Maria Jentys CÓRKA IKARA wiersze i opowiadania 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 WIERSZE (...) Poezja Marii Jentys nie szuka nowatorskich rozwiązań; ani metaforyką, ani – ogólnie biorąc – stylistyką nie wpisuje się w któryś z krzykliwych nurtów dzisiejszego poezjowania. Jest to poezja osobna, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Prywatna – nie w zgodzie na nowoprywatne dążenia poetów, lecz prywatna dlatego, że poetce taka prywatność jak najbardziej odpowiada; więcej, że uważa taką prywatność za konieczność. Jest to, chciałoby się powiedzieć, poezja przyszłości, a w każdym razie poezja dla czytelnika, a nie wysublimowanego polonisty. „Córka Ikara” – tytuł brzmi nieco heroicznie; i wydaje się, że słowo „heroizm” pada tu nie bez powodu. Jest bowiem w wierszach Marii Jentys wielkość pojedynczego ludzkiego losu, heroizm osobnego ludzkiego życia, które musi „co dzień w bólu rodzić miłość” („Owoc”). Dlatego wiersze te nieodwołalnie kojarzą mi się z ową gałązka oliwną z wiersza „Uwięziony cień”; pojawiły się, bo z ust spada pieczęć, bo milczenie winno także mieć swój kres (...). (...) Wiersze te ogniskują się wokół symbolu Domu, słowo „dom” pojawia się tak w wierszach samych, jak i w tytułach każdego z cykli, w jakie ułożyła poetka swe utwory do tej książeczki. Dom ziemski, dom rodzinny stanowił inspirację tych wierszy i pewno przechowa jeszcze niejeden wiersz późniejszy. Robert Mielhorski Poezjobranie, „Okolice” 1992 nr 1-3 Wiersze z cyklu „Dom”, „Piosenki z domu obłąkanych”, „Dom Niebieski” powstawały w latach 1970-1980. Nie myślałam wtedy o ich wydaniu – pisałam z potrzeby, z konieczności takiej jak oddychanie. Sporo czasu przeleżały w szufladzie, dojrzewając. Po trochu wysyłałam je w świat, a one wiły sobie to tu, to tam gniazda z okuchów rozumienia... W końcu zapragnęłam tego, czego pragną wszyscy piszący, i oto z luźnych kartek, żyjących niczym ptaki niebieskie, wyłonił mi się kształt pierwszej książeczki poetyckiej – „Córki Ikara”. Będzie to moja pierwsza książeczka i pewnie ostatnia, bowiem dawno temu odżegnałam się od poezji. Choć nie wiem jeszcze, czy poezja odżegnała się ode mnie, bo znów zaczyna o sobie przypominać. Na dowód dodaję wiersze powstałe wczoraj, przedwczoraj... Nieliczne, ale inne, inspirowane nie tylko przez dom rodzinny, lecz także przez Dom Niebieski oraz przez brak domu, bezdomność, która w dzisiejszym świecie nabiera znamion dotkliwej plagi. Maria Jentys Córka Ikara ( wiersze z lat 1970-1980), Warszawa 1990; uzupełnienie 2000. 5 Z cyklu: DOM Motto: Kamień, który odrzucili budujący, stał się kamieniem węgielnym; jest to dzieło Pana i stoi, niby cud, przed oczyma naszymi. ( Psalm 117, w przekładzie Seweryna Kowalskiego) Obraz senny Wyspa wśród oceanu słońce rozpostarte od krańca do krańca drzewa - akty strzeliste nadziei w rzece – światłość. Idziemy: w tobie radość – ziarno pęczniejące moje będzie owocowanie. drzewa - hymny miłości od krańca do krańca wyspa łódź dryfująca. Nagłe pęknięcie światła w rzece uwalnia mrok. Wiem: nie dla mnie już owocowanie. Słońce zamyka się, od krańca do krańca moja rozpacz. Nie widzę już ciebie: stężałam we krwi. Tylko wyspa trwa i drzew akty strzeliste. A na niebie krzyż. Owoc Żyć bez nadziei Sam na sam ze sobą Sycić głód mlekiem świtu i chlebem słońca Zgasić lampkę oliwną wiary Co dzień w bólu rodzić miłość Z ciernia Do ciebie szłam i od ciebie szłam ciągle mijając się z sobą ciągle cofając dłonie od prawdy skrytej w cierniu 6 Szłam przez kamienie raniąc bose stopy Wciąż zapalałam krew wciąż zapalałam płacz lecz z ciernia nie mogłam wyrwać siebie Niobe W koronie siwych włosów z wypalonymi oczyma i skurczem szczęścia na twarzy kołysze się dzień i noc na szpitalnym łóżku tuląc do piersi głowę syna którego tylko ona widzi Znalazła go u kresu cierniowych dróg Przeżywa znów - obłędem błogosławiona - swoje zabite macierzyństwo. Uwięziony cień Milczy. Jakby miał na ustach pieczęć. Kobieta myśli: cierpi. Milczy od dnia, w którym zabił słowem. Kobieta płacze: jakże cierpi. Milczy wyrokiem własnego sumienia. Kobieta prosi: przebacz sobie. Poprawia się: przebacz. Milczy. Słowa zepchnął w głąb. W oczach ma ocet i żółć sumienia. Kobieta odciska na mokrej chuście swojego płaczu krzyż. Z ust spada pieczęć. Słowo: gałązka oliwna. * * * Domu z którego odszedł człowiek nie ożywi ani książka ani muzyka ani kwiat Domu do którego nie weszło dziecko nie ocali nawet Bóg Taki dom jest bez dachu i bez ścian Taki dom jest bez nieba ze słońcem i gwiazdami Taki dom jest pustynią samotności 7 Modlitwa Mój dom bez dachu i bez ścian skrawek przestrzeni gdzie skulona karmię z dłoni przylatujące ptaki Mój dom bez nieba ze słońcem i gwiazdami drżąca łza którą otwieram aby przyjąć krzyk wędrownych ptaków Mój dom dla gniazda - zmiłujcie się, ptaki! Cisza Od miesięcy otacza mnie cisza Jestem jak wyspa wśród uśpionej wody Przyjmuję słońce i deszcz z radością: pragnę zakwitnąć. Na widnokręgu ptaki: pełen gniazd mój ląd. Do pieśni rośnie cisza. Nieczekanie Nie czekam na ciebie. To byłoby zgubne. Usunęłam wszystkie ślady w sobie i wokół siebie. A jednak odnajduję cię w przypadkowych przedmiotach. Bordowa skarpetka na czyjejś nodze dławi mnie boleśniej niż refleksja nad naszym nieudanym życiem: jest nagłym ucieleśnieniem ciebie. Nie czekam. Wywołuję cię nieustannie z tłumu na ulicy. Dialog ze sobą Mówisz, że żyję samotnie, więc niepotrzebnie. To nieprawda. Gdy wracam ze świata do pustego domu, wyjmuję z kołyski serca drżące i głodne niemowlę. Karmię je, tulę, uspokajam, opowiadam mu baśń o lesie i o ptaku, który pewnego dnia przyniesie mu słoneczne źdźbło. 8 Syte i uśpione owijam w płatki czułości i układam na powrót w kołysce serca. Moje wątłe jeszcze i lękliwe niemowlę nazwałam imieniem Nadzieja. Pytasz: Czemu nie Bajką? Złowróżbne jest imię Nadzieja. * * * Zasnąć, zasnąć, zasnąć w ziemi szemrze zmęczenie, a wiara, nadzieja, miłość, miłość, nadzieja, wiara - dla innych, dla innych – płyną rzeką rwącą, szeroką. Przed podróżą Od lat wybieram się w daleką podróż, lecz do dziś nie zdążyłam wyrobić sobie dowodu tożsamości, kupić biletu na pociąg, spakować rzeczy, uciułać pieniędzy. Nie mogę też trafić na dworzec kolejowy, plączą mi się drogi. A kiedy już przybywam, bez dowodu, bez biletu, bez pieniędzy i bez dobytku, pociąg właśnie rusza, zatrzaskując mi drzwi przed nosem. Raz udało mi się przejechać kawałek na buforze. Bałam się, że spadnę, ale na szczęście urwał się ten sen o mojej wyprawie w życie. Uspokajanie - Boję się. Śniłam klucz czarnych ptaków na niebie... - To nic, to nic. Śniłaś niebo: spokój. - Łopot czarnych skrzydeł rozdzierał ciszę błękitu. - Śniłaś błękit: spokój. - Czarne ptaki zagarnęły niebo od krańca do krańca... - Niebo na mgnienie tylko nakryło się ptakami. - Śniłam niepokój w widnokręgu ciszy...? - Śniłaś spokój. 9 Rozmowa z niewidomą - Nachyl się nade mną, chcę zobaczyć, jaka jesteś. - Szara, całkiem szara. - Resztką światła widzę: jesteś srebrna. - Szara, całkiem szara. - Czuję: jesteś biała. - Szara, całkiem szara. - Powiedz mi, jaka ja jestem, siebie też chcę zobaczyć. - Bolesna. Czytanie Szekspira Cóż ja uczynić mam? Kochać i milczeć? Wyprać skarpetki. Zacerować skarpetki. Milczeć. Do krwawienia warg. Prać... Cerować... ...Miłość bogatsza niż słowa... Cóż ja uczynić mam? Wciąż milczeć? Do siódmej krwi prać... cerować... Kordelio, po cóż te słowa... słowa... słowa?! Przesłanie Siostro miłosierdzia wróżąca życie z kart zdzierająca maski z twarzy budząca umarłych z żywych Wyjmujesz prześcieradła ze śluzem i krwią spod rodzących obmywasz bezsilne ciała tulisz do snu stare dzieci Siostro bólem gorejąca Rysunek piórkiem We wspomnieniu wiosennym ptak ulatuje z gałęzi taki radosny że oczy przymknąć musisz żeby ściszyć łzy We wspomnieniu ptak poszarpany gałąź strzaskana oczy wydarte 10 Nie samotna, lecz sama Kartka papieru, ołówek, maszyna do pisania, jasna książeczka wierszy, ciemna księga mądrości, radosna płyta Ludzie, którzy przychodzą na chwilę, a potem spieszą do swoich światów, zabierając szczodre wiązki ciepła obrane z cieni I cienie, cienie, cienie, które zostają ze mną i rosną, i mnożą się w mojej samotności... Cierpliwej Mamie Bruzdy twojej twarzy na znak: błogosławione niech będą troski i łzy błogosławione Bruzdy twojej twarzy na owoc trosk i łez cierpliwej Pani Gajowniczek Biedne stare dziecko z wiernymi oczami przygarniętego psa z miotłą w pomylonej ręce zmiatającej śmieci do własnego fartucha promienne niezachwianą nadzieją że ten brat ten ukochany brat już jedzie żeby zabrać do domu Biedne śmieszne dziecko służące wszystkim swoją miotłą swoją wciąż zieloną miotłą Jesień Gasną łąki pola lasy sady ogrody schodzą do korzeni aby prześnić śmierć. 11 W głębi ziemi bije serce ognia. W głębi ziemi bije serce wody. W głębi ziemi trwa miłosna noc. Odlatują ptaki i tylko ich cienie w gniazdach będą śniły śmierć. Z cyklu: PIOSENKI Z DOMU OBŁĄKANYCH Motto: Panu ja ufam, a wy mówicie: między góry Uciekaj co najdalej jako ptak prędkopióry; Twój nieprzyjaciel łuk wziął, strzałę ma na cięciwie, Myśląc, jakoby z cienia dobre strzelał zdradliwie. (Psalm 11, w przekładzie Jana Kochanowskiego) Calineczka z ulicy Młynarskiej Nie większa od spracowanej dłoni matki, cała w promykach lnianych włosów, kołysze się w chybotliwej łupinie kolan ojca, śpiewa dla utrudzonych młynarzy, dla gospodyni z chochlą w ręku śmieszną, sentymentalną piosenkę o miłości, która wszystko wybaczy. Nikt się nie śmieje, wszyscy wierzą w to, co ona śpiewa. Piosenka niefrasobliwa (na nutę, jaka się komu podoba) Raz na wozie, raz pod wozem, biada gorzko nad swym losem, raz na wyżu, raz na niżu, nigdy nie wiesz, co w pobliżu. To do nieba kołatanie, to po piekle markowanie, raz na wozie, raz pod wozem, któż mi, cóż mi pomóc może?! 12 Trzy po trzy Tańczy tańczy tańczy z wiatrem polnym górnie wesołego – Śpiewa śpiewa śpiewa z ptakiem górnym chmurnie weselnego – na pohybel drutom na pohybel drutom na pohybel drutom. Do tancerki - Dziewczyno, nie tańcuj boso, podłoga jest zimna, włóż, włóż te pantofelki! Ucieka, śmiejąc się, przeklinając. - Dziewczyno, tak pięknie tańczysz boso, zrzuć, zrzuć te pantofelki, podłoga chłodzi roztańczone stopy. Tańczy boso, tuląc do piersi pantofelki. Bosonoga (wersja liryczna) Leci na skrzydłach ramion do łąk i pól jak ptak radosna. Dzwoneczkami piosnek pieści kochanego. Tańczy tańczy tańczy z wiatrem polnym wkoło wesołego weselnego... Zrzuciła buty drewniane buty wierzbowe Daj mi chłopcze mięciutkie lekkie atłasowe Leci biegnie tańczy w promieniach uśmiechach piosnką pieśnią wierszem szuka kochanego. 13 Córka Ikara Leci na skrzydłach ramion od ślepych drzwi do ślepych drzwi jak ptak niczyja Podrzuca w dłoniach serce i śmieje się śmieje... Nagle zawisa w ptasim krzyku na gałęzi okna i spada w dół bez ramion. Bosonoga (wersja realistyczna) Leci na skrzydłach ramion, ramiona w strzępach: na wróble strach! Leci jak z krzyża zdjęta: na ludzi strach! Wyjmijcie z rudej głowy rude ciernie. Wyjmijcie z ciężkich ust kamienie. Wyjmijcie z oczu szkło. Na skrzydłach ramion wnet poleci w wysoki Ikarowy lot. Córka Ikara (wersja butna) Ruda, chuda: śmiech-płacz-krzyk, bieg od drzwi, bieg do drzwi (lot wysoki Ikarowy śmiechu wart – płaczu wart). Ruda, chuda: taniec-śmig, raz do drzwi, raz od drzwi (lot wysoki Ikarowy płaczu wart – diabła wart). Ruda, chuda: krzyk-śmig-skok, lot wysoki Ikarowy, och, śmiertelny Rudej lot! 14 Wariacje Ruda cierniowa, Ruda chochołowa, Niebieska bolesna, Niebieska bezkresna, w Rudej żar, w Rudej jęk, Niebieska trwa, w Niebieskiej sęk: wysoka pieśń – wysoki lot, ach, Ruda, Ruda, powstrzymaj skok, i ucisz jęk, i przygaś żar, w Niebieskiej, Ruda, ufnie trwaj. Perswazje natarczywe Ach, ten krzyk, ach, ten jęk, Ruda, Ruda, buzię w sęk; zamknij jęk, zamknij krzyk! - Ruda, ach, wyplułaś krzyż! Pusty krzyk, pusty jęk, buzia w sęk, buzia w lęk. Ruda-chuda, klęknij tu, szepnij: zmiłuj się, Cierniowy! Litania miłosna Jesteś jak niebo i jak ziemia, jak słońce, jak księżyc, jak gwiazdy. Jesteś jak drzewo w deszczu i jak owoc. Oczy masz chrome, zbyt jasno widzące, okulary na szczęście poprawiają ci wzrok. Gdy niesiesz fiołki – niesiesz skromność, gdy niesiesz różę – ból staje się niepokalany, gdy wysyłasz ptaka z koszykiem pełnym stokrotek, niezapominajek, bratków – wijesz gniazdo miękkie i ciepłe jak puch. Gdy musisz krzyknąć, twój krzyk ciebie rani, gdy musisz znieważyć – znieważasz siebie. Masz w dłoni okruch chleba i tabletkę nasenną, masz w dłoni garść śluzu i krwi. Z cierni są ściany twojego domu, z nieba i gwiazd nad głową ci dach. 15 Modlitwa do kwiatów Dzwoneczku polny, muzyki łąk pełen, wydzwoń z gąszczu ptaka skrwawionego gradobiciem. Stokrotko biała, stokrotko różowa, utul go w płatkach czułości, nakarm słodyczą. Niezapominajko, śmiejąc się cichutko, ułagodź go prośbą, szepnij mu skromnie: ptaku, piękny ptaku, ptaku, dzielny ptaku, o bólu zapomnij! Słoneczniku, nachyl się ku niemu tarczą jaśniejącą, ogrzej go w promieniach, daj mu jędrne ziarno. Bratku z jasnym oczkiem, mrugnij doń figlarnie, mrugnij doń przyjaźnie, bratku, bracie róży. Różo, dumna różo, nie bój się swych kolców, umiesz przecież dla ptaka stać się niedotknięciem róży. Z cyklu: DOM NIEBIESKI Motto: Ku Tobie, Panie, wznoszę moją duszę ( Psalm 25, z Biblii Tysiąclecia) Modlitwa o zdrowie Przez promienie słońca i odblaski księżyca, przez błękit nieba i jego gwiezdną ciemność, 16 przez powiewy wiatru i rzęsistość deszczu, przez hosanny ptasie, akty strzeliste drzew i oszałamiające adoracje kwiatów, przez czystość strumieni górskich i hojną rozlewność rzek, przez dary ziemi i wód, przez ożywczy oddech wszechświata – oczyszczaj mnie, Źródlana, i unoś, Gołębico, moje ciało, serce i duszę. Dziękczynienie Za dom ze stropem niebieskim z promienistą lampą u stropu ze ścianami powietrza z malowidłami lasów i pól na ścianach Za skrawek łąki dla stokrotek, niezapominajek i bratków Za źródło dla łez Za gniazdo dla ptaka miękkie i ciepłe jak puch śpiewam Ci, Jedyny przez Krzyż, hosannę. Hosanna Jesteś niebem, jesteś ziemią, jesteś słońcem, księżycem i gwiazdą. Jesteś drzewem w deszczu i deszczem, i owocem jesteś. W fiołkach Twoja skromność, tkliwość w bratkach, stokrotkach, niezapominajkach. W róży ból zapomniany. Gniazdem jesteś, a ptak Twój gołębica biała w hosannach światła. Chlebem jesteś i solą, i wodą, i winem jesteś. 17 I przemienieniem. Litania nadziei Boże obłąkanych na pustyni Boże nie wierzących w swoje niebo ze słońcem i gwiazdami Boże bezdomnych Boże ociemniałych Boże tych, dla których umarło słowo obumarło ciało i między ciernie padło ziarno Boże skazanych Boże wydanych na pastwę samotności Ty, Który Wiesz, co znaczy „samotna jest dusza moja aż do śmierci” unieś ponad piaski ponad ciemności ocal ziarno pośród cierni wskrześ ciało Ty, Który Wiesz, co znaczy „wiara twoja uzdrowiła cię” 1990 Z cyklu: BEZDOMNOŚĆ Motto: Ogarnęły mnie bóle śmierci, potoki Beliala zatrwożyły mnie. Spętały mnie powrozy Otchłani, pochwyciły mnie sidła śmierci. ( Psalm 18, w przekładzie Czesłwa Miłosza) Lazar z Mogadiszu Lazar miał dziewięć lat i siedmiu zabitych na sumieniu. - Nie jestem dzieckiem – mówił swojej nowej mamie, alkoholiczce Annie, która kupiła go od handlarzy żywym towarem, aby ocalić cząstkę tonącej we krwi Afryki. 18 - Nie umiem się bawić – tłumaczył złotowłosemu aniołowi, który skrzydełkiem przysłonił mu oczy i nakazał szukać po omacku. Jak prawdziwy somalijski żołnierz wolał patrzeć wprost w otchłań swego serca. Nie znał innego sposobu na odkupienie dzieciństwa. Śmierć Lazara - Łazarzu, wstań – wołała Anna pochylona nad martwym ciałem przybranego syna. Rzucił jej współczujące spojrzenie, - nie pij – szepnął - nie pij, bo żal... Pragnął ocalić ten chybotliwy płomyk dobroci. - Synu – szlochała – wróć... Lecz Lazar był już daleko. Za oceanem krwi. W objęciach swojej Czarnej Matki. 1997 Wyśnione życie aniołów Przebudzenie pierwsze - Nie chcę cię budzić, Marie – napisała Isa odchodząc. - Śnij i bądź szczęśliwa każdego dnia, o każdej godzinie. Nie zdążyła zamknąć za sobą drzwi: głuchy łoskot uderzającego o beton ciała obwieścił przebudzenie. Przebudzenie drugie „Czułam się całkiem złączona z innymi – czytała Isa, trzymając na kolanach Dziennik Sabriny. - Może to ten wiatr na plaży tak nas ze sobą splątał...” 19 Dobitny dziewczęcy głos odmierzał słowo po słowie, uważne oczy wypatrywały oznak przebudzenia. Powieki śpiącej drgnęły, nikły blask przebiegł po czole. Głos nadal odmierzał słowa. Może tamten nadmorski wiatr złączył je ze sobą: życie ze śmiercią, śmierć z życiem? Lecz Isa odeszła: nie chciała spojrzeć w oczy przebudzonej. 1999 Powrót Głowy umarłych podpływały niby omszałe barki, na krawędzi czaił się cień ojca - Charona, lecz wbita w żyłę igła kruszyła skamieniałość krwi. „Nie czas – zaszemrały zjawy i cień zniknął, a one odpłynęły niesione tajemnym nurtem. Kropla po kropli sączył się do szpitalnej sali świt – podsuwała mi go kubkiem ciepła jak zorza poranna siostra. 1999 Barabasz Dla Para Lagerkvista - „Uwolnili złoczyńcę - - myślał zdumiony Barabasz – a skazali niewinnego...” Miast oddalić się od miejsca kaźni, szedł za obrazem Człowieka, którego śmierć ocaliła mu życie. W jego czarnym jak zepsuty owoc 20 sercu kiełkowały ziarna przedziwnego siewu. Szedł na Golgotę, gdzie oto słowo stawało się chlebem. Urzeczony światłem i mocą szedł potem dalej i dalej... Aż dotarł do swojej golgoty. Konając na krzyżu oddał Mu ducha – po raz pierwszy w życiu szczęśliwy. w styczniu 2001 OPOWIADANIA SZOK Przywieziono ją w szoku. Była nieprzytomna i krzyczała tak, że wkrótce wszystkie pacjentki oddziału ponakrywały głowy kołdrami i poduszkami. Podobno od miesiąca trwała w tym stanie budzącym litość i trwogę, aż lekarze w szpitalu położniczym rozłożyli ręce i wysłali ją do kliniki chorób nerwowych. Dziecko urodziło się zdrowe i całe, tylko matka oszalała... Odebrali jej więc noworodka i przysłali ją tu, do nas, na kurację. Joanna krzyczała tak, jakby chciała zakrzyczeć się na śmierć. Mówili: szok porodowy, jakby to cokolwiek wyjaśniało. Powtarzali tę formułę, jakby byli wtajemniczeni, a przecież nie znaczyła ona nic. Może tylko oswajała tę straszność. Pozwalała jej bytować wśród nas, przerażonych, na prawach obywatelstwa. Kryłyśmy się więc przed krzykiem Joanny, gdzie się dało: chore z separatek – w separatkach, chore z sali ogólnej – pod kołdrami i poduszkami, lekarze – w swych dźwiękoszczelnych gabinetach, pielęgniarki... Tylko one nie miały gdzie się ukryć, nie mogły uchylić się przed krzykiem, musiały wychodzić mu naprzeciw, być przy nim, czuwać nad nim, słuchać go... Koić, uśmierzać. Pielęgniarki krążyły nad Joanną jak gołębice. Szalona reagowała na nie, cichła i szeptała: siostro, siostrooo, siostrooooo... Magdalena, doświadczona i dobrotliwa okularnica, najbardziej lubiana przez pacjentki, przesiadywała u Joanny godzinami, podejmując najbardziej niedorzeczne rozmowy, byle nawiązać kontakt. Ale i ją w końcu zmógł krzyk. Minęły trzy dni z Joanną – dni, które przeżyłyśmy w dziwnym odrętwieniu – przyszła sobota, niedziela. Wiele pacjentek otrzymało przepustki do domu, ja – jako terapeutka na stażu – dostałam pierwsze dwa wolne dni. Półtorej doby ulgi... Opuściłam szpital w piątek po południu, aby wrócić w niedzielę wieczorem na nocny dyżur. Miałam nadzieję, że gdy zamknę za sobą szpitalne drzwi – zamknę też krzyk szalonej w miejscu, do którego należał. Ale tak się nie stało. Wyszedł ze mną i był wszędzie, gdzie byłam. Był już we mnie. Poruszył struny krzyku w mojej duszy i teraz ja także krzyczałam, choć nikt tego nie słyszał. Trzymałam go na uwięzi. Nie zdołał się uwolnić, tak jak krzyk Joanny, i nie zawładnął mną. Krzyk szalonej był potężniejszy niż ona. Rozerwał więzy, pozbawił ją władzy nad sobą. Obnażył i rzucił na pastwę cudzych uszu i oczu. Ale uszy te i oczy cofnęły się przed nagością Joanny i zwróciły ku nagościom własnym. Te liczne zdumione, wstrząśnięte i zawstydzone oczy nie wzięły Joanny pod pręgierz, nie zlin- 21 czowały jej – one z nagości zaczęły czerpać siłę potrzebną sobie. Joanna krzycząca na cały oddział nie była sama – były z nią wszystkie krzyki ukryte pod kołdrami i poduszkami szpitalnych łóżek. Misterium trwało przez kilka dni i kilka nocy. Aż opadła z sił Joanna, posnęły wyczerpane słuchaczki. Oddział ucichł. Zrobiło się pusto. Martwo. Tak było, kiedy wróciłam z krótkiego urlopu w niedzielę wieczorem, by objąć nocną służbę. Dotknęła mnie ta martwota, przyniosłam bowiem w sobie krzyk Joanny. Głucho mi teraz brzmiał w duszy, samotnie... Ale nie trwało to długo. W nocy Joanna ożyła. Ponowiła swoją ... pieśń nad pieśniami. Nie krzyczała już jednak. Teraz artykułowała swój krzyk. Wszystkie jego tony, półtony, ćwierćtony zastąpiła słowami. Treściami. Konkretami. Głowy zaczęły wyłaniać się spod kołder i poduszek, nasłuchiwać. Szalona przyzywała dwóch mężczyzn i jedną kobietę. Potem odpędzała ich i znów przyzywała, na przemian jednego, to drugiego. Szamotała się między nimi dziko. A żadne z trojga nie dawało jej pomocy ni otuchy... Nawet matka. Ta zwłaszcza wydawała się obca i głucha. Nikt nie mógł z Joanną rozstrzygnąć dramatu jej sumienia. Nikt nie mógł uwolnić od rozterki serca. Z wyszarpywanych z chaosu słów wyłaniała się powoli i składała historia dramatycznej miłości, która rozbiła duszę Joanny, zmąciła jej umysł i zniewoliła go. Reszty dokonał szok. Oddział majaczył całą noc niby chór w tym widmowym misterium, w którym tylko jedna osoba była z ciała i krwi, a trzy pozostałe wyłaniały się z krzyku i w krzyku przepadały: Staszek i Boguś, Boguś i Staszek, mąż... kochanek... dobry mąż... zły kochanek... dobro i zło... życie i śmierć... a wśród tego matka pocieszycielka, matka ucieczka, matka ukojenie... Nie było ratunku, nie było rozwiązania... Joanna walczyła i cały oddział walczył razem z nią. Siedziałam nie przy szalonej, lecz przy Annie, którą przywiozła niedawno karetka pogotowia. Erka. Biedna dziewczyna, chora od miesięcy na depresję, znów targnęła się na życie. Zdarzało się to, ilekroć wysyłano ją ze szpitala do domu na próbę. Na oddziale nie zdradzała przez długi czas żadnych oznak chęci do życia: nie jadła, nie rozmawiała z nikim, prawie się nie ruszała, jeżeli nie było to niezbędne. Nie zajmowała się niczym. Ostatnio zaczęła się ożywiać, lekarze uznali więc, że jest „lepiej”, i wysłali ja do domu. I oto wróciła: karetką, na noszach, po płukaniu żołądka. Łyknęła cały zapas lekarstw. Ale choć wyczerpana, półprzytomna, jest jakaś inna. Być może, silna dawka psychotropów to sprawiła, ta, która miała ją zabić... chociaż myślę, że to raczej Joanna wyrwała Anię z letargu swoim krzykiem... śpiewem... Nie wierzę w psychotropy. Jestem pewna, że to ona wstrząsnęła chorą. Puste oczy patrzą, widzą, ręka Anny dotyka mojej ręki, przytrzymuje ją. Dziewczyna chce rozmawiać. Siedzę więc przy niej. Nie idę do Joanny, choć krzyk bije w niebo i piekło... Nie idę tam, wiem, że nic nie zrobię, żeby przerwać misterium, od którego umiera już cały oddział: na poduszkach twarze udręczone, stężałe, mokre od łez. Żadna nie śpi tej nocy, nawet te na dużych dawkach, które przesypiają całe dnie. Nie idę do Joanny, nic tam nie wskóram, dostała dwa silne zastrzyki, w końcu muszą podziałać. Szok był potężny. Wywołała go natura – natura uciszy. Trzeba czekać. Siedzę przy Ani, która zapadła w drzemkę, nietrwałą, niespokojną. Drżę z napięcia i zmęczenia. Zostałam wprawiona – podobnie jak inne kobiety na oddziale – w obłędny ruch jakichś niepojętych żywiołów i boli mnie już wszystko. Mam dość monotonnego wołania Joanny. Mam tak dość, że jeszcze chwila, a zrobię coś, co mnie samą przerazi. Zaczyna świtać, krzyk Joanny gaśnie. Rankiem oddział śpi głęboko, równo. Zapada głęboka cisza. Zasypiam i ja przy łóżku Anny. Budzi mnie moja zmienniczka. Wychodzę przed separatkę i zamieram: chyłkiem, lękliwie, chwiejnie wymyka się ze swego pokoju Joanna. Zmierza do toalety. Czai się. Choć nikogo nie ma na korytarzu, chowa głowę, chyląc ją nisko. Jak najniżej. Nie chce spotkać niczyjego spojrzenia. Wstydzi się. I boi. A więc wie, co się z nią działo przez tych sześć dób. 22 Cofam się do pokoju pielęgniarek, nie chcę jej zranić spojrzeniem. Jest w nim na pewno współczucie, może litość: tak bardzo wymizerowana jest Joanna, tak zmieniona. To nie ta młoda, urodziwa kobieta, którą przywieziono. To jej cień. Joanna już należy do oddziału – nosi piętno choroby. Gdyby znalazła odwagę, żeby spojrzeć mi w oczy, spotkałaby się z pomocą. Ale ona tego nie chce. Może nie czuje się godna? Może wolałaby zobaczyć naganę lub potępienie? Wiedziałaby wtedy, że dostaje to, co jej należne. Możliwe... Ci ludzie są tak pełni poczucia winy. A Joanna nie usprawiedliwia się i nie chce cudzych usprawiedliwień. Musi przeżyć swoje do końca, choćby to się równało samounicestwieniu. Myślę tak i wiem, że daleko mi do prawdy o tym, co czuje Joanna, bo w czasie krótkiej pracy na oddziale zdążyłam zrozumieć, że są w ludzkich duszach tajemnice nie do zgłębienia. Bywa, że chory ma się lepiej, jest spokojny, pogodny, rozmowny, aktywny, a naraz... następuje kataklizm. Joannę trzeba na razie zostawić sobie samej. Wszystko jeszcze może się zdarzyć. Mówią to jej oczy i może dlatego wolą się ukryć. Gdy schodzę z dyżuru, znów natykam się na szaloną. Wraca z łazienki. Kryje oczy. Jest połową dawnej Joanny, mimo to urzeka. Myślę, że bardzo ją musieli kochać ci dwaj... Ale przychodzi tylko Staszek. Ślubny. Ten drugi, Bob, nie pokazał się ani razu. Pewnie, że do chorej żony ma prawo tylko... prawy mąż. Choćby jej nienawidził. Choćby był znienawidzony. Tamtemu nie wolno się zbliżyć. Tamten, choćby kochany, nie ma żadnych praw. Zresztą Joanna wybrała: wywołała i zatrzymała Staszka, wypędziła Bogusia... Wybrała spokój, rodzinę i dom, odrzuciła niepokój, samotność, bezdomność. Razem z nimi swoją namiętność. Bob został wyrzucony z raju, Staszek stanął na straży rajskiej szczęśliwości. Tak by się mogło zdawać, ale przecież tak nie jest, nie może być. Jabłko zostało zjedzone – raj utracony bezpowrotnie. Joanna woli na razie o tym nie wiedzieć. Przyzywa Staszka, anioła stróża, i zapada w sen. Pierwszy po długiej bezsenności. Niech śni o raju i śpi, do wyzdrowienia. I do przebudzenia. Losowi trzeba będzie śmiało spojrzeć w twarz. Gdy mijamy się, Joanna spogląda na mnie płochliwie, ale i wyzywająco. Nie podoba mi się to spojrzenie, zaczynam odczuwać niepokój, lecz nie wiem, co on zwiastuje, czemu mogłabym zapobiec. Rzucam jej zwyczajne „do widzenia, Joanno” i zamykam za sobą drzwi. Krzyk nie idzie już za mną, ujarzmiłam go. Zabieram ze sobą z oddziału ostry, nurtujący niepokój, prawie lęk. Idę do kolejki i jestem zła na siebie. Niejasno czuję, że coś przeoczyłam, czegoś zaniedbałam. Tylko nie wiem, o co chodzi. Obłędny sześciodobowy krzyk Joanny uruchomił jakieś moce, które odmieniły rytm szpitalnego życia. Boję się tych mocy. Rankiem następnego dnia prawie biegnę do pracy. Spotykam oczy Joanny już w progu drzwi. Staję osadzona tymi oczami. Błyska mi, że Joanna czekała, czeka... Czuję szybkie bicie serca. Patrzę prosto w oczy Joanny i ona patrzy w moje. Już wiem, że coś się zdarzyło. Dyżurna w pokoju pielęgniarskim mówi mi – co. Joanna zaatakowała Cenię. Niewidoma jest bezbronna, nie mogła obronić się przed młodą kobietą, którą owładnęła jakaś niepojęta nienawiść do niej. Gdyby nie salowa, którą zaalarmował zduszony krzyk Ceni, być może staruszka już by nie żyła. Paradosia miała refleks. Nie darmo pracuje trzydzieści lat w „czubkowie”. Wie, co odbija czasem tym biedaczkom... Odciągnęła Joannę w samą porę. Ale właściwie to nikt nie wie, co zaszło, dlaczego Joanna rzuciła się na staruszkę, co chciała zrobić... Nikt nie wie i nikt się nie dowie. Joanna była półprzytomna i kiedy oprzytomniała, przytuliła Cenię, ucałowała... Jakby się nic nie stało. Oczy miała spokojne, pogodne. Przeniesiono ją do innej separatki, personelowi zalecono szczególną czujność. Wiele par oczu obserwowało teraz dyskretnie poczynania Joanny. A ona zapragnęła pójść na spacer. Lekarze zezwolili. Dołączyła do gromadki chorych chodzących i wyszłyśmy. Pielęgniarka i ja pilotowałyśmy nasze podopieczne. Byłam ciekawa, jak Joanna zareaguje na wolną przestrzeń, na światło i zieleń, na cały piękny teraz, wiosną, świat... 23 Szła spokojnie, posłusznie, jak grzeczna dziewczynka. Rozmawiała, zwierzała się, że czeka na odwiedziny męża, cieszy się, tęskni... Mówiła o nim jak kochająca żona. Gdy dotarłyśmy do stawów, przystanęła, lekko zadrżała, cofnęła się dość gwałtownie. Potem ruszyła do przodu jak gdyby nigdy nic. Od stawu bił oślepiający blask. Słońce stało w zenicie, mewy wirowały i kołowały w roziskrzonym powietrzu. Stanęłyśmy wszystkie, oszołomione tym blaskiem, ruchem, życiem. Zapomniałyśmy na moment, że obok jest piekło. Patrzyłam na Joannę. Stała bez ruchu. Oczami tylko cofnęła się w siebie przed tym olśniewającym widokiem. Bała się. Ujęłam jej rękę, pociągnęłam za sobą. Ruszyła posłusznie, jakaś senna, zmęczona naraz. Milczałyśmy. Szłyśmy wolno w stronę oddziału. Wiedziałam, że musi się położyć. Nie kryła już oczu. Patrzyła zwyczajnie pod nogi, jak człowiek stąpający po nierównym i niepewnym gruncie. Szłyśmy wąską groblą między stawami. Pozwalała się prowadzić i podpierać, spoglądała na mnie od czasu do czasu. Oczy jej były czyste. Jasne. Zapytałam ją, co będzie robiła do południa. - Trzeba coś robić... Szybciej wraca się do równowagi – recytowałam stereotypowe zalecenia terapeutyczne. Więź między nami była już pozasłowna, nie musiałam zbytnio dbać o słowa. Uśmiechnęła się. – Tak, tak... zrobię buciki dla Jasia. A potem – rozmarzyła się nawet trochę – napiszę może konspekt mojej pracy magisterskiej. Kończę studia, wiesz. Piszę o baśniach starogermańskich. Tropię wątki faustowskie i demonologiczne... Szukam źródeł zła. Ścisnęłam mocniej rękę Joanny, ale nie odezwałam się. Ogarnął mnie niepokój. A więc to jest w nas, od początku, przed wszystkim, co się w życiu zdarza, i niezależnie od wszystkiego. Joanna dręczy się tym, zamiast po prostu żyć, kochać, rodzić dzieci... Dlaczego się tak dręczy? Dlaczego właśnie ona? Nurtowało mnie to pytanie, ale nie wypowiedziałam słowa. Słuchałam, co mówiła. Dotarłyśmy do oddziału, odwróciła się jeszcze w stronę stawów i patrzyła, chłonęła tamten widok łapczywie, ale i smutno. Była znów zgaszona. Od spaceru jednak i długiego snu po nim wracała szybko do zdrowia. Z Cenią były w przyjaźni, godzinami rozprawiały na temat dobra i zła, miłości i śmierci, tak dziwnie, że coraz to inne pacjentki obsiadały je na łóżkach w separatce i słuchały. Cenia wszakże bała się Joanny. Kryła to, lecz Joanna wyczuwała lęk staruszki. Nic tu już nie dało się zrobić. Lęk zagnieździł się w duszy, wrósł tam i emanował. Joanna cierpiała i odsuwała się od Ceni, gdy za bardzo stawał się widoczny. Stara pani subtelnie go maskowała, ale czuły go wszystkie. Unosił się w powietrzu, nad Joanną. Ciężko było chwilami, nieswojo. Jednak rozmowy były ważniejsze, lęk ich nie zdławił. Obie z upodobaniem roztrząsały tematy odwieczne. Staszek przychodził codziennie, przynosił wieści o Jasiu. Zabierał cudeńka, które Joanna pracowicie wyrabiała szydełkiem i na drutach dla synka. Były to buciki, czapeczki, sweterki i inne śmieszne drobiazgi niezbędne noworodkowi. Wciąż powtarzała imię synka: Jaś, Jasieczek, Janek i tak dalej. Zdawało się, że miłość macierzyńska wypełnia ją od stóp do głów, a niedawne wydarzenia są czymś tak odległym, że nierealnym. Staszek brał żonę codziennie pod ramię i wyprowadzał na spacer. Wędrowali nad stawy, tam spędzali godziny aż do kolacji, do zmroku. Idylliczna para! Tak można było myśleć patrząc na nich. Ale mnie coś niepokoiło w tej idylli. Otóż Joanna co dzień po każdej dłuższej wizycie męża pisała list do niego i wrzucała go do skrzynki przy szpitalnej bramie. A więc spokój jej był pozorny. Jeszcze burzyło się pod gładką powierzchnią, szukało ujścia. Borykała się, walczyła dalej. A on, Staszek? Co czuł naprawdę? Chyba też walczył, i to dramatycznie. Wkrótce znów poszłam na urlop. Tym razem dłuższy. Straciłam Joannę z oczu na dwa tygodnie. Kiedy wróciłam, już jej na oddziale nie było. Któregoś przedpołudnia wyszła na spacer i nie wróciła. Gdy mąż, jak zwykle, przyszedł do niej w odwiedziny po południu, znalazł tylko rzeczy Joanny. Niespokojny pognał kolejką do domu. Tam jej nie zastał. Nie było Joanny także u matki ani u teściowej. W żadnym znanym mu miejscu. Szpital wszczął poszukiwania. Nazajutrz Joanna sama zadzwoniła do swojej lekarki. Żeby jej nie szukać. Ma się 24 dobrze. Znalazła to, co zgubiła. Szok minął bez śladu. Skutki też. Odkryła zagadkę. Wróci do domu, ale nie teraz. Nie czekała na odpowiedź – odwiesiła słuchawkę. Wróciła po pięciu latach na oddział. Nie krzyczała. Milczała. Stale patrzyła gdzieś... jakby poza ludzi, rzeczy... Milczała jak zaklęta. Nic jej poza tym nie było, więc pozwalali chodzić Joannie na spacery. Ożywała, gdy otwierano drzwi i mogła wyrwać się nad stawy. Tam stawała bez ruchu i wpatrywała się w mewy kołujące nad wodą. Były szare i woda była szara, bo wciąż padało. Ale Joanna stała tam i oczy jej jaśniały. Wyszła ze szpitala po trzech miesiącach. Nie zaczęła mówić. Ale odpowiadała przynajmniej na pytania. Wróciła do domu. Do męża i synka. Żegnając się ze mną wypowiedziała ledwie słyszalnie: Bob zabił... Nie wiedziałam, kogo czy też co zabił ten jej Bob. Nabrałam jednak pewności, że Joanna do naszego szpitala już nigdy nie wróci. Pierwodruk: „Okolice” 1992 nr 1-3. TO TYLKO PTAK - Wsiadaj, Kala. Jedziemy nad jezioro. Pokażę ci czaple. Chciałaś je zobaczyć, prawda? Tak, chciałam popatrzeć na te dziwne ptaki w miejscu, które obrały sobie na dom – w owym leśnym ustroniu, które tak lubił odwiedzać Eryk z aparatem fotograficznym. Ale nie teraz. Czułam się bowiem nieswojo. Od rana drążył mnie niepokój, który przybrał kształt wyraźnego ponaglenia: „Karolina, ja już nie mogę czekać”. Skąd biegł do mnie ten sygnał? Nie umiałam go umiejscowić. Przed podróżą do tego tutaj miejsca, uroczego cichego miasteczka pod Kopenhagą, usłyszałam coś wręcz odwrotnego: „Karolina, ja mogę poczekać...”. Pojechałam więc nie zastanawiając się specjalnie nad owym komunikatem, który przybiegł do mnie skądś i zagnieździł się w mojej świadomości. A teraz zmienił swój sens, stał się ponagleniem. Nie wiedziałam, skąd przypłynął, ale nie lekceważyłam go. Kilkanaście miesięcy temu, gdy byłam kilkaset kilometrów od domu, w podobny sposób przyzwała mnie Anna. Była chora, lecz jeszcze nie wiedziałam, że śmiertelnie. Spędzałam czas przy matce, a ona tak właśnie wołała: „Karolina, ja już nie mogę dłużej czekać... nie mogę... nie mogę...”. Gdy wróciłam w popłochu, umierała. Teraz znów ktoś mnie woła. Ale kto? Nie wiem. Nie mam pojęcia. Nie dociera do mnie GŁOS. Dociera jedynie SENS: „Ja już nie mogę czekać”. No więc gdy Eryk zaproponował mi wyprawę „na czaple”, poczułam się nieomal zagrożona: odetnie mnie od GŁOSU, stracę łączność z kimś, kto woła, tam gdzieś, daleko, w Polsce... Zawiezie mnie do lasu, gdy tymczasem wszystkie pragnienia popychają mnie ku morzu. Czułam, że zaraz, natychmiast muszę tam iść, ku wydmom, a potem do brzegu morskiego i dalej, do wody, po kolana, po pas, po szyję, a potem płynąć, płynąć hen, na południe... Przez te cudowne wodne przestrzenie, monotonne i kapryśne zarazem, kojące i podniecające. Wciąż na południe. Lecz Eryk patrzył wyczekująco. Nie chciałam sprawić mu zawodu. Przygotowywał się do tej wyprawy od kilku dni i był pewien mojej entuzjastycznej aprobaty. Wiedziałam, że bardzo jest dumny ze „swoich” leśnych ustroni, z czapli i olbrzymich mew, które można spotkać tylko tutaj, ze wszystkiego, co odkrył dla siebie, a teraz pragnie pokazać mi. Patrzył wyczekująco i widocznie dostrzegł moją niechęć, bo zapytał: - A może nie chcesz? Jak nie, to nie... 25 Skinęłam szybko, że tak, oczywiście, zaraz będę gotowa, i pobiegłam na górę, aby się przebrać. Eryk zapuszczał silnik, gdy – ubrana do lasu – sadowiłam się w aucie. Był bardzo rad, z siebie i chyba ze mnie, więc przestałam myśleć o morzu. Jutro raniutko, gdy tylko zaświta, pobiegnę na plażę. A teraz – niech będzie ustronie i niech będą czaple. Dziwaczne ptaszyska, wielkie i ciężkie, na tych śmiesznych, długich i sztywnych, niby szczudła, nogach... Niech będą. Może właśnie tak ma być. Nie inaczej. Mój wiking jechał szybko i równo, nucąc coś bezgłośnie, samymi tylko poruszeniami warg. - Chcę słyszeć, co śpiewasz, Eryk. Zaśpiewaj mi pieśń wikingów – poprosiłam. Ale on nucił dalej bezgłośnie i uśmiechał się. Jasna, nieco zmierzwiona grzywa prawie zasłaniała mu oczy. Odgarnęłam kilka kosmyków z jego czoła, roześmiał się szeroko. Nie zaśpiewał jednak. Zatrzymał głos w gardle, w krtani, może głębiej. Nie usłyszałam pieśni wikingów. Biały samochód Eryka z czerwonymi napisami – samochód jego firmy z reklamami – mknął pośród jednostajnych pól, równo i bezszelestnie po gładkiej jak stół drodze, a ja myślałam sobie, że mój kraj, odległy o jedną morską miedzę na południe, jest o tyle piękniejszy... Mój biedny, zaniedbany, rozszarpywany waśniami rządzących kraj... Tęskniłam do plaż na Helu, we Władysławowie, w Jastrzębiej Górze, Ostrowie, Karwii... Do Słonecznego Domu Justyny i Jana. Coś działo się w tym domu – czułam to, drążył mnie niepokój, niepojety, ostry, bolesny. - Kala, to tu. Wysiadamy. – Skracał tak sobie moje imię, zbyt leniwy, by raz za razem artykułować cztery trudne sylaby. Nawet się sobie podobałam jako tajemnicza Kala. - Wysiadamy. Dziękuję za dobrą jazdę – powiedziałam w języku, z którego znałam zaledwie kilka słów. Błysnął krótkowzrocznymi oczami przez grube szkła, zgasił silnik. Odpięłam pasy, otworzyłam drzwi. I znów odczułam przypływ niechęci do tutejszych leśnych ustroni i czapli. Chciałam być tam, w Słonecznym Domu. Natychmiast. To wszystko tu było jak sen. A może tamto było snem: Słoneczny Dom, tak wyraźny w mojej wyobraźni, że prawie widzialny. Modrzew u podnóża schodków... Modrzew posadzony przez Jana w chwili ukończenia budowy, a teraz taki rozrosły, że trzeba go okrążać, aby wejść do Domu bez uchylania gałęzi. A może przywidzeniem była Justyna w drzwiach? Postawiłam stopy na ziemi i zaczęłam wysuwać się z auta. Eryk już czekał. Milczał. Nie dlatego, że był milkliwy, lecz z powodu trudności językowych. Nie znaliśmy wzajemnie swoich języków, a angielskim nie władaliśmy zbyt biegle. Za to nieźle nam się rozmawiało oczami, gestami, uśmiechami... Kto wie, czy nie najlepiej rozmawiało się... milczeniem?! W tym naszym życiu pełnym wrzawy chwile ciszy były niczym dar niebios. Eryk ich nie zakłócał. Pozwalały mu kontemplować przyrodę. Toteż bardzo chętnie milczał, gdy ja milczałam. Ale i bardzo chętnie mówił, gdy pytałam. Teraz nie miałam ochoty ani mówić, ani pytać. Czułam się jak wyrwana ze snu. „Co ja tu robię z tym wikingiem, obcym i dalekim, gdy tam, w Słonecznym Domu, dzieje się coś, o czym nie wiem, a co emituje sygnały wywołujące niepokój...?!” Eryk szedł szybko na swoich długich nogach, musiałam się więc wysilać, żeby za nim nadążyć. Las był liściasty, drobniejszy i oboższy niż podobne lasy w Polsce, czułam się trochę rozczarowana, lecz nie dawałam tego po sobie poznać. Oczami duszy widziałam cudownie smukłe sosny w lesie karwińskim, a stąpałam nie po gnijących liściach, ale po mięciutkim jak owcze runo ostrowskim mchu. Nagle błysnęło jeziorko. Eryk przystanął. - To tu. Patrz – podał mi lornetkę. – Jest. Jedna. A tam dalej druga. Są! Dwie! Nie byłam pewna, czy widzę czaplę, czy pień brzozy, lornetka nie dawała gwarancji, ale istotnie coś bieliło się po drugiej stronie leśnego jeziorka. Nie umiałam się jednak tym czymś radować. Ustronie nie miało dla mnie uroku. Eryk nie miał dla mnie uroku. Był obcy, daleki. 26 Trochę dziwny, trochę zabawny, sympatyczny, ale – obcy. Obojgu nam odpowiadało takie bycie obok siebie, nie ze sobą. Jeżeli coś nas łączyło, to upodobanie w milczeniu. On kontemplował samotnie swój świat dookolny, ja – mój wewnętrzny. Nie dążyłam do tego, aby Eryk się przede mną otworzył, i on nie robił nic, by mnie sprowokować do wylewności. Łączyło nas milczenie, w którym teraz skupiliśmy się na czapli. A potem na rybołowie. I na starym olbrzymim mewim samcu. Ale w moje skupienie naraz znowu wdarł się sygnał alarmowy: „Karolina, ja już nie mogę dłużej czekać...” - Kala, co ci jest? What happened? Głos Eryka wyrwał mnie po raz drugi jakby ze snu. Ale ja nie śniłam. Ja słyszałam. I widziałam. To była jawa. Słoneczny Dom i coś mętnego, co spływało z góry... Drżałam na całym ciele, dygotałam. Eryk niczego już nie dostrzegał, zajęty ptasim piórem, które podniósł z ziemi i machał nim do mnie triumfalnie. – Patrz, Kala, patrz! – Było biało-szare, bardzo duże. Patrzyłam... Może to ptak? Może to tylko ptak? Wielki. Szaro-biały. Jakaś czapla. A nie mgła. Ta straszna, dławiąca mgła. Co mi się zwiduje? Czyżbym oszalała?! Od tego upału, który trwa już trzy miesiące. Słoneczny Dom i ptak, i mgła – co za bzdura! Co za kicz! Dom zawsze pozostanie słoneczny. Żaden ptak, szary czy bury, nie odetnie go od światłości. Ani żadna mgła. - - Eryk, chodź tu, powiedz mi... – zacięłam się. Wiking błysnął ku mnie okularami – i zabrakło mi słów. Jak wyrazić w obcym języku ten dziwny niepokój? Jak zapytać o ów bolesny skurcz w okolicy serca czy też żołądka w ledwo przyswojonej cudzoziemskiej mowie, skoro nawet we własnym języku jest tak trudno pochwytny?! - Co, Kala? Co chcesz powiedzieć? – dopytywał, zaintrygowany moim wzburzeniem. - - Nic, już nic. To był ptak... Myślę, że to był tylko ptak! - - Jasne, że ptak. A cóżby innego? Przecież nie dzik! – zaśmiał się rozgłośnie, z lekka sardonicznie. - - Bo bałam się, że może ... śmierć – szepnęłam. - - Co mówisz, Kala? Nie słyszę. - - ... że śmierć weszła do Słonecznego Domu, a ja jestem tu i oglądam czaplę, głupią, głupią, głupią palę paplę paplę – mówiłam szybko i bezsensownie, po polsku, a wiking nic a nic nie rozumiał. Uśmiechał się jednak rozumiejąco. * * * Dwa dni później srebrny metalowy ptak niósł mnie do kraju. Szum silnika mieszał się z szumem w mojej głowie. Coś się działo, coś się dobijało do mojej świadomości, gdzieś stamtąd, z dołu, czy ja wiem zresztą skąd, atakował mnie jakiś obraz i jakiś głos, którego nie potrafiłam dokładnie umiejscowić, choć już czułam, że chodzi o Słoneczny Dom. „Nie mogę już czekać, nie mogę...” . Głos był ledwo słyszalny, jak pęknięta i zamierająca struna. Popędzałam w myślach samolot: byle tylko zdążyć. W domu zastałam czekający już na mnie list. Pisała Justyna. Dotyczył Jana. W jednej chwili pojęłam wszystko: mgła... ptak... wielki, biało-szary... Przepakowałam torbę, pobiegłam do taksówki. Teraz tylko zdążyć. Pierwodruk: „Kresy Literackie” 1994 nr 3-4. -----------------------------------------------------------------------------------------------------------------