MAREK HOŁYŃSKI E-mailem z Doliny Krzemowej Od autora Do napisania tej książki skłoniło mnie zainteresowanie, jakim cieszyły się artykuły które publikowałem na przestrzeni ostatniej dekady na łamach „Gazety Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”, „Polityki”, „Wprost” oraz „Wiedzy i Życia”, a także felietony drukowane w „Nowej Fantastyce” (1998-2000). Starałem się relacjonować w nich na bieżąco wydarzenia związane bezpośrednio z pracą zawodową i takie, które składają się na obraz codziennego życia w Dolinie Krzemowej. Kilkunastoletni pobyt w „informatycznym raju” - choć zdominowany przez sprawy zawodowe - dał mi okazję do poczynienia różnorodnych obserwacji. Pracując w młodej, rozwijającej się dynamicznie dziedzinie, ponadto w elitarnej firmie, której produkty pod względem klasy należały do komputerowej arystokracji, mogłem - a potem, z racji służbowych obowiązków, musiałem - uczestniczyć w wielu przełomowych dla informatyki wydarzeniach. Przygotowałem niniejszą książkę z nadzieją, że zaciekawi nie tylko tych, którzy nadal śnią o karierze w Dolinie Krzemowej lub starają się replikować na krajowej scenie giełdowe sukcesy kalifornijskich firm internetowych. Dla wielu Kalifornia to również słońce, plaża, palmy i kolibry... Poszczególne zapiski nie są utrzymane w porządku chronologicznym. Ze względu na ich zbeletryzowany charakter i potrzebę częstego odwoływania się do wydarzeń wcześniejszych przydatne może się okazać krótkie kalendarium: w latach 1981-1989 byłem pracownikiem Massachusetts Institute of Technology i - równolegle - Uniwersytetu Bostońskiego, w latach 1989-1997 - Silicon Graphics, Inc. Komputery, o których mowa w książce, prezentowane były: Indigo - jesienią 1991 r., Indy - latem 1993 r., O2 -jesienią 1996 r. Do sprzedaży prototypu Talismana doszło w 1999 r. Nie sposób byłoby zrelacjonować tego, w czym uczestniczyłem, inaczej niż przez pryzmat osobistych doznań, stąd mój emocjonalny niekiedy stosunek do pewnych wydarzeń, miejsc czy osób. Na proscenium Moja druga z kolei zima w Bostonie była wyjątkowo mroźna, wietrzna, z częstymi opadami śniegu. Wszystkim dawała się we znaki. Ale nikt nie narzekał na nią tak jak Kevin, który ponadto swoje żale i pretensje kierował do samego siebie. „I po co mi to było?” - zaczynał zwykłe lamenty. W ten piątkowy wieczór celebrowaliśmy, jak co tydzień, tradycyjne spotkanie w klubie pracowniczym Massachusetts Institute of Technology (MIT) na ostatnim piętrze budynku przy Memoriał Drive. Za oknem szalała zawieja, przeciwległym brzegiem skutej lodem Charles River z wolna sunęły mgliste sylwetki pojedynczych samochodów. - I po co mi to było?! - wzdychał Kevin. - Wylegiwałbym się teraz na patio, palmy by się kiwały, kolibry latały, drzewko pomarańczowe rzucałoby cień na hamak. Co za diabeł podkusił mnie, żeby zostawić ten raj w Dolinie Krzemowej. Tu nawet nie ma porządnego wina. Pijecie to świństwo, bo nigdy nie próbowaliście naszego z Santa Clara. Kevin spędził w Silicon Valley całe swoje zawodowe życie. Najpierw pracował w dużej korporacji, potem zrobił kilka wynalazków, wreszcie założył własną firmę, która przyniosła mu sławę i pieniądze. Już miał zamiar iść na emeryturę, gdy otrzymał z MIT zapytanie, czy nie zechciałby przekazać swojej wiedzy studentom. Zwyciężyła ambicja: być profesorem na najlepszej technicznej uczelni świata - takiej propozycji się nie odrzuca. Kevin zanudzał swoimi wspomnieniami wszystkich, ale chyba tylko ja wysłuchiwałem go z należytą uwagą. Nie tylko dlatego, że jako terminator powinienem był okazywać szacunek mistrzowi, który przybył tu niedawno, aby wprowadzić nas w kolejne etapy wtajemniczenia. Urzekała mnie też sama nazwa: Silicon Valley. Dolina Krzemowa bowiem to zjawisko wyjątkowe, fenomen technologiczny, socjologiczny i cywilizacyjny. Tam rodzą się komputery, tam powstał Internet i pierwsze dokonania inżynierii genetycznej. Stamtąd promieniują na świat pomysły struktur organizacyjnych oświeconych korporacji, zasady etyki programowania i wzorce tworzenia międzynarodowych zespołów badawczych. Szczyt osiągany przez nielicznych, którym starczyło siły woli, wyobraźni i motywacji, aby zajść tak daleko. Jak każdy człowiek z branży marzyłem, żeby przynajmniej raz w życiu odbyć pielgrzymkę do tej informatycznej mekki, skąd płynie do nas wiedza i pudła z komputerami. Pobyć tam tydzień lub choćby parę dni. Do Europy Amerykanie jeżdżą, żeby otrzeć się o historię; do Doliny Krzemowej przybywa się zewsząd, żeby stanąć oko w oko z przyszłością. Nigdy nie przypuszczałem, że spędzę tam lata i poznam Silicon Valley od podszewki. Jak każdy żarliwy wyznawca, któremu nie dane było jeszcze dotknąć obiektu swego kultu, miałem też o nim fałszywe wyobrażenia. *** Pracowaliśmy na tym samym wydziale; Kevin wykładał bazy danych, ja grafikę komputerową. W snobistycznym Bostonie, zapatrzonym w tradycje Nowej Anglii, obaj byliśmy emigrantami - on mi opowiadał o Kalifornii, ja mu o Polsce. Mianownik na tyle wspólny, że pozwala utrzymywać koleżeńskie stosunki. Poza tym różniliśmy się diametralnie. On był u schyłku kariery; miał nazwisko wymieniane w podręcznikach informatyki, zasobne konta bankowe i dworek w Cambridge, Massachusetts. Znał wszystkich i był wszędzie. A co najważniejsze, przeszedł przez Dolinę Krzemową i odniósł sukces. Stał się częścią legendy. Ja natomiast szykowałem się dopiero do wejścia na scenę. Kilkadziesiąt publikacji naukowych, lecz prawie wszystkie w języku, którego nikt nie znał i nie miał powodu się uczyć. To prawda, że jedna z książek (Sztuka i komputery) wywołała trochę szumu i zaowocowała zaproszeniami na rozmaite uniwersytety. Ale przecież dotyczyła zagadnień o marginalnym znaczeniu. Grafika komputerowa była w latach siedemdziesiątych postrzegana jako naiwna próba skrzyżowania techniki ze sztuką. Odnosiłem wrażenie, iż udało mi się wyprzedzić innych tylko dlatego, że poważni badacze nie uznawali tego tematu za godny uwagi. Dzięki tej książce (której, także ze względu na język, nikt wpływowy nie mógł przeczytać - oglądano tylko obrazki) trafiłem jednak do międzynarodowej społeczności grafików komputerowych, która wtedy właśnie się formowała. Mówiąc „społeczność”, oczywiście przesadzam, bo na pierwszych ogólnoświatowych konferencjach pojawiało się wtedy 60-80 osób (na ostatnią, w 1998 roku, przyjechało aż 50 tysięcy). Na początku znaliśmy się wszyscy po imieniu. Dlatego wylądowałem w Bostonie. Dwóch programistów, z którymi kiedyś pracowałem na uniwersytecie w Indianie, wysłało telegram do Warszawy: Hej, jesteś tam? Pamiętasz nasz wspólny projekt nauczania z wykorzystaniem komputerów? MIT zachęca nas, żeby to dalej pociągnąć. Zaczynamy od września. Podłączasz się? Pozdrowienia. Wyjechałem we wrześniu 1981 roku. Projekt planowano na semestr, więc bilet powrotny wykupiłem na 17 stycznia 1982 roku. Wiele jednak wydarzyło się w kraju podczas mojej krótkiej nieobecności. Zęby przeczekać stan wojenny, przyjąłem propozycję dziekana: „Ta grafika z komputera zaczyna interesować studentów. Czy nie podjąłby się pan, na próbę, wykładu w semestrze wiosennym?”. W schemacie organizacyjnym wydziału jestem zatem teraz na tym samym poziomie co Kevin. Dlatego siedzimy razem w skórzanych fotelach faculty club, pijemy „kiepskie” wino (mnie smakuje) i patrzymy przez okno na fale gnanego wiatrem śniegu oraz na wieżowce po drugiej stronie rzeki. Jesteśmy kolegami - profesorami. - Mam dosyć tego paskudztwa - mówi Kevin, pukając w kieliszek. - Dzwonię po samochód. Dokąd cię odwieźć? Dziękuję, przejdę się, zaczerpnę świeżego powietrza. Reakcja Kevina zdradza, że wie, dlaczego odmawiam - mieszkam w domu, który rozpadłby się ze wstydu, gdyby podjechała w jego pobliże dziesięciometrowa limuzyna z kierowcą w liberii. Doceniam, że Kevin próbuje nie dać tego po sobie poznać. Kupiony na warszawskich ciuchach kożuszek zaczyna w połowie drogi przemakać. Idę przez most, starając się utrzymać na chodniku, ale to trudne. Jest ślisko i wiatr spycha mnie na jezdnię. Liczę wymalowane czarną farbą znaki wzdłuż balustrady. To pomiar długości mostu w „smootach”. Olivier Smoot studiował w MIT trzydzieści parę lat temu. Wynajmował z kolegami dom za rzeką. Podobno upił się kiedyś tak, że był zupełnie sztywny. Przyjaciele inżynierowie postanowili zmierzyć nim długość mostu. Przekładali go niczym miarkę do tkanin i oznaczali każdą dziesiątkę. Rokrocznie członkowie korporacji studenckiej, która przejęła siedzibę i tradycję, odświeżają tę „podziałkę”, która kojarzy im się chyba ze wzorcem metra. Smoot musiał mierzyć sobie jakieś pięć stóp siedem cali, czyli grubo więcej niż mały Francuzik z Sevres. Po przejściu mostu (364,4 smoota plus jedno ucho) jestem już koło mojej kwatery. *** Mieszkam u Leona, technika z naszego laboratorium. Leon po zatrudnieniu w MIT poczuł się na tyle pewnie pod względem finansowym, że kupił rozpadający się wiktoriański dom, w który władował wszystkie oszczędności. Teraz brakuje mu na gaz i elektryczność. Ogrzewa tylko salon, w którym zazwyczaj przesiaduje. Kiedy wróciłem, grał Brahmsa, siedząc przy pianinie w rękawiczkach. Próbował wciągnąć mnie w dyskusję o Kierkegaardzie, którego ostatnio namiętnie czytywał, ale się wykręciłem. Trzeba się wyspać, pomyślałem, bo przez weekend muszę przygotować wykład na poniedziałek. Moi nowi znajomi nie przyjmują do wiadomości, że jestem Europejczykiem tylko w sensie geograficznym i nie mogę pretendować do roli ambasadora całego starego kontynentu. Na pierwszych stronach gazet codziennie oglądają relacje z mojego kraju. Ponure zdjęcia kordonów milicji otaczających szarą masę demonstrantów; zacięte twarze, brudny, rozdeptany śnieg. Dziwią się uprzejmie: „Czemu nie uregulujecie tej przykrej sytuacji?”. Wprowadziłem się do Leona, nie mając innego wyjścia. Oficjalnie byłem bowiem na tzw. sabbatical, czyli urlopie naukowym. To taki zwyczaj amerykańskich uniwersytetów, przejęty niedawno także przez polskie uczelnie. Po czterech latach (u nas po siedmiu) pracownik naukowy może opuścić semestr i przenieść się gdzie indziej. Chodzi o zastrzyk świeżej energii, zmianę środowiska, nawiązanie nowych kontaktów. Macierzysta uczelnia nadal wypłaca mu pensję, a w nowym miejscu otrzymuje on symboliczną kwotę, która ma kompensować koszty czasowego pobytu poza domem. W zasadzie wszystko się zgadza. Instytut Maszyn Matematycznych w Warszawie chyba ciągle wypłaca mi pobory, ale ich zamiana na dolary nie wchodzi w grę. Do dyspozycji mam zatem jedynie dodatek wyrównawczy z MIT - czterysta dolarów, z których połowę oddaję Leonowi za pokój na poddaszu. Reszta idzie na przejazdy i jedzenie. Dlatego nie mogę opuścić jedynego w tygodniu ciepłego posiłku, który zjadam za darmo. W zasadzie tylko te piątkowe przyjęcia w faculty dub utrzymują mnie w dobrej kondycji. Ciepło z salonu nie dochodzi na poddasze. Sprzęty są oszronione, prześcieradło skrzypi. Pora spać. Nakrywam się wilgotnym kożuchem i staram się skupić na operetkowych wizjach Kevina. Palmy, kolibry, pomarańcze, Dolina Krzemowa. Jeśli śnieg będzie padał całą noc, to nie dotrę jutro do laboratorium i nie dam rady przygotować programów na poniedziałek. *** Przyszła wiosna, życie nabrało smaku i nie musiałem już dodawać sobie otuchy snami o Dolinie Krzemowej. Wykład spotkał się z przychylną oceną studentów i, gdy kontynuowałem go w semestrze jesiennym, podwoiła się liczba słuchaczy. W kolejnych semestrach było ich coraz więcej i choć miałem do pomocy czterech asystentów, musiałem w końcu ustalić limit 300 osób na kursie, bo większej liczby studentów nie zdołałbym „obsłużyć”. Studenci mają swobodę w wyborze zajęć, obowiązkowe zaliczenia można uzyskać z najróżniejszej kombinacji przedmiotów. Jeśli na wykład zapisuje się jedynie kilka osób, to kariera profesora w MIT jest skończona. Albo jego dziedzina straciła na atrakcyjności, albo też, po prostu, on nie potrafi uczyć. Studenci zapłacili za naukę i mają prawo domagać się towaru najwyższej jakości. Spora grupa młodzieży chciała nadal zgłębiać moją dziedzinę, należało więc przygotować następny wykład z zaawansowanej grafiki komputerowej. Wielu zapaliło się do sprawy i po paru latach trzeba było opracować program studiów doktoranckich. Podjąłem się też równolegle, jako associate professor (w Stanach są trzy stopnie profesorskie: assistant, associate i full professor), mniej zaawansowanych technicznie wykładów na Uniwersytecie Bostońskim. Massachusetts Institute of Technology - Instytut Techniczny Stanu Massachusetts - to, jak sama nazwa wskazuje, instytut badawczy. Studentów traktuje się jako zło konieczne, jest ich zresztą mniej niż pracowników naukowych. Ten znakomicie prosperujący biznes osiąga dochody głównie z projektów realizowanych na zlecenie przemysłu, wojska i rozmaitych agencji rządowych. Z tytułu każdego takiego projektu instytut z miejsca zgarnia do kieszeni 72 procent na koszty własne (tzw. overhead). Świetny interes - z każdych 100 tysięcy dolarów za wykonanie pracy badawczej trzeba odprowadzać do kwestora 72 tysiące. Pozostałe 28 tysięcy mogę przeznaczyć na dokupienie niezbędnego sprzętu ł opłacenie czesnego moich doktorantów. Ale całkiem mnie to urządza, bo w zamian dostaję najlepiej w kraju wyposażone laboratoria i, co ważniejsze, zdobywam prestiż. Klienci, zwabieni renomą instytutu, ustawiają się w kolejce i portfel zamówień jest zawsze pełny. MIT też świetnie na tym wychodzi - inwestując pieniądze w budynki, stał się właścicielem połowy Cambridge. Druga połowa należy do Uniwersytetu Harvarda, który prowadzi identyczną politykę. Żeby nikomu się nie pomyliło - Cambridge nie ma nic wspólnego z angielskim uniwersytetem o tejże nazwie. Faktycznie jest to część Bostonu po drugiej stronie Charles River, choć formalnie stanowi osobne miasto, z własnym samorządem i prawami. Te zaś stanowiły typowy lewacki koktajl. Właścicielom budynków zabraniano podnosić czynsz, pracodawców zmuszano do zapewnienia opieki medycznej homoseksualnym partnerom zatrudnianego. Przeforsowano zakaz palenia, ale starano się zalegalizować marihuanę, którą przecież się pali. Cambridge to jedyne, oprócz Korei Północnej, miejsce na świecie, gdzie można spotkać komunistów z przekonania - śmieli się bostończycy. Nasze prosolidarnościowe demonstracje ze świeczkami na Harvard Sąuare pikietowali trockiści i anarchiści. Dyskusja z nimi nie była możliwa. „Jaki tam spontaniczny zryw społeczeństwa! O tu, w książce, napisane jest - podsuwali nam pod nos odbitą na powielaczu broszurę - że Solidarność została zorganizowana i sfinansowana przez CIA”. Często powtarzany żart głosił, że „Republika Cambridge” planuje wystawienie na granicy z Bostonem posterunków, by uniemożliwić przewożenie papierosów i prawicowej literatury. Istotnie było się przed czym bronić, jako że reszta katolicko-irlandzkiego miasta, choć w polityce oficjalnie popierała demokratyczny klan Kennedych, prywatnie reprezentowała reakcję. *** Współgrało to idealnie z konserwatywnymi zapatrywaniami polskiej enklawy na bostońskim przedmieściu Dorchester. Kilkanaście tysięcy osób z nieważnymi od dawna wizami turystycznymi, sprolongowanymi jednak z powodu stanu wojennego, pracowało głównie „w azbeście”, czyli przy usuwaniu uznanych za szkodliwe azbestowych izolacji ścian. W Dorchester było kilka placówek zajmujących się przede wszystkim wysyłaniem paczek do kraju i dystrybucją laleczek w strojach regionalnych. Mieścił się tam polski kościół tudzież sklepy z wódką, kiełbasami własnego wyrobu i torcikami wedlowskimi dowożonymi przez marynarzy. Dorchester, mające opinię „gorszej dzielnicy”, wspominam ciepło. Wkrótce przeniosłem się tam od Leona i sprowadziłem do Stasia, który zarządzał posesją przy Raven Street. Miał całe piętro dla siebie w zamian za pilnowanie, żeby się ta drewniana buda przedwcześnie nie rozsypała. Taką właśnie umowę zawarł z Karen, irlandzką emigrantką, która zainwestowała w ten dom po pięciu latach pracy w Delta Airlines. Głównym celem działalności Stasia było sprowadzenie z Polski żony i córki; miały przyjechać przez Meksyk, ponieważ ta granica była wtedy słabo pilnowana (przy trzeciej próbie się udało). Ponadto, żeby dorobić, Staś reperował w okolicy komputery i telewizory. Był bardzo zajęty, dlatego chętnie scedował na mnie swoje obowiązki dozorcy. Nie było ich dużo, od czasu do czasu malowanie łazienek czy naprawa dachu. Musiałem również doglądać babci z parteru, która modliła się za nas przez trzy godziny dziennie. Pierwsze piętro też nie sprawiało kłopotu: czteroletni Piotruś zaprzyjaźnił się z nami szybko i życzliwie usposobił do nas swoją mamę, którą co prawda widywaliśmy rzadko: pracowała na nocnej zmianie w klubie ulokowanym w Combat Żonę - pozostałości po dzielnicy zakazanych rozrywek w purytańskim Bostonie. Moje kolejne przenosiny, z powrotem do śródmieścia, wyglądały niemal jak ludowy festyn. Kolumna półciężarówek jechała przez Dorchester na klaksonach, manifestując dumę, że komuś z nas udało się wyrwać z getta. Na zasiedlinach mama Piotrusia wygłosiła mowę: „Pamiętaj o nas, bo w wyższych sferach takich przyjaciół nie znajdziesz”. *** Polskie „wyższe sfery” były w Bostonie nieliczne - paru lekarzy, naukowców, kilka mieszanych małżeństw. W dniu topienia Marzanny prawie wszyscy emigranci z najświeższego narybku gromadzili się w mojej skromnej kawalerce. Odświeżyłem ten zwyczaj, jako że mieszkałem tuż przy rzece. Kukłę robiliśmy ze słomy ozdobionej portretem Lenina. Ekspodchorążowie salutowali, krzepki kolega w slipkach wypijał na rozgrzewkę szklankę wódki i holował podpaloną Marzannę między krami na główny nurt. Sam dom stanowił zabytek, ale, w odróżnieniu od moich poprzednich siedzib, był w znakomitym stanie. Urocza mała uliczka, rząd ceglanych kamieniczek z ganeczkami od frontu - trochę jak gdańska Starówka. Czerwony dywan i mahoniowe poręcze na klatce schodowej. Owalne okna, na dachu wspaniały taras z widokiem na MIT po drugiej stronie Charles River. Przestałem, rzecz jasna, chodzić przez most na piechotę. Mój pojazd, ford pinto, cieszył się opinią najgorszego i najbardziej niebezpiecznego samochodu w historii amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego - podobno przy drobnych kolizjach sam z siebie wybuchał. Był czerwony, miał wgniecione boki i wyglądał obskurnie. Jedyną jego zaletę stanowiło to, że jeździł nim kiedyś nasz papież. Kupiłem ten samochód od seniora polskiej społeczności w Bostonie, niegdyś prezesa komitetu podejmującego delegację krajowych biskupów. I tak oto moim pinto przemieszczał się po terenie bostońskiej metropolii krakowski biskup Karol Wojtyła. Z biegiem lat właściciel pinta dorobił się forda fiesty, pinto zaś scedował na żonę. Kolejny szczebel w górę i kolejny samochód. Teraz fiesta przeszła na żonę, a stare pinto czekała droga na złomowisko. Znajomy prosił, bym mu pomógł przy holowaniu, ale gdy dojechaliśmy do celu, wystąpiłem z ofertą: odkupuję wóz za cenę, jaką dostalibyśmy na szrocie. Sto dolarów plus pięć dolarów podatku. Silnik przegrzał się po tygodniu. Pamiętałem jednak adres złomowiska i wymieniłem tam chłodnicę, zdumiony faktem, że, przyciśnięty do muru, potrafię się przekwalifikować na mechanika. Pinto, zgodnie z przewidywaniami, po pół roku dokonał swego żywota. Sprzedałem go za trzydzieści dolarów i przesiadłem się do szykownej toyoty celiki GTS. Jak widać, nie miałem głowy do interesów: powinienem był pociąć pinto na kawałki i sprzedawać je jako relikwie. *** MIT stale zabiegał o granty, musiałem więc i temu zadaniu sprostać. Angażowałem się wraz ze studentami w różne opracowania dla IBM, cyfrowy dysk wideo dla Digitala, dorobki programowe dla startującego Microsoftu. Niektóre z tych projektów były fascynujące, inne przeraźliwie nudne. Czasami zamawiający dokładnie wiedzieli, czego chcą, często jednak precyzowali tylko kierunek i dawali nam wolną rękę co do szczegółów. Ale też zdarzało się, że wymagania były bardzo konkretne, a mimo to nie potrafiliśmy dociec, do czego mogą sponsorowi służyć nasze prace. Tak właśnie było z projektem o kryptonimie „Aspen”. Z naukowego punktu widzenia miała to być pierwsza próba połączenia grafiki komputerowej z zarejestrowanymi w pamięci komputera sekwencjami wideo. Wybraliśmy miasteczko Aspen w Kolorado, ponieważ było niewielkie, z regularną siatką ulic; występowały tam ponadto wszystkie cztery pory roku. Ale naprawdę chcieliśmy sobie przy okazji pojeździć na nartach. Aspen, dzięki znakomitym warunkom śniegowym, stało się ulubionym ośrodkiem sportów zimowych dla całego Hollywood. Wieczorami w restauracjach panuje swobodna atmosfera, a na stoku czekają niespodzianki. Wsiadasz do dwuosobowej gondoli, zdejmujesz czapkę i gogle. Facet naprzeciwko robi to samo i okazuje się, że to Jack Nicholson, który aż się pali, żeby ci opowiedzieć o swoich wyczynach na ostatnim zjeździe. Po sfilmowaniu uliczek Aspen z dżipa, dodaniu planów municypalnych i zdjęć lotniczych uzyskano pełną komputerową bazę danych umożliwiającą swobodną interakcję. Dotykając palcem ekranu, można było poruszać się po ulicach, rozglądać dookoła, zmieniać lato w zimę lub jesień w wiosnę. Wskazywane domy dostarczały więcej wiadomości o sobie. Jeśli mieściła się tam, na przykład, restauracja - oglądałeś menu i układ stolików, jeśli komenda policji -twarze szeryfa czy posterunkowych. Informacja mogła też być udzielana w postaci syntetyzowanego dźwięku, który komputer potrafił wyskrzeczeć w kilku językach: „Sierżant Jim Solari; siedem lat w miejskiej policji”. Na główny deptak Aspen nie wpuszczano samochodów, stąd luka w materiale wideo. Oczywiście, można było załatwić zezwolenie na przejazd, ale nie o to chodziło. Tu zaczynała się bowiem nasza rola. Mieliśmy wygenerować komputerowe wizerunki budynków, które nie zostały sfilmowane, i zgrać je z istniejącym materiałem, aby jadący nie tracił ciągłości. Ciekawe zadanie, przydatne w kinematografii i telewizji. Ale tu naszym sponsorem było wojsko. Po co Departament Obrony wydaje pieniądze na tego typu projekt? Podejrzewaliśmy parę zastosowań i jedno z podejrzeń potwierdziło się przy oddawaniu pracy. Oficer, który przewodniczył komisji odbiorczej, zapytał: „A czy będą problemy w adaptacji tego systemu do innych języków poza angielskim, francuskim i hiszpańskim? Czy istnieją jakieś ograniczenia na poziomie fonemicznym, które eliminują, powiedzmy, perski?” No jasne, zagadka rozwiązana. Niedawna akcja odbicia zakładników w teherańskiej ambasadzie zakończyła się totalną kompromitacją (amerykańskie helikoptery powpadały na siebie, zanim zdążyły dolecieć do celu). Siły zbrojne dostały zatem ostro po uszach, ale też otrzymały fundusze, żeby się porządnie przygotować i następnym razem nie dopuścić do blamażu. Projekt „Aspen” pasował do tego celu idealnie. Materiał filmowy można było uzupełniać zdjęciami satelitarnymi, a nie znane wywiadowi fragmenty Teheranu dawało się zastąpić grafiką komputerową. Płynna nawigacja przez teren operacyjny, dane o obiektach spotykanych po drodze, instrukcje w lokalnym języku. Na szczęście do ponownej próby odbicia nie doszło i nie musieliśmy się martwić o moralne implikacje naszych doświadczeń. *** W MIT wystarczy mieć oczy i uszy otwarte, a otoczenie samo zapłodni cię intelektualnie. Wszyscy dookoła nad czymś pracują. Niektóre z tych działań kładą fundamenty pod dyscypliny, których nobilitacja i rozkwit następują po latach. Tak właśnie stało się z modną później rzeczywistością wirtualną. Otarłem się o nią na początku, ale właściwie nie mam się specjalnie czym chwalić, bo mój udział w budowaniu podwalin pod tę dziedzinę ograniczał się do skromnej roli świnki morskiej. Koledzy z zespołu pracującego nad hełmem do wyświetlania trójwymiarowych obrazów graficznych poprosili mnie o pomoc przy jego testowaniu. Skarżyli się na brak odporności u swoich znajomych „świnek” i podkreślali, że szukają kogoś z pewnym doświadczeniem żeglarskim. Brzmiało to podejrzanie, lecz nie wypadało odmówić, byliśmy przecież sąsiadami na tym samym piętrze instytutu. Na czym polega wirtualna rzeczywistość? Chodzi o to, by przeprowadzić widza „na drugą stronę lustra” i zaoferować zanurzonemu w urojonej przestrzeni człowiekowi jak najpełniejsze wrażenie realizmu. Wymaga to spełnienia dwóch warunków: zapewnienia prawdziwie trójwymiarowego obrazu oraz pełnej interakcji, czyli możliwości wpływania na zmianę sytuacji na obrazie. Szkopuł w tym, że scena oglądana na ekranie komputera jest tylko dwuwymiarowym obrazem, choć czasem potrafi stworzyć złudzenie przestrzeni trójwymiarowej. Można to złudzenie potęgować, aby widz zyskał odczucie głębi: podkreślać perspektywę, pomniejszając przedmioty dalsze i powiększając bliższe. Albo też obiekty na pierwszym planie wyświetlać jako nieco jaśniejsze, dalsze natomiast odpowiednio przyciemniać. Fakt jednak pozostaje faktem: obraz na monitorze jest płaski jak deska. Prób dodania prawdziwego trzeciego wymiaru było wiele. Sporo daremnych, jak się okazało, nadziei pokładano w holografii. W połowie lat siedemdziesiątych eksperymentowano też z ekranem wibrującym lekko do przodu i do tyłu. Rzutowano nań bliższe elementy obrazu, gdy przesuwał się ku odbiorcy, a resztę w ułamku sekundy, kiedy się cofał. Sceny istotnie nabierały głębi, choć daleko im było do perfekcji. I wtedy odgrzebano stary pomysł fotoplastykonu. Sam fotoplastykon dawno przestał frapować publiczność, odrodził się jednak w nowej, atrakcyjnej postaci. Jego zasada opierała się na odkrywczym spostrzeżeniu, że widzenie trójwymiarowe związane jest z posiadaniem przez nas dwojga oczu. Obrazy rejestrowane przez każde oko są bowiem dwuwymiarowe i dopiero ich zbitka daje informacje o przestrzennym rozmieszczeniu przedmiotów, które oglądamy. Co prawda, jeśli zamkniemy jedno oko, to nadal postrzegamy świat trójwymiarowo. Dzieje się tak dlatego, że wówczas wspiera nas mózg, który - pamiętając poprzednie doświadczenia wzrokowe - uzupełnia brakującą informację. To właśnie wykorzystali na przełomie ubiegłego wieku twórcy fotoplastykonu. Robili zdjęcie kurortu Baden-Baden (Baden, powtarzam, Baden - jak interpretował tę nazwę Salon Niezależnych), a potem przesuwali aparat fotograficzny o sześć stopni, czyli o średni kątowy dystans między oczami, i pstrykali następne zdjęcie. Potem wystarczało odseparować oczy tak, by każde z nich mogło dostrzegać tylko jedno ze zdjęć, to znaczy rejestrować dokładnie taki sam obraz, jaki widziałoby w naturze. Mózg dokonywał syntezy, a wypadkową było niezafałszowane wrażenie trójwymiarowości. Pomysł odżył w latach sześćdziesiątych przy okazji kina 3D (D od dimensions - wymiary); oba obrazy leciały jednocześnie, do ich rozdzielenia służyły tekturowe okulary z czerwonym i niebieskim filtrem. Zdjęcia sal kinowych wypełnionych papierowymi okularnikami żenują nas do dzisiaj. Moi koledzy z piętra wpadli na lepsze rozwiązanie. Zmiana kąta widzenia o sześć stopni i przeliczenie sceny to dla komputera błahostka. Oba obrazy miały się pojawiać tuż przed oczami na ciekłokrystalicznych ekranikach, wmontowanych w hełm zakrywający twarz aż po czubek nosa. Taki właśnie hełm założono mi w laboratorium. Ciężki i niewygodny (poręcznych stereowizyjnych gogli jeszcze nie znano), przesyłał do maszyny interakcyjne dane o położeniu ciała i ruchach głowy. Obraz był marnej jakości, choć przy odrobinie dobrej woli można było zaakceptować sugerowany plener: łączka, dalej strumyk, za strumykiem las. Czujniki ruchu działały poprawnie. Po paru krokach do przodu stanąłem nad strumykiem, który z bliska okazał się dość kanciasty. Przeszedłem go suchą nogą i tuż przed osiągnięciem lasu zderzyłem się ze ścianą laboratorium. Ze świata rzeczywistej rzeczywistości (bo jak go inaczej określić?) dobiegł mnie śmiech i polecenie: „Wróć do punktu wyjścia i poobracaj głową”. Popatrzyłem w lewo: komputer wyświetlił domek i kawałek płotu. Po prawej był pagórek i odległy silos zbożowy. Nic ciekawego. Nagle zaskoczyło mnie dziwne zjawisko. Domek przesunął się na prawo. Nie, to moja głowa obróciła się w odwrotnym kierunku... Aleja zamierzałem spojrzeć w przeciwną stronę; chwileczkę, przecież właśnie patrzę w prawo... Z zewnątrz padły słowa zachęty: „Bomba! Zupełnie inaczej pracuje się z kimś, komu nie brak poczucia równowagi”. Podtrzymywało mnie to na duchu przez kilkadziesiąt sekund, po czym zacząłem posuwać się na czworakach ku drzwiom toalety. Dostałem szklankę wody i niezbędne wyjaśnienia. Test, któremu zostałem poddany, był przygotowany przez uczestniczących w eksperymencie lekarzy i psychologów. W pewnym momencie zamieniano sygnały wejściowe - gdy hełm poruszał się w prawo, komputer wyświetlał na monitorach lewą część krajobrazu, i na odwrót. Mięśnie wysyłały do mózgu informację, iż głowa obraca się w prawo, a oczy - że w lewo. Mózg reagował w jedyny rozsądny sposób, czyli się po prostu zawieszał, no i tracił zainteresowanie wirtualną rzeczywistością na ładnych parę lat. *** Najciekawsze zadania dostawałem od małych, startujących firm. Zwłaszcza jedna z nich, o nazwie Silicon Graphics, podrzucała niebanalne tematy. Realizowałem je w terminie, bo widać było wyraźnie, że zleceniodawcy mają konkretne potrzeby i wiedzą, czego chcą. Cechowało ich przy tym zacięcie naukowo-rozwojowe. A co najważniejsze, mieli siedzibę w Dolinie Krzemowej. W 1989 roku zwrócili się do mnie z interesującym pomysłem. Do tej pory grafika w komputerach, jakie produkowali, opierała się na sprzęcie. W każdym było kilka układów scalonych, które powodowały, że pożądany obraz pojawiał się na ekranie. Maszyny wyposażone w te „silniki graficzne” były duże i drogie. W tym czasie błyskawicznie rosły podstawowe parametry komputerów: pojemność pamięci i szybkość procesora. Rodziła się szansa na wyeliminowanie owych silników graficznych. Jeśli procesor będzie robił swoje zwykłe obliczenia, a w wolnym czasie potrafi przeliczyć grafikę, to dodatkowe układy scalone staną się zbędne. Wystarczy przesunąć wszystkie funkcje silników do oprogramowania, by mieć tanią maszynę, która wykona te same zadania. Koncepcja była na razie luźna, a moja rola polegała na wykonaniu tzw. feasibility study, czyli dokładnej oceny realności przedsięwzięcia. Siedziałem nad tym trzy miesiące. Przygotowałem szczegółowy raport, który wymieniał potencjalne trudności, z konkluzją raczej optymistyczną: „To jest prawie możliwe do zrobienia”. Reakcja była natychmiastowa, ale najwyraźniej zignorowano przysłówek „prawie”: Tak wlaśnie sądziliśmy. Skoro uważasz, że to jest do zrobienia, może się tego podejmiesz. Przyjedź do nas, pogadamy. W kolorze indygo Lecę zatem do Doliny Krzemowej. Kiedy po sześciu godzinach samolot ląduje, jest już ciemno. Widzę jedynie światła pasa startowego i ich odblaski w tafli zatoki San Francisco. Samochód czeka. Jedziemy zapchaną autostradą do typowego amerykańskiego hotelu, tyle że zapełnionego inżynierami. Jestem rozczarowany. Gdzie te palmy, kolibry i hamaki na patiach z opowieści Kevina? Hotel położony jest zbyt blisko miejsca pracy, aby móc rozejrzeć się w terenie. Ale i tak widać różnicę. Szklane ściany budynków, wypolerowany metal okuć, fontanny, parking zastawiony BMW i por-sche’ami. Ludzie poruszają się szybko i zdecydowanie; większość nosi bawełniane podkoszulki. Zdejmuję krawat, ale garnituru już nie mogę zmienić na coś mniej formalnego. Dostaję kartę magnetyczną, którą otwieram bramy Silicon Graphics, a potem wręczam ją recepcjonistce dla potwierdzenia rozkładu dnia. „Tak, rezerwacja jest w systemie. Za trzy minuty może pan korzystać z sali »Vulcan«.Aluzję trudno przeoczyć - „Vulcan” to jedna z kosmicznych ras w kultowym serialu Star Trek. Film, w którym uczestniczę, nabiera dynamiki i klarowności. Wnętrze sali wygląda jak galeria sztuki w Soho: odsłonięte rury i belki sufitowe pomalowane na jaskrawe kolory, żelazne schody, awangardowe rzeźby. Jest kilka boksów, rozdzielonych ściankami działowymi niczym w starym wagonie kolejki podmiejskiej. Większość ludzi ma jednak własne pracownie. Przedstawiam wynikifeastbility study. Widzę po twarzach, że projekt zyskuje zwolenników. Niestety do sali wchodzi drągal z jasną czupryną. Słucha jakiś czas, potem zaczyna wysuwać kontrargumenty. To, co mówi, ma sens: przyjęcie moich propozycji groziłoby obniżeniem funkcjonalności i zatkaniem procesora; na pewno zaistniałyby problemy z systemem operacyjnym. Bronię się jak mogę, ale czuję, że nie zdołam przekonać tego gremium. Drągal opiera się na oczywistych faktach, ja na luźnej futurologicznej predykcji. Co to za facet? - Nie znasz go? Jim Clark, prezes Silicon Graphics. Znam pośrednio, pracował jako assodateprofessor na Uniwersytecie Stanforda. Recenzowaliśmy wspólnie jakieś artykuły, ale nigdy nie spotkałem go osobiście. Zresztą nie było po temu wielu okazji -w 1982 roku Clark zostawił uczelnię i założył Silicon Graphics (w skrócie SGI, bo dochodzi jeszcze Inc.). - No to sprawa skończona, wasz szef jest wyraźnie przeciw - mówię po zebraniu. - Wracam do domu. Mam samolot o piątej po południu. - Nie przejmuj się. On broni swoich ukochanych silników graficznych, ale jest bystry i otwarty. Poczekaj jeszcze dzień, dwa. Jeśli sprawę przemyśli i twój pomysł trafi mu do przekonania, przyzna ci rację. Zawsze nas zadziwia obiektywizmem. Nie musiałem czekać tak długo. Już na lotnisku w Bostonie stewardesa wręczyła mi kartkę teleksu: Zgoda na projekt. Kompletuj zespól. Jim Clark. *** Nie mogłem się doczekać, aby podzielić się dobrą nowiną ze studentami. Poważne wyzwanie, idealnie pasujące do naszej tematyki. Ambitne, bo czegoś takiego nikt jeszcze nie zrobił. Żadne tam akademickie abstrakcje, wydumane po to, by napisać kolejny artykuł. Konkretne, bo wynikające z zapotrzebowania przemysłu - jeśli nam się uda, nastąpi wdrożenie do produkcji. W dodatku ważkie naukowo. A przy tym świetnie płatne; koniec z żebraniną o granty. Doktoranci, wbrew moim nadziejom, okazali się dalecy od entuzjazmu. Porażała ich skala i skomplikowanie projektu. Niektórzy kończyli studia za rok czy dwa, a wydawało się, że w tym temacie trzeba się będzie grzebać do emerytury. Po długotrwałej agitacji udało mi się namówić do współpracy tylko dwóch, po jakimś czasie dołączył trzeci. Musiałem jednak obiecać, że będę im zaliczał poszczególne etapy badań na poczet prac doktorskich, tak aby po skończeniu projektu byli już gotowi do obrony. Udało się nam wydzierżawić specjalny kabel, dzięki któremu z naszych stacji roboczych mogliśmy wchodzić bezpośrednio do komputerów kampusu w Silicon Graphics. Zabraliśmy się do żmudnej analizy funkcji wykonywanych przez układy graficzne. Potem trzeba było ujmować je w postaci algorytmu i wreszcie pisać programy. Krok po kroku przenosiliśmy do softwareu geometrię i transformacje obiektów, kolory, modele oświetlenia. Chodziło o to, by oprogramowanie w jak największym stopniu odwzorowywało na ekranie to, co można było uzyskać za pomocą silników graficznych. Nasza grupa była jednym z pięciu zespołów pracujących nad nową maszyną. Pozostałe opracowywały układy scalone, system operacyjny, system okienek oraz obudowę i urządzenia wejścia/wyjścia. W sumie 20-30 osób pozostających ze sobą w ciągłym kontakcie. *** Oczywiście wszystkiego nie dawało się załatwić pocztą elektroniczną i wymianą programów. Od czasu do czasu jeździłem zatem do Doliny Krzemowej, starając się robić to częściej zimą niż latem. W miarę postępu prac moje pobyty stawały się coraz dłuższe i w końcu SGI uznała, iż taniej wyjdzie, jeśli wynajmą dla mnie w Mountain View stałe lokum. Oakwoods Appartments był typowym kompleksem kilkuset mieszkań odnajmowanych korporacjom. Dwa pokoiki plus kuchnia ze standardowymi hotelowymi meblami, telewizorem, kompletem garnków i talerzy oraz gniazdkiem internetowym do komputera. Na terenie osiedla basen i kort tenisowy z instruktorem. Wygrzewający się wieczorem w podświetlonym jacuzzi programiści opowiadali o swoich projektach i rozrzuconych po świecie rodzinach. Pachniało nadmiernie chlorowaną wodą i żywicą otaczających basen sekwoi. W firmie dostałem duży gabinet zjedna szklaną ścianą, położony obok pomieszczeń, w których zainstalowane były systemy do pokazów. Zarządzała nimi pani w czerwonym kubraczku, oprowadzająca wycieczki, gości i wizytatorów. Prowadziła ich najpierw do komputerów, pokazywała ciekawe rzeczy na ekranie, po czym, wychodząc, niby przypadkiem zatrzymywała się przed moim pokojem i mówiła: „A to jest profesor z MIT, który dla nas pracuje”. Oni do mnie przez szybę „hej” i ja im odpowiadałem „hej”. Kiedy przeniosłem się na stałe do Silicon Graphics, zażyczyłem sobie, aby mnie z tej klatki wypuszczono. Inżynierowie w SGI darzyli status akademicki estymą, a naukowcy z MIT witali z zadowoleniem wszelkie powiązania z przemysłem. W Bostonie przymknięto oko na moje długotrwałe nieobecności i to, że wykłady przejął jeden z doktorantów. Zgarniali przecież swoje 72 procent overhead, a na dodatek mieli bezpośrednie dojście do producenta sprzętu najwyższej klasy. Przyda się, gdy trzeba będzie negocjować upusty na kolejną dostawę, a może nawet da się załatwić jakąś darmową maszynę pod pretekstem urządzania pokazów. *** W SGI czułem się swojsko - panowała tu atmosfera niemal uniwersytecka, bo firma właśnie z uczelni wzięła swój początek. Gdy grafika komputerowa była jeszcze w powijakach, Jim Clark, pracujący wówczas na Uniwersytecie Stanforda w Pało Alto, opracował zestaw układów scalonych pozwalających na maszynowe generowanie obrazów. Urządzenie to, nazwane przez niego silnikiem graficznym, umożliwiało transformacje obiektów na ekranie, operowanie kolorami, cieniowanie i proste modelowanie oświetlenia. Clark udał się ze swym pomysłem do mieszczącej się w Pało Alto centrali Hewletta-Packarda. Firma ta nie była jednak zainteresowana zakupem patentu. Zwrócił się do Digitala - też bez rezultatu. Postanowił nie dać za wygraną. Wzorem pionierów, którzy zdobywali ongiś Dziki Zachód, zebrał siedmiu swoich studentów i założył w 1982 roku własną firmę w położonej na południe od Pało Alto miejscowości Mountain View. Oba miasteczka leżą w sercu Silicon Valley, nazwa przedsiębiorstwa nasuwała się zatem sama: Silicon Graphics. Siedziba była wybrana nieprzypadkowo, jako że w Mountain View znajduje się duża baza lotnicza marynarki wojennej, Moffet Field, z monumentalnym hangarem na sterówce, które kiedyś patrolowały wybrzeże, póki z nich nie zrezygnowano z uwagi na częste katastrofy. Obecnie co dziesięć minut startują z bazy samoloty o przedłużonych ogonach, z których wysuwają się anteny namierzające ruchy rosyjskich łodzi podwodnych na Pacyfiku. Mieści się tam również Ames Center - ośrodek doświadczalny NASA, gdzie projektowano sondy i promy kosmiczne. Firma Clarka produkowała komputery wyposażone w systemy grafiki; niemal po przerzuceniu przez płot służyły one do symulacji walk powietrznych i lotów międzyplanetarnych. Były to maszyny pokaźnych rozmiarów, wyposażone na początku w jeden silnik graficzny, potem w dwa, cztery, osiem... Coraz szybsze i umiejące coraz więcej. Wkrótce zaczęto ich również używać do projektowania karoserii samochodowych i kadłubów samolotów. Wielkie studia filmowe za ich pomocą tworzyły efekty specjalne i animację. Wodny stwór z Głębi, przechodzący przez kratę policjant z ciekłego metalu w Terminatorze II, Maska, sceny z Pięknej i bestii, Króla Lwa czy Ala-dyna - wszystko to powstało dzięki maszynom z SGI. *** Firma oczywiście wynajęła dla mnie samochód - bez samochodu w Dolinie Krzemowej to jak bez ręki. Większość ulic nie ma nawet chodników. Mogłem więc pokręcić się autem po okolicy w weekendy (choć nie wszystkie, bo część sobót i niedziel upływała mi na zajęciach w pracowni). Od San Francisco dzieliła mnie niecała godzina jazdy na północ. Miasto o wyjątkowej urodzie i temperamencie, ale tak dokładnie opisane, że nie sposób dodać coś nowego. Przy zwiedzaniu posługiwałem się dość nietypowym przewodnikiem - książeczką, której mojej rodzinie nie udało się przez narodowe kataklizmy przechować. Na szczęście Maciej Parowski, naczelny „Nowej Fantastyki”, odnalazł jej polskie wydanie na jakiejś zapomnianej półce swoich bibliofilskich zbiorów. Autor książeczki, Aleksander Jan Joachim Hołyński, mój awanturniczy przodek, dotarł do San Francisco przez Kubę i Panamę, którą pokonał konno, bo wówczas kanału jeszcze nie było (namawiał zresztą wszystkich do stworzenia spółki akcyjnej inwestującej w jego budowę). Pisał reportaże z trasy dla paryskich gazet, wydane potem w Brukseli (były bowiem zbyt krytyczne wobec panującego we Francji Napoleona III) jako zbiorek La Californie et les routes interoceanigues, który w polskim tłumaczeniu Hanny Pawlikowskiej otrzymał tytuł Byłemprzy narodzinach Kalifornii (KAW, Warszawa 1978). Aleksander Jan Joachim był wytrawnym podróżnikiem (towarzyszem poety Słowackiego podczas wyprawy do Ziemi Świętej w latach 1836-1837, któremu tenże zadedykował Anhellego) i przytomnym komentatorem, nie ograniczającym się do rejestrowania jedynie konwencjonalnych atrakcji turystycznych. Jako sprawozdawca- wyjątkowo solidny, jako obserwator- bajecznie inteligentny, jako stylista - cięty i dowcipny - napisał o nim we wstępie do polskiego wydania Stefan Bratkowski. - Niech przeczy taj ą go z uwagą badacze próbujący wyświetlić tajemnicę dalszego rozwoju Ameryki! Rozdział „Ląduję w szalonym San Francisco” zaczyna się od zdania: Zatoka San Francisco nie ma sobie równych na obu półkulach. Są w nim następujące śródtytuły: Dwadzieścia pięć dolarów za przejazd do hotelu, Dom gry, Bogactwo szynkarek, Prostytucja, Restauracje, Panna Atoy, Aktorki, Nieobecność żebraków, Zbrodnie. Niektóre pozycje tej specyficznej selekcji są do dziś aktualne, inne nie. Za przejazd mikrobusem z lotniska do Oakwoods Appartments płacę dokładnie 25 dolarów. Włóczęgów i żebraków natomiast są w mieście całe stada, nie sposób przejść paru kroków, by nie być nagabywanym o jałmużnę. Większość z nich trafiła tu w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, zwabiona piosenkami zachęcającymi do „przybywania do San Francisco z kwiatem we włosach”. Teraz koczują - podstarzali, brudni, ale przyjaźni - w parkach i przy wylotach wentylacyjnych metra. W radzie miejskiej jest ciągle spore lobby, gotowe bronić te przywiędłe dzieci-kwiaty przed skargami sklepikarzy, którym psują interes, odstraszając klientów. Dla nas, ludzi Doliny, San Francisco było dodatkową przynętą marketingową; przydatną, choć wykorzystywaną sporadycznie. Woziło się tam gości, na ogół ich nieco rozczarowując, bo Golden Gate Bridge - słynny czerwony most spinający zatokę - zazwyczaj okrywały mgły. Mimo to japońscy i koreańscy biznesmeni byli usatysfakcjonowani, gdyż potwierdzał im się znany z policyjnych filmów stereotyp miasta: kolorowe kamieniczki, niemal pionowe podjazdy, tłumy wrotkarzy i wytworne restauracje. Nie kłóci się on ze spostrzeżeniami autora Bytem przy narodzinach Kalifornii, który w 1851 roku napisał: Minęły już czasy, kiedy w sezonie deszczowym ulice San Francisco zamieniały się w głębokie bagniska. Wszystkie są wyłożone grubymi deskami i wyposażone w chodniki, czasem kamienne lub marmurowe, ale najczęściej drewniane. Błoto, w którym grzęzły wozy i topiły się konie, pozostało już tylko wspomnieniem starych mieszkańców z 1849 roku. *** Głównym celem kuzyna Aleksandra było zebranie materiału na temat gorączki złota, ekscytujący wówczas czytelników francuskojęzycznej Europy. Ruszył więc w teren, a ja podążyłem za mm, zęby porównać jego obserwacje z moimi. Opowiadania Amerykanów, pozbawionych zmysłu odczuwania malowniczości, wprawiały mnie w przekonanie, że obrzeża złotonośnego regionu są jednym ciągiem pogodnych pejzaży. Jest to wynikiem zwykłego dla tych ludzi złudzenia: każda wieś’, której produkty rolne lub metalurgiczne obiecują wiele dolarów, już przez to samo wydaje im się oszałamiająco piękna. A naprawdę... Istotnie, każda wieś ma swój pasaż handlowy, McDonalda i wypożyczalnię wideo oraz szereg małych, ale wiele sobie obiecujących firm trudniących się wytwarzaniem elementów układów scalonych lub aplikacyjnego software’u. A mimo to, dzięki wysiłkom ekologów, spore obszary tego regionu pozostały niemal nietknięte i krajobraz wygląda całkiem malowniczo. Obozowiska górników z zadziwiającą szybkością przekształcają się w miasta. Tam, gdzie ziemia wydaje się złotonośna, staje kilka namiotów. Jeśli poszukiwania przynoszą rezultaty, wieść o tym rozchodzi się w najdalsze strony i poszukiwacze złota przybiegają zewsząd. Po miesiącu czy dwóch tej sielskiej egzystencji ktoś wpada na pomyśl, że drewno jest lepszą ochroną odpłatna. Szybko ścina się sosny, przerabia na deski i każdy buduje sobie mniej lub bardziej wygodny dom. Spodziewacie się czegoś nieforemnego, bezładnie rozsianej zabudowy w typie rustykalnym i jesteście w biedzie. Regularny plan, ulice wytyczone pod sznurek, budynki o miejskiej prezencji. Najbardziej przestronna budowla zostaje nazwana hotelem i ozdobiona flagą Stanów Zjednoczonych. Kiedy liczba mieszkańców dochodzi do tysiąca, interesy wymagają wydawania gazety czy choćby tygodnika. W nowym mieście zaczyna się rozpowszechniać sztuki; właściciel domu gry chcący zniszczyć rywali zatrudnia, muzyków i do tego angażuje Francuzkę obsługującą bar. Jest to często jedyna w całej okolicy kobieta, łatwo więc sobie wyobrazić, jaką budzi sensację. Kobieta i orkiestra! Jednak w miarę rodzenia się indywidualnych fortun i ogólnego wzrostu dobrobytu budzi się pragnienie odrzuconych przyjemności cywilizacji. Tańczące niedźwiedzie i walki niedźwiedzi z bykami tracą smak, jakiś kombinator spełnia publiczny postulat i sponsoruje konstrukcję teatru, w którym występuje wędrowny zespól. Sakralne przybytki poprzedza budowa świeckich świątyń -już dawno funkcjonuje poczta, jest też regularne połączenie między Stockton i Sacramento. Odbiłem ten tekst na kserografie i czytam go ponownie, spacerując po regularnej siatce ulic Stockton i Sacramento (obecnie stolica Kalifornii). Wokół beton i szkło; jestem jedynym przechodniem. Weekend - urzędy i banki zamknięte, wszyscy koszą trawę przy swoich domkach na przedmieściach. Czyżby tamta epoka przepadła bez śladu? A może duch dawnych poszukiwaczy złota ciągle napędza dzisiejszą Kalifornię? Przecież często spotykam ludzi dotkniętych gorączką: maniaków przemysłu filmowego i komputerowego. Tkwi w nich to samo przeświadczenie, że każdy może trafić na kilogramowy samorodek, a jeśli się nie uda, należy próbować jeszcze raz. Co o tym sądzisz, Alexandre? Tak się właśnie z francuska pisał. Ja natomiast zachowałem swoje imię, choć wygodniej by było przystać na Marc lub Mark. Moje prawdziwe wymawiano na ogól jako „Merik”, ale nauczyłem się reagować na każde wezwanie zaczynające się od „M”. Firma telefoniczna Pacific Bell przysyła mi rachunki na nazwisko „Mary Holynski”. Nie koryguję, płacę. Walka o kreskę w „l” i przecinek nad „n” jest z góry skazana na niepowodzenie. Żadna standardowa drukarka nie da sobie z tym rady. *** Nad nowym komputerem ślęczeliśmy dwa lata, ale w końcu (w 1991 roku) cel został osiągnięty. Niektóre rzeczy trzeba było uprościć i zgodzić się na spowolnienie przetwarzania. Operacje wykonywane przedtem z szybkością światła, czyli prędkością elektronów w układach hardware’owych, teraz wymagały kilku milisekund pracy procesora. Zyski jednakże kompensowały te niedostatki. Silniki graficzne można było wyeliminować, a przy okazji zrezygnować ze zbędnych połączeń, chłodzenia itp. Pozostał niewielki układ do wyświetlania poziomej linii prostej - wszystko inne przeszło do oprogramowania. Umożliwiło to zmniejszenie rozmiarów maszyny - ze skrzyni wielkości gdańskiej szafy do niewielkiego pudełka na buty. Mieściła się teraz w torbie do noszenia na ramieniu. Była tak lekka, że dawało się z nią (wolno) chodzić - ważyła tylko 26 kilo. Na tablicy ogłoszeń działu marketingu przypięto kopię artykułu „Popular Mechanics” z 1949 roku i podkreślono w nim zdanie: Komputery przyszłości mogą ważyć nawet mniej niż półtorej tony. Oto, jak optymistycznie przewidziano ów „niepohamowany” rozwój nauki. Usunięcie opartych na układach scalonych silników graficznych (każdy po minimum tysiąc dolarów) pozwoliło znacznie obniżyć cenę komputera. Zamiast maszyny za kilkadziesiąt tysięcy dolarów można było zaoferować stację graficzną w cenie 15 tysięcy. Pozwolić sobie na taki wydatek mogły już nie tylko duże korporacje i agencje rządowe, ale też niewielkie firmy i kilkuosobowe biura projektowe. Na rok przed rynkową premierą wkroczył do akcji dział marketingu, forsując tezę, że komputer graficzny musi „ciekawie” wyglądać, ponieważ będą go używać ludzie wrażliwi na estetykę, którym opatrzyły się beżowe i szare pudełka. Pomalowano zatem obudowę na ciemny fiolet i wybrano adekwatną nazwę - Indigo. Kampania reklamowa ruszyła pod hasłem: „Indigo - pierwszy dostępny dla każdego komputer graficzny”. *** Już po miesiącu raporty działu handlowego zaczęły wskazywać, że Indigo może awansować na przebój światowy. Tak się też stało. Fachowa prasa rozpływała się nad jego zaletami. Przyjemne uczucie. Kupuję w Bostonie bułki na śniadanie i na stelażu z gazetami widzę naszą maszynę - opiniotwórczy miesięcznik „Byte” umieścił jej zdjęcie na okładce. Wcześniej jedyną maszyną uhonorowaną przez to pismo w podobny sposób był Apple; wydarzenie to miało miejsce piętnaście lat temu. Po nowy produkt SGI ustawiła się długa kolejka niecierpliwych klientów. Ludzie zaczęli się nań snobować -15 tysięcy dolarów to umiarkowana opłata za członkostwo w elitarnym klubie. Silicon Graphics, znana dotąd tylko w wąskich kręgach grafików komputerowych, zaczęła być postrzegana jako gracz pierwszej ligi. Zaoferowano nam więc podjęcie dalszej pracy. Trzeba iść za ciosem: zrobić kolejną maszynę, jeszcze lepszą, szybszą i mniejszą. Sam nie mogłem o tym decydować. Obiecałem, że naradzę się z moim zespołem, kiedy wrócę do Bostonu. - Nie, dosyć tej improwizacji. Teraz trzeba się do tego wziąć poważnie. Powinieneś przenieść się do Kalifornii i poświęcić nowemu komputerowi w stu procentach. Jeśli musisz dopilnować kończonych doktoratów, to możesz czasem wyskakiwać do Bostonu. Dajemy ci wolną rękę - zabierz z sobą, kogo chcesz. Ale tu, na miejscu, szykujemy ci już silny zespół. Pokrywamy koszty przeprowadzki, sprzedaży mieszkania i prowizje pośredników przy kupnie nowego. Sprawa wymagała rozważenia. Czy warto rzucać bezpieczną i prestiżową posadę, na której mógłbym spokojnie doczekać się emerytury? Niektórzy z moich kolegów przyjęli zaproszenie przemysłu i dorobili się na tym niezłej fortuny. Ale nie wszystkim się udało. Cztery na pięć startujących w Dolinie Krzemowej firm bankrutuje i odpada w przedbiegach, a ci, którzy się z nimi związali, pozostają na bruku, bezrobotni i sfrustrowani. Z drugiej zaś strony - nauczanie, chociaż daje sporo satysfakcji, grozi popadnięciem w rutynę. Kurs „Wstęp do grafiki komputerowej” prowadziłem siedemnaście razy i pod koniec „odklepywałem” wykłady bezmyślnie. Znałem z góry wszystkie pytania, które mi zadadzą słuchacze, i wszystkie moje na nie odpowiedzi. Czy warto się dłużej zastanawiać? Chyba czas wypłynąć na głęboką wodę. Przekroczyłem czterdziestkę i mogę już nie mieć następnej okazji. Jedyne, czego mi będzie teraz brakowało, to długie wakacje. Zdążyłem się przyzwyczaić do w miarę luźnych dwóch letnich miesięcy i trzech tygodni przerwy międzysemestralnej, spędzanych na jachcie żeglującym pomiędzy karaibskimi wyspami. Wynajęta przez SGI firma przewozowa w jeden dzień spakowała cały mój dobytek. Owijali włocławskie talerze w papier, szarpali się z zabytkowym kredensem, który nie chciał przejść przez drzwi, a przecież udało się go kiedyś do mojej kawalerki wcisnąć. Wszystko to, łącznie z meblami i książkami, zajęło ledwie ćwierć tira. Jedenaście lat bostońskiego życia zamknięto w tekturowych pudłach, gotowych do rozpakowania w Kalifornii. Słynne miejsce w Kalifornii Mieszkam na stałe w Dolinie Krzemowej. Nie muszę niczego gorączkowo zwiedzać, pod presją, że może nie trafić się po temu następna sposobność. Mogę się wtopić w otoczenie, dostroić do rytmu codzienności, zrozumieć to miejsce, poznać jego historię. Gdzie właściwie jestem? Krzemowej Doliny nie da się odszukać na żadnej mapie - geografowie jej oficjalnie nie uznają. Prawidłowa lokalizacja sprawia trudności nawet Amerykanom, którym przeważnie wystarcza ogólne określenie: „słynne miejsce w Kalifornii, gdzie robią komputery”. Nowojorska spikerka sieci telewizyjnej ABC, która próbowała rzecz uściślić, umieszczając Silicon Valley na północ od San Francisco, sprowokowała lawinę telefonów od urażonych obywateli. Skończyło się na publicznych przeprosinach i tłumaczeniu, że Silicon Valley leży 70 kilometrów na południowy wschód od San Francisco. Obejmuje teren mniej więcej 40 na 15 kilometrów, a jego sercem jest hrabstwo Santa Clara. Ja niby wiem więcej, bo mam przesłaną przez zaalarmowanych moimi przenosinami przyjaciół odbitkę hasła z Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN z 1965 roku. C’mmon, my zza „żelaznej kurtyny” mamy swoje źródła informacji. Proszę bardzo, mogę się wykazać, cytując: Kalifornia Dolna - półwysep na zachodzie Ameryki Północnej, między Oceanem Spokojnym a Zatoką Kalifornijską. Środkiem Kalifornii Dolnej, w przedłużeniu gór Sierra Nevada, przebiega łańcuch górski zbudowany z metamorficznych skal i granodiorytów. Niezupełnie pasuje? No to następna definicja: Kalifornijska Dolina - nizina śródgórska między Górami Nadbrzeżnymi i Sierra Nevada. Stanowi tektoniczne zapadlisko wypełnione osadami rzek Sacramento i San Joaquin... Obszar przecina gęsta sieć nowoczesnych dróg kołowych. Góry Sierra Nevada pokryte są lasami sosnowymi (wyżej także jodłowymi); miejscami występuje w nich mamutowiec olbrzymi (co to takiego?). Kalifornia jest najintensywniej gospodarczo rozwijającym się stanem USA. Od wielu lat zajmuje l miejsce pod względem wartości produkcji rolniczej. Chyba znowu nie to. Ostatnie hasło na powielaczowej odbitce: Kalifornijska ciecz: środek grzybobójczy i roztoczobójczy, będący roztworem wodnym mieszaniny siarczku, wielosiarczków oraz tiosiarczanu wapnia. Nic się merytorycznie nie zgadza. Bez wątpienia nadszedł czas, żeby porzucić wiedzę encyklopedyczną i zdać się na własne obserwacje. *** Na początku naszego stulecia dolina Santa Clara, położona między łagodnymi stokami gór Santa Cruz i Diablo, znana była tylko ze swych śliwkowych i morelowych sadów, orzechów włoskich oraz znakomitego wina. Wiecznie błękitne niebo, temperatura oscylująca latem wokół trzydziestu, zimą zaś dwudziestu stopni Celsjusza oraz żyzna gleba sprzyjały uprawie roślin zwożonych z odległych kontynentów. Mieszkańcy San Jose i pobliskich osad Sunnyvale, Mountain View, Menlo Park, Cupertino czy Los Altos sądzili, że żyją w raju, i mieli cichą nadzieję, iż przez jakiś czas nikt się o tym nie dowie. Spokój doliny naruszony został po raz pierwszy przez trzęsienie ziemi w 1906 roku. Cztery piąte San Francisco legło w gruzach, co spowodowało, że domki letniskowe w Santa Clara zyskały na znaczeniu. Wielu ich właścicieli, rozsmakowawszy się w sielskim życiu czy też w obawie przed kolejną katastrofą, postanowiło nie wracać do miasta. Drugi najazd dolina zawdzięcza mieszczącemu się w Pało Alto Uniwersytetowi Stanforda. Leland Stanford był jednym z założycieli linii kolejowej Central Pacific, która otworzyła Kalifornię dla osadników. Samemu Stanfordowi otworzyła zaś drogę do gubernatorskiego fotela i nie byle jakiej fortuny. Z części tych pieniędzy postanowił w 1885 roku ufundować uniwersytet, dla upamiętnienia swego szesnastoletniego syna zmarłego na dur brzuszny podczas podróży do Wenecji. Uczelnia ta nie miała szans konkurowania z renomowanymi ośrodkami Wschodniego Wybrzeża. Poziom akademicki był przeciętny, miejsc pracy mało, atmosfera prowincjonalna, toteż absolwenci masowo wyjeżdżali do lepiej rozwiniętych regionów kraju. Tak właśnie postąpiliby William Hewlett i David Packard, gdyby ich nie zatrzymał profesor mechaniki Frederick Terman, który nie mógł już spokojnie patrzeć, jak jego najlepsi uczniowie porzucają Kalifornię. W 1938 roku pożyczył im 538 dolarów na rozkręcenie chałupniczej produkcji audiooscylatorów, tanich generatorów sygnałów akustycznych przyzwoitej jakości. Pierwsze egzemplarze, produkowane w garażu ojca Hewletta, zostały wykorzystane przez studio Disneya w czasie prac nad filmem Fantazja. Firma Hewlett-Packard (kolejność nazwisk jej założycieli ustalono rzucając monetą) wsławiła się produkcją pierwszego kieszonkowego kalkulatora (HP-35C), a w cztery dekady później była już światowym koncernem, sprzedającym aparaturę pomiarową oraz komputery za ponad dziesięć miliardów dolarów rocznie i zatrudniającym niemal sto tysięcy osób. Packard, jako prezes firmy, wykreował model nowoczesnego przedsiębiorstwa Doliny Krzemowej. Wyeliminował podbijanie kart zegarowych, zdecentralizował zarządzanie; poszczególne wydziały uzyskały dużą niezależność i zostały zorganizowane luźno wokół typu wytwarzanych produktów. Packard cieszył się ogólną sympatią i poważaniem. Traktował pracowników jak członków rodziny - w porze dojrzewania brzoskwiń spraszał ich do swojego sadu w Los Altos Hills. Nalegał, by zwracano się do niego po imieniu. W latach drugiej wojny światowej zrezygnował z kilku intratnych zamówień, bo nie chciał zatrudniać ludzi, których po wykonaniu pracy czekałoby zwolnienie. W swoim gabinecie nie wymienił mebli od 1950 roku: miał to samo proste biurko, parę krzeseł i brązowe linoleum. Dziś taki styl bycia wielkich szefów stał się normą nie tylko w Silicon Valley i to powoduje, że w przemyśle komputerowym praktycznie nie istnieją związki zawodowe. Pracownicy nie czują potrzeby organizowania się, jeśli są dobrze traktowani. David Packard zmarł w 1996 roku w wieku 83 lat. Wierny swojej dewizie: „Dążenie do ulepszania naszego społeczeństwa nie powinno cechować tylko wybrańców; to odpowiedzialność, którą ponoszą wszyscy”, założył fundację sponsorującą oświatę, naukę i technikę, ochronę środowiska, rodzinę. Przekazał 40 milionów dolarów akwarium w Monterey Bay oraz 70 milionów szpitalowi dziecięcemu w Pało Alto. Potrafił robić nie tylko pieniądze, ale też właściwy z nich użytek. *** Lata czterdzieste były okresem rozkwitu Doliny. Wtedy to miejscowe fabryczki maszyn rolniczych przestawiały się na produkcję czołgów i amunicji. Do uniwersyteckiej kasy zaczęły napływać pokaźne rządowe dotacje na opracowanie technologii przydatnych najpierw w „gorącej”, a potem zimnej wojnie. Chodziło o to, by ze względów strategicznych bardziej równomiernie rozłożyć krajowy potencjał badawczy, tak aby nie koncentrował się on jedynie na Wschodnim Wybrzeżu. Przykład Hewletta i Packarda zachęcił innych, ba, stał się nawet obowiązującym kanonem. Wiadomo było, że badania na Uniwersytecie Stanforda robi się po to, aby przekuć je w dogodnym momencie na komercyjny sukces. Tak jest do dzisiaj - świadczą o tym przykłady SGI, SUN-a, Variana, Cisco, MIPS-a, Viacomu i wielu innych firm. Uniwersytet wcale nie ma za złe swoim pracownikom, że porzucają go dla przemysłu. Wręcz przeciwnie, nawet im w tym pomaga. Odwdzięczą się kiedyś, fundując nowe budynki, dostarczając darmowy sprzęt, finansując zatrudnianych naukowców lub, celem uniknięcia podatków, przekazując pewne sumy jako darowizny. Powołane do tego specjalne biuro - Office of Technology Licencing -załatwia patenty na pomysły profesorów i udziela na nie koncesji. Co roku organizowany jest Stanford Entrepreneur’s Challenge - studencki konkurs przedsiębiorczości. Zespoły przedstawiają swoje biznesplany i zakładają mini firmy. Uniwersytet dostarcza konsultantów, funduszy i kontaktów z „dorosłymi” przedsiębiorstwami. Nagrodą dla zwycięzców jest 25 tysięcy dolarów w gotówce (za wygranie podobnej imprezy MIT daje dwa razy więcej). Kwota zresztą nie ma znaczenia. „Od tej pory możecie się uważać za milionerów - stwierdził w podsumowującym omówieniu przewodniczący jury. - Na zasadzie prostej ekstrapolacji. Wszyscy, którzy dotychczas wygrali ten konkurs, zostali milionerami”. Nic dziwnego, że w tak sprzyjającej atmosferze wokół Stanfordu pączkowały startujące przedsiębiorstwa i tworzył się właściwy innowacjom klimat, który przyciągał ludzi z innych stron kraju. Jedną z takich osób był przybyły do Doliny w 1951 roku Bili Shockley. Jako noblista, były członek trzyosobowego zespołu, który w Bell Labs opracował tranzystor, miał rozległą wiedzę, ale nie potrafił w pełni wykorzystać możliwości nowego wynalazku. Zrobiło to dopiero jego ośmiu pracowników, którzy w 1957 roku porzucili firmę Shockley Semiconductor Labs wystartowali jako Fairchild Semi-conductor Labs. Ten właśnie moment przyjmuje się jako faktyczny początek istnienia Doliny Krzemowej. Fairchild zainicjował stosowanie krzemu do wyrobu półprzewodników (przedtem używano germanu). Po Fairchildzie pałeczkę przejął obecny gigant mikroprocesorowy, Intel (skrót upowszechnił się szybko, ale wtedy jeszcze figurował pod pełną nazwą - Integrated Electronics), założony w 1970 roku przez dwóch inżynierów, którzy też należeli kiedyś do ośmioosobowej grupy dezerterów z Shockleya. W tym mniej więcej czasie zaczęto używać określenia „Dolina Krzemowa” - wymyślił je podobno dziennikarz lokalnego pisma technicznego „Electronic News”. Warto w tym miejscu dodać, że na terenie Doliny nie występują, obecne wszędzie indziej, skałki kwarcowe, z których uzyskuje się krzem. *** Dziś w Silicon Valley prosperuje blisko 700 dużych przedsiębiorstw i tysiące drobnych, których nie sposób policzyć; niektóre są jednoosobowymi efemerydami. Nieliczne z nich staną się znane za parę lat. Inne splajtują albo zostaną wykupione przez potentatów. Obok sklepu spożywczego, w którym robię zakupy, jest pawilonik wynajmowany przez startujące firmy. W ciągu roku szyld nad drzwiami zmieniał się aż cztery razy. Całkowita symbioza: duże przedsiębiorstwa podnajmują małe do prac, które im się nie opłacają, i udostępniają im swoje kanały dystrybucyjne. Minifirmy szukają w korporacjach szansy na finansowe przetrwanie i oczekują wsparcia dla swoich nowatorskich pomysłów. Duzi, średni i mali solidarnie z sobą współpracują, tworząc jednolity ekosystem. Moich gości z Europy zawsze szokowała bliskość sąsiadujących z sobą kampusów korporacji, które zażarcie konkurowały na światowych rynkach. Żartowali, że możemy zmieniać miejsca pracy, nie zmieniając miejsca na parkingu. - Jak możecie ścierpieć sąsiedztwo SUN-a? - Co za problem!? To nasi byli lub przyszli koledzy. Z chłopakami z SUN-a gramy w tenisa, a na desce do windsurfingu pływamy z grupą Hewletta-Packarda. W Dolinie Krzemowej wytwarza się nie tylko oparte na sprowadzanym krzemie półprzewodniki, ale i większość tego, co do nowoczesnej techniki przynależy. Króluje IT - Information Technology, jak się ostatnio nazywa dziedziny nauki i techniki powiązane z oprogramowaniem i sprzętem komputerowym - dziś najprężniej rozwijająca się gałąź gospodarki amerykańskiej. Ale reprezentowanych jest także trzydzieści parę innych branż - od farmakologii i biogenetyki po stacje kosmiczne i pływające czołgi. Tu rodzą się nowe pomysły i rozwiązania techniczne, które po roku lub dwóch zalewają rynki międzynarodowe. To największe na świecie skupisko przemysłu high-tech, którego wartość rynkowa szacowana jest na ponad trylion dolarów, a roczne obroty na 200 miliardów - więcej, niż osiągnęły w całej swej historii Huty Lenina, Stalina, Bieruta i im podobnych. Gdyby Dolina Krzemowa wybiła się na niezależność, trafiłaby od razu do pierwszej dziesiątki przodujących ekonomicznie państw świata. W dodatku pozycji tej nie zawdzięczałaby wydobyciu lub przetwarzaniu rudy żelaza, węgla czy ropy naftowej, ani też produkcji rolnej, ale działalności intelektualnej. Ćwierć miliona mieszkających w Dolinie milionerów (codziennie, także w niedziele i święta, przybywa 65 nowych) zawdzięcza swoje fortuny sprawności własnego umysłu, a nie czyjejś niewolniczej pracy. Mimo ostatnich cięć w budżecie obronnym laboratoria Lock’heeda, Raytheona i inne pracujące na potrzeby wojska nie zniknęły z pejzażu Doliny. Redukcje w programie kosmicznym nie zaszkodziły istniejącemu tu centrum doświadczalnemu NASA. Pojawiły się natomiast ośrodki badawcze zajmujące się ostatnimi nowinkami: bioinżynierią, genetyką i wirtualną rzeczywistością. Silicon Valley pilnuje swej wiodącej roli i stara się ciągle wyprzedzać świat, choćby o pół kroku. W Dolinie działają nie tylko te firmy, które -jak Apple, Hewlett-Packard, Intel, SUN czy Silicon Graphics - tu właśnie się narodziły. IBM, Digital i Microsoft powstały gdzie indziej, ale uznały za konieczne przenieść część swoich biur i fabryk właśnie tutaj. Nie tylko dla symbolicznego zaznaczenia swojej obecności - poza Silicon Valley znacznie trudniej znaleźć fachowców należących do światowej czołówki. Nawet jeśli uda się skompletować dobry zespół, to odcięci od nieformalnego przepływu informacji naukowcy i inżynierowie szybko się zawodowo zestarzeją. Bezskutecznie próbowano przełamać hegemonię Hollywood w kinematografii i Nowego Jorku na rynku wydawniczym. Nie udało się, bo talenty i kapitał w dobrze pojętym własnym interesie grawitowały do miejsc, gdzie reflektory świeciły najjaśniej. Wystarczy osiągnąć brzegową masę krytyczną, a pozytywne sprzężenie zwrotne uruchamia samonapędzający się mechanizm. Najlepsze siły wspierają najsilniejsze ośrodki, czyniąc je przez to jeszcze silniejszymi. *** W Oakwoods Appartments miałem jeszcze opłacony czynsz za trzy miesiące, ale wypadało się rozejrzeć za czymś stałym. Agenci, którzy pomagali mi w poszukiwaniach, po odrzuceniu kolejnych propozycji zaczęli pomału rozumieć, o co chodzi. Nie, nie będę rezydował w blokowisku - mam uraz. Wiejski domek w angielskim stylu i rustykalna szwajcarska chata też odpadają. Zostawmy to sobie na Anglię i Szwajcarię. Jesteśmy w Kalifornii i ma być po kalifornijsku. Ciągle pamiętam o patio, kolibrach i palmach Kevina. Potrzebny mi zatem ogródek, jasne wnętrza, prostota i kontakt z przyrodą. No i powinno być w miarę tanio. To wymaganie okazało się najtrudniejsze do spełnienia. Ceny były dużo wyższe niż w okolicach Bostonu, które przecież uchodziły za jedno z droższych miejsc w Stanach. Nauczyłem się rozszyfrowywać kod gazetowych ogłoszeń. Na przykład: „finansowo dostępne” oznacza dolny pułap od 250 do 300 tysięcy dolarów; „przytulna rezydencja” to eufemizm na ciasny domek kempingowy. Te dwa cytaty pochodzą z jednego anonsu, czyli wiadomo, od jakiego poziomu zaczynamy. Po obejrzeniu prawie setki domów nareszcie trafiłem na odpowiedni. I to w samym Mountain View, niedaleko SGI. Trochę podniszczony, ale da się go tanim kosztem odświeżyć. Trzeba też będzie stale się nim zajmować. W tym rejonie ruchy tektoniczne są tak duże, że podłogi ciągle się wybrzuszają, drzwi nie chcą się zamykać, a jak je podheblować, to po miesiącu przesuwają się w drugą stronę i robi się szpara na palec. Jest wszystko, co Kevin mi zachwalał: patio, palma i drzewko pomarańczowe w ogródku, a oprócz tego drzewa figowe, pieprzowe i grejpfrutowe. Trzy sypialnie, z każdej drzwi na zewnątrz; dwie łazienki. Obszerny salonik z kominkiem i oknem na całą ścianę. Duży garaż na dwa samochody. Cicha ulica. Dokładnie to, o co mi chodzi. Jedność akcji i miejsca. Ten dom był kwintesencją architektury podmiejskiej lat pięćdziesiątych. To wtedy dzięki zatrudnianym na Uniwersytecie Stanforda pracownikom naukowym potroiła się liczba mieszkańców Doliny. Wśród pomarańczowych zagajników zaczęły szybko powstawać kolonie takich drewnianych domków, budowanych pod wyraźnym wpływem koncepcji popularnego wtedy Franka Lloyda Wrighta. Stosunkowo tanich, wówczas za jedynie 10 tysięcy dolarów (dziś przeciętny dom kosztuje 700 tysięcy), i wygodnych. Z nieodłącznym ogródkiem oraz obowiązkowym garażem ze względu na wzbierającą właśnie falę powszechnej motoryzacji. Domki budowano według podobnych planów, ale przez czterdzieści parę lat nabrały nieco indywidualności dzięki przybudówkom, malowaniu i rozmaitym aranżacjom ogrodów. Nasze osiedle składa się z sieci półkolistych, koncentrycznych uliczek, często ślepych, żeby nie opłacało się jeździć na skróty. Pośrodku tego labiryntu jest park i szkoła. Ekspert finansowy, który z ramienia SGI weryfikował mój zakup (firma chciała mieć pewność, że nie dokłada do kiepskiego interesu), aż przysiadł z zachwytu: „Klejnot! Co za potencjał inwestycyjny! Jakżeś to, człowieku, znalazł?”. Ten klejnot przyjdzie mi spłacać przez następne dwadzieścia lat. *** Dział handlowy umila nam życie doniesieniami o powodzeniu Indigo. Podobno sprzedaje się rewelacyjnie, zwłaszcza w Europie. Musi być w tym ziarno prawdy, bo SGI decyduje się na otwarcie w Szwajcarii fabryki składającej te komputery i biura, które je będzie rozprowadzać po świecie. Wkrótce zadzwonił do mnie z Genewy szef owego SGI International, Bob Bishop: „Słyszałem, że masz rozpoznany teren, na którym będziemy pracować. Czy mógłbyś do nas wpaść na konsultacje?”. W porządku, chętnie pomogę, jesteśmy dopiero we wstępnej fazie projektu i z przyjemnością wykroję czas na odwiedzenie starych kątów. - Mur berliński padł nieodwołalnie. Państwa obszarów posowieckich są w dołku, ale dają sygnały, że mogą wyjść na prostą. Kupować na razie będą mało, perspektywy jednak, zgodnie z naszymi analizami, są obiecujące. Chcemy założyć w tej strefie sieć dystrybucyjną. Gdzie powinniśmy zlokalizować jej centralę? Bierzemy pod uwagę Berlin albo Wiedeń. Jasne, że Wiedeń. Berlin ma złe konotacje na tym obszarze. Ponadto trzeba być bliżej Czechów, Słowaków, Węgrów, może nawet Rumunów. Do koncentracji polskiego przemysłu na Śląsku też rzut beretem. Bob jest Australijczykiem, woli polegać na mojej opinii. - Zatem Wiedeń. Oddelegujemy tam Franka Dietricha, którego przeniesiemy z oddziału w Kolonii. Jest znakomitym fachowcem, obeznanym z terenem, gdyż jego rodzina mieszkała przed wojną na obszarach obecnej Polski. Bądź zatem łaskaw i przejedź się z nim po tych wszystkich krajach, pomóż mu wybrać dla nas dystrybutorów. Odwiedziłem z Dietrichem Pragę i Budapeszt. W obu miejscach sprawy poszły gładko - rozprowadzanie komputerów graficznych wymaga znajomości rzeczy zarówno od strony technicznej, jak i handlowej. Wiadomo było, kogo wybrać -jeden kompetentny przedstawiciel na kraj, żadnej konkurencji. W Polsce sytuacja była inna. Do reprezentowania SGI pretendowały u nas dwie firmy. *** Jedną znałem i darzyłem sympatią. Jej właściciela poznałem w połowie lat siedemdziesiątych w Japonii. Wiesław Romanowski po raz pierwszy odwiedził Kraj Kwitnącej Wiśni w czasie rejsu jako uczeń szkoły morskiej. Był tam akurat tak długo, żeby rozładować transport świń i przespacerować się po porcie. Później, już jako student Politechniki Szczecińskiej, sam nauczył się japońskiego, aby korespondować z dziewczyną. W Tokio wylądował ponownie jako stypendysta stoczni. Język opanował na tyle dobrze, że postanowił wziąć udział w dorocznym konkursie na najlepiej mówiącego po japońsku obcokrajowca. Organizowały go co roku ministerstwa edukacji i spraw zagranicznych, kilka największych gazet (w tym „Asahi Shimbun”, mająca najwyższy nakład na świecie), radio i telewizja oraz parę koncernów przemysłowych (takich jak Mitsubishi i Toshiba). W konkursie mógł startować każdy cudzoziemiec, przebywający w Japonii nie dłużej niż trzy lata, o ile nie ukończył japońskojęzycznej szkoły, ale dopuszczano absolwentów japonistyki. Ze względu na pismo i zbliżony charakter gramatyki Azjaci mieli ułatwione zadanie, więc oczywiście przeważali wśród uczestników turnieju. Do finału zakwalifikowano 12 osób oraz trójkę zwycięzców analogicznych konkursów ze Stanów Zjednoczonych, Tajlandii i Filipin. No i proszę - Romanowski był górą. Poważna sprawa, bo musiał wygłosić ośmiominutowe przemówienie na dowolny temat, z pominięciem spraw handlowych i religijnych. Postanowił tedy wytknąć Japończykom zachwaszczanie rodzimego języka. Bo to język niby tak egzotyczny, ale zupa to supu, bar - ba, tytoń - tabako, sałata - sarada, oszczędny - ekonomi, pocałunek - kissu... Kiedyś zapożyczano wyrazy koreańskie i chińskie (słów chińskich jest w użyciu więcej niż rdzennie japońskich). Potem hiszpańskie, portugalskie, holenderskie, francuskie, niemieckie, nawet rosyjskie. No i oczywiście angielskie. Wiesław nie dał sobie wytłumaczyć, że jego wystąpienie powinno raczej schlebiać słuchaczom niż wytykać im słabości. Nie zdecydował się na referat o ceremonii parzenia herbaty ani o tańcach czy pieśniach ludowych. W audytorium „Asahi Shimbun” (samo centrum Tokio, między słynną ulicą Ginza a zawieszonymi na słupach torami Shinkansenu - najszybszego ekspresu świata) grzmiał do sześciuset słuchaczy i milionów telewidzów: - Czy japoński nie może się obejść bez tak wielu słów obcego pochodzenia? Przecież, tak jak języki europejskie, stanowi on kompletny i niezależny system. Przyczyną sukcesu Japonii jest oparcie nowoczesności na wielowiekowych tradycjach narodu. Wrogowie daremnie usiłowali wydrzeć Polakom ich ojczystą mowę, a wy z własnej woli porzucacie język przodków. Dostał owację na stojąco i wygrał. Trofea musiał przewozić furgonetką. W ciągu pierwszych paru miesięcy był w Japonii fetowany jak wybitny gracz bejsbolowy. Uczestniczył w programach telewizyjnych i radiowych, udzielił ogromnej liczby wywiadów. W zbiorze wypowiedzi konkursowych z ostatnich lat, Japonia, jaką widzę, jego przemówienie umieszczono na czołowym miejscu, a fragment wydrukowano na obwolucie. Gdy Romanowski zdawał swój końcowy egzamin na tokijskiej uczelni, wypowiedział zwyczajową formułkę cudzoziemskich stażystów, przepraszając za „ewentualne błędy wynikające z niedoskonałości języka”. Profesorowie uśmiechnęli się ironicznie, a przewodniczący komisji przywołał go do porządku: „Żarty na bok, proszę referować temat”. *** Wyglądało na to, że Romanowski wygra i tym razem. W Japonii zainteresował się grafiką komputerową, opracował nowe metody generowania skomplikowanych scen z realistycznym oświetleniem. Nie umknęły mi jego artykuły, bo wiedziałem z listów, że jako jeden z niewielu naturalizowanych Japończyków nazywa się teraz Akira Fujimoto. Spotykałem go także na konferencjach. Firma Voxel, w której pod kierunkiem Wiesława programiści ze Szczecina realizowali jego koncepcje, rozprowadzała swój software po całym świecie właśnie na maszynach SGI. Była idealnym kandydatem na dystrybutora. Rywalizowało z Voxelem niewielkie przedsiębiorstwo o nazwie ATM, ulokowane na przemysłowych peryferiach warszawskiej Pragi. Robili pecetowe składaki z importowanych części i szukali ambitniejszych zadań. Gdy się z nimi spotkałem, okazało się, że tą „ambitną” częścią przedsięwzięcia zajmuje się dr hab. Roman Szwed, wywodzący się z tej samej grupy fizyków z Uniwersytetu Warszawskiego, która pierwsza podłączyła Polskę do Internetu. Już o nim słyszałem: operatywny, pracowity i energiczny; ostatnio pracujący dla szwajcarskiego CERN-u (Conseil Europeen pour la Recherche Nucleaire), gdzie wymyślono WWW Fizycy z UW bardzo się zasłużyli, powołując do życia „Donosy”, które w naszym emigranckim życiu odegrały istotną rolę. Powiadomił mnie o tym jeszcze w Bostonie jakiś znajomy matematyk. - Chcesz dostawać donosy? - spytał. - Hmmm, nie jestem pewien - odpowiedziałem, biorąc to za kiepski żart. - Nieważne, wciągnę cię na listę wysyłkową - rzekł, uśmiechając się tajemniczo. Ksawery Stojda i Lena Białkowska z instytutu przy ulicy Hożej wpadli na szczęśliwy pomysł wydawania „Donosów” w obfitującym w wydarzenia 1989 roku, gdy wielu ich przyjaciół znajdowało się poza krajem. Zasypywani prośbami o wiadomości, postanowili rozsyłać je na bieżąco pocztą elektroniczną. Przez pierwszy rok zwykłym kablem telefonicznym do Genewy, skąd nasz człowiek w CERN-ie rozprowadzał je po sieci. Gdy w 1990 roku Polska uzyskała bezpośrednie połączenie ze światem, zaczęli korzystać z węzła w Centrum Informatycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Egzemplarz „Donosów” to raptem jedna strona krótkich informacji o bieżących wydarzeniach w kraju. Akurat tyle, ile da się przeczytać w wolnej chwili. Po tygodniu pismo miało kilkudziesięciu czytelników, potem dziesiątki tysięcy. W okresie gdy listy z Polski docierały do nas po miesiącach, „Donosy” stanowiły objawienie. Ze względu na różnicę czasu mogłem już przy porannej kawie dowiedzieć się, co się działo w kraju tego samego dnia. W dziesiątkach miejsc na kuli ziemskiej pismo było powielane na komputerowych drukarkach i rozdawane wśród dawnych i nowych emigrantów. Pisma polonijne przedrukowy wały je jako stałą rubrykę, a rozgłośnie radiowe wykorzystywały jako główne źródło informacji. Początkowo zdarzały się zabawne nieporozumienia: podobno nawet kogoś skazano na towarzyski niebyt za posiadanie teczki z napisem „Donosy”. Pismo było wysyłane bezpłatnie do wszystkich, którzy się zgłosili. Abonowali je ludzie z Australii, Nowej Zelandii, Izraela, Kuwejtu, Meksyku, Singapuru, Indii... Polska naukowa diaspora poczuła się nagle zintegrowana i silna. Ktoś nadaje na naszej fali, pozwala odnaleźć rozproszonych po studiach kolegów. Przełamuje dystans, który nas do tej pory od siebie nawzajem i od kraju dzielił. I to wszystko za darmo. W stopce „Donosów” zamieszczano normalny kit: „Donosy” są objęte copyrightem. Regularne forwardowanie bez zgody redakcji zabronione. Po czym następowały swojsko brzmiące wyjaśnienia: Prenumerata: na życzenie. Dystrybucja: e-mail. Cena: za miesięczną prenumeratę - postawienie redakcji (dobrego!) piwa lub innych lokalnych pyszności. W późniejszych latach dostępność elektronicznych wydań polskojęzycznych gazet i magazynów pozbawiła „Donosy” monopolu na rozpowszechnianie bieżących przekazów z kraju. Ale „Donosy” ciągle wychodzą i są czytane, wielu bowiem odbiorców uzależniło się od tej porannej informacyjnej pigułki. *** Ze względu na osobiste zaangażowanie po obu stronach decyzję wyboru polskiego reprezentanta SGI zostawiłem Dietrichowi. „Nie mam wątpliwości - powiedział po konfrontacyjnym spotkaniu. -Bierzemy fizyków. Są bystrzy, dynamiczni, gotowi do działania”. Frank Dietrich, obecnie pan na wielohektarowej posiadłości w Los Altos Hills, po której biegają węgierskie wyżły, do dziś koresponduje z nami pocztą elektroniczną. Ilekroć w Dolinie Krzemowej zjawi się ktoś z ATM-u, Frank czuje się w obowiązku zorganizować wystawne przyjęcie wokół swojego otoczonego cyprysami pseudorzym-skiego basenu z zapierającym dech widokiem na Pało Alto. Może sobie pogratulować właściwego wyboru. Dzięki ATM-owi i ja odczuwałem wielokrotnie prawdziwą satysfakcję, wizytując po latach najlepsze polskie instytucje badawcze i przemysłowe. - Jakiego sprzętu używacie? - pytałem. - Wszystkiego, co wyprodukuje SGI - odpowiadano. Rzędy „silikonów” w działaniu - co może bardziej satysfakcjonować projektanta? Najlepszy na świecie sprzęt. I to tu, w moim kraju, który tak niedawno, pogrążony w kompleksach oraz pozornej niemożności, odstawa! od czołówki na kilometry. Nie obyło się jednak bez tarć. W internetowej grupie dyskusyjnej pojawia się na przykład pytanie od dyrektora centrum obliczeniowego ze Śląska: Oglądałem niedawno maszyny SGI. Czy można spowodować, by komputer Hewletta-Packarda zachowywał się jak silikon i vice versa? Odpowiada mu informatyk z zakładów Forda w Michigan. Pytanie 1: Nie. HP nie potrafi imitować SGI. Pytanie 2: Tak. Można spowodować, aby silikon zachowywał się jak HP. W tym celu należy: usunąć •większość pamięci, wyjąć układ graficzny, pomalować pudełko na beżowo, zespawać obudowę z jednej strony, żeby się otwierała jak ostryga (ale nigdy już me dala się zamknąć), wyciąć losowo kawałki systemu operacyjnego. Przepraszam, ale nie mogłem sobie tej złośliwości odmówić. Jezu, ale fajne! Prace nad nową maszyną szły według harmonogramu, rytmicznie, żeby nie powiedzieć monotonnie. To była ewolucja, a nie rewolucja, jak przedtem. Podstawową różnicą między poprzednim komputerem a tym, który projektowaliśmy obecnie, był ulepszony procesor. Ponieważ biblioteka graficzna rezydowała teraz w oprogramowaniu, zwiększenie szybkości procesora automatycznie przyspieszało grafikę. W Indigo używaliśmy procesora R3000 produkowanego przez firmę MIPS. Tak się jednak złożyło, że w 1992 roku MIPS został wykupiony przez Silicon Graphics. Zmieniło to gruntownie naszą sytuację - mogliśmy sobie teraz zażyczyć procesorów lepiej dostosowanych do potrzeb grafiki. Chcieliśmy, żeby operacje, które w grafice są często stosowane -jak na przykład mnożenie macierzy, czyli mnożenie poszczególnych elementów z wierszy przez elementy z kolumn i ich dodawanie - były wspomagane przez procesor. W R300O trzeba było wykonać mnożenie, czekać przez trzy cykle maszynowe na jego rezultat, a następnie wykonać dodawanie, które miało dwa puste cykle. W sytuacji gdy nasi ludzie z MIPS-a równolegle pracowali nad procesorem, można było powiedzieć: postarajcie się, żeby w procesorze był dodatkowy rejestr i żeby można było mnożyć i dodawać w jednym cyklu, równolegle. Prosta sprawa, a o 3O-^0 procent przyspiesza transformacje, które są w zasadzie mnożeniem macierzy o wymiarach cztery rzędy na cztery kolumny. Od razu kolosalny zysk. Fakt, że Silicon Graphics produkowała wszystkie elementy maszyny od początku do końca, dawał nam sporą przewagę. To nie były składaki - nawet w markowych komputerach procesor, kartę graficzną czy kartę wideo robił kto inny. Nasze podejście ujednolicało wewnętrzną strukturę maszyny i pozwalało na wyciśnięcie z tej konfiguracji niebotycznego w 1993 roku maksimum - 330 tysięcy linii i 140 tysięcy trójkątów na sekundę. Konkurencja pozostała daleko w tyle. *** W tym samym okresie musieliśmy rozstrzygnąć poważny problem strategiczny. Grafika nie rezydowała już w sprzęcie, a oprogramowanie graficzne nazwane GL (Graphics Library, biblioteka graficzna) trudniej utrzymywać jako niepodzielną własność SGI. Zaczęły się dyskusje, co robić, ponieważ wiele osób uważało, że jest to najcenniejszy atut firmy i należy go za wszelką cenę strzec. Kapitał intelektualny został zainwestowany - składały się nań lata pracy, wysiłki dziesiątków naukowców nie byle jakich, nie byle jak opłacanych. Oponenci byli zdania, że wręcz przeciwnie - trzeba rozdawać GL wszystkim zainteresowanym, bo i tak trudno zabezpieczyć programy przed piractwem. Należy zatem bibliotekę publicznie udostępnić. Ponadto nie zapomniano o zasadzie dzielenia się pomysłami, pochodzącej z czasów, gdy pierwsze komputery osobiste tworzono dla idei, a nie dla kasy. Był to dobry moment, aby zrewidować koncepcję. Pierwsza maszyna SGI pojawiła się na rynku w połowie lat osiemdziesiątych, od tego czasu wszystko modyfikowano, ale nie zawsze konsekwentnie. Niektóre z poprzednich komend już się całkiem zdezaktualizowały, bo w tym okresie prawie nikt już nie używał atramentowych ploterów. „Czesanie” tej biblioteki graficznej zajęło mnóstwo czasu. Wprowadziliśmy przy okazji nowy paradygmat - wyświetlanie każdego obiektu graficznego za pomocą procedury Begin-End. Tak przygotowana biblioteka ukazała się pod nazwą OpenGL - „otwarta biblioteka graficzna” wersja jeden-kropka-zero. Po paru miesiącach, gdy uwzględniliśmy uwagi użytkowników, wersja 1.1 została wprowadzona na rynek. Decyzja o udostępnieniu GL okazała się właściwa. OpenGL 2.0 jest dziś standardem w grafice komputerowej. Przyczyniła się do umocnienia pozycji SGI i nawet konkurencja musiała przestawić się na tę konwencję, a także adaptować do niej swoje maszyny, rezygnując przy tym z własnych standardów, które w zasadzie były niewiele gorsze. Inżynierowie z SUN-a i Hewletta-Packarda nie znali jednak szczegółów naszego projektu. Nie potrafili podrasować swoich maszyn tak, jak my mogliśmy, wiedząc o wszystkich haczykach i zakamarkach oraz o tym, jak kod programu rozkłada się na rozkazy komputera. Monotonię pracy urozmaicały nieoczekiwane atrakcje. Tę zapoczątkował e-mail nadany w czwartek przez kogoś z działu reklamy: Podobno Clinton i Gore jadą. w poniedziałek do Doliny Krzemowej. Mają ogłosić rządowy program rozwoju sieci komputerowych w jednej z modelowych firm high-tech. Nazwy nie podają, ale z opisu wygląda jak nasza. Czy mamy jakieś informacje na ten temat? Przez cały dzień panowała cisza. Dopiero w piątek około południa nadszedł oficjalny komunikat z sekretariatu prezesa: W poniedzialek, 22 lutego 1993 roku, prezydent Stanów Zjednoczonych Bili Clinton i wiceprezydent Al Gore odwiedzą Silicon Graphics. Zostaliśmy wybrani do tej wizyty z następujących powodów: * Staliśmy się jednym z wiodących przedsiębiorstw w przemy śle komputerowym i z myślą o przyszlości tworzymy produkty, które ostro konkurują na istniejących i nowych rynkach. * Jesteśmy przykładem postępowego stylu zarządzania, który likwiduje tradycyjne hierarchie i powoduje, że każdy pracownik się liczy. Ze względów bezpieczeństwa kampus zostanie tego dnia ogrodzony. Wszystkich pracowników prosimy o okazywanie na bramkach kontrolnych legitymacji ze zdjęciem. Wewnętrzne tereny parkingowe zostaną zamknięte. Samochody należy wstawiać na parkingu pobliskiego amfiteatru, skąd będą kursowały autobusy do budynków. Tego dnia radzimy zakończyć pracę przed siódmą, bo o siódmej trzydzieści w amfiteatrze zaczyna się koncert Boba Dylana i mogą być korki. Po godzinie dopadł mnie szef marketingu. - Mam dla twojego zespołu ważne zadanie - powiedział. - Przed chwilą zakończyliśmy telekonferencję z Białym Domem, podczas której wykiełkował świetny pomysł. Oni wszyscy wiedzą, że teledysk Michaela Jacksona jest zrobiony na naszych komputerach graficznych. Wiesz, ten z twarzami przechodzącymi jedna w drugą czy zamieniającymi się w pysk tygrysa. Ja sam nie oglądałem, ale dzieci mi mówiły. Chodzi o to, żebyśmy zrobili coś podobnego z Clintonem. Próbowałem się wykręcić. Przecież my tylko produkujemy maszyny. Klienci je kupują i robią na nich swoje projekty: symulacje procesów fizycznych i chemicznych, reklamówki telewizyjne, prototypy samochodów i samolotów. My o tych zastosowaniach nie mamy zielonego pojęcia. Nie mogłem mu zdradzić, że cały zespół odpowiedzialny za grafikę przekracza w tej chwili granicę stanu Nevada. Wyjechali na narty wcześniej, żeby uniknąć korków na autostradach, a ja zostałem, by w sobotni wieczór rozegrać z Walterem partyjkę GO. - Ale znacie się na grafice i, jak trzeba, potraficie te problemy rozgryźć - upierał się szef marketingu. - Zostały dwa dni, ja wam dostarczę potrzebne taśmy i zdjęcia. Ma przyjechać 300 dziennikarzy z całego świata. Wyobrażasz sobie, jaki to napęd propagandowy dla firmy? Za ten weekend dostaniecie tydzień wakacji na Hawajach z pokryciem wszystkich kosztów. No co, umowa stoi? Nawiasem mówiąc, hawajska rekompensata okazała się kompletnym niewypałem. Kiedy nasz samolot lądował na Maui, było jeszcze trochę słońca, ale zaczęło padać po drodze do hotelu. Siedzieliśmy przez tydzień w ogromnym, osnutym mgłami gmaszysku, patrząc z balkonu na omiataną strugami deszczu plażę i potężne fale na ciemnym, nieprzyjaznym oceanie. Przyrzekliśmy sobie, że kiedy będziemy mieli czas na ponowny urlop, spędzimy go na niezawodnych Karaibach. Tam jest zawsze ciepło i pogodnie, przezroczysta turkusowa woda w płytkich zatokach zachęca do nurkowania, a powietrze wibruje od dźwięków salsy i merenge. Wróćmy jednak do propozycji marketingu. Zasługiwała na uwagę, bo morfing (od „metamorfoza”), technika wykorzystana w teledysku Jacksona, to rzecz w miarę prosta - obecnie dostępna na zwykłym laptopie. Klasyczny problem animacji: przekształcanie jednego obrazu w drugi. W obu trzeba określić istotne dla percepcji punkty i wygenerować kilkadziesiąt klatek pośrednich, tak aby te punkty stopniowo zmieniały położenie i kolor. Różnica tylko w tym, że w animacji kluczowe klatki, ze względu na ciągłość akcji, były dość podobne, a przy morfingu przekształcane obrazy są zupełnie odmienne. W sobotę nad ranem miałem gotowy algorytm i zabrałem się do pisania programu. Po południu sytuacja była niezła: program poprawnie przekształcał proste bryły geometryczne i, co ważniejsze, wrócili zaalarmowani telefonem narciarze. Zgłaszamy więc szefom gotowość do przymiarki z morfingu. Przetransformujemy, powiedzmy, poprzednią administrację w nową - Busha i Quayle’a w Clinto-na i Gore’a. Albo też przejdziemy z Kennedy’ego w Clintona, żeby podkreślić ciągłość linii demokratycznej oraz podobny wiek obu prezydentów. - Wspaniale, wszyscy są zajęci przygotowaniami - odparła asystentka prezesa. - Na moje wyczucie powinniście zademonstrować i jedno, i drugie do wyboru. Zaraz zorganizuję taśmy, W niedzielę wieczorem oba morfingi działały poprawnie. Entuzjazm grupy nieco opadł po przetransportowaniu ich na superkomputer wykorzystywany do pokazów w audytorium. Pracował on bowiem na wcześniejszej wersji systemu operacyjnego i ignorował niektóre polecenia naszych programów. Noc zeszła na poprawkach. Niestety, w poniedziałek rano udawało się uzyskiwać pożądany efekt tylko w dwóch próbach na trzy. Na dalsze ulepszenia nie było już czasu - piliśmy nerwowo kawę i próbowaliśmy się rozluźnić. *** Clinton i Gore przyjechali punktualnie o ósmej. Po wymianie powitalnych grzeczności dostałem sygnał, żeby startować, i z duszą na ramieniu uruchomiłem program. Na dużym ekranie pojawiły się podobizny Busha i Quayle’a. Otoczenie prezydenta było wyraźnie skonsternowane. Wszyscy sądzili, że zaszła pomyłka. Wiadomo - odseparowani od realnego świata informatycy znów przeoczyli zmianę gabinetu. Portrety zaczęły się jednak rozmywać, przekształcać i po pół minuty można już było rozpoznać sylwetki naszych gości. Gdy finalny obraz nabrał ostrości, wszyscy z ulgą zaczęli się śmiać. - Jezu, ale fajne! - ucieszył się Clinton. - Możecie powtórzyć? Z emocji i niewyspania ręce trzęsły mi się tak, że miałem kłopoty z najechaniem myszką na właściwą ikonę. Na szczęście znów się udało. Rozochocony powodzeniem puściłem morfizm z Kennedy’ego. Też działał. Towarzystwo bawiło się znakomicie i organizatorom z trudem udało się zagonić dygnitarzy do stołu prezydialnego. Przed wyłączeniem maszyny skopiowałem programy na dyskietkę. Przechowuję ją do dzisiaj wraz z innymi programami - a nuż się kiedyś przydadzą. Programy partii politycznych pod naciskiem sondaży opinii publicznej dostosowują się do przeciętnych poglądów elektoratu i zaczynają się do siebie upodabniać. Jeśli tak dalej pójdzie, różnice między nimi sprowadzą się wyłącznie do wizerunków liderów. A wtedy, zamiast bawić się w wybory, wystarczy ze-skanować zdjęcia kandydatów i zdać na morfing, który wygeneruje akceptowanego przez wszystkich, uśrednionego przywódcę. Dużo później romanse Clintona spolaryzowały Amerykanów. Jedni twierdzili, że stracił zaufanie społeczeństwa i powinien odejść. Inni przyznawali, iż popełnił błąd, ale nie na tyle poważny, by płacić zań utratą stanowiska. W dodatku zmiana głowy państwa odbije się negatywnie na sytuacji kraju. Ten ostatni argument jest wart polemiki. Jak widać, są inne sposoby na szybką i bezbolesną wymianę prezydenta. Chętnie się podzielę swoimi doświadczeniami, których nabyłem w tego typu operacjach. Wizyta odbiła się szerokim echem w mediach. Cytowano długie urywki z referatu Gore’a „Technology for America’s Economic Growth”, który wytyczał kierunek rządowej polityki wobec przemysłu. Dla dodania autentyzmu przytaczano wypowiedzi naszych pracowników i, mimo że niektóre były płytkie („mam nadzieję, że akcje SGI pójdą w górę”), nikt z dziennikarzy nie pozwolił sobie na złośliwość. *** Dopiero trzy tygodnie później udało mi się pojechać do Waltera. Walterowie mieszkali stosunkowo niedaleko, w San Jose - pięćdziesiąt kilometrów, czterdzieści minut jazdy. GO jest najłatwiejszą rozrywką do zorganizowania, wymaga bowiem tylko dwóch graczy. Moim stałym partnerem był Walter, zwany Wesołym Waltem, chociaż, gdy go poznałem, wyglądał na smutnego pracoholika. W skupieniu rozważał ustawienie pionków na planszy. Jego żona Susan z zapałem uprawiała ogródek wokół bungalowu. „Z nudów - jak mówiła. - Sama się na siebie złoszczę, że tyle pieniędzy wydaję na rośliny, nawozy i nasiona, a Waltera to nie obchodzi”. Zamartwiała się zmianą w usposobieniu męża. „Co się stało z naszą radością życia? Monotonia, pustka, samotność - czy taką cenę mamy płacić za tę jego cholerną karierę?” Susan wywodziła się z Hamtramck, dzielnicy Detroit opanowanej przez naszą starą emigrację szukającą pracy w przemyśle motoryzacyjnym. W Hamtramck była polska gazeta i radiostacja, zachowywano obyczaje i język. W Dolinie Krzemowej w okresie świąt Susan przygotowywała na wszystkie przyjęcia wspaniały, prawdziwy bigos. *** MOUNTAIN VIEW, Kalifornia (27 stycznia 1994). Silicon Graphics ogłosiła dzisiaj, że jej prezes i założyciel dr James H. Clark zgłosił wniosek o rezygnację z dniem 28 lutego 1994. Dr Clark, który założył Silicon Graphics w 1982 roku, powziął tę decyzję, aby móc skoncentrować się na nowych zastosowaniach sieci komputerowych. Ta wiadomość nas nie zaskoczyła. Clark od dłuższego czasu nie wyglądał na zadowolonego. Siedział w swoim gabinecie, podpisując przez kilka godzin papiery, po czym snuł się po korytarzach z pustką w oczach. Wskutek kolejnych zastrzyków zewnętrznego kapitału inwestycyjnego jego udziały w firmie rozmyły się do pomijalnych rozmiarów. Istotne decyzje przeszły w ręce kompetentnych menedżerów. SGI stała się przedsiębiorstwem stabilnym, pogrążonym w rutynowych działaniach. A on oczekiwał nowego wyzwania, które szczęśliwie nadeszło. Poprzez pocztę elektroniczną skontaktował się Markiem Andreessenem, świeżo upieczonym absolwentem Uniwersytetu Illinois, liderem grupy tworzącej graficzne narzędzie do przeszukiwania sieci komputerowych o nazwie „Mosaic”. Ten program został bezpłatnie udostępniony wszystkim chętnym i miesięcznie ściągały go dziesiątki tysięcy osób. Studenci afiliowani przy National Center for Supercomputer Applications rolniczego Illinois stali się w parę tygodni równie znani jak gwiazdy hard rocka. A co najważniejsze, Clark i Andreessen przypadli sobie do gustu. Decyzja zapadła. Założą nową firmę, znaną później pod nazwą Netscape. - Odchodzę, bo uważam, że powstały istotne możliwości w dziedzinie sieci komputerowych, które powinienem zbadać. Jestem pewny, iż zespół menedżerski w Silicon Graphics potrafi kontynuować działania umacniające pozycję firmy jako jednego z czołowych dostawców komputerów na świecie - powiedział dr Clark. - Ufam, że Silicon Graphics stanie się najważniejszym dostawcą sprzętu, którego będziemy potrzebować w naszych działaniach. Mam zamiar budować swe przyszłe dokonania wokół systemów SGI i liczę na ścisłą współpracę z moją byłą firmą. - Jim poświęcił nam piętnaście lat, tworząc wizję, dzięki której jesteśmy najszybciej rozwijającą się firmą na świecie - stwierdził w oficjalnym komunikacie nowy prezes Silicon Graphics, Edward R. McCracken. - Wiemy, że szuka nowych możliwości rozwoju, i życzymy mu powodzenia w każdym przedsięwzięciu, które zechce podjąć. Dziwili się wszyscy. Sieci komputerowe są jeszcze wątłe; przeglądanie obrazków zapamiętywanych w rozproszonych po kuli ziemskiej maszynach to pomysł mocno na wyrost. Ale Clark się zaparł. Musiałem mu w dodatku oddać dwóch najlepszych programistów, których skaptował do współpracy - nie wypadało odmówić prośbie byłego szefa. Sam odrzuciłem jednak propozycję przejścia do Netscape; sieci to nie moja działka. A szkoda. Świat oszalał na punkcie ich przeglądarki internetowej. Setki tysięcy internautów za darmo skopiowały Netscape przez sieć, przełamując fizyczne i finansowe bariery sklepów z oprogramowaniem. Jeśli się spowoduje, że ludzie zaczną czegoś używać, jest mało prawdopodobne, by to w końcu nie przyniosło pieniędzy. Netscape po trzech kwartałach działalności weszła na giełdę w lipcu 1995 i wszyscy jej założyciele zarobili na tym krocie. - Wcale nie byłem przekonany, że to wypali - powiedział mi Clark dużo później w przypadkowej rozmowie na tematy żeglarskie. Budował bowiem w Holandii 50-metrowy aluminiowy jacht, a właściwie komputer z żaglami. Na pokładzie Hyperiona miało być zainstalowanych 20 maszyn SGI (jakże by inaczej), sterujących nie tylko nawigacją i przyłączeniem do Internetu, ale też wyborem nagrań z bogatej biblioteki CD i DVD oraz ewidencjonowaniem wina z podręcznego składziku (trudno mówić o „piwniczce” na łodzi). - Miałeś prawo wątpić - dodał uprzejmie świeżo upieczony miliarder. Silicon Graphics stała się modna. W kampusie zaczęli się pojawiać nie tylko biznesmeni, ale też politycy i aktorzy filmowi. Przywykliśmy trochę do gwiazdorskiego statusu firmy, ale mimo to wizyta Stevena Spielberga wywołała wiele emocji. Oglądał nasze komputery pod kątem swojego następnego filmu. Mówiono, że kupił sobie Indigo i co wieczór bawi się symulatorem lotu. W jakiś czas potem zgłosili się do nas weterani Gwiezdnych wojen, animatorzy z Industrial Light and Magie, założonej przez Lucasa firmy zajmującej się efektami specjalnymi. Mieli u siebie sporo maszyn SGI i często przychodzili po porady. Tym razem interesowali się generowaniem płynnego ruchu dużych zwierząt. Mieli zarejestrowane sekwencje chodu i biegu słoni, hipopotamów, nosorożców. Mogli to przepuścić przez pakiety animacyjne, ale chcieli je zmodyfikować dla zwierząt o większej wadze. Jakich większych? Przecież nie ma nic cięższego niż słonie i nosorożce! Okazało się, że są - dinozaury. Nie ma problemu, możemy powiększyć współczynnik masy w równaniach dynamiki ruchu. Gorzej jest z następnym żądaniem. Chodzi o to, by Indigo umieszczone w sterowni „wyspy dinozaurów” pokazywało na ekranie prawdziwy obraz, na który kamera mogłaby najechać i zarejestrować go bez usterek i migotania. Tego nikt jeszcze w historii kina nie zrobił. Do tej pory komputery występujące w filmie były atrapami: w roli monitorów występowały telewizory, na których wyświetlano dokrętki na wideo o dużej rozdzielczości. Nasze rozwiązanie wymagało długotrwałych zabiegów synchronizacyjnych, ale działało. Spielberg potrafił się odwdzięczyć. Na tydzień przed oficjalną premierą przed nasz budynek podjechały autobusy. Niespodzianka - jedziemy całą klasą do kina! Teatr w San Jose został przystrojony w liany i skóry tygrysów, bileterzy ubrani jak na safari, słychać było porykiwania i tupanie dinozaurów. Sam film rozczarował, choć okazał się największym hitem w dziejach kinematografii. Fabuła banalna, zbyt przewidywalna, postacie schematyczne, tandetne morały. Otwarte zakończenie - potwory pozostają nietknięte na wyspie - wiadomo, że szykuje się ciąg dalszy. Tłum programistów reagował normalnie, czyli dokładnie odwrotnie w stosunku do intencji autorów cukierkowatego scenariusza. Sala opowiedziała się zdecydowanie po stronie dinozaurów. „Zjedz go, zjedz go” - zachęcała Reksa widownia w momencie konfrontacji ze strażnikiem parku. Technicznie wypadliśmy znakomicie. Na monitorach w parkowej sterowni logo Silicon Graphics było widoczne przez kilkanaście sekund. Przetrwało, o dziwo, parę środowiskowych dowcipów. Gdy dziewczynka - komputerowy samorodek (jak długo jeszcze będziemy musieli tolerować tych dziesięcioletnich programistycznych geniuszy i dwudziestoletnie modelki z doktoratami fizyki nuklearnej, obsadzane w hollywoodzkiej sieczce) - próbuje się włamać do systemu, na ekranie pojawia się główny szwarccharakter, obleśny haker, i machając palcem (nasza animacja) wypowiada boleśnie znane wszystkim informatykom ostrzeżenie systemu operacyjnego Unix: „NO, NO. Bad magie word”. Dinozaury były jak żywe, w dekoracjach i animacji nikomu nie udało się wychwycić żadnych sztuczności. Spielberg znowu podniósł poprzeczkę profesjonalnego kina. Bez takiego zaplecza technicznego trudno teraz robić filmy - pisali krytycy. - A on idzie jeszcze dalej. DreamWorks (nowe przedsięwzięcie Spielberga) i firma Silicon Graphics przeznaczyły 50 milionów dolarów na stworzenie systemu, który potrafi dokonać więcej. Zadaniem tego „cyfrowego studia”, opartego na komputerach Onyx i Indy oraz serwerach Chattenge, jest przeniesienie kina w XXI stulecie. Na każdym z foteli teatru w San Jose leżały bawełniane koszulki z wizerunkiem tyranozaura i napisem: „SGI - konstruujemy najlepsze dinozaury”. Ja swojej nie dostałem, bo ludzie brali dla kolegów, którzy nie przyszli (autobusy odjechały o dziesiątej, co wyeliminowało sporo spóźnialskich). Wywalczyłem ją następnego dnia w dziale socjalnym. Warto było. Na aukcjach zbieraczy pamiątek są dziś warte po kilkaset dolarów. *** Odświętne fajerwerki trafiały się jednak rzadko, codzienne życie sprowadzało się do 12-14 godzin wpatrywania się w ekran komputera. W wolnych chwilach doprowadzałem swoją siedzibę do stanu jakiej takiej używalności. Domek ciasny i jeszcze niezupełnie własny, bo w 80 procentach należy do banku, w którym zaciągnąłem kredyt. Grupka gorliwych Koreańczyków pomalowała go na żywsze kolory, kilku Rosjan zerwało popękany szary beton na patio (tym przynajmniej też się on kojarzył z kwaterą Hitlera). Pieczę nad ogródkiem sprawowała ekipa meksykańskich wieśniaków, bez których pomocy nie zdołałbym rozwikłać skomplikowanych zależności między florą, glebą i klimatem (okazali się też niezastąpieni przy wymianie walącego się płotu). Za walkę z pająkami w garażu i ogólną czystość była odpowiedzialna rewolucjonistka Maria, która uciekła przed salwadorskimi szwadronami śmierci. Z czworgiem dzieci, ale bez wizy, mieszkała (ironia losu) w podziemiach katolickiego kościoła, który chronił ją przed deportacją. Nad całością spraw domowych czuwała Cila, stukilowy archetyp polinezyjskiej matrony o wiecznym uśmiechu. Urodziła się w królestwie Tonga, małej wysepce na Pacyfiku, dumnej ze swego położenia tuż za linią zmiany daty - każdy dzień zaczyna się właśnie tam. Dochodzący elektryk był Włochem, hydraulik Chińczykiem, a zatrudniony przy montowaniu półek na książki stolarz - emigrantem z Brazylii. Należałoby kiedyś zebrać tę międzynarodową brygadę i pod przewodnictwem Marii odśpiewać „Międzynarodówkę” albo inny znajomo brzmiący bojowy hymn na cześć pracy. Tu to pasuje. Amerykanie- pisał G. K. Chesterton - mają szacunek dla pracy w tym mniej więcej stopniu, w jakim Europejczycy mają szacunek dla wojny. Sąsiedzi wspierali mnie radami i sprzętem. Zwłaszcza John z przeciwka, który miał wszystkie potrzebne narzędzia, kolekcję kosiarek do trawy i dmuchawę do opadłych liści. Właściciela domku po prawej nie zdążyłem poznać, bo był „na wylocie”. Zarobił na swojej firmie biogenetycznej, kupił wysepkę nieopodal granicy kanadyjskiej i właśnie szykował się do przenosin. Helen, moja sąsiadka z lewej strony, jako profesor Uniwersytetu Stanforda, z definicji musiała być feministką i bojowniczką na rzecz ochrony środowiska. Trzeba było uważać, gdyż jej gwałtowny temperament mógł generować konflikty. „Trzy tygodnie temu - zazgrzytała, zaczepiając mnie na ulicy - któryś z twoich gości palii papierosa zaledwie dwadzieścia metrów od otwartego okna mojej sypialni. Ten potworny dym odbierał mi możliwość odpoczynku. Mam nadzieję, że podobny incydent nigdy się już nie powtórzy”. Śpij spokojnie, Helen. Po treningu w Republice Cambridge łatwo dostosowuję się do kalifornijskich praw. Palenie jest tu zabronione nawet w restauracyjnym barze. Na przyjęciach sięgają po papierosy jedynie niepoprawni Europejczycy. Wydawać pieniądze po to, aby rujnować sobie zdrowie i nabawić się raka? Kompletny bezsens. Ale jak to wytłumaczyć palaczom? Na przykład dyrektorowi francuskiej firmy, który chce zamówić w Silicon Graphics nową paftię komputerów. Opuszcza samolot z futrem na ręku (bo w Paryżu zima) i okrzykiem: „Ach, jak tu u was cudownie. Palmy i błękit, epatanff’. Dział marketingu rozpracował sytuację i przygotował odpowiedni scenariusz. Ja tylko pilotuję gościa, ponieważ znam szczątkowo francuski. Jedziemy do Pało Alto, siedziby Uniwersytetu Stanforda. Marketingowcy wybrali właściwe miejsce: wokół studenci, nastrój beztroski, stolik w ogródku francuskiej restauracji. Jemy znakomitą kaczkę z jabłkami i popijamy kalifornijskie wino. Potem kawa i koniaczek. - Epatant- mówi mój gość - czuję się jak latem w Dzielnicy Łacińskiej. Wyciąga papierosa i zapala. Wtedy podchodzi kelner. - Bardzo przepraszam, sir, ale tutaj nie wolno palić. - Jak to - dziwi się Francuz - przecież siedzimy na dworze. - Przykro mi, sir, ale jesteśmy na terenie restauracji - ripostuje kelner. Wpadka, której marketing nie przewidział. Ale bez konsekwencji. Zakłady Renault zostały mimo to wyposażone w komputery Silicon Graphics. Komputer klasy porsche Silicon Valley przyciąga tłumy nie tylko perspektywą unikalnej kariery zawodowej, ale wszystkimi naturalnymi atrakcjami Kalifornii. Pod bokiem leży San Francisco - najpiękniejsze jakoby miasto świata. Zatoka świetnie nadaje się do żeglowania i pływania na desce. Przez okoliczne zalesione pagórki wytyczono dziesiątki szlaków spacerowych. O pół godziny jazdy - plaże nad oceanem; parę godzin w przeciwną stronę - góry Sierra Nevada z kilkunastoma ośrodkami narciarskimi o ustalonej renomie, jak choćby Squaw Valley, znany z zimowej olimpiady 1960. Na północ rozpościerają się winnice Napa Valley, na południe - Los Angeles i Hollywood. Oficjalnych granic nie ma, ale z rozmieszczenia firm mniej więcej wiadomo, że do miast Doliny Krzemowej zaliczają się (wymieniam alfabetycznie): Belmont, Campbell, Cupertino, Foster City, Fremont, Los Altos, Los Gatos, Menlo Park, Milpitas, Mountain View, Pało Alto, Redwood City, San Jose (największe, około półtora miliona mieszkańców), San Carlos, San Mateo, Santa Clara, Saratoga i Sunnyvale. Okalają one południowo-wschodni kraniec Zatoki San Francisco. Z wierzchołków sąsiednich wzgórz dolina wygląda jak wielki park, poprzecinany autostradami, dzięki którym dotarcie do dowolnego punktu w Silicon Valley to kwestia minut. Główna, numer 101, zaczyna się już zapychać, ale jest równoległa autostrada numer 280, szersza i bardziej malownicza, która również łączy San Jose z San Francisco. Obecność przemysłu zdradzają jedynie talerze anten satelitarnych, wystające tu i ówdzie ponad korony drzew. W tym zagłębiu krzemowym nie widać kominów, buchających pieców i straży przemysłowej w pomiętych mundurach. Nowoczesne budynki, zaprojektowane przez znanych architektów, są ze względu na trzęsienia ziemi na ogół niskie: jedno, dwa piętra. Luźną zabudowę poprzedzielano skwerami z altankami, fontannami, kortami tenisowymi, basenami i boiskami do koszykówki. Robi to na przybyszach wrażenie dostatku i rozsądnego komfortu. Stali mieszkańcy Doliny Krzemowej starają się temperować entuzjazm przyjezdnych. Nawet najczystszy przemysł degraduje przecież środowisko i wysysa wodę, której naturalne zasoby są tu niewielkie (w ostatnim półwieczu dolina obsunęła się ponoć z tego powodu o 3 metry). Ludzi, którzy zjechali z całego świata, jest już w Dolinie półtora miliona. Jak tak dalej pójdzie, mieszkania osiągną zawrotne ceny, a drogi się kompletnie zablokują. Jedyna nadzieja w następnym trzęsieniu ziemi, które, jak zwykle, część przyjezdnych wystraszy. *** Trzęsienia ziemi są obsesją Kalifornijczyków, choć po latach człowiek powinien przyzwyczaić się do tego, że czasem zabrzęczą talerze w kredensie albo niespodziewanie spadnie z półki wazon. Zwłaszcza w dolinie, która dotyka San Andreas Fault - uskoku spinającego, niczym zamek błyskawiczny, dno Pacyfiku i Ameryki Północnej. Jego linia, dokładnie oznaczona, stanowi największą atrakcję wycieczek odwiedzających codziennie góry Santa Cruz. Pasażerowie klimatyzowanych autobusów okazują duży respekt - przechadzają się po sielsko wyglądających pagórkach, stąpając delikatnie jak po polu minowym. I mają rację. Teren jest tylko pozornie przyjazny. Rosną tu trudne do pokonania chaszcze, dęby, których dotknięcie powoduje wysypkę. Na jesieni jest tak sucho, że byle iskierka niszczy wszystko w promieniu kilkudziesięciu mil. Potem nawet niewielki zimowy deszczyk sprawia, że wspaniałe rezydencje w Woodside zjeżdżają kilkadziesiąt metrów w dół na fali brunatnego błota. Dolina Krzemowa powstawała jednak w okresie, gdy znano już sposoby wznoszenia obiektów na obszarach o wzmożonej aktywności sejsmicznej. Fundamenty budynków tłumią drgania, ściany elastycznie poddają się odkształceniom. Podczas ostatniego poważnego trzęsienia ziemi na jesieni 1989 roku Dolina Krzemowa znajdowała się w połowie drogi między San Francisco a epicentrum. Straty powinny być tu zatem co najmniej dwa razy większe niż w San Francisco, a okazały się minimalne w stosunku do szkód wyrządzonych w tym mieście. Zaczęło się parę minut po piątej, akurat w czasie popołudniowej odprawy kierowników działów. Przy pierwszym dudniącym pomruku ludzie wymienili znaczące spojrzenia, ale nikt nie zareagował, aby nie okazać braku opanowania. Drugi, głośniejszy, zastał wszystkich wymijających się w drzwiach, ze sprawnością nabytą dzięki grze w koszykówkę (pół godziny dziennie, w czasie przerwy na lunch). Przy trzecim obserwowaliśmy już przebieg wydarzeń z parkingu w bezpiecznej odległości od biurowca; czuliśmy się jak uczniowie, którym udało się urwać z nudnej lekcji. I pewnie tak też z racji strojów wyglądaliśmy. Chodnik rytmicznie falował, jakby przemieszczał się pod nim gigantyczny wąż z japońskiego filmu. Pośrodku sadzawki przed budynkiem utworzył się warkocz wody, wychlapujący się na zewnątrz jak przy płukaniu miski. Sam budynek wyraźnie się chwiał. Dołączona od frontu ozdóbka architektoniczna, coś w rodzaju ukośnej, grubej na dwie cegły bramy, chybotała się o co najmniej metr w prawo i w lewo. Nic się jednak nie zarysowało, nie wypadła żadna cegiełka. Zabroniono nam powrotu do pracy, dopóki ekipy techniczne nie sprawdzą przewodów elektrycznych i gazowych, których uszkodzenie mogło grozić wybuchem. Trzeba było wracać do domu. Supermarkety zamknięto, ale sprzedawcy stali na zewnątrz i rozdawali żywność. Kolidowało to z wyniesioną z peerelowskiej szkoły tezą, że kapitaliści zbijają majątek na krzywdzie wdów, sierot i ofiar kataklizmów. Choć, rzecz jasna, trudno o lepszą kupiecką reklamę niż pomoc klientowi w biedzie. A zresztą lodówki nie działały, więc towary i tak by się popsuły. Resztę dnia spędziłem zatem na uspokajaniu wydzwaniających z całego świata bliższych i dalszych znajomych. Paradoks odwrotnej perspektywy powoduje, iż wydarzenia zasługujące na wzmiankę w dziennikach telewizyjnych wydają się znacznie poważniejsze z daleka niż z bliska. Sam muszę się czasami powstrzymywać, żeby nie dzwonić do Warszawy na wiadomość o wykolejeniu się pociągu t pod Szczecinem. Dolina podchodzi do trzęsień po inżyniersku - strat należy się spodziewać, ale można je ograniczyć. Szafki są zabezpieczone zamkami, regały przyśrubowane do ściany, monitory przymocowane pasami do biurek. Apteczka pod ręką, zapasy jedzenia i bańka wody w garażu. Wiadomo, gdzie jest lokalny punkt ewakuacyjny i który sąsiad przeszedł szkolenie w kierowaniu akcją ratunkową. Następnego dnia, gdy w San Francisco płonęły jeszcze domy i dokopywano się do zasypanych pod autostradami ludzi, życie w Dolinie Krzemowej wróciło do normy. Przedsiębiorstwa komputerowe - bardziej czułe na trzęsienia giełdy niż trzęsienia ziemi -zatrudniły jedynie psychoterapeutów oferujących pomoc w przezwyciężaniu powstrząsowych fobii. *** Nie uskarżam się bynajmniej na naturę - utyskiwania takie byłyby nietaktem wobec Stwórcy tej Doliny, który wykonał znakomitą robotę. Ale jak tu się zmobilizować do poważnych zadań, skoro na dworze jest zawsze tak przyjemnie? W naszym klimacie zima jest naturalnym okresem, aby przy piecu, kominku czy kaloryferze zająć się konstruowaniem lub programowaniem. Hakerzy nie potrafią jeszcze stworzyć wirtualnej zimy, która zmusi do koncentrowania się na pracy. W Dolinie Krzemowej są dwie pory roku: dziewięć miesięcy lata i krótka wiosno-jesień. Trudno cieszyć się wiosną, skoro na nią nie zasłużyliśmy, bo udało nam się wymigać zimie złej. Pewien znajomy starszy pan przysięgał, że widział przed czterdziestu laty padający śnieg. Był jednak wtedy po paru kieliszkach wina, a wycieraczki samochodowe kiepsko działały na górskiej drodze. Mógł to być po prostu deszcz, chociaż pomarańcze tego roku nie smakowały najlepiej - co świadczyłoby o ich przemrożeniu. Pomarańcze z mojego ogrodu są wyśmienite. Grejpfruty nieco gorsze, ale figi to istna poezja. Obdarowuję nimi wszystkich chętnych, jako że samemu przejeść ich nie sposób. Próbowałem suszyć je na słońcu (na dachu pod gęstą siatką) i w piekarniku, lecz zawsze pojawiają się w nich robaki. Nawet Meksykanie nie potrafią w tej sprawie nic doradzić. W zimie z utęsknieniem czekamy na deszcz. Wstajesz rano i oto niespodzianka - nad miastem, zamiast standardowego błękitu, wiszą bure chmury. Co za ulga! Może będzie padać? Dzieci są podekscytowane, dorośli też. W pracy ktoś co chwila wyskakuje na zewnątrz, żeby sprawdzić sytuację. Uwaga, zaczęło się. Wszyscy wychodzą na dwór, żeby porządnie zmoknąć. Ale okazja! Bywa, że zima spisuje się znakomicie. Internetowe notowania poziomu wody w zbiornikach retencyjnych przekraczają wieloletnie normy. Latem będzie można brać prysznic w dowolnych godzinach. Koniec z restrykcjami przy podlewaniu ogródka. Może nawet da się usunąć ze spłuczki w toalecie cegłę, której zadaniem jest ograniczanie zużycia wody przy każdym spuszczaniu. Ale chyba już nigdy nie pozbędę się wyrobionego w latach suszy nawyku: zwilżam szczoteczkę, szybko zamykam kran, czyszczę zęby, dopiero teraz puszczam wodę i przepłukuję usta. *** Zmasowana koncentracja pieniędzy i intelektu nie wypełnia niestety, jak powinna, uliczek Mountain View kolorowym międzynarodowym tłumem. Brakuje centrum, wokół którego grawitują zwykle mieszkańcy dużych miast. Zakupy, pranie, naprawa samochodu, operacje bankowe są tak zorganizowane, że nie trzeba z nikim rozmawiać twarzą w twarz - wszystko da się załatwić przez telefon lub Internet. I dlatego wieczorami jest tu cicho i pusto. Ale przytulnie. Ciepłe nocne powietrze zmiękcza światła latarń, chodniki wysprzątane są do ostatniego papierka. Dziewiąta wieczór i w zasięgu wzroku nie widać nikogo. W księgarni tylko przy półce z nowościami komputerowymi stoi parę osób. Po drugiej stronie, w klubie tanecznym, na prawie pustym parkiecie trzy meksykańskie pary tańczą salsę. Otwarty jest jeszcze chiński sklep spożywczy, ale zapachy nie zachęcają do wejścia. Sąsiedni pub wyludniony, tylko dwie sekretarki przy barze głośno dyskutują strategię uzyskiwania podwyżek. Na ławce leży porzucona miejscowa gazeta. Połowę stron zajmują ogłoszenia osób poszukujących partnera. Ale jak go mają znaleźć, skoro unikają ludzi, a komfortowo czują się jedynie w towarzystwie maszyny. Nie wszystkie okna domów są ciemne, z niektórych wydobywa się niebieskawa poświata. Stabilna, bez migotań, więc to nie telewizory, lecz monitory komputerowe. Wystarczy tej próbki nocnego życia Doliny, tu nic się nie wydarzy; lepiej wrócić do pracy. Parking przed firmą jest zresztą prawie pełny. *** Wersja „alfa” maszyny jest gotowa. W końcu dotarliśmy do mety. „Alfa” to prototyp, który testuje się wewnętrznie. Gdy wszystko jest już w porządku, powstaje wersja „beta” rozsyłana do zaufanych klientów. Mają ją wypróbować w warunkach bojowych i zgłosić usterki. Poufnie, tylko nam, bez porozumiewania się z prasą i resztą użytkowników. Proces taki trwa parę miesięcy, dopóki maszyna nie zostanie całkowicie sprawdzona; wtedy można ją bezpiecznie wprowadzić na rynek. Po wielomiesięcznych dyskusjach zapada decyzja co do jej nazwy i koloru. - Ochrzcimy ją „Indy”, a pudełko zrobimy błękitne - ogłasza dyrektor działu marketingu, Jay Kidd. - Nasz dział prawny sprawdza jeszcze, czy prawa do tej nazwy nie są zastrzeżone, a zagraniczny konsultuje się z ambasadami Indii i Pakistanu, czy aby nie poczują się urażeni. Na razie musimy utrzymać pełną tajemnicę. Jeśli coś chlapniecie, nawet żonie, to wylatujecie z pracy. Przecieki jednak były, tyle że zamierzone. Na dwa miesiące przed oficjalnym anonsem w prasie pojawiły się rzekome wieści „z dobrze poinformowanych źródeł”. Potem przyszły doniesienia podstawionych szpiegów przemysłowych: „SGI przygotowuje się do kolejnego uderzenia”. Marketing umiejętnie dozował napięcie, by puenta zbiegła się w czasie z premierą. Czekaliśmy na to dwa lata. Jutro nasze wielkie święto. Wszyscy są przygotowani. Oddziały terenowe w stanie pogotowia. Pamiętając o ostrzeżeniach Jaya Kidda, wysyłam ostrożny e-mail do Polski: Kończymy projekt. Bądźcie gotowi do akcji. Przychodzi na to otwartym tekstem odpowiedź od Romana Szweda: Widziałem Indy w wersji beta na tajnym szkoleniu w Monachium. Rewelacja! Trwają przygotowania do wielkiej celebry. W planach jest wystawne śniadanie, później konferencja prasowa. Krótka odprawa prowadzona przez ludzi z działu promocji ma nas zmobilizować do niekonwencjonalnej inżynierskiej roli: „Musicie się odpowiednio ubrać. Dżinsy i bawełniana koszulka odpadają. Nie powinniście okazywać zdziwienia, jeśli nie widzieliście przedtem któregoś z programów demonstracyjnych. Nie należy wydawać entuzjastycznych okrzyków w czasie prezentacji, bo prasa się spłoszy. Gdy dziennikarz zapyta o coś, czego nie wiesz, nie uciekaj - zawołaj kogoś z marketingu”. Wystawne śniadanie odbyło się w namiocie na boisku bejsbolowym między budynkami numer trzy i cztery. Składało się z wystygłej jajecznicy, sałatki owocowej, suchego ciasta i szampana, którego nikt nie tknął, bo mieliśmy przed sobą cały pracowity dzień. Wpadam na chwilę do swojego gabinetu - wszystkie trzy Indy martwe, ale po zrestartowaniu łatwo wracają do życia. Było jakieś wahnięcie napięcia w sieci. Ludzie z promocji musieli mieć porządnego stracha, kiedy im się dema powywracały. Wracam na przemówienie McCrackena. „Jest z nami sześćdziesięciu projektantów, z których każdy był nieodzowny dla tej unikalnej konstrukcji. Ale jutro stwierdzicie, że maszynę budowało pięć tysięcy osób, bo każdy pracownik SGI będzie się pod nią podpisywał i chwalił przed znajomymi. I to jest w porządku” - mówi. Eda McCrackena wszyscy słuchają uważnie, bo to teraz ważna figura. Jest szefem Narodowego Komitetu Doradczego do spraw Infrastruktury Informacyjnej (NIIAC - National Information In-frastructure Advisory Council) - grupy sterującej rozwojem super-infostrady w Stanach Zjednoczonych, utworzonej w 1994 roku przez Ala Gore’a. Zaproszonym mówcą, który ma uświetnić okazję, jest James Burkę, brytyjski dziennikarz, prowadzący znany we wszystkich zakątkach globu serial BBC o historii cywilizacji. Wręczono nam egzemplarze jego książki The Day the Unmerse Changed, zapewne po to, by zrekompensować stratę czasu: Burkę mówił mętnie, nieudolnie starając się osadzić grafikę komputerową w ogólnoludzkim kontekście. Potem ruszyły programy demonstracyjne z prawdziwej maszyny. Obecni na sali dziennikarze byli tak zaskoczeni, że odjęło im mowę. Czegoś takiego jeszcze nie widzieli. Jedyne pytanie, jakie padło na zakończenie konferencji, brzmiało: „Czy Indy jest przystosowany do pracy z OpenGL?”. McCracken wskazuje na mnie palcem. „Jasne - odpowiadam zgodnie z prawdą. - Właśnie dla OpenGL projektowaliśmy tę maszynę”. Dziennikarze są oczarowani zestawem programów demonstracyjnych, złożonych w spójną całość przez specjalizującą się w muzycznych teledyskach, zaprzyjaźnioną z nami firmę Colossal Pictures. Nazywa się to „Out of Box Experience” - doświadczenie, które ma nas oswoić z maszyną po wyjęciu komputera z kartonowego pudełka. Dowcipny, operujący na luźnych skojarzeniach zestaw dynamicznej grafiki. Pojawia się Einstein, bracia Wright, a wśród innych postaci żongler podrzucający różnokolorowe kule. Kliknięcie na którąś z nich uruchamia dema z rozmaitych dziedzin. Zabawa na parę godzin. A pudełka z Indy zawierają dodatkowy bonus: po trzy prawdziwe kule do żonglowania. Wieczorem oglądam zarejestrowane na magnetowidzie dzienniki telewizyjne. Indy pokazywano na każdym kanale. Nie tylko stacje lokalne, ale i sieci ogólnokrajowe podawały informacje o nowym wspaniałym komputerze. Międzynarodowy serwis CNN rozprowadził je na cały cywilizowany świat. Ograniczały się, niestety, do powierzchownej zbitki haseł: nowy, dinozaury, tani, rzeczywistość wirtualna. Ale nie ma sprawy, reklamy wystarczy, żeby rozkręcić promocję. *** Publiczna prezentacja nowego komputera nie znaczy wcale, że można go od ręki kupić i wziąć do domu. Obejrzeć, pobawić się - proszę bardzo. Ale pokazywane są tylko te programy demonstracyjne, które omijają przedprodukcyjne błędy i słabości. „Och tak, jeśli ma pan przy sobie kartę kredytową, to dokonamy transakcji natychmiast, a komputer dostarczymy za trzy miesiące”. Ta strategia ma swoje uzasadnienie. Trzeba rozkręcić kampanię reklamową, przeszkolić sprzedawców, rozesłać katalogi, dotrzeć do potencjalnych klientów, dać im czas do namysłu. Fachowe miesięczniki potrzebują trzech miesięcy na opublikowanie materiałów. Ale najważniejszym powodem jest przyblokowanie konkurencji. Precedens ustanowił IBM, który zastosował tę taktykę przy wprowadzaniu na rynek w połowie lat sześćdziesiątych komputerów serii 360. Zapowiedział je pół roku wcześniej, bez pewności, że projekt da się pomyślnie zrealizować. Ośrodki obliczeniowe na całym świecie, olśnione perspektywą nowych, wspaniałych maszyn, wstrzymały się z zakupami produktów rywalizujących firm. IBM zaryzykował i wygrał. Ryzyko jest spore, bo zawsze mogą się pod koniec pojawić jakieś trudności. Jeśli dostawy opóźnią się ponad miarę, rozgoryczeni nabywcy, odczekawszy swoje, wycofają zamówienia i wpiszą firmę na czarną listę. Odkrywa się też karty przed konkurencją, która ma szansę przebicia oferty: „A my za miesiąc dostarczymy coś lepszego i tańszego”. Licytacja obietnic nie może trwać w nieskończoność, bo wreszcie jakiś produkt trzeba na rynku pokazać. Moment prezentacji komputera jest więc starannie wyważoną decyzją strategiczną. Tydzień, dwa za wcześnie lub za późno to błąd, który grozi poważnymi konsekwencjami. A w grę wchodzą jeszcze inne czynniki. Dla nas, na przykład, istotne było, aby maszyna pojawiła się na sierpniowym Siggraphie. Siggraph to skrót od Special Interest Group on Computer Graphics, grupy zajmującej się grafiką komputerową w ramach towarzystwa informatycznego ACM - Association for Computing Machinery. *** Konferencje Siggraphu są dla specjalistów od grafiki komputerowej i spokrewnionych z nią dyscyplin dorocznym podsumowaniem osiągnięć i okazją do koordynacji kierunków natarcia. Uczestniczą w nich wszyscy zainteresowani: naukowcy, inżynierowie, handlowcy, programiści, filmowcy i artyści. Tu trzeba „bywać”, by nie zatracić orientacji w branży. Impreza rozrosła się jednak do takich rozmiarów, że łatwo się pogubić. Zdezorientowani ludzie biegają po terenie, pytając napotkanych znajomych: „Widziałeś coś ciekawego?”. Kilkudziesięciu tysięcy osób nie sposób zakwaterować i wyżywić w zwykłym hotelu. Wykorzystuje się więc do tego „parki tematyczne”, takie jak słynny Disneyland w kalifornijskim Anaheim czy Disney World w Orlando na Florydzie. Latem, gdy wilgotność na mokradłach środkowej Florydy i upał południa Kalifornii ograniczają napływ turystów, disnejowskie kombinaty tanio wynajmują swoje posiadłości na rozmaite sympozja i konferencje. W ten sposób nie tylko wypełnia się hotele, ale też zachęca ludzi do korzystania z lokalnych rozrywek. Ponieważ zjazdy są najczęściej nudne, można być pewnym, że uczestnicy nie oprą się pokusie wydania ponad 40 dolarów na wstęp do jednego z parków. Kalkulacja ta zawodzi jednak na Siggraphie, który oferuje dość atrakcji, by nikomu nie przyszła chęć spotkania z Myszką Miki i Królewną Śnieżką. Jest też rzeczą znamienną, że Siggraphem nie zawładnęły watahy rozwrzeszczanych nastolatków, które zwykle blokują wszelkie targi, ogałacając stoiska z broszur promocyjnych. Nikt im tu wstępu nie broni, bo reprezentują przecież przyszłą generację użytkowników i konstruktorów. Młodzież nie paraliżuje jednak imprezy - oddano do jej dyspozycji dużą salę ze stanowiskami zaawansowanych komputerowych zabaw. Ta akcja, nazwana „SIGkids”, sponsorowana przez przemysł, obsługiwana jest przez same dzieci, z wprawą manipulujące skomplikowanymi urządzeniami. Któremu z nich chciałoby się wystawać w kolejce u Disneya, żeby za 10 dolarów zagrać przez minutę w dużo prymitywniejszą grę? Tutaj mogą za darmo i do upadłego walczyć z wirtualnymi smokami oraz zwiedzać egipskie piramidy. Indy okazuje się na Siggraphie przebojem; jest na ustach wszystkich. Z satysfakcją podsłuchuję w kolejce przed pokazem filmowym rozmowę pracowników laboratorium chemicznego, którzy zastanawiają się, jak namówić swojego kierownika na zakup maszyny. Napotkani znajomi z MIT składają mi gratulacje. Jeden z nich, Greg, też przyjechał tu jako wystawca. Pokazuje własne dzieło, wykonane po godzinach: prawdziwy konfesjonał z wbudowanym komputerem i monitorem. Dialog przy spowiedzi jest mocno sformalizowany i świetnie nadaje się do algorytmizacji. Grzechy można wybierać myszką z listy na ekranie; na zakończenie penitent otrzymuje drukowane rozgrzeszenie i zestaw modlitw pokutnych. - Nie obawiasz się, że możesz zostać oskarżony o herezję? - pytam żartem. Greg jest Irlandczykiem i w Bostonie do kościoła chadzał codziennie, zatem kpina z religii nie wchodziła w grę. - Ależ skąd! - oburza się. - To będzie niesłychanie przydatne. Wszystko się komputeryzuje i Kościół też musi. Księży brakuje, trzeba ich odciążać od rutynowych zajęć. Nie ma też problemu z tajemnicą spowiedzi. Ponadto maszyna jest bezpłciowa, co pozwoli skończyć z oskarżeniami o napastowanie seksualne. *** Silicon Graphics wydaje przyjęcie promujące Indy w położonej po sąsiedzku Bibliotece Nixona. Były prezydent wybudował ją obok domku, w którym się urodził (też udostępnionego do zwiedzania). W gablotach widnieją zdjęcia, książki, rękopisy, podarki od głów państw. Dla równowagi można też przesłuchiwać taśmy z procesu Watergate. Można także wybrać z menu jakieś pytanie, a Nixon odpowie fragmentem nagranych na wideo przemówień. W holu monumentalne malowidło: Nixon, w pozie Lenina, stoi na wzgórku i wyciąga ramię w powitalnym geście; drogą nadchodzi grupa ludzi w kostiumach reprezentatywnych dla różnych zawodów i warstw węgierskiego społeczeństwa. Omal nie wymknęła mi się ironiczna uwaga, ale powstrzymałem się, widząc zdziwione spojrzenia kolegów. Nigdy przedtem nie zetknęli się ze sztuką socrealizmu i nie mieli negatywnych skojarzeń. Przecież Nixon, wówczas wiceprezydent USA, naprawdę okazał sympatię Węgrom w 1956 roku i w tej kwestii zasługuje na wdzięczność i uznanie. Całe szczęście, że piłem i mogłem opanować się w porę. Na przyjęciu nie podaje się alkoholu, tylko „smart drinki”, które przyśpieszają pracę mózgu. Licho wie, co siedzi w takiej fosforyzującej błękitem szklaneczce z owym „inteleksem”. Ale działa - myśli się sprawnie, precyzyjnie, a następnego dnia ani śladu kaca. SGI wydała na bankiet promujący Indy 300 tysięcy dolarów, siłą rzeczy był więc on wystawny. Przed wejściem 60-osobowy ludowy zespół japoński walił w bębny. W środku prezentowały się murzyńskie zespoły eksperymentalnego hłp-hopa, brazylijskie szkoły samby, wróżki i damy owinięte w równie tłuste, obłaskawione węże. Wystąpił nawet hipisowski guru, Timothy Leary. Wstyd przyznać, że traktowaliśmy go kiedyś całkiem serio. Lansowana przez niego analogia między buddyjskimi pojęciami „yin” i „yang” a zerem i jedynką w systemach komputerowych przemawiała nam do wyobraźni. Tym razem guru bełkotliwie recytował swoje poezje i wygłaszał zdezaktualizowane maksymy. Stanowił namacalny dowód na to, jak LSD (którego legalizacji był gorącym orędownikiem) potrafi rozmiękczyć najpłodniejsze nawet mózgi. Szkoda tylko, że Nixon nie mógł być wśród nas; na pewno by się z tego silikonowego przyjęcia ucieszył. *** Zamówienia zaczynają napływać, a my jesteśmy w lesie. Lista błędów zgłoszonych przez testerów wersji beta zawiera ponad dwieście pozycji. Można już poprawiać tylko błędy o priorytecie l i 2 oraz zwiększać szybkość. Na szczęście, większość tych z priorytetem „konieczne” albo „zalecane do poprawy” dotyczy systemu operacyjnego; w mojej grafice jest ledwie kilka, z tego jeden poważny. Linie wyświetlane „od tyłu” (gdy zamienia się kolejność punktu końcowego i początkowego) mają o jeden punkt więcej. To defekt łatwy do usunięcia. Koledzy z grupy odpowiedzialnej za system operacyjny pracują po nocach nad poprawkami i udoskonaleniami. A dział marketingu zebrał już zamówienia na 400 maszyn i w początkach września wyznaczony jest MR - Manufacturing Release. Wtedy rusza taśma produkcyjna i nie ma odwrotu. McCracken chodzi po laboratoriach, pobrzękując kluczami: „Panowie, kończymy! W piątek o północy zamykam budynki”. O północy rzeczywiście strażnicy zaczynają gasić światła, wobec czego grupa systemu operacyjnego zestawia samochody na parkingu, kieruje ich reflektory na budynek nr l i kontynuuje walkę z błędami. Pojawia się McCracken i po nerwowych negocjacjach pozwala na pracę do czwartej nad ranem. Pod jednym warunkiem: o świcie wszyscy muszą wesprzeć taśmę. Koniec poprawiania błędów. Ja też dostaję niebieski fartuch, antystatyczne kapcie i zadanie testowania grafiki maszyn schodzących z linii produkcyjnej. Na pierwszym egzemplarzu składamy swoje podpisy - przeznaczony jest do firmowego muzeum. Następna setka to zamówienie od Mercedesa. Lądujemy ją przez dwie noce na ciężarówki odwożące transport na lotnisko. Wracają wspomnienia ze studenckiej praktyki wakacyjnej w Zakładach im. Kasprzaka na Woli. Nawet Wietnamczycy wyglądają podobnie. Wtedy byli to północni, z którymi szkoliliśmy się w ramach bratniej pomocy. Teraz południowi, ale dokładnie tacy sami - nawet imiona się zgadzają. Nawiasem mówiąc, burzliwy rozwój komputerów osobistych był możliwy dzięki pojawieniu się w Dolinie Krzemowej 90-tysięcznej fali powojennych uciekinierów z Wietnamu. Pilnych, dokładnych i nie stawiających wygórowanych wymagań. Roboty przy montowaniu podzespołów elektronicznych było w bród, dużo nadgodzin, minimalne wymagania językowe. Ameryka wygrała na przegranej wojnie. Linia montażowa lśni czystością, nawet w okolicy pieców do wypalania układów scalonych. Rolki taśmociągów kręcą się nieustannie, a na taśmach suną palety z Indy w różnych stadiach. Co jakiś czas stanowiska testowe sprawdzają, czy parametry dodawanych do komputera podzespołów mieszczą się w dopuszczalnych granicach. Jeden z Wietnamczyków przynosi mi karteluszek ze specyfikacją zamówienia doklejanego do gotowych maszyn. Zamówienie jest z Polski. Czyżbym się do tego przyczynił? Dwa dni po prezentacji Indy, na wezwanie Franka Dietricha, byłem w Warszawie, gdzie ATM zorganizował europejską premierę maszyny. Tak jest - nastąpiło to przed pokazami w Anglii, Francji i Niemczech. Trzysta osób na sali wykazywało zainteresowanie, a pytania zadawano konkretne i zdradzające znajomość tematu. Cena jednak stanowiła spore ograniczenie - przelicznik dolarowy był niekorzystny i maszyna mogłaby pochłonąć roczny budżet instytutu lub uniwersyteckiego wydziału. Dziwiłem się więc, że ktokolwiek brał to komputerowe porsche pod uwagę. Komu to służy i do czego się przyda? Jaki szalony postęp dokonał się w mojej dziedzinie; cóż za szczęśliwy przypadek, że miałem okazję śledzić go niemal od kolebki! Na początku nikt nam nie proponował kręcenia filmów o dinozaurach. Grafikę komputerową traktowano wtedy niczym fanaberię. I dawano nam to odczuć przy każdej okazji. W połowie lat siedemdziesiątych kraje socjalistyczne borykały się ze stworzeniem „jednolitego systemu maszyn cyfrowych”, czyli domorosłej kopii IBM-owskiej serii 360. Aby skoordynować wysiłki, powołano przy RWPG międzynarodową komisję, która objeżdżała zaangażowane w tę pracę ośrodki badawcze. Instytut, w którym byłem zatrudniony, utrzymywał, dzięki osobistym znajomościom pracowników, ożywione kontakty z Zachodem i prowadził badania niewiele odstające od światowej czołówki. Mieliśmy się czym szczycić. Pewni pozytywnego wyniku inspekcji, z dumą oprowadzaliśmy gości po pracowniach. Na sam koniec zostawiliśmy asa atutowego: laboratorium grafiki komputerowej. Ale kino! Geometryczne figury poruszające się na czarnym ekranie. Bryły składały się z białych, nieco koślawych linii symbolizujących krawędzie (bez wypełniania ścianek), ich ruchy były nieco ospałe, bo komputer nie potrafił liczyć szybciej. Nasz pokaz zrobił jednak wrażenie. Tylko przewodniczący komisji, członek korespondent radzieckiej Akademii Nauk, w podsumowaniu nie był zbyt skory do pochwał. „Macie zdolną kadrę, gospoda - powiedział z niesmakiem („gospoda , a nie „towarzysze”; niewątpliwie uprzedzono go, że wśród zgromadzonych kierowników zakładów nie ma ani jednego członka bliskiej mu organizacji). - Czemu zatem pozwalacie sobie bawić się jakimiś obrazkami? Komu to służy i do czego się przyda? Tymczasem wiele ważnych zagadnień czeka na rozwiązanie. Ot, choćby takie komputerowe sterowanie obrabiarkami - iluż to ludzi tego potrzebuje! Jeśli ów profesor jest teraz członkiem jakiejś akademii, to chyba z nią koresponduje w innym duchu. W ostatnim dwudziestoleciu żaden z działów informatyki nie rozwijał się równie szybko jak grafika komputerowa. To przecież dzięki niej wprowadzono komputery do sztuki, chirurgii plastycznej i projektowania mody - dziedzin, które nigdy nie zaakceptowałyby maszyn w innej roli. *** W naukowym dodatku do popularnej gazety codziennej przeczytałem niedawno, że nie wiadomo dokładnie, jakie były początki grafiki komputerowej. Tak, jakby minęły stulecia i jej historia zatarła się w mroku dziejów. A przecież jest to dziedzina w miarę nowa -wielu jej pionierów wciąż jeszcze pracuje zawodowo. Grafika komputerowa narodziła się w końcu lat pięćdziesiątych z dokonań pokutujących do dziś pod nazwą „sztuka ASCII” (od przyjętego standardu kodu alfanumerycznego - American Standard Code for Information Interchange). Za pierwszą zarejestrowaną kompozycję uchodzi popularna wówczas sylwetka człowieczka zbudowanego z dwóch liter „o” oraz paru znaków /, \, |. Z maszynami cyfrowymi współpracowało się wtedy przez szybę. Nie przez szybkę monitora, lecz przez okienko, w którym zostawiano zakodowane na perforowanych kartach programy, by następnego dnia przyjść po wyniki. Bezpośredni dostęp do komputera mieli jedynie operatorzy. To właśnie oni, nudząc się na nocnych zmianach, tapetowali ściany ośrodków obliczeniowych wizerunkami Marilyn Monroe, Alberta Einsteina i Myszki Miki komponowanymi ze znaków, jakimi dysponowała drukarka. Dowcip polegał na tym, że np. litera M wygląda z dystansu ciemniej niż, powiedzmy, kropka albo odstęp. Stosując rozmaite znaki, można było nimi wypełniać obszary z odpowiednią gradacją szarości - z pewnej odległości wyglądało to istotnie jak coś w rodzaju obrazu. Te prymitywne literowe mozaiki okazały się przydatnym ćwiczeniem. Gdy spróbowano je przenieść z papieru na czarno-biały ekran monitora, wymagania były podobne. Obrazy należało tworzyć z punktów na ekranie, a każdy z nich musiał mieć swoje odwzorowanie w pamięci. Ograniczona pojemność ówczesnych pamięci pozwalała przeznaczyć tylko 8 bitów na punkt (dwa do ósmej potęgi daje 256 dostępnych wartości). To umożliwiało zapisanie liczb od O (nie wyświetlaj punktu) do 255 (wyświetl z pełną intensywnością) i 254 pośrednich odcieni szarości. Kolejna analogia polegała na tym, że zarówno na papierze, jak i monitorze niemożliwe było umieszczenie jakichkolwiek znaków między określonymi na stałe pozycjami. Poziomy odcinek linii prostej uzyskiwało się więc bez trudu z sąsiadujących znaków w tym samym wierszu. Pionowy odcinek dawało się skonstruować z liter leżących jedne nad drugimi w tej samej pozycji, ale w różnych wierszach. Przy odcinkach wyświetlanych pod dowolnym kątem zaczynały się jednak schody. Dosłownie i w przenośni, bo tak narysowane odcinki wyglądały jak zdezelowana klatka schodowa. Udane algorytmy reprezentacji linii prostych, kół i trójkątów za pomocą punktów opracował Ivan Sutherland, późniejszy założyciel znanej firmy Evans and Sutherland z Salt Lakę City. Na początku lat sześćdziesiątych Sutherland był doktorantem w Massachusetts Institute of Technology w Bostonie, tym samym, w którym ja wylądowałem dwadzieścia lat później. Zaprojektował tam system pozwalający na dowolne transformacje figur geometrycznych. Za pomocą pióra świetlnego można je było przesuwać, obracać, zwiększać i zmniejszać. Dziś wydaje się to dziecinnie proste, ale w tamtych latach starczyło aż nadto jako temat doktoratu „Sketchpad: A ManMachine Graphical Communication System” (czyli „Szkicownik: system komunikacji graficznej człowiek-maszyna”). Sutherland, zdając sobie sprawę z wagi zagadnienia, oznajmił wówczas: „Ten wynalazek może się stać prawdziwą Krainą Czarów, do której wstąpimy niczym Alicja”. I tak się właśnie stało. Sutherlandowi zaś należy się wdzięczna pamięć: zainicjował grafikę komputerową. Nie żyjemy w czasach Leonarda i współczesne odkrycia dokonywane są zwykle przez duże zespoły badawcze. Najistotniejsze innowacje, te, z których rodzą się nowe dyscypliny nauki i techniki, muszą być wsparte sprzętem, pieniędzmi i specjalistami do spraw organizacyjnych. Szkicowanie na ekranie komputera okazało się zabawą na tyle atrakcyjną, że poświęcono temu popularnonaukowy program telewizyjny. Rozpoczął go szef Sutherlanda, dyrektor Computer-Aided Design Project: „Pokażemy państwu ludzi porozumiewających się z maszynami w sposób zupełnie odmienny niż dotychczas. Człowiek rysuje, a komputer odczytuje jego szkice! Przedtem trzeba było maszyny cyfrowe od początku do końca programować, co sprowadzało je do roli potężnego kalkulatora. Teraz komputer współpracuje z człowiekiem, staje się naszym inteligentnym asystentem”. Następne ujęcie ukazywało wnętrze Laboratorium Lincolna w MIT, zastawione szafami z setkami przełączników, lampek i pokręteł. To maszyna CX2 zbudowana w 1956 roku specjalnie do analizowania interakcji z użytkownikiem. Pośrodku maleńki, 13-calowy ekran oscyloskopu, na którym asystent rysował piórem świetlnym linie proste i okręgi, tworząc z nich bardziej złożone konstrukcje. *** Zadziałała potęga telewizji. Po tak wymownej reklamie zgłosili się do MIT przedstawiciele instytucji zainteresowanych kontynuowaniem eksperymentu: urzędów kartograficznych oraz lotniczych i samochodowych biur projektowych. Dysponowali pokaźnymi funduszami badawczo-rozwojowymi, ale stawiali dokładnie określone wymagania. „Linie proste, w porządku, nadają się, ale nam zależy też na dowolnych liniach krzywych oraz płaszczyznach i powierzchniach zakrzywionych. Byłoby znakomicie, gdyby udało się również wyświetlać nie tylko siatkę linii (wire-frame), lecz także wypełnione »ciałem« trójwymiarowe obiekty. Aha, nie zapomnijcie przy okazji o kolorze, to nam się bardzo przyda”. W MIT szybko rozszerzono Sketchpad na trzy wymiary. Odnotowała to ponownie telewizja, demonstrując pudełko i piramidkę przesuwane na ekranie do pozycji, w jakiej zaczynały się na siebie nakładać. „Proszę państwa, komputer sam liczy krawędzie przecięć! Cóż za wspaniały efekt trójwymiarowości!” - zachwalał z entuzjazmem sprawozdawca TV Do akcji włączyły się inne ośrodki badawcze. W silnym zespole, który pod skrzydłami Sutherlanda powstał na Uniwersytecie Utah w Salt Lakę City, kolorami i cieniowaniem zajmowali się Henri Gouraud i Phong Bui-Tuong. Problem krzywizn rozwiązał w 1970 roku Pierre Bezier, pracujący na zlecenie zakładów Renault, którym krzywizny były potrzebne do projektowania opływowych karoserii. Dziś na cieniowanie z interpolacją intensywności mówi się powszechnie „cieniowanie Gouraud”, cieniowanie z interpolacją wektora normalnego to „cieniowanie Phonga”, a „krzywe Beziera” to także jeden z podstawowych terminów słownika grafiki. Dzięki tym postępom grafika komputerowa wykazała nareszcie, że może się do czegoś praktycznego przydać. Niedługo potem zdano sobie sprawę ze znaczenia wizualnej symulacji. Wojsko potrzebowało jej do szkolenia pilotów, duże ośrodki naukowe do modelowania złożonych procesów fizycznych i chemicznych. Wtedy właśnie NASA przygotowywała się do wystrzelenia sondy kosmicznej Fbyager. Postanowiono zainstalować na niej kamerę, ale żeby oszczędzić baterie i ze względu na ograniczenia w transmisji obrazów zdjęcia należało robić tylko wówczas, gdy w polu widzenia znajdowały się interesujące obiekty, a ich oświetlenie było dostateczne. Zadania podjęli się programiści ze słynnego Jet Pro-pulsion Lab w Pasadenie. Stworzyli komputerowy model Układu Słonecznego i nanieśli trasę projektowanej wyprawy. Przy okazji rozwiązali wiele podstawowych zależności oświetlenia i tekstur. Można było obserwować symulację lotu Foyagera i widok z jego pokładu minuta po minucie. Wkrótce MIT znów przypomniał o swoim istnieniu, realizując projekt „Aspen”. Ale o tym już pisałem. *** W upowszechnianiu grafiki komputerowej trudno przecenić rolę gier, a zwłaszcza Ponga, pierwszej wideogry, która zdobyła powodzenie na rynku. Sukces Ponga, nawiasem mówiąc, był istotnym przełomem, bo firmy z Doliny Krzemowej, uprzednio próbujące szczęścia w tej dziedzinie, padały jedna po drugiej. Wydawało się więc, że podobny los czeka Syzygy Co., która znalazła się u progu bankructwa po fiasku lansowanej przez nią gry Computer Space. Jednak właściciel Syzygy, Nolan Bushnell, nie poddał się. Zmienił nazwę firmy na Atari (w grze GO jest to ostrzeżenie, podobnie jak „szach!” w szachach) i zabrał się do opracowania nowej gry, komputerowego ping-ponga. Tym razem powodzenie było oszołamiające: rok po uruchomieniu produkcji, w 1973, wartość sprzedaży przekroczyła 3 miliony dolarów. Ekscytację Pongiem trudno by wyjaśnić pokoleniu wychowanemu na Doomie i Quake. Czarno-biała grafika, minimum akcji. Dwie linie po bokach reprezentowały rakietki poruszane przez graczy w górę i w dół. Ze względu na niską rozdzielczość ekranu piłeczka była niezgrabnym, czteropunktowym kwadratem. Ta prostota gwarantowała jednakże szybkość interakcji i tanią realizację. Z technicznego punktu widzenia wymagania Ponga ograniczały się do przeliczania pozycji trzech elementów na ekranie i wykrywania kolizji, a to było już dość dobrze rozpracowane. Wówczas zresztą brak skomplikowania nie zmniejszał atrakcyjności gry - nie było jej jeszcze z czym porównywać. Sam się o tym przekonałem, bo gdy Pong pojawił się w warszawskim klubie studenckim Stodoła, ustawiono go na końcu mało uczęszczanej antresoli. Pierwszego dnia stali bywalcy jeszcze się o nim nie zwiedzieli i miałem go praktycznie dla siebie. Wsiąkłem w Ponga na cały wieczór, nie licząc się z konsekwencjami. Koleżanka, z którą przyszedłem wtedy na zabawę taneczną, skreśliła mnie nieodwołalnie z listy znajomych. Co gorsza, uraz do komputerów pozostał jej na długo -jako wysoki urzędnik państwowy miała, niestety, dość okazji, by go manifestować. Ja też do tej pory pozostaję w pewnym sensie pod wpływem tamtego wydarzenia. Pong demonstrował bowiem wiele interesujących problemów. Na przykład, gdy nie trafiło się w piłeczkę, znikała ona na krawędzi ekranu, aby pojawić się z przeciwnej strony jako „serw”. Zaskakująca prawidłowość: po stracie piłki w prawym górnym rogu ekranu wiadomo było, że zaraz wychynie ona z lewego dolnego rogu. Efekt ten powodowała ograniczona pojemność rejestrów adresowych, które podawały pozycję modulo wymiary ekranu. Przy maksymalnych wartościach iksa i igreka ich kolejne zwiększenie o jeden powodowało zerowanie rejestrów i powrót do środka układu współrzędnych. Uświadomienie sobie tego pozwalało dokładnie przewidzieć następny serw i dawało grającemu oczywistą przewagę. Natomiast inne zjawiska nie pozwalały się równie prosto wytłumaczyć. Aby je zrozumieć, musiałem zająć się na serio grafiką komputerową, i tak już zostało. Nie byłem wyjątkiem. Dużo później stwierdziłem, że podstawową motywacją większości projektantów systemów komputerowych było stworzenie maszyny pozwalającej im na korzystanie z bardziej zaawansowanych gier. *** Powyższej opowieści nie mogłem, rzecz jasna, przytaczać studentom, bo staraliśmy się ich chronić przed popadnięciem w hazard. Według ostatnich sondaży 48 procent nastolatków gra codziennie, a wygrana przynosi im więcej satysfakcji niż dobre stopnie. Brak im siły woli, by się oderwać od komputera, i zaczynają wykazywać cechy charakterystyczne dla nałogowych hazardzistów. Rodzice, nauczyciele i psycholodzy nie od dziś zwracają uwagę na ryzyko igrania z sygnałami podprogowymi oraz na niebezpieczeństwo wpadnięcia w trans. Na często zadawane pytanie, skąd się wzięło moje zainteresowanie grafiką, miałem więc przygotowaną równie prawdziwą, acz poprawną dydaktycznie odpowiedź. W 1974 roku pisałem doktorat z projektowania układów scalonych. Wtedy jeszcze nie było układów o wysokiej skali integracji, zadanie polegało na rysowaniu symboli tranzystorów, które miały znaleźć się w układzie, i wykreślaniu połączeń między nimi. W trakcie projektowania musiałem wykonywać wiele tego rodzaju rysunków i w pewnym momencie przyszło mi do głowy, że można napisać prosty program graficzny, który będzie rysował schemat na ekranie, a potem go drukował. Taka jest wersja oficjalna. Pong natomiast miał stosunkowo długi żywot i dopiero na początku lat osiemdziesiątych został pokonany przez gry w rodzaju Asteroids, Defenders i niezmordowanego Pac-Mana. Nie przepadł jednak bez śladu. Miałem okazję odświeżyć pongowe wspomnienia w 1995 roku na konferencji Siggraphu w Orlando. Tym razem chętnych do gry było więcej. Pięć tysięcy osób w głównej sali zjazdowej podzielono na dwa sektory. Każdy uczestnik otrzymał styropianową pałeczkę z odblaskowymi lusterkami -zielonym po jednej i czerwonym po drugiej stronie. Komputer, zależnie od proporcji między kolorami podniesionych w sektorach lusterek, poruszał z różną prędkością kolektywnymi „rakietkami” na ogromnym ekranie. Oficjalnie nazywało się to „testowaniem doświadczalnego systemu interakcji kinetycznej”. Przybyli z całego świata specjaliści od grafiki komputerowej bawili się jak dzieci, obracając pałeczkami przez dobre 15 minut. Był w tym wyraźny element wzruszenia i nostalgii, bo pewnie wielu z nich właśnie Pongowi zawdzięczało obecność na tej konferencji. - Wygrał lewy sektor, dziesięć do ośmiu - ogłosił przewodniczący sesji. - Koniec testu, dziękuję. Wracamy do porządku dziennego. - NIEEE!!! - zaprotestowała sala. - Gramy jeszcze raz. Drugim po Pongu wydarzeniem, które przyczyniło się do popularności grafiki komputerowej, był film Tron. Nie przejdzie on do historii kina ze względu na swoje wartości artystyczne - jako typowa masówka Disneya był denerwująco uproszczony i naiwny. Jednak zawarte w nim kilkuminutowe animacje komputerowe (zwłaszcza scena wyścigu „świetlnych motocykli”) olśniły nawet fachowców. Artyści początkowo nie akceptowali grafiki komputerowej. Wymagała ona kontaktu z maszyną i umiejętności programowania, która ludziom sztuki była najzupełniej obca. Czuli się ponadto zagrożeni i obawiali się, że zostaną pozbawieni statusu wyjątkowości. Twierdzili, że coś, co potrafi zrobić komputer, nie może być sztuką, ponieważ pozbawione jest uczuć i ciepła ludzkiej ręki. Scenę opanowali więc ci, którzy wcześniej ze sztuką nie mieli nic wspólnego, ale potrafili posługiwać się komputerem. Wsparli ich artyści mający niewiele do zaproponowania w sposób konwencjonalny i szukający niezwykłego narzędzia, by z jego pomocą zwrócić na siebie uwagę. Pierwsze rezultaty były zatem żałosne i mocno nadszarpnęły reputację grafiki komputerowej. Obecnie komputery spotyka się w pracowniach wielu mistrzów. Ciekawe, że dzieła, które tworzą, nie odbiegają zbytnio od ich wcześniejszych dokonań. Komputer nie przytłacza osobowości, daje natomiast możliwość szybszej realizacji i sprawniejsze środki wyrazu. Uwalnia przy tym od pragmatyki i monotonii wyrobniczej, umożliwiając koncentrację na twórczej części procesu. Trudno ocenić, w jakim stopniu grafika komputerowa jest autentyczną sztuką. Niektórym widzom przemawia do wyobraźni, innym nie. Wśród krytyków też nie ma zgody co do kryteriów oceny ani nawet co do metod jej eksponowania. Czy na ekranie monitora, który jest naturalnym medium do jej oglądania? Czy na slajdach, które są bliższe ekranowi komputerowemu niż odbitka z drukarki? A może robić wydruki i prezentować je w galerii? Nowością jest to, że z maszyny cyfrowej możemy otrzymać nieskończoną liczbę wariacji na temat danego dzieła. Produkt jest niby masowy, ale zarazem unikalny; nikt na świecie nie wejdzie w posiadanie takiego samego obrazu. Co zatem umieścić na ścianie: obraz z komputera, o którym ma się pewność, że jest absolutnie niepowtarzalny, czy standardową kopię Słoneczników van Gogha, wiszącą w poczekalni każdego dentysty? Rzetelna ocena powinna wykluczyć pozaartystyczną faktografię, bo wiadomo, że komputer nie tworzył ani przed, ani po obcięciu sobie ucha. Lawina ruszyła dopiero na początku lat osiemdziesiątych. Układy scalone zredukowały gabaryty maszyn do rozsądnych wymiarów. Stacje graficzne, dostępne kiedyś za setki tysięcy dolarów, stały się osiągalne po cenach o rząd wielkości niższych. Zaczęły powstawać firmy zajmujące się produkcją sprzętu: Tektronix, Silicon Graphics, Ardent, Stellar (te dwie ostatnie połączyły się i funkcjonowały pod nazwą Stardent) oraz oprogramowania dla grafiki: Softimage, Alias, Wavefront. Stacje graficzne zadomowiły się w pracowniach architektów, w studiach filmowych i telewizyjnych. Wkrótce też pojawiły się komputery osobiste z zestawem prostych, ale często wystarczających funkcji graficznych. Grafika komputerowa opuściła laboratoria i znalazła się w zasięgu ręki zwykłego użytkownika. Zaakceptowano ją bez zastrzeżeń, bo komputery używane były i tak do rozmaitych obliczeń. Zamiast ślęczeć godzinami nad stosem zadrukowanych cyframi kartek, wystarczy jeden rzut oka na trójwymiarowy wykres, żeby zrozumieć analizowane zależności. Prościej jest oglądać niż czytać (choć nie zawsze pożytek jest ten sam) - potwierdzają to proporcje między widzami sfilmowanych dzieł literackich a czytelnikami oryginałów. Wyniki prezentowane w postaci graficznej są bez wątpienia znacznie łatwiejsze do przyswojenia. Na inauguracyjnych wykładach w MIT zawsze cytowałem znane powiedzenie, że obraz jest wart iks słów, gdzie za iks podstawia się tysiąc albo jakąś inną budzącą szacunek liczbę. Czy jest to jednak wystarczający powód, by wydawać dziesiątki, a nawet setki tysięcy dolarów na zakup sprzętu i spędzać miesiące na programowaniu? Przecież ten sam rysunek da się taniej uzyskać za pomocą ołówka i kartki papieru. To prawda, że komputery są szybkie, ale powielanie obrazów kserokopiarką zajmuje jeszcze mniej czasu. Pamięci maszyn potrafią zmagazynować sporo informacji wizualnej, ciągle jednak mniej niż zwykła taśma magnetowidowa. Precyzja w odwzorowywaniu złożonych kształtów jest wysoka, lecz taką samą oferuje kamera filmowa czy aparat fotograficzny. Grafika komputerowa ma jednak w zapasie argument, który daje jej przewagę nad tradycyjnymi narzędziami. Umożliwia kreowanie efektów wizualnych trudnych lub wręcz niemożliwych do uzyskania innymi sposobami. Nie znaczy to, że wszystkie takie nierealne sytuacje muszą ocierać się o tematykę science fiction. Zachowanie elektronów w polu magnetycznym, na przykład, zostało dokładnie opisane przez fizyków, ale zobaczyć się tego nie da. Gdyby nawet zbudowano dostatecznie silny mikroskop, to i tak z zasady nieoznaczoności Heisenberga wynika, że pozycji elektronu nie dałoby się określić. Model matematyczny można jednak wprowadzić do komputera, powiększyć elektron do wymiarów piłeczki golfowej i obserwować jego ruch klatka po klatce. Tradycyjne sposoby dopasowywania sztucznych stawów do kończyny pacjenta zwykle nie dawały gwarancji, że stawy te będą należycie funkcjonować. Obecnie staw projektuje się w komputerze i wyświetla z różnymi poziomami przezroczystości wszystko, co go otacza: kości, mięśnie, skórę. Następnie uruchamia się pakiet animacyjny, aby sprawdzić, czy przy zginaniu łokcia lub kolana wszystko działa bezkolizyjnie, i nanosi się ewentualne korekty. Ostatni przykład, mój ulubiony, choć zupełnie nienaukowy. Załóżmy, że kazaliśmy komputerowi wyświetlić skrzypce. Niech teraz komputer zduplikuje je i obróci tak, aby obie pary skrzypiec przecinały się ze sobą. Uzyskanie takiego efektu w świecie rzeczywistym nie jest proste. Każda próba skrzyżowania dwojga prawdziwych skrzypiec pociągnie za sobą zniszczenie obu instrumentów, a ręczne narysowanie tej sytuacji wymagałoby ogromnej wyobraźni przestrzennej. Dla komputera policzenie linii przecięcia nawet bardzo złożonych obiektów nie jest żadnym problemem, ponieważ w specjalnym buforze pamięciowym (tzw. zbuffer, bufor współrzędnej zetowej) przechowuje on informacje o rozmieszczeniu przedmiotów w wyświetlanej scenie. Przestrzenne zależności pozwalają określić widzialne części obrazu, gdyż zdarza się przecież, że obiekty pierwszoplanowe przesłaniają te na drugim planie. *** Grafika komputerowa to czysta synteza danych - analizą zajmują się inne dyscypliny, jak np. rozpoznawanie obrazów. Tak więc scena na ekranie monitora nie musi mieć jakiegokolwiek odniesienia do rzeczywistości; istnieje tylko w pamięci maszyny. Dla niej zaś jest to po prostu zbiór danych, reprezentujący na początku punkty o różnej gradacji szarości, a odkąd pojawiły się monitory kolorowe - punkty o rozmaitej intensywności trzech podstawowych kolorów: czerwonego, niebieskiego i zielonego. Liczba kolorów w 8-bitowych komputerach była ograniczona do 256. Na składnik czerwony i zielony przeznaczano po trzy bity, na niebieski dwa bity, bo psychofizjolodzy uznali go za najmniej istotny. Dawało to 8 (dwa do trzeciej potęgi) odcieni czerwonego i zielonego oraz 4 odcienie niebieskiego. Kombinując odcienie, uzyskiwało się 8 x 8 x 4, czyli dokładnie 256 kolorów. Grafika pożera pamięć łyżkami, więc dopiero kolejne generacje komputerów, które miały jej więcej, pozwoliły poszerzyć gamę kolorystyczną. We współczesnych 32-bitowych stacjach graficznych każda podstawowa barwa ma do dyspozycji 8 bitów, a pozostałe 8 wykorzystuje się na zapamiętanie współczynnika przezroczystości punktu (tzw. alphablending). W sumie daje to ponad 16 milionów kolorów, dużo więcej, niż przeciętny człowiek potrafi rozróżnić - które w dodatku dzięki alphablendingowi można mieszać z tłem. Do przeszłości należą utyskiwania na nienaturalność barw grafiki komputerowej. Oferuje ona obecnie każdy widzialny kolor i odcień. Paradoksalnie, czasami się z nich rezygnuje, na przykład wówczas, kiedy klienci życzą sobie, by reklama telewizyjna odznaczała się właśnie „komputerowym” stylem - z lekko fosforyzującymi barwami i wirującymi odblaskowymi powierzchniami. To jest nierealne Indy sprzedawał się wyśmienicie. Była to najdłuższa z produkowanych serii w historii SGI - po świecie rozeszło się ponad 100 tysięcy egzemplarzy tej maszyny. Na tablicy ogłoszeniowej działu marketingu znowu pojawił się archiwalny cytat. Thomas J. Watson, legendarny prezes IBM-u, optymistycznie stwierdził przed laty: „Myślę, że istnieje światowe zapotrzebowanie na mniej więcej pięć komputerów”. Jeszcze zanim wyjechałem na promocję Indy do Polski, na moim biurku wylądowała propozycja skonstruowania maszyny następnej generacji. Bogatsi o doświadczenia z dwu poprzednich projektów, wiedzieliśmy już (nareszcie!), co trzeba, żeby zrobić naprawdę wystrzałową stację graficzną. Przede wszystkim powinna mieć trójwymiarową grafikę z prawdziwego zdarzenia: 32-bitowy podwójny bufor obrazowy (tzw. bufor ramki), 24-bitowy bufor głębi, szybkie tekstury. Potrzebne jest wideo w czasie rzeczywistym: kompresja i dekompresja, przyzwoita kamera. Dysk kompaktowy, jako podstawowy środek przenoszenia danych, musi być integralną częścią systemu. Konieczna jest też współpraca z Internetem: już trzy lata wcześniej było wiadomo, że Internet rozwinie się na tyle, iż trzeba będzie usytuować to przyszłe urządzenie w środowisku sieciowym. I, naturalnie, maszyna powinna być prosta w obsłudze i naprawie. Gdy wstępna specyfikacja nowego komputera została przygotowana, zaprotestował szef grupy hardware’owej: „To jest absolutnie nierealne. Skomplikowane maszyny są duże, ponieważ na te wszystkie bloki funkcjonalne potrzeba miejsca. Jeśli nawet uda nam się upchnąć niezbędne układy w malutkie pudełko, to i tak nie będzie ono działać. Natychmiast po włączeniu zrobi się korek, bo ogromna liczba danych krążących między wewnętrznymi blokami zapcha szynę przesyłową”. Bez wątpienia miał rację. Połączenia stały się wąskim gardłem komputerów. Szybkość układów wewnętrznych: procesora, bloku wejścia/wyjścia, kart graficznych i wideo podwajała się co półtora roku. Zdolności transmisyjne pośredniczącej między nimi szyny wzrosły w tym czasie o zaledwie kilka procent. Zaczęliśmy zatem myśleć, jak te połączenia usprawnić. Próbowaliśmy je zrównoleglić, rozmnożyć, eksperymentowaliśmy z czterema niezależnymi szynami. Pojawiła się koncepcja ultraszybkiej szyny. Kiedy wstępne założenia były gotowe, podliczyliśmy koszty. Wyszło, że maszyna musiałaby kosztować około 20 tysięcy dolarów. Sprzeciwił się temu dyrektor do spraw marketingu: „Zaciskając pasa, udało się wam zepchnąć cenę Indy poniżej 10 tysięcy. Rozpieściliście klientów i teraz nie ma odwrotu. Nowego urządzenia nie możemy sprzedawać drożej. Nawet jeśli będzie znacznie lepsze od Indy, psychologiczna bariera zablokuje popyt”. Sytuacja wyglądała niewesoło. Mieliśmy pomysł na znakomitą maszynę graficzną, ale trudno było odmówić słuszności oponentom. Ograniczenia techniczne i marketingowe nie pozwalały na jego realizację. *** We wrześniu 1993 roku zbieraliśmy się przez tydzień w sali konferencyjnej, nie bardzo wiedząc, co począć. Wpatrywaliśmy się w wielką, pokrytą wzorami tablicę licząc, że znajdziemy jakieś kompromisowe rozwiązanie. Nic nam jednak do głowy nie przyszło, więc zdecydowaliśmy się na zmianę podejścia. Postanowiliśmy zapomnieć o doświadczeniach z Indigo oraz Indy i zacząć od początku. Wytarliśmy wszystkie wzory i schematy; z czystą tablicą zabraliśmy się do nowego projektu. Świeżym okiem spojrzeliśmy na stojące przed nami problemy. Co sprawia największą trudność? To wiemy: wymagania związane z transmisją danych graficznych. Dla maszyny obraz na ekranie jest bowiem po prostu zbiorem danych, reprezentujących poszczególne punkty, które -jak w zwykłym telewizorze - są uszeregowane w linie. Pojedynczy punkt, podstawowy element obrazu, nazywany jest właśnie pikselem (pixel lub pel to skrót od picture element). Liczba pikseli zależy od rozdzielczości ekranu: od 640 punktów w 480 liniach, poprzez najpopularniejsze obecnie ekrany 1024 x 768, aż po niedawno wprowadzony szerokoekranowy standard 1920 x 1080. Każdy piksel ma swój odpowiednik w pamięci obrazowej, zwanej po polsku buforem ramki, co jest dosłownym tłumaczeniem angielskiego frame buffer. My wymagamy 32 bitów na piksel, ale mamy do czynienia z podwójnym buforowaniem (double-buffering), w systemie graficznym bowiem są dwa bufory ramki -jeden wyświetla gotową scenę, gdy do drugiego są ładowane dane następnej. Kiedy kończy się ich liczenie, wyświetla się zawartość drugiego bufora, a ładuje pierwszy. Dzięki temu przejścia między klatkami stają się znacznie płynniejsze. Czyli w gruncie rzeczy żądamy 64 bitów na piksel. Kalkulator do ręki i przeliczmy to wszystko jeszcze raz. Obraz o wymiarach pełnego ekranu ma 1024 linie po 1280 punktów (ówczesne maksimum). 1024 x 1280 x 64 daje 83 886 080 bitów, czyli 10 485 760 bajtów. Do ciągłego ruchu trzeba 30 klatek na sekundę (choć wybredni użytkownicy, w rodzaju szkolonych na symulatorach lotu pilotów myśliwców, domagali się już 60 klatek). Te 30 klatek pomnożone przez 10 485 760 równa się 314 572 800 bajtów, żeby zatem wszystko jako tako działało, wewnętrzna przepustowość musi przekraczać 300 megabajtów na sekundę. *** Popularna w komputerach osobistych szyna PCI (Peripherial Component Interconnect) teoretycznie pozwalała wówczas na transmisję 150 megabajtów na sekundę; w praktyce osiągnięcie 50-60 megabajtów trzeba było uznać za sukces. Nie ma mowy, żeby ta piekielna szyna sprostała naszym wymaganiom. A bez niej obejść się nie można. Zaraz, czy rzeczywiście nie można? Gdyby umieścić pamięć w środku, a wokół niej wszystkie bloki funkcjonalne, przesyłanie wewnętrznych danych zostałoby ograniczone do minimum. Dotychczasowa współpraca między wewnętrznymi układami komputera przypominała sytuację międzynarodowego przedsiębiorcy. Dane z wejściowego układu wideo dostarczano mu statkiem do Norwegii, gdzie były magazynowane klatka po klatce. Fabryka robiąca i przechowująca grafikę mieściła się w Hiszpanii. Odpowiedzialny za zgrywanie grafiki i wideo, np. nakładanie sztucznego jeziora na ujęcia przedstawiające kotlinę, znajdował się na południu Włoch. Natomiast bufor ramki przechowujący gotową do wyświetlenia scenę ulokowany był w Moskwie. Gdyby jednak, zamiast wozić półfabrykaty tam i z powrotem po Europie, umieścić centralę gdzieś pośrodku, powiedzmy w Warszawie? Wtedy wideo przylatuje na Okęcie i od razu trafia tam do magazynu. W nim również przechowywana będzie wytwarzana na Grochowie grafika. Z głównego magazynu skorzysta także zgrywająca grafikę i wideo fabryka na Siekierkach oraz układ wyświetlania w Pałacu Kultury. Wszystkie dane znalazłyby się w zasięgu ręki i ich transfer nie sprawiłby kłopotu. Rozwiązanie było tak proste, że aż podejrzane. Jeśli ten pomysł istotnie ma sens, to czemu nikt do tej pory na to nie wpadł? Być może istnieje jakiś powód, który złośliwie ujawni się, kiedy wszystko będzie gotowe. Zaczęliśmy wszystko dokładnie sprawdzać i gdy okazało się, że testy wypadają poprawnie, zdecydowaliśmy się zaryzykować. Tak narodziła się koncepcja ujednoliconej architektury pamięci (Unified Memory Architecture), uznanej potem za istotny krok w rozwoju informatyki. *** Dział marketingu śledził prasę i przekazywał nam wycinki o zastosowaniach Indy w zupełnie egzotycznych dziedzinach. Ale taka jest ta zwariowana specyfika naszej branży. W innych dyscyplinach wygląda to normalniej: rodzi się potrzeba jakiegoś usprawnienia, inżynierowie zabierają się do pracy, znajdują rozwiązanie i wszyscy są zadowoleni. U nas jest odwrotnie. Wymyśla się coś, co nie ma na razie żadnych zastosowań. Kładzie się to na stoliku przy krzyżyku, przychodzą różni ludzie i oceniają. Oglądają, wydziwiają, mają niezwykłe pomysły. I, ku naszemu zdumieniu, zdarza się, że potrafią dokonać z tym narzędziem przełomu w swojej dziedzinie, czasem całkiem odległej od komputerów i nie mającej nic wspólnego z techniką. Ale żeby nawet w sądownictwie? Kto by przypuszczał? Cytuję znaleziony przez marketing wycinek prasowy udowadniający unikalną siłę naszych maszyn: Sprawa wydawała się rozstrzygnięta. Prokurator tryumfalnie wyciągnął z teczki zdjęcie zrobione na miejscu przestępstwa przez przypadkowego przechodnia- bez trudności można było na nim rozpoznać oskarżonego. Upieranie się przy budowanym pracowicie alibi nie miało w tym momencie większego sensu, ale mimo to obrońca poprosił o trzydniową przerwę w obradach. Po wznowieniu sesji zaprezentował identyczne zdjęcie przedstawiające dokładnie tę samą scenerię. Tyle tylko, że zamiast oskarżonego figurował na mm prokurator. Ustanowiony wówczas precedens spowodował, że dokumentacja fotograficzna w opartym właśnie na precedensach sądownictwie amerykańskim przestała być uznawana za niezbity dowód. Za pomocą komputera można bowiem stworzyć obrazy ukazujące sytuacje, które w istocie nigdy się nie zdarzyły. Zrobić to tak dokładnie, że żaden analityk nie potrafi rozstrzygnąć, czy jest to zdjęcie rzeczywistości, czy też sztucznie wygenerowany nieprawdziwy obraz. Dla większości odbiorców realizm wizualny to jednak główny walor grafiki komputerowej. Róża musi wyglądać jak róża, włosy -powiewać na wietrze, a lustro, ustawione pod pewnym kątem - puszczać zajączka. A im prawdziwiej ma wyglądać prezentacja, tym więcej wysiłku trzeba włożyć w jej uzyskanie i tym sprawniejszych komputerów używać. Niektóre zadania są tak złożone, że tylko maszyny SGI potrafią im sprostać. Konieczne są do tego skomplikowane modele oświetlenia - trzeba uwzględnić rozmaite typy źródeł światła, ich natężenie i położenie względem obiektów. Te z kolei są sporządzone z różnych materiałów, a przecież czerwony plastik i wypolerowane srebro inaczej odbijają i załamują padające na nie promienie. Dzięki technice zwanej texture mapping prezentowane przedmioty mogą być ponadto „owinięte” w papier do pakowania, ceglaną ścianę lub perski dywan. Sporo kłopotu sprawiało modelowanie zjawisk naturalnych, które wymykają się ścisłym ujęciom. Jeśli zarośla, chmury i morskie fale poskładać z dostępnych w pamięci maszyny kostek, kuł, piramid i cylindrów, to będą wyglądać sztucznie. Z pomocą przyszła tu geometria fraktalna, uzupełniająca geometrię kartezjańską o stany pośrednie między tradycyjnymi wymiarami i akceptująca losowe modyfikacje. Dzięki niej komputer może generować skomplikowane obiekty o podobnych cechach, ale różniące się w szczegółach. Każde drzewo jest drzewem - ma pień, gałęzie i liście, ale różni się nieco od pozostałych drzew. *** Łatwość, z jaką można tworzyć realistyczne obrazy albo dowolnie modyfikować wprowadzoną do komputera scenę, budzi nawet pewien niepokój. Jak inne liczące się wynalazki, grafika komputerowa może być użyta do różnych celów, nie zawsze zamierzonych przez jej twórców. Pole do nadużyć jest niemałe - od drobnych oszustw i szantaży do poważnych prowokacji. Fałszywe telewizyjne przemówienie znanego polityka w okolicznościach, które nigdy nie miały miejsca, może wywołać nieobliczalne następstwa. Tym bardziej że ożywianie grafiki nie jest aż tak skomplikowane, jak mogłoby się to wydawać. Każda, nawet najbardziej złożona zmiana sytuacji na ekranie może być reprezentowana jako pewna kombinacja trzech podstawowych transformacji: przesunięcia, skalowania i obrotu. Wszystkie trzy dają się wyrazić jako macierze, które komputer mnoży w mgnieniu oka. Dzięki temu właśnie produkcja filmów rysunkowych została ostatnio całkiem zdominowana przez komputery. W klasycznej animacji na początek tworzy się jedynie obrazy istotne dla rozwoju akcji. Potem następują tygodnie mozolnego wypełniania klatek pośrednich, różniących się nieznacznie detalami, ale niezbędnych dla zachowania ciągłości obrazu. Komputer przydaje się tu bardzo, bo przejmuje na siebie wyrobniczą część tego procesu. Dostaje dwie klatki kluczowe - początkową i końcową - oraz polecenie, żeby stopniowo przekształcić jedną w drugą, produkując po drodze kilkaset przejściowych obrazków. Nie ma przy tym większego znaczenia, czy rozrysowywane scenki są mniej czy bardziej pracochłonne. Gotowy film wygląda dużo realniej niż rezultaty tradycyjnej animacji, gdzie pełno było denerwujących uproszczeń i powtarzających się sekwencji. Oszczędzało to pracy rysownikom, ale jak długo jeszcze mógł nas bawić Miś Yogi pokazywany zawsze w niemal identycznych pozycjach (powielany do znudzenia standard: Miś na spacerze - tułów i przednie łapy sztywne, głowa zwrócona do widza, tylko nogi pracują jak skrzydła wiatraka). Nie znaczy to bynajmniej, że dowolną animację da się zrobić na komputerze w mgnieniu oka. Spore trudności sprawia choćby naśladowanie ruchu żywych istot. Jest on zbyt złożony i nie daje się łatwo opisać równaniami matematycznymi. Na przykład scena z pędzącym w popłochu stadem zwierząt, które zagraża małemu Simbie w Królu Lwie, trwa dwie i pół minuty. Jej wyprodukowanie zajęło pięciu disnejowcom dwa i pół roku, mimo że każdy z nich dysponował naszą maszyną. Zaczęli od trójwymiarowego modelu pojedynczego czworonoga, symulując jego galop, skok, charakterystyczne podrzuty łba. Potem zabrali się do opisu przemieszczania się stada na pofałdowanym terenie. Zwierzęta nie mogły na siebie wpadać, a jednocześnie powinny były podążać za przewodnikiem. Zastosowano do tego algorytmy używane przez fizyków do wizualizacji dynamiki cząstek. Zdając sobie sprawę z ogromu pracy, do realizacji następnego filmu - pierwszej pełnometrażowej kreskówki wygenerowanej w całości przez komputer - studio Disneya zaangażowało Pixar, firmę Steve’a Jobsa. Jego 1700 ujęć i 76 postaci wykreowanych zostało przez 4,5 miliona linii programu, nad którym przez dwa lata ślęczało 110 osób. Te produkcyjne detale nie miały, rzecz jasna, wpływu na ocenę widzów, a ta, dzięki Bogu, była pozytywna - Toy Story podbiła świat. Istotne jest również, że także krytycy przyjęli ją entuzjastycznie. W wielu poprzednich produkcjach komputerowych doskonałość techniczna nie zawsze szła w parze z jakością artystyczną. Filmy rysunkowe przeżywają za sprawą komputerów drugą młodość, co widać po kolejkach przed kasami. I to cieszy. Ale chociaż Piękna i bestia, Aladyn, Król Lew czy Pocahontas są reklamowane jako filmy powstałe przy udziale maszyn cyfrowych, grafika komputerowa była w nich ograniczona do kilku lub kilkunastu minut. Pojawienie się Toy Story udowodniło, że grafika komputerowa dorosła do samodzielnych zadań. Przestała być efektownym dodatkiem uatrakcyjniającym fabułę, a zaczęła odgrywać w filmach rolę pierwszoplanową. Już nie musimy poprzestawać na oglądaniu tańczących krakersów i wesołych tubek z pastą do zębów w telewizyjnych reklamówkach. Wysiłek włożony w realizację Toy Story zaprocentował podwójnie, albowiem przy okazji rozwiązano wiele praktycznych i teoretycznych problemów związanych z modelowaniem ruchu, oświetlenia i tekstury. Zdobyte doświadczenia wykorzystywano potem wielokrotnie, łącząc w innych filmach (np. Kacprze) animację komputerową z efektami specjalnymi i grą żywych aktorów. *** W filmach rysunkowych ograniczona szybkość maszyny cyfrowej nie stanowi przeszkody, ponieważ klatki rejestrowane są na taśmie filmowej i dopiero potem wyświetlane na ekranie. Gdy jednak, jak np. w symulatorach lotu, współdziałanie jest bezpośrednie i rozwój sytuacji zależy od reakcji widza, wymagania stawiane komputerom rosną. Tysiące pozycji punktów na ekranie trzeba przetworzyć w ciągu 1/30 czy 1/60 sekundy, żeby wyświetlić nową scenę i nie stracić płynności ruchu. Skomplikowane obrazy zwiększają liczbę koniecznych do przeliczenia detali. Przeładowana szczegółami scena wirtualnej rzeczywistości potrafi zatkać nawet Onyksa - najpotężniejszą w chwili pisania tej książki maszynę graficzną. Obrazy można -też wprowadzać do komputera bezpośrednio z kamery wideo; wtedy wrażenie pełnego realizmu jest zupełne i możliwości nieograniczone. Każdy obiekt daje się modyfikować, wymazywać albo zastępować innym. Prawdziwy krajobraz świetnie nadaje się na tło do filmu animowanego, a postać ludzka na pierwszym planie może zostać bohaterem nowej gry komputerowej (jeśli przez lata entuzjaści tych gier potrafili się pasjonować substytutami o kwadratowych głowach, to teraz, gdy gry „na żywo” zaczynają zdobywać rynek, zabawa dopiero się zaczyna). Apetyt wzrasta w miarę jedzenia i lista wymagań poszerza się coraz bardziej. Jedną z rzeczy do zrobienia jest animacja ludzkich ruchów. Na razie próbuje się to robić empirycznie, umieszczając czujniki na ciele człowieka - trójwymiarowe dane przekazywane są do komputerowej analizy, a jej wyniki wykorzystuje się do ożywiania sztucznych postaci. Ową metodą, tzw. motion-capture, stworzono cyfrowych prezenterów telewizyjnych, bohaterów programów dla dzieci. A Kyoko Datę, dziewczyna wygenerowana w Internecie, stała się idolem japońskich nastolatków. Komputerowe sylwetki pasażerów „zagrały” na dalekich planach w Titanicu. Naniesienie na ten model mnogości wyrazów ludzkiej twarzy jest jeszcze trudniejsze. Komputerowa mimika nie porywa nawet przy wsparciu danymi z mocap. Do udanych wyjątków należą, produkowane przez Pixar, krótkie eksperymentalne etiudy w rodzaju Geri’s Gamę. Ten problem nie jest jeszcze w pełni rozwiązany, gdyż wymaga więcej niż tylko animacji ruchu ust w rytm wypowiadanych słów. Rozmaitość wyrazów twarzy powoduje, że nawet przy dużej liczbie czujników komputerowa mimika wygląda mało przekonywająco. Pracuje nad tym sporo osób, zainteresowani są nie tylko filmowcy. Mówiący i mający własne oblicze komputer zrewolucjonizowałby współdziałanie człowieka i maszyny. Większe studia filmowe i telewizyjne dysponują obecnie wydziałami komputerowych efektów specjalnych. Rezultaty ich działalności nie ograniczają się tylko do kaskaderskich i pirotechnicznych trików. Widz nie zawsze zdaje sobie sprawę, że jezioro, które ma przed oczami, powstało przez wypełnienie doliny wodą... ale na ekranie monitora, że przy okazji zmieniono oświetlenie z dziennego na nocne i że dekoracja studia jest także dodatkiem montażowym. Swoje cyfrowe duplikaty mają już Arnold Schwarzenegger, Marlon Brando i Jim Carrey. W firmie Cyber F/X wykonanie takiej kopii trójwymiarowym skanerem trwa kilkanaście sekund. Studia filmowe chętnie z tego korzystają, ponieważ daje im to zabezpieczenie na wypadek, gdyby aktor nie mógł kontynuować zakontraktowanej roli. Producenci mają w pamięci śmierć Brandona Lee przed zakończeniem zdjęć do filmu The Crow. Trzeba było wtedy wykonać ogromną pracę, by wyodrębnić go z gotowych ujęć i włączyć w następne sceny. Jeśli ma się cyfrową wersję postaci, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby -jak w przypadku filmu Forrest Gump - włączyć zeskanowanych bohaterów do dowolnej akcji. Niedawno zmarły komik George Burns ma w ten sposób „zagrać” w powstającym właśnie filmie. Plany są zatem ambitniejsze, a kino bez aktorów, planu i kamer nie jest już odległą wizją podsuwaną przez pisemka fantastycznonaukowe. *** Odległą wizją? Prawdę mówiąc, może się to stać już wtedy, kiedy ta książka pojawi się na rynku. Dokładnie tak samo, jak ze sprzętem - gdy nowy model peceta trafia do sklepów, jest już przestarzały, bo w tym samym momencie do produkcji wdrażane są dużo bardziej zaawansowane wersje. Byliśmy tak dumni z Indigo, bo maszyna ta miała procesor z zegarem o częstotliwości 33 MHz, podczas gdy inne dysponowały jedynie 12,5 MHz; teraz nawet 500 MHz nikogo nie ekscytuje. Mam kłopot: pisząc o komputerach, muszę asekurować się terminami „obecnie” albo „w przyszłości”, ale zdaję sobie sprawę, że to wszystko może się kompletnie zdezaktualizować przed końcem cyklu wydawniczego; Z zażenowaniem przeglądam swoje artykuły i książki z lat siedemdziesiątych. Cóż to za zbiór anachronicznych rupieci! A przecież pisałem wówczas na wyrost, w czasie teraźniejszym mówiąc o rzeczach, które wcale nie musiały się spełnić. Nie dość, że się spełniły, to jeszcze nadeszły zaskakująco szybko. Dwuznaczna sytuacja. Z jednej strony sam się dziwiłem, że te na wpół fantastycznonaukowe przepowiednie przybrały realne kształty. Czułem się niemal jak oszust, zaskoczony tym, że jego wymysły przypadkowo okazały się prawdziwe. Z drugiej zaś strony weryfikacja nastąpiła zbyt prędko i realia technologiczne o mile przekroczyły moje „śmiałe” spekulacje, spychając je do lamusa. Mam nadzieję, że pisząc kiedyś kolejną książkę, będę nareszcie na bieżąco. Stanie się to wówczas, gdy Internet wyeliminuje pośrednictwo drukarni i wydawnictw, gdy będzie się publikować w czasie rzeczywistym. Jeśli będę musiał coś uaktualnić, to po prostu zaznaczę fragment tekstu, wcisnę klawisze „control” i „Z” (CRTL-Z = „cofnij pisanie”; jako uniksowski weteran nie korzystam z pull-down menu Windowsów) i wrzucę najświeższą informację. *** Film i telewizja oswoiły masową publiczność z grafiką komputerową, ale (jak na razie) są one dla niej stosunkowo niewielkim rynkiem, więc nie ma się co o tym zbytnio rozpisywać. Często wykorzystuje się grafikę w nauce do wizualizacji procesów fizycznych i chemicznych oraz do symulacji lotów kosmicznych, ale najważniejszym odbiorcą jest obecnie przemysł. Chyba już nie dałoby się przekonać inżynierów, by wrócili do tradycyjnego cyklu projektowego: ręcznego rozrysowywania planów, budowania modelu i testowania prototypu. Zanim powstaną gmachy, maszyny, samochody, można je przecież obejrzeć na komputerze jako trójwymiarowy obraz. Każdą zmianę da się nanieść od ręki, bez konieczności przerabiania dokumentacji; symulacja na ekranie komputera skutków trzęsienia ziemi, zatarcia trybu przekładni czy czołowego zderzenia pojazdów zaoszczędza też mnóstwo pieniędzy. Aspekt finansowy ma jeszcze większe znaczenie dla wojska, które unika strat w sprzęcie, organizując ćwiczenia na symulatorach komputerowych. W takich potyczkach na niby może brać udział po kilkuset uczestników. Siedzą w prawdziwych kabinach czołgów i samolotów, które bujają się na żyroskopach, w wizjerach zaś obserwują obrazy wyimaginowanego terenu walk, przesyłane z sieci komputerowej. Pole bitwy jak prawdziwe, z uwzględnieniem ostatnich posunięć przeciwników i sojuszników w rozrzuconych po świecie symulatorach. Widoczne są nawet tory wystrzeliwanych pocisków. Jedynym odstępstwem od pełnego realizmu walki jest złagodzenie jej skutków. W najgorszym przypadku ekran wypełnia się pogodnym błękitem i pojawia się na nim tekst: „Z przykrością zawiadamiamy, że poległeś na polu chwały”. Komputery graficzne wkroczyły do pracowni architektów i dekoratorów wnętrz - pozwalają oglądać nie istniejące budynki, wchodzić do ich wnętrza, przesuwać ściany, dobierać meble, zapalić nocną lampkę. Posługują się nimi także projektanci mody przy doborze wzorów, kolorów i fasonu ubrań. Używa się ich do wzmocnienia konturu krążka hokejowego, żeby przy szybkich podaniach był widoczny na ekranie telewizora. My się bawimy w wyszukane algorytmy, a potem ta nasza grafika komputerowa anektowana jest przez salony piękności, umożliwiając klientkom wybór odpowiedniego makijażu. Obok zamontowane są już pierwsze „maszyny czasu”, ilustrujące naturalne zmiany twarzy zachodzące z wiekiem; za dolara można zobaczyć, jak się będzie wyglądało za trzydzieści parę lat. Czy powinniśmy się denerwować tą postępującą komercjalizacją naszej profesji? Och, bez przesady, koledzy naukowcy. W gruncie rzeczy z założenia wszyscy działamy dla komercji. A w dodatku nie ma co tragizować, bo ciągle rodzą się nowe, ambitniejsze zastosowania (ostatnio głównie na styku z Internetem): elektroniczna poczta wideo, interakcyjna telewizja, wirtualne muzea w sieciach komputerowych. Jeśli spojrzymy z dystansu, to widać, że niedługo łatwiej będzie wyliczyć dziedziny, w których grafika komputerowa nie jest jeszcze stosowana. Powinno to wystarczyć do uzasadnienia sensu lat spędzanych w laboratorium. Po prostu zaspokajamy wciąż rosnące potrzeby ludzi. Garażowa mitologia Interesanci odwiedzający po raz pierwszy Dolinę Krzemową przybywają zwykle w pełnym rynsztunku: garnitur, biała koszula, krawat, teczka, wypucowane buty. I natychmiast doznają szoku. Wita ich prezes firmy w dżinsach, tenisówkach i bawełnianym podkoszulku. W ten sposób odróżnia się od personelu, który często przychodzi do pracy w szortach, a czasem na bosaka. Kontrastuje to ze zwyczajami panującymi w firmach uznawanych dotychczas za korporacyjne wzorce. W IBM-ie biała koszula i krawat stanowiły do niedawna przyjętą normę. Dla fasonu z kieszonki koszuli powinno wystawać parę ołówków i długopisów. Różnice widzi się nie tylko w strojach. Kafeteria centrali Digitala przypomina typową stołówkę pracowniczą, serwującą bloczkowy obiad na niedomytej tacy. Specyfiką Doliny Krzemowej jest natomiast sieć kameralnych barków - nawet po kilka w każdym budynku. Są tam automaty z przekąskami, z czymś do picia, słaba kawa bez przerwy uzupełniana w pojemnikach, lodówka, kuchenka mikrofalowa. Parę stolików, na których blacie można mazać jak na tablicy. Do tego w kącie fliper lub elektryczny bilard. W spisach telefonów wewnętrznych pracownicy są wymienieni według imion, a nie nazwisk. Do przemieszczania się między budynkami kampusu używa się służbowych rowerów, psy wylegują się pod terminalami, w pokojach piętrzą się stosy ubrań i butelek po coca-coli. Tak jak w akademiku. Większość kadry trafiła tu bezpośrednio ze Stanfordu, MIT czy Berkeley i jeszcze nie zdążyła pozbyć się uniwersyteckich nawyków. Bezpłatne dania przygotowują nam francuscy kucharze w firmowej restauracji. Darmowe jedzenie kalkuluje się SGI, oszczędzamy bowiem czas na związane z posiłkami dojazdy. Mimo ze nie ma sztywnych godzin pracy, opuszczenie laboratorium przed uzyskaniem wyników i tak kończy się bezsenną nocą, spędzoną na rozmyślaniach nad rozwiązaniem. Krótka drzemka jest zresztą możliwa na miejscu - w pokojach są kanapy, ponieważ pracując z komputerem traci się poczucie czasu. Nie zawsze udaje się dotrzeć do domu przed świtem, więc podkrążone oczy są swoistą legitymacją przynależności do hakerskiej podkultury. A właśnie, dlaczego w Polsce słowo „haker” ma negatywną konotację? Stało się ono synonimem włamywacza do systemów komputerowych. A przecież po angielsku jest na to osobny termin - cracker. Krakerowi prawdziwą satysfakcję daje przełamywanie zabezpieczeń i na ogół zadowala się on pozostawieniem na miejscu przestępstwa mniej lub bardziej dowcipnej wizytówki. Może też ostro namieszać, choć dokuczliwych aktów wandalizmu spowodowanych przez krakerów nie jest wiele. Haker natomiast to pasjonat, który zna system na wylot i niemal intuicyjnie, często wbrew logice, potrafi wydusić z niego maksymalną wydajność oraz uporać się z błędami. Słowo pochodzi od hack - haczyk, kruczek, obejście w programie, które przywraca mu poprawną funkcjonalność. Głównym kanonem hakerskiej etyki jest nieskrępowane prawo do informacji, nawet jeśli znajduje się ona na cudzym komputerze. Można więc tam wejść i ściągnąć potrzebne programy lub dane, ale nie wolno przy tym niczego zmieniać czy uszkadzać, ani też dobierać się do osobistych plików innych użytkowników. Kiedy otrzymujemy reklamację użytkownika, że w danym segmencie kodu pojawił się bug, odpowiedni menedżer musi się odwołać do kompetentnego hakera. „Czy mógłbyś to do rana zhakować, odpluskwić i przysłać mi wynik e-mailem?” *** Utajoną przyczyną odrębności stylu nowych korporacji są ruchy pacyfistyczne lat sześćdziesiątych. Komputery osobiste powstały bowiem w odpowiedzi na hasło „Power to the people” („Władza dla ludzi”). To nie były udoskonalone kasy fiskalne; pecety budziły niezrozumiałe dla ogółu emocje i nadzieje. Chodziło o wyrwanie maszyn cyfrowych ze szponów rządu, wojska i wielkiego przemysłu, o przechytrzenie stojących na ich straży gładko wygolonych kapłanów w białych fartuchach. Młodzi inżynierowie i informatycy chcieli używać komputerów, ale nie godzili się na uzależnienie od umów podpisanych z wojskiem lub IBM-em. Swoje manifesty drukowali na powielaczach i wrzucali do skrzynki pocztowej bez znaczka, oczekując, że odbiorca pokryje koszt przesyłki. Wierzyli, że naprawią wszystkie błędy systemu, nawet jeśli ten żmudny proces musiałby potrwać aż kilka miesięcy. „Powinniśmy mieć nieograniczony dostęp do maszyn cyfrowych”, „Nie ufaj władzy i staraj się ją decentralizować”, „Komputery ulepszą twoje życie”. Tak więc pecety trafiające do rąk indywidualnych użytkowników miały stać się narzędziem do przebudowy świata. Świat przełknął komputery ze smakiem, ale o powiązanych z nimi pryncypiach jakby zapomniał. W Dolinie Krzemowej ich kontestacyjny rodowód jest jednak wyczuwalny na co dzień. Zwyczaje niewiele się zmieniły od czasów, gdy w Homebrew Club, klubie projektantów amatorów w Menlo Park, zaczynali Jobs z Woźniakiem (ojcowie ich obu pracowali w firmach elektronicznych). Wtedy hobbiści na dobre zbratali się z ideologami. Pasjonujące są te przeploty techniczno-kulturowe. Wówczas magia nadzwyczajności unosiła się w powietrzu i działała z równym skutkiem na inżynierów, polityków i gitarzystów basowych. Okazuje się, na przykład, że znaczną część zespołów muzycznych, które wycisnęły piętno na tamtym okresie, założyły dzieci pracowników Doliny Krzemowej. Grateful Dead, Santana, Jefferson Airplane, Credence Clearwater, Fleetwood Mac i wiele innych. Chyba przez rodzinny sentyment nikt nie usuwa z kampusu SGI hordy fanów włóczących się za Grateful Dead. Mimo że w oczekiwaniu na jutrzejszy koncert w pobliskim amfiteatrze rozkładają śpiwory na idealnie wystrzyżonych trawnikach i siusiają do fontanny. *** Zaczęło się od pamiętnego artykułu „Popular Electronics” w styczniu 1975 roku. Opisywał on schemat dysponującego 256 bajtami pamięci komputera Altair 8800, bezużytecznej niemal skrzynki (brak oprogramowania i 250 bitów pamięci) pozbawionej monitora i urządzeń wejścia/wyjścia. Można go było sobie samemu złożyć, zakupiwszy zestaw części za 397 dolarów (następnie, ze względu na popyt - zestawy takie zamówiło dwa tysiące osób - cena skoczyła do 498 dolarów). To właśnie Bili Gates i Paul Allen, późniejsi założyciele Microsoftu, zgłosili się na ochotnika do stworzenia kompilatora języka Basic dla Altaira. Steve Woźniak był jednym z filarów Homebrew Club. Członkowie klubu spotykali się co drugą środę w audytorium budynku stanfordzkiego akceleratora liniowego. Otwarcie ujawniali detale swoich projektów, dzielili się schematami optymalnych połączeń układów elektronicznych. Zamiast biec do biura patentowego, szli z rozwiązanym problemem do Homebrew Club i wyjaśniali go kolegom. Mieli poczucie ważności swojej misji; kryteria biznesowe, ambicje i partykularyzmy schodziły na dalszy plan. Szefowie startujących (często konkurujących ze sobą) firm szli po dyskusji na cheeseburgera i wymieniali doświadczenia. Woźniak, czyli „Woź”, był przekonany, że z dostępnych mu komponentów złoży maszynę lepszą od Altaira. Zdobył już pewną praktykę: wspólnie ze Stevem Jobsem sprzedał znajomym 200 blue boxes - urządzeń własnej roboty, które umożliwiały bezpłatne międzymiastowe rozmowy telefoniczne. Pomysł podsunął im pewien kon-testator, który przypadkiem odkrył, że gwizdek dla dzieci dołączany jako marketingowy bonus do pudełek z płatkami śniadaniowymi generuje ten sam sygnał co długodystansowe urządzenia telefonicznej sieci AT&T. Jakże miło jest pokonać potężną korporację plastikowym gwizdkiem. Woźniak miał wtedy 25 lat, a Jobs 20. Pierwsze zamówienie na komputery otrzymali od handlującego elektroniką sklepikarza w Sunnyvale. On też nie zdawał sobie sprawy, że komputer mógłby się przydać komukolwiek poza oficjalnymi strukturami: zamówił tylko dwadzieścia sztuk z dostawą za miesiąc. Jobs zdobył gdzieś 320 dolarów na zakup podzespołów. Maszyna nazwana Apple I została dobrze przyjęta i Woźniak szybko zaprojektował ulepszoną wersję. Zaledwie trzy lata wcześniej Ken Olson, założyciel i długotrwały prezes Digitala, stwierdził publicznie, że „nie ma najmniejszego powodu, by ktokolwiek odczuwał potrzebę instalowania komputera w swoim domu”. Apple II okazał się fenomenalnym sukcesem - do 1980 roku wartość sprzedaży przekroczyła 100 milionów dolarów i w grudniu tegoż roku firma Apple weszła na giełdę. Wypuściła 4,6 miliona akcji po 22 dolary za sztukę - wszystkie wykupiono w parę minut. Operację na taką skalę notowano ostatnio w 1956 roku, gdy Ford wprowadził swoje udziały do publicznego obiegu. Od tej pory Jobs i Woźniak mogli już sobie pozwolić na opłacanie długodystansowych rozmów telefonicznych z własnej kieszeni. Pracownicy działu promocji firmy Apple uporczywie rozpowszechniają tezę, że prototyp maszyny, która zainaugurowała erę komputerów osobistych, budowano w garażu w Cupertino. Świadomie nawiązują do tradycji Hewletta-Packarda, ponieważ garaż z Krzemowej Doliny awansował do roli istotnego rekwizytu w uwspółcześnionej legendzie o pucybucie, który został milionerem. Mit o takich początkach brzmi zresztą prawdziwie, gdyż śnieg tu nigdy nie pada, deszcze tylko w zimie, kradzieże są rzadkie. Znacznie wygodniej parkować samochód na dróżce dojazdowej, a w garażu mieć pracownię (zamiast składu starych walizek i kartonów z ozdobami na choinkę). Ale z tą „garażową” legendą bądźmy ostrożni. Kolega z mojej grupy, który uczył się z Jobsem w tej samej klasie, twierdzi, że Jobs miał pokój wyposażony lepiej niż przeciętne laboratorium elektroniczne i nie było najmniejszego powodu po temu, aby męczył się w garażu. *** Jobsa spotkałem po raz pierwszy w bostońskiej filharmonii, gdy w 1988 roku osobiście wprowadzał na rynek nowy komputer NeXT („następny”). Otrzymałem zaproszenie z racji mojej funkcji w MIT i czułem się zaszczycony, zważywszy, że przed prezentacją Macintosha w 1984 roku w mieście omal nie doszło do zamieszek wywołanych przez tych, którym nie udało się dostać do środka. „Mac” dokonał istotnego wyłomu w dotychczasowym stereotypie - był przyjazny i zaprojektowany ze smakiem. Myszka pozwalała jednym palcem kontrolować sytuację, ikony uwalniały od konieczności uczenia się na pamięć poleceń systemu operacyjnego. Ekran przeistoczył się nagle w coś bardzo znajomego - metafora biurka zawalonego dokumentami i stojącego obok kosza na śmieci przełamywała obiekcje najbardziej opornych. Pamiętaliśmy wszyscy pierwszą telewizyjną reklamę Macintosha, emitowaną podczas rozgrywek futbolowych Super Bowl. Stała się ona klasycznym przykładem, który przytacza się adeptom marketingu jako niedościgniony wzór sprawności propagandowej. Najpierw ukazywała się oczom widzów dziewczyna w stroju lekko-atletki, z kowalskim młotem w rękach, ścigana w wąskim korytarzu przez watahę policjantów w pełnym rynsztunku. Wbiegała do wielkiego audytorium, gdzie tysiące ludzi w niebieskich mundurkach posłusznie wysłuchiwały orwellowskiego przemówienia Wielkiego Brata na ogromnym błękitnym telebimie. W roku 1984 aluzja była czytelna - chodziło o Big Blue, wielki niebieski IBM. Dziewczyna rozbijała młotem ekran. Zamęt, chmura dymu, odpryski tłuczonego szkła i oto wszyscy na sali zostają uwolnieni od dominacji komputerowego giganta. Komentarz ograniczał się do dwóch zdań: „24 stycznia Apple Computer zaprezentuje Macintosha. Wtedy dowiecie się, dlaczego rok 1984 nie stanie się rokiem 198 f. Na NeXTa czekano zatem z niecierpliwością podsycaną plotkami o całkowitej izolacji zespołu pracującego w luksusowej posiadłości w górach Santa Cruz, o sprzeczkach Jobsa z zarządem Apple Inc., o przyczynach niepowodzenia poprzedniego komputera, nazwanego „Lisa”. Filharmonia była zatłoczona, ludzie siedzieli na podłodze w przejściach. Jobsowi, cudownemu dziecku informatyki, przeciwności losu wyszły na dobre. Kierując się zasłyszanymi opiniami, spodziewałem się pyszałkowatego, narwanego bufona, kapryśnego i apodyktycznego pseudowizjonera, który podejmuje nieprzemyślane decyzje. Na dodatek ciążyło na nim odium „konfliktowca wywalonego na bruk przez własną firmę”. Zobaczyłem sprawnego, komunikatywnego menedżera, który uprzejmie i rozważnie odpowiada na zadawane pytania. Nareszcie wygląda na swoje 33 lata - wyraźnie wydoroślał. Trzy kroki za nim czai się jeden z głównych akcjonariuszy NeXT Company. Niepo-kaźnego wzrostu, pospolitej urody - nikt nie zwraca na niego uwagi. A to teksański miliarder Ross Perrot, człowiek czynu, który potem równie uporczywie co bezskutecznie będzie zabiegał o fotel prezydencki. Sam komputer zapowiada się rewelacyjnie. Czarny, 30-centyme-trowy sześcian z monitorem na ruchomym ramieniu. Trzy procesory Motoroli - główny i dwa wspomagające. Po raz pierwszy zastosowano wymazy walny dysk kompaktowy jako pamięć zewnętrzną. Zgromadzeni gotowi są zaakceptować sugestię, że oto wracają czasy Apple II i Macintosha, które zdominowały rynek na dobre kilka lat. NeXT jest pierwszym komputerem z przyzwoitym dźwiękiem. Robi to piorunujące wrażenie. Maszyna symuluje głosy znanych polityków, wykonuje popularne melodie. Na scenę wchodzi prawdziwa skrzypaczka i odgrywa z komputerem utwór Mozarta. Brzmienie jest akceptowalne; staje się jasne, dlaczego spotkaliśmy się w filharmonii. Skrzypaczka kłania się i wskazuje na Jobsa. Jobs wskazuje na NeXTa. Sala wstaje i urządza wszystkim trojgu pięciominutową owację. *** W kuluarach otacza Jobsa wianuszek wielbicieli i tych, którzy chcą coś dla siebie załatwić. Jakaś panienka przypomina mu, że własny pomysł usprawnienia marketingu NeXTa wysłała już pod adresem firmy. „Ach tak, pamiętam - Jobs strzela palcami. - Na takim żółtawym papierze. Całkiem niezłe. Ludzie z działu handlowego do ciebie zadzwonią”. Dziewczyna promienieje - ma niemal w kieszeni pracę, o jakiej wszyscy marzą. Jobs wyłuskuje mnie z tłumu, chce pogadać o konkretnym problemie. - Co wy tu sądzicie o grafice w moim systemie? - pyta. - Znakomita rozdzielczość - odpowiadam - tylko niepokoi mnie czarno-biały ekran. Jesteś właścicielem firmy Pixar, a Pixar siedzi głęboko w grafice komputerowej i przejście na kolor nie powinno być trudne. - Najważniejsze są wymiary ekranu i niski koszt maszyny. Chciałem mieć do dyspozycji ten milion punktów na monitorze. Dla większości zastosowań duży, ostry, czarno-biały obraz całkiem wystarcza. Nie podoba ci się mój ekran? - Jobs zaczyna się irytować. - Kolor oznacza pogorszenie ostrości, monstrualne zużycie pamięci. No tak, ale właśnie brak koloru okazał się jedną z przyczyn, dla których firmy deweloperskie, czyli ludzie rozwijający zastosowania na rodzącym się komputerze, odrzucili NeXTa. Maszyna od początku źle się sprzedawała. Przykre, ponieważ to rozwiązanie wyprzedzało swoją epokę. Już zamierzam wyjść, gdy zaczepia mnie rozgorączkowany Japończyk, który przeleciał przez ocean specjalnie na ten pokaz jako wysłannik tygodnika komputerowego. Bawimy się razem podłączoną do NeXTa drukarką laserową; Japończyk już zdążył wydrukować na mej sprawozdanie z imprezy. „Gdzie tu jest dojście do faksu? Muszę ten tekst natychmiast wysłać, bo Tokio czeka z wydaniem numeru”. Pokazuję mu drogę do poczty, ale przecież jest pierwsza w nocy, a Jobs zaprasza na piwo. Po trzech kuflach emocje wieczoru opadają i towarzystwo zaczyna podpytywać go o historię: jak to naprawdę było z pierwszym na świecie komputerem osobistym? - Ano poszliśmy do Atari i mówimy: „Hej, mamy znakomity produkt, nawet zbudowany na waszych częściach, co byście powiedzieli na sponsorowanie? A właściwie, możemy go wam dać nieodpłatnie. My po prostu chcemy się tym zajmować. Będziemy pracować dla was za zwykłą pensję”. A oni stopują interes krótkim NIE. Poszliśmy zatem do Hewletta-Packarda. Te sztywniaki nas kompletnie olały. „Obejdziemy się bez was. Nie skończyliście nawet studiów”. Tylko częściowo jest to zgodne z prawdą. Jobs istotnie wyleciał z college’u za brak postępów i dorabiał w Atari, ale Woźniak był już wtedy inżynierem właśnie u Hewletta-Packarda. Woźniak mieszka teraz gdzieś w okolicznych górach. Podobno wkopał się na kilka pięter w grunt, aby pod domem urządzić zjeżdżalnię dla dzieci i salony gier wideo. Przeklinają go sąsiedzi, którym ciężarówki z mokrą gliną dewastują trawniki. Publicznie pokazuje się rzadko, ale pozostał w ludzkiej pamięci. W lokalnej szkole pracuje społecznie, ucząc posługiwania się komputerami (wszystkie dzieci, łącznie z jego błękitnowłosym synem Garym, używają oczywiście Apple) i tym najzdolniejszym rozdaje maszyny, na których pracują. Ofiarował Muzeum Techniki w San Jose (The Tech Museum of Innovation, tzw. Garażowi) ponad milion dolarów, co wystarczyło, żeby ulicę, przy której się ono mieści, nazwano Woź Way. To muzeum jest zresztą całkiem interesujące, sporo w nim także maszyn SGI pokazujących różne naukowe symulacje. Jobs natomiast mieszka w angielskim domu w stylu Tudorów w Pało Alto. Gdy po latach spotykam go, znów naładowanego energią i pełnego optymizmu, w supermarkecie w Pało Alto, widzę, że znacznie przytył. Akcje Apple lecą w dół i jego przedstawiciele proponują mu udział w akcji ratowniczej. Poza tym wszystko po dawnemu. Ma też dom w ekskluzywnym Woodside, ale z niego nie korzysta. Zatrzymują się tam Clintonowie, odwiedzając córkę Chelsea studiującą na Uniwersytecie Stanforda. *** Triumf komputerów to zwycięstwo kontrkultury. Rewolucja komputerowa jest pochodną lat sześćdziesiątych - dokonuje odkrycia tygodnik „Time”, co przedrukowuje „Gazeta Wyborcza”. - Nowicjusze, którzy po raz pierwszy zalogują się w Internecie, są zdumieni, odnajdując tu nie tyle chłodną enklawę techniki, ile barwny i swobodny świat- świat hipisów lat sześćdziesiątych. U podstaw nie tylko Internetu, ale i całej rewolucji pecetów leży bowiem kontrkultura z jej pogardą dla władzy i anarchistycznym buntem przeciw wszelkim autorytetom. Większość pokolenia lat sześćdziesiątych wyszydzała komputery jako instrument odgórnej kontroli nad społeczeństwem. Jednak mniejszość, później określana mianem hakerów, zapaliła się do nich i zapragnęła uczynić z nich instrument wyzwolenia... Pierwsze pokolenie jajogłowych pojawiło się na wydziałach informatycznych wyższych uczelni w latach sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych. Wymyślili oni, jak posłuży ć się wielką stacją roboczą niczym komputerem osobistym. Zastosowali technikę zwaną „time sharing” (dzielenie czasu), znacznie ułatwiającą dostęp do tych komputerów. Następne pokolenie w późnych latach siedemdziesiątych wymyśliło komputer osobisty... Trzecie pokolenie rewolucjonistów komputerowych pojawia się we wczesnych latach osiemdziesiątych. Tworzyli oni programy edukacyjne i rozrywkowe dla komputerów osobistych. Dziś w szufladach biurek weteranów natknąć się można na fotografie dokumentujące ich poprzednie wcielenia: brody, długie włosy, rozszerzane dołem dżinsy, hipisowskie kurtki. Tamte czasy przetrwały w takich detalach, jak psychodeliczna tęcza jabłka na znaku firmowym Apple. Nawiasem mówiąc, ich dział marketingu zdecydował, że jabłko ma być nadgryzione, aby wymiarami nie przypominało czereśni. Szybko wyparowała niechęć do złowrogich korporacji. Hasło „Róbmy swoje” („Do your own thing”) dało się przecież bez oporów zinterpretować jako „wystartuj z własną firmą”. Oficjalne struktury ciągle ich nie akceptowały, ale nisza, którą sobie wymościli, była wystarczająco komfortowa. Mogli tu forsować własne poglądy, wykazać się energią, przestrzegać kanonów prostoty i uczciwości. To budziło sympatię klientów i gwarantowało rozwój interesów. Zamożni i ustosunkowani kontestatorzy nie musieli już przez oportunizm odrzucać wartości, które od początku uznawali za słuszne. To prawda, że powodzenie zmieniło wielu z tych społecznych outsiderów, którzy lekceważyli obowiązki obywatelskie i zasady higieny, spędzając noce nad klawiaturą. Teraz licytują się długością posiadanych jachtów, uczęszczają na kursy dobrych manier i, wyfrakowani, zaszczycają charytatywne bale. Pomimo sukcesów komercyjnych radykałowie z Nowej Lewicy zachowali jednak wierność dawnym ideałom. Ed McCracken, prezes Silicon Graphics, prowadził dla pracowników piątkowe zajęcia z medytacji. Udzielają się społecznie Larry Tesler i John Gage, obecnie na kluczowych stanowiskach chief scientist (główny naukowiec) w Apple oraz Sun Microsystems, kiedyś członkowie Home-brew Club i znani aktywiści ruchu przeciwko wojnie wietnamskiej. Gage przypomniał o sobie w wielkim stylu, organizując 9 marca 1996 roku pierwszy NetDay - próbę podłączenia do Internetu 12 tysięcy kalifornijskich szkół. Na firmowych bankietach bez skrupułów objada kapitalistów Lee Felsenstein, projektant Osborne (pierwszego przenośnego komputera) i czołowe pióro radykalnych gazetek Uniwersytetu w Berkeley. *** W tych nowych oświeconych korporacjach zerwano z zasadą osiągania zysku za wszelką cenę. Jasne, że należy dbać o dochody, ale nie trzeba przy tym zadrażniać stosunków międzyludzkich. Ilustruje to dekalog cnót Doliny Krzemowej, wręczany przez niektóre firmy nowo przyjętym pracownikom: 1. Bądź uczciwy, ufaj innym i wzbudzaj zaufanie. 2. Nie zawierzaj a priori autorytetom. 3. Wyrażaj swoje poglądy i myśli w sposób konstruktywny. 4. Nie popadaj w biurokrację. 5. Nie obawiaj się zmian i podejmuj ryzyko stosownie do sytuacji. 6. Bądź twórczy i szukaj innowacyjnych rozwiązań. 7. Przyznawaj się do popełnionych błędów i wyciągaj z nich wnioski. 8. Współdziałaj z innymi i przyczyniaj się do umacniania zespołu. 9. Bądź równie dobrym szefem, jak podwładnym. 10. Traktuj klientów jak współpracowników, a współpracowników jak siebie samego. Nie są to martwe przepisy - ludzie w nie wierzą i starają się ich przestrzegać. Na jesieni 1993 roku pojawiły się błędy spowalniające niektóre programy na naszych maszynach. SGI uczciwie wstrzymało produkcję, zawiesiło inne tematy i skrzyknęło wszystkich do naprawiania usterek. Kryzys został opanowany i klienci to docenili. Kwartał okazał się rekordowy, mimo że przez sześć tygodni niczego nie sprzedaliśmy. Oczywiście, nie wszyscy producenci hołdują tym szlachetnym zasadom. W Microsofcie, na przykład, panują całkiem inne obyczaje, co przypisuje się ogólnie cechom charakteru wielkiego szefa tej firmy, człowieka o precyzyjnym, buchalteryjnym umyśle. Ktoś nawet opowiadał złośliwie, jak to Bili Gates guzdrał się w nieskończoność w kolejce do kasy supermarketu. Można sobie wyobrazić, jak denerwował oczekujących, grzebiąc w naddartej kopercie pełnej gazetowych kuponów, zanim wreszcie znalazł wycinek z trzydziestocentowym rabatem na puszkę coca-coli. Miliardy dolarów na koncie to jedna sprawa, a optymalizacja domowych wydatków - inna. Na drugim końcu spektrum plasują się totalni „odjazdowcy” w rodzaju Jarona Laniera, który zarabiał, przygrywając na stacjach nowojorskiego metra. Natknąłem się na jego charakterystyczną fizjonomię z rastafariańskimi warkoczykami w jednym z polskich pism ilustrowanych, gdzie został przedstawiony jako ten, który wymyślił i nazwał rzeczywistość wirtualną. Jaron istotnie kręcił się po Siggraphach, próbując wyciągać informacje od kogo się da. Kiedy nauczył się kilku fachowych terminów (z trudem, gdyż edukację przerwał w szkole średniej), zaczął nimi dość nieporadnie żonglować. Ale to czasem wystarcza, żeby zafascynować dziennikarza, zwłaszcza kiedy je prezentuje natchniony kaznodzieja. *** O świcie 26 lutego 1996 roku w internetowych serwisach informacyjnych pojawiła się nieoczekiwana wiadomość, przechwycona natychmiast przez reporterów CNN i zaanonsowana w porannych wiadomościach: „Silicon Graphics kupuje Craya!”. Tego nikt się nie spodziewał. Umowę wynegocjowano w ciągu zaledwie tygodnia z zachowaniem absolutnej tajemnicy. Szefowie obu firm podpisali ją na prywatnym spotkaniu w niedzielę, żeby uniknąć przecieków na giełdę. Pełne zaskoczenie. Nie było tajemnicą, że Cray Research Inc. boryka się z problemami, choć ostatnio jakby wychodził na prostą. Założony w 1972 roku, od początku miał jeden cel: tworzyć najpotężniejsze komputery, na jakie pozwala aktualna technologia. Maszyny te kosztowały oczywiście majątek; najtańsza około 2 milionów dolarów, a niektóre rozbudowane wersje nawet 50 milionów. Ale ci, którzy crayów potrzebowali, mieli na to fundusze. Superkomputery były konieczne do symulacji w dużych laboratoriach badawczych, takich jak Los Alamos, Laboratoria Lawrence’a Livermore’a czy Bella. Nie mogły się bez nich obejść wojsko i NASA oraz ich przemysłowe zaplecze: Raytheon, Lockheed i DuPoint. Agencje rządowe stosowały je do obliczeń statystycznych, prognozowania pogody, na potrzeby administracji, wywiadu i kontrwywiadu. Dostęp do craya nobilitował. Ambicją większych uniwersytetów i mniejszych państw stało się posiadanie przynajmniej jednego takiego superkomputera. Niekoniecznie przez snobizm. Tego typu sprzęt pozwalał na podejmowanie wspólnych tematów badawczych z czołowymi ośrodkami, które mają podobne maszyny. Na początku lat dziewięćdziesiątych nastąpił jednak kryzys. Koniec zimnej wojny spowodował drastyczną redukcję funduszy przeznaczonych na badania militarne i kosmiczne. A rynek już się nasycił i nowych klientów nie przybywało. Co więcej, burzliwy rozwój stacji roboczych, komputerów osobistych i sieci odciągał potencjalnych klientów. W wielu sytuacjach, gdy przymierzano się do zakupu superkomputera, analizy wskazywały, że wystarczy go zastąpić setką połączonych z sobą pecetów. Cray zareagował na kryzys cięciami w budżecie badawczo-rozwojowym i redukcją zatrudnienia. Na emeryturę przeszli prezesi. Młodsze pokolenie menedżerów ze zdwojoną energią zabrało się do poszukiwania nowych rynków zbytu. Zmiany technologiczne, reorganizacja i wprowadzenie tańszych modeli poprawiły sytuację. Cray umocnił swoją pozycję w przemyśle, głównie naftowym (Arco, Exxon, Mobil) i samochodowym. Nie tylko w Stanach, gdzie wielka trójka - Ford, Chrysler i General Motors - tradycyjnie korzystała z crayów, ale i na świecie (wyposażył Fiata, Yolkswagena, Peugeota-Citroena, Audi i Rolls-Royce’a). Zdobył też kilka nowych rynków, angażując się w analizy trendów finansowych na potrzeby biur maklerskich i banków (duże zamówienie z Bank of America). Na szczytach Cray królował niepodzielnie. Ale im niżej, tym gęściej od konkurentów - trafiało się już na nich, sprzedając komputery za sumę nie przekraczającą 2 milionów dolarów. Tu właśnie najgroźniejszym rywalem stała się nasza Silicon Graphics. Serwery Challenge, wprowadzone do produkcji na początku lat dziewięćdziesiątych, okazały się tańsze i sprawniejsze od crayowskich systemów serii J, więc przyciągnęły do SGI wielu nowych użytkowników. Dzięki temu Silicon Graphics mogła się wykazać stałym i równomiernym wzrostem sprzedaży w granicach 30-50 procent. Inwestorzy uwielbiają takie wyniki. Cray natomiast zamknął rok ze stratą ćwierć miliona dolarów. Tego giełda nikomu nie daruje. Tam liczą pieniądze i nie dadzą się omamić crayowską legendą, przed którą my, informatycy, padamy na kolana. Wyniki finansowe postawiły pod znakiem zapytania bezpieczeństwo firmy i skłoniły szefów Craya do szukania dróg wyjścia z tej sytuacji. Co zrobić? Przecież nie można dać do gazety ogłoszenia: „Craya sprzedam od zaraz”. Trzeba przeanalizować rynek i znaleźć kogoś, kto potrafi przywrócić do życia padającego kolosa. Crayowi był przede wszystkim niezbędny zastrzyk energii i wiary we własne siły, witalności i dynamiki, czyli cech, z jakich słynęła Silicon Graphics. *** Motywacje Craya były oczywiste. Dzwoniący do nas dziennikarze nie mogli natomiast zrozumieć, czemu Silicon Graphics wykłada 750 milionów dolarów i w dodatku ryzykuje, biorąc na swe barki niepewnego ekonomicznie partnera. Jednak z punktu widzenia strategicznych aliansów była to znakomita odpowiedź na podobny w intencjach, przeprowadzony kilka miesięcy wcześniej zakup Conveksa (średniej klasy producenta superkomputerów) przez Hewletta-Packarda. Najważniejszy przeciwnik SGI na rynku stacji roboczych ujawnił tym ruchem zamiar przeniesienia współzawodnictwa na obszar superkomputerów. Mimo finansowego dołka Cray bynajmniej nie dogorywał. Analizowaliśmy sytuację szczegółowo. Produkcja systemów TsD zaczynała się rozkręcać, a zapowiedź komputera T90 została dobrze przyjęta. Ostatni kwartał, choć ciągle z 26 milionami dolarów na minusie, był znacznie lepszy niż poprzednie. Jeśli uwzględnić 42 miliony kosztów tzw. restrukturyzacji - czyli w gruncie rzeczy odpraw dla zwalnianych pracowników - to nawet wyszli na swoje. Mieliśmy też zaufanie do naszych ekonomistów i prawników. Zdobyli doświadczenie w paru tego typu transakcjach. Przed kilkoma miesiącami dokonali niezwykle korzystnego zakupu firm Alias i Wavefront, produkujących oprogramowanie graficzne. Wcześniej, w 1992 roku, SGI przejęła podupadającego Mipsa i wyprowadziła go na czołową pozycję wśród wytwórców mikroprocesorów. Wykupienie Craya stało się idealnym uwieńczeniem wspinaczki bez konieczności samodzielnego wdrapywania się na czubek informatycznego szczytu. SGI uzyskała kontrolę nad całym obszarem: od podręcznych stacji graficznych po potężne superkomputery. Przy okazji SGI przejęła od Craya wzorcowy serwis, powszechnie chwalony przez klientów. Obsługa przyjazna, kompetentna, czynne 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Nie bez znaczenia było również uzyskanie praw do firmowej nazwy, która, niczym traktor czy elektroluks, weszła do potocznego języka jako synonim produktu. Wystarczało powiedzieć: „Do rozwiązania tego problemu trzeba craya” i wszyscy wiedzieli, o jaką moc obliczeniową chodzi. Obie strony przeżywały stan euforii. Zespoły projektowe Craya i SGI już na pierwszym spotkaniu zadeklarowały zdumiewającą zbieżność koncepcji architektury przyszłych generacji maszyn. W okresie narzeczeńskim wszystko zawsze wygląda różowo, jednak przyszłość pokazała, że zawarte z rozsądku małżeństwo miało szczęśliwe, choć niezbyt długie pożycie. Gdy na grafikę przyszły cięższe czasy, „pion superkomputerów SGI” wspierał firmę z podziwu godną wiernością, co pozwoliło jej przetrwać wiele trudnych momentów. Rewolucja wybucha obok nas My koncentrowaliśmy się na grafice, a koledzy w sąsiednich pokojach na Internecie. Te działania przeplatały się bezkolizyjnie, przynosząc obopólne korzyści. Nam sieci komputerowe coraz bardziej ułatwiały pracę, im nasza grafika potrzebna była do tworzenia powstających lawinowo witryn World Wide Web. Rozmaicie już nazywano minione stulecie: erą atomu, epoką komputerów, podróży kosmicznych... Każde z tych określeń miało w pewnych okresach swoje uzasadnienie. Nie wiadomo, jaką nazwę wybierzemy w końcu dla całego XX wieku. Lepiej z tym trochę odczekać, by uzyskać rozsądną perspektywę. Zbytni pośpiech przypominałby ryzykowną praktykę nadawania nazw ulicom i miastom dla uhonorowania żyjących jeszcze osobistości. Późniejsza rewizja ocen często zmusza do wymiany tabliczek. Są natomiast szansę na to, że lata dziewięćdziesiąte przejdą do historii jako dekada Internetu. W 1992 roku, gdy lawina ruszała, na świecie było kilkadziesiąt komputerów przystosowanych do współpracy z Internetem (w tym jeden ATM-u w Polsce). Kolejne lata przynosiły imponujące skoki: w 1993 roku zarejestrowano ich trzy tysiące, w następnych 40 i 200 tysięcy, a w 1996 roku doliczono się 10 milionów. Późniejsze dane nie są już miarodajne, bo skala zjawiska przerosła możliwości pomiaru; w porywach entuzjazmu mówi się o ponad setce milionów maszyn obsługujących ileś tam setek milionów użytkowników. Szokująca jest i skala, i przyspieszenie tej postępującej ekspansji. Jeszcze dziesięć lat temu, analizując rodzące się zjawisko, byliśmy przekonani, że dzisiejszy poziom zaawansowania nie zostanie osiągnięty za naszego życia. Nie doceniliśmy tempa rozwoju wydarzeń, mimo że potrafiliśmy przewidzieć kierunek. Sam proces nie stanowił dla nas niespodzianki - od prawie trzydziestu lat wiadomo było, że maszyny cyfrowe można ze sobą łączyć i wymieniać między nimi informacje, więc to musiało się tak potoczyć. Tym, którym Internet kojarzy się z kilkoma ostatnimi laty, należałoby wyjaśnić, że pierwsze zdalne połączenie komputerów zawdzięczamy Sputnikowi. Nie znaczy to wcale, że Internet wymyślono w Związku Radzieckim. Wręcz przeciwnie - Sputnik tak zmobilizował Amerykanów do wyścigu kosmicznego, że w tym celu powołano specjalną agencję - ARPA (Advanced Research Projects Agency - Agencja Zaawansowanych Projektów Badawczych). ARPA skupiła najtęższe umysły Stanów Zjednoczonych i w ciągu zaledwie 18 miesięcy wystrzelono amerykańskiego satelitę. Aby ułatwić współpracę rozproszonym po kraju naukowcom, w połowie lat sześćdziesiątych zaczęto rozważać możliwość bezpośredniej komunikacji między ich komputerami. Przy okazji zrealizowano inny cel: zdecentralizowane zasoby były trudniejsze do zniszczenia przez atak nuklearny. Powstało na ten temat trochę prac teoretycznych i już w 1968 roku Brytyjczykom udały się lokalne transmisje. Rok 1969 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały nadzwyczajne wydarzenia. Neil Armstrong spacerował po Księżycu, a my, skoszarowani w Białobrzegach, śledziliśmy to wydarzenie w telewizorze, siedząc przed nim z zapartym tchem do samego rana (wiedzieliśmy, że dowódca samodzielnego batalionu łączności jest na tyle przytomny, by nas nie karać za naruszenie regulaminu). W tym samym roku nasi amerykańscy rówieśnicy szaleli na koncertach Woodstock, a „rodzina” Mansona sposobiła się do napaści na rezydencję Polańskiego. Tak się też złożyło, że właśnie 20 października 1969 roku grupa naukowców z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, prowadzona przez dziekana wydziału informatyki, Leonarda Kleinrocka, nawiązała połączenie komputerowe z zespołem Douglasa Engelbarta w odległym o 600 kilometrów Stanford Research Institute w Pało Alto. Naukowcy z Los Angeles mieli podjąć próbę załogowania się ze swojego komputera na maszynę w SRI, otworzyć na niej okno konsoli za pomocą rozkazu „login”. Po uzyskaniu połączenia naciśnięto klawisz „l” i czekano na telefoniczne potwierdzenie z Pało Alto. Po dłuższej chwili nadeszła wiadomość: „Hej, na naszym monitorze pojawiła się litera l”. Wystukano „o”: „Napisaliśmy o; doszło do was?”. „W porządku, mamy o. Piszcie dalej”. Napisali „g”, ale wówczas komputer Honeywell DDP 516 wykonał „córę dump”, nazywany po polsku „zrzutem pamięci”, i zawiesił się. Owo „lo” okazało się jednak ważniejsze od strzału z Aurory, gdyż rozpoczęło donioślejszą rewolucję w dziejach ludzkości. Z lat sześćdziesiątych - epoki długich włosów, rozszerzanych nogawek spodni, Woodstock i marihuany - pozostała nam jedynie rewolucja komputerowa. *** Dwa początkowe węzły, po dołączeniu Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara i Uniwersytetu Utah, ukonstytuowały ARPANET (sieć ARPA). Realizatorom projektu pozostawiono dużą swobodę, a że z czterech ośrodków trzy mieściły się w Kalifornii, narodziny systemu odbyły się na obowiązującym w tym stanie luzie, z niemałą dozą improwizacji, do dzisiaj charakteryzującej rozwój Internetu. Nieco później powstały BitNet, UseNet, CSNet oraz inne „nety”. Rozrastały się one szybko i łączyły dzięki ujednoliceniu w 1983 roku sposobu porozumiewania się przez standard TCP (Transmission Control Protocol). Nastąpił istotny przełom - każdy komputer mógł odtąd „rozmawiać” z każdym innym. Wyeliminowano dotychczasową uciążliwość polegającą na tym, że do komunikacji z zewnętrznym komputerem trzeba było instalować osobny terminal. To tak, jakby zmuszać ludzi do posiadania oddzielnych telewizorów dla poszczególnych kanałów. A przecież wystarczy jeden telewizor, żeby móc oglądać wszystko! W 1986 roku utworzono specjalny komitet - Internet Engineering Task Force - do koordynacji tych poczynań. Ale dopiero po 1990 roku, kiedy Departament Obrony rozwiązał ARPANET i przekazał opiekę nad głównymi węzłami National Science Foundation, tę „sieć sieci” zaczęto nazywać Internetem (obecnie liczba składających się na Internet sieci przekroczyła 100 tysięcy). Poczta elektroniczna, czyli e-mail (electronic mail), jest od początku głównym zastosowaniem Internetu. Stała się ona popularna w grupach zawodowych mających niewiele wspólnego z informatyką i wśród rosnącej rzeszy posiadaczy komputerów osobistych. Teraz adres e-mailowy na wizytówce jest niemal tak powszechny, jak numer telefonu. Bez poczty elektronicznej już nie sposób pracować, choć czasem zbytnia zależność od niej irytuje. Zwłaszcza gdy po paru dniach nieobecności zastajemy przepełnioną skrzynkę na listy. To, że do nas piszą, łechtałoby próżność, gdyby nie fakt, iż większość wiadomości to śmiecie, które trzeba godzinami usuwać. E-mail, niezależnie od objętości nadawanego tekstu, działa znacznie szybciej niż zwykła poczta, dla odróżnienia określana jako „s-mail” (snail mail, „poczta ślimacza”). Już w połowie lat dziewięćdziesiątych czas transmisji między moją maszyną w Kalifornii a maszynami odbiorców w Polsce wynosił średnio 59 sekund, a więc krócej niż faks. Za pomocą e-mailu można się porozumieć z wujem w Chicago równie łatwo jak z kolegą pracującym za ścianą. Nawiasem mówiąc, tylko pozornie wygląda to na tryumf techniki nad zdrowym rozsądkiem. Wstępując do pokoju kolegi, odrywamy go od bieżących zadań i pozbawiamy czasu do namysłu. Pocztę elektroniczną można zaś przeczytać w dogodnej chwili, zmagazynować w pamięci maszyny lub wydrukować. Do listu można załączyć fragment programu do przetestowania, obrazek, plik z nagraniem dźwiękowym i nawet sekwencję wideo. *** W Stanach Zjednoczonych dostęp do Internetu z domowego komputera jest tańszy niż abonament telewizji kablowej; coraz częściej bywa oferowany za darmo. Wysłanie korespondencji, nawet prywatnej, z biura nic nie kosztuje - firmy i uczelnie płacą ryczałtem, niezależnie od tego, ile wyślą lub otrzymają. Wiadomość zawiera wszystkie istotne informacje: kto, kiedy i z jakiej maszyny ją nadał, a także którędy do nas dotarła. Od lat nie mam sekretarki, bo przestałem jej potrzebować. Wywołuje to zdziwienie: „A kto odpowiada na listy?”. Jakie listy? Dawno już nie dostałem czegoś takiego. Czasami jedynie pojawia się jakiś faks, bo niektórzy przyzwyczaili się do tego archaicznego narzędzia. Natomiast poinstruowanie sekretarki, jak odpowiedzieć na pocztę elektroniczną, zajęłoby więcej czasu niż zrobienie tego samodzielnie. To istotny paradoks: dzięki poczcie elektronicznej odżywa sztuka pisania listów, skazana, zdawałoby się, na zagładę wskutek rozpowszechnienia telefonu. Zmienił się jednak styl przekazów. Przypominają one rozmowę na żywo, są bardziej skrótowe, dynamiczne, czasem nawet dosadne. Zniknęły zbędne formuły typu „Drogi Panie” i „Z wyrazami szacunku”. Pojawiły się natomiast nowe skróty i obrazki, komponowane z dostępnych na klawiaturze znaków. Na przykład wykrzyknik oznacza negację; & na końcu listu - „z niecierpliwością czekam na odpowiedź”; BBL (be back later] - „odezwę się później”; sekwencja :-) znaczy „żartuję” (jeśli popatrzeć na to z prawej strony, istotnie widać uśmiechniętą twarz). Nie cierpimy tych „emotikonów”. Z początku wyglądały zabawnie, natomiast przy czytaniu stu e-maili dziennie są trudne do zniesienia. Wychodzi na jaw pretensjonalność owych „emocjonalnych ikon”. Używają ich z lubością nowicjusze, którzy niedawno dorwali się do klawiatury i w ten sposób się w Internecie dekonspirują. Ciekawe też, że w sieci nie odczuwamy braku polskich znaków diakrytycznych. Dostawałem wiele e-maili z kraju, nie mówiąc już o „Donosach”, które przez dziesięć lat towarzyszyły mi przy porannej kawie. Nigdy się nie zdarzyło, żeby brak kreski w „ł”, apostrofu nad „ń” czy ogonka przy „ę” spowodował błędną interpretację, której nie korygowałby kontekst. *** Prawdziwym objawieniem w Internecie stała się World Wide Web, „światowa pajęczyna”, skracana zwykle do „WWW”, albo po prostu do „Web”. Ta ujednolicona „przestrzeń informacyjna”, zawierająca materiały i hipertekstowe odsyłacze między nimi, została opracowana również na potrzeby nauki przez programistów zatrudnionych w szwajcarskim CERN-ie i udostępniona powszechnie w 1992 roku. Użytkownik Internetu zaczął żeglować w tej informacyjnej przestrzeni bez konieczności uświadamiania sobie, z jakiego komputera pochodzą przeglądane właśnie dane. Czytelna grafika i sprawne mechanizmy współpracy z maszyną powodują, że surfuje się po Sieci lekko, łatwo, a nawet przyjemnie. Żeby wyłowić coś wartościowego z tego oceanu wiadomości, zaczęto używać przeglądarek (termin browser można też tłumaczyć jako „szperacz”), takich jak Microsoft Explorer czy Netscape Navigator. Wspierały je wyszukiwarki w rodzaju Yahoo, AltaVista czy Infoseek, poszukujące żądanych słów kluczowych w katalogach obejmujących setki milionów stron. Wyłuskują one z WWW nie tylko potrzebne materiały, ale także takie, o których nie wiedzieliśmy, że warto o nich wiedzieć. To jakby skrzyżowanie książki telefonicznej z encyklopedią - a raczej otwarty uniwersytet powszechny. Nic więc dziwnego, że właśnie zastosowań edukacyjnych namnożyło się w Sieci niemało. W połowie lat dziewięćdziesiątych codziennie przybywało kilkanaście tysięcy adresów internetowych. Serwery firmy Netscape, głównego pająka w światowej pajęczynie, rejestrowały każdego dnia 100 milionów wizyt. Liczba imponująca, nawet jeśli założyć, że niektórzy internetowi goście odwiedzali je parokrotnie. *** Braliśmy czynny udział w rozkręcaniu tego szaleństwa. Jedną z nowości, która miała przyciągnąć do Internetu szeroką publiczność, był trzeci wymiar. Sklepy internetowe rosły jak grzyby po deszczu i już dało się słyszeć utyskiwania klientów na płaskie obrazki w sieciowych katalogach. Nowy samochód dobrze jest obejrzeć ze wszystkich stron; kupując dom, warto wejść do środka i poustawiać meble w pokojach. Trójwymiarowość wymaga specjalnych języków programowania, takich jak Java lub VRML (Virtual Reality Modeling Language). Ten ostatni był świetnym przykładem, jak stosować Internet do rozwoju Internetu. Pomysł narodził się na genewskiej konferencji World Wide Web wiosną 1994 roku. Podczas sesji omawiającej sieciowe możliwości kreowania wirtualnej rzeczywistości jednogłośnie uznano potrzebę wprowadzenia trójwymiarowej grafiki za problem numer jeden. Wkrótce po konferencji powstała w Internecie grupa dyskusyjna „www-vrml”, która po tygodniu liczyła już ponad tysiąc uczestników. Pracownicy rozmaitych firm oraz ośrodków badawczych połączyli w Sieci wysiłki i po kilku miesiącach wstępna specyfikacja języka do grafiki 3D była gotowa. W tym momencie okazało się, że rozszerzanie HTML (stosowanego w Internecie HyperText Markup Language), który został zaprojektowany dla tekstu, nie wchodzi w grę. Nie było jednak jasne, w kierunku której z istniejących konwencji należy oscylować. Po krótkiej i rzeczowej wymianie poczty elektronicznej grupa www-vrml znalazła rozwiązanie: trzeba się oprzeć na formacie Open Inventor. Inventor stanowił w tych czasach popularne narzędzie do tworzenia trójwymiarowych scen z biblioteki gotowych kształtów, modeli oświetlenia, ruchu, pokryć powierzchni i efektów realizmu wizualnego. Był on jednym z głównych sekretów Silicon Graphics. Pomni precedensu OpenGL, zdecydowaliśmy się zrezygnować z praw autorskich. I jako „otwarte” oprogramowanie Open Inventor stał się dostępny dla wszystkich. Decyzja użycia formatów plikowych Inventora pozwoliła na przeskoczenie kilku etapów projektowych. Wkrótce ukończono roboczą wersję VRML i niemal natychmiast została ona przyjęta jako standard przez kilkanaście firm zainteresowanych trójwymiarową siecią. Prace nad VRML przebiegały w rekordowym tempie, a uwieńczyła je publiczna premiera 10 kwietnia 1995 roku na konferencji Internet World w San Jose. Było w czym wybierać: budynki, stacje kosmiczne, samoloty, biżuteria, tancerze na scenie, przedmioty codziennego użytku, ptaki, owoce, komputery - wszystko to dawało się na ekranie obracać, przesuwać i obserwować z dowolnej perspektywy. *** Ilekroć jestem w San Francisco, staram się wpaść bodaj na godzinę do Exploratorium. Trudno je nazwać zwykłym muzeum nauki i techniki. Jako jedyny gmach pozostały po monumentalnej wystawie Panama-Pacyfik, wieńczącej w 1915 roku zakończenie budowy Kanału Panamskiego, wyróżnia się swym dostojnym wyglądem w malowniczej dzielnicy Marina, wśród małych pastelowych domków, mocno pokiereszowanych podczas trzęsienia ziemi w 1989 roku. Po zamknięciu wystawy Panama-Pacyfik w budynku zaprojektowanym jako Pałac Sztuk Pięknych odbywały się rozmaite imprezy artystyczne; potem przeznaczano go kolejno na magazyny wojskowe, korty tenisowe, remizę straży pożarnej, składnicę książek telefonicznych. A gdy po drugiej wojnie światowej powstawał w San Francisco ONZ, garażowały tu limuzyny dyplomatów. Dziś gmach Exploratorium prezentuje się nobliwie. Nastrój „świątyni dumania” potęguje minipark od frontu - koryncka kolumnada z rotundą i jeziorko łabędzie. Burzliwym i zmiennym dziejom tego obiektu bardziej jednak odpowiadają organizowane we wnętrzu ekspozycje. Co roku odwiedza muzeum ponad pół miliona osób. Wszyscy mają prawo wszystkiego dotknąć, a nawet są do tego zachęcani w warsztatach, gdzie projektuje się i wykonuje większość eksponatów. Na oczach żywo reagującego tłumu programiści z wiodących firm wprowadzają końcowe poprawki w pakietach, które wkrótce pojawią się na rynku. Specjaliści od Sieci w asyście kibiców penetrują najodleglejsze zakątki WWW Animatorzy ze studia Lucasa sprawdzają reakcje widzów na robocze wersje filmowych trików. Eksploratorski duch zwycięża materię. Każdy może (pod okiem miejscowego fachowca) rozebrać komputer i zobaczyć, jak działają jego podzespoły. O uwagę zwiedzających zabiegają graficy komputerowi, muzycy, cyberpunkowi autorzy science fiction i dzieci z okolicznych szkół, demonstrujące własne programy internetowe. Największym powodzeniem cieszy się „City Space” - wirtualne miasto wznoszone wspólnym wysiłkiem z różnych krańców infostrady. Rozrasta się ono do sporych wymiarów. Odwiedziny w „City Space” nie ograniczają się jedynie do nawigowania myszką po ulicach wyimaginowanego centrum i zaglądania do wirtualnych sklepów. Można w nim zostawić indywidualny ślad: zbudować dom, zaludnić ulicę postaciami własnego pomysłu albo sprezentować komunikacji miejskiej nowy autobus (modelując nie tylko jego sylwetkę czy ruch po jezdni, ale i warkot silnika). Obserwowałem przez jakiś czas dwóch czternastolatków, budujących w „City Space” budkę z lodami na skrzyżowaniu głównych ulic. Pracowali samodzielnie - ojciec jednego z nich próbował na początku pomagać, ale pogubił się w obliczaniu perspektywy i dyplomatycznie zaoferował przyniesienie coca-coli. Chłopcom szło znakomicie do chwili, kiedy postanowili, że w oknach kiosku muszą odbijać się zarysy sąsiednich domów. Kolejne próby nałożenia tekstury na półprzeźroczystą powierzchnię szyby nie przynosiły rezultatu. W końcu znaleźli błąd. Argument funkcji przezroczystości w OpenGL powinien wyrażać się liczbą zmiennoprzecinkową, a nie całkowitą. Kiosk był gotów. Już po paru minutach pojawił się przed nim jakiś wirtualny internauta ciekawy, czy w środku są naprawdę lody. *** Mój domowy komputer jest podłączony do Internetu już od roku 1994. Wcale o to nie zabiegałem. Wręcz przeciwnie - opierałem się jak mogłem. „Dajemy ci sprzęt za darmo, pokrywamy koszty połączeń - przekonywał mnie dyrektor pionu sieci. - Będziesz mógł programować koło basenu, odpowiadać na pocztę elektroniczną przy śniadaniu”. Te argumenty ignorowałem, nie tylko dlatego, że nie miałem basenu. Ustąpiłem dopiero po otrzymaniu od prezesa e-mailu, w którym podkreślał on wagę projektu dla firmy i konieczność przetestowania go przez jak największą liczbę pracowników. Odmówiłem jednak pisania nonsensownych miesięcznych raportów. Stanęło na tym, że będę się włączał do Sieci, kiedy mi przyjdzie ochota, i powiadomię, jeśli mi się coś nie spodoba. Pożałowałem tej decyzji już następnego dnia, gdy zadzwoniono do mnie z AT&T i głosem nie dopuszczającym sprzeciwu nakazano, abym się nie ruszał z domu, bo będą mnie podłączać do ISDN-u. Integrated Services Digital Network, wtedy szczyt techniki sieciowej w późnej fazie eksperymentalnej, jest używana do dzisiaj. Ale ze swoimi 64 kilobitami na sekundę pozostała daleko w tyle za nowoczesnymi sieciami szerokopasmowymi, oferującymi standardowo przepustowość 155 megabitów, a bywa, że i gigabity na sekundę. Całe szczęście, że podporządkowałem się rozkazowi i siedziałem w domu. Instalator AT&T najwyraźniej zamierzał podwiesić kabel ISDN-u od frontu. Tego by jeszcze brakowało! Świeżo odmalowana furtka i płot, wypielęgnowany trawnik, a tu między palmą a pieprzowcem indyjskim miałoby się zwieszać paskudne czarne boa. O nie, zgodzę się na podłączenie, jeśli pociągniemy przewód od tyłu i zamaskujemy krzakami. Potem przez piwnicę puścimy go pod domem i przewiercimy dziurę w podłodze pracowni. Technik przystał na to niechętnie, ale pokłuł się o ostrokrzew zasłaniający okienko piwnicy i odjechał bez pożegnania. Myślałem, że to koniec, ale nie. Pojawił się nazajutrz, z łatwością przebijając się przez krzaki w skórzanej kurtce harleyowca i przyłbicy używanej przez spawaczy. Połączenie telefoniczne działało po półgodzinie. Komputer był bardziej oporny, ruszył jednak pod koniec dnia. Internet działał niewiarygodnie szybko i to nie tylko w lokalnych połączeniach. Opóźnienia przy ładowaniu stron spoza Stanów były możliwe do zaakceptowania. A wśród tych stron -rzecz niesamowita! - znalazłem także polskie. Nasz dział marketingu niepokoił się sprawną adaptacją nowych technik przez konkurencję. Producent komputerów Dell sprzedaje za pośrednictwem WWW sprzęt za 3 min dolarów dziennie! A my co? Już teraz domena .com (commerce) pęka w szwach i myśli się o dodaniu końcówek .corp, .bus, .firm lub .inc. Coś z tym trzeba zrobić! Trafiła się po temu okazja - w październiku 1996 roku Silicon Graphics ogłaszała największy w swej historii zestaw nowych produktów: komputery graficzne O2 i Onyx 2 oraz serwery Origin 200 i Origin 2000. Zwykle związana z tym operacja marketingowa - przygotowanie personelu, poinformowanie sprzedawców na całym świecie, rozsyłanie materiałów - trwała trzy miesiące. Tym razem przeprowadzono ją przez Internet. Z centrali w Mountain View nadawano przez dwa dni zestawy szkoleniowe „Webcast Live”. Dźwięk i obraz można było nagrywać, schematy i zdjęcia zapamiętywać w komputerze, pytania przesyłać na bieżąco e-mailem. Koszt całego przedsięwzięcia, zamiast planowanych 5 milionów dolarów, wyniósł jedynie pół miliona. No właśnie, dobrnęliśmy do finału z naszą maszyną. Bo O2 to my! Długo trwała dyskusja, jak ją ochrzcić. Ktoś lansował nazwę IN. Skoro rozpoczęliśmy od Indigo i odcięliśmy mu jedną sylabę w Indy, to urwijmy jeszcze jedną i będzie In. „W” jako marketingowa metafora też ma sens. Ale nikt nie potraktował tego poważnie. Wstępny plebiscyt wyłonił ostateczne preferencje: Oxygen - tlen, że niby tego komputera potrzebujemy jak powietrza i bez niego się zadusimy. Szybkie rozpoznanie patentowe wykazało jednak, że ta nazwa jest już zastrzeżona przez jakąś małą firmę, która wytwarza specjalistyczne układy scalone do sterowania windami. Tak sobie umyślili, żeby uczenie brzmiało. Podobnie zresztą jak my. No to przechodzimy na symbol chemiczny - „O2”. Też potrafi przykuć uwagę potencjalnych nabywców. Trzeba się szybko do tej nazwy przyzwyczaić, bo przez trzy lata operowaliśmy roboczym kryptonimem „Moosehead” („Łeb łosia”). Nazwami projektów łatwiej operować na co dzień niż np. numerami. Ostateczne rynkowe nazwy produktu, ze względu na przepisy marketingowe i prawa autorskie, ustalane są zwykle na samym końcu. Ale nawet wtedy, gdy są już znane, do czasu oficjalnego anonsu nie wolno się nimi posługiwać nawet w rozmowach prywatnych. Prezentując O2 musieliśmy uważać, żeby nie zaszokować słuchaczy terminem, do którego zdążyliśmy przywyknąć. Tak niestety zdarzyło się w przypadku Indigo, którą podczas pierwszych demonstracji wykładowcy uparcie określali jako „Hollywood”, ponieważ tak ją nazywano w czasie projektowania. Historia powtórzyła się z Indy, na którą przez dwa lata mówiliśmy „Guinness”. Zarówno „Guinness”, jak i „Moosehead” to popularne gatunki piwa, serwowane podczas piątkowych, kończących pracowity tydzień spotkań działów. Łeb łosia odgania muszki Intensywne prace nad O2 trwały trzy lata, ale, jak zwykle, najlepsze pomysły przyszły na ostatek; ich realizacja wymagała pracy na okrągło przez kilka końcowych miesięcy. Jedzenie dostarczano nam do pokoi, a koledzy mieszkający dalej zabrali z domów łóżka polowe i dmuchane materace, żeby nie tracić czasu na dojazdy. Pracujesz, jesteś zmęczony, kładziesz się spać, budzisz się, znów pracujesz... I jak tu korzystać z powabów Kalifornii? Dobrowolnie zamknięty w podobnym elektronicznym bunkrze bez okien (żeby nie było odblasków na ekranie), mógłbym robić dokładnie to samo w Nowym Jorku, na Alasce czy w Warszawie. Pod koniec września Ed McCracken zarządził finalizowanie prac. Napotkał ten sam opór co w przypadku Indy. Nie zwracając uwagi na błagania projektantów o dzień lub choćby parę godzin zwłoki, zamroził system. Zawsze znajdzie się coś, co można usprawnić i bez zdecydowanego zamknięcia tematu ciągnąłby się on w nieskończoność. A przecież wszyscy, podobnie jak McCracken, przez kilka poprzednich miesięcy czuliśmy na karku oddech zbliżającej się krok po kroku konkurencji. Pozostało jedynie parę nieistotnych dorobek, ale z pierwotnej listy wymogów nie oddaliśmy ani guzika. Powstała maszyna z nowym mikroprocesorem MIPS RISC 5000, podwójnym 32-bitowym buforem ramki, 24-bitowym buforem głębi, kamerą i dyskiem kompaktowym, wyposażona w kompresję i dekompresję JPEG w rozdzielczości PAL i NTSC, zdolna do bezpośredniej współpracy z Internetem. Na dodatek przyjemnie się prezentująca i prosta w obsłudze. Komunikacja wewnętrzna z szybkością 2,1 gigabajta na sekundę pozwoliła na dziesięciokrotne przyspieszenie operacji graficznych. I, co najważniejsze, udało się utrzymać cenę na poziomie Indy. Nasz pomysł ujednoliconej architektury pamięci nie tylko usprawnił wewnętrzną komunikację, ale też polepszył gospodarkę pamięcią. Bloki funkcjonalne komputera i tak nie używały do tej pory swoich prywatnych zasobów pamięci jednocześnie, więc wspólny bank zmniejszał globalne wymagania. Przychodzi wideo lub grafika - proszę bardzo, bierz ile chcesz z banku pamięci. Pod jednym warunkiem: gdy przestanie być potrzebna, musisz tę pamięć do banku zwrócić. *** Nareszcie zrozumieliśmy, dlaczego inni na to nie wpadli. Bo nie mogli. Kiedy otworzy się obudowę peceta i zdmuchnie kurz z komponentów, widać, że pochodzą one od rozmaitych producentów. Procesor Intela, karta graficzna Accela, blok wideo, karta dźwiękowa i cała reszta tej zbieraniny musi się ze sobą porozumiewać. I do pośrednictwa między nimi potrzebna jest właśnie ta nieszczęsna szyna PCI. My natomiast jesteśmy w uprzywilejowanej sytuacji - wszystkie istotne podzespoły są robione przez Silicon Graphics. I dlatego mogą z sobą rozmawiać bezpośrednio. Takie podejście wymagało, rzecz jasna, przerobienia wszystkich układów, łącznie z centralnym procesorem. Przedtem współpracowały one przez szynę, obecnie każdy musiał mieć bezpośredni dostęp do pamięci (Direct Memory Access - DMA). Tak duża przeróbka wymaga czasu. Opracowanie i wyprodukowanie układów scalonych jest zadaniem na rok, dwa, a układy z kolei potrzebne są do rozwijania całej reszty. Żeby nie tracić czasu, pisze się zatem programy symulujące przyszły hardware i aż do momentu nadejścia „fizycznych” kości tworzy się na nich software. Na dostarczenie kości wszyscy czekają z napięciem. Z reguły nie działają one poprawnie; jako prototypy roją się od uciążliwych błędów. Jeśli nawet są idealnie sprawne, to wyłania się następny problem: czy symulator prawidłowo odwzorowywał ich funkcjonowanie? Nie sposób przecież stworzyć stuprocentowo dokładny model czegoś, co jeszcze realnie nie istnieje. Na dodatek w fabryce, gdzieś tam w Hongkongu czy Malezji, mogli dojść do wniosku, że nie wszystko potrafią wykonać, i odstąpili od niektórych założeń projektowych. *** W połowie lat osiemdziesiątych produkcja większości komputerowej elektroniki przeniosła się na drugą stronę Pacyfiku. Lawina tanich układów scalonych naruszyła pozycję Silicon Valley do tego stopnia, że spanikowani żurnaliści wymyślili już dla niej nową ksywę: „Death Valley” („Dolina Śmierci”). Ale wyszło jej to na dobre. Najmniej opłacalną produkcję pozostawiono Azjatom, gotowym za lichą opłatą odwalać czarną robotę. W Dolinie skupiono się na dużo bardziej dochodowych działaniach koncepcyjnych: projektowaniu tych układów, tworzeniu z nich systemów i rozwijaniu do nich oprogramowania. Gdy dwóch inżynierów wiozło chip graficzny o kodowej nazwie „Crime” z Tajwanu do Mountain View, w laboratorium panował tłok - nikt nie mógł wysiedzieć w domu. Pierwszy komunikat z trasy przyszedł z Tajpei: „Wszystko w porządku, mamy w kieszeni dwa działające układy”. Drugi z Vancouveru: „Przeszliśmy bez kłopotu kontrolę na lotnisku; jedziemy do was”. Okrężna droga przez Kanadę została wybrana za względu na chwilowe napięcia w stosunkach gospodarczych z Azją, owocujące wzmożoną kontrolą celną. Nasz „Crime”, wbrew nazwie, był całkowicie legalny, ale musiałby odczekać swoje na granicy. A tak przed północą minął bez zatrzymywania przejście kanadyjsko-amerykańskie i pruł dalej po pustych autostradach. O piątej rano wsadziliśmy go do maszyny i zaczęliśmy testy. Było trochę drobiazgów do poprawienia, ale po południu wszystko działało bez zarzutu. Tym razem się udało! *** Taśma produkcyjna ruszyła 27 września 1996 roku. My zaś zgoliliśmy brody i mrużąc oczy, wyszliśmy na światło dzienne. Mieliśmy poczucie dobrze spełnionego obowiązku, chociaż byliśmy niepewni, jak też nowy komputer zostanie przyjęty. Przez lata pracy wytwarza się wobec maszyny stosunek emocjonalny, mimo że to tylko wypełniona żelastwem skrzynka. Jak z dzieckiem: inwestuje się weń całą energię, wiedzę i nadzieje. Wydaje nam się, że jest najmądrzejsze i najzdolniejsze, ale gdy idzie do szkoły, może wrócić z dwójami. Konferencja prasowa, przewidziana na dwie godziny, trwała siedem. Zaproszeni dziennikarze odkleili się od maszyny dopiero wówczas, gdy portier wyłączył światło. Odetchnęliśmy z ulgą - w fachowej prasie O2 dostał same piątki. Zmasowane ataki w końcu obudziły śpiącego giganta, który swym nowym produktem - O2 - odgonił konkurencję niczym stado muszek - zakończyła swój artykuł dziennikarka magazynu „New Media”. Miesięcznik „Byte” uhonorował O2 prestiżową nagrodą „Award of Excellence”, nadawaną co roku za osiągnięcia wytyczające nowe szlaki w informatyce. Magazyn „Computer Graphics World” przyznał mu swoją „Innovation Award”. Posypały się wyróżnienia na wystawach i targach, przy czym zawsze podkreślano „świeżość podejścia do zasad projektowania, a nie tylko doskonalenie istniejącego produktu”. Podobnych wyrazów uznania doczekał się wygląd maszyny - rezultat rocznych eksperymentów Lunar Design, znanej firmy projektowania przemysłowego z Pało Alto. Naturalne, obłe krawędzie zrywały z dotychczasowym schematem komputera-skrzynki. „Ludzie nie mogą się powstrzymać, żeby nie pogłaskać naszej maszyny - relacjonował z pierwszych targów dyrektor do spraw marketingu. - Nie chcą uwierzyć, że jest taka mała. A gdzie jest komputer? - pytają. - Za tym błękitnym pudełeczkiem?” *** Poproszono nas, żebyśmy się wstrzymali z wyjazdami na urlopy (przez trzy lata zebrało się tego sporo) i przez tydzień tkwili pod telefonem, gotowi do konsultowania ewentualnych problemów, z którymi marketingowcy nie potrafiliby się sami uporać. Jako rekompensatę wręczono nam po czapeczce z rymowanym napisem „Moose is loose” - „Łoś jest wolny”. Koszulki, kurtki, torby, czapeczki, latarki, korkociągi, breloczki do kluczy, zegarki, szorty, kubki do kawy, skarpetki - mam już tego pełne szafy, wystarczy do emerytury. Weszło w zwyczaj, że za każdą przysługę udzielaną innemu zespołowi dostajemy od nich w dowód wdzięczności „T-shirta” ze znakami ich projektu. I sami mamy stertę koszulek z O2, które rozdajemy w rewanżu. Jedyne, co z ubrań musimy dokupywać, to „underwear” (za przeproszeniem, slipki) - reszta jest oferowana w celach promocyjnych przy każdej okazji i opatrywana dyskretnym, acz wyraźnie widocznym napisem „Silicon Graphics Computer Systems” oraz logo firmy - zrzutowanym na dwuwymiarową płaszczyznę sześcianem. Zyskuję wdzięczność znajomych, których obdarowuję tymi gadżetami, bo SGI staje się obiektem kultowym. Mieszkający w rolniczym Oregonie siostrzeniec Waltera przysłał mi za przekazane mu koszulki dziękczynny list na czerpanym papierze z podpisami nauczyciela szkoły średniej, rodziców i narzeczonej. W otwartym przy kafeterii kiosku zawsze stoi kolejka ludzi z zewnątrz, kupujących silikonowe pamiątki. Obsługa kiosku jeździ z nami na targi i pokazy, uzyskując rewelacyjne obroty. Doczekaliśmy się sławy: Silicon Graphics, znany producent „T-shirtów”, który na boku robi komputery! *** Pierwszego dnia naszego telefonicznego dyżuru zgłosił się jakiś potencjalny klient ze szczegółowymi pytaniami co do sposobu nakładania liternictwa na obraz wideo. Wymagania nie były zbyt wygórowane, wyjaśniliśmy je w kilkanaście minut. „Znakomicie - ucieszył się. - Gdzie mogę taką maszynę kupić?” Zaprowadziliśmy go do działu handlowego i tam panienka zaczęła mu wypisywać fakturę. „Nie, nie jeden - przerwał jej. - Poproszę o trzy tysiące”. Ponieważ trochę seplenił, dziewczyna nie zrozumiała go dokładnie. „Aha - ucieszyła się - chce pan trzydzieści?” „Trzy tysiące” - powtórzył. Okazało się, że był przedstawicielem Weather Channel, kanału telewizji kablowej nadającej non stop prognozy pogody. Amerykańska sieć Weather Channel korzysta z centralnego banku meteorologicznego do tworzenia ogólnokrajowych prognoz. Aby jednak aktualizować lokalne mapy, każda stacja telewizyjna potrzebowała właśnie naszego „Łba łosia”. Po tygodniu konsultacji odleciałem znowu do Polski, aby uczestniczyć w europejskiej premierze O2, która, jak zwykle dla tego preferowanego kontynentu, odbyła się 15 października w warszawskim hotelu Bristol. Jakże łatwo prowadzić taką prezentację, mając na komputerze ściągnięte przez sieć materiały „Webcast Live”! Dorota Stojda, szefowa marketingu w ATM-ie, dokonywała cudów. O2 pokazywano w telewizji, omawiano w radiu, pisano o nim nie tylko w prasie fachowej, lecz również w tygodniku „Wprost”. Zdjęcie maszyny zamieściła nawet polska edycja „Playboya”, zachwalając ją jako udany i elegancki gadżet. *** Każda licząca się w Dolinie Krzemowej firma zatrudnia pracowników zajmujących się analizą rynku i przewidywaniem jego przyszłych tendencji. W Silicon Graphics były trzy takie wróżki (tak się złożyło, że w tym dziale pracowały same kobiety). Otrzymywaliśmy od nich comiesięczne sprawozdania zawierające ocenę aktualnej sytuacji i scenariusze jej rozwoju na najbliższe dwa lata. Tylko na dwa, albowiem McCracken wprowadził oficjalny zakaz planowania czegokolwiek z dłuższym wyprzedzeniem. Dynamika naszej branży powoduje, że w ciągu dwóch lat wszystko może się gruntownie zmienić. Nie ma sensu przewidywać na dalszą metę, skoro lada dzień przyjdzie przewrócić te plany do góry nogami. Z obiecujących dzisiaj technologii sprawdzi się jedna trzecia, natomiast powstaną nowe rozwiązania, wymagające całkiem odmiennego podejścia. Gdybyśmy rozpoczęli ustalanie założeń projektowych Indy trzy miesiące wcześniej, nie dałoby się jej wyposażyć w podręczną kamerę, którą dopiero co wynaleziono. W raportach analityków wiele miejsca poświęcano komputerom osobistym. Były one dla nas największym zagrożeniem, ponieważ po wzmocnieniu specjalizowanym hardware’em mogły rywalizować z O2. Śledziliśmy ich rozwój z uwagą. Pierwsza karta graficzna GLINT pojawiła się w 1992 roku. Na początku wydawało nam się, że akceleratory graficzne w pecetach będą rozwijały się znacznie szybciej i okażą się konkurentem już dla Indy. Tak się jednak nie stało, głównie ze względu na kłopoty z ceną i funkcjonalnością. Zbudowana z przypadkowych elementów maszyna, porównywalna funkcjonalnie z SGI, okazywała się znacznie droższa. Około 1997 roku nastąpił gwałtowny przełom. Pojawiło się bardzo dużo firm robiących akceleratory graficzne, i to całkiem niezłe: 3Dlabs, Matrox, NVidia, AccelGraphics. Granica między stacjami roboczymi a pecetami, na początku dość wyraźna, uległa rozmyciu przez podniesienie poziomu funkcjonalnego pecetów. I wszystko wskazywało na to, że owo zjawisko będzie postępować, że zniknie granica między popularnymi komputerami a wyrafinowanymi stacjami roboczymi. Będziemy mieli „miękką” gamę komputerów. Podobnie jak z samochodami -jest tyle kombinacji, że trudno wyodrębnić zdecydowaną linię, określającą poszczególne klasy. Dały o sobie znać prawa rynku. Stacje robocze zaczęły tanieć - w Stanach O2 był sprzedawany po 5000 dolarów, czyli w cenie dobrego peceta. To zaś zmuszało handlowców do obniżania marży. Byliśmy przyzwyczajeni do 30-40 procent zysku, reinwestowane-go w prace rozwojowo-badawcze. Gdy poziomy cen i możliwości pecetów oraz stacji graficznych zbliżyły się, nie było już o tym mowy. Nie mogliśmy konkurować z firmami Fujitsu i Compaą, które, produkując masowo i niewiele wydając na badania, zadowalają się zyskiem 5-10 procent. Nam by to nie sfinansowało dalszych prac badawczych. Raporty „wróżek” sygnalizowały, co gorsza, że dzięki sile przebicia Microsoftu system operacyjny Windows NT (New Technology) rozwija się obecnie dużo bardziej dynamicznie niż Unix. Liczba użytkowników NT podwaja się co roku, a dobry stary Unix (opracowany jeszcze w 1969 roku przez Laboratoria Bella) właściwie stoi w miejscu. Nam w SGI, jako wyznawcom Uniksa, nie musi się to podobać, ale rynek ma swoje prawa - ignorowanie ich grozi utratą klientów. Antymicrosoftowej krucjacie przewodzi prezes SUN-a, Scott McNealy. Popierają go nie tylko inni konkurenci Microsoftu oraz zdesperowani ciągłymi awariami Windowsów użytkownicy pecetów, ale nawet firmy współpracujące z Microsoftem. Boją się sojusznika, bo ten olbrzymi goryl może wejść na każdy teren. Przespacerować się i z wdziękiem ciężarowca usiąść, na czym mu przyjdzie ochota. Wtedy po wrogach i domniemanych przyjaciołach nie zostanie nawet śladu. Siłą milionów pecetów, rozpanoszonych po całej kuli ziemskiej i wyposażonych w Windows 95, 98, 2000 i NT, podyktuje nam swoje warunki. I trudno to zmienić. Aby nakłonić rzesze użytkowników Windowsów do czegoś innego, trzeba by im zaproponować rozwiązania zdecydowanie lepsze, bo marginalne usprawnienia nie zmobilizują nikogo do zmiany przyzwyczajeń. Jedyna recepta na przetrwanie to siedzieć jak mysz pod miotłą, posuwać się po cichu i na palcach, aby nie dać się uchwycić w krzyżowy ogień szperaczy z Redmond, przeczesujących stale nasz więzienny dziedziniec. Microsoftowi zależy nie tylko na własnej wygranej; chce także, aby inni przegrywali. Na szczęście zarząd tej firmy jest zazwyczaj święcie przekonany, że tematy, którymi Microsoft się nie zajmuje, nie są warte uwagi i pozwala innym zajmować się nimi bez przeszkód. Może więc zlekceważyć i przegapić coś ważnego. Jego arogancja jest niebezpieczna dla niego samego, skoro pozostałych określa pogardliwie jako „noise” (hałas). To akronim zbudowany z pierwszych liter: Netscape, Oracle, IBM, SUN oraz Everybody Else (wszyscy inni). Informatycy nie lubią Microsoftu, nawet pracownicy tej firmy starają się od niej jakby dystansować. I nie wynika to z zawiści, jaką naturalnie musi budzić lider na rynku oprogramowania (a jeśli nawet trochę z tego powodu, to główne przyczyny są inne). Firma Apple w latach swojej chwały również miała okresy dominacji, a mimo to ludzie odnosili się doń z sympatią. Wybaczono jej nawet kardynalny błąd nieudzielenia licencji na system operacyjny - kiedy okazało się, że z tego powodu bez walki oddała pole właśnie Microsoftowi, było już za późno. Ale do dziś wiele osób odmawia porzucenia lekkiego intuicjonalnego interfejsu Mąka na rzecz topornych i pozbawionych wdzięku Windowsów. Mimo zmiennych kolei losu pracowników Apple nie opuszcza poczucie humoru, obce sztywniakom z Microsoftu. W jednej z wersji Macintosha można było odcyfrować umieszczoną przez jego twórców wiadomość: „Pomocy! Pomocy! Jesteśmy wbrew woli uwięzieni w fabryce oprogramowania systemowego”. W powszechnym odczuciu Apple zasłużyła sobie na sukces nowymi rozwiązaniami i wniosła wkład w rozwój naszej dziedziny (choć też kiedyś bez skrupułów przechwytywała pomysły Xerox PARC). Microsoft natomiast niczego sam nie stworzył. Swój pierwszy produkt, DOS - system operacyjny do IBM-owskich pecetów - wykupił od firmy Seattle Computer Products za 75 tysięcy dolarów i zarobił na tym miliardy. Windowsy skopiował z Mąka, a w sprawie o plagiat wybronił się dzięki przebiegłym adwokatom; Internet Explorer jest oczywistym zapożyczeniem z Netscape Na-yigator. Zdolności handlowe i bystrość marketingowa to oczywiście w działalności tego typu niewątpliwe zalety - należy je doceniać. Zwłaszcza jeśli pozwalają na podbój światowego rynku. Ale znacznie przyjemniej byłoby, gdyby udało się to komuś, kto na to naprawdę zasłużył. Irytujące są przy tym brutalne praktyki monopolistyczne Microsoftu, zmuszające do używania wyłącznie jego produktów. Kiedy pojawia się jakieś lepsze rozwiązanie, ekipa z Redmond tak modyfikuje Windowsy, żeby rozwiązanie to do nich nie pasowało. Utarło się nawet powiedzonko: „Gdyby produkowali samochody, postaraliby się, żeby jeździły tylko na benzynie dostarczanej przez Microsoft”. A kiedy już zwiążą z sobą klientów, szybko wypuszczają na rynek nowe wersje oprogramowania i trzeba wszystko wymieniać. To nie tylko kwestia pieniędzy. Trzeba czasu, żeby się ze zmianami zapoznać, przyzwyczaić się do nich, przeszkolić pracowników. Bili Gates sam się zresztą „podkłada”, gdy, otwierając liczne konferencje, częstuje nas stekiem banałów. Rozgłośnia polska „Głosu Ameryki” zaprosiła mnie kiedyś do dyskusji (telefonicznej, jako że redakcja mieści się w Waszyngtonie) na temat świeżo wydanej książki Billa; redaktorzy sądzili, że będę ją wychwalał. Nie umiałem się zdobyć na kurtuazję i skrytykowałem książkę, wywołując nieco konsternacji. Sekundował mi jednak Andrzej Targowski, obecnie profesor Uniwersytetu Michigan. Po telekonferen-cji przypomniałem mu o naszym wcześniejszym występie przed mikrofonem - było to ponad dwadzieścia lat temu w Programie Trzecim Polskiego Radia na Myśliwieckiej. Rozmawialiśmy wtedy o przyszłości komputerów, a Targowski, autor poczytnej książki Informatyka klucz do dobrobytu, wydanej w 1971 roku w PlW-owskiej serii „plus minus nieskończoność”, stał na czele Krajowego Biura Informatyki. To on zaproponował termin „infostrada” i usiłował wcielić go w życie. W ówczesnej Polsce! I długo miał nadzieję, że może mu się to udać. Jakąż satysfakcję musi odczuwać teraz, gdy dwadzieścia lat później jego pomysły realizuje wiceprezydent Stanów Zjednoczonych z zespołem. *** Bill Gates jest wszędzie i trudno się z nim nie zetknąć. Magazyn komputerowy „Enter” przysłał mi e-mailem ankietę z pytaniami na temat przyszłości informatyki. Takie sondaże prowadzone są w branży często, więc odpowiadam chętnie. Po miesiącu dostaję numer pisma - na rozkładówce tytuł: „Dokąd zmierzasz, komputerze?”. Po jednej stronie zdjęcie Gatesa, po drugiej moje. Zaskakujące, jak różnią się nasze wypowiedzi, nawet jeśli wziąć poprawkę na to, że obowiązkiem każdego szefa jest reklamowanie swojej firmy. ENTER: Gdzie dostrzega Pan ograniczenia rozwoju komputerów? Bill Gates: Komputery będą nadal dotrzymywały kroku prawu Moore’a, według którego prędkość procesorów podwaja się co 18 miesięcy. Pamięci będą nadal taniały. To wszystko są wspaniale wiadomości dla użytkowników komputerów, firm, które zdały sobie sprawę z wagi technologu informatycznych, i producentów oprogramowania, takich jak Microsoft... Zbiegiem okoliczności powołuję się na tę samą zasadę (Gordon Moore był prezesem Intela), ale interpretuję ją inaczej: JA: Prawo Moore a od wielu lat zaskakiwało trafnością. Ostatnio jednak coraz wyraźniej widać granice rozwoju technologii krzemowej. Układy scalone zbliżają się do nieprzekraczalnych granic miniaturyzacji i szybkości działania, wynikających po prostu z praw fizyki. Ukazuje się jednak coraz więcej doniesień na temat układów elektronicznych w skali molekularnej. Ich realizacja na poziomie cząsteczek chemicznych czy zespołów pojedynczych atomów spowodowałaby skokową zmianę... Jako tako zgodni jesteśmy dopiero przy ostatniej odpowiedzi. ENTER: Czego życzą Panowie czytelnikom „Entera”? Bill Gates: Aby potęga komputerów stanowiła dla nich narzędzie wzmacniające ich więź z życiem codziennym, podnoszące ich efektywność w pracy oraz przyjemność w zabawie. JA: Zęby rozwój i dostępność technologii przyczyniały się do rozwoju ich osobowości oraz zadowolenia z życia. Amen, czyli w naszej gwarze „enter”. *** Kopanie goryla po kostkach nic nie daje. „Jeśli nie możesz kogoś pokonać, to się do niego przyłącz” - mawiają niektórzy. Pokrętna to dewiza, trudna do zaakceptowania. A przecież, w gruncie rzeczy, jesteśmy pragmatykami; nie należy kierować się emocjami przy podejmowaniu czysto ekonomicznych decyzji. Tendencja do przechodzenia na NT jest wyraźna i byłoby głupio dać się zepchnąć na margines tylko z uwagi na pryncypia. Można płynąć pod prąd, ale wtedy nie dopłynie się daleko i człowiek szybko się zmęczy. „No to co, robimy następną maszynę pod Windowsami? Kto jest za, przechodzi na prawą stronę, reszta może pozostać tam, gdzie stoi - zatrudnimy was przy kontynuacji nowej wersji O2, ciągle pod Uniksem”. Mimo że nowy temat wygląda ponętnie, 30 procent załogi nie rusza się z miejsca. Nie przypuszczałem, że względy ideowe odegrają aż taką rolę. Po prostu nie pozwalają na udział w tworzeniu pudełka, które będzie nosić ostrzegawczą nalepkę „Intel Inside . A przecież, idąc za głosem serca, powinienem był sam pozostać na miejscu. Już nie mogę. I nie dlatego, że dostałem nominację na szefa zespołu. Projektowanie czwartej maszyny w tych samych warunkach oznacza ryzyko. Trzeba zaburzyć środowisko. Odświeżyć je, by nie popaść w rutynę. Na początek nauczyć się Windowsów, o których z premedytacją nie chciałem mieć zielonego pojęcia. Nawet taki drobiazg odmienia perspektywę. To przykre, że z O2 nieznacznie się spóźniliśmy. Gdyby udało nam się skończyć go o rok wcześniej, stałby się królem całego szerokiego świata. Ale przecież nie mogliśmy tego wykonać w krótszym czasie, choć nie szczędziliśmy sił. Inni także się nie lenili. Już pół roku później zaczęły się pojawiać rozwiązania porównywalne jakościowo z O2 i jednocześnie tańsze - od dawna strasząca nas zmora: przyjazne pecety z kartami graficznymi. Jim Clark wyjaśniał to zjawisko, używając metafory: „Wchodząc na motocyklu w zakręt, musisz jechać szybko. Gdy zwolnisz, stracisz równowagę i wylądujesz w lesie”. W przemyśle high-tech trzeba zatem na zakrętach wciskać gaz do dechy. Jeśli przegapisz jeden cykl rozwojowy, masz szansę przetrwać. Ale jeżeli opuścisz dwa - już po tobie. Clark wiedział, co mówi, bowiem na jesieni 1990 roku rozbił się na swoim lśniącym chromami BMW - jest na taką maszynę za wysoki, więc złamał nogę, przelatując przez kierownicę. *** Zgłębianie systemu Windows poszerza horyzonty. W nadesłanym nam pakiecie oprogramowania systemowego odkrywam przypadkiem dysk kompaktowy „Operating System - Polish”. Ktoś musiał się nad tym nieźle napracować! Działa idealnie: polskie litery wyglądają zgrabnie i mamy do dyspozycji wiele krojów pisma. Tu globalny Microsoft-McDonald zasługuje na medal. A sprawa nie jest łatwa; wiem to z własnego doświadczenia. Handlowcy z ATM-u twierdzili, że polonizacja rozkazów w menu Indy jest konieczna, aby ta maszyna mogła się w kraju sprzedawać. Straciłem kilka weekendów, żeby dokonać stosownych zmian. Potem okazało się, iż nikt poleceń w naszym języku nie używa; międzynarodowo-amerykański „lenguidż” informatyczny jest dostatecznie znany i powszechnie stosowany. Na osobisty użytek napisałem też przed laty program skryptowy generujący polskie diakrytyki, składając je z innych liter i znaków. Bałem się, że lata przebywania w wyłącznie angielskojęzycznym środowisku mogą okaleczyć moją polszczyznę. Żeby do tego nie dopuścić, wysyłałem, po odzyskaniu przez kraj niepodległości (wcześniej nie było pewności, czy wydrukują), artykuły do starego „Życia Warszawy”, „Rzeczpospolitej”, komputerowego dodatku do „Gazety Wyborczej”, „Nowej Fantastyki”, „Wiedzy i Życia” (zasilałem ich też tekstami w latach siedemdziesiątych). Znakomita okazja, żeby zaktualizować słownictwo. Niektóre terminy narodziły się przecież po moim wyjeździe, więc skąd, u licha, mam wiedzieć, jakie są ich polskie odpowiedniki. Co, na przykład jest ekwiwalentem „Windows”? „Okna” czy „okienka”? Odpowiedź redakcyjnego eksperta brzmi: „Używamy terminu »Windowsy«; podobnie z »interfejsem«:; natomiast »Internet« piszemy dużą literą”. Działalność publicystyczna okazuje się więc prostsza, niż można by się tego spodziewać. Pociechą jest także dla nas, informatyków, fakt, że puryści językowi na chwilę przysnęli! Dzięki temu możemy używać tych samych fachowych terminów co reszta świata. Bo przecież nie kłócą się one z duchem języka i ich obsesyjne zastępowanie byłoby stratą czasu. Kto poważyłby się rezygnować ze słów „lampa”, „dach”, „radio” czy „telefon” tylko dlatego, że zostały zapożyczone od innych nacji? A przed laty zaleceniem czynników partyjnych zabraniano nam używać w druku słowa „komputer”; obowiązywało określenie „elektroniczna maszyna cyfrowa”. Znakomicie - każdy artykuł o informatyce był dzięki temu dwa razy dłuższy po polsku niż po angielsku. Objętościowo wnieśliśmy zatem pewien wkład do rozwoju tej dyscypliny. Potem, na szczęście, ktoś oprzytomniał i obecnie mówimy „komputer”, tak samo jak ortodoksyjni Rosjanie i Chińczycy. Francuzi natomiast obstają przy innym terminie i, moim zdaniem, przez tę ksenofobię informatyka w ich kraju rozwija się znacznie wolniej, niżby mogła. *** Grafika komputerowa staje się modnym tematem i amerykańscy reporterzy często nas o nią podpytują. Nawet tutaj są problemy. Tłumaczę szczegóły jak najprzejrzyściej, a potem muszę się wstydzić infantyłizmów, które czytam. Dowiaduję się na przykład z gazety, jakobym twierdził, iż „grafika komputerowa skupia się na używaniu terminali do wyświetlania obrazów na ekranie”. Artykuł opatrzony jest tytułem „Komputery zastępują kredki” oraz moim zajęciem z przypadkowego wykładu. Dokumentacja jest pełna i nie sposób się zaszłości wypierać. Popularyzowanie wiedzy powinno dawać satysfakcję: dzielimy się dobrami intelektualnymi z tymi, którzy odczuwają ich niedosyt. Ale nawet w Ameryce wychodzi to nie najlepiej. A ze względu na dystans podjęcie próby takiej działalności w Polsce okazuje się dla autora wręcz niemożliwe. Relacje do kraju nadawałem e-mailem - z uwagi na dziewięciogodzinne przesunięcie czasu docierały one do Polski następnego dnia. A nawet tego samego, jeśli zasiedziałem się nad robotą, a ktoś w kraju przyszedł do pracy wyjątkowo wcześniej. Jednak po przeciwnej stronie światłowodowego kabla wciąż obowiązywały odmienne zwyczaje. Nawet jeśli artykuł doszedł bez przeszkód, nikt się przeważnie nie spieszył z potwierdzeniem odbioru. Cisza. Po pół roku otrzymywałem czasem wymięty i obszarpany egzemplarz pisma z moim tekstem, przesłany dla oszczędności zwykłą pocztą, czyli ekspediowaną przez Atlantyk statkiem wyładowanym węglem lub miedzią. Odnosiłem wrażenie, że moje materiały nikną w czarnej dziurze (żeby nie powielać za rezydującym niedaleko, bo w Berkeley, Miłoszem standardu o dziuplach drzew). Zero prawdopodobieństwa, że ktoś spotka cię na porannym spacerze i skomentuje artykuł, który wczoraj przeczytał. Ale trafiały się wyjątki. Po opowiadanku wydrukowanym w „Nowej Fantastyce” jeden z czytelników, przedstawiający się jako administrator systemu komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego, zadał sobie trud, by odszukać w Internecie mój aktualny adres e-mailowy. Tekst calkiem w porządku. Denerwują mnie autorzy piszący historyjki o komputerach, którzy nie mają pojęcia o przedmiocie. Czytalem twój tekst uważnie i nie znalazłem żadnych przekłamań merytorycznych. Chyba masz cos’ wspólnego z informatyką. Urodziny Buddy Kanadyjczyk Pierre jest naszym nowym nabytkiem. Przepłacając, kupiliśmy go od Microsoftu. Pochodzi z Quebecu i czasami odmawia mówienia po angielsku, mimo że zna ten język lepiej niż nie-amerykańska połowa naszego zespołu. Windowsy zna jeszcze lepiej, bo je projektował, i w tym zakresie, na szczęście, jest gotów do współpracy. Na drzwiach wiodących do jego pracowni suszy się piankowy kombinezon, którego używa, surfując codziennie między trzecią a piątą po południu w zatoce Santa Cruz. Odsuwam ręką wilgotnego czarnego wisielca i potykam się o wózek, który Pierre zwędził w supermarkecie, wyładował brudną bielizną i ustawił jako następną przeszkodę blokującą wejście. - Salut, Pierre, jesteś tam? Przyszło ci już do głowy, jak przyspieszyć przesyłanie pakietów graficznych między poziomami kernela i użytkownika? - Chyba tak. Siądź, to ci pokażę. Nie, nie tutaj... to mój fotel. Wiesz, Marc, nie jestem tak całkiem pewny, czy to załatwia sprawę, ale teraz mam ograniczony bandwidth (slang - bandwidth to po polsku przepustowość, a jeszcze bardziej po polsku: „miara ogólnej wydajności komputera, wyrażająca jego zdolność do przesyłania danych między wszystkimi składnikami systemu”). Możemy ładować pakiety do zewnętrznego bufora o skończonej pojemności i ustawić semafor, który sygnalizuje jego przepełnienie. Wtedy sterownik potrafi uruchomić transfer całego bufora danych do kernela. Rozwiązanie trochę toporne, ale na początek ujdzie. Wymyślimy coś lepszego później. Kolejne pytanie mam do Neila, naszego czołowego code warrior (wojownika ds. kodowania), jednak ten akurat śpi z głową na klawiaturze. Przyciska też łokciem „shift i strumyki dużych „M” spływają równomiernie po ekranie. Nie budzę go; w ciągu ostatniej doby wymyślił tyle, że zasługuje na odpoczynek. Neil żegluje w Shoreline Park i to go też trochę męczy. Tuż obok naszego kampusu, na częściowo osuszonych rozlewiskach Zatoki San Francisco, rozciąga się rezerwat przyrody. Zaskakujący kontrast. Zaraz za wymuskanymi budynkami zaczynają się hektary porośniętych trzcinami błot. Dyskretnie zaplanowane ścieżki dla zwiedzających i kilka punktów obserwacyjnych do podglądania bogatego życia lokalnej fauny. Na środku tego terenu jest jezioro, przystań, gdzie można wypożyczyć łódkę, deskę do żeglowania lub rower wodny, oraz niezła restauracja. Neil wynajął tam szafkę na swoje akcesoria żeglarskie i cały zespół z niej korzysta. Mamy wspólny koc, na którym można poleżeć nad brzegiem, przyglądając się ociężałym kaczkom i stadom małych ptaszków na nieproporcjonalnie długich nogach, biegających jak szalone po mokrym piasku. W następnym pokoju siedzi Wei, który chyba w ogóle nie potrzebuje snu. Podtrzymuje go przy życiu pepsi-cola; gdy przyjechał z Chin, była to dla niego nowość i, zanim się zorientował, uzależnił się. Piramida pustych puszek pepsi tworzy parawan szczelnie zasłaniający szklaną część ściany jego gabinetu. Mamy do obgadania dwa ostatnie pady windows managera. Wei nie ukrywa się za puszkami i możemy wymienić sekwencję face-mail, czyli porozmawiać twarzą w twarz. Przerywa nam dzwonek alarmu - do drzwi frontowych budynku dostarczono zamówioną przez kogoś pizzę. Ludzie z ochrony uparli się i włączają zabezpieczenia już o północy. Dochodzi czwarta nad ranem. Dyżurna sekretarka (formalnie administrative assistant - ta sama polityczna poprawność kazała przemianować stewardesy na flight attendants) płaci motocykliście z funduszy reprezentacyjnych za pizzę, na którą, o dziwo, nie znajduje reflektanta. Jak zwykle o tej porze pojawia się brodaty Bawarczyk, Ernest, obarczony zadaniem rozwiązywania wynikłych w ostatnim dniu problemów związanych z systemem operacyjnym. To główny bug buster, „tropiciel błędów”. Bug znaczy dosłownie robak, insekt, pluskwa, choć nie ma potrzeby tego tłumaczyć, skoro nawet polscy programiści mówią na to „bagi”. Ale ja jestem na tyle wiekowy, że pamiętam genezę tego używanego powszechnie w świecie wyrażenia. Do jednego z komputerów MIT wleciała kiedyś ćma i na długo zakłóciła pracę maszyny. Po angielsku ćma to także bugi stąd te bagi. Ernest kiwa głową doręczycielowi pizzy, dzięki któremu dostał się do budynku. Znów zapomniał swojego identyfikatora z kartą magnetyczną. A bez karty nie można wejść. Komputer nie tylko wpuszcza i wypuszcza, ale też rejestruje czas pracy. Dostaję te wykazy co miesiąc i bez czytania wrzucam do kosza. Tego nie da się kontrolować tradycyjnymi metodami zarządzania; formalna dyscyplina wobec pracoholików nie miałaby żadnego sensu. Gdybym się starał na siłę przełamywać ich kuriozalne biorytmy i zmuszał do pracy między dziewiątą a siedemnastą, pewnie na złość zaczęliby pracować osiem godzin na dobę. A nie czternaście, jak mają w zwyczaju. Ernest mija się w drzwiach z wychodzącym Manuelem, który czuje się w obowiązku przede mną usprawiedliwić: „Obiecałem mamie, że wpadnę do domu przed wschodem słońca. Niepokoi się o moje zdrowie. Pisała takie żałosne listy z Guadalajary, że musiałem ją sprowadzić do siebie. I jest szczęśliwa: opiekuje się mną z pełnym poświęceniem”. Odprowadzam go do samochodu. Na dworze istotnie się rozjaśnia. Klinkier chodników wypucowany do połysku przez meksykańskie brygady czyścicieli; fontanny mechanicznie tłoczą wodę. Niebo bezchmurne; powietrze rześkie, ale łagodne. Chyba jest wiosna, bo wzdłuż głównej alei kampusu kwitną na biało wiśniowe drzewa. Jakby ktoś kupił na jarmarku i równomiernie porozstawiał cukrową watę na patykach. „Sakura, sakura” - śpiewa się o nich w Japonii. Przejeżdżają dwa kabriolety pełne rozwrzeszczanych chłopaków z grupy internetowej. W ten sposób oznajmiają pustej alei o kolejnym przełomie: udało im się zestroić przeglądarkę z ikoną zapamiętującą wybierane najczęściej przez użytkownika adresy w sieci. Przyjęcie z tej okazji urządzą u kierownika działu, który mieszka niedaleko. Zwycięscy podwładni uroczyście wrzucą go w ubraniu do jego własnego basenu: obiecał im tę przyjemność w zamian za terminowe ukończenie projektu. „Jedź z nami, będzie piwo i świetna zabawa do południa”. Innym razem. Atrakcje tego typu przemawiały do mnie chyba tylko na basenie Legii, gdy byłem mniej więcej w ich wieku. Kontury ceglanych budynków kampusu zaczynają się wyostrzać - za parę minut od strony Moffet Field pojawi się słońce. Bezgłośnie podjeżdża samochód ochrony. Musieli mnie wypatrzyć na motorach; sterczę w tym miejscu podejrzanie długo. „Dobrze się czujesz? Może w czymś pomóc?”. Nie, wszystko w porządku. Zastanawiałem się tylko, czy by nie warto zarejestrować tej chwili w pamięci. Jako archetypowej nocy spędzonej na pracy w Dolinie Krzemowej. Jestem OK. Dziękuję ochroniarzom za troskliwość i wracam do komputera. *** Należy mi się kolejny sabbatical Ten akademicki zwyczaj (podobnie jak zwyczaj planowania kompleksów przemysłowych na wzór uniwersyteckich) przeszczepiła Silicon Graphics na swój grunt. Po czterech latach pracy każdy ma prawo do sześciu tygodni dodatkowego płatnego urlopu. Prawo to po upływie następnego roku staje się obowiązkiem. Ale ludzie boją się wakacji, bo miesiąc nieobecności może ich przyhamować w zawodowym wyścigu. Zatem jeśli ktoś się opiera, ostro interweniuje dział personalny, posuwając się nawet do odebrania karty identyfikacyjnej. Chodzi o to, żeby nie dopuścić do przepracowania, wyrwać się z zawodowego kołowrotu, spotęgować inwencję. Zalecano więc, by urlopu tego nie spędzać na przekopywaniu ogródka czy reperacji dachu. Personalni radzili całkowitą zmianę środowiska. Safari w Kenii, pobyt w aborygeńskiej wiosce na Nowej Gwinei, zwiedzanie stacji badawczej na Antarktydzie. Propozycje były rzeczywiście interesujące, zwłaszcza że wspierano je biletem lotniczym i kieszonkowym. Mój pierwszy sabbatical udało mi się spędzić w Polsce, jako że wówczas mogła ona uchodzić za mało znany i egzotyczny odprysk od sowieckiego imperium. Sytuacja w kraju zmieniła się jednak na tyle, że po raz drugi ten numer nie przeszedł. Miałem teraz jechać na rocznicowe obchody urodzin Buddy w ustronnym klasztorze w tak zwanym Złotym Trójkącie, zakamarku świata utworzonym przez granice Birmy, Laosu i Tajlandii. Niezwykła oferta: ktoś chyba „zakapował” do kadr, że będąc w Japonii, medytowałem w jednej ze świątyń zeń. Postbitelsowskie miraże; wydawało nam się wówczas, że wiedza i spokój płyną ze Wschodu. Guzik prawda. Dopiero z perspektywy Japonii zafascynowanej Zachodem można to było zweryfikować. Siedziałem wtedy nieruchomo na ławce, recytując przypisaną mantrę, i wpatrywałem się w konfigurację kamieni na starannie zagrabionym placyku. Kamienie miały wyobrażać lwicę i lwiątka przechodzące przez rzekę. Spełniłem wszystkie formalne wymagania i miałem prawo oczekiwać iluminacji. A ta nie nadeszła. Deprymujące, gdyż innym się udało. Spotykałem ludzi w stanie wskazującym na przekroczenie progu. To się wyczuwa. Facet mówi tylko „dzień dobry” i wiesz, że patrząc ci w oczy, ogarnia wszystko, co jego i ciebie otacza. Sokolim spojrzeniem z lotu ptaka dostrzega każdy pyłek na kredensie w kuchni, gdzie rozmawiacie. Pretensje można mieć jedynie do własnych ograniczeń. Niewykluczone, że dałyby się one pokonać, gdybyśmy zrozumieli mechanizm, który ma to oświecenie powodować. Powtarzanie mantry wprawia chyba mózg w coś na kształt rotacji. Tak jak elektron, który wiruje w akceleratorze, nabierając stopniowo prędkości. I nagle, puff, pole magnetyczne zostaje wyłączone i elektron przestaje się kręcić - leci po prostej, uderza i rozpoczyna potężną reakcję. Jak jednak wywołać w sobie ów impuls odłączający magnetyczne pole mantry? Podobno ma to spowodować gapienie się na kamienny ogród. Ale na mnie to nie działa. Niewykluczone, że przyczyna leży w przesadnie inżynierskim podejściu do problemu albo zbyt dużej odmienności kulturowej. Próbowaliśmy to przetestować. Japończycy, z ciekawości, zgodzili się na eksperyment. Poszliśmy do katolickiej kaplicy, żeby klepać różaniec jako substytut mantry. Dokładnie ten sam mechanizm. Pełna rotacja mózgu na biegu jałowym i ciągły brak inicjatywnego zapłonu. Mimo wszystko, jako były ministrant, czułem się bardziej komfortowo - przy moich proporcjach ciała klasyczna pozycja kwiatu lotosu jest zdecydowanie niewygodna. Ale Japończyków inspirowało to doświadczenie, poczuli się włączeni w ryty tajemniczego Zachodu. *** Kadry są tak dumne z wykrycia mojej rzekomej pasji, ze głupio odmawiać. Nie będę im wyjaśniał, że to błąd młodości, który mi całkiem uleciał z pamięci. Posłusznie kwituję szczegółowe wskazówki, bilety i foldery biur podróży, przechodzę niezbędne szczepienia w klinice chorób tropikalnych i jestem gotów do odlotu. Przeglądam na wszelki wypadek materiały udostępnione przez internetową grupę dyskusyjną alt.buddha.short.fat.guy (alternatywne.budda.niski.gruby.facet), ale wśród ciętych komentarzy me znajduję nic, co by mi się w tej wyprawie przydało. Internetowi obcy jest respekt dla religii. Niedawno jakiś fanatyk ostro agitował w grupie alt.religion.universal-life, opatrując swoje kazania nagłówkiem „Jezus zbawia”. Po angielsku saves znaczy również „oszczędza”. I wkrótce ktoś mu odpowiedział: Jesus saves, butMoses invests - ”Jezus oszczędza, a Mojżesz inwestuje”. Bangkok jest nie do wytrzymania. Wielogodzinne korki na ulicach, zaduch przyprawiający o mdłości. Podczas wycieczki łodzią po odnogach rzeki siedzę koło wiceprezesa IBM-u i jego żony. „Popatrz, mój drogi, po kanale płynie wzdęte, martwe prosię. A ten nagi człowiek obok zupełnie na to nie reaguje, wyławia mule na obiad. Czy to nie cudowne?” Akurat przepływamy w pobliżu Wat Arun, głównego zespołu świątyń stolicy. Taki pozłacany rozdmuchany Gaudi - jakby ktoś maniacko studiował plażowe zamki, przepuszczając przez palce mokry piasek. Dama nie zwraca uwagi na architekturę, zafascynowana biednym prosiakiem, który obija się o naszą burtę. Miałem ochotę przez komórkę zapytać Silicon Graphics, czy to zbieg okoliczności. Wiem, do czego są zdolni nasi marketingowcy -stać nas na zatrudnienie najlepszych. Prosiak jest, rzecz jasna, przypadkowy, natomiast kto wie, czy próba zaprzyjaźnienia mnie z IBM-owskim dygnitarzem nie była zamierzona. Wyjaśnianie tego na odległość jednej trzeciej globu zajęłoby jednak zbyt wiele czasu, a w dodatku korporacyjne wiadomości są szyfrowane po obu stronach. Ciekawe, że Bangkok oraz moje dwa stałe punkty odniesienia - Mountain View i Warszawa - dzielą kulę ziemską na trzy mniej więcej równe części. Na szczęście mogę niepożądane towarzystwo szybko opuścić, gdyż tego samego wieczoru, po pokazie kick boxingu, mam bilet na nocny autobus do Chiang Mai, głównego miasta na północy Tajlandii. Klimatyzacja, lotnicze fotele, telewizor, stewardesa roznosząca posiłki i napoje. Luksus. I dodatkowa atrakcja: nad kierowcą duży zegar w mosiężnej oprawie, w kształcie koła sterowego. Wskazówka sekundnika ciągnie pod górę obie pozostałe, które przy przekraczaniu dwunastej luźno opadają. Po pół minuty zabawa zaczyna się od nowa; to można obserwować godzinami... Największym budynkiem Chiang Mai jest więzienie. Przed komendą policji usytuowano pomnik funkcjonariusza w podwójnej roli: osłania dziecko i jednocześnie niesie zabitego kolegę Strefa przyfrontowa. Trzy kontrole dokumentów i bagażu. „Czy ma pan przy sobie broń?” Nie, nie pomyślałem o tym, chyba powinienem był kupić. „Lepiej bez broni; jak wpadnie pan na naszych, to pomyślą, że pan szmugluje i mogą zrobić krzywdę. A jeśli złapią pana przemytnicy, wezmą pana za amerykańskiego agenta brygad do walki z narkotykami i też rozwalą. Na terenie jest pełno grup rebelianckich. Trzy dni temu zlikwidowaliśmy w potyczce 25 bandytów, więc teraz ich kolej - będą się mścić. Zdecydowanie lepiej bez broni”. *** Zapowiada się interesująco. Z Chiang Mai mam zarezerwowanego dżipa, którym jadę do Chiang Rai, ostatniej rejestrowanej przez mapy osady przed granicą „Złotego Trójkąta” (jego nazwę zawdzięczamy ponoć handlarzom opium, którzy dokonują tu transakcji w złocie, jedynym środku płatniczym, jakiemu ufają). Tam przesiadam się do wąskiej łódki i płynę w górę rzeki, która pod wieczór robi się tak płytka, że trzeba się przenieść na tratwę. Do dyspozycji jest jedna i muszę ją dzielić z czekającym od wczoraj dżentelmenem z Nebraski o wojskowych manierach. Mój przypadkowy towarzysz podróży to człowiek przyjazny, chociaż daje mętne odpowiedzi na pytania o kierunek i cel swojej podróży. Jego sprawa - i tak rozstaniemy się nazajutrz. Nad ranem rzeka też się kończy. Jestem, jak dokładnie opisuje to komputerowy wydruk otrzymany z działu socjalnego, w osadzie złożonej z czterech domów. „Odszukaj mężczyznę, który wygląda na najstarszego, i wygłoś do niego następującą kwestię ftu następuje angielska transliteracja lokalnego języka J’. Polecenie niemal jak z Myst, najpopularniejszej wówczas gry komputerowej. Wykonuję posłusznie ten krok algorytmu i starszy wioski ładuje mnie na jednego ze słoni, taplających się w rozlewisku. Tutejsze słonie są znacznie mniejsze od afrykańskich, przy mojej wadze żaden nie udźwignie drugiej osoby. Ja siedzę na słoniowej głowie, ale przewodnik idzie piechotą. Właściwie sam też wolałbym iść. Słoń bezceremonialnie obija mną o drzewa, muszę bez przerwy usuwać spadające z gałęzi kleszcze. Piekielny skwar, posuwamy się po stromo wznoszącym się stoku. Słoń robi trzy kroki i staje. Przewodnik naciąga na palce gumkę; bierze kamień, krzyczy „haaa” i strzela słoniowi w zad. Słoń wykonuje następne trzy kroki i znowu staje. Mógłbym pomóc, takiej samej procy używałem kiedyś w szkole. Gdy pojawia się żółta mulista kałuża, mój wierzchowiec przestaje reagować na pociski. Zatrzymuje się, wysysa całą wodę i polewa się nią spokojnie. Poczciwe zwierzę sądzi pewnie, że taka kąpiel i mnie też sprawia przyjemność. „Słoniową miał głowę i nogi słoniowe. I kły z prawdziwej kości słoniowej. I trąbę, którą wspaniale kręcił. Wszystko słoniowe, oprócz pamięci” - mówię po polsku do przewodnika. „Haj, haj” -potakuje udając, że coś rozumie. Zapewne często oprowadza anglojęzycznych turystów, odpowiada bowiem formułą, która przypomina „Glad you like it” („Cieszę się, że ci się to podoba”). Na nocleg zatrzymujemy się w wiosce na szczycie wzgórza. Kilka bambusowych chałup na palach, skrawki uprawnej ziemi, kamienne siekiery własnego wyrobu. Nie ma bieżącej wody. To przykre; oblepiony niczym mumia zaschłym błotem i wydzielinami słonia, poruszam się z trudem. Pod chatami harcują w błocie świnie, bawoły i nagie dzieci. Słychać je i czuć; w podłodze są szpary na palec. Spacerują po niej, nie śpiesząc się, trzycentymetrowe karaluchy. Gospodarze są serdeczni, zapraszają i już nabijają fajki; towar pierwszorzędnej jakości z poletka na nasłonecznionym stoku. Lokalne „Extramocne”, dwadzieścia centów od sztosu. Leżąc na boku z przymrużonymi oczami palą fajkę za fajką, popijając w przerwach miejscową whisky mekong. Jest metoda w tym szaleństwie - po odpowiednim nasyceniu opium i alkoholem człowiek przestaje zwracać uwagę na łażące po nim karaluchy. *** Słoń nie był taki zapominalski, bo przyszedł połasić się do mnie następnego ranka. Ale nie mieliśmy dość czasu, by się zaprzyjaźnić na serio - po dwu dniach podróży wylądowałem w klasztorze. Spartańskie warunki, zacisznie i przytulnie. Z okna widok na dolinę pokrytą dżunglą aż po horyzont. Mnichów w pomarańczowych tunikach jest ze dwudziestu. Twarze niezbyt uduchowione, chyba nie trafili tu z powołania. Później dowiedziałem się, że w tym rejonie każdy chłopiec musi spędzić co najmniej pół roku w zakonie. Nikt, łącznie z przeorem, nie zna żadnego obcego języka. Musieli zostać uprzedzeni o mojej wizycie, bo cela czekała. Jaki jest jednak mój status i co powinienem robić? W tekście przygotowanym przez dział socjalny brakuje informacji na ten temat. Myśleli pewnie, że jestem na tyle wprowadzony w obrządek, aby samemu wiedzieć. Urodziny Buddy wypadają pojutrze i wtedy może coś się wyklaruje. Obchody różnią się od normalnego dnia jedynie ceremonią wyświęcenia nowego mnicha. Kongregacja siedzi w dwóch rzędach, przeor na specjalnym podeście. Przed nim rodzina i znajomi. Nastoletni kandydat waży chyba ze sto pięćdziesiąt kilo i ma świeżo ogoloną głowę (Budda nie lubi włosów dłuższych niż pół cala). Potwornie się poci i z tremą powtarza wersety, myląc się co trzecie słowo. Towarzystwo wygląda na znudzone. Mnisi szybko przeszli do pozycji „spocznij” i, poziewując, rozparli się wygodnie. Ubrany na biało nowicjusz został przepasany szarfą i poszedł na zaplecze. Wrócił w stroju pomarańczowym i dostał od taty sakiewkę z bilonem do rozrzucania wśród zebranych. Na mamie impreza wywarła większe wrażenie: na samym początku podczołgała się do podium i przywarła do niego, oczekując końca uroczystości. W zasadzie mógłbym wykorzystać sytuację i przełączyć się na własny program. Odprężyć się, pomedytować. Ale sytuacja jest niezręczna; czuję się jak piąte koło u wozu. Zaczynam nawet podejrzewać, że dział socjalny umyślnie tak to zaaranżował. Zaaplikował dawkę wystarczającą, abym skruszał i docenił zalety wygodnego gabinetu oraz bezpieczeństwo w kręgu komputerowej poświaty. Ci subtelni nowojorscy psycholodzy, których zatrudnia się za astronomiczne honoraria jako konsultantów, mogli im taki pomysł podsunąć. Ejże, robię się przesadnie dociekliwy. Chyba przez te kursy z socjoinżynierii i technik zarządzania zespołami roboczymi, które musiałem odbębnić tuż przed wyjazdem. Dlaczego dział personalny miałby stosować wobec mnie aż tak wyrafinowane manipulacje? Po prostu przesadzili w dobrych intencjach. Nie ma sensu wnikać w ich prawdziwe czy domniemane pobudki: muszę wyłączyć automatycznego pilota, wyrzucić bezsensowny wydruk i przejść na ręczne sterowanie. Następnego dnia pojawiam się z plecakiem u przełożonego klasztoru. Zapewne zrozumiał, że odchodzę, bo na pożegnanie wciska mi w rękę czarną, wypolerowaną przez palce wiernych figurkę Buddy (stoi do dziś na mojej półce). Bez słonia posuwam się nawet szybciej; ruszam piechotą w dół i po czterech dobach jestem z powrotem w Bangkoku. *** Miejscowe biuro podróży doskonale wie, jak zaspokoić wakacyjne potrzeby amerykańskiego inżyniera. Z przedłożonych mi ofert wybieram Bali - byłem tam przed laty i wspominałem ten pobyt ciepło. Kolejne rozczarowanie przeżywam więc przynajmniej z własnej winy. Skomercjalizowało się tu wszystko do granic ludzkiej odporności. W Kucie, dawniej idealnym miejscu do surfowania na przybojowej fali, tłumy australijskich turystów. Wokół nich chmary przekupniów. Idą krok w krok, namawiając do nabycia tandetnych pamiątek; jeśli to nie skutkuje, łapią cię za rękę, zachodzą drogę. Niedaleko Kuty zbudowano ośrodek Nusa Dua, monstrualną enklawę Sheratonów, Marriottów, wytwornych sklepów i restauracji w stylu rzadko nawiązującym do lokalnej architektury. Tabuny wczasowiczów z Kalifornii i Florydy przebywają co roku tysiące kilometrów, żeby poczuć się dokładnie jak u siebie w domu. Zmienił się nawet Ubud, niegdyś górska oaza kultury, miejsce schronienia malarzy, tancerzy i dobrego teatru. Teraz na każdym płocie zaproszenia na publiczne pogrzeby. Ktoś tu chyba musiał zorganizować seminarium poświęcone możliwości zarabiania pieniędzy na ceremonii palenia zmarłych. Biznes kwitnie, choć, jak przed laty, jest to najbardziej „zakomarzone” miejsce świata. Przenoszę się zatem na sąsiednią wyspę Lombok. Trochę lepiej, ale fala turystów już i tutaj dotarła. Jadę dalej. Tandetny prom przerzuca mnie na Trawangan, największą w archipelagu Gili Is-lands. Największą, to za dużo powiedziane - można ją obejść w dwie godziny. Jest idealnie. Czysta plaża, rafa koralowa blisko brzegu, przejrzysta woda. Wchodzisz do morza na wschodnim cyplu i prąd niesie cię delikatnie wzdłuż brzegu na przeciwległy koniec wyspy. Wystarczy maska, fajka i krem z filtrem przeciwsłonecznym na plecy. Leżąc bez ruchu na powierzchni, fruwasz nad urwiskami korali, nad kołysanym przez fale gąszczem podmorskich traw i ławicami bajecznie kolorowych ryb. Elektryczności dostarcza wyspie wojskowy generator z demobilu. Włącza się go w określonych godzinach, aby ugotować posiłki Czasami też uruchamiany jest dla zaspokojenia konkretnych potrzeb kulturalnych. Trwają właśnie mistrzostwa świata w piłce nożnej; wspólnie z krajowcami oglądam w telewizji o trzeciej nad ranem mecz Grecja-Argentyna. Mieszkam przez miesiąc u kacyka, którego budka na palach odróżnia się od innych anteną satelitarną. Na odjezdnym prawię mu komplementy, mówiąc o urokach wyspy. „Miło mi, że dobrze wypocząłeś. Przyjedź za rok. Robisz w komputerach, to może ubijemy interes. Przywieź laptopa Toshiby, a masz zagwarantowany dwuosobowy pokój i wyżywienie na miesiąc”. Najnowszy cud techniki miał mu posłużyć do prowadzenia rachunkowości wioski w Excelu. Rozsądna decyzja - chce inwestować w najlepszy na rynku sprzęt. Taki sam, jakiego używają maklerzy na Wall Street. Po powrocie do cywilizacji wykorzystałem ten przypadek w dyskusji zorganizowanej przez amerykańską sieć telewizyjną PBS. Jej uczestnicy - przesadnie liberalni profesorowie znanych uniwersytetów - biadali nad niepokojącym elitaryzmem Internatu. Przecież na komputer nie mogą sobie pozwolić gorzej zarabiający obywatele, pozbawieni przez to dostępu do kluczowych wiadomości; ich dzieci przegrają w życiowym wyścigu z lepiej sytuowanymi. Trzeba uderzyć na alarm i nie dopuścić do pogłębiania różnic klasowych oraz informatycznej degradacji krajów Trzeciego Świata. Przypomniałem zatem początkowe kontrowersje wokół telewizji. W latach sześćdziesiątych, kiedy telewizory kosztowały majątek, padały pod jej adresem identyczne zarzuty. A dziś telewizja jest dostępna niemal za bezcen i skutecznie unifikuje warstwy społeczne oraz obszary kulturowe. Przyznaję: ze względu na rozpanoszenie się seriali i reklam nie odbywa się to na zadowalającym poziomie. Natomiast fakt pozostaje faktem - telewizja stała się najskuteczniejszym „wyrównywaczem” międzyludzkich odrębności. A jeśli chodzi o komputery, to pozwoliłem sobie przytoczyć historyjkę o kacyku z wysepki Trawangan, z zapadłych kresów Indonezji, prawie nie tkniętych przez cywilizację. Duch firmy „No i jak było? Udało ci się zdobyć kolejny pas w medytacji?” - żartuje Paul, wiceprezes firmy kierujący pionem socjalnym. Razem ćwiczymy karate. To też specyfika nowych korporacji. Inne firmy organizują zajęcia z aerobiku i bejsbolu. W SGI ćwiczy się karate, aikido i paint-ball - stawiamy na dyscyplinę, siłę woli i kontrolowaną agresję. Paul jest jowialny i serdeczny - ma posturę boksera wagi ciężkiej i na macie sprowadzenie go do parteru wymaga dużego wysiłku. Jedyny wiceprezes o ciemnym kolorze skóry (tak mnie zindoktrynowano, że nie ośmielę się napisać „Murzyn”). Za „Negro” można dostać w zęby. Jeśli na przyjęciu w Berkeley, urządzanym przez zepchniętych wiatrem historii na margines hipisów, powiesz o kimś „Black”, to cię wyrzucą za drzwi. Obowiązuje bowiem eufemizm „Afroamerykanin”. I za takiego podał się w ankiecie-podaniu pewien człowiek z Republiki Południowej Afryki, starający się u nas o pracę. „Ale przecież pan jest Biały?” - obruszyła się personalna. „A jaki mam być? Jestem Afry-kanerem od pięciu pokoleń, niedawno dostałem amerykańskie obywatelstwo. Pani twierdzi, że nie jestem Afroamerykaninem?” Silicon Graphics ogłasza się w gazetach jako eąual opportunity employer- pracodawca zapewniający wszystkim równy start. Dotyczy to kolorowych mniejszości, kobiet (choć to przecież większość) i kombatantów. Ciekawe, czy jako absolwent Studium Wojskowego mógłbym się załapać na preferencyjne punkty. Definicja kombatanta brzmi bowiem: „ten, kto w latach 1962-1971 został powołany do służby wojskowej”. Ze względu na wietnamskich sojuszników, ani słowa o tym, że ogranicza się to do sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych. Formalnie mieszczę się w tej kategorii, mimo że byliśmy wtedy po różnych stronach barykady. *** Wiceprezesów SGI jest czterech; wśród nich, zgodnie z zaleceniami, Murzyn, Azjata i kobieta. To bardzo dobrzy profesjonaliści i nikt nie ma do nich pretensji o awans z klucza „politycznej poprawności”. Pion Human Resources (czyli dosłownie „zasobów ludzkich”, a mówiąc po prostu działy, socjalny i personalny) jest jednak najbardziej widoczny w mikroskali firmy. Ma swojego przedstawiciela w każdym zespole liczącym powyżej dziesięciu członków. Ich zadaniem jest dbałość o morale i dobrą atmosferę. Wynajdują najkorzystniejsze ubezpieczenia zdrowotne i pilnują, żeby nasze zarobki były wyższe niż u konkurencji. Służą pomocą w każdej sprawie - służbowej i prywatnej. Organizują wycieczki, pikniki, spotkania towarzyskie oraz tradycyjny beer bust - co piątek o czwartej piwo i wyszukane zakąski mają odciągnąć nas od komputerów i stworzyć okazję do rozmów bez pośrednictwa e-mailu. Nic z tego. Programiści ładują sushi na talerzyki, otwierają butelki i... zasiadają przed klawiaturami. Odwiedziła mnie kiedyś nasza specjalistka od „zasobów ludzkich” - zastanawialiśmy się, jak pomóc koledze, którego żona trafiła do szpitala. Lampa na moim biurku nie dawała się ustawić tak, by światło nie raziło w oczy któregoś z rozmówców. W godzinę po tym spotkaniu sekretarka przyniosła kupioną w mieście lampę z właściwie wyprofilowanym kloszem i wręczyła mija bez zbędnego słowa. Tacy opiekunowie naprawdę się przydają. Jak wszyscy weterani, przeszedłem przez etapy dolegliwego bólu nadgarstków, sztywnienie trzech pierwszych palców, kolan i karku. To już przeszłość, od kiedy pojawiły się podkładki przed klawiaturą i myszką. Każda firma w Dolinie Krzemowej, w obawie przed procesami o odszkodowanie za utratę zdrowia, ma komórkę informatycznego BHP. Zatrudnieni w niej ludzie uwijają się cały dzień, mierząc dystanse oraz kąty między oczami programistów a ekranem. Dostarczają falistych i łamanych klawiatur, myszek dopasowanych do kształtu dłoni, ergonomicznych foteli i podnóżków. Działania te znacznie ograniczyły nowe urazy, a nawet pozwoliły podleczyć stare. Tylko wzrok pogarsza mi się z roku na rok - cóż, może to kwestia wieku. W pracy noszę specjalne okulary korekcyjne, redukujące odblaski i neutralizujące promieniowanie. Wrzawa wokół szkodliwości promieniowania, notabene, ucichła z uwagi na brak konkretnych dowodów. Jedyne sensowne długoterminowe badania na ten temat, przeprowadzone w Finlandii, nie przyniosły jednoznacznych rozstrzygnięć. Ludzie z Human Resources czuwają też nad naszym rozwojem. Gdy tylko wyczują, że mamy swobodniejszą chwilę, podsuwają karty zgłoszeniowe na rozliczne kursy dokształcające. Zwłaszcza kierownicy są zarzucani takimi propozycjami. Obowiązuje bowiem zasada, że nie można wysłać pracownika na trening, jeśli nie uczestniczył w nim jego szef. Chodzi o to, aby nie wypychać na takie imprezy drugiego garnituru, ograniczyć turystykę szkoleniową i doprowadzić do sytuacji, w której cała orkiestra czyta z tych samych nut. Muszę zatem uczyć się wszystkiego, co z zawodowego punktu widzenia interesuje ludzi z mojego zespołu. Na dodatek mam obowiązek uczestniczyć w kursach podwyższających kwalifikacje menedżerskie: sztuka prezentacji, zarządzanie czasem, taktyki negocjacyjne, zasady tworzenia zespołu... Dzień, dwa kompletnej nudy - 90 procent dostarczanych wiadomości to truizmy lub prawdy, do których szybciej można dojść samemu. Po przefiltrowaniu zostaje nieco przydatnych umiejętności. Teraz już wiem, jak odpowiadać na podchwytliwe pytania z sali, walczyć z tremą, ustalać warunki przy mediacjach, jak trzymać mikrofon, żeby głos brzmiał ciepło. Mam szczegółowe instrukcje na temat doboru ubrania zależnie od charakteru wystąpień i pamiętam, by przed prelekcją wyjąć klucze z kieszeni spodni. SGI stawia kadrze menedżerskiej wysokie wymagania, co pół roku jesteśmy oceniani przez przełożonych i podwładnych w pięciu kategoriach: * Strategia: znajomość aktualnej sytuacji w branży oraz gospodarczych celów firmy zdolność przewidywania przyszłych trendów, trafność podejmowanych decyzji. * Taktyka: ustalanie ekspansywnych, ale wykonalnych celów dla swojej grupy oraz umiejętność motywowania zespołu. * Sprawność przywódcza: budzenie zaufania, dbałość o dobrą atmosferę w firmie, utrzymywanie pozytywnych relacji między działami. * Zarządzanie: sprawność organizacyjna, dbałość o rozwój zawodowy podległej kadry, werbowanie odpowiednich pracowników. * Kontakty z odbiorcami naszych produktów: rozumienie ich potrzeb, budowanie długotrwałych więzi partnerskich, tworzenie lojalnej bazy klientów. By uzyskać pozytywną ocenę, należy wypełniać szereg przykazań. Dobry menedżer musi mieć pełną kontrolę nad bieżącymi sprawami, powinien więc codziennie rozmawiać z każdym ze swoich ludzi. Pamiętaj, że płacimy za jakość pracy, nie za odbębnianie godzin. Nie przekazuj podwładnym nudnej roboty, którą powinieneś wykonać sam. Bądź przywódcą, a nie nadzorcą. Staraj się, żeby robota stała się dla ciebie przyjemnością, i stwórz ludziom warunki, aby mogli myśleć podobnie. Porozumiewaj się z innymi, porozumiewaj się bez przerwy. Przestań udawać policjanta regulującego ruch. Błędem jest ciągłe wytykanie pomyłek, ale same pozytywne zachęty też są mało skuteczne. Nie przymykaj oczu na kiepskie wykonywanie obowiązków. Powstrzymuj się od podważania autorytetu innych kierowników. Nie odwlekaj decyzji. Pamiętaj, że ludzie to nasz największy skarb. *** Ostatni truizm ma praktyczne uzasadnienie. Jeśli czołowi inżynierowie zechcą się wynieść, to koniec z firmą. Cała „nadbudowa” -marketing, finanse, kadry i reszta - idzie na dno. Dba się więc o programistów, bo bez tych elitarnych formacji Dolina Krzemowa nie byłaby tym, czym jest. Ale inżynierowie nieraz odchodzą - przeważnie, aby założyć własne przedsiębiorstwa. Nie ma sprawy, uznaje się to za część etosu Doliny Krzemowej. Trudno mieć do nich pretensje, jeśli chcą robić rzeczy, którymi ich obecni pracodawcy nie są zainteresowani. Dla firmy może to jednak oznaczać katastrofę. Nawet jeśli pracownicy ukończyli zadanie, przekazali prawa patentowe i pozostawili po sobie finalny produkt. Za rok, dwa, pracując na swoim, mogą zrobić coś lepszego. Dlatego w każdej korporacji istnieje dział, którego zadaniem jest rekrutowanie nowych sił. Siedzi on publikacje z branży, wysyła swoich ludzi na ważniejsze międzynarodowe konferencje i stale „namierza” potencjalne gwiazdy. Utrzymuje łączność z pośrednikami pracy, którym jest zręczniej werbować fachowców pracujących dla konkurencji. Pod uwagę bierze się dwa typy ludzi. Uzdolnieni fachowcy decydują o rozwoju technologicznym, błyskotliwi i uniwersalni są potrzebni na stanowiskach kierowników projektów i w marketingu. Gdy zlokalizuje się odpowiedniego kandydata, pertraktacje nie trwają długo. Oferta finansowa jest na ogół nie do odrzucenia - przeciętne zarobki w Dolinie wynoszą 6000 dolarów miesięcznie i znacznie przewyższają średnią krajową - 2000 dolarów. Do tego dochodzą jeszcze akcje przedsiębiorstwa, ubezpieczenie medyczne i dentystyczne oraz świadczenia rodzinne. Koszty ewentualnej przeprowadzki, łącznie z transportem mebli i samochodu, pokrywa pracodawca; czasem dokłada nawet trochę pieniędzy na zakup domu. W Kalifornii nie żyje się tanio, ale przynajmniej odpada kupowanie zimowej odzieży. Chętnych do pracy jest pod dostatkiem; miesięcznie otrzymujemy dwa i pół tysiąca podań - angaż dostaje zaledwie kilka osób. Zespoły są tworzone zależnie od potrzeb. Zasadą jest zatrudnianie najlepszego, który potrafi pracować za czterech. Oferujemy mu podwójną pensję, a mimo to oszczędzamy połowę na dwóch zbędnych etatach. Ponadto spłaszczamy w ten sposób strukturę organizacyjną (co redukuje hierarchię służbową i ogranicza okazje do wzajemnego podgryzania się), usprawniamy zarządzanie, skracamy czas konieczny na odbywanie zebrań i przekazywanie informacji. To zaskakuje naszych kooperantów. Przyjeżdżają kilkuosobową grupą i spotykają się z człowiekiem odpowiedzialnym u nas za daną działkę. „Rozumiemy, że pan tu kieruje, ale chcielibyśmy poznać innych pracowników działu” - oświadczają. „Nie ma innych, ja to robię sam”. Każdej firmie najbardziej opłaca się bezpośrednia rekrutacja na uniwersytetach - pozwala to wyeliminować słone honorarium „łowcy głów”. Zapewnia też dopływ rwących się do pracy fachowców, naładowanych aktualną wiedzą i, po latach skromnej akademickiej egzystencji, nie stawiających nadmiernych żądań finansowych. Ograniczając się do czołowych uniwersytetów, wybiera się stamtąd najlepszych spośród najlepszych. *** Pracowałem na uczelni wystarczająco długo, żeby mieć przydatne kontakty, proszono mnie więc, bym z ramienia SGI pomógł przy selekcji w MIT. Sprawa była poważna: otrzymałem 150-stronicową instrukcję. Żadnych klauzuli tajności - mogę ją zatem cytować dosłownie. W ciągu pierwszych trzech minut przywitaj się i przedstaw, stwórz nieoficjalną, swobodną atmosferę, wyjaśnij cel przeprowadzanego wywiadu, uprzedź, że będziesz robił notatki i że masz ograniczony czas. Co roku nasze kadry, kontaktujące się z biurem zatrudnienia MIT, dostawały listę absolwentów, z którymi przeprowadzana była wstępna rozmowa telefoniczna. Po zgrubnym przesiewie zostawało 15 nazwisk. Zawsze tyle samo, bo wysyłano mnie na jeden dzień, czyli osiem godzin pracy. Pół godziny rozmowy kwalifikacyjnej z każdym kandydatem plus przerwa na lunch. Następne cztery minuty. Zaprezentuj naszą firmę: zaznacz, że przy gotowanie kandydata odpowiada profilowi korporacji, wspomnij o perspektywach kariery, o zaletach Doliny Krzemowej, światowej reputacji SGI. Polecenia są aż nadto szczegółowe, nie sposób się pogubić. Realizując je, czuję się jak kapral prowadzący zajęcia z rozkładania kałasznikowa. Kolejne dziesięć minut. Określ zawodowe przygotowanie kandydata: zapytaj o jego/jej program indywidualny, temat pracy magisterskiej, dodatkowe zainteresowania, najważniejsze osiągnięcia w czasie studiów. Ankieta personalna - to łatwe. Następny blok wymaga jednak od werbownika więcej skupienia. Oceń ogólny poziom kandydata (8 minut). Zadaj kilka pytań w celu rozpoznania mocnych stron studenta, czyli jego potencjału intelektualnego, motywacji, dojrzałości itp. Ośmiel kandydata na tyle, aby mógł przedyskutować swoje doświadczenia i osiągnięcia akademickie. JV swobodnej rozmowie, uważnie słuchając, sprawdź przydatność do pracy w zespole. Przechodzimy do finału i za chwilę będę musiał zaliczyć rozmówcę do jednej z czterech kategorii: * Gwiazda - powinieneś go niezwłocznie zaprosić do odwiedzenia firmy. * Powyżej przeciętnej - powiedz, że będziesz go polecał jako potencjalnego kandydata na któreś z wakujących stanowisk; odpowiedni kierownik działu skontaktuje się z nim w ciągu dwóch tygodni. * Średniak - przekaż mu, że jeśli uda się dopasować jego kwalifikacje do potrzeb firmy, ktoś powiadomi go telefonicznie. * Zdecydowany odrzut - w ciągu 48 godzin dostaje pismo „Z przykrością..., ale...”. Warto tu dodać, że specjalny rozdział poświęcony jest omówieniu, o co można, a o co nie należy pytać. Dopuszczalne są pytania o przedmioty, jakie wybierali na studiach, oraz o prace wakacyjne. Nie są natomiast dozwolone pytania o wiek, stan cywilny, dzieci, sytuację materialną lub mieszkaniową. Indagowanie, czy byli kiedyś aresztowani, jest zabronione. Nie pytaj o: religię (np. do jakiego kościoła uczęszczają, jakie święta obchodzą), kluby i stowarzyszenia, do których należą, a także, nawet pośrednio, o narodowość (np. jak się nauczyli obcego języka, o miejsce urodzenia kandydatów lub ich rodziców). Wrota do Doliny Krzemowej są więc ciągle otwarte dla cudzoziemskich specjalistów. Na parkingach przed firmami status quo: wszystkie samochody mają kalifornijskie tablice rejestracyjne, ale rozmaite nalepki ze skrótami nazw krajów. Różnorodność etniczna jest w Stanach czymś naturalnym, każdy tu jest Amerykaninem w pierwszym, drugim czy piątym pokoleniu. Według oficjalnych statystyk, jedna trzecia inżynierów w Silicon Valley to obcokrajowcy. Na co dzień odnosi się jednak wrażenie, że na tym terenie zdecydowanie przeważają Amerykanie pokolenia zerowego. *** Cały rok cieszymy się słońcem i ciepłem. Jedynie w okresie przedświątecznym przybyszom z naszej strefy klimatycznej robi się w Dolinie Krzemowej nieswojo. Nie poprawiają nastroju udekorowane wystawy, kolorowe lampki, obwieszone bombkami choinki na Stanford Mali i pętający się po ulicach Święci Mikołaje. Na widok facetów w szortach, taszczących do domu choinki, radość natychmiast pryska. Sylwestra też obchodzą tu dziwacznie. Postanowiłem kiedyś spędzić pierwszy dzień Nowego Roku na Przylądku Nowego Roku. „Zabawny pomysł” - powiedziała moja mama, spędzająca po raz kolejny zimę w Kalifornii. (Grudzień w Warszawie ma swoje niezaprzeczalne uroki, ale mama raz jeszcze dała się przekonać, gdy posłużyłem się tekstem Kevina o kolibrach i palmach. Potem, z powodu braku prawa jazdy, polskojęzycznych przyjaciół i znajomości angielskiego, za każdym razem gorzko tego żałowała). Pojechaliśmy do rezerwatu La Punta De Ano Nuevo (tak nazwali to miejsce Hiszpanie, dotarłszy tu l stycznia 1603 roku). Amerykanie odbili Kalifornię Meksykowi w wojnie 1846-1848 roku, tuż przed gorączką złota. Do dziś nie chcieli albo nie zdołali podporządkować sobie tego terenu pod względem językowym. Wszystkie okoliczne góry pozostały „sierrą”, główną ulicą miasteczek Doliny jest ciągle „El Camino Real” (droga królewska). Miejscowi Jankesi, o dziwo, pielęgnują tradycję, zachwycając się akcentem, z jakim wymawiam nazwy ulic, przy których mieszkają. „Embarcadero, Alviso, Dorales” - ależ nie, to nie jest hiszpański; liznąłem jedynie trochę łaciny w liceum. Do Ano Nuevo zjechała, niestety, duża grupa członków lokalnego klubu ekologicznego. Piknikowali dyskretnie, żeby nie zakłócić spokoju środowiska, czyli wylegujących się leniwie na skałach lwów morskich. Pewnie pozostawali w zażyłych stosunkach z administracją parków narodowych, bo strażnik nie chciał nawet słyszeć o wpuszczeniu kogokolwiek bez klubowej legitymacji. No więc jak w tym układzie przetrwać okres świąteczny? Na szczęście tam, w górach, niezbyt daleko, leży Squaw Valley (przy wjeździe do kotliny, wśród emblematów państw uczestniczących w zimowej olimpiadzie 1960 roku, jest polski orzeł). Sosnowe lasy, drogi przebite w śnieżnych tunelach, drewniane domki - ta niemal szwajcarska sceneria lepiej przystaje do świąt Bożego Narodzenia. Korporacje z Silicon Valley konkurują ze sobą na wszystkich frontach, chętnie też sponsorują konfrontacyjne formy wypoczynku pracowników. W Sierrą Nevada stale rozgrywane są zawody narciarskie, wyścigi snowboardzistów, zawody lotniarzy. Do reprezentacji firmy łatwo się zaciągnąć i przy okazji spędzić święta jak Bóg przykazał. Gdy po całym dniu ścigania się na stoku zmęczona drużyna grzeje się przy kominku, zwykle zbiera się wszystkim na zwierzenia. I wtedy okazuje się, jak podobne są nasze życiorysy. Gianpaolo studiował w Mediolanie, a doktorat robił w Chicago. Suresh zaczai naukę w Indiach, a kończył na Uniwersytecie Stanforda, bo po drugim roku zakwalifikował się na stypendium. Cheng, jako kierownik pracowni w chińskiej Akademii Nauk, przyjechał początkowo w ramach rządowej wymiany. Craig był konstruktorem pierwszego komputera osobistego w Anglii. Adrian wygrał olimpiadę matematyczną w Rumunii i w nagrodę został wysłany na Sorbonę. Pochodzimy z różnych krajów, ale odrębności etnicznej zupełnie się nie czuje. Narodowe animozje wydają się z perspektywy Doliny Krzemowej przeżytkiem z innej epoki. Hindus z Pakistańczykiem zgodnie projektują nowy interfejs graficzny, Izraelczycy nie mogą się nachwalić swojego szefa, Araba, a Polak i Rosjanin kupują kiełbasę i razowy chleb w niemieckich delikatesach. Polaków, rozproszonych po firmach i uczelniach, nie jest wielu, ale wystarcza ich do wypełnienia polskiego kościółka w San Jose podczas niedzielnej mszy. Aktywnie działa Polish Arts and Culture Fundation z San Francisco, organizując spotkania, koncerty oraz doroczny, wielce wytworny bal. W SGI istnieje nawet stanowisko do spraw diversity - różnorodności etnicznej. Zakładamy, że rozmaitość jest z definicji twórcza. Wiadomo, że praca kształtuje świadomość, a siła zawodowych powiązań międzynarodówki informatycznej skutecznie niweluje drugorzędne podziały. Przyczyniają się też do tego wielkie korporacje, funkcjonujące na ponadpaństwowym poziomie i otwierające filie tam, gdzie im wygodnie. Swobodny przepływ funduszy inwestycyjnych zaciera granice i rozmywa prawa własności. Kapitał firmy może pochodzić od inwestorów w Stanach, Europie, Japonii, Arabii Saudyjskiej czy Tajwanie, a często napływa z każdego z tych miejsc po trochu. Globalizacja gospodarki ujednolica zaś nie tylko rynek konsumenta, tworząc wszędzie identyczne hotele i fabryki hamburgerów, ale też rynek pracy. Świąteczne życzenia bywają zazwyczaj nieco naiwne i nieczęsto się spełniają. Może jednak warto sobie życzyć, aby model profesjonalnego internacjonalizmu Doliny Krzemowej rozpowszechnił się na tyle, by owo przemieszanie ludzi wyeliminowało międzynarodowe konflikty na szerszą skalę. By na Ziemi nastał pokój. Dobrze to ilustruje zasłyszana gdzieś kiedyś anegdota. Ojciec wraca z pracy i sięga po gazetę; dzieci nie dają mu spokoju. Wyrywa więc stronę z dużą mapą świata i drze ją na kawałki. - Pobawię się z wami - mówi - kiedy ułożycie tę łamigłówkę. Dzieci uporały się z zadaniem w parę minut. - Jak wam się to tak szybko udało? -dziwi się ojciec. - To proste. Na odwrocie były fotografie różnych osób. Jeśli zestawić razem ludzi, to świat sam się poskłada w jedną całość. *** Biedny, poczciwy Paul - musi taktownie lawirować wśród tej etnicznej i kulturowej mieszanki. A zadania nie zawsze są łatwe. „Mam problem - zwierza mi się na zajęciach karate. - Muszę wyprodukować memo o seksie. Wiesz, trzeba się zabezpieczyć przed absurdalnymi pozwami sądowymi w sprawach o molestowanie”. Musiał się nieźle męczyć, gdyż dopiero po tygodniu każdy z nas dostał pismo okólne z jego pionu. DO: Cały personel w Stanach Zjednoczonych. TEMAT: Środowisko pracy w SGI wolne od molestowania. Duch naszej firmy pozostaje w pelnej zgodzie z wymaganiami, jakie stawia środowisko pracy oparte na wzajemnym szacunku, zaufaniu i akceptacji. W świetle tego celu (wcale nie tłumaczę tego dosłownie, żeby wyglądało gorzej - równie nieporadnie brzmi to po angielsku) dostarczamy wam nowych informacji o przepisach prawnych, które są lub będą zatwierdzane w różnych stanach. Musimy wszyscy zrozumieć, jak ważne jest środowisko pracy określane jako „wolne od napastowania”. Zachęcam was do zapoznania się z poniższym materiałem, abyśmy wszyscy mieli pewność, że wspóldzialamy z SGI przy tworzeniu bezpiecznego i godnego miejsca pracy dla naszych stalych pracowników, osób zatrudnianych na umowy czasowe, partnerów handlowych, gości i klientów. Ów „poniższy” materiał został też wydrukowany w formie plakatu, który można było zawiesić na ścianie. CEL. Silicon Graphics ma zamiar utrzymać środowisko pracy wolne od jakichkolwiek form napastowania. SGI nie będzie tolerować zachowań, które naruszają litery tych wskazówek. DEFINICJA. Zachowanie naganne seksualnie - odnosi się do różnych typów zachowań, obejmujących, lecz nie ograniczających się do: * Działań werbalnych - np. dowcipy, dosadny język, świntuszenie, uwłaczające komentarze natury seksualnej. * Działań fizycznych - np. niechciane/niepożądane dotykanie, pożądliwe wpatrywanie się, nieprzyzwoite gesty oraz inne fizyczne zakłócenia normalnego toku pracy. * Działań wizualnych- np. obraźliwe plakaty, komiksy, rysunki, piosenki, grafiki komputerowe natury erotycznej. * Domaganie się czyichś względów w zamian za pewne korzyści w miejscu zatrudnienia. - Świetna robota, Paul - mówię mu na następnym treningu karate. - Wygląda na to, że okiełznałeś wzbierającą falę sexual harassment w Silicon Graphics. - Nie wygłupiaj się. Sam wiem, że to bzdura. Statystycznie wypada czternastu inżynierów na jedną sekretarkę. A te aż piszczą, żeby się pospotykać z facetami naładowanymi forsą. I nic z tego, bo po dyżurze są natychmiast zgarniane przez zazdrosnych narzeczonych - kelnerów, fryzjerów, mechaników samochodowych. Ale teraz jest czysty układ: mamy plakat i z punktu widzenia firmy jesteśmy kryci. *** Co by tu jeszcze wykombinować, żeby zadowolić naszych inżynierów? - zastanawia się dniami i nocami dział „zasobów ludzkich”. Pomysłów mają bez liku. Choćby taki lipsynch. Wynajmują sąsiedni amfiteatr i cała kadra menedżerska musi w kostiumach „wykonywać” aktualne przeboje. Podkład muzyczny leci, oczywiście, z taśmy, ale trzeba stracić parę wieczorów na próby, żeby się właściwie poruszać i otwierać usta w odpowiednim momencie. Personel to uwielbia. Kilka tysięcy osób w amfiteatrze pęka ze śmiechu, oglądając sceniczne popisy swoich bezpośrednich przełożonych, a nawet samego McCrackena przebranego za Elvisa Presleya. Niektóre pomysły są zdecydowanie niekonwencjonalne. Zatrzymuję się kiedyś obok kobiety krzątającej się wokół roślin przy recepcji. Chcę zasięgnąć jej opinii na temat środków przeciw insektom w moim ogródku. Pytanie wyraźnie ją oburza. Nie, nie jest ogrodniczką; wręcz przeciwnie. Wynajęto ją, żeby zasilić SGI w insekty (jakbyśmy nie mieli dość pluskiew w naszych programach). Te dobre: biedronki, żuki, pszczoły bez żądeł. - Wasi pracownicy podobno skarżą się, że te krzewy wyglądają zbyt sterylnie. A moje stworzonka lubią pozostawać wśród zieleni. Nie ma obawy, że zawędrują na oblaną kawą klawiaturę pańskiego komputera, i nie będą zainteresowane wegetariańską kanapką - wyjaśnia. - Czy pani zajęcie to hobby, czy można się z niego utrzymać? - pytam. - Można, i to znakomicie. Moja jednoosobowa firma miała w zeszłym roku prawie milion dolarów obrotu. Dostarczam owady w najlepszym gatunku, prosto z Utah. Jeszcze do niedawna ludzie żyli w plenerze, nasza dusza wciąż domaga się kontaktu z naturą, której częścią są te drobne żyjątka. Ludzie z Human Resources chcą jak najlepiej, chociaż niektóre ich działania motywacyjne mogą jedynie budzić politowanie u cynicznych komputerowców. Akcja „Duch SGI” na przykład. Każdy zespół wybiera w tajnym głosowaniu pracownika, który najpełniej uosabia owego ducha. Potem następują eliminacje w działach i pio- nach, a zwycięzcy ogłaszani są na tzw. all hands (te „wszystkie ręce” to po naszemu „masówka”) - cokwartalnych zebraniach całej załogi. Dostają tydzień wakacji na Hawajach, a ich zdjęcia wiszą przez rok w kafeterii. Czym jest „Duch SGI”, wyjaśnia tekst zawarty na pierwszej stronie druczku dla głosujących: My, którzy... jesteśmy otwarci i chłonni, słuchamy i rozumiemy. Przemawiamy prosto i uczciwie, jesteśmy słyszani i rozumiani. My, którzy... jesteśmy pełni entuzjazmu i radości, emanują one z nas i zarażają innych. Szacunek, zaufanie i wsparcie dominują nad naszymi sprzeczkami... I tak dalej, w tym samym - nomen omen - duchu. Sądząc po stylistyce, Paul brał czynny udział w przygotowaniach animujących „Ducha”. Dobrze, że nie jesteśmy w Japonii. Tam wyprowadzono by całą załogę na ruchliwą ulicę i kazano głośno recytować tę litanię. A na czele pochodu niesiono by transparent z mottem SGI: „Serious fun” („zabawa na serio”). Trzeba jednak przyznać, że Paul znakomicie wyczuwał charakter ofiar, jakie należało składać duchowi firmy. Po przeprowadzeniu dorocznej ankiety okazuje się, że „Human Resource Programs” są oceniane jako „doskonałe” przez 73 procent pracowników (średnia z innych czołowych przedsiębiorstw wynosi zaledwie 51 procent). Ankieta to kolejny smaczek Silicon Valley. Niezależna agencja badająca opinie przeprowadza regularne sondaże w celu porównania nas z konkurencją. Wypadamy lepiej i może to powoduje, że fluktuacja kadr w SGI jest minimalna. Rocznie odchodzi zaledwie 3 procent załogi, a w innych przedsiębiorstwach rotacja dochodzi do 40 procent. Ale mamy szczęście! Trafiliśmy w najlepsze miejsce Doliny Krzemowej. A to przecież wierzchołek komputerowej piramidy. Informatyka zaś jest najistotniejszym motorem globalnego postępu. Zatem, psim swędem, udało nam się znaleźć w centrum świata, w jego obecnej konfiguracji. Wniosek - potrzeba wypruwania z siebie żył dla utrzymania tej sytuacji - jest więc dobitnie uzasadniony. Proszę łączyć! Nasi opiekunowie podążają nie tylko z „Duchem SGI”, ale też z duchem czasu. Dawniej na moim biurku piętrzyły się stosy papierów, teraz cały obieg dokumentów w firmie dokonuje się elektronicznie przez wewnętrzną korporacyjną sieć zwaną „intranetem” (dłuższy czas w polskich artykułach korekta, podejrzewając czeski błąd, poprawiała mi „intranet” na „Internet”). Aby dostać urlop, wypełniam na mojej maszynie odpowiedni formularz, który trafia na monitor szefa (lub jego zastępcy) i po akceptacji ląduje w komputerze działu finansowego. Ten odlicza właściwą liczbę godzin od wymiaru przysługującego mi urlopu i w porę przekazuje pobory do systemu bankowego. Z bankiem zaś mogę porozumieć się z domu i zaprogramować przez Internet płatności przypadające na okres moich wakacji. Intranet stanowi część Internetu, ma zatem połączenie ze światem zewnętrznym. Gdy zamawia się z katalogu na ekranie ołówek lub nowy fotel, dział zaopatrzenia (wspierany przez Electronic Requintion System] wie, komu je przesłać. Po paru dniach (przedtem trwało to trzy tygodnie) fotel nadejdzie bezpośrednio od dostawcy, bez pośrednictwa magazynów. *** W naszym obcowaniu z Internetem można wyróżnić parę etapów. Pierwszy to zachłystywanie się swobodą dostępu do ogromnej ilości danych. Jak po wejściu do zasobnej biblioteki. Łazi się między rzędami półek, wybierając lekturę na chybił trafił. Po okresie szukania na oślep odkrywamy witryny prywatnych osób i postanawiamy założyć własną. Nawet jeśli jej opracowanie zlecamy specjalistom (po 100-150 dolarów za stronę), zajmuje to parę dni. Na zewnątrz wypada prezentować się jak najgodniej. Umieszczamy więc tam własną podobiznę, potem zdjęcie całej rodziny i psa, fotografię z ostatnich wakacji. Ciekawe też, ile osób odwiedza naszą witrynę, trzeba zatem zainstalować na niej licznik rejestrujący każdą wizytę. Po nasyceniu ciekawości i zaspokojeniu ambicji przychodzi faza selekcji. Z zalewu informacji wybieramy tylko te, które nas rzeczywiście interesują (wytrawny internauta poświęca przeciętnie osiem sekund na stronę). Z pomocą przyszły tu firmy oferujące (już bezpłatnie) dostarczanie serwisu na określone tematy, na przykład: co nowego napisano w Internecie o lokalnych wyborach, funduszach emerytalnych czy premierach filmowych. Mimo rosnącej sprawności przeglądarek, bogaty wybór jest często gorszy niż jego brak. Trafnie porównywano tę sytuację do próby ugaszenia pragnienia wodą z hydrantu - po odkręceniu kurka strumień danych zwala cię z nóg. Aby temu zaradzić, Netscape, a później inni dostarczyciele Internetu, zaczęli tworzyć tzw. portale - bramy do wszechświata informacji. Tematyczne katalogi segregujące witryny WWW, dające użytkownikowi możliwość ich modyfikacji pod kątem własnych preferencji, wprowadziły nieco porządku do wymykającej się dotychczas spod kontroli informacyjnej lawiny. Bardzo też przydawały się wskazówki internetowych znajomych, polecających ciekawe miejsca. Powodowało to pojawianie się w sieci koczowniczych plemion czytaczy, rozbijających swoje namioty to w jednym, to w drugim zakątku Internetu. Psycholodzy prawie natychmiast wszczęli alarm, twierdząc, że surfowanie po sieci może przerodzić się w nałóg. Badania wykazywały, że większość cyberholików szuka na stronach WWW kontaktów z ludźmi i, zadowalając się komputerową namiastką życia towarzyskiego, zwiększa własne poczucie faktycznej izolacji. Dlatego powodzeniem cieszyły się cyberkawiarnie, gdzie można spotkać podobnych sobie maniaków w ich fizycznej postaci. Moi koledzy z Netscape żartobliwie twierdzili, że chcą dodać do menu wyszukiwarki przycisk z poleceniem: „Kliknij tu, by porozmawiać z żywym człowiekiem”. *** W Dolinie Krzemowej, miejscu chyba najbardziej na świecie nasyconym informatyką, Internet całkowicie wtopił się w życie codzienne i przestano go uważać za coś nadzwyczajnego. Używa się WWW, nie przywiązując do tego specjalnej uwagi - w podobny sposób korzystamy z telefonu, bankomatu, elektryczności i wody w kranie. A jak się konkretnie ta wszechobecność objawia? Rankiem po śniadaniu włączam komputer i sprawdzam, jaka sytuacja panuje na autostradzie, którą zaraz pojadę - zainstalowane w jej newralgicznych punktach kamery transmitują obraz na żywo do Internetu. Korków nie ma, ruszam w drogę. Jadąc zauważam, że na wszystkich reklamach umieszczonych na billboardach adresy WWW są wybite większą czcionką niż numery telefonów. W biurze włączam komputer, przeglądam „Donosy” i „Rzeczpospolitą”. Czytam e-maile i odpowiadam na nie, załatwiam kilka spraw organizacyjnych i zabieram się do pracy. Optymalizuję sterownik dla akceleratora graficznego, co wymaga wprowadzania niewielkich poprawek do programu i rekompilowania całej biblioteki. Za każdym razem rekompilacja zajmuje dobre 15 minut, nie mam w tym czasie nic innego do roboty, wchodzę zatem na internetową stronę w Chicago, skąd ściągam sobie TV Polonię. Ze względu na różnicę czasu między Polską a Kalifornią trafiam na archiwalne powtórki wyświetlane w programie nocnym - akurat wtedy idzie Uszczelka z Henrykiem Bąkiem. Okienko jest małe, obraz chwilami zamiera, gdy w sieci wzrasta ruch, ale daje się oglądać. Od czasu do czasu wchodzę na giełdę, sprawdzam kursy akcji, ale akurat tego dnia nie robię żadnych operacji giełdowych. Płacę natomiast rachunek od dentysty i składkę ubezpieczeniową za dom ze swojego internetowego konta w banku. Potem zamawiam wizytę u fryzjera i kupuję bilet na niedzielny koncert. Ponieważ witryna amfiteatru jest stroną trójwymiarową, mogę wybrać miejsce na widowni i sprawdzić, jaka jest z niego widzialność. Po zakończeniu pracy nad sterownikiem podejmuję następne zadanie, które nie zostawia marginesu na uboczne czynności. Tu trzeba pełnej koncentracji. Nastawiam jedynie RealAudio na nadającą w Internecie stację muzyki poważnej i pracuję non stop do późnego wieczora. Pora coś zjeść. Nasz kucharz już wyszedł, muszę zamówić posiłek w restauracji. Wchodzę na jej stronę, przeglądam potrawy i ceny. Wystarczy kliknąć na wybranym zestawie, a za pół godziny przywiozą mi ciepłe danie. W tym przypadku menu komputerowe całkowicie pokrywa się z rzeczywistym jadłospisem. Koło pierwszej trzydzieści w nocy jestem już porządnie zmęczony. Dla odprężenia gram przez sieć w GO z jakimś Chińczykiem z Hongkongu; potem wracam do domu. Tak przeważnie wygląda mój powszedni dzień, a to, co opisałem powyżej, działo się naprawdę 10 listopada 1998 roku. Jaki jest bilans tego losowo wybranego dnia? Przed komputerem spędziłem 13,5 godziny. Przez ten czas Internet bezustannie pompował do mojej maszyny różne dane z sieci, choć - powiedzmy w przypadku radia - nie zawsze zwracałem na nie uwagę. Aktywnie używałem WWW przez godzinę i parę minut. *** Media są zafascynowane Internetem i trąbią o nim bez przerwy, ale budzi on w nich lęk. Wysłuchiwałem tych obaw na zjeździe Newspaper Association of America w San Francisco. „Złote lata się skończyły. Prasa funkcjonująca według powstałego przed półwieczem modelu jest dziś przeżytkiem. Multimedia pukają do naszych drzwi” - lamentował przewodniczący związku wydawców prasy Charles T. Brumback. Obawy okazały się przedwczesne. Chociaż w pajęczynie WWW tysiące gazet mają już swoje elektroniczne, na bieżąco aktualizowane mutacje, nakład papierowych edycji nie obniżył się drastycznie. Czytelnicy przyzwyczaili się do tradycyjnej formy bądź poszukują pogłębionej informacji, zachęceni skrótowymi materiałami w Sieci. Niektóre rzeczy lepiej czyta się na papierze niż na ekranie i dlatego tak świetnie prosperują weterani z Hewletta-Packarda, którzy, z myślą o potrzebach internautów, rozwinęli produkcję tanich drukarek. A mimo to, istotnie, w środkach przekazu powstaje nowa jakość. Dzięki procesorom z rozszerzeniami multimedialnymi (typu MMX w Pentium, gdzie procesor sam przetwarza obraz i dźwięk) elementy medialnego puzzla zaczęły się składać w całość. Komputery, telefonia, druk, radio, telewizja zbliżają się coraz bardziej do siebie i końcowy wynik tej konwergencji - „kombajn multimedialny” XXI wieku - wcale nie musi przypominać elementów składowych. Telefonowanie przez Internet (V6ice over IP) stało się tańsze niż ze zwykłego aparatu - połączenie przez sieciowy gateway jest dostępne nawet z telefonu komórkowego. Pocztę głosową (voice mail) możemy sprawdzać w komputerze. I na odwrót: pocztę elektroniczną można odsłuchiwać przez telefon. A WAP (Wireless Application Protocol) zniwelował wszystkie podziały. Z komórki można wchodzić na strony internetowe, dokonywać transakcji bankowych, wysyłać e-maile. Jestem właśnie na lotnisku w Dallas (gdzie mam przesiadkę) i używam publicznego terminalu po trzy dolary za godzinę, aby kontynuować pisanie tej książki. Maszyna, z której wyciągnąłem początek rozdziału i w której zapiszę niniejszy akapit, znajduje się na innym kontynencie. Wkrótce pewnie uniezależnimy się całkiem od fizycznej lokalizacji komputerów. Będziemy mieli do nich dostęp z dowolnego miejsca, wychodząc z domu w kamizelce komunikacyjnej lub z osobistym komunikatorem w kieszeni. Po dodaniu odpowiedniej przystawki, którą w 1997 roku wprowadziła firma WebTV można odbierać Internet na ekranie normalnego telewizora i nawet obywać się bez klawiatury - wystarczy zwykły pilot. O potencjale tego rozwiązania świadczy wykupienie pracującej nad nim firmy WebTV przez Microsoft za prawie 300 milionów dolarów. Z kolei w Internecie dostępne są radio i telewizja. Amerykańskie stacje komercyjne rozpoczęły parallelcasting (w odróżnieniu od broadcasting) - równoległe nadawanie normalnego programu na stronach WWW. Co istotniejsze, nadawać może każdy, ponieważ do transmitowania ruchomych obrazów przez Sieć nie potrzeba żadnej licencji. Pewien hydraulik oraz mechanik samochodowy z Kalifornii poszli na całość i nabyli naszą Indy, standardowo wyposażoną w niewielką kamerę do telekonferencji. Właściwie zabawka, nic profesjonalnego. Wyrzucili z garażu stare opony, podłączyli ją do Internetu i nadawali na żywo od 7 do 9 wieczorem. Każdy mógł wywołać ich witrynę domową i śledzić popisy dwóch jowialnych, nie ogolonych grubasów, ledwie mieszczących się na składanych krzesełkach. Popijali i oceniali nadsyłane przez widzów piwo - w Stanach panuje moda na warzenie go w domu. Opowiadali stare dowcipy, z których sami śmieli się do rozpuku. Zdobyli znacznie większą oglądalność niż renomowane kanały telewizyjne z wielomilionowym budżetem. *** W podobny sposób można założyć nie tylko stację telewizyjną, ale punkt usługowy biuro, fabrykę. Przy tym zacieraniu się podziału na odbiorców i nadawców, na producentów i konsumentów, odpadają stopniowo pośrednicy. Śmierć komiwojażera. Po co korzystać z usług agenta, skoro samemu można w Sieci sprawdzić rozkład lotów, znaleźć najtańsze połączenie, zapłacić kartą kredytową, a bilet odebrać na minutę przed odlotem? Kandydat na pasażera może nawet podać tylko cenę, którą jest gotów zapłacić, i często jego żądanie jest spełniane, pod warunkiem że pozostawi wyszukiwarce swobodę w wyborze linii lotniczej i terminu wyjazdu. Nie ma jednak powodu, by ubolewać nad kurczeniem się rynku pracy, bo na każde zlikwidowane stanowisko przypadają dwa nowe. Tylko w 1998 roku Internet wygenerował milion dwieście tysięcy dodatkowych miejsc pracy. Internet coraz bardziej upodabnia się do świata, którego jest odbiciem. Posługują się nim przecież ludzie, przenosząc nań swoje uczucia, motywacje i przywary. Spotyka się w sieci fachowców i dyletantów, osoby uczynne i złośliwe, dzieci i emerytów. Są też oczywiście internetowi złodzieje i policjanci - po prostu e-życie. Bezpieczeństwo danych nie stanowi w Stanach Zjednoczonych aż takiego problemu, jak wynikałoby to z nagłośnienia wyczynów żądnych sławy krakerów. Dużo już zrobiono, żeby sytuację opanować. Intranety chowają się za solidnymi firewallami (tłumaczonymi u nas jako „ściany ognia”; w istocie termin ten pochodzi od stalowej kurtyny przeciwpożarowej w teatrze). Przysłużył się temu Dań Farmer, nasz silikonowy kolega, a przedtem funkcjonariusz Computer Emergency Response Team, komputerowego zespołu szybkiego reagowania, powołanego do ścigania krakerów. Pracując dla SGI, napisał program, który potrafił diagnozować zabezpieczenia dowolnego serwera w Internecie. Nazwał go Satan i udostępnił publicznie pod adresem satan@fish.com - taka sobie przewrotka, żeby pogmatwać chrześcijańską symbolikę. Oczywiście „Szatanem” posługiwać się mogli nie tylko administratorzy systemów sprawdzający ich szczelność, ale też krakerzy namierzający kolejne cele. Gdy Farmera zwolniono z SGI, media podniosły szum w obronie wolności słowa i kreowały wizję uciśnionego bohatera. A prawda była całkiem inna: wręczono mu wymówienie, kiedy zorientowano się, że wszyscy mają po dziurki w nosie tego bufona, aroganckiego byłego marinę z przesadną skłonnością do czerwonego wina, na stanowisku szefa zabezpieczeń sieciowych. Dużo później spotkałem jednego z wyznawców Farmera na przyjęciu wydanym z okazji NATO-wskiej konferencji w byłej szkole oficerów wojsk łączności w Zegrzu. Typowy amerykański haker - długie włosy, broda, nieprzytomne oczy za małymi okularkami - z rewerencją zidentyfikował mnie jako byłego profesora swojej uczelni. Wspólnota MIT niweluje podziały geograficzne oraz sojusznicze zobowiązania i mój rozmówca ujawnia, że jest podpułkownikiem wojsk lądowych. Podpułkownik delektuje się bigosem i napawa dźwiękami disco-polo. Teraz jest szefem red team, plutonu programistów, który zabezpiecza teleinformatyczne struktury wspomagania dowodzenia w Europie. Przed uczestnikami ogniska na poligonie nad Bugiem nie chełpi się zanadto swoją funkcją - do posiadania oddziałów hakerskich przyznali się oficjalnie tylko Izraelczycy. Ale jest oczywiste, że każda rozsądna armia już dawno je stworzyła. Wiadomo przy tym, iż oddziały wytrenowane w bronieniu własnych zasobów komputerowych można w każdej chwili rzucić do ofensywy. Jeśli krakerskie włamanie sparaliżuje sieci wojskowe, rządowe i bankowe, to dywanowe naloty lotnictwa bombowego nie będą już potrzebne. Kampanię wygrywa się w przedbiegach. „To jest łatwiejsze, niż sądzisz. Przyjedź do Hagi, pokażemy ci laboratorium. Żadnych security clearance. Nikt nie zadaje zbędnych pytań facetowi, który był MIT-faculty i miał okazję pracować z samym Farmerem”. Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że w systemach zabezpieczeń bywają luki, pozwalające czasami wedrzeć się boczną furtką do prestiżowych instytucji. Zwykle jednak nawet najgroźniejsi krakerzy nie docierają do naprawdę poufnych materiałów - te są pilnie strzeżone. Wdzierają się do komputera Pentagonu i dumni z siebie powiadamiają o swym wyczynie prasę, która załamuje ręce nad bezbronnością tego newralgicznego systemu. Nie wie, że jest to komputer „cieniowy” - atrapa prawdziwej konfiguracji z bezwartościowymi danymi, której jedynym zadaniem jest namierzanie krakerów. Pentagon przyjmuje falę krytyki bez komentarza - dementowanie zdekonspirowałoby pułapkę. Nawet jeśli komuś uda się wtargnąć głębiej, to wówczas dyskretnie, ale skutecznie interweniuje policja Internetu. Tak właśnie było w przypadku włamywacza, który przechwycił numery kilkudziesięciu kart kredytowych. Pierwszym klientem reflektującym na ich kupno okazał się agent FBI. Jeśli znany z konserwatyzmu sektor finansowy dopuszcza transakcje za pomocą kart, to znaczy, że są one w miarę bezpieczne. Przez cztery lata korzystania z elektronicznych banków i usług giełdowych nie miałem żadnych kłopotów i nie zetknąłem się z przekłamaniami czy nieścisłościami. Ani ja, ani żaden z moich znajomych. Ci, którzy obawiają się podania numeru karty kredytowej przy internetowych zakupach, bez wahania wręczają ją kelnerowi w restauracji. A przecież, znikając na kilka minut na zapleczu, może on skopiować numer i szybko go wykorzystać. Zresztą, dla spokoju przesadnie ostrożnych są: cyberpieniądze, podwójne systemy szyfrowania, pośrednie węzły kontrolne, identyfikacja odcisków palców, rysów twarzy, a nawet wzoru żyłek siatkówki oka. *** Większy problem stanowią ludzie podszywający się pod cudze adresy i wygłaszający nie zawsze parlamentarne poglądy. Albo ci, którzy zamieszczają w sieci kłamliwe wiadomości. Anonimowość w Internecie stwarza bowiem cieplarniane warunki do uprawiania konspiracji. A w dodatku, ze względu na zasadę wolności słowa, jedyną metodą przeciwdziałania jest równoważenie fałszu przez publikowanie uczciwych informacji. Brak odgórnej kontroli w Sieci i jej powszechna dostępność są przecież powodem do dumy, ustawicznie cytowanym przykładem klasycznej bezpośredniej demokracji. Wobec braku centralnego autorytetu decyduje zbiorowa mądrość użytkowników. Nie istnieje stanowisko naczelnego dyrektora Internetu - administrowanie ogranicza się do przyznawania adresów nowym komputerom. Kontestatorzy z lat sześćdziesiątych osiągnęli swój cel. Pojedynczy faceci ze swoimi pecetami-zabawkami zaczynają przejmować sfery zastrzeżone dotychczas dla elit władzy. W dyskusjach i grupowych głosowaniach ustalają własne zasady i prawa. Przywódcom coraz trudniej zatajać fakty, ukrywać odmienne interpretacje przeciwników. W sąsiadujących z sobą okienkach pojawiają się na ekranie opinie i Serbów, i Albańczyków na temat Kosowa. Sieć jest idealnym narzędziem wyrażania opinii publicznej. Poczta elektroniczna zasypuje listami amerykańskiego kongresmana natychmiast po jego kontrowersyjnym przemówieniu, a on odpowiada e-mailem. Osławiony raport Starra, 445-stronicowa mydlana opera o Billu i Monice, był dostępny w Internecie, zanim trafił do rządowej drukarni. Granice państwowe, podziały geograficzne i społeczne, strefy czasowe tracą na wyrazistości. Nawet w krajach o ustroju totalitarnym sieć skutecznie broni się przed zakusami cenzorów - korzystają z niej chińscy dysydenci i meksykańscy partyzanci. Czyżby ideał oddolnej demokracji nie był aż tak utopijny, jak sądziliśmy? Jeszcze nie pora, żeby o tym wyrokować. Rządowi krakerzy z Pekinu wdarli się przecież na witryny tajwańskiego Zgromadzenia Narodowego i zaatakowali serwery prodemokratycznych ugrupowań. „Miecz laserowy też jest obosieczny” - stwierdził kiedyś Isaac Asimow, znany autor książek fantastycznonaukowych. *** Jedynie inwestorzy z Sand Hill Road nie dawali się ponieść emocjom. Sand Hill Road w Pało Alto to nowa Wall Street; kilkukilometrowy odcinek między El Camino Real i autostradą numer 280 jest zabudowany rzędami biurowców zapełnionych inwestorami, adwokatami i łowcami głów. Inwestorzy, owszem, pompowali pieniądze w WWW, ale bez przesadnego entuzjazmu. Fajne pomysły, setki tysięcy zapaleńców, wspaniałe perspektywy. Z giełdowego punktu widzenia perspektywy są równie ważne jak konkretny produkt. Mało tego: te oczekiwania same w sobie są produktem, który można zyskownie sprzedać! My się jednak wstrzymamy. Rynek nie wypracował stabilnego modelu ekonomicznego, który wskazywałby wyraźnie, jak na Sieci robić pieniądze. Wyjątkiem był intranet, gdzie, w przeciwieństwie do Internetu, korzyści są mierzalne. W Silicon Graphics (szewc nie zawsze chodzi bez butów) wprowadzeniem intranetu zajmowało się pięć osób: dwu programistów, dwu plastyków projektujących układ stron i jeden specjalista od sieci. Trwało to trzy lata, kosztowało 1,3 miliona dolarów. Roczne oszczędności na pensjach zbędnego personelu administracyjnego, papierze i dystrybucji dokumentów wyniosły 24 miliony. Jednak na zwykłych stronach WWW do pasków z ogłoszeniami nikt nie przykładał większej uwagi (choć są nawet adresy, gdzie płaci się internautom za ich oglądanie), więc ten sposób promocji był mało skuteczny. Mimo że firmy zaangażowane w sam Internet chwalą się dochodami z reklam, ciągle jadą na pożyczonym kapitale i zbyt często zmieniają swój profil. To trochę jak z poszukiwaczami złota opisywanymi przez kuzyna Aleksandra. Gdy jeden z nich natrafi na ślad kruszcu, od razu zlatuje się tam cała gromada. Tak właśnie firmy rozwijające Web reagują na hasła „przeglądarki”, „Java”, a ostatnio „technologia push” (tj. ładowanie zawczasu zamówionych informacji do maszyny użytkownika). I - trzymając się porównania do kopaczy złota -tylko niewielki odsetek tych firm dochodzi do fortuny. W czasach gorączki złota prawdziwe pieniądze zgarnęli producenci dżinsów, łopat i alkoholu oraz przewoźnicy zwożący kopaczy do Klondike. Podobnie obławiają się internetowi dostawcy - zapotrzebowanie na serwery podwaja się z roku na rok, nastąpił skokowy wzrost w oprogramowaniu sieciowym. Z samego zaś Internetu dochodów na razie nie ma, gorzej - trzeba ciągle do niego dokładać. *** Na co zatem liczą analitycy z Pało Alto, obserwujący nas przez pryzmat pieniądza z okien na Sand Hill Road? Sieć to nie tylko handel i rozrywka. Gotowe do świadczenia usług przez Internet są urzędy, banki, księgarnie, biura podróży, biblioteki, nawet cmentarze (na stronach poświęconych zmarłym można złożyć wirtualny bukiecik kwiatów, usłyszeć nagrany uprzednio głos nieboszczyka, obejrzeć filmik z jego życia). Z nowinek obiecujących przyszłe zyski najbardziej ponętnie wyglądała praca na odległość. Miała się ona stać jednym z głównych zastosowań sieci komputerowych. Zalety są oczywiste: lepsze wykorzystanie czasu, likwidacja stanowisk roboczych, rozładowanie korków na autostradach. W Internecie działają wirtualne zespoły robocze, pracujące wspólnie nad tym samym tematem. Wiele systemów CAD (Computer Aided Design) przetwarza opis konstruowanego silnika czy budynku bezpośrednio na kod HTML, a połączona z komputerem kamera umożliwia telekonferencje poświęcone omawianiu projektów na żywo. Przesunięcie stref czasowych powoduje, że Internet nigdy nie śpi - praca rozpoczęta w Europie kontynuowana jest w Stanach, potem w Japonii i znów w Europie. Korzystają z tego nie tylko inżynierowie - zespoły Cinesite w Londynie i Los Angeles współpracowały za pośrednictwem Internetu nad filmem Kosiarz umysłów II. Jak jednak przy powszechności telepracy uporać się z przeciążeniem sieci, główną bolączką Internetu? Niestety, przepustowość linii wzrasta wolniej niż zapotrzebowanie na połączenia i skrót WWW tłumaczy się nieraz: World Wide Wait („ogólnoświatowe wyczekiwanie”). W czasie lądowania Pathfindera na Marsie NASA nadawała trójwymiarowe sprawozdanie, retransmitowane na gorąco w Internecie do 17 „zwierciadłowych” komputerów na całym świecie. Okazało się, że nie wystarczyło to do zaspokojenia ciekawości 30 milionów internautów, godzinami czekających na możliwość obejrzenia pejzażu Czerwonej Planety. Wkrótce powstała zatem koncepcja „drugiej Sieci”. Sieć ta w założeniach miała być szybka, bo oparta na światłowodach, superkomputerach i ulepszonym protokole transmisyjnym, ale dostępna tylko dla wybranych. Priorytet rezerwowano dla uniwersytetów i ośrodków badawczych. Internet nr 2 miał pozwolić na sprawniejszą selekcję zasobów informacyjnych dzięki metaprzeglądarkom wykorzystującym „inteligentnych agentów” i „soczewki informacyjne” do precyzyjnego skupiania się na wybranych słowach kluczowych. Pomysł niezły, tyle że rozmył się nieco podczas realizacji. *** Długo głowiono się, jak użyć Sieci, by ciągnąć z niej korzyści bardziej namacalne. I tu, niespodziewanie, dwa zastosowania - bankowość i handel elektroniczny, znajdujące się do niedawna w stadium niemowlęctwa, osiągają w błyskawicznym tempie wiek dojrzały. Projektujemy w ramach chałtury interfejs graficzny dla Bank of America. Z tego powodu zostajemy oficjalnymi testerami pilotowego systemu bankowego. Świetna zabawa. Można bezpośrednio robić przelewy, płatności i operacje giełdowe. Po paru miesiącach stwierdzam, że wszyscy znajomi tego używają. Po co jeździć do banku i wystawać w kolejkach? Prawdziwe ułatwienia same się promują. Lawina rusza, Sand Hill Road pieje z zachwytu. E-biznes nareszcie zaskoczył. Późną jesienią 1998 roku akcje przedsiębiorstw internetowych idą w górę o 200-300 procent. Giełdy stopniowo tracą swój koloryt i jedna po drugiej zamykają parkiety. Zamiast przez maklerów porozumiewających się magicznymi gestami rąk, inwestorzy dokonują transakcji przez Sieć, co dziesięciokrotnie obniża prowizje przy kupnie i sprzedaży. Jacy tam inwestorzy, po prostu normalni ludzie. W pracy każdy z nas ma na stałe otwarte zminiaturyzowane okienko podglądu nowojorskiej giełdy, gdzie prowadzony jest handel akcjami Silicon Graphics. Gwałtowne skoki w górę lub w dół były natychmiast komentowane zalewem e-maili. Nasi ludzie konsultują się między sobą: „Co robić? Sprzedawać? Kupować?”. Brak własnej witryny w Internecie zaczyna grozić rezygnacją z pokaźnej rzeszy klientów, którzy tą właśnie drogą podejmują decyzje o kupnie (przy okazji sprzedawca zbiera cenne informacje o nieświadomych tego reflektantach). Asortyment oferowanych w sieci towarów poszerza się z dnia na dzień. Rekordy bije wysyłkowa księgarnia amazon.com, oferująca z marszu miliony tytułów (w tym liczne pozycje z wyczerpanych nakładów), która w dwa lata zdobyła 11 milionów klientów. Dla ułatwienia decyzji udostępniono w sieci recenzje prasowe oraz e-mailowe opinie nadsyłane przez stałych czytelników. *** John, sąsiad z przeciwka, od którego pożyczam dmuchawę do sprzątania opadłych liści (wciąż nie chcę zapychać sobie garażu tego rodzaju gadżetami, które jednak czasem okazują się przydatne), ma narzeczoną. Bardzo obrotną. Wypatrzyła w sieci firmę kosmetyczną NuSkin, poszukującą dystrybutorów. Złożyła ofertę i otrzymała zestaw produktów, które zaczęła rozprowadzać wśród znajomych. Omijając długi łańcuch hurtowników i sklepikarzy, nie wydając ani grosza na reklamę, producent rozprowadzał kosmetyki, ponosząc znacznie niższe koszty i dzieląc się niebagatelnymi zyskami z gospodynią domową, która - ugotowawszy obiad - roznosiła kremy NuSkin sąsiadkom. Nasz główny projektant witryn internetowych rozglądał się za nowym samochodem i zdecydował się na eksperyment. Wszedł na witryny automobilklubu, lokalnej izby handlowej i stowarzyszenia konsumenckiego, gdzie znajdowały się tabele porównawcze typów i marek. Po wybraniu odpowiedniego modelu mógł się z nim bliżej zapoznać - przejrzeć kolory, zerknąć na rozplanowanie deski rozdzielczej - oraz sprawdzić, czy dysponują nim okoliczni dealerzy. Przy okazji porównał ceny i nie mógł się powstrzymać od złożenia paru ofert. Potem, już niemal mechanicznie, wybrał najlepszą z odpowiedzi nadesłanych e-mailem i podał numer swojej karty kredytowej. Samochód dostarczono mu do domu i przekazano żonie, zanim zdążył wrócić z pracy. Nawet on, fachowiec z branży, był oszołomiony tempem transakcji: „Stało się to jakby poza mną; siedziałem przy ekranie, klikałem na kolejne menu i nagle spadł mi z nieba samochód - dokładnie taki, o jakim marzyłem”. Od jakiegoś czasu po Dolinie Krzemowej ostentacyjnie jeździ podłączony do Internetu mercedes E420 z monitorami wmontowanymi w przednie siedzenia, na których to monitorach wyświetlane są między innymi mapy przebywanej trasy. A niedawno zastukał do moich drzwi akwizytor proponujący podłączenie do Internetu. Dziękuję, mam od lat. „Jasne. Każdy ma - odpowiedział domokrążca. - Ja mówię o założeniu Internetu w samochodzie”. *** Czy my w Polsce za tym wszystkim nadążamy? Przecież jeszcze dziesięć lat temu, gdy próbowałem z Warszawy przeczytać pocztę, która nadeszła podczas mojej nieobecności do MIT, czułem się jak prawdziwy konspirator. Oficjalnie nie zabraniano międzynarodowych połączeń komputerowych, bo władze chyba nie bardzo wiedziały, na czym to polega. Ponieważ przesyłane informacje nie dawały się podsłuchiwać ani cenzurować, nie należało się z internetowymi „dojściami” specjalnie afiszować. Ktoś ze znajomych miał dostęp do sieci europejskiej i obiecał mi pomóc. O świcie wyruszyłem z łącznikiem taksówką na peryferie miasta. Wysiedliśmy o parę ulic od celu i klucząc doszliśmy do jednorodzinnego domku. Umówiony dzwonek i oto znaleźliśmy się w piwnicy-laboratorium, wyposażonej w komputer osobisty i modem. Połączenie udawało się uzyskać z krajami, do których można było się dodzwonić przez centralę automatyczną. Natomiast ze Stanami łączność nawiązywało się tylko za pośrednictwem telefonistki. Daremnie próbowaliśmy ją przekonać, żeby łączyła od razu po usłyszeniu wysokiego tonu z bostońskiego serwera. „Jak mogę łączyć, skoro nikt się nie odzywa?” Żadne argumenty nie pomogły i wystraszone panienki z centrali telefonicznej wzniosły barierę nie do pokonania. Dziś jest inaczej. Dzięki poczcie elektronicznej i „światowej pajęczynie” dokonało się już połączenie obu naczyń. Poziomy zatem muszą się do siebie zbliżać. Sytuacja gospodarcza i historyczne zaszłości mogą ten proces opóźniać, ale nie zdołają go powstrzymać. Informacja, która z definicji jest dla informatyki głównym warunkiem rozwoju, płynie wartkim strumieniem w obu kierunkach. Polskie strony w Sieci (a jest ich już kilkadziesiąt tysięcy) nie ustępują innym, a wyróżniają się profesjonalizmem. Odnotował ten fakt nawet Umberto Eco (sam zapalony internauta) w wywiadzie dla „Wired”, sztandarowego pisma sieciowej podkultury. Rozpowszechnienie się Internetu wcale nie doprowadziło do amerykanizacji świata w takim stopniu, jak film, telewizja i .sieci sklepów z tanim jedzeniem. Odwrotnie - dowiodło, że inni też mają coś ciekawego do zaproponowania. *** Rankiem przed jedną z wypraw do Polski włączyłem swoją domową Indy, żeby odszukać na WWW krótkoterminową prognozę pogody i spakować odpowiednie ubrania. Z internetowych wydań krajowych gazet wydrukowałem do lektury w samolocie artykuły na temat targów, na które się właśnie wybierałem. Wiadomości pojawiały się szybko, bo używałem wersji beta najnowszego Navigatora. Dostałem tę wersję miesiąc wcześniej od dawnych kolegów z Netscape z prośbą o przetestowanie i zgłoszenie uwag, zanim przeglądarkę wypuszczą na rynek. Uwag znalazło się sporo i dopiero po intensywnej wymianie poczty elektronicznej program zaczął porządnie pracować. W samolocie przeglądam magazyn LOT-u. Jest reklama TP SA, a w niej ilustracja z podpisem: Pod numerem 912 zawsze można uzyskać potrzebne informacje. Na zdjęciu starsza pani obłożona książkami telefonicznymi różnych miast. Wertuje jedną z nich (zresztą mocno zużytą), podtrzymując ramieniem słuchawkę. Wiem, dokąd lecimy. Podróż trwała niespełna dobę; zdążyłem na otwarcie i z falą oficjalnych gości przemierzałem sektory Centrum Targowego Mokotów. Ówczesny premier interesował się informatyką, więc czoło pochodu posuwało się wystarczająco wolno, abym mógł bez pośpiechu zapoznać się z ekspozycją. Moją uwagę zwrócił ekran jednego z komputerów na stoisku zaprzyjaźnionej firmy ATM. Widniała na nim charakterystyczna czołówka z napisem „ Welcome to Netscape”. Kliknąłem myszką - działa! Był to jednocześnie empiryczny pomiar wielkości luki technologicznej między Doliną Krzemową a Polską. Od momentu uruchomienia tej samej wersji Navigatora na mojej maszynie do chwili, gdy się na nią natknąłem w Warszawie, upłynęło 16 dni. Niezwykle tajne Z Microsoftem mieliśmy od dawna na pieńku nie tylko z uwagi na pryncypia, ale też dlatego, że próbował wygryźć nas z naszej działki. Jeszcze dziesięć lat temu w grafice komputerowej nie istniały żadne standardy. Producenci zwalczali się nawzajem - każdy próbował forsować własne podejście, a Bóg, jak zwykle, był przeciw wszystkim. Co kwartał pojawiał się w tej wieży Babel nowy język. Programy pisało się w Córę, GKS, PHIGS, VDM, GL... Zmiana sprzętu lub systemu operacyjnego pociągała za sobą nie kończące się modyfikacje. Wydawało się, że przez dłuższy czas nie wypłaczemy się z tej gmatwaniny. Jak w znanym powiedzonku: „Standardy są przydatne, pod warunkiem że jest ich kilka do wyboru”. Pragmatyka przemysłu high-tech eliminowała jednego konkurenta po drugim; na placu pozostała tylko OpenGL. Spełniły się marzenia producentów i użytkowników - wszyscy mogą posługiwać się tym samym językiem. Jest on akceptowany przez wszystkie komputery i rozmaite systemy operacyjne, działa zdalnie przez Sieć. Co zadecydowało o powodzeniu OpenGL w sytuacji, gdy alternatywne rozwiązania forsowane były przez takich potentatów, jak IBM, Hewlett-Packard czy Digital? Przecież w końcu te firmy (oraz wiele innych) zostały zmuszone do złożenia broni i nabycia licencji na OpenGL. Odpowiedź jest prosta: za OpenGL stała Silicon Graphics, która w tym czasie uzyskała renomę niekwestionowanego lidera w grafice komputerowej, licencja zaś została - o czym pisałem wcześniej - „otwarta”. Otwartość nie znaczy, iż rozdaje się licencje na prawo i lewo. Duży musi płacić. Producenci komputerów, którzy -jak IBM czy Hewlett-Packard - włączyli OpenGL do swoich systemów, musieli wykupić od Silicon Graphics licencję za 25 tysięcy dolarów plus 5 dolarów za każdą sprzedaną kopię. Dostawali za to skompilowaną bibliotekę użytkową, czyli plik, który pod nazwą „opengl” lub „libgl” rezyduje w katalogach systemowych /usr/lib Uniksa i \winnt\system w NT. Licencja na kod źródłowy, tj. tekst składających się na bibliotekę programów, nominalnie kosztowała 100 tysięcy dolarów. Uniwersytety i instytucje badawcze mogły ją otrzymać za symboliczne 500 dolarów. Od firm tworzących oprogramowanie aplikacyjne oparte na OpenGL, na przykład gry komputerowe, aż po prywatnych hakerów, licencja nie jest wymagana - bibliotekę użytkową można skopiować za darmo. *** „Biblioteka graficzna” to zbiór funkcji dających programiście kontrolę nad specjalizowanymi chipami graficznymi. Oficjalna definicja brzmi: „interfejs programowania aplikacyjnego oferujący dwu- i trójwymiarowe funkcje graficzne na potrzeby renderingu”. Mówiąc bardziej zrozumiale, jest to zbiór procedur, które można wywołać z programu napisanego w dowolnym języku (C, C++, Fortran, ...), i uzyskać na ekranie obrazki bez konieczności pisania wszystkiego od początku. Nie trzeba ponownie wymyślać koła, bo koło jest już do dyspozycji. Rozkazy OpenGL pozwalają na specyfikację geometrycznych obiektów gotowych do wyświetlenia na ekranie, ich transformację, operowanie gamą kolorów i modelowanie oświetlenia. Są wśród nich także bardziej zaawansowane funkcje graficzne odpowiedzialne za pokrycie powierzchni, przezroczystość, efekty mgły itp. Ze względu na swobodę interpretacji kod źródłowy różnych OpenGL może być całkiem odmienny. Nikomu to jednak nie przeszkadza, liczą się przecież wyniki wizualne. Każda implementacja musi przejść przez zestawy szczegółowych testów porównujących zgodność obrazów generowanych przez wszystkie funkcje ze wzorcem. Dopiero pozytywny wynik owych conformance tests uprawnia do używania nazwy OpenGL, gwarantuje bowiem jednolitość zachowań programów użytkowych na rozmaitych platformach. Nad tym procesem i poprawnością rozwoju samego standardu czuwa ciało kolegialne - Architecture Review Board. W jego skład wchodzą wszyscy zainteresowani z SGI, Intelem, Microsoftem, Intergraphem i IBM-em na czele. Rada zbiera się raz na kwartał, aby przedyskutować propozycje zmian i zatwierdzić kolejne wydania biblioteki. Każdy producent sprzętu ma prawo napisać własną OpenGL, która najbardziej przystaje do jego hardware’u i umożliwia optymalne wykorzystanie danego systemu. Poza przykładową OpenGL z Silicon Graphics jest na rynku kilka innych wersji. Nasza OpenGL jest trudna do przeskoczenia, ponieważ od początku opracowywali ją Kurt Akeley, Tom Davis i Marc Segal, wtedy jeszcze studenci Uniwersytetu Stanforda. To właśnie oni, wraz z paroma kolegami, pod wodzą Jima Clarka, założyli Silicon Graphics. Akeley, obecny wiceprezes SGI, za swoje zasługi dla GL i OpenGL uhonorowany został najwyższym wyróżnieniem w dziedzinie grafiki komputerowej - przyznaną na Siggraphie ‘95 Computer Graphics Achievement Award. *** Wszystkie firmy wykorzystujące grafikę komputerową kupiły licencję na OpenGL. Wszystkie oprócz Microsoftu. Ta firma bowiem postanowiła opracować własny standard i dopilnować, by opanował on cały świat. Po kilku latach pracy produkt był gotów. Nazwano go Directs3D i na próbę zaczęto lansować jako narzędzie do projektowania gier komputerowych. Środowisko nie dało się jednak zwieść. Czołowy guru tej grupy, John Carmack, poważany jako twórca najpopularniejszej gry Quake, a przedtem równie znanej Doom i jeden z założycieli firmy idSoftware, opublikował w Internecie obszerny manifest porównujący OpenGL z Directs3D. Directs3D został potwornie schrzaniony - pisał Carmack. - Posługujący się nim programiści narażają się na przykrości i straty, bez jakichkolwiek widocznych korzyści. Nie przychodzi mi do głowy żaden segment rynku, który byłby odpowiedni dla DsD, bo wszystko, od Quake po Softimage, działa lepiej z OpenGL. Po tym e-mailu rozpętała się w Sieci burza, ale Microsoft zachowywał milczenie. Miesiąc później pojawił się u nas ich przedstawiciel, aby odebrać kopię OpenGL. Bili & Co. postanowili włączyć ten pakiet do swojego repertuaru. Nie zrezygnowali jednak z Directs3D, a nawet wzmogli wysiłki nad jego usprawnieniem. Dopiero w grudniu 1997 roku częściowo ulegli presji i obiecali poparcie dla projektu Fahrenheit, który zakładał jeszcze wyższy szczebel uniwersalizmu OpenGL. Projekt ten został oparty na OpenGL Optimizer - zbiorze narzędzi umożliwiających wstępną analizę wyświetlanej sceny. Możliwa dzięki temu stała się wczesna eliminacja niewidocznych płaszczyzn, dekompozycja obiektów i rozdział zadań między procesory (jeśli w komputerze jest ich więcej niż jeden), co znacznie przyspieszyło obróbkę złożonych obrazów. *** Pierwszą rzeczą, którą musieliśmy zrobić przed rozpoczęciem nowego projektu, był zakup licencji na NT. Nie ma sprawy - kupujemy, choć cena jest zaporowa: milion dolarów. Nie mogę się doczekać przyjścia pakietu z kodem źródłowym (pozwalającym zajrzeć do wnętrza programu). Dręczy mnie pytanie, do jakiego stopnia sławni microsoftowi hakerzy potrafili zoptymalizować nasze stare pomysły. Sprzedaliśmy licencję na OpenGL, więc stała się ona częścią systemu operacyjnego NT i mieli prawo wszystko pozmieniać. Kiedy dostaję dyskietkę, najpierw sprawdzam, co zmieniono, żeby dostosować bibliotekę do Windowsów. To musieli napisać sami, bo my używamy innego mechanizmu zarządzania okienkami. Elegancki kod, wspaniała profesjonalna robota. W samej bibliotece nie zmodyfikowali jednak niczego. Może nie mieli czasu, żeby wnikać w niuanse kodu. Na co zatem poszła niebagatelna kwota 2,5 miliarda dolarów, które Microsoft wydaje jakoby rocznie na prace badawczo-rozwojowe? Z rozrzewnieniem przeglądam nietknięte linie programu, które pisałem przed pięciu laty. Dostrzegam parę literówek w komentarzach, ale nie wolno mi ich poprawić. Każdy program ma generowaną automatycznie preambułę: „Jakiekolwiek zmiany w poniższym programie wymagają pisemnej akceptacji właściwego menedżera firmy Microsoft”. Zostawmy to, przecież nie będę występował do jakiegoś biurokraty w Redmond o zgodę na poprawianie własnych klawiaturowych przekłamań. Marketing znów nas ogranicza. Czujemy niechęć do tych przystojnych, gładko ogolonych facetów, którzy sprzedają nasze dokonania. Są przesadnie nadęci po spotkaniach z prezesami firm i głowami państw. Śpią w pięciogwiazdkowych hotelach. Latają w business class i nabijają sobie konta przelotów, dzięki czemu mogą zabrać całą rodzinę na wakacje za darmo. I oni właśnie mają czelność spychać nas do podziemia. Tak jest - zostaliśmy utajnieni. Nasze numery wewnętrzne usunięto z książki telefonicznej. Jesteśmy teraz enigmatyczną „Consumer Product Division”, która oficjalnie nie istnieje. To wszystko z obawy, iż przejście na NT może odstraszyć klientów od kupowania naszych maszyn. Silicon Graphics była przecież tradycyjnym bastionem Uniksa. A tu nagle przymierze z Windowsami. Racja była po ich stronie, o czym przekonałem się później w terenie. Wtedy jednak mocno nam to doskwierało. *** Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do SGI, firma urzędowała w trzech budynkach. Teraz jest ich dwadzieścia, ja zaś ciągle siedzę w budynku numer jeden. Ale obecnie jesteśmy zakonspirowani i mamy najsurowszą recepcjonistkę. Jej fotograficzna pamięć identyfikuje błyskawicznie twarze wszystkich uprawnionych do wejścia, łącznie z ich żonami i dziećmi. Gdy Silicon Graphics postanowiła utworzyć swój warszawski oddział, jego dyrektorem został dotychczasowy szef dystrybucji silikonów w ATM-ie. Znałem Pawła od lat, bywał w centrali i wiedział, gdzie urzęduję. Gdy przyjechał na doroczny zjazd naszych regionalnych przedstawicieli, zrezygnował z lunchu, żeby mnie odwiedzić. Udało mu się wejść, ponieważ w recepcji akurat dyżurowała dziewczyna zastępująca naszą cerberkę, która także udała się na lunch. Szedł pewnym krokiem, znał drogę i nie wiedział, że musi się opowiadać, więc panienka nie miała odwagi go zatrzymać. Dotarł do mojego gabinetu i tam zamarł z otwartymi ustami. Zostałem oderwany od jakiegoś skomplikowanego algorytmu i nie od razu zorientowałem się, co go tak poruszyło. Ależ oczywiście - na ekranach paru moich komputerów widniało złowrogie logo microsoftowskiego „Imperium Zła”. Zacząłem Pawła przekonywać, że piszę tylko sterownik umożliwiający przejście z jednego systemu operacyjnego na inny. Tak właśnie było, tylko że nie był to sterownik dla Uniksa, ale dla Windows. Tego typu wpadka nie powinna była się zdarzyć, albowiem zostaliśmy zaopatrzeni w szyte na miarę pokrowce do zakrywania komputerów i monitorów. Używano ich podczas okolicznościowych wizyt w naszym budynku. „NT = Niezwykle Tajne”, tak zatytułował swój artykuł dziennikarz „Gazety Wyborczej”, kiedy po latach rozmawiał ze mną na ten temat. Mimo takich środków ostrożności informacja po pewnym czasie wyciekła do mediów. Chyba znów inspirował to marketing, zawczasu wbudowując tajemniczość w dramaturgię przyszłej kampanii reklamowej. I dobrze się stało. Atmosfera zrobiła się lżejsza. W zasadzie wybór systemu operacyjnego nie powinien być dla nas równorzędny z wyznaniem wiary. Naszym zadaniem jest robienie perfekcyjnej grafiki - reszta to dodatek. Jeśli użytkownicy życzą sobie, aby ich stacja graficzna miała purpurową klawiaturę i zielony monitor, to, proszę bardzo, jesteśmy gotowi je dostarczyć. Na NT nie mogliśmy się zdecydować, bo przez lata ten system operacyjny był za słaby, żeby sprostać wymaganiom grafiki. Ale już dorósł. *** Nasz projekt otrzymał kryptonim Borg (nie chodziło o uhonorowanie znanego tenisisty, lecz o skrót od „cyborg"). Na inauguracyjnym zebraniu grupy pojawił się Ed McCracken. „Ta maszyna jest kluczowa dla dalszego rozwoju SGI. Musicie ją zrobić szybko i dobrze. Macie prawo obwiniać mnie za zbyt późne podjęcie decyzji o przejściu na NT, trzeba to było zrobić przy okazji O2. Przyznaję się do winy, ale przeszłości nie da się zmienić. Trzeba się skupić na przyszłości". W ocenach tej przyszłości McCracken jest brutalnie szczery, ale precyzyjny. „Plan numer jeden. Borg jest zrealizowany w terminie i okazuje się dobrym komputerem. Wariant A planu l: sprzedajemy go umiejętnie i firma zachowuje swoją pozycję lidera. Wariant B planu 1: sprzedajemy go ze stratą, aby utrzymać się na rynku, uszczuplając nasze zapasy kapitałowe. Plan numer dwa. Borg nie spełnia oczekiwań klientów. Nie ma o czym mówić. Plan numer trzy. Inni nas wyprzedzają. Też nie ma o czym mówić. Sami rozumiecie, czym to grozi. Zysk firmy spada do 15 procent, co nie wystarcza na prowadzenie intensywnych prac rozwojowych. Pamiętajcie, że nasza marża wynosi 52 procent, podczas gdy w SUN-ie 42 procent, a w Compaqu jedynie 25 procent. Ale Compaq nie finansuje w zasadzie żadnych badań, tłucze masówkę. Gdy spadną dochody, nie będzie nas stać na wyprzedzanie innych. Zostaniemy zepchnięci na obszary superkomputerów i przeżyjemy (jeśli nam się uda) tylko dzięki Crayowi. Reasumując: rozwój wydarzeń według planów l B, 2 i 3 spowoduje, że tracimy rynek małych stacji graficznych. Nie ma wyboru - tym razem musicie naprawdę dokonać cudu. Potraktujcie to poważnie. Chciałbym, aby wszyscy menedżerowie waszej grupy podpisali oświadczenie, że zrezygnują ze stanowisk, jeśli Borg nie zdąży na Siggraph "98". Microsoft też docenił wagę Borga, kierując do współpracy z nami specjalną grupę bojową. Znam ich prawie wszystkich z Siggraphów, ale przelotnie, ponieważ zachowywałem dystans. Niepotrzebnie. Z bliska ci „rycerze ciemności" okazują się normalnymi hakerami. Są prawie tacy jak my - bez tatuaży „Imperium Zła" na przedramioniach, czarnych podniebień; ani śladu microsoftowej buty. Spotkania z nimi nie wywołują konfliktów, rozumiemy się doskonale. Wszyscy byli członkami zespołu pracującego nad projektem Talisman. Ciągle nim żyją i opowiadają o tym bez przerwy. Chodziło o podział obrazu na elementy składowe, które są niezależnie zapamiętywane. Jeśli sytuacja wymaga wyświetlenia domu, drzewa i samochodu, każdy z tych obiektów jest przechowywany i generowany osobno. Znakomity koncept. Zwłaszcza w sytuacjach, gdy w scenie zmienia się jedynie jakiś detal. Symulacja lotu, na przykład. W tle nie ma żadnych modyfikacji, tylko samolot się przed nim przesuwa. Albo telekonferencje: głowa i tło są takie same, ruszają się tylko usta. Gdyby uznać te usta za niezależny obiekt, można pominąć ładowanie bufora ramki dla całej reszty. Kolosalne oszczędności na ograniczonej przepustowości sieci. A jakie z tego mogą być korzyści dla Internetu! Nie trzeba przeładowywać całej witryny z dziesiątkami danych, jeśli zmienia się tylko jedna liczba w obserwowanej transakcji giełdowej. No i co, i co? Czemu się to nie udało? „Prezentowaliśmy koncepcję Talismana na Siggraphie w Nowym Orleanie - tłumaczą microsoftowcy. - Było spore zainteresowanie. Parę firm, z naszą pomocą, próbowało to zrealizować. I wszystkie padły". Dlaczego? Dlatego, że istnieje problem ze zgrywaniem poszczególnych elementów w końcowy obraz. Każdy element jest zapamiętywany niezależnie i po drodze gubi się informacja o ich zależnościach w przestrzeni. Bo przecież dom może być za lub przed drzewem, a samochód może parkować między nimi. „Naprawdę? Zrezygnowaliście z tak błahego powodu? My tego rodzaju algorytmy trójwymiarowego rozmieszczania obiektów mamy w małym palcu. Byłem wtedy w Nowym Orleanie, szkoda że wasz wykład wypadł w tym samym czasie co wycieczka na bagna w delcie Missisipi. Żałuję, że nie miałem okazji posłuchać, ale może to odrobię”. *** Zgłaszam się do wiceprezesa SGI do spraw badań i rozwoju. Waga tematu chyba do niego nie dociera. „Nie ekscytuj się takimi fanaberiami. Mieli pomysł, który się nie sprawdził. Jakby naprawdę byli dobrzy, to by im się udało. Daj sobie spokój. Skoncentruj się na własnych zadaniach”. Nie mogę, sprawa jest zbyt poważna. Microsoftowcy spotykają się z nami codziennie i przekazują techniczne detale Talismana. Wykonali niezły kawał roboty; szkoda, żeby poszła na marne. A my przypadkowo dysponujemy tym, czego im brakuje do ukończenia projektu. Po paru wspólnych zebraniach sytuacja staje się jeszcze jaśniejsza. Ten pomysł potrafimy razem urzeczywistnić. Pukamy do naszych szefów, ale Microsoft i SGI nie są zainteresowane. Jedynym wyjściem jest założenie firmy i wzięcie wszystkiego na swoje barki. Na zebraniu jest nas trzech z SGI i trzech z Microsoftu. Głosujemy. Pięciu za, jeden się wstrzymuje. Zakładamy firmę; idziemy na całość. Żal opuszczać miejsce, w którym przepracowało się tyle lat. Z drugiej zaś strony utworzenie własnej firmy jest uważane za najwyższe osiągnięcie w Dolinie Krzemowej i mamy teraz świetną okazję, żeby spróbować szczęścia. Najskuteczniejszy przepis na pieczeń nadziewaną milionami to kolejno: dyplom inżynierski szanowanej uczelni, staż w dużej korporacji dający doświadczenie, szkoła biznesu dla zdobycia MBA (Master of Business Accounting) i własna firma, w której to wszystko można wreszcie wymienić na konkrety. Wtedy przechodzi się na emeryturę w wieku lat 35 (lub 37 w wypadku bardziej opieszałych). Z tej najprostszej ścieżki z powodzeniem korzystają Amerykanie; cudzoziemcy mają opóźniony start, ale też czasem im się udaje. Nasza trójka składa w kadrach miesięczne wypowiedzenia. Po godzinie wkracza na scenę wysłanniczka tego działu. „Czy masz jakieś problemy z pracą? Jeśli coś jest nie tak, naprawimy, pomożemy”. Ależ nie, zamierzamy po prostu stanąć na własnych nogach. „Tak to jest z wami inżynierami - na pierwszą pogłoskę o kłopotach pakujecie tobołek i zmywacie się z okrętu”. Jaka pogłoska? Nic do nas nie dotarło. Czyżby przemówienie McCrackena uznano za zapowiedź nadchodzącego kryzysu, a nie za zwykłą mobilizację zespołu stojącego przed kolejnym zadaniem? Kadrowa nabiera wody w usta. „Chcecie odejść, wasza wola; podpiszcie tylko papiery i jesteście za drzwiami”. Wszyscy w chwili zatrudnienia podpisaliśmy oświadczenie o zachowaniu tajemnicy służbowej. Jest w nim też klauzula o zakazie późniejszej współpracy z konkurencją. Nie mamy zamiaru rywalizować ani podkradać technologii. Ciągle jesteśmy akcjonariuszami SGI i zależy nam na prosperity firmy. *** To zamyka dyskusję, bo personalna także ma akcje. Każdy pracownik SGI dostaje w chwili zatrudnienia pakiet „opcji” zależny od obejmowanego stanowiska - sto, tysiąc albo i więcej. Po rynkowej cenie w momencie angażu, ale nie do wykupienia natychmiast. Prawa do dysponowania jedną czwartą pakietu nabywa się po przepracowaniu roku. Potem co miesiąc stajesz się posiadaczem jednej czterdziestej ósmej, a po czterech latach - całego pakietu. Zręczna polityka, powodująca, że każdy, choćby miał minimalne udziały, czuje się współwłaścicielem przedsiębiorstwa. Nie wypada czytać w pracy gazety z notowaniami giełdowymi, bo nawet recepcjonistka może nam zwrócić uwagę: „Kolego, nie obijaj się, psujesz nam interes”. I ma rację. Jeśli firma żwawo idzie do przodu, to może się okazać, że - po czterech latach dyżurowania przy wejściu - recepcjonistka jest osobą zamożną. Taka dystrybucja zysków jest ze społecznego punktu widzenia bardziej sprawiedliwa niż dokonana przez rewolucję przemysłową XIX wieku, która napełniła kieszenie rodzin nielicznych potentatów. Jeżeli natomiast obecna wartość akcji jest niższa niż była w dniu zatrudnienia, warto zrezygnować z opcji i szukać następnego przedsiębiorstwa, szykującego się do wysokich lotów nad Doliną. W przypadku SGI takie działanie nie miałoby oczywiście sensu. Gdy ja rozpoczynałem pracę, akcje firmy notowano na giełdzie po cztery i jedną ósmą dolara, teraz są po czterdzieści pięć. Cztery lata karencji dawno mi minęły, więc mógłbym, jeśli zechcę, wykupić i tego samego dnia sprzedać cały pakiet. Z tym jednak trzeba uważać, bo zysk z takiej transakcji jest uznawany za zwykły dochód. Lepiej więc rozłożyć całą operację na raty, aby nie przekroczyć maksymalnego progu podatkowego i nie być zmuszonym do oddania połowy zarobków nienasyconemu Wujowi Samowi. Ale to jeszcze nie wszystkie korzyści. Jest ponadto stockplan. Niezależnie od opcji możesz przeznaczyć 11 procent kwartalnej pensji na wykupienie akcji po najniższej cenie z poprzedzających dwóch lat minus 15 procent. Opłaca się to nawet wtedy, gdy firma właśnie dołuje i notowania są niższe niż w poprzednich ośmiu kwartałach. Przy natychmiastowej transakcji i tak zarabia się 15 procent. Ten system jest tylko z pozoru skomplikowany. Kiedy się weń świadomie włączamy, staje się, o dziwo, krystalicznie przejrzysty. *** Jesteśmy na swoim. Dziwne uczucie. Dopuszczałem wprawdzie możliwość zmiany pracy. Gdy dzwonili „łowcy głów”, a był taki czas, że dzwonili codziennie, nie odkładałem słuchawki. Dobrze mieć rozeznanie na wszelki wypadek. Ale nigdy nie traktowałem poważnie oferty porzucenia SGI. Nie mamy lokalu, więc zbieramy się ze swoimi laptopami w Cafe Verona, kawiarni w Palo Alto, w której bywaliśmy często po pracy. Słyszeliśmy już, jak zakłada się start-up. Na początek trzeba zdobyć pieniądze. To powinno być łatwe. W Internecie krążył od lat do znudzenia cytowany pastisz algorytmu na zbicie fortuny w Dolinie Krzemowej: 1. Przyjedź do Doliny; wybierz jakieś drzewo. 2. Jeśli nim mocno potrząśniesz, spadnie z niego inwestor. 3. Zanim dojdzie do siebie, podrzuć mu parę haseł: „Internet. Grafika. Bankowość i handel elektroniczny. Sieci komputerowe”. 4. Inwestor wręczy ci parę milionów dolarów. 5. Po półtora roku wejdziesz ze swoją firmą na giełdę. 6. Sprzedaj swoje udziały w firmie. Powtórz algorytm od kroku numer 1. Wynikałoby z tego, że po wdrapaniu się na czubek zawodowej piramidy wystarczy zasygnalizować energetyczną gotowość, otworzyć nad głową parasol, a piorun sam uderzy. To nie może być aż tak proste. Trzeba zasięgnąć opinii specjalistów. Zwróciłem się o poradę do mieszkającego po sąsiedzku Daniela z firmy inwestorskiej na Sand Hill Road. Inwestorzy nie siedzą z założonymi rękami, czekając na klientów. Biegają po Dolinie, organizują seminaria na temat nowych technologii, patrolują bary, wsłuchując się w prowadzone przez inżynierów dyskusje. Czasem je przerywają z błyskiem w oczach: „Toż to rewelacja, macie rynkowy przebój. Ile pieniędzy trzeba, żeby interes rozkręcić? Pięć, dziesięć milionów?”. W 1997 roku zainwestowali w ten sposób 11 miliardów dolarów, równowartość budżetu niewielkiego państwa. Daniel chyba również czyhał na taką okazję. Ilekroć podczas weekendu widział mnie na patio, pojawiał się natychmiast z dwiema puszkami piwa. „Cześć, co słychać? Uporałeś się z zeschłymi liśćmi? Kiedy będziesz malować garaż?” Czwarte pytanie było nie mniej standardowe: „Dopracowaliście się już sensownego pomysłu na to, jak na Internecie zrobić interes?”. Zbywałem go ogólnikami. Teraz jednak mamy konkret: zakładamy firmę i potrzebujemy kapitału. „Wspaniale. Mogę was pilotować bez opłat - dacie mi procent, jeśli się powiedzie. Tylko, błagam, trzymajcie się mnie do końca. Trzeba rozpocząć od solidnego biznesplanu. Nie zawracajcie sobie głowy detalami, ja wszystko załatwię”. Od poniedziałku zaczęliśmy się spotykać w jego biurze. Daniel robił nam wykłady z cyklu „Zakładanie własnego biznesu - wstęp dla przygłupów”. Są cztery kryteria, które należy spełniać, żeby wszystko się powiodło. „Pierwsze: solidny pomysł i rozsądny harmonogram jego realizacji - to macie. Drugie: najlepszy, w pełni zaangażowany zespół ludzi - siedzicie właśnie przede mną. Trzecie: finansowanie - z tym dam sobie radę sam. Czwarte: odpowiednia infrastruktura, czyli tanie miejsce do pracy i konieczny sprzęt - tu coś wymyślimy”. Wygląda na to, że podstawowe kryteria są spełnione. Teraz przechodzimy do szczegółowego algorytmu. „Zacznij od określenia potrzeb rynku. Sprawdź, czy te potrzeby zaspokoi twój produkt, a jeśli tak, to dlaczego klienci go kupią. Rozpoznaj konkurencję. Jeżeli nie istnieje, będziesz musiał - za pomocą swojej innowacyjnej technologii - wykreować nowy rynek. Co oznacza ryzyko do kwadratu. Gdy konkurencja już istnieje, określ: wielkość rynku (powyżej miliarda dolarów?), jego stopę wzrostu (więcej niż 30 procent rocznie?) oraz przewidywaną marżę (czy przekracza 50 procent?). Jedynie „tak, tak, tak” w odpowiedzi na te trzy pytania uprawnia cię do traktowania przyszłego interesu poważnie. Musisz przyjrzeć się swojej koncepcji jeszcze raz i zastanowić, czy na pewno zdołasz zaspokoić oczekiwania potencjalnych odbiorców; na trzeźwo ocenić, jaka jest twoja przewaga nad konkurencją. Nie stawaj do wyścigu na kulawym koniu! Jeżeli twój produkt nie trafia w rzeczywiste potrzeby klientów, porzuć go, nawet jeśli jest rezultatem twojej pracy doktorskiej. I pamiętaj, że musisz być dostatecznie elastyczny, aby zrewidować swoją strategię, kiedy sytuacja się zmieni. Skoro jednak uznałeś, że dasz sobie radę, to nie oglądaj się za siebie. Masz szansę wygrać, więc skoncentruj wszystkie dostępne siły i środki, żeby tego dokonać. Parafrazując prezydenta J. F. Kennedy’ego: »Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie. Zrób coś dla siebie sam«„. *** Przygotowanie wstępnej prezentacji nie było trudne; uporaliśmy się z tym w parę dni. Analiza rynku komputerów graficznych, omówienie koncepcji Talismana, wyjaśnienie, dlaczego próby jej realizacji się nie powiodły, szczegóły proponowanego przez nas rozwiązania. W sumie 30 slajdów przygotowanych w PowerPoincie do wyświetlania z laptopa. W następnym tygodniu Daniel już nagrał jakieś spotkania z przedstawicielami venture capital, prywatnych inwestorów i reprezentantów zbiorowych funduszy inwestycyjnych. Nasz pokaz zajmuje godzinę, potem odpowiadamy na pytania. Niemal identycznie wyglądające grupy dżentelmenów w doskonale skrojonych ubraniach są zainteresowane nie tylko finansowymi aspektami projektu. Wykazują całkiem niezłą znajomość techniki. Jeśli pokaz przemówił im do wyobraźni, będą rozpoznawać teren. Podzwonią po specjalistach, żeby sprawdzić merytoryczne walory propozycji. Poproszą konsultantów od marketingu o zbadanie chłonności rynku na ten produkt. Przepytają naszych byłych kolegów, by się upewnić, że nie mają do czynienia z opętanymi ideefixe maniakami lub oderwanymi od realiów fantastami. Jeśli to prześwietlenie wypadnie pomyślnie, zostaniemy zaproszeni na kolejne zebranie. Tym razem będziemy dyskutować o konkretnych detalach technicznych, terminach i pieniądzach. „Wstępnie zrobiliście dobre wrażenie - zagrzewa nas Daniel. - Teraz trzeba dać im czas do namysłu. Dopiero gdy nie oddzwonią po tygodniu, możecie domniemywać, że nie są zainteresowani. Spokojnie, panowie, nie należy się niecierpliwić”. Decyduje liczba fikołków Rozmowy z inwestorami nabierają rozpędu. W drugiej turze dostajemy niezły wycisk. Pytania są agresywne i bezpardonowe. Nikt już się nie bawi w kurtuazję. Główny projektant Talismana i ja odpieramy zarzuty od strony technicznej. Finansowego odcinka frontu broni Daniel, często wdając się w gorącą polemikę. Licho wie z jakim skutkiem, bo nie sposób wychwycić wszystkich drobnych wahań i niuansów pertraktacji. I znów trzeba czekać. Dwa, może trzy tygodnie. „Pozwólcie im to przetrawić. Jest znakomicie - dodaje nam otuchy Daniel. - To jeden z najpoważniejszych projektów, jakie pilotowałem. Nic się nie przejmujcie. Oni zdają sobie sprawę z tego, ile mogą na was zarobić. Tu chodzi o miliony dolarów, mają więc obowiązek przyprzeć was do muru”. Dobra, dobra. Przepuścili nas przez wyżymaczkę. Mieli do tego prawo, przecież nadstawiliśmy się sami. Koszula lepi mi się od potu, wychodzę na dwór. Na tyłach budynku, w którym pracuje Daniel, rozciąga się skwer ze sztucznymi pagórkami i wodospadem, otoczony szeregiem czerwonych cedrów i modrzewi. W jeziorku karpie, ziemia posypana korą przeciwdziałającą rozplenianiu się chwastów. Idę przed siebie po ceglanej dróżce prowadzącej na sąsiedni kampus. Wygląda na starszy - architektura lat siedemdziesiątych. I nagle uświadamiam sobie, że to Xerox PARC na Coyote Hill Road! Nie sądziłem, że jest tak blisko. A bywałem tu często na prelekcjach! *** Firma Xerox zrobiła nieprawdopodobne pieniądze na kserokopiarkach (najlepszy dowód - nazwa firmy stała się potoczną nazwą produktu, jak traktor lub elektroluks) i postanowiła odwdzięczyć się ludzkości przez ufundowanie ośrodka badawczego. Zaproszono najlepszych naukowców, w tym grupę Engelbarta z sąsiedniego Stanford Research Institute, dano im pieniądze i pozwolono robić, co chcą. Znam te dokonania. Prezentowałem je doktorantom w MIT Pało Alto Research Center - Xerox PARC! Wszystko, co stamtąd przychodziło, trafiało w dziesiątkę. Na seminarium „Graficzny interfejs użytkownika” PARC-owska metafora biurka z lat siedemdziesiątych uzyskała wśród moich studentów najwyższe notowania. Nic dziwnego, że przechwyciła ją Apple, a później w milionach egzemplarzy zreprodukował Microsoft. Jedno seminarium z cyklu „Graficzne urządzenia wejścia/wyjścia” poświęciłem na omówienie innej innowacji PARC-u - kawałka drewna, a potem plastyku, który pozwalał na przesuwanie kursora na ekranie ruchami ręki. „Znakomite odwrócenie koncepcji track-ball- tłumaczyłem studentom. - Kulka reagująca na zmiany położenia znajduje się pod spodem przesuwalnego modułu, który pasuje do kształtu dłoni. Nazywa się to »indykator pozycji x-y dla systemów wyświetlających«, ale znany jest również jako »myszka«, ze względu na ogoniasty kabel łączący ją z komputerem”. Doktorantów ujęła prostota nowego urządzenia. A po kilku latach myszką zaczęły posługiwać się nawet dzieci w szkołach podstawowych. Ale Xerox PARC nie był firmą nastawioną na zyski; z założenia miał stanowić doświadczalny poligon rozwoju informatycznej cywilizacji. Odległa o szerokość kontynentu, zbierająca się co pewien czas na Wschodnim Wybrzeżu rada nadzorcza Xeroxa nie potrafiła w pełni docenić użyteczności dokonywanych tutaj rozwiązań. Zaprojektowany w 1980 roku komputer Alto - wyposażony w mysz, interfejs graficzny i stację dysków - był podłączony do sieci. Pracownicy zrobili go na własny użytek i nawet nie starali się sprzedawać. Gdyby Doug Engelbart i jego podwładni zdołali przewidzieć, jak ważne staną się ich eksperymenty, nie rozdawaliby wyników swej pracy na prawo i lewo. Korporacja PARC byłaby dziś wielokrotnie silniejsza od Microsoftu. Na szczęście naukowcy z tej grupy potrafili w porę odejść i stanąć na własnych nogach. Tak, jak postąpili w 1982 roku założyciele Adobe Systems. Mieli w kieszeni oprogramowanie, za pomocą którego można było bez trudu drukować na papierze najbardziej skomplikowane strony z ekranu. PostScript stał się powszechnym standardem, a późniejszy przebój, PhotoShop, zapewnił firmie dostatnią egzystencję. Engelbart nie został milionerem jak wielu z tych, którzy przez ostatnie trzydzieści lat realizowali jego koncepcje. On pierwszy widział w komputerach narzędzie komunikacji, a nie tylko gigantyczny kalkulator. Zaproponował telekonferencje i hipertekst. W każdych czasach wśród zabieganych tłumów trafiają się prorocy zapatrzeni w dalekie horyzonty. Engelbart pracuje obecnie dla Logitechu we Fremont, w pokoju z mało inspirującym widokiem na sektory zatoki osuszane w celu pozyskania soli. Nie jest wcale rozgoryczony. Ponadto prowadzi swój Bootstrap Institute. Zatrudnione są tam cztery osoby, a dwie z nich - on sam i jego córka Christina - nie pobierają pensji. Gdyby Engelbart zastrzegł sobie prawa autorskie i brał po cencie od każdej sprzedanej myszki, byłby już miliarderem. No cóż, i tak bywa. Kuzyn Aleksander w swoich reportażach użalał się nad odkrywcami żył złota, którzy nie potrafili lub nie chcieli przetworzyć swoich dokonań w konta bankowe z wieloma zerami oprócz niezerowej pierwszej cyfry. Nie byli nawet rozczarowani faktem, że główną nagrodę zgarniali podążający ich śladem cwaniacy. *** Dopóki inwestorzy nie podejmą decyzji, nie mamy nic do roboty. Jest czas na refleksje. Spędziłem w Silicon Graphics osiem lat. Gdy zaczynałem, znałem wszystkie twarze i pamiętałem większość imion. Ostatnio, kiedy chodziłem po kampusie SGI, zdarzało mi się nie spotkać nikogo ze znajomych. Teraz to potężna firma - 11 tysięcy pracowników. Co gorsza, w tłumie krzątającym się między budynkami byłem najstarszy nie tylko stażem, ale także wiekiem. Mają słuszność ci, którym taki stan rzeczy kojarzy się ze średniowieczem, kiedy ludzi powyżej czterdziestki po prostu nie było. Doznałem podobnego wrażenia, gdy w czasie wiosennej przerwy moi studenci z Uniwersytetu Bostońskiego zabrali mnie na Florydę. Kilometry plaży w Daytona Beach i nikogo powyżej 23 lat. Wszyscy przyglądali mi się z ciekawością: co ten wapniak tu robi? A przecież było to piętnaście lat temu. I wtedy mogłem natychmiast poprawić sobie humor. Na niedalekiej plaży w Miami - wśród samych emerytów - byłem zdecydowanie najmłodszy. W Dolinie nie ma takiej opcji; starszeństwo nie nobilituje, znaczy jedynie, że ci się nie powiodło. Nasza polityka zatrudniania młodzieży po studiach daje wyraźne efekty. A te pistolety nie mają szacunku dla autorytetów i historycznego dorobku. Podobnie jak wielu moich rówieśników, występuję w klasycznej roli Clinta Eastwooda, rewolwerowca zmęczonego potyczkami, któremu nie dają spokojnie wysączyć drinka przy barze. Żółtodzioby wciąż prowokują do walki, wyzywają nas na pojedynek na każdym zebraniu, starając się forsować swoje koncepcje. Chcą za wszelką cenę wykazać, że wiedzą lepiej i myślą szybciej. Doświadczenie wyniesione z poprzednich projektów pomaga mi wychodzić z tych zmagań zwycięsko. Jak długo jednak można stać na palcach? Pora przejść na pozycje bardziej odpowiadające mojemu wiekowi. Lata na uczelni i w wychodzącym dopiero z powijaków przemyśle spowodowały, że nie zauważyłem upływu czasu. Robiłem to samo, zachowywałem się i ubierałem tak samo jak wszyscy wokół mnie. A oni byli ciągle w tym samym przedziale wiekowym. Starszych zastępowały niepostrzeżenie młodsze generacje. Dosyć podszywania się pod Doriana Graya, pora zerknąć do lustra. A w nim WYSIWYG (what you see is what you get - „otrzymujesz to, co widzisz” - w slangu informatycznym oznacza identyczny obraz na monitorze i drukarce). Bez wątpienia próba założenia własnej firmy jest właściwym posunięciem na obecnym etapie. W tym trudnym okresie wahań i namysłów miałem kilka telefonów od Susan z prośbą o radę. Była niemal zdecydowana wracać do Hamtramck. „Walter całkiem się wyłączył. Po prostu nie jestem mu potrzebna. A ja go potrzebuję, żeby żyć”. Oto jedna z małych tragedii naszej przepracowanej doliny. *** Daniel zwołuje zebranie. Jest wyraźnie podekscytowany. Mamy dwie oferty, obie znakomite. Inwestorzy gotowi są wyłożyć pieniądze wystarczające na doprowadzenie projektu do stadium prototypu. Trzeba z nimi pogadać i zdecydować, kogo preferujemy. Spotkania odbywamy w II Fornaio. Ta włoska restauracja w Pało Alto słynie z najlepszego prosciutto i jest ulubioną meliną inwestorów. Szkło i marmury nastrajają poważnie, ale pozostawiają dość luzu, żeby swobodnie porozmawiać. Obie grupy kapitałowe proponują podobne warunki płatnicze i prawne, wyglądają równie solidnie. Trudny wybór. Zdają sobie sprawę z naszego wahania i sięgają po argumenty pozamerytoryczne. Zapraszają nas do siebie na weekendy, „żeby się lepiej poznać”. Bankowcy venture capital nie pożyczają pieniędzy na procent, tylko w zamian za udziały w finansowanych przedsięwzięciach. Założyciele i pierwsi pracownicy przedsiębiorstwa mają możność kupować akcje po, na przykład, 10 centów za sztukę (pakiety opcji prezesa i recepcjonistki różnią się oczywiście o parę rzędów wielkości, ale w sprzyjających układach i ona może dołączyć do klubu milionerów). Venture capital dostaje akcje już za dolara i też nie narzeka. Fenture znaczy „ryzyko”, „los szczęścia”, blisko do adventure („przygoda”) - wszystko w dawnym duchu kopaczy opisywanych przez kuzyna Aleksandra. Jeśli firmie dopisze szczęście, wejdzie ona na giełdę z ceną mniej więcej 10 dolarów za akcję. I może być różnie - w 70 procentach przypadków ta wartość pierwszego dnia spada, choć prawie nigdy do poziomu owego zainwestowanego dolara. Nie ma się czym martwić, skoro z 5 milionów dla Netscape w krótkim czasie zrobiło się 765 milionów, siedemdziesiąt trzy razy pomnożony został kapitał włożony w Excite, a fundusze, którymi wspomogliśmy amazon.com, przyniosły czterdziestoczterokrotny zysk. W 1995 roku finansiści z Sequoia Capital za milion dolarów wykupili 25 procent niepozornego przedsięwzięcia założonego przez dwóch studentów z Uniwersytetu Stanforda. Na początku 1999 roku Yahoo była znaną firmą i ta jedna czwarta osiągnęła na rynku wartość 8 miliardów. W tej subtelnej sytuacji obustronne zaufanie jest absolutnie niezbędne, musimy zatem przejść przez serię standardowych przyjęć. Odwiedzamy ostentacyjne pseudo śródziemnomorskie rezydencje w Los Altos Hills - w każdej porsche na podjeździe i taras z panoramą Doliny. Panie czyniące honory z wdziękiem nabytym w Hollywood, gdzie startowały jako kandydatki na gwiazdy, serwują łososia i stek z grilla. Wszystko kupowane w Draeger’s, najwytworniejszym supermarkecie Los Altos, który oferuje wspaniały wybór pasztetów, tortów, cygar, win i koniaków (niektóre butelki w zamykanej na klucz szafce przy kasie kosztują po kilka tysięcy dolarów). Północ i południe Kalifornii to dwa odmienne światy. Dla przypomnienia: Kalifornia jest o jedną trzecią większa od Polski, a przy tym wąska; pokrywa niezły kawałek globusa. Na południowcach z Los Angeles nie robią wrażenia rzesze filmowych gwiazd ani częste wycie syren radiowozów policyjnych pędzących na miejsce przestępstwa. Statystycznie 40 procent Kalifornijczyków ma broń, ale w okolicy Mountain View nie trzeba zamykać samochodu ani domu. Różnice między hollywoodzkimi ludźmi show-biznesu a mózgowcami znad Zatoki San Francisco są większe niż odrębności w zespole programistów pochodzących z rozmaitych kontynentów. Moi obecni partnerzy są zagubieni. To nie jest środowisko, do którego przywykli w prowincjonalnym, deszczowym Seattle. Microsoftowcy krążą wokół basenu, obserwując robota czyszczącego dno. To przemyślne urządzenie zyskało nieprawdopodobną popularność - bez niego basen nie jest basenem. Odkurzacz na trzech kółkach wspina się po ścianach, wywija przy powierzchni fikołka i znów ląduje na dnie. Mimo że te ruchy wydają się przypadkowe, po półgodzinie basen jest idealnie czysty. Podejmowane w pośpiechu decyzje mogą okazać się katastrofalne, ale ich odwlekanie przez zbytnią ostrożność też nie jest dobre. Ponieważ wciąż trudno nam się zdecydować, microsoftowcy proponują rozwiązanie: na kolejnym bankiecie będziemy, jak zwykle, obserwować robota. Jeśli w ciągu dziesięciu minut zrobi nieparzystą liczbę fikołków, wybieramy Seagate Investment Trust. Jeśli parzystą, to bierzemy forsę od Capital, Inc. Propozycja w stylu SGI. Ci pedantyczni hakerzy z Redmond nieźle do nas pasują. Czują sprawę. Wiedzą, że komputer nie tylko porządkuje rzeczywistość standardowymi algorytmami. Jest też najdoskonalszym na świecie sprawcą bałaganu. To trudniejsze niż zaprowadzenie porządku. Jeśli ktoś ci każe doprowadzić pokój do lądu, wiadomo, że masz pozamiatać, odkurzyć książki, ustawić krzesła wokół stołu itp. Ale jeśli polecenie brzmi: wprowadź nieporządek, to nie bardzo wiadomo, od czego zacząć. Czy wystarczy zrzucić kartkę papieru na podłogę, czy też należy porąbać meble na kawałki? Każdy z nas dokonał podobnego eksperymentu na studiach. Wypisujesz sto cyfr przychodzących ci ad hoc do głowy. Potem sprawdzasz zapis. Okazuje się, że pewne cyfry lub ich kombinacje powtarzają się częściej niż inne. Lubisz siódemkę i trójkę bardziej niż piątkę i dziewiątkę. Zdumiewające. Generator liczb losowych komputera tłucze natomiast kompletnie przypadkowe ciągi cyfr o dowolnej długości. Dzięki nim można na przykład wyselekcjonować reprezentatywną próbkę do statystycznych badań opinii publicznej. Nie musimy jednak odwoływać się do komputera, skoro mamy pod ręką życzliwego robota. Zdajemy się na przypadek. *** Mamy zatem pieniądze. Kołujemy na pasie startowym ze zbiornikami po brzegi wypełnionymi paliwem. Wiemy również, dokąd chcemy lecieć. Ale czy ktoś z nas ma doświadczenie w pilotażu? Jeśli nie, to podzielmy się rolami i każdy szybko nauczy się swojej pokładowej funkcji. Wiadomo, że prezes musi wyglądać nobliwie, więc nasza szóstka staje przed lustrem i robimy poważne miny, a potem tajne głosowanie. Chief Executive Officer zostaje wybrany przez aklamację. Potrzebujemy szefa od finansów - kto z was przeszedł kursy rachunkowości na studiach? Zgłasza się dwóch: jeden nasz, drugi microsoftowiec. Chłopaki, siądźcie sobie w kącie i ustalcie, który wie więcej; ten będzie naszym Chief Financial Officer. Ambicje i tytuły są w tym momencie kwestią drugorzędną, nie chodzi o przydzielanie synekur. Każdy musi robić to, na czym zna się najlepiej. Fachowy nawigator powinien zostać nawigatorem, a nie mechanikiem pokładowym. Inaczej nasz sześcioosobowy samolocik daleko nie pofrunie. Ja dostaję nominację na Principal Engineer - głównego inżyniera, moim obowiązkiem będzie nadzorowanie całości od strony technicznej. Muszę również dobrać zespół, który zrealizuje prototyp. Z tym nie powinno być trudności - po tylu latach w zawodzie wszyscy mamy pokaźną bazę danych z nazwiskami kolegów. Wiemy, kto jest dobry i kwalifikuje się do naszej grupy, a każdy z nich chętnie przyłączy się do obiecującego przedsięwzięcia. Oni też wyczuwają społeczną Hierarchię Ameryki. Zdają sobie sprawę, że przemysł jest prawdziwym sprawdzianem talentu, energii, dynamiki i pracowitości. - Tylko nie zatrudniaj zbyt wielu geniuszy - przestrzega Daniel. - Wy macie tendencję do zaburzania proporcji, uważacie, że natchnieni wariaci nakręcają biznes. Ale to nieprawda. Zespół musi być zrównoważony i stabilny. Góra jeden świr na czterech normalnych. Możesz im płacić wedle kwalifikacji, ale powiedz, że nie mają prawa zdradzać swoich zarobków i wysokości pakietu stock options. Tego typu przecieki psują krew. Wszystkim musi się wydawać, że wygrali los na loterii. Codziennie przeprowadzam kilkanaście rozmów z kandydatami; przydaje się tu doświadczenie nabyte ongiś w MIT. Załoga zostaje skompletowana: nasza inicjatywna szóstka plus siedmiu programistów, pięciu inżynierów od hardware’u, administrator sieci komputerowej, księgowy, personalna, kucharz i sekretarka. W sumie 23 osoby, z których tylko dwie to rodowici Amerykanie. Startujemy. *** Teraz trzeba znaleźć lokal, co nie jest łatwe - w Dolinie ciągle brakuje powierzchni biurowej. Na wynajęcie osobnego budynku nas nie stać, więc kontaktujemy się ze znajomymi w przedsiębiorstwach, które mają dość wolnego miejsca, by nas przygarnąć. W tej właśnie sprawie pojechałem do Pało Alto, aby rozpoznać sytuację w firmie 3DO. Recepcjonista oderwał oczy od ekranu i popatrzył na mnie półprzytomnie: - Morris? Już tu nie pracuje. Jak to? Rozmawiałem z nim parę dni temu... Jim Morris, dyrektor działu oprogramowania. - A, ten. Tak, oczywiście... Momencik... - obrócił się do komputera, zaczął nerwowo poruszać myszką, gdyż potwory w czarnych pelerynach rozpoczęły natarcie z lewej. Odparł je z niewielkimi stratami i zadzwonił do sekretarki. - Dyrektor zaraz po pana wyjdzie - powiedział i przestał się mną interesować. Sytuacja na monitorze zrobiła się bowiem krytyczna. Peleryniarze przypuścili silne uderzenie z prawej, wsparte z powietrza nalotami nietoperzy. Walka była ciężka, ale pozycje udało się utrzymać do nadejścia Morrisa, który błysnął swoim menedżerskim talentem: - Przerzuć parę aniołów na wyspę i żądaj posiłków od admirała stacji orbitalnej. Ilu zabiłeś do tej pory? - Ponad siedemnaście tysięcy - pochwalił się recepcjonista. - Fachowa siła - powiedziałem już w gabinecie do Morrisa. - Tak, to zdolny facet. Muszę ci się przyznać - zwierzył się Morris, najwyraźniej nie wyczuwając ironii - że mnie nigdy me udało się natłuc więcej niż piętnaście tysięcy. Gdyby miał studia, mianowałbym go kierownikiem działu. Ale i tak czeka go u nas kariera. Wszędzie indziej chłopak wyleciałby na bruk, ale tu ma istotnie przyszłość, bo firma 3DO zajmuje się właśnie projektowaniem gier wideo. Znam Jima Morrisa z czasów, gdy Silicon Graphics podjęła się opracowania 64-bitowego procesora dla Nintendo. Walka o rynek gier jest zażarta - tegoroczna stawka szacowana jest na mniej więcej 10 miliardów dolarów ze sprzedaży i wypożyczania gier wideo. Ważne, aby zdążyć z towarem przed Bożym Narodzeniem, kiedy większość gier kupuje się jako prezent świąteczny. Dlatego muszą szybko zatrudnić nowych ludzi i, niestety, nie znajdą dla nas miejsca. *** W II Fornaio natknąłem się na byłego silikonowca, który jakiś czas temu zniknął z horyzontu. - Cześć, co u ciebie? - Półtora roku temu założyłem start-up z paroma chłopakami z grupy serwerowej. Próbujemy wypuścić własną maszynę. Firma nazywa się Netpower. Masz tu wizytówkę, jestem wiceprezesem; przekręć przy okazji. Dzwonię, żeby zapoznać się z jego doświadczeniami przy zakładaniu firmy. Nie ma czasu na spotkanie, chyba że do niego wpadnę. Czemu nie? Wynajmują budynek w centrum Sunnyvale. Sporo miejsca - jedna trzecia pokoi stoi pusta, taśma produkcyjna na zapleczu. - Może dałoby się do was przykleić? - Jasne. To będzie niezłe dla obu stron. Nam zdecydowanie ulży, jeśli pokryjecie część czynszu. Pozwolimy wam bez opłat korzystać z sieci, serwerów, mebli, telefonów, recepcji i całej reszty infrastruktury. Wprost idealnie; wprowadzamy się w czasie weekendu. W Netpower ani śladu silikonowego sznytu; są na dorobku. Brudnawo, śmietniki opróżniane dla oszczędności dwa razy na tydzień, a nie co dzień, jak w SGI. Wszędzie walają się stosy styropianu i kartonowych pudeł, w które pakuje się gotowe maszyny dla głównego odbiorcy - amerykańskiej armii w Europie. Technicy w zniszczonych tenisówkach, zapyziałe panie z logistyki. Wszystko to bardziej przypomina prowincjonalną fabrykę niż przedsiębiorstwo high-tech z Doliny Krzemowej. Zajmujemy wolne terytorium i ustanawiamy na tym obszarze własne prawa. Mój zastępca, Chris, rozwiesza nad każdym biurkiem rozpisany na tygodnie harmonogram prac. To imperatyw. Mamy ograniczone fundusze i musimy zmieścić się w czasie. Trzeba się zmobilizować, ale to oczywiste, bo każdy chce dać z siebie co najmniej tyle co inni i spirala sama się nakręca. W dodatku doskonale wiemy, że punktualność w przemyśle komputerowym jest czystą abstrakcją. Realizacja projektu trwa tyle, ile musi, i jeśli się nie zmieścimy w terminie, to albo projekt zostanie skasowany, albo dostaniemy następny zastrzyk gotówki. Niedokończonej pracy nikt nie odbierze; tu nie ma miejsca na połowiczne rozwiązania. Co wcale nie znaczy, że wszystko od początku musi funkcjonować idealnie. Oprogramowanie zawsze będzie zawierało błędy, tego się nie da uniknąć. Wersję 1.0 trzeba napisać jak najlepiej, a potem po odzewie klientów okaże się, co należy poprawić. Don’t worry, be crappy („Nie przejmuj się, bądź niedoskonały”) - mówiono w Apple, trawestując tekst znanego szlagieru. Zmienimy co trzeba w wersji 1.1; dla krytycznych problemów wypuścimy jakieś łaty; kolejne uwagi uwzględnimy w wersji 1.2 i tak dalej. Stabilność systemu uzyskamy zapewne dopiero przy wersji 2.0, oferowanej klientom jako upgrade (udoskonalenie, poprawka, uaktualnienie), często za dodatkową opłatą. Żonom naszych inwestorów microsoftowcy nadali (nie bez kozery) kryptonim „upgrade 4.0 lub 5.0”. Niektórych błędów nie da się, mimo najlepszych chęci, usunąć z 2.0 i kolejnych wersji, czym też nie należy się zbytnio przejmować. Niech sobie będą. Po miesiącach pracy przesuwamy je dla żartu do nie istniejącej klasy undocumentedfeature, nie udokumentowanej cechy systemu. Nie wszyscy prawidłowo odebrali ten eufemizm. W wydanym po latach w Polsce „Słowniku terminów komputerowych czytam poważną definicję: Undocumentedfeature - nie udokumentowana funkcja. Funkcja programu istniejąca w oprogramowaniu, ale nie opisana w dokumentacji użytkowej i niedostępna w menu programu, ponieważ testy wykazały, że działanie tej funkcji jest nieodpowiednie lub błędne z jakiegoś powodu. Ścisłe definicje tworzą prawdziwą naukę. Odbiorcy będą jak zwykle klęli na błędy, ale instynktownie wybaczą raczkującemu dziecku, bo to też programiści i me oczekują perfekcji od nowatorskich koncepcji. Nikt by się nie odważył na obsługiwanie tras międzykontynentalnych pierwszymi samolotami; za sukces uznawano wtedy kilkusetmetrowy przelot bez konieczności odwożenia pilota do szpitala. Z komputerami eksperymentować łatwiej, awarie są mniej groźne - przycisk „restart” zwykle przywraca stan sprzed katastrofy. Tolerancja nie może jednak trwać wiecznie. Microsoft przetrwał wystarczająco długo z produktami dalekimi od doskonałości, ale cierpliwość użytkowników już się wyczerpała. Po kilkunastu latach usprawiedliwiania Windowsów formułą: „całkiem niezłe i stale się poprawiają” zaczęto stawiać twarde wymagania. *** Chris kupuje dla nas sprzęt w Fry’s na El Camino Real po cenach hurtowych. Sklepów tej sieci jest w Dolinie kilka. Ogromne hale hipermarketu wypełnione wszystkim, czego rasowy haker potrzebuje, więc do jednej półciężarówki można załadować całe niezbędne zaopatrzenie. Komputery, monitory, kable, książki, aspiryna, pizza do odgrzewania w kuchence mikrofalowej i czekoladowe batoniki. Chris pochodzi z Manchesteru; jest dwukrotnie większy od każdego z nas. Ze względu na niskie wnętrza musi pochylać głowę, chodząc po korytarzach. Zna NT na wylot, ale jako Anglik ma problemy z językiem. Machinalnie pisze colour zamiast colori wszyscy mają do niego pretensje, ponieważ ich edytory tego nie wyłapują, przeszukując jego pliki ze specyfikacją opisującą przyszłe standardy kolorów w naszej maszynie. „Moja mama była z Polski - powiedział mi kiedyś Chris. - Jej panieńskie nazwisko oznacza w waszym języku jakieś małe futerkowe zwierzątko. Tak mi powiedziała. Słowo jest bardzo trudne i dlatego używam go jako hasła dostępowego w Internecie. Zero prawdopodobieństwa, że ktoś przypadkowo wpadnie na taką kombinację. Literuje się następująco: s-z-c-z-u-r-e-k. Co to jest? Borsuk, świstak, łasica?” Daj spokój, Chris, ja zupełnie nie znam się na zoologii i zbyt dawno straciłem kontakt z polszczyzną, żeby to wiernie przetłumaczyć. *** Językoznawcze zainteresowania Chrisa znajdują odzwierciedlenie w jego nietuzinkowym hobby. Zbiera przykłady kreatywnego użycia angielskiego przez non-native speakers around the world. Zaczął od zmobilizowania podróżujących po świecie znajomych marketingowców. Teraz prowadzi popularną witrynę WWW, na której prezentuje swoją kolekcję i przyjmuje zgłoszenia ciekawych sformułowań. Spływa ich tak dużo, że do wysyłanych przez siebie e-maili załącza sentence of a day - najlepszą frazę otrzymaną tego dnia od korespondentów. Angielski, za sprawą komputerów, stał się nowożytną łaciną, ale, ze względu na swoją zwięzłość, daje wspaniałe pole do dwuznacznych interpretacji. O wpadkę łatwo, zwłaszcza gdy tłumaczy się ze słownikiem. Chris ma to podzielone na działy. W sekcji „ogłoszenia w windzie” znajdują się instrukcje: * W Lipsku: „Prosimy nie wchodzić tyłem. Wchodząc należy uzyskać pewność bycia oświetlonym”. * W Belgradzie: „Dla poruszenia kabiny, przyciśnij guzik domagający się tego piętra. Jeśli w kabinę wejdzie więcej osób, każda powinna nacisnąć guzik wymagającego piętra. Jazda nastąpi w porządku alfabetycznym”. W hotelach o takie cymelia najłatwiej. Królują Japończycy: * Tokio: „Prosimy kąpać się wewnątrz wanny”. * Inny japoński hotel: „Zapraszamy do częstego wykorzystywania pokojówki”. Kolekcja kart restauracyjnych jest chyba najpokaźniejsza. Szwajcarzy, przekonani, że nie ma lepszego napitku od ich wina, napisali: „Po naszym winie nie oczekuj niczego”. Jest i coś z Polski: „Klarowne buraki w zupie z serowymi palcami; pieczona kaczka puszczona na wolność; plasterki wołowiny zatłuczone przez wieśniaków”. - Chwila, moment, Chris, nie wypuszczaj tego w świat, to akurat potrafię dotłumaczyć - mówię. - Przecież chodzi o czysty barszcz czerwony, serowe paluszki, luzowaną kaczkę i bitki wołowe po wiejsku. - No dobrze, zrobię dla ciebie wyjątek - godzi się Chris. - Tylko ze względu na mamę. Wszyscy inni zmagają się z identyczną barierą językową, więc nie licz na dalsze ustępstwa. Przyjmuję to do wiadomości. Chris jest webmasterem swojej strony i niezależnie od formalnych podległości muszę mu pozostawić prawo decyzji na jego hobbistycznym terenie. W witrynie zamieścił również menu z podziałem na kraje. Najbardziej zabawna, choć przywołująca zapomniane fobie, jest podgrupa rosyjska. Oto propozycja z hotelu umiejscowionego naprzeciw greckokatolickiego klasztoru: * „Zachęcamy do odwiedzin cmentarza, gdzie znani rosyjscy i radzieccy kompozytorzy, artyści i pisarze są chowani codziennie z wyjątkiem czwartków”. * „Nadchodzi moskiewska wystawa sztuki prezentująca 15 000 malarzy i rzeźbiarzy z byłych radzieckich republik. Oni zostali straceni w ciągu ostatnich dwóch lat” (Those were executed over the past two years). Wywieszka na drzwiach innego hotelu: „Jeśli przybywacie z pierwszą wizytą do Związku Radzieckiego, to witamy was gorąco”. - Patrz, co mi dzisiaj nadesłali (w czasie lunchu Chris ma zwyczaj pokazywać mi wydruk z najnowszymi zdobyczami): * Supermarket w Hongkongu: „Dla państwa wygody, polecamy uprzejmą i efektywną samoobsługę”. * Reklama z Maroka: „Nasz nowy basen szybko nabiera kształtu, bo wykonawcy wrzucili weń większość swoich pracowników”. * Ostrzeżenie ze Schwarzwaldu: „Na naszym kempingu bezwarunkowo zabrania się, aby osoby różnej płci, na przykład mężczyzna i kobieta, spędzali czas pod jednym namiotem. To nie dotyczy osób pozostających w związku małżeńskim zawartym dla tego celu”. * Konserwatywny pensjonat w Zurychu: „Ze względu na niewłaściwość zaspokajania gości odmiennej płci w sypialniach, sugerujemy, aby do tego rodzaju działań wykorzystywać obszary wokół recepcji”. * Zoo w Budapeszcie: „Prosimy nie karmić zwierząt. Jeśli posiadacie państwo odpowiednie jedzenie, należy nim zasilić strażnika”. * Lekarz w Rzymie: „Specjalista od kobiet i innych dolegliwości”. * Bar ośrodka sportów wodnych w Acapulco: „Kierownik osobiście dostarczył wszystkich serwowanych tutaj płynów”. (Wczasowicze mogą pić bez obawy - tam bowiem po wypiciu wody z kranu dostaje się biegunki). * Biuro podróży na lotnisku w Kopenhadze: „Zabieramy wasze bagaże i rozsyłamy je we wszystkich możliwych kierunkach”. *** Musimy zwolnić kucharza, jako że ten odziedziczony po SGI luksus jest wyraźnie sprzeczny z konwencją Netpower. Inne zmiany nie są konieczne. Oni i my mamy identyczne cele. Zdecydowaliśmy się być dużymi rybami w małym stawie, a nie płotkami mielonymi na mączkę rybną w trybach Microsoftu lub SGI. Taka sytuacja z nawiązką kompensuje bezbarwność inżynierskiej egzystencji, którą pracownicy socjalni naszych byłych korporacji starali się ze wszelkich sił urozmaicić. „San Jose Mercury News” podał właśnie, że liczba milionerów w Dolinie Krzemowej przekroczyła 200 tysięcy, a miliarderów jest podobno kilkunastu. Przyjemnie myśleć, że oto mamy szansę znaleźć się w tym gronie. Większe czy mniejsze, to rzecz bez znaczenia; ważne, że nadzieja ładuje nas adrenaliną. Wiemy, że nie wszyscy odnoszą sukces. W Dolinie Krzemowej zawsze jest około 3000 startup-ów, statystycznie przetrwa 500; cztery na pięć zniknie bez śladu. Ale brak sukcesu nie oznacza porażki. Startuje się jeszcze raz i jeszcze raz. Jest wiele przykładów na to, że można odnieść tryumf po długiej serii nieudanych prób. Prawie każda z solidnie prosperujących dzisiaj firm popełniła w przeszłości kardynalne błędy. - Nie bójcie się pomyłek - poucza nas Daniel. - Wszyscy je popełniają. Sedno w tym, żeby się ich nie wypierać dla ambicji, ale przyznać się do potknięć i je naprawić. Częściowa porażka jest niezbędną składową ostatecznego sukcesu. Venture capital o tym wie. Mają najlepszych analityków i nanoszą każdy wasz ruch na programy w swoich komputerach, które symulują reakcje rynku. Dziwicie się? Przecież w 1998 roku władowali w takie przedsięwzięcia prawie 15 miliardów dolarów. Pomagają nawet uruchamiać je w krajach Trzeciego Świata. Nie komputerowe, tylko wytwarzające koszyki, piecyki na węgiel drzewny i sandały ze starych opon samochodowych. Zdają sobie sprawę, że jedno czy dwa bankructwa nie powinny zamykać drogi do następnych kredytów. W tym cały wdzięk Doliny. Ale my będziemy tymi, którym powiedzie się za pierwszym podejściem. To tylko kwestia poprawnie zdefiniowanego produktu i jakości włożonej weń pracy oraz energii, zdeterminowania i wiary w siebie. No to do dzieła! Talerz zupy na głowę Gdy w latach osiemdziesiątych pracowałem na uczelni, szeroką falą napływały właśnie na rynek komputery osobiste. Na Uniwersytecie Bostońskim prowadziłem co semestr wstępny wykład z informatyki dla około 300 studentów - to próbka wystarczająco reprezentatywna, żeby można było na jej podstawie uogólniać. Każdego roku umiejętności pierwszoroczniaków były o parę kresek wyższe. Skutkowały lata obcowania z komputerami w szkole średniej, a potem nawet w podstawowej. U schyłku dekady świeżo przyjęci słuchacze wiedzieli więcej o maszynach cyfrowych niż ja wówczas, gdy kończyłem tę specjalizację na Wydziale Elektroniki Politechniki Warszawskiej. Jednocześnie malały ich zdolności komunikowania się z otoczeniem. Odzywali się coraz rzadziej, mówili krótkimi zdaniami przypominającymi rozkazy programu. Używali skrótów z oznaczeń plików: na dokument mówili „dok”, na aplikację „ap”. Jeśli nie otrzymywali odpowiedzi w parę sekund, tracili zainteresowanie rozmówcą, jak przestarzałym, powolnym interfejsem. Nie mieli przyjaciół, dziewczyn, nie chodzili do kina ani na dyskotekę. Podczas wydziałowych przyjęć opychali się marchewką i selerem, pili wodę mineralną i zerkali, jak by się tu wymknąć do komputera, nie obrażając dziekana. Do swego harmonogramu dodałem zatem niedzielne wizyty w laboratorium. Przyjeżdżałem rano, aby bezceremonialnie wyrzucić półprzytomne cienie, koczujące tam przez weekend. Dzięki poparciu uczelnianej administracji miałem kieszenie pełne biletów na koncerty, wejściówek do teatru, darmowych kart na lekcje tenisa. Kiwali głowami udając zrozumienie, ale gdy po śniadaniu wracałem do laboratorium, znowu w nim byli i musiałem agitować od początku. Psycholodzy badający to zjawisko nazwali je terminal loneliness. Termin o tyle trafny, że znaczy po angielsku „terminalowa samotność”, ale też „krańcowa samotność”. Surfowanie po Sieci jeszcze bar- dziej to zjawisko spotęgowało, a Internet Addiction Disorder (uzależnienie internetowe) wpisano w Stanach oficjalnie na listę chorób. Ten stan oderwania od rzeczywistości nie jest mi obcy. Po paru miesiącach intensywnej pracy nad kolejnym komputerem zawsze daję sobie kilka dni na stopniowy powrót do prawdziwego świata. Traktuję ów okres jako swoistą komorę dekompresyjną, przywracającą wzory codziennych zachowań oraz standardy konwersacji, które ulotniły się podczas tygodni spędzonych przy klawiaturze bądź na dmuchanym materacu na podłodze pracowni. *** Samotność i intensywna praca w Dolinie Krzemowej przygina najbardziej odpornych. Sabbaticals pomagaj ą na krótko. Nie wypada się nawet (bo i komu) skarżyć. Celem jest przetrwanie, na prawdziwe życie zostało jeszcze dość czasu. Masz trzydzieści kilka lat, zarabiasz ponad 100 tysięcy dolarów rocznie, pracujesz w znanej firmie. Musisz być nieprawdopodobnie szczęśliwy. A co, jeśli nie jesteś? Starasz się być - dobra odpowiedź. Oczywiście, kupiłeś sobie górski rower i deskę do surfowania, które stoją nie używane w garażu. Kiedy ostatnio byłeś w kinie z dziewczyną? Na piątym roku studiów. Tak dawno? O kurczę, to już sześć, siedem lat temu. A przecież przyrzekłeś sobie, że zabawa w high-tech nie potrwa dłużej niż parę lat. Miałeś zarobić pieniądze i spływać. Więc co cię tu trzyma? Pensja chyba nie, bo koszty utrzymania są tak duże, że praktycznie niewiele oszczędzasz. Te „odlotowe” projekty, w których bierzesz udział? Czy daje ci to poczucie wyjątkowości, górowania nad zwykłymi śmiertelnikami? Satysfakcja kujona poszturchiwanego na lekcjach gimnastyki, który teraz zawładnął całym boiskiem? Przecież już musiałeś się zorientować, że niezależnie od tego, jak będziesz dobry, zawsze znajdzie się ktoś lepszy, kto cię nauczy pokory. Mama i tata są w Oklahomie, Bombaju albo na Santorini. Rozmawiasz z nimi za pół darmo co weekend, korzystając ze zniżek, które oferują ci konkurujące z sobą kompanie telefoniczne. To nikle wsparcie. Rodzice próbują ci dodać otuchy, choć nie mają pojęcia, co się tutaj wyrabia. Szanują twoją pasję, ale nic z niej nie rozumieją - do używania komputera nikt ich chyba nigdy nie zmusi. Niechętnie wracasz do domu. Czujesz się obco wśród ludzi, którzy nie potrafią pisać na klawiaturze dziesięcioma palcami. Ale w Dolinie Krzemowej też nie jesteś na luzie. Życie w skomputeryzowanym społeczeństwie stresuje. Koledzy, ci przyszli milionerzy, zachowują się jak zagubione dzieci, które przesadnie identyfikują się ze swoimi zabawkami. Masz taki sam jak inni cyfrowi mnisi nadmiar energii i pogardę dla konwencjonalnych modeli życia. Preferujesz czysto rozumowe postępowanie, ograniczasz emocje, wykazujesz zerową tolerancję wobec cudzych błędów. A jednak brakuje ci przyjaciół, rodziny, tradycji, religii i tego, co pozwala całkowicie dostosować się do środowiska. Tutaj musisz określić się sam, a jedynymi dostępnymi do naśladowania wzorcami osobowymi są prezes i naczelny inżynier twojej firmy. Ten naczelny inżynier to właśnie ja. I dlatego mam obowiązek w tym miejscu powiedzieć, że twierdzenie, iż wystarczy tylko pięć minut dziennie na podtrzymywanie międzyludzkich stosunków, jest kompletną bzdurą. Nie należy brać ze mnie przykładu, sam popełniłem dość błędów i nie mam zamiaru ponosić odpowiedzialności za rozczarowania innych. Każdy ma prawo zrezygnować z własnego życia - jego wybór. Ale nie staraj mu się udowadniać, że technocentryzm jest prekursorem nowego modelu egzystencji. Nie stanie się on, mam nadzieję, kanonem, który zacznie obowiązywać w następnym stuleciu. Ja też kiedyś byłem bystrym, niekonwencjonalnym młokosem z ambicjami i wiem, jak to boli. Weź wolny dzień, połącz go z weekendem i pochodź po górach. Kiedy wrócisz, znowu pogadamy. *** Do tego, by się wewnętrznie wypalić, w Dolinie Krzemowej wystarcza przeciętnie osiem lat. Ale to dane statystyczne, czasem bywa krócej. „Przepala” ciężko namierzyć; jeszcze mu kompletnie nie odbiło. Tak jak inni, pracuje na najwyższych obrotach, dostarcza (z przyzwyczajenia) treściwe sprawozdania o swoich postępach. Jedynymi oznakami kryzysu są utrata inicjatywy oraz zminimalizowane okienko pasjansa lub Quake’a, które ciągle tkwi w rogu jego ekranu. Potem niespodziewanie oznajmia, że ma dosyć komputerów i odchodzi na emeryturę w wieku lat 30. Chce założyć farmę owiec w Montanie, wydzierżawić rafę koralową na Karaibach albo zostać przewodnikiem grup turystów nurkujących na żerowisku rekinów koło Tahiti. Życzymy powodzenia, bo i tak mu się upiekło. Ci, którzy byli mniej odporni i nie wytrzymali ciśnienia, nieodwracalnie wykasowali sobie część naturalnego systemu operacyjnego. George - prosił, żeby tak się do niego zwracać i nawet nie wiem, jak miał naprawdę na imię - przylgnął do mnie, bo w Stanach nie znał nikogo. Ja zaś spędzałem kiedyś wakacje na małej greckiej wyspie, z której pochodził. Fenomenalny programista, pracował niezwykle szybko i wydajnie. Wymyślił najlepszy do tej pory algorytm trójliniowego teksturowania, stosowany w większości popularnych gier. Pewnego dnia zebraliśmy się na obiad w kafeterii, aby omówić detale kończonego projektu. George nie zabierał głosu, wyglądało, że koncentruje się na przypisanych mu usprawnieniach. Nagle uniósł talerz zupy i wylał ją sobie na głowę. Odwiedzałem go w szpitalu parokrotnie. Żadnego kontaktu. George siedział na łóżku, obserwując w skupieniu ścianę. Lekarze ciągle obiecują, że się z tego wyliże. *** Tymczasowość egzystencji w Dolinie Krzemowej może być deprymująca. Przychodzi na myśl hala dworcowa wypełniona ludźmi, dla których nie jest ona początkiem ani końcem drogi. Wszyscy są tu przejazdem. Przybywają naładowani entuzjazmem, dumni z błyskawicznego wspięcia się na szczyt kariery. Kupują sportowy samochód, wynajmują z kolegami dom, w którym prawie nie bywają. Praca i sen, sen i praca. Po pewnym czasie trudno już nawet te dwie fazy rozdzielić - w snach też się programuje. Dolina Krzemowa przestaje być pojęciem geograficznym, zamienia się w stan umysłu. Nawet jeśli początkowo miało się dystans, to kompetencyjna podkultura sukcesu wsysa każdego wcześniej czy później. Praca zlewa się z życiem osobistym, a potem je całkowicie zastępuje. Ciśnienie wzrasta. Biegnąc na czele stawki, pilnuje się już tylko, żeby inni nas nie prześcignęli. Trzeba mieć oczy i uszy otwarte na wszelkie nowinki i szalone pomysły. Teraz wszyscy patrzą na nas i oczekują, że poprowadzimy ich we właściwym kierunku. Nie wypada pofolgować sobie i choćby na chwilę skryć się za plecami kolegów, którzy prowadzą peleton. Fascynacja tworzenia nowych rozwiązań gdzieś się ulatnia, ro „marszu śmierci”, kończącym poprzedni projekt, pojawia się nowy temat i wkrótce zaczyna to przypominać rozładowywanie kolejnej ciężarówki z węglem, który trzeba taszczyć mozolnie kubełkami do piwnicy. Na spotkania towarzyskie trzeba się umawiać dwa tygodnie wcześniej, a potem tłuc przez parę godzin w samochodzie. Nikomu się już nie chce podtrzymywać znajomości. Wszyscy są zmęczeni, nikt nie ma czasu. Reklamy klubów samotnych serc zajmują kilka stron w gazecie, ale na ich imprezy uczęszczają tylko najbardziej zdesperowani. Z równania „życie = praca” wynika często monotonia i samotność. Początkowo można podładować sobie baterie, grając w Role Playing Games. Parę kolejnych obrotów tej samonakręcającej się spirali przetrzymujemy, łykając Prozac. Ale już wtedy zdajemy sobie sprawę, że wkrótce trzeba będzie odejść. Z tym zaś wiąże się dodatkowe rozczarowanie: okazuje się, że nie jesteśmy niezastąpieni - firma błyskawicznie znajduje kogoś na nasze miejsce. *** Dolinę Krzemową hołubiono od lat jako przykład „kapitalizmu z ludzką twarzą”. Była obiektem adoracji mediów, odwiedzali ją królowa angielska i kolejno urzędujący prezydenci. Kiedy w roku 1960 przyjechał z wizytą do Kalifornii Charles de Gaulle, prosił, aby w programie pobytu uwzględniono dwie dodatkowe pozycje: Disneyland i Stanford Industrial Park, wówczas zalążek Silicon Valley. Wszyscy byliśmy dumni, że przykład Doliny nareszcie udowodnił, iż robienie pieniędzy nie musi kolidować z troską o pracowników, ochroną środowiska, uczciwością w interesach i społeczną przydatnością. Pojawiły się mniej lub bardziej udane imitacje: Silicon Alley w Nowym Jorku, Krzemowy Korytarz w Malezji zatrudniający 100 tysięcy osób, Krzemowa Pustynia w Utah, szkocki Silicon Glen, Krzemowe Wzgórza w Teksasie, Silicon Highway (autostrada numer 128) wokół Bostonu, Krzemowy Las obok Seattle, nawet jakiś odpowiednik w pobliżu Moskwy. Zły pieniądz, jak wiadomo, wypiera dobry i na „ludzkiej twarzy” prawdziwej Doliny pojawiają się zmarszczki. Silikonowy bal wciąż trwa, ale jego uczestnicy robią już wrażenie zmęczonych. Tej bezbłędnie skonstruowanej maszynie zaczyna jakby brakować ducha. Rynek komputerowy powoli się nasyca, ceny sprzętu spadają, Azja pogrążyła się w kryzysie gospodarczym, konkurencja zatem robi się coraz ostrzejsza. Przedsiębiorstwa, dla których dawniej wyrzucenie pracownika stanowiło plamę na honorze, przeprowadzają drastyczne redukcje: Applied Materials zwolniło 2000 osób, SGI 1000, Intel 3000, a Seagate aż 10 000. Ulubiona metafora, powtarzana w szkołach biznesu, porównuje rozwój korporacji do cyklu życia człowieka. Firmy rodzą się jako nieporadne przedsięwzięcia w prywatnych mieszkaniach i garażach (tyle że ich śmiertelność jest dużo wyższa niż w przypadku niemowląt). Potem następuje młodzieńczy okres gwałtownego wzrostu i ambitnych planów. Wiek dojrzały przynosi korporacjom stabilizację i kontrolę rynku. Na starość przychodzą skostnienie administracyjne, zanik dynamizmu, niedomagania funkcjonalne. Kończy się to zejściem ze sceny. Ustabilizowane przedsiębiorstwa z Silicon Valley wyraźnie wkraczają w tę trzecią fazę egzystencji. Świadczą o tym nerwowe procesy o prawa autorskie, sprawy sądowe wytaczane przez zawiedzionych akcjonariuszy, rozpaczliwe próby budowania wpływowego lobby w Waszyngtonie (tworzą je ci sami ludzie, którzy niegdyś deklarowali wstręt do wielkiej polityki). W początkach rozwoju Doliny Krzemowej odmienność była powodem do dumy; teraz różnic jest coraz mniej. Analogia do człowieka i tu się sprawdza. Nastolatek, odnosząc się z pogardą do poprzedniego pokolenia, nie bierze pod uwagę przesunięcia w czasie, bo nie miał szansy znać ojca i matki, gdy chodzili oni do szkoły. Dopiero później, kiedy osiąga wiek rodziców, okazuje się, jak bardzo jest do nich podobny. Czy zatem pragmatyka życia zepchnie oświecone korporacje z Doliny Krzemowej w koleiny wyżłobione przez zapatrzonych w demona zysku poprzedników? Na szczęście, podobnie jak w naturze, w Silicon Valley powstają ciągle nowe, pełne szlachetnych ideałów firmy z obliczem niewiniątek. *** Zaraz, zaraz, czyżby istotnie Silicon Graphics redukowała personel? Co się stało? Dzwonię do znajomych, ale są tak przygnębieni, że nie chcą rozmawiać. „Przeczytaj sobie ostatni »Business Week«; miałeś nosa, zostawiając firmę. Skąd wiedziałeś, na co się zanosi. Nic nie wiedziałem. Ostatnio miałem w rękach „Business Week w 1994 roku, gdy poświęcił nam artykuł wstępny. Na okładce umieszczono silikonowe animacje i zdjęcie prezesa. Syn farmera ze Środkowego Zachodu, nieco sztywny inżynier elektryk Ed McCracken, przepracował 16 lat w firmie Hewlett-Packard, zanim w 1984 roku objął stanowisko Chief Executive Officer w SGI. Będąc ostatnio przewodniczącym National Information Infrastructure Advisory Council, doradzał rządowi, jak rozwijać narodową sieć informatyczną i skąd czerpać na to fundusze. Teraz kieruje najatrakcyjniejszym przedsiębiorstwem komputerowym w Silicon Valley, znanym z fascynujących efektów wizualnych. ?”..._} SGI przekształca trójwymiarowe obrazy w czysty zysk. Tworzy tak realistyczne dinozaury, że publiczność przywiera do foteli. Powoduje, iż prezydent John F. Kennedy i John Lennon ożywają i spotykają aktora Toma Hanksa w filmie „Forrest Gump”. Ich komputery projektowały JumboJety i kształt lodów minimalizujący ich rozpuszczanie się w kalifornijskim słońcu. W bieżącym numerze też jest wstępniak, ale zatytułowany: „Smutna saga Silicon Graphics”. Wewnątrz drobiazgowa analiza produktów, stylu zarządzania, polityki finansowej. Rzeczywiście smutne. Sprzedaż w ostatnim roku wzrosła tylko o 3 miliony dolarów - do 786 milionów, ale, ze względu na koszty, oznacza to 37 milionów dolarów strat. W opinii pisma firma stała się arogancka i poszła zbyt szerokim frontem. Superkomputery, serwery, stacje graficzne, Internet, interakcyjna telewizja, gry komputerowe - tego nikt jednocześnie nie pociągnie. Co więcej, duża część rynku została przejęta przez tanie maszyny tandemu Intel-Microsoft. SGI inwestowała ponoć nierozsądnie - władowała ogromne sumy w ultranowoczesny kampus. Żartowałem kiedyś na ten temat z kolegami: jest taki przesąd w Dolinie, że każdy, kto podejmuje budowę własnej siedziby, wkrótce zbankrutuje. „Ha, ha, na szczęście nas to nie dotyczy. Wycięliśmy całą konkurencję i jesteśmy silni jak nigdy dotąd”. „Business Week” to niby poważne pismo, a walczy o czytelników w stylu szmatławej popołudniówki. Ed McCracken przestał śledzić pitkę, gdy w 1994 roku zaczai antyszambrować w Waszyngtonie. Następnie, po jedenastu latach małżeństwa, nawiązał romans z młodą osobą zatrudnioną w SGI. Publicznie okazywane sobie przez tę parę dowody uczuć szokowały niektórych pracowników. Mówi jeden z nich: „Gdy ludzie biegali zatroskani, a Ed chodził rozpromieniony, reakcja była oczywista - co tu się, do cholery, dzieje?”. *** Na prywatny adres poczty elektronicznej dostaję następującą wiadomość: DATA: 29 października 1997 roku; DO: Obecni i niedawni pracownicy; OD: Ed McCracken. Silicon Graphics zawsze koncentrowała się na przyszłości. W tym jest nasza tożsamość i nasza silą. Wlaśnie z myślą o przyszłości zarząd i ja podjęliśmy trudne decyzje o charakterze perspektywicznym, konieczne dla utrzymania firmy na pozycji lidera technologii i biznesu. ?...] Omówię to szerzej na najbliższym zebraniu załogi i mam nadzieję, że wszyscy weźmiecie w nim udział. Uczestniczę w tym zebraniu nie dlatego, że ciągle posiadam mało już warte akcje SGI. Chcę pożegnać Eda. Mówi to samo co napisał w liście, tylko bardziej prywatnie; stara się przekazać nam swoje prawdziwe uczucia. Potem uśmiecha się przepraszająco: „No cóż, koledzy, do widzenia”. Cała sala wstaje i bije mu brawo. *** - Czemu jesteś taki smutny - pyta mnie Chris po powrocie. – Ja też byłem przedtem w firmie, która wykorkowała. To normalne. Nie wpadaj w sentymentalizm, życie płynie dalej. My działamy i mamy więcej pomysłów niż pieniędzy i czasu na ich realizację. „Usza do góra” -jak mawiała moja mama. - Wcale się nie podłamuję, Chris. Ale myślę, co stanie się z Doliną, gdy komputery utracą swoją rangę? Te wszystkie biurowce, kolonie domków opustoszeją. Teren naszej pracy, ambicji i aspiracji pokryją chwasty i zdziczałe drzewka pomarańczowe. - Komputery będą trwać wiecznie - mówi Chris. - Po nas przyjdzie nowe pokolenie hakerów, które będzie je dalej cyzelować. Kiedy się buduje linię kolejową, nowe szyny są dostarczane po dotychczas zbudowanych torach. Posuwając się do przodu, dojdziemy w końcu do czegoś, co będzie mieć własną inteligencję. „Każda dostatecznie zaawansowana technologia jest magią”, powiedział Arthur C. Clarke, autor 2001: Odysei kosmicznej. A o Dolinę się nie martw, ona nie opiera się jedynie na komputerach. Jest tu przemysł kosmiczny, mikrofalowy, biogenetyka, farmakologia. Pamiętaj, ze rolnictwo w Silicon Valley wciąż plasuje się w pierwszej eksportowej dwudziestce. - Sorry, Chris. Już się na taki idealizm nie nabiorę. Napisałem kiedyś w Polsce książkę o sztucznej inteligencji i wiem, jakie to trudne. Odwzorowanie naszych procesów myślowych w maszynie jeszcze długo, długo będzie nierealne. Z zapaleńców, którzy tego próbowali, prawie nikt nie został na boisku, wszyscy musieli przyznać się do porażki. - No i co z tego - oponuje Chris. - Jedne rzeczy się udają, inne nie. Ale należy mieć wizję, która wyrasta ponad banalne troski o własny byt. Trzeba do czegoś dążyć, a jeśli nic nie ma pod ręką, to musimy sami sobie wymyślić cel. To materialistyczne postpurytańskie społeczeństwo, w którym przyszło nam działać, łudzi się bezpodstawnie, że dotrze do Boga i fortuny za jednym zamachem. Nie mając nadrzędnej idei, stworzylibyśmy jedno z wielu nieciekawych przedsięwzięć tylko po to, by nabić sobie kabzę. Fabrykowalibyśmy tanio guziki, maszynki do mięsa lub popularne urządzenia do wyświetlania obrazków. A łudzę się, szefie, że tacy nie jesteśmy. Mam rację? Śniadanie w Cafe Nerona Pracujemy nad nowym Talismanem od roku i, o dziwo, precyzyjnie trzymamy się harmonogramu. Inwestorzy nie kryją zadowolenia. Jeszcze parę miesięcy i będziemy mieli gotowy prototyp. „No, a co z dalszymi planami? Jak ustalicie przyszłą strategię firmy?” W zasadzie są dwa scenariusze. Pierwszy zakłada znalezienie przedsiębiorstwa zainteresowanego wykupieniem naszego start-upu. Sprzedajemy wówczas prototyp wraz z pełną dokumentacją, przelewamy pieniądze na własne konta bankowe, inwestorzy zgarniają swój zysk i na tym sprawa się kończy. Nabywcy pociągną to dalej. Alternatywą jest druga runda finansowania, czyli kolejne przejście przez wyżymaczkę na Sand Hill Road. Tym razem startowalibyśmy z uprzywilejowanej pozycji, jak twierdzi Daniel. Mamy w ręku przyszłościowy produkt i zabiegamy tylko o kapitał, żeby go samodzielnie wprowadzić na rynek. A jeśli nie damy rady? Musimy przecież stracić co najmniej rok na wdrożenie Talismana do realizacji przemysłowej. Trzeba będzie przygotować taśmę produkcyjną, zbudować sieć marketingu i sprzedaży. A jeśli w tym czasie pojawi się coś lepszego albo rynek przeorientuje swoje preferencje? - Cóż, chłopaki, to wasz wybór. Moim obowiązkiem jest uzmysłowienie wam możliwości. Decyzja, oczywiście, należy do was. Układ jest klasyczny. Zerowe ryzyko, średnie pieniądze. Umiarkowane ryzyko, duża kasa. Zrobicie, co wam rozum dyktuje. Do ryzyka jesteśmy przyzwyczajeni, bo to rzecz naturalna w Dolinie. Wpisali je w system poszukiwacze złota i ich następcy. Tu nic nie jest stabilne, nawet pałace w Woodside, które się posypią po następnym trzęsieniu ziemi na San Andreas Fault. Trzeba działać i się nie przejmować, a jak się coś rozleci - zaczynać od nowa. Zostawmy to na razie. Poczekamy, zobaczymy. Trzeba się skupić na uruchomieniu prototypu. Najpierw zróbmy coś w metalu, potem będziemy kombinować. Niedźwiedzia jeszcze nie widać i dzielenie na nim skóry jest zdecydowanie przedwczesne. Na wszelki wypadek rozpoczynam jednak serię rozmów z Bobem Millerem, który prezesuje naszym gospodarzom w Netpower. Ma duże doświadczenie w tych sprawach. Stanowi archetyp przedsiębiorcy z Silicon Valley - pisała o nim co druga gazeta w Stanach. Założył MIPS-a, doprowadził do wykupienia go przez Silicon Graphics i zanim wystartował z Netpower, był wiceprezesem SGI. - Jaki jest wasz ostateczny cel, jeśli zdecydujecie się ciągnąć to dalej? Załóżmy, że wam się uda - spekuluje Bob. - Dostajecie kapitał, uruchamiacie linię produkcyjną i Talisman sprzedaje się w tysiącach egzemplarzy. Czy chcecie dojść aż do IPO? IPO znaczy Initial Public Offering - oferta firmy wchodzącej na giełdę w celu pozyskania kapitału prywatnych inwestorów. To niedoścignione marzenie wszystkich początkujących przedsiębiorców. Firma przestaje być prywatna - goes public - anonsuje, że jest gotowa przyjąć finansowanie z zewnątrz. Wypuszcza zatem akcje, ustalając ich cenę zgodnie z szacunkową wartością firmy podzieloną przez liczbę akcji. Przysłowiowe 10 dolarów za sztukę. Zdarza się, że po pierwszym dniu stawiający na zyski z high-tech na giełdzie nakręcą cenę do poziomu 25-30 dolarów. Po jakimś czasie (od razu nie wolno) sprzedajemy swoje udziały. I sprawa załatwiona - takich pieniędzy nie da się wygrać nawet na loterii. „San Jose Mercury News” publikuje listy firm, które zdecydowały się na IPO. W tym tygodniu na giełdę weszły trzy przedsiębiorstwa komputerowe, dwa telekomunikacyjne, jedno stosujące metody inżynierii genetycznej w farmacji i inne, oferujące nowy typ szkieł kontaktowych. Jeżdżąc po Dolinie widzi się, kto dostąpił tego zaszczytu - wkrótce po IPO toyoty na parkingach są zastępowane porsche’ami. - Niech ci się nie wydaje, że to takie proste - przestrzega Bob. - Żeby się ubiegać o IPO, musicie przeprowadzić firmę przez trzy kwartały solidnego wzrostu. Konieczna jest akceptacja różnych branżowych i federalnych komisji. W okresie przed IPO obowiązuje zakaz reklamy. MIPS-a o mały włos nie odrzucono, gdy ktoś udzielił wywiadu do prasy. Materiał przeleżał się w redakcji pół roku i wszyscyśmy o nim zapomnieli, a ukazał się dopiero w zabronionym okresie - była straszna afera. Moja rada: lepiej uniknąć tej szarpaniny i dać się wykupić na etapie prototypu. Bob chyba nie jest obiektywny, bo Netpower cienko przędzie Związek Radziecki się rozpadł, więc ich główny klient - amerykańskie siły zbrojne w Europie - zamawiają coraz mniej. Montowanie aliansów strategicznych z IBM i Mitsubishi idzie opornie, kończy się kredyt w banku. Po paru tygodniach bomba wreszcie wybucha - z racji sąsiedztwa też jesteśmy zaproszeni na ich pożegnalne zebranie. Przemawia Bob. „Ostatni kwartał był tragiczny; sprzedaż spadła do 7 milionów dolarów. Finansiści, którzy mieli nam pomóc, przestraszyli się i pozostawili nas na lodzie. Przepuściliśmy 60 milionów venture capitol i mamy 25 milionów dolarów długu. Niespełnione oczekiwania to rzecz częsta w naszym zawodzie. Każdy, kto zakłada firmę, ma jednak nadzieję, że jemu coś takiego nigdy się nie zdarzy. Przykro mi, ale to koniec”. Słuchacze nadrabiają minami, próbują nawet dowcipkować. Atmosfera jest jednak ciężka. Założyciele muszą się pożegnać ze snami o fortunie. Dla wietnamskiej brygady ładującej komputery na ciężarówki oznacza to osobistą katastrofę. Mieli nadzieję, że gromadzone przez trzy lata stock options wystarczą na łapówki konieczne, by sprowadzić do Ameryki rodziny. - Daję wam wolne na resztę dnia. Idźcie do domu i się zrelaksujcie - radzi po ojcowsku Bob. To nie sugestia, to polecenie. Kierownicy pilnują, żeby wszyscy natychmiast się wynieśli. Sieć komputerowa jest wyłączona, telefony też. Czemu tak brutalnie? - Nie można wykluczyć aktów zemsty ze strony rozgoryczonych ludzi - tłumaczy się Bob. - I tak postępujemy w cywilizowany sposób. Wiesz, co mi się zdarzyło dawno, dawno temu? Firma, w której pracowałem, ogłosiła, że urządza Halloween Party. I tak 31 października nie da się nikogo powstrzymać od przebieranek. Sam rozumiesz. No pewnie. Pamiętam miny japońskiej delegacji, gdy na zebranie w SGI wparował menedżer przebrany za goryla. Moich znajomych pochodzących z krajów katolickich drażni pajacowanie w przeddzień Święta Zmarłych. A niech im będzie, skoro komuś pomaga to zagłuszyć lęk przed śmiercią. A jest się czego bać w społeczeństwie nastawionym na bezustanne powiększanie kont bankowych, z których po śmierci trudno korzystać. - Urządzono dla nas przyjęcie w sąsiednim parku - mówi dalej Bob. - Wszystko było za darmo: hot dogi, coca-cola, piwo. Każdy się ucharakteryzował, ja miałem kostium wampira. Po zabawie wracamy do biura, a przed wejściem stoi dwóch facetów w mundurach policyjnych. Świetny numer; zdobyli nawet mosiężne identyfikatory, całkiem jak prawdziwe. Droczymy się z nimi, ale oni nas uparcie nie wpuszczają. I nagle zdajemy sobie sprawę, że to są prawdziwi policjanci. Możemy wchodzić tylko pojedynczo i pod eskortą strażnika zabrać z biurek osobiste przedmioty. Nasza ukochana firma była uprzejma splajtować. *** Po likwidacji Netpower zostajemy sami w opustoszałym gmachu i teraz musimy sami płacić za czynsz, telefony i serwery sieci lokalnej. Czy wytrzymamy to obciążenie? Daniel jak zwykle uspokaja. Okazuje się, że budżet jest na plusie. Nikt nie chodził na kosztowne obiady z potencjalnymi klientami ani nie podróżował służbowo do Nepalu. - A takie wydatki, choć o tym pewnie nie wiecie, są przewidziane w kosztorysie - tłumaczy Daniel. - Mamy więc oszczędności. Do ukończenia prototypu zostały tylko dwa miesiące. Nie ma sensu się przenosić. Wy dopinajcie projekt, a ja się rozejrzę za potencjalnymi kupcami. Spisał się znakomicie. Wygenerował kolejkę reflektantów o długości porównywalnej z tą, w której ustawiałem się po cukier na Nowym Świecie w końcu lat siedemdziesiątych. Wybieramy trzech najpoważniejszych; wszyscy z zagranicy. 3Dlabs ma kwaterę główną w Anglii, nie znana nam Elsa w Niemczech, a Fujitsu, wiadomo, w Japonii. Japończycy proponują najkorzystniejsze warunki, ale ich biurokratyzm opóźnia sfinalizowanie sprawy. - Cieszę się, że panowie przyjmują naszą ofertę - kłania się naczelny dyrektor Fujitsu na Stany Zjednoczone. - Aby wszystko było prawomocne, potrzebujemy jednak akceptacji prezesa Fujitsu International. Postaram się go sprowadzić do Stanów jak najszybciej. Mam nadzieję, że zawita u nas już za trzy miesiące. Internacjonalizm ma swoje zalety. Doskonale pamiętam, jak ta kultura funkcjonuje. „Wielce szanowny panie dyrektorze, ośmielam się wyrazić prośbę, którą może zechciałby pan przy sposobności uprzejmie uwzględnić. Pragnąłbym otrzymać numer telefonu prezesa w celu złożenia mu podziękowań za rozważenie propozycji spotkania się z nami w dogodnym dla niego terminie. Przy okazji mógłbym mu przekazać wyrazy uznania za korzystny dla interesów Fujitsu, a przy tym niezwykle taktowny sposób, w jaki przeprowadzał pan negocjacje”. Prezes okazuje się graczem GO w mistrzowskim stopniu drugiego dań. Będziemy zatem walczyć z ośmioma handikapami, ale okoliczności wskazują na to, że wygra. Partię możemy jednak rozegrać dopiero w czwartek, bo jego asystentka nie potrafiła zarezerwować żadnego lotu na jutro. *** Sprzeciwu prawie nie widzę. Na zebraniu naszej inicjatywnej szóstki pada tylko jedna nieśmiała uwaga: może lepiej nie sprzedawać i doprowadzić sprawę do końca? Na IPO tak się znakomicie zarabia. - Nie, nie - protestuje reszta zespołu. - Wypychamy Talismana za bramę i niech się martwią inni. Ciągle jesteśmy pod wrażeniem katastrofy Netpower. Podpisujemy umowę, przekazujemy kość i oprogramowanie z pełną dokumentacją. Prezes Fujitsu w japońskim stylu daje pracownikom hojne odprawy, inwestorzy dostają stusześćdziesięcioprocentowy zwrot wyłożonego kapitału. Daniel zgarnia swoją działkę i w euforii rozrzuca studolarówki po parkingu, ale zaraz się opanowuje i skrzętnie je zbiera. Reszta dla nas. Wszyscy są zadowoleni. Zabieramy swoje rzeczy, ostatni gasi światło. Poszło tak szybko, że świadomość chyba nie nadążyła za rozwojem sytuacji. Dociera to do mnie dopiero nazajutrz. Pozwalam sobie na komfort spania do dziesiątej i śniadanie w ogródku Cafe Verona przy porannej gazecie. Kawiarnia przeszła do historii dzięki jednemu z programów graficznych SGI: była to demonstracja rzutowania dwuwymiarowego obrazu na trójwymiarową powierzchnię. W metalicznym obiekcie (zależnie od dokonywanego przez widza wyboru mógł to być volkswagen, opiekacz do chleba albo inny przedmiot o skomplikowanym kształcie) odbijało się wnętrze przytulnej kawiarenki. Wszystkie inne dema miały nazwy tłumaczące istotę eksperymentu: „Lot nad górami”, „Bitwa czołgów”, „Drgający płomień świecy”. Tylko to demo było oznaczone tajemniczym kryptonimem „CV”. W czasie promocyjnych wykładów w Europie zadawano mi często pytanie: „Jak należy interpretować skrót CV? Czy chodzi o creative vision?” Ależ skąd, to nasze ulubione miejsce spotkań: Cafe Verona. Od razu robiło się milej, bo ta zakulisowa informacja niezawodnie wszystkich dowartościowywała. Jak dobrze siedzieć w dzień roboczy przy stoliku Cafe Verona bez obowiązku omawiania bieżącego projektu. Pogodne niebo, studenci na porannym spacerze, umiarkowany ruch na ulicy, uśmiechnięte kelnerki. Co za ulga! Czy naprawdę przestałem zachowywać się jak wiewiórka, bez opamiętania przebierająca łapkami w obłąkańczym, wirującym bębnie? W gazecie trafiam na artykuł o SGI. Nie wiedzie im się najlepiej. Nowy prezes ma trudności z opanowaniem kryzysu. Firmę czekają procesy wytoczone przez akcjonariuszy, którzy zarzucają jej ukrywanie rzeczywistej skali problemów. Wątpię, by chodziło o działania w złej wierze, ale nawet wygrana sprawa sądowa mocno nadszarpnie zachowywane na czarną godzinę rezerwy SGI. Dziennikarz cytuje anonimowego pracownika pionu „zasobów ludzkich”: „Najdotkliwiej odczułem zmiany w jadłospisie beer bust. Przedtem organizowaliśmy wyszukane przyjęcia po 1300 dolarów. Teraz muszę serwować ludziom dziadowskie krakersy i salsę, bo ograniczono nam budżet na tę imprezę do 150 dolarów”. Sprawdzam notowania giełdowe w tej samej gazecie. Akcje SGI, wyceniane niedawno na 45 dolarów, spadły do dziewięciu. Wyobrażam sobie, jak odbiło się to na morale pracowników, z przerażeniem obserwujących topniejącą wartość swoich opcji. Jakim pomyślnym zbiegiem okoliczności okazała się przygoda z Talismanem! Łatwo przyszło, łatwo poszło - i znowu łatwo przyszło. *** Wspaniale jest być finansowo niezależnym, ale co dalej robić z tak miło rozpoczętym porankiem? Mógłbym pójść na emeryturę, ale na to chyba za wcześnie. W Dolinie Krzemowej sukces bynajmniej nie gwarantuje spokojnej egzystencji i odpoczynku. Pod presją otoczenia trzeba go powtórzyć albo dokonać czegoś jeszcze bardziej spektakularnego. Na razie nie mam ochoty na zakładanie następnej firmy. Było i się zmyło, trzeba wymyślić inny scenariusz. Może powinienem wrócić na uczelnię? Ale to mnie jakoś nie pociąga. Od czasu do czasu miałem do czynienia z akademikami - mobilizowano mnie do obsługi grup z europejskich uniwersytetów, które odwiedzały Dolinę Krzemową. Zwiedzający zapoznawali się z pracami, oglądali komputery. Patrzyli nam przymilnie w oczy, wymuszali prywatne adresy e-mailu, a potem męczyli, żeby im załatwić jakąś dorywczą pracę, praktykę albo przynajmniej następną wizytę. Starałem się im pomóc, pamiętając, jak przed laty nasi, w czasie sporadycznych naukowych wypadów na Zachód, usiłowali za wszelką cenę zaczepić się we francuskich czy angielskich instytutach. To, że teraz właśnie Francuzi i Anglicy proszą o wsparcie, wcale nie dawało mi satysfakcji. Motywują ich głównie pieniądze, choć nie zarobki. Chodzi im o nakłady na badania, bez których w informatyce niewiele można zrobić - na starym kontynencie uniwersytety bardzo cierpią na brak funduszy. Sugerowanie akademikom, aby, jak Amerykanie, dogadali się z przemysłem, nie należy do dobrego tonu. Goście dają do zrozumienia, że robienie trywialnych tematów dla kasy uwłacza godności pracownika nauki. Pracowałem na uczelni i w przemyśle, mogę zatem ów pogląd zweryfikować. Uniwersytecki etos poświęcania się czystym badaniom podstawowym to fikcja, która nie wytrzymuje naporu życia. Nawet w Stanach trzeba zabiegać o fundusze na projekty, nieustannie pisać propozycje, rozliczenia i sprawozdania. Bywa, że wymyśla się temat zupełnie bezużyteczny, ale o chwytliwym tytule. Odwala się badania, wygłasza referat na konferencji, publikuje artykuł w prasie fachowej. Przeczyta go może dziesięć osób, dwie pochwalą, a potem leży latami na półce, pokrywając się kurzem. *** W przemyśle nie ma natomiast korumpującego środowiska naukowe wymogu publikowania (publish orperish - „publikuj lub giń”). Mniej tu politykowania, gdyż kryteria oceny są znacznie klarowniejsze: albo zrobisz pieniądze, albo nie. Czysta sytuacja. Liczą się konkrety i czas nagli, bo konkurencja i klienci naciskają. Kiedyś w SGI otrzymałem e-mailem wołanie o pomoc. Jakiś Nowozelandczyk pisał, że w jednym z obiektów na tworzonym przez niego obrazie pojawia się tajemniczy czarny punkcik. Załączał program i prosił o przetestowanie, a nuż jest coś nie tak z jego maszyną. Sprawdziłem na moim komputerze. W środku czerwonego kółka istotnie tkwiła czarna kropka. Przeczesałem program - wszystko w porządku. Do sprawdzania poprawności używanej przez tę maszynę biblioteki graficznej zabrałem się dopiero po dwóch dniach poszukiwań. Nie miałem powodów do podejrzeń; tysiące ludzi na całym świecie używały jej od lat i dawno podnieśliby alarm, gdyby wkradł się tam błąd. A jednak tak właśnie było. Kółko tworzyły cienkie czerwone trójkąty startujące wachlarzowato od środka, który stanowił wspólny wierzchołek. Gdyby wszystkie wyświetlały punkt w tym miejscu, intensywności pododawałyby się i kolor byłby inny. Jeśli zabronić trójkątom używania tego wierzchołka, powstałaby dziura. Ale przecież uporaliśmy się z tym problemem już dawno, wprowadzając do algorytmu zasadę, że tylko pierwszy trójkąt jest właścicielem owego punktu środkowego. Ten przypadek okazał się wyjątkowo niefortunnym zbiegiem okoliczności. Kółko było kilkakrotnie transformowane i rzutowane perspektywicznie pod ostrym kątem. Ze względu na ograniczoną dokładność dzielenia liczb zmiennoprzecinkowych, współrzędne wspólnego wierzchołka przesuwały się nieznacznie. Jakieś ułamki mikrona, bo zmiana dotyczyła szesnastej cyfry po przecinku, ale przez to pierwszy trójkąt nie dotykał środka okręgu. Pozostałe natomiast nie miały prawa tam nic wyświetlać. Z czystym sumieniem mógłbym zakwalifikować ten błąd do klasy undocumentedfeature - nieudokumentowana właściwość komputera. Tak jest i koniec. Ta maszyna nie może być używana w tego typu sytuacjach. Nie postąpiłbym jednak uczciwie, ponieważ problem był istotny - ważki teoretycznie i praktycznie. Gdybym natknął się nań na uczelni, wystąpiłbym o grant do National Science Foundation i pewnie bym go dostał. Zleciłbym temat dwóm lub trzem doktorantom, którym zajęłoby to semestr bądź dwa. Rezultaty pojawiłyby się rok później w „IEEE Transactions on Graphics”. Ale w przemyśle są inne zwyczaje. Co pół roku rozsyła się do użytkowników najświeższą wersję oprogramowania. Poprawka musi się znaleźć w kolejnej edycji, do której pozostał jedynie tydzień. Nie było rady, w dwa dni ustaliłem rozwiązanie i napisałem algorytm. Dwa następne zajęło mi modyfikowanie programu, a pozostałe trzy - testowanie na wszystkich typach maszyn. W ten sposób zmarnowałem temat, który w Europie mógłby przez jakiś czas wyżywić wydział informatyki małego uniwersytetu. *** Zostawmy deliberacje nad życiowymi planami na później. Teraz jest wyśmienita okazja, żeby nareszcie pojechać na prawdziwe przedłużone wakacje. Próbuję zmontować grupę, która mogłaby, jak dawniej, pożeglować na Karałby. Bez skutku. Jedni poznikali, inni nie mają czasu. Dostaję jednak istotny namiar: „Pamiętasz tę dziewczynę z Harvardu, która była z nami na rejsie w 1984 roku? Wtedy kończyła architekturę. Tak się rozkochała w wyspach, że ma teraz w San Juan własną firmę i robi projekty rezydencji dla przenoszących się na Karaiby milionerów z kontynentu”. Dwa dni później siedzę na tarasie osiemnastowiecznej kamieniczki dawnej hiszpańskiej kolonii. Niloo pochodzi z Iranu, więc przywiozłem skrzynkę shiraz, jedynego uprawianego w Kalifornii wina z jej kraju. Po upadku szacha perska enklawa w Los Angeles rozrosła się do ponad miliona osób, a etniczne potrawy w tutejszych sklepach są lepsze niż w Teheranie (cóż dziwnego, przewaga polskich kiełbas robionych w Chicago nad naszymi krajowymi jest niewątpliwa). - Zdziwisz się, ile osób przyjeżdża tu na stałe - opowiada Niloo. - Nie tylko ze względu na klimat i ciepły ocean. Głównie chodzi im o podatki. Amerykańskie wyspy są częścią Commonwealth of Puerto Rico, mającego status zamorskiego terytorium Stanów Zjednoczonych. Są tu zatem podobne warunki jak w Stanach: walutą jest dolar, żadnych barier handlowych i wizowych, zbliżony poziom usług, bezpośrednie telefony. Tutaj jednak żyje się taniej i, co najważniejsze, nie płaci się podatków federalnych, lokalne zaś są znikome. Może spotkasz jakichś swoich kolegów, bo co drugi przybysz działał wcześniej w przemyśle komputerowym. Osiedlają się tu i zaczynają odcinać kupony od akcji swoich byłych przedsiębiorstw bez potrzeby oddawania 32 procent fiskusowi. A przy okazji: wytłumacz mi, dlaczego pojawiają się tu sami mężczyźni? Jakie wznieśliście bariery, żeby uniemożliwić kobietom robienie karier w informatyce? Zapomniałem, że Niloo jest w głębi serca feministką. - Ależ skąd, z rewerencją traktujemy każdą damę, która zechce się zainteresować naszą dziedziną. Czasem się takie nawet trafiają, ale odpadają po urodzeniu pierwszego dziecka. Kobiety nie są tak naiwne jak my, mają uzasadnione opory przed poświęcaniem życia zestawowi układów scalonych i kłębowisku kabli. Niloo nadzoruje roboty przy kilkunastu willach, co daje mi okazję do zwiedzenia archipelagu. Na jednej z wysepek spotykamy Todda, którego pamiętam z Sunnyvale - dostarczał nam podzespołów, był akwizytorem Motoroli. Obecnie jest właścicielem połowy wyspy. Ściśle mówiąc, jednej trzeciej, gdyż podzielił tę połówkę na trzy części. Na jednej z nich buduje ośrodek żeglarski, który ma sfinansować ze sprzedaży dwóch pozostałych działek. Jedną już spieniężył, drugą wystawi na sprzedaż przed końcem miesiąca. Po paru daniach pyta, czy nie byłbym zainteresowany kupnem. „Fajnie byłoby mieć kolegę za sąsiada. Obyłoby się bez prowizji dla pośredników, sprawdzania wypłacalności kupującego, adwokatów i banków. Stary, jeśli wyłożysz gotówkę, odpalam ci to po kosztach. Ja i tak na tym zarobię”. *** Mój pobyt na Karaibach się przedłuża. Oglądam tę działkę. Całkiem spora: trzy wzgórza, zaciszna dolina, dwa słodkowodne jeziorka z rybami, dostęp do pustej plaży. Dom niewielki (był kiedyś siedzibą nadzorcy plantacji), ale całkiem wygodny. Poznaję okolicznych mieszkańców, co nie trwa długo, bo mieszka tu nie więcej niż 80 osób. Kilku napływowych w rodzaju Todda, ale większość to mieszańcy, potomkowie hiszpańskich kolonistów i murzyńskich niewolników zwożonych tu do pracy na plantacjach trzciny cukrowej. Po prawdziwych autochtonach, Karaibach, nie ma już śladu: jako kanibale, dawno się sami nawzajem zjedli. W sercu wyspy zbudowano kilka domów i lotnisko, na którym codziennie ląduje ośmioosobowy kukuruźnik dowożący pocztę i nielicznych turystów. Stale kursuje prom do Puerto Rico, zdolny do transportu samochodów. Jest ponadto nieźle zaopatrzony sklep, warsztat mechaniczny, sympatyczna kawiarenka i restauracja. Odwiedzam tę drewnianą budkę z przyjemnością, gdyż jedzenie tu smaczne, a obsługa sprawna. Po prostu wchodzi się do kuchni, której połowę wypełnia Miriam, w jednej osobie właścicielka i personel; zawsze w śnieżnobiałym fartuchu i metrowej piramidzie ozdób na głowie. Odziedziczyła ten zwyczaj po prababce pochodzącej z terenów dzisiejszej Nigerii i nigdy koafiury nie zmienia, ponieważ duchy mogłyby się obrazić. - Tego rekina przywieźli godzinę temu - poleca Miriam. - Odkroję ci dobry kawałek. Masz tu butelkę rumu, weź sobie coca-colę z lodówki i siądź przy stoliku. Zaraz podam obiad. I mam prośbę, synku. Pogadaj trochę z Bethesbą, to ta w różowej sukience. Jest przygnębiona: jej dziecko nie daje sobie rady z algebrą; podobno znasz się na tym, może potrafisz coś pomóc. Jestem głodny jak wilk; wiatr dmuchał ostro i cały dzień spędziłem na windsurflngu. Gdyby było spokojnie, nurkowałbym na oddalonej o sto metrów od brzegu rafie koralowej. Z rekinami już się oswoiłem. Są zbyt objedzone, żeby mnie zauważać. Wystarczy, że otworzą paszczę i wchłaniają ławicę drobnych, kolorowych rybek, po co więc miałyby się rzucać na stworzenie równe sobie wzrostem? Trzeba tylko uważać, żeby nie wykonywać gwałtownych ruchów i nie skaleczyć się przypadkiem o korale (takiej „obcierki” pod wodą się nie rejestruje), bo rekiny szybko wyczują krew. Wieczorami siedzę z przyzwyczajenia przy komputerze. Założyłem sobie na dachu talerz łącza satelitarnego i mam podłączenie do Internetu. Trochę wolne, jak na standardy Doliny Krzemowej, ale tu i tak nikt się nie spieszy. „Oponę załatamy ci w przyszłym tygodniu. Jak ci siądzie inne koło, to zadzwoń, wyślę pomocnika, który cię zawiezie, dokąd chcesz”. Spokojnie, po co się stresować? Jeśli witryna nie załaduje się dziś, zaczekamy do jutra. Koresponduję e-mailem z pracującymi w Japonii inżynierami Fujitsu, którzy mają pytania związane z Talismanem. Moi eks-koledzy dzielą się ze mną niewesołymi nowinami - w SGI jest coraz gorzej. W końcu będą musieli sprzedać Mips’a i Craya, na nowo przeorganizować struktury i zmienić prezesa. Akurat trafił się bardzo dynamiczny i kompetentny facet, który ma sporo udziałów w Silicon Graphics, więc będzie mu zależało, żeby sytuację wyprostować. „Może go znasz, nazywa się Bob Bishop”. No pewnie, przecież to były szef SGI International, osiem lat temu układaliśmy razem strategię podboju Europy Środkowowschodniej. Mam wreszcie dość czasu, żeby odpowiadać dłużej niż jednym zdaniem na hasło „co słychać?”, rzucane przez przyjaciół i znajomych na szerokim świecie. Nikt z nich nie dziwi się temu, że chwilowo nic nie robię. Przeciwnie - ludzie palą się do odwiedzin, a nawet pytają, czy jest w okolicy jakaś działka do kupienia. Natomiast ja już chyba podładowałem swoje baterie. Spaceruję o zmierzchu po bezludnej plaży i machinalnie obmyślam technologiczne innowacje, które mogłyby uatrakcyjnić podsyłane mi biznesplany. Po jakimś czasie nawet poważnie rozważam propozycje uczestnictwa w rodzących się tu i tam projektach. Czyżby te miesiące spędzone na Karaibach wykazały, że się jednak nie wypaliłem do reszty? *** Dawno temu krótki telegram z MIT zdeterminował moje życie na niemal dwadzieścia lat. Teraz przychodzi e-mail o podobnej treści - tego zbiegu okoliczności nie można zignorować. Hej, jesteś tam? Mamy sporo ciekawych projektów, przy których byś się przydał. Byłoby znakomicie, gdybyś mógł się na trochę podłączyć. Pozdrowienia, Roman Szwed, ATM, Warszawa. Jakie tematy? Sieci komputerowe, integracja systemów informatycznych. Jasne, że jadę. Przy okazji odrobię patriotyczny dług. Potrzebuję tylko nieco czasu, żeby się spakować. Muszę też, po drodze, wpaść na amerykański kontynent i sprzedać kalifornijską posiadłość, która w tym układzie stanie się bezużyteczna. No właśnie, przez tych kilka lat mój skromny domek stał się ponętnym kąskiem na rynku nieruchomości. Ostatniego roku przybyło na tym terenie 50 tysięcy miejsc pracy, a wybudowano tylko 10 tysięcy nowych siedzib. Dolina zaczyna pękać w szwach. Na autostradzie numer 101 w godzinach szczytu powstają monstrualne korki i już ją zaczynają nazywać największym bezpłatnym parkingiem Ameryki. Wracam do Mountain View. Żeby sprawdzić sytuację, daję ogłoszenie do lokalnej gazety i w niedzielę organizuję „dom otwarty”. Mam przygotowane aż trzydzieści komputerowych ulotek opisujących zalety „rezydencji” - przychodzi pięćdziesięciu chętnych i wielu chce ją natychmiast kupić. Najważniejsze, żeby dom przeszedł w dobre ręce. Przekazuję go (z mieszczącym się w granicach rozsądku zyskiem) samotnej pani profesor ze Stanfordu o specjalizacji bio- coś tam. Sposób, w jaki zapoznaje się z drzewkiem figowym i grządką nasturcji, wskazuje na fachową osobę, która potrafi utrzymać ogród w dotychczasowym stanie. Nic się nie zmarnuje. Spędzam ostatni wieczór w domu, w którym niby to przeżyłem osłem lat. Jutro będzie należał do kogoś innego. Na cześć Kevina i wspomnień z Bostonu kładę się w hamaku na patio. Palmy się kiwają, kolibry latają, cykady rżną na całego. Wieczór jest ciepły, choć niezupełnie cichy. Słyszę wizg przemieszczających się po autostradzie ciężarówek. Chyba w takim momencie należałoby odczuwać żal z powodu rozstawania się z Doliną Krzemową. Doprawdy nie wiem, czemu nie potrafię go w sobie wygenerować. *** Dobrnięcie do finału tej opowieści to dla czytelnika wysiłek, który należy docenić. Zdaję sobie sprawę, jak nudne mogą być szczegóły techniczne dla kogoś, kto nie otarł się o nie zawodowo. Nawet okraszone osobistymi wspomnieniami czy podbudowane tłem socjologicznym, nie zawsze są łatwe do strawienia. Podobno Internet i grafika komputerowa ponoszą częściową winę za kurczenie się tradycyjnego rynku czytelniczego. Ponieważ przyczyniłem się nieco do rozwoju tych dziedzin, postanowiłem przelać swe e-mailowe zapiski na papier, by w ten sposób odpokutować za ewentualne grzechy. Z zasady nikt z naszej branży nie ujawnia swojego internetowe-go adresu. Należy chronić prywatność; nie rozpieszczać leniuchów, którym nie chce się zapoznać z instrukcją obsługi komputera i z byle problemem e-mailują bezpośrednio do projektantów. Redaktorzy pism, w których drukowano moje teksty, także dokładali starań, aby odgrodzić mnie od maniaków, zasypujących każdego, kto na to pozwoli, swoimi - często niedorzecznymi - pomysłami. Ja jednak wciąż boję się efektu „czarnej dziury”. Każdy nieprofesjonalny popularyzator nauki obawia się, że jego pisanina rozproszy się bez śladu na nie znanych mu bliżej obszarach geograficznych i społecznych. Jako prosty inżynier z pozytywistycznym zacięciem chciałbym, żeby czas i wkład pracy włożony w tę książeczkę nie całkiem poszedł na marne. Nie wiem, gdzie będę, gdy/jeśli się ta książka ukaże. Ale, jak każdy globalny wieśniak, pozostanę w kontakcie. Router ATM-u skieruje pocztę elektroniczną wysyłaną pod adresem „mh@atm.com.pl” do serwera w miejscu mojego aktualnego pobytu - może będzie to Kalifornia, Karałby, Warszawa albo jakieś inne, równie fascynujące miejsce na naszej planecie.