Urszula Kozioł OSOBNEGO SNY I PRZYPOWIEŚCI (wyborek) Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Sen poza sennikami Ktoś Osobny śnił, że był piłką. Dwie drużyny grały Osobnym w palanta lub w inną grę stosowną na temat doktorskiej rozprawy jakiegoś przedstawiciela świata nauki (niestety, nieobecnego we śnie). Osobny śnił, że był własnością drużyny w liliowych majtkach. Ale pomarańczowi wydzierali zuchwale liliowym Osobnego i zdobytą piłką wymierzali liliowym razy. – Odczepcie się ode mnie! – protestował Osobny, jednakże nikt nie wdawał się w to, czy piłka może mieć coś do powiedzenia. Liliowi, gdy odzyskiwali swoją piłkę, natychmiast prażyli nią w pomarańczowych. – Odczepcie się ode mnie – protestował Osobny, ale nikt nie wdawał się w to, co też piłka może mieć do powiedzenia. Gra toczyła się. Rano, gdy Osobny otworzył oczy, poczuł, że uchodzi z niego powietrze. – Odczepcie się ode mnie jedni i drudzy – mamrotał, jednakże i tym razem nie usłyszano go, boisko bowiem było już gdzie indziej i inne już piłki dmuchano dla zawodników, którzy w dalszym ciągu sposobili się do gry w krótkich kolorowych majtkach. Osobny nie mógł zatamować uchodzącego zeń powietrza. Natomiast czuł, że we śnie otarł się mimo woli o filozofię. 4.1969 Kolejny sen Osobnego – fuks Osobny śnił, że był fuksem. Objawił się sobie jako wyścigowy ogier, na którego żaden Gap nie stawiał, ponieważ on nie dawał gwarancji wygranej. Przy tym nie sposób go było zupełnie wyeliminować z gry ze względu na ten łut nieobliczalności, wyróżniający go irytująco spośród pozostałych koni, których wszelkie narowy i zalety zostały przejrzyście skatalogowane. – To niebywałe, na co taki koń może sobie pozwalać wobec nas – powiedział Gap. – Dajemy mu miejsce w stajni, żłób, tor, uprząż, stajennego ze zgrzebłem, dżokeja i poklask, a ten nie tylko biega nadal tak, jak mu się żywnie podoba, ale jeszcze zamęcza nas świadomością dzikiej niespodzianki, którą w każdej wszak chwili gotów nam spłatać. – Wówczas stracę cały majątek, nigdy nie stawiam na to zwichrowane bydlę! – sapnął drugi. – Ani ja – dorzucił trzeci Gap. – Nie, on nas zrujnuje! Jak można tolerować w naszej stadninie konia, który depcze wszelkie prawidła gry, który jest nieobliczalny, absolutnie wyzbyty hamulców i najprostszej przyzwoitości? – Zawsze twierdziłem, że hodowanie takich Osobnych to luksus – wycedził pierwszy. – Któż nam zaręczy, co mu dzisiaj wpadnie do łba. A nuż zacznie rwać do przodu? A kto go obstawił? Nikt. – Jednakże Osobny nigdy nie zbaczał, on trzyma się naszego toru, to ważne – wtrącił Gap milczący aż dotąd. – Czyż nie jest prawdziwą ozdobą stajni? Niech wszyscy widzą, że stać nas nawet na luksus trzymania Osobnego. No cóż, może nas nie stać? Gapy umilkły. Teraz ozwały się konie. – Jesteś mało ambitny, jesteś warchoł i nierób – ofuknęła Osobnego klacz-faworytka, która przez całą noc poprzedzającą biegi pociła się ze strachu, że utraci swój laur. 5 – To nie ogier, to wypchana atrapa! – prychnął następny faworyt. – W nim nie płynie krew, tylko pakuły; oto cała prawda. Pozostałe konie-marudery i byłe faworyty potakiwały chyłkiem. – Czemu milczysz? – nacierała klacz. – Czemu nie chcesz być pierwszy, co knujesz? – Niczego nie knuję – odparł Osobny – rozmyślam tylko, czy „być” oznacza na pewno „być pierwszym”. Konie zastrzygły uchem w ucho. – Ależ tu są wyścigi – rzekła klacz wydymając wargi. – Nie wiem, co to znaczy: wyścig. Po prostu biegam. Kiedy biegnę po torze, zakreślam nogami koło. A gdy uniosę łeb, widzę jeszcze obszerniejsze koło widnokręgu, lecz nie wiem kto je zakreślił. Jeszcze wyżej dostrzegam okrąg nieba i słońce. Myślę o tym, dlaczego niektóre rzeczy są okrągłe, a inne nie. Nasze ciała np. są wydłużone, stajnia jest prostokątna, żłób jest prostokątny i drzwi, i wrota, i kostka cukru także. Nie umiem sobie odpowiedzieć na pytanie, który z tych kształtów – koło czy prostokąt – jest doskonalszy. Dlatego zwalniam bieg. Zastanawiam się. Porównuję. Mógłbym was łatwo prześcignąć, ale wtedy krócej bym biegł i nie spostrzegłbym, że istnieją kształty tak bardzo różne od siebie, z których każdy chce być doskonały. – Phi, on by nas prześcignął! – zarżała klacz. – Tak – odparł Osobny. – Jesteście faworytami dlatego, że ja wolę biegać według własnych reguł. Czy to nie dosyć? – Brednie! – kwiknęły konie. – Co on wygaduje, mąciciel. Gardzi stajnią, bo nie jest okrągła. We łbie mu się przewraca. Kala nasze żłoby. My ryjemy kopytami, a on buja w obłokach. Odszczepieniec! Ogólne rżenie i wierzganie stało się nieznośne. – Dosyć tego furmaństwa. Z drogi! – krzyknął Osobny i szarpnął się do przodu. Porwała go pusta przestrzeń, w którą wgłębił się samotnie, pozostawiając daleko w tyle tętent ścigającego go stada. Oszołomił go pęd. Mknął bez żadnego wysiłku tak daleko, jakby płynął w powietrzu. Jego nogi, wyrzucone w tył i do przodu, zdawały się tworzyć jedną linię z rozciągniętym tuż nad ziemią tułowiem, aż odbierało się wrażenie, że ten koń w ogóle nie ma nóg, że jest płynącym przez powietrze okrętem. Dopiero kiedy zarył w miejscu, na mecie, i w hamującym przysiadzie wzbił tylnymi kopytami grudy ziemi w powietrze, Gapy ocknęły się z zachwytu i z nagłą furią uzmysłowiły sobie własną przegraną. – Jakże on śmiał biec tak, jak biegł, żeby wygrać bez uprzedzenia. Kto go o to prosił, żeby wygrywał, skoro miał tylko zdobić? Kto go tu czekał, kto się nim miał ucieszyć? Stanął Osobny po jednej, a Gapy i konie po drugiej stronie. – To fuks! – mówią konie i Gapy. – Udało mu się, ale tylko raz. Może kiedyś jeszcze raz mu się uda, ale to fuks, nie zawracajmy sobie nim głowy. My mamy swoje wybrane konie, wybrane konie mają swoje Gapy. My zakreślamy swoim koniom tory i tempa. Wybrane konie nie zawodzą swoich Gap. Gapy dadzą swoim koniom kostkę cukru. Świat jest okrągły, ale nie wiadomo gdzie się zaczyna, a gdzie się kończy. Stajnia jest prostokątna, ale wiemy, jak do niej trafić. Kostka cukru nie jest okrągła, ale jest słodka i jest bliżej niż okrąg słońca. Chodźmy do naszej stajni, wróćmy do przegród i żłobów. Gapy mogą polegać na swoich koniach, konie mogą polegać na swoich Gapach. Wszystko w porządku. Zbudziwszy się Osobny spostrzegł, że leży w prostokątnym łóżku pod prostokątną pościelą. Ściany, sufit, podłoga, ba, cały dom był prostokątny. Książki i półki, stół, szafy i biurko miały kształt prostokątny. Okno, ramy, kuchenka gazowa, wanna, lodówka i wóz też były prostokątne. Ale na zewnątrz prężył się krąg ziemi i nieba, a przestrzeń kulista, nie zagrodzona żadnym wejściem ani wyjściem, trwała otwarcie. Osobny stanął w drzwiach. 11.1969 6 Sen Osobnego o poecie i rzeczy irracjonalnej Osobny śnił, że był wirusem; coś zupełnie nieprawdopodobnego! Boskopodobny, bo – i niewidzialny gołym okiem, i androgynny zarazem – był tu i gdzie indziej, w tym i w tamtym, w głębi i na powierzchni, niepochwytny a uchwycający, nieprzenikliwy a wnikający, wieczny i odwiecznie odradzający się. Słowem – był tym, który choć mnoży siebie nieskończenie, nie ubywa go, choć dzieli siebie, przybywa go, choć znika, pozostaje. Stawszy się tym nawiedził sen poety, który zwątpił był właśnie w istnienie rzeczy irracjonalnej. I – czy uwierzycie mi? Poeta ów kichnął przez sen, słowo daję! 4.1970 Zezowata przypowieść Osobnego W tłumie Gap, które rzekomo miały do powiedzenia coś ku pokrzepieniu serc, taki panował tumult, że było aż cicho od wzajemnego niedopuszczania się do głosu. Nic więc dziwnego, że nikt nie zwracał uwagi na Osobnego. Próżno podnosił palce, próżno wiercił się na stołku, wychylał, podskakiwał. Wszyscy – jak śnił – czynili zresztą to samo co on; z równym skutkiem; to jest żadnym. A pokrzepienia serc jak nie było, tak nie było. Wtedy Osobny zrobił zeza. Ale takiego zezaśtego zeza; zeza zezów. Ach, cóż to był za zez! Nie znam Gapa, który nie zagapiłby się na takiego zeza, który nie od-zeziłby go i wnikliwym u-zezieniem nie poczuł się dogłębnie wzeziony w dzieło pokrzepienia przezezujące ze słów Osobnego, który takim to fortelem dorwał się do głosu. – Otóż – wyjaśnił Osobny po przebudzeniu – właśnie dlatego hołduję idei zezostwa; jeżeli krzepiącego słowa nie sposób wyrzec zwyczajnie, należy je uzezić. 4.1970 Jawa i koszmarki Osobny śnił, że został ptakiem – niebieskim; nawet nie było to takie trudne. Po prostu kilkakrotnie skrytykował ostro szefa i ten pod pierwszym pozorem zwolnił go z pracy. Inni szefowie nie mieli ochoty, ani obowiązku zatrudnić Osobnego, który okazał się pyskatym krytykantem. I w ten to prosty sposób Osobny został pasożytem. – Dlaczego nie pracujesz? – zżymały się Gapy nachodząc odtąd Osobnego w dowolnych porach. – Jak długo masz zamiar się jeszcze wałkonić? Osobny biegał od urzędu do urzędu, ale na próżno. Ilekroć na pytanie, co umie, odpowiadał, że potrafi śnić przypowieści, Gapy wybuchały śmiechem. – Patrzcie go, delikacik; czego też mu się zachciewa, a łopatą machać nie łaska? I oto, gdy Gapy w szyderczym podskoku już sunęły ku niemu z kusą, barchanową mantylą i nożycami, by go ostrzyc, już, już, gdy zaszeregowały go między inne bure mantyle, ogolone łby i ułopatowione ręce – poczciwa jawa nadbiegła jak zwykle w samą porę z odsieczą, by go uwolnić z koszmaru, jeśli się nie mylę. 5.1971 7 Geneza pewnego niewypału Osobny śnił, że przyniósł do Gapowni wiersz. – Co tu tak tyka? – spytał Gap naczelny. – Wiersz. – Ale dlaczego on tak tyka? – Bo jest nastawiony na czas – wyjaśnił Osobny skromnie. – Bomba – zawyrokowały Gapy osłuchując tykający wiersz. – Ale bomba! Jednakże wystarczyło żeby Gap-Saper pomajstrował chwilę przy tykającym tekście, by rzekoma bomba zmieniła się natychmiast w nieszkodliwy, sflaczały niewypał. – Co widzę – zatarł ręce naczelny Gap – czyżby Osobny uraczył nas wreszcie papierowym budzikiem? – Ach, to Gap-saper wypuścił z niego czas – wymamrotał Osobny. Gapy przyłożyły skwapliwie ucho do wiersza i rzeczywiście usłyszały w jego środku przeciągły psyk; to właśnie wypuszczony czas uchodził zazwyczaj z podobnym psykiem ze słów. – Już nie tyka! – ogłosił pierwszy Gap. – Niczego nie tyka! – Przestał chodzić! – zawołał drugi. – I obchodzić! – przyświadczył trzeci. – Znakomicie, teraz możemy go puścić – zadecydował Gap naczelny i uśmiechając się r o z b r a j a j ą c o zaprosił Osobnego do dalszej owocnej współpracy. 5.1971 Noworoczny raport z Gapowni Na obszar Gapowni składają się trzy zasadnicze prowincje: Wybałuchowo, Fanfolin i Pipidów Denny, w których mieszkają odpowiednio rozmieszczeni Wybałuchowie, Fanfole i Pipidzi. Stolicą całej Gapowni jest Pipidów Denny, ale o tym w następnej relacji. Przybysza z zewnątrz uderza przede wszystkim tutejszy specyficzny moralnie klimat, nie tyle ostry i nie tyle łagodny, co zaduchliwy i w pierwszej chwili powodujący zawroty głowy, nudności, tudzież uczucie ogólnego zamroczenia, co po chwili staje się nawet doznaniem przyjemnym, a nawet nieodzownym. Gapowie jest to lud krępego umysłu, przysadzistych uczuć, z wejrzeniem ukierunkowanym spodełbowo nawet w sytuacjach jak najbardziej kordialnych. Mają silnie zakorzeniony zmysł smaku. Gdym ich uraczał redakcyjną „Fenolówką”, pili skwapliwie nie zaprzestając się przecież wybrzydzać na ów likwor firmowy i w melancholijnym zapamiętaniu powtarzali przy każdym łyku: „Iii... jednak to nie to samo co nasz barszcz”. Zgodnie z wielowiekową tradycją większość Gapów nosi się z cudzoziemska, oblegając z bezprzykładną cierpliwością nieliczne tubylcze komisy i salony Gaps-Banków. Na tym tle od kilkuset lat dochodzi do ostrych ideowych sporów wewnętrznych, ponieważ w przeciwieństwie do Wybałuchów i Fanfolów Pipidzi głoszą, że wszelkie formy cudzoziemstwa ich mierzą. Gapowie bywają zazwyczaj – z winy specyficznego moralnie klimatu, który sprawia wrażenie, jak gdyby po prostu nie został w porę przewietrzony – nieruchawi i ospali. Paznokci przycinać nie lubią, natomiast pasjami strzygą włosy tak własne, jak cudze. Ponieważ strzyżenie włosów stało się jedną z nielicznych czynności zdolnych wyrwać Gapów ze stanu przyrodzonej im apatii, rozważa się obecnie projekt umieszczenia w godle państwowym odpowiedniego wizerunku maszynki fryzjerskiej. Ale i na tym tle od kilkuset lat dochodzi do ostrych, bezkompromisowych starć ideowych, ponieważ Wybałuchowie twierdzą, że strzyżenie włosów powinno przebiegać od lewej do prawej strony głowy, podczas gdy Fanfole i Pipidzi nieprzejednanie stoją na stanowisku przeciwnym. 8 Przybysza z zewnątrz zadziwić musi niebywały i raczej nieuzasadniony historycznie antagonizm narastający pomiędzy mieszkańcami trzech prowincji, z których każda uważa siebie za rdzenną kolebkę Gapowni, dając jednocześnie do zrozumienia, że mieszkańcy obu pozostałych prowincji stanowią element napływowy i przez to podejrzany. W nieskrępowanym obiegu krążą tu takie narodowe porzekadła, jak „Chcą spipidować nasz kraj”; „Znów się coś zafanfoliło”; „Wybałuchem był i Wybałuchem zostanie”; „Nie fanfol, Fanfolu”; „Do Pipidówy z tym”; „Pachoł z Fanfolina” i tak dalej. Specyficzność wigoru mieszkańców Gapowni charakteryzuje się tym, że po szybko wznoszącej się fazie wstępnego ożywienia następuje nagłe jego klapnięcie. Problemem tym zajęła się ostatnio specjalna komisja uczonych, którym w toku licznych eksperymentów udało się wyłonić z fazy wstępnego ożywienia Gapów tak zwane „emocjony”, które odpowiednio dozowane mogłyby zrewolucjonizować psychofizyczną konstrukcję mieszkańców Gapowni. Odkrycie to zostało przyjęte z entuzjazmem przez cały naród, który na znak swego poparcia dla nauki przystąpił do masowego i już w tej chwili nałogowego zażywania „emocjonów”. Ale czymże jest „emocjon”? Najprościej mówiąc, jest to bodziec lub – jeszcze lepiej – suma bodźców promieniujących pobudzająco na psychofizyczne ośrodki pobudzanego. W stadium obecnym „emocjony” czerpie się głównie z szerokiej sieci „emocjonałów” zainstalowanych zarówno w pomieszczeniach publicznych, jaki prywatnych, choć jak wykazali ostatnio stołeczni uczeni pipidzcy – „emocjony” leżą wręcz na ulicy, a naturalne ich złoża są tak zasobne, że już w najbliższym czasie planuje się ich szeroki eksport, zwłaszcza do krajów dotkniętych okresowymi falami niszczących zamyśleń. Spośród rozlicznej masy „emocjonów” najbardziej treściwy i pożywny wydaje się „emocjon X” z wyróżnikiem barwy białej i czarnej oraz „emocjon Y”, którego wyróżnikiem jest wysoki współczynnik natężenia bodźców. Trzeba zaraz na wstępie wyjaśnić, że o natężeniu i barwie „emocjonu” decyduje przede wszystkim jego konkretne ukierunkowanie „za” lub „przeciw” komuś lub czemuś; np. przeżycie estetyczne wynikłe – dajmy na to – z obcowania ze sztuką, choć mieści w sobie także szeregi emocjonów, nie podrażnia w pożądanie jednoznaczny sposób wigoru osoby pobudzanej. Można by wręcz zaryzykować tezę, że „emocjony” wyniesione z obcowania ze sztuką są w zasadzie puste, w każdym razie nadpsute intelektualnym zanieczyszczeniem. Najwartościowsze wydają się „emocjony” promieniujące ze stadionów, aren, ringów i tym podobnych pól bitewnych zarówno w odbiorze bezpośrednim, jak też pośrednim, a więc poprzez kanały „emocjonałów”, za jakie m.in. uważa się tu ekran telewizyjny. Co nazywamy białym, względnie czarnym „emocjonem”? Opisowo mówiąc, jeśli białym „emocjonem” nazwiemy gola wbitego przez naszą kadrę przeciwnikowi, wówczas czarnym określimy gola wbitego przez przeciwnika w naszą bramkę. Nie przypadkiem odwołuję się tutaj do sfery odczuć znanych każdemu rasowemu kibicowi. Właśnie przy kolektywnym współuczestnictwie w rozgrywkach lub przynajmniej przy zachowaniu świadomości takiego kolektywnego przeżycia w wypadku pośredniego odbioru poprzez kanał „emocjonału” następuje owo najbardziej pożądane scalenie się oddzielnego aż dotąd „emocjonu X” z „emocjonem Y”, które z pobudzanego wyzwala stężenie bodźców o najwyższej jakości. Przedmiotem troski uczonych psychologów i socjologów Gapowni stało się teraz to, by nie roztrwonić tego olbrzymiego potencjału wyzwalanej energii, a raczej spożytkować go dla dobra ogólnego. Zainicjowano bezpardonową dyskusję na temat tego, co uważa się za dobro ogólne. Zdania są niezachwianie podzielone. Tymczasem uczonym humanistom jako pierwsi z pomocą pośpieszyli pipidzcy inżynierowie deklarując, że dopóki dyskusja nie rozstrzygnie problemu w sposób jednoznaczny, oni, nie tracąc czasu, postanawiają w oparciu o zgromadzony potencjał energii wytoczyć w szlifierniach Fanfolina i Wybałuchowa pipidzką, uniwersalną zakrętkę. 1.1972 9 Doniesienia z Gapowni (1) Żeby uniknąć dalszych nieporozumień i wykrętnych pomówień, stwierdzam co następuje: Obszar Gapowni rozciąga się na jednym z półwyspów subkuli snu. Jedna z trzech prowincji, Pipidów Denny, leży na południu, w delcie głównej rzeki Psuli, wpadającej w Ocean Cuchliwy, i ostrym klinem wcina się aż na północ, między dwie pozostałe prowincje, z których lewobrzeżna, Wybałuchowo, rozciąga się w paśmie Wzgórz Zgagarannych i od wschodu graniczy z Morzem Smarnym, podczas gdy prawobrzeżna prowincja, Fanfolin, położona na miałkich gruntach, chlubi się malowniczą Zatoką Czkajską i od zachodu graniczy z bajecznie kolorowym, pawiookim Oceanem Ropieńskim. Naturalną granicę północną. Gapowni tworzy niedostępny łańcuch gór Szarokomórczych, w które rzadko kiedy i mało który Gap się zapuszcza. Głównym dopływem Psuli jest wybałuszańska Kacunia. Fanfole natomiast zupełnie niesłusznie roszczą sobie pretensje do Psuli, która aczkolwiek istotnie bierze swój początek w jednej z depresji Zatoki Czkajskiej, to przecież przeniosła swą deltę na bardziej odpowiadające jej rdzenne grunty Pipidów. Fakt ten stał się kością niezgody między Pipidami a Fanfolami, którzy poza tym mają do swej wyłącznej dyspozycji jedną z głównych odnóg Psuli, a mianowicie Miągwę, uchodzącą wprost do Oceanu Ropieńskiego. Należy tu podkreślić, że pretensje Wybałuszan do współgospodarzenia nurtem Miągwy z racji nieznacznego zahaczenia jej koryta o ich grunta są po prostu śmieszne. Niemniej fakt ten stał się kością niezgody między Wybałuszanami i Fanfolami. Stolica kraju, Pipidów (z czym nie mogą pogodzić się ani Fanfole dążący do przeniesienia stolicy w malownicze Czkajewo, ani Wybałuszanie mający także własne propozycje na ten temat, co stało się kością niezgody między nimi a Pipidami), położona jest w samym sercu półwyspu na wysokości Zatoki Czkajskiej z jednej, a portu Skaców w delcie Kacuni – z drugiej strony. A oto główne dzielnice stolicy: Patałasin, Bubkowo i Zadupniewo-Zdrój. Centrum stolicy stanowi Pipol Główny. Rokrocznie, ze zmiennym szczęściem, odbywają się tu jawne targi o władzę w ścisłym kręgu utytułowanych Patałasów; Zadupieniów, Bubków i Pipolów. Aktualnie toczy się zażarta rywalizacja finałowa między Bubkiem Naczelnym i Pipolem Łysawym. Ale o tym w następnej relacji. * Ulubionym słowem Gapów jest forma osobowa czasownika „podjeśćse”. Na ulicy, w barach, muzeach i w urzędach wciąż obijają się o uszy strzępy koniugacji: podjademse, jak sepodjem, podjadbymse, alem sepodjad itd. Narodowym przysmakiem Gapów – niezależnie od prowincji – jest tak zwana drygla albo trzęsawa przyrządzona pikantnie ze śliny plendry żyjącej w nurtach Psuli i jej dopływach. (Nawiasem mówiąc, poza plendrą nie udało się już nic żywego wyhodować w tutejszych rzekach). Plendra (zwana przez Wybałuchów „ślinichą”, przez Fanfoli „ciągutkiem”, a przez niektórych Pipidów „nygusem”) jest zupełnie nowym gatunkiem ryboidalnym, jaki w toku licznych eksperymentów chemicznych przeprowadzanych z wodami tutejszych rzek dało się uczonym wyłonić i – co ważniejsze – utrzymać przy życiu. Aczkolwiek długość jej osiąga półtora metra, mięso plendry jest, niestety, niejadalne ze względu na intensywnie przykry zapach, którym nasiąka w rzece z racji zupełnie łysej skóry pozbawionej łusek w toku licznych procesów adaptacyjnych. Ostatnio mieszkańcy stolicy wylansowali nawet nową nazwę plendry „cuchliszka” i ta właśnie nazwa cieszy się ogromną popularnością wśród ludu zwłaszcza. Pod wpływem fizycznego bólu plendra wydziela obficie ślinę zasobną w dużą ilość fosforu, żelatyny i w ogóle witamin. Nic dziwnego, że Gapowie stali się namiętnymi 10 wędkarzami. W przeciwieństwie do barbarzyńskich obyczajów, panujących gdzie indziej w świecie, Gapowienie uśmiercają plendry, ale po uzyskaniu pożądanej śliny, zwanej plendrzycą, wypuszczają ryboida na powrót do rzeki. A oto wypróbowany sposób na pobieranie plendrzycy: Złowioną plendrę bezzwłocznie umieszcza się w specjalnej uprzęży zawieszonej na drążkach w ten sposób, by jej łeb zwisał wprost nad uprzednio ustawionym naczyniem. Dla wywołania uczucia bólu, niezbędnego do spowodowania obfitego ślinienia się plendry, należy spryskiwać jej ogon wrzątkiem z uprzednio przygotowanego kubełka. Przy umiejętnym postępowaniu da się wytoczyć z przeciętnej plendry około kwarty plendrzycy. Następnie należy szybko uwolnić ryboida i wpuścić do wody, gdzie – a nuż wydobrzeje i posłuży następnym amatorom drygli. Dryglę zapija się najchętniej barszczem, dalej – pędzoną z niego (nawiasem mówiąc: nielegalnie) „gapówką”. Natomiast rytualny napój „piva” zasługuje na osobny rozdział, gdyż wiąże się z tutejszą religią. * Patronką kraju jest Santa Piva. Na jej cześć wznosi się tu liczne kapliczki ciosane topornie przez tutejszych prymitywów, a zatem koślawo i naiwnie, choć nie bez swoistego wdzięku. Przybysza z zewnątrz szokują w pierwszej chwili rozliczne wota poczynione z banalnych na pozór kapsli od butelek, szczodrze wysypanych pod progi kapliczek. Nie sposób jednak po namyśle odmówić temu zjawisku piętna oryginalności. Licznie zgromadzeni wyznawcy Pivy ujmują liturgiczne naczynie zwane „kuflem” i spijają zeń preparat ciekły, przyrządzony z wyciągu czczonych tu roślin. Spełniając niezliczone toasty ku czci patronki, przywołują z żarliwą niecierpliwością jej imię, po czym popadają w rodzaj ekstazy, a nawet zwalają się bez czucia w tajemnym zachwyceniu na ziemię, Inni bełkocząc odchodzą na tyły kapliczki, gdzie tryumfalnie, w euforii poddają się rytuałowi fizjologicznemu, nawiązując w sposób nieco może strywializowany do pradawnych modlitw o deszcz; w ten oto sposób wywiedlibyśmy kult Pivy z zamierzchłych kultów agrarnych. * Gapowie nie potrafią usiedzieć z założonymi rękami. Żeby utrzymać palce w stałym ruchu, kupują specjalnie oznakowane kolorowe prostokąciki z tekturki i od rana do nocy nie tylko stale noszą je przy sobie, ale również posługują się nimi zręcznie we wszystkich możliwych, a nawet niemożliwych sytuacjach. Przybyszowi z zewnątrz już od wczesnych godzin porannych rzucają się w oczy zapamiętałe ćwiczenia, jakim oddaj ą się tubylcy przy pomocy talii owych tekturek zwanych kartami. Odnosi się wrażenie, że Gapowie nawiązują znajomości poprzez karty, chodzą do pracy ze względu na karty, w które grają zarówno w czasie przeznaczonym na dojazd, jak i na powrót, nie mówiąc już o czasie urzędowania. Widziałam chirurga, który w trakcie operacji grał w karty ze swoim asystentem i pielęgniarką, spowiednika, który grał w karty ze spowiadającym się, trzech grabarzy, grających z nieboszczykiem w funkcji „dziadka”, ba, nawet Pipida pospołu z Fanfolem i Wybałuchem, choć w niezgodzie – ale przecież grających ze sobą wspólną partyjkę! Ot, krótko mówiąc, Gapowie to naród towarzyski wbrew pozorom, a przede wszystkim – zgrany. Muszę wyznać, że widok nie opuszczonych, ale stale właśnie zajętych rąk sprawia budujące wrażenie. 3.1972 11 Osobnego przygoda ze słowami Od pewnego czasu Osobny śni, że przeciw niemu toczy się proces. Napisał bowiem książkę nie podając nazwisk autorów słownika ojczystej mowy. Kiedy prokurator zadał mu pytanie, czy jego książka napisana jest w mowie ojczystej, musiał odpowiedzieć twierdząco. Wówczas oświadczono mu, że identyczne słowa, jakich użył w swej książce, znajdują się w słownikach ojczystej mowy. Temu nie mógł zaprzeczyć. Nalegano, żeby przyznał się, że słowniki te były mu znane. Kiedy się żachnął, usłyszał, że znajomość ich łatwo mu udowodnić; wystarczy porównać słowa użyte przez niego z tymi, które mieszczą się w słownikach; brzmią identycznie. Wobec tych argumentów Osobny zamilkł. Tak też skazany został na wykluczenie z mowy za przywłaszczenie sobie cudzej pracy, a przede wszystkim – za nieobliczalne zburzenie alfabetycznego układu słów, ich logicznej kolejności i porządku. 7.1973 Narodziny stylu W Gapowni każdego roku wylosowuje się ze słownika jeden wyraz, by skazać go na roczną banicję i w ten sposób wypocząć od jego dręczącej obecności. Na ów wylosowany wyraz, który natychmiast wyjęty bywa spod prawa, ceduje się wszelkie pretensje i podejrzenia, ale przede wszystkim – przemilcza się go i pomija w rozmowach. Kiedy Osobny znalazł się w Gapowni, los właśnie padł na wyraz „drzewo”. Wbrew dobrym obyczajom Osobny pozwolił sobie na publiczną wypowiedź, że lubi wysokie drzewa. Stropione Gapy powzięły podejrzenie, że Osobny zamierza zniweczyć Gapownię. No bo skąd takie przejęzyczenie? Czyż upodobanie do wysokich drzew może nie brać się stąd, że takie drzewa nadają się np. na szubienice, na stos i w ogóle na podpałkę? Próżno Osobny przekonywał żarliwie, że miał na myśli coś zupełnie innego, a mianowicie to, że lubi wysokie drzewa. Odtąd jednak musiał zrewidować swój język. Nie było to proste. Przebywał bowiem w kraju, gdzie na każdym kroku natykał się na drzewo, na całe zespoły drzew i ich kolonie. Po namyśle pełnym wahań postanowił w końcu zastąpić wyraz „drzewo” wyrazem „klucz”. Gdy przy najbliższej okazji powiedział do Gapów: „klucz rodzi owoce”, przyjęto tę wypowiedź jako metaforę, aforyzm, paradoks – słowem, jeszcze jeden bzik stylistyczny. – Dlaczego udziwniasz rzeczywistość? – pytały Osobnego Gapy. – Czemu odchodzisz od realizmu? – A co rodzi owoce? – zapytał ostrożnie Osobny. – Praca! – odparły wymijająco Gapy. I spróbujcie się z takimi dogadać. 8.1973 O narzędziach Kiedy Gapownię nawiedziła zupełnie niespodziewanie plaga kotów i myszołowów, których nie było czym karmić ze względu na całkowity brak myszy, kilkadziesiąt lat wcześniej wytępionych doszczętnie przy pomocy preparatu PSI, Gapy postanowiły usypać górę, by ta porodziła upragnioną mysz niezbędną do założenia przyszłej hodowli tych skądinąd pożytecznych gryzoni, nadających się wyśmienicie na karmę dla ssaków i ptaków. Celowość istnienia kotów i myszołowów przez nagłą nieobecność myszy w przyrodzie została niesłusznie podważona. 12 W tym celu każdemu z Gapów jako narzędzie do usypywania góry przydzielono starą ramę od portretu. Od tego czasu widywało się Gapy, które codziennie wymachiwały pracowicie rękami uzbrojonymi w ten sprzęt, natomiast wciąż jeszcze mimo upływu lat nie widziało się usypanej góry, choć mówiono, że ona jest już prawie gotowa. A może miała to być góra przeźroczysta? Tymczasem w Gapowni krążyły coraz powszechniejsze pogłoski, że ten czy ów Gap widział na własne oczy mysz; podobno była to mysz biała. Nie sposób było jednak stwierdzić tego z całą pewnością, choć coraz chętniej dawano tym pogłoskom wiarę. Z biegiem czasu, gdy część myszołowów została pożarta przez koty, a część kotów, zwłaszcza młodych, wpadła w szpony myszołowów, traf chciał, że obok miejsca, w którym usypano górę, która miała porodzić mysz, utknął bezpański transport z taczkami. Gapy orzekły jednomyślnie, że – aczkolwiek wstydziły się przedtem mówić o tym głośno – wiedziały od samego początku o przydatności starej ramy od portretu jedynie do przelewania z pustego w próżne, natomiast do usypywania góry najlepszym sprzętem jest właśnie taczka. Były tak dalece spragnione autentycznego czynu, że ledwo ujęły taczki w ręce, a już zaczął się spoza ich pleców wyłaniać wyraźny zarys góry. I pewnie byłyby tę górę usypały do końca, gdyby nie to, że w twórczym zapale wydrążyły tuż obok niej absolutnie nieprzewidziany dół, lej, z którego pochopnie czerpały glebę na swoje zaplanowane wzniesienie. – Co my właściwie robimy! – pytały stropione Gapy. – Czy kopiemy dół, czy też usypujemy górę? – Trzeba ten dół natychmiast zasypać! – wołały jedne i zaczęły pośpiesznie spychać górę do wydrążonego dołu. – Ale najpierw musimy usypać swoją górę! – wołały drugie Gapy, wyrywając tym pierwszym taczki pełne ziemi, by na powrót kierować je na wierzchołek. Powstał nieopisany harmider. Nad Gapownią zawisła wizja ogólnej frustracji, alienacji i konsternacji. Wtedy wystąpiła Rada Starszych Gapów. Orzekła, że wszystkiemu winne są taczki. – To nie są nasze narzędzia – mówiły stare Gapy – to nie jest nasz sprzęt. Ot, macie teraz nauczkę na przyszłość – mówiły. – Trzymajmy się starych, wypróbowanych ram od portretu – mówiły. – Jeśli nawet – mówiły – nie zdołamy usypać nimi góry, ustrzeżemy przy ich pomocy nasze marzenia – mówiły – o górze i myszy oraz ustrzeżemy naszą za nimi tęsknotę, która – mówiły – nie pozwoli nam nigdy zatrzymać się w miejscu, choćby przez ten czas wszystkie koty i wszystkie myszołowy miały pozdychać czy podusić się wzajemnie, ale czy – mówiły – chodziło nam kiedy wyłącznie o te koty i myszołowy, czy na pewno chodziło nam tylko o nie? Gapy orzekły jednomyślnie, że aczkolwiek wstydziły się przedtem mówić o tym głośno – wiedziały od samego początku, że taczka nadaje się jedynie do ciasnego, dosłownego przesypywania ziemi z miejsca na miejsce, natomiast porywające marzenie realizować można jedynie posługując się sprzętem zrobionym ze starej ramy do portretu. Były tak dalece spragnione symbolicznego, wieloznacznego gestu, że ledwie ujęły w ręce swoje narzędzia, a już spoza ich pleców wyłoniła się najwyraźniej wyniosła sylweta przeźroczystej, imponującej góry. Znalazło się wiele Gap, które – podnosząc wysoko kolana i sapiąc z wysiłku – demonstrowały ciekawskim, że można by wspinać się nawet na nią, choć wcale nie jest to takie proste. Reszta, zaklinając się na pamięć ojców, opowiadała o białych myszkach, które coraz stadniej widywane były w Gapowni. By sprostać ich urodzajowi, drążono tu i ówdzie norki. Byli też tacy przezorni, którzy otwierali warsztaty pułapek na myszy, i stało się miłym obyczajem narodowym, że każdej jesieni urządzano kiermasze, na których każdy mieszkaniec Gapowni mógł nabyć pięknie wykonaną, kolorową pułapkę, która zdobiła potem przez rok jego mieszkalne wnętrze. 8.1973 13 Doniesienia z Gapowni (2) Gapownia tylko na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie monolitu. Osobny rychło się jednak przekonał, że na terenie tego kraju działają co najmniej trzy antagonistyczne ugrupowania Gapów, a mianowicie: Wybałuchy, Fanfole i Pipidzi. O Wybałuchach trudno właściwie orzec coś konkretnego, jako że lud ten od kolebki specjalizuje się w nabieraniu wody do ust. Hasło dnia Wybałucha brzmi: swoje robić i nie puszczać pary z gęby. Nie znaczy to, że mówienie uważa się tu za czynność niepożądaną. Wręcz przeciwnie. Rasowy Wybałuch mówi dużo i chętnie, jednakże zna sposoby, żeby mówiąc – nie wygadać się przypadkiem z tym, co naprawdę myśli, o ile w ogóle myśli. Ulubionym porzekadłem rasowego Wybałucha jest: aczkolwiek niejako przeto ewentualnie, wszakże mimo otóż poniekąd. Nic dziwnego, że znakomita większość krytyków w Gapowni rekrutuje się spośród elity Wybałuchów. Mimo to przeciętny Wybałuch – jak sama nazwa wskazuje – powinien nie tyle eksplodować racami intelektu, co umieć wybałuszać się w porę. Nieco inaczej wygląda sprawa z Fanfolami. Rasowy Fanfol już od kolebki żywi głębokie przekonanie, że choćby się nie wiem jak ufanfolił, to i tak nie dofanfoli się niczego, jako że świat został dogłębnie i raz na zawsze sfanfolony u zarania dziejów przez bliżej nie znanego Naczelnego Fanfola. Kiedy kto zagadnie Fanfola o cokolwiek, ten wzrusza jedynie ramionami i powiada: Przestań fanfolić. Mimo to rasowy Fanfol nie przestaje dociekać istoty fanfolstwa, nad którym ubolewa, które usiłuje przekraczać, z którym się zmaga i mocuje zwłaszcza między czternastym a dwudziestym rokiem życia, dopóki nie rozmiłuje się w przysługującym mu błogostanie wszechwładnego fanfolstwa. A jeśli nie, wówczas umiejętnie dozowany łyczek wytrawnej fanfolówki przywraca mu wiarę w wyjątkowość jego losu. Jak łatwo zgadnąć, z kręgów fanfolskiej elity wywodzi się znakomita większość artystów Gapowni. Jednakże podstawową czynnością przeciętnego Fanfola jest szare, niewdzięczne i żmudne fanfolenie. W przeciwieństwie do Fanfolów, Pipidzi radzi są ze swego pochodzenia, ba, wręcz chlubią się tym, że są Pipidami. Jeśli się czymś martwią, to tym jedynie, że Gapownia jest jeszcze nie dość pipidzka. Zapipidzić całą Gapownię – oto ich cel, który zresztą realizują skrzętnie i z piosenką na ustach. Pipidzi gardzą Fanfolami i nie ufają Wybałuchom. Są przekonani, że jedynie Pipidzi, dźwigając ciężary kraju na swych barkach, stanowią przodujący element Gapowni. Żeby zmniejszyć wpływy niechętnych sobie Fanfolów i Wybałuchów, Pipidzi produkują seryjnie uniwersalne pipole i wrzucają je do wspólnych studni. Wybałuch, a nawet Fanfol, jeśli połknie z wodą takiego pipola, staje się nieco spipidziały, wewnętrznie rozdarty i chwilowo niezdolny do wybałuszania się oraz fanfolenia. Dlatego Fanfole wchodzą niekiedy z Wybałuchami w nietrwałe sojusze i produkują wspólnie antypipole, które zażywają profilaktycznie podczas stania w kolejkach ichnich gapowskich SAMÓW, choć w głębi duszy nie bardzo wierzą, żeby byle Pipid zdołał kiedykolwiek odfanfolić albo odwybałuszyć ich istotę. Antypipole mają działanie euforyczne, pobudzają ośrodki śmiechu. Pipidzi, widząc śmiejących się Fanfolów i Wybałuchów, domyślają się z miejsca, że serię świeżo wpuszczonych do studni pipoli znów diabli wzięli. I chodzą sobie zafrasowani. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. W gruncie rzeczy bowiem zarówno jedni, jak i drudzy są przede wszystkim Gapami. Osobny śnił, że w Gapowni znalazł się w tym akurat momencie, kiedy pipidzkie Gapy postanowiły uruchomić wspólną dla wszystkich fabrykę problemów. – Czas najwyższy – mówiły – żeby odrobić zaniedbania w tej dziedzinie powstałe na skutek wewnętrznych waśni rozdmuchiwanych niezdrowo zarówno przez Gapy fanfolińskie, jak i wybałuszańskie. Nasza egzystencja ani chwili dłużej nie może pozostać bezproblemowa. Stać nas na to, żeby każdy Gap miał na własność, do swego osobistego użytku, co najmniej jeden, a może nawet i trzy 14 problemy. Dalsze odsyłanie potrzebujących do korzystania z problemów wspólnych jest w dzisiejszej dobie anachronizmem. Szary Gap, który wydelegował swoich przedstawicieli na dzisiejszą naradę, ma prawo oczekiwać, że zapewnimy mu takie warunki, żeby się tego własnego problemu dorobił, jeśli nie dziś, to przynajmniej do jutra na raty. Nic dziwnego, że takie postawienie sprawy oburzyło Gapy z Fanfolina. Odparły więc, że inwestowanie ciężko zapracowanych pieniędzy w fabrykę problemów jest pomysłem iście pipidzkim. Tylko Pipid nie wie, że rasowy Gap ma aż nadto problemów chociażby z racji swego niepojętego fanfolstwa. Oddzielanie problemu indywidualnego od problemu wspólnego w sytuacji, kiedy jeden i drugi jest aż do cna przeniknięty fanfolstwem i z niego bierze swój początek i ciąg dalszy, świadczy jedynie o niezrozumieniu istoty rzeczy. Trzeba być kompletnym Pipidem, żeby tego nie pojąć. Zbawienie Gapowni leży w odproblematyzowaniu życia zarówno w planie zbiorowym, jak i indywidualnym. Jeżeli produkcję w założonej już przez Gapy pipidzkiej fabryce da się zwekslować na te tory, Gapy fanfolskie będą mogły nie tylko przyklasnąć inicjatywie swoich kolegów, ale i partycypować w inwestycjach kolejnych. Wybałuchy stwierdziły stanowczo, że owszem aczkolwiek niejako wszakże, to mimo otóż poniekąd. W tej sytuacji po burzliwej dyskusji Gapy pipidzkie postanowiły na pewien czas w swojej fabryce przestawić produkcję z problemów na wytwórnię pętelek. Bo rzeczywiście: problem raz jest, a raz go nie ma. A pętelka, jak to pętelka. Zawsze o coś tam się ją przecież zahaczy. 6.1975 Osobny a opowieści grozy Naczytawszy się – jakże chętnie wznawianych ostatnio! – opowieści o duchach, diabłach i tym podobnych niesamowitościach, Osobny stał się niespokojny, rozdrażniony i zabobonny wręcz. Bo cóż by to było, zastanawiał się, gdyby się okazało raptem, że diabeł jednak istnieje? Sama myśl o tym kryje w sobie coś złowróżbnego. I rzeczywiście. Pewnego powszedniego dnia, który był podejrzanie zwyczajny i pogodny, odwiedziło go kilka zaprzyjaźnionych osób. I wtedy właśnie nastąpiła katastrofa. Osobny poczuł nagle, że ni stąd ni zowąd wstępuje w niego bestia, co mówię – zrazu bestyjka raczej, niby malusia, niby niewidoczna na pierwszy rzut oka, a... straszna. Wstępuje pomalutku i rośnie. Rośnie. Ki diabeł! Zanim Osobny połapał się w sytuacji, ona hyc! Już dosiadła czubka jego języka i pooszła! Próbuje ją Osobny uchwycić, zdławić, połknąć, ale gdzie tam. Nie minęła chwila gdy poczuł, że jego własny język zaczyna galopować niczym rozhukane bydlę, i to galopować osobno, jakby poza nim. I już odrywa się od niego, już jest gdzie indziej niż Osobny, już nabiera własnego życia ten potwór, jaszczur smoczy, już i jego samego z nóg ścina chlaśnięciami mięsistego ogona, a co dopiero mówić o przerażających harcach, jakie wyprawia na konto swego pana w całym jego domu! Wszystko, co Osobny miał zataić, jego znarowiony jęzor wypaplał. Co Osobny zamierzył pochwalić, jęzor natychmiast to zganił. Wielkie pomniejszył. Małe wyolbrzymił. Kogo Osobny pragnął ufetować, tego jęzor schlastał i obrugał. Słowem, zgroza i rozpacz. – Nic, tylko diabeł we mnie wstąpił! – wołał Osobny ze wstydem. Ale to nie był diabeł. To w żyły Osobnego wstąpiła niewinna butelczyna czystej jak łza żytnióweczki. 2.1976 15 Osobny o życiu towarzyskim Są ludzie – powiada Osobny – którzy są tak głęboko przeświadczeni o tym, że nikt prócz nich nie może mieć do powiedzenia czegoś istotnego, że na wszelki wypadek z miejsca przystępują do wygłaszania własnych kwestii, puszczając zarazem mimo uszu słowa wypowiadane przez innych. Tylko to, co zdarza się im samym, jest ważne i zupełnie wyjątkowe. Reszta ludzkości mogłaby zatem poprzestać raczej na współprzeżywaniu i współkomentowaniu ich sukcesów i klęsk oraz na współuczestniczeniu na prawach widza w wielkim teatrze wycelebrowanym każdorazowo z kolejnej chwili ich życia. Ludzie ci – traktując w głębi duszy świat jako gigantyczną widownię, jako specjalnie zaprojektowane dla siebie tło, na którym dopiero dzięki ich obecności rozegra się coś niezwykle dramatycznego – uważają się za reprezentantów niejako całej ludzkości, za ośrodek powszechnego zainteresowania i dźwigają z pełnym oddaniem ów królewski zaiste ciężar reprezentowania innych ustawicznym życiem na pokaz. Jest więc sprawą oczywistą, że jeśli w jakimś towarzystwie pojawi się taki reprezentant, zamiast spodziewanej rozmowy (dialogu) wszystkim obecnym aplikuje dywanowe naloty monologów. Oto pan A, specjalista w takiej dziedzinie, która nie podnieca akurat zbytnio nikogo z obecnych, chwyta nas w sidła swego zawile unaukowionego języka. Jest naturalnie zupełnie wyjątkowym fachowcem. Uznawszy nas nie wiadomo dlaczego za w miarę przyzwoite audytorium, zaczyna referować coś, co wygląda po trosze na przyczynkarską rozprawkę, a po trosze na repetycje z przeczytanych świeżo lektur specjalistycznych. Tak czy owak brzmi to tyleż szumnie co drętwo, czas płynie, on tokuje, nam mięśnie twarzy ścierpły od zdawkowej miny przybranej uprzejmie na tę okazję, on się puszy, my więdniemy, a im bardziej on utwierdza siebie w mniemaniu, że jest niezastąpiony, tym goręcej życzymy mu w duchu, żeby poszedł w diabły. No nic. Następuje moment nieuwagi pana A i wpadamy teraz w objęcia pedagoga B. Ten natychmiast roztacza przed naszym oszołomionym wzrokiem cały arsenał stosowanych przez siebie i zupełnie wyjątkowych środków, chwytów i metod wychowawczych. Rzecz jasna, potrafi skrupulatnie odtworzyć przebieg przeprowadzonych przez siebie lekcji na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza, które – a któż by wątpił! – są wprost nadzwyczajne i w ogóle wyjątkowe. Słuchając pana B można by mniemać, że mamy przed sobą zupełnie wyjątkowego i wybitnego pedagoga, gdybyśmy nie wiedzieli skądinąd, że jest on zwyczajnym pracownikiem zwyczajnej szkoły, w której nic specjalnego dotąd się nie wydarzyło. Z niejaką ulgą poddajemy się teraz tyranii uroczej panny C, która – kto by przypuszczał? – jest osóbką szalenie niebezpieczną, jak się okazuje. Dla mężczyzn mianowicie. Wysłuchujemy więc z zapartym tchem, że właściwie nie ma takiego mężczyzny, który nie padłby ofiarą jej wdzięku. Okazuje się, że panna C prowadzi w pamięci skrupulatny rejestr każdego rzuconego jej spojrzenia, słowa, uśmiechu itp. i potrafi to wystarczająco trafnie zinterpretować, co naturalnie znakomicie wpływa na jej dobre samopoczucie. W jej wyjątkowym świecie wszystko skonstruowane jest tak przemyślnie, żeby ona mogła bez przeszkód odbierać należne jej hołdy. Stąd wszystko co dzieje się w jej pobliżu, staje się niesłychanie wymowne i pełne ukrytych sensów, które dla niej są jednoznaczne. Panna C nie zamierza reprezentować ludzkości jako takiej, poprzestaje skromnie na prezentowaniu PŁCI. Oprowadza chętnych po swoim wyimaginowanym świecie jak wyszkolony przewodnik i kolekcjonuje znaczące drobiazgi, pielęgnując je z bezprzykładnym oddaniem. Potrafi snuć romansowe fabuły wykrzesywane ze zdarzeń tak na pozór błahych jak to, że ktoś mijając ją na ulicy SPOJRZAŁ. Roztoczy przed wami z miejsca cały filmowy plan sytuacyjny, topografię, kostiumy, a przede wszystkim, jak przystało na wytrawnego reżysera własnego losu, ani na moment nie spuści z oka postaci centralnej, którą właśnie jest ona sama widziana przez siebie niejako z boku. Powie zatem jak była w danym momencie ubrana, jak uczesana, jaką miała minę, a jaką spiesznie zrobiła na tę akurat okazję itp. Słuchając panny C człowiek zdumiewa się, że przed jej 16 bezprzykładną zaborczością zdołało uchować się paru znajomych panów, chociaż kto wie? Kto wie? Tryumfalne spojrzenie panny C rzucane na tego i owego jest wielce wymowne. Tymczasem gdy jeszcze zaciągamy się z lubością uperfumowanymi zwierzeniami panny C, błądząc po jej słodkich krainach ułudy, do akcji wkracza pani D. Ta z kolei jest zupełnie wyjątkową matką zupełnie wyjątkowej rodziny. Współuczestnicząc od ćwierćwiecza w celebracjach każdej pieluszki obsiusianej w sposób wyjątkowy przez jej pociechy, każdego ząbka wykluwającego się lub wyrywanego w niezwykłych i całkiem wyjątkowych okolicznościach, każdego egzaminu, przyjęcia, wymówienia, spotkania, rozstania, zakupu, zguby itp., z góry wiemy, że poza DOMEM pani D nie istnieje żaden inny dom, że nikt poza panią D nie miewa absolutnie PRZEŻYĆ, bo tylko i wyłącznie u pani D dzieją się rzeczy prawdziwie niepowtarzalne i wyjątkowe. A także w jej RODZINIE. Słuchając pani D odnosi się wrażenie, że na jej DOM zwrócone są oczy świata, nic więc dziwnego, że nasza matrona stara się dzielnie sprostać swoim ZADANIOM. – No dobrze – mówię do Osobnego – o czym więc pan rozmawia zazwyczaj z ludźmi? – Ja najchętniej milczę albo mówię źle o innych – odparł Osobny – bo to zwykle ożywia i strudzonych słuchaczy, i strudzone rozmowy. Zresztą czy zamiast pędzić do ludzi w zatłoczonych tramwajach i nabawiać się po drodze kataru, nie mądrzej byłoby posiedzieć we własnym przytulnym fotelu z tomem Chamforta lub La Bruyčre’a? Tym sposobem ani nie utracilibyśmy dotychczasowych przyjaciół, ani nie przysporzylibyśmy sobie wrogów, natomiast uniknęlibyśmy zarówno nudy, jak i kaca... Jednakże – dodał Osobny z niejakim zakłopotaniem – mądrzy bywamy zazwyczaj dopiero po szkodzie. 2.1976 Z wędrówek Osobnego Osobny spotkał uczciwego Gapa. Rozmawiali przyjaźnie. Ale raptem wyszło na jaw, że w Gapowni żyje jeszcze inny uczciwy Gap. Gap pierwszy wprost pienił się na samą myśl, że tamten drugi może okazać się jeszcze uczciwszy od niego. Potem Osobny spotkał odważnego Gapa Rozmawiali przyjaźnie. Ale raptem wyszło na jaw, że w Gapowni żyje jeszcze inny odważny Gap. Gap pierwszy wprost pienił się na samą myśl, że tamten drugi może okazać się jeszcze odważniejszy od niego. Osobny spotkał zdolnego Gapa. Spotkał mądrego. Spotkał wielkodusznego. I za każdym razem bywało tak samo. Oto jak cnoty i wady splecione ciasnym uściskiem ukazują nam swoje Janusowe oblicze... ale tylko w obrębie Gapowni. 6.1977 Osobny a natura Osobny śnił, że był świętym Jerzym walczącym ze smokiem. Co chlasnął gadu ogon, drugi wyrastał. Chlasnął jęzor – trzy nowe wypryskiwały z sykiem. Umordował się, umozolił, aż się wreszcie obudził. Ocknął się, oprzytomniał – i co widzi? To on. Osobny, ze zwykłą jaszczurką, nie z żadnym smokiem wojuje. Ale co powiecie: tej także ciachnięty ogon odrasta. Widać taka to już gadzio-płazia natura. 10.1981 17 Osobnego przypowieść o czasie Przychodzi chwila do poety i prosi go, by jej wystawił świadectwo, co ten istotnie czyni. Chwila czyta, czyta, czyta, a potem woła: ja i bez tego wskoczę do następnego oczka czasu! I drze wystawione sobie świadectwo na drobne kawałki. No i co? I nic. A co ma być? 2.1983 Najkrótsza piosenka Osobnego o dwu bajkopisarzach Poproszę pana Andersena by przyjaciołom złoty sen dał lecz co do wrogów – raczej bym pod straż ich oddał braci Grimm 2.1983 Osobny a moda Osobny usiłuje dotrzymać kroku barwom dnia nawet wówczas, kiedy wkracza do restauracji. Ostatnio np. zwykł wybierać z karty następujące dania: zraz bity, żurek podbijany śmietaną lub bulion z okiem (podbity żółtkami), lodowate lody z bitą śmietaną, ewentualnie bezy z ubitej piany. Kwaśna mina, z jaką opróżnia talerz w miejscu bądź co bądź publicznym, psuje Gapom apetyt. Maluczko, a wykopią go za drzwi, a wówczas on sam będzie, hm... nieco przybity. 1.1984 O aktualnym miejscu pobytu Osobnego Osobny spędził karnawał w tym zdumiewającym kraju, gdzie żony prominentów prowadzą w mass mediach salony o orientalnym wystroju i nasączają karty „Kapitału” rozłożonego na mężowskich biurkach elementem nirwany; gdzie infantylny bełkot idoli estrady winduje się na złote ołtarze; tam gdzie poeci z nosem obróconym do ściany klęczą na grochu za niestosowny w tych sferach romans z szarą, choć jaskrawo uszminkowaną, środkowo-europejską rzeczywistością. 3.1986 Oświadczenie Osobnego Oświadczam, że nigdy nie będę usiłował porywać w Gapowni tramwajów, nie będę się znęcał nad staruszkiem oraz nie napluję w twarz wnukowi sąsiada. Uwiążę na łańcuchu swego wirusa grypy i zabronię mu merdać ogonem. Nie wpuszczę pod własny dach jaskółki, póki nie okaże mi stosownej wizy i nie będę skrycie hodował w domu żadnego innego stworzenia poza przydzieloną mi według rozdzielnika faraońską mrówką. Zobowiązuję się ponadto do przestrzegania godzin ogólnego zadowolenia ze stanu Gapowni i trzech minut zadowolenia z siebie, co na żądanie Gapowni, świadom w pełni konsekwencji grożących mi w razie, gdyby podane tu intencje okazały się nie dość przejrzyste – stwierdzam własnoręcznie wymijającym podpisem. 10.1985 18 Osobnego przypowieść o wszechświecie Kiedy wszechświat utracił wiarygodność do anioła, który miał strzec człowieka ode złego, posłał Pan drugiego anioła, by ten strzegł ode złego pierwszego anioła stojącego przy człowieku, a tych obu aniołów dopilnować miał anioł trzeci podległy czwartemu, nad którym czuwała pięciopostaciowa komisja anielska przyporządkowana siódmej. Gdy wreszcie dyrekcję ósmego zespołu aniołów stojącego ponad tym siódmym zagadnął Pan o powierzone jej losy człowieka, stropiła się dyrekcja wielce, bo tyle kłopotów przysparzało jej pokontrolne kontrolowanie coraz to nowych kontroli, że nikt już się tu człowiekiem jako takim nie miał kiedy zająć, nie mówiąc już o tym, że w nawale problemów po prostu o nim zapomniano. 10.1985 O roztargnieniu Osobny (z nadmiaru szczęścia zapewne) stał się tak roztargniony, że zaczął gubić słowa. Wchodzi na przykład do rybnego sklepu i mówi: pst – pst – Co proszę? – pyta sprzedawca, a Osobny znów: – pst: pst: – Wszyscy gapią się, Osobny czerwony jak burak próżno prosi świętego Antoniego, żeby pomógł mu odnaleźć zgubione słowo, wreszcie bierze ćwierć kilo kalmarów i wraca do domu. I tu dopiero na schodach odzyskuje zgubę: pstrąg! Chciał kupić pstrąga! Ale w garnku już się duszą kalmary. Oto jakie jest teraz życie Osobnego. 10.1985 Osobny o sezamach Zakochany w baśniach Osobny najchętniej rozczytuje się ostatnio zwłaszcza w tej, która mówi o skarbcu otwieranym na hasło: „Sezamie otwórz się”. Chyba rzeczywiście kryje się w niej jedna z bardziej nośnych metafor o pokusach życia i karze, jaką nieubłagany los wymierza temu, kto nie zna ani miary, ani własnego miejsca; temu, kto się podszywa pod kogoś, kim w istocie nie jest, byleby zagarnąć nie należące do niego dobro i dogodzić swej pysze i żądzy znaczenia. Pamiętamy żałosnego chciwca, który dorwawszy się klucza, owego sekretnego szyfru umożliwiającego wejście do skarbnicy, bez skrupułów wdziera się tam objuczony na zapas pustymi worami. Nareszcie może się obłowić. Zdobyć przewagę. Cóż stąd, skoro zachłanność go oślepia, a podniecenie wywołane poczuciem bezkarności oraz bezlikiem szans, jakie otwierają przed nim zgromadzone tu dobra, wymazują z jego pamięci prościutką formułkę umożliwiającą odwrót. Kiedy obładowany łupem chce się w końcu wycofać – nagle okazuje się, że nie potrafi wymówić zbawczego hasła. Jego drogocenny gmach możliwości zbudowany z przywłaszczonych klejnotów wali się w gruzy z powodu małego niedopatrzenia, z powodu głupiego ziarenka, które tak oto nie w porę wypada mu z głowy. – Pszeniczko, woła struchlały rabuś, maczku, żytko, czarnuszko, woła. Tylko tego jedynego, prawowitego ziarenka sezamu podobnego do prosa, nie potrafi przywołać na myśl. O popłochu. O zgrozo upływających godzin. Cóż stąd, jeśli nawet wysypie na miejsce to, co zagarnął, skoro już sama jego niepożądana tutaj obecność jest dlań wyrokiem śmierci. O gorzka, czarna chwilo spędzana przy jakże zimnym teraz blasku klejnotów, naruszonych nazbyt pochopnie przez nieuprawnioną rękę. O paniko. O włosy stawające dęba nad czołem zlanym mazią potu. Przyjdzie teraz drogo zapłacić za to, że w zaślepieniu przegapiło się formułkę otwierającą wyjście. 19 O ludzie, woła Osobny, dlaczego tak rzadko czytacie z uwagą bajki, czemu jedynie dzieciom i poetom pozwalacie trapić się tym światem, jakże dawno przejrzanym na wylot przez baśń? 3.1986 Osobnego myśl o organizmach Ostatnio między Osobnym a jego własną wątrobą zarysowuje się coraz częściej poważna różnica zdań na temat spożywanego menu. Podejrzewam, że głównie to odbiera mu apetyt na życie. Z tym także chyba wiąże się przekorny zamysł Osobnego, który ogłosił, że na złość Gapom postanowił ukochać swój nawis inflacyjny przydzielony odgórnie. Istotnie wyeksponował go w oknie i na oczach sąsiadów codziennie pielęgnuje go i podlewa. 3.1986 O sublimacjach Osobnego Osobnemu tak weszło w krew przesublimowanie furii czy bezsilnej złości w żart, że kiedy wreszcie miał okazję zażartować – z nawyku przesublimował dowcip we wściekłość. 3.1986 O lękach Osobnego Osobnego tak dalece wkurza i pcha do wszczynania awantur oblegająca go zewsząd wycwaniona niedojdowatość biur i urzędów, w których przychodzi mu coś załatwiać, że na dobrą sprawę już lęka się wychodzić z domu bez kaftana bezpieczeństwa! 3.1986 Osobny o szokach, przypadłościach oraz zbawczych gorączkach Bogaty nigdy nie zrozumie bidnego, ani zdrowy chorego. Żyjesz sobie człowieku jak panisko, szastasz sercem, płucami, duszą, wątrobą czy bodaj żołądkiem na prawo i lewo, hulasz, śpiewasz, lulki palisz – i trach! – raptem jakiś atak, jakiś zawał, rak czy inny dopust Boży tyleż niespodziewany, co nieodwracalny przemienia cię w okamgnieniu w istotę z całkiem innego świata, nie z tej planety, w osobę, która już na zawsze pozostanie nie tą samą, jaką była jeszcze dziś rano, przed minutką. Jeszcze nie możesz w to uwierzyć, jeszcze buntujesz się, a już ci roztańcowane członki uwiązują do stołu operacyjnego czy do reanimacyjnego łoża, już cię kłują, krają, drążą, czyszczą, płuczą, naświetlają, już faszerują cię kroplóweczką, głodóweczką, pastyleczką i licho wi czym. Już wydzierają ci z rąk umiłowanego papieroska, wytrącają sprzed ust kielonek, z ciała płeć wypędzają i najmizerniejszy nawet seks, jużeś – bidulu – wystraszony, odkażony, prześmierdły słodkawym wyziewem szpitalnym, jużeś, powiadam, sam jak palec, postawiony oko w oko z najgorszym przeczuciem, i to bez możliwości nawykowego sztachnięcia się upragnionym papierosem, cały w szoku, że od tej chwili raptem aż tylu rzeczy ci nie wolno i że coś podobnego spotkało ciebie, akurat ciebie! Próżno wołasz, że całe to chorowanie do ciebie nie pasuje, że nie w twoim stylu, że ty jeszcze – ho, ho! – potrafisz, ale tu się krztusisz, dusisz, milkniesz i zaczynasz pojmować, co mógł np. odczuwać taki Adam po wypędzeniu z raju; ach, trafnie uchwycił to Jan z Czarnolasu: 20 Szlachetne zdrowie, Nikt się nie dowie, Jako smakujesz, Aż się zepsujesz. W tym swoim pełnym rozżalenia zdumieniu przetykanym gęsto przerażeniem i poczuciem całkowitej bezradności, próżno czepiasz się panicznym spojrzeniem świata zdrowych, wyglądając stamtąd otuchy. A diabła tam! Im w to graj, żeś raptem władzy pozbawiony, oni rączki zacierają, że wreszcie nie palisz, nie kopcisz, nie ćmisz, oni szemrzą ci w ucho: „to dla twojego dobra” i: „a nie mówiłem, a trzeba ci było, no i doigrałeś się”. Oni po twoim udręczeniu obiecują sobie, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Ich ani ziębi, ani grzeje, że wprost od pełnego barw i woni stołu życia dałeś nura w szpitalne łoże i nie jesteś przygotowany na brutalnie zaaplikowany ci odwyk i od nikotyny, i od godziwej strawy. W tej ze wszech miar przeokropnej sytuacji twoim jedynym, naturalnym sprzymierzeńcem staje się podwyższona temperatura, która – ona jedynie! – może ci odebrać apetyt na to wszystko, do czego wcześniej przylgnąłeś całym sercem. 3.1986 Osobny na chrzcinach Osobny udał się z wizytą do swych zwierzchników na chrzciny nowo narodzonych bliźniąt. Gdy rzecz była już w toku, Osobny spostrzegł, że w powijakach, pod osłoną różowego smoczka, drobniusieńkimi nóżętami fika dobrze znajoma mu i – jak widać – niezniszczalna para: błąd i wypaczenie. Ale zebrani byli w tak wybornym nastroju, że nie wypadało psuć im humoru tym odkryciem przedwczesnym, zapewne, i – jak zwykle – nie w porę. 3.1986 Mowa Osobnego, który rozstaje się z ulubionymi potrawami i przechodzi na dietę Fałszywymi przyjaciółkami okazałyście się poranne grzanki i wy, jaja sadzone na boczku, odwracam się do was plecami; nie chcę też już więcej znać cię, cielęca nereczko prosto z patelni, ani ciebie, wyborna golonko, zwłaszcza z musztardą, choć i chrzan z jajkiem na twardo i śmietaną stał się wysoce wątpliwy; a cóż dopiero mówić o duszonych żeberkach, które zawsze okazują się w końcu ociupinkę za tłuste? O gąsce nie ma co marzyć. Z gąski najwyżej same borówki ocalą się na talerzu i ewentualnie gęsia szyjka faszerowana na sposób żydowski, zgotowana w ogórkowej zupie, ale to raczej odległa melodia przyszłości. Tymczasem żadnych ogórków, żadnych powiadam, ani kiszonych, ani w postaci mizerii, ani nawet lilipuciego korniszona organizm nie dopuszcza do poufałości, ani chce znać po tym, czego ostatnio doświadczył. To koniec, tak, już koniec. Wszędzie czai się zdrada pod powabną postacią, mamią nas kolory, smaki i zapachy, ale to pułapka, pamiętaj, że cię ostrzegano. Żegnaj chrupiący skwaruszku na kartofelku smażonym, ach, także i ty, tarta bułeczko zrumieniona na maśle do kalafiora i szparagowej fasolki. O wszelkich fasolkach, nie tylko tych po bretońsku, także mi trzeba zapomnieć. Gorzko przypłaciłem tę nazbyt bliską znajomość. 21 Żegnaj więc i ty piękny, a głupi jasiu, który jeszcze wczoraj pyszniłeś się w grzybowym krupniczku na dróbkach, jak też w niedzielnym barszczu zamaszystym; kto by przypuszczał, że kiedykolwiek odepchnę cię z mojego talerza? Żegnaj, chrupiąca wątróbko prosto z patelni, wszelki kotlecie panierowany i rozkoszny befsztyku, też szaszłyczku nadobny i ty, kulko barania szpikowana słoninką, czosnkiem i ziołami. Zwłaszcza was mi będzie bardzo brakowało. Ha, co mówię: a wszelkie pieczyste tak z rożna, jak i z rusztu? A zapiekanki pikantne i zupy zawiesiste? Pasztety? A te mięsne frykasy wprzódy marynowane, bejcowane w winie z wonnościami? A cebulka? Mamże pominąć takie cymesy, jak cebulka jakże aromatycznie zrumieniona na tłuszczu, albo w stanie surowym, która tyle łez wycisnęła mi z oczu bez żadnej dotąd aż tak smutnej przyczyny? A śliwka lub grucha w occie? I – skoro o przystawkach – a węgorzyk wędzony albo tuńczyk w oliwie? A grzybek marynowany? Rydzyk? I skoro już o grzybach – co o pieczarce, o kurkach smażonych na maśle i surojadce z patelni tu powiem? Te grzyby na smak mi przywodzą bigos, ba, ba! za bigosem czai się domysł wędzonki. Wszystko to już wzbronione. Nawet zwyczajna śliwka ze swym nadobnym nalotem ma wzbudzać moją odrazę, nawet gruszka soczysta z tą z lekka odętą minką jest od dzisiaj mym wrogiem. A kremy, a torty, ciasteczka? A lody i kawa na deser? A poziomki w śmietanie i lampka dobrego wermutu? O czekoladkach zamilczę. Kto by się tego spodziewał, rzecz całkiem nie do pojęcia, żeby tak dobre przysmaki tak bardzo chciały mi szkodzić. Czy kiedykolwiek jeszcze będą mi się aż uszy trzęsły od pochłaniania tych bezbarwnych kroplówek albo mdłych kiełków, czy będę po nich kiedykolwiek palce lizać? Nie, nigdy w to nie uwierzę, że z czasem doszukam się w nich smaku. Oto, do czego doszło! Po cóż więc jeszcze jakikolwiek ból dodawać do aż tylu zakazów; czyż te zakazy same w sobie nie są wystarczającym bólem, zdolnym z nóg zwalić o wiele zdrowszych ode mnie? 3.1986 Osobnissimo Platini po strzeleniu na oczach publiczności podczas niedawnego mundialu kolejnej bramki, okrzyknięty został Platinissimem. Osobny najcelniejsze bramki strzela niejako poza zasięgiem wzroku swoich czytelników. Czyż jednak przez to – i jakby tym bardziej dlatego właśnie! – nie zasługuje na zaszczytne miano: Osobnissimo? 4.1986 Osobny o panice Jeszcze nie ochłonięto w Gapowni po brakach waty, leków oraz igieł jednorazowego użytku itp., a już rozeszła się wredna pogłoska, co wzbudziło zrozumiałą panikę, że nie dla wszystkich starczy tym razem kaftanów bezpieczeństwa. Gapy rzuciły się do sklepów, tworząc pełne trwogi kolejki. Niestety, mimo wprowadzonych przez społeczne komitety kolejkowe rygorów, kaftany zostały wykupione i zachomikowane. Nikt, żaden z Gapów nie wie co mu jeszcze jutro przyniesie. W poczuciu obywatelskiej troski, grono światlejszych Gapów zwróciło się do władz z propozycją, by kaftany bezpieczeństwa były reglamentowane, niechby nawet sprzedawano je na kartki. Każdy Gap w tej 22 nerwowej sytuacji, jaka wytworzyła się w Gapowni, ma przecież prawo do posiadania bodaj jednego własnego kaftana bezpieczeństwa, apelowały światłe Gapy, o czym donosi Osobny, w pełni solidaryzując się z wyrażaną przez Gapów troską o dalszą demokratyzację i normalizację stosunków międzyludzkich, które diabli wiedzą czemu akurat teraz znów się powytwarzały. 7.1988 Osobny o złotej rybce Osobny sądzi, że każdy człowiek raz w życiu spotyka złotą rybkę, która zdolna jest spełnić trzy jego życzenia. Rzecz w tym, że nie zawsze jest tego świadom, a więc nie potrafi w porę wyrzec swych życzeń. Ci, którzy utrafią we właściwy moment, wygrywają los na loterii. Pozostali marnują dar niebios, marnują swoje szanse, marnują życie. Dlatego ważne jest, żeby umieć się spodziewać wielkiego szczęścia, wielkiej odmiany; ważne jest, by mieć niejako na podorędziu starannie obmyślone życzenia, wypowiadać je uporczywie na przekór rzeczywistości, na przekór faktom, nie nam bowiem sądzić, który z momentów jest tym najwłaściwszym dla utajonej w mętnych wodach naszego losu złotej rybki, która musi wypełnić swą powinność, acz robi wszystko, by się z tego wymigać i wywinąć (co najczęściej udaje jej się istotnie z powodu naszej gamoniowatej gnuśności i naszego upodobania do pechów różnej maści). 5.1989 O ciekawości – niech będzie, że z Gapowni Z a c i e k a w i ł o w i e l c e sławnego Gapa pochodzenie Osobnego. – Skąd pochodzisz? – zapytał. – Jestem tutejszy. – A po kim masz takie duże, odstające uszy! – Pewno po którejś prababce, nie wiem której... Lubiła słuchać muzyki, zagapiła się na skrzypka na dachu iiii... Zresztą nie wiem, żadna z prababek nie zwierzała się z kim raczyła dzielić łoże. – A po kim masz takie wydatne kości policzkowe? – Pewno po którejś prababce, ale nie wiem której, żadna nie lubiła się zwierzać, co robiła w upalne noce, kiedy przez kraik nasz tam i z powrotem maszerowały różne dziwne wojska. – A po kim masz taką główkę, po kim nos, stopę, pieprzyk, pąs, upodobania, sen, smak, przewidzenie, lęki, zwidy omamy – – Nie wiem, nie wiem, nic nie pamiętam. Jestem tutejszy – tłumaczył się gęsto Osobny, a mina rzedła mu i rzedła coraz bardziej, niestety, jak to we śnie. No cóż, można powiedzieć – sen, mara – – 10.1990 Znów o Gapowni Oto co donosi w swej korespondencji z Gapowni Osobny, który po wznowieniu dyplomatycznych stosunków z tą przedziwną krainą, znów znalazł się na lodzie (jako jeden z nielicznych zresztą znawców specyficznego języka tamtejszych ludów). 23 Ogromnym powodzeniem cieszy się ostatnio w Gapowni pewne starannie wydane dziełko, które kolportowane jest do najdalszych nawet zakątków kraju. Jest to mianowicie „Traktat o filozofii ziewania”. Rzecz w tym, że od niejakiego czasu w Gapowni nie jada się już zwyczajnie, nie pije, nie śpiewa, nie tańczy, nie kocha itp., jeno uprawia się filozofię jadania, picia, śpiewania, tańczenia czy kochania. Nic dziwnego, że w takich okolicznościach musiało w końcu dojść do ziewania, co z kolei zmusiło światlejsze umysły do bliższego przyjrzenia się pod tym właśnie kątem fenomenowi ziewania oraz przysługującej mu filozofii ziewania jako takiej. Zarówno bowiem elitę jak i doły Gapowni zbulwersowała wątpliwość zgłoszona przez znaną w najwyższych kręgach osobistość, która publicznie raczyła wyrzec, co następuje: czy ja aby trafnie ziewam i czy ziewanie jako takie w ogóle jest na tym etapie dopuszczalne, a jeśli tak, to jakie: poziome czy pionowe, szerokie czy wąskie, kryte czy jawne, pospólne czy indywidualne, skąpe czy obfite, ciągłe czy przerywane? Oto czym osobistość ta zabiła ćwieka współobywatelom Gapowni. Nic dziwnego, że wyznanie to niebywale wzburzyło umysły Gapów, którzy aż dotąd nie ośmielali się sami z siebie głośno wypowiedzieć podobnej wątpliwości, aczkolwiek musieli żywo i boleśnie odczuwać, jak dalece uwierała ich od środka, skoro hurmem i na wyprzódki podjęli ów temat. Żywiołowej i chaotycznej przez to wymianie myśli rychło pośpieszyli w sukurs uczeni Gapowni, którzy zdobyli już wcześniej umiejętność strugania odpowiednich szufladek poręcznych do schludnego układania w nich (na wieczny spoczynek?) pojęć i oni to z niebywałą wprawą i werwą zaproponowali następujący kierunek badań owego zjawiska, tak pilnie od dziś obchodzącego Gapów: czy trafniejsze bywa ziewanie pionowe, czy poziome. W czym widzę wyższość szerokiego ziewania od poziewywań wąskich? Krzywe (skośne) ziewanie jako wyraz przejawu w objawach i vice versa. Komu służy ziewanie kryte? Cechy wrogiego ziewania oraz ich przekątna, czyli rzut oka na stan kiesy, kasy oraz kwasu w masach. W gazetach pojawiły się całe szpalty zadrukowane rozważaniami na ten temat, który jest wielorako rozbierany i roztrząsany. Głębia zagadnień rozkładających się między apatią a epidemiczną wręcz agresywnością ziewnięć wciąga w swój odmęt coraz to nowe umysły Gapowni. Dyskusja trwa. Niewykluczone, że jest to dyskusja zastępcza. Być może teraz również nie tyle chodzi Gapom o rację, ile o wprawki w oracji przygotowywanej na zupełnie inną. okazję? Najbliższy czas rzuci na to zapewne swoje własne światło. Cierpliwość – jak zawsze – zostanie uwieńczona wynikiem jako takim w tej czy innej formie jaka zazwyczaj raczy wyłonić się poniewczasie. 12.1990 Noworoczne dialogi z Gapowni Ponieważ na złodzieju czapka gore, zdecydowana większość Gapów – dla niepoznaki – woli ostatnio obywać się bez czapek. Wszystko to jakoś tam odbija się na zdrowiu, co z kolei sprzyja rozwojowi konwersacji i budowaniu dialogu. Tak więc Osobny na swe pytanie: jak ze zdrowiem? Może usłyszeć od Gapa: dzięki, setkie da się wytrzymać. Poza tym Gapy ostatnio żenią się wprost na łeb na szyję, jakby się bały, że już nie zdążą się rozwieść. 24 W tym względzie jednak nie dosłuchano się nowych akcentów, jeśli chodzi o dialog, cała rzecz mieścić się zdaje w znanym już skądś na pamięć mono-mono, co brzmi, jakby igła czasu raptem zaryła w pękniętym rowku starej, zdartej płyty. 1.1993 O lękach Osobnego, o paleniu i o wynalazkach Jedni boją się Rosji, inni mafii, jeszcze inni „czarnego luda”, a Osobny boi się Alzheimera. I właściwie trudno mu się dziwić. Zwłaszcza że nadciągający Alzheimer co chwila daje mu porozumiewawcze znaki, że jest tuż-tuż! Onegdaj z niepojętym upodobaniem wycierał mu z pamięci jedynie słowo „kaszmir”. Ale Osobny po głębokim namyśle złapał metodę, żeby odwrócić złe zaklęcie. Najpierw szybciutko przepowiedział sobie w myślach alfabet, a potknąwszy się czujną podświadomością o literkę „k”, póty dopasowywał do niej kolejne samogłoski (z ich spółgłoskowym zapleczem), póki nie rozwiązał podstępnej zagadki tego współczesnego (...jak mu tam?) Sfinksa. W sukurs pośpieszył mu przy tym znakomicie wyszkolony zmysł analogii i (...no, jakże jej?) asocjacji. Nie mogąc wypowiedzieć bez zająknięcia: kaszmir, wywoływał w to miejsce trzymany w pogotowiu wspornik ze słowa: kasza (bądź też „manna z nieba”) i rzecz cała toczyła się już bez specjalnych zakłóceń. Uparty Alzheimer nie poprzestał jednak na kaszmirowych wprawkach. Teraz już – jak na złość – od jednego zamachu wyciął mu z pamięci pełny pokos głośnych skądinąd nazwisk (Chagall, Bosch, Swift itp.). Tu kiepsko wychodziły Osobnemu analogie, wszakże po pewnym czasie nadciągnęła pomoc w postaci odległych napomknień czy bodaj fonicznych oboczności w rodzaju: wu-ef (przy Swifcie), sza-ba-da-ba (przy Chagalu) i „a l b o ż my to jacy tacy” (przy Boschu), co jednakże szalenie spowolniało tok rozumowania. – I pomyśleć – wykrzyknął Osobny po przeczytaniu noty prasowej, że palacze rzadziej zapadają na Alzheimera – że akurat teraz, na starość strzeliło mi do głowy, żeby rzucić palenie! Przez trzydzieści lat kopciłem jak smok, byłem zdrów jak rydz, a teraz ot, na co mi przyszło: nie potrafię wypowiedzieć za jednym razem nazwiska tego, no... jakże mu tam? Wynalazczy zmysł Osobnego także nie dawał mu teraz spokoju. Gdyby zamiast humanistycznego wykształcenia (rozmarzył się) otrzymał wykształcenie w zakresie chemii, powiedzmy, czy farmacji, mógłby teraz z oddaniem poświęcić się badaniom nad otrzymaniem odpowiedniego preparatu z nikotyny właśnie, który – kto wie? – zdołałby oddalić tę wiszącą nad starszymi ludźmi zmorę? A gdyby tak jeszcze, niejako na marginesie głównych badań, udałoby mu się wyodrębnić z insektów (i ślimaków) ów tajemniczy czynnik chroniący je przed toksycznością trujących grzybów? (Wszak zajadają się nimi bezkarnie!). Marzmy dalej: a gdyby tak zacząć produkować pułapki ze świetlistych siatek (skoro mowa o grzybach, czyli o lesie), w które wpadałyby nocą szkodniki lasów w razie ich inwazji? Albo, żeby zmienić temat, dajmy na to – łysi: czyż nie dałoby się przeciwdziałać łysinom, pobierając i wstrzykując odpowiedni wyciąg ze stosownych gruczołów pobranych nie tylko od Afrykanów, którzy – jak wiadomo – mają głowy zrobione z czarnej włóczki, ale i od zwierząt (koński ogon!). Ba, ba, wzdycha Osobny, ile też rzeczy dałoby się jeszcze odkryć i zastosować dla dobra ludzkości, gdyby przed dziesięcioma laty nie rzucił palenia! I co mu to dało? Postarzał się, zagrażają mu czające się w zakątkach myśli takie tam Alzheimery... czy to nie pech? Wprawdzie mógłby teraz znów zacząć palić, ale przecież nie sposób wracać dwa razy do tej samej rzeki, jak powiedział ten, no... jakże mu tam? Tam do licha... jakże mu tam? Nieważne. 7.1975 25 Osobny o lękach i miniaturyzacji Osobny spostrzegł, że o ile dawniej lęk i drżenie wzbudzała w człowieku np. mroczna knieja, w której czaił się dziki zwierz, jakiś tam co najmniej żbik-ryś-miś czy wilk, to w dzisiejszej dobie charakteryzującej się zmierzaniem ku miniaturyzacji, już nawet nie tyle puszcza, nie bór i nie las są człowiekowi wilkiem, co zwykły skwer, ba, gałąź przydomowego krzewu, na którym czai się nie mniejszy niż dawniej potwór naszych dni, acz sprowadzony już do miniaturowych kształtów, czyli – do niedawna jeszcze zwykły, lecz świeżo awansował na nosiciela śmiertelnych zarazków i strasznych chorób KLESZCZ (a dawniej wesz, mucha tse-tse itp.). Uczeni dziś obliczyli, że na każdego człowieka przypada 200 milionów rozmaitych insektów, które należą do najbardziej chemicznie (i bakteriologicznie!) uzbrojonych armii. Tak więc nie na wiele przydało się człowiekowi wytrzebienie smoków, wypłoszenie z lasu wilka, natura nie lubi próżni, ona lubi trzymać nas w ustawicznym szachu-strachu, lęku. Ona lubi kapryśnie podstawiać, podmieniać walory, dla niej puszcza czy las równa się tyle samo, co pojedynczy liść; smok, niedźwiedź czy tygrys ważą tyle, co kleszcz, wesz. Kiedy zdawało się, że już oczyściliśmy dla siebie przestrzeń, oswoiliśmy jej przedpole, oznakowaliśmy bezpieczne przejścia, znów zostaliśmy wypędzeni z raju, znów musimy stawać na czatach, rozstawiać warty, czuwać i drżeć, nawet gdy zagłębiamy się w widne ścieżki wokół własnego domu. 9.1995 Wigilijne rozglądanie się Osobnego po kapitalizmie Rozglądając się po kapitalizmie spostrzegł Osobny wytworne sklepy dla psów. Wytworne sklepy dla kotów. Tu paczkowany w woreczki szwedzki piasek, tam granulowany niemiecki, miałki angielski. Ten rozpuszcza się w muszli, tamten się zgrudla. Tu pokarm koci, tu dla pieska kość do aportowania, a tam kości do gry w kości. Buciczki, mantylka, frędzelki, poduszeczki, posłanka, linewki, zabawki, świstawki francuskie i pruskie, jakie tylko chcesz. Przepraszam, a gdzie tu sklepy dla bezdomnych! – wyrwał się naiwnie Osobny wciąż jeszcze nie przyuczony, jak się patrzy, do kapitalizmu. I gadaj tu z takim! 12.1995 Osobny o porozumieniach Na międzynarodowych sympozjach Osobny zwykł się przedstawiać Chrząszcz-brzmi-wtrzcinie. – O, przyjechał z Polski Miczjewiczje, niesie się zaraz przychylny szept po sali tych – jakże przychylnie! – usposobionych do nas ludzi z Zachodu. – Czy to ten, który napisał Onjenine? – pyta ktoś z rozeznaniem oraz z życzliwą protekcjonalnością. Jednakże Francuzi np., których postępowa myśl tak wiele już zainwestowała we WSCHÓD (ten bliższy i daleki, czyli od Lenina po Mao) mają niejakie wątpliwości, o rozstrzygnięcie których proszą, Niemców. – Nein, nein – prostują zawsze dobrze poinformowani o swych sąsiadach Niemcy: – Tamten nazywa się Sopplytz, oder Soplytzoff! A Osobny aż kraśnieje z ukontentowania, że przez chwilę udało mu się ściągnąć uwagę zebranych już nie tylko na samym sobie, ale i na własnym, biednym, mój Boże, jakże nadal biednym kraju – – ! 1.1995 26 Osobny a Gapownia Mówią, że Osobny staje na głowie, żeby tylko nie wrócić do Gapowni. Mówią, że namnożyło się tam tylu oszołomów i taki butny nadają ton, że już nawet nie mawia się tam „oszomek” tylko „oszołomek chleba”. 1.1996 Osobny o myśleniu Wybrawszy się w długą, długą podróż, Osobny nagle spostrzegł, że nie wziął ze sobą nic do czytania. Zrazu wiercił się, potem chwilę się zdrzemnął, znów trochę się powiercił, przełknął kęs bułki, wreszcie zrezygnowany mruknął: nie ma wyjścia, muszę myśleć. 1.1996 Osobny o schodach Pewnego dnia Osobny odkrył, że na świecie istnieją schody i że mnożą się one w zastraszającym tempie, ba, jawią się nawet tam, gdzie dotąd w ogóle ich nie spostrzegał. Te schody okrążają go, tamują mu ruchy. Demonstrują narastającą wrogość. Przy tym pozbawiają Osobnego wielu szans. Gdyby nie schody, mógłby zajść jeszcze ho, ho! Dlatego Osobnemu wcale nie pomaga powyższa dewiza, że z dołu wyżej widać. Osobny chodzi poirytowany niepojętym faktem, że takie głupie schody uzurpują sobie prawo rządzenia jego krokami i że im się to udaje! 2.1996 O nerwowych anonsach Osobnego Wkroczywszy z nagła i bez najmniejszego przygotowania w 65 rok życia Osobny rozesłał do gazet nerwowe anonse tej treści: Wynajmę język do zmielenia mej biografii, a jeszcze lepiej do przytrzymania jej za zębami. Wynajmę prawo Archimedesa do prywatnej wanny, z której – sądząc na oko – wypieram zbyt wiele wody oraz wynajmę prawo Newtona do ustalenia pojęcia jabłka niezgody (między mną a światem). Wynajmę świeży trójkąt (małżeński wykluczony!) do spojrzenia na ludzkość pod kątem prostym. Wynajmę strofowiązałkę, rymotłuka oraz żelazko z nawilżaczem do odświeżania sfatygowanych fraz. Wynajmę zgrzytanie zębami (bezowocne!) na język najchętniej obcy i jakoś już nadszarpnięty zębem czasu. Zamienię słowo proste i dobitne na absolutnie niewysławialne i tak pokrętne jak nazwa któregoś z tych nowych leków bądź kwasu (np. tego dezoksyrybonukleinowego, biorąc rzecz od samego spodu, albo od DNA), co przy obracaniu się w nieczytelność wydaje się być dla tego stanu rzeczy bardziej stosowne. 27 Zamienię szydło z worka na sam worek, a jeszcze lepiej na higieniczną, papierową torebkę do rzygania podczas lotu (a co dopiero podczas zstępowania w nicość). Pytanie tylko: co komu z tego przyjdzie i co nam to da? 6.1996 Osobny a czapka niewidka W przeciwieństwie do Gapów, którzy mają tak niskie czoła, że aż prawie nie mają ich wcale (są wręcz bez-czelni!), Osobny ma czoło wysokie, a nawet można powiedzieć, że z każdym rokiem wyższe. Zwłaszcza od czasu, kiedy oddał się żmudnym badaniom nad zjawiskiem czapki niewidki. Jego prace nad tym problemem posunęły się ostatnio nieco do przodu, w każdym razie udało mu się doprowadzić do tego, że jego włosy np. stały się niewidzialne (to znaczy gołym okiem są niewidzialne). Osobny żywi nadzieję, że niebawem uda mu się uniewidocznić całego siebie, a wtedy – – No właśnie: co wtedy – – ? 7.1996 Osobny o życiu W pewnej chwili Osobny zorientował się, że życie ma skutki uboczne. 7.1996