Paul Jordan ATLANTYDA Tytuł oryginału THE ATLANTIS SYNDROM Copyright (c) Paul Jordan, 2001 Author asserts the morał right to be identified as the Author of this Work Projekt okładki Michał Sosnowski Redaktor prowadzący Elżbieta Gomulińska Redakcja Jan Kabat Redakcja techniczna Mirosława Kostrzyńska Korekta Bogusława Kryśpiak Paulina Surowców Copyright (c) for the Polish edition by Bertelsmann Media Sp. z o.o. Warszawa 2003 Świat Książki Pamięci mego Ojca Druk i oprawa Łódzka Drukarnia Dziełowa S.A. ISBN 83-7311-724-5 Nr 3866 Pragnę podziękować doktorom Ruth Whitehouse, Johnowi Wilkinsowi, Jane Renfrew i Kenowi Federowi za weryfikację rękopisu, a także profesorom Colinowi Renfrew i Garrettowi Faganowi za szczodre komentarze. Spis treści Wprowadzenie ..................................9 1. Niedokończona opowieść Platona ...................16 2. Cel Platona ....................................37 3. Nowy Świat, nowa Atlantyda ......................56 4. Atlantyda na Atlantyku ...........................83 5. Skąd wiemy, jak było? ..........................105 6. Z Afryki .....................................120 7. Do historii ....................................140 8. Atlantyda ponad falami ..........................161 9. Atlantyda pod lodem ............................177 10. Atlantyda pod jakąkolwiek inną nazwą ..............201 11. Zwierciadła i widziadła ..........................226 12. Góry się rozstępują .............................246 13. Dlaczego? ................................-----262 Wprowadzenie Na początku lat sześćdziesiątych XIX wieku, po wielu zdumiewających przygodach na Pacyfiku i Oceanie Indyjskim, łódź podwodna kapitana Nemo - Nautilus - przepłynęła Morze Czerwone i Śródziemne, po czym minęła Cieśninę Gibraltarską. Wyłowiwszy skarby z wraków hiszpańskich w zatoce Vigo, kapitan Nemo popłynął przez Atlantyk, kierując się na południowy zachód. Uwięziony na pokładzie Nautilusa profesor Aronnax odnotował w swojej relacji położenie okrętu - 16 stopni 17 minut długości i 13 stopni 22 minuty szerokości geograficznej, "sto pięćdziesiąt mil od najbliższego lądu" (cytaty z 20 000 mil podmorskiej żeglugi w przekładzie Bolesława Kielskiego). Było to około czterystu pięćdziesięciu mil morskich od wybrzeży Maroka, na północ od Wysp Kanaryj-skich i nieco na południowy wschód od Madery. Tam kapitan Nemo zaprosił profesora na podmorski spacer, w trakcie którego wspięli się na wzniesienie dna oceanicznego. Oddajmy głos profesorowi. "Rzuciłem okiem na zbocze, któreśmy zdobyli; nie wznosiło się wyżej nad siedemset do ośmiuset stóp ponad powierzchnię równiny. Natomiast od strony przeciwległej góra ta panowała z dwukrotnie większych wysokości nad dnem tej części oceanu. Można stąd było ogarnąć wzrokiem rozległą przestrzeń, oświetloną gwałtownymi błyskami. Góra była wulkanem. O pięćdziesiąt stóp poniżej szczytu, wśród deszczu kamieni i żużlu, wielki krater miotał strumienie lawy, które rozlewały się w płynnej masie ognistymi kaskadami. Jak olbrzymia pochodnia oświetlał wulkan całą równinę aż do krańców horyzontu. Wspomniałem, że z krateru buchała lawa, a nie płomienie; płomieniom trzeba tlenu z powietrza, nie mogą zatem powstawać pod wodą, lecz rozpalone do białości potoki lawy zdolne są do zwycięskiej walki z żywiołem wody, przy czym - oczywiście - potwornie parują. Gwałtowne prądy porywały te wydzielające się gazy, a potoki lawy osuwały się aż do stóp góry, niczym wylewy Wezuwiusza w podmorskim Torre del Greco. W dole widać było istotnie jakieś miasto zniszczone, zrujnowane, powalone, zapadłe dachy domów, świątynie w gruzach, porozwalane sklepienia, obalone kolumny; we wszystkim znać było jeszcze masywne proporcje architektury bardzo zbliżonej do toskańskiej; w oddali widniały szczątki kolosalnego akweduktu; tu - obmurowana wyniosłość akropolu z wznoszącymi się resztkami niby Partenonu, tam - pozostałość nabrzeża, jak gdyby jakiś antyczny port na wybrzeżu nie istniejącego już oceanu, udzielający niegdyś schronienia statkom handlowym i wojennym; w dali widać było długie szeregi zwalonych murów, szerokie, opustoszałe ulice, istną zatopioną Pompeje, którą teraz kapitan Nemo wskrzeszał przed moimi oczyma! Gdzież więc jestem? Gdzie jestem? Musiałem się tego dowiedzieć, musiałem za wszelką cenę! Chciałem mówić, pytać, chciałem zerwać sobie z głowy ów hełm miedziany! Ale kapitan Nemo powstrzymał mnie jednym gestem. Potem schylił się, podniósł kawałek kamienia kredowego, podszedł do złomu czarnego bazaltu i nakreślił na nim jedno słowo: Atlantyda Umysł mój rozświetliła nagła błyskawica! Atlantyda!... Dawna Me-ropida greckiego historyka Teopompa, Atlantyda filozofa Platona, kontynent, w którego istnienie nie wierzył Orygenes, Porfiriusz, Jam-blicjusz, d'Anville, Malte-Brun, Humboldt... Wieści o jej zniknięciu zaliczali do zwykłych legend. A przecież tę Atlantydę, w którą jednak wierzył Possidonius, Pliniusz, Amian Marcellinus, Tertulian, Engel, Sherer, Tournefort, Buffon, d'Avezac, tę Atlantydę widziałem teraz na własne oczy i miałem oto przed sobą niezaprzeczalne dowody jej katastrofy! Więc to był ów ląd zatopiony, istniejący poza Europą, poza Azją i poza Libią, z tamtej strony Słupów Herkulesa; to była ziemia, gdzie żyło potężne plemię Atlantydów, z którymi starożytna Grecja wiodła szczęśliwa najdawniejsze wojny! Historykiem, który w swych pismach zebrał opisy sławnych czynów w owych historycznych czasach, był sam Platon. Jego dialog Timeosa z Kritiasem napisany został, można by rzec, pod natchnieniem poety i prawnika - Solona. (...) Kiedy tak marzyłem, starając się wryć sobie w pamięć wszystkie możliwe szczegóły tego imponującego krajobrazu, kapitan Nemo stał skamieniały w niemej ekstazie, oparty o jakiś omszały obelisk. Czy myślał o tych nie istniejących już pokoleniach, czy może pytał je o tajemnice ludzkich przeznaczeń? (...) Nagle przez masy wód błysnął księżyc, oblewając bladymi promieniami zatopiony kontynent. Efekt tego nikłego połysku był nie do opisania! 12 Kapitan wyprostował się i rzucił jeszcze raz wzrokiem na niezmierzoną płaszczyznę. Potem dał znak ręką, abym wracał za nim. Z góry zeszliśmy bardzo szybko. Po przebyciu skamieniałego lasu ujrzałem reflektor "Nautilusa", błyszczący w oddali jak gwiazda. Kapitan skierował się wprost na to światło; wstąpiliśmy na pokład w chwili, gdy powierzchnię oceanu zaczęły lekko rozjaśniać pierwsze blaski porannej zorzy". Pisząc pod koniec lat sześćdziesiątych XIX wieku 20 000 mil podmorskiej żeglugi Juliusz Verne - z nieznacznym tylko udziałem własnej fantazji - oparł swój opis wizyty w ruinach Atlantydy na tekstach literackich znanych wykształconym Europejczykom jego czasów. Wszystkie one czerpały - pod tym względem sytuacja nie zmieniła się do dzisiaj - z Platona (427-347 p.n.e.) To właśnie w pismach ateńskiego filozofa po raz pierwszy pojawia się Atlantyda; żaden wcześniejszy autor grecki - ani inny - nie wspomina o zatopionym kontynencie. Starożytni i późniejsi pisarze, których wylicza profesor Aronnax, po prostu powtarzali, relacjonowali i komentowali słowa Platona - potwierdzając istnienie Atlantydy lub mu przecząc. Teopomp pisał krótko po Platonie, lecz jego dzieła były znane w czasach Verne'a (podobnie zresztą jak dziś) wyłącznie z przytoczeń późniejszych autorów. Opisany przez niego odległy kontynent, zamieszkany między innymi przez Meropidów, późniejsi autorzy utożsamiali z Atlantydą - nie wydaje się jednak, by Teopomp istotnie miał na myśli Atlantydę Platona. Sądził on, że kontynent ów wciąż istnieje, i ani słowem nie wspominał o jego zagładzie wskutek kataklizmu, który odgrywa zasadniczą rolę w opowieści Platona. Jedynym wspólnym rysem obu historii jest wzmianka Teopompa o tym, że mieszkańcy tego dalekiego lądu planowali kiedyś najazd na Europę. Można czasem spotkać się z opinią, że relacja o kontynencie Meropidów stanowi odległe echo podróży podejmowanych w czasach starożytnych do Ameryki - na długo przed wyprawami Wikingów, irlandzkich mnichów i Kolumba. Szczegóły opowieści Teopompa brzmią jednak zbyt fantastycznie, by budzić zaufanie. Niektórzy autorzy od czasów renesansu usiłowali powiązać platońską Atlantydę z Amerykanami - uznając ją za zaginione źródło cywilizacji preko-lumbijskich (jak również za pierwotne źródło cywilizacji Starego Świata) i lokalizując ją w pobliżu kontynentu amerykańskiego, na ogół gdzieś w Indiach Zachodnich. 13 Atlantyda Verne' a jest miastem klasycznym, zbliżonym do Aten platońskich; zgodnie z platońską tradycją jest ona usytuowana na Atlantyku, niedaleko Słupów Heraklesa, jak w czasach klasycznych nazywano ujście Cieśniny Gibraltarskiej ku Atlantykowi. Podążając za Platonem, Verne przypisuje mieszkańcom Atlantydy prowadzenie wojny przeciwko Grekom. Chociaż nie wiąże zagłady Atlantydy z aktywnością wulkaniczną (Platon mówi tylko o trzęsieniu ziemi), podwodny krater wulkanu stanowi dominujący element sceny - jest wręcz źródłem światła, w którym ją oglądamy. Dla współczesnego umysłu wybuch wulkanu jest wiarygodną przyczyną naturalnej zagłady starożytnej cywilizacji, katastrofą, która mogła ją zetrzeć z powierzchni ziemi, jak stało się to z Pompejami. Wulkan Verne'a należy do szczegółów, składających się na obraz Atlantydy, podobnie jak jej umiejscowienie pośród wysp atlantyckich, w tym wypadku między Wyspami Kanaryjskimi i Maderą. Oczywiście, szczegóły te różnią się od siebie, zależnie od przyjętej teorii - niekiedy zamiast wulkanu mamy kometę, a zamiast wysp leżących w pobliżu wybrzeży Afryki Wyspy Karaibskie. W tej książce dokonamy przeglądu elementów, jakie składają się na wizje zaginionego kontynentu formułowane od czasów Platona; zajmiemy się także ideami i poglądami leżącymi u podstaw tego syndromu Atlantydy, na który składa się szereg objawów. Wizja Atlantydy jest szczególnie silna w naszych czasach spod znaku science-fiction. Wydaje się odwoływać do obecnej w ludzkim umyśle nostalgii za Złotym Wiekiem, wiary w zapomniane kataklizmy, nadludzkie istoty działające w odległych czasach lub miejscach, obecność niepojętych mocy. Wizje te nie muszą odwoływać się wprost do Atlantydy, bywają sytuowane w różnych miejscach Ziemi, czasem nawet poza naszą planetą. Dokonamy szczegółowej analizy całego szeregu idei i poglądów pokrewnych syndromowi Atlantydy i zadamy sobie pytanie, czy tkwi w nich ziarno prawdy, a jeżeli nie, to co sprawia, że wciąż oddziałują z taką siłą na ludzką wyobraźnię. Pomijając wulkan, Juliusz Verne (który opublikował swą opowieść o zadziwiającej łodzi podwodnej kapitana Nemo - imię to znaczy "Nikt" - w 1870 roku) nie wzbogacił platońskiej wersji dziejów Atlantydy żadnymi barwnymi szczegółami. Przywołani przez niego pisarze to uznane autorytety starożytne lub (głównie francuscy) autorzy z XVIII i XIX w. Niektórzy z nich formułowali domysły o możliwej lokalizacji Atlantydy w Nowym Świecie, ale nie posunęli się w swoich rozważaniach bardzo daleko: dopiero kilkanaście lat po publikacji 20 000 mil podmorskiej żeglugi Amerykanin Ignatius Donnelly miał powołać do życia zupełnie nowy obraz zaginionego kontynentu. Donnelly wyszedł daleko poza klasyczny opis Platona i zapoczątkował szkołę spekulatywnej archeologii, która przez krótki okres cieszyła się uznaniem części kręgów akademickich, lecz obecnie jest odrzucana przez poważnych archeologów - aczkolwiek bronią jej entuzjaści "archeologii alternatywnej". Spadkobiercy Donnelly'ego z kolei odeszli od swego mistrza równie daleko, jak on oddalił się od Platona. Zanim jednak zajmiemy się Donnellym i jego następcami, zapoznajmy się najpierw z autorem pierwszej opowieści o Atlantydzie i zastanówmy się, jakie idee mu przyświecały i jakie nadawał im znaczenie. Kim był filozof, który dał początek syndromowi Atlantydy? l. Niedokończona opowieść Platona Powiadano o Oskarze Wilde, że jeśli kogoś bawią jego sztuki, to JlT powinien posłuchać samego pisarza, bo dopiero wtedy będzie mógł w pełni docenić jego talent! Podobnie ma się sprawa z Platonem, z tą różnicą, że nie sposób nazwać go humorystą. Nie wszyscy wielcy myśliciele odznaczali się biegłością słowa, lecz pod względem stylu i polotu w ujmowaniu zagadnień filozoficznych ateński filozof ustępuje miejsca co najwyżej Nietzschemu. Osiągnięcia Platona zasługują na tym wyższą ocenę, że jego dialogi powstały w czasach, gdy sama idea publikacji dzieł literackich była jeszcze stosunkowo nowa. Mimo że Platon działał w Atenach ponad dwa tysiące trzysta lat temu, jego dialogi - rzecz niezwykła! - zachowały się do naszych czasów. Zawdzięczamy to ogromnemu autorytetowi, jakim cieszyły się w czasach późnej starożytności, średniowiecza i odrodzenia, gdy wreszcie zostały utrwalone za pomocą druku. (Co ciekawe, jedynym dziełem Platona, które funkcjonowało we wczesnym średniowieczu był Timajos - dialog, w którym po raz pierwszy pojawia się Atlantyda; marny przekład łaciński dwóch trzecich tekstu był bardzo cenionym ze względu na zawarte w nim spekulacje kosmologiczne). Samemu Platonowi jednak bliższe od pism były wykłady, jakie prowadził w Akademii, którą około 387 roku p.n.e. założył w ojczystych Atenach. W Fajdrosie nisko ocenia wartość literatury, a w siódmym z trzynastu przypisywanych mu listów (o ile faktycznie wyszedł on spod ręki Platona) filozof osobiście przeczy, by jego idee można było w pełni wyrazić za pomocą słowa pisanego; osiągnięcie prawdziwej wiedzy wymaga - twierdzi Platon - bezpośredniego obcowania umysłów. Swym dziełom nadał kształt dialogów; rozmówcy prowadzą do- 16 ciekania odnośnie rozmaitych zagadnień - społecznych, moralnych, naukowych i filozoficznych. On sam nigdy się w nich zresztą nie pojawia, a główna rola przypada jego nauczycielowi Sokratesowi, który nigdy nie spisał swoich poglądów. Bohaterami dialogów Platona są niemal zawsze postaci, których realne istnienie potwierdzają inne źródła historyczne. Opinie samego autora wyrażają nieznani bliżej uczestnicy rozmów, najbardziej prawdopodobne wydaje się jednak, że głównym ich reprezentantem jest przede wszystkim Sokrates. Współcześni Platonowi czytelnicy, do których adresowane były jego dialogi, oczywiście ani przez chwilę nie sądzili, że stanowią one dosłowny zapis rzeczywistych dyskusji. My także powinniśmy pamiętać, że ateński filozof formułował swoje poglądy z polotem i literacką wyobraźnią. W dodatku dożył sędziwego wieku i w ciągu swego życia zmieniał poglądy, podobnie jak dzieje się to z każdym człowiekiem; jego zapatrywania moralne oraz możliwości intelektualne również ulegały modyfikacji. O Atlantydzie Platon pisał będąc już w podeszłym wieku i nie pomniejszymy jego zasług stwierdzając, że wątek zaginionego kontynentu wprowadził dość niezręcznie, kontynuował go w sposób niezbyt spójny i ostatecznie porzucił wraz z całą trylogią, a przynajmniej zaniechał jej realizacji, by podjąć obszerniejsze dzieło - Prawa - pozbawiona literackiego polotu, przygnębiająca wizja totalitarnego państwa, zgoła odległego od idealnego świata. Zasadniczo rzecz biorąc, filozofia Platona była próbą stworzenia racjonalnego, całościowego systemu, obejmującego nie tylko zagadnienia nauki, lecz także polityki, prawa, etyki i teologii. Będąc z pochodzenia arystokratą i człowiekiem o zarówno konserwatywnych, jak i demokratycznych koneksjach, Platon żył w czasach wielkich rozczarowań i osobiście przeżył szereg wydarzeń, które budziły w nim głęboki niepokój. Postawił sobie więc za cel przeciwstawienie temu niespójnemu światu uniwersalny system filozoficzny. Gdy miał trzydzieści lat, ateńskie imperium, rozwijające się nieustannie od czasu zwycięstwa nad Persami w 479 r. p.n.e., zostało pokonane przez Spartę, a następnie pogrążyło się w walkach wewnętrznych. Mord sądowy popełniony przez Ateńczyków na osobie Sokratesa w 399 r. p.n.e. skłonił Platona do opuszczenia ojczyzny. W trakcie podróży odwiedził zapewne Italię, po raz pierwszy zawitał na Sycylię, być może był również w Egipcie, choć w swoich pismach nigdy o tym nie wspomina. Egipt mógł znać także z pism Herodota, któ- 17 ry udał się tam krótko przed narodzinami Platona. Po powrocie do Aten filozof nie próbował wywierać wpływu na politykę państwa ateńskiego, skupiając się na prowadzeniu Akademii, która zyskała sławę przede wszystkim w zakresie matematyki, nauk przyrodniczych (zwłaszcza biologii) oraz filozofii. Gaj poświęcony Akademosowi, gdzie umieścił swoją szkolę, musiał być schronieniem przed rozczarowaniami, jakie niosła rzeczywistość - miejscem, gdzie można było rozwijać szczegółowe wizje idealnego społeczeństwa bez ryzyka, jakie niosła ze sobą próba ich urzeczywistnienia. Platon musiał jednak powrócić do świata polityki, nie w Atenach, ale z dala od ojczyzny - na Sycylii. Jak można się było spodziewać, z miernymi rezultatami. Prawdopodobnie wkrótce po ukończeniu Państwa z jego wizją autorytarnego, komunistycznego społeczeństwa, filozof otrzymał w 367 roku p.n.e. zaproszenie do Syrakuz - zamożnej kupieckiej polis na Sycylii - gdzie miał zająć się jej młodym władcą Dionizjosem. Jak się jednak okazało, młodzieniec nie był predestynowany do roli króla-filozofa; wkrótce oddalił Platona i jego sycylijskich zwolenników. Filozof próbował jeszcze ratować sytuację, ale w 360 r. p.n.e. ostatecznie wrócił do Aten, zniechęcony materializmem i hedo-nizmem, z jakimi zetknął się w Syrakuzach. W ten sposób, w siedemdziesiątym roku życia, rozczarowany polityką w wydaniu ateńskim, Platon przeżył zawód wywołany niepowodzeniem eksperymentu wychowawczego i nieskutecznością swych ideałów w zetknięciu ze światem handlu i politycznej gry sił. Znalazłszy się w Atenach, Platon spisał swoje sycylijskie doświadczenia, a potem powrócił do nauczania w Akademii i dzieł filozoficznych. Zapewne w 355 r. p.n.e. przystąpił do pracy nad trylogią, która miała wyrażać jego dojrzałe poglądy na Boga, naturę oraz miejsce człowieka w świecie i historii. Całość miała się składać z ukończonego Timajosa, nieukończonego Kritiasa i nie rozpoczętego Hermokra-tesa, zawierających relację z szeregu dyskusji, które rzekomo miały miejsce w Atenach w 421 r. p.n .e., w trakcie dorocznego święta ateńskiego, podobnego do Bożego Narodzenia, lecz obchodzonego w połowie sierpnia. W czasie, gdy rzekomo toczono te dyskusje, Platon - który miał je zapamiętać i zrelacjonować - liczył sobie dopiero sześć, siedem lat. Początek Timajosa stanowi znakomity przykład znamiennej dla Platona sztuki wciągania czytelnika w lekturę. Rozmówcami są te same osoby, co we wcześniejszym Państwie: 18 SOKRATES: Jeden, dwóch, trzech. A gdzie, drogi Timajosie, nasz czwarty, ostatni z tych, których wczoraj gościłem, a którzy mnie dzisiaj zapraszają? TIMAJOS: Musi być w niedyspozycji, Sokratesie. Bo nie opuściłby z własnej woli tego zebrania. SOKRATES: Czy zatem nie jest obowiązkiem twoim czy kogoś z obecnych wziąć na siebie rolę nieobecnego? TIMAJOS: Z pewnością. W miarę naszych sił nie zaniedbamy niczego. Nie byłoby zresztą słuszne, aby po wczorajszym niezwykle gościnnym przyjęciu u ciebie, ci z nas, którzy pozostali, nie pragnęli z serca ci się odwdzięczyć, (cytaty z Timajosa w przekładzie Pawła Siwka). Dyskusją jak zwykle kieruje Sokrates, lecz w dwóch zrealizowanych częściach planowanej trylogii zasadnicze wywody wygłaszają tytułowe postaci: Timajos, astronom z miasta Lokroj w Italii, i Ateńczyk Kritias Młodszy (pradziad Platona). Co ciekawe, bohater trzeciego (zamierzonego, lecz nie napisanego) dialogu, Hermokrates, był dowódcą floty syrakuzańskiej i niemal pięćdziesiąt lat przed sycylijską przygodą Platona walczył przeciwko Atenom po stronie Sparty). Timajos zaczyna się od nawiązania do Państwa i dyskusji, która miała się toczyć poprzedniego dnia. Sokrates powtarza w skrócie swoją charakterystykę idealnego państwa: jest ono samowystarczalne, każdy jego obywatel zna swoje miejsce, nikt nie trudni się handlem i nie gromadzi niepotrzebnych bogactw. Na koniec Sokrates powiada, że chciałby zobaczyć owo idealne państwo w działaniu, a zwłaszcza jest ciekaw, jak poczynałoby sobie w czasie wojny. Jak na dzieło filozoficzne, poświęcone zagadnieniom naukowym, a nie społecznym czy etycznym, jest to zaskakujący początek. Zanim jednak Timajos podejmie zasadniczy wątek dialogu, Kritias Młodszy (który musiał mieć w tym czasie około dziewięćdziesięciu lat) przedstawia pierwszą wersję opowieści o Atlantydzie, stwierdzając, że idealne państwo opisane przez Sokratesa przypomina mu Ateny, o których jako dziesięcioletni chłopiec słyszał od swego dziada, Kritiasa Starszego, podczas innego dorocznego święta (tym razem przypadającego w październiku). Jak pamiętamy występujący w dialogu Kritias Młodszy był pradziadem Platona, sam zaś Platon był w czasie, gdy owe rozmowy się toczyły, chłopcem. Podobieństwo obu sytuacji aż nadto wymownie wskazuje na "chwyt artystyczny" ze strony autora. Tak, czy inaczej, Kritias wtrąca swoją opowieść o dawnych Atenach i - co uderzało wielu autorów komentujących ją w naszych czasach -zapewnia, że jest ona "bardzo dziwna, lecz bezwzględnie prawdziwa". Nie należy traktować zbyt poważnie tych deklaracji, bo Platon nie raz wprowadza do swych dialogów jawnie mitologiczny materiał, opatrując go podobnym komentarzem. Na przykład w Gorgiasie swoją opowieść o wyspach szczęśliwych (greckim niebie) i Tartarze (greckim czyśćcu i piekle) poprzedza analogicznym zapewnieniem. Tym razem wkłada go w usta Sokratesa, który powiada: "Posłuchaj zatem, jak to się mówi, pięknej historii, którą uznasz zapewne za baśń, ja jednak uważam za historię prawdziwą: opowiadam ci zatem jako prawdę to, o czym będę mówił" (cytaty z Gorgiasa w przekładzie Pawła Siwka). I znów, przywołując w Menonie inny mit, tym razem odnoszący się do nieśmiertelności duszy i reinkarnacji, Sokrates powiada, że są to "rzeczy prawdziwe, jak sądzę, i piękne". Zasadniczo Platon, choć ze względów moralnych przeciwnik kłamstwa i zmyślenia, był gotów uznać wartość "wyższych" prawd zawartych w mitach - w czym był prekursorem filozoficznego pojmowania twierdzeń wiary, do dziś jak najbardziej aktualnego. Czasami gotów był interpretować mity w ten sam sposób, w jaki czyni to wielu współczesnych nam autorów dzieł z zakresu "atlantologii": jako prawdziwą historię zapamiętaną i wyrażoną w kategoriach mitycznych. W Timajosie Platon komentuje mitologiczną opowieść o Faetonie - synu Słońca, który utracił kontrolę nad rydwanem swego ojca i trawił Ziemię ogniem, dopóki nie zginął rażony piorunem przez Zeusa - słowami, że "wygląda [ona] na bajkę. Prawda jest taka: ciała, które krążą po przestrzeni niebieskiej około Ziemi, zbaczają ze swej drogi". W innych dziełach Platon zdaje się po prostu ujmować swój materiał w kategoriach mitologicznych ze względu na słuchaczy - w Polityku gość z Elei powiada: "Może tak, dolejemy trochę zabawy. Bo trzeba będzie użyć w dodatku znacznej części wielkiego podania, a poza tym, to tak jak przedtem, odrywać wciąż cząstkę od cząstki, aż dojdziemy na końcu do tego, czego szukamy". (Polityk, przełożył Wacław Witwicki). W tym miejscu Platon nie odwołuje się do greckiegio mitu, ale wprowadza pierwszą wersję swojej koncepcji cyklicznego zniszczenia 20 i odnowy życia na Ziemi. W Fajdrosie bliski jest tego, by przyznać się di) zmyślania, gdy wkłada w usta Fajdrosa słowa: "Z łatwością, Sokratesie, układasz opowieści o Egipcjanach i jakichkolwiek chcesz ludach" (cytaty z Fajdrosa w przekładzie Leopolda Regnera). Tak więc chociaż nigdzie nie nazywa wprost swej opowieści o Atlantydzie zmyśleniem, nie ma powodów, by sądzić, że traktował ją inaczej od niewątpliwie mitologicznego materiału, którym posługiwał się w innych dialogach. W starożytności było to zresztą normą, przyjętą powszechnie konwencją, że formułowało się rzeczy zmyślone (na przykład mowy polityków) jak dosłowne cytaty. Dziennikarze stosują tę metodę -na nieco niższym poziomie - po dziś dzień. W Parmenidesie Platon posuwa się do tego, że cytuje słowo w słowo dłuższą rozmowę Sokratesa z kimś, kogo ów nigdy nie spotkał. Późniejsi komentatorzy przytaczają przedśmiertne narzekania Sokratesa na wypowiedzi, które ,,młody Platon" bezzasadnie mu przypisywał. Jak pamiętamy, Kritias Młodszy był pradziadem Platona i podczas rzekomo zrelacjonowanej w dialogu dyskusji liczył sobie dziewięćdziesiąt lat. Kritias powiada, że historię, którą powtarza, usłyszał jako chłopiec z ust swego dziada, Kritiasa Starszego, syna Dropidesa. Ten ostatni był krewnym, być może nawet bratem człowieka mającego stanowić prawdziwe źródło całej tej historii (nie znamy dokładnie genealogii Platona). Podążając tym tropem docieramy do roku około 600 p.n.e. i do ważnej osobistości wczesnych Aten, Solona (z którym Platon był jak się okazuje, spokrewniony). Będąc człowiekiem znakomitego rodu i wywodzącym się od dawnych królów Aten, Solon położył kres rządom warstwy arystokratycznej, dopuszczając do władzy wszystkich zamożnych obywateli, ulżył doli ubogich i złagodził prawa. Za swoje zasługi został zaliczony do grona legendarnych siedmiu mędrców. Cieszył się też sławą pierwszego wielkiego ateńskiego poety, choć jego utwory nie zachowały się do naszych czasów. Po wprowadzeniu reform Solon opuścił Ateny, aby zająć się interesami, a także - jak głosi legenda - by nie być zmuszonym do odwołania ustaw, które wprowadził. Krótko po 600 r. p.n.e. trafił do Egiptu. Nie był to jednak Egipt z czasów świetności Nowego Państwa za panowania potężnego Ramzesa II z Teb, ani tym bardziej Egipt z odległej epoki Starego Państwa i królów rezydujących w Memfis. Gdy Solon znalazł się nad Nilem, Egipt miał za sobą klęski, okresy schyłku kultury i zerwania ciągłości cywilizacyjnej; kraj faraonów pogodził się 21 już wówczas ze swoją podrzędną rolą w świecie śródziemnomorskim. Zmiany zaszły tak daleko, że kupcy greccy założyli w Naukratis, w delcie Nilu, własne emporium (port ze składami towarów), podobne do niezależnych gmin Związku Hanzeatyckiego nad Bałtykiem w okresie późnego średniowiecza. W czasach Solona w Egipcie rozpoczynał się okres odrodzenia władzy państwowej i kultury wokół nowego ośrodka położonego w delcie Nilu. Ośrodkiem tym było miasto zwane przez Greków Sais (stąd ten okres dziejów Egiptu nazwano sa-ickim). Nowe elity władzy powracały myślą do czasów minionej świetności i podejmowały próby odnowienia religijnych obrzędów i dawnych tradycji, a nawet języka, mimo że wszystko to uległo w ciągu wieków znacznym zmianom. Trudno się dziwić, że niekiedy Egipcjanie popadali w przesadę, podobnie jak Anglicy epoki wiktoriańskiej "restaurujący" kościoły i wznoszący pałace w stylu gotyckim. Wielu elementów swej przeszłości Egipcjanie nie rozumieli i mimowolnie je zniekształcali - a czasem posuwali się wręcz do fantazjowania, jak na przykład wówczas, gdy umieścili w pobliżu piramid w Gizie pełną anachronizmów fałszywą inskrypcję, która miała rzekomo pochodzić z czasów Cheopsa (sprzed dwóch tysięcy lat). Tak wyglądał Egipt, do którego przybył Solon - wciąż dostrzegało się w nim dziedzictwo wieków, lecz nie miał już dawnej chwały i był zmieniony wskutek uwikłania w realia szerszego świata VI wieku p.n.e. To w Egipcie epoki saickiej miał wedle Kritiasa Młodszego rozmawiać Solon z egipskimi kapłanami, którzy otworzyli mu oczy na dawno zapomniane dzieje ojczystych Aten. Ateny bowiem były - czytamy - najlepiej rządzonym miastem na świecie, w istocie nie różniącym się od idealnego państwa opisanego wcześniej przez Sokratesa, potem jednak wskutek szeregu kataklizmów zatarła się wszelka pamięć o tym fakcie; jedyne jego świadectwo zachowało się w pismach Egipcjan. Jak się domyślamy, Solon miał osobiście oglądać owe zapisy w postaci hieroglifów wykutych na kamiennych kolumnach. Odnotujmy od razu, że nie znamy egipskich źródeł, które odnosiłyby się do wczesnych dziejów Aten lub ich zagłady wskutek powodzi. Ogólnie rzecz biorąc, egipskie źródła nie poruszają wydarzeń spoza granic samowystarczalnego kraju, chyba że miały one bezpośredni wpływ na losy Egipcjan. Nie zachowały się również żadne dokumenty, które nakreślałyby obraz dziejów przerywanych kataklizmami w skali świata -potopami czy pożarami - o jakich mówią egipscy informatorzy Solo- 22 na. Co więcej, świadectwa egipskie nie wykraczają poza 3000 r. p.n .e., ,i tymczasem rozmówcy Solona twierdzą, że dzieje Egiptu liczą osiem tysięcy lat, a historia Aten sięga jeszcze tysiąc lat wcześniej! Jak wynika z badań archeologicznych, 10 500 lat temu nie było jeszcze śladu Aten, a obszar ten przemierzały tylko plemiona ludów myśliwskich r późnej epoki kamiennej. Nie inaczej wyglądała sytuacja w dolinie Nilu - 8600 lat p.n .e. w żadnym z tych regionów nie tylko nie istniała cywilizacja, lecz nie była znana nawet uprawa ziemi. Z datami podanymi przez egipskiego kapłana Solonowi i powtórzonymi po blisko dwustu latach przez Platona coś jest nie w porządku. Jak się przekonamy, fakt ten można wyjaśnić na różne sposoby. Na razie zacytujmy słowa, jakie Platon wkłada w usta Kritiasa - te, które około 600 r. p.n.e. usłyszał od egipskich kapłanów Solon. W rzeczy samej, nasze Księgi opowiadają, jak wasze miasto zniszczyło kiedyś wielką armię, która do pewnego czasu najeżdżała nie tylko Europę, lecz także Azję, wyruszając od Oceanu Atlantyckiego. W owym czasie można było bowiem żeglować po tym morzu. [Potęga owa] posiadała wyspę przed cieśniną, która się nazywała u was Kolumnami Heraklesa. Wyspa ta była większa od Libii i Azji razem wziętych. Podróżni owych czasów mogli się dostawać z tej wyspy na wyspy inne, a z nich na cały kontynent przeciwległy, który się rozciągał dokoła tego prawdziwego morza. Całe to morze, które się znajduje z tej strony cieśniny, o której mowa, wygląda na port o wąskim wjeździe. A co jest po tamtej jej stronie, można by nazwać prawdziwym morzem, a ziemi, która je zewsząd otacza, można by dać w ścisłym tego słowa znaczeniu, miano kontynentu. Egipscy kapłani - co wiemy ze słów Kritiasa Młodszego przytoczonych przez Platona - powiedzieć mieli krewnemu jego dziada, Solonowi, że po drugiej stronie Atlantyku leży prawdziwy kontynent (co nasuwa myśl o kontynencie Teopompa zamieszkanym przez Meropi-dów). Możemy odczuwać pokusę utożsamiania tego kontynentu z Ameryką, ale powinniśmy pamiętać, że w żadnym razie nie jest on identyczny z Atlantydą, która wedle Kritiasa była wyspą (choć kolosalną) położoną na Atlantyku, dużo bliżej wrót małego świata Śródziemnomorskiego, opodal Cieśniny Gibraltarskiej. Jeżeli zaś chodzi o Atlantydę, oto czego dowiadujemy się na jej temat: Geografia Atlantydy Platona, z zewnętrznym kontynentem otaczającym ocean Na tej wyspie Atlantydzie kwitła wielka i zdumiewająca potęga królewska, której podlegała cała wyspa oraz wiele innych wysp i części kontynentu. Ponadto z tej strony cieśniny królestwo to obejmowało okolice Libii aż do Egiptu i Europę aż po Tyrrenię. Cała ta potęga zebrała raz wszystkie swoje siły i próbowała jednocześnie podbić wasz kraj i nasz oraz wszystkie okolice, które rozciągają się po tej stronie cieśniny. Wtedy właśnie, Solonie, potęga waszego miasta wykazała wszystkim narodom swój heroizm i swoją tężyznę, bo przewyższyła wszystkie siłą ducha i sztuką wojenną; z początku na czele Hellenów, potem z konieczności samo jedno, bo opuszczone przez wszystkich innych i doprowadzone do ostatecznego niebezpieczeństwa, zwyciężyło najeźdźców, zabrało łupy wojenne, uratowało od niewoli narody, które nie były nigdy niewolnikami, i ochroniło z wielką wspaniałomyślnością wszystkie inne ludy, które mieszkają z tej strony Słupów Heraklesa. Należy tu uczynić dwie istotne uwagi. Po pierwsze kapłan powiada Solonowi, że Atlantyda prowadziła wojnę zarówno przeciwko Atenom, jak i Egiptowi. Skoro wcześniej stwierdził, że historia Egiptu liczy osiem tysięcy lat (o tysiąc lat mniej niż dzieje Aten), to wojna mogła się toczyć najdalej przed ośmioma tysiącami lat, a więc nie dawniej niż w roku 8600 p.n.e. Po drugie, jak dostrzegają badacze starożytności od XVIII wieku, opowieść o nieustraszonych, maleńkich Atenach bohatersko opierających się Atlantydzie, raz na czele sojuszników, to znów samotnie, cechuje uderzające podobieństwo do roli, jaką przypisywała sobie ojczyzna Sokratesa w odparciu najazdu perskiego sto lat przed najlepszym okresem w życiu Platona. Posłuchajmy teraz zakończenia historii opowiedzianej Solonowi przez egipskiego kapłana, bo przypomni nam ono, że cały ten wtręt do zasadniczego wątku Timajosa odnosi się przede wszystkim do Aten, a nie do Atlantydy. W następnym okresie czasu pojawiły się trzęsienia ziemi oraz powodzie; w ciągu jednego dnia i jednej strasznej nocy cała wasza armia w jednym momencie zapadła się naraz pod ziemię. Podobnie znikła także wyspa Atlantyda, pochłonięta przez morze. Dla tej właśnie przyczyny to morze jest tam jeszcze do dzisiejszego dnia nieżeglowne i nawet niezbadane wskutek przeszkód, jakie stawia dno pełne szlamu i płycizn - szlamu zostawionego przez pochłoniętą wyspę. Możemy zauważyć, że Grecy w czasach Platona najwyraźniej nie znali dobrze Atlantyku, skoro uważali, że poza Cieśniną Gibraltarską jest on nieżeglowny ze względu na mielizny. Możliwe, że rozpowszechnianie takiego mniemania było na rękę przebiegłym kupcom fenickim, którzy na Atlantyk wypływali - wiemy skądinąd, iż nie cofali się przed niczym, żeby zachować pozycję monopolistów w handlu dalekomorskim. Herodot opowiada zresztą podobną historię o płyciznach, jakie mieli napotkać Egipcjanie, wypływając poza Morze Czerwone. Wysuwano sugestię, że zamulone mielizny Platona - choć nieżeglowne z powodu szlamu - mogą stanowić odzwierciedlenie niejasnej wiedzy, jaką posiadali Fenicjanie o istnieniu na zachód od Azorów Morza Sargassowego z jego wodorostami. Bardziej prawdopodobne jest, że feniccy żeglarze snuli opowieści o Tartessie, porcie położonym nieopodal ujścia rzeki o tej samej nazwie (dziś Gwadalkiwir), na północ od Kadyksu - przede wszystkim centrum handlu metalami; około 500 r. p.n.e. rzeka Tartess uległa zamuleniu i miasto zostało opuszczone. 25 W każdym razie Kritias przypomina czytelnikom, że owe szlachetne Ateny z dawnych czasów zniknęły równocześnie z Atlantydą, w jakiś czas (nie mówi jak długo) po wojnie, która toczyła się po roku 8600 p.n.e.; jednoczesna zagłada Aten i Atlantydy zgadza się z platońską koncepcją cyklicznych kataklizmów i odnowy świata. W zakończeniu Kritias powraca do wątku idealnego państwa opisanego wcześniej przez Sokratesa. Usłyszałeś, Sokratesie, w krótkich słowach opowiadanie starego Kritiasa, jak je słyszał Solon. Gdy wczoraj mówiłeś o państwie i opisywałeś obywateli, osłupiałem, bo przypomniałem sobie to, co teraz opowiedziałem, i pomyślałem sobie, jak dziwnym trafem, chociaż nie bez przyczyny, spotkałeś się oko w oko z tym, co opowiadał Solon. Oczywiście Sokrates nie ma nic do powiedzenia na temat Atlantydy, o której ani on, ani dwóch pozostałych uczestników rozmowy po prostu nigdy nie słyszało. Jego idealne państwo także nie przypomina jakoś szczególnie owych pradawnych Aten, o których opowiada Kritias, poza tym, że heroiczne czyny dawno zapomnianych Ateńczyków zbliżone są do tego, czego on oczekuje po obywatelach swojego państwa. Jako wstęp do przepojonego naukowym duchem wykładu Timajosa o stworzeniu wszechświata i miejscu, jakie zajmuje w nim człowiek, historia wojennych czynów dawnych Aten wydaje się niezbyt szczęśliwym wtrętem. Fakt, że w kolejnej części trylogii Platon rozbudował wątek Atlantydy sugeruje, iż wprowadzenie wstępnego zarysu opowieści na jej temat do Timajosa było przemyślanym posunięciem, mającym nawiązywać do zasadniczego tematu Kritiasa, jakim - czego możemy się tylko domyślać - miało być ujęcie dawnych dziejów w ich aspekcie moralnym (w ostatniej części trylogii Hermokrates miał przedstawić współczesną historię świata greckiego). Jednak fakt, że wątek Atlantydy Platon wzbogaca w Kritiasie o coraz to nowe, nieistotne szczegóły, po czym nagle urywa w pół zdania, może świadczyć, iż starczy umysł filozofa pogubił się we własnej opowieści tak dalece, że w końcu nie był w stanie jej dłużej ciągnąć. Choć wedle pewnego, dużo późniejszego przekazu, Platon miał umrzeć przy biurku w trakcie pisania jak Karol Marks, to jednak niedokończony Kritias wydaje się raczej źródłem tej opowieści niż dowodem na jej prawdziwość (wedle innego źródła filozof miał umrzeć na weselu). Jeżeli Prawa istotnie są ostatnim dialogiem Platona, to wydaje się możliwe, że nie mogąc się uporać w zadowalają- 26 cy go sposób z wątkiem Atlantydy, zarzucił on pracę nad zamierzoną Irylogią i podjął nową próbę wyłożenia swoich poglądów w dziele, którego przygnębiające i nudne wywody wydają się nie do końca zredagowane. Platon zmarł w 347 r. p.n.e., licząc sobie osiemdziesiąt lat. Relacja na temat Atlantydy zawarta w Kritiasie jest dużo dłuższa i o wiele bardziej szczegółowa (w końcu staje się niemal nudna) niż w Timajosie, natomiast jeśli chodzi o chronologię wydarzeń, to występują znaczne różnice. Zaczyna się bowiem od słów: "Przede wszystkim przypomnijmy sobie to, co najważniejsze, iż upłynęło dziewięć tysięcy lat od chwili, gdy wybuchła wojna między narodami, mieszkającymi poza Słupami Heraklesa, a tymi wszystkimi, które mieszkały przed nimi. O tej właśnie wojnie mamy zamiar opowiedzieć teraz dokładnie od początku do końca" (ponieważ jednak Kritias nie został ukończony, nie dowiadujemy się o niej niczego więcej). Zauważmy, że wojna, która -jak wynikało z Timajosa - wydarzyła się około 8600 r. p.n.e., według chronologii Kritiasa wybuchła 9000 lat przed rozmową (która ma miejsce w 421 r. p.n.e.), a zatem około roku 9420 p.n.e. Czy opisane przez Platona spotkanie rzeczywiście miało miejsce, czy nie, rozbieżność ta sprawia wrażenie nieuwagi ze strony autora i przeczy mniemaniu, że jego zamiarem było zdanie ścisłej relacji z wydarzeń historycznych. Wygląda raczej na to, że starzec nie dbał o tego rodzaju drobiazgi, ponieważ nie chciał pisać dzieła historycznego. Po tym krótkim przypomnieniu opowieści znanej z Timajosa - Ateny na czele jednej strony, po drugiej królowie Atlantydy, wyspy większej niż Libia i Azja razem wzięte, która zatopiona utworzyła "szlam nie do przebycia", utrudniając wypłynięcie z Morza Śródziemnego na Atlantyk - Kritias obiecuje, że opowie szczegółowo o wszystkich ludach biorących udział w wojnie (do tego jednakże nie dochodzi), ale najpierw przedstawi główne strony konfliktu, zaczynając od Aten. Co ciekawe, nie wspomina na razie o tym, że swoje informacje zawdzięcza źródłom egipskim; po prostu Platon snuje swoją opowieść za pośrednictwem Kritiasa. Po pierwsze zatem, w dawnych czasach, gdy bogowie dzielili między siebie Ziemię, Atenie i Hefajstosowi przypadły Ateny. Zauważmy, że jest zgoła nieprawdopodobne, by taka informacja zachowała się w źródłach egipskich. Nawet jeśli ominiemy tę przeszkodę, dopuszczając możliwość utożsamienia Hefajstosa i Ateny z bóstwami egipskimi (takimi jak Chnum i Neit), to nie sposób uznać, by ta informacja odnosiła się do wydarzeń historycznych. 27 Kritias podejmuje dalej znany nam już z Timajosa wątek cyklicznych kataklizmów, by wyjaśnić, dlaczego do czasów współczesnych nie dochowały się żadne wspomnienia tych odległych epok, prócz przekazywanych przez tradycję imion. Ci, którzy przetrwali kolejne powodzie i trzęsienia ziemi "mieszkali w górach i nie znali sztuki pisania, (...) prócz tego cierpieli na brak żywności" i dlatego nie dbali o pamięć historyczną - wyjaśnia. Zauważa też, że "badania nad przeszłością pojawiają się w państwach razem z wolnym czasem, (...) gdy niektórzy z obywateli stwierdzają, że już zgromadzili to, co jest potrzebne do życia. Nie zjawiają się nigdy przedtem. W ten sposób zachowały się nam imiona starożytnych bez wzmianki o ich czynach". Tu Platon najwyraźniej przypomniał sobie o egipskich relacjach, gdyż zapewnia, że przekazane w nich imiona są tymi samymi, które tradycja ateńska przekazała jako imiona legendarnych herosów. Twierdzi również, że to właśnie owi bohaterowie - znani nam z mitologii greckiej - prowadzili wojnę przeciw Atlantydzie, lecz ponieważ o wojnie tej niczego się w końcu nie dowiadujemy, nie słyszymy też więcej 0 roli, jaką mieliby w niej odegrać. Inne źródła greckie nie przypisują wspomnianym przez Platona herosom udziału w wojnie przeciw Atlantydzie, bo też nie wspominają o Atlantydzie. Następnie Kritias podejmuje na nowo opowieść o Atenach sprzed dziewięciu tysięcy lat. Nie powołuje się przy tym na źródła egipskie, choć jak pamiętamy z Timajosa podstawowym powodem, dla którego w ogóle przypomniała mu się Atlantyda, było uderzające podobieństwo organizacji społecznej idealnego państwa, o jakim mówił Sokrates, do ustroju owych dawnych Aten opisywanych przez egipskiego kapłana. Obraz Aten, który rozwija przed nami Kritias, istotnie odznacza się niezwykłym podobieństwem do idealnego tworu opisanego przez Platona w jego poprzednim dziele, sprzed roku 370 p.n.e., Państwie. Czytamy, że w owych dawnych Atenach elitarna klasa wojowników zamieszkiwała górną część Akropolu, poniżej zaś, "u stóp i na zboczach" mieszkali rzemieślnicy i rolnicy. Miasto było samowystarczalne, wszelkie dobra były wspólne, wojownicy otrzymywali wszystko, czego potrzebowali od reszty obywateli, nad których bezpieczeństwem czuwali, nie żądając jednak od nich niczego ponad to, "co było potrzebne do ich utrzymania". Z pokolenia na pokolenie nic się nie zmieniało i tak miało pozostać. Chciwość i ambicja nie zakłócały spokojnego bytowania. Nikt nie trudnił się handlem, nie myślał o poszerzaniu granic. Nie trzeba dodawać, że ten stan rzeczy nie przypominał w niczym Aten z czasów Platona, ani też -jak mamy podstawy sądzić - z czasów wcześniejszych. Jednak wspomnienie prostszych i surowszych warunków życia sprzed kilku stuleci, z epoki, gdy jeszcze nie rozwinął się handel ani wewnętrzne podziały zrodzone z różnic w zamożności, mogło być nieobce Platonowi i pociągać go jako pożądany model egzystencji. Tu Kritias wyjaśnia bardzo rozsądnie, że znakomite warunki naturalne zapewniające owym Atenom sprzed dziewięciu tysiącleci dostatek pożywienia uległy z czasem pogorszeniu za sprawą erozji gleby, choć jego twierdzenie, że jedna noc potopu i trzęsienia ziemi "obnażyła Akropol do naga" nie brzmi - z punktu widzenia znajomości procesów geologicznych - wiarygodnie. Znów pojawia się sugestia, że wszystkie te wiadomości o warunkach naturalnych Attyki zostały przekazane Solonowi przez egipskich kapłanów - i znów musimy podkreślić, że w świetle wszystkiego, co nam wiadomo o przeszłości Grecji oraz o historycznych zapiskach Egipcjan, wszystko to jest zgoła nieprawdopodobne. W 9600 roku p .n .e. mieszkańcy Attyki nie uprawiali roli. Faktem jest natomiast, że w Atenach zachowały się ślady osadnictwa mykeńskiego z końca drugiego tysiąclecia p.n .e. - na przykład stare mury na Akropolu, liczące w czasach Platona ponad sześćset lat, mogły nasunąć filozofowi myśl o istnieniu w tym miejscu jakiegoś niezmiernie starożytnego miasta. W zgodzie z postulatem szlachetnej prostoty panującej w dawnych czasach, Kritias twierdzi, że budynki zamieszkane przez elitę złożoną i wojowników i kapłanów były "bez srebra i złota, którymi się wcale nie posługiwali. Zachowując jednakową miarę między zbytnią obfitością a upokarzającym ubóstwem, zajmowali ozdobne mieszkania, w których starzeli się oni sami, ich dzieci i wnuki, i które stale przekazywali niezmienione podobnym sobie". Jak się przekonamy, zgoła odmiennie wyglądała sytuacja na Atlantydzie. Opis szczęśliwego i prostego bytowania dawnych Ateńczyków kończy Kritias słowami: "Takimi byli ci ludzie i zawsze w ten sam sposób zarządzali swoim miastem i Helladą. Zarówno w całej Europie jak w całej Azji byli sławieni z powodu piękna swych ciał i duchowych zalet; byli najsłynniejsi ze wszystkich ówczesnych ludzi". Jeśliby wierzyć, że taki obraz dawnych Aten rzeczywiście przekazali Solonowi egipscy kapłani, można by powiedzieć, że w pochlebstwach, jakimi obsypywali greckiego podróżnika, posunęli się trochę za daleko. 28 29 Tu dochodzimy do stwierdzenia, które będzie nam szczególnie trudno przełknąć, o ile wciąż jeszcze chcemy wierzyć w historyczną wartość tego, co się nam przekazuje. Otóż Kritias powiada, że teraz poinformuje nas 0 cechach przeciwników Aten i ich wrodzonej naturze, "o ile nie zapomnieliśmy opowieści zasłyszanych w dzieciństwie". Można więc sądzić, że opiera się na wspomnieniach, które zachował w pamięci. A jednak kilka linijek dalej mówi, że posiada notatki sporządzone przez Solona na podstawie tego, co opowiadali mu jego egipscy informatorzy. Nie jest pewne, czy zapiski obejmują całość historii, czy też zawierają tylko imiona ludzi, którzy byli zaangażowani w wojnę - można sądzić, że te drugie, skoro Kritias powiada, że jako dziecko nauczył się ich na pamięć (nie zapominajmy, że kiedy opowiada to wszystko, liczy sobie lat dziewięćdziesiąt). Ludzie, którzy traktują platońską opowieść o Atlantydzie jako wierną co do słowa relację historyczną, przywiązują wielką wagę do faktu, że owe notatki znalazły się w posiadaniu Kritiasa; pozwalają one bowiem wyjaśnić nieproporcjonalnie szczegółowy charakter dalszej opowieści (co prawda wymaga to jeszcze, byśmy uwierzyli, że kapłani egipscy istotnie posiadali tak dokładne zapiski na tematy wydarzeń sprzed dziewięciu tysiącleci). Celem Platona wydaje się tu uniknięcie zarzutu, że obdarzył mieszkańców Atlantydy greckimi imionami. Wyjaśnienie wygląda tak, że imiona, zapisane przez kapłanów, były tłumaczeniem oryginalnych imion atlantydzkich na język egipski. Kiedy kapłani wyjaśnili mu ich znaczenie, Solon przełożył je z kolei na grekę. "Jeśli zatem posłyszycie imiona podobne do tych [używanych] tutaj, niech was to nie dziwi". Takie rozwiązanie bez wątpienia stanowiło znaczną wygodę dla czytelników Platona. Powtarzając to, co usłyszał jako chłopiec od dziadka (i zapewne wspierając się posiadanymi zapiskami Solona), Kritias podejmuje swą opowieść. Zaczyna od tego, że gdy bogowie dzielili między siebie ziemię, Atlantyda przypadła Posejdonowi, który zasiedlił ją dziećmi spłodzonymi ze śmiertelną kobietą imieniem Klejto. Najpierw jednak bóg zmodyfikował na kolosalną skalę topografię wyspy, czego oczywiście nie sposób traktować jako wiernej relacji z historycznych wydarzeń. Posejdon otoczył centralne wzniesienie kilkoma pierścieniami wody i sprawił, że spod ziemi trysnęły źródła. W biblijnym stylu spłodził: pięć par nadludzkich synów, podzielił wyspę na dziesięć królestw i każdemu z synów przydzielił jedno z nich, najlepsze zachowując dla pierworodnego Atlasa, który władał braćmi (wszystko to oczywiście należy traktować wyłącznie w kategoriach mitologii). Od Atlasa wzięła również swoją nazwę wyspa i morze, na którym leżała. Najwyraźniej część ogromnej wyspy sięgała niemalże atlantyckiego wybrzeża Hiszpanii, gdyż atlantydzkie imię innego z książąt, Gadejrosa (po grecku brzmi ono "Eumelos"), stało się źródłem nazwy obszaru, na którym leży dziś Kadyks, a który Grecy nazywali Gadejrike. W przeciwieństwie do żyjących w surowej prostocie Ateńczyków, Atlantydzi "posiadali tak olbrzymie bogactwa, jakich nie było nigdy przedtem w domach królewskich, ani nie znajdą się łatwo w przyszłości". Mimo że Atlantyda obfitowała we wszelkie bogactwa - metale szlachetne, zwierzęta (w tym także słonie), "wspaniałe i zdumiewające owoce" - jej mieszkańcy nie poprzestawali na tym i sprowadzali różnego rodzaju dobra spoza jej granic. Odmiennie także niż władcy Aten, królowie Atlantydy nieustannie uświetniali swój pałac: "Ilekroć 31 jeden [król] przejmował ten pałac od poprzedniego, dodatkowo ozdabiał to, co było upiększone przez tamtego. Każdy według sił starał się przewyższyć poprzednika. Toteż ktokolwiek spojrzał na ich mieszkanie, stawał osłupiały wobec jego rozmiarów i przepychu". Stolica Atlantydy i siedziba jej królów miała postać szeregu okręgów, których środek znajdował się w odległości niemal dziesięciu kilometrów od brzegu morza (ze względu na różne długości starożytnych jednostek miar jest to odległość przybliżona). Zewnętrzna ściana muru otaczającego centralny okrąg pokryta była tajemniczym metalem - orichalkiem (znanym w czasach Platona wyłącznie z nazwy; prawdopodobnie był to stop cynku i miedzi, sporadycznie wytwarzany w świecie starożytnym); wokół muru rozciągał się pierścień wody stanowiący port wewnętrzny. Dalej znajdował się kolejny pierścień ziemi otoczony murem pokrytym cyną, kolejny pierścień wody i zarazem port (połączony krytym kanałem z portem wewnętrznym), potem znów wyspa otoczona murem pokrytym brązem i kolejny kolisty port, z którego prowadził prosty kanał do morza i drugi, służący nawadnianiu położonej za miastem równiny. Obszar otaczający port zewnętrzny wypełniały domy, ciągnące się aż do kamiennego muru otaczającego całe miasto. Opis stolicy Atlantydy jest dostatecznie drobiazgowy i precyzyjny, by można było sporządzić jej plan. Idealnie geometryczny kształt miasta tak bliski jest duchowi pitagorejczyków, że może to wzbudzić podejrzenie, że z niego właśnie się wywodzi. Kritias rozwodzi się nad bogactwem i wystawnością budowli zdobiących miasto: kryte srebrem świątynie (w tym świątynia Posejdona) z kolosalnymi posągami w środku i na zewnątrz (zarówno bogów jak i ludzi), dachy z kości słoniowej, zdobione złotem, srebrem i orichalkiem, ogrody, gimnazjony, hipodrom, zbrojownie pełne trójrzędowców i ich wyposażenia. Cały ten opis sprawia wrażenie obsesyjnego pławienia się w luksusie (ostro kontrastującym z pełnymi prostoty siedzibami Ateńczyków) i nie sposób sobie wyobrazić, by Solon czy ktokolwiek inny mógł zaczerpnąć go z relacji Egipcjan. Można natomiast zrozumieć, skąd Platon czerpał składniki tego obrazu - z własnych obserwacji i relacji współczesnych Greków o barbarzyńskim świecie rozciągającym się na obrzeżach ich własnej cywilizacji. Przykładów przepychu posuniętego do granic dekadencji mogły mu dostarczyć wiszące ogrody Babilonu, opisane przez Herodota (który zmarł mniej więcej w tym samym czasie, gdy Platon przyszedł na świat), czy otoczona siedmioma pierścieniami kolistych murów o różnych barwach stolica Medii, Ekbatana. Pewne elementy swego obrazu mógł Platon zaczerpnąć z tego, co wie-dział o fenickich portach Gades i Tartess na atlantyckim wybrzeżu Hiszpanii (poza Słupami Heraklesa); upadek tego drugiego, po którym pozostały zapadające się z wolna w mokradła ruiny i zamulone ujście rzeki, miał miejsce niedługo przed jego przyjściem na świat i mógł wywrzeć na nim duże wrażenie. Wielkim kolistym portem, otoczonym dokami, które mogły przyjąć dwieście dwadzieścia statków naraz, pyszniła się fenicka Kartagina na północnym wybrzeżu Afryki. Pośrodku portu znajdowała się wyspa, na której mieściła się główna siedziba dowództwa kartagińskiej floty; kolisty port łączył się kanałem z drugim - prostokątnym; oba wraz z miastem otoczone były zewnętrznym murem, zarazem centralna część miasta otoczona była dodatkowo jeszcze jednym. Kartagina stanowiła najgroźniejszą rywalkę kupieckich Syrakuz, tych samych, w których Platon daremnie usiłował wpoić młodemu władcy ideały swej filozofii. Zresztą Syrakuzy także mogły pod pewnymi względami przypominać stolicę Atlantydy: były stolicą wyspiarskiego państwa l H liczonego na zachód od Aten (wprawdzie nie tak wielkiego jak Atlantyda i leżącego na Morzu Śródziemnym a nie na Atlantyku), posiadała bogactwa mineralne i żyzne ziemie pod uprawę, a także zimne i gorące źródła. Same Syrakuzy - jedno z największych i najbogatszych miast znanych Grekom - były podzielone na cztery otoczone murem części, i nad ich dwoma portami pełnymi statków górowała wzniesiona na półwyspie twierdza. Również położenie Syrakuz na krawędzi żyznej równiny okolonej górami znalazło swoje odbicie w opisie Kritiasowej Atlantydy. Co więcej, Syrakuzy były wrogiem Aten, a ich chciwy władca Dionizjos I zaatakował Tyrrenię w Italii, podobnie, jak wedle Kritiasa (cały czas snującego swą opowieść o rewelacjach egipskich kapłanów) mieli tego dokonać wojowniczy Atlantydzi. Cała więc okolica była położona bardzo wysoko i schodziła spadzisto ku morzu. Jednak teren, na którym leżało miasto, był płaski. Równina ta otaczała miasto, będąc sama otoczona górami, które sięgały aż do morza. Była płaska i wydłużona. Liczyła po bokach trzy tysiące stadiów oraz dwa tysiące stadiów w środku. To byłoby mniej więcej pięćset pięćdziesiąt na trzysta siedemdziesiąt kilometrów, ale nie dowiadujemy się, jak rozległy był górzysty obszar wokół równiny (choć czytamy, że w górach było wiele wsi, rzek, jezior, łąk i lasów). Nawet jeżeli góry były bardzo rozległe, to Atlantyda wciąż ustępowałaby Libii (czyli północnej Afryce poza Egiptem) i Azji razem wziętych (nawet uwzględniając fakt, że w czasach Platona Grecy znali oba te kontynenty tylko fragmentarycznie). Równina Atlantydy byłaby dwukrotnie większa od Sycylii. Co ciekawe, Atlantyda zdradza również pewne podobieństwo do miasta rodzinnego Nauzykai i pałacu jej ojca, króla Alkinoosa, tak opisanych w Homerowej Odysei. Otacza je wysoki mur z wieżami, a z obu stron są dwie przystanie, oddzielone wąskim przesmykiem - tam równo płynące okręty wciąga się na ląd (...). Tam na pięknym placu Posejdona jest agora, gdzie w głazach przywiezionych z gór wykuto siedzenia (...). Blisko drogi znajdziemy lasek topolowy (...) tam ojciec mój ma kwitnącą winnicę, a od niej miasto jest na odległość krzyku. (...) Od dumnej siedziby Alkinoosa szedł blask niby słońca albo księżyca. Na prawo i na lewo (...) ciągnęły się ściany obite spiżem, zdobne fryzem z błękitnego szkliwa. W grubym murze otwierały się złote podwoje, węgary na spiżowym progu były ze srebra, tak samo nadproże, a zawora złota, (przełożył Jan Parandowski) Najbardziej prawdopodobnym wzorem kraju Feaków, ojczyzny Nauzykai, jest Korfu, choć wysuwano także sugestie, że źródłem inspiracji mogło być dla poety któreś z fenickich miast handlowych. Platon nie wierzył poetom do tego stopnia, że w swoim idealnym państwie skłonny był zakazać nawet rozpowszechniania Iliady i Odysei, ale oczywiście znał doskonale poematy Homera. Kritias opisuje dalej przemyślny system kanałów nawadniających oraz organizację społeczną, oddającą do dyspozycji królów imponującą rzeszę ludzką. Władza książąt scharakteryzowana jest jako wybitnie autokratyczna; każdy z nich "ustanawiał większość praw, karał i skazywał na śmierć, kogo chciał". Natomiast stosunki między królami regulowały tradycyjne nakazy Posejdona, wyryte "na kolumnie z orichalku, znajdującej się w środku wyspy, wewnątrz świątyni Posejdona". Tam też spotykali się królowie w określonych odstępach czasu, żeby obradować nad wspólnymi sprawami i rozstrzygać spory między sobą. Swój sojusz utwierdzali składając wspólnie przysięgę, przypieczętowaną ofiarą z byka. Potem "przywdziewali nadzwyczaj piękne, ciemnobłękitne szaty i siadali na ziemi w popiele ofiar, które towarzyszyły ich przysiędze". Platon nie sympatyzował z autokratami, nie pochwalał też przepychu, lecz jak wynika z jego opowieści upadek synów Posejdona, którzy przez długi czas postępowali godnie i chwalebnie, nastąpił wówczas, gdy górę wzięła w nich ludzka natura. Zacytujemy teraz Kritiasa, do miejsca, gdzie tekst urywa się w pół zdania. Przez liczne pokolenia i jak jeszcze była w nich dostatecznie silna natura Boga, słuchali oni praw i byli przyjaźnie usposobieni względem tego, co było w nich spokrewnione z boskością: ich uczucia były szczere, a oni sami byli wielkoduszni; łączyli łagodność z rozumem wobec nadarzających się czasem zmiennych kolei życia i wobec siebie wzajemnie. Dlatego gardzili wszystkim z wyjątkiem cnoty, nie przykładali wielkiej wagi do posiadanych dóbr, raczej uważali za ciężar obfitość złota i innych posiadanych rzeczy. Nie upajali się pychą z powodu swoich bogactw, nie tracili panowania nad samymi sobą i w ten sposób uniknęli upadku. Zdawali sobie jasno sprawę z tego, że wszystkie te dobra powiększają się tylko ; w łączności z cnotą i że, przeciwnie, przesadna gorliwość o nie i cześć, jaką się żywi dla nich, prowadzą niechybnie do ich utraty -a z nimi ginie również sama cnota. Zatem, na podstawie tego rozumowania i dzięki obecności w nich boskiej natury, udawało im się wszystko, co wyżej opisaliśmy. Gdy jednak zanikł w nich boski pierwiastek dlatego, iż w wielkiej mierze i często zastępował go element śmiertelny i brał w nich górę ludzki charakter, wówczas nie potrafili już dłużej znosić swego obecnego powodzenia i zaczęli zachowywać się haniebnie. Temu, kto umie patrzeć, wydawali się wstrętni, bo spośród wszystkich wartościowych rzeczy zniszczyli całkowicie najcenniejsze. Przeciwnie ci, którzy nie byli w stanie rozeznać życia prowadzącego do szczęścia, uważali ich wtedy właśnie za pięknych i szczęśliwych, gdy byli pełni niesprawiedliwej chciwości i fizycznej siły. Ale ponieważ Bóg bogów, Zeus, który rządzi według praw, posiada władzę postrzegania tego rodzaju rzeczy, poznał, iż dzielne ongiś pokolenie, jest [dziś] w pożałowania godnym stanie, zdecydował nałożyć na nich karę, aby wrócili do rozwagi i stali się rozumniejszymi. W tym celu zgromadził wszystkich Bogów w ich najczcigodniejszym mieszkaniu, które znajduje się w samym środku całego świata, i skąd widzi wszystko, co bierze udział w powstawaniu. Gdy ich zgromadził, rzekł... Tak kończy się platoński opis Atlantydy, urwany w połowie przestrogi udzielanej przez filozofa współczesnym mu Ateńczykom z połowy IV w. p.n.e., choć z powodzeniem moglibyśmy ją odnieść też do siebie. Przestroga ta (nawiasem mówiąc nie w duchu starożytnych Egipcjan), znakomicie wyraża zapatrywania Platona. Jak wiemy z Timajosa, nastąpiła wojna, a po niej naturalny kataklizm, który starł z powierzchni ziemi zarówno cnotliwe Ateny, jak i grzeszną Atlantydę; jedna z katastrof składających się na cykl zniszczenia (choć tym razem odrodziły się tylko Ateny - Atlantyda zniknęła na zawsze). Gdyby Kritias został ukończony, wojowniczy mieszkańcy Atlantydy zostali by zapewne należycie ukarani (klęską zadaną im przez Ateny?), po czym, być może, odmieniliby się na lepsze, tylko po to, by w końcu paść ofiarą naturalnego kataklizmu. 2. Cel Platona Ateny z Timajosa i Kritiasa stanowią przybliżone - choć nie pozbawione ideologicznej deformacji - wspomnienie rodzinnego miasta Platona na wiek czy dwa przed jego czasem, zanim uległo zepsuciu wywołanym bogactwem i walką stronnictw - owych dawnych, lepszych Aten, których szlachetny duch przetrwał na tyle długo, by stanęły w pierwszym rzędzie państw greckich walczących z najazdem despotycznych i rozmiłowanych w zbytku Persów. Odegrali oni pewną rolę w genezie platońskiej opowieści - Persowie, którzy na początku V wieku p.n.e. zagrozili Grecji, już wcześniej podbili obok wielu innych państw także Egipt. Pewne ich obyczaje i poczynania włączył Platon do opowieści o Atlantydzie obok szczegółów topograficznych i zjawisk kulturowych zaczerpniętych z Kartaginy i Babilonii. Z jednej strony Atlantydzi są w odczuciu Greków niewątpliwymi barbarzyńcami: nie znają języka greckiego (jak pamiętamy, dopiero Solon nadał im w swym tłumaczeniu greckie imiona), wydają z siebie jedynie niezrozumiałe bar-bar-bar - bełkot, który był w odczuciu Greków najbardziej znamiennym rysem barbarzyńców i źródłem nazwy, jaką im nadali (barbaroi); żyją w ostentacyjnym zbytku i podlegają nieograniczonej władzy swych królów (choć ci ostatni ograniczeni są przynajmniej tradycyjnym obyczajem). Z drugiej strony Atlantydzi pod wieloma względami przypominają kolonistów z Wielkiej Grecji, zwłaszcza z Sycylii. Myśl o tej ostatniej nasuwa platońska topografia Atlantydy i jej stolicy; potęga morska, bogactwo i chciwość. Tak wiele jest podobieństw, że opowieść o zagładzie Atlantydy można odczytywać jako kompleks filozofa na punkcie Sycylii, gdzie doznał rozczarowań. Ale oczywiście to nie Sy- 37 rakuzy natchnęły Platona, ale ojczyste Ateny lat jego młodości i wieku dojrzałego, Ateny tracące swoją dawną wielkość i cnotę wskutek - jak to rozumiał - zepsucia biorącego się z bogactwa, siły i barbarzyńskich nawyków. W obliczu najazdu perskiego Ateny stworzyły związek państw-miast greckich i stanęły na jego czele, lecz gdy zagrożenie minęło, podporządkowały go sobie i uczyniły narzędziem własnej ekspansji handlowej i eksploatacji gospodarczej. Za sprawą tej polityki Ateny rozkwitały i opływały w dostatek do czasu wojny ze Spartą - dużo bliższą platońskiego ideału społecznego - która skończyła się upadkiem ateńskiego imperium i nasileniem walk wewnętrznych. Malując obraz Aten u schyłku swego długiego i pełnego rozczarowań życia, Platon zawarł w nim to, co w rodzinnym mieście i świecie greckim tamtych czasów budziło jego sprzeciw. Opływający w dostatki despotyczni władcy Atlantydy, podobnie jak ateńscy demagodzy w przeddzień katastrofy, panują nie tylko nad własnym lądem, lecz także nad wieloma innymi wyspami (a nawet częściami kontynentu - w północnej Afryce, Italii i Egipcie); ich stolica jest arcydziełem sztuki budowlanej, jak Ateny odrodzone po wojnach perskich; główna świątynia ich państwa pyszni się kością słoniową, srebrem, złotem (a nawet orichalkiem) - jak Ateny gigantycznym posągiem swej bogini-patronki w Partenonie; pałace władców są bogato zdobione i luksusowo urządzone, podobnie jak w Atenach, gdzie naj-zamożniejsi obywatele prześcigali się w zbytku, a niekiedy nawet rywalizując z monumentalnymi budowlami publicznymi. Stolica Atlantydy z Timajosa i Kritiasa to Ateny, wyolbrzymione dla spotęgowania wrażenia. Bogowie - jak zdawało się Platonowi - już zaczęli karać pyszne i zadufane w sobie Ateny, na razie jeszcze nie trzęsieniem ziemi i potopem, ale klęską w wojnie, utratą imperium i walkami wewnętrznymi. Nie ma powodów sądzić, by Platon spodziewał się jakiejś straszliwej katastrofy (wizja zniszczenia dokonanego przez żywioły jest wytworem jego wyobraźni), choć można było znaleźć przykłady takiej klęski w bliskim mu świecie. Kiedy Platon miał niecały rok, wielkie obszary Grecji dotknęły trzęsienia ziemi, których następstwa dla miast położonych w sąsiedztwie morza, co opisywał historyk Tu-kidydes, mogły oddziaływać na platońską wizję zagłady Atlantydy: W okresie tych właśnie silnych trzęsień ziemi w Orobiaj na Eubei morze cofnęło się od lądu, a następnie, spiętrzone, zalało część mia- 38 sta. Później znów ustąpiło, ale nie całkiem, tak że i dziś na miejscu lądu stałego znajduje się morze, a ludzie, którzy nie zdołali zawczasu schronić się w miejsca wyżej położone, zginęli. Podobny zalew wystąpił koło wyspy Atalanty, leżącej naprzeciw Lokrów Opunc-kich, gdzie wody zatopiły część fortecy ateńskiej i zniszczyły jeden ze statków wyciągniętych na brzeg, (przeł. Kazimierz Kumaniecki) Zniszczony ateński statek i częściowo zatopiona wyspa Atalanta! To niemal jak preludium wydarzeń po zakończeniu wojny Aten z Atlantydą, opowiedzianych przez Kritiasa. Dajmy sobie spokój z relacjami egipskich kapłanów! W czasach bliższych powstaniu Timajosa i Kritiasa w 373 r. p.n.e. po trzęsieniu ziemi osunął się brzeg i zatopione zostały trzy miejscowości w Zatoce Korynckiej - Helike, Egina i Bura. Według Diodora Sycylijskiego, piszącego w pierwszym wieku p.n.e., "zginęły całe miasta wraz z mieszkańcami". Najbardziej ucierpiało Helike, które uległo całkowitemu zniszczeniu, wraz ze świątynią Posej-dona (ni mniej, ni więcej)! Nie odnaleziono ciał, a płycizny, które utworzyły się przy brzegu, były niebezpieczne dla żeglarzy. Możliwe, że źródłem inspiracji były dla Platona niejasne wspomnienia wcześniejszej i większej katastrofy, a nie te, które miały miejsce w Zatoce Korynckiej i na Eubei. Możliwe nawet, że Solon (lub sam Platon, o ile rzeczywiście odwiedził Egipt) napotkał jakąś wzmiankę 0 tej katastrofie w źródłach egipskich - choć jeśli tak było, to źródła owe nie zachowały się do naszych czasów. Nie mogły to być w każdym razie relacje odnoszące się do wojny między Atenami i Atlantydą z roku 9000 p.n.e., ani zagłady wyspy na Atlantyku, lecz do wydarzeń sprzed zaledwie tysiąca lat, które miały miejsce na Morzu Śródziemnym. I w żadnym wypadku nie dowodziłyby one prawdziwości historycznych i geograficznych danych zawartych w platońskich dialogach. Wydarzenia te dotyczyły cywilizacji, która kwitła na Krecie 1 innych wyspach Morza Egejskiego, zanim jeszcze Grecy opanowali Półwysep Peloponeski, a potem wyspy. Korzenie tej cywilizacji, zwanej minojską, sięgają równie daleko w przeszłość, jak cywilizacja egipska, do około 3000 r. p.n.e. Czas jej świetności przypadł na okres od około 2100 r. p.n.e. do około 1500 r. p.n.e., współcześnie z egipskim Średnim Państwem i początkami Nowego Państwa. Jak się wydaje, ośrodkiem wymiany handlowej z Kretą minojską było miasto Awaris w delcie Nilu. W źródłach egipskich i na malowidłach grobowych napotykamy motywy, które można uznać za kreteńskie, chociaż w zachowanych do dziś wzmiankach nie ma ani słowa o wojnie toczonej przez nich z Egiptem (czy Atenami), trzęsieniu ziemi, powodzi i upadku. Prawdę mówiąc, wynika z nich, że Egipcjanie niewiele wiedzieli o kulturze egejskiej. Dopiero współczesna archeologia odkryła, że minojska osada na wyspie, którą dziś nazywa się niekiedy Santoryn (od św. Ireny), a którą Grecy nazywali Therą, została zniszczona wskutek naturalnej katastrofy, a nieco później nastąpił schyłek i upadek całej cywilizacji minojskiej. Niektórzy archeolodzy sądzili, że wiadomości o katastrofie na The-rze, która spowodowała zniszczenia również na bliskiej Krecie, a wreszcie pociągnęła za sobą upadek cywilizacji kreteńskiej, mogły dotrzeć do Platona (zapewne za pośrednictwem Egipcjan) i odegrać jakąś rolę w powstaniu opowieści o Atlantydzie - może jako źródło inspiracji dla filozofa, a może jako bezpośredni przekaz, choć zawierający pomyłki w zakresie chronologii i geografii. Niewykluczone, że relacje Egipcjan (które od czasów Solona lub Platona zaginęły) mogły mówić o katastrofie, która zniszczyła przynajmniej część świata minojskiego, oraz o późniejszym schyłku cywilizacji kreteńskiej. Mogło się tak zdarzyć, chociaż pozostałości relacji egipskich dowodzą, że ich autorzy nie odznaczali się bliższą znajomością innych współczesnych cywilizacji (bez wątpienia dowodzą tego ich zachowane do naszych czasów źródła na temat Krety). Niewykluczone także, iż Solon lub Platon mogli źle zrozumieć informacje odnoszące się do wielkości (i położenia) wyspy oraz wieku istniejącej na niej niegdyś cywilizacji, chociażby mnożąc jakimś trafem dane przez dziesięć - tak że dziewięćset lat, jakie upłynęły do czasów Solona, zmieniło się w dziewięć tysięcy; w podobny sposób mogły ulec przekłamaniu dane odnoszące się do wymiarów wyspy (choć trzeba tu zauważyć, że topografia platońskiej Atlantydy nadal w niczym nie przypominałaby Krety). Dziwne jest również to, że Herodot, który odwiedził Egipt (w tym także świątynię w Sais) przed Platonem - lub jeśli kto woli, po Solonie - i zamieścił w swoim dziele liczne opowieści zasłyszane od egipskich kapłanów, nie relacjonuje niczego, co przypominałoby katastrofę i upadek cywilizacji kreteńskiej, o Atlantydzie nawet nie wspominając. Niektóre z historii przytoczonych przez Herodota brzmią tak fantastycznie, że można by posąd/ać informatorów o zmyślenie, niewykluczone też, że był on bardziej zainteresowany malowniczością niż wiarygodnością swoich opowieści: możliwe, że podobnie zachowywali się Solon i Platon. Co ciekawe, Herodot sugeruje, że Egipcjanie posiadali relacje odnoszące się do wojny trojańskiej, co z pewnością nie umknęło uwadze Platona. Wydaje się bowiem, że pisząc historię Atlantydy, filozof korzystał z pism Herodota, który podkreśla długowieczność cywilizacji egipskiej i jej odporność na efekty zjawisk meteorologicznych w długim okresie jej istnienia. Nie dostrzegając milczenia Herodota (i innych greckich autorów przed Platonem) w kwestii czegokolwiek, co mogłoby przypominać Atlantydę, wysuwano sugestię, że Solon naprawdę znał egipskie relacje odnoszące się do Thery lub Krety, lecz niewłaściwie odczytał cyfry (wydaje się mało prawdopodobne, by taki błąd mógł się przydarzyć rodowitemu Egipcjaninowi); popełnił pomyłkę, gdy je zapisywał, być może zleje zapamiętał; albo też błąd ten popełnił Kritias bądź sam Platon; w każdym razie filozof stanął w obliczu faktu, że tak ogromna wyspa nie mogłaby się zmieścić na Morzu Śródziemnym, i wobec tego przeniósł ją na Atlantyk. To wszystko są jednak tylko spekulacje, gdyż nie dysponujemy egipskimi relacjami (ani też inną poza dialogami Platona wzmianką o ich istnieniu), które by najogólniej choćby odnosiły się do zniszczenia Thery i upadku cywilizacji minojskiej. Ten sam zarzut - czystej spekulacji - należy postawić także pewnej pomysłowej sugestii, że dla Egipcjan Kreta istotnie była dużą wyspą położoną na zachodzie, w sąsiedztwie innych wysp i przed lądem stałym - Europą; co więcej, idąc tym tropem można twierdzić, że Kreta leży między Libią i Azją (przez Azję rozumiejąc - jak miało to miejsce w przypadku starożytnych Greków - współczesną Azję Mniejszą). Platon mógł opacznie odczytać notatkę Solona i "między" (mezon) Libią i Azją zrozumieć jako "większa" (meidzon) niż Azja i Libia. Czyste spekulacje! Sugestię, że za opowieścią o zagładzie Atlantydy może kryć się nagły upadek cywilizacji minojskiej około 1450 r. p.n.e. (co właśnie odkryła archeologia), wysunięto po raz pierwszy w anonimowym liście nadesłanym do redakcji londyńskiego "Timesa" w 1909 roku. Tuż przed drugą wojną światową spostrzeżono, że Thera została zniszczona w wyniku erupcji wulkanicznych. Okryto także świadectwa gwałtownego upadku kultury minojskiej (w kilku miejscach natrafiono na ślady ognia). W sumie obserwacje te złożyły się na obraz zagłady kwitnącej cywilizacji wielkiego, jak wierzono, imperium morskiego, 40 41 g TP^ spowodowanej przez naturalny kataklizm. Nowiny o tych wydarzeniach, prawdopodobnie już wówczas wyolbrzymione i zniekształcone, mogły dotrzeć do Egiptu i zostać zapisane, by po dziewięciu wiekach zainspirować Solona i Platona. Podbój Krety przez Greków reprezentujących kulturę mykeńską mógł nasunąć Platonowi myśl o zwycięstwie Ateńczyków nad mieszkańcami Atlantydy. Aktywność wulkaniczną w okolicach Thery odnotowali autorzy starożytni, na przykład Pliniusz Starszy w I w. n.e.; w XIX w. zjawiska wulkaniczne zachodzące wokół Santorynu (czyli tego, co pozostało z antycznej Thery) także były dobrze znane: kapitan Nemo odwiedza Santoryn, ani słowem nie wspominając o Atlantydzie (mimo że już w 1855 r., po dokonaniu pierwszych odkryć archeologicznych na San-torynie, wysunięto przypuszczenie, że Thera jest tożsama z Atlantydą). Długi czas jednak nie znano dat większych erupcji wulkanicznych, które doprowadziły do powstania kaldery tworzącej podstawę obecnie istniejącego pierścienia wysp. Po drugiej wojnie światowej, w trakcie badań oceanograficznych, odkryto na dnie wschodniej części Morza Śródziemnego dwie warstwy popiołów wulkanicznych pochodzących z Thery. Dolna sięga bardzo zamierzchłej przeszłości, lecz górna została datowana metodą radiowęglową na okres po 3000 r. p.n.e. Stwierdzono również, że popiół z Thery pokrywa znaczne połacie Krety i Cyklad, (Thera jest najbardziej na południe wysuniętą z Cyklad i leży tylko 110 kilometrów na północ od Krety). Odkryto też, że wybuch wulkanu na Therze był prawdopodobnie bardziej gwałtowny od erupcji Krakatau położonego w Cieśninie Sundajskiej między Jawą i Sumatrą, w 1883 roku. W obu wypadkach kataklizm poprzedził szereg mniejszych erupcji, którym towarzyszyły trzęsienia ziemi. Wybuch Krakatau dobitnie pokazał, co mogło się wydarzyć na Therze: przez kilka miesięcy z krateru tryskały masy pumeksu, po czym nastąpiły cztery eksplozje, tak gwałtowne, że słyszano je w odległości 3000 kilometrów w Australii; Jawę i Sumatrę ogarnęła ciemność; fale uderzeniowe wybijały szyby w oknach i powodowały pękanie murów w odległości setek kilometrów. W rezultacie dwie trzecie Krakatau zapadły się pod wodę, powodując powstanie wielkich fal (tsunami), wysokich na trzydzieści metrów, które pochłonęły ponad trzydzieści pięć tysięcy ludzi. Biorąc pod uwagę fakt, że kaldera Santorynu jest czterokrotnie szersza niż Krakatau i o jedną trzecią głębsza, można przypuszczać, że siła eksplozji była kolosalna. Kiedy jednak miał miejsce wybuch wulkanu na Therze? Podczas wykopalisk prowadzonych od końca lat sześćdziesiątych w Akrotiri na Therze odkryto w ruinach opuszczonego domu pod dwoma grubymi warstwami pumeksu materiał archeologiczny z lat około 1550-1500 p.n .e. w postaci ceramiki z okresu późnominojskiego I A. Głębsza i wcześniejsza warstwa pumeksu ma około pięciu metrów grubości i nosi ślady działania atmosferycznego, co dowodzi, że po pierwszej erupcji aktywność wulkanu na jakiś czas ustała. Potem nastąpił wielki wybuch, który miejscami pokrył ziemię warstwą pumeksu o grubości sześćdziesięciu metrów, po czym wulkan zapadł się pod wodę. Data około 1500 r. p.n.e. uzyskana na podstawie badań ceramiki pokrywa się z grubsza z datą 1559 ± 44 lata, ustaloną po analizie zwęglonych szczątków drzewa znajdującego się pod pierwszą warstwą pumeksu. Szereg erupcji wulkanicznych na Therze rozpoczął się więc około 1500 r. p.n.e. i, jak się wydaje, siła eksplozji (wraz z trzęsieniem ziemi w całym regionie) była dostatecznie duża, by położyć kres cywilizacji skupionej wokół Krety, nieco ponad sto kilometrów od wulkanu. Wstrząsy, grad pumeksu i spowodowane przez niego pożary, gigantyczne fale i miesiące ciemności mogły skutecznie położyć kres cywilizacji kreteńskiej, a wieść o tych wydarzeniach z pewnością dotarła do Egiptu i była warta odnotowania. Niestety, teoria zagłady imperium na Krecie wskutek wybuchu wulkanu zaczęła tracić wiarygodność wkrótce po swych narodzianch, gdyż archeolodzy zasugerowali datę 1450 p.n.e. (a nie -jak początkowo - 1500 p.n.e.) jako tę, od której zaczyna się szybki schyłek cywilizacji minojskiej. Na Krecie zbiegł się on z pojawieniem się kolejnego typu ceramiki w okresie późnominojskini IB. (Świadectwa archeologiczne wskazują, że po okresie późnominoj skini IB na Krecie byli już Grecy reprezentujący cywilizację mykeńską.) Wyroby okresu późnominojskiego IB nigdy nie dotarły na Therę (choć leży ona tak blisko Krety), mimo że spotykamy je na dalej położonych wyspach, z czego wynika, iż na Krecie i innych wyspach ewolucja kultury minojskiej trwała jeszcze przez kilka dziesięcioleci po wyludnieniu Thery w następstwie erupcji wulkanicznej. Zdaniem geologów, całość procesu wulkanicznego na Therze nie mogła trwać dłużej niż rok czy dwa - na Krakatau dokonał się on w ciągu kilku miesięcy. Co więcej, w Nirou Khani na Krecie znaleziono bryłki pumeksu zakopane pod progiem sanktuarium w naczyniach z okresu późnominojskiego I A; musiały one stanowić ofiarę błagalną dla bogów, którzy panowali nad groźny- 42 43 mi siłami wulkanicznymi. Nie ulega wątpliwości, że ofiarę w Nirou Khani złożono stosunkowo długo przed końcem cywilizacji kreteń-skiej. W innym miejscu na Krecie, w Zagros, znaleziono cząsteczki pyłu w warstwie z okresu późnominojskiego I A, poniżej znalezisk należących do warstwy z okresu późnominojskiego IB. Istnieją więc świadectwa na to, że wprawdzie bieg życia na Krecie został przez wybuch na Therze zakłócony, ale bynajmniej nie przerwany - przeciwnie, nastąpił po nim kolejny rozkwit aktywności kulturalnej, obejmującej okres przynajmniej jednego pokolenia. W okresie późnominoj-skim IB tworzyło ono piękną ceramikę w "stylu morskim", zdobioną stylizowanymi podobiznami delfinów, rozgwiazd, ośmiornic i innych stworzeń morskich. Wszystko wskazuje na to, że skutki erupcji wulkanicznych na Therze nie były tak poważne, jak można by wnosić z przypadku Krakatau; na Kretę spadły niewielkie ilości pyłu wulkanicznego, a fale tsunami, które uderzyły o jej północny brzeg, nie przekraczały ośmiu metrów; trudno przypuszczać, by rolnictwo bardzo ucierpiało wskutek opadów pyłu, lub by minojskie porty i flota zostały zmiecione przez fale. Zniszczenie części, lecz nie wszystkich, osad kreteńskich trudno przypisać trzęsieniu ziemi o charakterze wulkanicznym; wydaje się prawdopodobne, że były one raczej rezultatem podpalenia. Co więcej, współczesna archeologia odrzuca raczej teorię, że cywilizacja minoj-ska stanowiła agresywne imperium morskie, a datowanie metodami dendrochronologii i nawarstwiania osadów lodowcowych pozwoliło wysunąć (sporną) sugestię, że erupcja na Therze miała miejsce wcześniej niż w roku 1600 p.n.e. Datowanie metodą radiowęglową ziarna zwęglonego wskutek erupcji także wskazuje na wcześniejszą datę wybuchu wulkanu (1630-1530 p.n.e.) - za wcześnie jak na kres cywilizacji minojskiej. Podkreślane kiedyś podobieństwa między Atlantydą i Kretą wyglądają dziś mniej sugestywnie. Stolica minojskiej Krety, Knossos, nie przypominała w niczym stolicy platońskiej Atlantydy prócz zdobiących ściany pałaców barwnych polichromii. Sceny tańca z udziałem byków i chwytania tych zwierząt przedstawione na dwóch minojskich naczyniach w mniejszym stopniu przypominają obrzędy ofiarne, jakie miały miejsce w Atlantydzie, niż obrzędy egipskie czy w czasach Platona. Wiele wskazuje na to, że podobnie jak mieszkańcy Atlantydy Kreteńczycy uwielbiali kąpiele, ale bez wątpienia na wyspie nigdy nie żyły słonie. Wiemy, że Platon znał Kretę (w pewnym momencie chciał tam założyć eksperymentalne społeczeństwo), i gdyby rzeczywiście korzystał z jakichś notatek Solona lub relacji Egipcjan, jest mało prawdopodobne, by nie zorientował się, że chodzi o tę właśnie wyspę. W każdym razie nie wspomina w związku z Atlantydą o aktywności wulkanicznej (choć obecność minerałów i gorących źródeł mogła wskazywać na jej występowanie), co byłoby dziwne, gdyby korzystał z dawnych relacji odnoszących się do Thery i Krety. Platon doskonale znał zjawiska wulkaniczne związane z Etną na Sycylii, zapewne nieobca była mu także opowieść o Empedoklesie, który miał odebrać sobie życie, skacząc do krateru tego właśnie wulkanu. Jasne jest więc, że szczegółowy opis cywilizacji minojskiej na Krecie i jej schyłku, który miałby dotrzeć do Platona za pośrednictwem zapisów Solona i Kritiasa, którzy z kolei mieliby korzystać ze źródeł egipskich, nie stanowił inspiracji dla jego opisu Atlantydy. Można jedynie przyjąć, że do Platona dotarły za pośrednictwem Egipcjan niejasne wiadomości o kataklizmie na jakiejś śródziemnomorskiej wyspie, którego następstwa dały się odczuć w Egipcie, i którego wynikiem był spadek wymiany z dawnym partnerem handlowym. Równie dobrze moglibyśmy powiedzieć (i byłoby to jak najbardziej usprawiedliwione), że ta sama legenda mezopotamska o potopie, która dostarczyła inspiracji kompilatorom Księgi Rodzaju, dotarła inną drogą również do Platona. Nie jest to wiele i wydaje się, że obmyślając opowieść o Atlantydzie, filozof był raczej pod wrażeniem bliższych mu w czasie przestrzeni kataklizmów, jakie miały miejsce w Atalancie i Helikonie. Podobnie jak współcześni mu Grecy, Platon musiał odczuwać nabożny podziw dla starożytności Egiptu i jego źródeł historycznych, których wiek sami Egipcjanie wyolbrzymiali: już to było dostatecznym powodem, żeby przypisać opowieści o Atlantydzie egipski rodowód. Możemy kontynuować te spekulacje, rozprawiać o egipskich annałach i zachowanych do dziś reliefach opowiadających o wojnach toczonych z koalicją "ludów morza", które dokonały najazdu na deltę Nilu około 1200 r. p.n.e., wysuwać przypuszczenia, że i one przyczyniły się do powstania historii o najeździe mieszkańców Atlantydy - ale po co? Rzeczywiste poczynania tych ludów nie miały nic wspólnego z celami, jakie stawiał sobie Platon pisząc Timajosa i Kritiasa, poza tym wprowadzenie ich do platońskiej relacji wymaga nieustannego korygowania dat, wymiarów, lokalizacji, imion, szczegółów topogra- 44 45 ficznych itd. To samo można powiedzieć o próbach połączenia opowieści o Atlantydzie z przekazanymi przez Egipcjan legendami o upadku Troi czy z opowieściami żeglarzy fenickich o utracie Tartes-sos, czy wreszcie z reminiscencjami jakichś powodzi w basenie Morza Śródziemnego albo Morza Czarnego (lub Morza Północnego czy wybrzeża atlantyckiego północnej Afryki), gdy pod koniec ostatniej epoki lodowcowej topniały lodowce. Nie inaczej - jak się jeszcze przekonamy - wyglądają próby odnoszenia platońskiej Atlantydy do kultury kromaniońskiej sprzed piętnastu tysięcy lat, do budowniczych megalitów w zachodniej Europie po roku 5000 p.n.e., do najstarszych mieszkańców Kuby, handlującymi z fenickimi kupcami - wreszcie z wszelkimi pierwowzorami Atlantydy na Morzu Północnym, Bałtyku, Morzu Czarnym, Oceanie Arktycznym, w głębi Anatolii, pod pokrywą lodową na biegunie południowym czy wręcz w przestrzeni kosmicznej. Wszystkie te scenariusze w mniejszej lub większej mierze opierają się na tak daleko posuniętej reinterpretacji (nierzadko przekłamaniu) słów Platona, że rezultat jest groteskowy. Pionier badań nad ideą zaginionych cywilizacji L. Sprague de Camp (wszyscy piszący na ten temat wiele mu zawdzięczają) ujął to w książce Lost Continents (Zaginione kontynenty) z 1954 roku następująco: "Nie można zmienić wszystkich szczegółów opowieści Platona i twierdzić, że wciąż jest to opowieść Platona. To jakby mówić, że legendarny król Artur jest "naprawdę" królową Kleopatrą. Wystarczy zmienić płeć, narodowość, epokę, temperament, charakter, morale i inne szczegóły odnoszące się do Kleopatry, a podobieństwo stanie się oczywiste". James Guy Bramwell w swojej książce Lost Atlantis (Zaginiona Atlantyda) z 1938 roku ujął to zwięźle: "Albo Atlantyda jest wyspą na Atlantyku, albo w ogóle nie jest Atlantydą". Możemy dodać, że jeśli to, co zniknęło, w niczym nie przypomina Atlantydy Platona, lecz niewielką hordę zbieracko-łowiecką czy też gromadkę prymitywnych rolników z późnej epoki kamiennej, to nie ma mowy o Atlantydzie. Kto przeinacza platońską opowieść o Atlantydzie tak, by pasowała do wyznawanej przez niego teorii kataklizmów, zaginionych lądów czy nieznanych nikomu wypraw oceanicznych, ten zapomina o celu, jaki przyświecał Platonowi, gdy pisał w Timajosie i Kritiasie o Atlantydzie. Mało tego, postępowanie takie zaprzecza całemu dziełu ateńskiego filozofa. Platon chciał wyrazić w swych dialogach taki model życia, który byłby racjonalny i naukowy, a który by zarazem obej $$$ mował moralny i religijny aspekt ludzkiej natury. Trylogia złożona z Timajosa, niedokończonego Kritiasa i nierozpoczętego Hermokra-tesa miała przedstawiać zagadnienie miejsca człowieka we wszechświecie, poczynając od podstawowych zasad: stworzenia i natury świata, poprzez dzieje, by zrozumieć, jakie życie przystoi istotom ludzkim. Pierwszy szkic opowieści o Atlantydzie wprowadził Platon bez wątpienia po to, żeby powiązać Timajosa z Państwem, wcześniejszym dialogiem poświęconym zagadnieniem społecznym a zarazem, by wprowadzić temat przewodni całej trylogii; potem Timajos podejmuje zasadniczy wątek pierwszej części, jakim jest kosmologia, fizyka i biologia. W Kritiasie powraca do Atlantydy, rozpoczynając wywód, który przypomina zarys historii ludzkości od najwcześniejszych czasów. Platońska filozofia historii opiera się na cyklicznej koncepcji czasu, w którym kolejne wspólnoty ludzkie, jedna po drugiej, pojawiają się i znikają, ustępując miejsca nowym, wskutek naturalnych (lub zrządzonych przez bogów) katastrof. Cykliczna koncepcja historii wywodzi się prawdopodobnie od Babi-lończyków i wkrótce po śmierci Platona została rozwinięta przez niejakiego Berossosa z Kos. Tak bardzo przywykliśmy do judeochrześcijań-skiego, marksistowskiego, ewolucyjnego spojrzenia na ludzkie sprawy -z ich początkiem, kierunkiem, kolejnymi etapami i widocznym w tle celem - że łatwo nam zapomnieć o fakcie, iż kultury, które go nie znają, najczęściej postrzegają dzieje właśnie w kategoriach powtarzających się w nieskończoność cykli złożonych z katastrofy, odrodzenia i kolejnej katastrofy: taki punkt widzenia wspólny był Aztekom z Meksyku, Babilończykom i Grekom. Główną postacią ostatniej księgi platońskiej trylogii - Hermokratesa - był dowódca syrakuzańskiej floty, który w latach młodości Platona (a zatem w czasach późniejszych niż akcja jego trylogii) walczył przeciw Atenom; można sądzić, że nie napisany dialog miał dotyczyć zagadnień historii współczesnej, tym dobitniej wyrażając zapatrywania Platona na zagadnienia moralne i społeczne. (Filozof wyłożył je w końcu w swoim ostatnim dziele - Prawach}. Zwieńczeniem opowieści o dziejach Atlantydy w Kritiasie jest bez wątpienia gniew boga wywołany chciwością mieszkańców Atlantydy, ich nienasyconym pragnieniem bogactwa i władzy, zatraceniem cnoty. W przeciwieństwie do surowości, samowystarczalności i umiarkowania Ateńczyków, mieszkańcy Atlantydy otaczają się barbarzyńskim przepychem, znosząc władzę pełnych pychy królów, którzy butnie $$$ 46 47 podporządkowują sobie naturę, realizując kolosalne projekty irygacyjne i inżynieryjne oraz wydzierając ziemi bogactwa mineralne, by upiększać swe pałace. Lecz także zwykli mieszkańcy Atlantydy żyją w luksusowych domach, zażywają przez okrągły rok gorących kąpieli, chętniej chodzą na wyścigi niż do gimnazjonu. Wszystko to przypomina barbarzyński świat Persów, Babilończyków i Egipcjan. Tym bardziej musiał smucić Platona fakt, że przypominało to ekscesy, jakich dopuszczali się współcześni mu Grecy, także Ateńczycy. Mieszkańcy Atlantydy zbłądzili nie przez fakt swego barbarzyństwa, lecz dlatego, iż nie potrafili oprzeć się pokusom bogactwa i potęgi cechujących państwa barbarzyńskie. Platon dowodzi tu, że pewne formy organizacji politycznej i ekonomicznej psują ludzi. Łącząc intuicję artysty z jasnością myślenia właściwą wielkiemu filozofowi, Platon potrafił dostrzec, dokąd zmierzają Ateny, i stworzył groźną wizję, która miała przestrzec jego rodaków we wszystkich państwach-miastach greckich przed tym, co ich czeka w jeszcze bardziej skomercjalizowanej i materialistycznej epoce, z na wpół barbarzyńskim królestwem Macedonii, tuż za progiem Hellady. Aleksander Macedoński wyruszył przeciw Persom na czele greckiej armii, pobił ich na ich własnej ziemi i stworzył imperium obejmujące większą część świata starożytnego. Czyniąc to, powołał do istnienia byt przypominający Atlantydę bardziej niż jakikolwiek organizm polityczny znany Platonowi. Przy okazji uczynił świat Greków bardziej barbarzyńskim i zorientalizowanym. Hellenistyczny styl życia, jaki przejęli Grecy w następstwie podbojów Aleksandra, napełniłby Platona jeszcze głębszym ubolewaniem niż to, co działo się za jego czasów. Materialistyczny styl życia na pokaz oznaczał dla niego zatratę ducha dociekliwości, ducha poszukiwania prawdy, które cenił ponad wszystko inne. To właśnie stanowi sedno opowieści o Atlantydzie - analiza tego, co potoczyło się niewłaściwie w świecie Patona, przenikliwa wizja jeszcze gorszej przyszłości i ostrzeżenie - skierowane nie tylko do rodzinnego miasta filozofa, jego ojczyzny i epoki - przed nieuchronnym złem, kiedy bogactwo, pycha i materializm stają się dla człowieka jedynymi wartościami i celami. W tym sensie platońska Atlantyda stanowi przestrogę dla nas wszystkich - a nie dzieło z zakresu piśmiennictwa historycznego. Jak się wydaje, taka była także opinia najznakomitszego ucznia Platona, filozofa Arystotelesa, który, co ciekawe, był synem nadwornego 48 lekarza królów Macedonii i przez pewien czas zajmował się edukacją Aleksandra Macedońskiego. W przypadku Arystotelesa ogromnie irytujące jest to, że znamy większość jego dzieł tylko z notatek do wykładów lub cytatów w książkach późniejszych autorów. Co sądził o Atlantydzie, wiemy z napisanej na początku I w. n.e. Geografii Stra-bona. Arystoteles, podobnie jak Platon, był zdania, że za Słupami He-raklesa znajdują się muliste płycizny, lecz platońską opowieść o Atlantydzie uważał za chwyt literacki rodem z Homera i twierdził, że "ten, kto stworzył Atlantydę, również ją zniszczył". Z faktu, że opinia ta pochodzi od bliskiego ucznia Platona, można wnosić, iż filozof nie utrzymywał w kontaktach ze swymi uczniami, jakoby opowieść o Atlantydzie zawierała historyczną prawdę. Można też przyjąć, że wykształceni Grecy nic nie wiedzieli (choćby w najbardziej pobieżnej formie) o istnieniu zatopionej wyspy. Przypuszczenia takie potwierdza brak jakichkolwiek wzmianek o Atlantydzie u pisarzy greckich przed Platonem. Dotyczy to nawet He-rodota, który odwiedził Egipt nim Platon przyszedł na świat (był nawet gościem w tej samej świątyni w Sais, w której Solon miał dowiedzieć się o istnieniu Atlantydy) .To Herodot jako pierwszy określił wody znajdujące się za Słupami Heraklesa jako Atlantyk, nawiązując w ten sposób do nazwy gór w północno-zachodniej Afryce, które Grecy nazwali Atlasem. Wydaje się całkiem prawdopodobne, że Platona najpierw zainspirował fakt pochłonięcia przez morze wyspy Atalanty (położonej około stu kilometrów od Aten), gdy miał około roku; potem zwrócił uwagę na zbieżność jej nazwy ze źródłosłowem imienia Homerowego Atlasa (Atlant) i wywiedzioną od jego imienia nazwą gór (Atlas został obrócony w kamień i podtrzymywał niebiosa lub też glob ziemski -stąd słowo "atlas"). Przypisując swojej Atlantydzie rozmiary przekraczające skalę Morza Śródziemnego, Platon umieścił ją na Atlantyku, nazywanym tak od czasów Herodota, który - jak pamiętamy - ani słowem nie wspomina Atlantydy. Wiemy wprawdzie o istnieniu dzieła napisanego przez pewnego Hellanikosa z Lesbos pod tytułem Atlantis, lecz nie ma ono nic wspólnego z opowieścią Platona; był to traktat z zakresu mitologii, dotyczący córek Atlasa - Atlantis znaczy córka Atlasa! Arystoteles stoi na czele długiego szeregu autorów sceptycznie nastawionych do Atlantydy. Jednak w świecie klasycznym byli i tacy, którzy w nią wierzyli. W dziele napisanym przez Proklosa siedemset 49 l lat po śmierci Platona czytamy, że jego uczeń imieniem Krantor uważał relację o Atlantydzie za historycznie wierną i wierzył w istnienie inskrypcji na kolumnach egipskiej świątyni, o których mówił Kritias. Trudno przypisywać wielkie znaczenie relacji Proklosa z 430 r. n.e. 0 tym, co wyczytał w nie zachowanej do naszych czasów rozprawie Krantora z około 300 r. p.n.e. Jednak wartość historyczną przypisywało platońskiej opowieści również wielu innych autorów starożytnych, wśród nich Teofrast (uczeń Arystotelesa, który w chwili śmierci Platona miał ponad dwadzieścia lat), Posejdonios (piszący około 70 r. n.e.), Strabon i Filon z Aleksandrii (początek I w. n.e.), Tertulian (około 200 r. n.e.) i Ammian Marcellinus (IV w. n.e.). Z drugiej strony Lon-ginus (I wiek n.e.), Orygenes (około 230 r. n.e.), Jamblich (300 r. n.e.) 1 Porfiriusz (zmarły w 305 r. n.e.) uważali Atlantydę za mit i alegorię. Pliniusz Starszy, który zmarł w 79 r. n.e., gdy wspinał się na Wezuwiusz, by obserwować z bliska wybuch wulkanu, miał otwartą głowę, lecz był sceptyczny, podczas gdy Plutarch (zmarły w 120 r. n.e.) unikał jednoznacznej odpowiedzi, lecz (450 lat po Platonie) podał imię kapłana, który opowiedział Solonowi o Atlantydzie: Senchis, co może się wywodzić z egipskiego imienia znanego nam jako Szoszenk lub Szeszonk (tak nazywał się faraon z około 925 r. p.n.e.). Proklos (ten sam, który przekazał nam informację, że Krantor wierzył w istnienie Atlantydy) osobiście wydaje się o tym niezbyt przekonany. Jego pisma dowodzą, że kwestia historycznego charakteru platońskiej opowieści była przedmiotem dyskusji uczonych skupionych wokół Biblioteki Aleksandryjskiej, z czego można wnioskować, iż jej kolosalne zbiory nie zawierały dzieł, które potwierdzałyby jej prawdziwość. Proklosowi zawdzięczamy jedyną poszlakę (dość wątłą), z której można wnosić, że starożytność posiadała jakieś informacje na temat Atlantydy, nie wywodzące się bezpośrednio od Platona. Powołuje się na dzieło pewnego historyka i geografa z I w. p.n.e. (czyli pięćset lat wcześniej), imieniem Marcellus. Pisma owego Marcellusa nie zachowały się do naszych czasów, było jednak wśród nich - według Proklosa - dzieło pod tytułem Historia Etiopska, które zdawało się potwierdzać w jakiejś mierze prawdziwość słów Platona. Marcellus pisał tam, że odkrywcy wypuszczający się na Atlantyk poza Słupy He-raklesa przywożą ze sobą wiadomości o napotkanych na morzu wyspach i że wiadomości te budzą żywe kontrowersje wśród aleksandryjskich uczonych. Nie jest to szczególnie zaskakujące - w I w. p.n.e. na 50 Atlantyk zapuszczali się już różni żeglarze i docierali do wysp położonych bliżej Afryki i Europy. Ich relacje musiały oczywiście przypominać aleksandryjskim uczonym słowa Platona. Marcellus jednak - powiada Proklos - wspomina trzy inne wyspy, "bardzo rozległe, z nich jedną, poświęconą Plutonowi, drugą Amonowi, a środkową Neptunowi, która miała wielkość tysiąca stadiów". Jak pamiętamy, na platońskiej Atlantydzie znajdowała się otoczona górami równina o wymiarach 3000 na 2000 stadiów, choć oczywiście i to byłoby daleko mniej niż "Libia i Azja razem wzięte", jak określa Platon wielkość Atlantydy w innym miejscu. Wyspa opisana przez Marcellusa jest w każdym razie dużo większa (ma około dwustu kilometrów długości) od Madery czy jakiejkolwiek z Wysp Kanaryjskich, Zielonego Przylądka lub Azorów. W starożytności jednostki miar były zmienne, a relacje podróżników -jak w każdej epoce - często bywały przesadne. Marcellus wspomina jednak również, że wedle żeglarzy "mieszkańcy morskich krain przechowali przekazane im przez przodków wspomnienie o wyspie, która tam istniała i była naprawdę nad podziw wielka, przez jakiś czas panowała nad innymi wyspami Atlantyku i także była poświęcona Neptunowi". Neptun był rzymskim odpowiednikiem Posejdona, który według Platona miał być twórcą państwa na Atlantydzie. Bóg morza był jednak założycielem i patronem wielu nadmorskich miast (Pluton był greckim bogiem zaświatów, Amon zaś bóstwem czczonym w ówczesnym Egipcie). Na pozór Marcellus donosi o znanym około 100 r. p.n.e. archipelagu, którego mieszkańcy przechowali wspomnienie o większej wyspie pod pewnymi względami przypominającej Atlantydę Platona. Najprostsze wyjaśnienie wygląda tak, że Marcellus lub jego informatorzy zasugerowali się pismami Platona i tym samym przekazane przez Proklosa informacje pochodzące od Marcellusa nie stanowią wiarygodnego dowodu na prawdziwość Atlantydy. To samo można powiedzieć o przekazanej pod imieniem Arystotelesa wiadomości o wyspie odkrytej przez Kartagińczyków w odległości kilku dni żeglugi przez Atlantyk, która miała być porośnięta lasami i drzewami owocowymi i gdzie miały płynąć żeglowne rzeki. W rzeczywistości nie są to słowa Arystotelesa, lecz późniejszego autora (tzw. pseudo--Arystotelesa) przypisane filozofowi ze względu na autorytet, jakim się cieszył. Tak więc poza Platonem nie ma żadnego źródła starożytnego, które wspominałoby o Atlantydzie; żaden z późniejszych od nie- 51 T l go autorów nie wspomina także, by widział pradawne egipskie zapisy, cokolwiek o nich słyszał, czy w ogóle natknął się na informacje mogące nasuwać myśl o Atlantydzie - nawet w Aleksandrii. Geografowie (jak Teopompos czy pseudo-Arystoteles) najwyraźniej rozważali opowieści żeglarzy o wyspach na Atlantyku i z faktu ich istnienia wyciągali wniosek, że z dala od świata śródziemnomorskiego mogą istnieć inne kontynenty i wyspy. Podobnie spekulujemy dziś o możliwości istnienia innych układów słonecznych. "Jest prawdopodobne, że istnieje wiele kontynentów oddzielonych od naszego morzem, które trzeba przepłynąć żeby do nich dotrzeć, jedne większe, inne mniejsze, lecz wszystkie, poza naszym własnym, nam nieznane (...). Zamieszkany świat pozostaje w takim samym stosunku do Atlantyku, jak nasze wyspy do naszych mórz, i tak samo inne kontynenty w odniesieniu do całego morza; są one bowiem jak ogromne wyspy otoczone przez bezmierne morza" - pisał pseudo-Arystoteles. W pismach antycznych geografów nie znajdujemy jednak żadnej wzmianki niezależnej od Platona, która potwierdzałaby istnienie Atlantydy. A nowoczesna geologia wyklucza możliwość, by Azory, Wyspy Kanaryjskie czy Madera stanowiły pozostałości zaginionego kontynentu. Wrócimy jeszcze do tego zagadnienia, omawiając teorię Ignatiusa Donnelly'ego. Na razie jednak, przystępując do analizy syndromu Atlantydy, podsumujmy główne wątki, jakie wprowadził do niego Platon. Odłóżmy na bok wszystko, co wiemy o faktycznych intencjach, z jakimi pisał o zaginionej wyspie (chociaż mają one zasadnicze znaczenie dla zrozumienia, skąd się wziął cały pomysł Atlantydy) i zastanówmy się, które z owych platońskich wątków weszły na dobre do atlantologii. Na początek odnotujmy, że późniejsi autorzy nie przywiązywali niemal żadnej wagi do przeciwstawienia Aten Atlantydzie, ani też do moralnej krytyki występków, jakich dopuszczali się jej mieszkańcy (podobnie jak wielu artystów mających na względzie cel moralny, Platon przedstawił swoich grzeszników atrakcyjniej niż swoich świętych). A teraz ustalmy, jakie składniki platońskiej opowieści stały się trwałymi elementami atlantologicznych spekulacji - inaczej mówiąc, co z Timajosa i Kritiasa utkwiło w umysłach atlantologów, jakie cegiełki z budowli wzniesionej przez Platona wykorzystali i wykorzystują, wznosząc własne konstrukcje. Kluczowe znaczenie ma oczywiście idea zaginionej cywilizacji, wyrafinowanej kultury, która (poza pewnymi pradawnymi informacja- 52 mi, znanymi tylko nielicznym wybrańcom) przepadła bez śladu. Nie jest to idea egipskiego pochodzenia. Egipcjanie uważali swoją cywilizację i kulturę za bardzo dawne. Dynastie ich królów sięgały w epoce saickiej co najmniej czterech tysięcy lat wstecz. Owszem, były w ich źródłach luki i niejasności (zwykle powstawały one w czasach zamętu, gdy rwała się ciągłość przekazów, albo wówczas, gdy jednocześnie panowało kilku rywalizujących ze sobą władców), które utrudniały rachuby - lecz to tylko pozwalało wydłużać egipskie dzieje. Co więcej, Egipcjanie uważali, że w epoce predynastycznej (przed pierwszymi królami, których imiona zachowały się w kronikach) krajem rządzili przez tysiące lat półbogowie. Jeszcze dużo, dużo wcześniej dolina Nilu była miejscem mitycznych wydarzeń, w których uczestniczyły żyjące na ziemi bóstwa. Mimo okresów chaosu (w dziejach Egiptu miały one miejsce trzykrotnie), Egipcjanie nie wierzyli - wbrew temu, co saiccy kapłani mieli opowiedzieć Solonowi - w cykliczne kataklizmy, podczas których ogień i woda miałyby unicestwiać większość ludzi, powodując zerwanie historycznej ciągłości. Tak wyobrażał sobie dzieje ludzkości Platon. I nie było to bynajmniej nierozsądne ze strony Greków, którzy stanęli wobec zagadki ludzkiej egzystencji pozbawieni oparcia, jak większość ludów starożytnych w religii, a zarazem bez dobrodziejstw w postaci archeologii, geologii i teorii ewolucji. Platon przypisał swoją wizję historii Egipcjanom ze względu na szacunek okazywany cywilizacji egipskiej przez Greków. Jeśli ktokolwiek mógł wiedzieć coś wiarygodnego na temat dziejów świata, to właśnie Egipcjanie. Umiejscowienie odnoszących się do Atlantydy zapisków w Sais mogło być nawet ze strony Platona łagodnym żartem pod adresem współczesnych mu krytyków. Ponieważ rywalizujący z nim filozofowie - przynajmniej według późniejszej tradycji - mieli mu zarzucać, że ideał organizacji społecznej, który tak szczegółowo opisał w Republice, zapożyczył od Egipcjan, więc w Timajosie i Kritiasie otwarcie przypisał im wiedzę o istnieniu Atlantydy. W swym ostatnim dialogu, Prawach, Platon powraca do kwestii wielkiej starożytności Egiptu, mówiąc ustami anonimowego Ateńczyka, że sztuka egipska sprzed dziesięciu tysięcy lat w niczym nie ustępowała współczesnej: "nie tak jak to się mówi "dziesięć tysięcy" tylko naprawdę takie stare" (przełożył Władysław Witwicki). Podkreślając wiek i dokładność egipskich kronik (jako chwytu literackiego), Platon zapoczątkował ważny i trwały rys idei atlantydzkiej: 53 przekonanie, iż mimo powszechnej niewiedzy odnośnie tego, jak wygląda przeszłość ludzkości (dotyczy to także zawodowych badaczy historii), istnieją źródła, które pozwalają ją poznać, choć ukryte są w egzotycznych miejscach i znane tylko garstce wtajemniczonych. Źródła te nie zawsze mają postać tekstów (równie dobrze mogą być "zakodowane" w mapach konstelacji niebieskich, rozplanowaniu zespołów świątynnych i skarbnicach mitów), choć teksty nigdy nie są wykluczone - jak w przypadku Atlantydzkiej Sali Dokumentów ukrytej pod posągiem Sfinksa w Gizie, która jednak wbrew zapowiedziom nie odsłoniła się wraz z końcem milenium. Także platoński opis stylu życia Atlantydów, wystawnego i wyszukanego ponad wszelkie wyobrażenie żyjących w surowej prostocie Ateńczyków, dał początek pewnej linii rozumowania. Mniejsza z tym, że według Platona zbytek i potęga stanowią zagrożenie dla moralności: tym, co przejęli od niego późniejsi atlantolodzy, było wyobrażenie bogactwa, ogromnych możliwości technicznych i panowania nad naturą. Dla ludzi postrzegających bogactwo, znajomość wyszukanych technologii i okiełznanie świata naturalnego jako oznaki cywilizacji, platońska Atlantyda jest wcieleniem cywilizacyjnego ideału. Platon mimo woli umocnił też ich wiarę w dawno miniony złoty wiek. Jest natomiast pewne, że nie przypisywał Atlantydzie "starożytnej mądrości", która stanowi dziś obowiązkowy aspekt zaginionych cywilizacji. Platońscy Atlantydzi są inżynierami, ale nie uczonymi i z pewnością nie mędrcami. Ich cywilizacja nie opiera się na wysoko rozwiniętych technologiach, nieznanych innym obszarom świata starożytnego. Nie są znawcami astronomii, nie są też na tyle mądrzy, by uniknąć pułapek bogactwa i potęgi. Cywilizacja Atlantydy nie jest - jak powiada Platon - najstarsza na świecie (Ateny są co najmniej tak stare, a przedtem istniało wiele innych cywilizacji, które uległy zagładzie wskutek cyklicznych katastrof), nie jest też źródłem, z którego czerpały wszystkie inne kultury. Nie dorównuje potęgą Atenom: jest od nich tylko bogatsza, niemniej jednak zachłanna i mniej naturalna. Stanowi imperium, ale bez zakłamanej ideologii misyjnej, tak charakterystycznej dla XIX w. - platońscy Atlanty dziś nie głoszą, że ich celem jest oświecenie prymitywnych ras. To dopiero kontynuatorzy Platona w czasach dużo późniejszych imperiów wprowadzą wątki starożytnej mądrości i oświecenia. Położenie zaginionej wyspy i natura kataklizmu, kładącego kres jej istnieniu stanowią elementy syndromu Atlantydy, na które Platon wpłynął tylko w niewielkiej mierze - wielu jego kontynuatorów przenosiło Atlantydę w inne miejsca, niekiedy wręcz poza Atlantyk i przypisywało zagładę wyspy nie trzęsieniu ziemi i powodzi, lecz erupcjom wulkanicznym lub nawet upadkom ogromnych meteorów. Mało który atlantolog przypisuje jeszcze katastrofę, która dotknęła Atlantydę, mocy Zeusa, Amona-Ra lub w ogóle jakimkolwiek bogom czy Bogu. Od Platona zatem wywodzi się idea wspaniałej starożytnej cywilizacji, która rozwinęła się w odległym, trudno dostępnym zakątku ziemi i zniknęła praktycznie bez śladu, poza światem śródziemnomorskim i europejskim, zachowana tylko w utraconych źródłach innej starożytnej cywilizacji, niemal równie tajemniczej jak sama Atlantyda. Dla antycznych geografów, historyków i filozofów Atlantyda stanowiła przedmiot ciekawości, nic więcej. Kiedy pogańska kultura Zachodu uległa chrześcijaństwu, traktującego tradycje małego narodu ze wschodniej części basenu Morza Śródziemnego jako jedyną wiarygodną wykładnię dziejów, Atlantyda przestała budzić zainteresowanie -Biblia po prostu o niej nie wspominała (mimo to, żyjący w XVI w. mnich Kosmas wysunął przypuszczenie, że Timajos zaczerpnął wizję zagłady Atlantydy z Biblii za pośrednictwem Chaldejczyków - spadkobierców Babilończyków). Zainteresowanie Atlantydą pojawiło się na nowo dopiero po odkryciu nowego świata po drugiej stronie Atlantyku, a sama Atlantyda przybrała nową postać. 3. Nowy Świat, Nowa Atlantyda wschodniej części Atlantyku leżą liczne wyspy, do których Kartagińczykom było bliżej niż do ich pierwotnej ojczyzny, Fe-nicji, na wschodnich krańcach Morza Śródziemnego. Dotyczy to zwłaszcza Madery wraz z kilkoma mniejszymi wysepkami, lecz nie znaleziono na niej żadnych śladów Fenicjan z Kartaginy, co zresztą nie wyklucza, że mogli je odwiedzać. Genueńscy żeglarze dopłynęli na Maderę w pierwszej połowie XIV w.; wraz z sąsiednimi wysepkami można ją zobaczyć na portolanie z 1351 roku, znajdującym się w bibliotece kościoła św. Wawrzyńca we Forencji. Później osiedlili się na Maderze Portugalczycy, którzy nie zastali na wyspie ludzi, ani też żadnych ssaków. Położone dalej na południe Wyspy Kanaryjskie (bliższe Afryce niż Madera) znane były w świecie klasycznym od czasu ekspedycji przedsięwziętej przez podległego władzy Rzymu króla Mauretanii, Juby II: wspomina ją zarówno Plutarch, jak i Pliniusz Starszy. W roku 999 trafili na Wyspy Kanaryjskie Maurowie, później docierali tam żeglarze z różnych krajów Europy, wreszcie w 1479 roku objęli je w posiadanie Hiszpanie (ściślej rzecz ujmując, Francja, Portugalia i Hiszpania usiłowały dokonać podboju archipelagu, co udało się ostatecznie Hiszpanom w 1495 roku; historię tę relacjonuje A.W. Crosby w: Imperializm ekologiczny, PIW 1999, w rozdziale 4 "Wyspy Szczęśliwe" - przyp. tłum.). Wyspy Kanaryjskie były zamieszkane przez spokrewnionych z Berberami Guanczów (którzy zostali doszczętnie wytępieni przez Europejczyków), reprezentujących kulturę neolityczną. Wydaje się bardzo prawdopodobne, że feniccy żeglarze dotarli do Wysp Kanaryjskich na długo przed ekspedycją króla Juby. Wyspy Zielonego Przylądka leżą bardziej na południe i nie tak blisko wybrzeża Afryki jak Wyspy Kanaryjskie, lecz jest całkiem możliwe, że docierali do nich feniccy (i mauretańscy) żeglarze; być może w 1456 roku odwiedzili je Wenecjanie, w 1460 objęli je w posiadanie Portugalczycy. Nie wiadomo nic o wcześniejszych mieszkańcach. Również Wyspy Brytyjskie znajdowały się w zasięgu Fenicjan; pewien Grek, współczesny Platona, dotarł aż do Brytanii i ujścia Renu. Każda z tych wysp, położonych stosunkowo niedaleko atlantyckich wybrzeży Europy i Afryki, mogła stanowić dla śródziemnomorskich żeglarzy czasów klasycznych źródło legend o bajecznych wyspach na oceanie (zwłaszcza Wyspy Kanaryjskie utożsamiane z Wyspami Szczęśliwymi, gdzie mieli trafiać po śmierci ludzie wyróżniający się za życia cnotą). Opowieści te, po części przekazywane za pośrednictwem mauretańskich żeglarzy z północnej Afryki i Hiszpanii, a także obecne u autorów klasycznych, takich jak Pliniusz Starszy, zachęcały odkrywców epoki renesansu do poszukiwań. Położone dużo dalej Azory odkryli dopiero w 1427 roku Portugalczycy, którzy nie znaleźli na nich żadnych śladów obecności ludzi, choć na podstawie pism arabskiego geografa z XII w. można sądzić, że już wcześniej znane były żeglarzom mauretańskim (doniesienia o pojedynczych znaleziskach w postaci bransoletki, splecionych pierścieni i kamiennych dysków wydobytych z oceanu u wybrzeży Azorów mogą się odnosić - o ile w ogóle istniały - do stosunkowo niedawnych czasów). W miarę jak w ciągu XV w. odkrywano na Atlantyku coraz to nowe archipelagi, renesansowi uczeni musieli przypominać sobie pisma Platona. Zwłaszcza Azory mogły sprawiać wrażenie pozostałości zaginionej wyspy czy wręcz kontynentu. Jednak ożywienie spekulacji atlantologicznych nastąpiło wraz z odkryciem po drugiej stronie Atlantyku nieoczekiwanie egzotycznej kultury Nowego Świata. Czterdzieści lat po przybyciu Kolumba na Wyspy Bahama w 1492 roku i przetarciu szlaku na kontynent amerykański w 1498 roku, włoski uczony i poeta Girolamo Fracastoro wysunął przypuszczenie, iż kultury indiańskie, jakie napotkano w Ameryce, mogą stanowić pozostałości cywilizacji atlantydzkiej (Fracastoro sądził też, że choroby są roznoszone przez mikroskopijne stworzonka, że skamieniałości są pozostałościami starożytnych form życia i że wszystkie planety krążą wokół wspólnego centrum). Dopatrując się związku między Indianami z Ameryki i platońską Atlantydą, Fracastoro postępował zgodnie z tradycją swych czasów, próbując pogodzić nowe odkrycia z opiniami 56 57 uznanych autorytetów świata klasycznego (najwyższym autorytetem było oczywiście Pismo Święte). Tak się wówczas postępowało. W zetknięciu z nowymi informacjami wszyscy staramy się skonfrontować je z tym, co wiedzieliśmy już wcześniej. Jednak Fracastoro nadał sprawom Atlantydy nowy bieg i wkrótce w jego ślady poszli inni. W 1553 roku Francisco Lopez de Gomara podjął tę sugestię i w swej Ogólnej historii Indii zaproponował, by Amerykę Północną lub Południową nazwać Atlantydą; elżbietański matematyk i astrolog John Dee naniósł nawet tę nazwę na mapę (twierdził też, że przywoływał duchy zmarłych Atlantydów). Sir Francis Bacon nawiązał do tych spekulacji w niedokończonym dziele Nowa Atlantyda, opublikowanym pośmiertnie w 1627 roku. Utopijna wizja, w której napotykamy samoloty i łodzie podwodne, miała w zamyśle autora służyć popularyzacji jego poglądów filozoficznych i politycznych, co zbliża ją do dzieła Platona. Bacon przewidział nawet powstanie czegoś w rodzaju kina, gdy pisał: "W końcu utrzymujemy też dom złudzeń, gdzie pokazujemy różnorodne ułudy, kuglarstwa i mamidła, dając poznać kryjący się w nich podstęp". John Swan stwierdzał w Speculum Mundi (Zwierciadło Świata) z 1644 roku, że Ameryka musi leżeć w bezpośrednim sąsiedztwie "wyspy atlantyckiej" Platona, o ile wręcz nie stanowi zachodniej jej części. Kilka lat później w dziele uczonego jezuity Atanasiusa Kirche-ra znalazła się zwodniczo wiarygodna mapa (choć z dzisiejszego punktu widzenia odwrócona do góry nogami), ukazująca Atlantydę w połowie drogi między Europą i Ameryką, pośrodku Atlantyku. Pod wpływem Kirchera odżyła idea, że kres istnieniu Atlantydy położył biblijny potop. Na tym etapie platońska Atlantyda funkcjonowała jednak przede wszystkim jako wygodne wyjaśnienie faktu istnienia indiańskich kultur Ameryki - z jednej strony zakładano bowiem, że Indianie nie są zdolni do samodzielnego stworzenia cywilizacji, z drugiej nie sposób było wywieść ich osiągnięć z dokonań Starego Świata. W ten sposób idea Atlantydy wykroczyła poza krąg Platona: nie została całkowicie zniszczona, nie przepadła bez śladu w odmętach morza; owszem, ojczyzna Atlantydów zatonęła (chociaż nie bez śladu, bo Azory zdawały się być jej ocalałym szczątkiem), lecz jej dziedzictwo przetrwało w znacznie uproszczonej postaci w Ameryce. Co więcej, Atlantyda stała się w ten sposób źródłem cywilizacji, zaczątkiem późniejszych kultur Nowego Świata. Być może nie tylko; z czasem coraz częściej dopatrywano się w niej źródła pewnych cywilizacji Starego Świata. W końcu, według Platona, Atlantydzi podbili część północnej Afryki oraz Italii, a już wiedziano, że piramidy stoją zarówno w Meksyku, jak i w Egipcie. Dopóki obowiązywała biblijna wersja najdawniejszych dziejów świata, skupiona przede wszystkim na losach narodu żydowskiego, trudno było uznać Atlantydę za pierwotne źródło wszystkich cywilizacji świata, z czasem jednak atlantolodzy mieli uczynić i ten krok. Teorię atlantydzkiego pochodzenia Indian oraz lokalizację Atlantydy w Ameryce popierali pod koniec XVIII i na początku XIX w. tacy uczeni jak francuski przyrodnik Geogres Buffon (który wszedł w konflikt z teologami z Sorbony, dokonując własnych szacunków wieku Ziemi), czy niemiecki podróżnik i uczony Alexander von Humboldt, pionier idei dryfu kontynentalnego. O ile Buffon sądził, że Atlantyda zatonęła, gdy wody Atlantyku napłynęły do Morza Śródziemnego, o tyle Bory de St Vincent był zdania, że to zjawiska wulkaniczne w basenie Morza Śródziemnego spowodowały napłynięcie przez Cieśninę Gibraltarską fali, która zatopiła Atlantydę - miał przy tym dość zaufania do swojej teorii, żeby wykreślić na jej podstawie szczegółową mapę. Dopiero jednak odkrycie ruin po cywilizacjach prekolumbijskiej Ameryki ożywiło ideę Atlantydy jako wyspy położonej w pobliżu Nowego Świata lub wręcz jako jego części, wzbudziło też zainteresowanie relacjami hiszpańskich zdobywców na temat rdzennych Amerykanów. Oprócz spektakularnych piramid w Meksyku i Ameryce Środkowej, zwrócono uwagę także na kopce ziemne z obszaru Stanów Zjednoczonych, od Missisipi po Illinois i Ohio. Kopiec w Cahokia 60 w Illinois ma ponad trzydzieści metrów wysokości, a u podstawy jest większy od wielkiej piramidy w Gizie. Po zbadaniu jednego z mniejszych kopców Thomas Jefferson doszedł do rozsądnego wniosku, że istotnie są to dzieła rdzennych Amerykanów, inni jednak przypisywali je Duńczykom, Kanaanejczykom lub - w duchu obowiązującej mody - potomkom zaginionych plemion Izraela, uprowadzonym przez Asyryjczyków w VIII w. p.n.e. Niedobitki owych plemion w jakiś sposób dotarły przez Azję do Cieśniny Beringa, a stamtąd na Alaskę, lub - co bardziej prawdopodobne - dopłynęły z Fenicjanami do Ameryki przez Atlantyk. Stąd właśnie wysunięty po raz pierwszy w połowie XIX w. pomysł, że feniccy żeglarze odbywali do Ameryki regularne podróże. W nowszych czasach "archeologia alternatywna " zarzuciła ideę zaginionych plemion Izraela, zachowała natomiast wynikającą z niej koncepcję fenickich (a zwłaszcza kartagińskich) rejsów przez Atlantyk. Koncepcja Atlantydy jako źródła prekolumbijskich cywilizacji Ameryki rozwinęła się za sprawą flamandzkiego uczonego Charlesa-Etien-ne Brasseur de Bourbourga, który podróżował po obu Amerykach i studiował języki indiańskie, by dociec, skąd pochodzą Indianie i jakie są źródła ich kultury. Brasseur natrafił w Madrycie na książkę o kulturze Majów napisaną w latach pięćdziesiątych XVI w. przez hiszpańskiego biskupa Jukatanu, Diego de Landę. Biskup de Landa zaczął od gorliwego niszczenia kultury pogańskiej Ameryki, a skończył jako obrońca dziedzictwa Majów (był też pionierem teorii uznającej Indian za potomków dziesięciu zaginionych plemion Izraela, a nie za Atlanty do w. W rzeczywistości plemiona owe uległy asymilacji w miejscach deportacji i nigdy nie zawędrowały do Ameryki - ani drogą przez Syberię, ani z fenickimi kupcami przez Atlantyk). Mimo zainteresowania rdzenną kulturą indiańską, de Landa odnosił się do rdzennych informatorów z poczuciem wyższości, które w dużym stopniu zaciążyło na materiale zawartym w książce ocalonej przed zapomnieniem przez Brasseura. Biskup opisał w niej znane sobie zwyczaje Majów, zrelacjonował pokrótce ich dzieje i stwierdził, że odczytał stworzone przez nich pismo hieroglificzne. De Landa miał rację co do znaków oznaczających dni i miesiące w kalendarzu Majów (dzięki czemu możliwe stało się odczytanie dat na zabytkach ich cywilizacji), lecz mylił się co do całej reszty. Sądził, że hieroglify Majów są po prostu literami alfabetu, gdy tymczasem najprawdopodobniej zawierają one zarówno symbole fone- 61 tyczne jak i znaki odpowiadające całym słowom (podobnie jak hieroglify egipskie, choć wśród tych ostatnich więcej jest symboli fonetycznych). Musimy użyć słowa "najprawdopodobniej", ponieważ hieroglify Majów do dziś nie zostały całkowicie rozszyfrowane. Znamy jednak ich pismo na tyle dobrze, by wiedzieć, że de Landa zinterpretował je najzupełniej opacznie i transliteracje tekstów dokonane za pomocą jego systemu nie mają wartości. Jednak w 1864 roku Brasseur nie wiedział tego i transliteracja hieroglifów metodą de Landy wywarła zgubny wpływ na "przekłady" starożytnych pism Majów, jakich dokonał opierając się na znajomości współczesnych języków indiańskich. Po wiekach energicznej działalności chrześcijańskich misjonarzy ocalały tylko trzy księgi zapisane pismem hieroglificznym Majów i to jedną z nich - Kodeksem Madryckim - zainteresował się Brasseur. Dziś wiemy, że jest to dzieło z zakresu astrologii i wróżbiarstwa - Brasseur wyczytał z niego, że w roku 9937 p.n.e. straszliwa katastrofa pochłonęła ogromną wyspę na Atlantyku, po czym ocalałe resztki mieszkańców skolonizowały najpierw Amerykę, potem zaś Egipt. Oznajmił również, że zaginiona wyspa nie nazywała się Atlantyda (najwyraźniej musiało to być tylko tłumaczenie dokonane przez Solona), lecz Mu. Do narodzin egzotycznej nazwy, która długo pokutowała w świecie archeologii alternatywnej, przyczyniło się nieznaczne podobieństwo między znakami, które de Landa "odczytał" jako litery "m" i "u", a znakami znalezionymi w kodeksie przez Brasseura. Chociaż wkrótce stało się jasne, że "tłumaczenie" dokonane przez Brasseura nie ma sensu, jego praca na temat Kodeksu Madryckiego wpadła w ręce Augustusa le Plongeona, który pod koniec XIX w. opublikował własną wersję "przekładu". Według le Plongeona, kontynent Mu wraz z sześćdziesięcioma czterema milionami zamieszkujących go ludzi uległ zagładzie w ciągu jednej nocy przy wtórze wybuchających wulkanów; stało się to około ośmiu tysięcy lat przed powstaniem kodeksu. Z innego tekstu Majów le Plongeon wyczytał historie księżniczki Moo. Zmuszona po zamordowaniu jej męża do ucieczki z "muwij-skiej" kolonii na Jukatanie, Moo szukała schronienia na lądzie Mu, ale, że już nie istniał, udała się do innej kolonii w Egipcie, gdzie wzniosła Sfinksa jako pomnik ku czci tragicznie zmarłego małżonka. Według le Plongeona, Egipcjanie darzyli księżniczkę Moo tak wielkim szacunkiem, że zaczęli oddawać jej cześć jako bogini Izydzie. Le Plongeona cechowało bardzo niechętne nastawienie do ortodoksyjnej nauki, które do dziś pozostaje znamiennym rysem przedstawicieli archeologii alternatywnej ("W naszych czasach tak zwani uczeni zawsze stoją w pierwszym szeregu wrogów nowych idei i zwalczają ich rzeczników" - to jedno z jego łagodniejszych sformułowań). Przypomnijmy kilka innych odkryć le Plongeona. W zygzakach widocznych na pewnym nadprożu budowli Majów dopatrzył się drutów telegraficznych i uznał, że najwyraźniej znany im był ten dziewiętnastowieczny wynalazek. Twierdził, że słowa, które pojawiły się na ścianie podczas uczty Baltazara (co opisuje biblijna Księga Daniela) były zapisane pismem hieroglificznym Majów; twierdził też, że ostatnie słowa Jezusa na krzyżu nie zostały bynajmniej wypowiedziane po aramejsku, lecz w języku Majów, i nie znaczyły "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił", ale "Teraz, teraz, tonąc, czarny atrament zalewa nos", co jest zarazem zbyt malownicze i trywialne. Le Plongeon uważał, że niektóre posągi Chacmoola z Ameryki Środkowej zawierają szczegółowy zarys linii wschodniego wybrzeża obu Ameryk, od Nowej Fundlandii po Przylądek Horn. W znakomitej książce Lost Tribes and Sunken Continents ("Zagubione plemiona i zatopione kontynenty") Robert Wauchope powiada o le Plongeonie, przy okazji jego złośliwych uwag odnośnie uczonych, że on sam "nigdy, w żadnym wypadku, nie wystąpił przeciw jakiejkolwiek nowej idei, choćby najbardziej dziwacznej"; możemy też dodać, że le Plongeon nie wymagał, by uznane przez niego idee były ze sobą spójne. Ląd Mu, jak według Brasseura i le Plongeona miała brzmieć nazwa Atlantydy w języku Majów, został następnie przeniesiony z Atlantyku najpierw na Ocean Indyjski, a potem na Pacyfik. Stało się tak za sprawą zdumiewających wizji, jakie opisała w sześciu tomach Nauki tajemnej (1888-1936; wydanie polskie 1957) rosyjska teozofka Helena Bła-watska (1831-1891). Dziwaczność koncepcji przemieszczeń Atlantydy i utożsamianie zaginionej wyspy Platona z hipotetycznym kontynentem Mu wynikły z całkowitego pomieszania epok i pojęć. Bławatska nawiązała do hipotezy (której nikt już dziś nie traktuje poważnie) o istnieniu kontynentu, który miał łączyć wschodnie wybrzeże Afryki z południo-wo-wschodnią Azją. Na tym obszarze miała się dokonać ewolucja najstarszych naczelnych. Dziś do tej grupy należą żyjące na Madagaskarze lemury; zaginiony kontynent nazwano więc Lemurią i uznano Madagaskar za jego pozostałość. Jak się wydaje, Bławatska utożsamiła Atlantydę/Mu z Lemurią dlatego, że środkowa sylaba w nazwie tej ostatniej to - oczywiście Mu! Wprawdzie Lemurią miała istnieć miliony lat 62 63 wcześniej od Atlantydy (Lemuria należałaby do świata paleontologii i geologii, Atlantyda do świata historii), lecz gdy okazała się nowym zaginionym kontynentem, utożsamiono ją z innym (również zaginionym) kontynentem i przeniesiono w nowe miejsce - na Ocean Indyjski. Decydujący wpływ na ten proces wywarła właśnie madame Bławatska. Jej autorytet w kręgach teozofów wynikał z faktu, że miała rzekomo spędzić dłuższy czas w Tybecie (na co nie ma dowodów) i że utrzymywała kontakt z duchami dwóch tybetańskich mędrców (na co nie ma, bo nie może być, żadnych dowodów). W końcu nawet Towarzystwo Badań Parapsychologicznych w Londynie uznało tę byłą woltyżerkę, pianistkę, robotnicę fabryczną i żonę rosyjskiego generała za oszustkę, Madame Bławatska miała czerpać swoją wiedzę o zaginionych światach również z relacji (w języku "senzarskim"), które ocalały z kataklizmu i trafiły do Tybetu. Nauka tajemna to cytaty z owych relacji, opatrzonych komentarzami autorki. W sumie są to brednie, przez które trudno przebrnąć, zaczerpnięte po części ze spekulacji Donnelly'ego, po części z pism (zdecydowanie niegodnych zaufania) dziewiętnastowiecznego sanskrytologa Louisa Jacolliota, tudzież z dawniejszych spekulacji okultystycznych odnośnie roli czarnej magii w zagładzie Atlantydy. Według teozofów Lemuria była ojczyzną Rasy Trzeciego Korzenia: rudych stworzeń podobnych do małp, które miały oczy z tyłu głowy, cztery ręce i składały jaja! Atlantydę zaludniała Rasa Czwartego Korzenia, bardziej podobna do ludzi współczesnych (chociaż ci należą rzekomo do Rasy Piątego Korzenia). Co ciekawe, wbrew coraz powszechniejszej tendencji do skracania chronologii Platona, Bławatska twierdzi jakoby zagłada Atlantydy miała miejsce nie dziewięć, ale dziewięćset tysięcy lat temu. Dzieło Bławatskiej kontynuował William Scott-Elliot, autor The Story of Atlantis ("Historia Atlantydy" 1896) i The Lost Lemuria ("Zaginiona Lemuria" 1904), ujawniając poznane w stanie "jasnowidzenia astralnego" zdumiewające fakty dotyczące całkiem odmiennych niż te, jakie znamy, kontynentów, zamieszkanych przez dwuipółmetro-wych "Tolteków i Wenusjan". Stwierdził też, że Atlantydzi zasłużyli sobie na swój los, bo parali się magią. Potem jednak pojawił się James Churchward, który znów wszystko zmienił. W książce The Lost Conti-nent of Mu ("Zaginiony kontynent Mu"; 1926), powrócił do dawnej nazwy Mu i przeniósł zaginiony kontynent z Oceanu Indyjskiego na Pacyfik, przy okazji sprowadzając Atlantydę do poziomu koloni Mu. Nie pożałował natomiast swoim kontynentom przestrzeni; jego Atlantyda wypełnia niemal cały północny Atlantyk (od Indii Zachodnich do Madery i od północnych brzegów Ameryki Południowej po szerokość geograficzną Nowej Funlandii i Irlandii), a Mu była jeszcze większa (zajmując znaczną część Pacyfiku między 30 stopniem szerokości geograficznej północnej a 30 stopniem szerokości geograficznej południowej. O ile Bławatska przypisywała swoje informacje źródłom tybetańskim, o tyle Churchward utrzymywał, że wyczytał losy Mu z tablic przechowywanych w pewnym klasztorze w Indiach. Pułkownik (samozwańczy) Churchward stanowi ciekawy przypadek ze względu na to, że w jego pismach bardzo wyraźnie zarysowuje się imperialny wątek, znamienny dla ideologii kolonialnej drugiej połowy XIX i XX w. "Cywilizacje Indii, Babilonii, Persji, Egiptu i Jukatanu to tylko dogasające węgielki pierwszej wielkiej cywilizacji" - pisał. Pogląd, że najstarsze cywilizacje świata były poprzedzone przez kultury epoki kamiennej, odpierał słowami: "To dzicz bierze się z cywilizacji, a nie cywilizacja z dziczy (...) Zostawiony samemu sobie dzikus nigdy się nie wzniesie. Upadł do stanu, w jakim się znajduje, i dalej się pogrąża. Zmiana kierunku jego dążeń możliwa jest tylko w kontakcie z cywilizacją". Ze swoich tablic Churchward wyczytał, że zaginiony kontynent "tętnił radosnym i szczęśliwym życiem 64 000 000 ludzi. (...) Dominującą pozycję w ziemi Mu miała rasa biała, wspaniale zbudowani osobnicy z białą lub oliwkową cerą, dużymi, łagodnymi, ciemnymi oczami i prostymi, czarnymi włosami (...) W chłodne wieczory na pokładach łodzi widywało się zachwycająco ubranych, obwieszonych klejnotami mężczyzn i kobiety". Churchward otwarcie głosił wizję przystojnego nadczłowieka panującego nad prymitywnymi rasami i niosącego swoją cywilizację w triumfalnym pochodzie przez świat. Od tej pory można było wierzyć w dwa zaginione kontynenty: oryginalną ogromną wyspę Atlantydę na Atlantyku i większy, starszy i bardziej pierwotny zaginiony kontynent na Pacyfiku. Jakikolwiek jednak mógł być pożytek z Lemurii dla paleontologów badających najdawniejsze dzieje życia na Ziemi, bez wątpienia nie sposób było dopatrzyć się w jej dziejach wpływu na ludzką cywilizację ostatnich ośmiu czy dziesięciu tysiącleci: wizje Atlantydy w pismach Bławatskiej czy Churchwarda zakrawały na okultyzm i historyczny analfabetyzm, wreszcie zwykłe oszustwo w kwestii rzekomych tybetańskich czy indyjskich dokumentów. W innych spekulacjach teozoficznych pojawiają się jeszcze bardziej niedorzeczne i odstręczająco ponure wizje spowitych w mgły zaginionych kontynentów, zamieszkanych przez jakieś nieprawdopodobne, na wpół ludzkie stwory, tak absurdalne, że nie warto zawracać sobie nimi głowy; wystarczy odnotować, że w większości wypadków Atlantyda występuje jako zaginiony kontynent sprzed setek tysięcy lat (teozoficzne chronologie dziejów - mniej lub bardziej ludzkich - szczodrze szafują tysiącami i milionami lat, o których nic nie wie banalna chronologia historii akademickiej). Niekiedy - w późnym okresie dziejów - Lemurią przybiera nazwę Po-sejdonii, co w jakiś sposób przybliżają do platońskiej Atlantydy. Warto zapamiętać tę ostatnią nazwę - Posejdonia; jeszcze do nas powróci, gdy zetkniemy się z postacią Egdara Cayce'a i jego przepowiedniami. Szkoła atlantologii zapoczątkowana przez Brasseura i le Plongeona, a później doprowadzona do skrajności przez Bławatską i Churchwarda, przyczyniła się w dużym stopniu do rozwoju syndromu Atlantydy. Za 66 sprawą tych autorów Atlantyda przestała być tylko zaginioną starożytną cywilizacją, która zniknęła ze świata wskutek jakiegoś kataklizmu; przestała być po prostu źródłem cywilizacji amerykańskich. Stała się ojczyzną kolonistów zasiedlających inne lądy (nie zaś najeźdźcą niezależnego Egiptu). Jeszcze później -jako Lemurią na Oceanie Indyjskim czy Mu na Pacyfiku - stała się źródłem wszystkich cywilizacji starożytnych i głównym czynnikiem duchowego rozwoju ludzkości, pierwotną siedzibą "starożytnej mądrości", o której jeszcze nieraz będzie mowa. Co więcej - w przeciwieństwie do egipskich źródeł Platona, po których dziś już śladu nie ma, dokumenty, z których korzystali wspomniani "badacze" wciąż są dostępne (choć trzeba przyznać, że wyłącznie nielicznym) w tajemniczych świątyniach Indii czy Tybetu. W ten sposób wiara w istnienie sekretnych pism stała się jednym z kluczowym objawów składających się na syndrom Atlantydy: jeżeli jeszcze nie mamy ich w rękach, to zostaną wkrótce odnalezione w komorach pod piramidami lub pod Sfinksem, w Himalajach, na biegunie południowym lub w jakimkolwiek innym miejscu na świecie. (Trzeba jednak przyznać, że owe starożytne dokumenty są nieuchwytne - wbrew wygłaszanym od dawna zapowiedziom "alternatywnych myślicieli", nie odnaleziono ich wraz z końcem tysiąclecia w Gizie.) W tym samym mniej więcej czasie co zarozumiały le Plongeon i ekscentryczna Bławatska publikował (w duchu bardziej racjonalnym) jeszcze jeden autor. Przyczynił się do wskrzeszenia idei Atlantydy -bez Mu czy Lemurii - w postaci stosunkowo bliskiej temu, co pisał Platon. Ignatius Donnelly był dotknięty Syndromem Atlantydy o tyle, że widział w niej bijące w Złotym Wieku źródło cywilizacji zarówno Starego jak i Nowego Świata, ale przynajmniej nie zdradzał okultystycznych ciągot, nie opowiadał o wymarłych rasach ludzkich, tajemniczych inskrypcjach indyjskich czy tybetańskich, ani zagubionych kontynentach na Pacyfiku. Posługując się mnóstwem przykładów, Donnelly usiłował dowieść, że kultury Starego i Nowego Świata mają szereg wspólnych rysów (nie tylko archeologicznych), które wywodzą się z zaginionej cywilizacji na Atlantyku, tam gdzie umiejscowił ją Platon. Donelly traktował Platona dosłownie, zaprzeczając, by jakiekolwiek rysy jego opowieści można było wyjaśnić względami mitologicznymi czy moralnymi. Był tak zawzięty w swoim przekonaniu, że nie chciał dostrzec mitu nawet tam, gdzie Platon głosił go zupełnie otwarcie, jak w historii Posejdona poślubiającego śmiertelną kobietę i kształtującego wedle woli krajobraz wyspy. "Dzieje większości narodów zaczynają się od bogów i demonów, tu zaś nie ma niczego w tym rodzaju; widzimy imigranta, który poślubia miejscową kobietę i osiedla się w nowej ojczyźnie; z czasem jego potomstwo daje początek narodowi". Po czym autor dodaje: "Nic nie wskazuje, by Platon starał się pod przykrywką baśni udzielić swym czytelnikom lekcji moralności czy polityki, jak czyni to Bacon w Nowej Atlantydzie czy Morę w Utopii". Przeczytać platońską opowieść od początku do końca, jak z pewnością Donnelly (w przeciwieństwie do wielu późniejszych atlantolo-gów) uczynił i nie dostrzec w niej moralistyki, to doprowadzić metodę dosłownej interpretacji tekstu do skrajności. A mimo to należy się Donnelly'emu uznanie z racji umiarkowania, jakie wykazał - jego Atlantyda pozostaje siedzibą kultury z epoki brązu - w swoich spekulacjach na temat technologii znanych Atlantydom nie posunął się poza przypuszczenie, że mogli wynaleźć kompas i proch strzelniczy. Ignatius Donnelly był nieprzeciętnym człowiekiem - powiadano o nim, że jest największym erudytą, jaki zasiada w Izbie Reprezentantów. Urodził się w 1831 w Filadelfii, gdzie ukończył studia prawnicze. W 1856 przeniósł się do Minnesoty, gdzie w czasach ożywionego napływu imigrantów został (wraz z niejakim Johnem Niningerem) współzało- 68 życielem miasta Nininger i wydawcą lokalnej gazety w języku angielskim i niemieckim. Gdy po roku gwałtowny kryzys finansowy wyludnił miasto, Donnelly pozostał jego jedynym mieszkańcem. Należał do pierwszych przeciwników niewolnictwa w partii republikańskiej, został zastępcą gubernatora stanu Minnesota i członkiem kongresu. Po opuszczeniu szeregów partii republikańskiej angażował się w działalność różnych partii mniejszościowych, po czym powrócił do odrodzonego Nininger City, gdzie do 1879 wydawał liberalny tygodnik. Trzy lata później opublikował Atlantis: The Antidiluvian World ("Atlantyda: przedpotopowy świat"), odnosząc wielki sukces, a następnie Ragnarok: The Agę ofFire and Gravel ("Ragnarok: epoka ognia i żwiru"). W obu tych książkach sformułował szereg elementów składających się na syndrom Atlantydy i związane z nim poglądy na historię i prehistorię. Pod koniec lat osiemdziesiątych pracował nad książką, w której - korzystając z szyfru, jaki wytropił w dziełach Szekspira - dowodził, że ich autorem (a także dzieł przypisywanych Christopherowi Marlowe'owi i Montaigne'owi) był w rzeczywistości sir Francis Bacon. W proroczym dziele Caesar's Co-lumn ("Kolumna Cezara" 1891), które nasuwa myśl o sposobach wykorzystania fikcji dla wyrażenia idei społecznych i filozoficznych przez Platona czy Bacona, odmalował Stany Zjednoczone w 1888 roku jako państwo pod rządami kapitalistycznej plutokracji uciskającej klasę pracującą, przewidując przy okazji takie wynalazki, jak telewizja i gaz trujący. Zmarł w 1901 roku. Jeśli chodzi o Atlantydę, Donnelly zebrał imponujący (na pierwszy rzut oka) materiał, by dowieść, że wywodzą się z niej wszystkie późniejsze cywilizacje starożytne. Swój pogląd wyraził w trzynastu tezach: - przed 9600 r. p.n.e. istniała na Atlantyku wielka wyspa, sięgająca na wschodzie niemal po Cieśninę Gibraltarską; - platoński opis tej wyspy nie jest bajką, lecz relacją historycznie ścisłą (niemal w tym samym czasie podobny pogląd na temat Homera i Troi wyraził Heinrich Schliemann, który jednak, co ciekawe, nie wykazywał zainteresowania Atlantydą); - na Atlantydzie powstała pierwsza cywilizacja; - Atlantyda stała się potężnym państwem, dostatecznie ludnym, by zasiedlić Meksyk, deltę Missisipi, dorzecze Amazonki, zachodnie wybrzeże Ameryki Południowej, zachodnie wybrzeża Europy i Afryki, basen Morza Śródziemnego, obszary wokół Bałtyku, Morza Czarnego i Morza Kaspijskiego; 69 - Atlantyda stanowiła pierwowzór Raju, wspominanego jako spokojne i szczęśliwe miejsce - Pola Elizejskie, Olimp Greków czy Asgard Germanów; - wyobrażenia bóstw u Greków, Hindusów, Germanów, Skandyna-wów itd. wywodzą się od królów i bohaterów Atlantydy, których historyczne wyczyny zostały utrwalone w mitologiach; - mityczne opowieści Peruwiańczyków i Egipcjan najbliższe są pierwotnej religii Atlanty do w, którą był kult słońca; - Egipt był najstarszą kolonią Atlantydów, a kujtura egipska najlepszym źródłem poznania ich zaginionej cywilizacji; - europejskie kultury epoki brązu także wywodzą się z Atlantydy; tam też powstała sztuka wytopu żelaza (jak na złość Donnelly'emu, w obu Amerykach metal wszedł w użycie wyjątkowo późno); - alfabet fenicki, który leży u podstaw innych alfabetów europejskich, wywodzi się z alfabetu atlantydzkiego, podobnie jak alfabet Majów (chociaż, jak wiemy, Majowie nie znali pisma alfabetycznego, podobnie jak Egipcjanie; peruwiańscy Inkowie w ogóle nie znali pisma -wbrew temu, co na przekór współczesnym sobie uczonym twierdził Donnelly); - Atlantyda była praojczyzną Ariów, Semitów, ludów zamieszkujących obie Ameryki oraz Egipcjan (ludzie o miedzianym zabarwieniu skóry stanowili według Donnelly'ego najbardziej zaawansowaną cywilizacyjnie grupę mieszkańców Atlantydy); - Atlantyda zatonęła wskutek gigantycznego kataklizmu, pogrążyła się w Atlantyku wraz z niemal wszystkimi mieszkańcami, czego Donnelly nie przypisywał karze boskiej, która nie mogła spaść na szlachetne źródło późniejszych cywilizacji. Wbrew tytułowi książki nie wiązał zagłady Atlantydy z biblijnym potopem; - nieliczni ocaleni udali się statkami i tratwami na wschód i na zachód, by opowiedzieć historię zagłady, która stała się źródłem późniejszych opowieści o potopie, znanych zarówno Staremu jak i Nowemu Światu. Na poparcie swoich tez Donnelly nagromadził mnóstwo informacji zaczerpniętych z najróżniejszych źródeł. Trzeba przyznać, że wykazał się erudycją i polotem, a jego argumenty są na ogół (choć nie zawsze) dobrze ugruntowane w ówczesnej wiedzy archeologicznej. Donnelly wskazał podmorski Grzbiet Śródatlantycki (którego najwyższymi szczytami są Azory) - jako dowód istnienia łańcucha górskiego, który zapadł się pod wodę. Przypominał czytelnikom, że geologia zna wiele wypadków, gdy lądy kiedyś znajdujące się pod wodą, zostały wyniesione nad poziom morza (dowodzą tego spotykane w górach skamieniałości stworzeń morskich). Zwracał uwagę na znane z bliższych czasów przypadki aktywności wulkanicznej, która niszczyła wyspy lub też je wypiętrzała, i na trzęsienia ziemi, które zmieniały przebieg linii brzegowej. Pomijał fakt, że wszystkie tego rodzaju zjawiska zachodziły na małą skalę: żadna wielka wyspa (nawet nie mówiąc o kontynencie) nie zniknęła z dnia na dzień w odmętach morskich. Donnelly nie wiedział, że Grzbiet Śródatlantycki nie zapada się 71 w głąb ziemi, lecz przeciwnie - nieustannie rośnie w rezultacie przebiegających na dnie oceanu procesów geologicznych. Azory nie są wierzchołkami zatopionych gór, które wciąż jeszcze wznoszą się ponad powierzchnię wody, lecz najwyższymi szczytami gór wyrastającymi z dna Atlantyku, w miarę jak Afryka i Ameryka oddalają się od siebie. Wulkaniczny tachylit znaleziony na dnie Atlantyku nie dowodzi - wbrew temu, co twierdził Donnelly, a za nim inni - że fragmenty dna oceanicznego znajdowały się kiedyś ponad wodą: tachylit może powstawać również ponad jej powierzchnią. Także słodkowodne okrzemki znajdywane w osadach na dnie Atlantyku nie dowodzą, że kiedyś płynęły po nim rzeki, jak sądzono w czasach Donnelly'ego. Okazało się, że zostały przyniesione nad Atlantyk z wiatrem saharyj-skim znad jezior afrykańskich. Wznoszące się ponad poziom mórz kontynenty zbudowane są ze stosunkowo lekkich skał, głównie granitowych, które opierają się na skałach gęstszych i cięższych, tworzących płyty tektoniczne (rozciągają się one pod kontynentami i dnem oceanów), zagłębione w magmie bazaltowej. Grzbiet Śródatlantycki wznosi się wzdłuż linii ścierania się trzech płyt tektonicznych - Afrykańskiej, Południowoamerykańskiej i Północnoamerykańskiej. Gdyby na Atlantyku istniała przed około 10 000 lat wielka wyspa - kontynent, co nauka wyklucza, na dnie oceanu znajdowałyby się skały granitowe pokryte niezbyt grubą warstwą osadów. Tymczasem na dnie Atlantyku nie ma ani śladu granitu, a warstwa osadów liczy do ośmiuset metrów grubości. Skamieniałości w dolnych warstwach tych osadów pochodzą z okresu kredowego, sprzed ponad sześćdziesięciu milionów lat. Nie trzeba dodawać, że na dnie Atlantyku nie znaleziono żadnych prehistorycznych ani historycznych tworów człowieka, podobnie zresztą - o czym była już mowa - jak na Azorach (przy okazji warto zauważyć, że gdyby ogromna wyspa zapadła się nagle pod wody Atlantyku, powinniśmy znaleźć na wybrzeżach Afryki i Ameryk ślady kolosalnych fal, jakie musiałby spowodować kataklizm; niczego takiego dotychczas nie odkryto). Liczący dwadzieścia tysięcy kilometrów i przebiegający z północy na południe Grzbiet Śródatlantycki jest podwodnym łańcuchem górskim pochodzenia wulkanicznego. Gdyby kiedykolwiek wynurzał się ponad powierzchnię oceanu, można by zauważyć na jego zboczach ślady erozji atmosferycznej, których nie widać (przeciwnie, Grzbiet Śródatlantycki zbudowany jest - podobnie zresztą jak większa część dna morskiego - ze stosunkowo młodych skał). Jego aktywność wulkaniczna wynika z faktu, że do szczeliny powstającej wskutek oddalania się od siebie płyt tektonicznych napływa z głębi Ziemi ciekła lawa, która krzepnie i zastyga w niższej temperaturze, powiększając i poszerzając podmorski łańcuch górski. Nie tylko nie znajdujemy na dnie atlantyckim granitów, z których musiałaby być zbudowana Atlantyda, lecz także ani śladu płyty tektonicznej, na której kontynent ów musiałby się opierać (to samo zastrzeżenie odnosi się do Lemurii na Oceanie Indyjskim i Mu na Pacyfiku). Tak więc Donnelly nie ma racji, gdy idąc w ślady Platona lokuje Atlantydę na Atlantyku. Jak zauważa L. Sprague de Camp, chcąc ocalić cokolwiek z relacji Platona, trzeba zmodyfikować ją tak bardzo, że w końcu nie sposób jej w ogóle rozpoznać; problem ten występuje, ilekroć próbujemy poddać system wierzeń racjonalnej analizie. Jak się jeszcze przekonamy, żeby ratować platońską Atlantydę, proponowano przeniesienie jej w inną część Atlantyku i skorygowanie jej rozmiarów. W każdym razie wygląda na to, że Atlantydy Donnelly'ego nie da się uratować. Pozornie fakt ten mógłby przekreślać wartość innych jego tez odnośnie zaginionego kontynentu, jednak - jak to bywa z arbitralnie przyjętymi wierzeniami - obalenie zasadniczego dogmatu, na którym się opierają, nie wpływa na ich pozostałe elementy. Pomimo tego, że wszystko, co pisał Donnelly o Grzbiecie Śródatlantyckim okazało się błędne, wiele głoszonych przez niego poglądów stało się trwałą częścią syndromu Atlantydy. Donnelly twierdził, że Atlantyda - pomost lądowy między Afryką/Europą i Ameryką - ułatwiała migracje roślin i zwierząt między Starym i Nowym Światem, co wyjaśnia wspólne cechy gatunków występujących w obu częściach świata. Jednak, by wyjaśnić analogie istniejące między florą i fauną Starego i Nowego Świata, nie trzeba szukać drogi lądowej przez Atlantyk, gdyż tłumaczą je pokrewieństwa ewolucyjne, natomiast istnienie postulowanego przez Donnelly'ego pomostu lądowego nie pozwalałoby wyjaśnić, skąd wzięły się niemniej wyraźne odmienności. Twierdzenie Donnelly'ego, że ziemniaki, kukurydzę i bawełnę znano po obu stronach Atlantyku jeszcze przed wyprawą Kolumba, jest po prostu nieprawdą (nawet w przypadku bawełny gatunki Starego i Nowego Świata różnią się od siebie); warto jednak odnotować, że pogląd o znajomości tytoniu w Starym Świecie odżył ostatnio po doniesieniach o odkryciu śladów tytoniu w kilku egipskich mumiach (w jednym wypadku stwierdzono nawet obecność kokainy, choć rewelacja ta nie została potwierdzona w badaniach nad innymi mumiami, a o całej sprawie nie mówi się już od dawna). Na razie trzeba potraktować obecność tytoniu i kokainy w Starym Świecie pierwszego tysiąclecia p.n.e. jako rzecz oczekującą jeszcze na wyjaśnienie. Tak więc brak po obu stronach Atlantyku jakichkolwiek znalezisk archeologicznych potwierdzających wymianę kulturową, przemawia za odrzuceniem poglądu o istnieniu komunikacji i wymiany handlowej między Starym i Nowym Światem przed XVI wiekiem. Donnelly dobitnie podkreślał rzekomo nagły i niespodziewany rozwój cywilizacji egipskiej, możliwy - jak twierdził - dzięki kolonizacji atlantydzkiej. Tezę tę do dziś powtarzają niektórzy atlantolodzy, trzeba jednak stwierdzić, że nie znają egiptologii. W czasach Donnelly'ego, zanim rozwinęły się systematyczne badania archeologiczne, a zwłaszcza zanim poznano predynastyczne dzieje Egiptu, można było jeszcze sądzić, że cywilizacja egipska pojawiła się nagle i nieoczekiwanie. Dziś jednak znamy szczegółowo trwający przez tysiące lat rozwój cywilizacji nad Nilem - od grup łowiecko-zbierackich do prymitywnego rolnictwa, stopniową centralizację władzy politycznej czy kształtowanie się pisma hieroglificznego około 3000 r. p.n.e. - i wiemy, że Donnelly po prostu się mylił. Podobnie ma się sprawa z jego twierdzeniem, że po świetnych początkach cywilizacja egipska uległa degeneracji. Wręcz przeciwnie - cywilizacja egipska przechodziła kilka okresów schyłku i odrodzenia, zaś ocena osiągnięć różnych jej epok jest sprawą subiektywną. Pomysł, że Egipcjanie nie wytworzyli swej kultury sami w ciągu długiego procesu rozwoju, lecz zawdzięczają ją kolonizacji z zewnątrz, nosi wyraźne znamię ideologii dziewiętnastowiecznego kolonializmu, kiedy to państwa europejskie dzieliły świat między siebie i eksploatowały kolonie, głosząc, że niosą prymitywnym i zacofanym ludom dobrodziejstwa cywilizacji. Według Donnelly'ego Indianie z Ameryki Środkowej mieli utrzymywać, że ich przodkowie przybyli na Półwysep Jukatan ze wschodu, co oznacza (dla Donnelly'ego), iż przybyli tam z Atlantydy. Tu nasuwa się pytanie, jaką wartość można przypisywać tego rodzaju mitom i legendom? Owszem, Aztekowie głosili, że do swoich siedzib przywędrowali z wyspy, która nazywa się - uwaga! - Aztlan; twierdzili też jednak, że miało to miejsce w 1168 r. n.e. Co gorsza, Aztlan wcale nie musiał leżeć na Atlantyku. Równie dobrze mogła to być wyspa w Zatoce Meksykańskiej lub nawet na którymś z jezior we wschodniej części kraju. Jeśli Aztlan był Atlantydą, która zatonęła około 9600 r. p.n.e., to gdzie podziewali się jej mieszkańcy przez cały ten czas? Donnelly jako jeden z pierwszych zwrócił uwagę na semickie i negroidalne rysy posągów wykutych przez mieszkańców Ameryki Środkowej - brodate twarze z grubymi wargami, niepodobne do typu antropologicznego, jaki reprezentuje obecna ludność regionu. Stanowią one rzekomy dowód, że przodkowie ras, które dziś rozproszone są po całym świecie, żyli na Atlantydzie (lub że Atlantydzi regularnie odwiedzali ich siedziby). To także trzeba uznać za bardzo wątpliwy dowód: starożytne rzeźby nie są fotografiami, lecz dziełami sztuki, tworzonymi z różnych powodów, o których często nie mamy pojęcia. Kamienne głowy Olmeków z negroidalnymi nosami i ustami mają zarazem wąskie oczy i wydatne kości policzkowe, co stanowi znamienny rys ludów europejskich; z kolei, jak zauważyli świadkowie pierwszego spotkania Korteza z Montezumą, władca Azteków nosił niewielką, starannie utrzymaną bródkę. Współcześni atlantolodzy wciąż przywiązują wielką wagę do spostrzeżeń Donnelly'ego i dopatrują się w twarzach, głowach i całych postaciach występujących w sztuce prekolumbijskiej dowodu na istnienie regularnych kontaktów między ludami starożytnymi żyjącymi po obu stronach Atlantyku. Twierdzą też, że ludzie, którzy nauczyli Indian sztuki rzeźbiarskiej (oczywiście Atlantydzi), stanowili typ mieszany pod względem rasy. Powtarzanie tych tez nie czyni ich jednak bardziej przekonującymi. Atlantolodzy często powołują się na legendy, krążące wśród rdzennych Amerykanów, o brodatych i białych bogach (jak Quetzalcoatl czy Wirakocza), którzy mieli przybyć do ich ojczyzny u zarania dziejów. W żadnym wypadku nie udowodniono jednak, że te opowieści o brodatych, białych (lub przynajmniej ubranych na biało) bogach znane były przed Hiszpanami, dla których stanowiły oczywiście świetny materiał propagandowy. Jednak malowidła z czasów przed podbojem hiszpańskim, nawet jeśli ukazują brodatych bogów, to głównie ciemnoskórych, czasem czarnych, niekiedy niebieskich, ale nigdy białych. Analogie między pewnymi zjawiskami kultury egipskiej lub babilońskiej z jednej, i kultury Majów czy Inków z drugiej strony, były dla Donnelly'ego dowodem, że jedne i drugie wywodziły się z tego samego źródła, którym była dla niego, rzecz jasna, Atlantyda. Jak się wydaje, istotnym rysem syndromu Atlantydy jest niemożność pojęcia faktu, że ludzie są niezmiernie pomysłowi i tym samym zdolni do formułowania w rozmaitych miejscach i - co ważne - także w różnych czasach podobnych idei oraz podobnych rozwiązań analogicznych problemów. Donnelly otwarcie neguje taką możliwość: Nie mogę uwierzyć, że wielkie wynalazki powtarzały się spontanicznie (...) to nieprawda, że w obliczu konieczności człowiek zawsze dokonuje tego samego wynalazku, by zaspokoić swoje potrzeby. Gdyby tak było, wówczas wszyscy dzicy wynaleźliby bumerang, wszyscy znaliby ceramikę, łuki i strzały, proce, namioty i kanoe; krótko mówiąc, wszystkie rasy wzniosłyby się do cywilizacji, bo z pewnością wygoda jest równie miła wszystkim ludziom. 76 Jednak idea dokonywanych równolegle wynalazków w podobnych okolicznościach nie wymaga, by wszyscy ludzie wymyślali wszędzie i zawsze to samo - po prostu pokazuje, że rozumując podobnie mogą dochodzić do analogicznych rozwiązań tych samych problemów. Podobnie jak później Churchward, Donnelly ma bardzo niskie mniemanie o twórczych uzdolnieniach "dzikich": Nie wszyscy mogą pojąć cywilizację; wiele dzikich plemion nie jest do tego zdolnych. (...) Żaden naród nigdy nie przekroczył przepaści między stanem dzikości a cywilizacją o własnych siłach, bez wpływu z zewnątrz; ci, którzy byli dzikusami u zarania dziejów, są nimi nadal. Podobnie jak u Churchwarda i Edwarda Spence'a (którego jeszcze bliżej poznamy), jak u każdego atlantologa (czy jest on tego świadom, czy nie) ze słów Donnelly'ego wyraźnie przebija ideologia imperialna. Republikańska Ameryka nie miała wprawdzie kolonii jak państwa europejskie, ale sprowadzała niewolników i bezwzględnie wysiedlała rdzenną ludność Ameryki, więc nawet u autora o tak liberalnym nastawieniu jak Donnelly łatwo dostrzec pogardę i lekceważenie dla "dzikich" (w jednym miejscu otwarcie porównuje swoje imperium Atlantydy z imperium brytyjskim). A skoro nikt nigdy nie dźwignął się ze stanu dzikości sam, to "jak wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, tak wszystkie linie cywilizacji prowadzą do Atlantydy". W jaki sposób sami Atlantydzi wydobyli się ze stanu dzikości, nie zostaje wyjaśnione - wydaje się, że dla Donnelly'ego, i jemu podobnych, zjawisko to nie wymagało wyjaśnienia, podobnie jak istnienie Boga. To, że wytapianie metali, balsamowanie zwłok, budowa piramid, dokonywanie obliczeń kalendarzowych i obserwacji astronomicznych, pismo, sztuka i wiele innych umiejętności znane były w różnych czasach po obu stronach Atlantyku (czy w innych, odległych rejonach świata) nie dowodzi jeszcze, iż wszyscy ludzie korzystali w tym wypadku z jednego źródła. Sam już fakt, że piramidy w Egipcie i Meksyku powstały w odstępie dwóch tysięcy lat, sugeruje możliwość ich niezależnego rozwoju. Jeżeli chcemy zbudować coś dużego i wysokiego bardzo prostymi metodami, wówczas zwężanie budowli w miarę wznoszenia jej ku górze wydaje się jedynym możliwym rozwiązaniem. Jeśli Stary i Nowy Świat czerpały ze wspólnych zasobów Atlantydy, to czemu Ameryka Środkowa nie znała pługa, 77 koła, udomowionych zwierząt, poza psem, jak również ospy wietrznej, żółtej febry, odry czy malarii? Czemu nie znała miecha, glazurowanej ceramiki, wypalanej cegły, instrumentów strunowych? Dlaczego kalendarz Majów oparty był na osiemnastu miesiącach liczących po dwadzieścia dni, w przeciwieństwie do systemów przyjętych w Starym Świecie? Donnelly wydaje się sugerować, że to, co wspólne wszystkim cywilizacjom musi pochodzić z Atlantydy; różnice między nimi musiały powstać po zniknięciu Atlantydy. Tymczasem to właśnie różnice w szczegółach rysują się najwyraźniej, nawet tam, gdzie Donnelly podkreśla ogólne podobieństwa. Na przykład Egipcjanie grzebali zmumifikowane zwłoki zupełnie inaczej niż Peruwiańczycy - pierwsi konserwowali zwłoki za pomocą substancji chemicznych i chowali je w sarkofagach w pozycji leżącej, drudzy ich nie konserwowali i chowali w pozycji siedzącej. Jedyna analogia polega na tym, że w obu wypadkach mamy do czynienia z mumifikacją. Podkreślane przez Donnelly'ego wspólne rysy, takie jak uprawa ziemi, architektura, rzeźba, pismo, kasty kapłanów, obrzędy, transport przy wykorzystaniu dróg lub kanałów - wszystko to są typowe rysy każdej cywilizacji -zjawiska wynikające z ograniczonych możliwości i nieuniknionych konieczności, jakie wiążą się z życiem wszystkich cywilizowanych społeczeństw. Jednak dziedziny, w których Donnelly czuje się najlepiej, to językoznawstwo i mitologia. W czasach Donnelly'ego lingwistyka była bez porównania mniej rozwinięta niż obecnie i dlatego można mu wybaczyć spekulacje odnośnie pokrewieństwa języków, które dziś (poza kręgiem atlantologów) byłyby niedopuszczalne. Sądzić, że Inkowie mówili językiem indoeu-ropejskim (jak wszyscy Europejczycy poza Baskami, Węgrami, Finami i Turkami), akceptować twierdzenie le Plongeona, że język Majów składał się w jednej trzeciej z Greki, wierzyć, że używany przez Indian Ameryki Środkowej język chiapanec miał cokolwiek wspólnego z hebrajskim lub język otomi z chińskim i chaldejskim (albo że te dwie grupy języków są pokrewne) - wszystko to w świetle współczesnego językoznawstwa jest całkowicie wykluczone, jak zaczęła to sobie uświadamiać w XX w. większość kontynuatorów Donnelly'ego. Jednak niektórzy atlantolodzy do dzisiaj wyciągają daleko idące wnioski z przypadkowych podobieństw między słowami występującymi w językach Starego i Nowego Świata, nie zwracając najmniejszej uwagi na ogromną różnicę w strukturach tych języków. Filologowie mają swoje racje, by na podstawie licznych paraleli i podobnej struktury gramatycznej angielskie słowo wolf i łacińskie słowo lupus wywodzić ze wspólnego źródła, lecz w przypadku ludzi pozbawionych fachowego przygotowania praktyka filologiczna może rychło zejść do poziomu fantastycznych spekulacji. Dla Donnelly'ego Atlantis (ang. Atlantyda) czyli Aa(t)lantis, czyli Olintos to w końcu Olimpus, z czego autor wyciąga wniosek: "Możemy zatem przyjąć, że gdy Grecy mówili, że bogowie mieszkają na "Olympus" (Olimpie), to to samo, jakby mówili, że mieszkają na "Atlantis" (Atlantydzie)". Jeszcze gorzej wygląda kwestia spekulatywnych interpretacji mitów i legend z różnych części świata, dokonywanych w celu rekonstrukcji historycznych związków między rozmaitymi ludami lub domniemanymi wydarzeniami historycznymi. W tym, że wiele ludów zna legendy o zatopionych lądach, nie ma nic dziwnego - i nie jest to nawet kwestia realnych historycznych wydarzeń leżących u podłoża tych opowieści (choćby wydarzeń na skalę lokalną), gdyż idea potopu i pochłonięcia lądu przez wodę wydaje się być częścią kultury ludzkiej w ogóle. Można ją przypuszczalnie wywieść ze wspomnień o podnoszeniu się poziomu wód pod koniec epoki lodowcowej przed około dziesięciu tysiącami lat (na ogół był to proces bardzo powolny, lecz mogły mu towarzyszyć epizody gwałtowniejszych powodzi - na przykład w rejonie Morza Czarnego). Być może idea ta sięga nawet naszego wspólnego doświadczenia - pobytu w wodach płodowych łona matki. Co ciekawe, legendy o potopie nie są częste wśród ludów Azji Środkowej i Afryki - chyba że zostały zapożyczone od chrześcijańskich misjonarzy - gdzie rzadko zdarzają się katastrofalne powodzie, ani w folklorze egipskim. I jeśli zauważymy, jak Donnelly, że Egipcjanie (w ich wypadku wymaga to odrobinę dobrej woli), Grecy, a później Celtowie znali opowieści o idyllicznych wyspach na Atlantyku, wystarczy powiedzieć, iż bardziej prawdopodobnym pierwowzorem mogły tu być Wyspy Kanaryjskie niż Azory czy Wyspy Bahama, a istnienie Atlantydy nie jest w ogóle konieczne dla ich wyjaśnienia. Nie musimy ulegać sugestii zawartej w fakcie, że Donnelly odpowiada gromkim "Tak!" na zadane przez siebie samego retoryczne pytanie odnośnie greckiej mitologii: "Kto mógłby wątpić, że przedstawia ona realne wydarzenia historyczne?", po czym bezkrytycznie interpretuje mity greckie jako reminiscencje poczynań władców Atlantydy i uznaje Tytanów za Atlantydów. W tym samym 79 duchu zresztą tłumaczy mitologię egipską i nic dziwnego, że i tu znajduje swoich Atlantydów: "Głoszą, że pochodzą od Dwunastu Wielkich Bogów, co musi oznaczać dwunastu bogów Atlantydy, a mianowicie Posejdona, Klejto i ich dziesięciu synów". O bogowie!, możemy tylko westchnąć. Wydaje się, że osobnicy w rodzaju Donnel-ly'ego w ogóle nie potrafią docenić pożytku, jaki ludzie robią z wyobraźni, mimo że sami tak często jej nadużywają. Jakby tego było mało, Donnelly kontynuował swe rozważania w kolejnej książce (która także stała się bestsellerem) Ragnarok: The Agę ofFire and Gravel (1883). Wprowadził w niej następną tezę, która miała na długo zagościć w literaturze atlantologicznej, i dowodził jej metodami interpretacji materiału etnograficznego, które także stały się charakterystycznym rysem atlantologii (Ragnarok to w mitologii skandynawskiej koniec świata). Donnelly wysunął przypuszczenie, że pewne złoża żwiru i gliny w Ameryce Północnej (i Europie) powstały w wyniku uderzenia w Ziemię przed około trzydziestu tysiącami lat potężnej komety (wydarzenie to zmusiło rzekomo przodków Atlantydów do przeniesienia się z Ameryki Północnej na Atlantydę). Owe żwiry i twarde gliny zwałowe powstały wskutek działalności lodowców miażdżących je na swej drodze w epoce lodowcowej (o czym wiedzieli dziewiętnastowieczni archeologowie), co jednak nie przeszkadzało Donnelly'emu uznać je za rezultat powodzi, jaka miała miejsce po pożarze wywołanym przez uderzenie komety. Błędne pojmowanie przez Donnelly'ego zjawisk geologicznych nie ma dla nas większego znaczenia. Ważna jest idea uderzenia komety (później spekulowano, że sprawcą katastrofy mógł być groźniejszy od komety asteroid) jako czynnika decydującego o ludzkim losie. Szczególnie często uznawano za ofiarę takiej właśnie katastrofy Atlantydę - spekulacje na ten temat znajdujemy w najświeższych dziełach z zakresu atlantologii - mimo że nic takiego nie występuje u Platona, który mówi tylko o trzęsieniach ziemi i powodzi (nawet nie o wulkanach). Swoją teorię kosmicznej katastrofy Donnelly udowadnia, odwołując się do interpretowanych w fantazyjny sposób legend i folkloru Indian Ameryki Północnej, do których sięgał już wcześniej w swojej pierwszej książce. Na przykład opowieść Indian Ute (z południowego zachodu Ameryki Północnej) mówi o tym, jak bóg-słońce - w czasach, gdy jeszcze mógł się poruszać do woli po niebie - przypiekł niechcący ramię swego brata boga-zająca. Ten zaś tak się rozzłościł, że wypuścił w stronę brata magiczną strzałę. Rozbiła ona słońce na kawałki, które spadły na ziemię. Gdy bóg-zając znalazł się w ogniu i płomienie zaczęły palić mu oczy, jego łzy ugasiły pożar trawiący świat. Wówczas pozostali bogowie postanowili, że słońce nie będzie mogło dłużej wędrować po niebie wedle swej woli, lecz będzie przemierzało ustaloną drogę. Ta barwna opowieść "wyjaśnia" w sposób zadowalający dla Indian Ute pochodzenie dnia i nocy oraz ruch słońca na nieboskłonie. W tej samej barwnej opowieści Donnelly doszukał się relacji o upadku komety (strzała i kawałki słońca spadające na ziemię), gigantycznym pożarze (płonący świat) i powodzi (łzy boga--zająca). Podobnych historii zdołał zgromadzić i wyjaśnić ku swemu zadowoleniu mnóstwo, jednak patrząc na nie z perspektywy czasu, trudno nie zauważyć, że iście mordercza konsekwencja, z jaką interpretował pomieszane ze sobą mity, legendy i dawne baśnie, pozbawia je wszelkiej wartości dowodowej. Niestety, nie dla wszystkich jest to oczywiste i metoda interpretacji stosowana przez Donnelly'ego do dziś znajduje kontynuatorów. Wciąż publikuje się steki bzdur opartych na całkowicie dowolnej interpretacji arbitralnie dobranych mitów egipskich czy meksykańskich, często służących rzekomo "potwierdzeniu" teorii, które głoszą istnienie w starożytności zaawansowanej wiedzy astronomicznej i wiążą się zwykle z jakimiś barwnymi i strasznymi wydarzeniami na wielką skalę, jak kolizja planet, upadek komety czy asteroidu. Człowiekiem odpowiedzialnym za ową tendencję jest Ignatius Donnelly - stanowi ona jego wkład (obok tylu innych) do syndromu Atlantydy. L. Sprague de Camp scharakteryzował Donnelly'ego słowami, które można by zastosować do wielu ludzi poświęcających swe siły "archeologii alternatywnej", jako człowieka "o niezmiernie żywym umyśle, lecz zanadto skłonnego do pośpiechu w formułowaniu sądów i nie dość wobec nich krytycznego, co stanowi częstą cechę samouków, którzy czytają wiele i niesystematycznie". Zadziwiające jest, że jego książki były bestsellerami, w większości bowiem wypełniają je nużące wywody na temat niejasnego materiału mitologicznego - to samo jednak można powiedzieć o wielu nowszych dziełach tego rodzaju. Donnelly przynajmniej nie żywi uprzedzeń wobec akademickiej archeologii, co charakteryzuje tak wiele rozpraw atlantologicznych od czasu książek le Plongeona. Najwyraźniej musiał czuć się pewniej niż większość późniejszych autorów idących w jego ślady. Zamiast ciskać gromy na 80 81 zawodowych historyków, którzy nie doceniają przełomu, jaki dokonuje się za jego sprawą w pojmowaniu przeszłości, pisał wielkodusznie: Któż zaręczy, że za sto lat wielkich muzeów świata nie będą zdobić klejnoty, posągi, oręż i sprzęty domowe Atlantydów, a bibliotek przekłady inskrypcji rzucających nowe światło na przeszłość rasy ludzkiej i wszystkie wielkie zagadki, które dręczą myślicieli naszych czasów? No cóż... 4. Atlantyda na Atlantyku Platon powiedział, że Atlantyda leżała na Atlantyku, a jej wschodnie wybrzeże - niezależnie od tego, jak daleko sięgała na zachód -znajdowało się w pobliżu Cieśniny Gibraltarskiej oraz wybrzeży Hiszpanii i północnej Afryki. Jak już wiemy, było to niemożliwe i dlatego - jeżeli chcemy zachować cokolwiek z Atlantydy - musimy zinterpretować tekst Platona na nowo. Najbardziej racjonalną próbą w tym kierunku było przeniesienie Atlantydy na Morze Śródziemne i radykalna zmiana platońskiego datowania. W ten sposób domniemane egipskie źródła historyczne, które rzekomo widział Solon, odnosiłyby się - w zniekształconej w trakcie przekazu postaci - do wybuchu wulkanu na Therze i do schyłku cywilizacji minojskiej. Jak widzieliśmy i ta teoria także nie ostaje się wobec ściślejszej analizy: dowodzi ona jedynie, że niejasne wspomnienie kataklizmu, który pochłonął niewielką wyspę i być może przyczynił się do zniknięcia imponującej kultury śródziemnomorskiej, miało jakiś wpływ (za pośrednictwem Egipcjan lub nie) na platońską opowieść o zagładzie Atlantydy. Kiedy jednak pojawił się już pomysł, by opowieść Platona interpretować, zamiast traktować ją dosłownie, nie można było powstrzymać spekulacji co do położenia Atlantydy. Niektóre z proponowanych lokalizacji są naprawdę zaskakujące, chyba nawet dla otwartych umysłów, nie zaślepionych przez uprzedzenia cechujące ortodoksyjnych archeologów. Już w XVI w. pojawiły się pierwsze niezwykłe hipotezy w tej mierze. Jedna z nich lokowała Atlantydę w Grenlandii, co miało przynajmniej tę zaletę, że chodziło o ten sam ocean, o którym mówił Platon; nie można tego powiedzieć o Palestynie czy współczesnym Iraku, bo i takie lokali- 83 zacje wówczas wysuwano. W wieku XVII listę tę uzupełniono o Szwecję i południową Afrykę, w XVIII o Spitsbergen w Arktyce (autor tej propozycji, Jean-Sylvain Bailly, zanim został zgilotynowany podczas rewolucji francuskiej, zdążył jeszcze wysunąć kolejną - Mongolię) i Cejlon. Trudno sobie wyobrazić dwie bardziej przeciwstawne lokalizacje dla rajskiej Atlantydy niż Spitsbergen i Cejlon (obecność szczątków tropikalnych zwierząt w takich miejscach jak Spitsbergen, wyjaśnia oczywiście dryf kontynentów i zmiany klimatu). W XIX w. z atlantycką Atlantydą Donnelly'ego rywalizowały Malta, Iran, Maroko i Nigeria (za dwoma ostatnimi przemawiała - przynajmniej w świetle platońskiej relacji - obecność słoni). W pewnym okresie z grecko-egipską śródziemnomorską Atlantydą rywalizowała też germańska Atlanda na Morzu Północnym, gdzie miała się rozwinąć cywilizacja zniszczona rzekomo na skutek katastrofy. Ową teutońską Atlandę opisano ponoć w rękopisie fryzyjskim, który odnaleziono jakoby w Holandii w 1871 roku. W XX w. na liście proponowanych lokalizacji znalazły się (między innymi, jak się jeszcze przekonamy) Brytania (oczywiście na końcu), dolina Gwadalkiwiru w Hiszpanii (gdzie przynajmniej istniała kiedyś fenicka osada Tartess), Brazylia (oczywiście za sprawą pułkownika Fawcetta) i - co ciekawe - wysepka Helgoland na Morzu Północnym, położona jakieś siedemdziesiąt kilometrów na północny zachód od Cuxhaven. Niemiecki pastor Jiirgen Spanuth miał w 1953 roku odkryć w Egipcie zapiski (sporządzone ręką tego samego kapłana, który opowiedział o Atlantydzie Solonowi), z pomocą których zlokalizował twierdzę Atlantydów w odległości około dziesięciu kilometrów od wybrzeży Helgolandu. Niestety, odkrywca nie udostępnił sensacyjnych notatek egiptologom. Wyspa Helgoland istotnie była kiedyś większa niż obecnie (w 1300 r. miała dwadzieścia cztery kilometry średnicy, obejmując atlantydzką fortecę pastora Spanutha), co jednak oznacza, że twierdza Atlantydów powstała stosunkowo niedawno, w czasach historycznych. Pastor Spanuth to ciekawy przykład obsesyjnej potrzeby tłumaczenia teorii wszystkim, czym tylko się da. Orichal-kos (według Platona metal) to bursztyn, a kometa, która spowodowała zagładę Atlantydy, zniszczyła również Therę (odpowiada też za niezwykłe zjawiska towarzyszące Wyjściu Żydów z Egiptu). Sami Atlantydzi zostali utożsamieni z "ludami morza", znanymi z egipskich relacji. Te propozycje - od Spitsbergenu po Brazylię i od Iraku po Helgoland - bynajmniej nie obejmują wszystkich (w sumie około czterdziestu) sugerowanych w takim czy innym czasie lokalizacji Atlantydy. Jedyną z nich, w miarę jeszcze prawdopodobną (co niewiele znaczy), jest zachodnia część Atlantyku, okolice Indii Zachodnich. Jako pierwszy przedstawił argumenty przemawiające za lokalizacją Atlantydy w tej części świata dziennikarz Lewis Spence w latach dwudziestych XX w., sugerując, że "ślady Atlantydy zachowały się fragmentarycznie na Antylach, czyli wyspach Indii Zachodnich". Spence miał dość rozumu, by zauważyć, że językoznawcze argumenty Donnelly'ego nie wytrzymują krytyki i skupił się na porównywaniu zasobów flory i fauny Starego i Nowego Świata oraz - oczywiście - na podobieństwie kultur i cywilizacji, jakie powstały po obu stronach Atlantyku. Zdając sobie sprawę z faktu, że 9000 lat p.n.e. nigdzie na świecie nie istniała jeszcze cywilizacja posługująca się metalem, jak to opisał Platon, przedstawił swoich Atlantydów jako łowców i artystów starszej epoki kamiennej (górnego paleolitu), którzy właśnie wyłaniali się z mroku dziejów za sprawą odkryć dokonywanych w jaskiniach Francji i Hiszpanii. Zaginioną wyspę mieliby zamieszkiwać ludzie kromaniońscy ze swymi zaawansowanymi narzędziami krzemiennymi, kościanymi ostrzami, figurkami zwierząt i malowidłami na ścianach jaskiń. Spence wysunął hipotezę o migracjach tych pierwszych przedstawicieli gatunku ludzkiego (w przeciwieństwie do bliższych małpom osobników, takich jak człowiek neandertalski czy jawajski) do Europy i Ameryki, co zaczęło się dwadzieścia pięć tysięcy lat temu i trwało do zagłady Atlantydy przed dziesięcioma tysiącami lat. W książce The Problem od Atlantis (Problem Atlantydy) Lewis Spence sugerował, że Indianie dotarli na kontynent amerykański przez "Antilię", południowo-zachodni kraniec ogromnej wyspy, której pozostałością są do dziś rozproszone wyspy Indii Zachodnich. Trzeba zauważyć, że wraz ze Spencem oddalamy się bardzo od Platona, gdyż w jego interpretacji Atlantydzi stają się przedstawicielami kultury paleolitycznej. Antilia pojawia się na średniowiecznych mapach (przed odkryciem przez Kolumba Nowego Świata) jako nazwa wyspy (czasem z siedmioma zatokami, kiedy indziej z siedmioma miastami), która miała leżeć daleko na Atlantyku: najprawdopodobniej wywodziła się ona z opowieści starożytnych żeglarzy fenickich, greckich, rzymskich i mauretańskich. Możliwe, że sam Kolumb spodziewał się do niej dotrzeć. Na niektórych mapach prekolumbijskich widać ową Antilię jako wyspę na tyle podobną do Kuby pod względem rozmiaru, kształtu i położenia (ale nie orientacji wobec stron świata), że gdy ta została oficjalnie odkryta, nadano jej (a przy okazji całemu archipelagowi Indii Zachodnich) nazwę Antyle. Prawdopodobnie jednak to podobieństwo było wynikiem czystego przypadku, jako że kształt Antilii z map średniowiecznych i jej orientację względem stron świata wzorowano na Portugalii: Ante Ilha znaczy po portugalsku "przeciwwyspa" i zgodnie z tą nazwą ukazywana na mapach Antilia stanowi zwierciadlane odbicie Portugalii (niekiedy tak samo przedstawiano na mapach Cipangu - Japonię). Oczywiście nie można wykluczyć, że obecność Antilii na starych mapach wynika z faktu odkrycia Indii Zachodnich przez Europejczyków, zanim dokonał tego oficjalnie Kolumb w 1492 roku. Jak pokazuje globus Martina Behaima (1492), Antilię po raz pierwszy widziała załoga statku, który wiatry zniosły z kursu aż na drugą stronę Atlantyku. Na pewnej mapie z 1455 r. Antilia jest wręcz utożsamiona z Atlantydą, na niemal pięćset lat przed spekulacjami Spence'a i jego dziewiętnastowiecznych poprzedników. Z kolei po wyprawie Kolumba widzimy na niektórych mapach cały archipelag wymyślonych wysp, ciągnący się przez Atlantyk od Indii Zachodnich po Irlandię; najdłużej z nich utrzymała się na mapach Brazilia, były jednak także inne: Wyspa Demonów, Avalon, Wyspa Św. Brendana, Drogio, Emperadada, Estotitland, Grocland i szereg innych. Ciekawe, że Spence we wczesnych pracach z zakresu atlantologii, podobnie jak Donnelly, nie popada w okultyzm i irracjonalizm (albo w mniejszym stopniu od wielu późniejszych autorów), ale jednocześnie popełnia poważne pomyłki, nawet jak na swe czasy. Pod wieloma względami Spence stanowi oczywisty przykład syndromu Atlantydy, a jeśli chodzi o Antyle, to upowszechnił elementy, które pozostają jego częścią po dziś dzień. Najbardziej uderzający rys jego psychiki (łączący go z wieloma innymi ofiarami syndromu Atlantydy) stanowi 86 87 niemożność przypisania istotom ludzkim wyobraźni - choć sam tak często z niej korzystał. Spence nie jest w stanie przypisać twórczej wyobraźni nawet tak wybitnemu artyście słowa jak Platon. Podobnie jak Donnelly nie potrafi dostrzec moralizatorskiego aspektu platońskiej opowieści i traktuje ją jako dosłowne sprawozdanie naocznego świadka (nie bierze pod uwagę nawet tego, że Platon pisze po upływie sześćdziesięciu pięciu lat od czasu rzekomych rozmów przekazanych w Timajosie i Kri-tiasie). "Gdyby jego relacja miała charakter alegoryczny - powiada -oczywiście wyczuwalibyśmy w niej atmosferę fikcji". No cóż, jak mieliśmy się już okazję przekonać, alegoryczny i fikcyjny charakter platońskiej historii jest oczywisty i twierdzenie, że zagląda Atlantydy jest sprzeczna z regułami odnoszącymi się do mitycznych lądów, które ponoć zawsze traktowane są jako realnie istniejące, oznacza brak zrozumienia artystycznych i filozoficznych celów, jakie stawiał sobie Platon. Jak zauważył Arystoteles, Platon musiał unicestwić swoją Atlantydę ze względów artystycznych, właśnie dlatego, że nigdy nie istniała, a jej zatopienie przez bogów stanowiło sedno filozoficznego sensu całej opowieści. Kiedy dochodzi do analizy mitów i legend z całego świata, Spence wykazuje jeszcze większy zapał od Donnelly'ego w interpretowaniu ich bez wyjątku jako świadectw podboju i katastrofy, tak nieudolnie przyozdobionych tworami wyobraźni, że bez najmniejszego trudu wyłuskuje z nich ziarno historycznej prawdy. W pewnym niewiarygodnym wywodzie (aż nadto przypominającym "wywody" znane z bestsellerów współczesnej "archeologii alternatywnej") Spence przenosi się z Antilii na inną tajemniczą wyspę zachodniego Atlantyku, nazwaną na pewnej starej mapie "Yd laman Satanaxio", co -jak dowodzi -wedle pewnego znawcy języków znaczy "Ręka Szatana" (ale inny specjalista - przyznaje Spence -jest odmiennego zdania). To nasuwa mu z kolei myśl o włoskiej opowieści (nie dowiadujemy się o niej niczego więcej), w której z morza u brzegów Indii (czemu nie mielibyśmy udać się teraz do Indii) wysuwa się ręką, która porywa ludzi. Jakby tego było mało, dowiadujemy się, iż "jest jasne", że meksykański odpowiednik pewnego wyjątkowego - za sprawą brody - boga Majów o mianie "Wielka Ręka" posiadał atrybuty wulkaniczne. Ów "wulkaniczny" bóg - dowiadujemy się następnie - użyczył swego imienia wysepce o dziwacznej nazwie w pobliżu Antilii, co ma dowodzić, że w rejonie archipelagu często zdarzały się trzęsienia ziemi. "Z tego i innych powodów", skłonny do śmiałych sądów Spence jest przekonany, że Atlantyda rozpadła się na dwie części: wschodnia przetrwała fragmentarycznie w postaci Madery, Wysp Kanaryjskich i Wysp Zielonego Przylądka, podczas gdy część zachodnia istniała dłużej jako Antilia, a dziś jej pozostałości tworzą Antyle, Bermudy i Azory. Z Antilii kultura atlantydzka przeniosła się do Nowego Świata. Po wygłoszeniu tych rewelacji Spence ma czelność strofować Brasseura i le Plongeona za to, że piszą bezwartościowe banialuki i głoszą, jakoby Atlantyda przetrwała do 9600 r. p.n.e. Gdyby w tym miejscu czytelnik zaczął się zastanawiać, czemu twierdzę, że autor unika irracjonalizmu, odpowiem, że choć jego rozumowanie pełne jest luk i wychodzi od założeń pozbawionych logicznych podstaw, to nie wykraczają jednak poza granice prawdopodobieństwa, co więcej, "inne powody", dla których sądzi, że Atlantyda rozpadła się na dwie części, są racjonalne, chociaż nie poparte żadnymi dowodami. Spence dostrzegał, że dokonane przez Donnelly'ego zestawienie piramid meksykańskich i egipskich nie ma sensu ze względu na istniejący między nimi ogromny przedział czasowy. Z drugiej strony, jego własna teoria o kromaniońskich myśli wy ch-arty Stach, którzy mieliby dać początek cywilizacjom Starego Świata, zawodzi w przypadku Nowego Świata. Stosunkowo późny rozkwit cywilizacji amerykańskich tłumaczy ocaleniem zachodniej części Atlantydy w postaci Antilii i kataklizmem, który zmusił jej mieszkańców do emigracji na kontynenty Nowego Świata. Spence twierdził, że mity Ameryk - Północnej, Środkowej i Południowej - zawierają prawdziwą historię katastrofalnej powodzi, która wygnała Atlantydów (i zarazem przyszłych Indian) z ich ojczyzny. Jak wszyscy atlantolodzy, Spence nie chce przyznać żadnej kulturze (poza atlantydzka) zdolności do samodzielnego rozwoju. Podobnie jak inne ofiary syndromu Atlantydy, święcie wierzy, że każda kultura czerpie zarodki rozwoju z innej. Jak już wskazywałem, jest to koncepcja wypływająca z imperialnej arogancji mocarstw kolonialnych XIX w. Jest to także typowy błąd logiczny, wynikający z nadmiernego zaufania do teorii przyczynowo-skutkowej i wiary w pierwszą przyczynę. Tego rodzaju myślenie traktuje ludzki sposób życia jako dany raz na zawsze, pozbawiony wewnętrznej dynamiki, zdolności do rozwoju i adaptacji. Ujmuje ludzki sposób życia jako niezmienną całość, która nie może 88 89 ewoluować sama z siebie, lecz zawsze musi czerpać z jakiegoś źródła zewnętrznego. Jak się wydaje, ludziom w rodzaju Spence'a, nie przychodzi do głowy myśl, że za każdą przyczyną musi stać poprzedzająca ją, Atlantyda zaś jest w ich ujęciu tą pierwszą przyczyną, jak Bóg, który nie potrzebuje żadnej przyczyny swego istnienia (to odwołanie do teologii bynajmniej nie jest przypadkowe - zarówno religia, jak i atlan-tologia negują wartość ludzkich osiągnięć. Syndrom Atlantydy wiele zawdzięcza tradycji myśli religijnej). Obsesyjna potrzeba wywodzenia wszystkich kultur z innych ustąpi dopiero wówczas, gdy przedstawiciele "archeologii alternatywnej" dotrą do pierwszej kultury - źródła wszystkich innych. Kiedy już znajdą Atlantydę, szczęśliwie zaginioną pod falami oceanu (albo pod lodem czy wręcz w przestrzeni kosmicznej), wtedy przestaną podążać jej śladem i spoczną wreszcie na laurach. Jedyne, czym nigdy nie zaprzątają sobie głowy, to dogłębne poznanie ustaleń prawdziwej archeologii. Nie czynił tego ani Spence, ani dzisiejsi kontynuatorzy jego dzieła na niwie "archeologii alternatywnej". Sam Spence wykazał się żałosną nieznajomością paleolitu (sądził na przykład, że neandertalczycy mieli mniejsze mózgi od kromanioń-czyków); nie chciał też przyjąć do wiadomości opinii zawodowych archeologów, że jego teoria wywodząca kulturę oryniacką i magdaleń-ską z Atlantydy jest pozbawiona podstaw. Ubolewał za to (podobnie jak współcześni przedstawiciele "archeologii alternatywnej") nad postawą akademickich uczonych: Jeżeli człowiek z Cro-Magnon nie przybył stamtąd, to kiedy, pytam, wkroczył do Europy? Radzę się wyroczni, lecz, biada! "wyrocznie są nieme!" Nie mogą udzielić mi odpowiedzi, i to z jednego powodu - ponieważ same tego nie wiedzą, lub jeśli wiedzą, boją się mówić. Powyższy akapit jasno ukazuje, że Spence nie tylko włączył do syndromu Atlantydy teorie o lokalizacji zaginionego kontynentu na Antylach, lecz był także pionierem (obok le Plongeona) nieeleganckiego i niesprawiedliwego traktowania zawodowych archeologów, które do dziś pozostaje znamiennym rysem obozu "alternatywnych": w każdej chwili gotowi są insynuować swoim krytykom z akademickiego "establishmentu" ignorancję, nieuctwo, kumoterstwo i spiskowanie w celu ukrycia prawdy przed światem. Tymczasem zawodowa, akademicka archeologia przez ostatnie półtora wieku wypracowała (nie uniknąwszy po drodze błędów) spójny obraz rozwoju człowieka na obszarze całego świata, starając się przy tym jak najlepiej wykorzystać całość dostępnego materiału badawczego (jest go dużo więcej, niż chcą to uznać ludzie tacy jak Spence). Podstawowa zasada naukowej archeologii głosi, że źródła (tak określa się w języku archeologii wszelkie znaleziska) osadzone w kulturowym kontekście są ważniejsze od znalezisk izolowanych, choćby najbardziej sensacyjnych. Obecność kartagińskiej monety na amerykańskiej plaży można wyjaśnić na mnóstwo sposobów (na przykład została zgubiona przez współczesnego numizmatyka), natomiast liczne znaleziska ceramiki minojskiej w konkretnych warstwach różnych stanowisk archeologicznych w Egipcie stwarzałyby kontekst pozwalający wysunąć hipotezę minojsko-egipskiej wymiany handlowej w danym okresie dziejów. Jeżeli natrafimy pod wodą na coś przypominającego mur, co równie dobrze może być tworem natury, hipoteza o geologicznym pochodzeniu naszego odkrycia zyska na wiarygodności, jeśli okaże się, że nie towarzyszą mu żadne wytwory człowieka. Jeżeli sądzimy, że Sfinks w Gizie powstał w czasach predynastycznych, ale znajdujemy wokół niego wyłącznie materiał archeologiczny z czasów IV dynastii i ani śladu wytworów ludzkich z epoki wcześniejszej, to zapewne się myliliśmy. Na pojedynczym przedmiocie datowanym metodą radio węglową trudno budować coś pewnego; inna sprawa, gdy mamy szereg znalezisk albo gdy nasz przedmiot jest osadzony w kontekście innych świadectw i materiałów. Jeżeli w różnych miejscach natykamy się na podobne znaleziska, możemy wówczas mówić o kulturach, o związkach między nimi i wzajemnym ich oddziaływaniu. Są to bardzo proste przykłady, nie oddające złożoności metod stosowanych w badaniach archeologicznych, które obejmują długie okresy czasu i rozległe obszary, pozwalają jednak zrozumieć, czemu archeolodzy z jednej strony tak wielką wagę przywiązują do kontekstu i powtarzalności, z drugiej zaś nie są skłonni przywiązywać dużego znaczenia do izolowanych znalezisk, które nie pasują do żadnego znanego kontekstu kulturowego. Można usprawiedliwić po części fakt, że Donnelly i Spence nie mieli pojęcia o wczesnych etapach rozwoju kultur, na temat których się wypowiadali. Pierwsze kroki prowadzące ku wielkim osiągnięciom zawsze są słabiej udokumentowane niż znajdujące się nad nimi warstwy zawierające spektakularne artefakty. Poza tym we wczesnym okresie rozwoju archeologii siłą rzeczy zwracano uwagę przede wszystkim na najbardziej imponujące wytwory dawnych kultur, dopiero z czasem podejmując badania nad procesami, które za nimi stały. Podobnie miała się sprawa z geologią: skamieniałości form przejściowych reprezentujące małe populacje, które stosunkowo szybko wymarły, trudniej jest znaleźć niż szczątki stworzeń, które odniosły sukces, zasiedliły wielkie obszary i mnożyły się przez długi czas - ale wrogowie teorii ewolucji wciąż nie chcą przyjąć tego do wiadomości, choć nauka dysponuje obecnie bogatym materiałem. Już w czasach Spence'a archeologia naświetliła tło rozwoju kulturowego w epoce paleolitu w Amerykach, a zwłaszcza w Egipcie, on jednak nie chciał o tym wiedzieć. Według Spence'a kultura oryniacka, a potem magdaleńska, pojawiły się w zachodniej Europie nagle i w pełni uformowane bez żadnych zapowiedzi; znikąd też wyłoniły się kultury Ameryki prekolumbijskiej i cywilizacja egipska - czyli - z Atlantydy. Dziś, kiedy dużo lepiej znamy przebieg ewolucji, która poprzedziła okres świetności kultur i cywilizacji starożytnych, atlantolodzy i rzecznicy "archeologii alternatywnej" uparcie twierdzą, że Olmekowie w Ameryce Środkowej albo pierwsze dynastie królów Egiptu wyłoniły się znikąd. Spence, podobnie jak Donnelly, nie potrafił powstrzymać się przed wyciąganiem zbyt śmiałych wniosków z przypadkowych, izolowanych źródeł, które porównywał z innymi arbitralnie dobranymi znaleziskami; a wszystkie tropy nieodmiennie wiodły go do jego osobistej wizji Atlantydy. Nie umiał także oprzeć się pokusie gromadzenia "dowodów" lingwistycznych w postaci podobieństw między przypadkowymi słowami dobieranymi z różnych języków. Tak jak na podstawie mumii w Egipcie i Peru (pochodzących z innego okresu) wyciągał wniosek, że balsamowanie zwłok było wynalazkiem wcześniejszej cywilizacji, która dała początek zarówno kulturze egipskiej, jak i inkaskiej (ponieważ kromaniończycy barwili niekiedy przed pochówkiem zwłoki czerwoną ochrą, Spence sądził, iż była to kultura kromaniońska), tak też powoływał się na przypadkowe podobieństwo brzmienia i znaczenia słów z różnych języków, by dowodzić, że posługujący się nimi ludzie wywodzili się od wspólnych przodków. Tu także kontekst nie miał dla Spence'a znaczenia; języki, które ze sobą porównywał, mogły mieć całkowicie odmienną strukturę gramatyczną i być pozbawione cech wspólnych - jeżeli tylko udało mu się znaleźć podobne słowa. Tego typu filologię do dziś uprawiają przedstawiciele "archeologii alternatywnej". 92 93 Szczególny urok miały dla Spence'a imiona i nazwy geograficzne. Najbardziej spektakularny przykład, jakim się posługiwał, odnotowany przez Gomarę w XVI w. i przypomniany przez Donnelly'ego w wieku XIX, stanowiła nazwa używana przez Azteków na określenie kraju, z którego - tak przynajmniej głosiła ich tradycja - przybyli do Meksyku - Aztlan. W nazwie tej znajdował Spence echo imienia Atlantis, córki Atlasa. To, że jak utrzymywali Aztekowie, opuścili ów Aztlan w roku 1168, około dziesięciu tysięcy lat po zatonięciu platońskiej Atlantydy, nie wydawało mu się już takie ważne. Był natomiast zdania, że można zasadnie zestawiać imiona występujące w platońskiej opowieści z tymi, które pojawiają się w starożytnej mitologii meksykańskiej. Weźmy Klejto, pramacierz Atlantydów, z którą Posej-don spłodził dziesięciu królów Atlantydy: "Klejto - w swym brzmie-nu przypomina Coatlicue - i Atlas, którego imię przypomina nam piewszy człon imienia Uitzilopotchli". Pogratulować, panie Spence -z dwudziestu czterech liter składających się na imiona bóstw, osiem istotnie pojawia się w imionach Klejto i Atlasa. Metoda Spence'a osiąga szczyt absurdu, gdy łączy on (króla) Artura z (egipskim bogiem) Ozyrysem. "Na pierwszy rzut oka - przyznaje - ta hipoteza może się wydawać zgoła nieprawdopodobna, lecz po dłuższych rozważaniach uznałem ją za trafną. Nie mogę jednak teraz dłużej się nad nią rozwodzić" (jak można się domyślać, podczas "dłuższych rozważań" Spence zauważył, że i Artur, i Ozyrys oczekiwali chwili zmartwychwstania na zachodzie, choć nie przyszło mu do głowy, że zachodni kraniec ziemi, za którym kryje się wieczorem słońce, jest oczywistym miejscem pobytu przed zmartwychwstaniem; nie zauważył też, że ideę zmartwychwstania, obecną we wszystkich kulturach ludzkich, łatwo powiązać z obserwacją zachodu i wschodu słońca). I znów Spence nie potrafi dostrzec, że we wszystkich społeczeństwach spotykamy obdarzone inwencją twórcze jednostki, zdolne do wymyślania barwnych opowieści, w których ujmują powszechne doświadczenie życia i śmierci, i że opowieści te często przypominają historie znane innym ludziom właśnie dlatego, że mimo wszelkich różnic kulturowych ludzkie doświadczenia są bardzo podobne. Ten brak wiary w ludzkie zdolności twórcze należałoby uznać za główny rys syndromu Atlantydy; nigdzie nie ujawnia się on równie wyraźnie, jak w reakcji atlantologów na mitologię i sztukę. Najbardziej dotknięci syndromem Atlantydy wydają się wręcz niezdolni do pojęcia, że ludzie wciąż wymyślają coś nowego, że reagują na nowe sytuacje i doświadczenia pracą twórczej wyobraźni (jest to tym dziwniejsze, że - jak już zauważyliśmy - sami atlantolodzy tak często wykorzystują swą fantazję). Weźmy skrajny przypadek: w oczach oddanego sprawie atlantologa nagrobny wizerunek mężczyzny leżącego u stóp drzewa 0 splątanych gałęziach nie będzie przedstawieniem zmarłego przy drzewie życia (co ustalili archeolodzy odnośnie religii Majów), o nie, to musi być próba przedstawienia czegoś tak oczywistego i banalnego w naszych czasach, jak astronauta siedzący za sterami statku kosmicznego (przestrzeń kosmiczna stanowi - poza planem astralnym - ostatnie schronienie idei atlantydzkiej). Atlantolodzy nie tylko nie wierzą w ludzkie zdolności twórcze, ale za nic w świecie nie chcą przyjąć do wiadomości, że jakaś idea może pojawić się nie jeden raz. Są przekonani, że geniusze Atlantydy wynaleźli wszystko, co było do wynalezienia, i nie chcą się pogodzić z myślą, że inni ludzie mogli w analogicznych okolicznościach wykazać się podobną pomysłowością. Nie potrafią wyobrazić sobie, że piramidy mogły powstać w różnych miejscach i w różnym czasie (mimo oczywistych zalet tej formy architektonicznej w sytuacji, gdy próbujemy prostymi metodami wznieść wielką i wysoką budowlę). Jeśli idzie o mitologię, atlantolodzy nie tylko nie mogą uwierzyć, że podobne opowieści (na przykład o powodzi czy pożarze) powstają we wszystkich 94 95 kulturach, lecz na dodatek wkładają mnóstwo wysiłku w wyszukiwanie rzekomych podobieństw między absolutnie odmiennymi opowieściami pochodzącymi ze zgoła różnych miejsc. Czyniąc to, nie oddają sprawiedliwości twórczym zdolnościom innych ludzi, ale zarazem sami fantazjują bez skrępowania na temat historii gatunku ludzkiego. Przykładem tej powszechnej wśród atlantologów skłonności w podejściu do mitów może być wywód, w którym Spence przekonuje, że okoliczności powstania Atlantydy znajdują paralelę w mitologii Indian amerykańskich: Pół-bóg Pariacaca, który wyłonił się z jednego z jaj (...) przybył jak Posejdon do górzystego kraju, gdzie został znieważony przez miejscowych. W gniewie zesłał na nich powódź, która zniszczyła ich wieś. [Trudno powstrzymać się od uwagi, że Posejdon przybył na wyspę, nie został znieważony i nie zesłał powodzi.] W sąsiedztwie spotkał bardzo piękną, gorzko płaczącą dziewczynę, Choąue Suso.[Platońska Klejto? Oba imiona mają nie więcej niż/aż trzy wspólne głoski! Tylko czy jeszcze niedawno nie była to Coatlicue?] Spytał ją, czemu płacze, a ona odpowiedziała, że kukurydza usycha z braku wody. Zakochał się w niej i zapewnił ją, że jeśli odwzajemni jego namiętność, to zapewni jej tak potrzebną wodę. [Niczego takiego nie ma u Platona, najwyraźniej ktoś tu zmyśla.] Zrobiła to, a on nawodnił cały kraj, jak uczynił to Posejdon z Atlantydą. Na koniec Pariacaca przemienił swoją żonę w posąg. [Czego Posejdon nie zrobił!] Spence dopatruje się w tym wszystkim akropolu na Atlantydzie Posejdona, Klejto, systemu nawadniającego stworzonego przez Posejdo-na, posągów w świątyniach Atlantydy i - odwracając wszystko na opak - zniszczenia wyspy w odwecie za niegodziwość. "Czy można znaleźć bliższe podobieństwa?" - pyta, na co trudno odpowiedzieć inaczej niż: "Pewnie, że można" - po czym zastanowić się głęboko, jak w ogóle można było widzieć w tym wszystkim podobieństwa. A jednak Spence bynajmniej nie jest w swoich poczynaniach osamotniony. Jak się jeszcze przekonamy, podobne manipulowanie materiałem mitologicznym wciąż należy do ulubionych chwytów przedstawicieli "archeologii alternatywnej". Kolejnym rysem syndromu Atlantydy, jaki napotykamy u Spence'a, jest skłonność do popierania swoich teorii tym wszystkim, co napotyka się podczas lektury. Na paleolitycznych malowidłach w jaskiniach Francji i Hiszpanii widnieją niekiedy obok innych zwierząt także byki. Na tej podstawie Spence twierdzi, że ofiary z byków, o których mówi Platon, wywodzą się z praktyk zamieszkujących Atlantydę kroma-niończyków. Każde ufortyfikowane miejsce na świecie przypomina mu mury i kanały otaczające wielokrotnym pierścieniem stolicę platońskiej Atlantydy (oczywiste jest to dla niego zwłaszcza w przypadku azteckich ruin miasta Meksyk, choć daleko mu do rygorystycznej geometrii Atlantydy). Pochodzące z Ameryki Środkowej wyobrażenie boga Quetzalcoatla, który dźwiga coś na grzbiecie, staje się dla Spence^ podobizną Atlasa podtrzymującego świat. Można odnieść wrażenie, że człowiek taki jak on, odczuwa nieodpartą potrzebę włączenia wszystkiego, co napotka, w obręb swej teorii: każde zjawisko musi tu pasować. Nie przychodzi mu do głowy, że szczątki, jakie ocalały z tak odległej przeszłości, są zbyt fragmentaryczne, zbyt przypadkowe, by dało się je wtłoczyć w jeden prosty schemat. Co więcej, Spence nie znał bardzo wielu odkryć współczesnej sobie archeologii; gdyby coś o nich wiedział, miałby dużo więcej trudności z połączeniem wszystkiego w spójną całość. Wreszcie - życie nie jest takie proste. Kiedy jednak przejdziemy do kontynuatorów Lewisa Spence'a, przekonamy się, że ogarnięci są tym samym obsesyjnym pragnieniem, by włączyć do ulubionej teorii wszystkie dostępne materiały. W końcowej części Problemu Atlantydy Spence podejmuje kwestię chronologii platońskiej dotyczącej narodzin i upadku cywilizacji na Atlantydzie. Mimo że przypisuje swoim atlantydzkim kromaniończy-kom wysoki - jak na tamte czasy - poziom kultury, to jednak zdaje sobie sprawę, że ich potomkowie w jaskiniach Francji wiedli żywot dość odległy od tego, jaki charakteryzował - według dosłownie traktowanego Platona - ich rodaków w roku 9600 p.n .e. Spence twierdzi więc, że cywilizacja miejska rozwinęła się we wschodniej części Atlantydy około roku 7000 p.n .e., a tysiąc lat później przeniosła się do Egiptu (w rzeczywistości pierwsze skupiska miejskie zaczęły powstawać w Egipcie około 3000 lat p.n.e.). Następnie Atlantyda została zatopiona, lecz jej cywilizacja ocalała w Egipcie i na Antilii, skąd - w następstwie kolejnej katastrofy, po której z Antilii pozostały Antyle, przeniosła się do Ameryki. Jednak najprawdziwsi spadkobiercy Atlantydów 96 97 schronili się - uwaga! - w ojczyźnie Spence'a, czyli w Szkocji! (Spence był przez pewien czas redaktorem pisma "The Scotsman"). Nic więc dziwnego, że jego książkę zamyka opinia o "wyższości Szkotów w sferze umysłowości i ducha", chociaż autor nie skąpi słów pochwały i Anglikom: "Również Anglia zaczerpnęła w znacznej mierze swój, rozsądek, siły i zdolności intelektualne z tego samego źródła". Z myślą o zwiększonej sprzedaży swego dzieła, przyjacielski skądinąd Spence mógłby dorzucić pochlebstwa także pod adresem Amerykanów, lecz widać uznał, że i tak ma już ich po swojej stronie. Na sam koniec Spence przedstawia złowieszcze wezwanie - sprzeczne z jego wcześniejszym, bardziej racjonalnym (nawet jeśli błędnym) nastawieniem - by nie wykluczać możliwości badania przeszłości za pomocą metod parapsychologii. (Spence był autorem takich książek jak The Fairy Tradition in Britain [Tradycja wróżek w Brytanii] i Second Sight, Its History and Origins [Jasnowidzenie, jego historia i źródła]). Prawdą jest też, że jego późniejsze dzieła zawierają apokaliptyczną nutę ostrzeżenia przed końcem świata, które z czasem stanie się ważnym elementem spekulacji atlantologicznych. Zanim jednak zajmiemy się parapsychologią, podsumujmy niebagatelny wkład, jaki Spence wniósł w rozwój syndromu Atlantydy. Wprowadził na mapy świata Antilię, był pionierem metody naginania mitów, jak ja to nazywam, ukształtował postawę niechęci i wrogości wobec świata akademickiej archeologii, co pozostanie trwałą cechą kontynuatorów jego dzieła. Przynajmniej nie udawał, że sam jest uczonym; jego książki nie zawierają przypisów pozorujących naukowy charakter dzieła - nie mają nawet indeksu. Zdecydowanie bardziej współcześni od paleolitycznych Atlantydów Spence'a okazali się mieszkańcy baśniowej wyspy, jakimi widział ich amerykański uzdrowiciel Edgar Cayce. Atlantydzi - których widywał w swych wizjach od lat dwudziestych do czterdziestych XX w. i których również opisał w swych dziełach jego syn Edgar Evans Cayce oraz Lytle Robinson - znali samolot, łódź podwodną, windę, telefon, radio, aparat fotograficzny (Cayce zajmował się fotografią reklamową), telewizję, a nawet coś w rodzaju laserów i energii atomowej czerpanej z kryształów. Dziw bierze, że tak słabo poradzili sobie z kataklizmem - tym bardziej, że go przewidzieli - a ich koloniści w Egipcie czasów Starego Państwa prowadzili raczej prymitywne życie pasterzy. Warto zauważyć, że współcześni autorzy coraz częściej przypisują wysoko rozwiniętym cywilizacjom przeszłości taki poziom wiedzy technicznej, jaki charakteryzuje przeciętnego człowieka naszych czasów; niekiedy nawet trochę wyższy (na przykład Cayce wspomina, że Atlantydzi potrafili okiełznać siłę grawitacji, co okazało się bardzo przydatne podczas budowy piramid w Egipcie). Możecie być jednak pewni, że nie dowiecie się nic bliższego o podstawach ich zaawansowanych technologii. Reguła ta stosuje się zarówno do wysoko rozwiniętych cywilizacji starożytnych, jak i do cywilizacji pozaziemskich. Co prawda Atlantydzi Cayce'a nie znali Internetu, ale dysponowali możliwościami pozwalającymi im unicestwić samych siebie. Cayce przypisuje zagładę Atlantydy nie trzęsieniom ziemi i powodzi, nie ogniowi wulkanów czy gromom z nieba, lecz niebezpiecznym igraszkom z siłami żywiołów: w końcu doprowadziły one do kataklizmu, którego dalekie echo dotarło do Platona. Powiadam "dalekie echo", bo według Cayce'a, Egipcjanie Solona mieli bardzo słabe pojęcie o prawdziwych osiągnięciach i możliwościach Atlantydów (wprawdzie Cayce najprawdopodobniej nie czytał Platona, ale wśród jego "pacjentów" byli teozofowie od Bławatskiej). Cayce prowadził swoją uzdrowicielską działalność w Yirginia Beach w Wirginii. James Randi, wybitny badacz zjawisk paranormalnych uważa, że nie był ani bardziej, ani mniej skuteczny od innych, podobnych sobie uzdrowicieli. Zalecane przez niego metody leczenia byłyby jak najbardziej na miejscu w domowym poradniku medycznym z czasów jego dzieciństwa w Kentucky. Źródłem inspiracji Cayce'a były transy (wygłaszane we śnie objawienia notowali jego pomocnicy), czym zasłużył sobie wśród swoich zwolenników na miano "śpiącego proroka". Jak się wydaje, od 1924 coraz częściej pojawiała się w tych sennych wizjach Atlantyda. Wielu "pacjentów" dowiadywało się od Cayce'a, że są reinkarnacjami starożytnych Atlantydów; wszyscy wyróżniali się niezwykłymi zdolnościami technicznymi, co nie dziwi, jeśli weźmiemy pod uwagę, że we wcześniejszych wcieleniach zwykli latać aeroplanami i spędzać czas przed telewizorem. Sam uzdrowiciel był w czasach Atlantydy kapłanem. W 1926 śpiący prorok jeszcze bardziej zaangażował się w sprawy Atlantydy, Kiedy uleczył wspólnika pewnego bogatego biznesmena, którego zainteresowania skupiały się na Florydzie i Wyspach Bahama, zaproponowano mu, by wykorzystał swoją moc do poszukiwania ropy naftowej i innych bogactw mineralnych - oraz skarbu piratów - na wyspach Bimini w Cieśninie Florydzkiej (są dwie - północ- 99 na i wschodnia). Przed wyjazdem na Bimini, jeszcze w Yirginia Beach, Cayce miał widzenie, które umocniło go w przekonaniu, że na wyspach istotnie znajduje się złoto i srebro w postaci sztab i naczyń. Mało tego, same wyspy okazały się pozostałością wielkiego kontynentu, który pogrążył się w falach oceanu. Choć podczas pobytu na wyspach Bimini w 1927 roku nie odnaleziono ani złota, ani srebra (czy to w sztabach, czy w postaci przetworzonej), Cayce nie ustawał w zapewnieniach, że poszukiwania prowadzone są we właściwych miejscach. Na szczęście objawienie, jakiego doznał w kolejnym transie, wyjaśniło, że choć z lokalizacją jest wszystko w porządku ludzie kierujący się żądzą bogactw za nic w świecie nie zdołają go odnaleźć. Cayce nigdy więcej na wyspy Bimini nie powrócił. Nie znaczy to jednak, że o nich zapomniał. W 1933 zapowiedział, że w "Poseidii", jak nazywał ten szczątek Atlantydy, pod postacią wysp Bimini, "pod namułem wieków i morza zostaną jeszcze odkryte fragmenty świątyń - nieopodal wysp zwanych Bimini u wybrzeży Florydy" (inne pozostałości Atlantydy, które ocalały z kataklizmu, nazywają się według Cayce'a Aryan i Og!). W 1949 Cayce wygłosił kolejne proroctwo, że "Poseidia znajdzie się pośród pierwszych części Atlantydy, które na powrót wyłonią się z fal. Oczekujcie tego w sześćdziesiątym ósmym i sześćdziesiątym dziewiątym". Z proroctw wynikało zatem, że w roku 1968 lub 1969 na wyspach Bimini miały się pojawić jakieś świadectwa istnienia Atlantydy. Inne wygłoszone w transie proroctwa zapowiadały, że dalsze dowody istnienia zaginionego kontynentu pojawią się w Egipcie i na półwyspie Jukatan, oraz dość ogólnikowo przepowiadały ujawnienie Egipskiej Sali Dokumentów w Gizie, czemu miały towarzyszyć "przemiany na Ziemi" w latach 1950-1998. Cayce zmarł w 1954. Zanim pozostawimy go w spokoju, podsumujmy, co wniósł do syndromu Atlantydy. Atlantyda Donnelly'ego mogła uchodzić za źródło cywilizacji i cud swoich czasów, wciąż jednak pozostawała kulturą epoki brązu zniszczona przez kataklizm. Atlantyda Cayce'a była typowo amerykańskim cudem techniki XX w. Inne były także przyczyny jej katastrofy. Nie dekadencja ściągająca gniew bogów (jak u Platona), nie kataklizm (jak u Donnelly'ego), lecz igranie z siłami natury, o których ani Platon, ani Donnelly nie mieli pojęcia. To istotna zmiana. Co więcej, Cayce poznawał tajemnice Atlantydy drogą parapsychologicznych wizji (na skalę przekraczającą najśmielsze poczynania Bławatskiej), bez żadnego udziału archeologii, historii 100 czy jakiejkolwiek gałęzi nauki. Z drugiej strony oczywiście miło byłoby uzyskać materialne potwierdzenie prawdziwości tych objawień, zwłaszcza w postaci świadectw pochodzących bezpośrednio z Atlantydy. Sam pomysł istnienia takich świadectw nie stanowił wkładu śpiącego proroka (madame Bławatska twierdziła przecież, że widziała je w Tybecie), ale wyśniona przez Cayce'a Sala Dokumentów ukryta gdzieś w pobliżu Sfinksa w Gizie stała się kluczowym elementem marzeń atlantologów. W latach sześćdziesiątych kontynuatorzy idei Edgara Cayce'a powołali Association for Research and Enlightenment ("Towarzystwo na rzecz Badań i Oświecenia") w celu potwierdzenia prawdziwości jego proroctw (zakończone fiaskiem próby odnalezienia Sali Dokumentów w Gizie nadszarpnęły wiarygodność Towarzystwa, wciąż jednak czekamy na zapowiedziane przez Cayce'a zatonięcie Japonii, przesunięcie biegunów ziemskich i powtórne przyjście Chrystusa). Mimo że owe wizje Atlantydy sięgającej od Afryki po Indie Zachodnie i reprezentującej najnowocześniejszą technikę tamtych lat mogłyby się nam zdawać wątpliwe (lub wręcz groteskowe), pod koniec lat sześćdziesiątych wszystkie oczy zwróciły się na Wyspy Bahama, gdzie spodziewano się ujawnienia dowodów istnienia zaginionego kontynentu. Wszystkie, to znaczy oczy wyznawców Cayce'a, atlantologów i entuzjastów "archeologii alternatywnej". Prowadzone od 1965 próby wypatrzenia czegoś pod falami Atlantyku przyniosły skutek w trzy lata później, gdy dwóch pilotów linii lotniczych, a zarazem członków Towarzystwa na rzecz Badań i Oświecenia, dostrzegło coś pod wodą na północ od dużej wyspy Andros należącej do archipelagu Bahamów. Była to prostokątna "konstrukcja", która mogła stanowić fundament jakiejś budowli. Jak się wydawało, wschodni jej koniec był otoczony murem. Piloci powiadomili o odkryciu dwóch innych zwolenników teorii Cayce'a, J. Mansona Valen-tine'a i Dimitriego Rebikoffa, którzy zorganizowali ekspedycję z udziałem płetwonurków. Z ich relacji wynika, że znaleźli platformę o wymiarach 35 na 20 metrów, położoną ściśle na osi wschód-zachód i obrośniętą wodorostami (dzięki czemu była tak dobrze widoczna z powietrza). Podstawę konstrukcji miały stanowić bloki wapienne o grubości około jednego metra. Podczas konferencji prasowej mówiono o "czymś w rodzaju muru", "bez wątpienia dziele rąk ludzkich", a nawet o "starożytnej świątyni". Jednak badacz, który później zapoznal się z tym miejscem, stwierdził, że trudno mówić o blokach wapienia, gdyż były to raczej sterty kamieni; twierdził też, że dziennikarz z lokalnej gazety przekazał mu informację uzyskaną w rozmowie z mieszkańcem Andros, że podwodną platformę usypano w latach trzydziestych w celu hodowli gąbek. Kamienne usypisko było za bardzo oddalone od brzegu i leżało tuż pod powierzchnią wody, przez co mogło stanowić zagrożenie dla łodzi (platformy do hodowli gąbek są na ogół mniejsze, głębiej umiejscowione i wykonane z drewna), jednak niewielki w gruncie rzeczy wkład pracy wniesiony w wykonanie podwodnej konstrukcji przemawiał raczej za prozaicznym przeznaczeniem gospodarczym. Trudno przypuszczać, by miała to być budowla kultowa Atlantydów, zwłaszcza takich, jakimi widział ich we śnie Cayce -konstruktorów łodzi podwodnych i telewizorów. W pobliżu platformy nie znaleziono żadnych wytworów rąk ludzkich. Od czasu do czasu donoszono o innych jeszcze podmorskich konstrukcjach o regularnym kształcie w okolicach archipelagu Bahama, widocznych dzięki porastającym je wodorostom. Jedna z nich miała się składać z koncentrycznych kręgów, zawsze jednak znikały zasypane przez wędrujące podmorskie wydmy, nim podjęto nad nimi systematyczne badania. Największą sensację wywołała tzw. Droga Bimini, odkryta we wrześniu 1968 przez znanego nam już J. Mansona Valentine'a na północ od wyspy Bimini. Wzdłuż obecnej linii brzegowej ciągną się na płyciźnie niemal kompletnie zanurzone w piasku bloki wapienne tworzące proste rzędy o długości przeszło 600 metrów. Na północny zachód biegnie szerszy rząd kamieni zakręcający na jednym końcu ku brzegowi. Wątłość konstrukcji przemawia przeciw teorii, że mógłby to być falochron, a zakrzywiony koniec dalszego rzędu kamieni nie wydaje się sensowny w przypadku traktu, jednak mimo to w literaturze atlantologicznej znalezisko określa się jako dzieło rąk ludzkich i nazywa "drogą". Geolog i archeolog, którzy zbadali Drogę Bimini, uznali ją jednak za twór naturalny, plejstoceńską skałę plażową, bynajmniej nie będącą na Wyspach Bahama zjawiskiem wyjątkowym: podobna formacja geologiczna występuje również przy południowym brzegu wyspy. Węglan wapniowy (głównie w postaci drobno pokruszonych resztek muszli) wiąże się z piaskiem, tworząc pokłady gruboziarnistego wapienia ciągnące się wzdłuż brzegu. W miarę jak woda wymywa spod nich piasek, pokłady słabo związanego wapienia pękają pod uderzeniami większych fal morskich, tworząc bloki o prostych krawędziach, które mogą sprawiać wrażenie wykonanych przez człowieka, zwłaszcza gdy w dalszym procesie erozji morskiej krawędzie bloków ulegną wygładzeniu (inny przykład tego rodzaju skały plażowej, która także wygląda na wytwór człowieka, znajdujemy na Maderze). Bloki tworzące Drogę Bimini znajdują się na płyciźnie w pewnej odległości od brzegu, ponieważ uformowały się w okresie, gdy poziom morza był niższy niż obecnie. Interpretację tę dodatkowo po- 102 103 twierdza fakt, że zagięta linia zewnętrznego rzędu bloków podąża za kształtem współczesnej linii brzegowej. Z datowania muszli składających się na wapienne bloki metodą radiowęglową wynika, że powstały one około 2200 lat temu. W pobliżu bloków nie znaleziono żadnych artefaktów - fragmentów ceramiki, kamiennych czy metalowych narzędzi. Jedynym obiektem, któremu można przypisać jakieś znaczenie, jest kamień z rodzajem wycięcia na wpust, o nieokreślonym wieku i pochodzeniu; prawdopodobnie jest to fragment wyrzuconego za burtę balastu sprzed kilkuset lat. Wśród innych znalezisk zwracają uwagę dwa kawałki granitu i marmuru (marmur, co ciekawe, także utworzony jest z węglanu wapnia) nie pochodzące z Wysp Bahama; ich obecność można wyjaśnić tak samo - stanowiły balast wyrzucony za burtę na zdradliwych, płytkich wodach przybrzeżnych. Fragmenty kolumn, które znaleziono cztery kilometry dalej na południe, okazały się po prostu skamieniałym cementem ze zbutwiałych beczek. W kilku innych miejscach w okolicy Wielkiej Ławicy Bahama widziano ponoć pod wodą formacje kamienne o regularnych, geometrycznych kształtach, jak dotychczas jednak nie udokumentowano na ich podstawie nic ciekawego. Jedno z bardziej sensacyjnych doniesień, mówiące o odkryciu za pomocą sonaru podwodnej piramidy, której jednak nigdy potem nie udało się odszukać, należy przypisać zniekształceniu obrazu w wyniku przesterowania echosondy. Krótko mówiąc, w okolicach Wysp Bahama nie znaleziono niczego, co wyglądałoby na starożytne konstrukcje będące dziełem człowieka i potwierdzałoby prawdziwość przepowiedni Cayce'a. Za sprawą Spence'a i Cayce'a uwaga wszystkich zainteresowanych Atlantydą skupiła się na Antylach jako najlepszej (lub najmniej błędnej) lokalizacji platońskiej Atlantydy na Atlantyku. Obaj przyczynili się do rozwoju syndromu Atlantydy, żaden nie dał światu archeologii akademickiej najmniejszego powodu, by traktować poważnie ich hipotezy. Zanim przejdziemy do ich następców, przyjrzyjmy się pracy specjalistów. 5. Skąd wiemy, jak było? Podczas gdy atlantolodzy XIX i początku XX w. snuli swoje barwne spekulacje, czasem niewiele wiedząc o osiągnięciach współczesnych im archeologów lub jeśli ktoś woli, zawodowców - ci posuwali się wielkimi krokami naprzód, zarówno w kwestii techniki badań, jak i znajomości pradziejów ludzkości. Prehistoria obejmuje ogromny przedział czasu, w którym istoty ludzkie zajmowały się swoimi sprawami, rodziły się i umierały, pracowały i płodziły potomstwo, czasem wygrywały, kiedy indziej przegrywały, walczyły i uciekały, innymi słowy robiły wszystko to, co robią ludzie - lecz nie zostawiły żadnych źródeł, które opisywałaby ich dole i niedole czy przemyślenia. Pismo i dokumenty pisane są nam bowiem znane tylko z okresu ostatnich mniej więcej pięciu tysięcy lat, podczas gdy dzieje człowieka i jego bezpośrednich przodków liczą sobie dobrych kilka milionów lat. Nawet w przypadku późniejszych czasów, zachowana dokumentacja dotyczy jedynie niewielkiego skrawka świata, tych nielicznych regionów, w których zachowały się dawne źródła pisane; na wielkich obszarach pismo znane jest zaledwie od kilkuset lat. Jeszcze przed trzystu laty nawet najbardziej wykształconym ludziom należącym do cywilizacji zachodniej wydawało się, że nigdy nie poznamy bliżej dziejów ludzkich sprzed epoki pisma. Dr Johnson powiedział o prehistorii (choć samo słowo "prehistoria" jeszcze wtedy nie istniało) Brytanii: "Wszystko, co naprawdę wiemy o Brytanii w czasach starożytnych, zawiera się na kilku stronach. Nie sposób wiedzieć nic więcej ponad to, co przekazali nam dawni autorzy". Dr Johnson miał na myśli historyków rzymskich. Historia Rzymu sięgała głębiej w przeszłość niż historia Brytanii, historia Grecji głębiej niż historia Rzymu, ale do połowy XIX w. za ludy starsze 105 od Grecji i Rzymu uważano jedynie Egipcjan i ludy biblijne. Skrupulatne obliczenia chronologii biblijnej wykazywały, że od stworzenia świata upłynęło nie więcej niż sześć tysięcy lat, a zatem dzieje ludzkości prehistorycznej musiały trwać krótko i nie wydawały się szczególnie ciekawe. Ważniejsze wydarzenia opisywało Pismo Święte. A jednak nawet w tym zdominowanym przez Biblię świecie zdarzały się anomalie budzące niepokój i ciekawość ludzi, którzy potrafili je dostrzec. Przypadkowe znaleziska w postaci skamieniałości organicznych czy prymitywnych narzędzi kamiennych można było skwitować stwierdzeniem, że są to szczątki przedpotopowych zwierząt i belemnity jednak nie wszystkim takie wyjaśnienie wystarczało. Spekulowano na temat innych epok i żyjących w nich ludzi. W XVIII w. badania świata roślinnego i zwierzęcego nasuwały ludziom myśl o możliwości i potrzebie uporządkowania rozmaitych form życia; najbardziej oczywiste wydawało się łączenie form w spokrewnione grupy i tworzenie ich klasyfikacji od najprostszych do bardziej złożonych. Czerpiąc z sugestii klasycznych i renesansowych autorów, kilku przyrodników z przełomu XVIII i XIX w. wysunęło hipotezę ewolucyjnego rozwoju form żywych, choć nie potrafili przekonująco przedstawić mechanizmów zmian i dziedziczenia. Świeżo powstała gałąź nauki - geologia -dostarczała coraz więcej przykładów zachowanych w głębi ziemi skamieniałych resztek stworzeń, które nie istniały już nigdzie na świecie. Dla niektórych znaczyło to, że po pierwsze, życie na Ziemi istnieje dłużej, niż to dopuszcza Pismo Święte, po drugie zaś, że kiedyś było bardziej zróżnicowane, niż jest obecnie. Sformułowaną pośpiesznie teorią, która miała pogodzić nowe odkrycia z chronologią biblijną, był "katastrofizm". Według katastrofistów kopalny zapis życia dowodzi, iż akt stworzenia powtarzał się w dziejach świata wielokrotnie. Bóg za każdym razem powoływał do bytu nowe formy życia i za każdym razem kładł kres ich istnieniu, zsyłając kataklizm (taki jak Potop), po którym wszystko zaczynało się od początku (zauważmy w tym miejscu, że ten osiemnastowieczny katastrofizm - i jego współczesne wersje występujące w spekulacjach atlantologów - nie ma nic wspólnego z modną ostatnio wśród matematyków "teorią katastrof opisującą systemy, w których zachodzą nagłe i pozornie nieciągłe zmiany). Rzecznicy katastrofizmu archeologicznego z końca XVIII i początku XIX w. nie dopuszczali zazwyczaj możliwości istnienia ludzi w dawniejszych epokach. Jednak niektórzy ze współczesnych im odkrywców pozostałości ludzkich - kości i narzędzi kamiennych - byli pewni, że ich znaleziska dowodzą istnienia ludzi w epokach starszych od biblijnej, w której człowiek od początku zajmował szczególną pozycję. Już pod koniec XVIII w. wysunięto konkurencyjną wobec katastrofizmu teorię - uniformitaryzm. Zamiast interpretować pokłady skał i występujące w nich sekwencje skamieniałości jako rezultat kataklizmów, uniformitaryzm traktował przemiany geologiczne w kategoriach powolnych, długotrwałych procesów, takich jak gromadzenie się osadów na dnie jezior i mórz czy erozja spowodowana przez deszcz i wiatr - jedne i drugie możemy zaobserwować w dzisiejszym świecie. Jego zwolennicy nie negowali dramatycznych zjawisk wulkanicznych i sejsmicznych, które mogą prowadzić do nagłych i gwałtownych zmian, ale zasadniczą rolę w kształtowaniu oblicza Ziemi przypisywali procesom długotrwałym i przebiegającym bardzo powoli. Uniformitaryzm odegrał kluczową rolę w przygotowaniu ludzi do przyjęcia poglądu o sędziwym wieku Ziemi i życia, chociaż to, co w roku 1800 wydawało się długim okresem, stanowiło zaledwie ułamek obecnie znanej historii naszej planety. Niemniej jednak ludziom przekonanym, że Ziemia powstała w roku 4004 p.n.e., dwadzieścia milionów lat musiało wydawać się bardzo długim okresem! W połowie XIX w. pogląd o bardzo długim istnieniu człowieka na Ziemi zyskał potwierdzenie wraz z odkryciem w północnej Francji w tej samej warstwie archeologicznej kamiennych narzędzi, niewątpliwie wykonanych przez człowieka, oraz kości wymarłych zwierząt, takich jak mamut czy nosorożec włochaty. Nawet ludzie wyznający katastroficzny pogląd na dzieje i wierzący w istnienie szeregu epok stworzenia poprzedzających epokę obecną (opisaną w Piśmie Świętym), musieli przyznać, że człowiek nie zajmował w najdawniejszych czasach szczególnie uprzywilejowanej pozycji. Spojrzenie na nowe odkrycie z perspektywy uniformitaryzmu pozwalało wyrobić sobie bliższy prawdy pogląd na rzeczywisty wiek ludzkości. Rozpoczętą w połowie XVIII w. rewolucję w myśleniu o przeszłości dopełniła i utrwaliła prosta i błyskotliwa teoria ewolucji jako wyniku doboru naturalnego, sformułowana przez Darwina w dziele O pochodzeniu gatunków (1859). Ukazując działanie mechanizmów doboru naturalnego, Darwin sprawił, że nie sposób było dłużej przeczyć istnieniu procesu ewolucji biologicznej. Ponieważ nie istniała 107 jeszcze genetyka, nie mógł wykazać, jak dokładnie dochodzi do przypadkowych dziedzicznych mutacji pomiędzy kolejnymi pokoleniami, wykazał jednak na licznych przykładach, że zjawisko takie ma miejsce. Występowanie nowych cech w wyniku mutacji nie ma żadnego celu i niczemu nie służy; większość tych cech jest dla ich nosicieli wręcz szkodliwa. Jeżeli zmiany wyraźnie upośledzają nosicieli nowych cech, to będą sobie oni źle radzić w życiu i pozostawią mniej potomstwa albo wcale. Jeśli zdarzy się tak, że nowe cechy będą dla nich korzystne, choćby w najmniejszej mierze, to ich nosiciele będą sobie radzić lepiej i pozostawią po sobie liczniejsze potomstwo, podobnie jak oni lepiej przystosowane do nowych warunków życia. Ludzie krzyżowali ze sobą udomowione zwierzęta ze względu na pożądane cechy od dziesięciu tysięcy lat, zanim Darwin dostrzegł, że natura czyni to samo na ślepo, na kolosalną skalę (i z kolosalnym okrucieństwem). Człowiek wyhodował zadziwiająco różnorodne rasy psów, krzyżując je tak, by ich potomstwo miało jak najwięcej pożądanych cech, i krok po kroku podążając do coraz bardziej zadziwiających form (dodajmy, że przy okazji eliminował te, które wykazywały cechy niepożądane) - natura bez skrupułów robiła to samo z każdym gatunkiem żywych stworzeń. Nie zakładamy oczywiście, że czyniła to świadomie -mutacje zachodziły przypadkowo, podobnie jak zmiany w świecie, w którym przyszło żyć nowym i starym formom stworzeń. Co zdoła przeżyć, przeżyje, a co poradzi sobie lepiej, poradzi sobie lepiej i - co najważniejsze - wyda na świat liczniejsze potomstwo. Darwin mógł nie mieć pojęcia o mechanizmach mutacji i dziedziczności cech w wyniku reprodukcji seksualnej, lecz stworzył teorię ewolucji i tym samym wykazał, iż życie na Ziemi może istnieć o wiele dłużej, niż ktokolwiek przed nim mógł przypuszczać. Od samego początku było oczywiste, że gatunek ludzki, podobnie jak wszystkie inne, podlega ewolucji i dlatego można się spodziewać, że jego dzieje sięgają bardzo odległych czasów. Przed Darwinem mało kto przypuszczał, że rodowód człowieka jest tak stary. Dopiero po publikacji jego prac zaczęto sobie przypominać o krzemiennych narzędziach i skamieniałych kościach ludzkich odnajdowanych w bardzo starych pokładach geologicznych, a niekiedy w tych samych warstwach chronologicznych, w których znajdowały się skamieniałości wymarłych gatunków zwierząt. Tuż przed publikacją książki Darwina odnaleziono szczątki człowieka neandertalskiego; 108 w XIX w. było podobnych znalezisk w coraz więcej. Ale archeologia odsłaniała nie tylko najdawniejsze dzieje ludzkości. Jednocześnie bowiem poznawano prehistorię czasów nowszych. Poglądowi dr Johnsona, że "o Brytanii w czasach starożytnych" nie sposób wiedzieć cokolwiek więcej ponad to, co zawiera się w pismach historyków rzymskich, zaprzeczył duński uczony C.J. Thomsen. Dwadzieścia lat przed Darwinem opracował on schemat klasyfikacji artefaktów powstałych niewątpliwie przed epoką wpływów rzymskich, z którego wynikało, że człowiek podlegał nie tylko ewolucji biologicznej, lecz również kulturowej. Thomsen wysunął przypuszczenie, że ludzie najpierw wytwarzali narzędzia z kamienia, a dopiero potem z metalu; co więcej - zauważył, że narzędzia z brązu były starsze od żelaznych. Dzięki jego systemowi "trzech epok" można było przypisać nowe znaleziska różnym okresom, mimo że wciąż nie było możliwe datowanie ich w kategoriach ścisłej chronologii. System Thomsena opierał się na kolejności warstw: jeżeli w dziurze wykopanej w ziemi pojawiały się narzędzia kamienne i metalowe, narzędzia kamienne z reguły znajdowały się głębiej od metalowych, a narzędzia brązowe głębiej od żelaznych. W ten sposób pojawiły się pojęcia epoki kamienia, brązu i żelaza (która w Europie sięga czasów historycznych). Epoka kamienia została z czasem podzielona na starszą i młodszą epokę kamienia (paleolit -epoka kamienia łupanego - i neolit - epoka kamienia gładzonego), później wyodrębniono pomiędzy nimi jeszcze środkową epokę kamienia - mezolit. Paleolit został podzielony na wczesny, średni i późny (albo dolny, środkowy i górny - zgodnie z kolejnością warstw). Cały schemat był w ciągu półtora wieku wielokrotnie dyskutowany i przerabiany, lecz jego zasadniczy zrąb pozostał niezmieniony. W ramach tego ogólnego schematu wydzielono z pomocą stratygrafii oparte na ewolucji narzędzi typologie znalezisk - od narzędzi prostszych do bardziej skomplikowanych (chociaż niekiedy zmiany przebiegają w przeciwnym kierunku). Wypracowanie szczegółowej typologii narzędzi i innych artefaktów pozwoliło określić przynależność nowych znalezisk nawet wówczas, gdy nie był znany kontekst stratygraficzny. Tworzenie typologii stało się zatem jedną z podstawowych dziedzin aktywności archeologów w XIX i XX wieku. Wprowadzony przez Thomsena podział na trzy epoki miał tę zaletę, że nie trzeba było w każdym stanowisku archeologicznym znajdować 109 kamiennych czy metalowych narzędzi. Także pewne artefakty, które datowano na podstawie narzędzi odkrywanych w innych miejscach, pozwalały określić miejsce nowych znalezisk w ramach schematu. Na początku oczywiście było bard/o trudno określić choćby w przybliżeniu daty okresów i podokresów trzech epok. Niemniej jednak użyteczność nawet względnego datowania znalezisk archeologicznych była od początku oczywista: czasem wiedza o tym, co było wcześniej, a co później, jest niemal równie użyteczna, jak precyzyjne datowanie, W ciągu XIX w. odkrywano coraz to nowe prehistoryczne społeczności w Europie północno-zachodniej, poza obszarem państw Rzymian, Greków i Egipcjan oraz ludów biblijnych. Zaczęły się pojawiać inne cywilizacje i kultury. Niektóre z nich można było odnieść do wzmianek w źródłach biblijnych i klasycznych, inne były całkowicie nieznane. Wraz z odczytaniem hieroglifów poznano bliżej historię Egiptu. W Mezopotamii odkrywano pozostałości imperiów znanych Pismu Świętemu, takich jak Asyria i Babilonia, lecz także innych - o których Biblia milczała - jak państwo Sumerów. W Amerykach podjęto badania kopców ziemnych w Ohio i dolinie Missisipi; jednocześnie szukano wyjaśnień (niekiedy bardzo ekstrawaganckich) dla j zadziwiających pozostałości starożytnych cywilizacji Meksyku, Ameryki Środkowej i Południowej. W drugiej połowie XIX w. zaczął się kształtować ogólny schemat ewolucji ludzkiej kultury, oparty zarówno na coraz większej liczbie odkryć archeologicznych, jak i na coraz lepszej znajomości ludów żyjących na Ziemi. Wydawało się, że są na świecie miejsca, gdzie można znaleźć ludzi epoki kamienia żyjących w tradycyjnych społecznościach łowiecko-zbierackich. Gdzie indziej natrafiano na ludy osiadłe, trudniące się uprawą ziemi i niczym nie różniące się od kultur epoki neolitu i brązu w Europie. W jeszcze innych miejscach żyli ludzie o wyższym poziomie organizacji politycznej i znajomości pisma podobni mieszkańcom pierwszych cywilizacji Egiptu i Sumeru. Wydawało się, że na świecie przetrwały społeczności reprezentujące wszystkie etapy rozwoju ludzkości - od "dzikości" przez "barbarzyństwo" do "cywilizacji". Fakt, że nie wszędzie na Ziemi ludzie osiągnęli poziom cywilizacji (nie mówiąc już o poziomie cywilizacji zachodniej) zdawał się sugerować w epoce kolonialnej ekspansji, że cywilizacja jest bezcennym wynalazkiem wybrańców, którym tylko w niewielkim stopniu można obdarzyć ludy prymitywne; reszta ludz- 110 kości skazana jest na życie pierwotnych łowców lub - w najlepszym wypadku - tworzy barbarzyńskie naśladownictwa cywilizacji z wodzami i świątyniami w miejsce królów, prezydentów, parlamentów i katedr. Wystarczył tylko jeden krok, by uznać, że cywilizacja wywodzi się ze wspólnego źródła (faworytem był tajemniczy, pradawny Egipt), z którego rozprzestrzeniła się po świecie za sprawą ludzi podobnych do dziewiętnastowiecznych misjonarzy i żołnierzy. Taka była idea dyfuzjonizmu, w skrajnej postaci nazwanego hiperdyfuzjo-nizmem (przykład zaślepienia wyznawców dyfuzjonizmu stanowić może fakt, że po odkryciu imponujących ruin kamiennych w Zimba-bwe nie chcieli ich uznać za dzieło miejscowej ludności, lecz przypisali je starożytnym osadnikom z Bliskiego Wschodu, Arabom lub portugalskim kolonistom; dopiero w latach trzydziestych archeologowie dowiedli, że kamienne konstrukcje powstały w XV w. i są dziełem rdzennych Afrykanów). Hiperdyfuzjonizm wciąż funkcjonuje, nie wśród zawodowych archeologów, lecz przedstawicieli "archeologii alternatywnej", podążających śladami Donnelly'ego. Mimo dyfuzjonistycznego nastawienia archeologia końca XIX w. miała swoje osiągnięcia. Ewolucyjne traktowanie materiału, synteza odkryć z całego świata, wykorzystanie obserwacji etnograficznych dla interpretacji przeszłości - wszystko to nadaje jej poważny, wręcz monumentalny wymiar, którego archeologia pierwszej połowy XX w. starała się raczej unikać. Zamiast obecnej w archeologii XIX w. pogoni za wielkimi tematami i wielkimi systemami, archeologię XX w. - przynajmniej w odniesieniu do prehistorii - cechuje dużo większe zainteresowanie chronologią i szczegółową charakterystyką odkrywanych kultur (w archeologii kulturą nazywa się całościowy obraz utworzony na podstawie znalezisk, które zostały uznane za wytwory pojedynczej, odrębnej społeczności ludzkiej). Ta reakcja na wybujałe ambicje XIX w. przyniosła wiele pożytku, zwłaszcza gdy udoskonalono technikę prowadzenia wykopalisk opracowaną przez najwybitniejszych brytyjskich archeologów końca XIX w. W XX w. odkryto nieznane wcześniej cywilizacje na Krecie i wyspach Morza Egejskiego (wspominaliśmy już o nich w związku z opowieścią Platona), a także cywilizację doliny Indusu w dzisiejszym Pakistanie. Lepiej poznano wspaniałą sztukę jaskiniową Europy. Niezwykłych odkryć dokonuje się w obu Amerykach, zwłaszcza na południu Stanów Zjednoczonych. 111 Chronologia kultur rozpoznanych przez archeologów przed drugą wojną światową i ogólna chronologia ewolucji kulturowej w skali globu przez długi czas pozostawała kwestią domysłów. W najlepszym razie datowano je na podstawie powiązań (o ile takie odkryto) z nielicznymi historycznymi cywilizacjami Starego Świata, których chronologia była wywiedziona ze źródeł pisanych. W praktyce oznaczało to odnoszenie wszystkich znalezisk do dziejów Egiptu. Jeżeli artefaktów odkrytych na Krecie nie dało się powiązać z Egiptem za pośrednictwem obecnych w danej warstwie, powiedzmy, szczątków l egipskiej ceramiki, albo jeśli podobne wyroby kreteńskie nie występowały w datowanych warstwach archeologicznych w Egipcie, lub gdy znaleziska pochodziły z warstw w ogóle poprzedzających związki danej kultury z Egiptem, lub wreszcie ze stanowisk zanadto odległych od Egiptu, by można było się doszukiwać jakichkolwiek związków, wówczas ich datowanie było po prostu wykluczone, chociaż możliwe było ustalenie ich chronologii względem innych kultur lokalnych (chronologię Egiptu opracowano w bardzo skomplikowany sposób, wykorzystując różne źródła - niekompletne i zniekształcone - oraz wyliczenia astronomiczne opierające się na osobliwościach egipskiego | kalendarza; proces ten opisałem szczegółowo w mojej poprzedniej; książce Riddles ofthe Sphinx [Zagadki Sfinksa] z 1997 roku). Po drugiej wojnie światowej uczyniono wielki krok w kierunku opracowania metody datowania bezwzględnego wszelkich znalezisk archeologicznych. Polegał on na stworzeniu techniki datowania zwanej radiowęglową, polegającej na pomiarze ilości radioaktywnego izotopu węgla C14. Była to pierwsza z wielu znanych dzisiaj metod datowania polegających na pomiarach zjawisk radioaktywności. Pozwalają one, w pewnych granicach, datować znaleziska archeologiczne bez odwoływania się do chronologii historycznej Egiptu czy jakiegokolwiek innego państwa. Pod koniec lat sześćdziesiątych metoda radiowęglową zadała śmiertelny cios niedobitkom hiperdyfuzjoni-stycznej szkoły archeologii, dowodząc, iż pewne zjawiska kulturowe zachodniej Europy, kiedyś przypisywane oddziaływaniu wpływów egipskich (na przykład wznoszenie monumentalnych budowli kamiennych, takich jak megalityczne grobowce), w rzeczywistości były wcześniejsze od podobnych zjawisk w Egipcie (szybkość z jaką świat akademickiej archeologii zaakceptował nową metodę datowania zaprzecza mniemaniu atlantologów, wyrażanemu na przykład przez Plongeona i Spence'a, jakoby zawodowi archeolodzy byli uprzedzeni wobec wszystkich nowości w badaniu prehistorii). Wraz z rewolucją w datowaniu, po drugiej wojnie światowej zaszła w archeologii jeszcze jedna ważna zmiana, polegająca na uwzględnieniu w interpretacji archeologicznej kontekstu środowiskowego. Otoczenie, w jakim istoty ludzkie żyły i wytwarzały przedmioty, które po nich pozostały, zawsze miało dla nich ogromne znaczenie. Samo utrzymanie się przy życiu było w pewnych okolicznościach wielkim osiągnięciem; otaczający nas świat zawsze nakładał na nas ograniczenia, jak i dostarczał nam środków pozwalających zrobić to, czego dokonaliśmy. Badanie kontekstu środowiskowego znalezisk archeologicznych pozwala nie tylko je datować (na przykład przez powiązanie ze znanymi nam fazami klimatycznymi), lecz również - i przede wszystkim - odtworzyć sposób życia ludzi, którzy je wytworzyli. Pozwala określić ich metody pozyskiwania żywności i strukturę osadniczą, a w dalszej kolejności sformułować teorię zmian ekonomicznych i społecznych. W konsekwencji badań kontekstu środowiskowego, archeologia nawiązała bliższe więzi z różnymi dyscyplinami nauk przyrodniczych i wypracowała bardziej naukowy etos, co ze szczególnym entuzjazmem głosiła "nowa archeologia" lat sześćdziesiątych. Od tej pory archeologia stała się na powrót - podobnie jak w XIX w. - dyscypliną o globalnym zasięgu, z ambicjami obiektywnego wyjaśnienia ewolucji społecznej. Odżyło zainteresowanie mechanizmami postępu: ewolucją obdarzonego dużym mózgiem Homo sapiens i naszej świadomości, początkami wytwarzania narzędzi, pochodzeniem języka i sztuki, przyczynami rewolucji rolniczej po ustąpieniu ostatniej epoki lodowcowej, rozwojem życia miejskiego i kształtowaniem się stratyfikacji społecznej, wynalezieniem metalurgii i pisma, powszechną ludziom skłonnością do religii i ideologii. Zainteresowania archeologów objęły wszystkie te wielkie zagadnienia. Dr Johnson byłby co najmniej zdumiony! Podstawowym osiągnięciem archeologii od czasu, gdy pod koniec XVIII w. wyodrębniła się jako specjalistyczna dziedzina wiedzy z ogólnych zainteresowań przeszłością, jest metodologia, która pozwala na dokonywanie interpretacji fragmentarycznych szczątków, jakie pozostawili po sobie, głównie w ziemi, nasi przodkowie, umożliwia również refleksję filozoficzną na ich temat. Większość zachowanych pozostałości jest tak nieatrakcyjna, że nawet dzisiaj wielu ludzi mogło- 112 113 by sądzić, jak dr Johnson, że nie da się na ich podstawie niczego ciekawego stwierdzić. I podobnie jak on, wielu ludzi nawet nie zwróciłoby uwagi na ich istnienie. Na każdy grobowiec Tutanchamona, terakotową armię czy kamienny krąg Stonehenge przypadają liczne wykopaliska i mnóstwo niepozornych znalezisk w postaci kawałków krzemienia, drewna i metalu, skorup, kości zwierzęcych, pyłków roślin, plam w ziemi i wszelkich drobnych szczątków, które właściwie zinterpretowane mają z reguły większe znaczenie dla poznania przeszłości niż sensacyjne odkrycia. Należy pamiętać, że kiedy mówimy o odkryciach archeologicznych, niekiedy najwyższej rangi, to być może chodzi o kawałki ceramicznych skorup, które na laiku nie zrobiłyby najmniejszego wrażenia. "Znalezisko" nie musi być, i zwykle nie jest, czymś fascynującym, co przykułoby swym widokiem uwagę każdego człowieka. Jest wielkim osiągnięciem archeologii, że tak wiele potrafi wyczytać z tak skromnych materiałów, jakie przechowały się z przeszłości, a zwłaszcza z czasów prehistorycznych, dla których brak świadectw, mogących stanowić punkt wyjścia dla interpretacji i rekonstrukcji źródła. Oczywiście, niewiele pozostało po tym, co przez tysiące lat robiły tysiące istot ludzkich. Po pierwsze dlatego, że większość ludzkich poczynań nie pozostawia trwałych śladów, po drugie dlatego, że w zmieniających się warunkach i okolicznościach może ocaleć tylko znikoma cząstka najtrwalszych wytworów wraz z nielicznymi elementami środowiska. Dochodzi kolejny problem - co z tego skromnego materiału zdołamy odnaleźć. Niektóre rzeczy same się ujawniają, jak rzymskie pozostałości wydobyte na światło dzienne przy okazji zakładania fundamentów pod nowe budynki, ale systematyczne badania archeologiczne nie mogą się opierać na takich przypadkowych znaleziskach. Archeolog musi wiedzieć, gdzie szukać i jak szukać. Badania struktur osadniczych wiele zawdzięczają fotografii lotniczej i analizie terenu, mającej na celu odkrycie miejsc pobytu pradawnych społeczności. Wracając na chwilę do Atlantydy, warto zauważyć, że morze nie jest zbyt obiecującym środowiskiem, jeśli chodzi o przetrwanie hipotetycznych szczątków bardzo dawnych cywilizacji. Jeżeli takie szczątki zostaną pokryte głęboką warstwą osadów (co po upływie tysięcy lat jest całkiem prawdopodobne), to mogą się całkiem dobrze zachować, ale z pewnością trudniej będzie je znaleźć, nawet przy użyciu sonaru. Jeżeli natomiast nie zostaną pokryte osadami, wówczas ulegną z cza- sem niszczycielskiemu działaniu słonej wody. Bazalty i porowate wapienie podlegają w morzu chemicznym i biologicznym procesom degradacji, większość metali zanurzonych w wodzie też uległaby poważnym zmianom, które utrudniałyby dzisiaj ich rozpoznanie. Być może atlantolodzy uznają to za potwierdzenie swych teorii - zgodnie z duchem ich pokrętnego rozumowania, właśnie brak jakichkolwiek świadectw istnienia Atlantydy na dnie morskim może dowodzić, iż zatonęła ona bardzo dawno temu. Zasadnicze znaczenie dla wszelkich badań oraz interpretacji archeologicznych ma kontekst. Wszystko, co znajdziemy - czy będą to pojedyncze przedmioty, czy bogaty materiał - wymaga odniesienia do kontekstu, w którym można będzie to zanalizować. Właśnie dlatego rabunkowa eksploatacja stanowisk archeologicznych dla zdobycia spektakularnych (i cennych) znalezisk, tak szkodzi naszej wiedzy. Pozyskane tą drogą obiekty są pozbawione swego kontekstu - nie znamy innych obiektów, które im towarzyszyły, nie wiemy, z jakiej warstwy pochodzą, nie znamy towarzyszących im szczątków roślinnych i zwierzęcych, które mogłyby nam tak wiele powiedzieć o środowisku, w jakim powstały i były użytkowane, i które pozwoliłyby nam datować je metodą radiowęglową - wszystko to tracimy bezpowrotnie, gdy rabusie wydrą swoją zdobycz z jej naturalnego otoczenia. Ale łupie-stwo przeszłości dokonuje się nie tylko w sensie materialnym, przy użyciu łopat i oskardów. Istnieje także rabunek intelektualny, polegający na traktowaniu znalezisk archeologicznych w oderwaniu od kontekstu i wykorzystywaniu ich do wspierania fantastycznych teorii, jak te, którymi zajmujemy się w tej książce. Przy tego rodzaju praktykach często wykorzystuje się pojedyncze i nietypowe obiekty, odkryte dawno lub w niejasnych okolicznościach, a przede wszystkim wyrwane z kontekstu - choć zdarza się to także autentycznym obiektom archeologicznym, które wykorzystuje się dla poparcia pseudonaukowych teorii. Istota archeologii polega na odnalezienu tego, co przetrwało z dawnych czasów, zdobyciu maksimum możliwych informacji, a następnie interpretacji wszystkiego, czego dowiedzieliśmy się na kolejnych etapach pracy, w celu uzyskania wiedzy na temat rozwoju ludzkości we wszystkich jego aspektach. Jest to ambitne zadanie i wiele już osiągnięto -jak się o tym przekonamy w następnych rozdziałach. Na razie przyda się nam trochę wiedzy o metodach, jakimi posługują się archeolodzy dla realizacji swoich zamierzeń. 114 115 Jak już wiemy, stanowisk archeologicznych szuka się na podstawie zdjęć lotniczych (dziś także satelitarnych) i badania terenu w celu wypatrzenia obiektów dostępnych na powierzchni ziemi; niekiedy wnioskuje się o nich z sąsiedztwa innych, znanych nam już stanowisk, lub z wiedzy o procesach wymiany handlowej. Bywa, że znajdujemy je przypadkiem. Często szuka się ich także, by znaleźć odpowiedź na pytania, jakie nasuwają się w związku z innymi stanowiskami. Kiedy już archeolodzy wiedzą, gdzie chcą szukać, przed rozpoczęciem prac wykopaliskowych rozpoznają teren za pomocą wielu technik: wykonują zdjęcia (zwłaszcza wideo), korzystają z wykrywaczy metalu i magnetometrów, wykonują pomiary oporności gruntu, badają jego właściwości akustyczne i skład chemiczny - wszystko to, co popularnie określa się jako badania geofizyczne. Kiedy już podjęte zostaną prace wykopaliskowe, podstawowe znaczenie ma podział stanowiska na kwadraty i ustalenie stratygrafii - położenie każdego obiektu musi zostać precyzyjnie określone w poziomie i w pionie (istotny jest także rodzaj gleby, w jakiej został znaleziony). Chodzi o to, by tak udokumentować stanowisko, żeby nie tylko badacze prowadzący wykopaliska, lecz także wszyscy, którzy będą potem korzystać z dokumentacji, mogli uzyskać wyczerpujące informacje. Wszelkie znaleziska, nie tylko artefakty, lecz również obiekty należące do kontekstu środowiskowego, muszą zostać opisane i naniesione na mapę jak najdokładniej. Potem przeprowadza się niezbędne prace laboratoryjne i archiwizuje uzyskane dane w komputerze. Zawsze - tak podczas prac wykopaliskowych, jak i laboratoryjnych -towarzyszy archeologom myśl o datowaniu znalezisk. Odnosi się to zarówno do datowania względnego obiektów (lub - co istotniejsze - grup obiektów), czyli ustalenia, które z nich są wcześniejsze, a które późniejsze, jak i do datowania bezwzględnego, czyli mierzonego w skali lat. Nieliczne starożytne cywilizacje posługiwały się kalendarzem i trudno rozciągnąć ich chronologię na inne ludy; w każdym razie chronologie takie nie sięgają bardzo daleko w przeszłość. Teoretycznie datowanie bezwzględne obiektów wykonanych z drewna możliwe jest dzięki badaniu rocznego przyrostu słojów, metodą tą można dojść do okresu sprzed dziesięciu tysięcy lat (przy okazji metoda ta pozwala skalibrować datowanie uzyskane metodą radio węglową). Jednak wyroby z drewna z ilością słojów pozwalających na ich datowanie znajduje się na stanowiskach archeologicznych stosunkowo rzadko; poza tym, by uporząd- 116 kować chronologię wydarzeń sprzed ostatniego zlodowacenia, potrzebna jest metoda datowania bezwzględnego, która pozwoliłaby sięgnąć nie dziesięć tysięcy, lecz dziesiątki tysięcy lat wstecz. Dlatego właśnie tak gorąco powitano w latach pięćdziesiątych pojawienie się radio węglowej metody datowania. Technika ta opiera się na pomiarach ilości radioaktywnego izotopu węgla 14C, który jest obecny we wszystkich substancjach organicznych i zmniejsza się od chwili, gdy ich życie dobiegnie końca. Podobnie jak inne, pokrewne jej metody, technika radiowęglowa ma swoje ograniczenia. Można ją stosować wyłącznie do szczątków organicznych, więc datując z jej pomocą inne obiekty należy bardzo uważać, by właściwie określić ich przynależność do wspólnych warstw. Poza tym metoda radiowęglowa daje wynik tylko przybliżony i zawiera statystyczny margines błędu. W praktyce oznacza to, że jeśli dla konkretnego przedmiotu ustalamy za jej pomocą datę 500 (80 p.n.e.), w rzeczywistości znaczy to, iż istnieje 65% prawdopodobieństwa dla dowolnej daty w przedziale 580-420 p.n.e. Pewne udoskonalenia pozwoliły zmniejszyć ten margines błędu, mimo to jednak wyniki uzyskiwane metodą radiowęglowa pozostają na tyle przybliżone, że nie zawsze jest ona użyteczna dla późniejszych okresów historycznych. Nie umniejsza to jej przydatności dla czasów wcześniejszych. W przypadku pojedynczych, izolowanych znalezisk datowanie metodą radiowęglowa nie daje absolutnej pewności, lecz gdy dysponujemy szeregiem zgodnych wyników z jednej warstwy lub z analogicznych warstw w wielu przebadanych stanowiskach, zyskują one wiarygodność. A mozaika dat występujących w skorelowanych warstwach wielu stanowisk pozwala datować całe sekwencje wydarzeń, nawet gdy nie w każdym z nich możemy określić daty chronologii bezwzględnej. Wystarczy niewiele materiału, by przełożyć dane chronologii względnej (ustalonej na podstawie stratygrafii lub typologii, jeśli na przykład znamy proces rozwoju form narzędzi czy ceramiki) na daty chronologii bezwzględnej. Metoda radiowęglowa rozszerza możliwości powiązania znalezisk prehistorycznych (będących pozostałościami społeczeństw bez pisma i kalendarza) z datami znanymi z dziejów społeczeństw historycznych (znających pismo i kalendarz), takich jak Grecy, Egipcjanie, Chińczycy i Majowie. Wywiedzione z fizyki sposoby datowania (takie jak badanie szeregów uranowych, spinowy rezonans elektronowy, badanie śladów samorzutnego rozpadu jąder izotopu uranu U238, metoda potasowo-argonowa i metoda argonowo-argonowa) pozwalają nam sięgnąć w przeszłość dużo głębiej. Na ogół 117 nie stosuje się ich bezpośrednio do datowania ludzkich szczątków i wytworów, ale raczej ich naturalnych kontekstów, które zawsze mają zasadnicze znaczenie. Względna chronologia zlodowaceń (glacjałów, w których wyróżniamy dodatkowo fazy oziębienia - stadialy - i ocieplenia - interstadiały) oraz okresów cieplejszych (interglacjaly) została ustalona na podstawie kolejności pokładów geologicznych, sekwencji form roślinnych i zwierzęcych (składających się na swego rodzaju wykres zmienności form ewolucyjnych w czasie), analizę próbek rdzeni z dna oceanów i inne zjawiska. Wzmiankowane powyżej metody datowania na podstawie pomiarów promieniotwórczości pozwoliły przeliczyć chronologię względną na bezwzględną, sięgającą kilka milionów lat wstecz, do czasów wczesnych faz rozwoju ludzkiego, zanim zaczęły się zlodowacenia. Podejmuje się próby datowania nowymi metodami opartymi na pomiarach radioaktywności: niektóre z nich znajdują się jeszcze w stadium eksperymentów lub nie są w pełni wiarygodne (obiecująca metoda badania zmian zachodzących w skałach pod wpływem promieniowania kosmicznego pozwala obliczać czas, jaki upłynął od chwili, gdy zostały odsłonięte, na przykład przez obróbkę). Badania zachodzących w równomiernym tempie zmian genetycznych we współczesnych populacjach pozwalają datować główne fazy ewolucji człowieka w ciągu ostatniego pół miliona lat. Wysuwano przypuszczenie, że badanie na podobnej zasadzie dzisiejszych rodzin języków pomogłoby określić daty migracji w czasach prehistorycznych, ale ponieważ pojedynczy j człowiek czy grupa ludzi może zawsze wprowadzić zmiany do języka 1 (podobnie jak do całej swej kultury) w sposób nie mający nic wspólnego z regularnością zegara genetycznego, metoda ta nie wydaje się szczególnie obiecująca. Współczesna archeologia dysponuje zatem potężnym aparatem naukowych technik badawczych, które ułatwiają jej wgląd w ludzką przeszłość. Co więcej, od czasu zamierzchłych początków rozwinęła się jej świadomość własnych celów, pojęć, ograniczeń i możliwości. Zanim rozważymy w następnym rozdziale przybliżony obraz akceptowanego przez większość archeologów obrazu ludzkiej przeszłości,; warto się zastanowić, co archeologia może nam powiedzieć o prehisto-; rii człowieka i jego wczesnych dziejach - na przykład o tym, gdzie żyli: ludzie w różnych epokach swej historii i jak utrzymywali się przy j życiu, o narzędziach i orężu, jakim się posługiwali, o sposobach odży- j wiania. Może nam powiedzieć o wzajemnym oddziaływaniu różnych grup ludzi podczas wymiany handlowej i konfliktów. Może nam też powiedzieć - na podstawie niewielkiej ilości skamieniałości pochodzących z małych populacji z odległych czasów - o przebiegu fizycznej ewolucji człowiekowatych: od małpoluda o małym mózgu do człowieka współczesnego (i o przybliżonych rozmiarach ich populacji). Może zwrócić naszą uwagę na ogromne zmiany zachodzące w ludzkim doświadczeniu wraz z pojawieniem się ozdób i dzieł sztuki, lub z ustąpieniem zakorzenionych praktyk zbierackich i łowieckich przed uprawą roślin i hodowlą zwierząt. Może dać świadectwo zróżnicowaniu płci i etapom organizacji społecznej oraz nakreślić rozwój hierarchicznej struktury społecznej z ludźmi władzy w dużych siedzibach i pospólstwie w mniejszych. Może odtworzyć ekspansję osadniczą oraz powstanie miast w niektórych regionach w przededniu czasów historycznych. Może wreszcie dać skromny wgląd w niektóre wierzenia religijne i inklinacje ideologiczne dawnych społeczeństw. Każda ludzka społeczność (zapewne od czasu pojawienia się współczesnego umysłu współczesnego Homo sapiens) opiera się na ideologii: stałej potrzebie subiektywnego i twórczego interpretowania kondycji ludzkiej, która ma takie znaczenie w sensie pozytywnym, jak i negatywnym dla naszego życia. Zdolność odsłaniania różnorodności i zmian w długim okresie obecności człowieka na ziemi jest godną najwyższej pochwały zasługą archeologii, dużo większą niż sporadyczne odkrycia pełnych złota grobowców, zatopionych pałaców czy bogato zdobionych świątyń. Jakkolwiek fascynujące i satysfakcjonujące są takie znaleziska, stanowią one zaledwie część surowca, który tworzy podstawę refleksji poświęconej przeszłości człowieka. 6. Z Afryki Archeologia początku XXI w. dysponuje szeregiem metod praktycznych i ujęć teoretycznych, które może stosować w badaniach nad przeszłością. Nie jest to wiedza, którą można opanować z dnia na dzień; podobnie jak inne specjalistyczne dziedziny naukowe, archeologiczne studium przeszłości obejmuje szeroki zakres zagadnień. Zainteresowany historią amator nie może liczyć na to, że poznawszy ją za sprawą wyrywkowych lektur, stanie się partnerem w dyskusji z przedstawicielami akademickiej, profesjonalnej archeologii (nikt chyba nie wyobraża sobie, że po przeczytaniu paru książek będzie dyskutować z profesorami fizyki na temat tajników teorii względności czy fizyki cząsteczek). Stwierdzenie takie może się wydać niedelikatne w stosunku do obrońców "archeologii alternatywnej", wśród których atlantolodzy wiodą prym, ale jest zarozumiałością z ich strony wypowiadać się na tematy, o których nie mają pojęcia, a zwłaszcza posuwać się do krytyki na profesjonalistów. Oczywiście akademicka archeologia nie uniknęła w swoim rozwoju błędów (i nadal je popełnia), ale też nie aspiruje ona do nieomylności, lecz stara się poszerzyć zakres wiedzy, a prezentowane przez nią interpretacje przeszłości zmieniają się wraz z kolejnymi odkryciami i nowymi teoriami. Co więcej, w archeologii współistnieją i rywalizują ze sobą różne szkoły, a każda nowa teoria poddawana jest analizie. Dlatego warto, by osoby zainteresowane historią ludzkości, zwłaszcza jeśli mają skłonność do "alternatywnego" jej ujmowania, najpierw zapoznały się z najogólniejszym obrazem dziejów człowieka, jaki kreśli współczesna archeologia. Choć bowiem pewne epizody tej historii wciąż pozostają niejasne, a inne stanowią przedmiot sporów, to jednak co do ogólnego przebiegu wydarzeń panuje powszechna zgoda. Jest to barwna opowieść, której główne wątki stanowią niezmiernie ciekawy problem intelektualny. A przede wszystkim sięga bardzo daleko w przeszłość. Wyodrębnienie się człowieka spośród jego przodków - naczelnych -dokonało się za sprawą tych samych darwinowskich mechanizmów ewolucji - przypadkowej mutacji i doboru naturalnego - które ukształtowały resztę żywych stworzeń. Naczelne stanowią jeden z rzędów należących do gromady ssaków, wyróżniający się szeregiem specyficznych właściwości. Od reszty świata zwierzęcego odróżnia je dobrze rozwinięty zmysł wzroku, zwinność, duży mózg i zręczne, chwytne dłonie, które pozwalają im manipulować przedmiotami. Najstarsi przodkowie naczelnych, znani nam ze szczątków kopalnych, byli owadożernymi stworzeniami wielkości myszy lub nieco większymi zwierzętami żywiącymi się liśćmi i owocami. Około 55 milionów lat temu najdawniejsze naczelne, przypominające nieco współczesne tarsjusze i lemury, tworzyły duże populacje w Ameryce Północnej. Były to pierwsze stworzenia, które miały mózg większy w stosunku do wagi ciała niż to na ogół bywa wśród zwierząt. Dowodzi to, że w taki czy inny sposób wyróżniały się sprytem, który ze zdolnością widzenia barw i zręcznością łap, służył do zdobywania wysoko wartościowego pokarmu, takiego jak dojrzałe owoce czy świeże liście, zwłaszcza nocą - gdyż jak wskazuje kształt oczodołu, były to stworzenia nocne. Bogaty w składniki odżywcze pokarm podtrzymywał aktywność ich mózgów, bez konieczności korzystania z rozwiniętych jelit, jakich potrzebują stworzenia odżywiające się ubogim pokarmem. Większe mózgi wczesnych naczelnych nie tylko ułatwiały im zdobywanie pożywienia, lecz także znajdowały zastosowanie w organizacji społecznej niewielkich stad. Większość naczelnych żyje w grupach; wśród wszelkiego rodzajów zwierząt gatunki stadne z reguły są sprytniejsze od innych. Żyjące w stadach naczelne są naprawdę inteligentnymi stworzeniami, a ludzie są najinteligentniejsi ze wszystkich. Życie w grupie przynosi szereg korzyści, takich jak możliwość wzajemnego wspierania się, współpracy i współdziałania dla obrony przed wrogami, lecz wiążą się z nim także problemy, takie jak konflikty, rywalizacja czy ryzyko chorób. Zarówno plusy jak i minusy życia społecznego zakładają istnienie organizacji społecznej, jest więc całkiem możliwe, że wymogi życia w stadzie odegrały równie dużą rolę 120 121 w ewolucji uzdolnień naczelnych (i ich mózgów), jak trój wymiarów^ widzenie i zręczność, poruszania się wśród gałęzi. Ostatecznie, wr z początkiem ludzkiego rozdziału ewolucji naczelnych, wymogi życia stadnego nabrały zapewne jeszcze większego znaczenia. Najwcześniejszymi formami znanymi nam z wykopalisk są pochodzące sprzed około 35 milionów lat skamieniałości gatunku Aegyptio-pithecus, znane z osadów jeziora Fayum w Egipcie. Małe oczodoły wskazują, że stworzenia te żerowały w ciągu dnia, a budowa ich zębów natomiast, że zapoczątkowały one już ewolucję w kierunku małp bezogonowych i ludzi, chociaż niektóre z nich wciąż jeszcze miały ogony. Współczesne małpy i małpy bezogonowe (poza orangutanem, który jest raczej samotnikiem) wyraźnie radzą sobie ze złożonymi interakcjami społecznymi, podejmują współpracę z innymi członkami stada lub zachowują się egoistycznie, tworzą przymierza i je zrywają, podlizują się i oszukują na przemian. Możemy powiedzieć, że potrafią odgadywać intencje swoich współplemieńców i ukrywać własne. Tak skomplikowane i wyrafinowane formy więzi społecznych muszą opierac się na pamięci wcześniejszych doświadczeń i na zdolności przewidywania przyszłych konsekwencji określonych działań. Posługując się w dalszym ciągu ludzkimi kategoriami, moglibyśmy mówić o zdolności wczuwania się w "umysły" innych członków stada i zarazem pewnego dystansu wobec samego siebie. Nawet jeśli nie ma mowy o świadomości jak nasza, to z pewnością istnieje wśród naszych krewnych" (i przodków) należących do rzędu naczelnych szczególnego rodzaju inteligencja, nastawiona na interakcje społeczne i stanowiąca fundament dalszej ewolucji świadomości społecznej. Stajemy tu wobec zagadnienia o wielkiej doniosłości filozoficznej, jednego z zasadniczych pytań odnoszących się do ludzkiej ewolucji - jakie wymagania (i jakie możliwości) stwarzane przez środowisko i organizację społeczną wywarły wpływ na kształtowanie się pierwszych przebłysków świadomości i jej dalszą ewolucję? W okresie od 35 do 25 milionów lat temu temperatura stopniowo spadała (choć nie osiągnęła jeszcze tak niskiego poziomu jak dzisiaj). Ochłodzenie to, które na obszarach północnych pogorszyło znacznie warunki, spowodowało suszę na obszarach tropikalnych i subtropikalny, a także na terenie Afryki kurczenie się lasów. Mniej więcej 23 miliony lat temu lasy wschodniej Afryki były siedliskiem wielu gatunków małp bezogonowych i mniejszej ilości małp ogonowych (które 122 prawdopodobnie radziły sobie znakomicie na słabiej zalesionych obszarach). Najlepiej znaną z wczesnych wschodnioafrykańskich małp bezogonowych jest Proconsul, wykazujący cechy przejściowe od Aegyptiopithecusa do współczesnych małp bezogonowych: Proconsul miał pysk krótszy niż dzisiejsze małpy, mózg zaś większy zarówno w stosunku do wagi ciała, jak i w liczbach bezwzględnych. Jego ramiona i łokcie wskazują oznaki rozwoju w kierunku nadrzewnego trybu życia współczesnych małp bezogonowych, choć nie mamy świadectw istnienia w tym okresie długich ramion typowych dla dzisiejszych małp człekokształtnych (i naszych przodków). Około 25 milionów lat temu klimat zaczął się ocieplać, osiągając najwyższe temperatury mniej więcej 16 milionów lat temu, potem jednak, około 12, 10 i 7 milionów lat temu nastąpiło ochłodzenie, po czym temperatura zaczęła szybko spadać, co zapoczątkowało epokę zlodowaceń i okresów ocieplenia. Właśnie wtedy dokonała się ewolucja człowieka. Zasadniczo temperatury były wówczas niższe niż w epokach wcześniejszych (nadal tak jest - rejony arktyczne wciąż pozostają skute lodem). Do ochłodzenia klimatu ziemi przyczyniły się: zmiany ilości ciepła emitowanego przez Słońce (wzrastające wraz z pojawianiem się na Słońcu plam i zmniejszające się w okresach uspokojenia słonecznej atmosfery), zmieniająca się ilość ciepła dopuszczanego do powierzchni ziemi przez pył międzygwiezdny i wulkaniczny obecny w atmosferze ziemskiej, zmiany w ilości wchłanianego przez naszą planetę ciepła spowodowane nakładającymi się na siebie skutkami zmienności orbity Ziemi i zmianami nachylenia osi ziemskiej do płaszczyzny obiegu Ziemi wokół Słońca. Wszystkie te zjawiska mają charakter cykliczny, ale ich nakładanie się na siebie prowadzi do interakcji zbyt złożonych, by można było rekonstruować je z dużą dozą prawdopodobieństwa, w dodatku ich efekty zakłóca nie podlegająca żadnym regułom aktywność wulkaniczna. Jak jednak wiemy, w geologicznych kronikach Ziemi zachował się szczegółowy rejestr przemienności okresów chłodnych i ciepłych - w osadach na dnie oceanów i czapach lodowych biegunów, a także na dnie jezior, w pokładach drobnych pyłów wytworzonych przez lodowce i roznoszonych przez wiatr (lessy) z pozbawionych życia obszarów na przedpolach lodowca, w sekwencjach pyłków roślin i kości zwierzęcych (niektóre z nich odzwierciedlają wpływ cieplejszego środowiska, inne muszą pochodzić z okresów ochłodzenia), wreszcie na plażach, gdzie 123 zachował się zapis poziomu morza (w czasach zlodowaceń opady atmosferyczne zostają uwięzione w lodowcach ponad poziomem morza i objętość wody w oziębionych oceanach ulega zmniejszeniu). Po zestawieniu tego rodzaju danych dla obszaru całego świata i datowaniu ich za pomocą metod wspomnianych w poprzednim rozdziale, uzyskujemy bardzo przydatne ramy chronologiczne, w których możemy rozpatrywać ewolucję człowieka. Około 16 milionów lat temu, kiedy klimat na półkuli północnej zaczął się oziębiać, na południu zapanowała susza. Trudniejsze warunki naturalne prowadziły do bardziej intensywnego doboru naturalnego wśród wczesnych gatunków małp. Większość z nich znalazła schronienie w kurczących się lasach tropikalnych, gdzie żyją do dzisiaj, inne - gdy za sprawą dryfu kontynentalnego Afryka połączyła się z Europą i Azją - zaczęły występować w lasach południowej Europy i Azji. Okresy wielkich zmian środowiska sprzyjają szybkiej ewolucji małych, zróżnicowanych populacji zwierząt. Między 10 i 7 milionami lat temu jeden z krewnych lub potomków Proconsula dał początek wspólnym przodkom afrykańskich małp bez-ogonowych i człowieka. Pochodzące z tego czasu szczątki z Kenii dowodzą, że istniało wówczas stworzenie z zębami trzonowymi przypominającymi uzębienie goryla. Współczesne wielkie afrykańskie małpy dzielą z nami około 98 procent genów - goryle mają ich trochę mniej, szympansy trochę więcej. Te rozbieżności wskazują, że nasze linie ewolucyjne rozdzieliły się jakieś 6 lub 7 milionów lat temu. W tym czasie, mimo owych wspólnych genów, staliśmy się istotami dalece różnymi pod względem wyglądu i zachowania. Odmienności genetyczne powodują, że każdy człowiek rozwija się inaczej od każdego szympansa:; mimo to możemy przyjąć - biorąc pod uwagę wspólne geny - że dobór l naturalny nie musiał się tak bardzo natrudzić, by od czegoś w rodzaju szympansa przejść do czegoś w rodzaju człowieka. Mimo wszystkich odmienności, jakie nas dzielą, życie małp człekokształtnych pod wieloma względami przypomina życie współczesnych lub niedawno wymarłych ludzkich społeczności łowiecko-zbierackich. Chociaż podstawą diety szympansów są rośliny, jadają czasem mięso (na przykład młode małpy), a niekiedy polują razem, czego nie czynią żadne inne naczelne. Szympansy nie używają podczas polowania broni, ani narzędzi do cięcia mięsa, ale posługują się patykami, by wydłubywać larwy, a sporadycznie rozgniatają kamieniami twardy pokarm roślinny. Niekiedy 124 używają tych samych kamieni przez czas dłuższy, ale nigdy nie wytwarzają z nich narzędzi. Najwięcej podobieństw do ludzi wykazują w zakresie stosunków społecznych i strategii stosowanych w życiu społecznym. Można powiedzieć, że szympansy wyniosły umiejętności społeczne do poziomu nieznanego żadnym innym stworzeniom oprócz nas: manipulują innymi osobnikami w stadzie, oszukują je i wyraźnie obawiają się oszustwa z ich strony. Inne dziedziny życia - gromadzenie pokarmu, posługiwanie się przedmiotami, aktywność seksualna i wypełnianie powinności rodzicielskich (w przypadku samic) - najwyraźniej podlegają prastaremu automatyzmowi instynktu; prawdziwą inwencję przejawiają w zachowaniach społecznych. Możliwość pomyślnego rozwoju i odnoszenia sukcesów w stosunkach społecznych (czyli ostatecznie, płodzenia większej ilości potomstwa - częściej i przez czas dłuższy - dzięki dłuższemu, aktywniejszemu życiu) stanowiła rzecz pożądaną w procesie ewolucji naczelnych, a zwłaszcza linii prowadzącej do człowieka. Nasz wspólny przodek sprzed 7 milionów lat nie był oczywiście szympansem, choć musiał być bardziej podobny do niego niż do nas: coś w rodzaju szympansa, czworonożnego, ale z krótszymi kończynami górnymi niż u małp człekokształtnych i nie podpierającego się knykciami podczas chodzenia. Obie te cechy stanowiły rezultat przystosowania się szympansów i goryli do życia w lesie - odmiennej niszy ekologicznej niż ta, którą wybrali nasi przodkowie - sawanny. Wspólny przodek wciąż był przystosowany do nadrzewnego trybu życia, choć nie osiągnął takiego poziomu małp bezogonowych, by w razie potrzeby podbiec na dwóch nogach; miał już duży mózg (w stosunku do masy ciała), prawdopodobnie porośnięty był czarnym futrem, żywił się owocami i owadami, być może używał narzędzi. Żył w lesie i w którymś momencie dał początek dwóm odrębnym gatunkom - ludziom i szympansom. Najdawniejsze znane nam skamieniałości reprezentujące ludzką linię rozwoju pochodzą z przełomu 5 i 6 milionów lat temu. W Etiopii dokonano odkrycia sprzed co najmniej 5 milionów lat, zapewne wywodzą się z niego gatunki zamieszkujące później Afrykę Wschodnią. Z Kenii pochodzi fragment żuchwy, bliski (liczy około 5,5 miliona lat) czasom, gdy drogi szympansów i ludzi zaczęły się rozchodzić. Z Etiopii pochodzą też szczątki stworzenia nazwanego Ardipithecus, które wykazuje wyraźne oznaki pokrewieństwa z linią rozwoju człowieka: zęby (raczej małpie), fragmenty szczeki, część szkieletu i kawałek czaszki z otworem potylicznym, przez który mózg łączy się nerwami z rdzeniem kręgowym. U szympansów otwór ten znajduje się w tylnej, a nie w dolnej części czaszki, gdyż poruszając się na czterech kończynach nie noszą głowy osadzonej pionowo na kręgosłupie, lecz wysuwają ją naprzód (wymaga to silnie rozwiniętych mięśni karku), j Umiejscowienie otworu w dolnej części czaszki Ardipithecusa wskazuje na zaawansowany rozwój w kierunku dwunożnego trybu życia. Lepiej znany niż Ardipithecus jest Australopithecus (co znaczy "bezogonowa małpa południowa"), po raz pierwszy znaleziony w latach dwudziestych w południowej Afryce. Australopithecus nie był jednak małpą bezogonowa i występował nie tylko w południowej Afryce. Należący do tego rodzaju gatunek Australopithecus anamen-sis z Kenii, sprzed około 4 milionów lat, stanowi już ludzką gałąź linii ewolucyjnej naczelnych. Mimo typowo małpiego, kanciastego kształtu szczęki (u człowieka przypomina on parabolę), szkielet wskazuje, że był istotą dwunożną. Później za sprawą zmian klimatycznych nasi wschodnioafrykańscy przodkowie żyli w coraz bardziej suchym i bezleśnym klimacie. Miejsce lasów zajmowały sawanny, a skamieniałości wskazują na postępujące przystosowanie się zwierząt do nowych warunków życia. Na przykład u słoni i nosorożców pojawiają się zęby zdatne do rozcierania i przeżuwania twardego pokarmu. Wczesne gatunki człowiekowatych również dowodzą przystosowania do życia na sawannie. Jak się wydaje, po mniej więcej 4 milionach lat Australopithecus anamensis ustąpił miejsca innemu gatunkowi, nazwanemu Australopithecus afarensis, którego najsłynniejszą przedstawicielką jest Lucy. Australopithecus afarensis jest na tyle dobrze reprezentowany przez skamieniałości, że możemy scharakteryzować jego budowę i tryb życia dokładniej niż w przypadku wcześniejszych faz rozwojowych. Samce były wyższe od samic (odpow. l,5 metra i l metr) i dużo cięższe, co wynikało bardziej z funkcji obronnych, jakie przyszło im pełnić w otwartym bezleśnym terenie, niż z rywalizacją o harem, jak to ma miejsce u goryli. Mózg o objętości 350-500 centymetrów sześciennych nie przekraczał rozmiarami małpiego, ale był duży w stosunku do wielkości ciała. Australopithecus afarensis miał wystający pysk i spadziste czoło, kły niniejsze niż u małp bezogonowych, ale zęby trzonowe większe, dostosowane do przeżuwania twardszego pokarmu pochodzącego z porośniętej trawą sawanny. Krótkie nogi i długie ramiona wskazują, że wciąż jeszcze prowadził częściowo nadrzewny tryb życia, chociaż szczegóły anatomiczne miednicy, ud, kolan i stóp dowodzą, iż był stworzeniem dwunożnym. W miejscu zwanym Laetola w Tanzani oprócz skamieniałych szczątków znaleziono również odciski stóp ciągnące się na przestrzeni 27 metrów. Dwa osobniki (samiec i samica lub matka i dziecko) idące obok siebie i trzeci, podążający w ślad za większym z dwójki, pozostawiły w sumie siedemdziesiąt śladów - działo się to około 3,6 miliona lat temu. Jak się wydaje, w połowie drogi grupa przystanęła na chwilę, by przyjrzeć się czemuś na zachodzie. To pierwszy z przejmujących śladów ulotnych chwil ludzkiego życia, jakich wiele jest w archeologicznych archiwach naszej przeszłości. Odciski stóp wskazują, że Australopithecus afarensis miał paluch ustawiony równolegle, jak u współczesnych ludzi, a nie przeciwstawnie do reszty palców stopy, jak małpy bezogonowe, i kroczyły niczym wprawny piechur. Dwunożność stanowi obok powiększającego się mózgu jedno z najciekawszych zagadnień archeologii owych odległych czasów. Wysuwano różne sugestie odnośnie adaptacyjnych zalet wyprostowanej postawy i dwunożności. Gdy utraciliśmy grube futro naszych małpich przodków, co stwarzało możliwość lepszego chłodzenia na pozbawionej cienia sawannie, postawa dwunożna zmniejszała obszar ciała wystawiony na oddziaływanie promieni słonecznych, szkodliwych dla skóry. Dwunożność powoduje również unoszenie głowy w górę, oddalając ją od nagrzanego gruntu i wystawiając na chłodzące powiewy wiatru. Postawa wyprostowana pozwala wypatrywać ponad trawą sawanny drapieżników lub zdobyczy. Możliwe zresztą, że dwunożność rozwinęła się nie tyle w celu przemieszczania się na duże odległości, ale raczej po to, by jak najszybciej przebiec obszar bezleśny i na powrót schronić się w coraz mniejszych skrawkach lasu. W każdym razie przystosowanie do życia na sawannie pozwoliło wyspecjalizowanej odmianie małp bezogonowych (bo tym właśnie byli nasi przodkowie) eksploatować nową niszę ekologiczną. Postawa wyprostowana i umiejętność chodzenia uwolniły również ręce, co pozwalało odpędzać kamieniami napastników i dawało szansę upolowania drobnej zdobyczy. Kończyny górne, które miały za sobą długi okres ewolucji i już wcześniej były skuteczne, mogły dalej rozwijać swoją zręczność w manipulowaniu przedmiotami pod dyktando 126 127 coraz lepiej pracującego mózgu. Wraz z postawą wyprostowaną czł< wiek znalazł nowy świat, który mógł oglądać dzięki odziedziczonemi po naczelnych, znakomicie rozwiniętemu wzrokowi. Światem tym by ła sawanna ze swą głęboką perspektywą i mnóstwem szczegółów położonych w rozmaitej odległości - od drobnego gryzonia, niemal u stóp, po wypoczywające w cieniu odległych drzew stado lwów. Dwunożność musiała zmienić sposób patrzenia na siebie ewoluujących małp człekokształtnych, zwłaszcza jeśli chodzi o seks. Duże członki i pełne piersi ludzkiej linii rozwojowej mogły towarzyszyć rozwojowi dwunożności, zmieniając naturę bodźców seksualnych i sprzyjając - na bardzo długą metę - powstaniu bardziej osobistej więzi między samcami, samicami i ich potomstwem. Zwiększając częstotliwość sytuacji, w których nasi przodkowie stawali ze sobą oko w oko, dwunożność sprzyjała wysubtelnieniu wszelkich kontaktów społecznych i rozwojowi umysłowości, a także komunikacji mimicz-nej i wokalnej, która leżała u podstaw języka. Dwunożność oznacza punkt zwrotny - od tej pory drogi małp bezogonowych i ludzi zdecydowanie się rozchodzą. Ostatnio odkryto w południowej Afryce nowy gatunek australopite-ka, zasadniczo zbliżony do Australopithecus afarensis ze wschodniej Afryki. Jego wiek określa się na 3,6-3,2 miliona lat. Nieco późniejszy gatunek Australopithecus africanus, znany z południowej Afryki, wydaje się być bardziej zaawansowany ewolucyjnie w stosunku do Australopithecus afarensis za sprawą mniejszych kłów, większych trzonowców, bardziej płaskiej twarzy, wyższego czoła i mniejszych różnic między przedstawicielami odmiennych płci. Powiązania łączące wszystkie formy afrykańskich australopiteków stanowią splątaną sieć i ostateczna ich klasyfikacja pozostaje (i pozostanie) kwestią dalszych odkryć. Istnieje jednak wyraźna różnica między bardziej wysmukłymi formami, jak afarensis czy africanus, a formą cechującą się bardziej masywną budową (przede wszystkim czaszki i szczęki), która wyewoluowała później w wyniku przystosowania się do konieczności przeżuwania twardego pokarmu roślinnego. Rodzaj Homo wywodzi się od smuklejszych form australopiteków. Stanowimy wszyscy żyjący obecnie na świecie - jedyny ocalały gatunek tego rodzaju ludzkiego: Homo sapiens sapiens, jak brzmi jego pełna nazwa. Najstarszych jego znanych przedstawicieli reprezentują zachowane fragmentarycznie skamieniałości z Kenii, Malawi i Południowej Afryki sprzed około 2,5 miliona lat. W Etiopii znaleziono dalsze fragmenty rodzaju Homo w tym samym kontekście geologicznym, do którego należą najstarsze znane nam narzędzia - proste odłupki bazaltu i czer-tu. (Co do tego, czy australopiteki wytwarzały lub choćby używały narzędzi, nie mamy pewności, lecz na innym stanowisku archeologicznym w Etiopii znaleziono bardzo prymitywne narzędzia datowane na 3 miliony lat). Mniej fragmentaryczne od tych znalezisk Homo sprzed 2 milionów lat są znane, zarówno ze wschodniej, jak i południowej Afryki, szczątki gatunku nazwanego Homo habilis sprzed około l ,8 miliona lat. Pojemność czaszki Homo habilis, wynosząca mniej więcej 700 centymetrów sześciennych, wskazuje, że gatunek ten pod względem wielkości mózgu zdecydowanie przewyższał małpy człekokształtne (chociaż wciąż ustępuje zdecydowanie współczesnemu człowiekowi). W rzeczywistości zachowane skamieliny Homo habilis wykazują duże zróżnicowanie i niewykluczone, że dalsze odkrycia doprowadzą w przyszłości do wyodrębnienia z nich dwóch lub więcej różnych gatunków. Niektóre osobniki długimi kończynami przypominają Australopithecus afarensis, mają jednak bardziej ludzkie zęby, bardziej płaskie twarze, wyższe czoła i cieńsze kości czaszki. Początki i konsekwencje wytwarzania narzędzi stanowią kolejne z kluczowych zagadnień, z jakimi styka się archeologia najdawniejszych dziejów ludzkich. Najstarsza wyodrębniona tradycja wytwarzania narzędzi (po bardzo skromnych początkach znanych nam z Etiopii) to tzw. przemysł oldowajski. Opierał się on na rozbijaniu otoczaków, przez co uzyskiwano zarówno odłupki zdatne do cięcia, jak i trzony nadające się do rąbania. Znaleziska połamanych kości zwierzęcych towarzyszące niektórym z tych narzędzi wskazują, że używano ich do dzielenia mięsa zwierząt, które upolowano, albo - co wydaje się bardziej prawdopodobne - przejęto po większych drapieżnikach. Najwyraźniej Homo habilis spożywał więcej mięsa niż współczesne szympansy, czerpiąc z tego wysoko energetycznego pożywienia siły do prowadzienia aktywnego życia na sawannie. Zarówno polowanie na drobne zwierzęta, jak i przejmowanie resztek zdobyczy większych drapieżców w sytuacji zagrożenia nagłym atakiem z ich strony wymagało natężonej uwagi i współdziałania: natura faworyzowała sprawność mózgu. Wytwarzanie narzędzi też wymagało mózgu zdolnego do urzeczywistnienia "wizji" ostatecznego produktu. Narzędzia oldowajskie były bardzo prymitywne i musiał upły- 128 129 nać milion lat, by osiągnęły bardziej wyszukane formy, niemniej jed-j nak stanowią one wielki krok na drodze ewolucji człowieka. Życie na ziemi, wytwarzanie narzędzi i odżywianie się mięsem - te trzy formj przystosowania uczyniły z małp człekokształtnych pierwszych ludzi. Istoty te nie używały jeszcze ognia, nie budowały schronień (przynajmniej takich, które pozostawiłyby trwałe ślady), nie grzebały zmarłych, z pewnością nie wytwarzały dzieł sztuki i prawdopodobnie nie posługiwały się niczym, co bylibyśmy skłonni uznać za język. Zapewne nie miały także świadomości typowej dla nas - w miarę rozwoju społeczności rozszerzał się zakres kontaktów społecznych (od różnych form współpracy po równie zróżnicowane formy konfliktów), co sprzyjało kształtowaniu się, na bazie potencjału wspólnego dla wszystkich naczelnych, zaczątków świadomości i wyobraźni, ściśle ograniczonych do rzeczywistości społecznej. Około l ,5 miliona lat temu na afrykańskich stanowiskach archeologicznych pojawiają się należące do tradycji aszelskiej narzędzia 0 bardziej skomplikowanej konstrukcji, z rdzeniami tworzącymi tak zwane pięściaki; odłupki powstałe w trakcie ich wytwarzania również użytkowano jako narzędzia. Wytworzenie dwustronnie opracowanego pięściaka tradycji aszelskiej wymagało dużo bardziej skomplikowanej sekwencji uderzeń, a zatem i tego, by w umyśle (jakkolwiek ów pradawny umysł wyglądał) pojawiła się wizja celu,, ku któremu zmierzał. Stanowiła ona pobudkę do pracy i kierowała działaniem twórcy na kolejnych etapach. Możliwe, że robienie bardziej skomplikowanych narzędzi wymagało ewolucji zdolności umysłowych coraz większych mózgów, kładąc podwaliny pod ostateczny rozwój świadomości operacji mentalnych. Być może systematyczne wytwarzanie narzędzi poprzez ustaloną sekwencją czynności^ stanowi źródło naszego głęboko zakorzenionego przeświadczenia, że 'J wydarzenia zachodzące w świecie powiązane są łańcuchem przyczyn i skutków i zmierzają ku jakiemuś celowi. Co ciekawe, już w przypadku najstarszych narzędzi pewne ich cechy wskazują, że zostały one wykonane przez istoty praworęczne, a mózgi niektórych osobników należących do gatunku Homo habilis wykazują asymetrię związaną z uprzywilejowaniem jednej strony ciała (którego nie znają żadne inne naczelne). Jak się wydaje, asymetria mózgu ma udział w posługawniu się przez ludzi językiem, a wytwarzanie narzędzi i język łączy istnienie ogólnej struktury. Całkiem prawdopodobny jest więc również rozwój języka, podobnie jak narzędzi od form bardzo prostych (i poddanych surowym restrykcjom społecznym) do bardziej skomplikowanych. Fakt, że narzędzia oldowajskie prawie się nie zmieniły przez milion lat, a narzędzia aszelskie wytwarzano w różnych miejscach (choć ich formy powoli się różnicowały) przez następny milion lat, powinien dać nam do myślenia. Mimo to wydaje się, że możemy wiązać pojawienie się narzędzi aszelskich z rozwojem języka, na co dodatkowe światło może rzucić zdolność szympansów do wydawania dźwięków i rozpoznawania znaków, jak również analiza (o ile pozwoli na to stan zachowanych skamieniałości) budowy jamy ustnej i gardła wczesnych gatunków człowieka. Zagadnienie pochodzenia i najwcześniejszego rozwoju mowy stanowi kolejną z kwestii budzących wielkie zainteresowanie archeologów zajmujących się epoką paleolitu. Co najmniej jeden Homo habilis ma cechy wskazujące na ewolucję w kierunku kolejnego, odrębnego gatunku wczesnego Homo, którego najstarszy egzemplarz kopalny pochodzi sprzed 1,75 miliona lat. Zachwycająco kompletny szkielet owego Homo ergaster stanowią szczątki chłopca z Nariokotome sprzed 1,6 miliona lat, znalezione w pobliżu jeziora Turkana we wschodniej Afryce. Chłopiec z Nariokotome liczył w chwili śmierci zaledwie jedenaście lat, ale miał ponad 1,5 metra wzrostu i mózg o pojemności 880 centymetrów sześciennych. Gdyby dorósł, osiągnąłby zapewne około 175 centymetrów wzrostu i pojemność mózgu około 900 centymetrów sześciennych - co wyraźnie zbliża go do proporcji mózgu i wielkości ciała charakterystycznych dla człowieka współczesnego. W ciągu 1,5 miliona lat, jakie upłynęły od czasu australopiteków, mózg ludzki powiększył się niemal dwukrotnie, i był tylko o mniej więcej jedną trzecią mniejszy od mózgu człowieka współczesnego. Rozwój mózgu wiąże się po części z ogólnym powiększeniem rozmiarów ciała, które osiągnęło obecną wielkość (na ogół także budowę) wraz z Homo ergaster. Przede wszystkim jednak wiąże się z ewolucyjną przydatnością większych mózgów: ich posiadacze byli sprytniejsi od swoich przodków - sprawniej pozyskiwali pożywienie pochodzące z łupów większych drapieżników (być może nawet sami uprawiali w ograniczonym zakresie łowiectwo), wytwarzali lepsze narzędzia, lepiej mówili, byli - rzec można - lepszymi członkami społeczeństw, w których żyli. Trzeba pamiętać, że postęp wcale nie musi być spek- 130 131 takularny, by zwiększył szansę przeżycia i pozostawienia większej liczby potomków; w dodatku proces doboru naturalnego utrwala zmiany w dalszych pokoleniach - tak w ciągu setek tysięcy lat powstają nowe gatunki, niekiedy zresztą, w szczególnie sprzyjających okolicznościach, dzieje się to dużo szybciej. Szczegóły uzębienia Homo ergaster wskazują na większy udział mięsa w stosunku do przeżuwanego pokarmu roślinnego; szczegóły budowy nosa i ucha stanowią formy pośrednie między małpimi i ludzkimi; detale krtani sytuują się pomiędzy formami australopiteka i ludzkimi, co czyni bardziej wiarygodnym przypuszczenie, że język mógł się rozwinąć na tym właśnie - reprezentowanym przez Homo ergaster -etapie rozwoju. Homo ergaster to nazwa nadana gatunkowi reprezentującemu tę fazę rozwoju w Afryce. W tym czasie jednak istoty ludzkie rozprzestrzeniły się już także na inne części świata. Ze znalezisk wynika, że już w czasach Homo habilis człowiek reprezentujący oldowajską tradycję wytwarzania narzędzi dotarł do Europy i Azji. Możliwe, że odmienność dalekowschodniego typu człowieka i jego narzędzi jest wynikiem bardzo wczesnej migracji z Afryki, jeszcze przed ukształtowaniem się w pełni Homo ergaster i ugruntowania się tradycji narzędzi aszelskich. Nie ma wątpliwości co do tego, że okazy Homo erectus z Chin, Jawy i innych stanowisk archeologicznych w Azji, mimo przynależności do tego samego etapu ewolucji fizycznej, nie są identyczne z afrykańskim Homo ergaster, zaś aszelskie pięściaki występują w tej części świata rzadziej i mają prostsze formy. Na Dalekim Wschodzie Homo erectus ze swymi prostymi narzędziami kamiennymi (nie mamy pojęcia, jak poczynał sobie z nietrwałymi materiałami w rodzaju bambusa) istniał bez większych zmian bardzo długo, być j może jeszcze 100 000 lat temu. W Afryce i Europie Homo ergaster wyewoluowal z czasem w nowy gatunek. Po fazie ergaster (i podobnego doń Homo erectus) większość zmian ewolucyjnych dotyczyła raczej czaszki niż szkieletu, który osiągnął już wówczas postać mniej lub bardziej zbliżoną do dzisiejszej. Czaszki Homo ergaster były ciężkie i masywne, za dużą i nieregularną twarzą krył się stosunkowo mały mózg. Rysy jego potomków zmieniały się powoli, w miarę jak ich mózg się powiększał. Ze stanowiska w Grań Dolina w Hiszpanii (około 800 000 lat temu) pochodzą szczątki (kości dłoni i stopy, zęby, szczęka i kawałki czaszki) 132 wykazujące rozwój od czasu Homo ergaster, szczęka Homo hei-delbergensis znaleziona w Mauer zdradza jeszcze więcej podobieństw do człowieka współczesnego, a piszczel z Boxgrove w Anglii należy do stworzenia tego samego rodzaju i pochodzi ze zbliżonego okresu. (W tym samym mniej więcej czasie do Europy dotarła tradycja aszelskich pięściaków: wcześniej używano prostszych narzędzi tradycji oldowajskiej). Fakt korzystania z ognia i budowy schronień w epoce Homo ergaster w Afryce nie jest bezspornie udokumentowany. W Europie, zwłaszcza po ochłodzeniu, jakie zaczęło się około 800 000 lat temu, posiadanie ognia i możliwości schronienia się przed dokuczliwością klimatu stało się warunkiem przetrwania. Oczywisty wybór stanowiły jaskinie, wiemy też z wykopalisk we Francji, Niemczech i Syrii o ulepszaniu siedzib przez wznoszenie murów ochronnych i i osadzanie słupów. Najstarsze ślady posługiwania się przez ludzi ogniem pochodzą sprzed 400 000 lat. Ogień oznaczał nie tylko poprawę warunków życia w sensie materialnym (jak ogrzewanie czy wędzenie i pieczenie mięsa); ognisko dawało także światło, które pozwalało prowadzić aktywną egzystencję również po zapadnięciu zmroku i - przede wszystkim - sprzyjało rozwojowi życia społecznego - dzielono się przy nim mięsem, dokonywano toalety i opiekowano się przychówkiem. Brak innych świadectw poza paleniskami nie pozwala określić, w jaki sposób podtrzymywano ogień uzyskiwany najpierw dzięki pożarom, a potem rozniecany przez pocieranie o siebie dwóch kawałków drewna. Jego opanowanie stanowiło kolejne świadectwo ludzkiej zdolności współdziałania. Również z Afryki pochodzą znaleziska dokumentujące dalszy rozwój Homo ergaster. Ze stanowiska w Etiopii pochodzi tzw. czaszka Bodo licząca około 600 000 lat. Ze wszystkich skamieniałości ludzkich ma ona największą twarz, z wydatnymi łukami brwiowymi i wyrostkiem ciągnącym się wzdłuż grzbietu czaszki (stanowił on podstawę zaczepienia potężnych mięśni), które byłyby całkiem na miejscu u azjatyckiego Homo erectus. Okolice nosa i czoło czaszki Bodo są bardzo bliskie formom współczesnym, podobnie jak budowa szczęki. Co ciekawe, na kościach oczodołów, policzków, czoła i tylnej części czaszki znajdują się nacięcia, wskazujące, że osobnik z Bodo został obdarty ze skóry, rany bowiem nigdy się nie zagoiły. Wszystko przemawia za tym, że mamy tu do czynienia z kanibalizmem lub jakimś obrzędem po- 133 śmiertnym, podobnie jak ma to miejsce w przypadku szczątków ludzkich z Czu-Ku-Tien w Chinach (sprzed około 450 000 lat). W czasach nowszych kanibalizm bywał uprawiany nie tyle ze względu na odżywczą wartość mięsa, ile raczej ze względów rytualnych. Niezmiernie mało jest śladów, które mogłyby wskazywać na istnienie jakiś obrzędów czy wierzeń, lecz możliwość kanibalizmu - i sporadyczne znaleziska kości z geometrycznymi wzorami i żłobieniami, a także resztki barwników stanowią świadectwo pierwszych przebłysków ludzkiej wyobraźni. Nic jednak nie wskazuje, by wykonywano wówczas jakiekolwiek i ozdoby osobiste albo dzieła, które - choćby przy największej dozie dobrej woli - moglibyśmy nazwać dziełami sztuki. Odkrycie z Bodo jest rodzajem czaszki, jaką moglibyśmy znaleźć obok żuchwy z Mauer i piszczeli z Boxgrowe. Być może razem z pokrewnymi znaleziskami pochodzącymi mniej więcej z tego samego czasu pozwoli nam zidentyfikować nowy gatunek - Homo heidelber gensis, dziedzica Homo ergaster w Afryce i Europie. Tam właśnie, po kilkuset tysiącach lat ewolucji, Homo heidelbergensis rozwinął się w człowieka neandertalskiego (Homo neanderthalensis). Już czaszka sprzed 400 000 lat z francuskich Pirenejów (znaleziona wraz ze szczątkarni około sześćdziesięciu innych osobników) wykazuje cechy stadium wyjściowe neandertalczyka, z pojemnością czaszki osiągającą około 1160 cm sześciennych, dużo więcej niż u Homo ergaster, ale wciąż mniej od neandertalczyka i człowieka współczesnego. Kamienne narzędzia towarzyszące temu znalezisku należą głównie do przemysłu tajackiego, poprzedzającego wyroby mustierskie, które z reguły towarzyszą szczątkom neandertalskim z późniejszych czasów. Czaszka z Petralona w Grecji mieściła jeszcze większy mózg, o pojemności 1220 cm sześciennych, i pomimo braku typowo neander-talskich cech w budowie tylnej części głowy miała wydatne łuki brwiowe późniejszych neandertalczyków oraz ich szerokie otwory nosowe i wydatne policzki. To samo przejście od Homo heidelbergensis do późniejszych form Homo widzimy także w Afryce - w kształcie czaszki z Broken Hill w Kabwe, kiedyś określanej mianem czaszki "człowiek z Rodezji". Mamy tu formę pośrednią między typem człowieka z Bodo a wczesną postacią Homo sapiens, bez śladów odrębności, która uczyniła euroazjatyckich neandertalczyków odrębnym gatunkiem. Na pierwszy rzut oka czaszka z Kabwe, z wydatnymi łukami brwiowymi jako najbardziej charakterystyczną cechą, wygląda dość obco. Jednak jej ogólny kształt i pojemność bliska średniej współczesnej (około 1300 centymetrów sześciennych), zapowiadają już dzisiejszego człowieka, zwłaszcza ze względu na pionowe krawędzie boczne i rozwiniętą potylicę. Czaszkę z Broken Hill datuje się na około 300 000 lat temu. Uważa się, że umiejscowienie krtani wskazuje na większą zdolność wytwarzania szerszego pasma dźwięków, które mogłyby zostać użyte w postaci mowy, niż w jakichkolwiek wcześniejszych skamieniałościach ludzkich - czy też neandertalczyków, których zdolność do wymawiania pewnych spółgłosek bywa podawana w wątpliwość. Świadectwa dowodzą, że ewolucja w pełni rozwiniętego człowieka współczesnego Homo sapiens sapiens dokonała się w Afryce. Znaleziska kości, pokrewieństwo genetyczne z ludźmi współczesnymi i odkrycia przejściowych form wytworów ludzkich wskazują na to, że Afryka po raz kolejny stała się ośrodkiem ewolucji człowieka. Mimo że pierwsze naprawdę udoskonalone narzędzia od czasu wynalezienia pięściaka odkryto na paryskim przedmieściu, od którego wzięły swą nazwę (Le-vallois-Perret), to ich kolebką była wschodnia Afryka przed około 250 000 laty. Technika lewaluaska oznacza wielki postęp w zakresie produkcji narzędzi, polegający na tym, że bezpośrednie działania zmierzające do uzyskania odpowiedniej formy musiał poprzedzać namysł: rdzeń przygotowywany był w trakcie długotrwałej obróbki wstępnej do tego stopnia, że ostatnie uderzenie pozwalało uzyskać ostrze lub skrobaczkę nie wymagającą praktycznie dalszej pracy. Robiąc pięściak, jego twórca śledził zmiany kształtu postępujące z każdym kolejnym uderzeniem; w przypadku techniki lewaluaskiej ostateczna forma wyłaniała się po jednym, celnie wymierzonym uderzeniu w obrobiony rdzeń. Narzędzia lewaluaskie oznaczają zatem w stosunku do wcześniejszej formy nie tylko udoskonalenie techniczne, lecz także postęp intelektualny - któremu odpowiada odnotowane, z grubsza rzecz biorąc w tym samym czasie, pojawienie się prawdziwego Homo sapiens. Możemy - nie bez podstaw - przypuszczać, że wyszukana technika lewaluaska miała swój odpowiednik w użyciu języka, z jego poczuciem logiki towarzyszącej coraz bardziej rozwiniętym "zdaniom". Technika lewaluaska nie przyjęła się wszędzie (przede wszystkim brakowało do tego zasobów odpowiedniego kamienia), lecz w większej części zamieszkanego świata - poza Dalekim Wschodem należącym do Homo erectus i jego mało zaawansowanych ewolucyjnie potomków, 134 135 cały czas posługujących się narzędziami oldowajskimi - zaznaczyło się wyraźne zróżnicowanie typów narzędzi i skuteczniejsze wykorzystanie dostępnych materiałów. Była to epoka środkowego paleolitu, w odróżnieniu od dolnego paleolitu z jego oldowajskimi i aszelskimi narzędziami. Później, około 75 000 lat temu, pojawiły się w południowej i wschodniej Afryce pojedyncze zwiastuny jeszcze bardziej zaawansowanej technologii. Po raz pierwszy ważnym elementem narzędzi, zamiast szerokich odłupków, stały się ociosywane od przygotowanych rdzeni wąskie ostrza. Lepiej nadawały się na noże i części takich przyrządów jak przebijaki i rylce, które można było zmniejszać, podczas gdy odłupki zachowywały stałą wielkość. Ostrza są znakiem firmowym kultur Europy późnego paleolitu, Europy kromaniońskich artystów jaskiniowych, ludzi całkowicie nowoczesnych, którzy pojawili się około 40000 lat temu. I znów najwcześniejsze ze współczesnych typów ludzkich spotykamy w Afryce. U ujścia rzeki Klasies i w jaskiniach Border w południowej Afryce znaleziono bardzo współcześnie wyglądające skamieniałości datowane na 115 000-75 000 lat temu (nieco później u ujścia rzeki Klasies pojawiły się także nowe technologie ostrzy kamiennych); z Tanzanii, Sudanu, Etiopii i Maroka pochodzą dalsze okazy o wyraźnych cechach współczesnych - wysokich, pojemnych czaszkach, płaskich twarzach, podbródkach - sprzed 150000 lat. Obok skamieniałości i odkrywanych sporadycznie narzędzi mamy też coraz więcej dowodów genetycznych na to, że Homo sapiens sapiens narodził się w Afryce. Porównania genetyczne współczesnych populacji całego świata (należących do jednego gatunku, mogących krzyżować się i dawać płodne potomstwo) wskazują, że największe zróżnicowanie mitochondrialnego DNA spotykamy właśnie w Afryce. Wynika z tego, że ludzie współcześni żyli tam dłużej niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie, co pozwoliło na pojawienie się większej liczby odmian wspólnego dla nas wszystkich mitochondrialnego DNA. Możliwe stało się nawet ustalenie przybliżonej daty narodzin człowieka współczesnego - 200 000-100 000 lat temu - czemu odpowiada wiek wspomnianych wyżej skamieniałości z Afryki. Badania mitochondrialnego DNA prowadzono również w przypadku neandertalczyków. W pierwotnym znalezisku z doliny Neandru zachowało się wystarczająco dużo materiału genetycznego byśmy mogli orzec z dużym prawdopodobieństwem, że ten właśnie osobnik -a tym samym zapewne wielu jego współbraci - nie był spokrewniony 136 z człowiekiem współczesnym i wydaje się bardzo wątpliwe lub wręcz niemożliwe, by krzyżował się z naszymi przodkami. Jak można sądzić, drogi obu gatunków rozeszły się wraz z Homo heidelbergensis około 500 000 lat temu. W świetle obecnego stanu wiedzy wygląda na to, że afrykański Homo heidelbergensis dał początek archaicznemu Homo sapiens, późniejszemu Homo sapiens sapiens, natomiast europejski Homo heidelbergensis zapoczątkował linię prowadzącą do wymarłego Homo sapiens neanderthalensis. Przeciętnie neandertalczycy mieli większe mózgi od nas, ale byli nieforemni, dostosowani fizycznie (zwłaszcza u kresu swego istnienia) do bardzo surowych warunków panujących około 120 000 lat temu, gdy zaczęło się ostatnie zlodowacenie. Neandertalczycy przetrwali w tych trudnych warunkach dzięki łowiectwu i zbieractwu. Zachowały się ich drewniane oszczepy, nie znali natomiast igieł kościanych, którymi mogliby zszywać odzież (ich starte zęby dowodzą, że żuli skóry upolowanych zwierząt, by się nimi okrywać). Znali za to ogień i budowali sobie schronienia lub przystosowywali naturalne kryjówki. Ich narzędzia reprezentują techniki środkowego paleolitu; nie znali ostrzy. Nie wytwarzali ozdób osobistych czy godnych wzmianki dzieł sztuki (przypisuje się im zaledwie kilka wy drapanych linii). Grzebali (zapewne nie zawsze) zmarłych, mogli też uprawiać kult niedźwiedzia jaskiniowego, być może przepełnieni podziwem dla podobnej do nich z kształtu i tylekroć potężniejszej bestii. (W ostatnim okresie istnienia neandertalczycy zaadoptowali elementy wyższego poziomu życia -stosowali ostrza i ozdoby, ale archeolodzy przypuszczają, że było to skutkiem oddziaływania żyjących już wówczas obok nich ludzi kromaniońskich) . Neandertalczycy byli ludźmi północy, przywykłymi do chłodu. Jednak we wczesnej fazie ostatniego zlodowacenia część z nich powędrowała na południe, do wschodniej części basenu Morza Śródziemnego, gdzie zetknęła się z napływającymi z Afryki przedstawicielami współczesnego typu człowieka. Możliwe, że neandertalczycy przybyli na Bliski Wschód pierwsi, ale już dla okresu sprzed 90000 lat (a może nawet nieco wcześniejszego) mamy na tym obszarze liczne świadectwa obecności Homo sapiens sapiens. Byli to ludzie współcześni, ale bez współczesnej kultury: używali tych samych narzędzi paleolitycznych, jakimi posługiwali się neandertalczycy (i większość ludzi na świecie - w stanowiskach z tego czasu 137 tylko sporadycznie spotykamy ostrza). Od neandertalczyków odróżniało ich właściwie tylko to, że niekiedy grzebali zmarłych wraz z ofiarami w postaci jedzenia i polowali skuteczniej, wykorzystując pory roku. Około 60000 lat temu neandertalczycy, którzy wrócili do wschodniej części basenu Morza Śródziemnego (o ile w ogóle opuszczali), posługiwali się wciąż tą samą techniką wytwarzania narzędzi, sięgającą środkowego paleolitu. Typowe dla tego okresu narzędzia z ostrzami pojawiły się w tym regionie około 46 000 lat temu i na zawsze wyparły archaiczne techniki środkowego paleolitu najstarsze stanowiska, w których udokumentowana jest ta istotna zmiana, znajdują się właśnie we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego. Pytanie, czemu człowiek współczesny (pod względem budowy fizycznej), który pojawił się na scenie dziejów przed co najmniej stu tysiącami lat, przez dziesiątki tysięcy lat nie wykazywał w zachowaniu praktycznie żadnych różnic w stosunku do swoich poprzedników dotyczy jednej z kluczowych kwestii ewolucji człowieka i skłania do filozoficznej refleksji. Poza sporadycznie występującymi ostrzami i nieco udoskonaloną strategią łowiecką, być może także poza nielicznymi przypadkami darów składanych w grobach, nic nie zapowiada wspaniałej kariery obdarzonego wielkim mózgiem Homo sapiens sapiens (należy tu wspomnieć imponujące harpuny kościane znalezione w paleolitycznym skądinąd stanowisku, datowane na około 80 000 lat. Stanowią one jeden ze wspomnianych wcześniej przykładów izolowanych znalezisk, nie mających odpowiedników, gdzie indziej. Wyjaśnienie tego problemu należy odłożyć do czasu nowych odkryć. Jeżeli harpuny te okażą się istotnie tak stare, jak się wydaje, to można wyciągnąć stąd wniosek, że wielki mózg ich domniemanego twórcy Homo sapiens sapiens już wcześniej skłaniał go do podejmowania eksperymentów w zakresie produkcji narzędzi). Pytanie, dlaczego kultura górnego paleolitu - z narzędziami posiadającymi ostrza, szerszym zasobem surowców, w tym kośćmi i porożem jeleni, większymi społecznościami, lepszymi metodami zdobywania żywności, bogatymi pochówkami, ozdobami ciała i sztuką - nie pojawiła się wcześniej -stanowi jedną z kwestii kolosalnej wagi, gdyż dotyczy samej istoty ewolucji ludzkiego umysłu. Sugeruje się, że mimo współczesnego wyglądu, czaszki wczesnych Homo sapiens sapiens kryły mózgi, które wymagały jeszcze 138 drobnych zmian za sprawą genetycznych mutacji w trakcie doboru naturalnego. Cała historia gatunku ludzkiego to dzieje przyśpieszonego rozwoju zdolności umysłowych; prawdopodobnie wynikały one przede wszystkim z wymagań życia społecznego, lecz rychło znalazły zastosowanie w walce o przetrwanie, wyrażającej się wytwarzaniem narzędzi i zdobywaniem pokarmu. Możliwe jest także, że mózgi Homo sapiens sapiens od samego początku były równie sprawne jak dzisiaj, ale ich uzdolnienia zostały zrazu wykorzystane w sferze społecznej, natomiast wytworzenie i utrwalenie się w umyśle tak skomplikowanego zjawiska jak język wymagało więcej czasu. W pełni współczesny umysł pojawiłby się zatem około 50 000 lat temu jako świadoma siła scalająca odrębne wcześniej sfery psychiki przez introspekcję, monolog wewnętrzny i rozmowę z innymi osobnikami. To skomplikowane zagadnienia, ściśle związane z odwiecznym problemem ludzkiej świadomości, wspominam tu o tym jednak, by pokazać, że archeologia odgrywa niepoślednią rolę w dyskusji o istocie człowieczeństwa. Powiedziałbym nawet, że odgrywa w niej rolę bardziej doniosłą niż spekulacje poświęcone kontynentom pochłoniętym przez morskie odmęty i wizje dawnej Atlantydy objawione śpiącym prorokom. 7. Do historii Wygląda na to, że człowiek współczesny opuścił Afrykę dość wcześnie. Spotkaliśmy już ludzi współczesnych (chociaż nie wykazywali szczególnie współczesnych cech) we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego około 90 000 lat temu. Stanowisko nad Morzem Czerwonym sprzed około 125 000 lat sprawia wrażenie odskoczni, skąd mogli się udać przez Zatokę Adeńską i dalej, brzegiem Morza Arabskiego i Zatoki Bengalskiej, aż na Sumatrę, Jawę i do Australii. Wiemy, że na Borneo dotarli już 40 000 lat temu, a do Australii co najmniej 35 000 lat temu (niektórzy są zdania, że dużo wcześniej). Ich ekspansja wymagała na pewnych obszarach użytkowania tratw lub łodzi, co wydaje się całkiem prawdopodobne, wziąwszy pod uwagę, że już Homo erectus dotarł na wyspy Dalekiego Wschodu, które nigdy nie miały połączenia z lądem stałym. Jak się wydaje, na Dalekim Wschodzie człowiek współczesny zajął miejsce mniej rozwiniętego ewolucyjnie poprzednika; brak świadectw wskazujących, by się z nim krzyżował. W niedawno przebadanych stanowiskach natrafiono wprawdzie na ślady współistnienia obu form Homo - erectus i sapiens, lecz teoria równoległej ewolucji lokalnych ras ludzkich w różnych częściach świata (w kolejności - erga-stererectus, archaiczny sapiens i sapiens sapiens) znajduje się na razie w odwrocie. Zróżnicowanie rasowe współczesnej ludzkości ma zresztą bardzo powierzchowny charakter - zasadniczo jesteśmy gatunkiem tropikalnym, który przystosował się do życia w mniej przyjaznych klimatach nie na drodze zmian fizjologicznych (Eskimosi wykazują pewne ślady przystosowania do klimatu Arktyki, choć daleko im pod tym względem do neandertalczyków), ale za sprawą inteligent- 140 niejszego zachowania: lepszych narzędzi i odzienia, skuteczniejszych strategii myśliwskich organizacji społecznej. Inaczej mówiąc, człowiek wykorzystał specyficznie ludzkie zjawisko, jakim jest kultura, ogromny i wciąż rosnący zasób doświadczeń, wspomnień i wyobrażeń, wolny od genetycznego determinizmu, rozpowszechniany i przekazywany w swoiście ludzki sposób - przez język i nauczanie. Zaawansowana technika wyrobu ostrzy dotarła do wschodniej części basenu Morza Śródziemnego około 46 000 lat temu, kiedy cieplejszy interstadiał ostatniego zlodowacenia pozwolił ludziom współczesnym wejść do Europy. Możemy nakreślić drogi, jakimi - znani nam jako kromaniończycy - rozprzestrzenili się po Europie, docierając przed 36000 laty do szeregu datowanych stanowisk we Francji i Hiszpanii. Krótko potem współistnieli jeszcze z ostatnimi neandertalczykami i jak się wydaje oddziaływali na nich w zakresie techniki wyrobu ostrz i zdobienia ciała. Europa tego ciepłego interstadiału epoki lodowcowej była chłodniejsza od dzisiejszej, a z nadejściem kolejnej i ostatniej fazy ostatniego zlodowacenia stała się jeszcze zimniej sza, osiągając najniższe temperatury około 18 000 lat temu. Mimo to nie brakowało w niej zwierzyny. Wykorzystując obfitość pokarmu, kromaniończycy wypracowali sposób życia zaskakująco nowy na tle długich dziejów ludzkości, a ich sztuka może śmiało konkurować z wszystkim, co od tej pory stworzono w tej dziedzinie. Najdawniejsze wyroby używane do ozdoby (w formie paciorków) pochodzą ze wschodniej Afryki i powstały około 46 000 lat temu. Kromaniończycy chętnie ich używali. Pojawienie się ozdób jest wydarzeniem o wielkim znaczeniu w dziejach człowieka (być może wcześniej ludzie malowali się za pomocą kawałków ochry i innych materiałów mogących służyć do barwienia ciała, które niekiedy znajdujemy wśród pozostawionych przez nich odpadków). Przystrajanie ciała jest oznaką samoświadomości i chęci kształtowania obrazu własnej osoby u innych członków społeczności: świadectwem, że około 50 000 lat temu istniał już umysł w pełni porównywalny z naszym. Neandertalczycy z pewnością praktykowali pochówki przynajmniej niektórych ze swoich zmarłych, ale w ich grobach brak darów pogrzebowych, a zwłoki nie noszą śladów ozdób czy barwienia, jak ma to miejsce w przypadku ludzi współczesnych. Bogato wyposażone groby sprzed 26 000 lat znajdujemy w Australii. W Europie także niektórym pochówkom z okresu górnego paleolitu towarzyszą wielkie ilości darów. 141 W Sungirze koło Moskwy odzież zmarłych zdobiły tysiące krążków z ciosów mamutów, bransolety z tego samego materiału i przewiercone kły lisów. Stanowisko w Sungirze sprzed 25 000 lat ukazuje początki hierarchii społecznej - pochówki ludzi ważniejszych są bogatsze, podobnie jak bogatsze były ich chaty wzniesione z kości mamutów, znane z innych stanowisk we wschodniej Europie. Ludzie górnego paleolitu żyli w większych grupach, a ich aktywność obejmowała dużo większą przestrzeń, niż aktywność ich przodków. Naświetlenie (oczywiście na ile to możliwe) procesu powstawania coraz bardziej złożonych społeczeństw - od grup myśliwskich górnego paleolitu przez pierwsze społeczności rolnicze po najdawniejsze cywilizacje miejskie - to kolejny cenny wkład wniesiony przez archeologię do naszego myślenia o miejscu, jakie zajmujemy w świecie. Najbardziej zaskakującym wynalazkiem ludzi współczesnych jest sztuka. Po milionach lat ewolucji, w trakcie których nie pojawiło się nic poza nielicznymi rysami i śladami na kamieniach i kościach, znaj! dujemy zachwycające dzieła sztuki - sprzed 35 000 lat w Europie sprzed 30 000 lat w Afryce i sprzed 20 000 lat w Australii. W Europi| spotykamy malarstwo naskalne, małe rzeźby i ryty wykonane z kości lub ciosów mamutów i z gliny. Najstarsze malowidła jaskiniowe we Francji powstały przed 30 000 lat; z tego samego okresu pochodzi jedna z najciekawszych rzeźb - figurka człowieka z głową lwa. Motywację i znaczenie tej sztuki (tworzonej przez około dwadzieścia tysięcy lat!) próbowano tłumaczyć różnie - magią myśliwską i magią płodności, szamanizmem, totemizmem, dualizmem seksualnym, kształtowaniem się świadomości etnicznej. Pewne jest tylko to, że sztuka paleolityczna dowodzi pełnego rozwoju ludzkiej wyobraźni i zdolności twórczych. Zrodził ją ten sam umysł, który udoskonalił narzędzia, wynalazł skuteczniejsze strategie zdobywania żywności i wprowadził bardziej zorganizowane formy życia społecznego. Nawet w surowych warunkach zlodowacenia, zamiast wycofać się na południe -jak czyniono wcześniej - ludzie współcześni wtargnęli na obszary nietknięte stopą człowieka. Wielkie stada zwierzyny łownej na j stepach Syberii stały się dla myśliwych źródłem wysokokalorycznej żywności, niezbędnej do utrzymania się przy życiu w zimnym klimacie, wabiąc ich zarazem coraz dalej na wschód, w kierunku Ameryki.; Obniżenie poziomu mórz spowodowało powstanie pomostu lądowego i między Półwyspem Czukockim i Alaską, skąd niezamarznięty korytarz pomiędzy lodowcami pokrywającymi Góry Skaliste i północno-wschodnią część Kanady prowadził do cieplejszych obszarów na południu. Paleolityczni myśliwi dostali się do Ameryki tą właśnie drogą, lub też płynąc wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża, które nie było na całej długości skute lodem. Ów korytarz był z pewnością otwarty w okresie, z którego pochodzą najstarsze - sprzed 13 500 lat - ślady obecności człowieka w Ameryce (najdalej dwa tysiące lat później ludzie dotarli już do południowego krańca Ameryki Południowej). Krzemienne ostrza z Syberii sprzed około 14 000 lat można zestawić z niemal równie starymi ostrzami z Ameryki Północnej; na Alasce znaleziono nawet kościaną igłę sprzed 13 800 lat. Amerykańskie ostrza są jednak cieńsze od syberyjskich i techniką obróbki krzemienia przypominają wytwarzane w Europie przez kilka tysiącleci około 20 000 lat temu. Z tego faktu wysnuto hipotezę, że być może ludzie dotarli do Ameryki wędrując wzdłuż atlantyckiego wybrzeża Francji, potem wzdłuż lodowca skandynawskiego, przez lód pokrywający Grenlandię i Labrador, do tej części wschodniego wybrzeża Ameryki, która była wolna od lodowców na północnej części kontynentu. Na poparcie tej śmiałej hipotezy brak jednak dowodów, a datowanie znalezisk po obu stronach Atlantyku jest rozbieżne. Z pewnych śladów wysnuwa się wnioski o obecności człowieka w Wirginii przed 15 000 lat (lub wręcz 18 000), a w Pensylwanii przed 20 000 lat, hipotezy te są jednak przedmiotem sporów, podobnie jak starsze datowania stanowisk z Ameryki Środkowej i Południowej. Z badań DNA wynika, że ludzie mogą żyć w Ameryce nawet od 30 000 lat, zaś pokrewieństwa między językami indiańskimi pozwalają na domysły (i nic ponadto), że ludzie zasiedlili Nowy Świat około 20 000 lat temu. Badania DNA wskazują również, że najbliżej spokrewniona z Indianami jest ludność okolic Bajkału w południowej Syberii. W jakiej mierze współczesne typy rasowe były już ukształtowane przed 20 000 lat pozostaje kwestią otwartą i dlatego, mimo podobieństwa rdzennych mieszkańców Ameryki do ludów syberyjskich, zawsze należy się spodziewać znacznego zróżnicowania wśród szczątków ludzkich, podobnie jak ma to miejsce we współczesnych populacjach. Trudno budować poważne hipotezy opierając się na przypadkowych znaleziskach w postaci czaszki trochę przypominającej antropologiczny typ Aj-nów czy Polinezyjczyków, albo kromaniończyków czy Wikingów (zależnie od tego, jakie wykazuje podobieństwa). Nie znaczy to, że mi- 142 143 gracja do Ameryki nie mogła przebiegać w kilku fazach i że nie wszystkie wiodły przez Syberię, ale brak nam podstaw, by wypowiadać się na ten temat, ponieważ znaleziska szczątków ludzkich należą w Ameryce do rzadkości, a źródła materialne dotyczą dopiero ostatnich 13 000 lat. Złożony zapis geologiczny glacjałów i interglacjałów, które kształtowały klimat świata w ciągu ostatniego miliona lat, pokazuje wyraźnie, że zlodowacenia przychodziły powoli, ale ustępowały szybko, w ciągu dwóch, trzech tysięcy lat. Nie przebiegało to jednak tak gładko, ponieważ generalną tendencję polegającą na ocieplaniu klimatu, zakłócały krótkie okresy ochłodzenia. Jednocześnie w okolicach położonych dalej na południe, gdzie nie było mrozów ani śniegu (po/a obszarami górskimi), ochłodzenie niosło ze sobą suszę, a ocieplenie opady. Wraz ze wzrostem temperatury i opadów lodowce topniały, a poziom mórz się podnosił. W okresach ocieplenia strefy ekologiczne przesuwały się dalej, na północ i na większą wysokość. Wraz z końcem ostatniego zlodowacenia, około 12 000 lat temu, tundra, która wcześniej sięgała północno-zachodniej Europy, zaczęła się cofać w kierunku Syberii, a wraz z nią właściwa dla tej strefy fauna (niekiedy po prostu zanikała). Ludzie górnego paleolitu przez jakiś czas podążali za wędrującą na północ zwierzyną, ale na obszarach, gdzie żyli wcześniej, rozwinął się mniej spektakularny w aspekcie archeologicznym, ale za to efektywny sposób zdobywania żywności, nazwany mezolitycznym; rozwijał się on na obszarach leśnych strefy umiarkowanej i wzdłuż wybrzeży. Dalej na południe, zwłaszcza we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego i na obszarach położonych w głębi lądu, gdzie obfitość form życia w epoce lodowcowej nie dorównywała północy, sprawy także uległy zmianie - i to w sposób wręcz dramatyczny. Na długo przed końcem plejstocenu, 17 000 do 15 000 lat temu, nad górnym Nilem rozwinęła się nowa forma pozyskiwania żywności, stanowiąca zapowiedź kolejnej wielkiej rewolucji od czasu pojawienia się człowieka współczesnego - rolnictwa (nazywa się ją czasem rewolucją neolityczną, gdyż przynajmniej w Europie wiąże się ona na ogół z nową techniką obróbki narzędzi kamiennych - polerowania, a nie jak dawniej łupania). Sądząc po ostrzach krzemiennych sierpów, w Egipcie zbierano ekstensywnie dzikie odmiany zbóż. Zachowane żarna dowodzą, że mielono w nich ziarna. Te pierwociny rolnictwa nie wiązały się z celową hodowlą roślin i w końcu zanikły, świadczyły jednak o pomysłowości ówczesnych ludzi i stanowiły zapowiedź ich przyszłych osiągnięć. Jakieś pięć tysięcy lat później, gdy epoka lodowcowa dobiegła końca, we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego i na obszarach położonych dalej na wschód, podjęto znów próby żniw. Wzrost wilgotności po epoce lodowcowej sprzyjał urodzajowi dzikiej pszenicy i jęczmienia, co pozwalało zbierać je na większą skalę; w ten sposób rolnictwo stało się obok polowania na gazele podstawą ówczesnej gospodarki. Gdyby kogoś dziwiło, dlaczego podobnej działalności nie podjęto po ustąpieniu wcześniejszych zlodowaceń, wystarczy przypomnieć, że wówczas po prostu nie istniał jeszcze Homo sapiens sapiens, który mógłby wpaść na ten pomysł. Powstanie rolnictwa zależało od sprzyjających warunków klimatycznych, od występowania odpowiednich roślin, od tego, czy ludzie odczuwali potrzebę uzupełniania niedoborów żywności, ale przede wszystkim od tego, czy mieli dość sprytu, by dostrzec nowe źródło pożywienia. Na obszarze tzw. Żyznego Półksiężyca, rozciągającym się od wschodnich krańców delty Nilu, przez obszary położone w głębi lądu na wschód od wybrzeży Morza Śródziemnego, po góry Taurus w Turcji i dalej na południe, wzdłuż zachodnich stoków gór Zagros do Zatoki Perskiej, koszenie dzikich zbóż stopniowo doprowadziło do wykształcenia się rolnictwa. Wśród pozostałości po pewnych grupach łowiecko-zbierackich z tego regionu sprzed około 11 000 lat (lub -przechodząc do konwencjonalnego datowania - sprzed około 9000 lat p.n.e.), znaleziono krzemienne sierpy i żarna, które podobnie jak wcześniejsze, odkryte nad Nilem, wskazują, że zbierano i przetwarzano ziarna traw. Jak się wydaje, owi przedstawiciele kultury natufskiej przechowywali część ziarna i siali z dala od miejsc, gdzie trawy rosły samoistnie. Była to prawdziwie rewolucyjna ingerencja w porządek natury: transport kłosów (a trzeba pamiętać, że ziarna dzikich zbóż wysypują się bardzo łatwo) wymagał ich starannego doboru. W taki sposób ludzie zaczęli stosować selekcję roślin i zwierząt w celu zaspokojenia swoich potrzeb, czyniąc to, co natura robiła od zawsze. To Darwin odkrył, w jaki sposób dobór naturalny na ślepo kieruje ewolucją, a jego intuicja po części opierała się na obserwacji doboru hodowlanego stosowanego przez ludzi w stosunku do roślin i zwierząt. Około 8500 lat p.n.e. na niektórych obszarach rozpoczęło się prawdziwe rolnictwo; obok zbóż, takich jak pszenica i jęczmień, zaczęto uprawiać także soczewicę i groch. A to, co można było zrobić z roślinami, można też było uzyskać w stosunku do zwierząt - psa udomowiono 145 prawdopodobnie już pod koniec epoki lodowcowej. Przed 10 000 lat rozpoczęto udomowianie owiec i kóz, później świń i bydła, które żyły na obszarze Żyznego Półksiężyca. Bezpośrednim celem udomowienia zwierząt było przede wszystkim pozyskanie zasobów mięsa - korzyści w postaci mleka, wełny i siły pociągowej pojawiły się później. Wraz z udomowieniem zwierząt, które uwolniło ludzi od konieczności podejmowania wypraw łowieckich, i zapasami żywności pochodzenia roślinnego możliwe stało się osadnictwo na obszarze wsi z przyległymi polami i pastwiskami (ludy nie uprawiające ziemi prowadzą życie osiadłe wyłącznie w tych rzadkich przypadkach, gdy mają zapewniony pokarm - na ogół w postaci ryb). Pola, spichrze i coraz większa liczba udomowionych roślin i zwierząt nie tylko ułatwiały produkcję żywności, lecz także zwiększały jej ilość. Pochodzące sprzed około 8000 lat p.n.e. kamienne mury i wieże prehistorycznego Jerycha wskazują na istnienie w tym miejscu nie tylko osady, lecz także obszernych konstrukcji i nawet być może środków obronnych. Obfitość pokarmu wynikająca z osiadłego trybu życia miała nie tylko swoje plusy, lecz również minusy. To, co zaczęło się jako udogodnienie, a niekiedy zapewne było sprawą życia i śmierci, stało się pewnym uzależnieniem i ciężką pracą. Myśliwi i zbieracze nie trudzą się całymi dniami - natomiast rolnicy i hodowcy zwykle spędzają większość czasu na polach i w oborach. Żyzne pole stanowi własność wymagającą dbałości, a niekiedy również obrony. Konieczność organizacji życia (nasilająca się zwłaszcza w miarę rozwoju wsi), a także zarządzania zasobami zwierzyny i zapasami żywności, stwarzały mnóstwo okazji do typowej dla naczelnych walki o władzę i wykorzystywania sytuacji. Zjawiska te ujawniają się w najstarszych przykładach zróżnicowania pozycji społecznej, w postaci domostw i grobowców paleolitycznych. W tym czasie istnieli już wodzowie i szamani (nazywamy ich tak z braku lepszych określeń): rozwój rolnictwa miał wkrótce dać im okazję do realizacji szerszych ambicji. Około 9000 lat temu na przechodzącym rewolucję rolniczą Bliskim Wschodzie istniało już dużo więcej wsi. Nawet jeżeli nie miały, jak Je-rycho, kamiennych murów, to stały tam piętrowe domy i coś w rodzaju sanktuariów, z gipsowymi posągami i pokrytymi gipsem czaszkami wskazującymi na jakąś formę religijności, oraz istnienie kasty kapłanów, którzy sprawowali obrzędy. Około 6500 lat p.n.e. stanowisko z Latal Huyuk w Anatolii, ze swoimi stłoczonymi ciasno domami i "sanktuariami" z suszonej cegły i gipsu, z malowidłami ściennymi i posążkami związanymi z kultem płodności, dobitnie pokazuje, jak daleko przez kilka tysięcy lat zawiodła ludzi uprawa ziemi. Pierwszym poczynaniom w zakresie rolnictwa na Bliskim Wschodzie brakowało jednej tradycyjnie wiązanej z życiem osiadłym umiejętności: wytwarzania ceramiki. Po raz pierwszy pojawia się ona w Japonii i na kontynencie azjatyckim około 10 000 lat p.n.e. jako wytwór ludów nie-rolniczych, utrzymujących się ze zbieractwa i łowiectwa (ludy górnego paleolitu w środkowej i wschodniej Europie wypalały gliniane figurki, ale nie wytwarzały naczyń - ceramika należy do tych osiągnięć ludzkości, które pojawiły się niezależnie w różnych miejscach w innym czasie). Problem z użytkowaniem naczyń polega na tym, że stanowią one niewygodne pojemniki, bardziej użyteczne dla osiadłych społeczności rolniczych niż dla wędrownych łowców. Naczynia mają praktyczne przeznaczenie, ale łatwość ich ozdabiania i wyrobu (kiedy już opanuje się technikę wypalania w odpowiednio wysokich temperaturach) pozwoliło stworzyć wielką różnorodność stylów i tradycji zdobniczych, co pozwala łatwo odróżnić naczynia wytworzone przez rozmaite ludy, jak i przez ten sam lud w różnych czasach. Z tego powodu ceramika, nawet w postaci skorup, pomaga archeologom śledzić stosunki handlowe, migracje i ustalać chronologie (jak pamiętamy, odegrała ona dużą rolę w datowaniu erupcji wulkanu na Terze). Na Bliskim Wschodzie ceramika pojawia się około 7000 lat p.n.e. i wkrótce potem dociera do Europy, wraz z pierwszymi rolnikami, którzy przynieśli umiejętność uprawy ziemi do Grecji i na Bałkany. Rolnictwo upowszechniło się w Europie po części za sprawą migracji ludów Anatolii uprawiających ziemię, po części zaś dzięki przyswojeniu sobie nowych umiejętności przez ludność kultur mezolitycznych. Podobnie jak na pozostałych obszarach rolniczych, w Europie zaczęły zachodzić wielkie zmiany: już 5800 lat p.n.e. przystąpiono w Brytanii do pracy nad ogromnymi megalitycznymi grobowcami, które - zwłaszcza od połowy piątego tysiąclecia p.n.e. do około 2000 r. p.n.e. - stanowiły miejsce pochówku rolników zachodniej Europy; towarzyszyły im kręgi i szeregi głazów, które przetrwały same grobowce. Wraz z nadejściem do Europy rolnictwo rozprzestrzeniło się także na wschód od Żyznego Półksiężyca, sięgając doliny Indusu w północno-zachodnich Indiach. W Egipcie pojawiło się stosunkowo późno, około 5000 lat 146 147 p.n.e., stanowiąc początek źródeł archeologicznych, które wpisują się -zwłaszcza w zakresie dekoracji ceramiki, technik wytwarzania narzędzi kamiennych i pochówków - w odrębną protoegipską kulturę późnego okresu predynastycznego około 3500 lat p.n.e. W innych częściach świata gospodarka rolno-hodowlana pojawiła się w innym czasie, opierając się na typowych dla danego obszaru roślinach i zwierzętach, co dowodzi, że rolnictwo i hodowla zostały wynalezionej jednocześnie w różnych częściach świata. Umiejętność uzyskiwania wysokich temperatur, potrzebnych do wytwarzania ceramiki, pozwoliła też wytapiać metale z rud. Przed pojawieniem się metalurgii wykonywano wyroby z czystej miedzi kutej na zimno, ale wytapianie rud w celu otrzymania większych ilości miedzi wymagało bardzo wysokich temperatur i - znowu - niemałej inteligencji, by opracować cały proces. W rudach miedzi spotyka się także rudy innych minerałów, które utwardzają stop. Najlepszym dodatkiem pozwalającym uzyskać twardy brąz jest cyna, która jednak nie występuje razem z miedzią, więc przejście do epoki brązu z jej narzędziami i orężem wymagało umiejętności systematycznej obserwacji i przewidywania. Brąz stosowano w Anatolii i na Bliskim Wschodzie od około 3( lat p.n.e., w Europie pojawił się kilka wieków później, a w Egipcie - wiekach posługiwania się narzędziami miedzianymi - około 1500 ] p.n.e. Na Dalekim Wschodzie sztukę wytapiania brązu wymyślono około 2000 lat p.n .e., natomiast w Peru wyroby z miedzi pojawiły się dopiero 2000 lat temu, podobnie jak wyroby ze złota (w Bułgarii wytwarzano je 4000 lat wcześniej). W Ameryce Północnej miedź kuto | wyłącznie na zimno, a żelazo poznano dopiero po Kolumbie. Technikę wytopu żelaza odkryto w Anatolii około 1500 roku p.n .e.; szerzej za-i częto ją stosować po roku 1000 p.n.e., choć w Chinach opracowano js niezależnie około 600 roku p.n .e., natomiast w Afryce na południe Sahary - po roku 500 p.n.e. (wraz z techniką obróbki miedzi). Kolejny punkt zwrotny w dziejach ludzkości, na który archeologia może rzucić światło, to powstanie na całym świecie cywilizacji. Źródła archeologiczne poświadczają pojawienie się (w różnych miejscach w różnym czasie) szeregu powiązanych ze sobą zjawisk, które składają się na cywilizację - miast skupiających duże populacje, monumentalnych budowli, struktur władzy utworzonych przez królów lub kapłanów (albo jednych i drugich), różnych form więzi z obszarem podmiejskim, sztuki wyrażającej ideologię polityczną i religijną, takiego czy innego pisma pozwalającego prowadzić archiwa i administrować państwem. Archeologia próbuje scharakteryzować wzorce postępu w kierunku cywilizacji zależne od rozmaitych okoliczności, a tym samym próbuje określić najogólniejsze zasady kształtowania się cywilizowanego sposobu życia. Populacje, które osiągnęły większe rozmiary dzięki skutecznej uprawie roli i wymagały ściślejszej organizacji, by utrzymać osiągniętą pozycję, zmierzają siłą rzeczy w kierunku cywilizacji. Tworzą ośrodki miejskie, w których przywódcy nadzorują dwór, biurokrację i rzemieślników. Miasta wymagają żywności wytwarzanej przez rolników, jak również handlu z innymi ośrodkami miejskimi. Zbiorowości, w obrębie których żyje coraz więcej powiązanych ze sobą ludzi, wymagają z kolei praktycznej organizacji i silnej ideologii, która będzie jednoczyć populację i utrzymywać ją w posłuchu - umiejętności rządzenia i religii. Szczegóły struktury społecznej mogą się różnić znacznie między sobą, zależnie od koncepcji wypracowanych przez niezmiennie płodną wyobraźnię ludzi, którzy ją tworzą. Miasta mogą być małe i warowne, kontrolując ograniczone terytorium i utrzymując więzi z innymi miastami-państwami, jak miało to miejsce we wczesnym okresie istnienia cywilizacji mezopotamskiej, w pierwszych wiekach drugiej połowy IV tysiąclecia p.n.e. Mogą jednak także powiększać się, podporządkowując swojej władzy inne ośrodki, jak działo się to nad Nilem, gdzie władcy Memfis zjednoczyli Egipt wkrótce po 3100 r. p.n.e. W Mezopotamii życie skupiało się wokół kapłanów i administracji świątynnej; królowie dopiero z czasem przejęli kontrolę nad ośrodkami kultu, a pretensje do pokrewieństwa z bogami zaczęli zgłaszać dużo później. W Egipcie, mimo ogromnego znaczenia administracji świątynnej dla zarządzania krajem, królowie byli uważani za bogów od początku istnienia państwa, mimo że oczekiwano po nich (przynajmniej w teorii), iż będą sprawować władzę zgodnie z zasadami kosmicznego porządku. W swoich początkach Egipt był państwem zamkniętym, a handel odgrywał w nim daleko mniejszą rolę niż w państwach Mezopotamii - pewne wyobrażenie o wartości dóbr, jakie między nimi wymieniano, dają przedmioty i ofiary (w tym ludzie) pogrzebane wraz z władcami Ur około 2500 roku p.n.e.; nie ulega wątpliwości, że królowie miast-państw cieszyli się wielką władzą, nawet jeżeli nie byli uważani za bogów, jak faraoni. Prestiż, jakim cieszyli się ci drudzy, aż nadto dobitnie wyrażają pira- 149 midy wznoszone nieopodal Memfis w latach 2600 do 2200 p.n.e. jako kolosalne kompleksy grobowe władców w czasach Starego Państwa. W przeciwieństwie do nich, mezopotamskie zigguraty - mające kształt piramidy schodkowej - były siedzibami bóstw. Wszystkie te imponujące dzieła architektury dowodzą potęgi złożonej organizacji społecznej oraz ideologii, zrodzonych z intensywnej gospodarki rolnej i płynącego z niej wzrostu liczby ludności. W dolinie Indusu miasta powstały około 2600 r. p.n .e., na Krecie (w postaci pałaców) około 2000 r. p.n.e.; w Chinach miasta i administracja państwowa pojawiły się około stu lat potem. Podobnie jak w Egipcie i Mezopotamii wszystkim tym objawieniom cywilizacji towarzyszyło pismo: w Indiach przedstawia się ono najskromniej; do dziś zresztą nie potrafimy odczytać inskrypcji na kamiennych tłokach pieczęci z tego regionu, podobnie jak najstarszych zapisów pochodzących z minojskiej Krety. Pismo Egipcjan i Sumerów odczytali językoznawcy w XIX w., a rozszyfrowanie młodszego pisma kreteńskiego i dużo późniejszych hieroglifów Majów nastąpiło w drugiej połowie XX w. Już myśliwi górnego paleolitu używali znaków do liczenia, a nawet obserwacji księżyca (podobnie jak w wielu innych dziedzinach, przysługuje im pod tym względem tytuł pionierów), lecz zapotrzebowanie na systematyczną dokumentację służącą potrzebom administracji pojawiło się dopiero w złożonych społecznościach, tworzących pierwsze cywilizacje. Najstarsi znani nam mieszkańcy Dolnej Mezopotamii (Sumerowie) zaczęli około 3300 r. p.n.e. używać pisma obrazkowego, a potem znaków odpowiadających głoskom ich języka. Wymyślony przez nich system zapisu odniósł ogromny sukces i został zaadaptowany przez panujące w Mezopotamii po Sumerach ludy semickie. Z kolei Egipcjanie zastosowali oparty na innych zasadach system hieroglificzny, zapewne jednak samą ideę pisma zapożyczyli od Sumerów (dwie odrębne drogi rozwoju cywilizacji, jakimi podążyły Egipt i Mezopotamia są nieźle znane archeologom, i mimo że Sumerowie mogli wywrzeć pewien wpływ na Egipcjan w najdawniejszym okresie ich historii, nie ulega wątpliwości, iż cywilizacja egipska powstała samodzielnie i zachowała odrębność do czasu podbojów w I tysiącleciu p.n.e.). Systemy pisma są zresztą bardzo zróżnicowane w różnych częściach świata i na ogół stosują odmienne znaki, a nawet opierają się na innych zasadach. Już około 2300 r. p.n.e. różne systemy pisma w Egipcie i Mezopotamii służyły nie tylko nazewnictwu i sporządzaniu wykazów dóbr, lecz pozwalały także zapisywać złożone teksty, takie jak mity czy formuły religijne. Za każdym razem pismo oznacza - w kolejnych częściach świata - początek historii. Kwitnące od około 1900 r. p.n.e. do około 1250 r. p.n.e. cywilizacje egejskie później epoki brązu, których najbardziej uderzającymi wytworami są pałace kreteńskie, takie jak w Knossos, albo rozwinęły się samodzielnie, uczestnicząc w handlu uprawianym we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego, albo też pod wpływem starszych cywilizacji Egiptu i Bliskiego Wschodu. Wzniesione z ciosów kamiennych pałace miały skomplikowane plany z mnóstwem zakamarków; w przyziemiu mieściły się składy, warsztaty i sanktuaria, na piętrach pomieszczenia mieszkalne (z łazienkami i kanalizacją), ozdobione cudownie barwnymi malowidłami ściennymi, które z powodzeniem mogą konkurować z dziełami malarstwa ściennego Egipcjan. Minojczycy stosowali dwa - dotychczas nie odczytane - systemy pisma, lecz późniejsze z nich (tzw. pismo linearne B) okazało się wczesnym dialektem greckim, choć posługującym się znakami niepodobnymi do znanych nam liter greckich. Grecy z kontynentu najwyraźniej opanowali Kretę, zanim minojskie pałace zostały opuszczone. Ich kultura nazywana jest mykeń-ską, od jednego z głównych ośrodków w Mykenach. Do 1500 r. p.n.e. w społeczeństwie greckim wyłoniły się elity złożone z wojowników, którzy grzebali swoich wodzów w bogato wyposażonych grobach; znajdowały się w nich tak niezwykłe dary, jak złota maska znaleziona przez Schliemanna pod koniec XIX w. w Mykenach. Po roku 1400 p.n .e. w Grecji stanęły pysznie zdobione pałace kultury mykeńskiej, a ich twórcy posługiwali się przejętym od Kreteńczyków pismem linearnym B. Język, jakim mówiono w tych pałacach, był poprzednikiem greckich dialektów epoki klasycznej i hellenistycznej i należał do rodziny blisko ze sobą spokrewnionych języków indoeuropej-skich, obok języków germańskich, italskich, celtyckich, słowiańskich, perskiego i języków północnych Indii - sanskrytu, hindi i urdu. Oczywiście języki nie są trwale i nierozerwalnie powiązane z kulturami, a nawet z ludami i trudno prześledzić ich dzieje w czasach prehistorycznych, przed wynalezieniem pisma, niemniej jednak próby połączenia grup językowych ze źródłami archeologicznymi przynoszą fascynujące rezultaty -jeśli pierwsi rolnicy w Europie środkowej nie mówili językami in-doeuropejskimi, to przywędrowały tam przed 3000 r. p.n.e. wraz z koczowniczą na poły kulturą ludów żyjących wcześniej na stepach Rosji. 150 151 W Europie epoki brązu żaden lud poza Grekami kultury mykeńskiej nie znał pisma, jednak zasadniczo wszystkie one żyły podobnie. Należących do elity wojowników grzebano w kolistych kopcach ziemnych (zamiast chować ich w podłużnych mogiłach zbiorowych, jak to czyniono w czasach wcześniejszych) z bogatymi darami, przypominającymi pochówki mykeńskie. Stonehenge, które jest monumentem neolitycznym, w zachowanej postaci należy do tego właśnie okresu. Na Bliskim Wschodzie ludy używające języków (i pism) indoeuropejskich, między innymi Hetyci, rywalizowały z Asyryjczykami i Babilończykami należącymi do semickiej rodziny językowej, i z Egipcjanami, którzy zasadniczo także używali języka semickiego, ale z domieszką pół-nocno-afrykańską. Wraz z odkryciem w Egipcie archiwów zawierających korespondencję starożytnych władców, odsłonił się przed nami świat ówczesnej międzynarodowej dyplomacji. Oczywiście handel kwitł nawet wtedy, gdy dyplomacja zawodziła - wyroby egipskiego rzemiosła w dużej mierze ułatwiają nam uporządkowanie chronologii wschodniej części basenu Morza Śródziemnego do około 1200 r. p.n.e. W tym bowiem czasie handel, dyplomacja i w dużym stopniu cywilizacja zostały nagle zakłócone wskutek zamętu, jaki wywołały migracje wielkich rzesz ludzkich. Chmary piratów i rabusiów (wraz z rodzinami) przez szereg lat łupiły wschodnią część basenu Morza Śródziemnego i położone na tym obszarze i tak już chwiejne imperia. Większość najeźdźców, znanych jako "ludy morza", pochodziła z rejonu Morza Egejskiego, choć część przybyła aż z Sycylii i Sardynii. Mimo że zostali odparci przez Egipcjan, niektórzy z nich (znani nam jako biblijni Filistyni) osiedli wzdłuż południowo-wschodnich wybrzeży Morza Śródziemnego w tym samym mniej więcej czasie, gdy w górzystym obszarze na zachód od Jordanu wyłonili się spośród dożywających kresu kultur kananejskich Izraelici - lud głównie miejscowy, zapewne z niewielką domieszką uchodźców z Egiptu i innych stron (podobnie jak liczne ludy starożytne, Izraelici stworzyli sobie mityczny rodowód i dzieje najdawniejsze, lecz owa mitologia przetrwała dłużej niż u innych). Możliwe, że do niespokojnych czasów wojen toczonych przez ludy morza odnosi się opowiedziana i ubarwiona przez Homera historia upadku Troi. Między światem, jaki istniał około roku 1200 p.n.e., a późniejszą o jakieś cztery wieki epoką odrodzenia kultury greckiej, w której poprzednicy Homera zaczęli opiewać losy Troi, rozciągają się 152 wieki ciemności. Kiedy Grecy przystąpili na nowo do pisania, nie korzystali już z dawnego kreteńskiego pisma linearnego B, kiepsko przystosowanego do języka greckiego, lecz z prawdziwego alfabetu, który w VIII w. p.n.e. przejęli od Fenicjan - ich kultura, podobnie jak kultura Izraela, była zakorzeniona w kananejskiej tradycji, która rozwinęła się na obszarze lądowego zaplecza wschodniego wybrzeża Morza Śródziemnego. Kiedy po roku 1000 p.n.e. zaczai się odradzać międzynarodowy handel, Fenicjanie należeli do jego pionierów: ich przyczółki powstały na Cyprze i Krecie, a na północnym wybrzeżu Afryki, naprzeciw Sycylii, założyli w VIII w. p.n.e. miasto, które czekała wielka przyszłość - Kartaginę. Około roku 1000 p.n.e. mówiący językiem semickim Fenicjanie przejęli od Egipcjan pismo hieroglificzne, przy czym znacznie je uprościli. W ten sposób stworzyli alfabet, który łatwo można było adaptować do potrzeb innych języków. Za pośrednictwem Greków przyjęły go wszystkie współczesne ludy Zachodu (na jego podstawie ukształtowało się także pismo hebrajskie i wczesne pismo arabskie). Społeczeństwo i zapatrywania Greków nie miały precedensu w dziejach świata. W większości państw greckich, które z Peloponezu rozprzestrzeniły się na wyspy Morza Egejskiego i zachodnie wybrzeże Azji Mniejszej, obywatele cieszyli się wolnością myśli i słowa, nieznaną żadnemu wcześniejszemu ludowi - i niewielu spośród ludów późniejszych. Kiedy w V w. p.n.e. Grecy z powodzeniem stawili czoło mówiącym pokrewnym językiem indoeuropejskim Persom, którzy wcześniej wchłonęli wszystko, co pozostało z dawnych imperiów Azji Mniejszej, Mezopotamii i Egiptu, uczynili to jako wolni obywatele broniący się przed wschodnim despotyzmem (jednak kobiety i niewolnicy nie mieli praw obywatelskich). Ateny, w których dorastał Platon, stały na czele koalicji państw greckich podczas wojny, której dalekie echo odnajdujemy w opowieści o najeździe Atlantydów. Historia powszechna to oczywiście nie to samo co dzieje Europy, Bliskiego Wschodu i zachodniej części Azji. Na Dalekim Wschodzie rozwój rolnictwa przebiegał zupełnie inaczej niż na obszarze Żyznego Półksiężyca. Około 7000 lat p.n.e. zaczęto uprawiać ryż w północnych Chinach; około 6000 lat p.n.e. mieszkańcy Pakistanu znali już zarówno rolnictwo, jak i ceramikę. Jednak wiele ludów jeszcze długo prowadziło tryb życia łowców i zbieraczy. Na przykład głównym źródłem utrzymania Ajnów, żyjących na wyspach położonych wzdłuż pómocno-wschodnich wybrze- 153 ży Azji, było niemal do końca XIX w. przede wszystkim rybactwo i myślistwo. Podobnie jednak jak w innych częściach świata, rewolucja rolnicza doprowadziła w Azji do powstania miast i cywilizacji. W dolinie Indusu cywilizacja kwitła od około 2600 r. p.n.e., zaś cywilizacja chińska rozwijała się od około 2000 r. p.n.e. (około 1800 lat p.n.e. powstało pismo chińskie - najdłużej funkcjonujący system pisma, stosowany do dziś). 1500 lat p.n.e. wkroczyła w epokę brązu Tajlandia, gdzie rozwój rolnictwa trwał przypuszczalnie już od około 7000 lat p.n .e., chociaż ze względu na nieliczne zachowane ziarna fasoli i grochu trudno orzec, czy były to gatunki dziko rosnące, czy udomowione. Odrębny ośrodek rozwoju rolnictwa z najstarszymi śladami uprawy lokalnych odmian roślin sprzed co najmniej 4000 lat p.n.e. stanowiła Nowa Gwinea. W zamieszkanej co najmniej od 35 000 lat p.n.e. Australii, której mieszkańcy uprawiali zbieracko-łowiecki tryb życia, rozwinęły się wyszukane "technologie kamienne" i powstały jedne z najstarszych na świecie dzieł sztuki. Wyspy zachodniej Polinezji zostały zasiedlone wkrótce po 3500 r. p.n.e., wyspy Mikronezji około 1000 r p.n.e. - na Pohnpei znajdują się imponujące kamienne nekropolii z IX w. p.n.e. Hawaje są zamieszkane od około 2000 lat, Wyspa Wielkanocna od około 300 r. n.e. (większość słynnych rzeźb powstawała roku 1000 do stosunkowo niedawna), Nowa Zelandia od około 1000 lat. W Amerykach sprawy toczyły się - z grubsza rzecz biorąc - tym samym trybem, co gdzie indziej. Część ich mieszkańców żyła w niewielkich grupach, trudniąc się łowiectwem i zbieractwem, inni skupieni w większe społeczności uprawiali ziemię, inni jeszcze tworzyli miasta składające się na większe organizmy polityczne. Jeszcze długo po ustąpieniu epoki lodowcowej mieszkańcy Mezoameryki (obejmującej Meksyk i Amerykę Środkową) wędrowali w ciągu roku z miejsca na miejsce, zbierając dziko rosnące rośliny i polując na drobną zwierzynę. Jak się wydaje, dzika kukurydza przyciągnęła ich uwagę dopiero około 5000 r. p.n .e. i wówczas zaczęli zbierać ją na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej. Na obszarach wyżynnych zbiory kukurydzy rozpoczęto 4000 lat p.n .e., a najstarsze ślady uprawy pochodzą sprzed 5400 lat Jednak kukurydza stała się istotnym składnikiem diety Indian Mezo ameryki dopiero wówczas, gdy zaczęli prowadzić życie osiadłe i wy hodowali bardziej plenne odmiany o większych kolbach. Z pewnych znalezisk można wnosić, że dynię zaczęto uprawiać około 8000 la p.n.e., później fasolę, paprykę i awokado, w tej części świata jednak jak tego dowodzą świadectwa archeologiczne - rozwój rolnictwa trwał długo i polegał na stopniowym zwiększaniu upraw kosztem czasu przeznaczonego na zbieranie dzikich roślin. Jedynym udomowionym zwierzęciem był pies. W sąsiadującej z Meksykiem południowej części Ameryki Północnej, fasola i dynie pojawiły się w uprawach około 1500 r. p.n.e. Na pewnych obszarach corocznie zbierano trawy i inne dziko rosnące rośliny na taką skalę, że ich "uprawne" formy wyłoniły się właściwie bez udziału rolnictwa jako takiego. Potem dołączyła do tego bawełna i tytoń, ale w Północnej Ameryce nie udomowiono żadnych zwierząt poza indykiem i psem, a zbieractwo zawsze odgrywało ważną rolę. Uprawa ziemi na większą skalę miała miejsce tylko na południowym zachodzie i południowym wschodzie kontynentu. W dolinie Missisipi z powstaniem złożonego społeczeństwa uprawiającego rolnictwo i zbieractwo można wiązać pojawienie się kopców ziemnych, wskazujących na zorganizowany wysiłek podjęty pod dyktando ideologii. Najstarsze z nich powstały około 1700 lat p.n.e., ale bardziej imponującą postać przybrały dopiero po 750 r. p.n.e. i w ciągu późniejszych stuleci. Prawdziwy rozkwit miast i kopców ziemnych w południo-wo-wschodniej części Ameryki Północnej trwał od około 700 r. n.e. do początku XVI w. Najbardziej znanym ośrodkiem tej kultury jest Cahokia, w czasach świetności licząca prawdopodobnie około trzydziestu tysięcy mieszkańców: indiański kopiec zwany Monk's Mound został wzniesiony w kilku etapach w latach 900-1150, a na jego szczycie postawiono dużą budowlę w stylu znanym z Ameryki Południowej i Środkowej. Twórcy kopców ziemnych byli, podobnie jak rolnicy z południowego zachodu, kontynuatorami żywej tradycji artystycznej; jedni i drudzy utrzymywali też bez wątpienia kontakty z cywilizacjami Mezoameryki. W Ameryce Południowej ślady gospodarowania dziko rosnącymi roślinami pochodzą sprzed 12 000 lat. Uprawa ziemniaków i innych roślin bulwiastych może sięgać 8500 lat p.n.e. Na wybrzeżu Pacyfiku spotykamy w stanowiskach archeologicznych dzikie odmiany manioku, kukurydzy i innych roślin sprzed mniej więcej 5000 lat p.n.e., które później zostały udomowione. Biorąc pod uwagę różnorodność tych gatunków, trudno przypuszczać, by postępy rolnictwa w rozmaitych częściach obu Ameryk były czymś innym niż tylko sprawą lokalną lub by czerpały ze Starego Świata. Ceramika pojawiła się w dolinie Amazonki około 5000 lat p.n.e. - i tym razem jako samodzielny wynalazek przydatny ludności osiadłej niezależnie od jej miejsca na Ziemi (ciekawe, najstarsze mumie na świecie tworzyła społeczność żyjąca na wybrzeżu Pacyfiku w Chile, która prowadziła na poły osiadły tryb życia i czerpała pożywienie z morza. Wypychane trawą i gliną, a z wierzchu pokryte gipsem - mumie te sięgają wiekiem okresu sprzed 9000 lat. Zaniechano tej praktyki mniej więcej w tym samym czasie, gdy w Starym Świecie mumifikację zmarłych podjęli Egipcjanie). 3000 lat p.n.e. w Ekwadorze wytwarzano już ceramikę, a do roki 2500 p.n.e. rośliny, które wcześniej zbierano w postaci odmian dzikich, zostały już na tyle przekształcone pod wpływem doboru hodowlanego, że śmiało można mówić o istnieniu rozwiniętego rolnictwa.) Bawełna, fasola, tykwa, kukurydza, różnego rodzaju ziarna, ziemniaki i inne rośliny bulwiaste zostały udomowione na obszarze rozciągającym się od Ekwadoru do Peru; w Brazylii uprawa ziemi sięga w niektórych miejscach 2000 lat p.n.e. Do roku 3000 p.n.e. w Andach udomowiono lamy jako źródło mięsa, a także alpaki, z których pozyskiwano wełnę. Od około roku 2500 p.n.e. utrzymujący się z myślistwa, ogrodnictwa i handlu Peruwiańczycy zaczęli wznosić na wybrzeżu i w górach kopce z tłucznia i ziemi wokół otwartych dziedzińców. Stawiali na nich budowle z cegły suszonej na słońcu. W pobliżu archeolodzy znaleźli bawełniane tkaniny, pochówki i niewypalane figurki z gliny (ja dotąd bez ceramiki), zapewne służące obrzędom, które - jak się domyślamy - miały miejsce w świątyniach. Odkrycia archeologiczne wskazują, że podobnie jak w Starym Świecie spoiwem i źródłem motywacji do działania była dla osiadłych społeczeństw ideologia (archeologia potrafi dowieść obecności wierzeń religijnych nawet wśród ludów prehistorycznych, które nie pozostawiły dokumentów pisanych). Ceramika przyjęła się w Andach dopiero po roku 2200 p.n .e., równocześnie z rolnictwem, które wymagało tworzenia systemów nawadniających na wielką skalę. Od około roku 1300 p.n.e. spotykamy w dolinie Moche w północnymi Peru gliniane płaskorzeźby, w środkowym zaś wyryte na kamieniach wizerunki obciętych głów i ciał z odrąbanymi kończynami, zapowiadające sceny składania w ofierze jeńców wojennych, znane późniejszymi cywilizacjom Ameryk. W Andach znajdują się pochodzące z tego okresu kamienne dziedzińce, tarasy i schody z piramidalnymi platformami,| 156 na których wznoszono świątynie i pałace. Najwyraźniej wraz ze wzrostem kontroli nad zasobami, zarówno w postaci surowców, jak i siły roboczej, życie społeczne przybierało coraz bardziej złożoną postać. Wyraźnie wyodrębnione kultury obejmujące większe obszary pojawiają się w Andach około roku 800 p.n .e. Kultura Chavin uzupełniła świątynie i dziedzińce, znane z wcześniejszego okresu, o podziemne krużganki (ich pełny rozwój nastąpił około 300 r. p.n.e.) ze stelarni, na których przedstawione są stworzenia łączące w sobie cechy wielkich kotów, węży, ludzi i drapieżnych ptaków. W tym samym czasie kultura Moche kontynuowała budowę kopców i platform, z których najsłynniejszą (i największą w Amerykach) jest tzw. Piramida Słońca. Władców grzebano z przepychem, w strojach zdobionych złotymi i srebrnymi paciorkami, niekiedy wraz z częścią ich świty (podobnie jak dwa tysiące lat wcześniej królów Ur w Mezopotamii). Około roku 400 p.n.e. rozwinęła się kultura Paracas. Reprezentujący ją lud także grzebał władców w paradnych szatach. Kontynuacją kultury Paracas była kultura Nazca, która między 200 r. p.n .e. a 700 r. n.e. stworzyła sławne linie na pustyni. Około 500 r. p.n.e. rozkwitła kultura Tiahuanaco nad jeziorem Titi-caca. Tarasowa uprawa ziemi pozwalała wyżywić rzeszę robotników, zdolną do stworzenia kolosalnych, licowanych kamieniem platform, na których stanęło miasto z wielkimi budowlami kultowymi oraz monolityczne posągi. Na kolejnej wyżynie, położonej na północny zachód od Tiahuanaco, rozwinęła się powiązana z nią kultura Huari. Po upadku obu ośrodków około 1000 roku, nie istniało w tym regionie żadne wielkie państwo do XV w., gdy pojawiło się imperium Inków, tylko po to, by w XVI w. pogrążyć się w wojnie domowej i wkrótce potem paść łupem Hiszpanów. Królestwo Inków ze stolicą w Cuzco było złożone z tysięcy rozproszonych osad i stanowiło coś w rodzaju połączenia starożytnego Egiptu z rozbudowanym systemem podatkowym, Rzymu z siecią doskonałych dróg i stalinowskiej Rosji z masowymi deportacjami ludności w celu utrzymania jej w ryzach. Osiągnięcia Inków budzą tym większy podziw, że nie znali pisma, lecz tylko kipu - sznurki, na których za pomocą systemu węzełków utrwalano rozliczenia podatkowe i handlowe. W Mezoameryce postęp w kierunku cywilizacji dokonał się później niż w Ameryce Południowej. Pierwszym znanym nam ludem, jaki pojawił się około 1300 r. p.n .e. w wilgotnym regionie nad Zatoką Meksykań- 157 ską, byli Olmekowie. Stworzyli oni charakterystyczną kulturę, która rozszerzyła się poza obszar podlegający ich politycznej władzy. Podstawe ich życia stanowiło zbieractwo, łowiectwo, rybołówstwo i uprawa ziemi na małą skalę, która upowszechniła się za sprawą prowadzonej przez nich z sąsiadami wymiany handlowej na obszarach położonych na wschód i na zachód od ich terytorium. Wraz z olmeckimi towarami rozpowszechniała się w Mezoameryce tradycja artystyczna (szczegół rolę odgrywał w niej motyw jaguara), a zapewne także stojąca za ideologia - wszystko to stanowiło zarodek przyszłych kultur tego regionu. Dolina Oaxaca w Meksyku leży blisko głównych ośrodków kult olmeckiej i rozwijające się w niej od około 1000 r. p.n.e. osiadłe społeczności z pewnością utrzymywały kontakty z Olmekami. Mniej więcej w tym czasie po raz pierwszy pojawiają się w Mezoameryce kopce z tłucznia i ziemi z platformami na szczycie. Prawdziwie wielkie miasta-państwa, takie jak Cholula (której historia zaczyna się ponad 1000 la p.n.e.), Monte Alban (po 500 r. p.n.e.) i Teotihuacan z monumentalnymi piramidami wzniesionymi w okresie klasycznym, między 200 a 700 rokiem, powstały w Meksyku nieco później. Budowa piramid w Mezoameryce sięga kilku wieków p.n .e., co znaczy, że powstały one jakieś dwa tysiące lat później od egipskich. Piramidy amerykańskie różnią się od klasycznych piramid egipskich formą (są schodkowe, podczas gdy tamte miały kształt graniastosłupów o prostych krawędziach), poza tym nie służyły od początku jako miejsca pochówku, lecz platformy, na których stawiano świątynie. Rozplanowanie zespołów świątynnych, w skład których wchodziły piramidy, bez wątpienia wiązało się z wyobrażeniami na temat kosmosu, a tunele przeprowadzone pod niektóry mi z nich nawiązują zarówno do zjawisk astronomicznych, jak i lokalnej topografii. Piramida w Cholula jest największą (objętościowo), jaką wzniesiono w obu Amerykach; około 700 roku - w czasie, gdy dawne ośrodki miejskie Meksyku weszły w okres schyłkowy - została powiekszona. Dalej na południe i wschód w Ameryce Środkowej, na Półwyspie Jukatan, powstały po około 200 r. n.e. miasta Majów. Z ceramiki pochodzącej z rozmaitych regionów Mezoameryki wynika, że w pierwszych wiekach naszej ery życie na tym obszarze uległo zróżnicowaniu i wytworzył się szereg form lokalnych, chociaż jednocześnie w odległych od siebie miejscach kwitł kult Quetzalcoatla (znanego nam za sprawą Donnelly'ego i Spence'a). Quetzalcoatl był starym bogiem Mezoameryki, którego kult po raz pierwszy zaświadczony jest w znaleziskach archeologicznych z Teotihuacan, i który później przybierał rozmaite oblicza, by w końcu stać się w wierzeniach mieszkańców Meksyku pierzastym wężem. Za sprawą jego szeroko rozpowszechnionego kultu znajdujemy wiele podobnych motywów - pierzastego węża, leżącego Chacmoola, kolumnę w kształcie wojownika - w miejscach tak odległych od siebie, jak Chichen Itza Majów na Ju-katanie i Tuła Tolteków w północnym Meksyku. Podobnie jak Zapotekowie z Monte Alban, Majowie pojawili się w Ameryce Środkowej jako zdobywcy, którzy składali swoim bogom w ofierze wziętych do niewoli jeńców. W różnych czasach dominującą pozycję miały rozmaite ośrodki; w niektórych, na przykład w Copan i Palenque, stanęły piramidy; w tym drugim miejscu piramida jest - jak miało to miejsce trzy tysiące lat wcześniej w Egipcie - grobowcem władcy (imieniem Pacal, który zmarł w 683 r. n.e.). Data śmierci Pacala została wyczytana z hieroglifów (hieroglify Majów nie mają jednak nic wspólnego z hieroglifami Egipcjan) i obliczona na podstawie kalendarza, który jest bardziej precyzyjny od egipskiego! Najstarsze hieroglify Majów, dziś już w większości odczytane, powstały około 200 r. p.n.e., częściej pojawiają się jednak dopiero po 200 r. n.e. Kalendarz Majów sięga w przeszłość do roku 3114 p.n.e., nie znaczy to jednak, że wówczas powstał, fakt ten jedynie dowodzi roszczeń kapłanów do panowania nad czasem. Państwo Majów upadło około roku 900 z powodu napięć wewnętrznych, czynników ekologicznych lub jednego i drugiego, i jeszcze być może innych jeszcze zjawisk. Mimo to kult Quetzalcoatla przetrwał w Meksyku do czasów Azteków. Przybyli oni prawdopodobnie z północnego Meksyku (gdziekolwiek miałaby się znajdować ich mityczna ojczyzna - Aztlan) jako najemnicy i na drodze sojuszy i małżeństw zdobyli w XIV w. władzę w mieście Tenochtitlan położonym na jeziorze Texcoco. Najwyższe miejsce w ich panteonie zajmował bóg słońca i wojny Huitzilopochtli, któremu do 1519 roku, gdy zostali podbici przez Hiszpanów, z przerażającym entuzjazmem składali w ofierze ludzi. Tak wyglądają w największym skrócie (oczywiście nie zadowoli on specjalistów, którzy będą narzekać na uproszczenia i uogólnienia) dzieje ludzkości - chodzi o to, by wyeksponować obszary budzące szczególne zainteresowanie atlantologów i miłośników "archeologii 158 159 alternatywnej". Jedni i drudzy odrzucają bowiem całe partie przedstawionej powyżej rekonstrukcji ludzkiej przeszłości, dokonane z ogromną skrupulatnością i przy użyciu najbardziej nowoczesnych metod przez zespoły uczonych pracujących na całym świecie. Jak się przekonamy w następnym rozdziale, niektórzy z poszukiwaczy Atlantydy są jedynie umiarkowanymi heretykami, a ich ambicja ogranicza się do rewizji fragmentów oficjalnej wersji, lecz inni chcą zmienić od podstaw i zastąpić racjonalnie prowadzone dociekania romantycznymi wizjami bardzo podejrzanego pochodzenia. 8. Atlantyda ponad falami Hipoteza głosząca, że źródłem platońskiej opowieści o Atlantydzie była zagłada Tery, jest najpełniejszą próbą wyjaśnienia tajemnicy zaginionego kontynentu w zgodzie z wiedzą, jakiej dostarcza ortodoksyjna archeologia, i do dziś ma swoich zwolenników. Jak wiemy z rozdziału 2, nie jest to hipoteza przekonująca. Santoryn i Kreta nie są wielkimi wyspami na Atlantyku, cywilizacja minojska nie istniała w roku 9600 p.n.e. (nie istniały też wówczas Ateny ani Egipt), Knossos w niczym nie przypomina stolicy platońskiej Atlantydy, która z kolei nie uległa zagładzie w wyniku erupcji wulkanicznej. Nawet po wprowadzeniu najbardziej pomysłowych i nie popartych dostatecznymi dowodami "poprawek", które miałyby wyjaśnić wszystkie te rozbieżności, okazuje się, że wybuch wulkanu nie położył kresu cywilizacji minojskiej. Przed swym upadkiem odrodziła się ona bowiem po (trudnych do określenia) skutkach katastrofy na Terze. Możemy tylko powiedzieć, że wspomnienie jej zagłady - przekazane za pośrednictwem Egipcjan lub bez ich udziału - miało jakiś wpływ na opowieść Platona. Jak się przekonaliśmy, odkąd odkryto Nowy Świat pod koniec XV w., a zwłaszcza od czasu rozkwitu atlantologicznych spekulacji w wieku XIX, Atlantyda przerodziła się w coś, co Platonowi nigdy nie przyszło do głowy - w źródło cywilizacji, wynalazków technicznych i skarbnicę starożytnej mądrości. Większość kontynuatorów idei atlantydzkiej uparcie obstaje przy tych pomysłach, wypatrując w przeszłości jakiejś fantastycznie wysoko rozwiniętej cywilizacji - przeoczonej przez konwencjonalną archeologię - której ślady można wytropić w mitologicznych opowieściach z całego świata i wszędzie tam, gdzie archeologia nie dysponuje wyjaśnieniami. 161 Zaledwie garstka autorów stara się znaleźć wytłumaczenie opowie-1 ści Platona w kontekście konwencjonalnej archeologii. Geoarcheologl Eberhard Zangger w książce Flood from Heaven (Potop z nieba) l z 1984 roku wysunął hipotezę, że źródłem platońskiej opowieści jest historia wojny trojańskiej, zniekształcona przez egipskich informatorowi Solona. Platon rozpisał się na temat Atlantydy, jednak dotarła do niego l prawda i widząc jałowość całego przedsięwzięcia zarzucił pracę (jaki pamiętamy, uczynił to w pól zdania). Oczywiście nie zgadza się to z tym, że - jak wiemy - Platon chciał się posłużyć mityczną opowieścią, by wydobyć moralny sens dziejów, oraz przeciwstawić cnoty dawnych Ateńczyków dekadencji Atlantydów. Rozpatrując sprawy bardziej szczegółowo, trzeba powiedzieć, że po pierwsze: Troja na wybrzeżu Azji Mniejszej (na południe od Cieśniny Dardanelskiej) w jeszcze mniejszym stopniu odpowiada platońskiemu opisowi Atlantydy niż Kreta, a po drugie żadne z miast wyróżnionych w stratygrafii wzgórza Hissarlik nie zostało zalane przez wodę w rezultacie trzęsienia ziemi, ani żadnego innego powodu. Mogło się zdarzyć, że Homerowa topografia Troi (na przykład położenie na równinie czy obecność zimnych i gorących źródeł) wywarła pewien wpływ na wyobraźnię Platona, podobnie jak ogólna idea wojny prowadzonej przez Greków z cudzoziemcami, ale nic ponadto. Zangger jest autorem inteligentnym i umiarkowanym w eksponowaniu swojej hipotezy, więc nie będziemy dłużej się nad nim pastwić, tym bardziej, że jego teoria nie znalazła żywszego oddźwięku ani wśród archeologów, ani wśród atlantologów. Dwie kolejne próby powiązania Atlantydy z czymś, co mieściłoby się w granicach archeologicznej wiarygodności, podjął (w pewnym stopniu) nieortodoksyjny autor pisujący o archeologii, Peter James. Po raz pierwszy wkroczył on na ten obszar w latach siedemdziesiątych. Wystąpił wówczas z teorią, według której Platon oparł się rzekomo na opowieściach fenickich żeglarzy o wyspach na Atlantyku (gdzie zapewne - choćby na Wyspach Brytyjskich - mieliby oni usłyszeć takie legendy o zatopionych lądach), a także "mglistym wspomnieniu o budowniczych wielkich megalitycznych grobowców i kamiennych kręgów północno-zachodniej Europy". James podkreślał, że, jak wynika z datowania metodą radio węglową, megalityczna tradycja narodziła się ponad 4500 lat p.n.e. i tym samym poprzedza najstarszą dynastię królów Egiptu. Wskazywał również na pewne przesłanki pozwalające sądzić, że tradycja ta przywędrowała z północno-zachodniej Europy na wschód, co miałaby odzwierciedlać platońska relacja o pojawieniu się Atlantydów w Italii. Jednak określenie Jamesa "cywilizacja megalitycznych budowniczych" jest nieco zwodnicze, gdyż nie pozostały po nich miasta czy pismo, zjawiska stanowiące zasadnicze składniki cywilizacji. James starał się pogodzić megalityczną cywilizację IV tysiąclecia p.n.e. z platońskim X tysiącleciem, podkreślając skłonność Egipcjan do przesady w ocenie dawności własnych dziejów - wystarczyło mu zatem, że jego megalityczni budowniczowie z północno-zachodniej Europy poprzedzali powstanie cywilizacji egipskiej (z prawdziwymi miastami i pismem) około 3100 r. p.n.e. W książce z 1995 roku, opatrzonej śmiałym tytułem The Sunken Kingdom: The Atlantis Mystery Solved (Zatopione królestwo: Rozwiązanie tajemnicy Atlantydy) James z rozbrajającą szczerością przyznaje, że jego teoria z lat siedemdziesiątych zawierała pewne nieścisłości (o czym nie ma już mowy przy okazji nowej hipotezy). Za dużo było w niej - powiada - "kłopotliwych luk". Megalityczna kultura nie uległa nagłej zagładzie wskutek katastrofy, a w roku 4500 p.n.e. nie mogło być mowy o żadnych Ateńczykach. "W końcu było zasadniczym błędem" mniemanie, że wieści o megalitycznych budowniczych w ogóle dotarły do Egiptu, gdzie zostały przechowane do chwili, gdy przekazano je Solonowi. Spojrzenie z perspektywy czasu stwarza wspaniałą okazję do refleksji i James bez trudu zbija swoje dawne błędy. Trzeba niestety zauważyć, że zachowuje przy tym zadziwiającą obojętność wobec niedostatków swoich nowych spekulacji. Jak się jednak przekonamy, ta samokrytyka ma określony cel. Jamesowi chodzi o to, by podważyć u czytelnika zaufanie do egipskiego ogniwa, a najlepiej pozbyć się Egipcjan, by utorować drogę nowemu wyjaśnieniu zagadki Atlantydy. James wykazał się znajomością archeologii, rozumie cel przyświecający Platonowi (co wyróżnia go spośród współczesnych atlantologów), sprawiedliwie i rzeczowo ocenia piśmiennictwo atlantologicz-ne. Ponieważ jednak ma na oku własny interes, wykorzystuje wszelkie wątpliwości, by utwierdzić nas w dosłownym pojmowaniu platońskiej opowieści i umniejszyć jej aspekt mitotwórczy i moralny. Wszystko po to, żeby w końcu wysunąć własną koncepcję genezy platońskiej relacji. James przekonuje czytelnika, że opowiadając o wojnie między Atlantydą i Atenami, Platon starał się przedstawić wiarygodną (jeśli nie prawdziwą) wizję prehistorii własnej kultury, by wyjaśnić, jak to 162 163 się stało, że złoty wiek (o którego istnieniu Platon był święcie przekonany), ustąpił miejsca wiekowi srebrnemu, w którym Platon żył, podobnie jak my wszyscy, wiekowi zmian i zepsucia. James jednak przecenił szacunek Platona do faktów, nie zwracając uwagi na jego opinię (wyrażoną w jednym z dialogów przez usta Sokratesa), że gdyby tylko udało się przekonać ludzi, by uwierzyli mitom, zmieniliby się na lepsze. Korzysta z każdej okazji, by umocnić nas w przeświadczeniu, że Platon mógł dysponować nieznaną nam wiedzą o prehistorii: zwraca naszą uwagę na zachowane mury mykeńskiej cytadeli na Akropolu w Atenach i wyraża pogląd, że Platon również je znał i, co więcej, miał właściwe pojęcie o ich pochodzeniu. Przytacza też świadectwa (w których ujawnieniu dużą rolę odegrał Zangger), iż mykeński Tiryns uległ zniszczeniu wskutek trzęsienia ziemi i powodzi spowodowanej przez zmianę biegu rzeki, traktując je tak, jakby Platon świetnie wiedział o tych wszystkich wydarzeniach sprzed około siedmiu wieków. James słusznie podkreśla, że Platon starał się sformułować naukowy pogląd na historię i ustalić ogólne reguły naukowego myślenia o przeszłości. Skłania nas do rozważenia platońskiej koncepcji cyklicznych katastrof jako antidotum na ogólnie przyjęty uniformitarystyczny punkt widzenia, którego źródło upatruje w filozofii następcy Platona - Arystotelesa. W tej części książka Jamesa naprawdę pobudza do myślenia i zasługuje na to, by przeanalizować ją dokładniej w świetle tego, czego dowiedzieliśmy się o historii archeologii jako dyscypliny naukowej. Do wczesnych lat XIX w. większość przyrodników i geologów wyznawała pogląd, że katastrofizm wyjaśnia kopalny zapis przeszłości. Gdy stało się jasne, że głębsze, a tym samym starsze warstwy skał zawierają skamieniałości stworzeń niepodobnych do istniejących współcześnie, wielu uczonych doszło do wniosku, że w przeszłości miała miejsce nie jedna, lecz szereg katastrof, po których powtarzały się kolejne akty stworzenia, Ziemię zapełniały nowe gatunki zwierząt (i roślin), które rozwijały się, dopóki następny kataklizm nie położył kresu ich istnieniu. Najsławniejszym rzecznikiem teorii, którą James wywodzi z poglądów Platona, był francuski przyrodnik Georgesl Cuvier. Jednak w przeciwieństwie do Platona, Cuvier był przekonany, że człowiek należy wyłącznie do ostatniego rozdziału stworzenia i skamieniałości ludzkie nigdy nie zostaną odnalezione razem ze szczątkami wymarłych zwierząt z poprzednich epok. W ten sposób biblijna tradycja stawała się relacją o ostatnim i jedynie obejmującymi 164 człowieka akcie boskiego Stworzenia. Jednak następca Platona nie był zwolennikiem katastrofizmu: według Jamesa, Arystoteles zapoczątkował to, co dziewiętnastowieczni uczeni nazywali - zwłaszcza w odniesieniu do geologii - uniformitaryzmem, opowiadając się za poglądem, że znany nam świat nie powstał w rezultacie szeregu dramatycznych wydarzeń, lecz raczej jest wytworem powolnego działania tych samych procesów, które toczą się również dzisiaj. Od średniowiecza do Newtona pogląd Arystotelesa stanowił oficjalną wersję astronomii (dopiero w XX w. została zmodyfikowana za sprawą teorii Wielkiego Wybuchu). W pierwszej połowie XIX w. również geologowie uznali uniformitaryzm za standardowy model swojej nauki, mimo że dowody stosunkowo niedawnych zlodowaceń wnosiły do geologii pewną dozę katastrofizmu. Poza tym, jak to już wiemy, teoria ewolucji Darwina wprowadzała uniformitaryzm do nauk przyrodniczych. W archeologii katastrofizm wyrażał się akcentowaniem takich koncepcji, jak wyjaśnianie gwałtownych zmian kulturowych na danym obszarze najazdem nowych ludów. Katastroficzne ujęcie prehistorii Egiptu wyraża się w założeniu, że rozwój egipskiej kultury nastąpił w wyniku pojawienia się w predynastycznej epoce szeregu nowych zjawisk, które nie miały żadnego związku z tym, co działo się wcześniej nad Nilem. Ujęcie uniformitarystyczne polega na śledzeniu lokalnych procesów składających się na ewolucję egipskiej kultury, udokumentowanych przez znalezione na miejscu źródła archeologiczne. W archeologii ujęcie katastroficzne nazywa się dyfuzjonizmem, ponieważ traktuje ono każdą innowację jako coś wprowadzonego z zewnątrz; archeologiczny uniformitaryzm nazwano teorią niezależnych wynalazków, by podkreślić fakt, że ludzkie zdolności twórcze mogą się przejawiać w każdym miejscu i czasie. W XIX i na początku XX wieku refleksja archeologiczna była zdominowana przez dyfuzjonizm: teorie innowacji kulturowych zachodzących w uprzywilejowanym centrum, z którego cywilizacja dy-funduje, czyli rozprzestrzenia się do ludów mniej zaawansowanych w rozwoju. Jak pamiętamy, do połowy XX wieku przyjmowano, że pomysł wznoszenia kamiennych konstrukcji był w megalitycznych kulturach zachodniej Europy naśladownictwem najstarszych cywilizacji Egiptu i Mezopotamii, o ile nie został wręcz narzucony przez kolonistów przybyłych z tychże imperiów. Datowanie metodą radiowęglową w latach sześćdziesiątych wykazało, że najdawniejsze megality w zachodniej Europie są starsze od cywilizacji Bliskiego Wschodu. W swo- 165 jej pierwszej książce na temat Atlantydy, James, korzystając z radiowęglowej metody datowania, starał się zmienić kierunek, w którym miałyby się rozchodzić wpływy cywilizacji - według niego najazd Atlantydów na obszar śródziemnomorski miałby stanowić reminiscencję wpływu megalitycznych idei docierających do Italii i przechowanych jakimś sposobem od czasów prehistorycznych w pamięci Egipcjan. W ten sposób James okazuje się zatwardziałym dyfuzjonistą. Inni archeolodzy doszli do wniosku, że megalityczne konstrukcje stanowią niezależnej osiągnięcie technicznie rozwiniętych społeczności, nie mające nic wspólnego z postępem dokonującym się w Egipcie i Mezopotamii. W zasadzie większość archeologów przychyla się dzisiaj do koncepcji niezależnego rozwoju rolnictwa, metalurgii, pisma, budowy piramid, balsamowania zwłok i wielu innych mniej spektakularnych zjawisk kulturowych, zwłaszcza w razie znacznych rozbieżności chronologicznych (jak w przypadku piramid) i geograficznych. Jednak z przyczyn, dla których archeolodzy odrzucają spekulacje atlantologów jest to, że reprezentują one dawno przebrzmiały hiperdyfuzjonistyczny model ewolucji kultury. I oczywiście oddalają wyjaśnienie zjawiska rozwoju, przesuwając je w inną epokę i miejsce, podejrzanie niedostępne dla badaczy, bo zatopione przez morze albo skryte pod lodem Antarktydy (jeszcze się zapoznamy z tą teorią). W ten sposób nawet Atlantyda niczego nie wyjaśnia. Dyfuzjonizm stanowi szczególny przypadek katastrofizmu. Kultura z zewnątrz, wniesiona przez najeźdźców lub misjonarzy, powoduje w nowym środowisku zerwanie ciągłości i nowy początek, jak w cyklicznych procesach zniszczenia i odrodzenia, z którymi mamy do czynienia u Platona. W Sunken Kingdom James stara się zrehabilitować platoński katastrofizm zarówno w nauce, jak i w samej geologii i archeologii; chce przekonać nas o niesłuszności uniformitaryzmu Arystotelesa i teorii niezależnych wynalazków. Jego apel może być poniekąd na czasie - nawet myśl naukowa podlega cyklicznym modom (katastrofalnym, a niekiedy ożywczym), obowiązujące mody zaś bywają nieraz obsesyjnie naśladowane. Zasadniczo arystotelesowski kosmos Newtona ustąpił miejsca wszechświatowi Einsteina, a niektórzy paleontolodzy (nie wszyscy) opowiadają się za teorią, według której dinozaury miały wyginąć wskutek uderzenia meteorytu lub kolosalnych erupcji wulkanicznych; być może należałoby rozpatrzyć j możliwość przyśpieszenia końca późnej epoki brązu w Europie i Bliskim Wschodzie katastrofą żywiołową (taką, jaka miała miejsce w Tirynsie). James uważa, że większość uczonych lubi uniformita-ryzm po prostu dlatego, że jest on bezpieczny i swojski, nie lubi natomiast katastrofizmu, bo niesie on groźbę, iż kiedyś spadnie na nich z jasnego nieba meteoryt lub rozstąpi się pod nimi ziemia. Prawda jest jednak taka, że uniformitaryzm stwarza możliwość wyjaśniania zjawisk przez odwołanie do znanych kategorii zjawisk i zrozumiałych, regularnych procesów. W przypadku katastrofizmu jest wręcz przeciwnie - wszystko dzieje się na zasadzie wyjątków od reguły, a o biegu historii decydują dziwaczne i niepojęte wydarzenia, których wyniku nie sposób przewidzieć, co grozi skłonnością do cudacznych i niesprawdzalnych hipotez, stwarzających nikłe szansę na rozumienie świata. Nie znaczy to, że w nauce czy archeologii nie ma miejsca dla katastroficznych scenariuszy, lecz powinny one stanowić coś w rodzaju ostatniej deski ratunku (kłopot z atlantologią polega na tym, że sama jest jedną wielką deską ratunku). James nie jest atlantologiem w pejoratywnym tego słowa znaczeniu i jego rozważania na temat Platona zawierają pożyteczne idee. Sugeruje na przykład, że ateński filozof uwikłał się w nierozwiązywalną sprzeczność, gdyż początkowo traktował zagładę Atlantydy jako część powtarzających się w nieskończoność cykli powstawania i niszczenia, ujmowanych w obiektywny, naukowy sposób, ale potem coraz bardziej rozrastała mu się pod piórem wizja katastrofy jako zasłużonej kary za pogwałcenie nakazów moralności. Być może, jak zauważa James, konflikt tych koncepcji ujęć stał się dla Platona zbyt kłopotliwy, by kontynuować pisanie. Niestety, subtelność cechująca rozważania na temat Platona i Arystotelesa opuszcza książkę Jamesa, gdy przechodzi on do prezentacji nowej teorii na temat końca Atlantydy. Zakładając, że celem Platona była rekonstrukcja historycznych czy prehistorycznych wydarzeń, oparta na wiedzy o istnieniu mykeńskich Aten, której nie mógł zawdzięczać pośrednictwu Egipcjan, James chce się ich pozbyć. Pod tym względem zgadza, się z tymi, którzy uważają, że platońska opowieść od początku do końca, łącznie z Solonem i całą resztą, jest czystą fikcją. Na tym jednak zbieżności się kończą. James chce wyeliminować Egipcjan po to, żeby wywieść relację Solona z całkiem innego środowiska kulturowego i w ten sposób bronić tezy o historycznej wartości platońskiej opowieści. Wskazuje miejsca, w których Platon czerpie z Herodota, podkreśla, 166 167 że historyk grecki nigdzie nie wspomina o Atlantydzie, przypomina o braku zainteresowania Egipcjan wydarzeniami zachodzącymi poza granicami ich kraju. Solon musiał zatem - twierdzi James - zaczerpnąć swoją opowieść z innego źródła, Platon zaś w dobrej wierze przypisał ją Egipcjanom, ponieważ ich pamięć historyczna miała według niego sięgać głębiej niż pamięć jakiegokolwiek innego narodu. W tym miejscu James wysuwa hipotezę, którą sam określa jako ryzykowną, chociaż w miarę wywodu jego skromność znika niemal bez śladu. Przygotowywanie gruntu pod swoją hipotezę o źródłach wiadomości Solona rozpoczyna od mitologicznych spekulacji, które z powodzeniem mogłyby znaleźć się na kartach książek Lewisa Spence'a. Na początek stwierdza, z czym trzeba się zgodzić, że mityczny tytan Atlas - mimo utożsamienia go z łańcuchem górskim w północno-zachodniej Afryce, sięgającym po wybrzeża Atlantyku - był również kojarzony z Azją Mniejszą i rozsianymi wzdłuż jej brzegów wyspami Morza Egejskiego. James podkreśla związki mitologii greckiej z mitologią Hetytów z Anatolii i ludów żyjących tam przed nimi. Odnajduje też w opowieściach Hetytów oraz ich ikonografii postać, którą, z grubsza rzecz biorąc, można by uznać za odpowiednik Atlasa. "Nie sposób nie pomyśleć w tym miejscu o greckich Tytanach" - pisze w duchu Spen-ce'a. Znalazłszy w ten sposób wytłumaczenie dla obecności Atlasa w mitologii anatolijskiej, James zaczyna snuć spekulacje na temat jego córki, wyspy Atlantydy. Idąc za przykładem hipotezy Zanggera, który - jak pamiętamy - ulokował Atlantydę w Troi, James sięga do greckiego geografa Strabona i zwraca uwagę na opisanie przez niego trzęsienia ziemi w Azji Mniejszej, które pochłonęły całe wsie i wstrząsnęły górą Sipylos w państwie znanego z mitologii greckiej króla Tantala. Trzęsienia ziemi i Tantal, z którego po przestawieniu liter można uzyskać Atlanta, otwierają przed Jamesem możliwości spekulacji na ogromna skalę. Wkrótce uznaje, że los Tantala odpowiada upadkowi zadufanych w swe siły i zachłannych Atlantydów. Trudno powiedzieć, by ten wniosek narzucał się z nieodpartą siłą, jako że Tantal zgrzeszył raczej pychą niż chciwością, a jego kara polegała na tym, że nie mógł dosięgnąć wody i pokarmu, bał się też wiszącej nad nim skały. Nie groziło mu natomiast zatonięcie, co spotkało Atlantydów. W każdym razie Atlas, pierwszy król Atlantydy, w niczym się nie przyczynił do upadku swoich późnych wnuków. James usiłuje dowieść trafności utożsa- 168 miania Atlasa z Tantalem, analizując ich stosunki rodzinne, uznając obu za bogów podtrzymujących góry lub przynajmniej przygniecionych przez skały, wreszcie wyprowadzając ich imiona od wspólnego rdzenia tlao - "dźwigać". Strabon, który umarł po 23 r. n.e. nie wspomniał z nazwy żadnego miasta na górze Sipylos lub w jej pobliżu, ale piszący nieco później Pliniusz Starszy podał nazwę miasta, natomiast o jego zagładzie napisał tylko tyle, że pochłonęło je bagno. Miasto nazywało się Tantalis -znów blisko Atlantis. Około 120 r. n.e. Pauzaniasz porównał los miasta położonego opodal góry Sipylos z zagładą Helike nad Zatoką Koryncką (jak wiemy, wywarła ona bez wątpienia wpływ na Platona) w 373 r. p.n .e., które po trzęsieniu ziemi zapadło się i zostało zalane przez jezioro (chodzi pewnie o bagno Pliniusza). James oczywiście widzi w tym wszystkim Atlantydę. Góra Sipylos, jak się współcześnie uważa, stoi około 50 kilometrów w głąb lądu nad rzeką Gediz, wpadającą do Morza Egejskiego na północ od Izmiru. W starożytności leżało tu królestwo Lidii, którego ostatnim władcą był bajecznie bogaty (jego istnienie poświadczają źródła historyczne) Krezus. Stolicą Lidii było Sardes, położone bardziej w głębi lądu niż Sipylos; znaleziona tam ceramika mykeńska pozwala włączyć je w obręb oddziaływania najstarszej cywilizacji greckiej. Anatolijscy Hetyci zapisali w II tysiącleciu p.n.e. nazwę ludu Achijawa, który większość uczonych utożsamia dziś z Homerowymi Achajami, uczestnikami wojny trojańskiej (przez współczesnych archeologów nazywanych Mykeńczykami). W ten sposób James znajduje kolejną paralelę między historią i opowieścią platońską: możliwość konfliktu między Lidią i Grecją. Nie potrafi też oprzeć się pokusie powiązania owego konfliktu z późnej epoki brązu z legendą o wyprawie ateńskiego herosa Tezeusza do Azji Mniejszej; przytacza także lidyjską legendę z czasów późniejszych od Solona, według której Lidyjczy-cy mieli założyć królestwo Etrusków w Italii, a syn Tantala udał się do Palestyny - wiążąc to z opowieścią Platona o najeździe Atlantydów na Italię i zagrożeniu, jakie stanowili dla Egiptu! W dalszym ciągu czytamy o podjętych przez Jamesa poszukiwaniach zaginionego miasta Tantalis w okolicach dzisiejszej góry Sipylos, którą utożsamia z hetycką Zippasalą. Mimo wysiłków nie znalazł jeziora ani nawet bagna, chociaż twierdzi, że jeszcze niedawno u stóp góry znajdowało się małe jeziorko, które osuszono w celu pozyskania 169 dodatkowego areału ziemi uprawnej. James nie znalazł starożytnego miasta ani nawet jego śladu, choć w sąsiedztwie znajdują się hetyckie zabytki, w tym rzeźba Bogini Matki, która spogląda ze zbocza góry na miejsce, gdzie kiedyś znajdowało się jeziorko. Brak jakichkolwiek pozostałości pozwala wysunąć przypuszczenie, że miasto Tantalis zniknęło w rozpadlinie, która później wypełniła się wodą bijącą z podziemnych źródeł i zmieniła w bagno. James uznaje taki przebieg wydarzeń za dostatecznie bliski platońskiej wersji zagłady Atlantydy, by utożsamiać Tantalis z zaginioną wyspą. Jego hipotezę można zdyskwalifikować zadając proste pytania: gdzie tu miejsce na Atlantyk? W czym topografia platońskiej Atlantydy - miasta i wyspy - przypomina lidyjskie Tantalis i okolice góry Sipylos? W sumie sprowadzają one hipotezę Jamesa do poziomu znanej nam już teorii utożsamiającej Atlantydę z Terą: możliwe jest, że miejsca te wywarły jakiś wpływ wyobraźnię Platona, o ile kiedykolwiek o nich słyszał. Według niego Platon - zgodnie z tym, co sam twierdzi - dowiedział się o Tantalis od Solona, tyle że ten zaczerpnął swoje informacje nie od Egipcjan, lecz Lidyjczyków. Jak wiemy z Herodota, Solon istotnie odwiedził Lidię i rozmawiał w Sardes z jej ostatnim władcą, królem Krezusem. Tu James stawia swoją śmiałą hipotezę, że Solon usłyszał o zagładzie Tantalis w Sardes, połączył ten fakt z opowieściami o wyprawach Lidyjczyków do Italii i przeciwko Egiptowi, wreszcie uwierzył w przechwałki Krezusa i jego otoczenia, że historia Lidii sięga bardzo odległych czasów. Skojarzywszy z Atlasem całą rzecz, przeniósł miejsce wydarzeń na zachód, w okolice gór Atlas, Platon natomiast powtórzył tylko to, co usłyszał. (James zwraca uwagę, że w innym miejscu Platon wspomina Tantala i nie wysuwa żadnych sugestii wiążących go z Atlantydą.) I tak książka, która zaczyna się obiecująco i zawiera wiele cennych refleksji, kończy się spekulacjami nie popartymi najskromniejszymi choćby dowodami. Gdyby nawet jakieś dowody zagłady Tantalis istniały, nie dowodziłyby niczego poza tym, że wydarzenie to mogło wywrzeć jakiś wpływ Platona, gdy układał swoją opowieść o Atlantydzie. Trudno przypuścić, żeby potraktował jako historyczną prawdę opowiadanie zasłyszane przez Solona w Sardes, przeniesione daleko na zachód (w każdym razie Platon musiałby sam wprowadzić egipskiego łącznika). Wartość książki Petera Jamesa dla naszej analizy syndromu Atlantydy polega na podjętej przez niego próbie rehabilitacji katastro- 170 fizmu jako koncepcji wartej poważnego potraktowania w badaniach historycznych. Atlantologia - co nie dziwi, gdy weźmiemy pod uwagę, że jej źródłem jest platońska opowieść - jest naznaczona piętnem katastrofizmu. Wielu atlantologów wykorzystuje jednak wybraną przez siebie wersję kataklizmu (wybuch wulkanu, trzęsienie ziemi, powódź, upadek meteorytu, nagłe zlodowacenie, igranie z siłami natury) jako poręczne narzędzie usunięcia swojej Atlantydy ze świata i wyjaśnienia, dlaczego jest niedostępna dla badań archeologicznych. Przyczyną może być podświadoma fascynacja kolosalną katastrofą, która starła z powierzchni Ziemi niepowtarzalną, niezwykle wysoko rozwiniętą cywilizację. Fascynacja taka obca jest jednak ortodoksyjnym archeologom z ich -jak uważa James - arystotelesowskimi i uniformi-tarystycznymi uprzedzeniami. Szczególny wkład Jamesa do syndromu Atlantydy stanowi podjęta przez niego próba przywrócenia szacunku wizji cyklicznych katastrof na wielką skalę, choć mogłoby się zdawać, że zapadnięcie się w trzęsawisko nieznanego bliżej miasta w starożytnej Azji Mniejszej to niezbyt imponujący przykład kataklizmu i nie miał on większego wpływu na dzieje ludzkości. Inną próbę znalezienia ziemskiej i niezbyt sensacyjnej lokalizacji dla Atlantydy podjął J.M. Allen w książce z 1998 roku o śmiałym tytule Atlantis, The Andes Solution (Atlantyda, andyjskie rozwiązanie). Dedykacja dzieła brzmi jeszcze śmielej: "Ludom wielkiego kontynentu, obecnie zwanego Południową Ameryką, a kiedyś ATLANTYDĄ". Dalszy ciąg książki Allena okazuje się jednak znacznie skromniejszy pod względem zawartości intelektualnej i znajomości archeologii od dzieła Jamesa. Allen opiera się na materiałach sił powietrznych, interpretacji zdjęć lotniczych i kartografii; własnoręcznie wykonał reprodukowane w książce mapy plastyczne Ameryki Południowej i boliwijskiej wyżyny Altiplano. Zgodnie z sugestią zawartą w tytule, Allen szuka platońskiej Atlantydy w Ameryce Południowej, a zwłaszcza w Andach. Korzystając z wcześniejszych spekulacji atlantologicznych, interpretuje nazwę "Atlantyda" jako złożenie azteckich słów atl - woda i antis - pierwotnej nazwy Andów, która zarazem - jak pisze - znaczy w języku ke-czua (mówią nim mieszkańcy andyjskich wyżyn) - miedź. (Według Allena "Antilia" również wywodzi się od antis z dodatkiem używanego w językach romańskich rdzenia ile oznaczającego wyspę - w sumie jest to więc Wyspa Miedziana.) W tym miejscu autor pokazuje, czego 171 możemy się po nim spodziewać i zapuszcza się (szczęśliwie nie czyni tego zbyt często) w krainę mitologii, by oznajmić nam z pełnym przekonaniem, że złote jabłka Hesperyd były w rzeczywistości bryłkami miedzi. Allen dalej przyznaje, że od dawna interesowały go starożytne jednostki miar (to jeden z koników najchętniej dosiadanych przez entuzjastów "archeologii alternatywnej"), i relacjonuje, jak szukał w Amerykach równiny odpowiadającej wymiarom podanym przez Platona dla Atlantydy. Ostatecznie jego wybór pada na boliwijską wyżynę Altipla-no. Z początku nie jest całkiem jasne dlaczego, bo platońska równina Atlantydy miała liczyć 2000 x 3000 stadiów, co przy powszechnie przyjętej długości stadiału - 185 metrów - daje obszar dwukrotnie większy od stosunkowo prostokątnej i płaskiej powierzchni boliwijskiej Altiplano, "największej idealnie płaskiej równiny na świecie" -powiada Allen. Autor jednak bez trudu radzi sobie z tym problemem, dzieląc platońskie stadia na pół, dzięki czemu uzyskuje długość jednego stadiału, wynoszącą około 92 metrów. Uzasadnienie jest takie, że Solon posłużył się znanym Grekom słowem "stadion" dla oddania atlantydzkiej jednostki długości, która była o połowę mniejsza. Po wprowadzeniu tej korekty nic już nie przeszkadza Allenowi porównywać topografii Altiplano i Atlantydy: mamy równinę obrzeżoną górami, rozciągający się niedaleko ocean (wprawdzie nie Atlantyk ale Pacyfik), coś w rodzaju morza odpowiadającego platońskiemu Atlantykowi na wschód od równiny - płytkie jezioro Poopo; mamy wreszcie krótki odcinek czegoś, co na podstawie zdjęcia satelitarnego Allen interpretuje jako fragment wielkiego kanału okrążającego stolicę Atlantydy. Ten "kanał" odgrywa w jego wywodach niebagatelną rolę. Allen jest rozbrajająco naiwny w swojej lekturze Platona; zna go wyłącznie w przekładzie i bardzo mu odpowiada, że różni tłumacze dostarczają rozmaitych wersji tekstu, spośród których może wybierać. Szczególnie przypadła mu do serca wersja Donnelly'ego, w której pojawia się nie tylko trzęsienie ziemi i powódź, lecz także deszcz. Tak się bowiem składa, że Allen potrzebuje deszczu, i to sporego, żeby wypełnić rowy nawadniające, które widzi na równinie, wielki kanał otaczający całość i wreszcie jezioro Poopo do tego stopnia, by woda pochłonęła miasto. Tylko miasto, a nie całą wyspę Atlantydę jak u Platona, którą Allen utożsamia z kontynentem południowoamerykańskim. (Po opadnięciu wód, jezioro Poopo zmienia się w platońskie nieżeglowne płycizny atlantyckie - zaskakująca idea, wziąwszy pod uwagę, że Platon wyraźnie mówi o Słupach Heraklesa. Jako że czytałem Timajosa i Kritiasa w oryginale, mogę stanowczo zaprzeczyć, by Platon przypisywał zatonięcie Atlantydy deszczom; w ogóle o nich nie wspomina. Podobnie jak nie wspomina o wulkanie, wbrew wielokrotnym stwierdzeniom Allena, że Platon sytuuje akropol stolicy Atlantydy na wygasłym kraterze. Dla autora The Andes Solution "jest oczywiste, że ląd nazwany przez Platona "Atlantydą", jest tym samym, który my nazywamy dziś "Ameryką Południową"". Aby nas o tym przekonać, Allen nagina platońską chronologię, podobnie jak poprawiał platońskie miary długości. W tym celu, podchwytuje wysuwane już wcześniej przypuszczenie, że egipskie lub też atlantydzkie źródła nie mówią o latach, lecz o miesiącach księżycowych i dlatego zmagania między Atlantydą i światem śródziemnomorskim toczyły się około 1200 r. p.n.e. i są znaną z egipskich kronik wojną przeciw "ludom morza". Allen sądzi, że historię Atlantydy opowiedział zwycięskim Egipcjanom pojmany jeniec, a oni z kolei przekazali jego słowa po sześciu wiekach Solonowi - wbrew twierdzeniu Platona, że egipscy kapłani szczycą się wiekiem swoich źródeł. Zatapiając tylko stolicę Atlantydy (w jeziorze Poopo), a nie cały kontynent (w Atlantyku), jak czyni to Platon, Allen spokojnie stwierdza, że po złamaniu potęgi Atlantydy feniccy żeglarze mogli utrzymywać regularne połączenia handlowe z Ameryką Południową, sprowadzając przede wszystkim metale, szlakiem przez Atlantyk, wokół Przylądka Dobrej Nadziei i dalej, Oceanem Indyjskim, wzdłuż wschodniego wybrzeża Afryki do Zatoki Perskiej i Morza Czerwonego (Allen jest przekonany, że orichalkos Platona jest naturalnym stopem żelaza i miedzi, występującym wyłącznie w Andach, i wiąże wzmiankę Platona o pokrytych metalem murach stolicy Atlantydy z inkaską praktyką wykładania metalem ścian szczególnie ważnych pomieszczeń). Nie podaje przy tym żadnych dowodów na istnienie wymiany handlowej między Starym i Nowym Światem, czy też w postaci fenickich i kartagińskich znalezisk w Ameryce Południowej w ogóle (a na wyżynie Altiplano w szczególności), czy też znalezisk południowoamerykańskich w Starym Świecie - poza wspomnianą już wzmianką o wykryciu w pewnej mumii śladów kokainy. Ogólnie rzecz biorąc, pan Allen wydaje się całkowicie nieświadom znaczenia kontekstu archeologicznego i zapewne właśnie dlatego nie może pojąć, czemu akademiccy archeolodzy -zwłaszcza z Cambridge - nie są olśnieni jego spekulacjami. 172 173 Allen jest pod tak silnym wrażeniem zgodności między topografią Altiplano i platońskim opisem pociętej kanałami nawadniającymi równiny, że pisze: "pozostaje nam tylko odnaleźć na miejscu kanał o szerokości 190 metrów, by stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że tul właśnie znajdowało się miasto i cywilizacja Atlantydy". Później zresztą wspomina, że znalazł fragment takiego kanału, co traktuje jako "ostateczny dowód o znaczeniu niewiele ustępującym odnalezieniu samego miasta, na prawdziwość opowieści Platona". Faceci w rodzaju Allena często miewają dziwne wyobrażenie o tym, co może stanowić dowód prawdziwości ich spekulacji. Jimowi Allenowi najwyraźniej wystarcza fragment kanału. Nic nie szkodzi, że w pobliżu nie znalazł żadnych śladów ludzkiej działalności, najmniejszego drobiazgu wykonanego ręką człowieka (nie mówiąc już o warstwie znalezisk wiążących się w określoną całość czy wręcz o zaginionym mieście, które powinno spoczywać na dnie jeziora Poopo). Dalej wspomina krótko o "sieci kanałów na wielką skalę", ale fragment zdjęcia satelitarnego, które ma dowodzić ich istnienia, jest tak bardzo powiększone, że poza ziarnem po prostu nic na nim nie widać. Reprodukuje także dawne widoki stolicy Azteków w Meksyku, z jej kanałami i wyspami, żeby dać czytelnikom wyobrażenie o atlantydzkiej urbanistyce prekolumbij-skiej Ameryki. Warto również zauważyć, że w przypadku domniemanego kanału zbędna okazała się konieczność podzielenia na pół platońskiego stadiału, jak trzeba to było uczynić, kiedy chodziło o wymiary równiny, którą ten kanał miałby otaczać. Moi czytelnicy zapewne nie będą zaskoczeni, kiedy się dowiedzą, że Allen rzeczywiście znajduje kanał o szerokości (około) 185 metrów, a raczej krótki (w porównaniu z podaną przez Platona długością 10 000 stadiów) odcinek tego kanału, gdzieś na północny zachód od jeziora Poopo. Allen wypatrzył go na zdjęciu satelitarnym, a następnie odszukał na ziemi. Szerokość kanału, tak bliską podanej przez Platona, zmierzył krokami i oszacował wzrokiem. Prawdę mówiąc, na zdjęciu zamieszczonym w książce nie widać niczego, co przypominałoby prosty, regularny "kanał" o stałej szerokości, jakiego można by się spodziewać po atlan-tydzkich inżynierach, a dociekania przeprowadzone przez autora na miejscu, nie zdają się potwierdzać poglądu o jego sztucznym pochodzeniu. Moim zdaniem równie dobrze może to być kanał jak formacja czysto geologiczna. Nie jest jasne, jakiej jest wielkości; nie znaleziono w okolicy żadnych artefaktów o wartości archeologicznej. To już właściwie wszystko. Znajomość kartografii pozwala Allenowi dołączyć mapę świata w tak dobranej projekcji, że Południowa Ameryka leży na wprost Cieśniny Gibraltarskiej; na innej mapie Ameryka Południowa jest obrócona o 90 stopni w lewo, co sprawia, że Pacyfik leży na południe od Altiplano (co zgadza się z platońskim opisem równiny na Atlantydzie), ale nie zmienia to faktu, że Pacyfik rozciąga się na zachód, a nie na południe od Ameryki. Allen usprawiedliwia swoje dziwaczne praktyki, powołując się na starą mapę Peru, która jest tak samo zniekształcona w stosunku do stron świata. Jak się jeszcze przekonamy, naciąganie projekcji kartograficznych jest słabostką równie częstą wśród atlantologów, co przesuwanie biegunów. Podobnie jak jego koledzy, Allen jest przekonany, że biegun północny znajdował się kiedyś w okolicach zatoki Hudsona, co sytuowało Altiplano na równiku, wyjaśniając znakomity klimat Atlantydy i obecność słoni. Allen nie pomija też kwestii Thery, uznając wyspę za ewentualną bazę Atlantydów, z której zamierzali zaatakować Grecję i Egipt; nie wyklucza też, że inna mieściła się w Troi. Wyobrażenie o poziomie argumentacji autora daje ufność, z jaką traktuje zaczerpnięte z przewodnika po Boliwii opinie o pokrewieństwach między językami uży- 174 175 wanymi w okolicach jeziora Titicaca (położonego na północ od Poopo). Co ciekawe, nie zdradza poza tym większego zainteresowania jeziorem Titicaca i leżącymi w pobliżu ruinami Tiahuanaco, które na ogół silnie pociągają atlantologów. Wspomina natomiast El Dorado) pułkownika Fawcetta, w pewnej chwili zdaje się dostrzegać związek między obecnością nad brzegami Amazonki wielkich węży, a opowieścią o rajskim ogrodzie. Wysuwa również przypuszczenie, że skała przypominająca kształtem łódź na górze Ararat w Turcji może być "skamieniałością starożytnej łodzi z trzciny", twierdzi też, że Tartess był w rzeczywistości fenickim portem nad La Platą. Jest to materiał o wątpliwej wartości, chociaż prezentowany bez szczególnej pychy. Osobiście nie sądzę, żeby pan Allen w ogóle rozumiał rolę archeologii, czego należy żałować, choć pewnie dzięki temu nie atakuje stosowanych przez archeologów metod badawczych - co tak często czynią atlantolodzy. Na przykładzie Allena możemy się przekonać, z jaką łatwością człowiek dotknięty Syndromem Atlantydy potrafi dopasować platońską opowieść do dowolnie wybranej koncepcji historycznej i geograficznej, a nawet do wzajemnie się wykluczających. James powiada "Anatolia", Allen - "Boliwia", inni - "Thera' lub coś jeszcze. Można powiedzieć jedno, te hipotezy nie mogą być jednocześnie prawdziwe, lecz wszystkie mogą być fałszywe. 9. Atlantyda pod lodem W tym samym roku 1995, w którym Peter James opublikował swoją teorię, zaprezentowano nieprześcignioną w swym katastrofizmie wizję zagłady Atlantydy. Zawierają książką When the Sky Fell (Kiedy upadło niebo) kanadyjskiego małżeństwa o urzekająco "atlantydzkim nazwisku" Flem-Ath - Rosę i Rand Flem-Ath. W ich książce nie znajdziemy filozoficznych spekulacji w stylu Pe-tera Jamesa z jego refleksjami nad celem Platona i źródłami, z jakich korzystał. Właściwie od samego początku, czerpiąc raczej z Kritiasa niż z Timajosa, autorzy podają zaskakująco precyzyjną datę kataklizmu - 9600 r. p.n.e. Stanowi ona fundament, na którym budują całe swe dzieło. To wtedy miał miejsce przełom geologiczny, klęska biologiczna, wędrówka ludów, innowacje techniczne. Data ta pojawia się cały czas (pomijając załącznik, jak się jeszcze o tym przekonamy). Powiadam: "właściwie od samego początku", jako że w stylu znanym z innych przypadków piśmiennictwa atlantologicznego autorzy na czterech stronach przechodzą od ostrożnego sformułowania "z grubsza 11 600 lat temu (9600 p.n.e.)" do podawanej jako oczywistej daty 9600 p.n.e. W gruncie rzeczy Flem-Athowie nigdzie nie uzasadniają swego wyboru, jak się jednak wydaje, wynika ona z niezbyt precyzyjnie datowanej wojny między Atenami i Atlantydą w Kritiasie (choć jego lektura wskazywałaby raczej na okres około 9420 p.n.e.), bo od daty "po 8600 p.n.e.", jaką można wywnioskować z Timajosa, dzieli ją zbyt wiele. Flem-Athowie piszą często tak, jakby w owym 9600 r. p.n.e. istotnie miało miejsce szereg kataklizmów geologicznych, masowe wymieranie gatunków oraz inne istotne wydarzenia, ale dowodów na to nie przedstawiają. 177 Autorzy czerpią informacje z prac amerykańskiego nauczyciela historii Charlesa Hapgooda, głoszącego od końca lat pięćdziesiątych XX w. nieortodoksyjną teorię geologiczną "przemieszczania się skorupy ziemskiej". Według Hapgooda skorupa ziemska od czasu do czasu przesuwa się względem wnętrza ziemi. Jakby skórka pomarańczy odłączyła się od owocu i mogła się obracać, podczas gdy środek pozostawałby nieruchomy. Hapgood uważał przemieszczanie się skorupy ziemskiej za zjawisko naturalne, wynik nierównego rozłożenia ciężaru czap lodowych na biegunach i mas lądowych ziemi, która na dodatek wiruje wokół osi nachylonej w stosunku po płaszczyzny w jakiej obiega słońce i okrąża je po linii, która bynajmniej nie stanowi idealnego kręgu. Inni wzbogacili teorię o takie czynniki jak zderzenie z kometą lub asteroidą. Trzeba jasno powiedzieć, że hipoteza "przemieszczania się skorupy ziemskiej" nie zyskała poparcia oficjalnej geologii. W ostatnich latach wysunięto wprawdzie hipotezę, która pod pewnymi względami przypomina teorię Hapgooda, różni się jednak od niej w paru istotnych kwestiach: po pierwsze skorupa ziemska miałaby się przemieszczać wraz z płaszczem w stosunku do jądra Ziemi, po drugie byłby to ruch niezmiernie powolny, trwający miliony lat, a więc po trzecie nie wywierałby większego wpływu na powierzchnię Ziemi, a już na pewno nie powodowałby kataklizmów. Najbardziej znaną książką Hapgooda jest Maps of the Ancient Sea Kings (Mapy starożytnych królów morza) z 1966 roku. Wysunął w niej hipotezę istnienia zaginionej cywilizacji prehistorycznej, która rzekomo znała geografię całego świata, czego dowodzić mają zagadkowe mapy pochodzące z XVI w. (wkrótce do nich dojdziemy). Szczególnie zaintrygowała Hapgooda mapa, na której część Antarktydy nie była pokryta lodem. Po namyśle doszedł do wniosku, że mapa ta musiała powstać, zanim nagłe przemieszczenie skorupy ziemskiej przeniosło Antarktydę w jej obecne położenie. Hapgood sądził, że zjawisko to zaszło niemal z dnia na dzień, jakieś dziesięć tysięcy lat temu, choć paleomagnetyczne badania skał dowodzą, iż przez ostatnie dwadzieścia tysięcy lat bieguny ziemskie pozostawały na swoim miejscu. Mimo to jest jasne, że właśnie Antarktydę wybiorą Flem-Athowie na swoją Atlantydę - przemieszczoną, zatopioną i zamrożoną - z której zdołała uciec na północ, do strefy umiarkowanej, tylko garstka szczęśliwców. Mimo pewnych różnic koncepcja ta przypomina zwariowaną "teorię powszechnego zlodowacenia" Hannsa Hórbigera, który uważał, że większość materii we wszechświecie stanowi zamarznięty wodór, eksplodujący w zetknięciu z rozpalonym wnętrzem gwiazd. Hórbiger ujmował dzieje ludzkości w postaci cyklicznych zlodowaceń, które odsiewają słabsze rasy ludzkie i z których uchodzą cało tylko odporni aryjczycy; nic dziwnego, że jego pomysł cieszył się wielką popularnością wśród hitlerowców, którym, swoją drogą, można przypisać bezwzględnie katastroficzny pogląd na rzeczywistość. Tak zwany myśliciel nazistowski, Alfred Rosenberg, opowiedział się za prehapgoodowską wersją teorii wędrujących biegunów w swojej książce Der Mythus des XX Jahrhunderts (Mit XX wieku) z 1934 roku, lokując kolebkę germańską na zimnym, surowym, częściowo arktycznym kontynencie, który uczynił z nich prawdziwych mężczyzn. Co ciekawe, podobna idea przyświecała romantycznemu autorowi rasistowskich powieści Edmundowi Kissowi, którego Ariowie trafiają do swego arktycznego portu prosto z Atlantydy. Fikcja bywa niekiedy inspiracją dla nauki, ale poszukiwania Atlantydy prowadzone przez niemieckich archeologów za zachętą Goebbelsa nie przyniosły skutku. Bliższa teorii Flem-Athów, lokujących Atlantydę wprost na Antarktydzie, była wizja innego pisarza sprzed drugiej wojny światowej, Francuza Rene-Maurice Gattefosse'a. Wysunął on hipotezę Preatlantydy, której mieszkańcy mieli zbiec do platońskiej Atlantydy i innych miejsc na świecie, wznosząc megalityczne konstrukcje, takie jak Stonehenge i cyklopowe mury Inków. Gattefosse opowiadał się raczej za zmianą nachylenia osi Ziemi, a nie hapgoodowskim przemieszczeniem skorupy ziemskiej. Wraz z końcem pierwszego rozdziału książki, Hapgood ustępuje miejsca Platonowi. Rozdział drugi zaczyna się barwnym opisem następstw katastrofy; czyta się go jak dalszy ciąg platońskiej opowieści, choć w gruncie rzeczy to fantazja o tym, jak mogłoby wyglądać życie garstki ludzi ocalałych po jednym z cyklicznych kataklizmów ateńskiego filozofa. Platon nie wspomina, by ktokolwiek uszedł z Atlantydy żywy (przeciwnie, z jego relacji wynika, że żaden z Atlantydów jej nie przeżył). Nie przeszkadza to autorom w odmalowaniu obrazu zaawansowanych cywilizacyjnie żeglarzy, uciekających ze zniszczonej przez katastrofę ojczyzny i napotykających w różnych częściach świata pierwotnych łowców i zbieraczy. Rezultat jest taki, że w złotym roku 9600 p.n.e. za sprawą Atlantydów dzicy prostacy przeistaczają się z dnia na dzień w rolników. (Platon nigdzie nie wspomina, że odrodzenie ludzkości następuje natychmiast po kataklizmach.) Dogmatyzm Flem-Athów w kwestii nagiego rozwoju rolnictwa w roku 9600 p.n.e. ma tę słabość, że jest sprzeczny z poglądami większości archeologów. Jak wiemy, przed około piętnastu tysiącami lat w dolinie Nilu ludzie zbierali dziko rosnące zboża, ale potem zaniechali tego. Rolnictwo pojawiło się w Palestynie, gdzie ludzie kultury natufijskiej po długim okresie zbierania dzikich odmian zbóż wytworzyli ich odmiany hodowlane. W Peru, wbrew teorii Flem-Athów, uprawa ziemniaka i innych roślin bulwiastych rozpoczęła się jeszcze później, prawdopodobnie około roku 8500 p.n.e. Najstarsze ziarna grochu i fasoli z Jaskini Duchów w Tajlandii również pochodzą z około roku 8500 p.n.e. (a nie 9600 p.n.e., jak twierdzą Flem-Athowie), lecz jest ich zbyt mało, by określić, czy już pochodzą z upraw, czy zostały jeszcze zebrane z dziko rosnących roślin; zwęglone ziarnka ryżu (znalezione w innej jaskini) są późniejsze i także nie wiemy, czy pochodzą z roślin dzikich czy uprawnych. Jednoznaczne świadectwa istnienia rolnictwa i ceramiki w Jaskini Duchów pochodzą z około 6800 r. p.n.e. Na Flem-Athach najwyraźniej wielkie wrażenie wywarła sugestia Platona, że ludzkość przetrwała kataklizm w górach, w miejscach wyniesionych ponad wody potopu, więc przychylają się do teorii mówiącej o narodzinach rolnictwa na obszarach wyżynnych strefy umiarkowanej. Nie przywiązują natomiast większej wagi do poglądu Platona (wyrażonego przez usta egipskiego kapłana), że Egipt przetrwał zarówno powódź, jak i palący żar, co tak silnie podkreślali Spen-ce i Donnelly, którzy tam właśnie ewakuowali ocalałych Atlantydów. Wedle teorii Hapgooda, zanim doszło do przemieszczenia skorupy ziemskiej, Egipt (podobnie jak Kreta, Mezopotamia, Indie i Chiny) leżał w tropikach i dlatego nie nadawał się na kolebkę rolnictwa; dopiero gdy został przeniesiony do strefy umiarkowanej, rolnicy mogli zstąpić z ojczystych wyżyn i stworzyć dzieło cywilizacji (nic mi nie wiadomo o tym, by przed sławnym rokiem 9600 p.n.e. Egipt, Kreta i reszta wspomnianych obszarów była tropikalnym rajem). Flem--Athowie twierdzą jednak, że cywilizacja doliny Nilu wykluła się na Wyżynie Abisyńskiej; "wyżyny Etiopii mogą jeszcze zaskoczyć archeologów" - powiadają. Stwierdzając, że teoria przemieszczenia skorupy ziemskiej pozwala wyjaśnić nie tylko początki rolnictwa i źródła cywilizacji, lecz także 181 zaludnienie Ameryki i "zagadkowy przebieg procesów zlodowacenia na obu półkulach Ziemi", Flem-Athowie dosiadają ulubionego konika atlantologów - twórczej mitologii. Najpierw wyciągają na światło dzienne pokrytą kurzem czasu opowieść Indian Ute (zaczerpniętą z "Popular Science Monthly" z 1880 roku), o bogu-zającu poparzonym przez słońce - znaną nam już za sprawą Donnelly'ego (jeszcze się z nią spotkamy). Tym razem jednak historia groźnych wędrówek Słońca nie zostaje zinterpretowana w kontekście komety czy asteroidy, lecz oczywiście jako dowód nagłego przemieszczenia się skorupy ziemskiej, które spowodowało zmianę drogi Słońca na nieboskłonie, a w rezultacie spiekotę pospołu z deszczem (znane nam już skądinąd łzy boga-zająca). Jest to ciekawy przykład, jak jeden mit może służyć "dowodzeniu" zupełnie różnych katastrof. Potem następują jak zwykle legendy i opowieści o zatopionych wyspach itp. - wszystkie kojarzone z Atlantydą, trzeba jednak przyznać autorom, że są w ich doborze bardziej wybredni od wielu innych atlantologów i dlatego lektura ich wywodów jest mniej nużąca, mniej w nich trudnych do wymówienia imion, które wydają się tak fascynować większość pisarzy czerpiących ze światowej skarbnicy legend i mitów. Po bajecznych argumentach drugiego rozdziału Flem-Athowie przedstawiają pełną grozy wizję katastrofalnego zlodowacenia, które stanowi fundament ich teorii Atlantydy na Antarktydzie. Największy nacisk kładą na masowe wymieranie różnych gatunków zwierząt u schyłku ostatniego zlodowacenia, co w ich mniemaniu dowodzi, że po przemieszczeniu się skorupy ziemskiej na świecie zapanowało tragiczne w skutkach zamieszanie. Ponieważ na teorii Flem-Athów (a ostatecznie Hapgooda) budowało swe hipotezy wielu późniejszych autorów, warto przyjrzeć się bliżej sprawie domniemanego globalnego kataklizmu u schyłku ostatniej epoki lodowcowej i porównać ją z ustaleniami geologii i paleontologii. Wkrótce po ustąpieniu ostatniego zlodowacenia wyginęły jelenie olbrzymie, nosorożce włochate, tygrysy szablastozębe, mastodonty i niedźwiedzie jaskiniowe. Jednak to przede wszystkim mamuty nieprzerwanie fascynują ludzi od czasu, gdy w wiecznej zmarzlinie na Syberii odkryto w 1692 zamrożonego kolosa. Kolejne odkrycie z 1804 zainteresowało wielkiego przyrodnika Georgesa Cuviera, który zauważył, iż futro i gruba warstwa tłuszczu mamuta świadczy o przystosowaniu do zimnego klimatu. Atlantolodzy nieczęsto przytaczają tę opinię Cuviera (Flem-Athów nie wyłączając), gdyż zaprzecza ona ich poglądowi, że zwierzęta te wyginęły nagle, po nagłym oziębieniu. To prawda, że w żołądkach mamutów zachowała się treść (mchy, trawy i niskopienne krzewy) wskazująca na klimat nieco łagodniejszy od obecnie panującego na Syberii, ale wciąż był tak zimny, iż mogły w nim przeżyć wyłącznie przystosowane do niego zwierzęta. Na północy do dziś są krótkie wiosny i lata, i nawet zimą można znaleźć pożywienie pod śniegiem: powierzchnia ciosów jest starta, gdyż służyły one mamutom do odsuwania śniegu. Co więcej, ostatnie zlodowacenie nie skończyło się po prostu trwałym wzrostem temperatur - około 10 500 lat temu po okresie powolnego ocieplenia, w ciągu stu lat, zrobiło się znowu zimno na okres około siedmiu stuleci, po czym w ciągu kilkudziesięciu lat temperatura znów zaczęła rosnąć. Nawet kiedy już zlodowacenia się skończyły, klimat nadal się zmieniał i przez ostatnie dziesięć tysięcy lat mieliśmy na Ziemi trzy okresy, w których średnia temperatura była wyższa niż dzisiaj, a w międzyczasie dwa okresy niższych temperatur. Po pierwotnym ociepleniu nastąpiło krótkotrwałe niewielkie ochłodzenie, po czym temperatura ponownie rosła (tzw. optimum klimatyczne około 5000-4000 lat p.n.e.). Po okresie cieplejszym przyszło oziębienie, potem kolejne 183 ocieplenie (osiągając maksimum około roku 2000 p.n.e.) i znów ochłodzenie (około 1000 roku p.n.e.). Następnie temperatura rosła, lecz pod koniec średniowiecza gwałtownie spadła (tzw. małe zlodowacenie). Podobne wahania klimatyczne miały miejsce również w trakcie epoki lodowcowej z jej zlodowaceniami, czyli glacjałami i cieplejszymi okresami między lodowcowymi, czyli interglacjałami (ale te ostatnie i tak były zimniejsze niż epoki ciepłe przedzielające epoki lodowcowe czy okres polodowcowy, w którym żyjemy). W każdym razie nie ma nic niezwykłego w tym, że znajdujemy stworzenie przystosowane do życia w zimnym klimacie - zamarznięte w czasie jednego z okresów zmian klimatu epoki lodowcowej, czy też na granicy epoki lodowcowej i okresu postglacjalnego - z zawartością żołądka wskazującą na nieco łagodniejszy klimat Syberii niż dzisiaj. Okoliczności, w jakich zachowały się ciała około osiemdziesięciu mamutów, wskazują, że żyły w warunkach zimnych, zapadły się one bowiem w pozbawiony tlenu muł i szlam nad brzegami rzek lub w bagna, które później zamarzły, zamykając je w wiecznej zmarzlinie (która nie roztopiła się nawet w okresach cieplejszych), zanim zdążyły się rozłożyć (to samo spotkało pewną rodzinę Eskimosów z Barrow na Alasce około 1500 r. n.e.: Po wypadku, w którym wszyscy zginęli, ich dom zalała latem woda, zwłoki zaś przetrwały zamrożone do dzisiaj. Podobnie wygląda sprawa znakomicie zachowanych zwłok z grobów w Pazyryku w południowej Syberii z około 400 r. p.n.e. - tam jednak zakopywano zmarłych nawet latem w zamarzniętej ziemi). Mamuty stanowiły zatem po prostu część fauny okresu chłodnego, w którym żyły też włochate nosorożce i renifery. Trzeźwa opinia Cuviera o adaptacji mamutów do trudnych warunków nie cieszy się popularnością wśród atlantologów. Flem-Athowie jednak przytaczają, w związku z "ciałami ogromnych czworonogów", inne słowa wielkiego przyrodnika, o "katastrofach, jakie zapewne wprawiły w ruch i zepchnęły na wielką głębokość całą zewnętrzną skorupę Ziemi". Warto zauważyć, że współcześni atlantolodzy z ogromnym szacunkiem powołują się na opinię nie żyjącego od stu siedemdziesięciu lat głównego rzecznika katastrofizmu, obalonego w ciągu jednego pokolenia po jego śmierci. Mimo to Cuvier nie jest sprzymierzeńcem Flem-Athów, bo wbrew temu, co twierdzą, bynajmniej nie głosił teorii "masowego ginięcia zwierząt wskutek przemieszczenia skorupy ziemskiej" - owszem, wierzył w cykliczne kataklizmy, ale przypisywał je odmiennym czynnikom (sam Hapgood posługuje się bardzo zawikłaną argumentacją, by wyjaśnić najgłośniejszy przypadek zamrożonego mamuta z Bierezowki, datowanego metodą radiowęglową na około 45 000 lat, co sytuuje go w okresie, gdy -wedle teorii Hapgooda - na Syberii miało być raczej ciepło niż zimno. Po wymownych uwagach, w rodzaju "czy znajdziemy dla tego faktu miejsce w naszym schemacie?" i "oczywiście, musi być jakieś rozwiązanie", Hapgood wysuwa przypuszczenie, że mamut wpadł do bardzo głębokiej szczeliny, "być może nawet zamarzniętej na głębokości kilkuset stóp", potem kolejne wstrząsy pogrzebały go w wiecznej zmarzlinie, wreszcie erozja wydobyła go z powrotem na świat, ale na tyle długa, by znów zrobiło się zimno, dzięki czemu mamut dotrwał do naszych czasów. W każdym razie Hapgood uznał, że przemieszczenia skorupy ziemskiej nie mogły być aż tak gwałtowne, żeby wygubić i zamrozić cały zwierzostan za jednym zamachem, i dodał jeszcze erupcje wulkaniczne z chmurami pyłu i trującymi gazami i burze z piorunami. Jego następcy entuzjastycznie podjęli wszystkie te wątki.) Paleontolodzy zgadzają się co do tego, że pod koniec ostatniego zlodowacenia miało miejsce masowe wymieranie zwierząt - różnych gatunków w różnych miejscach i w tym samym czasie - zjawisko to jednak nie było spowodowane przez jakąś globalną katastrofę, o ile nam wiadomo. Trzeba też pamiętać, że "masowe wymieranie gatunków" nie oznacza, że znajdujemy masy zwierząt padłych w jednym miejscu, lecz że pewnych gatunków występujących w starszych warstwach geologicznych nie ma w warstwach młodszych, co dowodzi, iż z takiego czy innego powodu wyginęły. Prawdopodobna i szeroko akceptowana teoria głosi, że przyczyną zagłady gatunków było wybijanie wielkiej ilości zwierząt przez ludzi, którzy w ciągu ostatniego zlodowacenia zdołali dzięki swemu sprytowi rozprzestrzenić się na nowe obszary, takie jak Syberia i Ameryka Północna, i rozwinąć techniki myśliwskie, które pozwoliły im dokonywać prawdziwych rzezi. Zwłaszcza w Europie środkowej obozowiska z czasów górnego paleolitu są wręcz usiane kośćmi mamutów (często służyły one jako materiał budowlany); znajdujemy je tam w ilościach daleko większych, niż można by sądzić ze znalezisk syberyjskich. Z pewnością nie wszystkie z tych kości przeniesiono z cmentarzysk mamucich w żlebach i wzdłuż brzegów rzek - część padła ofiarą polowania, a paleolityczne malarstwo jaskiniowe zachodniej Europy wskazuje, że mamut był ważnym 184 185 zwierzęciem w świecie kromaniońskich myśliwych. Bez wątpienia czynniki klimatyczne i środowiskowe także przyczyniły się do wyginięcia wielu zwierząt (niekiedy w pewnych miejscach robiło się za zimno nawet dla mamutów, a przede wszystkim dla roślin, którymi się żywiły), ale wcześniejsze zlodowacenia epoki plejstoceńskiej nie pociągnęły za sobą zagłady gatunków, więc działalność ludzka z pewnością wpłynęła na masowe wymieranie wielu z nich pod koniec ostatniego zlodowacenia. Określenie "masowe" jest mylące, sugeruje bowiem wielką liczbę wymarłych zwierząt, jakby na Syberii brodziło się pośród szczątków mamucich: w rzeczywistości większość z nich pochodzi prawdopodobnie ze stad, które zapuściły się w okresach ocieplenia za daleko na północ, a gdy nadeszło ochłodzenie, nie wywędrowały na południe. Flem-Athowie (i jak się przekonamy także inni autorzy podejmujący po nich ten temat) czerpali z Hapgooda pełnymi garściami. Hapgood z kolei, co jasno wynika z jego prac, korzystał z popularnej książki Franka C. Hibbena The Lost Americans (Zaginieni Amerykanie), opublikowanej dość dawno, bo w 1946 r. To od Hibbena pochodzą często przywoływane w piśmiennictwie atlantologicznym informacje o zagładzie w skali świata czterdziestu milionów osobników tego czy innego gatunku. Dane te są tworem wyobraźni, wpłynęło na nie także zamiłowanie do sensacji, chociaż warto odnotować, iż jego Prehistoric Man in Europe (Człowiek prehistoryczny w Europie) z 1959 r. nie zawiera zdumiewających informacji o masowym wymieraniu gatunków w skali globalnej. Popularyzatorska książką Hibbena była nieaktualna już wówczas, gdy czerpał z niej Hapgood, w czasach Flem-Athów była przestarzała, dziś zupełnie się zdeaktualizowała, a mimo tego wciąż znajdują się autorzy, którzy powtarzają zawarte w niej niedorzeczności, najwyraźniej nie wiedząc o istnieniu prac naukowych, szczegółowo omawiających chronologię stadiałów i interstadiałów oraz paleontologiczne aspekty ostatniego zlodowacenia i okresu polodowcowego. Inny wątek katastroficznych wizji końca epoki lodowcowej obok masowego wymierania fauny plejstoceńskiej stanowią zmiany poziomu mórz i powodzie. Pionierską pracę, z której atlantolodzy czerpią do dziś, także wykonał Hapgood i Flem-Athowie. Ci drudzy podjęli bowiem sugestię Hapgooda, że to ciężar lodu nierównomiernie rozmieszczonego wokół biegunów jest przyczyną nagłych "poślizgów" skorupy ziemskiej (sam Hapgood w książce z 1970 roku, The Path ofthe Pole 186 [Droga bieguna] bardziej skupił się na "dowodzeniu" prawdziwości swojej teorii niż na próbach wyjaśnienia mechanizmu tajemniczych przemieszczeń skorupy ziemskiej). Flem-Athowie natomiast wnieśli twórczy wkład w rozwój teorii tego nieznanego akademickiej geologii zjawiska, podkreślając jego nieregularność spowodowaną oddziaływaniem grawitacyjnym Księżyca, planet i Słońca. Cokolwiek może (lub nie może - zdaniem ortodoksyjnych geologów) powodować przemieszczenia skorupy ziemskiej, Flem-Athowie wierzą, iż pociągają one za sobą szybkie topnienie czap lodowych, które z biegunów zostały nagle przeniesione w tropiki; jeśli dojdzie do tego w czasie globalnego ocieplenia (z innych powodów znanych akademickiej geologii), wówczas - powiadają autorzy - topnienie wielkich mas lodu powoduje szybkie zmiany poziomu wody w oceanach (Flem-Athowie zakładają, że na nowych - z punktu widzenia ślizgającej się skorupy ziemskiej -biegunach wkrótce utworzą się nowe czapy lodowe). Inni atlantolodzy, czerpiąc z autorów, wyolbrzymiają ich wizję, warto więc spytać, co ma do powiedzenia na ten temat nudna, akademicka geologia. Poziom mórz opada w okresach zlodowaceń głównie dlatego, że więcej opadów w postaci śniegu trafia na obszary okołobiegunowe i lodowce górskie; lodowce nie topnieją, nie wracają więc do mórz. Inaczej mówiąc, woda z oceanów przenosi się do lodowców. Podczas ostatniego glacjału, który w fazę najniższych temperatur wszedł około 18 000 lat temu, poziom oceanów opadł o jakieś 120 metrów. Około 17 000 lat temu lód zaczął na świecie powoli topnieć, a poziom lustra wody w morzach równie powoli rosnąć. Proces ten przyśpieszył około 14 000 lat temu i około 11 000 lat temu osiągnął tempo 2,4 do 3,7 centymetrów rocznie. Trudno to uznać za powszechny potop. Oziębienie klimatu około 10 500 lat temu spowolniło tempo podnoszenia się lustra wody na mniej więcej 700 lat, potem jednak woda ruszyła, około 8000 lat temu osiągnęła poziom tylko o 25 metrów niższy od obecnego i od tej pory posuwa się w górę łagodnie (z małymi fluktuacjami) do dziś. Świadectwo podnoszenia się lustra wody stanowią stare zarysy linii brzegowej i rafy koralowej, datowane na podstawie zawartości izotopów promieniotwórczych węgla i uranu w różnych miejscach - na Florydzie, Barbados, w Massachusetts, Holandii, Brazylii, na niektórych wyspach Pacyfiku i Nowej Gwinej. Dodatkowym źródłem informacji o zmianach klimatu są prowadzone również w wielu miejscach na świecie badania zawartości osadów dennych w oceanach, 187 w rdzeni lodowców polarnych, warstw dna jezior andyjskich i sekwencji pyłków roślinnych. Ale szczegółowe zestawienie drobnych zmian poziomu lustra wody w różnych miejscach i krótkotrwałe zmiany trudno jest ustalić. Osady z dna oceanów zawierają mniejszą lub większą ilość drobnych organizmów, które wolą cieplejsze lub zimniejsze wody i pozwalają określić zmiany temperatury, ale ze względu na przybliżony wynik datowania metodą radiowęglową i długie okresy pokrywane przez próbki (do tysiąca lat), rdzenie z dna oceanów trudno precyzyjnie datować. Wysuwano przypuszczenia, że okresowe powiększanie się lodowców, na przykład podczas trwającego przez kilkaset lat ochłodzenia po 10 500 r. p.n .e., mogło w rezultacie powodować przyśpieszone ich topnienie w okresie ocieplenia (który wypada stosunkowo blisko daty kataklizmu na Atlantydzie wywnioskowanej z Kritiasd). Jednak nawet przyrost o około 60 centymetrów rocznie przez jakiś czas nie stanowi jeszcze katastrofy w skali świata. Osady z Zatoki Meksykańskiej sprzed mniej więcej 11 600 lat zawierają ślady wskazujące na zwiększony napływ wody rzecznej (punkt dla Kritiasa i Flem-Athów), który mógł być spowodowany szybkim topnieniem części lodowca pokrywającego Amerykę Północną, niekoniecznie wywołanym zmianami temperatury (lub nie tylko zmianami temperatury). Znów jednak datowanie radiowęglowe warstw osadowych obejmuje zbyt długie okresy, by można było dokładnie określić daty, zaś szacunki dotyczące ilości topniejącego lodu nie wskazują na szczególnie szybki czy dramatyczny przybór wód. Część geologów sądzi, że napływ świeżej wody rozciągał się na wiele tysiącleci. Atlantolodzy potrzebują oczywiście nagłego podniesienia się poziomu morza, czegoś, co można by powiązać z relacją Platona i co odpowiadałoby scenariuszowi katastrofy dostatecznie wielkiej, by zmusiła ona Aliantów do ucieczki na inne kontynenty i zatarła wszelkie ślady lądu, na którym żyli. Po wypadzie do świata geologii i paleontologii, Flem-Athowie wracają do mitów, a nawet trudnią się przez chwilę zdyskredytowaną praktyką amatorskiej lingwisyki; w tym wypadku porównują języki Indian północnoamerykańskich i Sumerów, powołując się przy tym na opinię jakiegoś radzieckiego językoznawcy. Potem rozważają możliwość powstania murów Tiahuanaco w bardzo odległej przeszłości (w rzeczywistości miasto przeżywało okres rozkwitu między 500 r. p.n .e. i 1000 n.e. -jeszcze do tego wrócimy), podobnie jak powstanie Sfinksa (o tym także będzie jeszcze mowa, nie ma jednak powodów, żeby negować jego powstanie w czasach Starego Państwa, około 2500 r. p.n.e.) i piramid w Gizie (jak się przekonamy, na bardzo kruchej podstawie). Potem wspominają Aztlan Azteków, ale nie podawaną przez nich datę roku 1168 n.e. - datę opuszczenia tego mitycznego miasta. Potem następują krótkie rozważania na temat Arktyki, jako potencjalnej praojczyzny Ariów. Flem-Athowie jednak odrzucają tę teorię, chodzi im tylko o to, by dosiąść własnego konika - Atlantydy na Antarktydzie. Hipoteza, że na Arktyce mogło być w przeszłości cieplej niż obecnie, zostaje przez nich bowiem odniesiona do Antarktydy. Cały wywód prowadzony jest w kategoriach magicznej daty "9600 lat p.n.e.", bez zawracania sobie głowy skomplikowaną przemiennością glacja-łów i interglacjałów i jeszcze bardziej zawikłaną chronologią stadia- 189 łów i interstadiałów. Pomijając wszystkie te okresowe wahania klimatu, Flem-Athowie śmiało piszą o ciepłolubnej faunie Norwegii i Syberii. Nie czynią także tajemnicy z istnienia obszarów nie pokrytych lodem, takich jak ten, przez który przodkowie Indian dostali się z Alaski na południe Ameryki Północnej, czy jakie istniały między wielkim lodowcem rozrastającym się od północy i mniejszymi lodowcami tworzącymi się w łańcuchach górskich, takich jak Góry Skaliste czy Alpy. Autorzy podają zdumiewająco dokładne daty przemieszczeń skorupy ziemskiej i zarazem końca starych i początku nowych zlodowaceń - 91 600,50 600 i 9600 p.n.e., co ma się nijak do chronologii ostatniej epoki lodowcowej mozolnie odtworzonej przez geologów. Ciekawe, że w pracy Randa Flem-Atha zamieszczonej w załączniku do When the Sky Fell przemieszczenie skorupy ziemskiej jest umiejscowiane pomiędzy 17 000 i 12 000 lat p.n.e., nie zaś jak w zasadniczej części dzieła dokładnie w roku 9600 p.n .e. Z chronologii migracji opracowanej przez Flem-Athów wynika, że ludzie dotarli z Syberii przez Berin-gię (obszar lądowy, który istniał w czasie ostatniego zlodowacenia między Kamczatką i Alaską; dziś dno Cieśniny Beringa) do Ameryki i dalej brzegiem Pacyfiku do Kalifornii, przez Amerykę Środkową i Południową do obszaru, który miałby wówczas być wolny od lodu około roku 50 600 p.n.e. Flem-Athowie nazywają ów obszar Antarktydą Mniejszą, konwencjonalna geografia mówi o zachodniej części Antarktydy (oczywiście po roku 9600 kolejne przemieszczenie skorupy ziemskiej spowodowało zlodowacenie tego obszaru, zmuszając Atlantydów do ucieczki; do Ameryki miałaby więc wówczas napłynąć kolejna fala ludów). Ciekawi bylibyśmy archeologicznych dowodów zaludnienia Ameryk (nie mówiąc już o Antarktydzie) około 50 000 lat p.n .e., ale Flem-Athowie są zdania, że mogło to nastąpić nawet wcześniej: "jakieś czterdzieści do osiemdziesięciu tysięcy lat wydaje się aż nadto długim okresem dla rozwoju zaawansowanej cywilizacji na wyspie o umiarkowanym klimacie, chronionej przed najeźdźcami przez morze ". Znowu mowa o zachodniej części Antarktydy. W dalszej części When the Sky Fell zawiera barwny obraz katastrofy, która położyła kres Atlantydzie na Antarktydzie; w istocie mamy tu relację Solona rzekomo zrelacjonowaną przez Platona, ale nie jest ona prostym powtórzeniem słów filozofa i łatwo odnieść wrażenie, że kapłani egipscy mówili o światowym kataklizmie - trzęsieniach ziemi, kolosalnych powodziach i zmianie drogi Słońca na nieboskłonie - o których 190 w Timajosie i Kritiasie słowa nie ma. W tym miejscu Flem-Athowie wysuwają pomysłową hipotezę. Głosi ona, że zachodnia część Antarktydy może pod względem rozmiarów i topografii przypominać Atlantydę Platona. Trzeba przyznać, że chowając swoją Antarktydę Mniejszą pod lodem, autorzy zyskali ogromną przewagę nad resztą atlantologów. Mogą traktować platoński opis dosłownie - w końcu kto zdoła udowodnić, że pod całą tą kupą lodu nie ma złotych posągów, hipodromu i kolistych kanałów wokół stolicy? A Biblioteka Aleksandryjska, miejsce spotkań greckiej nauki z egipską odwieczną mądrością mogła przecież zawierać wspaniałe mapy z czasów atlantydzkich, czyż nie? (Atlantyda zniknęła pod lodem, biblioteka w Aleksandrii poszła z dymem). Niektóre z tych map mogły jednak trafić do Konstantynopola, gdzie zobaczyli je Waregowie i muzułmańscy żeglarze (od nich pochodziły wieści o nieznanych lądach, które zainspirowały Kolumba). Tak przynajmniej utrzymują Flem-Athowie. Głównym ich dowodem jest kilka szesnastowiecznych map rysowanych przez muzułmanów, które mogą dowodzić - autorem tej myśli jest Hapgood - istnienia takiej właśnie wiedzy o świecie wśród Atlan-tów. Na mapie Hadżi Ahmeda z 1559 r. Ameryka Północna jest większa, niż to sobie wówczas wyobrażano; więcej nawet - widać ją taką, jaką była (około) 11 600 r. p.n.e. - pokrytą lodem i połączoną pomostem lądowym Beringii z Kamczatką. Flem-Athowie reprodukują w swojej książce współczesny rysunek wykonany według mapy Hadżi Ahmeda. Nie dzielą się z czytelnikiem wiadomością, że mapa, na którą powołuje się Hapgood, jest z kolei bogato zdobioną i stylizowaną kopią oryginału wykonanego we Francji około 1865 r. Na temat samego oryginału Hapgood wypowiada się bardzo powściągliwie. Reprodukując wyłącznie odrys północnej części francuskiej wersji mapy Hadżi Ahmeda, Flem-Athowie nie pokazują czytelnikom, że na półkuli południowej znajduje się kolosalna Antarktyda, sięgająca aż po Madagaskar i na zachód od Ameryki Południowej niemal po Zwrotnik Koziorożca! Trudno im się dziwić, fakt ten mógłby bowiem wzbudzić wątpliwości co do znakomitej wiedzy geograficznej i kunsztownej kartografii starożytnych Atlantów, którzy mieli znać cały świat jak własną kieszeń. Inny zaskakujący szczegół - szeroki pas łączący Azję i Amerykę mógł się pojawić w wyniku wykorzystania przez autora francuskiej "kopii" mapy Hadżi Ahmeda jeszcze innej starej mapy Oronteusa Finaeusa z 1532 r., na której Ameryka Północna została podzielona na dwie części w celu uzyskania projekcji półkuli globu na płaszczyznę mapy i jej część zachodnia zlewa się z Azją. Hapgood odrzuca tę hipotezę, ale w przeciwieństwie do swoich kontynuatorów przynajmniej ją odnotowuje. Jakkolwiek było mapa Hadżi Ahmeda w dziewiętnastowiecznej francuskiej wersji nie stanowi ani mapy Ameryki współczesnej, ani Ameryki z końca plejstocenu (co ciekawe| pierwsza mapa, która pokazuje Ameryki oddzielone od Azji, to mapa Waldseemullera z 1507 r., zapewne najstarsza mapa, na której pojawia się nazwa "Ameryka". Bezmiar Pacyfiku po raz pierwszy ukazano na mapie Ribero z 1529 r.). 192 Słynniejsza od mapy Hadżi Ahmeda jest mapa Piri Reisa z 1513 r., która odgrywała wielką rolę w argumentacji całego szeregu atlantolo-gów od czasów Hapgooda, który pierwszy zajął się jej interpretacją. Bardzo skrupulatnie wyliczył wszystkie jej niedokładności i błędy, po czym uznał ją za dowód istnienia bardzo dawnej wiedzy geograficznej i kartograficznej. Flem-Athowie nie twierdzą (co się zdarza), że mapa Piri Reisa ukazuje świat późnego plejstocenu oddany z precyzją zdjęcia satelitarnego, wiele jednak piszą o jej rzekomo zadziwiającej dokładności w oddaniu długości geograficznych dwudziestu czterech punktów naszego globu. Z drugiej strony nawet się nie zająkną o jej ewidentnych nieścisłościach, które Hapgood wyjaśniał błędami popełnianymi przez kopistów. Mapę, z której, jak się wydaje, zachowała się tylko lewa część, znaleziono w 1929 r. w starym Pałacu Sułtanów w Stambule (wcześniejszym Konstantynopolu), gdy urządzano w nim muzeum. Mapę podpisał Piri Ibn Hadżi Mehmed, zwany krótko Piri Reisem (czyli Pirim Wodzem albo Admirałem). Nosi ona datę (według kalendarza muzułmańskiego) 919 r., czyli dwadzieścia jeden lat po odkryciu Kolumba. Szybko zauważono, że odległość między wybrzeżami Ameryki Południowej i Afryki jest bliższa rzeczywistości niż na innych mapach z tego czasu. Hapgood wysunął hipotezę, że dalej na południe mapa Piri Reisa przedstawiała wolną od lodu linię brzegową Antarktydy. Hapgood dostrzegał jednak też wszystkie nieścisłości i błędy mapy Piri Reisa - archipelagi Morza Karaibskiego stanowczo różnią się od rzeczywistych, Kuba leży źle w stosunku do stron świata i ma niewłaściwe proporcje niczym bajeczna Antilia (a nazwana jest Hispaniola). Amazonka pojawia się dwukrotnie, brak za to około 1400 kilometrów linii brzegowej Ameryki Południowej. Co gorsza, domniemana Antarktyda w ogóle nie jest oddzielona od Ameryki, a zarys jej wybrzeży w niczym nie odpowiada ani obecnej granicy lodu, ani hipotetycznego (opracowanego na podstawie badania za pomocą echosondy) brzegu lądu ukrytego pod lodem. Inskrypcja na mapie Piri Reisa głosi, że informacje na temat tej części świata pochodzą od portugalskich żeglarzy, i zapewnia, że zachodnią część kontynentu zamieszkują białowłose potwory i sześciorogie woły. O części wschodniej, która według Hapgooda i Flem-Athów ma przedstawiać właściwą Antarktydę, inskrypcja powiada: "To kraj jałowy (...) powiadają, że są tam wielkie węże. Dlatego portugalscy niewierni nie wylądowali na brzegu, jak również z powodu wielkiego gorąca". Trzeba by, jak Hapgood, przyjąć za dobrą monetę przekonanie o późniejszych zniekształceniach i błędach kopistów, by uwierzyć, że mapa Piri Reisa wywodzi się od bardziej precyzyjnych map z czasów zamierzchłej starożytności. Sam Piri stwierdza na jej marginesie, że została ona opracowana na podstawie dawnych map greckich i arabskich, mapy Kolumba oraz opowieści i szkiców wykonanych przez żeglarzy. Ewidentny błąd polegający na połączeniu Ameryki z Antarktydą sprawia, że spekulacje o przekazywaniu rzekomych map atlantydzkich za pośrednictwem Aleksandrii i Konstantynopola wydają się bezpodstawne. Jeszcze gorzej ma się sprawa z następnym "dowodem" Flem-Athów, mapą uczonego jezuity Athanasiusa Kirchera z dzieła Mundus Subter-raneus (Świat podziemny) z 1664 roku. Sam autor opatrzył swoją mapę następującym podpisem: "Lokalizacja dawno zatopionej wyspy Atlantydy według Egipcjan i Platona". Wynika z tego jasno, że Kircher wykonał mapę na podstawie tego, co wyczytał u Platona. Uczony jezuita, autor najzupełniej fantastycznego "tłumaczenia" hieroglifów egipskich (a przy okazji swych rozlicznych badań twórca latarni magicznej) twardo wierzył słowom ateńskiego filozofa. Tym, co przede wszystkim rzuca się w oczy, jest odwrócenie mapy do góry nogami, z pomocą u dołu. W gruncie rzeczy nie ma w tym nic dziwnego, wziąwszy pod uwagę czas, kiedy powstała; znamy więcej takich przykładów, na przykład mapy legendarnych wysp na Atlantyku, takie jak reprodukowana w tej książce mapa Bianco. Twierdzenie, że Egipcjanie tak właśnie patrzyli na świat nie dowodzi jeszcze, że mapa Kirchera jest kopią egipskiego oryginału, ale autorom chodzi o coś więcej. Oto bowiem usiłują nam wmówić, że mamy przed sobą obraz Antarktydy Mniejszej zaczerpnięty z dawnych map atlantydzkich, z czym trudno się zgodzić, bo trzeba by przede wszystkim zignorować opis mapy wykonany przez Kirchera i uznać, że to, co określił jako "Hiszpania", to naprawdę Afryka, co określił jako "Afryka", to Madagaskar, a zaokrąglony kawałek Ameryki to południowy koniec Ameryki Południowej w czasach Atlan-tydów. Tymczasem jest jasne jak słońce, że dla Kirchera Hiszpania znaczy Hiszpania, Afryka to (północno-zachodnia część) Afryka, natomiast Ameryka jest bliżej nieokreślonym fragmentem kontynentu, lecz z pewnością nie południowym krańcem Ameryki Południowej. Autorzy piszą: "Od razu widać, że egipska mapa Atlantydy ukazuje nie pokrytą lodem Antarktydę, oddając jej kształt, skalę i położenie". Co można na to odpowiedzieć? Chyba tylko tyle, że mapa, na której Afryka wygląda jak Hiszpania, Madagaskar jak zarys północno-zachodniej Afryki, zaś Ameryka nie przypomina w ogóle niczego, co znamy z geografii, nie jest warta złamanego szeląga. Na dodatek, Atlantyda Kirchera wcale nie przypomina kształtem lądu Antarktydy pod lodem, jaki uzyskano w wyniku badań sejsmologicznych, o czym zresztą można się przekonać oglądając inne mapy w książce Flem-Athów. Właściwie autorzy sami to przyznają, ale zastrzegają się: "Niemniej jednak, na współczesnej mapie Antarktydy można dostrzec cień Atlantydy". Nie, nie można dostrzec nawet cienia, cokolwiek by to miało znaczyć. Cała ta kartograficzna żonglerka sprowadza się w końcu do tego, co amatorskie językoznawstwo - wszystko można uznać za trochę podobne do wszystkiego innego, wystarczy tylko chcieć. Książkę zamykają rozważania o niesamowitych umiejętnościach Atlantydów - tajemniczej zdolności dźwigania ciężarów, mistrzostwie w sztuce kartografii i wysoko rozwiniętym języku (autorzy opierają się na bardzo słabej podstawie, jaką jest język mieszkańców okolic jeziora Titicaca). Wszystkie te hipotetyczne osiągnięcia wespół z rzekomym wprowadzeniem rolnictwa w innych regionach świata sprawiają, że Flem-Athowie są wprost oczarowani Atlantydami znalezionymi na tarktydzie: "Nie mamy tu do czynienia z jeszcze jedną zaginioną cywilizacją starożytną, lecz z wysoko rozwiniętą kulturą dysponującą wiedzą naukową, której jeszcze nie potrafimy zrozumieć". W przedmowie do książki Colin Wilson wróży, że "zapewni ona Randowi i Rosę Flem--Athom trwałe miejsce w naukach o Ziemi". Piszącemu niniejsze wydaje się to mało prawdopodobne, na pewno jednak zajmą Flem-Athowie trwałe miejsce w historii Syndromu Atlantydy - jako pierwsi, którzy włożyli tyle wysiłku, by zlokalizować zaginioną wyspę - czego dowodzi popularność głoszonej przez nich idei wśród atlantologów. Dajmy spokój Grzbietowi Śródatlantyckiemu, Antylom, Bimini i innym lokalizacjom - wszystkie one mają tę wadę, że okazują się chybione. Antarktyda - oto gdzie należy szukać zaginionej Atlantydy. Albo raczej gdzie nie sposób jej szukać w dającej się przewidzieć przyszłości - podobnie ma się sprawa z pozaziemskim pochodzeniem Atlantydo w, którym jeszcze się zajmiemy, nim zakończymy te rozważania. Postscriptum Tuż przed oddaniem wydawcy maszynopisu mej książki, przeczytałem kolejne dzieło Randa Flem-Atha, wydane w 2000 r. i napisane wespół z Colinem Wilsonem, który pisywał już o Atlantydzie, podobnie jak o wielu innych sprawach, między innymi o morderstwach i okulty-zmie. Jego książką From Atlantis to the Sphiruc (Od Atlantydy do Sfinksa) z 1996 roku podejmuje takie zagadnienia jak starożytny Egipt, Bimini, wędrówka biegunów Hapgooda, Antarktyda, le Plonge-on i Churchward, Południowa Ameryka, różdżkarstwo, sztuka prehistoryczna, megality, rozważania Junga i działanie I Chingu. Nowością w stosunku do wcześniejszych koncepcji Flem-Athów, jakie wnosi The Atlantis Bluepńnt (Projekt Atlantydy) jest idea istnienia na świecie szeregu wybranych miejsc, w których Atlantydzi (jeszcze przed katastrofą, która dotknęła ich ojczyznę) mieli obserwować znaki zapowiadające nadejście kolejnego przemieszczenia skorupy ziemskiej. Ci, którzy ocaleli z kataklizmu uznali je mylnie za świątynie i zaczęli odprawiać w nich obrzędy; tym tłumaczy się powstanie tak różnych monumentów, jakie znajdują się w Stonehenge, Lhasie, Troi, na Wyspie Wielkanocnej, Bimini, w Canterbury, Kartaginie, Suzie i szeregu innych miejsc. Pomysł rozsianych po świecie w porządku geometrycz- nym tajemniczych miejsc o wielkim znaczeniu nie jest niczym nowym, lecz najwyraźniej przeżywa renesans - świadkami będą nam Graham Hancock i Erich von Daniken, którzy również do niego sięgnęli. Globalną sieć Flem-Athów łączy z Danikenem przekonanie o zasadniczym znaczeniu klasycznych proporcji złotego podziału, ale o szczegółowej lokalizacji ich miejsc decydują linie wyznaczane przez różne położenie biegunów magnetycznych Ziemi według teorii Hapgooda. Bogactwo możliwości, jakie stwarza ten system, zostało jeszcze pomnożone przez przyjęcie "czynnika-X", wprowadzanego, gdy coś się nie zgadza (może ktoś się zdziwi, ale jest nim kometa) i spekulacje numerologiczne, które najwyraźniej stanowią obsesję Randa Flem-Atha (rozczarowują tylko okoliczności, w jakich jego zainteresowanie się rozwinęło - otóż siedział sobie i pisał opowiadanie scien-ce-fiction o zabłąkanych ufoludkach, gdy usłyszał w radio piosenkę Hail Atlantis.) Nowe dzieło zawiera także domysł, że przyczyną braku śladów szybkiego rozwoju kromaniończyków między okresem, kiedy pojawili się w Afryce (100 000 lat temu), a stosunkowo niedawnymi czasami, gdy znajdujemy ich w Europie, był ich pobyt na Antarktydzie. Flem-Ath był również pod silnym wrażeniem zdjęć satelitarnych, które ujawniły coś okrągłego na głębokości 1400 metrów pod lodem w zachodniej części Antarktydy, co daje nietypowy sygnał magnetyczny. "Czy pod lodem Antarktydy kryje się zaginione miasto?" - pyta. Szansę na uzyskanie odpowiedzi są bliskie zera. Aby dowieść choćby istnienia takiej możliwości, Flem-Ath musiałby najpierw obalić pogląd konwencjonalnej geologii, że lodowiec na Antarktydzie narasta od setek tysięcy lat. Tymczasem bez jakichkolwiek nowych argumentów, poza znanymi nam już mamutami Hapgooda, których obecność na Syberii ma dowodzić, że położone naprzeciw siebie bieguny z czapami lodowymi leżały podczas ostatniego zlodowacenia gdzie indziej, nie będzie to łatwe. Nadal jednak Flem-Ath nie chce nic wiedzieć o skomplikowanej przemienności glacjałów/interglacjałów i stadia-łów/interstadiałów, która wyjaśnia występowanie okresów ciepłych w czasach, gdy według niego powinno być zimno. The Atlantis Bluepńnt niemal powtarza hipotezy Hapgooda, ten jednak traci trochę na wiarygodności, gdy dowiadujemy się, że w latach sześćdziesiątych usiłował nakłonić prezydenta Kennedy'ego do wsparcia ekspedycji w celu odnalezienia Atlantydy na Grzbiecie Śród- 198 199 atlantyckim (nęcąc go sumą 500 milionów dolarów w zlocie - bo na tyle oszacował wartość kruszcu na podstawie opisu Platona), a pod koniec życia bronił teorii cyklicznego powstawania i zagłady cywilizacji w Amerykach i na Antarktydzie, trwającego od setek tysięcy lat. Nie brak jednak twórczego wkładu autorów: imię Finaeusa piszą z błędem, imię Piri biorą za tytuł admiralski (faceta nazywającego się Reis!), grobowiec Ramzesa IX przenoszą do Aleksandrii, a obecność kroma-niończyków w Europie datują na okres sprzed 64 800 lat. Wkład Colina Wilsona polega głównie na barwnym (a mimo to często nużącym) przeglądzie zagadek archeologii i historii, w których najbardziej zadziwiający wydaje się związek z Atlantydą. Mamy tam wszystko - od kryształowych czaszek po akustykę Wielkiej Piramidy, Fenicjan korzystających z energii atomowej (lub może po prostu z soczewek skupiających promieniowanie słoneczne) i pułkownika Faw-cetta, tajemnicze komory w Gizie i "baterię" z Bagdadu, kamienne kule z Kostaryki i największe liczby zapisane w świecie starożytnym (wygrała Niniwa z liczbą 195 955 200 000 000, co jest imponującym osiągnięciem, jeśli potraktować je jako datę liczoną w sekundach). Są tam Guanczowie z Wysp Kanaryjskich, Homo erectus z Cieśniny Flo-res, templariusze w Jerozolimie i Szkocji, masoni, Księga Enocha, zwoje znad Morza Martwego, Całun Turyński, wydarzenia w Rennes--le-Chateau (całe strony na ten temat) i dużo, dużo więcej. Pojawia się nawet człowiek w żelaznej masce i Shangri-La. Chwilami można by sądzić, że w tej książce znajdują rozwiązanie wszystkie zagadki historii, poza zawartością szkatułki Joanny Southcott czy sprawą Rogera Chalesa Tichborne'a. Pod tym względem The Atlantis Blueprint stanowi wybitny przykład ambicji znamiennej dla literatury atlantolo-gicznej - wszystko zawrzeć, wszystko wykorzystać, wszystko wyjaśnić. Przy okazji zostaje rozwiązana zagadka nazwiska Flem-Ath: po prostu Rand Fleming poślubił Rosę De'ath. 10. Atlantyda pod jakąkolwiek inną nazwą Antarktyda gra dużą rolę w spekulacjach atlantologów, a poglądy ^LA.Hapgooda i Hibbena spopularyzowane przez dwoje Kanadyjczyków należą do najczęstszych objawów syndromu Atlantydy. Graham Hancock wprawdzie rzadko wspomina Atlantydę jako taką, jednak od pięciu lat propaguje to, co nazywam atlantologicznym spojrzeniem na historię, i jest starym wyjadaczem w dziedzinie "alternatywnego" myślenia o przeszłości. W 1992 roku opublikował książkę o zaginionej Arce Przymierza, w której opowiada, jak z niezwykłą pomysłowością wytropił bajeczną relikwię w Aksum w Etiopii, ale niestety nie udało mu się dostać do kościoła, w którym jest przechowywana. W równie "alternatywnym" duchu napisana jest jego książka z 1998 o tzw. Zagadce Czerwonej Planety, czyli gigantycznej twarzy rzekomo widocznej na Marsie; odkąd wykonano lepsze fotografie okolic Cydonii, wiemy, że nie ma tam żadnych tajemniczych konstrukcji - czego spodziewali się wszyscy, poza najbardziej zatwardziałymi "alternatywnymi" myślicielami. Warto jednak pamiętać, że zagładę urojonej cywilizacji, która miałaby stworzyć piramidy i Sfinksa na Marsie, wyjaśniano uderzeniem komety. Fingerprints of the Gods (Odciski palców Bogów) była pierwszą wyprawą Hancocka w dziedzinę atlantologii. Rozpoczął ją od mapy Piri Reisa, która tak wiele znaczyła dla Hapgooda i Flem-Athów (podobnie jak dla Ericha von Danikena, który w szeregu książek broni tezy o ingerencji kosmitów w życie ludzi prehistorycznych - jeszcze przyjdzie na to czas). Hancock nie napisał jednak niczego, co przekonałoby nas o wartości tej dziwacznej mapy i kazałoby uznać ją za dowód istnienia przedlodowcowej cywilizacji na Antarktydzie (czy też 201 gdzie indziej), której przedstawiciele mieliby zjeździć świat i udok mentować go z nadzwyczajną dokładnością. Zarzuty już znamy: Kard iby błędne, zwłaszcza Kuba, Amazonki dwie, brak całego fragment] wybrzeża Ameryki Południowej, Ameryka Południowa nie połączon z "Antarktydą"; wybrzeża tej "Antarktydy" niepodobne i do dzisiejszych ani tych przed zlodowaceniem. Być może przedstawiają one prostu dalszy ciąg wybrzeża Ameryki na południe od Sao Paulo. Au tor mapy powiada wprost, że jego informacje pochodzą od portugal-^ skich żeglarzy, i powtarza za nimi groteskowe opowieści o białowłosych potworach, sześciorogich wołach i wielkich wężach. Hancock niewiele ma do powiedzenia o błędach na mapie Piri Reisa; odnotowuje dwie Amazonki, ale widzi w nich tylko dowód na autentyczność i starodawność źródeł, z jakich korzystał Piri Reis. Twierdzi także, wbrew słowom Piriego, że ten nie mógł zdobyć swoich informacji o "Antarktydzie" od portugalskich żeglarzy - być może, ale w takim razie mapa nie pokazuje prawdziwego kształtu Antarktydy. Podobnie jak Hapgood, Hancock również powołuje się na mapę Oronteusa Finaeusa z 1532 roku, która przedstawia - tam gdzie powinna - coś, co bardziej przypomina Antarktydę. Piszę "przypomina", bo ściśle rzecz biorąc to "coś" na mapie francuskiego geografa Oronce Fine'a nie wygląda ani jak Antarktyda w XVI w., ani jak domniemana Antarktyda bez czapy lodowej, w zamierzchłej przeszłości. Fakt, że przecinają ją rzeki należy przypisać raczej obyczajom kartografii czasów Finaeusa niż znajomości starożytnych map atlantydzkich. Wystarczy powiedzieć, że Mercator w swojej mapie świata z 1569 roku po prostu przerysował (bez błędów) mapę Finaeusa; a mapa Philippe Buache'a ukazuje Antarktydę równie podobną do Antarktydy sprzed zlodowacenia, jak mapy jego kolegów sprzed wieków -jego Antarktyda jest przecięta w poprzek przez morze (na morzu zlokalizowany jest zresztą biegun), co nie odpowiada ani realiom zachodniej części Antarktydy, która przed zlodowaceniem stanowiła jeden ląd, ani jej wschodniej części, którą stanowił archipelag wysp (w tym dwie duże). Wracając do mapy Reisa, Hancock usiłuje nam wmówić, że powinniśmy bardzo poważnie potraktować dużą wyspę widoczną w południowej części Atlantyku, nieopodal wybrzeży Ameryki Południowej (mapa Piriego jest po prostu usiana wyspami). Okazuje się, że jest to rzekomo Grzbiet Śródatlantycki wynurzający się z oceanu w czasach ostatniego zlodowacenia. Ale jaką różnicę na mapie pełnej fantastycznych archipelagów wypełniających Morze Karaibskie czyni jedna wyspa mniej czy więcej - i co począć ze zniekształconą Kubą, określoną jako "Hispaniola" i zagadkowo podobną do Antilii z map poprzedzających rejs Kolumba? Nawet przy obniżonym poziomie morza Kuba nie mogła tak wyglądać ani mieć takiego położenia w stosunku do stron świata, jak ukazuje to mapa Piri Reisa. Hancock zaczyna od prezentacji tych starych map w trybie warunkowym, jako sugestii, które można przyjąć lub nie, rychło jednak - jak to zwykle bywa w atlantologii - przechodzimy od tego, co możliwe, do tego, co pewne. "Jak widzieliśmy, mapa świata Mercatora z 1569 roku przedstawia Antarktydę dokładnie taką, jak była przed tysiącami lat, gdy nie pokrywał jej lód" - pisze. Co prawda już wcześniej lekceważąco wyrażał się o uporze, z jakim akademicka archeologia utrzymuje, że stało się to, zanim pojawili się na świecie ludzie, i zaprzecza istnieniu cywilizacji przed końcem epoki lodowcowej, wtedy jednak myśleliśmy jeszcze, że po prostu rozważa możliwości, jakie stwarzają jego mapy. Teraz wiemy, że ma co do tego pewność. W odpowiedzi możemy tylko powtórzyć, że Piri, Finaeus i Mercator nie przedstawili w swoich mapach prawdziwego zarysu wybrzeży Antarktydy. Hancock rusza dalej i wraz z Wirakoczami prekolumbijskiej Ameryki (wyśmienici kandydaci na kopistów starożytnych map Hapgooda) trafiamy za nim do Peru. Wirakocza był brodatym bogiem deszczu, którego Inkowie odziedziczyli po wcześniejszych kulturach i któremu przypisywali stworzenie Słońca, Księżyca i jeziora Titicaca. Potem bóg stworzył resztę świata i wyruszył, by nauczać ludzi umiejętności składających się na cywilizację. To wystarczyło, by atlantolodzy uznali go za personifikację zbiorowości starożytnych wieszczków zaznajomionych z mądrością zaginionej Atlantydy (gdziekolwiek ona leżała), podróżujących po ziemi, by oświecić resztę ludzkości, która najwyraźniej nie poprawiłaby swego losu bez pomocy "Wirakoczów". W Peru spotykamy "tych samych, co zawsze, podejrzanych". Zaczynamy od linii i postaci na pustyni Nazca w południowej części Peru, niedaleko brzegu oceanu (to Daniken przysporzył im sławy, uznając je za lądowiska i symbole nawigacyjne kosmitów). Hancock przyjmuje interpretację amerykańskiego astronoma, uznającego, że figury są obrazami konstelacji niebieskich (na przykład pająk przedstawia Oriona), zaś linie wyznaczają pozycję gwiazd w ciągu wieków. 203 Linie "związane z postacią pająka" - pisze Hancock - wydają się podążać przez długi czas za deklinacjami gwiazd składających się na ukośny pas konstelacji Oriona. Od dawien dawna opowieści miejscowej ludności wiążą linie na pustyni Nazca z Wirakoczą, ale od kiedy, nie jest jasne. Sądząc po fragmentach ceramiki znalezionych wokół linii (wyrysowanych przez usunięcie ciemnego żwiru pokrywającego jasną warstwę gruntu), zostały one wykonane między 200 r. p.n.e. i 600 r. n.e. Trudno to zmieścić w ramach czasowych wiązanych z Atlantydą. Kolejny przystanek, Cuzco, od XI w. stolica wyżynnego imperium Inków. Hancock prosi nas, żebyśmy podziwiali cyklopowe mury miasta, i wysuwa przypuszczenie, że Inkowie nie mogliby ich wznieść, gdyby nie nauczyli się sztuki budowlanej od brodatych Wirakoczów. Przy okazji rzuca uwagę, że metoda radio węglowa nie sprawdziła się przy datowaniu Cuzco, a "metoda termoluminescencyjna także okazała się bezużyteczna". Metoda termoluminescencyjna rzeczywiście nie nadaje się do datowania kamiennych murów twierdzy Sacsahuaman, bo wykorzystuje zjawiska zachodzące podczas wypalania i dlatego stosuje sieją do ceramiki. Można jednak datować metodą radiowęglo-wą lub termoluminescencyjną towarzyszące murom szczątki organiczne i fragmenty ceramiki. Mieliśmy już okazję przekonać się, jak przydatna bywa znajomość chronologii tej ostatniej. Hancock twierdzi, że ""profesjonalna" archeologia wciąż polega w dużej mierze na domysłach i subiektywnych założeniach". Jak się wydaje piszącemu te słowa, od domysłów i subiektywnych założeń nie jest wolne także dzieło Hancocka, choć w tym wypadku subiektywne założenia niekiedy całkiem szybko przybierają postać autorytatywnych stwierdzeń. Sprawa Wirakoczów nabiera rozmachu. Hancock powiada, że "starożytne mity (...) wiernie zapisane" przez hiszpańskich zdobywców Peru łączą postać Wirakoczy z czasami straszliwej powodzi. Skąd wie, że te mity (nie wiadomo jak stare) zostały "wiernie zapisane" przez Hiszpanów, nie jest jasne. Katoliccy konkwistadorzy dobrze znali opowieść o powodzi z własnej tradycji i z tego powodu wszelkie rela-[ cje chrześcijańskich misjonarzy na temat rzekomych mitów o potopie znanych miejscowym ludom, budzą podejrzenia. Kolejnym celem Hancocka jest słynne Machu Picchu, leżące około 70 kilometrów na północny zachód od Cuzco. Tu powiada czytelnikom, że nie wszyscy zgadzają się z datowaniem tego małego miasta 204 należącego do imperium Inków na XV w. n.e.: pewien niemiecki profesor astronomii w latach trzydziestych sądził, że mogło ono powstać 4000-2000 lat p.n.e. Tenże profesor z Poczdamu i inny z La Paź obliczyli na podstawie obserwacji astronomicznych, że miasto Tiahuana-co nad jeziorem Titicaca może mieć nie mniej niż siedemnaście tysięcy lat; wskazują przy tym na jego oddalenie od jeziora - jak się wydaje wierzą, że zostało zniszczone 11 000 lat p.n.e. przez trzęsienie ziemi i powódź. Hancock przytacza jednak również pogląd konwencjonalnej archeologii, według której główne monumenty Tiahuanaco (takie jak Brama Słońca) mogły powstać najwcześniej około 500 r. n.e., miasto dostarcza materiału datowanego na lata 1600 p.n.e. do 900 n.e. Trzeba naprawdę jednoznacznie negować datowanie metodą radiowęglową, żeby zawierzyć ustaleniom dwóch astronomów, opartym wyłącznie na podstawie "linii", które wypatrzyli pośród ruin zniszczonego i fragmentarycznie zrekonstruowanego miasta. Hancock zastanawia się nad analogiami między opowieściami o Wirakoczy (lub przynajmniej jednego z wcieleń tego boga) a egipskim mitem Ozyrysa. Pyta, czy fakt, że przeciw obu bogom zawiązano spisek, obu zabito, zamkniętych w skrzyni spławiono rzeką do morza, może być kwestią przypadku. Odpowiedź brzmi: stanowczo tak, wszystkie te analogie mogą być sprawą czystego przypadku. Każdy, kto pracował wśród ludzi (lub ma rodzinę), wie, że zmowę spotyka się co dzień, zabijanie wrogów nie jest niczym nadzwyczajnym, ukrycie w tej sytuacji dowodu zbrodni jest czymś, czego można się spodziewać, spuszczenie trupa z wodą bywa często stosowaną metodą, a jeśli przepadnie w morzu - tym lepiej. Ludzka wyobraźnia jest nieskończenie twórcza, lecz istnieje ograniczona liczba scenariuszy i wątków, które w rezultacie muszą się powtarzać. Czasem legenda przypomina inną, znaną sąsiedniemu ludowi w zbliżonym czasie: w ten sposób można traktować opowieść o Mojżeszu puszczonym w koszu z nurtem rzeki i podobną historię o królu Mezopotamii Sargonie z około 2300 r. p.n.e. Podobieństwa między opowieściami, które dzieli bezmiar przestrzeni i czasu, dają słabsze podstawy, by wywodzić je ze wspólnego źródła. Czy podobieństwo trzcinowych łodzi na jeziorze Titicaca do egipskich łodzi trzcinowych na Nilu nie jest bardziej przekonujące? A co robią ludzie, kiedy potrzebują niewielkich łodzi z dostępnego materiału? Pod koniec swego południowoamerykańskiego rozdziału Hancock snuje znamienne dla ludzi dotkniętych syndromem Atlantydy rozważania nad współczesnymi mieszkańcami okolic Tiahuanaco. Przyglądając się "flegmatycznym Ajmarom, którzy przemierzali wolnym krokiem wąskie, brukowane uliczki i siedzieli bezczynnie na małych skwerkach w blasku słońca" - zadaje sobie pytanie: "Czy ci ludzie naprawdę są potomkami budowniczych Tiahuanaco, jak to uporczywie twierdzą uczeni? Czy może starożytne miasto jest dziełem cudzoziemców obdarzonych nadludzkimi mocami, który mieszkali tu przed wiekami?" Znając reportaże Grahama Hancocka z Afryki, miałem go za liberała i człowieka myślącego w sposób nowoczesny, ale obawiam się, że nawiązywanie do kolonialnego nurtu myśli atlantologicznej, tak silnie eksponowanej w pismach Donnelly'ego i Spence'a, wprowadza do jego refleksji niefortunne, jeśli nie wręcz niebezpieczne wątki, a bez wątpienia świadczy o jego naiwności. Hancock wydaje się bliższy misjonarskiemu niż militarnemu aspektowi myśli kolonialnej i pisząc o "nadludzkich mocach" wskazuje mimo woli na przynależność atlantologii do sfery religii. W rzeczywistości atlantologa jest religią przebraną w strój cywilny, udającą historię, a nawet naukę. Bóg zostaje wprowadzony tylnymi drzwiami w postaci Wirakoczów - uchodźców z krainy prastarej supercywilizacji (z powodzeniem możemy nazwać ją Atlantydą), która zniknęła pod lodem gdziekolwiek. W każdym razie czy to takie zaskakujące, że cywilizacja Inków przeżyła okres świetności, upadła i pozostawiła potomków ludzi, którzy ją stworzyli w nowych warunkach? Gdybyśmy odwiedzili średniowieczny Rzym, w którym krowy i kozy pasły się pośród rzymskich ruin, zastanawialibyśmy się, czy mieszkańcy tego miasta są potomkami nadludzi, którzy wybudowali Koloseum i Panteon. Hancock snuje równie nieprzekonujące refleksje o tym, co widział w Tiahuanaco. Są tam postacie trzymające rozmaite rzeczy, które muszą coś znaczyć. Posągi pokryte rybią łuską nasuwają mu na myśl pół--człowieka, pół-rybę, nauczyciela Sumerów, nazywanego przez Be-rossosa z Kos Oannesem. Następnie raczy nas uwagą o podobieństwie pewnych postaci na Bramie Słońca do łbów słoni, chociaż w końcu musi przyznać, że są one tym, za co uznała je akademicka archeologia - stylizowanymi głowami kondorów. Mimo to dostrzega w nich niejakie podobieństwo do słoni (muszę wyznać, że choć próbowałem, nie mogłem się go dopatrzyć) i nie daje mu spokoju myśl, że być może zmyślni twórcy płaskorzeźb chcieli ukazać w nich i kondory i słonie -a te ostatnie wyginęły w tej części świata przed 12 000 lat! Inne rzeźby przypominają Hancockowi wodne ssaki z gatunku Toxodon, które mogły przetrwać w Ameryce do roku 12 000 p.n .e. "W moim przekonaniu - pisze - zdecydowanie potwierdza to datowanie Tiahuanaco na podstawie badań archeoastronomicznych - na koniec Plejstocenu". Twierdząc, że nie sposób wyrzeźbić domniemanego Toxodona bez żywego modelu, Hancock podważa pogląd archeologów, którzy uważają, że Tiahuanaco powstało nie później niż w 500 roku n.e. W tym miejscu można wyrazić niepokój o wzrok autora, jeżeli reprodukowane przez niego szkice naprawdę wyglądają mu na stworzone z żywego modela. Hancock powiada, że w Tiahuanaco jest takich wizerunków więcej, ale podobnie jak wielu atlantologów nie docenia zdolności ludzkiej wyobraźni do tworzenia fantastycznych potworów. Jeżeli Indianie musieli widzieć Toxodona, żeby go wyrzeźbić, to skąd wzięły się gryfy, jednorożce i sfinksy? Czy one także zostały kiedyś wyrzeź-bione z żywych modeli? Jak się jednak wydaje, Hancock nie bardzo może uwierzyć w to, by Indianie wymyślili znak krzyża (jeden z prostszych, powiedziałbym) na długo przed przybyciem hiszpańskich misjonarzy: na dodatek można powiedzieć (biorąc pod uwagę stosunkowo ograniczone możliwości interpretacji tego znaku graficznego), że krzyże Inków i Hiszpanów wyraźnie się różnią. Po tej wyprawie w świat paleontologii Hancock powtarza spostrzeżenia Flem-Athów na temat regularności języków miejscowych Indian - tych samych biednych Ajmarów, nad którymi dumał, gdy siedzieli bezczynnie na skwerkach wygrzewając się na słońcu. Teraz się zastanawia, czy rzekomo wyjątkowe cechy ich języka mogą być "dziedzictwem wiedzy, którą legendy przypisują Wirakoczom" i opuszcza Peru z myślą, że być może tej samej wiedzy należy przypisać linie na pustyni Nazca. Czas na Amerykę Środkową. Zaczynamy od niepokojących, choć raczej luźno związanych z tematem uwag o krwawej religii Majów i ponurych przepowiedniach zwanych Proroctwami Majów. Zapowiedź, którą kilku pomysłowych badaczy wyczytało w różnych źródłach Majów, że świat ulegnie zniszczeniu w 2012 roku, skłania Hancocka do spekulacji: "Przypuśćmy, że wiedzieli coś, czego my nie wiemy? (...) Przypuśćmy, inaczej mówiąc, że w głębi Ziemi rozpoczęły się jakieś procesy geologiczne, które zgodnie z tym, co przewidzieli mędrcy Majów będą miały katastrofalne następstwa?" Jacy znowu mędrcy Majów? chciałoby się zapytać (można by się również zastanawiać, czy częścią nieświadomie przyjętej przez atlantologów strategii nie jest budzenie w czytelnikach niepokoju wizjami nadciągającej zagłady, by stworzyć psychologiczny grunt pod przyjęcie pewnych argumentów. No cóż, już wkrótce się przekonamy). Sedno mezoamerykańskich dociekań Hancocka sprowadza się do wykrycia opowieści podobnych tym, które znamy z Peru, o przybyciu nauczycieli starożytnej mądrości. W Ameryce Środkowej nie nazywają się oni Wirakocza, lecz Kukulkan, Gucumatz, Quetzalcoatl lub Vo-tan, ale rzecz sprowadza się do tego samego - wszyscy mają brody i białe szaty czy coś w tym rodzaju. Jak Wirakocza po zakończeniu swojej misji cywilizacyjnej w Ameryce Południowej wyruszył na zachód przez Pacyfik, tak Quetzalcoatl powrócił przez Atlantyk na wschód, skąd przybył, by przynieść cywilizację do Meksyku i Ameryki Środkowej. W Tuli Hancock napotyka kolejne figury trzymające tajemnicze (przynajmniej dla niego) przedmioty - pewne jest tylko, że nie są to włócznie, ani miotacze do włóczni, jak uważają archeolodzy. "Pamiętam legendę, wedle której bogowie starożytnego Meksyku uzbroili się w xiuhcoatl, ogniste węże" - powiada i na tym kończy. A zatem nie mamy co liczyć na szybkie odpowiedzi. Trudno się nie zgodzić z Hancockiem, kiedy opłakuje zniszczenie przez Hiszpanów zapisków Majów, "banków pamięci Ameryki Środkowej" i boleje nad utratą "nieodwracalnie zniszczo- 208 nych skarbnic wiedzy i historii". Jego uwagi szybko jednak nabierają tonu, który przypomina rozważania Irnmanuela Velikovsky'ego. Yelikow-sky głosił w latach pięćdziesiątych teorię kosmicznej kolizji (z udziałem komety, która od tego czasu stała się planetą Wenus). Kataklizm miał być tak straszliwy, że ludzkość jako całość dobrowolnie wymazała ją z pamięci, pozostawiając tylko niejasne wspomnienie w postaci opowieści mitologicznych. Nie wspominając Velikovsky'ego Hancock czyni uwagę, że wraz z relacjami Majów "ludzkość utraciła na zawsze szansę, by przynajmniej po części otrząsnąć się ze zbiorowej amnezji, która zaćmiewa nasze zrozumienie". Tego po prostu nie może wiedzieć: bardziej prawdopodobne wydaje się, że zapiski zniszczone przez Hiszpanów zawierały więcej mitycznych opowieści, bez wątpienia ciekawych, ale raczej nie wnoszących nic do naszej wiedzy o dziejach ludzkości. Hancock ma zresztą najmniejsze powody, żeby się tym martwić: ostatecznie, jeśli utracone dokumenty rzeczywiście mówiły coś o prawdziwych wydarzeniach historycznych, to ich przetrwanie mogłoby poważnie ograniczyć zakres możliwych spekulacji atlantologicznych. Podobnie jak w przypadku Peru, Hancock chciałby, żeby cywilizacja Mezoameryki była tak dawna, jak to tylko możliwe, i dlatego interesuje go wszystko, co może podać w wątpliwość datowania archeologów i cofnąć sprawy w przeszłość. Sądzi więc, że wielka piramida w Cho-lula musi być naprawdę bardzo stara, ponieważ jej podstawę otacza zastygła lawa. Co ciekawe, Hapgood użył podobnego argumentu, pisząc o okrągłej piramidzie schodkowej w Cuicuilco, cytując opinię pewnego geologa, że lawa wylała na powierzchnię około 7000 lat p.n .e. Archeolodzy datują powstanie Cuicuilco na 600 r. p.n.e., Cholulę na około 1000 r. p.n .e., a Olmeków, od których zaczął się rozwój kultur Mezoameryki na około 1300 r. p.n.e. Fakt, że kalendarz Majów można liczyć wstecz do roku 3114 p.n.e., nie dowodzi, iż wówczas zaczęto go prowadzić (jak się wydaje, Hancock sądzi, że uczynili to proto-Olme-kowie), lecz tylko to, że na 3114 r. p.n.e. przypada punkt zerowy systemu obliczeń. W rzeczywistości najstarsze znane daty utrwalone w Me-zoameryce na budowlach lub rzeźbach sięgają I w. p.n.e. Olmekowie stworzyli pierwszą kulturę tego regionu, choć oczywiście - jak wiemy z analizy kultur prehistorycznych we wcześniejszym rozdziale - nie od nich zaczął się proces rozwoju. W każdym razie 5000 lat p.n.e. nie było jeszcze kopców ziemnych, nie wspominając nawet o kamiennych piramidach, jak chcieliby tego Hapgood czy Hancock. 209 Hancock chciałby również, by jedna z fal migracji, jakie napłynęły do Ameryki w czasach ostatniego zlodowacenia, obejmowała ludzi rasy czarnej, czego "dowodzi", jak wielu wcześniejszych autorów (wśród nich Donnelly), powołując się na wielkie olmeckie głowy z San Lorenzo, La Yenta i Tres Zapotes. Twierdzenie, że są to z pewnością głowy Murzynów, byłoby przesadą: niektóre rysy, jak szerokie, płaskie nosy i grube wargi nadają im charakter nieco negroidalny, lecz z kolei zarys oczu i wystające kości policzkowe mają charakter mon-goloidalny. Obecność rysów "murzyńskich" zauważyli już pierwsi Hiszpanie w Ameryce, cechy negroidalne zauważono również u ludów mongoloidalnych w Azji, skąd wywodzą się Indianie, więc nie musimy przyjmować, że do Ameryk napłynęła kiedyś fala Murzynów. W każdym razie te rzeźby są dziełami sztuki, a nie zdjęciami policyjnymi, i nie mamy pojęcia, jakie były intencje artystów i jak wpłynęły na wyraz posągów. To samo można powiedzieć o rzekomych rysach kaukaskich i semickich dostrzegalnych w amerykańskiej rzeźbie i płaskorzeźbie. Do absurdu sprowadza się porównanie olmeckiej głowy z głową Wielkiego Sfinksa w Gizie - olmecka głowa ma płaski nos, Sfinks w ogóle nie ma nosa i na tym podobieństwa się kończą. Tropienie ras stanowi wstęp do próby powiązania kultur Egiptu i Ameryki (w duchu starej tradycji Donnelly'ego i Spence'a) w celu wykazania wspólnego źródła w postaci dawniejszej od nich, zaginionej cywilizacji - Atlantydy pod jakąkolwiek inną nazwą. Dokonawszy kilku niezbyt przekonujących porównań obu kultur, Hancock powtarza - co przy dzisiejszym stanie wiedzy wprawiać musi w osłupienie - opinię Donnelly'ego, że cywilizacja egipska "wyłoniła się nagle, w pełni uformowana". Donnelly pod koniec XIX w. miał jeszcze co nieco na swoją obronę, Hancock pod koniec wieku XX - nic. Predy-nastyczne dzieje cywilizacji egipskiej są dziś dobrze znane i bez trudu można się o nich dowiedzieć z całego szeregu książek. Pokrótce naszkicowałem je we wcześniejszych rozdziałach, bardziej szczegółowo omówiłem w Riddles ofthe Sphinx (Zagadki Sfinksa). Wbrew temu, co myśli Hancock, hieroglify - na przykład - nie pojawiły się ni stąd ni zowąd w swej rozwiniętej formie; inny przykład - znamy długą ewolucję grobów egipskich i budownictwa kamiennego od skromnych początków, przez okres wczesnodynastyczny i później, w czasach, gdy Egipcjanie przez 300 lat wznosili piramidy. Niemal wszystko, co wiemy o egipskiej matematyce, medycynie, astronomii i (w dużej mierze) religii, pochodzi z tekstów, które powstały po czasach piramid i nie sposób twierdzić, że wszystko to zaczęło się jednocześnie, jak chciałby Hancock. Kiedy tacy ludzie powołują się na przebrzmiałe autorytety (nawet gdy są to postaci tak wybitne jak Wallis Budge, który przeszedł na emeryturę w 1924 roku), ich zwolennicy powinni wiedzieć, że po upływie tylu lat nie są to już źródła wiarygodne. W przypadku Hancocka tylko krok dzieli hipotezy do pewników: Olmekowie, Egipcjanie, i Sumerowie z Mezopotamii - wszyscy oni zawdzięczają swoje początki innej, dużo starszej cywilizacji. Fakt, że Olmekowie z Ameryki Środkowej stworzyli swoją cywilizację dużo później od Egipcjan oznacza dla Hancocka tylko tyle, że przypisywane im głowy musiał wykonać kto inny i wcześniej; co ciekawe, dla wygłaszania takich twierdzeń nie trzeba mu żadnych świadectw archeologicznych. A może są one dziełem Wirakoczów (Quetzalcoatlów, jeśli kto woli), którzy niemal wymarli do czasu, kiedy cywilizacja odżyła wraz z Olmekami. By dowieść swej teorii wspólnego dziedzictwa, Hancock wylicza znaną nam już listę podobieństw między kulturami Egiptu (i Sumeru) oraz Ameryk: królowie zmieniający się po śmierci w gwiazdy, pośmiertna podróż łodzią, pożarcie serc niesprawiedliwych i zaświaty pełne potworów, itp. Odpowiedź również jest znana: istnieje ograniczona możliwość symbolicznego wyrażenia idei odnoszących się do śmierci i życia po śmierci, więc nie ma nic dziwnego w tym, że ludzie tworzą w podobnych okolicznościach podobne opowieści. Można się dziwić, że Hancock nie wstydzi się powtarzać za Danikenem bzdur, jakoby mężczyzna przedstawiony na płycie nagrobnej w Palenąue siedział za sterami maszyny (naprawdę jest to Drzewo Życia), i co gorsza reprodukuje inną scenę z La Yenty i twierdzi, że to kolejny człowiek w maszynie. W Uxmal na Półwyspie Jukatan raczy nas brodatymi mężczyznami, wężami i krzyżami, po czym pyta, czy to przypadek, że "tak specyficzne" symbole powtarzają się w różnych kulturach i w różnych okresach. No cóż, wszystkim mężczyznom rosną brody (nawet rasy mongoloidalnej), wszędzie na świecie poza Irlandią występują węże, a krzyż to po prostu dwie linie przecinające się pod kątem prostym. Wraz z Fingerpńnts of the Gods pojawia się w atlantologii nowy wątek. Jak pamiętamy, w Ameryce Środkowej miała istnieć tajemnicza kultura, która podupadła i była bliska zaniku, gdy zjawili się Olmekowie. Teraz czytamy o symbolach, które pojawiają się nie tylko 210 211 w różnych miejscach, lecz także w różnym czasie. Tu pojawia się wielka idea Hancocka, jego pierwsze odstępstwo od stworzonej przez Don-nelly'ego klasycznej wersji syndromu Atlantydy; zmiana dokonuje się chyba bardziej za sprawą Bławatskiej niż kogokolwiek spośród atlan-tologów. "Nie po raz pierwszy - wyznaje Hancock - podejrzewałem, że mam przed sobą znaki i obrazy pozostawione przez jakieś tajemne wyznanie czy stowarzyszenie, które podtrzymywało płomyk cywilizacji w Ameryce Środkowej (a zapewne również poza nią) przez wieki ciemności". Oto atlantologia spotyka się z teozofią i masonerią, oto mamy - by ująć rzecz ogólnie i nadać jej nazwę - Tajemne Bractwo Starożytnej Mądrości. (Proszę zwrócić uwagę, jak ostrożnie autor wprowadza swoją ideę, za pośrednictwem podejrzeń, możliwości i przypuszczeń.) Pomysł tajemnego stowarzyszenia czy wyznania, które przekazuje przez wieki pałeczkę cywilizacji, sięga poza doświadczenie wieków ciemnych Europy, gdy Kościół był wyznaniem, ale nie tajnym, do świata różokrzyżowców i teozofów. Tajne stowarzyszenia stanowią ważki wkład w myśl atlantologiczną, bo w samej ich naturze leży to, że trudno dowieść czy wykluczyć ich istnienie i wpływ na dzieje ludzkości. Przyjmując, że naprawdę działają, porzucamy świat faktów i wkraczamy w sferę przypuszczeń i możliwości. Od tej chwili wszelkie luki i niejasności, a nawet niewątpliwe sprzeczności będzie można ominąć, powołując się na niepewne znaleziska, dla których brak miejsca w akademickiej archeologii. Kiedy już kwestia "Starożytnej Mądrości" zostaje jasno postawiona, nic nie przeszkadza Hancockowi interpretować do woli tak wątłych poszlak jak Popol Vuh (kronika Majów spisana alfabetem łacińskim w języku kicze), gdzie o przodkach Indian Kicze powiada się: "Byli podziwu godnymi mężami (...) wiedzieli wszystko (...) poznali cztery rogi, cztery punkty sklepienia niebieskiego i okrągłe oblicze Ziemi. Zostali obdarzeni rozumem; zdołali ujrzeć, zdołali poznać wszystko, co istnieje na świecie. Kiedy patrzyli, w jednej chwili widzieli wszystko, co ich otaczało, i oglądali wokół siebie sklepienie niebieskie i okrągłe oblicze ziemi" (Popol Vuh. Księga rady narodu Quiche, przełożyli Halina Czarnocka i Carlos Marrodan Casas). Dla Hancocka znaczy to, że byli wyśmienitymi astronomami i kartografami: mamy oto facetów, którzy narysowali oryginał mapy Piriego. Ci podziwu godni ludzie to oczywiście nie Majowie czy Olmekowie - to dużo więksi mężowie - ludy późniejszych epok zdołały przechować co najwyżej cząstkę ich mądrości; to wyjaśnia, dlaczego kalendarz i matematyka Majów są bez porównania bardziej zaawansowane od ich prymitywnego systemu miar i wag. Na tym właśnie polega urok teorii tajemnego stowarzyszenia starającego się podtrzymać starożytną tradycję: potencjalnie wyjaśnia ona... lub przynajmniej usprawiedliwia każde twierdzenie. Na Hancocku wielkie wrażenie robi opracowany przez Majów system "długiego liczenia". (Majowie mieli bardzo skomplikowany kalendarz; system ten pozwalał wyliczać daty z odległej przeszłości, podobnie jak my przeliczamy na kalendarz gregoriański daty sprzed naszej ery - przyp. tłum.). Autor zastanawia się, do czego mógłby im służyć, jeśli nie do przewidywania przyszłych katastrof. W tym miejscu znów nie docenia potęgi ludzkiej wyobraźni, która jest skłonna - zwłaszcza w sferze religijnej - obsesyjnie rozbudowywać kluczowe wątki, czy będzie to idea cyklicznych katastrof, czy przebłagania bogów przez składanie masowych ofiar z ludzi. W Teotihuacan w Meksyku Hancock po raz pierwszy dzieli się z nami pomysłem, który trwale zagościł w jego myślach (wielkodusznie przyznaje, że teorię tę głoszą także inni autorzy). Istotę tego pomysłu wyraża tytuł jego kolejnej książki: Heaven's Mirror (Zwierciadło nieba). Sugeruje on, że rozplanowanie i inne rysy wielu starożytnych zabytków na całym świecie stanowią odwzorowanie konstelacji niebieskich o szczególnym znaczeniu, co czyni Ziemię zwierciadlanym odbiciem nieba. Na dobrą sprawę nie jest to wcale dziwaczna idea, wydaje się wręcz całkiem prawdopodobna. Nocne niebo, zwłaszcza w miejscach, gdzie za sprawą klimatu obserwacje nie nastręczają trudności, daleko bardziej ciekawiło ludzi starożytnych niż współczesnych. Przed Kopernikiem, Galileuszem i Newtonem, skomplikowane ruchy gwiazd i planet miały kolosalne znaczenie - rzeczywiste i symboliczne - dla ludzi kultur przednaukowych. (Nie trzeba dodawać, że niektórzy Grecy podchodzili do tych spraw w bardziej racjonalnym duchu.) Tajemniczym zbiorom gwiazd i ruchom ciał niebieskich przypisywali wielkie znaczenie począwszy od kwestii praktycznych, takich jak kalendarz, po fantastyczne wyobrażenia mitologii i religii (o ile te dwie sfery aktywności można rozdzielać). Nie byłoby zatem nic dziwnego w tym, gdyby określali położenie budowli w stosunku do zjawisk astronomicznych, a nawet twierdzili, że całe kompleksy architektoniczne odtwarzają określone konstelacje. W konkretnych przypadkach ustalenie takich zależności nie jest łatwe, ponieważ istnieje mnóstwo możliwych układów ciał niebieskich, rozmaicie usytuowanych na niebie w różnych epokach i porach roku. Co gorsza, nie zawsze wiemy, jakim konstelacjom przypisywano w różnych kulturach starożytnych szczególne znaczenie. Zdaniem Hancocka i jego kolegów, rozplanowanie Teotihuacan jest odzwierciedleniem Drogi Mlecznej i Układu Słonecznego, wiernie od-wzorowującego położenie planet co do odległości od Słońca łącznie z tymi, które nauka zachodnia poznawała stopniowo dopiero od końca XVIII w., czyli Urana, Neptuna i Plutona. Trzeba silnej wiary, by widzieć w kilkunastu budowlach sakralnych w Teotihuacanie, położonych na północ i południe od Piramidy Słońca, odwzorowanie planet na ich orbitach. Analogiczna hipoteza w odniesieniu do zespołu piramid w Gizie (które miałyby odtwarzać konstelację Oriona) została obalona i w tej chwili nikt już jej nie próbuje bronić, łącznie z jej dawnym entuzjastą Hancockiem: zbyt wiele gwiazd nie miało swoich odpowiedników na Ziemi, a proporcje między poszczególnymi obiektami nie odpowidały rzeczywistości; ostatecznie z całej teorii pozostało tylko niezbyt oczywiste przekonanie, że trzy główne piramidy w Gizie odpowiadają trzem gwiazdom składającym się na pas Oriona. Jeszcze w 1995 roku, w Fingerprints ofthe Gods, Hancock przekonywał swych czytelników, że również kilka innych obiektów położonych na północ i południe od trzech głównych piramid w Gizie "z nieskazitelną precyzją" odtwarza gwiazdozbiór Oriona. Tak stanowczego sformułowania dziś już niemal nikt nie bro ni, ale zostały z niego wywiedzione istotne wnioski, jak na przykłac datowanie zespołu piramid w Gizie na rok 10 500 p.n .e. W książaj z 1995 roku data ta pojawia się jakby chyłkiem, jako rok 10 450 p.n.e.,, Wszystko, co można powiedzieć o astronomicznej interpretacji Teoti-huacanu w książce Hancocka, jak również w pracach jego kolegów, to tyle, że niczego nie dowiedli, a ich datowanie miasta jest sprzeczne z tym, jakie uznaje większość archeologów na podstawie szerszej wizji rozwoju kultury w Mezoameryce - według nich Teotihuacan przeżywał okres świetności między 400 a 700 r. n.e. (Dlaczego właściwie Hancockowi tak bardzo zależy na przesunięciu datowania Teotihuaca-nu wstecz, nie jest jasne, skoro tajemne bractwo może przekazywać starożytną wiedzę przez dowolnie długi czas. Przypuszczam, że źródłem takiej postawy jest przyjemność, jaką daje "postarzanie" tych wszystkich rzeczy, bo w ten sposób zbliżają nas do wspaniałej, starożytnej supercywilizacji). Dalej Hancock apeluje o poważne potraktowanie "wiadomości" zawartej w dawnych mitach, by rozproszyć zbiorową niepamięć o katastrofalnych doświadczeniach ludzkości. Gniew bogów, potop, mężczyzna i kobieta samotni w łodzi, cykliczne kataklizmy, upadek Słońca i Księżyca, trzęsienia ziemi i wulkany: Hancock zadaje szereg retorycznych pytań odnośnie mitów, w których pojawiają się te zjawiska. "Czy nie jest dziwne, że ten sam symboliczny język pojawia się w tradycjach tak wielu społeczności rozproszonych po całym świecie?" Nie, nie jest dziwne z powodu wspólnoty doświadczeń, wspólnej psychiki i wspólnej wyobraźni - jak po wielokroć powtarzam w tej książce. "Czy mówimy o jakiejś kolosalnej, podświadomej fali międzykulturowej telepatii?" Nie, nie wydaje mi się. "Lub może 216 składniki tych powszechnie znanych mitów zostały opracowane dawno temu przez inteligentnych ludzi, którzy mieli w tym jakiś cel?". Jak się wydaje, Hancock ma na myśli swoje sekretne stowarzyszenie, które w obliczu nadciągającej zbiorowej amnezji usiłuje udokumentować wiedzę o dawnych katastrofach i starożytnych cywilizacjach za pomocą bardzo wątpliwej metody zaszczepiania mitycznych opowieści w kulturach powstałych po kataklizmie. Czy jednak wykorzystanie barwnych legend to dobry sposób na zakodowanie historycznej wiedzy? I czemu właściwie miałoby służyć? Po raz kolejny więc odpowiedź brzmi - nie. Na koniec Hancock pyta: "Czy istnieje jakaś inna możliwość wyjaśnienia tajemnicy mitów?". Jeżeli w ogóle można mówić o tajemnicy, to tak, wyjaśnienie tkwi we wspólnej wszystkim ludziom skłonności do reagowania na analogiczne doświadczenia przez odwołanie się do wyobraźni. Na poparcie swych spekulacji Hancock przedstawia nie odbiegającą nazbyt od rzeczywistości wizję geologii plejstocenu i wczesnych dziejów ludzkości, choć myli się twierdząc, że człowiek neandertalski występował na całym świecie, podczas gdy naprawdę rozprzestrzenił się on tylko w Eurazji. Prawdziwe szaleństwo zaczyna się dopiero wtedy, gdy dochodzi do epoki lodowcowej, gdzie Hancock przebija nawet Hapgo-oda i Hibbena zdolnością wymyślania katastroficznych scenariuszy. Oczywiście, ani słowem nie wspomina o skomplikowanej chronologii glacjałów i interglacjałów czy stadiałów i interstadiałów, nie przyjmuje też do wiadomości, że nawet w epoce lodowcowej występowały zima i lato. U Hancocka mamy do czynienia z wieczną erą lodu i śniegu, która kończy się koszmarną katastrofą - trzęsienia ziemi i powodzie z dnia na dzień zmiatają z powierzchni Ziemi kolejne gatunki, czemu wtóruje ryk grzmotów i wulkanów. To katastrofizm na wielką skalę. Co więcej, Hancock wydaje się mniemać, że ewolucja Homo sapiens sapiens odbyła się na obszarach pokrytych lodem, podczas gdy z genetycznych i archeologicznych badań wynika, że kolebką współczesnej ludzkości była nie pokryta lodem Afryka. Wobec wizji kresu epoki lodowcowej, jaki odmalował Hancock, mam te same zastrzeżenia, jakie zgłaszałem wcześniej wobec Flem-Athów, czerpiących z Hapgooda, czerpiącego z kolei z Hibbena; wobec Hancocka są one największe. Aż trudno uwierzyć, że fantastyczne wizje Hibbena z The Lost Americans (przypominam datę wydania - 1946 rok) nie tylko będą trwać w najlepsze, ale na dodatek nabiorą monstrualnych rozmiarów. 217 Wizji przepełnionego lękiem życia ludzi w epoce lodowcowej, jaką zawierają Fingerpńnts ofthe Gods, zaprzecza rozkwit kultury w Europie górnego paleolitu i mniej spektakularne, lecz tym niemniej godne podziwu osiągnięcia kultur epoki polodowcowej w zachodniej i północnej Europie. Jak wiemy, po stopnieniu lodowców poziom mórz podnosił się nieubłaganie, lecz nie dokonało się to w katastrofalnie szybkim tempie, więc powoływanie się na opinię chrześcijańskiego geologa, który głosił (w 1895 r.), że Europa środkowa i Anglia zostały całkowicie zatopione, nie jest rozsądne, ani nawet przekonujące. A wszystko to w imię globalnej katastrofy utrwalonej tendencyjnie w wybranych mitach! Hancock tak wierzył w swoje rojenia, że pisząc w 1995 r., groził czytelnikom powtórnym kataklizmem - 5 maja 2000 r. Neptun, Uran, Wenus, Merkury i Mars znajdą się w jednej linii - powiada - "można się zatem spodziewać poważnego efektu grawitacyjnego". Czy ktoś pamięta, by coś się stało? Wracając do planet, Hancock prezentuje swoim czytelnikom jasny i przejrzysty wykład na temat zjawiska precesji. Z pełnym przekonaniem mogę polecić go każdemu, kto chce zrozumieć to zagadnienie. Krótko mówiąc, precesja wynika z faktu, że oś ziemska nie jest prostopadła do płaszczyzny w jakiej Ziemia obiega Słońce, lecz nachylona w stosunku do niej pod kątem około 23V2° (przede wszystkim za sprawą oddziaływania grawitacyjnego Księżyca). Wskutek działania tych wszystkich sił oś ziemska (bardzo powoli) zatacza kręgi jak wirujący bąk, a równik kołysze się w górę i w dół. Pełny krąg oś ziemska zatacza w ciągu ponad 26 000 lat. Jeden ze skutków precesji jest taki, że każdego dnia Słońce wschodzi nad horyzont na tle nieco zmienionej konstelacji. W książce Hamlefs Mili (Młyn Hamleta) z 1969 r. dwaj historycy nauki wysunęli śmiałe przypuszczenie (choć, jak zwykle bywa w tych sprawach, nie oni pierwsi na to wpadli), że zjawisko precesji znane było bardzo dawno temu, zanim jeszcze odkrył je Hipparch około 120 r. p.n.e. na podstawie wyników obserwacji prowadzonych przez pokolenia swych poprzedników. Niewykluczone, że już wcześniej ludzie dostrzegli zmiany zachodzące na niebie i zjawisko precesji, ale de San-tillana i von Dechend sądzili, że miało to miejsce naprawdę bardzo dawno temu i znalazło odzwierciedlenie w mitach całego świata i stąd wzięło się ich zainteresowanie wszelkimi opowieściami o obracających się filarach, podporach, drzewach, młynach, maselnicach itp., które traktowali jako symbole rozchwianej osi ziemskiej. Z precesją wiążą się pewne dodatkowe subtelności matematyczne związane z miarą lat i stopni, skłaniające amatorów numerologii do entuzjastycznego obliczania wszystkiego co tylko można w starożytnych dziełach sztuki, mitach i budowlach, by dowieść, że jest w nich zakodowana znajomość precesji przed Hipparchem. Ta obsesja na punkcie przekazu zaszyfrowanego w mitach oraz inspirowanych nimi dziełach architektury i sztuki zbliża, ją do katastrofizmu - i łatwo może je złączyć na dobre, zwłaszcza jeśli się przyjmie, że powolny bieg spraw coś może zakłócić - nagły przeskok osi ziemskiej, nie tak znów daleki od nieoczekiwanych przemieszczeń skorupy ziemskiej Hapgooda. Podobnie jak w przypadku kosmicznej katastrofy, warto się zastanawiać, czy ktokolwiek może wybrać mit jako narzędzie precyzyjnego przekazu informacji na temat precesji. Ale w Fingerprints ofthe Gods robimy wycieczkę także w dziedzinę numerologii mitów egipskich i hinduskich, jak również obrzędów inicjacyjnych Triady (tak, dla chińskiej mafii też znalazło się miejsce), po czym liczymy cegły w starych ołtarzach i wersety Rygwedy (nie zmyślam) - wszystko to miało służyć przez wieki jako pomoc naukowa dla pilnych badaczy precesji. Sedno tych wszystkich dociekań sprowadza się do przekonania, że precesja (z katastrofalnym przeskokiem czy też bez niego) stanowi ważny czynnik w występowaniu zlodowaceń. Bez wątpienia precesja odgrywa w zlodowaceniach jakąś rolę, ale nie tak ważną, jak wahania odległości Ziemi od Słońca, zmiany w ilości ciepła wypromieniowy-wanego przez Słońce, wychwytywanie tego ciepła przez pył gwiezdny i wulkaniczny, i wiele innych czynników. Wnioskować z tego, że mitologia precesji zawiera ostrzeżenie przed przyszłym zlodowaceniem, to budowa domków z kart na wątpliwych twierdzeniach, które z kolei mają za podstawę równie wątpliwe hipotezy. Pewniejsze wydają się cierpliwe metody geologii, niż błądzenie pośród niejasnych wskazówek wyciągniętych z mitów i liczenia cegieł. Ruszamy do Egiptu, tej Ziemi Świętej atlantologów. Z prawdziwą przykrością stwierdziłem, że Hancock zaczął od najbardziej ogranego wątku (zadawałem sobie pytanie, czym właściwe kierują się atlantolo-dzy w doborze lektur): "Wielka piramida w Gizie i sąsiednie piramidy wyłoniły się z czarnej dziury historii architektury, tak głębokiej i szerokiej, że ani jej dno, ani ściany nie zostały rozpoznane". To nie tak: dziura, jej głębokość, szerokość i czerń istnieją tylko w głowie Han-cocka. Z punktu widzenia historii architektury ewolucja piramid - od 218 219 grobów szybowych, przez mastaby, czyli grobowce z suszonej cegły mułowej o przekroju trapezu sprzed około 3000 lat p.n .e., kamienne grobowce w kształcie mastab sprzed około 2800 lat p.n .e., piramidy schodkowe sprzed około 2700 lat p.n .e., prawdziwe piramidy ostrosłupowe sprzed około 2600 lat p.n .e. i wreszcie piramidy w Gizie sprzed około 2500 lat p.n.e. - wszystko to jest dobrze poznane i datowane. Hancock woli jednak podnosić stare (i dawno zarzucone wątpliwości co do tego, czy piramidy rzeczywiście pełniły role grobowców i czy można je wiązać z postaciami historycznych królów. Przytacza stare zarzuty wobec pierwszego badacza wielkiej piramidy (Cheopsa/Chu-fu) w Gizie, że sfałszował królewską sygnaturę na stropie komory grobowej, pisząc "Chufu", chociaż od ładnych paru lat znane są inskrypcje ze świeżo odsłoniętych bloków kamiennych z imieniem Chufu. Co ciekawe, Hancock najpierw dzieli się z nami wątpliwościami, by następnie przyznać rację przyjętej atrybucji. Po co zatem w ogóle podważał jej wiarygodność - chyba wyłącznie po to, by wzbudzić w czytelnikach nieufność do egiptologii i w ten sposób zwiększyć ich podatność na sugestie alternatywnej archeologii? Jak wielu innych przedstawicieli zjawiska, które można by nazwać "egiptologią alternatywną", Hancock robi mnóstwo hałasu wokół znalezionych w pobliżu wielkiej piramidy w Gizie tzw. stel inwentaryzacyjnych, z których miałoby wynikać, że Sfinks jest starszy od piramid. W końcu przyznaje, że stele owe powstały blisko dwa tysiące lat później od wielkiej piramidy, nie mówi jednak, że stało się to w okresie, gdy Egipcjanie nawiązywali do swej zamierzchłej przeszłości w niele-dwie romantycznym duchu (podobnie jak Anglicy w czasach królowej Wiktorii, gdy budowali kościoły w stylu gotyckim). Hancock twierdzi, że stele inwentaryzacyjne są wiernymi kopiami oryginałów z czasów Chufu, choć nie ma na to żadnych dowodów, natomiast wiele (w tym anachroniczny język) przemawia przeciwko temu. Kwestią wieku Sfinksa zajmowałem się obszerniej w książce Rid-dles ofthe Sphinx, tu wystarczy powiedzieć, że "egiptologią alternatywna" nie dowiodła, by Sfinks był starszy od piramid, zaś skądinąd ciekawe argumenty geologiczne można wyjaśnić w ramach nauki akademickiej, która datuje posąg na czasy Chefrena, następcy Chufu. Powołując się na pochodzącą sprzed ponad stu lat opinię pewnego egiptologa o starożytności Sfinksa, Hancock postępuje tak, jakby przeciwstawiał zdaniu współczesnego lekarza pogląd jego kolegi sprzed 220 wieku. Co do jego subiektywnego przeświadczenia, że Sfinks musi być bardzo stary, można powiedzieć tylko tyle, że owszem, jest ono subiektywne. Subiektywne odczucia w ogóle odgrywają dużą rolę w dziele Han-cocka. Podziemna komora w piramidzie Mykerinosa wydaje się wibrować "jak skręcone wielozastawkowe serce pogrążonego we śnie Lewiatana". Wejście do komory grobowej Chefrena "zieje niczym brama prowadząca do innego wymiaru". W tym miejscu autor przystępuje do numerologicznej analizy wewnętrznych wymiarów piramid, a zwłaszcza piramidy Chufu, usiłując po raz kolejny dowieść czytelnikom, że w starożytnych dziełach architektury i sztuki oraz mitach została zakodowana tajemnica precesji. W przeszłości wykorzystano już wymiary wielkiej piramidy do tak różnych celów, jak dowodzenie prawdziwości proroctw biblijnych oraz istnienia uniwersalnego systemu miar i wag. Odpowiedź sceptyka sprowadza się do uwagi, że dostatecznie skomplikowana budowla, z szeregiem rozmaitych kątów, długości i objętości, może posłużyć do wszelkiego rodzaju obliczeń. Jak odpowiedział maniakom ogarniętym obsesją na punkcie wymiarów piramid w Gizie pewien amerykański oficer marynarki w XIX w.: "Przyjmując odpowiednio dobraną miarę długości - powiedzmy dłonie, wiorsty czy kable - wyczytamy odległość do Timbuktu z wymiarów belek stropowych Crystal Pałace, z liczby latarni przy Bond Street, z ciężaru właściwego mułu czy ze średniej wagi złotej rybki". Informacji na temat precesji Hancock szuka nie tylko w wymiarach piramid, lecz także w religijnych tekstach starożytnego Egiptu. O "zakodowany" przekaz podejrzewa zwłaszcza tzw. teksty piramid (ponieważ są to najstarsze zapisy, wyryte w piramidach niewiele późniejszych od trzech piramid w Gizie). Te dość barbarzyńskie teksty, odzwierciedlające tradycyjne wyobrażenia religijne Egipcjan z czasów bardziej prymitywnych, często są dla nas mało zrozumiałe, lecz nie ma powodów by sądzić, że zostały przełożone na egipski z atlantydzkich (czy jakichkolwiek innych) oryginałów i dotyczą precesji. Wierząc w tajemne stowarzyszenia Hancock wydaje się przekonany, że także wyrafinowana wiedza astronomiczna egipskich kapłanów została zaszyfrowana w mitach, chociaż nie bardzo wiadomo, czemu mieliby ją ukrywać w ten sposób przed światem - może po to, by dało się jakoś wyjaśnić brak jakichkolwiek otwarcie i jasno wyrażonych wiadomości na ten temat. Hancock powiada, że przypuszczalnie Egipcjanie (i w dużej 221 mierze także Grecy) nie mieli czegoś w rodzaju współczesnego pojęcia o astronomii - odnoszę wrażenie, że takie twierdzenie przypisuje akademickim egiptologom i archeologom, chociaż nie mówi tego wprost. Rzeczywiście tak uważają, ale nie bez podstaw - dotychczas poznane pisma egipskie nie zawierają żadnych wiadomości, które można by uznać za wyraz racjonalnego pojmowania zjawisk astronomicznych (poza późnymi tekstami z hellenistycznej Aleksandrii) - chyba że czytelnik posiada wyjątkowo bujną i elastyczną wyobraźnię. Podobnie jak w kwestii wyłonienia się cywilizacji egipskiej dosłownie z nicości (podczas gdy prehistoria Egiptu jest dziś całkiem dobrze znana), wykazuje Hancock upór w sprawie jej nieuchronnej dekadencji po okresie pierwszej świetności (wydaje się to mieć coś wspólnego z platońską wizją degeneracji Atlantydów, postępującej wraz z zanikiem w nich pierwotnego boskiego pierwiastka). Znów jest to bardzo subiektywne spojrzenie, typowe dla Donnelly'ego: w czasach Nowego Państwa Egipcjanie nie budowali wprawdzie piramid, ale wyrzeźbili gigantyczne posągi z Abu Simbel czy Kolosy Memnona, a ich pisma religijne stały się daleko mniej barbarzyńskie od tekstów piramid. Z pokrewnych przyczyn Hancock chce, by cywilizacja egipska była możliwie pradawna, jak najbliższa migracji Atlantydów, nadludzi obeznanych z tajnikami astronomii i innych nauk. Twierdzenie, że układ piramid w Gizie odzwierciedla na Ziemi obraz konstelacji Oriona z około 10 500 lat p.n .e., stanowi jedną linię jego argumentacji, natomiast drugą romantyczne, rzekłbym, podejście do najdawniejszych dokumentów egipskich, takich jak kamień z Palermo. Lista królów na kamieniu z Palermo nie ma początku (stela jest uszkodzona), a Egipcjanie wierzyli, że przed pierwszym historycznym faraonem z około 3000 r. p.n.e. ich krajem władali bogowie i półbogowie - "następcy Horusa". Na podstawie tych wątłych "dowodów" i wbrew wszystkiemu, co mówi akademicka archeologia, Hancock zagłębia się w spekulacje na temat długiej linii zaginionych władców zaginionej cywilizacji, łącząc z ich pomocą Egipt z zaginioną supercywilizacją Atlantydy (czy jakąkolwiek inną). Myśli, że pewne ruiny (na przykład świątyni Ozyrysa w Abydos czy świątyni Sfinksa) są starsze niż w rzeczywistości, i że pochówki w łodziach dowodzą, iż ten lud Nilu wywodzi się od starożytnych żeglarzy i zachował pamięć żeglugi po morzach i oceanach. Śmiało twierdzi, że w XIII tysiącleciu p.n.e. kwitło w Egipcie rolnictwo, podczas gdy źródła archeologiczne dowodzą, iż społeczności łowieckie doliny Nilu zbierały wprawdzie dziko rosnące rośliny, ale nie podjęły ich hodowli. W innych częściach świata takie praktyki dały początek uprawie ziemi, ale nie w Egipcie, gdzie rolnictwo pojawiło się stosunkowo późno, bo dopiero około 5000 r. p.n.e. Z domniemanych pól nad Nilem przenosimy się na pola elizejskie starożytnych Egipcjan, do Ta-Neteru, ojczyzny bogów; czy to stąd - pyta Hancock - przybyli u zarania czasu Ozyrys i Toth, zapatrzeni w gwiazdy żeglarze, ostatni przedstawiciele zaginionej supercywilizacji? Napotkawszy w świątyni położonej obok piramidy Chefrena kolegę--badacza, a niekiedy także współautora Roberta Bauvala, Hancock kończy swoją pierwszą wyprawę do krainy atlantologii nową falą spekulacji. Znów wraca do myśli, że układ piramid w Gizie stanowi stworzone około 10 500 lat p.n .e. zwierciadlane odbicie gwiazdozbioru Oriona -choć wiemy, że z liczącej kilkanaście gwiazd konstelacji nie sposób dopasować do piramid w Gizie więcej niż trzy. Mówi o trwającym od ponad ośmiu tysięcy lat kulcie Ozyrysa w Gizie - choć nic nie potwierdza tej tezy. W ujęciu Hancocka zespół piramid w Gizie okazuje się chytrze uknutą prowokacją intelektualną pod adresem przyszłych wieków, a wielka piramida zdaje się dosłownie wołać, by wydrzeć jej sekret, który wreszcie obdarzy potomnych zapomnianą mądrością przodków. Obaj myśliciele długo zastanawiają się nad "domami" zodiakalnymi w Gizie - rybami, baranem, lwem, bykiem - nie zdając sobie najwyraźniej sprawy z faktu, że nasz system zodiakalny nie sięga w Babilonii poza I tysiąclecie p.n.e., natomiast Egipcjanie około 2000 lat p.n.e. - o ile wierzyć najstarszym, jakie znamy, egipskim mapom nieba - ułożyli zodiak z zupełnie innych konstelacji (bo nie wybrali do tego celu gwiazdozbiorów leżących w płaszczyźnie ekliptyki). Dopiero pod sam koniec książki pojawia się po raz pierwszy Atlantyda jako taka i Hancock przyznaje, że jego kraina nie leżała na Atlantyku, jak chciałby Platon, ani na Pacyfiku, ani na Oceanie Indyjskim. Opowiada się za wersją Flem-Athów i Hapgooda, lokując zaginiony kontynent na Antarktydzie i czyni go ofiarą "dramatycznego i zabójczego topnienia lodów po ostatnim zlodowaceniu, między 15000 a 8000 lat p.n.e." (zatopiona, potem skuta lodem). Wyciąga starą mapę Finaeusa, każąc nam podziwiać "Antarktydę" może nie całkiem taką, jaką jest w rzeczywistości, ale za to wolną od lodu. Tak więc pozostałości starożytnej cywilizacji "mogły się dziś znajdować pod dwumilową pokrywą lodową na Biegunie Południowym". Z książki wynika, że katastrofalne zlodowacenie Antarktydy sprowadziło życie jej ocalałych mieszkańców do poziomu niemalże epoki kamiennej, lecz mimo to udało im się zaszyfrować w mitach zaawansowaną wiedzę astronomiczną i tak zaplanować budowę zespołu piramid w Gizie, by dowodziła znajomości zjawiska precesji. Trudno powiedzieć, czemu uchodźcy - "mistrzowie budownictwa, uczeni, inżynierowie, kartografowie, matematycy, lekarze itp." - nie zdołali ocalić więcej elementów swej wyszukanej kultury. Hancock odmalowuje degenerację uciekinierów z Atlantydy pośród prymitywnych ludów, między które trafili, lecz nie zapomina o "mniejszości zorganizowanych wizjonerów", którzy dokonują wręcz cudów, by ocalić cokolwiek z katastrofy. Otóż wymyślają w tym celu mity i wytyczają plany piramid! Po czym przeistaczają się w tajemne stowarzyszenie, by przekazywać przez wieki swoją coraz bardziej uszczuploną wiedzę. W pewnej chwili wygląda na to, jakby wszystkie te pomysłowe zabiegi sprowadzały się w przypadku Hancocka do inskrypcji (w prawdziwie atlantydzkiej skali) "Byłem tu", jaką zwykli wydrapywać w różnych miejscach turyści, szybko jednak okazuje się, że mamy do czynienia raczej z przestrogą dla przyszłych pokoleń - Atlantydzi chcieli nas przestrzec przed nadciągającą katastrofą. Jeśli jednak kataklizm, który zniszczył ich ojczyznę, był skutkiem nieuniknionych cykli precesji lub przemieszczenia skorupy ziemskiej, to można zadać pytanie - po co się tak natrudzili? Co możemy zrobić, żeby mu zapobiec? W końcu Hancock przywołuje Proroctwa Majów, milenijne (i chybione) przepowiednie Cayce'a, a nawet prognostyki Świadków Jehowy i różnych stowarzyszeń religijnych, by przekonać nas o nadciągającej nieuchronnie katastrofie. Dość beztrosko wplata w to wszystko (w 1995 foku) zapowiedzi kataklizmu, jaki może spowodować ustawienie się planet w jednej linii w maju 2000 roku, chociaż ostrożność każe mu wysunąć przypuszczenie, że być może nic się nie stanie (nic się nie stało). Aby wytężona praca Atlanty do w nad planowaniem zespołu piramid w Gizie i układaniem skomplikowanych mitologii miała sens, potrzebna jest katastrofa. Albo - ujmując rzecz inaczej - by uczynić wiarygodną hipotezę o trudzie, jaki mieliby sobie zadać ocalali z kataklizmu mieszkańcy jakiegokolwiek bądź kontynentu, trzeba wmówić czytelnikom, że nadciąga wielka katastrofa. Inna sprawa, że lęk i niepokój atlantologicznego światopoglądu ma aż nadto wyraźne religijne podłoże. Teoria cyklicznych kataklizmów w postaci 224 głoszonej przez Platona, miała zasadniczo naukowy charakter (biorąc pod uwagę ograniczoną wiedzę, jaką Platon dysponował). Być może Kritias nastręczył ateńskiemu filozofowi trudności, gdy religijna wizja zagłady Atlantydy jako kary boskiej zaprzeczyła próbom naukowego ich ujęcia. U Donnelly'ego w ogóle nie ma religii, jest po prostu jednorazowa katastrofa, która miała wyjaśniać osiągnięcia starożytnych cywilizacji istnieniem wcześniejszej od nich supercywilizacji. Spence wyszedł od ujęcia bliskiego Donnelly'emu, ale z czasem zaczai głosić nadciągającą zagładę. Hapgood po prostu robił, co mógł, by podważyć ustalenia naukowej geologii i archeologii i przez to uczynić bardziej wiarygodną swoją kuriozalną koncepcję przemieszczania się skorupy ziemskiej. W przypadku Hancocka ma się wrażenie, że wyolbrzymia maksymalnie wiszącą nad nami rzekomo groźbę zagłady, by nadać pozory prawdopodobieństwa teorii, iż starożytne mity i zabytki stworzono w celu, który do dziś zachowuje aktualność. Być może posunąłbym się za daleko, wysuwając przypuszczenie, że scenariusze końca świata zawsze budziły zainteresowanie oczytanej publiczności. O ile się orientuję, Hancock jest po prostu ponurym facetem. Wkład wniesiony przez Hancocka w rozwój syndromu Atlantydy to podkreślanie alarmistycznych tendencji atlantologii, by zaszczepić w umysłach czytelników wiarę w istnienie zaszyfrowanych w mitach oraz dziełach architektury przekazów, sformułowanych w przeszłości i adresowanych do przyszłych pokoleń, wprowadził też koncepcję przekazu starożytnej mądrości za pośrednictwem "tajnego stowarzyszenia". W zakończeniu książki raz jeszcze pobrzmiewa ton złowieszczego proroctwa - ponura wyprawa do świata Indian Hopi. Czy może tego właśnie pragną czytelnicy Hancocka? Myśleć, że wkrótce będzie po wszystkim - w 2012 r. według Majów, czy w 2030 wraz z kolejnym przemieszczeniem skorupy ziemskiej? Tak czy inaczej, według kryteriów prawdziwej archeologii, daktylo-skopia Hancocka nie dowiodła jeszcze istnienia supercywilizacji na Antarktydzie (czy gdziekolwiek) ani tego, że tajne stowarzyszenie wizjonerów przekazuje jej przez wieki mądrość, zaszyfrowaną w ludowych opowieściach i projektach budowlanych w starożytnym Egipcie, Peru i Meksyku. Żadni bogowie nie zostawili odcisków palców na zabytkach przeszłości. 11. Zwierciadła i widziadła Po wyprawie na Marsa Graham Hancock powrócił do tematu w 1998, w książce Heaven's Mirror (Zwierciadło nieba), której tytuł wyraża jasno jej myśl - na Ziemi powstały kopie konstelacji widocznych na niebie. Pod wieloma względami jest to ta sama książka cci Fingerprints ofthe Gods, z tą różnicą, że materiał został inaczej upo-j rządkowany (doszło trochę nowych rzeczy), zawiera też znakomit ilustracje. (To ciekawe, że większość książek z zakresu "archeologią alternatywnej" ma w sobie coś staroświeckiego - marne reprodukcje kiepskich fotografii głównie o charakterze anegdotycznym; pod tyi względem Heaven's Mirror stanowi chlubny wyjątek). Zaczyna się od opisu niezbyt przyjemnej cechy Azteków, jaką był] obyczaj składania ofiar z ludzi. Hancock przedstawia makabryczną wizję krwawych ofiar, rezultat rządów oszalałych kapłanów lub może oszalałych bardziej niż zazwyczaj. By dowieść, że dzieje ludzkości w przypadku Azteków całkiem niedawne - przetykane są złotą nici starożytnej mądrości, Hancock każe nam wierzyć, że wskutek pożałowania godnego nieporozumienia dawne obrzędy astralnej inicjacji w tajniki starożytnej mądrości uległy degeneracji i przyjęły postać krwawych ofiar. Zamiast odrzucać ciało w akcie czystym, duchowym i metaforycznym, Aztekowie potraktowali sprawy aż nadto dosłownie i oddzielali duszę od ciała w sensie jak najbardziej fizycznym. Jak w przypadku wielu innych praktyk religijnych, wydaje się wątpliwe, by mieszkańcy Mezoameryki naprawdę mieli jakieś głębokie przeżycia duchowe gdy wyrywali swym ofiarom serca - po prostu ich religia mówiła, że dzięki temu Słońce się odmładza, a koniec świata oddala. Z ich punktu widzenia, by uniknąć zagłady, która według Proroctw 226 Majów ma nastąpić w 2012 roku, powinniśmy podjąć intensywny program składania ofiar ludzkich! Mniej przerażający aspekt ówczesnej religii stanowiły mądre i humanitarne nauki Quetzalcoatla - Hancock uznaje go więc czym prędzej za wcielenie starożytnej mądrości Atlantydów, przechowanej przez wieki barbarzyństwa. Niedawne odkrycie w Kennewick w pół-nocno-zachodniej części Stanów Zjednoczonych szkieletu przypominającego typ rasowy kaukaski, datowanego metodą radio węglową na około 9300 r. p.n.e., silnie poruszyło Hancocka jako potencjalne świadectwo obecności starożytnych Atlanty do w w Ameryce, nim kultura indiańska w Meksyku nabrała bardziej negatywnych cech (wciąż się zastanawiam, czy Grahamowi Hancockowi sprawia jakiś problem otwarte postawienie sprawy misyjnej działalności białego człowieka pośród Indian). Jak się wydaje, przypadek z Kennewick świadczy po prostu o zróżnicowaniu typów rasowych w obrębie ludów azjatyckich, od których wywodzą się Indianie. W każdym razie, szkielet z Kennewick stanowi pojedyncze znalezisko pozbawione szerszego kontekstu. Archeologowie potrzebują przede wszystkim kontekstu z większą ilością dat, nie pojedynczego źródła, nieważne jak bardzo sugestywnego (ciekawe, że Hancock, który z reguły nie przepada za metodą radiowęglową, tym razem ściśle się jej trzyma). Po tym wstępie Hancock po raz kolejny usiłuje nas przekonać, że cywilizacje indiańskie dysponowały zaawansowaną wiedzą w zakresie geodezji i astronomii. Wracamy do Teotihuacan, tym razem główna aleja miasta zostaje zestawiona z Drogą Mleczną, podobnie jak Egipcjanie przyrównywali ją niekiedy do Nilu. Oczywiście fakt, że zainteresowanie Drogą Mleczną było wspólne obu kulturom, wywiera na Hancocku ogromne wrażenie, chociaż można zwrócić uwagę, że znów mamy do czynienia z sytuacją, gdy ludzie w różnych miejscach i czasach dokonują wyboru z dość ograniczonego zbioru możliwych elementów. Poza tym wpatrywanie się w gwiazdy nie jest jeszcze nauką, niezależnie od tego, jak znakomicie są prowadzone i udokumentowane obserwacje. Nawet jeśli (i kiedy) prowadzą do wznoszenia na Ziemi budowli będących odwzorowaniem gwiazdozbiorów, to i tak trudno mówić o nauce. Hancock świadom jest tego, iż rzutowanie w odległą przeszłość znaków konstelacji naszego zodiaku jest zabiegiem problematycznym. Nawet jeśli tradycja niektórych znaków zodiaku sięga Sumerów, to naj- 227 starsze świadectwa stosowania przyjętego przez nas systemu jako całości pochodzą z I tysiąclecia p.n.e. z Babilonii. Niezbyt przekonujące są sugestie, że widoczne na ścianach jaskini w Lascaux byki (obok jeleni, koni, itd.) sprzed około 15 000 lat są prototypami zodiakalnego znaku Byka. Faktem pozostaje natomiast, że na swoich dość amatorskich i niedokładnych mapach nieba Egipcjanie jeszcze na kilka wieków p.n.e. nie posługiwali się znakami pochodzenia babilońskiego, lecz sięgali do konstelacji, które nie przebiegają w tej samej płaszczyźnie co nasza ekliptyka (odziedziczona po Babilończykach), lecz wyżej od niej. (Zodiak ze świątyni w Denderze z okresu wpływów greckich stanowi późny przykład pomieszania gwiazdozbiorów egipskich i babilońskich i nie sposób zgodzić się z datowaniem go przez Hancocka na IV tysiąclecie p.n.e.) Podobnie ma się sprawa z liczbą 72 lat, po upływie których słońce przesunie się na tle naszego zodiaku o jeden stopień wstecz -ona także opiera się na babilońskim zodiaku, podobnie jak z obserwacji Babilończyków wywodzi się podział koła na 360 stopni - więc trudno sądzić, by znano ją od bardzo dawnych czasów. Hancock usiłuje znaleźć przykłady odwzorowania naszych konstelacji zodiakalnych (i nie tylko) w rozplanowaniu różnych budowli z Ameryki Środkowej, jak chociażby Uxmal, czyni to jednak w sposób arbitralny i nieprzekonujący - czasem kreśli swe linie na murach, czasem między nimi, czasem wreszcie na zewnątrz. Utożsamienie Utatlan w Gwatemali z Orionem wydaje się bardziej przekonujące, ale nie otrzymujemy żadnego planu, a trzeba powiedzieć, że Orion stanowi jeden z najwidoczniejszych na niebie gwiazdozbiorów, dostrzegalny dla każdej cywilizacji - podobnie jak Droga Mleczna. Wypatrywanie gwiazdozbiorów na niebie, a nawet wznoszenie na Ziemi ich odwzorowań (jak dotąd jeszcze nie dowiedzione) nie byłoby, jak już pisałem, czymś nadzwyczajnym i nie dowodziłoby wspólnego dziedzictwa kulturowego, nie wspominając już o machinacjach tajemnego stowarzyszenia astronomów-kapłanów i budowniczych-uczonych. Podobnie jak w przypadku Egiptu, Hancock rozpisuje się o powstaniu kultur indiańskich rzekomo ex nihilo, znów jednak twierdzenia te odzwierciedlają raczej niewiedzę autora niż faktyczny stan rzeczy. Na obszarach Starego i Nowego Świata archeologowie odnaleźli szereg świadectw powolnego rozwoju cywilizacji, choć siłą rzeczy są one mniej efektowne od monumentalnych zabytków wzniesionych w okresie pełnego rozkwitu kultury. Istnieją jednak w wielu miejscach i są 228 datowane różnymi metodami: nie jest to kwestia podobieństw (raczej wyimaginowanych niż rzeczywistych) między Sfinksem i głowami Olmeków, do których powraca Hancock. Heaven 's Mirror przynosi nowe spekulacje w zakresie numerologii precesji. Na przykład liczba 72, 1/2 liczby 72 (36) i 1/2 ich sumy (36 + 72), czyli 54 razy 10 lub 1000, lub 10 000 - wszystkie liczby mają odgrywać znaczącą rolę w starożytnych mitach i budowlach; podobnie jak 600 x 72 (dlaczego akurat 600?) pomnożone przez wysokość wielkiej piramidy w Gizie i jej obwód u podstawy daje nam rozmiar Ziemi; plus 2160 jako liczba lat, po których dokonuje się przejście Słońca z jednego do drugiego znaku zodiaku, podzielona przez 10, pomnożona przez 100, podwojona do 4320. I tak dalej, a wszystko to sprawy największego znaczenia. Wracamy do wielkiej piramidy w Gizie. Hancock twierdzi, że jej położenie w stosunku do stron świata musi być osiągnięciem "mistrzów astronomii", choć moim zdaniem nie ma powodów, by uznać ich za coś więcej niż obserwatorów o praktycznym nastawieniu. Oczywiście, nazywając ich mistrzami astronomii sugerujemy, że nie tylko dostrzegli zjawisko precesji, lecz także je rozumieli. Czym innym jest jednak wyznaczenie stron świata na podstawie obserwacji nieba (to można dość szybko osiągnąć), czym innym rozpoznanie i ujęcie ilościowe zjawiska precesji (to już wymaga długotrwałych, systematycznych i rejestrowanych obserwacji) -a zupełnie czym innym zrozumienie, dlaczego zjawisko to zachodzi. W dalszej części nowej książki Hancocka powraca wątek piramid w Gizie i gwiazd składających się na pas Oriona, tym razem jednak nie czytamy już o "nieskazitelnej precyzji", z jaką inne budowle w Gizie miałyby odwzorowywać resztę konstelacji. Prawdę mówiąc, w He-aven's Mirror Hancock nawet się nie zająknie na temat rzekomego obrazu całego Oriona na Ziemi - teraz mamy już tylko trzy gwiazdy pasa i trzy piramidy. Jeżeli tak działa Zwierciadło Nieba, to jest to raczej lusterko, w którym niewiele można zobaczyć. Osobliwą jego cechą jest i to, że aby w ogóle można było mówić o podobieństwie, trzeba spoglądać na niebo w kierunku północnym i południowym na Ziemi. Jeżeli "nieskazitelna precyzja" w odwzorowaniu skomplikowanej konstelacji oznacza tak naprawdę symboliczne odwzorowanie trzech jej gwiazd, to znaczy, że wszystko co prawi Hancock na temat zaawansowanej znajomości astronomii wśród starożytnych kapłanów i dokładności ich obliczeń, nie ma zbyt wiele sensu. 229 Mimo ustępstw w sprawie Oriona, wciąż dowiadujemy się wiele o niebie na Ziemi, zaświatach w niebie i zadziwiającej wymowie domniemanej korelacji między piramidami nad Nilem i Orionem oraz Drogą Mleczną w czasie najniższej kulminacji punktów równonocnych w 10 500 r. p.n.e. Pomysł polega na tym, że obserwator spoglądający na południe podczas kulminacji w 10 500 r. p.n.e. miałby Nil po lewej, piramidy zaś przed sobą, a gdyby uniósł oczy, zobaczyłby w górze Oriona - a przynajmniej trzy gwiazdy tworzące jego pas - i Drogę Mleczną "doskonale do siebie dopasowane". W poprzedniej książce mieliśmy to samo pod datą 10450 r. p.n.e. - nie potrafię zrozumieć, po co to drobiazgowo dokładne datowanie zjawisk przebiegających tak powoli jak precesja, skoro obraz nieba przez lata nie ulega niemal najmniejszym zmianom. Hancock (i jego kolega Bauval) przywiązują wielką wagę do wschodu słońca za Sfinksem podczas równonocy wiosennej w 10500 r. p.n.e., znów jednak pojawia się problem powolnego przemieszczania się konstelacji zodiaku wskutek precesji i brak jakichkolwiek świadectw wskazujących na to, by Egipcjanie znali konstelacje składające się na późniejszy zodiak babiloński w czasach, gdy powstał Sfinks (około 2500 lat), nie mówiąc już o 10500 r. p.n .e., kiedy jeszcze w ogóle nie było cywilizacji egipskiej i nie miał kto wyrzeźbić Sfinksa. Brak nam także jakichkolwiek wskazówek, by sądzić, że Egipcjanie kiedykolwiek wiązali postać sfinksa ze znakiem Lwa, nawet w późniejszych czasach, gdy już znali zodiak babiloński. Hancock wydaje się mniemać, że Sfinks został wyrzeźbiony 10 500 lat p.n .e., zgadza się jednak, że piramidy nie zostały wzniesione równie dawno; powstał wówczas tylko ich plan. Być może sądzi, że tajne stowarzyszenie astronomów-budowniczych trudzących przez wieki się nad teorią precesji, opanowało ją w końcu tak dogłębnie, iż po upływie ośmiu tysięcy lat odtworzyło na Ziemi magiczną konfigurację z 10 500 roku p.n.e. Po co? Hancock uważa, że uczynili to, by zademonstrować swoją znajomość zjawiska precesji (a tym samym swoją zaawansowaną znajomość astronomii) przyszłym pokoleniom. Ale po co? Czy znów pojawi się wątek przestrogi przed nadciągająca katastrofą? Mimochodem Hancock raz po raz beszta egiptologów za to, że nazywają starożytnych Egipcjan ludźmi "prymitywnymi" lub "półdzikimi". Osobiście nie znam żadnego egiptologa, który prezentowałby podobną postawę. Wręcz przeciwnie, nikt nie docenia subtelności i złożoności myśli egipskiej bardziej niż ludzie, którzy czytają teksty starożytnych Egipcjan w oryginale. Prawdziwi egiptolodzy świetnie zdają sobie sprawę, że mają do czynienia ze złożoną i zaawansowaną cywilizacją - stąd właśnie bierze się zainteresowanie, jakie dla niej żywią. Egiptolodzy Hancocka są figurantami wymyślonymi wyłącznie po to, by karcić ich za to, że nie chcą uznać zaawansowanej znajomości astronomii (i przy okazji całej reszty), odkrytej przez niego i jego kolegów. W precesji Hancock widzi "wielki cykl kosmiczny, symbol odrodzenia i odnowy po długich okresach pozornej śmierci". Jest to pomysł o tyle dziwny, że nawet bardzo długi okres obserwacji, liczony w tysiącach lat (ściśle rzecz biorąc pełnych 26 000 lat) nie przyniósłby - sądząc z tego, co mówi współczesna astronomia - żadnych dramatycznych zmian na nieboskłonie - gwiazdozbiory zodiakalne nie znikają z końcem roku czy precesją punktów równonocnych po około dwóch tysiącach lat. Precesja to powolny, nieprzerwany proces i wszystkie gwiazdozbiory zodiakalne są widoczne we wszystkich jej okresach, niezależnie od tego, w którym znaku wschodzi Słońce podczas wiosennego zrównania dnia z nocą. Jeśli już szukać symboli odrodzenia 1 odnowy to są nimi dobowe cykle słoneczne i roczne zmiany pór roku. Odwołując się do trwających 26 000 lat cyklów precesji, Hancock nadaje prawdziwie kosmiczne proporcje filozofii wiecznej odnowy, którą przypisuje starożytnym astronomom-kapłanom. Tym samym zaś wykracza w swym atlantologicznym wizjonerstwie daleko poza koncepcje Donnelly'ego, ku religii nieśmiertelności przez niekończące się cykle odrodzenia. Z jednej strony z obserwacji precesji można wysnuć wniosek o istnieniu rozgrywającego się przez tysiąclecia powolnego procesu recyklingu, z drugiej jednak strony zawsze pozostawia on miejsce na katastrofę w razie nagłego skoku osi ziemskiej (z jeszcze innej strony -jeśli faktycznie zachodziłoby od czasu do czasu takie zjawisko, wszelkie próby komputerowego odtworzenia pradawnych nieboskłonów czy chronologii precesji mijałyby się z celem). Zostawiając za sobą Gizę i pas Oriona, przenosimy się do Angkor Wat w Kambodży. Wycieczka zaczyna się od niezbyt zachęcającego stwierdzenia, że dla starożytnych Egipcjan Ankh-Hor znaczyło "Horus żyje" - kolejny przykład amatorskich spekulacji językowych, które już w czasach Donnelly'ego wydawały się nie na miejscu. Równie odkrywcze byłoby stwierdzenie, że angielska nazwa współczesnej stolicy Egiptu brzmi niemal tak samo jak grecki monogram Chrystusa: chiro - Cairo (lub że nazwisko "Hancock" nie jest tak bardzo znów od- ległe od "Ankh" - wystarczy tylko dodać cock ["kogut"]). A jako że Angkor Wat znajduje się o 72° na wschód od Gizy (nie zapominajmy, że 72 jest jedną z tych liczb, na których opiera się domniemany starożytny zapis zjawiska precesji), Hancock korzysta z okazji, by spekulować nad starożytnością systemu 360 stopni. W Angkor Wat Hancock dokonuje sensacyjnego "odkrycia" - układ świątyń odtwarza na Ziemi wężową konstelację, którą znamy jako Smoka, tak samo jak piramidy w Gizie miały odtwarzać gwiazdozbiór Oriona (najpierw cały, potem już tylko część). W przypadku Egipcjan wiemy chociaż tyle, że Orion był jedną z trzech konstelacji, które wyróżniali w takiej samej postaci jak my - resztę gwiazd łączyli w zupełnie inne gwiazdozbiory. Co do twórców Angkor Wat, nie wiemy nawet, czy nasz Smok w ogóle figurował pośród konstelacji, jakie widzieli na niebie. Co więcej, aby zrekonstruować obraz Smoka na Ziemi, Hancock dokonuje wyboru (nie podając jego uzasadnienia) spomiędzy dużo większej liczby budowli wzniesionych w różnych czasach i z rozmaitych przyczyn (często dobrze nam znanych i nie mających nic wspólnego z astronomią). Nawet przy najlepszych chęciach trudno się zgodzić, by układ wybranych przez niego świątyń w czymkolwiek dorównywał nieskazitelnej precyzji ziemskiego odwzorowania Oriona, jaki skłonny był kiedyś widzieć w Gizie. Mówiąc szczerze, z rysunków reprodukowanych w Heaven's Mirror wynika, że wybrane przez autora świątynie w żadnym razie nie odzwierciedlają na Ziemi niebiańskiego Smoka. Hancock zresztą nie twierdzi, że świątynie miałyby stanowić obraz konstelacji w latach 800-1200 n.e., kiedy je budowano - dla nikogo zapewne nie będzie zaskoczeniem wiadomość, że mają one odtwarzać stan z 10 500 r. p.n.e. Brak świadectw archeologicznych dla Angkor Wat z tak dawnych czasów skłania Hancocka do przypuszczenia, że świątynie zostały wzniesione na miejscu wcześniejszych (po których wszelki ślad zaginął) lub może według starożytnych map nieba (nie trzeba chyba nawet dodawać, że one również przepadły od tej pory bez śladu), albo też zostały zbudowane na podstawie tajemnej wiedzy o zjawisku precesji, zaszyfrowanej w mitach. Podstawę identyfikacji Angkor Wat jako Smoka stanowi obecność węży w ikonografii świątyń. W tej części świata węże pojawiają się w Rigwedzie, zbiorze sanskryckich hymnów, powstających od około 1500 r. p.n.e. (choć teksty wzmiankujące węże są prawdopodobnie młodsze - z około 300 r. p.n.e.). Hancock potrzebuje dużo wcześniej- 232 233 szego datowania, więc powiada, że czas powstania hymnów pozostaje przedmiotem sporów i powołuje się na opinię jakichś zwariowanych badaczy sanskrytu, którzy mówią o 870 000 lat - to znaczy o czasach, gdy w źródłach archeologicznych pojawia się zaledwie wytwarzający krzemienne narzędzia Homo ergastus/erectus z maleńkim mózgiem, nienajlepszy kandydat na autora tekstów religijnych w języku indoeu-ropejskim. Skoro już doszliśmy do filologii, warto się zastanawiać nad spekulacjami Hancocka na temat podobieństwa sanskryckiego słowa bidża - nasienie (bogów) i egipskim słowem bdia - żelazo pochodzące z meteorytów. "Zapewne to czysty przypadek - powiada, ale mimo to śmiało brnie dalej i dodaje - trudno jednak powstrzymać się przed porównaniami" (powiedziałbym, że wielu z nas bez trudu powstrzymałoby się przed wysuwaniem równie nieprawdopodobnych hipotez). Hancock ma szczególną skłonność do tego, by dopatrywać się znajomości precesji u ludów, które należą do zupełnie różnych epok i obszarów geograficznych. Mówi o "ukrytej wspólnocie, przebiegającej ponad przepaściami czasu i przestrzeni, dostosowanej do różnych kontekstów kulturowych, lecz nieodmiennie powracającej do zasadniczo tych samych korzeni". Można na to odpowiedzieć, że skoro rzeczy te są ukryte i pojawiają się w różnych miejscach i kontekstach - to skąd możemy wiedzieć, że mają wspólne korzenie? Dopatrywanie się w płaskorzeźbach z Angkor Wat obrazu góry "kręcącej się" wokół swej osi, z wijącymi się liniami "wyobrażającymi" precesję punktów równonocnych, to przesada; tak jak twierdzenie, że rysunki z egipskiego grobowca z czasów Nowego Państwa (wcześniejsze o dwa tysiące lat), przedstawiające coś w rodzaju piramidy, z wężami i postaciami, które trzymają w rękach jakby liny pokazują precesję punktów równonocnych. Aby wyjaśnić, w jaki sposób układ gwiazd z 10500 r. p.n.e. mógł się pojawić w planie i detalach wnętrz piramid w Gizie z około 2500 roku p.n.e., Hancock wysuwa coraz to nowe "dowody" na istnienie tajnego stowarzyszenia astronomów-kapłanów przenoszących nieznaną nikomu wiedzę na przestrzeni wieków i kultur. Dosłownie traktuje zapewnienia mitologii egipskiej o tym, że pierwsi półboscy władcy państwa przybyli do doliny Nilu z zewnątrz. Dla Hancocka byli to oczywiście owi sławetni znawcy astronomii, uchodźcy z zaginionego lądu lub - powiedzmy to sobie otwarcie - z Atlantydy. A za przyczynę kataklizmu, który zniszczył ich ojczyznę, najwyraźniej uznaje coś 234 , w rodzaju przemieszczenia się skorupy ziemskiej Hapgooda; nie wiadomo, w jaki sposób katastrofa ta może być powiązana z precesją punktów równonocnych, która jest powolnym, ciągłym procesem powodującym, że w ciągu tysiącleci konstelacje wędrują po niebie w górę i w dół. Od biedy można dopatrzyć się w tym regularnym ruchu obrazu wiecznie nawracających cykli, ale z pewnością nie obrazu cyklicznych katastrof. Około 10 500 r. p.n.e. Orion był na niebie podczas równonocy wiosennej nisko (a Smok wysoko); dziś, po upływie trzynastu tysięcy lat, jest wysoko a po kolejnych tysiącleciach na powrót znajdzie się nisko. No i co z tego? Precesja nie zagraża przez to światu zniszczeniem bardziej niż przed trzynastoma tysiącami lat, gdy Orion się wznosił, a Smok opadał na nieboskłonie. To po prostu cykliczny, powolny ruch, bez początku i końca. Jeżeli millenaryzm polega na lękach i nadziejach wiązanych z przemijaniem tysiącleci, to spekulacje Hancocka reprezentują supermillenaryzm o prawdziwie kosmicznych wymiarach. To już naprawdę bardziej religia niż nauka. Po wizycie na jednej z wysp Mikronezji, gdzie podziwiamy megalityczne zabytki, o których wieku jednak Hancock nic nie mówi (pochodzą z około 900 r. p .n .e.), zalewa nas kolejna fala spekulacji odnośnie katastrofalnego zakończenia ostatniej epoki lodowcowej, pojawia się też nowe (u Hancocka) zderzenia ze szczątkami komety -w 9600 r. p.n.e. (ulubiona data Flem-Athów), 2350 r. p.n .e. i 500 r. n.e. Wszystko to wydaje się bardzo odległe od majestatycznego cyklu precesji uzupełnionego katastrofami. Ponure zapowiedzi dalszych kolizji kosmicznych towarzyszą nam w drodze na wysuniętą najdalej na zachód japońską wyspę Yonaguni, gdzie oglądamy dwa zdjęcia jednej i tej samej formacji geologicznej oraz kilka innych, mniej imponujących. Wszystko to są bez wątpienia zjawiska czysto geologicznej natury. Nawet Robert Schoch, który datuje Sfinksa na wcześniejszy okres niż egiptolodzy, a także John Anthony West, który datuje go jeszcze wcześniej od Schocha - nawet oni przyznają, że "monument" niedaleko Yonaguni jest zjawiskiem naturalnym. Jak to wyraźnie widać na zdjęciach, podwodne stoki i platformy nie są dziełem człowieka. Znaleziona na miejscu ceramika pochodzi z około 2000 r. p.n.e. i nawet japoński profesor, który broni tezy, że formacja w pobliżu Yonaguni jest dziełem rąk ludzkich, nie daje jej więcej niż trzy tysiące lat. W tej sytuacji poświęcenie kilku stron na próby datowania formacji geologicznej z Yonaguni na podstawie obliczenia, kiedy wyspa 235 znajdowała się na Zwrotniku Koziorożca (wskutek zmian nachylenia osi ziemskiej - nie precesji) jest bezcelowym marnowaniem czasu. Czytelnicy sami mogą osądzić, ile jeszcze stron książki Hancocka należy ocenić w ten sam sposób. Sam Hancock jednak lekceważy wszelkie wątpliwości związane z Yonaguni - dla niego podwodna formacja jest jednym ze znaków rozsianych po świecie przez astronomów-kapłanów owej dawno zaginionej cywilizacji żeglarzy sprzed około 13 000 lat. Wystarcza mu, że wszystkie te ślady znajdują się w miejscach oddalonych od siebie o wyrażone w stopniach liczby mające znaczenie dla zjawiska precesji "dowodząc" tym samym znajomości geodezji i astronomii u swegcj starożytnego ludu. Czy może być lepsze miejsce na taki ślad od Wyspy Wielkanocnej Każdy słyszał o dziwnych posągach, które się tam znajdują, nawet jeśli to wszystko, co o niej wie. W rzeczywistości ich mieszkańcy przystąpili do ich stawiania około V w. n.e. (według datowania metodą radiowęglową) i robili to do XVII w. Według ich własnych legend mieli przybyć na wyspę 1800 lat temu; najbliżej spokrewnioną kulturę reprezentują mieszkańcy położonych około 3700 kilometrów na północny-zachód Markizów. Żyli w świecie wojen, kanibalizmu, pisma obrazkowego na tabliczkach i religii związanej z posągami. Hancock wysuwa sugestie wielu podobieństw - nie zawsze dorzecznych -między mieszkańcami Wyspy Wielkanocnej ostatnich kilku stuleci Egipcjanami sprzed ponad czterech tysiącleci: przybycie pierwotnych twórców kultury z zewnątrz po rzekomym potopie, instytucja niemal boskich królów, działalność astronomów-kapłanów, wznoszenie świętych kopców. No i nazwa, jaką nadali swoim sanktuariom -słynne Aku - niemal jak egipskie Akh (jeden z elementów duszy), nieprawdaż? W dodatku Wyspa Wielkanocna leży na długości geograficznej znajdującej się w połowie między Gizą i Angkor Wat. HancocŁ zniża się nawet do rozważań na temat "magii" jako metody transportowania posągów z kamieniołomów, co głosiły lokalne legendyl w XVIII w. (wyspę odkryli Holendrzy w 1722 r., w Wielkanoc). Po-l dobnie próbowano oczywiście wyjaśnić także transport kamiennych bloków, z których wzniesiono piramidy w Egipcie i mury Tiahuanaco w Peru. Większość piszących o magii autorów ma jednak na myśli bardziej coś w rodzaju anty grawitacji niż lampę Aladyna. Oczywiście, żeby wytłumaczyć, jak stawiano posągi na Wyspie Wielkanocnej, niej 236 trzeba uciekać się do magii, podobnie jak w Egipcie i Peru; archeologowie z powodzeniem przetransportowali posągi pozostawione w kamieniołomach za pomocą lin i płóz, jakimi posługiwali się ich pierwotni twórcy. Właśnie w takich okazjach ujawnia się u Hancocku żyłka dziennikarska: zręcznie wykorzystuje wszystko, co nawinie się pod rękę, choćby nawet "magię". Uczone z pozoru przypisy na końcu książki nie zmienią faktu, że Heaven's Mirror jest dziełem dziennikarza. Czy to przypadek, moglibyśmy zapytać w duchu Hancocka, że szereg czołowych przedstawicieli atlantologii - Donnelly, Spence i sam Hancock - to dziennikarze? Nie będziemy po raz kolejny brnąć przez Peru i Boliwię, linie na pustyni Nazca i jezioro Titicaca, Cuzco i Sacsahuaman. Nie będziemy roztrząsać po raz kolejny kwestii Sfinksa i tuneli, które rzekomo mogą się pod nim znajdować - podczas wykopalisk nie natrafiono w każdym razie na jakikolwiek ich ślad (podobnie jak w wypadku Sfinksa, spotykamy w książce Hancocka sugestie, że utrudnienia i przeszkody ze strony akademickich archeologów uniemożliwiają dokonanie sensacyjnych odkryć). Nie będziemy tego roztrząsać, bo wszystko to doskonale znamy; są to kolejne rzeczy podobne do znajdujących się gdzie indziej, jest to też zachęta, byśmy podziwiali podobieństwa wierzeń i wyobrażeń znanych różnym kulturom starożytnym. Jak zwykle nie ma mowy o tym, że wspólny zasób podobnych ludzkich doświadczeń, bogaty lecz ograniczony, pozwala z powodzeniem wyjaśnić podobieństwo idei i ich wyrazu. Nie ma także mowy o tym, jak wiele mogli dokonać ludzie, kiedy nie istniało pojęcie kosztów pracy (bo nieznana była jeszcze współczesna koncepcja jej wartości), ani ograniczenia czasowe. Pod koniec książki Hancock zastanawia się, co właściwie wynika z wszystkich jego podróży. Pozbierał wszelkie możliwe wątki katastroficzne i dyfuzjonistyczne - i co osiągnął? Odpowiedzią jest hipoteza, że przedstawiciele jego domniemanej starożytnej cywilizacji "musieli dysponować wiedzą, którą uważali za rzecz najwyższej wagi dla ludzkości, w przeciwnym razie nie mieliby powodu, żeby zadawać sobie tyle trudu dla rozsiania jej po całym świecie". Lecz ten rzekomy trud istnieje wyłącznie w wyobraźni Hancocka - wszystkie te budowle, zakodowane w nich (i mitach) dane na temat precesji, obrazy konstelacji niebieskich sprzed wieków utrwalone w Gizie i Angkor Wat, opowieści o globalnej katastrofie zaszyfrowane w legendach, kartografia leżąca u podłoża osiągnięć Piriego i Kolumba. Niczego tu 237 Hancock nie dowiódł, wszystko pozostaje w najwyższej mierze wątpliwe. Nikt nie zadał sobie owego rzekomego trudu, bo nigdy nie było po temu powodów, ponieważ nigdy nie istniała żadna taka wiedza 0 wielkim znaczeniu (odnośnie precesji albo cyklicznych kataklizmów, może powiązanych ze sobą, a może i nie) - w każdym razie Hancock nie przedstawił żadnego dowodu jej istnienia. W rzeczywistości Heaven's Mirror to tylko czyste spekulacje i sugestie, których celem jest wzbudzenie w czytelniku strachu przed bliżej nieokreślonym kataklizmem i skłonienie go do wiary w jakąś wyjątkową, pierwotną mądrość i wiedzę przekazywane z pokolenia na pokolenie przez ukryte przed światem tajne stowarzyszenie; w system kosmicznych katastrof, w złowrogie wizje nadciągającej zagłady spowodowanej zlodowaceniem, uderzeniem komety czy zaburzeniami grawitacyjnymi (kto wie, może zostały nam już tylko dwa tygodnie?), w obietnice odkrycia sensu życia i odrodzenia po śmierci. Wszystko to składa się na mętną miksturę religijną: godną uwagi wybujałość jednego z aspektów syndromu Atlantydy, zawsze w nim obecna, lecz nigdy wcześniej nie osiągająca podobnych rozmiarów. Antarktyda i przemieszczenia skorupy ziemskiej, które zajmowały tak ważne miejsce w Fingerprints of the Gods, w Heaven's Mirror ( odgrywają bez porównania skromniejszą rolę. Wygląda na to, że za; sprawą wzbierającego w Hancocku entuzjazmu religijnego kwestia tak przyziemna jak lokalizacja Atlantydy, straciła na znaczeniu. Posługując się otwarcie religijnym językiem, pisze o "objawieniu" światu starożytnemu wielkiej teorii na temat "znaczenia i tajemnicy śmierci oraz możliwości życia wiecznego". Zapowiada tajemną "naukę o nieśmiertelneści", która uwalnia ducha od "nieznośnego brzemienia materii". Kto uważa, że materia stanowi brzemię, wyznaje religijny światopogląd. Zgodnie z kosmiczną skalą całego przedsięwzięcia, Hancock twierdzi, że jego wiedza duchowa była "od początku (...) stara jak świat (...) a jej adepci i nauczyciele podjęli swe dzieło u zarania dziejów". Skąd to wszystko wie, skoro domniemana ojczyzna owych adeptów i nauczycieli znalazła się rzekomo pod lodem czy też pod wodą, a tym samym nie sposób powiedzieć cokolwiek bliżej na jej temat, nie wiadomo - tyr wyraźniej widać, że mamy do czynienia z mitotwórstwem, a nie nauką. Przynajmniej Heaven's Mirror kończy się bardziej pogodną nut niż Fingerprints of the Gods. Religia może się opierać na strachu i apokaliptycznych wizjach, ale potrzebuje także promyka nadziei. Być może Hancock odczuł ulgę, gdy zrozumiał, że duchowe nauki starożytnych wieszczów nakazują "bezwzględnie porzucić wszelkie przywiązanie do świata materii". W końcu wydaje się przekonany, że owi starożytni mędrcy i wieszcze wciąż mogą żyć obok nas. Skoro mogli wznieść w 2500 r. p.n.e. piramidy zaplanowane w 10500 r. p.n .e. i świątynie w Angkor Wat ukończone około 1100 r. n.e., to równie dobrze ich wiedza - może przekazana przez wiarę gnostyków epoki hellenistycznej albo na kartach Nowej Atlantydy Bacona z początku XVII w. - mogła przetrwać do naszych czasów. Być może wcale nie ustali w swym zbożnym dziele. Jak dotąd, wśród zabytków odtwarzających na Ziemi "talizman obrazu nieba z 10 500 r. p.n.e." nie napotkaliśmy konstelacji Wodnika - Hancock przypuszcza jednak, że takie odwzorowanie mogło mieć miejsce - ni mniej, ni więcej - w Bimini. To jednak tylko hipoteza, więc równie dobrze może się okazać, że świątynię Wodnika trzeba dopiero wznieść w ramach wielkiego planu postępującego w miarę długich wieków precesji wchodzącej właśnie w konstelację wodnika na drugim końcu liczącego trzynaście tysięcy lat półkola. Wyobraźmy sobie - może właśnie teraz tajemni spadkobiercy starożytnej mądrości przystępują do budowy kolejnej świątyni gdzieś na Ziemi pod migocącymi gwiazdami! Nowa religia zainicjowana przez dziennikarza? Dziwniejsze rzeczy już się zdarzały. W swoim czasie Grahama Hancocka zajmowało zagadnienie cywilizacji' na innych planetach, czemu dał wyraz w Mars Mystery z 1998 roku. Co ciekawe, wysunięta w Mars Mystery hipoteza głosiła, że owa (nieistniejąca) cywilizacja pozaziemska uległa zagładzie około 20 000 lat temu wskutek uderzenia komety; nie jest jasne, czy istnieje jakiś związek między (nieistniejącymi) monumentami na Marsie i budowlami w Gizie, Angkor Wat, czy gdziekolwiek, ale pojawia się przypuszczenie, iż Marsjanie stworzyli swe dzieła jako ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem przyszłych katastrof. Wszechświat Hancocka zdaje się być pełen nadciągających zewsząd zagrożeń. Oczywiście, jak się okazało, na Marsie nie ma ani żadnej twarzy, ani piramid, co wielu spośród nas mogło powiedzieć entuzjastom marsjań-skich hipotez i oszczędzić im trudu rozpisywania się na ten temat. Głównym przedstawicielem teorii pozaziemskiej Atlantydy wciąż jednak pozostaje szwajcarski mistrz spekulacji archeologiczno-astro-nautycznych - Erich von Daniken. Nie zrażony faktem, że wielokrotnie już zbijano jego wywody i obalano hipotezy, Daniken od początku 238 239 lat sześćdziesiątych wytrwale działa w branży paleoastronautycznej (poprzednio w hotelarstwie). Rok 2000 przyniósł jego kolejną książkę Odyssey ofthe Gods, an Alien History ofAncient Greece (W imieniu Zeusa, w przekładzie Ryszarda Wojnakowskiego) którą pod wieloma względami można potraktować jako wyraz jego dojrzałych poglądów! Z Danikenem wkraczamy do zdecydowanie weselszego świata, w którym nie grożą nam katastrofalne skutki precesji, nie nuży nas też nadmiar mitologicznych, filologicznych i numerologicznych spekulacji. Liczne publikacje Danikena nigdy nie były zanadto obciążone ładunkiem pedantycznej uczoności, choć ostatnia jego książka została wzbogacona poważnymi z pozoru przypisami. Pod wieloma względami Danikena można uznać za arcyatlantologa, który doprowadził wątek Atlantydy do ostatecznych konsekwencji logicznych - o ile słowo "logiczny" jest tu na miejscu. Antarktyda była dobrym miejscem na ukrycie pod kilometrami lodu niedostępnych sekretów, w oceanach roi się od głębi, gdzie można wykonywać niewyraźne zdjęcia trudnych do rozpoznania przedmiotów (z tego samego powodu Loch Ness tak dobrze służy łowcom Nessie). Zawsze jednak istnieje ryzyko, że nowe metody badawcze pozwolą zajrzeć pod lód lub robić wyraźne i jednoznaczne zdjęcia pod wodą. Oczywiście to samo zagraża piramidom i tajemniczym twarzom w przestrzeni kosmicznej -jak wykazały fotografie okolic Cydonii na Marsie. Ale przestrzeń kosmiczna praktycznie nie ma granic - jasne, że w końcu trzeba będzie zrezygnować z tezy o istnieniu cywilizacji na Księżycu, na Marsie, czy wręcz w całym Układzie Słonecznym, ale zawsze pozostaje Syriusz lub Mgławica Andromedy, albo jeszcze dalsze galaktyki, pełne gwiazd i planet, na których przecież mogą powstać technologie umożliwiające podróżowanie z prędkością większą od światła, by wtrącać się w ludzkie sprawy. Jeśli patriotyzm jest ostatnim schronieniem łajdaka, to przestrzeń kosmiczna jest ostatnim schronieniem atlantologa (nie twierdzę, że w kosmosie nie ma życia, czy też istot inteligentnych i dysponujących zaawansowanymi technologiami - sądzę jednak, że większość entuzjastów idei podróży międzygalak-tycznych po prostu nie ma pojęcia o rozległości kosmosu; tego nie sposób sobie wyobrazić, ale dobrze chociaż wiedzieć o jaki rząd wielkości chodzi). Aby wyczerpać temat, powinniśmy wziąć pod uwagę jeszcze jedno miejsce poza granicami wszechświata - Atlantyda może istnieć po prostu w innym wymiarze, w rzeczywistości astralnej, skąd w tajem- 240 niczy sposób oddziałuje na nasz świat. Może się też zdarzyć, że kiedy już powstanie atlantydzka religia Hancocka, pojawią się subtelni teolodzy, którzy będą dowodzić istnienia Atlantydy "egzystencjalnej", na podstawie dobroczynnych skutków płynących z wiary w jej istnienie. Tymczasem wracamy na Ziemię z Erichem von Danikenem, który na szczęście jest wolny od tego rodzaju sentymentów. Od atlantologów odróżnia go przede wszystkim rzeczowe podejście do przybyłych z przestrzeni kosmicznej "bogów". Według Danikena przylecieli oni na Ziemię z otchłani kosmosu, "nauczyli naszych przodków języka i udzielali im dobrych rad". Ludzie wzięli ich za bogów, jak przypuszcza Dani-ken, dodając z rozbrajającą szczerością, "choć wszyscy wiemy, że bogów nie ma". W rzeczy samej, przybysze nie byli aniołami, jak to się okazało, kiedy pokłócili się ze sobą, złamali nakazy, a nawet "uprawiali seks z pięknymi córami ziemskimi" Ciekawe, jak też przebiegał proces ewolucji na innych planetach, umożliwiający przybyszom uprawianie seksu z prymitywnymi mieszkankami naszej planety, nie mówiąc już 0 jego potrzebie -jak ukształtował się ich ideał urody? Czy był zgodny z upodobaniami szwajcarskich eks-hotelarzy? W każdym razie rozmnażanie międzyplanetarne w połączeniu z inżynierią genetyczną doprowadziło do powstania rasy mutantów, potworów, Tytanów itp., których istnienia dowodzi nasza stara znajoma - mitologia. "Pewnie wtedy urzeczywistnił się koszmarny scenariusz Frankensteina". Być może, ale z punktu widzenia biologii jest to po prostu stek bzdur. Dobrzy kosmici w końcu zabrali się z powrotem, obiecując, że wrócą - czuje się tu nutę religijnego żalu. Ale źli kosmici zostali, by rządzić naszymi przodkami z pomocą resztek swojej "oryginalnej technologii". Tu Daniken wylicza baterie słoneczne, balony na gorące powietrze, jakieś roboty. Wszystko to wygląda na prawdziwy upadek istot, które wcześniej były w stanie przemierzać kosmos dzięki technologii, o jakich nawet się nam nie śniło. Potomstwo złych kosmitów dało początek dynastiom świata starożytnego, wykorzystując swych ziemskich poddanych, ale przy okazji także ucząc ich tego i owego oraz mnożąc się z córami człowieka dopóki - jak u platońskich Atlantydów - boski pierwiastek nie uległ całkowitemu rozpadowi, a znajomość zaawansowanej technologii zanikła. Tak wygląda teoria Danikena. Celem W imieniu Zeusa jest odtworzenie spuścizny kosmitów na podstawie mitologii greckiej. Najpierw mamy analizę mitu o Jazonie 1 wyprawie Argonautów. Daniken interpretuje mity w sposób dosłow- 241 ny, podobnie jak większości obdarzonych niepospolitą wyobraźnią "archeologów alternatywnych" wprost nie mieści mu się w głowie, że ludzie mogli cokolwiek sami wymyślić. Ożywiony posąg z brązu na Krecie w żadnym wypadku nie jest dla niego fantastyczną opowieścią, ale robotem. "Skąd, na wszystkie skarby świata, wziął się metalowy potwór? W ciągu całej ewolucji tej planety nigdy nie występowały takie stworzenia. Żadnego umysłu nie mogła zainspirować tego rodzaju istota". W dalszej części Daniken wyznaje, że w niemieckim przekładzie z 1779 r. Argonautiki Apolloniosa z Rodos z III w. p.n.e. natrafił na słowo "pilot" w odniesieniu do okrętu Argo; zapewnia czytelników, że słowo to nie jest jego dodatkiem. To naprawdę wzruszająca naiwność - sądzić, że słowo "pilot" było nieznane przed wynalezieniem samolotu, rychło jednak okazuje się, iż Daniken uważa Złote Runo za machinę latającą! ("Wielka ryba" Jonasza była łodzią podwodną - ta odyseja nie ogranicza się do świata mitologii klasycznej). Takie podejście do historii nie jest niczym nowym. Już wcześniej Daniken (i inni) "dowodzili" istnienia gigantów, powołując się na długie kości z Chin i wielkie pięściaki z Afryki. Daniken powiada wprawdzie, że ma "powody przypuszczać", że giganci zbudowali megalityczne świątynie na Malcie, ale nam tych powodów nie zdradza. Kiedy twierdzi, że wielkie pitosy z Knossos były pojemnikami na paliwo, którym napędzali swoje "terkoczące i cuchnące" machiny powietrzne zdegenerowani potomkowie kosmitów, odczuwamy pokusę, by uznać książkę (lub wręcz całość dzieł jej autora) za żart. Zaraz jednak Daniken wysuwa hipotezę istnienia w świecie starożytnym szeregu lądowisk dla owych "latających barek", w odległościach wyznaczonych metodą złotego podziału (wygląda na to, że były to balony napełniane gorącym powietrzem i napędzane silnikami parowymi). Wszystko to zaczyna trochę przypominać skalkulowane na podstawie liczb występujących w precesji "znaki" Hancocka, jest jednak zabawniejsze, jako że zepsuci bogowie Danikena latali po świecie po to, by uprawiać seks ze swoimi kapłankami. Kiedy już nie mogli przybyć powiedzieli, że bogowie pozostają obecni duchem i tak narodziła się religia. Na widok potężnych płyt kamiennych, na których stały kolumny świątyni Apollina w Delfach (książka zawiera rozbrajające ilustracje -Daniken podnoszący kciuk w różnych miejscach) "pojawia się spontanicznie myśl o platformie do lądowania helikopterów". Wielka szkoda w takim razie, że zniedołężniali potomkowie kosmitów latali tylko balonami. Daniken jest zdania, że położenie świątyń greckich w osobliwych stosunkach geometrycznych wobec siebie zainspirowało rozwój matematyki w czasach późniejszych Greków - Platona i Euklidesa. Tu popełnia stary błąd średniowiecznych uczonych i myli Euklidesa matematyka z Aleksandrii (około 300 r. p .n .e.) z Euklidesem z Megary, współczesnym Platona, który bynajmniej matematykiem nie był. Moim zdaniem Daniken powinien zainwestować w nową encyklopedię -wydatek zwróciłby się naprawdę szybko (albo zatrudnić zespół porządnie wykształconych badaczy, jak robią to niektórzy atlantolodzy). Platon i Euklides byli uczniami Sokratesa, ale Daniken sadza Platona u stóp Euklidesa (nie będącego matematykiem), by uczył się od niego matematyki. Błędnie datuje także rozmowy opisane w Timajosie i Kri-tiasie na 401 r. p.n.e. zamiast na 421 r. p.n.e. i co gorsza zakłada, że Platon brał w nich udział. Najwyraźniej nie potrafi sobie wyobrazić, by Platon mógł cokolwiek wymyślić, więc nic dziwnego, że traktuje opowieść o Atlantydzie najzupełniej dosłownie, nie zważając na filozoficzny i artystyczny zamysł dialogów. By uzasadnić takie stanowisko, raczy nas uwagami o zamiłowaniu ateńskiego filozofa do prawdy, wprowadza jednak też dodatkowy argument - Platon nie ośmieliłby się przypisywać uczestnikom dialogu Timajos za ich życia słów, których nie wypowiedzieli, ale kiedy pisał Timajosa i Kritiasa, żaden z rozmówców już nie żył: Sokrates odebrał sobie życie z wyroku sądu, Kritias musiałby dożyć 140 lat, Hermokrates zginął w trakcie zamieszek w Syrakuzach zimą 408/7 r. p.n.e., Timajos zaś (o ile był postacią historyczną) ponad wszelką wątpliwość nie żył już około dwudziestu lat przed powstaniem dialogów (około 355 r. p.n.e.). Z twierdzenia Platona, że podróżni mogli się przenosić "z tej wyspy na inne, a z nich na kontynent przeciwległy", Daniken (jak tylu przed nim) wyciąga wniosek, że Atlantyda jest tożsama z Ameryką. Traktując dosłownie wzmiankę Platona o złocie, srebrze i orichalku, mógłby jak Jim Allen wylądować w Peru - w końcu czy starożytni mieszkańcy tego kraju nie wytwarzali tajemniczych stopów z zasobów metalu, w jakie obfitowała ich ziemia? Gdy idzie o zagładę Atlantydy, Danikena zadowala przybór mórz u schyłku epoki lodowcowej (pogląd ten ogłasza tak, jakby był całkowitą nowością i mógł wywołać jakieś dyskusje). Jego opinia o znanej nam już formacji geologicznej obok Yonaguni brzmi tak: "Szerokie schody, które prowadziły ku placom (...) brukowane ulice (...) sztucznie przycięte monolity, a nawet mała 243 wieża". Poczekamy na dalsze zdjęcia, Erichu. ("Schody" odkryła już w latach siedemdziesiątych na zachód od Gibraltaru radziecka łódź podwodna - w rzeczywistości "schody" te powstały w procesie naturalnego rozpadu skał bazaltowych). Daniken nie ma żadnych wątpliwości co do Bimini z budowlami "zalanymi przez morze". Pojawia się także piramida w Cuicuilco (która z powodu lawy otaczającej jej podstawę wywarła tak silne wrażenie na Hapgoodzie); chociaż archeolodzy nie dają jej więcej niż 2600 lat, Daniken śmiało datuje jej wiek na dziewięć lub dziesięć tysięcy lat. Wracając do Hapgooda, wracamy zarazem do Piri Reisa i jego spornej mapy. Wbrew swym wcześniejszym opiniom, tym razem Daniken przyznaje, że "wykazuje ona drobne odchylenia, a w wielu pozycjach nie wykazuje ich wcale", co wydaje się bardzo łagodną oceną w stosunku do mapy, której liczne błędy znamy aż nadto dobrze. Daniken przychyla się do zdania Hapgooda, że Piri Reis starał się pogodzić niedokładną mapę stworzoną w oparciu na relacji Kolumba z precyzyjną mapą Atlantydów, i wyraża pogląd, iż przede wszystkim musiała ona ukazywać ich ojczyznę. Dalej powołuje się na pewnego niemieckiego nauczyciela z Salwadoru, który rzekomo dowiódł, że teksty Majów jednoznacznie potwierdzają istnienie w Gwatemali w 12 901 r. p.n.e. miasta Aztlan. Wraz z tym stwierdzeniem wracamy na obszar od dawna zajęty przez Danikena - do płaskorzeźb Majów z Copan w Hondurasie i Palenque w Meksyku jako rzekomych paleoastronautów. Tym razem powiada o trzymającym coś przy piersi posągu z Copan, że "obsługuje palcami skrzynkę". Jak pamiętamy, domniemany paleo-astronauta za sterami pojazdu kosmicznego jest w rzeczywistości zmarłym przed drzewem życia. Koniec końców Daniken powiada, że odnalazł Atlantydę. Nie chce jej wprawdzie szukać, ale gotów jest "założyć, że Atlantyda leżała gdzieś w rejonie Karaibów". Zasadniczy wkład Danikena do syndromu Atlantydy polega na przeniesieniu idei tego lądu w przestrzeń kosmiczną. Wprawdzie jeśli chodzi o Atlantydę Platona, to gotów jest się założyć, że zatonęła w Morzu Karaibskim, ale prawdziwą wyższą cywilizację, będącą źródłem wszelkich ludzkich dokonań, lokuje całkowicie poza naszym światem. Co do mnie, to radziłbym przyjąć tę linię rozumowania wszystkim atlantolo-gom. Nie dlatego, żeby Daniken przedstawił najskromniejszy choćby dowód prawdziwości swojej hipotezy, lecz dlatego, że ostatecznie rzecz biorąc, poza kosmosem naprawdę nie mają innego wyjścia. 244 Oczywiście, wciąż jeszcze można snuć spekulacje na temat podwodnych reliktów starożytnych supercywilizacji na obszarze szelfu kontynentalnego, który podczas ostatniego zlodowacenia znajdował się nad powierzchnią mórz. Jak dotąd jednak nie znaleziono nic obiecującego ani u wybrzeży Argentyny, ani wokół północnego brzegu Ameryki Południowej i Zatoki Meksykańskiej, ani we wschodniej części Morza Arabskiego, ani w okolicach Malezji, ani między Australią i Nową Gwineą, ani wzdłuż wybrzeży Chin i Ameryki Północnej - nic, co pozwalałoby przypuszczać, że jesteśmy na tropie ważnych odkryć. Sądząc z dotychczasowych wyników, nie warto wydawać na te poszukiwania więcej pieniędzy (choćby nawet były to cudze pieniądze). Warto natomiast czym prędzej wyruszyć w ślad za Erichem von Dani-kenem w przestrzeń kosmiczną, i to nie w obrębie naszego Układu Słonecznego (jak wynika z losów twarzy na Marsie), ale od razu w przestrzeń międzygwiezdną, a jeszcze lepiej międzygalaktyczną, żeby od razu znaleźć się w bezpiecznej okolicy. 12. Góry się rozstępują Poszukiwaniom Atlantydy nigdy nie będzie końca. I nie wszyscy jej poszukiwacze wyruszą w przestrzeń kosmiczną. Raz po raz powtarzać się będą próby odnalezienia zaginionej wyspy tu, na Ziemi. Wydana w 1998 roku książka Atlantis in America nawiązuje do spekulacji, jakie snuli w XVI w. Dee i Fracastoro, i przywołuje (po raz kolejny) kometę, która miała spaść w!0513r.p.n.e.- gdy się to czyta, można tylko pozazdrościć atlantologom precyzji datowania. Inna książka z roku 2000 pokazuje, jak wiele erudycji można włożyć w poszukiwania zaginionej cywilizacji, więcej nawet niż warte są rezultaty. Gateway to Atlantis (Brama Atlantydy) Andrew Collinsa zakończy nasz fragmentaryczny (choć reprezentatywny) przegląd literatury atlantologicznej. Gateway to Atlantis dobrze się do tego celu nadaje, gdyż zawiera niemal wszystkie charakterystyczne rysy ziemskiej teorii Atlantydy i niemal wszelkiego rodzaju argumenty, jakie przytaczano na jej obronę. Tym samym pozwoli nam podsumować cechy składające się na syndrom Atlantydy. Collins (który wcześniej pisał o rajskim ogrodzie i tym podobnych sprawach) zaczyna w znany nam skądinąd sposób. Oto znajdujemy się w jaskini na chwilowo niesprecyzowanej wyspie w tropikach, gdzie Collins "niemal" czuje, jak "niewidzialny genius loci" każe mu zapuścić się głębiej. Wkrótce natyka się na koncentryczne znaki na skałach, które przypominają mu linie znane z megalitycznych konstrukcji w zachodniej Europie. W charakterystycznym dla atlantologów duchu stara się zachować obiektywizm, ale - powiada - "trudno mu" nie postrzegać wzmiankowanych znaków "w kategoriach" orbit planetarnych lub gwiezdnych ewolucji. Collins czuje, że coś w tej jaskini mówi o "pra- 246 dawnych wydarzeniach (...) sprzed świtu dziejów". Trudno powiedzieć, dlaczego to właściwe czuje, ale niewątpliwie czuje. Collins cytuje Platona, Teopompa, pseudo-Arystotelesa i Strabona, by wykazać, że świat starożytny wiedział o istnieniu kontynentu za oceanem. Równie prawdopodobne wydaje się jednak, że wymienieni autorzy po prostu snuli na ten temat domysły, podobnie jak my spekulujemy o możliwości istnienia innych światów w przestrzeni kosmicznej, mimo to Collinsowi "wydaje się pewne", że Platon coś wiedział o Ameryce oraz Indiach Zachodnich. Brak częstszych wzmianek o tych lądach (a na pewno całkowity brak szczegółów) w literaturze klasycznej skłonny jest tłumaczyć faktem, że wiedzieli o nich tylko "nieliczni wybrańcy". Tak więc od razu na wstępie pojawia się wątek tajemnicy: "informacje (...) celowo skrywane przed światem". Collins przypuszcza, że Platon zaczerpnął wiedzę na ten temat od Solona, który z kolei dowiedział się o wszystkim od egipskich kapłanów. Przypuszczenie rychło zmienia się w pewność, chociaż Collins przyznaje, że wzmianka o królach Atlantydy (tych z Ameryki), panujących nad obszarami położonymi w basenie Morza Śródziemnego, sprawia mu pewien kłopot i nawet rozważa, czy Platon nie wymyślił sobie tego wszystkiego na podstawie rodzinnych opowieści o pobycie Solona w Egipcie i Dziejów Herodota. W końcu jednak przychyla się do poglądu, że Platon osobiście odwiedził Egipt (choć jak pamiętamy, Platon nic takiego nie napisał, a wzmianki o jego pobycie nad Nilem pochodzą z czasów późniejszych): "Możliwe jest, że Platon poznał dzieje Atlantydy - lub przynajmniej znalazł ich potwierdzenie, gdy był w Egipcie". Wiele jest rzeczy możliwych, co jednak nie znaczy jeszcze, że się wydarzyły. Collins stara się za wszelką cenę dowieść, że Atlantyda mogłaby leżeć za Morzem Sargassowym, choć czyni to wbrew jasnemu stwierdzeniu Platona, że wschodnia część wyspy zaczynała się tuż za Cieśniną Gibraltarską. Przywołuje w tym celu nieżeglowne z powodu zamulenia płycizny Platona, wspomniane przez Arystotelesa płycizny za Słupami Heraklesa, wreszcie płycizny i wodorosty wspomniane przez pseudo-Skyllaksa (piszącego mniej więcej w tym samym czasie, co Platon i Arystoteles) i utrudniające żeglugę za zajętą przez Fenicjan pewną wyspą opodal wybrzeży Afryki. Wyłącznie w tym ostatnim dziele rzeczywiście poza płyciznami pojawiają się także wodorosty, to jednak wystarczałby Collins przypomniał sobie o wodorostach uno- 247 szących się na powierzchni Morza Sargassowego (chociaż tam akurat nie ma mułu, a głębokość wynosi od 1500 do 7000 metrów). Morze Sargassowe leży oczywiście dużo dalej na zachód niż Cieśnina Gibral-tarska czy wybrzeże Afryki, za Grzbietem Śródatlantyckim. Tylko połączenie wzmianek Platona, Arystotelesa (który mógł po prostu powtarzać słowa swego nauczyciela) i pseudo-Skyllaksa pozwala Collinsowi uzyskać coś, co można by nazwać Morzem pseudo-Sargas-sowym - zawierającym płycizny, muł i wodorosty. Collins myśli, że Kartagińczycy znali Morze Sargassowe przed czasami Platona i nie jest to nawet wykluczone, chociaż powołując się na autora piszącego w IV w. n.e. o kartagińskiej wyprawie z V w. p.n .e. nie znalazł szczególnie przekonującego świadka. Wydaje się także mało prawdopodobne, by wyposażone w osprzęt rejowy i nie posiadające steru - a tym samym mogące płynąć tylko z wiatrem - statki Fenicjan i Greków, mogły dopłynąć do Morza Sargassowego, "wbrew przeważającym wiatrom zachodnim", jak zauważył L. Sprague de Camp. Collins jednak spekuluje dalej, że płycizny mogły oznaczać obszar Wielkiej Ławicy Bahama - okolice Bimini. A "skoro przyjmiemy, że Platon czynił aluzję do (...) Morza Sargassowego, a być może nawet Wysp Bahama, wniosek jest oczywisty" - powiada Collins, nie zważając na to, że żaden oczywisty wniosek z tych wątpliwych założeń po prostu wyniknąć nie może. W każdym razie dla niego jest oczywiste, że "czy to przypadkiem, czy rozmyślnie, Platon ulokował swoją zatopioną wyspę na zachodnim Atlantyku". Czego Platon w żadnym razie nie uczynił, skoro wyraźnie napisał, że na wschodzie Atlantyda sięga po Cieśninę Gibraltarską. Kwestię sporej odległości między Morzem Sargassowym a Wyspami Bahama Collins kwituje sugestią, że "czyniąc aluzję do Morza Sargassowego" (to naprawdę śmiałe założenie, gdyż żadne słowa Platona nie wskazują, by miał na myśli Morze Sargassowe), Platon wskazał tylko ogólną lokalizację zatopionej wyspy. Trudno nazwać to szczególnie rygorystycznym wywodem. Nie lepiej wypada argument związany z orzechem kokosowym. Wzmianka Platona o "owocu drzewiastym, który dostarcza (...) napojów, potraw i perfum" dla Collinsa odnosi się do orzecha kokosowego (inni komentatorzy widzieli w niej poetycki opis oliwki). Collins wie zresztą, że orzechy kokosowe pojawiły się w Indiach Zachodnich dopiero w czasach kolonialnych - przyjmuje więc nieortodoksyjny pogląd na temat dróg rozprzestrzeniania się palmy kokosowej po świecie i powołuje się na haitańską legendę o mężczyznach i kobietach zrodzonych z orzechów kokosowych po potopie. Jak to dobrze, że zawsze można przywołać jakiś mit! (autorowi Gateway to Atlantis brak najwyraźniej pomysłu, jak wyjaśnić obecność słoni na Atlantydzie). Collins widzi, jak większość z nas, że Platon stworzył swój opis stolicy Atlantydy z elementów zaczerpniętych z Aten, Syrakuz, Babilonu, Ekbatany i innych znanych sobie miast, lecz mimo to zakłada, że wszystko to zostało nałożone na prawdziwe informacje o topografii zaginionej wyspy, które miałyby pochodzić z map starożytnych kupców. Chce uwolnić platońską Atlantydę od "podtekstów politycznych i fantastycznych", aby wykazać, że "zawiera wiedzę o królestwie czy imperium, które kwitło na wyspie Atlantydzie na całe tysiące lat przed udokumentowaną historią". Ale wątek polityczny i moralny to dla Platona nie "podtekst", lecz główny aspekt opowieści. I odwrotnie - to barwne szczegóły stanowią elementy wtrącone, a nie perły autentycznej wiedzy, które przywieźli do Europy śródziemnomorscy żeglarze kursujący przez Atlantyk do Ameryki i z powrotem. Jeśli chodzi o sporną kwestię wielkości Atlantydy, Collins zadowala się krajem dużo mniejszym "od Libii i Azji razem wziętych". Skoro jednak nie traktujemy Platona dosłownie w sprawie wielkości Atlantydy, to czemu mielibyśmy brać poważnie inne szczegóły jego opowieści? Rein-terpretacji Platona w takim sensie, że zasięg wpływów morskiego imperium Atlantydy miał być tak rozległy jak Libia i Azja razem wzięte, nie da się obronić z tego prostego powodu, że Platon tego nie powiedział. Jak już odnotowaliśmy wcześniej, Platon pisze jasno i wyraźnie, że Atlantyda była większa niż Libia i Azja razem wzięte. Collins przyznaje, że klasyczne opowieści o cudownych wyspach na oceanie zewnętrznym opierają się na przypadkowych wyprawach na Wyspy Kanaryjskie, Maderę, może nawet Azory, jednocześnie trzyma się uparcie wzmianki o wyspie z żeglownymi rzekami, wywodzącej się od pseudo-Arystotelesa, a takie wyspy za Cieśniną Gibral-tarską można znaleźć wyłącznie w Indiach Zachodnich. Można na to odpowiedzieć, że po pierwsze, wzmianka o żeglownych rzekach może być po prostu czystym wymysłem, a po drugie - może się wywodzić z informacji o takich rzekach w zachodniej Afryce (gdzie przy okazji mielibyśmy słonie), połączonych z informacjami o wyspach na Atlantyku. Próby dowodzenia oparte na niejasnym fragmencie Pliniusza 248 249 Starszego i jego cytacie u dużo późniejszego autora, że w Indiach Zachodnich należy lokować bajeczne Wyspy Hesperyd też nie przekonują. Rozumowanie Collinsa jest takie: Pliniusz powtarza słowa wcześniejszego geografa, że Wyspy Hesperyd leżą czterdzieści dni żeglugi za Wyspami Gorgony; utożsamiamy zatem Wyspy Gorgony z Wyspami Zielonego Przylądka, potem pomijamy słowa Pliniusza, że po drodze "mijamy Atlas" (zapewne góry Atlas, które nie leżą na drodze do Indii Zachodnich) na podstawie tego, że tak właśnie czyni piszący w IV w. n.e. Solinus; następnie - uważa Collins - "możemy śmiało uznać, że Wyspy Hesperyd to Indie Zachodnie". Podobny przypadek późniejszego autora cytującego wcześniejsze źródło wykorzystuje się także, by dowieść, że żeglarze ze świata śródziemnomorskiego znali zachodni Atlantyk, lecz rozumowanie to jest jeszcze mniej przekonujące niż poprzednie. Jak pamiętamy, Proklos (z około 450 r. n.e.) omawia dzieło nieznanego nam bezpośrednio historyka rzymskiego Marcellusa z około 100 r. p.n.e., który wspomina jakieś wyspy na "morzu zewnętrznym". Trzy z nich miały być duże, a środkowa poświęcona Neptunowi, który jest rzymskim odpowiednikiem Posejdona. Ich mieszkańcy mieli zachować wspomnienie o istniejącej wcześniej innej wyspie - "nad podziw wielkiej" i panującej nad wszystkimi innymi wyspami na Atlantyku. Collins chce w tym widzieć dowód znajomości w czasach rzymskich jakichś wysp (oczywiście uznaje je za Indie Zachodnie), których mieszkańcy pamiętali zaginioną Atlantydę. Można by sądzić, że Marcellus - podobnie jak wszyscy piszący o Atlantydzie - po prostu czerpał swoje informacje z Platona, lub że czyni to Proklos (bo nie jest jasne, czy ten ostatni na pewno cytuje Historię Etiopską Marcellusa). Nie bardzo wiadomo zresztą, co miałyby robić Indie Zachodnie w książce na temat Afryki. Tak czy inaczej, Collins jest zdania, że trzy wielkie wyspy Proklosa/Marcellusa to Kuba, Haiti i Puerto Rico (Wielkie Antyle), a reszta to Małe Antyle. Legendy rdzennych mieszkańców tych wysp o potopie, rzekomo opowiedziane przez nich Hiszpanom, dowodzą zdaniem Collinsa, że podniesienie się poziomu mórz po ostatnim zlodowaceniu spowodowało podział większego lądu na szereg wysp. Te same opowieści o po wódziach i znikających pod wodą wyspach mieliby przywieźć do Europy feniccy żeglarze kursujący do Indii Zachodnich. Wszystko to stanowi wariant spekulacji Lewisa Spence'a, a przed nim le Plongeona, Brasseura i jak się wydaje, Hyde'a Clarke'a, który według Collinsa jako pierwszy wysunął hipotezę Atlantydy na Antylach w 1885 r. (Pamiętajmy, że wszelkie opowieści o potopie przekazane przez miejscowych chrześcijanom mają wątpliwą wartość historyczną.) Skoro proponuje się nam, byśmy uwierzyli, że Atlantyda leżała w Indiach Zachodnich, a późniejsi ich mieszkańcy po tysiącach lat wciąż zachowali jej wspomnienie (choćby tylko w legendach), oraz że ich opowieści dotarły na drugą stronę Atlantyku na tyle dawno, by Platon mógł umieścić je w Timajosie i Kritiasie, to możemy się domagać jakichś dowodów tych transatlantyckich podróży. Dobre byłyby jakieś znaleziska egipskie lub fenickie w Ameryce lub amerykańskie w północnej Afryce. A jeszcze lepiej, gdyby nie były to znaleziska pojedyncze ani monety, które mogą pochodzić z dużo późniejszych zbiorów czy jakaś zbłąkana rzymska lampa lub coś w tym rodzaju -chcielibyśmy mieć więcej przedmiotów wraz z datowaniem i kontekstem w postaci towarzyszących im wytworów lokalnych. Można śmiało powiedzieć, że nigdy dotąd nie zdarzyło się, by w Starym Świecie znaleziono taki zbiór wytworów pochodzących z Nowego Świata (ani odwrotnie). Ten nagi fakt wystarcza, by stwierdzić, że koncepcja regularnej wymiany handlowej między Amerykami i światem śródziemnomorskim przed Kolumbem nie ma żadnych podstaw. W delcie Nilu znaleziono materiały minojskie w kontekście wytworów egipskich - zgoda, możemy mówić o handlu, może nawet o migracji z Krety do Egiptu. W przypadku Ameryk nie ma nic w tym rodzaju - ani amerykańskich wytworów w Starym Świecie, ani towarów pochodzących ze Starego Świata w Ameryce. Wszystko, co Collins (i inni zwolennicy teorii o handlu transatlantyckim) mają w tej sprawie do powiedzenia, sprowadza się do przytoczenia przykładów dwuznacznych lub wątpliwych, które jednak nie zastąpią pozytywnych dowodów. Jak już wiemy, najczęściej wskazuje się w tej sytuacji na tytoń i kokainę. Ślady jednej i drugiej substancji odkryto w mumiach egipskich (jedną z nich jest mumia wielkiego faraona Ramzesa II). Źródła archeologiczne potwierdzają, że tytoń był znany w Brazylii dostatecznie wcześnie, by mógł stamtąd trafić do Egiptu w czasach Nowego Państwa, w Meksyku jednak tytoń pojawił się dopiero około 100 r. p.n .e., czyli stanowczo zbyt późno. Z drugiej strony niewykluczone, że tytoń występował w Afryce. Brak nam podstaw (w postaci przekazów literackich, malarstwa czy po prostu fajek), 251 by sądzić, że Egipcjanie tytoń palili, można więc przypuszczać, że należał do roślin używanych do mumifikacji (o ile wykryte ślady nie pochodzą po prostu z palców współczesnych badaczy). Kokaina jest jeszcze bardziej problematyczna, ponieważ występuje wyłącznie w Ameryce (aczkolwiek pewien gatunek należący do tego samego rodzaju, z którego pozyskuje się kokainę, występuje na Mauritiusie). 0 ile wiem, jak dotąd tylko raz odkryto kokainę w mumii egipskiej, ale zespół badawczy, który dokonał odkrycia, nie bardzo chciał udzielać informacji na ten temat, po czym cała sprawa ucichła. Można się zastanawiać - o ile Fenicjanie faktycznie sprowadzali do Starego Świata tytoń i kokainę - dlaczego ziemniak i pomidor musiały czekać na Kolumba. Poza śladowymi ilościami egzotycznych substancji, jedynym "dowodem" są -jak zwykle - "negroidalne" rysy olmeckich posągów, oraz "semickie" i "kaukaskie" rysy innych rzeźb. Plus hieroglify 1 kalendarz. Tu muszę raz jeszcze powtórzyć, że jedne i drugie nie wykazują szczególnych podobieństw. Ciekawy aspekt argumentacji stosowanej przez Collinsa stanowi inskrypcja z Paraibo. Jak mieliśmy już okazję się przekonać, atlantolo-gom zdarza się wprowadzać wątpliwej wartości materiał, który sami wkrótce dyskwalifikują. Sprawia to wrażenie, jakby nie potrafili się oprzeć pragnieniu roztrząsania wszystkiego, co tylko napotkają na drodze. Czasem wydaje mi się, że jedynym celem tych prowadzących donikąd spekulacji jest mącenie czytelnikom w głowach. (Poza tym, oczywiście, ułatwiają one napisanie grubej książki.) Inskrypcja z Paraibo w Brazylii jest rzekomym fenickim sprawozdaniem z podróży, której trasa miałaby prowadzić od Morza Czerwonego do Ameryki Południowej. Już pod koniec XIX w. panowało przekonanie, że jest ona falsyfikatem, dziś natomiast wysuwa się sugestie, że "jej autorami mogli być brazylijscy masoni" -jak przyznaje sam Collins. Po co zatem rozpisywać się o niej na dwie i pół strony? Ale inskrypcja z Paraibo to tylko początek; w ślad za nią poznajemy znaleziska monet, lampkę oliwną, ostrze miecza, jakiś słabo udokumentowany wrak u wybrzeży Brazylii i jeszcze bardziej wątpliwe tłumaczenia domniemanych punic-kich inskrypcji (większość z nich w ogóle nie wyszła spod ręki ludzkiej, nie mówiąc już o ręce Kartagińczyka). Collins przyznaje, że wszystko to razem nie dowodzi obecności Fenicjan w Indiach Zachodnich. Nawet jednak jeśli do Nowego Świata trafił jakiś zepchnięty z kursu statek fenicki (czy rzymski) wraz z amforami lub monetami, to 252 wciąż nie jest to handel transatlantycki, który miałby poważne konsekwencje dla kultury Starego czy Nowego Świata. Kiedy dochodzimy do rzekomych cegieł rzymskich w budowlach Majów (nie trzeba dodawać, że nie ma na nich śladu rzymskich stempli), czuję, że sięgamy do ostatnich rezerw. Jaki sens ma w tej sytuacji sugestia Collinsa, że fenic-kie czy rzymskie stosunki handlowe z Amerykami tak szczelnie spowijała tajemnica, że nie zostało najmniejszych śladów w piśmiennictwie antycznym? Podobnie jak w wypadku tajnych stowarzyszeń - brak dowodów ich istnienia staje się najbardziej wyszukaną formą dowodu. Wielkie znaczenie ma dla Collinsa fakt, że Platon przytacza atlan-tydzkie imię Gadejros i tłumaczy je na grekę jako Eumelos. Gadejros istotnie brzmi z fenicka i wywodzi się z tego samego rdzenia, co późniejsze nazwy Gades i Kadyks (miasto portowe w Hiszpanii na wybrzeżu atlantyckim, w okolicy, gdzie Atlantyda miała zbliżać się do Europy). Fakt ten niczego jednak nie dowodzi: greckie Eumelos znaczy "bogaty w owce" i nie jest tłumaczeniem semickiego źródłosłowu, który prawdopodobnie oznacza "granicę" czy "ogrodzenie"; w sumie jest to przykład lokalnego kolorytu, nawiązujący - jak powiada sam Platon - do "dzisiejszego okręgu Gadejrike". W każdym razie nie wynika stąd, że Atlantydzi mówili po fenicku, ani że informacje o Atlantydzie przywieźli do Europy Fenicjanie. W dalszej części książki wybieramy się do legendarnej Antilii i jej siedmiu miast (Eldorado i innych). Collins dostrzega w nazwie Atlantyda fenicki rdzeń atl, który znaczy mniej więcej tyle, co "wzniesienie". Bez wątpienia brzmi to wiarygodnie i może z powodzeniem wyjaśniać podłoże mitu o Atlasie i nazwę gór Atlas. Związek z nazwą Atlantydy jest mniej oczywisty. Zapewne Platon chciał nadać wyspie nazwę ugruntowaną w mitologii i zgodną z jej lokalizacją na Atlantyku (nazwanym tak od łańcucha gór Atlasu). Niewykluczone, że pamiętał też o niedawnym kataklizmie, który pochłonął wysepkę Atalante nieopodal Aten. Nie ma żadnych powodów, by wiązać Atlantydę z bajeczną Antilią (wcześniej występującą w wersji Atulliae) ze średniowiecznych map europejskich. Jak już wiemy, Antilią stanowiła prawdopodobnie odzwierciedlenie Portugalii po drugiej stronie Atlantyku. Wywód jej nazwy od fenickiego ant jest ani lepszy, ani gorszy od etymologii wywiedzionej od portugalskiego "Ante Ilha". Następnie Collins podejmuje wątek legend o pochodzeniu różnych ludów indiańskich z wysp na wschodzie - bez zdziwienia zauważamy, 253 że główna rola przypada w nim Aztlanowi Azteków. Opowieści te zostały naturalnie zapisane przez chrześcijan lub schrystianizowanych Indian. Collins wiąże historie o ucieczce przez wodę z migracją wymuszoną podnoszeniem się poziomu mórz u schyłku epoki lodowcowej. Według niego dowodzą one, że mieszkańcy Meksyku i Ameryki Środkowej (a także części południowo-wschodnich obszarów Ameryki Północnej) mogą pochodzić z regionu Morza Karaibskiego lub Ławicy Bahama. W legendach często pojawia się siedem jaskiń, w których mieli przyjść na świat późniejsi mieszkańcy kontynentu amerykańskiego: siedem jaskiń jak siedem zatok, a czasem jak siedem miast bajecznej Antilii z map XIV i XV w., chociaż w tym ostatnim wypadku wiąże się je ze średniowieczną legendą o siedmiu biskupach, którzy w VIII w. po arabskim podboju Hiszpanii uciekli na ocean. Cały ten wywód, z którego wynika, że ojczyzną Azteków była bajeczna Antilia średniowiecznych chrześcijan, wydaje się mało przekonujący i przypomina spekulacje Lewisa Spence'a - domniemania pomnożone przez przypuszczenia. W tym miejscu staje się jasne, że Kuba będzie dla Collinsa ostatnim, bezcennym reliktem Atlantydy - Kuba tożsama z Antilia (co sugerowali już przed nim inni), pomimo odmiennego kształtu i orientacji w stosunku do stron świata realnej wyspy i kartograficznej fantazji. Jedną z podziwu godnych cech Collinsa jest to, że otwarcie przedstawia zastrzeżenia wobec głoszonych przez siebie teorii. W tym wypadku przyznaje, że mieszkańcy prekolumbijskiej Kuby - Tainowie - z kulturą reprezentującą młodszą epokę kamienną nie bardzo nadają się na potencjalnych spadkobierców rozwiniętej cywilizacji atlantydzkiej, a co gorsza, prawdopodobnie przybyli na wyspę z okolic ujścia Orino-ko w Wenezueli dopiero około 500 r. n.e. W poszukiwaniu czegoś bardziej imponującego od kultury Tainów, Collins powołuje się na dziewiętnastowieczne relacje o kopcach, ogrodzeniach, toporze z jade-itu, czarnym idolu - wszystko to skromny połów, rzekłbym, a na dodatek większość tych znalezisk nie jest dziś dostępna dla badań. Według archeologów, przed pojawieniem się na Kubie Tainów z ich neolityczną kulturą wcześniejsi mieszkańcy wyspy reprezentowali kulturę mezo-lityczną, sięgającą prawdopodobnie 5000 r. p.n.e. Pozostały po nich krzemienie, kości i muszle oraz monolity i kopce ziemne, które porównywano z wytworami rolniczej ludności Florydy z około 2000 r. p.n.e. Dla Collinsa stanowi to dostateczny powód, by nazwać ją "ogromnie wyszukaną kulturą prehistoryczną", choć osobiście powiedziałbym, że '' 254 wszystko zależy od tego, jak rozumiemy "wyszukaną". Na porządku staje kwestia malarstwa jaskiniowego, lecz jak się okazuje, nie znajdziemy na Kubie niczego w rodzaju Lascaux czy Altamiry. Schematyczne rysunki ludzi, zwierząt i ryb w jaskiniach przypisuje się Tainom. Inne są być może dziełem murzyńskich niewolników z plantacji trzciny cukrowej. Jest jednak jeszcze Wyspa Młodości na południe od Kuby, gdzie w Jaskini l znajdujemy geometryczne i abstrakcyjne rysunki, które -jak uważa Collins - należą do zupełnie innej kategorii. Najważniejszą sprawą na Wyspie Młodości są koncentryczne kręgi o średnicy około jednego metra z wychodzącą ze środka "podwójną strzałą"; rysunek ten przypomina Collinsowi - jak to oznajmił zaraz na początku książki - nasz System Słoneczny. Autor nie może się nachwalić geometrii starożytnych mistrzów, jednak dwa małe zdjęcia reprodukowane w książce nie dają nam podstaw, by podzielać jego zachwyt. Fakt, że groty kryjące rysunki mają wybite w sklepieniu otwory, a jaskinia z kręgami i strzałami dzieli się na "jakby siedem przęseł", zachęca Collinsa do wysunięcia przypuszczenia, że jest to miejsce narodzin wodzów starożytnej Antilii (z jej siedmioma zatokami) i że kręgi i strzała przedstawiają promień Słońca wpadający do łona jaskini, w której przyszli na świat! Co do daty powstania tego wszystkiego, czytamy: "sztuka jaskiniowa na Monie (inna wysepka, położona między Puerto Rico i Haiti, której sztuka wywodzi się z Kuby) pochodzi prawdopodobnie z okresu między rokiem 5000 p .n.e. i 250 n.e.". Inaczej mówiąc, dawno temu. Tak więc wszystkie te idole, topory, ustawione pionowo monolity i pradawne znaki mają sugerować, że Kuba jest ojczyzną późniejszych mieszkańców Mezoameryki - lub przynajmniej ich wodzów i nauczycieli - Olme-ków, Majów, Zapoteków, Tolteków i Azteków. Kuba i ta wysepka z "jakby" siedmioma przęsłami jest Antilia siedmiu miast, Aztlan, Atlantydą! W tym miejscu Collins pyta, która wyspa bardziej odpowiada platońskiemu opisowi Atlantydy - Kuba czy Haiti - choć wcześniej stwierdził, że nie sposób brać tego opisu dosłownie w każdym szczególe, że nie znajdziemy na Morzu Karaibskim wyspy, która by do niego pasowała. Mimo to góry w północno-zachodniej części Kuby przypominają Collinsowi te otaczające równinę na Atlantydzie, a równina w zachodniej części wyspy - tę (prostokątną?) na Atlantydzie. Wyspa Młodości jest stolicą Atlantydy, której zalana część wcześniej 255 łączyła wysepkę z Kubą/Atlanty da, wreszcie jaskinie na Wyspie Młodości są miejscem narodzin dynastii atlantydzkich królów. Niezawodna szczerość zmusza Collinsa do wyznania, że: "Niestety, nie znaleziono żadnych śladów prawdziwej stolicy Atlantydy (...) nie ma atlantydzkich królów, kolistych kanałów, żadnych świadectw aktywności na morzu przed przybyciem pierwszych Paleo-Indian około 6000 r. p.n.e. Podoba mi się ta wzmianka o "prawdziwej stolicy Atlantydy" w sytuacji, gdy nie ma ani śladu żadnego miasta, atlantydzkiego czy nie; można się także zastanawiać nad skalą morskiej aktywności po przybyciu Paleo-Indian na Kubę. Wszystko, co jeszcze może nam zaproponować Collins na potwierdzenie hipotezy o Kubie jako Atlantydzie, to kilka marnej jakości zdjęć, jak się wydaje, przedstawiających namalowane byki. Jeden, niewiadomego pochodzenia, znajduje się gdzieś na wyspie, drugi w prowincji Hawana. Żaden nie jest datowany. Towarzyszące im schematyczne rysunki ludzi przywodzą na myśl biednych Tainów, ale prawdopodobnie byki i ludzi należy potraktować jako całość przedstawiającą corridę i stworzoną przez czarnych niewolników po wybudowaniu areny, na której staczano walki byków. Collins chętnie powiązałby je z opisaną przez Platona atlantydzką ofiarą z byka, lecz przyznaje, że na Kubie nie znaleziono jak dotąd żadnych prastarych kości tego zwierzęcia. Wszystko to należy uznać za mało przekonujące. Nie po raz pierwszy w naszym przeglądzie literatury atlantologicz-nej miejsce brakujących świadectw archeologicznych zajmują mity i legendy. Collins powołuje się na pochodzące z Karaibów opowieści o wielkiej wyspie, która uległa podziałowi na łańcuch mniejszych wysp, gdy zalało ją morze; podobne historie - dodaje - można usłyszeć na Wyspach Bahama. Odrzuca możliwość zalania wysp przez falę tsunami pochodzenia wulkanicznego (przynajmniej na Wyspach Bahama), bo taka fala nie pochłonęłaby ich na zawsze. Zdaje sobie także sprawę z tego, że poziom mórz ponosił się po zakończeniu epoki lodowcowej powoli i woda pochłonęła Wielką Ławicę Bahama w ciągu kilkuset lat między 8000 i 3000 r. p.n.e. Tu jednak przypomina mu się jaskinia na Wyspie Młodości i przedstawia nową interpretację koncentrycznych kręgów i podwójnej strzały. Być może jednak nie jest to promień słońca zapładniający łono jaskini, która zrodziła wodzów Indian (co może ulżyć tym spośród nas, którym trudno było zaakceptować tę interpretację). Collins przypomina sobie inną grotę 256 z rysunkiem, który "z jakiegoś powodu nasuwa myśl o komecie na niebie" i wnioskuje, że to kometa zniszczyła Antilię, czyli platońską Atlantydę. Kręgi i strzała to obraz szczątków komety, które wpadają do morza i tworzą koncentryczne fale tsunami pochodzenia niewulka-nicznego. "A jeśli ten rysunek w jaskini jest obrazem uderzenia komety w ocean?" - pyta, po czym wyznaje, że "nie opuszcza mnie uczucie, że w czasach prehistorycznych rejon Wysp Bahama i Morza Karaibskiego dotknęła katastrofa w postaci upadku komety". Hej ho! Ci autorzy zawsze dostrzegają "podobieństwa", "z jakiegoś powodu", zawsze zadają sobie pytanie, "a jeśli?" (i wznoszą na nim gmach teorii), spekulują o "pewnego rodzaju" tym czy owym, i odnoszą wrażenie - wszystko jedno jak bardzo się starają, po prostu nie mogą się oprzeć swoim intuicjom. Niezwykły rys topograficzny tego rejonu, tak zwaną Carolina Bays, przywołuje się jako możliwy ślad po uderzeniu komety w rodzaju meteorytu tunguskiego (inna odmiana rzeczników historii alternatywnej interpretuje go jako katastrofę UFO). Carolina Bays to płytkie owalne zagłębienia rozrzucone na znacznym obszarze południowo-wschodniej części Stanów Zjednoczonych. Czas i przyczyna ich powstania są wyłącznie przedmiotem domysłów. Jak zawsze skrupulatny Collins przyznaje, że Carolina Bays nie noszą żadnych śladów, które można by wiązać z uderzeniem meteorytu i przyznaje, że wśród kilku hipotez co do ich pochodzenia, jakie wysunęli geologowie, żadna nie odwołuje się do zjawisk pozaziemskich. Mimo to Collins chce je datować na około 8500 r. p.n.e. i wiązać z uderzeniem komety, która położyła kres ostatniemu zlodowaceniu (lub przynajmniej bardzo go przyśpieszyła). Przywołuje też opinię konstruktora rakiet z czasów II wojny światowej, który twierdzi, że w dnie oceanu na wschód od Wysp Bahama znajdują się "dwa głębokie ślady po uderzeniu". Nie wspomina natomiast, że takie zjawisko jak uderzenie komety lub asteroidy, zapisałoby się w osadach odkładających się na dnie oceanu - i że żadnych jego śladów w próbkach rdzeni z dna oceanicznego nie znaleziono. Nie natrafiono też na ślady erupcji lawy, która musiałaby nastąpić po takim uderzeniu, ani na pył pozaziemski w nawarstwieniach lodowców, ani wreszcie na magnetyczny zapis jakichś zakłóceń w okolicach 8500 r. p.n.e. Jako wyjaśnienie końca ostatniego zlodowacenia teoria uderzenia meteorytu pozostawia wiele do życzenia. Na początek moglibyśmy zadać pytanie, jak skończyły się inne epoki lodowcowe - czy zawsze nadlatywała 257 kometa, by położyć im kres? Nie trzeba mówić, że Collins należy do wyznawców czarnego scenariusza końca ostatniego zlodowacenia, cytuje nawet dłuższy fragment Lost Ameńcans (1946!) naszego starego znajomego, Franka C. Hibbena (sądząc z prac atlantologów, w ciągu ostatniego półwiecza nie powstało żadne, zgodne z aktualnym stanem wiedzy, dzieło naukowe na temat geologii zlodowaceń). Tak więc kometa jest według Collinsa jak najbardziej prawdopodobnym składnikiem kataklizmu będącego przyczyną masowego wymierania zwierząt, które Hapgood przypisywał przemieszczeniu osi ziemskiej. W przekonaniu Collinsa kometa spowodowała falę tsunami, która zalała Atlantydę na Antylach, a potem przyśpieszyła roztop lodowca, który sprawił, że poziom mórz podniósł się na dobre (idea komety nie została wymyślona przez niemieckiego inżyniera - Gian Rinaldo Carli wysunął sugestię, że Atlantyda została zatopiona wskutek uderzenia komety już w 1788 r., Donnelly nie szczędził jej uwagi, Karl Georg Zschaetzsh uczynił ją przedmiotem swojej książki o złowieszczym tytule Atlantis: die Urheimat der Arier [Atlantyda - pra-ojczyzna Ariow] z 1922 roku. Alex Braghine nawiązał do komety w Shadow of Atlantis [Cień Atlantydy] z roku 1940, a Comyns Beau-mont uczynił to samo w Riddle of Prehistorie Britain [Zagadka prehistorycznej Brytanii] z 1946, gdzie Kanał La Manche zajął miejsce Słupów Heraklesa, zaś Ateny leżały w Szkocji. Immanuel Velikovsky włączył wątek katastrofy spowodowanej przez kometę do swoich słynnych Worlds in Collision [Zderzenie światów] z 1950 roku, a Jiirgen Spanuth uczynił to samo w 1953 roku w książce Atlantis in Heligo-land [Atlantyda na Helgolandzie]). Collins zdaje sobie sprawę z tego, że wszystkie te spekulacje z zakresu interpretacji znaków i geologii na nic się zdadzą bez założenia, że na Antylach i Wyspach Bahama żyli 8500 lat p.n.e. ludzie, którzy byli świadkami upadku komety, tsunami i powodzi (w tym miejscu Collins nie ma już wątpliwości, że Kuba stanowiła serce platońskiej Atlantydy, i że Platon właściwie określił czas katastrofy - nawet jeśli uczynił to tylko przypadkiem - na rok 8500 p.n.e. Od tego miejsca konsekwentnie uznaje za dowiedzione uderzenie komety w zachodnią część Atlantyku w tym właśnie czasie). Collins zapewnia nas, że "w kręgach wolnych od presji, jaką wywierają opinie archeologów (jak rozumiem, odnosi się to do przekonania naukowców, że aby dowieść teorii, należy przedstawić jej spójne dowody) znane są przekonujące świadectwa, że zatopione rejony Wielkiej Ławicy Bahama i Morza Karaibskiego zawierają ważne wskazówki co do faktycznego istnienia zaginionej Atlantydy". Wszystko, co przemawia za realnością Atlantydy, to jednak tylko odciski stóp o nieokreślonym wieku w skamieniałym błocie, Droga Bimini, dziwne widoki z powietrza i doniesienia o podwodnych jaskiniach, gdzie spoczywają kości. Nie ulega wątpliwości, że archeologowie nie uznają tego za nieodparte świadectwa istnienia "błyszczącego klejnotu" Atlantydy na Kubie i jej imperium obejmującego Antyle. Collins uważa, że ten rejon "może z powodzeniem" dostarczyć dowodów istnienia osiadłej kultury neolitycznej, której kres położył upadek komety około 8500 r. p.n.e. "Neolityczny" znaczy "należący do młodszej epoki kamiennej", do czasów pierwszych rolników nie posługujących się jeszcze metalem, na ogół wytwarzających już ceramikę, nie znających pisma. Nawet gdyby dowieść istnienia w tym rejonie około 8500 r. p.n.e. kultury neolitycznej (jak na razie nic za tym nie przemawia), nasuwa się uwaga, że tego rodzaju kultura daleka jest od prowadzących wyszukany, wręcz luksusowy tryb życia mieszkańców królestwa Atlantydy. Collins zdaje się wierzyć nawet w to, że któregoś dnia u wybrzeży Kuby naprawdę zostanie odkryta otoczona pierścieniami kanałów stolica Atlantydy, miasto złotych i srebrnych pałaców i posągów. Czy naprawdę sądzi, że wszystko to powstało w neolitycznych warunkach i że świadczy o tym kupka kości, odciski bosych stop w błocie, wątpliwe znaki na dnie morza, topór, idol, postawiony na sztorc monolit, kopce ziemne i kilka marnych piktogramów o nieokreślonym wieku? Gdy dobiegamy końca erudycyj-nej, naładowanej całą tą mitologią, geologią, filologią, kartografią, archeologią i kosmologią książki Collinsa i okazuje się, że to V wszystko po to, by przedstawić wątpliwe świadectwa nędznej egzystencji, jaką miałaby wieść na Kubie gromadka neolitycznych rolników, na myśl nasuwa się łaciński werset: Parturiunt montes, nascetur ridiculus mus. Góry się rozstępują, rodzi się śmieszna mysz. Horacy, Sztuka poetycka, 139 (przełożył Stefan Gołębiowski) Zwieńczenie tego misternego wywodu wnioskiem, że wieści o katastrofie zostały po tysiącach lat przeniesione przez fenickich kupców 259 (których pobytu w Nowym Świecie nie dowiedziono) do Starego Świata i zapisane przez Platona, naprawdę może wzbudzić śmiech. Gateway to Atlantis kończy godna uwagi fantazja na temat ojca bogów olimpijskich Kronosa, biblijnych olbrzymów i podróży ciemnoskórej załogi ze świata śródziemnomorskiego do Meksyku przez Brytanię i Kubę, gdzieś między 2200 a 1250 r. p.n.e. Collins powiada, że "pozostaje sprawą otwartą, czy korzystali z przejścia północno-za-chodniego, czy płynęli z Północnym Prądem Równikowym przez Wyspy Kanaryjskie". Ale rewelacja! Na ostatnich stronach książki silnie pobrzmiewa staroświecka nuta rządzącej elity, która przybywa z zewnątrz, by pokierować losem mniej zaawansowanych ludów. Trudno jest mi oprzeć się uczuciu, że jest w tym wszystkim kolonialna mentalność, odradzająca się pod koniec XX w., który to wiek był świadkiem potworności, do jakich doprowadziła owa mentalność w wydaniu faszystów (którym bynajmniej nieobce było pojęcie "archeologii alternatywnej"). Znów ta sama przerażająca niezdolność dostrzeżenia inwencji rodzaju ludzkiego na całym świecie, zarówno w sferze wyobraźni, jak i technologii. Collins nie głosi teorii wysoko rozwiniętej, naukowej cywilizacji ani "starożytnej mądrości", jak czynią to atlantolodzy, których książki poznaliśmy wcześniej, ale ma podobne nastawienie. I jak oni przywiązuje zbyt wielką wagę do pojedynczych znalezisk i przypadkowych podobieństw, nic sobie przy tym nie robiąc z podstawowych zasad archeologii: wymagania pełnego kontekstu kulturowego i wielokrotnych, datowanych źródeł. Materiał folklorystyczny traktuje w lekkomyślnym duchu Donnelly'ego, traktując opowieści o ogniu i kamieniach z nieba jako rzetelne świadectwa uderzenia komety, pomijając przy tym ich groteskowy element, jak wężowe boginie bez pępków, które ujawniają fantastyczny charakter tych relacji. W książce Collinsa przejawia się na koniec potrzeba kwestionowania ustaleń, a wręcz zasad akademickiej archeologii, którą zawsze znajdujemy - w mniej lub bardziej zjadliwej postaci - u wszystkich przedstawicieli "archeologii alternatywnej". Przypuszczam, że orędownicy teorii drastycznie odbiegających od wniosków formowanych przez opłacanych i mianowanych profesorów są skłonni umniejszyć osiągnięcia, i lekceważyć motywy zawodowców. Jak to możliwe, by profesorowie uniwersytetów nie zgadzali się z odkrywczymi hipotezami niezależnych badaczy, lub co gorsza, nie zwracali na nie uwagi? Muszą być ślepi lub skostniali w rutynie, kierują się zazdrością lub boją o posady. Przedstawicieli "archeologii alternatywnej" irytuje w naukowych publikacjach brak barwnych hipotez, pedantyczne datowanie potłuczonych skorup i pyłków roślin, wykresy i przekroje, statystyki, satysfakcja z drobnych osiągnięć w zakresie szczegółowej wiedzy, rygorystyczna weryfikacja wszelkich interpretacji, jakim podlega stary i nowy materiał. Współczuję im, gdy odczuwają konsternację w obliczu profesjonalnych publikacji. Sam miałbym kłopot, gdyby mi przyszło przeanalizować jakiś artykuł z "Naturę" na temat chemii komórkowej czy astrofizyki (nie twierdziłbym jednak, że jego autor się myli). Trzeba stwierdzić, że przebrnięcie przez taką książkę jak Gateway to Atlantis wymaga sporo dyscypliny i cierpliwości. Całe partie tego alternatywnego piśmiennictwa archeologicznego są zarazem nieprzekonujące i nużące, a na koniec i tak nic z nich nie wynika. Collins nie wzbogacił syndromu Atlantydy o żaden istotnie nowy rys. Dosłowne traktowanie platońskiego tekstu, idea zaginionej cywilizacji, odwoływanie się do folkloru, katastrofizm, wątek tajemnej elity, obsesja na punkcie żeglugi transatlantyckiej przed Kolumbem, zamiłowanie do amatorskich spekulacji filologicznych czy geologicznych, atakowanie akademickiej archeologii - wszystko to są dobrze znane objawy tego zjawiska. Na korzyść autora przemawia to, że nie dał się uwieść wizjom starożytnej i zarazem wysoce nowoczesnej technologii, starożytnej astronomii i całemu interesowi ze "starożytną mądrością". Najbardziej charakterystycznym rysem jego dzieła - choć w żadnym razie nie wyłącznie jego - jest ogrom i zarazem całkowita jałowość jego pracy, znamienna dla piśmiennictwa atlantologicznego w ogólności. 13. Dlaczego? Nasz przegląd literatury atlantologicznej miał z konieczności wybiórczy charakter: L. Sprague de Camp w latach pięćdziesiątych XX wieku szacował liczbę książek z tej dziedziny na około dwa tysiące. Starałem się ukazać rozwój głównych wątków piśmiennictwa atlantologicznego, poczynając od Platona, przez takich wybitnie twórczych autorów jak Donnelly i Spence, po czasy współczesne. Szczególną uwagę zwróciłem na dzieła lat najnowszych, w których środki masowego przekazu (ostatnio także Internet) nadały całemu przedsięwzięciu nowego rozpędu. Popularność filmów fantastycznonau-kowych odegrała niemałą rolę w przygotowaniu części odbiorców na przyjęcie współczesnej twórczości atlantologicznej. Bardzo prawdopodobne, że fantastyka naukowa stanowiła inspirację również dla niektórych podejmujących ten temat autorów. Żałuję, że nie starczyło nam miejsca, by przyjrzeć się pomysłom takich luminarzy atłantologii jak Otto Muck, dr Malaise czy Comman-der Nutter. Żałuję też, że nie mogliśmy dokonać przeglądu najnowszych książek - są wśród nich dzieła wiążące temat Atlantydy z rozstąpieniem się Morza Czerwonego, biblijnymi plagami egipskimi i mało znaną mumią z grobu nr 55 położonego naprzeciw grobu Tutan-chamona w Dolinie Królów. Wszystko to jednak musieliśmy pominąć, by skupić się na najważniejszych wątkach i postawach wobec przeszłości, które tak często łączą się ze sobą i które nazwaliśmy tu sydromem Atlantydy. Zawsze starałem się zestawiać spekulacje atlan-tologów i przedstawicieli "archeologii alternatywnej" z metodami i osiągnięciami prawdziwej nauki. Czyniłem tak nie po to, by wytaczać ciężkie działa argumentów dla odparcia atlantologicznych spekulacji, lecz by przedstawić czytelnikom, na których część tego piśmiennictwa mogła zrobić wrażenie, inne spojrzenie na poruszane w nim zagadnienia: można by rzec - alternatywę dla "archeologii alternatywnej". Zarazem starałem się - bez złośliwości - podkreślać najbardziej rażące błędy atlantologów. Teraz jednak naszym zadaniem będzie przede wszystkim stworzenie pełnej charakterystyki cechującego się różnymi objawami syndromu Atlantydy i odpowiedź na pytanie, co decyduje o podatności "ofiar" (by jeszcze pozostać przy naszym quasi medycznym ujęciu przedmiotu) na jego oddziaływanie, tak wśród pisarzy, jak czytelników. Nie twierdzę oczywiście, że każdy entuzjasta atłantologii wykazuje wszystkie objawy syndromu, poniższa charakterystyka ma wydobyć najczęstsze i najbardziej specyficzne cechy pewnego sposobu ujmowania przeszłości, który kształtował się i przejawiał w ciągu długiego czasu. Atlantyda zaczęła się od Platona. W jego ujęciu nie reprezentowała ona supercywilizacji, jaką wymyślili sobie późniejsi autorzy; w ściśle greckim pojęciu w ogóle nie była ona cywilizacją, lecz raczej (mimo boskiego pochodzenia i dobrych początków) pełnym zbytku barbarzyństwem. Na pewno nie stanowiła zarodka wszystkich późniejszych cywilizacji na świecie; jak wiemy, Ateny i Egipt istniały z nią jednocześnie. I Ateny, i Atlantyda były dla Platona tylko epizodami dziejów złożonych z powtarzających się cykli katastrof i odnowy, co uważał za najbardziej racjonalne i naukowe ujęcie ludzkiego doświadczenia. Nauka i religia były tak ściśle ze sobą związane w jego przekonaniu, że w czasie kataklizmów boskie światło opuszczało świat, by powrócić w równie naturalnym zjawisku odrodzenia. Tak racjonalne i logiczne wydawało się Platonowi to ujęcie, że "problem" faktycznej lokalizacji i losów Atlantydy, który zaprzątał tak wielu późniejszych pisarzy, niewiele by go obszedł (myśl o tym, czemu dał początek co najwyżej mogłaby go rozbawić). Cytowaliśmy już wcześniej fragmenty dialogów Platona, by pokazać, jak posługiwał się w swoich dziełach opowieściami. Kilka jeszcze przykładów przypomni nam, jaki cel mu przyświecał, gdy powoływał na świat (a potem zatopił) swoją Atlantydę. W Państwie Sokrates powiada: (...) z początku dzieciom mity opowiadamy? A są to na ogół fałsze, choć trafiają się między nimi i prawdziwe. (...) Tak i w tych opowiadaniach mitologicznych, o których się mówiło przed chwilą, ponieważ my nie wiemy, jak to było naprawdę w najdawniejszych czasach, więc upodobniamy, ile możności, fałsze do prawdy 263 i tak robimy je użytecznymi (przełożył Władysław Witwicki). W Pro-tagorasie Sokrates pyta: "ale czy ja wam to, jako starszy młodszym opowiadaniem przypowieści mam wykazać, czy ścisłym wywodem? Zdaje mi się - powiada - że przyjemniej będzie przypowieść wam powiedzieć" (Protagoras, przełożył Władysław Witwicki). W Fajdrosie zaś rozmówca Sokratesa powiada do niego wprost: "Z łatwością, Sokratesie, układasz opowieści o Egipcjanach i jakichkolwiek chcesz ludach" (przełożył Leopold Regner). Atlantyda jest taką właśnie opowieścią o ludach, wymyśloną przez Platona po to, by ukazać jego pogląd na historię i ostrzec współczesnych przed dążeniem w kierunku, w jakim zmierzała jego cywilizacja. Arystoteles to rozumiał i dużo mniej słyszelibyśmy o Atlantydzie, gdyby wszyscy inni się z nim zgodzili. Późniejsi autorzy klasyczni, mniej zainteresowani naukowymi i filozoficznymi zapatrywaniami Platona, rychło zaczęli odczytywać go dosłownie. Jednak do czasu podjęcia przez Europejczyków wypraw odkrywczych, spekulacje na temat położenia Atlantydy nie miały zbyt szerokiego zakresu. Wraz z odkryciem Nowego Świata pod koniec XV w. i późniejszą eksploracją Dalekiego Wschodu i Afryki, spekulacje odżyły ze zdwojoną siłą i wkrótce Atlantyda pojawiła się na nowo w szeregu miejsc, tak od siebie odległych, jak Meksyk, Afryka południowa, Spitsbergen i Mongolia. Przede wszystkim jednak, zgodnie z sugestią Platona, najczęściej szukano jej w Nowym Świecie i zachodniej części Atlantyku. W XIX w. Donnelly podjął wątek Atlantydy, by spopularyzować nową teorię o istnieniu pierwotnej cywilizacji, która leży u podstaw wszystkich znanych cywilizacji starożytnych. Dla Donnelly'ego i Spence'a Atlantyda nie była jeszcze supercywilizacją. Ich zaginiona wyspa reprezentowała kulturę epoki brązu lub zaawansowanej epoki kamienia, pełną niezwykłości jak na owe czasy, ale bez cudów techniki, rozwiniętej wiedzy astronomicznej czy "starożytnej mądrości", jaką przypisali jej późniejsi autorzy. Niemniej jednak, w tej koncepcji pierwotnej, macierzystej cywilizacji, która ukształtowała wszystkie późniejsze, kryła się idea wyższości nieskazitelnej cywilizacji, którą wszystkie naśladowały tylko nieudolnie, nie mogąc jej jednak dorównać. Donnelly zresztą nie eksponował przesadnie tego wątku i nadawał swojej teorii postać zgodną z założeniami racjonalnego świata dziewiętnastowiecznej nauki. 264 W czasach późniejszych powstała rozbieżność między dwoma zasadniczymi kierunkami atlantologicznych spekulacji (chociaż w książkach Spence'a można znaleźć zapowiedzi obu tendencji). Podział ten trwa nadal. Z jednej strony mamy ludzi, którzy wciąż szukają prozaicznej Atlantydy, pozostając w świecie mniej lub bardziej konwencjonalnej archeologii - przykłady tej stosunkowo trzeźwej orientacji stanowią Thera, wybrzeże Azji Mniejszej, a nawet przedpotopowa Kuba. Drugi kierunek reprezentują śmielsze duchy, poszukując egzotycznej cywilizacji na Antarktydzie czy w głębiach oceanu. Ogólnie rzecz biorąc, przedstawiciele pierwszego obozu nie spodziewają się odnaleźć supercywilizacji odznaczającej się wyrafinowaną nauką i starożytną mądrością, podczas gdy odważni badacze drugiego obozu wysuwają hipotezy dotyczące znajomości anty grawitacji, wybitnej wiedzy astronomicznej, poszukiwań duchowych i co tylko chcecie. Atlantolodzy gotowi przystać na neolityczną kulturę Antyli czy wschodniośródziemnomorską kulturę epoki brązu na ogół przyjmują katastroficzny punkt widzenia w kwestii zagłady swojej Atlantydy, lecz nie wynoszą katastrofizmu do poziomu kosmicznego, jak czyni to drugie wyznanie, powołując się na zaszyfrowane ostrzeżenia i tajemne stowarzyszenia. W drugiej grupie rysuje się dalszy podział na miłośników najnowocześniejszej techniki w postaci łodzi podwodnych, laserów i Arkadyjczyków skłonnych do kontemplacji gwiazd i własnych pępków. Anty grawitacja łączy obie orientacje, ponieważ wzniesienie piramid czy cyklopowych murów Tiahuanaco równie dobrze przypisać można zaawansowanej znajomości fizyki, jak i wielkiej sile ducha czy wreszcie niejasnemu łączeniu jednego i drugiego. Poniekąd odrębną sektę stanowią ci wszyscy, którzy w ogóle nie lokują swojej supercywilizacji na Ziemi, lecz w przestrzeni kosmicznej. W konkretnych dziełach pojawia się zaskakująco wiele możliwych kombinacji obu tych nurtów. Bywa, że zaczynamy od supercywilizacji pochodzącej z kosmosu, by skończyć na potomstwie kosmitów uganiającym się po świecie w napędzanych silnikiem parowym Zeppelinach za pięknymi kapłankami. Bywa też, że ocalali z katastrofy przedstawiciele supercywilizacji czysto ziemskiego pochodzenia niosą religię nieśmiertelności i uduchowienia do jakiegoś zakątka świata tylko po to, by uległa tam degeneracji i przybrała postać ludzkich hekatomb, wśród których jedynie najbardziej przenikliwi potrafią wypatrzyć złotą nić starożytnej mądrości. Czasem proponuje się nam, 265 byśmy odczuli niewidzialną obecność jeszcze innej wersji zaginionej supercywilizacji w marnych szczątkach jakiejś grupki ludzi z czasów neolitu czy epoki brązu. Sedno syndromu Atlantydy w obu jego zasadniczych postaciach stanowi uparta niewiara w dwie najbardziej charakterystyczne cechy człowieka - zdolność twórczego myślenia i inwencji. Jak już zauważyłem, ci pisarze o niespożytej fantazji najwyraźniej nie mogą uwierzyć, by ktokolwiek inny był zdolny cokolwiek wynaleźć: Platon - Atlantydę, Indianie Ute - legendę o bogu-zającu a różne ludy na świecie - cywilizację. Oto gdzie wyobraźnia zawodzi atlantologow, lub raczej okazuje się zależna od własnego czasu i kultury. Myślę, że nie będzie uproszczeniem stwierdzenie, że współczesna atlantologia jest w istocie tylko bezmyślnym rzutowaniem w przeszłość rodzaju ludzkiego prostackich założeń zachodniej religii i kolo-nializmu. Przeświadczenie, że cywilizacja musi być darem bogów (takich czy innych) roznoszonym po świecie przez elitę kapłanów (tego czy innego rodzaju), jest zgodne z uprzedzeniami religijnymi i społecznymi (ani śladu takiej postawy nie znajdziemy u Platona, przekonanego, że naturalnym biegiem rzeczy cywilizacja nieodmiennie odradzała się po wielkich katastrofach. Wręcz przeciwnie, jego Atlantydzi zostają ukarani za imperialistyczne dążenie do panowania nad Europą i Egiptem). Nic dziwnego, że taki entuzjazm wykazywali wobec atlantologicznych spekulacji faszyści, gromada romantycznych samouków pełnych najprymitywniejszych uprzedzeń i dążących do ekspansji - bardziej skierowanej ku wschodniej Europie niż zamorskich kolonii - kosztem mieszkańców tego obszaru, których zamierzali sobie bezwzględnie podporządkować. W aspiracjach i potwornych dokonaniach faszystów jest coś z patologicznej deformacji romantycznych powieści dla chłopców z końca XIX i początku XX w.; one także nie były wolne od okrucieństwa i nieludzkich uprzedzeń - te o białych odkrywcach pośród tubylców - w najlepszym razie prymitywnych, w najgorszym wrogich i krwiożerczych; o zaginionych ludach, miastach i skarbach, czasami przedstawianych w egiptologicznym lub archeologicznym kontekście (wystąpienie tych samych imperialistycz-nych stereotypów w wytworach pozornie liberalnego sektora zasadniczo niekolonialnego społeczeństwa, stanowiło jeden z przygnębiających aspektów odrodzenia tego gatunku filmów przygodowych w Hollywood lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku). Upiorny romantyzm ideologii faszystowskiej stanowił skrajny i morderczo złowrogi przejaw mitu uświęconej elity, i daleki pogłos idei tajnego bractwa mądrych kapłanów, niosącego przez wieki prehistorii i historii światło nauki i duchowości. Myślę jednak, że niektórzy z rzeczników atlantologii, zwłaszcza po II wojnie światowej, mogliby zastanowić się nad tonem kolonialnej i misjonarskiej protekcjonalno-ści - w najlepszym razie - obecnym w ich ideach. Mogliby rozważyć tezę wykluczającą kosmitów i głoszącą, że wszystkie cywilizacje na świecie są dziełem zwykłych ludzi, dzięki własnej inteligencji dostosowujących się do swego naturalnego środowiska, zaś Atlantyda -w dowolnej postaci - oznacza tylko odwleczenie chwili, w której uznamy ten ludzki potencjał. Uparcie odrzucając pogląd, że każda ludzka cywilizacja stworzyła się sama w trakcie gromadzenia doświadczeń, i twierdząc że każda musi być dziełem wcześniejszej, zawsze stajemy wobec pytania o źródło tej pierwotnej cywilizacji. 0 ile nie przystaniemy na interwencje kosmitów czy bogów, to wciąż musimy dociekać (o ile naprawdę mamy po temu skłonność), jakie procesy ewolucji kulturowej mogły doprowadzić do powstania cywilizacji. A skoro powstała raz, to znaczy, że mogła powstać po raz drugi 1 trzeci, i ta jedyna pierwotna cywilizacja traci nawet urok swojej pier-wotności, ponieważ przestała ona stanowić warunek wyjaśnienia czegokolwiek. Nie mówiąc już o tym, że brak wiarygodnych dowodów na istnienie takiej pracywilizacji. Jeśli natomiast przywołujemy na pomoc kosmitów czy bogów, to musimy powiedzieć sobie otwarcie, że opuszczamy sferę racjonalnych dociekań i po prostu bawimy się w przypuszczenia w granicach określonych przez wyobraźnię masowej rozrywki i religii. Inne czynniki psychologiczne, bliskie istocie Syndromu Atlantydy, to niepokój i atrakcyjność środków doraźnych. Katastroficzny pogląd na świat, który zawsze towarzyszy - w mniejszej lub większej mierze - spekulacjom atlantologow, sam w sobie jest przeniknięty głębokim niepokojem. Jeżeli może na nas spaść kometa czy asteroida z jasnego nieba, jeśli w każdej chwili przemieszczenie osi ziemskiej może przenieść nas na biegun, jeśli precesja może ulec zakłóceniu, a całe cywilizacje zniknąć bez śladu, to znaczy, że grożą nam nie tylko wypadki samochodowe i lotnicze, zabójcze epidemie, prześladowania polityczne, wojna atomowa, nienawiść rasowa, głód i zwykła śmiertelność, lecz jeszcze Kosmos. Być może, co wrażliwsi spośród nas mają pre- 267 dyspozycje do atlantologii, lub są przynajmniej bardziej podatni na jej urok. Niektórzy z atlantologów wydają się tak sądzić. Niepokój budzi potrzebę środków doraźnych - wyjaśnienia albo dodania otuchy, lub jednego i drugiego. Jeśli niewiele wiesz o archeologii, nie zajmowała cię nasza przeszłość, nie uczyłeś się o niej, to zaginiona supercywilizacja może ci się wydawać wiarygodnym wyjaśnieniem piramid, Stonehenge, Cuzco czy linii na płaskowyżu Nazca (tym bardziej, jeżeli miałeś do czynienia z twórczością sf, czy nawet z programem "dokumentalnym" eksponującym wątek fantastycznych hipotez). Takie teorie będą zgodne z twoim nastawieniem myślowym, wywodzącym się z religijnych i imperialnych reminiscencji. Nie dla ciebie akademickie referaty i sprawozdania z wykopalisk, pełne suchych danych na temat pyłków, skorup, datowania metodą radio węglową, map, nieatrakcyjnych znalezisk i przekrojów stanowisk archeologicznych. Nie potrzebujesz tego wszystkiego - wiesz, że sprawy świata biegły w przeszłości tak samo jak w bliższych nam czasach. Bardziej cywilizacyjnie rozwinięci imigranci zaprowadzali porządek wśród tubylców, a misjonarze wprowadzali ich w tajemnice wiary, oczywiście w uproszczonej postaci. Czy byłoby zaskakujące, gdyby coś takiego wydarzyło się przed dziesięcioma tysiącami lat? A skoro wybieramy się w przestrzeń kosmiczną (a przynajmniej niedawno jeszcze na to wyglądało), cóż bardziej naturalnego niż kosmici, którzy przynoszą cywilizację na Ziemię. Każdy może się zgodzić z takim rozumowaniem - to kwestia zdrowego rozsądku, naprawdę. Jako ujął to na swój arystokratyczny sposób L. Sprague de Camp, komentując dawne teorie dyfuzjonistyczne, z którymi atlantologia jest blisko spokrewniona: "Dlatego, powiadają dyfuzjoniści, wszystko musi pochodzić skądinąd - wszystko jedno skąd. Laicy, którzy liznęli trochę antropologii czy atlantyzmu, skłonni są zgodzić się z nimi, być może dlatego, że skoro sami niczego w życiu nie wymyślili, nie potrafią sobie wyobrazić, że wymyślić coś mógłby ktokolwiek inny". Środki doraźne nie muszą się ograniczać do samego wyjaśnienia; mogą również dawać wsparcie emocjonalne. Gdzie silniejszy niepokój, tam też większa potrzeba czerpania skądś otuchy. Czasem przybiera to naprawdę wyszukane formy, jak wiara w kosmiczną zasadę czy odnowę pojmowaną w kategoriach duchowego odrodzenia i nieśmiertelności, a czasem prostszą postać wiary w "braci przestrzeni" lub przynajmniej jakieś tajemne bractwo tego czy innego rodzaju, które już nam 268 kiedyś pomogło i może nam pomóc w przyszłości. Może też po prostu stanowić takie ujęcie przeszłości, które pozwala nam uciec przed obawą, że życie nie ma sensu. Dla części autorów i czytelników piśmiennictwa atlantologicznego, "archeologia alternatywna" jest, jak sądzę, antidotum na to, co jest uznawane za przygnębiający aspekt naukowej kosmologii i teorii ewolucji Darwina. Wszystko, co przeczy zasadom nauki, staje się potencjalnym sprzymierzeńcem w walce z pesymistycznym poglądem na świat. Nowe idee odnośnie - powiedzmy - wieku Sfinksa, kalendarzowych przepowiedni Majów czy płaskorzeźb egipskich i dalekowschodnich spadają na tych nieszczęśliwych ludzi jak manna z nieba. Jeżeli uda się obalić choćby jedno ustalenie współczesnej archeologii, to będzie można odrzucić cały obraz przeszłości, który nie daje spokoju entuzjastom "archeologii alternatywnej". Mowa o mannie z nieba jest nie od rzeczy, gdyż po raz kolejny stajemy tu wobec religijnego pochodzenia wielu atlantologicznych refleksji i życzeń. Oto dlaczego "starożytna mądrość" zawsze bliska jest sercu atlantologa - ta niezbyt cenna pamiątka zauroczenia świata klasycznego Egiptem, a późniejszej Europy - Księgą Rodzaju. Nawet jeśli impuls religijny nie oddziałuje bezpośrednio, to często przybiera postać romantycznej skłonności do "archeologii alternatywnej". Dla niektórych ludzi nowoczesna nauka, której archeologia ma stanowić część, jest z punktu widzenia wiary niezadowalająca, a dla dużo większej ich liczby nie dość romantyczna i barwna, zwłaszcza w epoce dominacji science-fiction w kulturze masowej (w dzisiejszej twórczości sf zdecydowanie więcej jest fantastyki niż nauki). Gdyby atlantologia sprzedawała się jako kolejna gałąź przemysłu rozrywkowego, niewiele mielibyśmy jej do zarzucenia, ponieważ tak jednak nie jest, musimy powiedzieć coś więcej. Kolejny kluczowy rys syndromu Atlantydy jest często spotykany wśród entuzjastów wszystkiego, co nieortodoksyjne, pośród różnego rodzaju sekciarzy. Jest nim poczucie przynależności - wbrew konwencjonalnym autorytetom - do grona wybrańców, do szczęśliwego bractwa wtajemniczonych w prawdziwy stan rzeczy, wbrew interesom akademickiej archeologii i powszechnej obojętności. Może się z tym wiązać rys martylologiczny, pociągający pewnego typu osobowości (męczennicy często znajdują sobie wyznawców). Lektura książek z zakresu "archeologii alternatywnej", a bardziej jeszcze uczestnictwo w internetowych listach dyskusyjnych na temat "alternatywnej arche- 269 ologii", łączy w duchu entuzjazmu szerokie grono najróżniejszych ludzi, którzy jednak nie odczuwają nawet potrzeby spotykania się ze sobą i dyskutowania na temat wartości swoich publikacji, jak czynią to systematycznie poważni archeologowie. Typ samotnika, który zawsze zajmował w gronie entuzjastów tego rodzaju spekulacji poczesne miejsce, czuje się za klawiaturą swego komputera jak prawdziwy badacz (wręcz uczony), nie musi przy tym stawiać czoła krytyce, która jest w świecie akademickiej archeologii czymś najzupełniej zwyczajnym. Każdy zawodowy archeolog gotów jest krytykować teorię, którą uważa za błędną, podobnie jak gotów jest przyjąć krytykę własnych teorii. Poczuciu koleżeństwa wtajemniczonych towarzyszy skłonność do polegania na niekonwencjonalnych "źródłach", co już wielokrotnie podkreślałem podczas przeglądu tej literatury. To jeden z charakterystycznych rysów syndromu Atlantydy, cala ta kombinato-ryka numerologiczna, amatorskie językoznawstwo i gromadzenie mitów, które po rozszyfrowaniu metodami zrozumiałymi wyłącznie dla atlantologów i ich pilnych czytelników stają się "dowodami" prawdziwości ich teorii, podobnie jak pojedyncze znaleziska niejasnego pochodzenia, bez właściwego kontekstu. Szczególnie silnie pociągają ich wszelkie mitologie. Pod tym względem mity nie utraciły dawnego uroku płynącego z prostoty i barwności. Ale to nie mitologii udało się wyjaśnić cokolwiek na świecie, lecz nauce. Mit tylko uspokaja sumienie. Oto kluczowe rysy osobowości podatnej na atlantologiczne wpływy: skłonność do rozumienia wszystkiego dosłownie, niechęć do uznania ludzkiej inwencji, ograniczona zdolność do wyjścia poza przesądy swego czasu i miejsca, pragnienie środków doraźnych - zarówno w postaci wyjaśnienia, jak i pokrzepienia, potrzeba przynależności do "bractwa wtajemniczonych", dysponujących nieznanymi zwykłym ludziom informacjami, na jakie powoływali się kiedyś autorzy piśmiennictwa atlantologicznego. Analogicznych rysów osobowości można się spodziewać po czytelnikach tegoż piśmiennictwa (przynajmniej tych zaprzysięgłych). Ale, ostatecznie, pisarze są ciekawsi niż czytelnicy, a chwila namysłu nad ich postawą pozwoli nam bliżej określić istotę syndromu Atlantydy. Po co właściwie piszą te swoje książki? Platon był człowiekiem zamożnym. Niezależnie od wszystkich niepowodzeń i rozczarowań, jakie go spotkały w życiu, nie potrzebował pieniędzy. Najpoważniejszy zarzut, jaki można by mu postawić, sprowadza się do tego, że czerpał z cudzych pomysłów. Nikt jednak nie 270 ośmieliłby się twierdzić, że uczynił to dla zysku, czy nawet dla rozgłosu. Nie ulega wątpliwości, że Platon propagował swoje idee z zapałem moralisty. Jak się wydaje, żaden późniejszy atlantolog nie kierował się równie czystymi intencjami, jednak ilu z nich pisze wyłącznie dla pieniędzy, jest kwestią osobistego poglądu. Pieniądze można na atlanto-logii zrobić, co udowodnił Donnelly pod koniec XIX w., a jeśli przyjrzymy się listom bestsellerów, stwierdzimy, że do dziś jest to popłatny gatunek piśmiennictwa. Jak to już stwierdziłem wcześniej, gdyby atlantolodzy otwarcie przyznali, że ich działalność stanowi jedną z gałęzi przemysłu rozrywkowego, nie byłoby powodów, by czynić im z tego zarzut, w końcu -jak zauważył dr Johnson - tylko dureń nie pisze dla pieniędzy. Ale nie wyłącznie dla pieniędzy, w przypadku atlantologów. Co najbardziej mnie o tym przekonuje, to zamiłowanie do nudy, wyraźnie widoczne w wielu dziełach tego gatunku. Zwracałem już uwagę czytelników na fakt, że obszerne partie tych książek stanowią bardzo niewdzięczną lekturę - nużą, a na koniec okazuje się, że wszystkie te założenia, domniemania i hipotezy składają się na zupełnie nieprzekonującą całość (mogę tylko podejrzewać, iż wielu niewykształconym czytelnikom nie starcza cierpliwości na szczegółowe zgłębianie tych wywodów i pomija je, tym łatwiej przyjmując, że czegoś one tam, dowodzą. Otóż na ogół nie dowodzą niczego). Jednak niezależnie od pożytku, pisanie tego wszystkiego oznacza mozolną pracę. Wielu ludzi ciężko pracuje na życie i nie sposób odrzucić przypuszczenia, że niejeden z atlantologów traktuje swoją pisaninę po prostu jako działalność zarobkową. Często jednak z takim zaangażowaniem roztrząsają swoje wątpliwe materiały, że -jak sądzę - należy wziąć pod uwagę także inne motywacje. Rzadko spotyka się wśród atlantologów kobiety. Mamy Rosę Flem--Ath i fenomen Bławatskiej, chociaż tę ostatnią trudno zaliczyć do któregokolwiek z rozpatrywanych tu nurtów piśmiennictwa atlantologicznego. Wśród prawdziwych archeologów przeciwnie - kobiety zawsze odgrywały ważną rolę, prowadząc wykopaliska, publikując opracowania, ucząc, pisząc referaty i książki. Niektóre z nich należą do najwybitniejszych archeologów i badaczy prehistorii. Jednak pośród atlantologów niemal nie ma kobiet. Niewykluczone, że fakt ten wyjaśnia jedną z zasadniczych różnic między prawdziwą i "alternatywną" archeologią. W samej fascynacji zaginioną wyspą, jak również w podejściu do zagadnienia, dostrzec można coś typowo męskiego. W przypadku części atlantologów, choć nie wszystkich, przybiera to postać prawdziwej obsesji (a niektórzy wręcz się do niej przyznają). Obsesyjne traktowanie przedmiotu najwyraźniej przejawia się w zawziętości, z jaką atlantolodzy usiłują dowieść czegoś, a niekiedy czegokolwiek, na podstawie wszelkich danych (albo pseudo-danych), jakie wpadną im w ręce. Czasem przypominają w tym maniakalnych kolekcjonerów, którzy pragną zgromadzić wszystkie podstawki pod kufle, jakie wyprodukował ten czy inny browar, czy też wszystkie wyroby jakiegoś warsztatu ceramicznego; hobbystów, którzy są całkowicie pochłonięci swoją pasją i nie chcą dopuścić myśli, że mogliby nie być największymi ekspertami w swojej dziedzinie. Niezależnie od przyczyn, jest faktem, że mężczyźni wykazują silniejszą skłonność do takiego zachowania niż kobiety. Kiedy taka obsesyjna fascynacja dotyczy ukochanej teorii, okazuje się, że dla jej rzecznika wszystko jest wodą na jego młyn. Zawodowcy (na ogół) podchodzą do swoich badań na większym luzie, być może właśnie dlatego, że badania to ich praca, a nie najbardziej osobista racja bytu. Poza tym wiedzą, z doświadczenia lub od kolegów (zawsze skorych do krytyki), że żadna teoria nie wyjaśni wszystkiego, a pewne dane (lub pozorne dane) nigdy nie dadzą się pogodzić z żadną z przyjętych teorii. Zawodowcy po prostu akceptują ten stan rzeczy, amatorzy rzadko. Pracując często w izolacji, bez dobrodziejstwa w postaci środowiska zawodowego, które oceniłoby (czasem surowo) ich wysiłki, amatorzy zbyt łatwo poddają się pragnieniu całkowitego panowania nad swoim materiałem. Wszystko musi potwierdzać ich teorię, dla wszystkiego musi się znaleźć miejsce w rozumowaniu dowodzącym słuszności przyjętego przez nich poglądu. Cokolwiek znajdą w dawnym piśmiennictwie, na cokolwiek się natkną w najnowszych doniesieniach, cokolwiek wyczytają w gazecie czy zobaczą w telewizji, cokolwiek usłyszą - wchłaniają to i przekuwają w swoją teorię, która musi wyjaśniać wszystko, nawet jeśli wciąż jest to tylko wszystko i nic. To dlatego tak często przywiązują wielką wagę do odosobnionych, nietypowych i wątpliwych znalezisk, które zawodowcy wolą potraktować sceptycznie. Jak mieliśmy się okazję przekonać, amatorzy włączają niekiedy do swoich rozważań nawet taki materiał, który kilka stron dalej porzucają jako bezużyteczny nawet dla ich celów (mogliśmy także 272 spostrzec, że ich zapał z książki na książkę kieruje się ku różnym celom). Jednak dopóki płoną entuzjazmem, wszystko musi się nagiąć do ich woli, choćby tylko na chwilę (podobnie - obawiam się - jak sąd ich zwolenników; to wielkie pole do popisu dla potencjalnych guru). Być może więc ten obsesyjny charakter zainteresowania atlantologią wyjaśnia, czemu jej miłośnicy gotowi są znosić jałowość części materiału, z jakim mają do czynienia (oczywiście, nie należy wszystkiego przypisywać obsesji - w przypadku "dowodów" tak wątpliwych i niespójnych, jak to bywa w atlantologii, często każdy argument jest na wagę złota). Nie chcę przez to powiedzieć, że wśród zawodowych archeologów nie było ludzi cierpiących na obsesję na punkcie swoich badań i teorii, gotów jestem jednak zaryzykować twierdzenie, że dużo częściej spotyka się ich pośród amatorów z obozu "alternatywnego". W parze z obsesją występuje drażliwość, której nasilenie jest wprost proporcjonalne do odległości, jaka dzieli "alternatywną" teorię od opinii profesjonalistów. Im dziwniejsza hipoteza, tym bardziej zjadliwa reakcja na krytykę; za przykład niech posłużą nam inwektywy, jakimi obrzucał akademickich archeologów le Plongeon. "Nie tylko nie mają pojęcia o starożytnej cywilizacji amerykańskiej, ale sądząc z listów znajdujących się w moim posiadaniu, większość z nich nie chce się niczego na ten temat dowiedzieć. (...) Tak zwani uczeni jako pierwsi występują przeciw każdemu nowemu pomysłowi i jego rzecznikom. Ich opozycja nie ustanie, dopóki arogancja i zarozumiałość rzekomej wiedzy nie opuści na dobre murów college'ów i uniwersytetów". To badacze pracujący w college'ach i uniwersytetach położyli podwaliny naszej wiedzy o prehistorii Ameryki - le Plongeon był przypadkiem tak skrajnym, że dziś już nawet atlantolodzy rzadko powołują się na jego prace. Wciąż jednak - podobnie jak on -atakują nauczycieli akademickich. Oczywiście pod wieloma względami jest to najzupełniej naturalne, a nawet świadczy o ich roztropności. Jeżeli wysuwam nową, śmiałą hipotezę, sprzeczną z poglądami wyznawanymi przez zawodowców reprezentujących daną dziedzinę wiedzy, powiedzmy archeologów, i oni moją hipotezę krytykują, lub co gorsza ignorują, nietrudno o to, żebym poczuł się dotknięty. Być może w głębi duszy będę się nawet zastanawiać - wziąwszy pod uwagę, że jestem samoukiem - czy się nie mylę. Czuję się niepewnie - a istnieje tak wiele sposobów, by zrekompensować sobie poczucie niepewności. Jeżeli do tego dodamy, że zarabiam na życie sprzedając książki na temat mojej hipotezy, mogę czuć, że nie pozostało mi nic innego, jak wystąpić wojowniczo w jej obronie. Z tego właśnie połączenia czynników osobistych i względów praktycznych zdają się wynikać typowe postawy zajmowane przez tak wielu amatorów w stosunku do zawodowców (ciekawe, że jedyną poza tym dziedziną, w której amatorzy równie zapalczywie zwalczają profesjonalistów, jest medycyna. Na ogół ludzie bez większych oporów zostawiają fizykę czy inżynierię budowlaną w rękach fachowców, natomiast w przypadku medycyny nie brak amatorów podważających fundamenty medycznej ortodoksji i uganiających się za "alternatywnymi" terapiami wszelkiego rodzaju, często bardzo wątpliwej natury. Nasze zdrowie i nasza przeszłość najwyraźniej obchodzą nas silniej niż cokolwiek innego i dlatego czujemy się bardziej uprawnieni do forsowania w tych dziedzinach własnego stanowiska niż w innych. Rzecznicy "medycyny alternatywnej" i "archeologii alternatywnej" powiedzą zapewne w tym miejscu: "i całkiem słusznie", lecz osobiście znałem ludzi, którzy zapłacili bardzo wysoką cenę za "niezależne" podejście do metod terapii. Atlantolodzy często sprawiają wrażenie boleśnie urażonych odrzuceniem - lub co gorsza obojętnością - zawodowców (niekiedy przybiera to postać prawdziwie dziecinnej urazy, jak u ucznia, który uważa, że został niesprawiedliwie oceniony). Postawę profesjonalistów określają, w najlepszym wypadku, jako konformizm i skostnienie, które nie pozwalają im docenić intuicji przedstawicieli obozu "alternatywnego". Na ogół jednak szybko przechodzą od tej łagodnej nagany do oskarżania zawodowców, że nie chcąc się zgodzić z ewidentnymi dowodami prawdziwości "alternatywnych" teorii, bronią własnych posad i reputacji. Niekiedy majaczy w tle wizja mrocznej konspiracji na wielką skalę - z udziałem czynników państwowych i religijnych. Można by rzec, faceci w czerni. Najczęstszy jednak jest zarzut zmowy profesjonalistów. Ktokolwiek zna świat zawodowych archeologów, wie, jak mało przypomina on swoją karykaturę stworzoną przez "alternatywnych" autorów. Archeologia składa się z konkurujących ze sobą szkół, które bynajmniej nie cechują się szczególną pobłażliwością ani dla siebie nawzajem, ani dla wcześniejszego pokolenia badaczy. "Nowa archeologia" lat sześćdziesiątych XX w. z jej naciskiem na metody i metodologie stosowane w naukach przyrodniczych, często krytykowała przedstawicieli starszej szkoły opisowego badania kultury; z kolei archeolodzy "postprocesualni" z ostatnich lat odwrócili się od nauk ścisłych na rzecz bardziej subiektywnego ujęcia, czasem na tyle subiektywnego, że niekiedy staje się ono do pewnego stopnia bliskie "alternatywnej archeologii". Żałuję, że brak miejsca nie pozwala mi zacytować artykułów z "Current Anthropology", by pokazać, co potrafią sobie nawzajem powiedzieć akademicy; znajomość tych polemik zapewne poprawiłaby humor męczennikom "alternatywnej archeologii", chociaż straciliby podstawy, by czuć się "ofiarami" zawodowców. Jakkolwiek może to wyglądać w oczach ludzi z zewnątrz, wzajemny szacunek i popieranie się nigdy nie należały do pierwszorzędnych cech akademickich archeologów. Chłodne traktowanie atlantologów nie wynika ze zmowy i obawy przed utratą ciepłych posadek, lecz raczej z przekonania, że ich wysiłki są jałowe i nie obiecują żadnego przełomu w naszej wiedzy o przeszłości. Dla atlantologów może to być bolesne, ale prawda jest taka, że ich amatorskie spekulacje i bezwartościowa argumentacja po prostu zawodowców nie interesują. Co nam przyjdzie z roztrząsania teorii, które mogłyby potencjalnie wskazywać na prawdopodobieństwo tego czy owego, o ile - wyłącznie o ile - cała sieć wątpliwych założeń, przypuszczeń i domniemań okazałaby się prawdą? A zwłaszcza co nam przyjdzie z roztrząsania wątpliwych teorii, które stoją w sprzeczności ze wszystkim, co wiemy, i których nie sposób poddać weryfikacji? By nie podejmować tak mało obiecującej działalności, archeolodzy naprawdę nie muszą zmawiać się między sobą w obronie własnych interesów. Wręcz przeciwnie, jeżeli ktoś w tym sporze wykazuje solidarność w obrębie własnego obozu, to "alternatywni"; mimo wszystkich różnic i rozbieżności między wizjami Atlantydy, jakie każdy z nich rozsnuwa, to oni zwierają szeregi i zgodnym chórem atakują akademickich archeologów. Tymczasem ortodoksyjna nauka dość szybko przyswaja sobie nowe teorie, o ile są one poparte dowodami: dowodzi tego chociażby zgodne przyjęcie teorii względności i datowania metodą radio węglową w archeologii. Nawet jeśli zachowanie atlantologów jest zrozumiałe, niekiedy ich ataki na profesjonalistów przekraczają granice przyzwoitości. Lepiej by było, gdyby przenieśli się do branży rozrywkowej i zostawili zawodowców w spokoju. To tak, jakby utalentowany iluzjonista ogłosił nagle, że dysponuje prawdziwą "mocą" -jakiegokolwiek rodzaju - i od tej pory kwestionował motywację każdego, kto podawał by ją w wątpliwość. Zwłaszcza, że przy całej swej wojowniczości rzecznicy "archeologii alternatywnej" wprost tryskają entuzjazmem, ilekroć uda im się wykorzystać dla swojej sprawy opinię jakiegoś poważnego nu-kowca. Czasem rzecz sprowadza się do cytowania pracy geologa czy archeologa w kwestii datowania jakiegoś kontekstu geologicznego czy znaleziska archeologicznego, które jest po myśli atlantologów (lub przynajmniej na to wygląda). Częściej wszystko sprowadza się do nadawania rozgłosu teoriom głoszonym przez akademików, którzy wykraczają poza swoją domenę. Na tej zasadzie zaszczytne miejsce w piśmiennictwie atlantologicznym przypada hipotezom z zakresu geologii, wysuwanym przez nauczyciela historii, czy teoriom z dziedziny egiptologii, głoszonym przez geologa. W takich sytuacjach niechęć do zawodowców znika: ich autorytet podkreśla się epitetami w rodzaju "uznani geolodzy" (chociażby był tylko jeden i wyrażał opinie na temat archeologii Egiptu), czy "profesorowie Harvardu" (chociażby znów był tylko jeden i choćby na dodatek twierdził, że rozszyfrował pismo obrazkowe wymarłego ludu, mimo że przez całe życie zajmował się biologią bezkręgowców, co nie wydaje się najlepszym przygotowaniem do studiów językoznawczych). Smutne to, ale nawet wybitne osiągnięcia w jakiejś dziedzinie nauki nie gwarantują nieomylności w innej. Na ogół uczeni wiedzą o tym i trzymają się swoich dziedzin; laicy jednak często nie zdają sobie z tego sprawy i łatwo im zaimponować akademickimi tytułami nawet wówczas, gdy naukowcy wychodzą daleko poza granice swojej specjalności. W tym miejscu można się zastanawiać nad czarodziejskim urokiem słowa "badania". Kiedy byłem dzieckiem, ze słowem tym kojarzyli mi się ludzie w białych fartuchach, z probówkami w rękach, którzy wymyślają coś nowatorskiego. Później zrozumiałem, że oznacza ono samodzielne dociekania - w granicach ściśle określonych standardów i metod weryfikacji uzyskanych wyników - w różnych dziedzinach nauki. Dziś wielu ludziom najwyraźniej wydaje się, że "badania" polegają na czytaniu wszystkiego, co na dany temat znajdziemy w bibliotece czy w Internecie, a potem dokonywanie na tej podstawie różnych spekulacji. W rzeczywistości jest to tylko zabawa w badania, w uczonych. To właśnie przyczyna, dla której wciąż napotykamy w piśmiennictwie atlantologicznym ten sam, znany nam już doskonale skądinąd materiał, lub odkrywamy w przypisach pozornie nowe tezy pochodzące z bardzo starych publikacji. Swoją drogą, to ciekawe, że przypisy stały się tak popularne w książkach z zakresu "archeologii alternatyw- 276 nej" - nadają im pozornie naukowy charakter i służą zacieraniu granic między prawdziwą nauką i "alternatywną" jej odmianą, co wprowadza w błąd nieobeznanych z fachową literaturą czytelników. Z drugiej strony ilustracje atlantologicznych publikacji, a zwłaszcza fotografie, z reguły pozbawione są naukowego charakteru. Tradycyjnie są to marne reprodukcje starych czarno-białych zdjęć przedstawiających różne starożytne zabytki mniej lub bardziej nawiązujące do tekstu; zwykle jedno czy dwa ukazują autora wpatrzonego w hierogli-fy, których nie potrafi odczytać, w jakimś atrakcyjnym miejscu (co nawiązuje do motywu osobistego "dociekania" prawdy, tak często eksponowanego w notach na obwolucie). Brak związku z tekstem i anegdotyczny, osobisty charakter tych ilustracji zdecydowanie odróżnia je od tego, co się widzi w książkach naukowych. Nie bardziej uczone, ale zdecydowanie przyjemniejsze do oglądania są ilustracje w nowszych publikacjach: znakomite zdjęcia o tak wysokiej jakości, że stanowią najlepszą część książki. Nie spodziewam się jednak, że tak wysoki standard ilustracji stanie się normą, gdyż wydawcy tego rodzaju piśmiennictwa zdają się wnioskować - i prawdopodobnie mają rację - że nie przyczyniają się one szczególnie do wzrostu sprzedaży: to ciekawe, że w wieku komunikacji wizualnej to wciąż urok idei przysparza tym książkom nabywców (dobierając ilustracje do niniejszej książki, próbowaliśmy oddać coś z ducha obu tych tendencji w przedstawieniu prac atlantologów). Książki te należy oceniać po ideach jakie prezentują. Starałem się wyeksponować niektóre niedociągnięcia tych teorii i przyznaję, że dobrze się bawiłem. Mam nadzieję, że przynajmniej część moich Czytelników te spekulacje również zabawiły. Myślę, że syndrom Atlantydy istotnie jest w dużej mierze zabawą i - mówiłem to już nie raz - gdyby nie uchodził za nic innego, nie czyniłby wiele szkody (choć lektura poważniej traktujących sprawy atlantologów wcale nie jest taka zabawna). Atlantolodzy jednak przedstawiają to wszystko w taki sposób, jakby chodziło o prawdę. I właśnie pedantyczna wierność prawdzie każe wydać na ten gatunek piśmiennictwa wyrok skazujący, pomimo całej jego zabawności. Nie ostatnim z zarzutów byłoby oskarżenie o rozpowszechnianie fałszywych i potencjalnie groźnych poglądów o przeszłości. Atlantolodzy nie są w tym odosobnieni i w rezultacie miliony ludzi na Ziemi mają głowy pełne nacjonalistycznych i religijnych kłamstw. I zawsze tak będzie. Do pewnego stopnia, w tej, czy 277 w innej dziedzinie dotyczy to nas wszystkich. Jest to wprawdzie pożałowania godna sytuacja, lecz sytuacja nie do uniknięcia. Jeżeli chodzi o twierdzenia dotyczące świata, prezentowane jako wynik racjonalnych dociekań, to powinniśmy robić co w naszej mocy, by wiedzieć, co dzieje się na świecie i co się na nim działo. Nie sposób dociec absolutnej prawdy o wszystkim, są jednak metody, które pozwalają zdobyć pewną wiedzę, powiększać ją z upływem czasu i - co może jest nawet ważniejsze - rozpoznać fałsz. Bowiem mimo całej zabawy, jaką niesie ze sobą mit i tajemnica, prawda - na ile możemy się do niej zbliżyć - sprawia dociekliwemu, pedantycznemu umysłowi większą satysfakcję. I prawda ma swoje uroki (podczas gdy nieprawda niesie ze sobą także niebezpieczeństwa). To pedantyczna dociekliwość wzywa do sceptycyzmu wobec wszelkich hipotez i bezpodstawnych spekulacji, a nie cynizm wobec wiedzy zdobywanej powoli, przy zastosowaniu rygorystycznych kryteriów nauki. Można by powiedzieć o atlantologach i ich czytelnikach, że są zanadto cyniczni i nie dość sceptyczni. Myślę, że to, co naprawdę irytuje zawodowych archeologów i tłumaczy ich niechęć do podejmowania kwestii podnoszonych przez "archeologię alternatywną", choćby w postaci polemicznej, to ich bezpodstawność i bezużyteczność. Inny odstręczający aspekt atlantologii stanowi propagowanie jej wśród czytelników, którym brak przygotowania, by móc ocenić jej wartość. Nie jest tak, że zawodowcy chcą zachować wyniki swych badań wyłącznie dla siebie: odkrycia archeologii przedstawiają szerokiej publiczności książki i programy telewizyjne, nierzadko prowadzone przez wybitnych specjalistów. Zauważyliśmy, że można odnieść wrażenie, jakby ustalenia i cały światopogląd współczesnej nauki dla wielu ludzi były albo nie dość religijne, albo nie dość romantyczne - zapewniam, że atrakcyjność tych ustaleń i poglądu na świat nie prześcignie żadna fantazja (nawet gdyby było inaczej, nie zamieniłbym nauki na fantazje). Może być jednak jeszcze gorzej - dla niektórych nauka jest także zbyt trudna. Aby docenić jej odkrycia, trzeba wysiłku, a jeszcze większego, by pojąć jej fundamentalny pogląd na rzeczywistość. Każdy widzi, że na Ziemi zaszła ewolucja biologiczna, ale zrozumienie mechanizmów mutacji, dziedziczności i doboru naturalnego jest już dużo trudniejsze. Podobnie jest z archeologią: odkrycie bogato wyposażonego grobu Tutanchamona łatwo sobie przyswoić, trudniej zrozumieć religijne, kulturalne i polityczne procesy okresu amarneńskiego w cza- 278 sach Nowego Państwa - kiedy żył ów Tutanchamon - bo to wymaga poważnych i żmudnych badań. Egiptologia jest tylko jedną z wyspecjalizowanych dyscyplin w ramach historii starożytnej i archeologii; archeologia ogarnia zarówno pięć tysiącleci historii, jak i nie zaświadczone pismem milenia prehistorii, aż po miliony lat wstecz. W sumie to mnóstwo wiedzy i nie tak łatwo ją sobie przyswoić i zrozumieć. Z drugiej strony fantazje na temat przeszłości zawsze są proste i łatwe, nawet jeśli towarzyszą im obliczenia astronomiczne i numerologiczne. Fantazje mogą być urzekające, ale taka bywa też prawda o przeszłości - a wysiłek jej zrozumienia jest dużo bardziej stymulujący dla umysłu. Założenia leżące u podstaw atlantologii są zbyt prostackie i prymitywne, by stanowić jakiekolwiek wyzwanie intelektualne. Poznawać proces ewolucji naczelnych, dociekać pochodzenia ludzkiej świadomości i języka albo starać się odtworzyć proces, w jakim osiadłe społeczeństwa rolnicze stworzyły cywilizację - to praca, która naprawdę niesie ze sobą satysfakcję i przystoi ludziom o bystrym i twórczym umyśle. Co więcej, stwarza ona widoki na lepsze zrozumienie naszego miejsca w gigantycznym procesie ewolucji biologicznej i kosmicznej. To urzekające zajęcie i naprawdę głębokie. Spekulacje na temat nadludzi z kosmosu, tajemnych bractw astronomów-kapłanów czy miast zaginionych pod lodem jawią się na jego tle tym, czym są naprawdę: zajęciem żałośnie prymitywnym i bez znaczenia dla poznania prawdy o naszej przeszłości. Koniec