J.B. LIVINGSTONE ZBRODNIA W LINDENBOURNE (Tłumacz: MARIA BOBROWSKA) Rozdział l Nie oznakowany wóz Scotland Yardu mknął po wilgotnych od deszczu drogach hrabstwa Sussex. Nadinspektor Scott Marlow i emerytowany inspektor Higgins omawiali na tylnym siedzeniu szczegóły ważnej misji, z którą udawali się do najbardziej prestiżowego miejsca świata kultury. Pomimo dawno przekroczonej pięćdziesiątki inspektor Higgins wciąż cieszył się młodym wyglądem i wspaniałą kondycją. Doskonale uszyty smoking, w którym wybrał się w tę podróż, znakomicie podkreślał jego wrodzoną dystynkcję. Siwiejący posiadacz szpakowatego wąsa był cenionym agentem Scotland Yardu, nikt jednak nie potrafił odwieść go od decyzji o wcześniejszej emeryturze. Inspektor postanowił poświęcić się uprawie ogrodu różanego, ciekawej lekturze i rozmyślaniom podczas długich spacerów w okolicach The Slaughterers1, gdzie mieścił się jego dom. Nadinspektor Scott Marlow po raz kolejny poprawił marynarkę od smokingu, która opinała się na jego pokaźnym brzuchu. W wypożyczalni zapewne pomylono rozmiary. Wiemy sługa policji Jej Królewskiej Mości, wielbiciel Elżbiety II, nie czuł się najlepiej w tym eleganckim stroju, który bezlitośnie uwydatniał jego tuszę. Pierwszy letni deszczyk zrosił wioski malowniczo rozrzucone wzdłuż drogi. Trawa urzekała soczystą zielenią. Przyroda z nadzieją oczekiwała na ożywcze promienie słońca. - Jestem prawdziwie zakłopotany - wyznał nadinspektor. - Nie widzę powodu - odparł Higgins. - Przecież już nie po raz pierwszy zapewnia pan ochronę ważnej osobistości. - To prawda... ale do tej pory chodziło o polityków, ludzi interesu, dyplomatów... zwykłych obywateli, a teraz... ten Pietro Giovanni... Pietro Giovanni był najsłynniejszym barytonem tego stulecia. - Nie lubi pan artystów, nadinspektorze? Scott Marlow wykrzywił usta. - Ci ludzie nie uznają żadnych zasad moralnych. Artyści... Cóż to znaczy? Higgins wolał zmienić temat, obawiając się, że dyskusja może zmierzać w niepożądanym kierunku. - Czego się pan obawia ze strony Pietra Giovanniego? - Ja miałbym się kogoś obawiać? - żachnął się nadinspektor. - To nieprawda. Ale nie lubię obcować z tego typu ludźmi. Rozumie mnie pan, Higgins? Jestem pewien, że podziela pan moje zdanie! Przyznam, że długo wahałem się, czy poprosić pana o pomoc. Higgins pobłażliwie machnął ręką. - Trzeba sobie pomagać, mój drogi Marlow. Prawdę mówiąc Higgins nie tolerował jednego: nieproszonych gości. Wysoki żywopłot chronił jego posiadłość przed potencjalnymi intruzami. Higgins jednak - o czym Scott Marlow nie wiedział - żywił bezgraniczny podziw dla oper Mozarta. Ta muzyka sprawiała, że zapominał o bezeceństwach tego świata, i pozwalała mu choć trochę wierzyć, ze ziemia wydaje czasami doskonałe owoce. Zamek w Lindenbourne, do którego się właśnie udawali, był jednym z najważniejszych ośrodków mozartowskich. Z powodu pomyłki swojej gospodyni Higgins nie otrzymał biletu na jedyne przedstawienie Don Juana. w którym tytułową rolę miał zagrać wielki włoski baryton Pietro Giovanni, a w obsadzie figurowały nazwiska najsłynniejszych śpiewaków. Scott Marlow. nienawykły do przebywania w tak znamienitym, obcym sobie środowisku, poprosił Higginsa, żeby zechciał mu towarzyszyć. Nie robił sobie wielkich nadziei, wiedząc, że inspektor niechętnie zmienia swoje plany. Tymczasem, ku jego wielkiemu zdziwieniu, Higgins uległ jego namowom. - Dziękuję, że przyjął pan moją propozycję. Nigdy tego nie zapomnę. Wierzę, że dzięki panu uda mi się uniknąć gaf. Moja kariera... - Proszę się nie obawiać, nadinspektorze. Scott Marlow nie był typem karierowicza, niemniej jednak gorąco pragnął znaleźć się pewnego dnia w osobistej ochronie królowej Elżbiety II. Musiał więc dbać o swoją zawodową reputację. - W jaki sposób zaczęła się ta sprawa, nadinspektorze? - Pietro Giovanni jest przyjacielem ministra spraw zagranicznych. Podczas jednego z bankietów Giovanni zwierzył się mu, że wielokrotnie grożono mu śmiercią. Artysta to bagatelizował, ale minister bardzo się tym przejął, zwłaszcza gdy się dowiedział, że Pietro Giovanni będzie gwiazdą najbliższego sezonu w Lindenbourne. Gdyby doszło do jakiegoś skandalu... Przesądny Scott Marlow nie odważył się dokończyć myśli. W Anglii liczyły się cztery wydarzenia: turniej tenisa w Wimbledonie, Derby Day2, finał pucharu piłki nożnej na Wembley i festiwal w Lindenbourne. Gromadząc elitę kulturalną, ten ostatni należał bez wątpienia do najbardziej wyrafinowanych, spokojny przebieg przedstawienia był więc wysoce pożądany. Chociaż od samego początku festiwal w Lindenbourne przyciągał takie sławy jak Leopold Simoneau, Tereza Berganza, Joan Sutherland czy Kiri Te Kanawa, nigdy nie zdarzyło się, aby zgromadził tak znakomitą obsadę. Wieczór miał być retransmitowany przez BBC. - Czy Pietro Giovanni wie o naszym przybyciu? - Absolutnie nie - odparł Scott Marlow, nie kryjąc zatroskania. - Nasza misja jest... poufna. Nie możemy rzucać się w oczy. Nadinspektor podkreślił słowa “my” i “nasza”. Tymczasem Pietro Giovanni interesował Higginsa tylko o tyle, że inspektor liczył na wyjątkowe wykonanie tytułowej roli Don Juana. Jeśli decydował się opuścić swoją przytulną rezydencję, to wyłącznie po to, by rozwiązywać niezwykłe zagadki albo by pomóc przyjacielowi. Dbanie o przyszłość ludzkości nie leżało w jego kompetencjach. Słońce nieśmiało przebiło się przez deszczowe chmury, dodając iście rajskiego blasku “czarodziejskiemu ogrodowi”. Zamek Lindenbourne i przylegający do niego park były otoczone łąkami i pastwiskami. Minęło już pięćdziesiąt lat od dnia, w którym rozmiłowany w sztuce operowej właściciel zamku po raz pierwszy zaprosił muzyków i śpiewaków do swojej posiadłości. Wkrótce to prywatne przedsięwzięcie przybrało wymiar narodowy, by następnie przekształcić się w wydarzenie na skalę międzynarodową. Scott Marlow z trudem wydostał się z samochodu, jako że przyciasny smoking krępował mu ruchy. - Chodźmy - zarządził Higgins. - Czy wszystko jest gotowe? - Zastosowałem się dokładnie do pańskich instrukcji. Inspektor sprawdził, czy nie zapomniano walizki z ubraniami. W Lindenbourne trzeba być przygotowanym na wszelkie okoliczności. Szofer wyjął z bagażnika wiklinowy kosz. Był tam zimny kurczak, termos i przenośna lodówka z butelką francuskiego szampana, kryształowe kieliszki i szkocki pled. Policjanci poszli przodem, zmierzając powoli w stronę posiadłości. Ku zdziwieniu Scotta Marlowa mężczyźni byli odziani w szyte na miarę smokingi, a panie przywdziały wieczorowe toalety. Jedwabie, muśliny i satyna tworzyły symfonię czerni, bladego fioletu, różu i żółcieni. Niektóre damy okryły ramiona etolami z norek. Wytworne towarzystwo spacerowało po zamkowym ogrodzie. - Wybierzemy miejsce na piknik - powiedział Higgins. - Piknik? Ale... nie mam na to najmniejszej ochoty! Nadinspektor umilkł, skarcony wzrokiem Higginsa, i potulnie podążył za nim aż na skraj łąki. Festiwalowi goście wymieniali uwagi dotyczące niezwykłych artystycznych przeżyć, które miały się wkrótce stać ich udziałem. Szofer rozłożył pled i postawił na nim wiklinowy kosz i pojemnik z lodem. - Przyjdziemy tu podczas antraktu - stwierdził Higgins. - Teraz możemy pójść do baru. - Ale po co? - zdziwił się Scott Marlow. - Czy musimy? - To rytuał - przerwał mu Higgins. - Czy tutaj się dużo pije? - W pewnym sensie tak, nadinspektorze, ale nie należy tego podkreślać. Melomani kierowali się małymi grupkami w stronę zamku. Policjanci dołączyli do ostatniej grupy, która weszła do baru. Panowały w nim takie przeciągi, że był potocznie nazywany “drogą wiodącą do zapalenia płuc”, jednak miłośnicy Mozarta nie zwracali uwagi na takie detale. Inspektorowi udało się zająć dość bezpieczne miejsce, pod wielkim obrazem przedstawiającym jednego z kasztelanów Lindenbourne ze skrzypcami w ręku. Nie dość, że Scott Marlow czuł się niezręcznie w smokingu, to jeszcze nie wiedział teraz, co ma zrobić z lampką szampana, którą właśnie mu wręczono. Nadinspektor marzył o whisky i o swoim biurze w Scotland Yardzie. - Musimy odnaleźć reżysera, mój drogi Higgins. - Niewątpliwie tak. Higgins zapomniał już o “misji”. Wzorem ubiegłych lat pogrążył się w świecie muzyki, którą były przesiąknięte mury zamku Lindenbourne, i przygotowywał się z właściwym prawdziwym wielbicielom Mozarta skupieniem na duchową ucztę, jaką niewątpliwie miał być Don Juan. - Minister dyskretnie go uprzedził - stwierdził nadinspektor. - Proszę, żeby przejął pan inicjatywę. Policjanci udali się do sektora administracyjnego. Festiwal w Lindenbourne stał się prawdziwym przedsiębiorstwem. Przepustki Scotland Yardu otwierały przed nimi kolejne drzwi, w końcu znaleźli się w biurze reżysera. Ujrzeli niskiego, nieco nerwowego mężczyznę, odzianego w przepisowy smoking. W sezonie operowym Jonathan Kelwing spał tylko po kilka godzin na dobę. Na jego barkach spoczywał cały ciężar materialnej organizacji festiwalu. - Scotland Yard - wycedził wyraźnie niezadowolony, nie wstając zza biurka. - Uprzedzono mnie. Czego panowie ode mnie oczekują? Mam bardzo mało czasu na rozmowę. Za mniej więcej trzy godziny rozpoczyna się najważniejsze przedstawienie sezonu. Czy zdają sobie panowie z tego sprawę? - Czy przybył już Pietro Giovanni? - spytał Higgins. - Jest tutaj od trzech dni. Jak zwykle odmówił udziału w próbach. Znalazłem mu nocleg kilka kilometrów stąd. Powinien przybyć w każdej chwili. Nadinspektor Marlow przyglądał się zdobiącym ściany fotografiom nieznanych mu słynnych artystów. - Wolelibyśmy nie tracić go z oczu, dopóki nie opuści Lindenbourne - uściślił Higgins. - Odpowiadamy za jego bezpieczeństwo. Oczywiście z zachowaniem dyskrecji i nie bez pańskiego przyzwolenia. - Nie będziecie mieli panowie dużo pracy! - wykrzyknął reżyser. - Jak tylko Pietro Giovanni tutaj przybędzie, natychmiast uda się do szatni, gdzie zajmą się nim charakteryzatorki i garderobiane. Wejdzie na scenę, wykona po raz pierwszy w swojej karierze rolę Don Juana, zje na zamku kolację i uda się do Londynu, skąd odleci do Mediolanu, gdzie występuje za dwa dni. Stale będzie otoczony tłumem ludzi. Panowie mogą albo wysłuchać opery, albo wrócić do Scotland Yardu. Przypuszczam, że nie należą panowie do wielkich miłośników muzyki. Scott Marlow miał ochotę potwierdzić, ale Higgins go uprzedził. - Mam nadzieję, że ten Don Juan będzie miał rytm Busha, werwę Giuliniego i głębię Friscaya3. Wówczas Pietro Giovanni będzie mógł w pełni wyrazić swój talent. Reżyser spojrzał na inspektora ze zdziwieniem - ten wybór dyrygentów świadczył o znawstwie tematu. Zadzwonił telefon. - Proszę mi wybaczyć. - Reżyser podniósł słuchawkę. Nagle zbladł. - Pietro Giovanni zniknął - wyjąkał. Rozdział II Jonathan Kelwing siedział nieruchomo. Zniknięcie śpiewaka oznaczało klęskę sezonu, a nawet stawiało pod znakiem zapytania istnienie festiwalu. - Trzeba coś zrobić - uznał Scott Marlow. - Doskonały pomysł - poparł go Higgins. - Gdzie mieszka Pietro Giovanni? Reżyser nie odpowiedział od razu, tak jak gdyby jego mózg pracował na zwolnionych obrotach. - W gospodzie “Pod Faszerowaną Gęsią” w Gemfield, trzy kilometry stąd. To renomowany rodzinny hotel dla specjalnych gości. - Kto pana powiadomił? - zapytał Higgins. - Dyrygent, Lovro Ferenczy. Wszyscy artyści są gotowi, przebrani w kostiumy. Brakuje tylko najważniejszej osoby. Reżyser wyjął chusteczkę z kieszeni smokingu i otarł łzę. - Niech się pan nie martwi - pocieszył go Higgins. - Może się spóźni. - Nie, na pewno nie - jęknął Kelwing. - Kazałem zadzwonić do gospody. Wyjechał ponad godzinę temu! To straszne! - Powiadomię Scotland Yard - oznajmił nadinspektor wojowniczym tonem. - Otoczymy teren i szybko go odnajdziemy. Machinalnie poprawiwszy marynarkę, która nieubłaganie podnosiła mu się na brzuchu, Scott Marlow wyszedł z biura reżysera. Żal było patrzeć, jak Jonathan Kelwing przeżywa zniknięcie artysty. - To katastrofa... Będę zmuszony odwołać przedstawienie... Coś takiego się jeszcze nigdy nie zdarzyło! Ten Giovanni jest potworem. Zrobić mi coś takiego... Inspektor mógł jedynie poradzić reżyserowi, żeby czekał na rozwój wypadków. Sam nie bardzo wiedział, co zrobić, by Pietro Giovanni przybył do Lindenbourne na czas. Chociaż nie był specjalnie wierzący, tym razem zdał się na opatrzność. - Niech się pan weźmie w garść - powiedział. - Wszystko może się jeszcze ułożyć. - Ułożyć? Pan sobie ze mnie żartuje? Mam uwierzyć w to, że drzwi się nagle otworzą i pojawi się w nich Pietro Giovanni? W tej samej chwili drzwi otworzyły się z impetem i stanął w nich wysoki mężczyzna odziany w czarny kostium. W geście powitania zdjął wielki kapelusz z białym pióropuszem. Reżyser zerwał się zza biurka. - Pietro... Pietro Giovanni. Ale... pan... Przecież pan zniknął! Wspaniały, pewny siebie śpiewak rozsiadł się w fotelu, krzyżując przed sobą nogi w skórzanych butach sięgających aż do połowy uda. Na jego twarzy rysowała się obojętność. - Nie przejmuj się takimi drobiazgami, Jonathanie. Sam decyduję o moim życiu, zarówno prywatnym, jak i scenicznym. Dzisiejszy wieczór przejdzie do historii. Reszta mało mnie interesuje. Nie miałem ochoty przebierać się ze wszystkimi, nic poza tym. Proszę mnie zaprowadzić do garderoby, wezwać charakteryzatorkę i wydać polecenie, żeby nikt nie przeszkadzał mi przed rozpoczęciem opery. Higgins nieczęsto spotykał osoby, które zachowywałyby się równie swobodnie, na których skupiałyby się wszystkie spojrzenia. Wszystko wskazywało na to, że włoski baryton stanie się jednym z największych Don Juanów w historii opery. Pietro Giovanni wstał. Nie oczekiwał odpowiedzi. Zrezygnowany Kelwing otworzył drzwi i wyszedł pierwszy. - Chwileczkę - wtrącił inspektor. - Czy to prawda, że grożono panu śmiercią, panie Giovanni? Artysta obrócił głowę, żeby zobaczyć zuchwałego autora pytania. - To nie pańska sprawa. - Reprezentuję Scotland Yard. Mam zająć się pańską ochroną. - Moją... moją ochroną! Śpiewak roześmiał się głośno. Reżyser nie wiedział, jak ma się zachować, a Higgins spokojnie czekał na koniec tego ataku wesołości. - Niech pan posłucha. Niezależnie od tego, czy pan jest inspektorem Scotland Yardu, czy nie, ja sam dbam o swoje bezpieczeństwo. Co do pogróżek, to moja sprawa! Śmierć nigdy mnie nie przerażała i tego wieczoru się to nie zmieni! Żegnam pana. Pietro Giovanni wypchnął reżysera na zewnątrz. Po chwili pojawił się nadinspektor Marlow. - Teren będzie otoczony mniej więcej za godzinę - wyjaśnił. - Nikt nie zdoła się wydostać z naszej sieci. - Niech pan odwoła akcję - odparł Higgins. - Nasza gwiazda się odnalazła. Kiedy zabrzmiały pierwsze akordy posępnej uwertury Don Juana, nadinspektor z trudem powstrzymał ziewanie. Był głodny i marzył o podwójnej whisky, która dodałaby mu odwagi do wysłuchania całej opery. Skupiony Higgins rozłożył na kolanach partyturę i włosko-angielskie libretto. Policjantów spotkał niezwykły zaszczyt zasiadania w prywatnej loży reżysera, skąd mogli podziwiać scenę i bacznie śledzić emocje rysujące się na twarzach artystów. Inspektor nigdy przedtem nie zajmował tak dogodnego miejsca. Wieczór zapowiadał się wspaniale. Jonathan Kelwing miał oglądać przedstawienie zza kulis, czuwając nad najdrobniejszymi detalami. - Kiedy ujrzymy Pietra Giovanniego? - spytał nadinspektor znużony uwerturą. - Prawie od razu po podniesieniu kurtyny - odparł Higgins. - Ale proszę ściszyć głos. Na szczęście loża była na tyle odizolowana od sali, że mogli swobodnie wymieniać ciche uwagi. - Czy naprawdę musimy tutaj siedzieć, Higgins? Może moglibyśmy pójść do baru... Pietra Giovanniego będą pilnować setki ludzi. Higgins nie dał po sobie poznać, że uważa uwagi nadinspektora za wysoce nie na miejscu. Nie stracił nadziei, że chociaż na krótki czas wprowadzi kolegę ze Scotland Yardu w świat mozartowski. - Mój drogi Marlow, nie jesteśmy amatorami. Musimy wypełnić sumiennie nasze zadanie. Dla chwały Jej Królewskiej Mości. Argument był przekonywający. Nadinspektor wymruczał niewyraźny protest w chwili, gdy służący Don Juana, Leporello, rozpoczynał pierwszą wielką arię opery, w której uskarżał się na swój los. Potem wybuchła gwałtowna sprzeczka pomiędzy Doną Anną a Don Juanem, który, udając jej narzeczonego, usiłował ją zhańbić. Nagle wyrósł przed nim Komandor, ojciec Doni Anny. Wyniosły, srogi starzec wyzwał Don Juana na pojedynek. Wyciągając szpadę z pochwy, uwodziciel obdarzył lekceważącym i pogardliwym wzrokiem nędznego przeciwnika, który ośmielił się zagrodzić mu drogę. Higgins zauważył, że Giovanniemu lekko zadrżał głos. To z pewnością efekt tremy. Szpady Don Juana i Komandora się skrzyżowały. Po krótkiej walce ojciec Doni Anny padł z ręki uwodziciela. Głos umierającego Komandora był tak przepełniony bólem, że nawet Scott Marlow się wzruszył. Kiedy Komandor wydał ostatnie tchnienie. Don Juan skłonił się przed nim, zdejmując kapelusz, zupełnie tak jak to uczynił w biurze reżysera. Intryga została zawiązana. Zrozpaczona Dona Anna opłakiwała zmarłego ojca. “Jeśli mnie nie zabijesz - obiecała śmiałkowi, który wtargnął do jej pokoju, żeby ją zhańbić - nie licz na to, że kiedykolwiek pozwolę ci uciec!” Don Ottavio przyrzekł uroczyście pomścić jej ojca i zidentyfikować mordercę. Powróci do niej dopiero z głową winnego. - Starzec był wielce nieostrożny - zauważył Scott Marlow, któremu Higgins wyjaśniał decydujące momenty akcji. - W jego wieku nie powinno się stawać do pojedynku. - Komandor kochał swoją córkę ponad wszystko -odparł Higgins. - Miłość przeważyła nad rozsądkiem. Atmosfera zdawała się rozluźniać, kiedy Don Juan i Leporello spotkali piękną damę, której uwodziciel, przyciągnięty przez odor di femina, złożył płomienną deklarację. Na jego nieszczęście owa dama okazała się Doną Elvirą, małżonką, którą opuścił i która go wszędzie szukała. Zamiast prosić ją o przebaczenie Don Juan kazał swojemu służącemu wyrecytować długą listę swoich miłosnych podbojów, pogrążając tym samym w rozpaczy zakochaną kobietę, która przysięgła przed Bogiem, że się zemści. - Ten Don Juan jest skończonym łajdakiem - oburzył się Scott Marlow, wierny rygorystycznym zasadom wiktoriańskiej moralności. - Kocha życie - odparł Higgins. - Uwodząc tysiące kobiet? To niedopuszczalne. Co by się stało, gdyby... Protest nadinspektora zagłuszyły wesołe akcenty wiejskiego święta. Masetto i Zerlina przygotowywali uroczystość weselną. Nagłe pojawienie się Don Juana, oczarowanego urodą młodej Zerliny, zakłóciło ich plany. Don Juan nie szczędził urodziwej wieśniaczce czułych słów. Na szczęście w samą porę pojawiła się Dona Elvira, ostrzegając dziewczynę przed uwodzicielem. Nadinspektor przyjął jej zjawienie się z ulgą. Aż do końca pierwszego aktu wszechobecny Don Juan dawał o sobie znać, nawet jeśli nie było go na scenie. W finale uwodziciel wydał wspaniałe przyjęcie, mając nadzieję, że pod osłoną nocy i korzystając z pijaństwa biesiadników, uda mu się zniknąć z Zerliną. Wśród gości były jednak pewne, zamaskowane osoby. Nieostrożny, niecierpliwy Don Juan pociąga za sobą Zerlinę, która wzywa pomocy. Przyłapany, próbuje wmówić, że winnym jest jego służący Leporello. Nagle wyrasta przed nim pięciu oskarżycieli: Masetto, któremu Don Juan próbował porwać narzeczoną; Zerlina, która przezwyciężywszy strach, nie waha się go wydać; Dona Anna, która rozpoznała głos mordercy swojego ojca, a także Dona Elvira i Don Ottavio. Wszyscy zdejmują maski i zgodnym chórem wydają bezlitosny werdykt: “Wszystko wiemy! Drżyj, drżyj, łotrze! Cały świat dowie się wkrótce o twojej odrażającej zbrodni. Posłuchaj głosu zemsty, która cię nie ominie! Jeszcze dziś piorun spadnie na twoją głowę!” Urywane, gwałtowne frazy naśladujące hałas ognia piekielnego zakończyły pierwszy akt. - Jeszcze trochę szampana, nadinspektorze? - Nie, dziękuję. Podczas antraktu Higgins i Marlow udali się na obowiązkowy piknik w ogrodzie zamkowym. Reżyser Jonathan Kelwing jeszcze raz zapewnił policjantów o podjętych środkach bezpieczeństwa: Pietro Giovanni pozostanie w pomieszczeniach dla artystów aż do rozpoczęcia drugiego aktu. Nadinspektorowi nie przypadł zbytnio do gustu szampan “Veuve Cliquot”, który pochodził z piwnicy Higginsa. Trunek wydawał mu się mdły, ale nie odważył się poprosić o podwójną whisky. W wiejskiej scenerii policjanci spożywali sandwicze z kurczakiem. Scott Marlow uważał klęczącą pozycję za wielce niewygodną i z podziwem patrzył, jak znakomicie radzą sobie damy w wieczorowych sukniach. Higginsowi, stałemu bywalcowi festiwali w Lindenbourne, również nie brakowało wrodzonej godności. - Ta opera nie ma sensu - uznał Scott Marlow. - Wszyscy wiedzą, że Don Juan jest zbrodniarzem, a nikt go nie powstrzymuje. Ja już dawno położyłbym kres jego poczynaniom. - Zbrodniarz... trochę pan przesadza, nadinspektorze. Zamordował, to prawda, ale w pojedynku, do którego zmusiło go poczucie godności. Jeśli chodzi o resztę... Któż mógłby mu czynić wyrzuty, że darzy namiętnością piękne kobiety ? Nadinspektor zakrztusił się i odstawił kieliszek nerwowym ruchem, wylewając trochę szampana na spodnie. Był oburzony. - Ależ, Higgins! Ten człowiek jest całkowicie niemoralny! - Któż to może osądzić? Nie brakuje mu ani uroku, ani potęgi. Pietro Giovanni wcielił się w tę postać doskonale. Jego głos brzmi idealnie. Scott Marlow wolał nie wypowiadać się w kwestiach technicznych. - Może przeczekalibyśmy w barze do końca opery? - Nie ma pan ochoty dowiedzieć się, jak się to zakończy, nadinspektorze? - Przyznam, że... - A więc wracajmy na miejsca. Scott Marlow się poddał. W końcu sytuacja nie była zupełnie beznadziejna. Przede wszystkim pierwszą połowę opery miał już za sobą, a poza tym misja przedstawiała się niezwykle łatwo, ponieważ osoba, której mieli pilnować, nigdy nie była sama. Za dwie godziny nadinspektor zostanie zwolniony z tego przykrego obowiązku służbowego i będzie mógł wrócić do Scotland Yardu. Początek drugiego aktu wydał się mu równie skandaliczny jak początek pierwszego. Don Juan naśmiewał się ze szczerej miłości Doni Elviry, podstawiając swojego służącego, a potem napastując nieszczęsnego Masetta. którego omal nie pozbawił życia. Nadinspektor podzielał złość Zerliny, która mówiła o Don Juanie: “Jestem rozwścieczoną tygrysicą, lwem! Nie będzie dla niego litości”. Rozumiał Masetta, który posunął się jeszcze dalej: “Chcę go zabić, poćwiartować!” Kiedy na cmentarzu kamienny posąg Komandora dał Don Juanowi do zrozumienia, że kara go nie ominie, Marlowa przeszły dreszcze. Higgins odczuwał zadziwiający niepokój. Pomimo doskonałej techniki głosowej Pietro Giovanni wydał mu się mniej żarliwy niż w pierwszym akcie. Jego obecność była ledwie zaznaczona. Głos artysty drżał niekiedy w niskich rejestrach, wiele fraz muzycznych było nierównych. - To wszystko źle się skończy - uznał nadinspektor, gdy kamienny posąg przyjął skinieniem głowy zaproszenie Don Juana na kolację. - Również się tego obawiam - dodał Higgins, zauważając ze zdumieniem, że Giovanni po prostu skrócił duet z Leporellem, kiedy wychodzili z cmentarza. W kolejnej odsłonie Dona Elvira wyraziła rozpacz z powodu niespełnionego uczucia do Don Juana i doszło do gorączkowej wymiany zdań pomiędzy Ottaviem i Anną w sprawie decyzji o ich ślubie. Artystka doskonale wokalizowała, wykonując ostatnią, niezwykle trudną wielką arię, w której śpiewała o swojej miłości i odłożeniu daty ślubu. - Ma niezły głos - stwierdził Scott Marlow. - Muszę przyznać, że góruje nad niektórymi modnymi piosenkarkami. - Niech pan nie przywiązuje zbytniej wagi do samej wirtuozerii - pouczył go życzliwie Higgins. - Najważniejsze jest frazowanie. Nadinspektor nie zdążył poprosić Higginsa o wyjaśnienia. Rozpoczęła się scena końcowego bankietu. Don Juan siedział za suto zastawionym stołem. Leporello podkradł kawałek dziczyzny i ukrył się za swoim panem. Niepokój Higginsa wzrastał. Nie dość, że Pietro Giovanni zapomniał przyłapać służącego na gorącym uczynku, ale na dodatek wstał, kładąc rękę na piersi. Zakłopotanego Leporella uratowało pojawienie się Doni Elviry, która jeszcze raz błagała Don Juana o zmianę trybu życia. Jego muzyczna odpowiedź, głosząca pochwałę kobiety i dobrego wina, była pozbawiona zacięcia i wigoru. Odepchnięta, wzgardzona Elvira opuściła salę bankietową. Nagle krzyknęła. Nadinspektor podskoczył. Słychać było odgłosy ciężkiego stąpania. Kamienny posąg Komandora przybył na zaproszenie Don Juana. Głosy ojca Doni Anny i uwodziciela przeplatały się ze sobą, ale śpiew Pietra Giovanniego nie dominował w tym wokalnym pojedynku. Pomimo doskonałej orkiestry i reżyserii Higgins czuł się coraz bardziej zakłopotany. Chwilami ledwie rozpoznawał muzykę Mozarta. Komandor zaprosił Don Juana na kolację w zaświatach i wyciągnął ku niemu dłoń. Uwodziciel przyjął zaproszenie, ale jego twarz ściągnęła się w bolesnym grymasie. Zanim zaczął śpiewać chór i zanim pojawiły się piekielne otchłanie. Don Juan osunął się na scenę, puszczając dłoń Komandora. Głęboki głos starca przeszedł w pomruk zdumienia. Z widowni dobiegły krzyki. Orkiestra zamilkła. Muzycy z niedowierzaniem spoglądali po sobie. Higgins zrozumiał, że Pietro Giovanni właśnie umarł na jego oczach. Rozdział III - Scotland Yard - oznajmił Scott Marlow. - Proszę zrobić przejście i niczego nie dotykać! Policjanci weszli na scenę, odsuwając artystów pochylonych nad ciałem Pietra Giovanniego. Nagła śmierć słynnego barytona przerwała wykonanie finałowej sceny opery. Inspektor Higgins wyjął przybory do pisania, z którymi nigdy nie rozstawał się podczas śledztwa: czarny notes i starannie zaostrzony ołówek marki “Staedtler”. Reżyser Jonathan Kelwing był roztrzęsiony. Jak do tej pory jedynym skandalem, jakiego był tu świadkiem, był występ w operze Verdiego młodej obnażonej osoby. W opinii Higginsa było to zresztą bardzo nieudane przedstawienie. Inspektor nie lubił widoku trupów, zazwyczaj pozostawiał oględziny zwłok lekarzowi sądowemu. Tym jednak razem przezwyciężył niechęć i pochylił się nad ciałem artysty, dla którego rola Don Juana okazała się ostatnią w karierze. Pietro Giovanni wydawał się mniejszy niż za życia. Jego twarz wykrzywiał bolesny grymas, bez śladu zniknęła duma i godność. Otwarte oczy patrzyły nieruchomo w dal. Jak na profesjonalistę przystało, Higgins znał niemalże na pamięć dziesięć tomów Podręcznika zbrodni sir M. B. Mastera, do którego, jak sądził, agenci Scotland Yardu nie przykładali należytej wagi. Trzeci tom zawierał tablice ilustrujące przypadki śmierci wywołanej spożyciem substancji toksycznych. Inspektor nie miał wątpliwości: Pietro Giovanni został otruty. Jego śmierci towarzyszyły prawdopodobnie wielkie cierpienia. Tylko człowiek o wyjątkowej energii mógł w tych okolicznościach wypełnić swoje zadanie aż do końca. Czarny aksamitny kostium mienił się w świetle jupiterów. Na szyi zmarłego błyszczał cieniutki złoty łańcuszek. Do jednego z oczek, większego od pozostałych, przyczepiony był stary złoty kluczyk. Z całą pewnością nie mógł stanowić części kostiumu scenicznego Don Juana. Skoro Pietro Giovanni nie rozstał się z nim nawet podczas przedstawienia, kluczyk ów musiał być dla niego bardzo cenny. Bez wątpienia krył w sobie wielką tajemnicę. Higgins delikatnie otworzył zapięcie, zabrał kluczyk i wsunął go do prawej kieszeni spodni. Podniósł się, zaintrygowany. W swoim czarnym notesie naszkicował ułożenie zwłok. Podszedł do niego Scott Marlow i zaczął mu szeptać do ucha, zupełnie jakby znajdowali się jeszcze w loży. -Co pan zamierza zrobić, Higgins? Czy powinniśmy zatrzymać wszystkich aktorów? - Ależ skąd! Mamy do czynienia z plejadą gwiazd. Musimy postępować delikatnie, nadinspektorze. - Delikatnie - powtórzył Marlow, uświadamiając sobie nagle, że cała ta sprawa może odbić się niekorzystnie na jego karierze. Gdyby w wyniku jakiegoś błędu zasłużył na choćby najmniejszą naganę, mógłby nigdy nie dostąpić zaszczytu służby w osobistej ochronie Jej Królewskiej Mości Elżbiety II. Najrozsądniej było więc zdać się na wypróbowaną metodę: pozwolić działać Higginsowi. Inspektor podszedł do reżysera, który dwoił się i troił, żeby uspokoić roztrzęsionych artystów. Jedynie Komandor, zapewne z powodu makijażu, który upodabniał go do kamiennego posągu, wydawał się niewzruszony. - Proszę powiedzieć wszystkim, że czekamy na nich w pokoju artystów - powiedział Higgins do reżysera. - Przeprowadzimy rutynowe śledztwo. Nadinspektorze, niech pan powiadomi Scotland Yard, żeby zabrali ciało. - Atak serca w samym finale - jęknął Jonathan Kelwing. - To koniec festiwalu. Higgins pokręcił się jeszcze przez chwilę za kulisami, zaglądając we wszystkie zakamarki. Zszedł ze sceny dopiero w momencie, gdy na miejsce przybyła ekipa dochodzeniowa i grupa pielęgniarzy. Potem w towarzystwie nadispektora udał się do pokoju artystów. Był to obszerny pokój gościnny utrzymany w stylu regencji. Gdy policjanci weszli do środka, zastali tam atmosferę przygnębienia. Reżyser półleżał w fotelu, a Lovro Ferenczy, dystyngowany sześćdziesięcioletni dyrygent o wysokim czole i starannie przystrzyżonej białej brodzie chodził tam i z powrotem. - A... gdzie są inni? - spytał Scott Marlow. - Poszli do siebie, żeby się przebrać - odparł Kelwing złamanym głosem. - Napijecie się czegoś, panowie? - Później - odparł Higgins ku rozpaczy Marlowa. - Mistrzu, mogę zadać panu kilka pytań? Lovro Ferenczy zatrzymał się i oparł o wiktoriański marmurowy kominek ozdobiony fotografiami mistrzów, którzy dyrygowali operami w Lindenbourne. Ferenczy'ego zaliczano do grona najbardziej znaczących współczesnych dyrygentów mozartowskich. Gdy zakończył karierę, rzadko pojawiał się publicznie, chyba że na wydarzeniu takiej rangi jak festiwal w Salzburgu lub w Lindenbourne. W małym świecie wielkiej muzyki każdy wiedział, że pod jego batutą pragnęły wystąpić najlepsze orkiestry. Obdarzony był doskonałym słuchem i niezwykłą pamięcią muzyczną. Gdy kierował orkiestrą, głosy instrumentów nakładały się na siebie i, nie zatracając swej odrębności, tworzyły niemal idealną harmonię. Oszczędny w ruchach i niezwykle precyzyjny, dyrygował najczęściej z zamkniętymi oczami, ponieważ chciał, żeby muzyka wydobywała się przede wszystkim z jego wnętrza. Z pochodzenia Czech, ale bezpaństwowiec, mówił z lekkim akcentem, który dodawał jego wypowiedziom specyficznego uroku. - Słucham pana, inspektorze. - Przede wszystkim, mistrzu, chciałbym powiedzieć, jak bardzo nadinspektor Marlow i ja jesteśmy szczęśliwi, że możemy pana poznać. Pańska sztuka jest jedną z najczystszych radości naszej egzystencji. - Dziękuję, inspektorze. Scott Marlow uśmiechnął się z wysiłkiem. Uważał, że Higgins ma talent do prawienia komplementów. - Czy znał pan dobrze Pietra Giovanniego, mistrzu? - spytał Higgins, rozglądając się bacznie wokoło. Miał zwyczaj dokładnie oglądać przedmioty w pomieszczeniu, w którym przebywał, musnął więc palcem krawędzie szaf, pogładził skórę foteli, przejrzał się w lustrach. - Dzisiejszego wieczoru zobaczyłem go po raz pierwszy, inspektorze. Nie mieliśmy wcześniej okazji się spotkać. Pan Giovanni śpiewał włoską operę romantyczną, w której ja nie gustuję. Mozarta wykonywał po raz pierwszy. - To pan przydzielił mu tę rolę? - Nie - wtrącił się Jonathan Kelwing. - To ja. Byłem przekonany, że warto dokonać tego eksperymentu. - Pan Kelwing uważał nawet, że będzie to wydarzenie muzyczne dziesięciolecia - uściślił dyrygent. - Potrafił mnie przekonać. - Czyż nie miałem racji? Słyszał go pan? To było wspaniałe! - ożywił się Kelwing. - On śpiewa jak... Reżyser przerwał, uświadamiając sobie, że Pietro Giovanni już nie żyje. Jego zapał zgasł. - Czy nie zauważył pan na scenie czegoś szczególnego? - zwrócił się Higgins do Lovra Ferenczy'ego. - Dyrygowałem z zamkniętymi oczyma, inspektorze. - Co pan sądzi, mistrzu, o interpretacji Pietra Giovanniego? Dyrygent, zakładając ręce na plecach, koncentrował się przez chwilę. - Częściowo znakomita... ku mojemu zdziwieniu! Umiejętnie wcielił się w rolę i dość zręcznie dostosował się do stylu mozartowskiego. Popełnił tylko kilka małych pomyłek w pierwszym akcie. Potem trochę się popsuło... Frazowanie stało się mniej pewne, zabrakło niektórych kwestii. Byłem mocno zdziwiony jego zachowaniem pod koniec sceny na cmentarzu. Musiał zapomnieć tekstu. Zwrócony twarzą do Komandora, z trudem dotrwał... do tragicznej śmierci. Higgins był podobnego zdania. Obserwacje dyrygenta pokrywały się z jego własnymi. Podczas drugiego aktu coś musiało się wydarzyć. Coś wystarczająco poważnego, żeby przeszkodzić takiemu profesjonaliście, jakim był włoski śpiewak. Scott Marlow przenosił czujny wzrok z reżysera na dyrygenta. Chciał ich przesłuchać, ale wolał, żeby Higgins przygotował grunt. - Po co te wszystkie pytania? - wtrącił się reżyser. - Zapomina pan, panie Kelwing - odpowiedział mu stanowczym głosem Marlow - że zmarły otrzymywał pogróżki i że przybyliśmy tutaj, by zapewnić mu ochronę. - A może, pana zdaniem, zmarł naturalną śmiercią? Jonathan Kelwing chwycił się kurczowo za oparcie fotela, zaskoczony ostrym tonem nadinspektora. Z miną oskarżyciela Scott Marlow poprawił poły marynarki, która uniosła mu się do połowy brzucha. - Ja... ja tego nie powiedziałem... ale nic nie wskazuje jeszcze, że... - Zgadzam się z panem - przyznał Higgins. - Laboratorium Scotland Yardu da nam wkrótce odpowiedź. Czy pomimo to pozwoli nam pan prowadzić dochodzenie? Higgins wyglądał dobrodusznie, mówił tonem wzbudzającym zaufanie, jakby zwracał się do starego przyjaciela. Reżyser nieco się uspokoił. - Ależ oczywiście, inspektorze! Proszę,, tylko o dyskrecję. Te wielkie gwiazdy, pan rozumie... wrażliwość artystów... reputacja festiwalu... - Gdy chodzi o ujawnienie prawdy, nie można zawracać sobie głowy takimi detalami - wycedził Scott Marlow. Dyrygent wreszcie usiadł, ale Higgins nadal przemierzał salon wzdłuż i wszerz. Zatrzymał się przed saską porcelaną, przedstawiającą Don Juana uwodzącego młodą kobietę. - Czy wszyscy artyści przebywali tutaj podczas antraktu? - spytał. - Tak - odparł reżyser. - A także mistrz Ferenczy i ja. - Czy wydarzyło się wtedy coś szczególnego? Higgins oparł się o kominek, sprawdzając jednocześnie, czy czubek jego ołówka się nie stępił. - Miał miejsce drobny, nieistotny incydent - wyznał reżyser. - Jakiego rodzaju, panie Kelwing? - A więc... Pietro Giovanni zszedł wściekły ze sceny. Kiedy pojawił się tutaj, ryczał... ryczał coś w rodzaju: “Ktoś chciał mnie zabić!” Scott Marlow zamarł. - Może pan to potwierdzić, mistrzu? - spytał Higgins dyrygenta. - Pietro Giovanni był rozgniewany, to prawda. Można nawet powiedzieć, że wył ze złości. Wezwał mnie, żeby oznajmić, że ktoś chciał pozbawić go życia. - Uparł się, żeby każdy obejrzał jego ranę - dodał z wahaniem reżyser. Nadinspektor, czerwony z gniewu, zwrócił się do mego szorstkim tonem. - Pietro Giovanni był poważnie ranny, a pan nie uznał za konieczne natychmiast nas o tym powiadomić? - Nie przesadzajmy! - zaprotestował reżyser. - Giovanni odegrał całą tę komedię z powodu błahego skaleczenia w kciuk lewej ręki, którego doznał, gdy wydobywał szpadę z pochwy. - Ach! - wykrzyknął Scott Marlow. - Więc to on próbował kogoś zabić! Reżyser i dyrygent zażenowani skierowali wzrok w inną stronę. - Chodzi o pojedynek z Komandorem - szepnął Higgins nadinspektorowi. - Przypomina pan sobie początek opery, kiedy Don Juan rani śmiertelnie starca, który broni honoru córki... Marlow obciągnął marynarkę, żeby dodać sobie animuszu. - Załóżmy. A więc skąd ta rana? - Zwykła niezręczność Giovanniego - wyjaśnił reżyser. - Ale cały świat musiał się dowiedzieć o tym, co mu się przydarzyło! Higgins wziął w ręce chińską wazę z wizerunkiem medytującego mędrca na tle zachodu słońca. - Czy rzucał jakieś oskarżenia? - zapytał łagodnym tonem. Reżyser rozłożył i złożył ręce w nerwowym geście, zastanawiając się przez chwilę. - Nie... nie sądzę... ale nie rozumiem tego pytania! Skaleczył się sam! - A pan, mistrzu - Higgins odwrócił się do Lovra Ferenczy'ego - czy może pan powiedzieć coś na ten temat? - Nie - odparł dyrygent. - Pan Giovanni wezwał mnie do garderoby. Nie panując nad nerwami, zażądał, żebym pominął ostatnią scenę i zakończył w momencie, gdy Don Juana pochłania piekielny ogień. - Czy wyraził pan zgodę? - To nieuzasadnione żądanie wywołało ogólną dezaprobatę. Poza tym pan Kelwing, który wyreżyserował przedstawienie, i ja sam uważamy, że scena ta jest niezbędna dla znaczenia dzieła. Wszyscy bohaterowie dramatu są na scenie i wyciągają morał z przeżytej przygody. Zło zawsze musi zostać ukarane. Tak chciał Mozart. - Podzielam pańskie zdanie - skomentował Higgins. - Niestety, Pietro Giovanni nie spodziewał się, że spotka go tak nieoczekiwana satysfakcja. Inspektor zwrócił się ponownie do reżysera, podczas gdy Scott Marlow oglądał chińską wazę, zastanawiając się, czy najlepszy agent Scotland Yardu nie znalazł w niej jakiejś cennej wskazówki. - Powróćmy do tego skaleczenia, panie Kelwing. Przypuszczam, że ktoś proponował panu Giovanniemu pomoc? - A tak, rzeczywiście. Jeśli dobrze pamiętam, Ruben Cannino, wielki amator białej broni, chciał obejrzeć ranę, ale został brutalnie odepchnięty. Taki sam los spotkał Graziellę Canti. Chciała przy kleić plaster, ale okazało się, że Giovanni jest alergikiem. George Chairman wzruszył tylko ramionami, Gert Glinder zaproponował wezwanie lekarza. Marylin O'Neill, która ukończyła biologię, chciała zdezynfekować ranę naturalną substancją. Pietro Giovanni odmówił. Rozgniewany sir Brian Hall otworzył podręczną apteczkę, wyjął z niej kompres i podał go Giovanniemu, ale ten odsunął rękę i kompres upadł na ziemię. W końcu pozwolił się obejrzeć Audrey Simonsen, która zastosowała jakiś środek odkażający. Chciałem się dowiedzieć, czy to jest skuteczne. Odpowiedziała, że tak. Rzeczywiście, Giovanni wkrótce się uspokoił. Nandinspektor Marlow był przytłoczony lawiną nazwisk gwiazd, których nigdy przedtem nie słyszał. Higgins znał je wprawdzie od dawna, ale pomimo to postanowił zanotować tragiczną obsadę Don Juana z Lindenbourne: Pietro Giovanni - Don Juan George Chairman - Komandor Marylin O'Neill - Dona Anna Sir Brian Hall - Don Ottavio Audrey Simonsen - Dona Elvira Gert Glinder - Leporello Graziella Canti - Zerlina Ruben Carmino - Masetto Orkiestra i chór pod dyrekcją Lovra Ferenczy'ego Reżyseria - Jonathan Kelwing Higgins nie miał wątpliwości, że na tej najbardziej niesamowitej liście podejrzanych, jaką kiedykolwiek wpisał do czarnego notesu, znajdował się winny - lub winni. - Czy później Pietro Giovanni się uspokoił? Reżyser i dyrygent skinęli twierdząco głowami. - Tak - odparł Jonathan Kelwing. - Wydał się nagle bardzo zmęczony. Wypił trochę wody i usiadł w fotelu, oddalając wszystkich gestem ręki. Odprawił charakteryzatorkę, która przyszła sprawdzić, czy nie trzeba dokonać poprawek. Kiedy ponownie wchodził na scenę, odzyskał wigor. Wymówił jedno tylko słowo: avanti! - Powiedział pan, że skaleczył się w kciuk lewej ręki - stwierdził Higgins. - Czy to oznacza, że był leworęczny? - Rzeczywiście - potwierdził reżyser. - Czy wśród wykonawców są inni leworęczni? Kelwing zastanawiał się przez chwilę. - Nie... nie sądzę. Drzwi pokoju artystów otworzyły się i pojawił się w nich wysoki mężczyzna z przyprószonymi siwizną włosami, ubrany w nieskazitelny trzyczęściowy garnitur koloru antracytu. Z wyższością spojrzał po zebranych. - Panowie mnie potrzebują? W ten oto sposób Komandor wkroczył do akcji. Rozdział IV - Niech pan usiądzie, panie Chairman - poprosił Higgins. Kiedy George Chairman, odtwórca roli Komandora, przeszedł obok Scotta Marlowa, ten nie mógł opanować lekkiego drżenia. Trochę się bał, gdy na scenę wkroczył żywy posąg, ale ten, który użyczył mu głosu, robił nie mniejsze wrażenie. Zanim śpiewak usadowił się wygodnie w głębokim fotelu, Higgins zapisał w notesie, że jeśli Pietro Giovanni był rzeczywiście jedynym leworęcznym w zespole, nikt inny nie mógłby się skaleczyć, wyciągając szpadę z pochwy. - Jeśli nie ma pan do mnie pytań, chciałbym wyjść - powiedział dyrygent. - Nie będę pana zatrzymywał. Ale proszę nie opuszczać Lindenbourne przed zakończeniem śledztwa. Higgins spojrzał na Marlowa, który kiwnął głową z aprobatą. Jonathan Kelwing podskoczył. - Chyba panowie nie mówią poważnie! Nie zamierzacie zatrzymać tutaj osobistości, które mają zobowiązania na całym świecie! - Właśnie że tak, proszę pana - przerwał mu nadinspektor pewnym głosem. Wściekły Kelwing podszedł do drzwi. - Przypuszczam, że ja również mogę wyjść? Mam parę pilnych spraw do załatwienia. - Niestety - oświadczył Higgins - obawiam się, że muszę pana zatrzymać jeszcze jakiś czas. Za pańskim pozwoleniem, oczywiście. Pana obecność może ułatwić przebieg śledztwa. - Śledztwa? - zdziwił się George Chairman. Jego lodowaty głos zmroził zebranych. - Jakiego śledztwa? Co to znaczy? Dyrygent ulotnił się, natomiast zbulwersowany reżyser usiadł z powrotem. Dobrze znał Chairmana. Artysta był dumny i wyniosły - ciekawe, jak odbierze postawienie go w roli podejrzanego. - To znaczy - odparł Higgins - że Scotland Yard stawia hipotezę zabójstwa i że wszyscy, którzy przebywali w garderobie podczas antraktu, mogą być podejrzani o popełnienie zbrodni. Inspektor uprzedził fakty, wyciągając nieco pochopne wnioski. Wiedział jednak z długiego doświadczenia, że nigdy nie należy lekceważyć intuicji. George Chairman zacisnął szczęki. Jego wzrok sposępniał. Scott Marlow cofnął się. - Morderstwo? Jakie morderstwo? - Chodzi o zamordowanie Pietra Giovanniego, panie Chairman. Na twarzy śpiewaka pojawił się tak pogardliwy uśmiech, że Marlow miał ochotę zapaść się pod ziemię. - To absurdalne, inspektorze. Jeszcze nikt nie został zamordowany na scenie operowej. Ten nieszczęsny Giovanni zmarł na atak serca. To się zdarza. Osąd. Stanowczy, nieodwołalny. Nadinspektora ogarnęły wątpliwości. A jeśli George Chairman ma rację? Reżyser wyglądał jak nowo narodzony. W jego serce wstąpiła nadzieja. Jeśli nie było morderstwa, nie będzie skandalu. Tylko niezwykła śmierć, godna wielkiego artysty u szczytu kariery. Imponujące. - Panie Kelwing - odezwał się Higgins - czy mógłby pan odszukać pochwę i szpadę Pietra Giovanniego? Laboratorium Yardu powinno zbadać te przedmioty. Reżyser ruszył w kierunku masywnej garderoby, która pomimo rozmiarów nie zdominowała obszernego pomieszczenia. - Nic prostszego. Są w tej szafie. Sam je tutaj włożyłem. To historyczna szpada, należała do jednego z moich przodków i jestem do niej bardzo przywiązany. Kelwing otworzył garderobę, przykucnął i zaczął szperać, odsuwając skrzynie wypełnione rozmaitymi rekwizytami i kostiumami. Kiedy się podniósł, był blady i drżały mu ręce. Nie ośmielił się spojrzeć na Higginsa. - Nie rozumiem... były tutaj, przysięgam. I szpada, i pochwa... - To zniknięcie specjalnie mnie nie dziwi - powiedział Higgins z uśmiechem. - Czy te przedmioty mogły się gdzieś zapodziać? - Z pewnością... Na strychu jest magazyn rekwizytów. Jeśli pan pozwoli, zaraz tam pójdę. - Byłbym panu niezmiernie wdzięczny. Reżyser opuścił garderobę niepewnym krokiem. - Sądzę - powiedział Higgins do Marlowa - że będzie pan musiał poprosić laboratorium, żeby pospieszyli się z wykonaniem analiz. - Proszę się nie martwić. Scotland Yard wie, co do niego należy. - Nie przeczę - uśmiechnął się inspektor - niemniej jednak zależy mi, żeby pan to uczynił w interesie śledztwa. Czując niewyraźnie, że Higgins ma już być może jakąś koncepcję, nadinspektor posłusznie wstał. Wychodząc, rzucił przelotne spojrzenie na George'a Chairmana, który siedział nieruchomo w fotelu niczym marmurowy posąg. Kiedy zamknęły się drzwi, Higgins z satysfakcją stwierdził, że osiągnął swój cel: zależało mu na rozmowie w cztery oczy z Komandorem. Inspektor znał się na ludziach - artysta nie zdobyłby się na publiczne zwierzenia. - Wolałbym, żeby nie zabrało nam to dużo czasu, inspektorze. Jestem zmęczony. Chciałbym coś zjeść i położyć się spać. - Niech się pan nie obawia, panie Chairman, będę tak zwięzły jak to tylko możliwe. Ale chyba pan rozumie, że w przypadku zbrodni... - Jakiej zbrodni? - ożywił się śpiewak. - Co za bzdury! Giovanni był hulaką, człowiekiem bez zasad, chciał wszystkiego w życiu spróbować. Spotkała go śmierć, na jaką zasłużył. Nawet zbyt piękna... Nikt nie będzie się dziwić. Zapewne weźmie mnie pan za starego idiotę, ale wierzę jeszcze w sprawiedliwość. Ten, kto oddaje się rozpuście, będzie srogo ukarany przez niebiosa. I to jest słuszne. Higgins żywił podobne przekonania, jednak działał na polecenie Scotland Yardu i nie miał prawa snuć tego typu rozważań, nawet jeśli nie były pozbawione racji. - Chciałbym, żeby się pan nie mylił, panie Chairman. Ułatwiłoby mi to dochodzenie. Obawiam się jednak, że moja hipoteza jest właściwa. Czy wie pan, że śledzę pańską karierę od ponad dwudziestu lat? Odtwórca roli Komandora pozostał niewzruszony. - Chwała panu za to, inspektorze. Muszę jednak pana uprzedzić, że jestem nieczuły zarówno na komplementy, jak na krytykę. Moja kariera nie ma żadnego znaczenia, liczy się tylko muzyka. Służę jej najlepiej jak potrafię od dwudziestu lat, to prawda. Pragnę poświęcić jej mój talent aż do ostatniego tchu. Dlatego też nie opłakuję śmierci Pietra Giovanniego. Kiedy ktoś przegapia fis, kiedy niedokładnie wykonuje wiele istotnych fraz drugiego aktu Don Juana Mozarta, kiedy popełnia poważne błędy, nie zasługuje, żeby żyć. Również tym razem Higgins nie mógł zaprzeczyć. Nie uszły jego uwagi niewybaczalne uchybienia włoskiego śpiewaka. - Jest pan Irlandczykiem, jeśli się nie mylę? - Urodziłem się w Dublinie, pięćdziesiąt trzy lata temu - odparł George Chairman. I jestem z tego dumny. - Mieszka pan w Londynie, prawda? - Czyżby znał pan wszystkie tajemnice mojego życia prywatnego, inspektorze? Higgins wykonał niewyraźny gest ręką. - Jestem daleki od tego... ale jakże mógłbym okazywać obojętność wobec najlepszego Komandora ostatnich dwudziestu lat? Krytyka jest jednomyślna w ocenie pana kariery i podzielam jej podziw. Nie lubił pan zbytnio Pietra Giovanniego, zgodnie z tym co mogłem przeczytać w specjalistycznych periodykach. Uważał go pan za śpiewaka belcanto, niezdolnego do poprawnego wykonania dzieł Mozarta. Odnoszę wrażenie, że nie cenił go pan ani jako artysty, ani jako człowieka. George Chairman podniósł się i stanął w oknie wychodzącym na “czarodziejski ogród” zamku Lindenbourne. Blask księżyca oświetlał granitowe postacie bohaterów oper Mozarta: Cherubina z Wesela Figara, Komandora z Don Juana, Despinę z Cosi fan tutte, Papagena z Czarodziejskiego fletu. Nocna cisza spowijała uśpioną wieś, nieświadomą dramatu, który rozegrał się w murach czcigodnego zamku w Lindenbourne. - Ma pan świętą rację, inspektorze. Higgins docenił szczerość swojego rozmówcy. - Panie Chairman, czy widział pan ranę Pietra Giovanniego? - Ma pan na myśli to nędzne zadraśnięcie? Byłem oburzony tą jego manifestacją, inspektorze. Widziałem wielu rannych podczas wojny. Cierpieli z godnością. Drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju wbiegł zdyszany człowiek. Miał zaczerwienioną, spoconą od wysiłku twarz. Higgins rozpoznał niemieckiego barytona Gerta Glindera, który grał Leporella, służącego Don Juana. - Proszę szybko pójść ze mną - rzucił mężczyzna. - Audrey Simonsen umiera! Rozdział V Higgins natychmiast zrozumiał, że nie chodzi o kiepski żart. Zostawił George'a Chairmana i wyszedł z Gertem Glinderem, który zaprowadził go na pierwsze piętro zamku. Niemiecki śpiewak był szczupłym trzydziestoletnim mężczyzną o zwinnych ruchach i sumiastych wąsach. Sylwetką uderzająco przypominał Pietra Giovanniego. Szybko pokonywał schody, wzywając po drodze reżysera, pozostałych artystów, policję, lekarza. Drzwi pokoju Audrey Simonsen były otwarte. Młoda Dunka, odtwórczyni roli Doni Elviry, leżała na łóżku. Miała na sobie długą suknię z ciemnoczerwonego aksamitu. - Proszę spojrzeć, inspektorze! - wykrzyknął Gert Glinder, wymachując na pół pustym opakowaniem po środkach nasennych. - Próbowała popełnić samobójstwo! Jeszcze oddycha... gdybym nie przybył w porę... Zaalarmowany wołaniem o pomoc reżyser zszedł ze strychu, spotykając na schodach nadinspektora Marlowa, który przebywał w salonie na parterze. Higgins zbliżył się do pięknej, jasnowłosej Audrey Simonsen, której ciepły głos i magiczny uśmiech urzekły go podczas przedstawienia. Wiotka, zwiewna, przepełniona wewnętrznym światłem artystka odegrała rolę Doni Elviry z niezwykłym talentem. - Szybko, nadinspektorze! Musimy wywołać torsje. Podczas gdy przerażony reżyser pobiegł szukać lekarza, Higgins i Marlow zajęli się udzieleniem pierwszej pomocy. - Audrey Simonsen jest uratowana - oznajmił reżyser. Było już po północy. Higgins i Scott Marlow, siedząc w garderobie i gasząc pragnienie wodą mineralną, nie bez trwogi oczekiwali na werdykt lekarza. Artystom polecono udać się do swoich pokojów i zakazano opuszczać zamek. Ostatni ciekawscy wyjechali z Lindenbourne, dowiedziawszy się, że festiwal został przerwany aż do odwołania. Zaczęły krążyć najbardziej niesamowite plotki. Mówiono o licznych zbrodniach, o widmie żądnym krwi, o powrocie Kuby Rozpruwacza. Jonathanowi Kelwingowi ledwie udało się powstrzymać pierwszych wysłanników prasy brukowej. Nie miał jednak złudzeń. Wkrótce trzeba będzie zaspokoić ciekawość dziennikarzy. Nadinspektor obgryzał paznokcie. Rutynowa misja przekształcała się w skandaliczną aferę. Higgins powinien podjąć energiczne działania, szybko zdemaskować winnego i rozbroić bombę, która w każdej chwili mogła eksplodować poważnym skandalem. - Odwieziono ją do szpitala? - To nie będzie konieczne - odparł reżyser. - Szybko stanie na nogi. Interweniowaliśmy na czas. - Czy odnalazł pan szpadę? - Nie, inspektorze. Chyba zniknęła... nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. -Wszystko jest jasne, panie Kelwing, chodzi przecież o ślady zbrodni. - Jeśli to była zbrodnia - zaoponował reżyser, zapalając nerwowo papierosa. - Z pewnością tak - oznajmił posępnie Scott Marlow. - Będziemy wiedzieć więcej jutro rano. - Ach... - westchnął Kelwing, rozumiejąc, że jego nadzieje są płonne. - Ale dlaczego popełniono tak odrażający czyn? Dlaczego tutaj, w Lindenbourne, podczas najspokojniejszego na świecie festiwalu? To musiało być dzieło szaleńca, maniaka! - Jeśli dobrze zapamiętałem pańskie słowa, wszyscy artyści, z wyjątkiem Pietra Giovanniego, mieszkali tutaj? - Zgadza się, inspektorze. - Nikt nie może opuścić zamku, Marlow? - Od godziny dwudziestej drugiej jest strzeżony przez umundurowanych policjantów. Polecenia są rygorystyczne. Nikomu nie wolno wyjść bez mojej zgody. - Doskonale. Panie Kelwing, czy byłby pan tak uprzejmy i zawiózł mnie do gospody “Pod Faszerowaną Gęsią?” Reżyser spojrzał na zegarek. - O tej godzinie? Pan chyba żartuje! - Nie mamy czasu do stracenia. Zastanawiam się, czy klucz do tej zagadki nie leży w tajemniczym zniknięciu Pietra Giovanniego w drodze między gospodą a Lindenbourne. Jeśli jest tam coś do odkrycia, warto, żebyśmy wiedzieli o tym pierwsi. Jonathan Kelwing był wyraźnie zakłopotany. - Właścicielka gospody, panna Lipyncott, nie pochwali takiego postępowania. Przestrzega konwenansów i ja... - W drogę - przerwał mu Higgins. - Scotland Yard nie ma zwyczaju czekać - dodał wyniośle Scott Marlow. Reżyser niechętnie nałożył nieprzemakalny płaszcz. Gdy Higgins był już na zewnątrz, nadinspektor pociągnął Kelwinga za rękaw. - Proszę mi powiedzieć, panie Kelwing... Podczas gdy pan uda się do gospody, a ja będę czuwał nad zamkiem, czy byłoby możliwe, żeby podano mi posiłek i coś na pokrzepienie? - Kuchnie i bar są zamknięte. Śniadanie o siódmej trzydzieści. Odwracając się plecami do nadinspektora, reżyser udał się w kierunku swojego bentleya. Scott Marlow został sam, czerwony ze złości. Bentley, prowadzony nerwowo przez Kelwinga, jechał szybko w stronę Gemfield. Higgins, otulony w wiosenny płaszcz w pepitkę, obserwował z rozrzewnieniem zielone żywopłoty okalające gospodarstwa rozrzucone wzdłuż wąskiej drogi. Jakże nie docenić talentu angielskiego ogrodnika, który wzorem swych przodków wymodelował idealne geometryczne formy w ligustrach, tujach i wawrzynach? Inspektor również spędzał długie godziny nad doskonaleniem sposobu przycinania żywopłotów otaczających jego rezydencję. Nic nie cieszyło go bardziej niż zadbany żywopłot. Chroniąc przed wiatrem, tłumiąc hałasy, strzegąc intymności ogrodnika, żywopłot stanowił, zdaniem Higginsa, jedną z najpiękniejszych ozdób cywilizacji. Gospoda “Pod Faszerowaną Gęsią” była położona nieopodal strumyka i otoczona płaczącymi wierzbami. Starannie przystrzyżony trawnik prowadził do wejścia niemal niewidocznego pod dziką winoroślą. Okna z małymi szybami nadawały starej posiadłości nostalgiczny urok miejsca, gdzie warto zatrzymać się na dłużej. - Uprzedzam pana - powiedział reżyser, zatrzymując samochód - wywoła pan prawdziwą burzę. Panna Lipyncott jest bardzo szanowana w okolicy. Reputacja Scotland Yardu... - Proszę się o to nie martwić, panie Kelwing Nad wejściem świeciła latarnia. Higgins pociągnął za sznurek i ciszę nocy zakłócił dźwięk dzwonka. Kilka sekund później w przedsionku zapaliło się światło. Drzwi uchyliła starsza pani, odziana w niezwykle elegancki bladoróżowy kostium. - Scotland Yard, jak się domyślam? Czekałam na pana. Reżyser, który ukrył się, żeby nie być świadkiem awantury, teraz podszedł bliżej. - Dobry wieczór, panie Kelwing. Czy tragiczna śmierć pana Giovanniego sprawiła, że zapomniał pan o elementarnych zasadach dobrego wychowania? Zmieszany reżyser poczuł na sobie niezadowolony wzrok Higginsa, który czekał, aż reżyser go przedstawi. - Proszę mi wybaczyć, panno Lipyncott... Przedstawiam pani inspektora Higginsa. Inspektorze, oto panna Lipyncott, właścicielka najlepszego hotelu w okolicy. - To zbytnia uprzejmość z pana strony... Proszę wejść. Higgins pochylił się, puszczając reżysera przodem. “Czy to nie pocieszające - pomyślał - że są jeszcze ludzie, którzy hołdują dawnym obyczajom? Zachowując tradycje, hamują rozwój barbarzyństwa”. Panna Lipyncott wprowadziła gości do wypieszczonego salonu gromadzącego tyle starych foteli, komód, obrazów i bibelotów, że nie wiadomo było, na czym najpierw zatrzymać wzrok. Całość była jednak utrzymana w dobrym guście i pachniała spokojną prowincją, której obcy był niepokój współczesnego świata. Na niskim stoliku stał czajniczek z herbatą i trzy filiżanki. Higgins poczuł nagły niepokój w żołądku. Herbata była jedynym napojem, którego nie znosił, a nie mógł się nikomu do tego przyznać. Panna Lipyncott wlała gorący napój do filiżanek. - Sypiam tylko jedną, dwie godziny - wyznała.- Tego wieczoru nie zamierzałam wcale kłaść się do łóżka. Telefon nie przestawał dzwonić i gospodę pośpiesznie opuściło trzech klientów, oburzonych wydarzeniami na festiwalu. To przywilej wieku, panowie: nie potrzebuję ani czytać gazet, ani słuchać radia, żeby wiedzieć o wszystkim. - Dziękujemy bardzo za tak urocze przyjęcie - powiedział Higgins, szukając wzrokiem jakiejś rośliny doniczkowej, żeby dyskretnie wlać do niej zawartość filiżanki. - Pani hotel jest jednym z najbardziej zachwycających miejsc, jakie dane mi było odwiedzić. Tyle subtelności, tyle smaku, tyle pieczołowicie nagromadzonych skarbów... Stara panna upiła łyk herbaty, żeby ukryć wzruszenie. Ten inspektor należał z pewnością do bardzo znamienitego rodu. - Okropna nowina musiała być dla pani pewnym szokiem, panno Lipyncott. Higgins podniósł filiżankę do ust. Szczęśliwie zauważył wielką, niezbyt cenną wazę z końca wieku. Będzie mógł pozbyć się kłopotu. - Och, inspektorze! Przeżyłam już tyle dramatów! Byłam pewna, że pana Giovanniego spotka coś złego. - Czy zauważyła pani coś szczególnego? - Pan Giovanni nie był dżentelmenem. Niekiedy nie potrafił zachować umiaru... Jeszcze trochę herbaty? - Za chwilę. Panna Lipyncott była urzeczona Higginsem, natomiast na reżysera nie zwracała uwagi. Inspektor czuł, że musi postępować ostrożnie, żeby podtrzymać jej sympatię i uzyskać jak najwięcej informacji. - Czy Pietro Giovanni nie zachowywał się wobec pani z należytym szacunkiem? - Ależ, inspektorze, w takiej sytuacji natychmiast bym się go pozbyła. To ja decyduję, komu wynająć pokoje, i sama ustalam czas gościny. - Gdyby każdy postępował tak jak pani, Anglia byłaby rajem. Panna Lipyncott pogładziła medalion z portretem zmarłego podczas wojny przyjaciela z dzieciństwa. Przypominał nieco tego inspektora ze Scotland Yardu. - Wczoraj wydarzył się niemiły incydent. Złożył mu wizytę jeden z kolegów. Doszło między nimi do ostrej wymiany zdań, czym zakłócili spokój moich pensjonariuszy. Gdy zamierzałam już interweniować, pan Giovanni wypędził swojego gościa. - Czy może go pani opisać? - Młody człowiek, tego samego wzrostu co pan Giovanni, źle ubrany, wąsaty. - To Gert Glinder - powiedział reżyser ponurym głosem. - Ile czasu tutaj pozostał? - spytał Higgins. - Nie dłużej niż dziesięć minut, inspektorze. Przyjechał i odjechał czerwonym samochodem, kabrioletem. Higgins podrapał się po brodzie. - Od jak dawna Pietro Giovanni przebywał u pani? - Od trzech dni, inspektorze. To nie był jego pierwszy pobyt tutaj. Pan Giovanni spędził tu weekend sześć miesięcy temu. Przyznaję, że na początku byłam nim zauroczona, zachowywał się jak dżentelmen. Higgins spoważniał. - Zadam pani bardzo osobiste pytanie, panno Lipyncott. Oczywiście może pani odmówić odpowiedzi w imię tajemnicy służbowej. Potrafię to zrozumieć. Higgins miał oczy z tyłu głowy. Jak kot na czatach - według chińskiej astrologii urodził się zresztą pod tym znakiem - dostrzegał wyraźnie najmniejsze zmiany w ludziach. Ta umiejętność często pozwalała mu dostrzec cienką granicę między prawdą i kłamstwem. Tym razem wyczuł intuicyjnie, że reżyser jest tak przejęty, jakby coś miało mu za chwilę spaść na głowę. Panna Lipyncott walczyła ze sobą. Tajemnice hotelu należały tylko do niej. Nikt nigdy nie miał do nich dostępu. Była jednak skłonna zrobić wyjątek. - Proszę pytać, inspektorze, jestem gotowa. Higgins milczał dłuższą chwilę. - Czy nie dostrzegła pani nic nietypowego, wręcz nieodpowiedniego w zachowaniu Pietra Giovanniego? Stara panna zastanowiła się. - Nie, nic takiego nie dostrzegłam. Przykro mi. Sprawiał wrażenie zaniepokojonego, zatrwożonego, ale nie mogę podać panu konkretnego przykładu. Może jego pokój... chciałby pan go zobaczyć? - Nie śmiałem o to prosić. Higgins doceniał poświęcenie właścicielki gospody. Otwierała przed nim, w pewien sposób, drzwi swojego intymnego świata. - Pójdziemy na pierwsze piętro, inspektorze. Pan Giovanni zajmował największy pokój w hotelu. Po jego wyjeździe osobiście zamknęłam pokój na klucz. Proszę nie robić hałasu. Goście mają prawo do odpoczynku. - Oczywiście. Proszę tu na nas poczekać, panie Kelwing. Wychodząc z salonu, Higgins niezwykle zręcznie wylał zawartość filiżanki do wazy, którą wcześniej sobie upatrzył. Śliwkowa wełniana wykładzina na schodach tłumiła kroki. Ściany korytarza były obite tkaniną przedstawiającą popisy woltyżerki. Panna Lipyncott włożyła klucz do zamka pokoju numer l. Ku jej zdziwieniu nie zazgrzytał. Drzwi się otworzyły. Stara panna nie mogła powstrzymać krzyku przerażenia. Zasłabła i osunęła się w ramiona Higginsa, którego oczom ukazał się straszny widok. Rozdział VI Pokój Pietra Giovanniego był doszczętnie zdemolowany. Włamywacz wyrzucił na dywan zawartość komód i szaf, rozpruł materac, rozdarł fotele. Widok był przerażający, najpierw jednak trzeba się było zająć właścicielką gospody. Higgins nie bardzo wiedział, co począć. Pierwotny pomysł położenia jej na korytarzu wydał mu się niewłaściwy. Wzywając na pomoc reżysera, ryzykował obudzenie gości i wywołanie zamętu. Gdy zastanawiał się nad najlepszym rozwiązaniem, panna Lipyncott odzyskała przytomność. - To straszne! Moje meble, moja pościel... Wspierając się na opiekuńczym ramieniu inspektora, odważyła się przekroczyć próg splądrowanego pokoju. Jakaś przemożna siła pchała ją do porządkowania i układania. Higgins nie miał odwagi przeszkodzić jej w tym dziele. Rozejrzał się wokoło, ale nie spodziewał się osiągnąć wielkich rezultatów. Włamywacz przetrząsnął wszystko. Jednak czy znalazł to, czego szukał? Inspektor podszedł do największego z trzech okien. Jedna z szyb była wybita. Okiennice zostały otwarte od zewnątrz. Uchylając je, Higgins stwierdził, że pnący się wzdłuż muru bluszcz został naderwany w wielu miejscach. Teraz już wiedział, w jaki sposób złodziej dostał się do środka. Musiał przejść przez ogród, wspiąć się po murze, chwytając się bluszczu oplatającego drewniane okiennice, wybić szybę i otworzyć okno. Wrócił tą samą drogą. Jaki skarb posiadał Pietro Giovanni? Czy było to związane ze złotym kluczykiem, który nosił na szyi i który Higgins zręcznie ukrył dla potrzeb śledztwa? Kolejne pytania bez odpowiedzi. Inspektora uderzyły ślady pośpiechu. Być może złodziej miał bardzo mało czasu na działanie po śmierci Giovanniego. Oburzona panna Lipyncott, zbierając resztki wazy, mamrotała coś pod nosem. Nie odchodząc od okna, Higgins czekał cierpliwie, aż właścicielka gospody zakończy te doraźne porządki. Nagle zauważył obecność dziwnego przedmiotu, zakleszczonego między lekko wysuniętym cokołem a murem. Przykucnął i delikatnie wyciągnął ów przedmiot. Była to kwadratowa mosiężna sprzączka. Mrówcza praca panny Lipyncott dobiegała końca. Pokój zmarłego śpiewaka niemalże odzyskał normalny wygląd. - Jestem zbulwersowana, inspektorze. To pierwszy akt wandalizmu popełniony w tej gospodzie od czasu jej założenia przez moją praprababkę. Czułam, że ten Pietro Giovanni nie jest całkiem uczciwym człowiekiem. I... muszę wyznać panu coś okropnego. - Nikt, oprócz pani i mnie, nie dowie się, co się tutaj stało - uspokoił ją Higgins. - Nic nie zaszkodzi reputacji pani przybytku. Panna Lipyncott nie kryła wzruszenia. - Wiedziałam, że mogę mieć do pana zaufanie, inspektorze... Tak jak panu powiedziałam, mam problemy z zaśnięciem. Spędzałam kolejną bezsenną noc na wspominaniu minionych lat. W gospodzie nie paliło się już żadne światło. Około drugiej nad ranem usłyszałam lekki hałas: ktoś szedł korytarzem, próbując nie zwrócić na siebie uwagi. Wstałam, włożyłam peniuar, uchyliłam drzwi mego pokoju, jedyne w gospodzie, które nie skrzypią. Ktoś wszedł do pana Giovanniego. Czekałam około kwadransa, a potem zobaczyłam, jak wychodzi stamtąd smukła kobieta w długim czarnym płaszczu z kapturem, który nasunęła na głowę. Prawdziwy kostium teatralny. Poszłam za nią. Przeszła przez ogród i poszła na pole w pobliżu opuszczonej kaplicy, około kilometra stąd. Być może nawet weszła do środka. Nagle ogarnął mnie strach. Wolałam wrócić do gospody. - Dobrze pani zrobiła - pochwalił ją Higgins. Panna Lipyncott spuściła wzrok. - Nocna schadzka w mojej gospodzie... zdaje pan sobie sprawę, inspektorze? - Doskonale panią rozumiem. - Współczucie Higginsa poruszyło serce starej panny. - Pani informacje były dla mnie bardzo cenne. Dziękuję w imieniu Scotland Yardu. Właścicielka gospody uśmiechnęła się skromnie. - Jestem uważana za najlepiej poinformowaną osobę w okolicy... ale to z pewnością przesada. Zawsze będzie pan u mnie mile widziany, inspektorze. - Jestem bardzo wzruszony. Proszę mi wybaczyć, ale muszę się z panią pożegnać. Obowiązki mnie wzywają. - Niech pan idzie, inspektorze, i niech Bóg ma pana w opiece. Higgins zszedł do salonu, gdzie wyczerpany emocjami Jonathan Kelwing drzemał w fotelu. Inspektor obudził go delikatnie. - Chodźmy, drogi przyjacielu. Wracamy do Lindenbourne. W drodze powrotnej Higgins notował skrupulatnie najistotniejsze elementy zeznania panny Lipyncott. Gdy wysiadali z bentleya, pokazał reżyserowi sprzączkę od buta, którą znalazł w pokoju Giovanniego. - Czy rozpoznaje pan ten przedmiot? Jonathan Kelwing, z trudem opanowując senność, otworzył szeroko oczy. - Oczywiście... to sprzączka od męskich butów... butów scenicznych, to znaczy, chciałem powiedzieć... - Czy odtwórcy męskich ról w Don Juanie nosili podobne? - Tak... czarne buty, wzorowane na obuwiu z XVIII wieku. Mieli je przynajmniej George Chairman, Gert Glinder, sir Brian Hall i sam Pietro Giovanni. Ruben Carmino, który śpiewał partię wieśniaka i Masetta, miał inne buty. - Dziękuję, panie Kelwing. Proszę się położyć. Jutro będę potrzebował pańskiej pomocy. Reżyser nie protestował. Poszedł prosto do swojego pokoju na parterze, obok garderoby. Higgins nie myślał o spaniu. Dość ciepły wieczór sprzyjał nocnym medytacjom. Po raz pierwszy w życiu inspektor mógł rozkoszować się samotną przechadzką po “czarodziejskim ogrodzie” Lindenbourne, miejscu, gdzie zazwyczaj miłośnicy Mozarta gawędzili do późna, wymieniając uwagi na temat wysłuchanej opery. Tego wieczoru Lindenbourne było odizolowane od reszty świata, strzeżone przez policję Jej Królewskiej Mości. Inspektor ruszył wysypaną żwirem aleją, wzdłuż której ciągnął się szpaler różanych krzewów. Minął posąg Papagena, ptasznika z Czarodziejskiego fletu, i przysiadł na kamiennej ławce, zwrócony twarzą do zielonego, ligustrowego labiryntu. Czuł się znakomicie w tej samotni, zamieszkanej przez tysiące uśmiechniętych cieni, zaludnionej duchami miłości lub nostalgii. Zjawy, które tutaj żyły, miały talent Mozarta i śpiewały w ciszy ogrodu utkanego z księżyca i rosy. Nagle przywołała go do rzeczywistości postać wyłaniająca się zza posągu Komandora. Biała sylwetka przesuwała się powoli, bez celu, jakby unoszona podmuchami wiatru. Do wyrwanego z zadumy Higginsa dotarło wreszcie, że postać oświetlona bladym światłem księżyca jest rzeczywistą kobietą. Była to Audrey Simonsen, odtwórczyni roli Doni Elviry i niedoszła samobójczyni. Śpiewaczka oddalała się w stronę łąki. Miała na sobie tylko zwiewny peniuar, pod którym rysowały się czarujące kształty. Inspektor opatulił się szczelniej płaszczem, nie mogąc pojąć, jak komuś może być do tego stopnia ciepło. Wolałby nadal snuć rozważania w “czarodziejskim ogrodzie”, ale jego samotność została zakłócona, a poza tym nie mógł pozwolić, aby młoda dama odbywała po nocy samotne spacery. Podążając śladem artystki, przeszedł obok posągu Komandora i wkrótce ją dogonił. Słysząc za sobą kroki, Audrey Simonsen odwróciła głowę. Na widok policjanta wydała lekki okrzyk przestrachu, ale nie cofnęła się. Duńska sopranistka była jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie Higginsowi zdarzyło się poznać w swojej karierze śledczego. Jedwabiste złote loki lśniły w blasku księżyca. Łagodne rysy twarzy rozświetlał czasem nieśmiały uśmiech. Urzekały doskonałe proporcje młodego, kobiecego ciała. Piękna Dunka mogłaby uwieść najbardziej wybrednego mężczyznę. W wieku dwudziestu pięciu lat Audrey Simonsen była niezrównaną odtwórczynią Mozarta - jej ciepło brzmiący głos zapowiadał świetną karierę. - Czy mogę być pani w czymś pomocny, panno Simonsen? - spytał łagodnym głosem Higgins. Słysząc swoje nazwisko, kobieta nieco się uspokoiła. Założywszy ręce na piersi, bacznie przyglądała się rozmówcy. Wahała się przez chwilę. - Ale... kim pan jest? - Inspektor Higgins ze Scotland Yardu. “Jej głos brzmi równie delikatnie, gdy mówi i gdy śpiewa, co jest rzadkością u śpiewaczek”, pomyślał Higgins, po czym przywołał się do porządku. Nie powinien zapominać, że Audrey Simonsen figurowała na liście podejrzanych. - Scotland Yard - zdziwiła się. - Ale dlaczego... tutaj... - Może przeszlibyśmy się trochę po ogrodzie, panno Simonsen? Chyba że jest pani zimno? Przez twarz młodej kobiety przemknął cień. - Nie, od dawna nie jest mi zimno.... może dlatego, że czuję chłód w sercu. Higgins ujął ją pod rękę. Drzewa, zarośla, żywopłoty i trawniki “czarodziejskiego ogrodu” Lindenbourne były niemymi i bezstronnymi świadkami spotkania tej dziwnej pary. -Wie pani zapewne, panno Simonsen, że pan Giovanni nie żyje. Młoda kobieta próbowała wyswobodzić ramię. - Widziałam, jak Pietro umiera na scenie, tak jak wszyscy moi koledzy. A przecież prosiłam go po raz kolejny, żeby się zmienił, ale mnie nie posłuchał. Higgins uznał, że duńska sopranistka myli rolę Doni Elviry ze swoim życiem prywatnym, ale wolał to przemilczeć. Być może ta mieszanina miała jakieś znaczenie. - Dlaczego chciała pani odebrać sobie życie, panno Simonsen? Śpiewaczka przez dłuższą chwilę nie podnosiła wzroku. - Nie mam po co żyć, inspektorze. - Trudno mi w to uwierzyć. Pani wygląd świadczy raczej o całkiem wyjątkowej żywotności. Nie sprawia pani wrażenia osoby, która kilka godzin temu próbowała się otruć. Audrey Simonsen puściła gwałtownie ramię inspektora. Na jej pięknej twarzy malowała się wściekłość, śpiewaczka jednak wcale nie stała się przez to mniej urocza. - Oskarża mnie pan o fałszywą próbę samobójstwa? Myli się pan. Po prostu zemdlałam, zanim zdążyłam zażyć wystarczającą porcję środków nasennych. To prawda, inspektorze, jestem wyjątkowo żywotna. Nie mogłam usiedzieć na miejscu od dnia moich narodzin. Obudziłam się jakąś godzinę temu i nie chciałam sprawiać wrażenia chorej. Dlatego wolałam przespacerować się w ciszy po tym pięknym ogrodzie. To mi pozwala zapomnieć trochę o moim cierpieniu. Czy wyglądam na kłamczuchę? W szczerość słów Audrey Simonsen nie zwątpiłby nikt oprócz Higginsa, który nie zapominał, że ma do czynienia ze znakomitą aktorką. - Nie powiedziałbym - odparł wymijająco. - Mam tylko jeden sekret, inspektorze. Kochałam Pietra Giovanniego. Jego już nie ma. Dlatego nie mam po co żyć. Teraz wie pan o mnie wszystko. Dobranoc panu. Audrey Simonsen obróciła się plecami do Higginsa i skierowała się w stronę zamku. Inspektor odprowadził ją wzrokiem, po czym podążył jej śladem. Zaczynało mu być zimno. Podniósł głowę, żeby przyjrzeć się urokliwej rezydencji. Zamek Lindenbourne był niewielką, harmonijnie skonstruowaną budowlą. Inspektora zaskoczył pewien szczegół. W jednym z okien pierwszego piętra dostrzegł nikłe światło. Któryś z artystów nie mógł spać. Higgins zaznaczył położenie pokoju w swoim czarnym notesie, aby łatwo zidentyfikować nocnego marka. Pozdrowił obojętnego policjanta, który pilnował głównego wejścia do zamku. Inspektor uważał ten nadzór za zbyteczny - Audrey Simonsen wyszła innymi drzwiami. Artyści musieli znać tysiąc i jeden sposobów, żeby wychodzić i wracać niepostrzeżenie do zamku. Jednak obecność umundurowanych policjantów uspokajała nadinspektora Marlowa. Wewnątrz panowała cisza starych, wiekowych rezydencji magnackich. Pozbawiony festiwalowych gości zamek sprawiał nieco tajemnicze, wręcz niepokojące wrażenie. Higgins był spragniony. Może w barze znajdzie się coś do picia. Wszedł do pogrążonej w półmroku galerii zbroi. Wzdłuż ścian stało z pięćdziesiąt szacownych metalowych osłon, które lepiej lub gorzej chroniły baronów, książąt i rycerzy. Pośrodku galerii inspektor usłyszał bardzo wyraźne skrzypienie, tuż przy uchu. Stanął. Czy ktoś go śledzi? Obejrzał się, ale nie dostrzegł niczego w ciemnościach. Nie brakowało tu zresztą zakamarków, gdzie można się było ukryć. Chyba że... pomysł był dziwaczny, ale Higgins nie oparł się chęci sprawdzenia. Znajdował się dokładnie naprzeciwko największej zbroi. Musiała należeć do prawdziwego olbrzyma. Idealny punkt obserwacyjny dla kogoś, kto chciał wszystko widzieć z ukrycia! Inspektor cichutko podszedł do zbroi i przyłożył ucho do metalu. Usłyszał jakiś ochrypły głos. Nie pomylił się więc. Stając na palcach, podniósł gwałtownie hełm, który opadł ze szczękiem. - Proszę stamtąd wyjść! - rozkazał. Z metalowego korpusu wydobyło się coś na kształt lekkiego, ulotnego pióropusza białego dymu, który rozpłynął się natychmiast w półmroku. Zdziwiony Higgins chwycił jedno z drewnianych krzeseł znajdujących się galerii, stanął na nim i zajrzał do wnętrza zbroi. Nikogo. “Jeszcze jeden duch”, zamruczał pod nosem z niezadowoleniem. Nadal był jednak przekonany, że ktoś go obserwuje. Podczas gdy spisywał spostrzeżenia na temat tajemniczego ducha na potrzeby swojego prywatnego archiwum, nocną ciszę przerwał potężny męski głos. Zaintrygowany inspektor skierował się w stronę, skąd ów piękny głos dochodził. Opuścił galerię zbroi, minął bar i doszedł do wiktoriańskiego saloniku. Znajdowały się tam dwie znajome mu osoby, które zachowywały się w sposób raczej szokujący. Ze szklanką w ręce, oparty o ścianę, z nogami na inkrustowanym stole, hiszpański baryton Ruben Carmino śpiewał na cały głos arię Masetta. Siedząca naprzeciwko niego włoska sopranistka Graziella Canti, odtwórczyni roli Zerliny, narzeczonej Masetta, dusiła się ze śmiechu. Graziella Canti była równie wiotka, co Ruben Carmino gruby. Licząca sobie osiemnaście wiosen śpiewaczka miała twarz usianą łobuzerskimi piegami i zabawny nosek. Na jasne czoło opadały niesforne ciemne loki. Tchnęła wesołością i chęcią zabawy. Odziana w różowe bawełniane spodnie i koszulę koloru lawendy z obszernym dekoltem, Graziella Canti mogłaby prawdopodobnie uwieść samego diabła. Ruben Carmino, ciemnowłosy Hiszpan, miał na sobie czarne spodnie i białą koszulkę z krótkimi rękawami, podkreślającą jego potężne bicepsy. - Proszę mi wybaczyć, że przerywam zabawę - powiedział Higgins z uśmiechem - ale szukam wody. Z twarzy Rubena Carmino zniknął entuzjazm. Graziella Canti przestała się śmiać. Obydwoje, pomimo względnie zaawansowanego stanu upojenia, rozpoznali postać, której pojawienie się nie wróżyło nic dobrego. - Higgins ze Scotland Yardu - przedstawił się inspektor. - Prowadzę śledztwo w sprawie dziwnej śmierci Pietra Giovanniego. - Dlaczego dziwnej? - rzuciła włoska sopranistka. Higgins, dostrzegłszy butelkę bourbona i szklankę, obsłużył się sam, gwałcąc nieco reguły gościnności. Był jednak przekonany, że jego rozmówcy nic mu nie zaproponują. - Stawiamy hipotezę zabójstwa. Zaskoczona Graziella Canti uniosła dłoń do ust, żeby stłumić okrzyk. - Ten łajdak otrzymał to, na co zasłużył - powiedział pogodnie Ruben Carmino. Higgins z wrażenia zastygł w pół ruchu. - Żałuję tylko jednego - ciągnął potężny Hiszpan - tego, że nie udusiłem go własnymi rękoma. Gdybym poznał dobroczyńcę, który nas uwolnił od tego typa, z przyjemnością pogratulowałbym mu i zaprosił na uroczystą kolację. - Ruben zbytnio się podnieca, gdy chodzi o poczucie sprawiedliwości - włączyła się włoska sopranistka. - Jego słowa wyprzedzają myśli, inspektorze. - Wcale nie - upierał się Hiszpan. - Jestem trochę pijany, to prawda, ale z radości. Nie wycofuję tego, co powiedziałem. - Proszę go nie słuchać, inspektorze. Urocza sopranistka zbliżyła się do Higginsa i wzięła go pod ramię. Tego wieczoru najlepszy agent Scotland Yardu spotykał się już z trzecią kobietą... - Staram się nie słuchać, panno Canti, ale nie mam wyboru. Niech mi zresztą będzie wolno pogratulować wam doskonałego występu. Rzadko zdarza się słyszeć równie żywą i bałamutną Zerlinę oraz równie przekonującego i sympatycznego Masetta. Policzki Grazielli Canti zaróżowiły się. Trochę mocniej oparła się na ramieniu policjanta. Ruben Carmino wypił kolejny łyk bourbona. - Nie przypuszczałem, że policjanci znają się na muzyce - skomentował. - Któż może twierdzić, że zna Mozarta? Być może Pietro Giovanni, który odważył się zagrać taką rolę? Ruben Carmino sposępniał. - Niech ten łajdak gnije w grobie. - Dlaczego nienawidzi go pan aż do tego stopnia? - spytał Higgins. - Ponieważ... ponieważ nie miał żadnego poczucia moralności - odparł ze wściekłością Hiszpan. Włoszka odeszła na bok, chowając twarz w dłoniach, żeby ukryć szloch. - Czy pani to potwierdza? Graziella Canti bez słowa wybiegła z pokoju. - Pańska towarzyszka jest bardzo wrażliwą osóbką -ocenił Higgins. - Ma swoje powody - odparł Ruben Carmino. - Kiedy było się ofiarą szantażu ze strony takiego potwora jak Giovanni, można mieć nadwerężone nerwy. Proszę mi wybaczyć, inspektorze. Muszę pocieszyć moją narzeczoną. Ruben Carmino obdarzył Higginsa wyniosłym, nieco pogardliwym spojrzeniem. Wstał, pożegnał się i trochę się zataczając, zniknął. Inspektor zaczynał powoli odczuwać zmęczenie. Bez wątpienia nie stracił czasu tej długiej nocy, kiedy wielu bohaterów dramatu pokazało mu się z nieznanej strony. Wstając, uświadomił sobie straszną rzeczywistość - zapomniał poprosić reżysera o pokój dla siebie. Rozdział VII - Ależ, nadinspektorze, to niemożliwe! Absolutnie niemożliwe! Lindenbourne jest strzeżone przez policję, pan jest tutaj na miejscu i... - Pańskie protesty na nic się nie zdadzą - powiedział oschle Scott Marlow. - Fakty mówią same za siebie. Nadinspektor był wyczerpany po nieprzespanej nocy. Jego łoże z baldachimem miało tak historyczny materac, że powinno być wyłączone z użytku od ponad wieku. - Czy sprawdził pan w salonie, w... - Sprawdziliśmy wszędzie. Nigdzie go nie ma. Higgins zniknął. Marlow nie był w stanie przełknąć śniadania. Nawet zielony groszek z miętą w słodkim sosie, za którym przepadał, wydał mu się niestrawny. Zniknięcie Higginsa oznaczało prawdziwą katastrofę. Scott Marlow czuł się na tyle źle w tym artystycznym środowisku, że najchętniej wsiadłby do pierwszego pociągu do Londynu, żeby znaleźć się jak najszybciej w swoim biurze w Scotland Yardzie. Nie mógł jednak zachować się w ten sposób. Jego kariera byłaby skończona. - Higgins nigdy nie oddala się podczas śledztwa. Traktuje swoją pracę niezwykle profesjonalnie. - Nie wątpię, nadinspektorze - odparł rozżalony reżyser - ale nie mogę nic więcej zrobić! - Uważam pana za osobiście odpowiedzialnego za zniknięcie Higginsa - ostrzegł Scott Marlow. - Jest pan ostatnią osobą, która go widziała wczoraj wieczorem. - Co to oznacza? O co usiłuje mnie pan oskarżyć? - oburzył się Jonathan Kelwing. Nadinspektor lekko się zmieszał. Nie mógł postawić Kelwingowi żadnego konkretnego zarzutu. To, że reżyser poprzedniego wieczora pozbawił go whisky, nie stanowił niestety wystarczającego powodu oskarżenia. Zadzwonił telefon. Reżyser i nadinspektor wymienili spojrzenia. Przeczekali cztery dzwonki. Urażony Kelwing założył ręce na piersiach i przestał się interesować czymkolwiek. Wściekły Scott Marlow podniósł słuchawkę. - Mówi nadinspektor Marlow. - Dzień dobry - odpowiedział ciepły głos Higginsa. - Czy dobrze pan spał? Marlow osłupiał ze zdumienia. - Nadinspektorze? Jest pan tam? Dochodząc do siebie, Marlow zdał sobie w końcu sprawę, że po drugiej stronie słuchawki jest naprawdę Higgins. - Panie Higgins... gdzie pan jest? - W gospodzie “Pod Faszerowaną Gęsią”. Wyjaśnię to panu. Zjem śniadanie i wracam. Mały spacer dobrze mi zrobi. I jeszcze coś, mój drogi Marlow, proszę postarać się dla mnie o ostatnie wydanie “Timesa”. Ciepłe słońce lata zalewało światłem “czarodziejski ogród” w Lindenbourne. Posiadłość zdawała się pogrążona we śnie. Policjanci w mundurach Scotland Yardu zachowywali się bardzo dyskretnie. Większość artystów wylegiwała się w łóżkach, z wyjątkiem George'a Chairmana, który, jak zwykle, wcześnie rano pracował nad swoim głosem. Higgins i Marlow wyznaczyli sobie spotkanie pod posągiem Komandora. Nadinspektor zamienił przyciasny smoking na trochę niemodny garnitur z szarej flaneli. Przekorny Higgins włożył kremowe spodnie i granatowy blezer z wyhaftowanym herbem rodu - kroczącym złotym lwem. Popelinową koszulę zdobiła karminowa muszka. Przyprószone siwizną skronie i szpakowaty wąs przydawały mu dystynkcji. Scott Marlow niezmiennie był pod wrażeniem tej niewymuszonej elegancji, zastanawiając się, dlaczego najlepszy agent Scotland Yardu wykazuje tak małe zainteresowanie tytułami i honorami. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Higgins wybrał wcześniejszą emeryturę i zacisze swojego domu, rezygnując z najwyższego stanowiska. - Bałem się, że pan zniknął. - Scott Marlow wręczył inspektorowi “Timesa”. - Tak też było - odparł Higgins, biorąc gazetę. - Ale nie miałem wyboru. Gdzie bym spał w Lindenboume? Miałem lepsze zajęcie. Spędziłem noc w pokoju Pietra Giovanniego. Czyż to nie był znakomity pomysł? Nadinspektor omal się nie zakrztusił. - Nie chce pan chyba powiedzieć, że odważył się pan.... - Nie trzeba bać się śmierci, nadinspektorze. Ona wykonuje bezbłędną pracę. Sprawa, którą się zajmujemy, jest bardzo tajemnicza. Dlatego musimy zastosować wyjątkowe środki. Marlow zadrżał. - Wyjątkowe środki... Sądzi pan, że powinniśmy wezwać posiłki? Higgins zatrzymał wzrok na stuletnim krzewie róży, jej żywa czerwień przypominała mu “Szkocką księżniczkę”, nową odmianę, nad którą obecnie pracował. - Nie to miałem na myśli, nadinspektorze. Sądzę, że musimy zdać się na nasze zmysły. Ofiara nie była przeciętnym człowiekiem. Morderca musi mieć wyjątkową osobowość. Niestety, wszyscy podejrzani również są osobami nietuzinkowymi. Scott Marlow był zwolennikiem nieco innych metod. - Jeśli rzeczywiście popełniono zbrodnię - powiedział - winny już zdradził się swoim zachowaniem. - Ach tak? - zdziwił się Higgins. - Któż to taki, pana zdaniem...? - Reżyser Jonathan Kelwing, oczywiście. Zauważył pan, że to on wyreżyserował tę operę? Szukajmy zawsze reżysera, inspektorze. Ten człowiek pociąga za sznurki, proszę mi wierzyć. Teraz trzeba to tylko udowodnić. Higgins milczał. Scott Marlow zazwyczaj nie wysuwał tak śmiałych i precyzyjnych hipotez. Musiał być głęboko przekonany o swoich racjach. Nadinspektor odnotował z satysfakcją brak sprzeciwu ze strony kolegi. Może tym razem znalazł rozwiązanie zagadki przed Higginsem. Z otwartych okien na pierwszym piętrze dobiegł donośny śpiew. - George Chairman pracuje - zauważył Higgins. Do głębokiego głosu odtwórcy roli Komandora dołączył wysoki, należący do sopranistki. Higgins rozpoznał niezrównany głos Marylin O'Neill, wspaniałej australijskiej śpiewaczki. Wielka gwiazda sztuki operowej, chłodna, nieprzenikniona, do której nie udało się zbliżyć żadnemu dziennikarzowi i której życie prywatne było okryte niemal całkowitą tajemnicą. - Co pan sądzi o moim pomyśle, mój drogi Higgins? - spytał Marlow, przekonany, że jest na bardzo dobrej drodze. Inspektor nie miał czasu na odpowiedź, jako że zbliżał się do nich postawny mężczyzna odziany w trzyczęściowy garnitur w stylu księcia Walii. Policjanci rozpoznali sir Briana Halla, słynnego angielskiego tenora, odtwórcę roli Don Ottavia. Bardzo zamożny, jedynak z rodziny bankierów, uchodził za najbardziej rasowego z wykształconych Brytyjczyków, rzadko akceptującego występy poza granicami własnego kraju. To umiłowanie Anglii nie przeszkodziło mu wspinać się po szczeblach sławy i stać się najwybitniejszym tenorem mozartowskim swojego pokolenia. Czterdziestoletni śpiewak dumnie obnosił się ze swoim arystokratycznym pochodzeniem. - Proszę mi wybaczyć, jeśli przerywam rozmowę. Pozwolą panowie, że się przedstawię: sir Brian Hall. Zazwyczaj unikam tak nachalnych kontaktów, proszę mi wierzyć, ale zmuszają mnie do tego okoliczności. W głosie angielskiego tenora nie zabrakło kwaśnej nuty. Nie czując się najlepiej w towarzystwie tak wysoko postawionych osób, nadinspektor Marlow wolał pozostawić inicjatywę swojemu koledze. - Scotland Yard jest do pańskich usług - powiedział uprzejmie Higgins. - Policja Jej Królewskiej Mości należy do najpiękniejszych ozdób cywilizowanego świata - ocenił sir Brian Hali. - Nie przypuszczałem jednak, że pewnego dnia spotkam jej przedstawicieli na festiwalu w Lindenbourne. Jest w tym coś... szokującego. - Zapewniamy pana, że nadinspektor Scott Marlow i ja doskonale zdajemy sobie z tego sprawę, sir. Ale śmierć człowieka jest również nieco nie na miejscu... Usta sir Briana Halla wykrzywił grymas dezaprobaty. - Ach, tak panowie uważacie? Wiele czytałem na temat obu wojen światowych. Kiedy służyłem mojemu krajowi w jego wspaniałej armii, widziałem, jak umierają ludzie. Czynili to z honorem. Nie dostrzegłem w tym cienia złego smaku. - Śmierć wielkiego artysty - powiedział Higgins - ma w sobie coś przejmującego, nie uważa pan? - Czy ma pan może na myśli Pietra Giovanniego? - Rozumiemy się, sir - zapewnił Higgins. - Cieszę się, inspektorze. Nie zaskoczę pana, jeśli powiem, że Giovanni nie był typem człowieka, z którym chętnie przestawałem. Scott Marlow zakasłał. - A jednak - zauważył z wahaniem - był pan do tego zmuszony... mam na myśli spektakl... I nawet pomógł mu pan podczas antraktu, kiedy zranił się w rękę. Sir Brian Hali zmierzył nadinspektora spojrzeniem entomologa. - Kto panu o tym powiedział? - Reżyser Jonathan Kelwing - wtrącił się Higgins. - Dodał nawet, że otworzył pan apteczkę, żeby wyjąć kompres, i podał go Giovanniemu. Sir Brian Hali popatrzył w stronę “czarodziejskiego ogrodu”, tam, gdzie wznosiły się posągi bohaterów oper Mozarta. - Zgadza się. To był naturalny odruch. Należę do wielu organizacji humanitarnych, inspektorze. Cierpienie jest zawsze niesprawiedliwe, kimkolwiek byłaby ofiara. Wyrzeczenie się przemocy jest dla mnie rodzajem religii. - Trudno tego nie pochwalić, sir. Czy zgodziłby się pan na mały spacer, w czasie gdy nadinspektor Marlow zadzwoni do laboratorium Scotland Yardu? - Z wielką przyjemnością, inspektorze. Spojrzenie, którym Higgins obdarzył Marlowa, równało się ze ścisłym poleceniem, nie pozbawionym pewnej dozy zaufania, które nadinspektor tak bardzo cenił. Higgins miał rację: laboratorium spóźniało się z wynikami analiz. Coś się święciło. - Proszę mi wybaczyć, panowie. - Marlow wykonał niezręczny ukłon. - Wzywają mnie obowiązki. - Rozkaz to rozkaz, mój przyjacielu - oznajmił sir Brian Hall i nie zwracając więcej uwagi na nadinspektora, obrócił się w stronę Higginsa. - To pański herb rodzinny? - spytał, wskazując wzrokiem złotego lwa na granatowym blezerze inspektora. - Tak, sir. Dokładnie studiuję historię rodziny, żeby przekazać kompletne drzewo genealogiczne dla Royal Society. Sir Brian Hali i Higgins szli spokojnym krokiem w stronę jeziora, w którym tu i ówdzie pływały butelki po szampanie. - Od razu wiedziałem, że należymy do tego samego świata, inspektorze. - To zbyt wielki zaszczyt dla mnie, sir. Czy mogę pana na chwilę przeprosić? Muszę natychmiast coś sprawdzić. Nie czekając na odpowiedź, Higgins rozłożył “Timesa”, szukając drobnych ogłoszeń. Z żalem pomyślał o czasach, gdy anonse były drukowane na pierwszej stronie. Najpierw zdumiony, potem rozwścieczony takim zachowaniem rozmówcy arystokrata był już gotów odejść, jednak lektura zajęła Higginsowi tylko kilka chwil. - Proszę mi wybaczyć, sir- powiedział, składając gazetę - ale nie mogę zaniedbać żadnego szczegółu. - Od kiedy to Scotland Yard czerpie swoje informacje z “Timesa”? - ironizował odtwórca roli Don Ottavia, unosząc z wyższością podbródek. - Prawda niekiedy rzuca się w oczy, jest w zasięgu ręki, a my nie potrafimy jej dostrzec. - Dajmy spokój taniemu filozofowaniu, inspektorze. Muszę z panem pomówić. Poranek był zachwycająco świeży. Para rudzików fruwała wokół posągu Cherubina, a dostojny łabędź majestatycznie przemierzał taflę jeziora, pozostawiając za sobą drobne zmarszczki fal. - Ten kompres - zaczął Higgis. - Czy wyjął go pan z apteczki? - Ale... chyba to już panu wyjaśniłem! - Jestem człowiekiem skrupulatnym. - Higgins zapisał coś w czarnym notesie. - Jaka była reakcja Pietra Giovanniego, kiedy próbował mu pan pomóc? Arystokrata myślał chwilę. - Impulsywna i nieprzyjemna. Odepchnął mnie. Sądzę nawet, że miał zamiar mnie uderzyć. -To dziwne, sir... Czy byliście poróżnieni? - Absolutnie nie - odparł szybko śpiewak. - Ten Giovanni był osobnikiem raczej nieokrzesanym, niezdolnym do kontrolowania swoich reakcji. - Nie przyjął więc żadnej pomocy? - Nie.... Sądzę, że zajęła się nim Audrey Simonsen... ale nie jestem pewien. - To drobny szczegół - zauważył z uśmiechem Higgins. - To miejsce jest naprawdę wspaniałe. Powiedziałbym wręcz, że śpiew ptaków inspiruje muzyka Mozarta. Chciał więc pan ze mną porozmawiać? Arystokrata spojrzał na Higginsa ze zdziwieniem. Policjanci ze Scotland Yardu nie uchodzili za romantyków. - A tak, inspektorze.... Chciałem panu powiedzieć, że zaistniała sytuacja bardzo przeszkadza mnie, a także pannie O'Neill. Nasza reputacja, nasza ranga, wymogi naszego zawodu nie tolerują tego przymusowego odosobnienia. Lindenbourne jest niewątpliwie uroczym miejscem, ale obawiam się, że znienawidzę je w tych warunkach. Tak więc prosiłbym pana o natychmiastowe zwrócenie nam swobody ruchów. Higgins podziwiał grę promyków słońca na bladozielonej tafli jeziora. Jaka szkoda, że tę sielankę zakłóciła zbrodnia. Jednak czyż sam Mozart nie umieścił nagłej śmierci w swej operze? - Rozumiem pana, sir, ale niestety nie mogę się na to zgodzić. To byłoby coś... nieodpowiedzialnego. Sir Brian Hali zatrzymał się, stając twarzą do Higginsa. “W dawnych czasach - pomyślał inspektor - spoliczkowałby mnie, żeby sprowokować pojedynek”. - Nieodpowiedzialnego? Co to znaczy? Inspektor stwierdził, że spojrzenie arystokraty zawiera tyle buntu, co u każdego zwykłego człowieka, któremu przeszkodzono w realizacji jego pragnień. - To oznacza, sir, że policja Jej Królewskiej Mości musi prowadzić śledztwo w sprawie morderstwa. Według najbardziej prawdopodobnej hipotezy musiało ono zostać popełnione przez osoby znajdujące się na ocenie w towarzystwie Pietra Giovanniego. - To wierutne bzdury, inspektorze! - wybuchnął śpiewak. - Nie ma pan żadnego dowodu, żadnego śladu. Nie wiadomo nawet, czy Giovanni... Przerwał mu odgłos ciężkich kroków. Nadchodził zdyszany Marlow. - Mam wyniki z laboratorium - oznajmił. - Pietro Giovanni został otruty. Rozdział VIII Scott Marlow z zadowoleniem odnotował wyraz szoku na twarzy arystokraty. Higgins zachował obojętność. - Teraz jest pan przekonany, sir? - spytał. - Czy zgodzi się pan pozostać do dyspozycji Scotland Yardu aż do zakończenia śledztwa? - Jeśli to może panu pomóc... Sir Brian Hall odszedł na bok, żeby ukryć targające nim emocje. -Dlaczego złożył pan prośbę w imieniu panny O'Neill, sir? Czyżby coś jej dolegało? Anglik odwrócił się, dotknięty do żywego. - Proszę niczego nie insynuować, inspektorze! Marlow oddalił się dyskretnie. - Gdzieżbym śmiał, sir. Nie odpowiedział pan na moje pytanie - odpowiedział spokojnie Higgins. Śpiewak złagodniał. - Nie kryję podziwu i szacunku dla panny O'Neill, którą uważam za najznamienitszą sopranistkę mozartowską wszech czasów. Nie brak jej urody, osobistego uroku, szlachetności... Głos sir Briana Halla zamarł na chwilę. - Muszę coś panu wyznać, inspektorze. Poprosiłem Marylin O'Neill o rękę. Uważam teraz, że nasze losy są nierozerwalne. Proszę mi wybaczyć. Przerywając rozmowę, śpiewak podążył w stronę zamku, odprowadzany badawczym spojrzeniem Scotta Marlowa, który czekał, aż arystokrata się oddali. - Zachowuje się butnie, a nie mówi przy tym nic konkretnego. Pan wierzy w tę historię miłosną? - W tej dziedzinie, nadinspektorze, nigdy nie ma pewności. Proszę to sprawdzić. - Ja? Ale jak? -Wyspecjalizowane czasopisma. Taki ślub jak ten nie przechodzi niezauważony w brukowej prasie. Sensacyjne wieści rozchodzą się szybko. Dokładne przestudiowanie tej pięknej literatury upewni nas o tym. - Jeśli panu na tym zależy, Higgins... Szczerze powiedziawszy, świadom, że Marylin O'Neill chroni swoje życie prywatne, Higgins bardzo wątpił, żeby nadinspektor znalazł jakąkolwiek cenną wskazówkę. Trzeba go jednak było czymś zająć. Daleko od biura Scotland Yardu i od zatrutego powietrza Londynu Scott Marlow kręcił się jak niedźwiedź w klatce, zdradzając początki depresji. Ponieważ Higgins zamierzał wkrótce nadać nowy bieg temu skomplikowanemu śledztwu, potrzebował całkowitego spokoju ducha. - Co mówią analizy, mój drogi Marlow? - Rzadka substancja. Rodzaj trucizny indyjskiej o niemożliwej do wymówienia nazwie, która ma tę właściwość, że działa z opóźnieniem od dwóch do pięciu godzin. Jedynie w przypadku natychmiastowej interwencji, można było uratować Giovanniego. A on przebywał na scenie prawie cztery godziny... - Cztery godziny? - Tyle trwała opera, czyż nie? - obruszył się Scott Marlow, przypominając sobie niedawne męczarnie. - Wszystko zależy od momentu, w którym Giovanni został otruty. - Przecież było to wtedy, gdy zadrasnął się w kciuk lewej ręki, wyciągając szpadę! - Chyba że trująca substancja została zaaplikowana podczas antraktu, kiedy rannemu udzielano pomocy. Gdyby ta hipoteza została sformułowana przez innego policjanta, nadinspektor wzruszyłby tylko ramionami. - Po co wszystko komplikować, Higgins? Reżyser umieścił truciznę na gałce szpady, którą spiłował w taki sposób, żeby Giovanni się zadrasnął. Niech pan odnajdzie szpadę, znajdziemy ślady tej śmiertelnej substancji i zatrzymamy winnego. - Niestety, szpada i pochwa zniknęły, chociaż Jonathan Kelwing osobiście włożył je do szafy w garderobie artystów. Nadinspektor triumfował. - Sam pan widzi, Higgins! Zakładając ręce na plecach, Higgins przyspieszył roku. Marlow nie krył rozradowania. - Po kolei, drogi nadinspektorze. Nie twierdzę, że pan nie ma racji, ale zanim przystąpimy do działania, trzeba najpierw zrozumieć mechanizm zbrodni i motywy, którymi kierował się morderca. Czy byłby pan tak miły i dowiedział się najważniejszych szczegółów z życia Giovanniego? Jego przeszłość niezmiernie mnie interesuje. Nasz dział dokumentacji powinien posiadać wszystko, co trzeba. - Komputer bardzo ułatwi to zadanie, ale... czy pana zdaniem Giovanni mógł popełnić samobójstwo i upozorować morderstwo, żeby skierować podejrzenia na otoczenie? - Na tym etapie śledztwa nie możemy niczego wykluczyć - odparł Higgins. - Szczerze mówiąc nie widzę powodu, dla którego taki człowiek jak Pietro Giovanni miałby rezygnować z życia. Musiałbym lepiej go znać, żeby więcej powiedzieć na ten temat. - Zajmę się tym - zapewnił nie bez dumy nadinspektor, przekonany, że jego pobyt w Lindenbourne dobiega końca. Gdy tylko stanie się jasne, co powodowało reżyserem, zagadka będzie wyjaśniona. Higgins powinien uruchomić swoją intuicję. On, Scott Marlow, odkrył to, co najważniejsze. Inspektor zatrzymał się, rozglądając się wokoło. - Czy coś pan zgubił, Higgins? - Czy widział pan choćby jednego kota, odkąd tu jesteśmy, nadinspektorze? - Nie... - To dziwne... W tych starych rezydencjach zazwyczaj nie brakuje kotów. Chodźmy. Może się czegoś dowiemy. Wchodząc do hollu, Higgins natknął się na Graziellę Canti. Zaskoczona śpiewaczka spojrzała z przestrachem na dwóch policjantów i wybiegła na zewnątrz. - Można by powiedzieć, że ucieka przed nami! - wykrzyknął Scott Marlow, coraz bardziej poirytowany dziwacznymi zachowaniami artystów. - Chyba że ucieka przed sobą - dodał Higgins. - Chodźmy do reżysera. Jonathan Kelwing siedział przy swoim biurku, otoczony trzema telefonami, które nie przestawały dzwonić. Dziennikarze nękali go bez chwili przerwy, a on nie wiedział, co ma im powiedzieć. Przerwanie festiwalu w Lindenbourne stawało się wydarzeniem międzynarodowym, jednym z tych skandali, które - z braku ważniejszych w sezonie letnim - trafiają na pierwsze strony gazet. Wielu reporterów było przeświadczonych, że Pietro Giovanni udał złe samopoczucie na scenie, żeby było o nim głośno. Jednak dlaczego policja dała się na to nabrać i dlaczego Lindenbourne było zamknięte dla publiczności na czas nieokreślony? Jonathan Kelwing wymyślił epidemię grypy, ogólne zatrucie pokarmowe, kaprys gwiazdy... Te marne wyjaśnienia nie przekonywały nikogo. - Czy możemy spokojnie z panem porozmawiać? - wtrącił Higgins pomiędzy dwoma telefonami. Reżyser popatrzył na inspektora z przestrachem. - Spokojnie... Powiedział pan: spokojnie? Na twarzy Kelwinga malowało się zmęczenie. -Nie zmrużyłem oka tej nocy, prasa napastuje mnie od świtu, jestem na skraju wyczerpania, a pan mi mówi o spokoju? Telefon znowu zadzwonił. Reżyser podniósł słuchawkę i odłożył ją na biurko, pozwalając rozmówcy wykrzykiwać w próżnię. Przejechał dłonią po czole. - Odłożymy naszą rozmowę na później - zgodził się Higgins. - Tylko jedno pytanie, panie Kelwing: czy nienawidzi pan kotów? - Przepraszam? - Proszę odpowiedzieć - nakazał Scott Marlow, choć nie wiedział, dokąd Higgins zmierza. Tymczasem inspektor pomyślał czule o swoim wiernym towarzyszu, syjamskim kocie Trafalgarze, który nieraz wspierał swego pana radą, gdy chodziło o najbardziej zawiłe tajemnice. Zadzwonił drugi telefon, Jonathan Kelwing nie zwrócił na niego uwagi. - Koty... Nie lubię ich specjalnie, nie mogę też powiedzieć, żebym ich nienawidził... Ale dlaczego... - Nie uważa pan, że to dziwne, iż w Lindenbourne nie ma ani jednego kota? Jonathan Kelwing był zmieszany. - Owszem... to znaczy... były... ale... - Ale? - podjął Scott Marlow agresywnym tonem. - Nie żyją. - Jak do tego doszło? - spytał zaintrygowany Higgins. Reżyser zawahał się. - Trzy dni temu odnaleziono pięć martwych kocurów, mniej więcej w tym samym miejscu, z drugiej strony jeziora. Według weterynarza zwierzęta zostały... otrute. Higgins zadrżał ze zgrozy. Nie przywiązywał zbytniej wagi do słów swojej gospodyni Mary, która twierdziła, że zabicie zwierzęcia jest gorsze od zamordowania człowieka, ale czasami trudno się było z nią nie zgodzić. - Otrute? - wykrzyknął Scott Marlow. - I dopiero teraz pan nam o tym mówi? Jonathan Kelwing zrobił się purpurowy. - Nie mogę myśleć jednocześnie o tysiącu drobiazgów. Jest też trochę zbitych naczyń w kuchniach, wyrwany kawałek trawnika... - Proszę załatwić ekshumację tych zwierząt w celu przeprowadzenia sekcji - wtrącił groźnie Higgins. Reżyser był przerażony. - To niemożliwe. - Jak to, niemożliwe? - zdumiał się Scott Marlow. - Zostały... zostały spalone. - Przez kogo? - Przeze mnie - wyjaśnił Jonathan Kelwing zgaszonym głosem. - Na wsi postępuje się w ten sposób, żeby zapobiec zarazie. Reżyser unikał wzroku policjantów. - Proszę być tak uprzejmym - nakazał Higgins - i przygotować jedno pomieszczenie w zamku do naszej dyspozycji. Ulokujemy tam nasze biuro. - Oczywiście, inspektorze. Proponuję pokój, który był przeznaczony dla Pietra Giovanniego, a w którym nie chciał zamieszkać. To najpiękniejszy pokój w zamku. Znajduje się na pierwszym piętrze, za galerią obrazów. Czy chcą panowie, żebym im towarzyszył? - Nie widzę potrzeby - odparł Higgins, udając, że nie widzi zaniepokojonej miny Scotta Marlowa. - Do zobaczenia, panie Kelwing. Zostawiwszy reżysera sam na sam z dzwoniącymi telefonami, Higgins i Marlow udali się w stronę głównej klatki schodowej zamku. - Wszystko jasne - stwierdził nadinspektor. - Reżyser wypróbował truciznę na kotach i spalił trupy, żeby zatrzeć ślady. Poza tym drwi sobie z nas! Proponować nam na biuro pokój ofiary! Trzeba go aresztować i zmusić do mówienia. - To nie są uczciwe metody - zaprotestował Higgins, nieco zdumiony pochopnymi wnioskami kolegi. Scott Marlow zazwyczaj był skłonny do pewnej rezerwy i poszukiwał dowodów. - Przed panem dużo pracy, mój drogi Marlow. Od uzyskanych przez pana wyników zależy powodzenie śledztwa. Niech się pan rozgości w tym pokoju, a ja pójdę się nieco rozejrzeć. - Proszę mi wierzyć, Higgins, wina Jonathana Kelwinga nie ulega wątpliwości. - Strzeżmy się oczywistości, nadinspektorze. To by było zbyt proste. - Kelwing odgrywa przed nami komedię - upierał się Marlow. - To niedoszły aktor, jak wszyscy reżyserzy. Udaje, że jest zawalony pracą, żeby usprawiedliwić swoje przeoczenia. Higgins nie zaprzeczył. Galerię obrazów stanowiło około czterdziestu przeciętnych płócien przedstawiających portrety kasztelanów z Lindenbourne, właścicieli ziemskich o pucułowatych, uśmiechniętych twarzach. Pokój przeznaczony dla Pietra Giovanniego, pomimo imponujących rozmiarów sprawiał raczej przytłaczające wrażenie. Ściany i sufit były obite materią w wielkie niebieskie kwiaty. Stoły i fotele przykryte pokrowcami, łoże z baldachimem o podwójnych zasłonach. Całość tworzyła atmosferę ciężką, prawie usypiającą. “Nerwy nadinspektora zostaną tu ukojone” - uznał Higgins. - Chce pan, żebym rozlokował się tutaj? - zaniepokoił się Scott Marlow. - Tutaj będzie się pan czuł swobodnie, drogi nadinspektorze - oznajmił pocieszająco Higgins. - Liczę, że uzyska pan informacje, których potrzebujemy. Ma pan wolną drogę... do pana należy wzbogacenie akt. Gdy nadinspektor chwytał za słuchawkę obitą błękitnym aksamitem, Higgins zamknął delikatnie drzwi pokoju. Miał teraz zupełną swobodę postępowania i mógł podjąć niezbędne kroki. Przynajmniej tak sądził, kiedy, schodząc po schodach, usłyszał głos Pietra Giovanniego śpiewającego Arię szampana z Don Juana Mozarta. Rozdział IX Higgins podążył za tym ciepłym, męskim głosem. Zapukał do drzwi pokoju, z którego dobiegał śpiew. Nie otrzymawszy odpowiedzi, pozwolił sobie wejść. Rozciągnięty na łóżku, twarzą w stronę okna, Gert Glinder, niemiecki odtwórca roli Leporella, ćwiczył z zapałem fragmenty arii. Higgins taktownie zakasłał. Zorientowawszy się wreszcie, że nie jest sam, śpiewak odwrócił głowę. - Inspektor! Co... co za niespodzianka! - Wziąłem pana za Pietra Giovanniego - wyznał Higgins. - Ma pan taki sam głos... zwłaszcza gdy śpiewa pan tę arię. Gert Glinder zamknął gorączkowo partyturę otwartą na stronie Arii szampana i wrzucił ją zamaszystym gestem do szuflady komody, przytrzaskując sobie palce. - Dobrze wiem - powiedział Higgins - że Leporello jest sobowtórem Don Juana i że mają tak zbliżoną barwę głosu, iż mogliby się wymieniać... - Zgadza się - potwierdził ciepło Gert Glinder. - Miło mieć do czynienia ze znawcą. Właściciel gęstych czarnych wąsów był odziany niedbale. Rozpięta koszula, podwinięte rękawy, sprane dżinsy, zniszczone skórzane buty. Sprawiał wrażenie człowieka skrytego, zdradzał także pewne oznaki słabej psychiki, jednak w głębi jego czarnych rozbieganych oczu iskrzyła się żywa inteligencja, kontrastująca z nieco zniewieściałym, choć potężnym ciałem. - Czy dobrze pan spał tej nocy, panie Glinder? - Doskonale, inspektorze. Zmogły mnie emocje. Spałem jak zabity. - Zapomniał więc pan wyłączyć światło? Spacerując po “czarodziejskim ogrodzie”, Higgins zapamiętał dokładnie umiejscowienie jedynego okna zamku, w którym w nocy paliło się światło. To było okno niemieckiego śpiewaka. - A tak... zapomniałem... to mi się często zdarza. Wahanie śpiewaka nie umknęło uwagi Higginsa. Na nocnym stoliku Gert Glinder rozłożył liczne fotografie słynnych odtwórców roli Don Juana. Nie było wśród nich Pietra Giovanniego. - Czy był pan w dobrych stosunkach z Giovannim? Niemiec rozsiadł się w fotelu. Sprężyny jęknęły pod jego ciężarem. Opierając łokcie o uda i chowając twarz w dłoniach, unikał wzroku Higginsa. - W doskonałych. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. - Nigdy nie dochodziło między wami do sprzeczek? - Nigdy. Higgins wyjrzał przez okno. Słońce stało w zenicie. Zapowiadał się piękny letni dzień. Uczestnicy festiwalu zostali pozbawieni wspaniałego pikniku. - Dlaczego pokłócił się pan z Giovannim w gospodzie “Pod Faszerowaną Gęsią? Śpiewak zacisnął zęby. A więc panna Lipyncott ich śledziła. - Nieistotny szczegół interpretacyjny. Trochę się unieśliśmy. - Jaki szczegół? Bardzo się interesuję trudnymi problemami muzycznymi. - Chodziło o legato. - W jakim fragmencie? - Kiedy... kiedy śpiewamy razem pod koniec sceny na cmentarzu, gdzie posąg Komandora przemawia po raz pierwszy. - Cenię pana profesjonalizm - oznajmił Higgins. - To wszystko brzmiałoby bardzo pięknie, gdyby nie pewien szkopuł... Gert Glinder podskoczył. - Jaki? - Nie wierzę panu, panie Glinder. Niemiecki śpiewak zerwał się na nogi i zbliżył się do Higginsa, który wodził wzrokiem po suficie. - Nie pozwalam panu... - Niech pan usiądzie, panie Glinder. Śpiewak wahał się, jaką postawę przyjąć, nic mu jednak nie przyszło do głowy, więc usiadł z powrotem. Higgins nadal lustrował pokój, niczego nie dotykając. - Wszyscy aktorzy, którzy odtwarzają rolę Leporella, marzą o tym, żeby stać się Don Juanami - zaznaczył inspektor. - Dotyczy to nie tylko pana. Przed chwilą śpiewał pan Arię szampana, brawurowy fragment z partii Don Juana. W rzeczywistości, panie Glinder, pańskie stosunki z Giovannim układały się bardzo źle. Nie chciał pan pozostać w drugoplanowej roli. Od dawna był pan praktycznie służącym Giovanniego, nosił mu pan walizki podczas podróży, zaspokajał jego zachcianki. Każdy na pana miejscu by się zbuntował. Higgins urwał. Dużo wymyślił, co nieco wydedukował z “oficjalnej” kariery dwóch śpiewaków, o której czytał w swoich ulubionych periodykach muzycznych. Jego słowa wywarły odpowiednie wrażenie. - To prawda - wyznał Niemiec. - Miałem dość roli służącego i podłego traktowania. Pietro był strasznym despotą. Nie szczędził mi upokorzeń. A przecież mój głos brzmi równie pięknie. Potrafię zaśpiewać partię Don Juana. - Dziękuję za szczerość - odparł z uznaniem Higgins. - Przypuszczam, że zdaje pan sobie sprawę z następstw tego, co pan powiedział. - Wymogłem na nim obietnicę. To był powód naszej kłótni w gospodzie. Oznajmiłem mu, że nasza... nasza przyjaźń będzie definitywnie zakończona, jeśli nie załatwi dla mnie szybko głównej roli. Proponował mi pieniądze. Odmówiłem. Uniósł się, ale w końcu się zgodził. Dla mnie jego śmierć jest katastrofą. Gert Glinder, patrząc z ukosa, obserwował reakcję policjanta. Higgins ani drgnął. - Może mi pan wierzyć, inspektorze. Powiedziałem panu całą prawdę. Jest wielu innych, którym mogłoby zależeć na jego śmierci. - Komu na przykład? - spytał Higgins obojętnym tonem. Niemiec zwlekał z odpowiedzią. - Jestem zażenowany tą rozmową... ale czuję się zmuszony wyznać... To mnie krępuje, inspektorze, bardzo mnie krępuje... - Rozumiem pańskie wahania - powiedział Higgins ojcowskim tonem. - Niestety, trzeba, żeby podzielił się pan ze mną swoimi spostrzeżeniami. To najlepszy sposób, żeby wykluczyć pana z kręgu podejrzanych. Gert Glinder szukał odpowiednich słów. - Sprzeczałem się z nim, ale w głębi duszy lubiłem go jak brata. Nie można tego powiedzieć o pozostałych kolegach, którzy śpiewali Don Juana. Niektórzy go wręcz nienawidzili. Nie byli lepsi od niego, ale mu zazdrościli. Tylko on był prawdziwą gwiazdą. - Może mieli poważniejsze powody - wtrącił Higgins. - Możliwe... ale Chairman to stary gaduła, Marylin O'Neilljest kobietą zarozumiałą, Simonsenjest szalona, sir Brian pretensjonalny. Że nie wspomnę o Rubenie Carmino i Grazielli Canti... - Dlaczego nie chce pan o nich mówić, panie Glinder? Higgins wykazywał niezwykłe opanowanie. Niejeden zatwardziały grzesznik chciałby mieć w nim spowiednika. Niemiec trochę się uspokoił. Mówił teraz z większą swobodą. - Graziella Canti jest małą ladacznicą. W wieku osiemnastu lat śpiewać partię Zerliny w Lindenbourne... to nie jest przypadkowe! Ma talent, zgoda, ale gdyby Pietro Giovanni nie narzucił jej Jonathanowi Kelwingowi... - Wiele wielkich karier rozpoczynało się w ten sposób - przypomniał Higgins. - Graziella powinna być mniej niewdzięczna lub bardziej ostrożna - ironizował Gert Glinder. - Pietro zaskoczył ją w sytuacji... dwuznacznej w towarzystwie Rubena Carmino. Ta mała idiotka nie powinna była tak szybko zdradzać swojego protektora. Pietro Giovanni mógł przekreślić jej wielką karierę jednym pociągnięciem. Jego śmierć jest dla niej błogosławieństwem. Wiedziała, że mógłby się okrutnie zemścić. Drobnym starannym pismem Higgins skrupulatnie zanotował uzyskane informacje. Ku wielkiemu zdziwieniu niemieckiego śpiewaka inspektor gotował się do wyjścia. - Już pan idzie, inspektorze? Mam wiele innych rzeczy do opowiedzenia, o Charimanie, o Marylin O' Neill.o... - Wszystko w swoim czasie - przerwał mu Higgins. - Wolę iść drobnymi kroczkami. Doskonale mi się z panem współpracowało. Nie omieszkam znowu się z panem spotkać. Pozostawiając zdumionego Glindera, Higgins wrócił do biura reżysera. Jonathan Kelwing kontynuował batalię z telefonami. - Gdzie mogę znaleźć pannę Canti? - spytał inspektor, korzystając z krótkiej chwili ciszy. - Ach, ją! - westchnął reżyser. - Na pewno opala się na tarasie, pomimo mojego zakazu. Dochodzi się tam od zewnątrz, od strony szkłarni. Pan... Zadzwonił telefon. Tym razem atakował włoski dziennikarz. W powietrzu unosiła się woń kwiatów. Wrażliwy nos Higginsa wyczuwał subtelną mieszankę narcyzów i lilii, które zdobiły rabaty przed lewym skrzydłem zamku. Dobudowane na początku dziewiętnastego wieku, w stylu gotyckim, nie burzyło harmonii starej posiadłości. Inspektor wszedł na kamienne schody, częściowo pokryte winoroślą, żeby dojść do ukrytego tarasu otoczonego balustradą. Zaledwie znalazł się tam, poczuł się zmuszony odwrócić wzrok. Młoda Graziella Canti zażywała kąpieli słonecznej, przekraczając, niestety, granice przyzwoitości. Piękna Włoszka zdjęła stanik swojego mikroskopijnego bikini, wystawiając opalone już piersi do słońca. Higgins chrząknął kilka razy wystarczająco donośnie, żeby zwrócić na siebie uwagę śpiewaczki. Włoszka otworzyła oczy, obróciła głowę i krzyknęła na widok inspektora, który taktownie podziwiał błękit nieba. Błyskawicznym ruchem nałożyła stanik i zakryła nieco uroki, którymi tak hojnie obdarzyła ją natura. - Inspektor! Pan mnie szukał? Wstała. Zdaniem Higginsa bikini było niezwykle skąpe. Wysmukłe ciało młodej Włoszki przypominało grecką rzeźbę. Inspektor, ze względów zawodowych, musiał przyjrzeć się swojej rozmówczyni. Nie dostrzegł w niej niczego podejrzanego. - Jakie piękne lato - zachwycił się, myśląc jednocześnie z nostalgią o deszczowych mgłach, które jesienią spowijały jego rezydencję. - To tłumaczy, skąd się biorą najbardziej gwałtowne uczucia. - Gwałtowne? - zaniepokoiła się Graziella Canti, cofając się o krok i opierając o murek okalający taras. - Co pan chce przez to powiedzieć? Higgins powoli zbliżył się do niej. - Chcę porozmawiać o uczuciach, jakimi pani darzyła Pietra Giovanniego. Był pani... protektorem, zdaje się? Ładną buzię Włoszki wykrzywił grymas wściekłości. - Wstrętne plotki! Kto się ośmielił... Higgins popatrzył dziewczynie prosto w oczy. - Czy była pani kochanką Pietra Giovanniego, panno Canti? Pytanie było celne. Graziellę Canti zamurowało. Nie spodziewała się tak nagłego ataku. - Nie... nie. On... on mi pomógł, to wszystko. - Czy nie zaskoczył pani w towarzystwie Rubena Carmino? Młoda Włoszka zbladła. Ten Higgins był chyba demonem. - Tak, rzeczywiście... Wściekł się nie na żarty. Ruben chciał go uderzyć. Powstrzymałam go. Wyznałam Giovanniemu, że Ruben i ja... że to trwa od miesięcy. Bałam się Pietra. Popatrzył na mnie, jakby mnie widział po raz pierwszy. - Skoro tak - powiedział - drogo mi za to zapłacisz. Możesz uważać swoją karierę za skończoną”. Ruben go zelżył. Stanęłam między nimi. Pietro rzucił pogardliwe spojrzenie Rubenowi i wyszedł. Byłam przerażona. Higgins niemal miał ochotę ją pocieszyć. - Czy zdaje sobie pani sprawę, że zalicza się pani do grona podejrzanych, panno Canti? Podaje mi pani doskonały motyw swojej zbrodni. Graziella Canti podskoczyła. - Mojej zbrodni? Mojej zbrodni? Ależ to potworne ! Nigdy nie byłabym zdolna... Piękna sopranistka podeszła szybko do Higginsa i ujęła go pod ramię. - Inni mieli lepsze powody niż ja, inspektorze... Higgins zachował należyty dystans. - Czy zechce mi pani podać jakieś nazwiska, panno Canti? Włoszka spuściła wzrok i wzięła głęboki oddech, który prawie rozsadził jej pierś. - Na kilka godzin przed przedstawieniem Don Juana Ruben otrzymał telegram. Wtedy, zrozumiał, że... Nie kończąc, rozpłakała się i zbiegła po kamiennych stopniach. Rozdział X Rubena Carmino nie było w pokoju. Upewniwszy się, że reżyser nadal miota się między dzwoniącymi telefonami, Higgins postanowił przeszukać zamek, żeby odnaleźć hiszpańskiego śpiewaka. Zajrzał przez uchylone drzwi do pokoju artystów. Siedzący w kucki mężczyzna szperał w szafie, w której, według reżysera, miała się znajdować śmiertelna szpada. Przerwał, gdy dostrzegł Higginsa. - Szuka pan czegoś, panie Carmino? - spytał inspektor. - Niczego takiego... porządkowałem trochę. Hiszpan był ubrany tak jak poprzedniego wieczoru. Higgins patrzył z podziwem na tego niezwykle silnego mężczyznę. - Czy nie zgubił pan przypadkiem pewnego telegramu? - spytał z uśmiechem wspólnika. Wyprostowawszy się z trudem, Ruben Carmino przez chwilę nie mógł złapać oddechu. Zacisnął wargi. Skrzyżował potężne ramiona. - Kto panu o tym powiedział? - spytał rozwścieczony. - Mój zawód polega na tym, żeby prawie wszystko wiedzieć, panie Carmino. O czym była mowa w telegramie? Odtwórca roli Masetta trzasnął z impetem drzwiami szafy. - Moje życie prywatne nie powinno pana obchodzić. Stał nieruchomo, twarzą do szafy, jakby chciał uderzyć w nią głową. - Obawiam się, że jednak tak - zaoponował pokojowym tonem Higgins. - Pokłócił się pan ze zmarłym, panie Carmino. Sam mi pan zdradził, że Pietro Giovanni próbował odebrać panu narzeczoną. Wydaje mi się, że ten człowiek nie bał się nikogo. Śpiewak wzruszył ramionami. - Giovanni był zwykłym tchórzem. Nawet nie musiałem pokazywać mu zaciśniętej pięści, żeby się go pozbyć. - Skąd przyszedł ten tajemniczy telegram? Hiszpan wybuchnął. Upór Higginsa doprowadzał go do szału. - To nie ma żadnego związku z Piętrem Giovannim! Inspektor przeszedł się po garderobie, sprawdzając, czy wszystko jest na swoim miejscu. - Chciałbym panu wierzyć, panie Carmino, ale uprzedzam pana: nie będzie trudno ustalić nadawcę. Otrzymamy tekst tej depeszy. W słowach Higginsa nie było żadnej groźby - raczej rodzaj przyjacielskiej rady. - Zgoda, zgoda - ustąpił Ruben Carmino. - Ten telegram... Zmarszczył gniewnie czoło. Nie potrafił ukryć targających nim emocji. - Skąd został wysłany? - Z La Scali w Mediolanie. - Miał pan tam wkrótce zaśpiewać? - Tak. Przyrzeczone mi rolę Leporella w Don Juanie, którego przygotowuje La Scala. Moja pierwsza duża rola. Higgins zapisał te szczegóły w czarnym notesie. Miał nadzieję, że Ruben Carmino nie będzie zbyt rozmowny, ponieważ czubek ołówka trochę się stępił i trzeba by stracić kilka cennych sekund, żeby go zaostrzyć. Tymczasem nic nie powinno przerwać tego wyznania. - Jeśli dobrze zgaduję - powiedział - telegram zwiastował złą nowinę. Odebrano panu tę rolę? Ruben Carmino, z trudem ukrywając zatroskanie, przytaknął skinieniem głowy. - Bez dodatkowych wyjaśnień? Hiszpan westchnął ciężko. - Pietro Giovanni sprawił, że odmówiono mi pierwszoplanowych ról we wszelkich obsadach. Higgins wiedział, że wielkie gwiazdy wykorzystują swą ogromną władzę za kulisami spektakli. Pietro Giovanni jawił się jako zręczny taktyk. Producentom i reżyserom oper za bardzo na nim zależało, żeby nie poświęcić głowy Rubena Carmino. Postępując w ten sposób, Giovanni skazywał Hiszpana na zapomnienie, może nawet na bezrobocie. - Panna Canti nie otrzymała przypadkiem identycznego telegramu? - spytał Higgins. Oczy Rubena Carmino rozbłysły. I ruszył wielkimi krokami w stronę drzwi. - Proszę pamiętać o jednym, inspektorze - powiedział, nie odwracając głowy. - Kobiety zawsze potrafią się wyplątać. W chwili gdy Higgins wychodził z garderoby, drogę zagrodziła mu Audrey Simonsen. Drżała z oburzenia. - Muszę panu powiedzieć o poważnym incydencie, inspektorze. Ukradziono mi suknię! Ktoś wszedł do mojego pokoju i wykradł suknię z szafy! - Mogłaby mi ją pani opisać? - Czarna wieczorowa suknia z tafty, z dekoltem, u dołu poszerzana. Nie rozumiem... - Proszę się uspokoić, panno Simonsen. Znajdziemy ją. Czy domyśla się pani, kto mógł być złodziejem? Jasnowłosa artystka zamyśliła się. Na jej czole pojawiła się rozkoszna zmarszczka. - Nie mam pojęcia. Jest pan pewien, inspektorze, że Scotland Yard jest naprawdę tak skuteczny, jak się o tym mówi? Higgins uśmiechnął się uspokajająco. - Czy ta suknia przedstawiała dla pani jakąś szczególną wartość, panno Simonsen? Czy przywoływała jakieś szczególne wspomnienia? Duńska sopranistka zastanawiała się chwilę. - Nie, lubiłam ją, to wszystko. Włożyłabym ją może jeszcze raz, może dwa... Jej spojrzenie się ożywiło. - A gdyby tak przeszukać wszystkie pokoje? Higgins stał się nagle groźny, jak profesor udzielający reprymendy niezdyscyplinowanemu uczniowi. - Nie mówi pani poważnie, panno Simonsen. Nie przypuszcza pani chyba, że winę może ponosić jeden z pani kolegów? Jasne oczy posmutniały. Higgins nie potrafił rozszyfrować uczuć, które skrywała dusza Audrey Simonsen, nie wiedział, czy to nienawiść, czy trwoga. - Ma pan rację, inspektorze. Jestem śmieszna. Proszę mi wybaczyć. Nie czuję się jeszcze zbyt dobrze. Lepiej zrobię, jak poszukam jej sama. Może włożyłam ją gdzie indziej. Higgins odprowadził śpiewaczkę spojrzeniem. Pomimo dręczącego ją niepokoju zachowała naturalną szlachetność, która musiała wzbudzać respekt. Inspektor nie mógł zrozumieć, jak Pietro Giovanni mógł pozostać obojętny na wdzięki takiej kobiety. - Robi pan postępy, mój drogi Marlow? - spytał Higgins ciepłym głosem. Nadinspektor podskoczył na krześle. Zdrzemnął się na chwilę. - Ach, to pan, Higgins... Tak, osiągnąłem znaczny postęp. Postawiłem pytania centralnemu komputerowi. Szybko znajdzie potrzebne mi informacje. Nie odchodzę od telefonu. A pan, czy pan ma coś nowego? Higgins zrobił skruszoną minę. - Niestety nic! Drepczę w miejscu. Scott Marlow nie lubił widoku zakłopotanego Higginsa, ale tym razem sam poczuł się odpowiedzialny za zakończenie śledztwa. - Niekiedy trzeba się uciec do nowoczesnych metod, mój drogi Higgins Wiem, że nie jest pan do nich przychylnie ustosunkowany, ale w takich przypadkach jak ten, są one decydujące. Mogę pana zapewnić, że jeszcze tego wieczoru Jonathan Kelwing spędzi noc w więzieniu. Inspektor nie zaprotestował. - Mam do pana prośbę, Higgins... Jeśli pan będzie przechodzić koło baru, może mógłby pan przynieść mi coś do picia? Umieram z pragnienia. - Oczywiście, nadinspektorze. Zamówię panu wodę sodową. Ja idę do ogrodu poczytać “Timesa”. Scott Marlow uznał, że najlepszy agent Scotland Yardu, zwyciężony przez komputer, rezygnuje z dochodzenia. Reżyser, opuściwszy biuro na kilka minut, wydał rozporządzenia kucharzowi, żeby podał posiłek gościom. Higgins zjadł w ogrodzie, siedząc na pledzie. Artyści dali do zrozumienia, że sytuacja stała się nie do zniesienia i że czują się jak więźniowie. Nieszczęsny reżyser, broniąc sprawiedliwości i prawdy, wymógł na nich przynajmniej dwudniową zwłokę, żeby ułatwić zadanie policji. Oczywiście, odszkodowania przyznane przez Lindenbourne będą na miarę poniesionych strat. Higgins rozłożył przed sobą kilkanaście wycinków prasowych. Dotyczyły tego samego ogłoszenia, które ukazało się w “Timesie” w dniach poprzedzających tragiczne przedstawienie: “Dam 100 000 funtów temu, kto zwróci mi WA Praga 29.10.1787.” Na pierwszy rzut oka nie była to jedna z najczytelniejszych informacji opublikowanych przez szacownego “Timesa”. Wiadomość ta miała jednak szczególne znaczenie dla Higginsa, który zauważył ją po raz pierwszy jedenaście dni przed przedstawieniem Don Juana w Lindenbourne. - Poczęstuje mnie pan szampanem, inspektorze? Odziana w białe króciutkie szorty i w przezroczystą wyciętą bluzkę, urocza Graziella Canti, krocząc boso po trawniku, zbliżyła się bezszelestnie do Higginsa. - Z przyjemnością, panno Canti. Młoda Włoszka zwinnym ruchem usadowiła się obok inspektora w taki sposób, żeby uwydatnić zgrabne nogi. Higgins podał jej lampkę “Dom Perignon”, pochodzącego z osobistych rezerw reżysera. Graziella Canti rzuciła okiem na dziwną dokumentację zgromadzoną przez Higginsa. - Zbiera pan ogłoszenia drobne, inspektorze? Higgins podetknął jej pod nos jeden z wycinków. - Czy ten tekst coś pani mówi? - spytał. Graziella Canti przeczytała kilka razy tajemnicze zdanie wydrukowane wielokrotnie w “Timesie”. - Nic z tego nie rozumiem. Higginsa zdziwiłaby inna odpowiedź. Zebrał wycinki i starannie włożył je do notesu. Graziella Canti z rozkoszą wypiła odrobinę szampana. - Padłam ofiarą kradzieży - oznajmiła z powagą. - Ktoś włamał się do mojego pokoju. Boję się, inspektorze. Potrzebuję ochrony. - Co pani ukradziono, panno Canti? - Nici i igły. Lubię szyć. To mnie odpręża. - Czy podejrzewa pani Rubena Carmino? Graziella Canti otworzyła szeroko oczy i wybuchnęła śmiechem. - Rubena? Nie byłby zdolny posługiwać się igłą! Nie podejrzewam nikogo. Ta kradzież wydaje mi się tym bardziej dziwna, że posiadam coś o wiele bardziej cennego. Ładna Włoszka omdlewającym gestem odrzuciła włosy do tyłu, żeby nastawić twarz do słońca. Wsunęła rękę pod bluzkę, wyciągnęła kartkę papieru i podała ją Higginsowi. Kartka zawierała krótkie zdanie: “ Kiedy się zdecydujesz ? Wiesz, że od tego zależy nasza miłość.” - Nie jestem ciekawska - wyjaśniła Graziella Canti - ale znalazłam tę wiadomość pod drzwiami pokoju Marylin O' Neill. Papier był zmięty. Z pewnością wypadł z przepełnionego kosza. Zachowałam go bez specjalnego powodu. Po zabójstwie Pietra Giovanniego te kilka słów może nabrać szczególnego znaczenia... - Szczególnego znaczenia? - zdziwił się Higgins. - Jakiego? Graziella Canti uśmiechnęła się przewrotnie. - Panie inspektorze... Wszyscy wiedzą, że wielce czcigodny sir Brian Hall jest szaleńczo zakochany w niedostępnej Marylin O' Neill. Przypuśćmy, że jest ona autorką tej wiadomości... - Przypuśćmy - zgodził się Higgins. - Co pani z tego wnioskuje? Dziewczyna strząsnęła źdźbło trawy, które przykleiło się jej do lewej łydki. - Wnioskuję z tego, że oczekiwała konkretnego czynu ze strony sir Briana. - Co pani chce przez to powiedzieć? - Pozostawiam to panu, inspektorze... to pański zawód, nie mój. Dziękuję za wybornego szampana. Zerwała się i pobiegła w stronę zamku. Higgins pomyślał, że zdecydowanie wolałby grać Mozarta na pianinie w wypieszczonym salonie swojej rezydencji, aniżeli spotykać się z najlepszymi wykonawcami oper boskiego muzyka. Krótko mówiąc, urocza Włoszka oskarżała po prostu sir Briana Halla o zamordowanie Pietra Giovanniego. Inspektor włożył kieliszki, porcelanowy talerz i srebrne sztućce do obszytego skórą koszyka. Ledwie to zrobił, wyrosła przed nim wysoka sylwetka Gerta Glindera. - Chciałbym zaprosić pana na kawę, inspektorze. Chyba że woli pan herbatę? Higgins chętnie przystał na pierwszą propozycję. Niemiecki śpiewak kazał podać czystą kolumbijską kawę o mocnym aromacie na stole ogrodowym, ustawionym przed schodami. Potężne ciało Gerta Glindera wydawało się jeszcze bardziej miękkie niż poprzednio. Wokół jego ust błąkał się zagadkowy uśmiech. Jego spojrzenie było wyjątkowo przenikliwe. - Przypomniałem sobie coś, inspektorze. - Bardzo się cieszę, panie Glinder. Pamięć ludzka ma nieprzebrane możliwości. Trzeba nauczyć się świadomie ją wykorzystywać. Sznur dzikich gęsi pojawił się na niebie. Była to najgorętsza godzina dnia. - Czy wie pan, że Pietro Giovanni zgodził się poślubić Audrey Simonsen? Gert Glinder czekał na gwałtowną reakcję ze strony policjanta. Był trochę rozczarowany jej brakiem, ale nie przeszkodziło mu to kontynuować kwaśnym tonem: - Prawdziwe szaleństwo. Wyjechali razem do Nowego Meksyku, znaleźli mało dociekliwego mera i dwóch przypadkowo napotkanych na ulicy świadków. Przy pierwszej kłótni Giovanni zostawił Audrey. - Kiedy odbył się ten ślub? - spytał Higgins. - Dokładnie pięć miesięcy temu. Od tamtej pory Audrey nie odstępowała go na krok. Mówił jej sto razy, że już jej nie chce, że ten ślub był zwykłym żartem, że powinna odejść z jego życia. Sądzę, że wkrótce wpadła w rozpacz, nawet jeśli nadal uważała się za jego legalną małżonkę. - Wydaje mi się, że można jej współczuć. Gert Glinder roześmiał się szyderczo. - Współczuć? Audrey to prawdziwa tygrysica. Zgodziła się cierpieć, ale nie zaakceptowała istnienia rywalki. - Na pewno ma pan na myśli czarującą Graziellę Canti? - Pan żartuje, inspektorze? Graziella była przelotną miłostką. Pietro polował na rzadszą zwierzynę... Higginsa zaszokowało to myśliwskie porównanie, ale nie dał tego po sobie poznać. - W przeddzień przedstawienia - ciągnął Gert Glinder, zniżając głos - Pietro Giovanni przybył do zamku. Była pierwsza w nocy. Nie spałem. Miałem tremę. Patrzyłem przez okno i nagle zobaczyłem, jak idzie przez ogród. Wszędzie rozpoznałbym jego cień. Usłyszałem, że wchodzi po głównych schodach, starając się nie narobić hałasu. Uchyliłem drzwi i zobaczyłem, jak puka do pokoju... Marylin O' Neill. Otworzyła. Wszedł. Ich rozmowa trwała przynajmniej kwadrans. Widziałem, jak wracał tą samą drogą, przez ogród. Ale nie tylko ja go śledziłem. Za wierzbą ktoś się ukrywał. Gert Glinder niezwykle zręcznie potrafił dawkować informacje. Cieszył się, że Higgins notuje. - Któż to był, panie Glinder? - Najbardziej zazdrosna kobieta na świecie. Audrey Simonsen. Rozdział XI - Nie zwalczała Grazielli Canti - wyjaśnił niemiecki śpiewak. - Ale Marylin O'Neill... Prawowita małżonka Pietra Giovanniego nie mogła znieść istnienia takiej rywalki. Miała kilka możliwości: zabić ją, popełnić samobójstwo albo... - Albo? - powtórzył Higgins, uważny na każdy szczegół. Gert Glinder z zakłopotaniem opuścił wzrok. - Wie pan równie dobrze jak ja, co się stało, inspektorze. Przebywałem w garderobie, kiedy zraniony Pietro zażądał pomocy. Odepchnął wszystkich, oprócz Audrey. Wiedział, że ona kocha go do szaleństwa i nie zrobi mu krzywdy. Obawiam się, że gorzko się pomylił. - Oskarża więc pan Audrey Simonsen o otrucie Pietra Giovanniego? Gert Glinder pobladł z gniewu. Raptownie wstał, zaciskając usta. Trząsł się z oburzenia. - Nigdy nie powiedziałem nic podobnego, inspektorze. Nie jestem nawet pewien, czy o tym pomyślałem. Chciałem tylko przyczynić się do postępu w śledztwie, pragnąłem, żeby wyjaśniono wszystkie okoliczności tragicznej śmierci mojego przyjaciela. - To się panu chwali - odparł Higgins, po raz drugi napełniając filiżankę kawą. Urażony Niemiec oddalił się. Inspektor poprawił muszkę, która stale przekrzywiała się na lewą stronę. Na jego czole perlił się pot. W Lindenboume panował upał nie do zniesienia. Próżno by szukać na niebie najmniejszej chmury. Od wielu godzin nie spadła kropla deszczu. Zły los uwziął się na to operowe sanktuarium. Nadeszła pora sjesty. Wszyscy goście zamku z radością korzystali z tego popołudniowego odpoczynku, nie wyłączając Scotta Marlowa, który głęboko zasnął przy telefonie. Tylko Higgins nie był w stanie odpoczywać. Czuł się osaczony przez sprzeczne informacje. Kto kłamał, a kto mówił prawdę? Trudno było teraz dokonać takiego podziału. Inspektor miał wrażenie, że wymyka mu się najważniejszy szczegół. Zachowanie jednego z artystów bardzo go zdziwiło, ale nie umiał powiedzieć dlaczego. W ogrodzie panowała niczym nie zmącona cisza. Łabędzie spały z głowami schowanymi w piórach. Wody w jeziorze nie mącił najmniejszy podmuch wiatru. Na pobliskiej łące pasło się rozleniwione upałem bydło. Gdyby Higgins miał talent Tumera, chętnie uwieczniłby ten widok na płótnie. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Jonathan Kelwing spał z głową na biurku. Obok niego stała w połowie opróżniona szklanka whisky, opakowanie środków uspokajających i przepełniona popielniczka. Higginsowi było przykro, że musi obudzić reżysera, ale trzeba było pchnąć naprzód dochodzenie. Delikatnie potrząsnął go za ramię. Wyrwany ze snu mężczyzna omal nie spadł z krzesła. - Ach, to pan... proszę mi wybaczyć. Mam stargane nerwy. Te przeklęte telefony wreszcie umilkły... ale nie na długo... Lindenbourne jest zrujnowane, zrujnowane... - Ależ nie, panie Kelwing. Wydarzenie artystyczne tej rangi, nie znika tak po prostu. To tylko nieudany sezon, nic poza tym. Kiedy znajdziemy mordercę, złe duchy opuszczą zamek i na nowo zagości w nim muzyka. Jonathan Kelwing spojrzał na Higginsa wzrokiem pełnym nadziei. - Naprawdę tak pan uważa? - Mam zwyczaj mówić to, co myślę - potwierdził poważnym głosem Higgins. - Czy ma pan może pod ręką fotografie śpiewaków zaproszonych do udziału w Don Juanie? Reżyser natychmiast przyjął profesjonalną postawę. - Press-booki? Oczywiście. Każdy artysta ma swój album. Chce pan je zobaczyć? Jonathan Kelwing wręczył Higginsowi opasłe albumy ze zdjęciami Pietra Giovanniego, George'a Chairmana, sir Briana Halla, Marylin O'Neill i Audrey Simonsen. Pierwsi trzej artyści mieli ponad trzysta fotografii z ich najważniejszych występów, kobiety około dwustu. Gert Glinder miał ich nieco mniej, to samo dotyczyło Rubena Carmino. Najmniej fotografii posiadała, z uwagi na krótką karierę, Graziella Canti. Higgins otworzył album Marylin O'Neill. - Czy mogę panu pomóc? - spytał reżyser. - Nie sądzę - odparł Higgins, wertując albumy strona po stronie. Rozczarowany reżyser wychylił do dna szklankę whisky i zamknąwszy oczy, usadowił się wygodnie w swoim fotelu. Inspektor był pełen podziwu dla delikatnej urody australijskiej sopranistki. W ciągu dziesięciu lat kariery Marylin O'Neill zaśpiewała wszystkie wielkie arie mozartowskie z jednakowym powodzeniem. Jednak żadna z fotografii pięknej odtwórczyni roli Doni Anny nie wywołała u niego reakcji, której oczekiwał. Przeszedł więc do zdjęć George'a Chairmana i prześledził przebieg jego wspaniałej kariery operowej. Dopiero po obejrzeniu kilkudziesięciu fotografii sir Briana Halla wpadł na właściwy trop. Zdjęcia przedstawiały arystokratę w garniturze bądź w stroju scenicznym na tle zamku. Higgins widział już te portrety w magazynach muzycznych. Gdzieś w zakamarkach jego pamięci krył się pewien niezwykły szczegół, który teraz jasno sobie uświadomił: sir Brian miał zwyczaj podpierać się elegancką laską. Stanowiła część jego wizerunku. Kiedy artysta spacerował po parku Lindenboume w towarzystwie Higginsa, nie miał ze sobą tej laski. Higgins odłożył press-booki na miejsce i wyszedł po cichu z biura reżysera. Inspektor wiedział, gdzie znajdzie Audrey Simonsen. Schroniła się w cieniu najstarszej z wierzb płaczących okalających jezioro. Jej biały strój doskonale harmonizował z ciepłą zielenią liści. Higgins zastał artystkę pogrążoną w myślach, z oczyma utkwionymi w dal. Zbliżył się do niej powolnym krokiem. Była czwarta po południu. Na zachodzie pojawiła się nieregularna biała chmura, przecinając jednolity błękit nieba. Dopiero z bliska Higgins mógł należycie ocenić jedwabistość jasnych włosów młodej kobiety. Jej twarz, tak blada po próbie samobójczej, nabrała teraz kolorów. Myślami była jednak gdzie indziej, obojętna na wszystko. Audrey Simonsen przypominała Higginsowi lunatyka, którego należy łagodnie wyrwać ze świata snu. Usiadł więc obok niej, opierając się o pień wierzby ostrożnie, by nie zmiąć spodni. Audrey Simonsen nawet na niego nie spojrzała. - Przykro mi, że się pani narzucam, pani Giovanni. Słysząc to nazwisko, Audrey Simonsen ocknęła się. Spojrzała na Higginsa zbulwersowana. - To pan już wie? - Wiem wiele na pani temat, panno Simonsen. - Ach... Piękna Dunka na nowo pogrążyła się w otępieniu. “Jej rozpacz jest prawie nieuleczalna - pomyślał Higgins - albo doskonale gra”. - Chciałbym, żeby mi pani opowiedziała, co naprawdę zdarzyło się podczas antraktu, kiedy Pietro Giovanni wszedł do garderoby. “Może odmówi - rozważał Higgins - albo postanowi milczeć. Może woli nic nie mówić i pogrążyć się we wspomnieniach, w których Pietro Giovanni jeszcze żyje?” Jednak łagodny głos sopranistki odezwał się bardzo wyraźnie. Znowu była z powrotem w świecie żywych. - Pietro był wściekły. Twierdził, że padł ofiarą zamachu, a przecież zwyczajnie skaleczył się w kciuk, wydobywając szpadę z pochwy. Zachował się w ohydny sposób wobec tych, którzy chcieli mu pomóc. Brutalnie odepchnął sir Briana, który zaproponował mu kompres i prawie obraził Marylin O'Neill, podającą mu ziołowy środek uspokajający. Nie lepiej potraktował Graziellę Canti, która dała mu plaster. Nawet Ruben Carmino nie mógł się do niego zbliżyć. George Chairman nie zwracał na Pietra uwagi. Gert Glinder miotał się, wzywając lekarza. Higginsowi podobała się ta wyczerpująca wypowiedź, pozwalająca mu posegregować informacje, które już posiadał. - A pani, panno Simonsen, co pani zrobiła? W chwili gdy piękna Dunka miała właśnie odpowiedzieć, inspektor usłyszał dziwny szelest. Ktoś przechodził w pobliżu. Zatrzymał się i obserwował ich, ukryty za żywopłotem. Higgins i jego rozmówczyni rozmawiali zbyt cicho, by można było ich usłyszeć. Dlatego inspektor postanowił nie zwracać uwagi na natręta. Domyślał się, kto nim jest. Widać było, że Audrey Simonsen dokonuje znacznego wysiłku, żeby przywołać scenę, o której z pewnością wolałaby zapomnieć. - Ja... ja chciałam mu pomóc. Pietro mnie wprawdzie zostawił, ale nadal go kochałam. To ja opatrzyłam mu ranę. Nie sprzeciwił się. Miał do mnie zaufanie. Higgins nie był miłośnikiem płaczących wierzb. Wolał potężne dęby albo proste buki, musiał jednak przyznać, że temu najstarszemu drzewu w Lindenbour-ne nie brakowało szlachetności. - Co mu pani podała, panno Simonsen? - Co? Słowa uwięzły jej w gardle, zupełnie jakby sama zadawała sobie to pytanie. - Wodę utlenioną, inspektorze. To najlepszy środek odkażający. Rana była maleńka. Więcej było strachu niż bólu. Pietro przywiązywał dużą wagę do sprawności fizycznej. Nienawidził choroby i cierpienia. Myśl, że jego niezrównana żywotność mogłaby któregoś dnia się zmniejszyć, była dla niego nie do zniesienia. Dlatego wywołał taki skandal z powodu tego skaleczenia. - Czy zachowała pani butelkę z wodą utlenioną? - Butelkę...? Oczywiście. W moich przyborach toaletowych. - Głos kobiety drżał lekko. - Chce pan ją zobaczyć? - Nic nas nie nagli - odparł Higgins. - To miejsce jest tak przyjemne, że niemalże można by tu zapomnieć o podłościach natury ludzkiej. Ale zginął człowiek, ktoś go zamordował... i dopóki nie odnajdziemy mordercy, Lindenbourne nie zazna spokoju. To by było ze szkodą dla naszych operowych przedstawień. Zdumiona słowami inspektora Audrey Simonsen schowała twarz w dłoniach, z pewnością po to, by ukryć napływające do oczu łzy. - Błagałam Pietra, żeby się zmienił - oznajmiła, łkając. - Gdyby mnie posłuchał, wciąż by żył. Higginsa, który dyskretnie notował, na dźwięk ostatnich słów śpiewaczki opanowało dziwne uczucie. Podczas śledztwa zdarzały się niekiedy takie momenty jak ten, kiedy prawda objawiała się z niebywałą ostrością, pozwalając odkryć tajemnicę. Inspektor uświadomił sobie, że właśnie otrzymał klucz, którego do tej pory szukał na próżno. Wystarczyło znaleźć drzwi, które ów klucz otwierał. - Chciałbym zadać pani bardzo osobiste pytanie - powiedział łagodnie. - Czy pozwoli pani? Słońce późnego popołudnia nieco przygasło. Złote włosy Audrey Simonsen tworzyły jasną wysepkę na tle zielonych liści wierzby. Inspektor miał ochotę przerwać w tym miejscu przesłuchanie, żeby nie pogłębiać bólu tej kobiety. Jednak jako przedstawiciel Scotland Yardu, nie mógł sobie pozwolić na słabość. - Niech pan pyta, inspektorze - odparła młoda Dunka, tak słabym głosem, że inspektor ledwie ją usłyszał. - Bardzo pani kochała Pietra Giovanniego. A przecież wiedziała pani, że był niewierny. Wymowne milczenie Audrey Simonsen wystarczyło za odpowiedź. - Nawet tutaj, w Lindenbourne, prawda? - Jego przyjaciel, Gert Glinder, nie omieszkał wyjawić mi wszystkich jego podbojów, żeby mnie upokorzyć. - Piękna sopranistka z trudem panowała nad sobą. - Przypuszczam, że w ten sposób chciał mnie na zawsze od niego odsunąć. Ale prawdziwa miłość zniesie wszystko, inspektorze, z bożą pomocą. To z Boga czerpię siłę. To prawda, że nawet tutaj Pietro zachował się w sposób godny pogardy. To on narzucił reżyserowi tę małą Graziellę Canti. “Wyłowił” ją, jak sam powiedział, w prowincjonalnej operze. Chciał z niej zrobić swoją nową kochankę... Gdyby nie Ruben Carmino, na pewno by mu się to udało. Mała uległaby mu w zamian za obietnicę wielkiej kariery. - Czy Pietro Giovanni miał duży wpływ na to, co działo się za kulisami opery? - spytał Higgins. Audrey Simonsen uśmiechnęła się blado. - Pietro był najbardziej wpływowym człowiekiem opery. Nikt nie ośmielił się wejść mu w drogę. Wystarczyło jego nazwisko, by zapełniały się sale. Był również człowiekiem interesu. Zasiadał w radach administracyjnych największych oper świata, decydując o losach poszczególnych artystów. Niczego nie zarzucam tej małej Włoszce... zarekomendowanej przez Pietra. Była pewna, że otrzyma wkrótce ważne kontrakty. Higgins wolał powstrzymać się od uwag na temat środowiska artystycznego, coraz bardziej przekonany, że życie w jego rezydencji w Slaughterers, z dala od świata, od zgiełku, od ludzkich nieprawości, było najdoskonalsze z możliwych. Niestety, dom był daleko, a on nie zakończył jeszcze jednego z najtrudniejszych przesłuchań w swojej karierze. Teraz musiał zadać prawdziwie niedyskretne pytanie, które wystawi Audrey Simonsen na ciężką próbę. - Podziwiam pani wytrwałość. Nie uważała pani Grazielli Canti za niebezpieczną rywalkę, niech tak będzie, A co z Marylin O' Neill? Higgins nie widział jeszcze nigdy równie wielkiego przerażenia wypisanego na twarzy kobiety. Audrey Simonsen raptownie wstała i oddaliła się pośpiesznie w głąb parku. Inspektor patrzył, jak znika między wysokimi topolami. Gdyby próbował ją zatrzymać, dałby świadectwo złego smaku i popełnił błąd zawodowy. Jej milczenie było bardziej wymowne niż jakiekolwiek pogmatwane wyjaśnienia. Nieopodal usłyszał szelest poruszonego żywopłotu. Szpieg opuszczał swoje stanowisko. Higgins przejrzał czarny notes, w którym przybywało notatek, pozbawionych jednak myśli przewodniej. Ale dzięki rozmowie z Audrey Simonsen mógł wreszcie dokonać podziału na to, co istotne i co drugorzędne. Nie miał jednak czasu rozpocząć tej precyzyjnej pracy. Jego uwagę zwrócił niezwykle interesujący widok. Przed posągiem Komandora, przy wejściu do “czarodziejskiego ogrodu”, spacerowali sir Brian Hall i niedostępna Marylin O' Neill. Rozdział XII Marylin O' Neill wspierała się na ramieniu sir Briana Halla. W prawej ręce arystokrata trzymał słynną elegancką laskę, zawsze widoczną na oficjalnych zdjęciach. Sir Brian był ubrany w kasztanowy garnitur z czesanej wełny, Marylin O' Neill włożyła obszerny fiołkowy kapelusz z szerokim rondem i długą bladoróżową suknię z jedwabiu. Patrząc, jak dumnie kroczy u boku brytyjskiego arystokraty, Higgins zrozumiał, dlaczego ta kobieta o pięknej, zimnej, niemal nadludzkiej urodzie stała się tak wielką gwiazdą sceniczną, szanowaną i podziwianą przez wszystkich. Po wcieleniu się w rolę subtelnej Hrabiny w Weselu Figara, wynoszoną pod niebiosa przez międzynarodową krytykę, Marylin O' Neill kontynuowała triumfalną karierę, stając się najbardziej wyrazistą Doną Anną swojego pokolenia. Higgins, który słyszał wszystkie najważniejsze odtwórczynie tej roli, musiał przyznać, że był olśniony występem Marylin O' Neill podczas festiwalu w Lindenbourne. Wykreowana przez nią Dona Anna łączyła w sobie naturalny wdzięk i kobiecą subtelność, zgodnie z oczekiwaniami wymagającego Mozarta. Marylin O' Neill i sir Brian tworzyli niezwykle dobraną parę. Można było odnieść wrażenie, że stanowią część ponadczasowej dekoracji teatralnej. Tego letniego popołudnia spacerowali z pewną duchową elegancją, która stawiała ich ponad zwykłych śmiertelników. Czyż nie był to przywilej tych, którzy żyli przygodami bohaterów Mozarta? Higgins, który nigdy nie miał dostąpić tego zaszczytu, zadowalał się uprawianiem swojej sztuki inspektora Scotland Yardu, szczęśliwy, że może wreszcie spotkać tę, którą nazywano “Gretą Garbo opery”. Sir Brian znał już Higginsa na tyle dobrze, że inspektor mógł swobodnie zwrócić się do niego bez obawy popełnienia większej niezręczności. Wyszedł więc na spotkanie spacerującej pary, zachodząc im drogę w taki sposób, żeby nie mieli wątpliwości, że spotkanie jest zamierzone. - Inspektor! - zdziwił się nieco sir Brian Hali, utkwiwszy w Higginsie nieszczere i raczej pogardliwe spojrzenie. - Chce pan z nami porozmawiać? - To nieoczekiwane spotkanie, sir, jest dla mnie niezwykłym zrządzeniem losu. Pozwoli pan, że oddam pokłon utalentowanej, uroczej kobiecie. W odpowiedzi Marylin O' Neill podała Higginsowi dłoń do ucałowania. Z uwagi na schorowany kręgosłup inspektor schylił się powoli. Marylin O' Neill miała niemal nieskazitelne rysy. Jej wargi rozchylał ciepły, a zarazem nostalgiczny uśmiech. Higgins ujrzał w niej wrażliwą istotę, nie pozbawioną jednak silnej osobowości. - Miło mi pana poznać, inspektorze. Ubolewam nad tragedią, która pogrążyła Lindenbourne w żałobie. Życzę panu, żeby jak najszybciej odnalazł pan winnego tej zbrodni. Mój narzeczony i ja chcielibyśmy udać się niezwłocznie do Mediolanu. Higgins szedł u boku dwojga wybitnych artystów, dostosowując się do ich kroku. - Zaręczyliśmy się sześć miesięcy temu, w kameralnym gronie - uściślił sir Brian. - To wspaniała nowina - odparł Higgins. - Wasz ślub będzie jednym z największych wydarzeń roku. - Nic nas nie nagli, inspektorze - oznajmiła Marylin O' Neill stanowczym tonem. Sir Brian Hall zdawał się nie pochwalać zbytnio zdania swej towarzyszki. Twarz mu się ściągnęła, po chwili jednak obdarzył ukochaną bladym uśmiechem. - Nie chciałbym się pani naprzykrzać - powiedział Higgins, zwracając się do Marylin O' Neill - ale pragnąłbym dowiedzieć się czegoś więcej o tym, co wydarzyło się podczas antraktu. Arystokrata otworzył usta, żeby zaprotestować, ale jego towarzyszka dyskretnie ścisnęła go za ramię, nakazując mu milczenie. - Powinien pan być bardziej bezpośredni, inspektorze - odparła śmiało. - Byłam świadkiem sceny, gdy Pietro Giovanni wszedł do garderoby, pokazując wszystkim zranioną dłoń. Zaproponowałam, że obejrzę ranę. Odmówił. - Dlaczego, pani zdaniem? - Inspektorze - wtrącił się sir Brian Hali - to pytanie jest nieodpowiednie. - Ponieważ nikomu nie ufał - dodała Marylin O' Neill. - Jakie lekarstwo pani posiadała? Sir Brian Hali obserwował, jak promienie słońca muskają wierzchołki topoli. Słońce znikało powoli za horyzontem, ustępując miejsca ciężkim, burzowym chmurom. - Zwykły roztwór arniki - odparła śpiewaczka. - Jestem zwolenniczką leczenia ziołami. Moja matka nauczyła mnie tego, ten sposób zawsze okazywał się skuteczny. Często podczas próby coś się wydarza. Arnika jest niezawodna w takich przypadkach. Łagodzi ból i nie pozostawia śladów na skórze. To również doskonały środek antydepresyjny. - Amika jest także trucizną - zaznaczył Higgins. - Nie w tej postaci, inspektorze. W każdym razie Pietro Giovanni jej nie użył i zresztą nie potrzebował. To było tylko skaleczenie. Troje spacerowiczów podążało główną aleją “czarodziejskiego ogrodu”. Żwir cichutko chrzęścił pod ich stopami. - Odnalazł pan swoją słynną laskę, sir - odezwał się Higgins. Angielski tenor stracił na chwilę pewność siebie. - Odnalazłem? Co pan chce przez to powiedzieć? - Nie miał jej pan podczas naszej pierwszej rozmowy. - Zapomniałem... to wszystko. Marylin O' Neill prowadziła ich w stronę jeziora. - Jeśli wolno, sir, chciałbym obejrzeć ten wspaniały przedmiot. Oburzony arystokrata zwrócił się do swojej towarzyszki. - To mi się wydaje śmieszne. Moja droga, musimy wracać. Zanosi się na burzę. - Proponuję raczej, żebyśmy na chwilę usiedli na kamiennej ławce, pod posągiem Don Juana - nalegał Higgins. - Będziemy tam mogli spokojnie wyjaśnić kilka szczegółów, które zwróciły moją uwagę. Sir Brian Hall chętnie zaprotestowałby przeciwko temu, co jego zdaniem było nadużyciem władzy, ale australijska sopranistka przystała na propozycję inspektora. - Pańska laska, sir - poprosił Higgins, siadając obok Anglika. Sir Brian Hall niechętnie zastosować się do tego polecenia. Higgins ważył laskę w dłoni. Znał dobrze ten typ lasek, dlatego spróbował odkręcić gałkę. Próba zakończyła się pomyślnie. Wydobył okazałe ostrze, którego błyski zatańczyły na liściach pobliskiej topoli. - Wspaniała, sir - ocenił. - Nieczęsto spotyka się tak doskonale zachowane stare ostrze. Musi pan je często czyścić... Marylin O' Neill poprawiła kapelusz. Osłupiały sir Brian zareagował dopiero po chwili. - Do czego pan zmierza, inspektorze? - Jak pan to robi, że ostrze się tak błyszczy? - ciągnął Higgins. - Sam pan je poleruje? Arystokrata uniósł dumnie podbródek, tak jakby zwracał się do niezbyt rozgarniętego podwładnego. - Nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, że pamiątki rodzinnej tej wartości nie powierza się służącym. Sam konserwuję to ostrze. Nikt go nie dotyka. Nawet Ruben Carmino, wielki miłośnik białej broni i doskonały florecista, mógł je obejrzeć tylko z daleka. Nie przypuszcza pan nawet, jaki spotyka pana przywilej. Co za czasy! Higgins schował ostrze do pochwy, przywracając lasce niewinny wygląd. - Czy posłużył się już pan tą laską przeciwko jakiemuś napastnikowi, sir? - Tylko raz - odparł sir Brian. - Żeby odstraszyć dwóch chuliganów, w Paryżu. Zmykali co sił w nogach. - Domyślam się, że dopiero co pan ją wyczyścił... może nawet dzisiaj rano? Odpowiedź utknęła sir Brianowi w gardle, szybko jednak odzyskał równowagę. - Nie... czyszczę ją produktem na bazie oliwy co tydzień... Wykonałem tę czynność przed przybyciem do Lindenbourne, gdzie planowałem spędzić najwyżej trzy, cztery dni przed wyjazdem do Mediolanu. - Nie zabrał więc pan tego produktu ze sobą, sir? - Nie, inspektorze. Higgins przesunął się trochę, żeby zwrócić się do Marylin O' Neill. - Pani również miała jechać do Mediolanu, panno O' Neill? - Tak, żeby ponownie zaśpiewać partię Doniii Anny w nowej reżyserii La Scali. - Czy wiedziała pani, co kryje laska sir Briana? Po raz pierwszy Marylin O' Neill spojrzała Higginsowi prosto w oczy. Inspektor z zachwytem przypatrywał się niezwykle szlachetnym rysom jej twarzy. Gdyby nie był zmuszony kontynuować przesłuchania, z przyjemnością oddałby się kontemplacji jej urody. - Oczywiście, inspektorze. Wszyscy o tym wiedzą w naszym środowisku. “Trudno zgadnąć - pomyślał Higgins - czy ona mnie bierze za niezręcznego policjanta, czy przekazuje mi informację”. Inspektor skłaniał się ku tej drugiej wersji, tak wielki szacunek budziła w nim rozmówczyni. Powiał ciepły wietrzyk, poruszając delikatnie liśćmi drzew i unosząc dół różowej sukni Marylin O' Neill. - Powinniśmy wracać - powiedział sir Brian Hali. - Herbata dobrze nam zrobi. Wstał, podając ramię swojej towarzyszce. - Chwileczkę - wtrącił Higgins, zaglądając do czarnego notesu. - Czy mogłaby mi pani wyjawić treść rozmowy, którą odbyła pani z Giovannim w przeddzień przedstawienia? Sir Brian skamieniał. Jego twarz niepokojąco zbladła. Popatrzył na Marylin O' Neill jak umierający, który szuka ostatniej pociechy. - Moja droga, proszę natychmiast zaprzeczyć, proszę, to ohydne oszczerstwo... Marylin O' Neill wzięła sir Briana pod ramię i wstała z gracją królowej. - Informacja, którą posiada inspektor, jest prawdziwa, mój przyjacielu. Pogardzam donosicielem, ale nie można zaprzeczać faktom. - Ale jak, ale jak mogliście... Narzeczeni zachowywali się tak, jakby byli sami. - Pietro Giovanni wtargnął do mojego pokoju. Zapewniam cię, że nie oczekiwałam jego wizyty i że nie miałam najmniejszej ochoty na rozmowę z nim, choćby krótką. Znasz mnie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że nie spotykam się dobrowolnie z tego typu osobami. W głosie Marylin O' Neill zabrzmiała nuta trwogi, kiedy wymawiała ostatnie słowa. Czy chciała coś przekazać sir Brianowi? W każdym razie arystokrata zrezygnował z zadawania dalszych pytań. Higgins poczuł się zmuszony do ponownej ingerencji w świat pięknej Australijki. - Proszę mi wybaczyć, że nalegam, panno O' Neill, ale wydaje mi się ważne... - Nie zapomniałam o pańskim pytaniu, inspektorze - odparła z pogodnym uśmiechem, zauważając wreszcie obecność Higginsa. - Pietro Giovanni przybył, żeby złożyć mi propozycję. Sir Briana opanował strach. Na niebie gromadziły się ciemne chmury. Zanosiło się na burzę. - Pietro Giovanni chciał, żebym mu “partnerowała”, według jego własnego wyrażenia, w operach Donizettiego i Beliniego. Wyjaśniłam mu, że nie mam zamiaru zmarnować kariery włoskim belcanto. Bardzo go to rozzłościło. Natychmiast kazałam mu wyjść z mojego pokoju. Czy ta odpowiedź pana zadowala, inspektorze? - Częściowo - odparł enigmatycznie Higgins. W oczach Marylin O' Neill pojawił się przelotny błysk niepokoju. - Jest zimno - powiedziała. - Wracajmy, mój drogi. Sir Brian Hali, nadal blady, poddał się woli swojej towarzyszki, która zmusiła go do spokojnego, godnego marszu, jakby nic się nie stało, jakby Lindenbourne było tylko muzycznym rajem. Pierwsze krople deszczu zabębniły na zamkowych schodach. Higgins był zły na siebie. Pogrążony w myślach, nie zdążył schronić się na czas przed deszczem. Gdy dotarł do zamku, był przemoknięty do suchej nitki. Jego muszka zmieniła się w wilgotną szmatkę. Nie mógł się przebrać. Jego rzeczy znajdowały się w gospodzie. Tylko cudem mógł uniknąć przeziębienia, tym bardziej że nie pomyślał o zabraniu leku przeciwgrypowego. Pomimo złego nastroju pomyślał z niepokojem o nadinspektorze Marlowie, który nie dawał znaku życia. Stara posiadłość była pogrążona w ciszy. Higgins wszedł na piętro i udał się do pokoju, gdzie pracował Marlow. Nadinspektor wymyślał komuś przez telefon. - To niesłychane! - krzyczał. - Skandaliczne! Jeszcze pan o mnie usłyszy! Z wściekłością odłożył słuchawkę. - Ach, Higgins, gdyby pan wiedział! Zdawał się zrozpaczony. Musiało wydarzyć się coś dramatycznego. - Słucham - powiedział spokojnie Higgins, chcąc dodać mu odwagi. Nadinspektor zakrył twarz, nie mogąc znieść spojrzenia kolegi. - To był Scotland Yard... Od samego rana nie mogłem się niczego dowiedzieć. Higgins zaniepokoił się nie na żarty. - Co się stało, drogi Mariow? - To straszne, Higgins... Zepsuł się komputer. Uspokoiwszy nadinspektora, zmuszonego pozostać przy telefonie, Higgins skierował się do biura reżysera. Kiedy zszedł na dół, jego uwagę zwrócił metaliczny hałas. Dochodził z galerii zbroi. Inspektor wytężył słuch. Huk się nasilił. Można by przysiąc, że zbroje walczyły ze sobą. Zaintrygowany Higgins wszedł do galerii. Burza rozszalała się na dobre. Mimo wczesnej pory było prawie ciemno. Nagle wszystkie światła w zamku zgasły. Ku przerażeniu Higginsa jedna ze zbroi stanęła przed nim, gotowa przygnieść go swoim ciężarem. Rozdział XIII Nieoczekiwane natarcie zaskoczyło Higginsa. Nigdy dotąd nie został zaatakowany przez średniowieczną zbroję, nie wiedział, co robić. Dzięki błyskawicznej reakcji cudem uniknął przygniecenia przez metalową konstrukcję, która zwaliła się z łoskotem na kamienną posadzkę. W tym samym momencie zygzaki błyskawic przecięły niebo. Huk uderzającego pioruna zagłuszył hałas upadającego czcigodnego eksponatu. “Przykro, że tak piękna zbroja rozpadła się na tysiąc kawałków” - pomyślał Higgins. Przykucnął, żeby przyjrzeć się z bliska metalowej masie i sprawdzić, czy nie ma nikogo wewnątrz. Negatywny wynik tych poszukiwań prowadził do dwóch wniosków: albo ktoś popchnął zbroję od tyłu, żeby wysłać inspektora do szpitala, albo był to duch, który chciał się wydostać ze swego przybytku. Każdy na miejscu inspektora obstawałby przy pierwszym rozwiązaniu, ale Higgins nauczył się wystrzegać pochopnych wniosków. - Inspektorze? Jest pan ranny? W migotliwym świetle pochodni oczom Higginsa ukazała się wysoka sylwetka. Inspektor podniósł się z trudem. Był zziębnięty i dokuczał mu ból kręgosłupa. Niemiecki śpiewak Gert Glinder sprawiał wrażenie ducha błądzącego po mrocznych korytarzach Lindenbourne. - Jestem cały i zdrowy, panie Glinder. Zdziwiony Niemiec podszedł bliżej. - Co się stało? - Zbroja upadła na posadzkę - wyjaśnił Higgins. - Bez wątpienia była źle umocowana na cokole. Przybywa pan w porę. Twarz Gerta Glindera była ledwie widoczna w półmroku. - Przechodziłem tędy przypadkiem - wyjaśnił. - Ponieważ boję się ciemności, zabrałem ze sobą pochodnię. Migoczące błyski tańczyły na groźnych średniowiecznych zbrojach, rzucając niepokojące cienie. - Czy pan mnie przypadkiem nie śledził, panie Glinder? Śpiewak podskoczył. Pochodnia wyślizgnęła mu się z rąk. Chwycił ją w ostatniej chwili. - Oczywiście, że nie, inspektorze! To zwykły przypadek, zapewniam pana... - Niech pan przestanie kłamać - odezwał się nagle poważny głos dochodzący z drugiej strony galerii, od strony baru. Na ścianie pojawił się cień sylwetki George'a Chairmana. - Ja kłamię? O co panu chodzi, panie Chairman? Komandor uczynił krok naprzód. Chybotliwe światło pochodni na chwilę oświetliło jego surową twarz. - Jest pan złym, godnym pogardy człowiekiem, Gert, i wie pan o tym bardzo dobrze. - George Chairman cedził słowa. - Niech pan zaprzestanie tej obłudnej gry. Zaprowadzi pana donikąd. Chairman odwrócił się powoli. Nie miał nic więcej do powiedzenia. - Niech pan zachowa swoje groźby dla siebie - odparł oburzony Gert Glinder. -Wszystko widziałem i nic nie powiedziałem. Nie będę dłużej milczał. George Chairman stanął. Gert Glinder skierował pochodnię w jego stronę, przez co o mało nie poparzył Higginsa. Inspektor sądził, że sama fizyczna obecność odtwórcy Komandora wystarczy, żeby niemiecki baryton zamilkł. Jednak Gert Glinder odważył się przemówić ze ściśniętym gardłem. - Jest pan starym zarozumialcem, Chairman. Patrzy pan na wszystkich z góry, ponieważ uważa się pan za kogoś ważnego. Jestem pewien, że nie powiedział pan inspektorowi Higginsowi o zażartej kłótni z moim przyjacielem Pietrem Giovannim. Gert Glinder urwał w pół słowa, zabrakło mu tchu. Drżał z oburzenia. Higgins oczekiwał, że George Chairman, który cały czas stał plecami do swojego rozmówcy, zaprotestuje, jednak odtwórca roli Komandora milczał. Potężna błyskawica przecięła niebo, oświetlając na kilka sekund galerię posągów. Gert Glinder kontynuował drżącym głosem: - To się działo u pana, w Londynie, w pańskiej rezydencji wypełnionej starociami. Przyjechałem po Pietra. Pańska gospodyni otworzyła mi drzwi. Był pan z Pietrem w salonie. Nazwał go pan ohydnym typem, drapieżnikiem, bandytą bez czci i wiary. Pietro pana zwymyślał. Przyrzekł mu pan, że znajdzie brakujące dowody i wyśle go do więzienia. Gert Glinder spoglądał kątem oka na Higginsa, oczekując gratulacji albo aprobaty. - Pogardzam panem - odparł Chairman stłumionym głosem. Rozwścieczony brakiem reakcji ze strony inspektora, niemiecki śpiewak rzucił pochodnię na ziemię i zniknął. Pochodnia trzaskała złowrogo na kamiennej posadzce. George Chairman wreszcie postanowił się odwrócić. Higgins, wydobywając czarny notes i ołówek, usiadł na pustym cokole. - Mam nadzieję, inspektorze, że nie dał pan wiary słowom tego nieszczęsnego typa. Higgins notował w świetle dogasającej pochodni. - Jakie “starocie” miał na myśli Gert Glinder? - spytał. - Czyżby pan był kolekcjonerem? George Chairman dostojnym krokiem przemierzał galerię wzdłuż i wszerz, jakby czas się dla niego zatrzymał. Na zewnątrz grzmiało bez przerwy. - Posiadam wiele cennych przedmiotów, to prawda. -Wszystkie związane z muzyką, jeśli dobrze sobie przypominam obszerny artykuł, który był im poświecony w biuletynie Królewskiego Towarzystwa Muzycznego? George Chairman zamyślił się. - Z upodobaniem gromadzi pan unikaty - ciągnął inspektor. - Klawesyny, skrzypce, partytury... - Zgadza się, inspektorze. Ale te bezcenne skarby służą przede wszystkim muzyce. Korzystają z nich śpiewacy, muzykolodzy i muzycy. Mój dom jest otwarty dla profesjonalistów, którzy chcą pogłębić wiedzę. Pochodnia dogasała. - Z jakiego okresu pochodzą pańskie manuskrypty? - Głównie z osiemnastego wieku - odparł bez wahania George Chairman. - Co to są za dzieła? - wypytywał inspektor. - Oratoria, sonaty, koncerty... cóż jeszcze? Jeśli to pana interesuje, z przyjemnością pokażę je panu w najbliższym czasie. Nic nie cieszy mnie bardziej niż satysfakcja znawcy. - Bardzo dziękuję - ucieszył się Higgins. - Jakie zarzuty wysuwał pan przeciwko Giovanniemu? Zadane obojętnym tonem pytanie zaskoczyło śpiewaka. Przystanął na chwilę. - Więc jednak uwierzył pan donosicielowi? - oburzył się. - Jak pan może mieć zaufanie do tego Glindera? Za oknami panował mrok. Nad Lindenboume kłębiły się masy burzowych chmur. W oddali zahukała sowa. Odtwórca roli Komandora wpatrywał się w czerwonawy, pełgający płomień pochodni. Jej blask podkreślał naturalną surowość jego rysów, upodobniając go do istoty z zaświatów. - Polegam tylko na faktach - sprostował inspektor. - Mało ważne, kogo darzę sympatią. Jeśli to oszczerstwo, szybko obróci się przeciwko autorowi. Nie lubił pan Pietra Giovanniego... dlaczego więc gościł go pan u siebie? George Chairman przyglądał się pochodni, jakby zawierała ona odpowiedź na postawione przez Higginsa pytanie. - Zrobiłem to w dobrej wierze, inspektorze. Zaprosiłem go na weekend, żeby porozmawiać o problemach interpretacyjnych w Don Juanie Mozarta. Widziałem tak wiele rzekomych gwiazd, które wcielając się w postać Don Juana, poniosły ogromną porażkę, gdy na scenie przed nimi pojawiał się Komandor... Pietro Giovanni starannie się przygotował do tej przełomowej roli w jego karierze. Przynajmniej tak przypuszczałem. W głosie Komandora dało się słyszeć cień smutku. - Czym pana rozczarował? - spytał Higgins. - Chęć zysku i władzy: to go właśnie pociągało. Poprzez muzykę szukał sławy i fortuny. I to u Mozarta, w jego Don Juanie, ośmielał się szukać klucza do materialnego sukcesu! U Mozarta, którego muzyka nawołuje do duchowej odnowy! Prawdziwym winowajcą, inspektorze, jest sam Mozart. To on zabił Pietra Giovanniego. Higgins był pod wrażeniem słów George'a Chairmana. Właśnie otrzymał nowy, ważny element tajemniczej układanki. Może ta burzowa noc przyniesie odpowiedź na dręczące go pytania. - Proszę nie zapominać, panie Chairman, o udziale zbrodniczej ręki... - Jakie to ma znaczenie, inspektorze? Chairman dogasił nogą pochodnię, pogrążając galerię zbroi w ciemnościach. Ten szybki i dokładny gest zaskoczył Higginsa. Kamienna posadzka zadudniła od ciężkich kroków. Śpiewak oddalał się w głąb galerii, w stronę głównych schodów. Kiedy zapadła cisza, Higgins wciąż stał bez ruchu, rozważając informacje stanowiące “surowiec” dochodzenia. Rozwiązanie, przeczuwał to, było zarazem bliskie i dalekie. Trzeba było pozwolić wydarzeniom toczyć się własnym torem i formułować logiczne wnioski, w przeciwnym razie śledztwo groziło porażką. Inspektor próbował naśladować sposób myślenia swojego kota, syjamczyka Trafalgara: udawać, że śpi, przymknąć oczy na to, co zbyteczne, skoncentrować energię i cierpliwie czekać na pojawienie się lepszej idei. W chwili gdy Higgins zamykał notes, w całym zamku zapaliło się światło. Inspektor chętnie by jeszcze pomedytował, ale w jego stronę spieszył zdyszany, purpurowy z wysiłku Marlow. - Minąłem na schodach George'a Chairmana - wykrztusił nadinspektor. - Powiedział, że tu pana znajdę. Scott Marlow nie krył poruszenia. - Zwycięstwo! Higgins, zwycięstwo! Komputer został naprawiony! Dzwoniono ze Scotland Yardu. - To doskonała wiadomość - przerwał mu zamyślony Higgins - Czego się pan dowiedział? Nadinspektor nagle przycichł. - A więc... nie wiem, od czego zacząć. - Od najgorszego, mój drogi Marlow. Trzeba zawsze na koniec zachować to, co najlepsze. - Niczego się nie mogłem dowiedzieć na temat... sentymentalnych związków sir Briana Halla i Marylin O' Neill. Komputer nie rejestruje informacji pochodzących z prasy brukowej. “Wstydliwy komputer jest złym narzędziem dla policjanta” - uznał Higgins, niezbyt zdziwiony tym, że po raz kolejny technika zawodzi. - To nieważne, nadinspektorze. - Doskonale - westchnął Marlow. - Natomiast o karierze Pietra Giovanniego mam dokładne informacje. A więc... urodził się w Rzymie, w rodzinie muzycznej, rozpoczął naukę gry na fortepianie, około piętnastego roku życia odkrył w sobie talent wokalny. Staranne wykształcenie sceniczne i teatralne. Niezwykle pracowity. Zadebiutował w wieku osiemnastu lat. Podróże po całym świecie, zwłaszcza do Ameryki Południowej, gdzie stawiał pierwsze kroki, zanim zaczął występować na ważniejszych scenach w głównych rolach opery włoskiej. To pouczające, prawda? - Pasjonujące - zapewnił Higgins, który znał te fakty, jak każdy czytelnik “Timesa”. - To wszystko? - Niezupełnie. Przykry incydent, sześć lat temu... Poważny wypadek samochodowy w Stanach Zjednoczonych. Został zarejestrowany przez komputer, ponieważ Pietro Giovanni był ubezpieczony w Lloydsie. Higgins się ożywił. - Proszę o szczegóły, nadinspektorze. Scott Marlow spojrzał do notatek. - Giovanni został uznany winnym wypadku. Była ofiara śmiertelna. Odebrano mu prawo jazdy. Nic poza tym. - Nazwisko ofiary? - spytał Higgins, z uwagą słuchając słów nadinspektora. Policzki Marlowa przybrały kolor cegły. Przeoczył ten fakt. - Natychmiast zadzwonię. - Niech się pan, nadinspektorze, przy okazji dowie czegoś o pozostałych artystach - polecił Higgins. Po wyjściu z galerii zbroi Scott Marlow poszedł do pokoju, który służył mu za biuro. Higgins nie musiał długo czekać. Po chwili zadyszany nadinspektor powrócił. Był bardzo poruszony. Z trudem wybełkotał kilka słów. - Ofiara, kobieta, nazywała się... O' Neill. Rozdział XIV - Trzeba natychmiast przesłuchać Marylin O' Neill - ciągnął Marlow. - Wszystko zrozumiałem, Higgins. Chciała się zemścić za śmierć matki. - A co pan zrobi z naszym reżyserem? Scott Marlow bezradnie podrapał się po brodzie. - To on jest mordercą, jestem tego pewien... to nie może być nikt inny. Musieli się porozumieć. Poprosiła go, żeby zamordował Giovanniego, i on się zgodził. - Z jakiego powodu, nadinspektorze? To pytanie nieco Marlowa zmroziło, ale go nie zniechęciło. - Znajdę to, Higgins, znajdę. - Mamy pilniejsze sprawy. - Inspektor nie przestawał przyglądać się ścianom korytarza galerii zbroi. Kładł rękę na każdym kamieniu. Starannie badał najdrobniejszą chropowatość, dotykał występów w murze. Zaintrygowany Marlow przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. - Czy pan coś zgubił, Higgins? - Raczej kogoś, jeśli tak można powiedzieć... Chętnie wierzę, że z zaświatów przybywa Komandor, ale nie odtwórca jego roli, George Chairman. Nie chcąc pozostawiać nadinspektora w zatrważającej niepewności, Higgins wyjaśnił mu, że widział, jak George Chairman pojawia się znikąd. W ścianie musi być przejście. Higginsa rzadko myliła pamięć wzrokowa. - Mój drogi Higgins - zaprotestował gwałtownie Marlow - jesteśmy obydwaj bardzo zmęczeni. Powinniśmy napić się czegoś i położyć spać. - Proszę popchnąć ten cokół w moją stronę - poprosił inspektor. - Muszę na niego wejść, żeby dosięgnąć krawędzi ściany. Scott Marlow wykonał polecenie. Powątpiewał w sens tej próby. Higgins wkrótce przekona się o swojej porażce. - To dziwne - powiedział inspektor. - Jestem mimo wszystko przekonany... Światło ponownie zgasło, pogrążając galerię w niemal całkowitej ciemności. Rozległ się huk. Jedna ze zbroi z łoskotem upadła na kamienną posadzkę. Coś przeraźliwie zachrzęściło. Nadinspektor usłyszał suchy szczęk, po czym nastała cisza. - Higgins? Jest pan tam? Żadnej odpowiedzi. Zaniepokojony Marlow wyciągnął z kieszeni zapalniczkę. Nikły płomyk oświetlił pole bitwy: obok rozciągniętej naposadzce zbroi leżała halabarda, tuż obok cokołu, na który przed chwilą wszedł inspektor. - Niech pan się pokaże, Higgins... Scott Marlow był zmuszony uznać, że inspektor zniknął. Może go porwano?! Nie chcąc niczego zaniedbać, uniósł zbroję, obawiając się, że przygniotła Higginsa. Nie było pod nią nikogo. - Nadinspektorze... Z oddali do uszu policjanta dobiegł grobowy głos. Marlow zadrżał. Prawdopodobnie halucynacja. - Nadinspektorze, jestem tutaj... Ten sam głos, podobny do głosu Higginsa mroził krew w żyłach Marlowa. Nadinspektor chyba zrozumiał: jakiś upiór porwał Higginsa i przemienił go w ducha. - Jestem po drugiej stronie muru, panie Marlow. Niech pan podniesie halabardę. Scott Marlow miał ochotę wziąć nogi za pas. Spojrzał jednak na halabardę. Schylił się, by przyjrzeć się z bliska dziwnemu przedmiotowi, który wydawał mu się równie groźny jak jadowity wąż. - Niech pan ją chwyci i uniesie do góry - nalegał głos zza grobu. Nadinspektor zorientował się, że halabarda jest w rzeczywistości długim, giętkim prętem, którego dolny koniec był przymocowany do posadzki. Chwycił ją drżącą ręką, gotowy do ucieczki. Poczuł chłód metalu. Przyciągnął halabardę do siebie. Zgrzyt ocierających się o siebie kamieni przyprawił go o dreszcz. - Moje gratulacje - powiedział Higgins, wychodząc z ciemności. - Udało się panu. Otworzywszy ze zdumienia usta, Scott Marlow zobaczył, że mur się rozstępuje, ściana obraca, i wyłania się zza niej inspektor. - Gdzie... gdzie pan się podziewał? - Szczęśliwy przypadek - wyjaśnił Higgins. - Kiedy znowu zgasło światło, straciłem równowagę i chwyciłem się halabardy. Płyta poruszyła się na zawiasach, w chwili, gdy upadałem do przodu. Kiedy się podnosiłem, ściana zasunęła się za mną. I to pan mnie wyzwolił, mój drogi Marlow. Odkryłem jedno z piękniejszych, tajnych przejść Anglii, jeśli nie ma w tym przesady. Scott Marlow wracał powoli do siebie. - Po tych emocjach musimy się pokrzepić. - Niech pan zostanie przy halabardzie - polecił Higgins. - Sprawdzę, dokąd prowadzą te schody. - Ale... trzeba kogoś uprzedzić... - Tylko nie to, mój drogi Marlow! Nikt nie powinien wiedzieć, że my wiemy. Rozumie pan? Na wszelki wypadek nadinspektor potwierdził. Higgins był zbyt uparty, żeby zrezygnować ze swojego planu. Tak więc Scott Marlow pożyczył mu zapalniczkę. Przeszukiwanie trwało tylko kilka minut. Powróciwszy do galerii, Higgins poruszył halabardą, żeby znowu zasunąć bok ściany. System był równie skuteczny, co szybki. - Czy znalazł pan coś? - spytał nadinspektor. - Piwniczkę z siedzeniami i klawesynem. Bardzo wygodna sala koncertowa. Bez wątpienia kaprys jednego z dawnych właścicieli zamku. - Zapytajmy o to reżysera i... Widząc pobłażliwy wzrok Higginsa, Marlow zrozumiał, że popełnia poważny błąd. - Nie sądzi pan, nadinspektorze, że jeśli reżyser wie o istnieniu tej piwnicy, a nic nam o niej nie powiedział, jego reakcja może być dziwna? Marlow nie kazał sobie tego powtarzać. Higgins miał rację. - Która godzina? - spytał inspektor. - Zbliża się dwudziesta - odparł Scott Marlow, patrząc na zegarek, - Możemy więc bez przeszkód odwiedzić wielką damę. - Proponuję złożyć kurtuazyjną wizytę Marylin O' Neill. Wychodząc z galerii zbroi i oświetlając drogę płomieniem zapalniczki, policjanci skierowali się w stronę holu, w którym znajdowały się główne schody. Nagle oślepiło ich silne światło. - Inspektorze! To pan? - spytał zatrwożony, kobiecy głos. Audrey Simonsen, drżącą ręką, skierowała pochodnię w stronę policjantów ze Scotland Yardu. Miała na sobie granatowy szlafrok. Jasne włosy spływały lokami na ramiona. - Tak, to ja - odparł Higgins. - Niech pani będzie tak miła i przestanie nas oślepiać. Piękna Dunka przesunęła pochodnię. Hol zamku, zazwyczaj tak gościnny, zaludnił się teraz niepokojącymi cieniami. Scott Marlow zastanawiał się, czy za obiciami nie ma jakichś tajemnych przejść, czy każdy stopień wielkich schodów nie kryje jakiejś zapadni. - Nie rozumiem! - wykrzyknęła rozdrażniona Audrey Simonsen. - Boję się. Nadinspektor doskonale rozumiał jej strach. - Czego się pani boi? - spytał Higgins, gotowy ukoić nerwy młodej sopranistki. - Czarna suknia, którą mi ukradziono... znalazła się! Ktoś wszedł do mojego pokoju, kiedy się kąpałam, i powiesił ją w szafie. Zobaczyłam ją od razu, gdy szukałam peniuaru. “To reżyser” - pomyślał Scott Marlow, który nie rozumiał wprawdzie, o jaką suknię chodzi, ale był za to przekonany, że tylko Jonathan Kelwing znał zamek wystarczająco dobrze, żeby bez przeszkód się po nim poruszać. W holu pojawił się reżyser, w rozpiętym kołnierzyku, z rozwichrzonymi włosami i mętnym spojrzeniem. Nadinspektor nie dał mu czasu na wyjaśnienia. - Gdzie pan był, panie Kelwing, i co pan tutaj robi? - Drzemałem w moim biurze... Wydawało mi się, że słyszę hałas, i przyszedłem zobaczyć... - Nie był pan przypadkiem na piętrze? - spytał nadinspektor. - Ależ skąd! - zaprotestował reżyser. - Może to pan udowodnić? Czy ma pan świadków? - ciągnął bezlitośnie Scott Marlow. - Świadków... - powtórzył osłupiały reżyser. - Ale o co chodzi...? Nadinspektor zamruczał coś pod nosem. Nie bardzo wiedział, co powinien odpowiedzieć. Wolał zresztą poczekać na ostateczne dowody, żeby przystąpić do ataku. Audrey Simonsen podeszła do Higginsa. - Proszono mnie, żebym wystąpiła do pana z prośbą, inspektorze - wyszeptała. Jej ciepły głos wystarczył, żeby zatrzymać przy niej tysiąc Don Juanów. Higgins podszedł bliżej schodów, domyślając się, że nastał czas zwierzeń. - Graziella Canti i Ruben Carmino poprosili mnie, żebym wstawiła się za nimi, inspektorze... nie mogą znieść przytłaczającej atmosfery tego zamku. Chcieliby wyjść na romantyczny wieczorny spacer. Higgins zrobił smutną minę. - Przykro mi, że muszę pani odmówić, panno Simonsen. Zasady określone przez Scotland Yard muszą być jednakowe dla wszystkich. Widziałem tak wielu zbrodniarzy, którzy wykorzystywali najmniejszy błąd, żeby uciec... Piękna Dunka podskoczyła. - Zbrodniarzy? To znaczy, że pan ich podejrzewa o morderstwo? - Podejrzenie to niewłaściwe słowo - uściślił Higgins. - Panna Canti jest młodą, uroczą osobą. Była niezwykle wyrazistą Zerliną; Ruben Carmino oddał znakomicie zapał i powagę Masetta. W oczach Audrey Simonsen pojawiło się zdziwienie. - Nie odpowiedział pan na moje pytanie, inspektorze. Higgins utkwił w niej łagodne, ale stanowcze spojrzenie. - Jest pani tego pewna? Duńska sopranistka sprawiała wrażenie schwytane go w pułapkę motyla. Świadoma, że walczy na próżno, obrzuciła Higginsa pełnym wyrzutu spojrzeniem i oświetlając sobie drogę pochodnią, wbiegła na piętro. Również reżyser opuścił hol. Ponieważ wydał już dyspozycje odnośnie podania kolacji w pokojach, jego praca tego dnia była zakończona. - Powinienem był założyć mu kajdanki - złorzeczył Scott Marlow. - Wszystko w swoim czasie - odparł Higgins. - Zanim wyjaśnimy rolę poszczególnych bohaterów tego dramatu, byłoby ryzykowne zatrzymywać kogokolwiek. Scott Marlow chętnie poprosiłby kolegę o wyjaśnienia, ale nie zdążył, bowiem inspektor podał mu kandelabr stojący na marmurowej komodzie. Charakterystycznym, pełnym godności i spokoju krokiem inspektor w towarzystwie Marlowa zaczął wchodzić po schodach na piętro. Nadinspektor uważał, że Higgins był materiałem na wielkiego szefa i zasługiwał na kierownicze stanowisko w Scotland Yardzie. Inspektor jednak uparcie odmawiał awansów, które oddaliłyby go od pracy w “terenie” i odsunęły od samych śledztw. “Skoro Higgins przeszedł na wcześniejszą emeryturę - pomyślał Scott Marlow - to nie tylko dlatego, jak sam twierdził, żeby cieszyć się swoim domem, strzyżeniem trawnika, starymi drzewami, spacerami i lekturą dobrych autorów, ale po to, żeby samemu dobierać sprawy kryminalne”. Higgins dobrze wiedział, że Scotland Yard, w pewnych szczególnie delikatnych sytuacjach, skorzysta z jego usług, przeznaczając mu tylko skomplikowane i zawiłe przypadki, jedyne, które cenił. W głębi duszy Higgins był osobą nie dającą się zaszufladkować, niepoprawnym oryginałem, dla którego hierarchie, choćby nawet policyjne, nie miały żadnego znaczenia. Chociaż ta postawa szokowała nadinspektora, żywił podziw dla profesjonalizmu kolegi, który konsekwentnie podążał ścieżką prawdy, nawet jeśli stosowane przez niego metody były niekiedy sprzeczne z elementarną logiką. Higgins delikatnie zapukał do drzwi Marylin O' Neill, przekazawszy kandelabr Marlowowi. - Kto tam? - Higgins w towarzystwie nadinspektora Marlowa. Czy moglibyśmy z panią porozmawiać? Szczęknął obracany w zamku klucz. Marylin O' Neill otworzyła drzwi. Higgins stał przez chwilę w progu. Przywiązywał wielką wagę do wrażenia, jakie wywierało na nim miejsce, które widział po raz pierwszy. Chciał się poddać atmosferze, która panowała w pokoju śpiewaczki. Okna przestronnej komnaty były zasłonięte ciężkimi granatowymi storami z aksamitu. Łoże z baldachimem, wielka orzechowa szafa, szkockie fotele, delikatne biurko w stylu regencji tworzyły trochę surową całość, złagodzoną nieco ciepłymi kolorami perskiego dywanu, którego centralnym motywem był feniks. - Naprawdę chce pan wejść, inspektorze? Otrząsając się z zamyślenia, Higgins nachylił się, by ucałować dłoń, którą podała mu piękna Australijka. Miała na sobie wieczorową suknię z zielonej tafty. Scott Marlow wymamrotał pod nosem “dobry wieczór” i wślizgnął się do pokoju za inspektorem. - Niech mi będzie wolno, panno O' Neill, pogratulować pani urody - powiedział Higgins z przekonaniem. W tym czasie Marlow zdążył wybrać strategiczne miejsce za fotelem, zza którego obserwował pomieszczenie oświetlone blaskiem świec. - Mam zwyczaj ubierać się w ten sposób co wieczór - wyjaśniła Marylin O' Neill - nawet wtedy, gdy przebywam w areszcie domowym. Zawarłam rodzaj paktu z samą sobą. Warto, prawda? - Z pewnością - przyznał Higgins, myśląc o ubraniowych zobowiązaniach, które narzucała mu przy każdej kolacji jego gospodyni, Mary. - Czy to coś pilnego, inspektorze? Higgins kiwnął głową. - Raczej tak. Nadinspektor Marlow w wyniku ciężkiej i cierpliwej pracy uzyskał niepokojącą wiadomość. Marylin O'Neill obrzuciła nadinspektora wyniosłym spojrzeniem, na które odpowiedział wymuszonym uśmiechem. - Przejdźmy do rzeczy, inspektorze - nakazała. - Przypuszczam, że ta “informacja” dotyczy mnie? - Czy mogłaby pani opowiedzieć nam o swoich rodzicach? - spytał Higgins niemal uszczypliwie. Marylin O' Neill mężnie zniosła ten atak. Wpatrywała się przez chwilę w inspektora, usiłując przejrzeć intencje, które kryły się za tym na pozór banalnym pytaniem. - Wiedziałam, że dowie się pan w końcu prawdy - powiedziała poważnym tonem. Podeszła do biurka, wzięła kluczyk z perłowej szkatułki, otworzyła szufladę i wyjęła z niej czarną teczkę. Obok niej Higgins dojrzał miniaturowy rewolwer, inkrustowany złotem i srebrem, o kolbie z kości słoniowej. Marylin O' Neill wręczyła teczkę Higginsowi. - Tutaj jest to, czego pan szuka, inspektorze. Nie będzie pan musiał przeszukiwać mojego pokoju. Higgins podszedł do Scotta Marlowa, żeby przejrzeć dokumenty w blasku świec. Odkrył plik wycinków prasowych, relacjonujących śmiertelny wypadek, którego ofiarą była matka Marylin O' Neill. To Pietro Giovanni prowadził jaguara, w którym podróżowali rodzice młodej śpiewaczki. Pijany, stracił kontrolę nad pędzącym z nadmierną prędkością pojazdem. Po zderzeniu z ciężarówką zjechał z szosy, koziołkując wielokrotnie, zanim się zatrzymał. On wyszedł bez szwanku, ale pani O' Neill zginęła na miejscu, łamiąc kręgosłup, a jej mąż doznał licznych złamań i poważnego wstrząsu mózgu. - Pani ojciec nadal żyje? - spytał Higgins, wzruszony okolicznościami tragedii. - Jeśli tak można powiedzieć - odparła Marylin O' Neill smutnym głosem. - Nigdy nie odzyskał świadomości. Czasem mnie rozpoznaje, kiedy składam mu wizytę w pensjonacie w Los Angeles, gdzie będzie przebywał do końca życia. Mój przybrany ojciec był człowiekiem interesu, inteligentnym, wysportowanym, tryskającym życiem. To, co go spotkało, jest gorsze niż śmierć. - Pani biologiczny ojciec zmarł dawno temu? - spytał Higgins stłumionym głosem, obawiając się, że otworzy być może nie zabliźnioną ranę. Jednak na twarzy Marylin O' Neill, oświetlonej łagodnym blaskiem świec, malował się pogodny uśmiech. - Nie znałam go. Zmarł w obozie koncentracyjnym w Niemczech. Moim prawdziwym ojcem jest człowiek, którego Pietro Giovanni sprowadził do roli żywego trupa. Scott Marlow był zaskoczony gwałtownością, która kryła się za ostatnimi słowami śpiewaczki. Jej nieprzyjaciele mogli odczuwać strach przed nią. W jego przekonaniu była gotowa na wszystko, by ugasić trawiący ją ogień. - Domyślam się, że to pani matka? - spytał Higgins, wskazując stojącą na biurku pożółkłą fotografię w złotej ramce. - Tak, to ona. Miałam wtedy roczek. Zdjęcie zostało zrobione w Sydney. Na zdjęciu była młoda blondynka ze wspaniałym bobasem w ramionach. Higginsa uderzyło niezwykłe podobieństwo Marylin O' Neill do jej matki. Powstrzymał się od zadania banalnego pytania, które cisnęło mu się na usta. To nie Marylin O' Neill miała na nie odpowiedzieć, ale oficjalne dokumenty. - Czy ma pan może lupę, nadinspektorze? Zakłopotany Marlow wymamrotał coś niezrozumiale, natomiast Marylin O' Neill otworzyła szerzej szufladę i wydobyła z niej lupę ze srebrną rączką. - Czy to panu wystarczy, inspektorze? - W zupełności, panno O' Neill. Czy zbiera pani znaczki? - Nie. Ale lubię studiować oryginalne partytury w najdrobniejszych szczegółach. Mozart jest bardzo wymagający. Nie znosi połowicznych rozwiązań. - Doskonale to rozumiem - odparł Higgins, oglądając pod lupą fotografię, a następnie, ku wielkiemu zdziwieniu Marylin O' Neill, notując w swoim notesie serię cyfr. - Czy mógłby mi pan wyjaśnić, inspektorze... Higgins obdarzył piękną artystkę surowym spojrzeniem. - A czy pani mogłaby mi wytłumaczyć obecność tej broni? Scott Marlow pochylił się, żeby lepiej obejrzeć cudowne dzieło rusznikarza, które niezależnie od swej urody, było groźną bronią. Mogło wystrzelić pięć maleńkich, śmiercionośnych kul. - To bardzo proste - odparła sopranistka obojętnie. - To jest prezent od sir Briana. Bardzo przeżył napad w Paryżu. Uważa, że osoby publiczne powinny mieć zapewnione minimum bezpieczeństwa. - Czy posłużyła się już pani tą bronią? - Nigdy, inspektorze. I nigdy nie zamierzam zrobić z niej użytku. Zarówno ja, jak mój narzeczony nie uznajemy przemocy. Marlow chętnie przyjrzałby się z bliska rewolwerowi, ale Higgins oddał go Marylin O'Neill. Artystka zamknęła szufladę, włożywszy najpierw do niej czarną teczkę. Inspektor podszedł do okna. Po szybach spływały strugi deszczu. - Jak nie nienawidzić człowieka, przez którego tak pani ucierpiała... A propos, panno O'Neill, dlaczego nie było pani w samochodzie w chwili wypadku? To pytanie zaskoczyło śpiewaczkę. Higgins, chociaż stał do niej tyłem, wyczuł, że przez chwilę opanował ją niepokój. - Zostałam z przyjaciółmi. Nie miałam ochoty przebywać w towarzystwie Pietra Giovanniego. Był ode mnie sporo starszy i nie pochwalałam jego zachowania. Chociaż byłam początkującą śpiewaczką, a on cieszył się już pewną renomą, nie potrzebowałam od niego żadnej pomocy. Moi rodzice myśleli inaczej. Byli nim zauroczeni, przyjęli zaproszenie na kolację w luksusowej restauracji, żeby rozmawiać o mojej karierze. - Dziękuję za szczerość, panno O'Neill. Pozwoli pani, że już pójdziemy. Australijska sopranistka milczeniem wyraziła zgodę. Higgins wyszedł pierwszy. Scott Marlow wymruczał “dobranoc”. Inspektor uznał, że znalazł kolejny fragment śmiertelnej układanki Lindenbourne. Schodząc na parter, Higgins usłyszał w oddali znaną arię, graną na klawesynie. Ktoś grał Uwerturę Don Juana Mozarta. Rozdział XV Posępne akordy Uwertury Don Juana były tak przytłumione, że pomimo wyrobionego słuchu Higgins nie mógł się zorientować, skąd dochodzą. Marlow, który nic nie słyszał, zastanawiał się, czyjego kolega nie padł ofiarą halucynacji. - Tędy - rzekł nagle inspektor i poszedł przodem. Nadinspektor podążał kilka kroków za nim, oświetlając drogę kandelabrem. Weszli w wąski korytarz. Wzdłuż ścian stały stare meble. Korytarz prowadził do niskich drzwi, zwieńczonych kamienną arkaturą zdobioną liśćmi akantu. Higgins pchnął drzwi. Policjanci przestąpili próg pomieszczenia w chwili, gdy klawesynista wykonywał ostatnie akordy Uwertury. Inspektor poznał dyrygenta Lovra Ferenczy'ego, ubranego w klasyczny granatowy smoking. Blady księżyc oświetlał obszerną salę koncertową przez maleńkie, wysoko umieszczone zakratowane okienka. Pośrodku stał osiemnastowieczny klawesyn. Wzdłuż ścian rozmieszczono imponujące biblioteczki z drewna mahoniowego, których półki były zapełnione partyturami i dziełami poświęconymi muzyce. - Dobry wieczór, panowie - powiedział poruszony dyrygent. W jego uszach brzmiały jeszcze dźwięki wykonanego przed chwilą utworu. - Znakomita aranżacja na instrument klawiszowy - powiedział z uznaniem Higgins. - Nie znałem jej. To miejsce jest urocze. Scott Marlow nie podzielał tej opinii. Postawił ciężki kandelabr na klawesynie. Jak na jego gust było tu zbyt dużo książek, zbyt dużo partytur. Ten nadmiar był przytłaczający. - To pierwszy muzyczny salon Lindenbourne - wyjaśnił Lovro Ferenczy. - Tutaj narodził się festiwal. Przedsięwzięcie zgoła nierealistyczne, bez szansy powodzenia. Ale muzyka sprawiła już tyle cudów... - Jak udaje się panu grać w ciemnościach? - zdziwił się Scott Marlow. Dyrygent uśmiechnął się. - Mam zwyczaj dyrygować z zamkniętymi oczami, ciemność mi nie przeszkadza. Higgins przyglądał się z zainteresowaniem nagromadzonym w bibliotece skarbom. Gładził dłonią oprawione w ciemną skórę tomy, z zachwytem charakterystycznym dla wielbicieli starych woluminów przechowujących całymi latami zarówno myśli autorów, jak i spojrzenia kolejnych czytelników. - Jeśli mnie pamięć nie myli - zaznaczył inspektor - pierwsze przedstawienie Don Juana Mozarta odbyło się w Pradze? - Ależ oczywiście! - odparł żywo Lovro Ferenczy. - Proszę mi wybaczyć moją niewiedzę - wytłumaczył się Higgins, odwracając się w jego stronę. - Dopiero od niedawna chodzę na przedstawienia Mozarta i wiele mam jeszcze do odkrycia. - Wszyscy jesteśmy w tej samej sytuacji, inspektorze. Już od czterdziestu lat gram Mozarta i zaledwie zaczynam go poznawać. Higgins na chybił trafił wyjął jeden z tomów. Był to egzemplarz Pamiętników Lorenza Da Ponte, który napisał libretto do Don Juana. - Praga jest fascynującym miastem - powiedział, wertując. - W czasach gdy przebywał w niej Mozart, alchemicy produkowali tam jeszcze złoto. Scott Marlow żywił obawę, że Higgins wda się w nieskończoną debatę, wypełnioną informacjami pochodzącymi nie wiadomo skąd, jednak inspektor przerwał, odkładając dzieło na swoje miejsce. Dyrygent cierpliwie go obserwował. - Czy w godzinach poprzedzających przedstawienie nie zauważył pan niczego nienormalnego, panie Ferenczy? Zrównoważony, raczej powolny tak w wypowiedziach, jak i w gestach, Lovro Ferenczy natężył pamięć. - Naprawdę nic, inspektorze... poza rzekomym zniknięciem Pietra Giovanniego. Higgins podziwiał klawisze i elegancję starego instrumentu. Gdyby nie obecność mistrza pokroju Lovra Ferenczy'ego, o którym mówiono, że potrafi z wirtuozowskim talentem grać na wszystkich instrumentach, chętnie zagrałby sonatę Scarlattiego albo preludium Bacha. - Przykro mi, że muszę zadać panu to pytanie - powiedział skruszonym głosem - ale... czy nie zaobserwował pan jakichś zatargów między odtwórcami Don Juana? Również tym razem Lovro Ferenczy zastanawiał się dłuższą chwilę, zanim udzielił odpowiedzi. - Trudno byłoby zaprzeczyć, inspektorze... Dostrzegłem ten sam fenomen we wszystkich operach świata. Lindenbourne nie stanowi tu wyjątku. Wielcy artyści mają często trudny charakter, niespokojny... Zachowanie niektórych z nich pozostawia wiele do życzenia. Zazwyczaj wszystko powraca do normy na scenie. - Ale nie tym razem - zauważył Higgins. - Jeden z nich wystarczająco nienawidził Pietra Giovanniego, żeby go zamordować. Czy nic pana nie zaniepokoiło w zachowaniu któregoś ze śpiewaków? W pełgającym blasku świec Lovro Ferenczy sprawiał wrażenie rozgniewanego. - Chciałbym, żeby pan wiedział, inspektorze, że nie mieszam się nigdy w sprawy innych ludzi, zwłaszcza gdy chodzi o gwiazdy sztuki operowej. Spotykam się z nimi tylko na stopie zawodowej, w ramach prób, i to mi w zupełności wystarcza. Lovro Ferenczy położył ręce na klawiaturze i po kilku sekundach głębokiej koncentracji zagrał pierwsze takty przejmującej Fantazji cis-moll Mozarta. Najsłynniejszy z wielkich dyrygentów mozartowskich zatracił poczucie rzeczywistości. Cudowne dźwięki boskiej muzyki zawładnęły całkowicie jego wrażliwą duszą. Sprawy ludzkie już go nie interesowały. Higgins dyskretnie dał znak Scottowi Marlowowi, że należy zostawić dyrygenta sam na sam z muzyką. Policjanci znaleźli się z powrotem w mrocznym holu. Zanosiło się na dłuższą przerwę w dopływie prądu. Burza rozpętała się na dobre. - Dobrze by było, gdybyśmy napili się czegoś przed snem - odezwał się nadinspektor, któremu atmosfera zamku zaludnionego groźnymi zbrojami i fanatycznymi muzykami podobała się coraz mniej. Zamyślony Higgins udawał, że nie słyszy. - Musimy coś sprawdzić, mój drogi Marlow. Odnoszę wrażenie, że wiele tajemniczych nici splotło się ze sobą i naszym zadaniem będzie je rozplatać. Ale najpierw musimy coś sprawdzić. Nadinspektor niechętnie usłuchał rozkazu Higginsa. Nie rozumiał, skąd jego kolega czerpie tę niespożytą energię. Kiedy pracował “w terenie”, zdawał się nie odczuwać zmęczenia. - Inspektor otworzył cicho drzwi biura reżysera. Usłyszeli głośne chrapanie. Jonathan Kelwing spał głęboko, z nogami na biurku, z głową opartą na lewym ramieniu, od czasu do czasu wzdrygając się lekko. - Udaje - wyszeptał Scott Marlow. - Nie sądzę - odparł Higgins. - Teraz przygotujmy się na mały spacer. - Gdzie mamy iść? - zaniepokoił się nadinspektor. - Na spotkanie diabła albo Boga, mój drogi Marlow. Zobaczymy na miejscu, kogo tam zastaniemy. Pomimo nalegań Marlowa Higgins uparł się, żeby nie brać samochodu. Chciał opuścić Lindenbourne w absolutnej ciszy. Hałas silnika postawiłby wszystkich na nogi. Minąwszy posterunek policyjny, ruszyli w stronę wsi. Burza się oddalała, deszcz wreszcie przestał padać, ale nadal nie było elektryczności. Higginsowi dokuczał lekki szum w uszach i ból gardła. Był pewien, że nie uniknie zaziębienia, nie miał ednak czasu rozczulać się nad sobą, tak jak to robił u siebie, przed wesoło buzującym kominkiem, z pledem narzuconym na ramiona i syjamczykiem Trafalgarem na kolanach. Higgins lubił nocne wędrówki. W takich chwilach nawet najlżejsze drżenie muskanego wiatrem żywopłotu było przejmujące. Gdy ucichł zgiełk dnia, zagadkowa natura rozpościerała pełną mrocznych tajemnic pajęczynę. - Niech mi pan wreszcie powie, dokąd idziemy - zaprotestował nadinspektor, który nie znosił fizycznego wysiłku. Z rękoma założonymi z tyłu, otulony zbyt obszernym prochowcem, Higgins wytrwale podążał do celu wyprawy, którą uważał za konieczną. Nadinspektor, który nie zabrał z domu odpowiedniego odzienia, znalazł w zamkowej garderobie mało twarzowy płaszcz. Zabrał też olbrzymi parasol z fantazyjną rączką w kształcie klucza wiolinowego, własność jednego z kasztelanów, amatora ciekawostek. - Uważam, drogi Marlow, że zabójstwo Pietra Giovanniego jest rezultatem bardzo złożonych pobudek. Ale nie jestem jeszcze zupełnie pewien. Być może rozwiązanie jest bardzo proste. Nasza pielgrzymka da nam odpowiedź i z pewnością pozwoli uniknąć kolejnego morderstwa. Przez olbrzymią chmurę przebił się księżyc, jakby chciał swym blaskiem pomóc Higginsowi. - Rzeczywiście reżyser jest zdolny znowu kogoś zabić - uznał Scott Mariow. - Ten łotr jest doskonałym aktorem. Sposób, w jaki pozbył się Pietra Giovanniego, dowodzi, do czego jest zdolny. - Nie będę zaprzeczał - odparł Higgins. - Ale j aki był jego motyw? W tym miejscu natrafiamy na przeszkodę... - Myślałem o tym - stwierdził Scott Mariow z powagą. - Jonathan Kelwing musi być zakochany w małej Włoszce, Grazielli Canti. Zabił rywala, żeby zdobyć pannę, Higgins okazał autentyczne zdumienie. Nadinspektor zazwyczaj nie przeprowadzał tak wnikliwych analiz. Niewątpliwie tak niesamowitych przeobrażeń dokonała w nim muzyka Mozarta. - Niech pan nie zapomina, że Ruben Carmino, odtwórca roli Masetta, jest oficjalnym narzeczonym Grazielli Canti. W operze Masetto nie opuszcza swojej Zerliny. - Nie jesteśmy w operze! - zaprotestował Scott Marlow. - Ruben Carmino porozumiał się z reżyserem Nietrudno mi sobie wyobrazić, jak podaje Giovanniemu truciznę, którą dostarczył mu Kelwing. - Ta hipoteza nie pokrywa się z zeznaniami różnych śpiewaków na temat tego, co się wydarzyło podczas antraktu. - Skłamali! - Skoro tak - zakończył pogrążony w zadumie Higgins - to znaczy, że wszyscy są winni... - Jonathan Kelwing na pewno popełnił jakiś błąd - mruczał Scott Marlow. - Wkrótce do tego dojdziemy. - Jeśli Bóg pozwoli - zaznaczył inspektor, który miał zwyczaj zwracać się do opatrzności w przypadkach spornych. Nieopodal wzbiła się w powietrze biała sowa. Wspaniały ptak, rozwijając ogromne skrzydła, pofrunął ociężale w stronę spróchniałego dębu. - Zbliżamy się do celu. Zalecam panu daleko idącą ostrożność, nadinspektorze. Myślę, że będziemy sami, ale trzeba być gotowym na wszystko. Mariow dotknął kolby rewolweru. Niedomówienia Higginsa mogły zaniepokoić nawet najbardziej nieustraszonego łowcę przygód. - Przewiduje więc pan użycie przemocy...? Inspektor zboczył z drogi i wszedł na pole. Zręcznie omijał nierówności terenu, ogrodzenia i niewielkie rowy. Pewnym krokiem, nawykły do długich spacerów po wsi, zmierzał do celu, który sobie wyznaczył. Zatrzymał się przed stosem ociosanych kamieni. W tym miejscu znajdowała się zapewne niegdyś pogańska kapliczka. - Niczego pan nie słyszał? - spytał. Nadinspektor nadstawił ucha. - Nie, niczego... - To ciekawe - powiedział Higgins, gładząc się z zakłopotaniem po brodzie. - Jestem prawie pewien, że ktoś nas śledzi. Czy wierzy pan w znaki, panie Marlow? Coraz bardziej niespokojny nadinspektor rozejrzał się wokoło, ale niczego nie dostrzegł. - W znaki... Co pan ma na myśli? - Na przykład spotkanie z białą sową. Jestem przesądny. Jeszcze trochę wysiłku i rozwikłamy tę zagadkę. Scott Marlow zastanawiał się, czy Higgins nie padł ofiarą przemęczenia. Nie mógł jednak tego przemyśleć, ponieważ jego nieustraszony kolega przyspieszył kroku. Wreszcie dotarli do celu. Nadinspektor dojrzał w ciemności kontury średniowiecznej kaplicy. Masywna budowla była okolona rzędem buków. Policjanci podeszli bliżej. Kaplica składała się z kruchty z szeregiem niewielkich rzymskich arkad, obniżonej nawy, ledwie zaznaczonego transeptu i absydy ozdobionej wąskimi witrażami. Kaplica była w stanie rozkładu. Szczyt portalu groził zawaleniem, próg był porośnięty mchem. - To wszystko wymagałoby poważnego remontu - oszacował Marlow, z trudem kryjąc opanowujący go niepokój. - Nie mamy czasu na takie rozważania - rzucił Higgins, bacznie przyglądając się licznym celtyckim krzyżom ustawionym po obu stronach alei prowadzącej do portalu. - To miejsce przypomina cmentarz - powiedział nadinspektor stłumionym głosem. - I tak też jest. Kościoły były niegdyś budowane pośród zmarłych. Obok bardzo zniszczonej studni wznosił się ponad trzymetrowy kamienny krzyż. Scott Marlow zapomniał o głodzie. - Tym razem - oznajmił Higgins, nastawiając ucha - nie mam wątpliwości... Ktoś nas śledzi... Marlow usłyszał również kroki. Gwałtownym ruchem wyciągnął rewolwer i wycelował go w stronę wielkiego krzyża. - Niech pan uważa - zwrócił mu uwagę Higgins. - Może nas pan zranić. Inspektor w trakcie swojej długiej kariery posługiwał się tylko jedną bronią: starannie zaostrzonym ołówkiem marki “Staedtler”. Ten na pozór niewinny przyrząd niejednokrotnie okazywał się wystarczająco skuteczną bronią. Nadinspektor zacisnął palce na kolbie rewolweru, żeby dodać sobie odwagi. - Musimy obejść ten krzyż - uznał Higgins. - Czy to konieczne? Ponieważ Higgins nie zawahał się podjąć ryzyka, nadinspektor czuł się zmuszony udzielić mu pomocy. Higgins obszedł powoli krzyż. Marlow wolał patrzeć mu przez ramię. Wokół krzyża było pusto. Zerwał się gwałtowny wiatr. - Kto mówił? - zaniepokoił się Scott Marlow. - Kto tu jest? Higgins zmarszczył brwi. - Niczego nie słyszałem. - A ja tak. To dochodziło stamtąd. Nadinspektor pokazał w stronę kościoła. - Musimy tam wejść - powiedział zdecydowanym tonem Higgins. Kilkoma susami dotarł do zbutwiałych, drewnianych drzwi, w których tylko cudem trzymał się jeszcze zardzewiały zamek. - Chwileczkę - wtrącił Scott Marlow. - Czy nie byłoby lepiej przeszukać okolicę? - Kto nie ryzykuje, ten nie zyska, nadinspektorze. Higgins pchnął drzwi, które ponuro zaskrzypiały. Wnętrze starego kościoła było jeszcze bardziej zniszczone niż jego fasada. Kamienną posadzkę pokrywały okruchy kamieni i gruz. Kolumny były pokryte napisami. Ze wspaniałych fresków pozostały smutne fragmenty. Głowice kolumn były zagipsowane przez obrazoburców. Brak krzeseł i klęczników nadawał tej spustoszonej świątyni przygnębiający wygląd. - Jak tu zimno - poskarżył się Scott Marlow, który czuł się tak, jakby zszedł do grobowca. “Więc to w tym smutnym miejscu schroniła się piękna Audrey Simonsen” - uświadomił sobie Higgins, zaintrygowany tym ponurym widokiem. “Czego tak naprawdę mogła tutaj szukać?” Nadinspektor, sprawdziwszy, że wewnątrz nie ma nikogo podejrzanego, schował rewolwer. Już od lat nie wstępował do świątyni. Podziwiał spokój Higginsa i determinację, z jaką ten przystąpił do przeszukiwania kaplicy. - Nie mamy tutaj czego szukać - oznajmił głośno, żeby dodać sobie odwagi. - Myli się pan - odparł Higgins, stając przed ołtarzem umieszczonym pośrodku transeptu, przy wejściu do zdewastowanej absydy. Granitowy ołtarz stał na cokole podtrzymywanym przez cztery masywne filary. Higgins przyklęknął zafascynowany. - Czy mógłby mi pan poświecić zapalniczką, Marlow? Nadinspektor rzucił najpierw okiem w stronę przedsionka. Nie miał już wątpliwości, że ktoś obserwuje ich z ukrycia. - Proszę oświetlić czwarty filar. Nadinspektor wykonał polecenie, zastanawiając się, co tym razem przyszło Higginsowi do głowy. - Czy pan również widzi różnicę między tym i pozostałymi trzema filarami? Marlow przyjrzał się uważnie. - To oczywiste, Higgins... Trzy pozostałe są pokryte kurzem, a ten lśni jak wypolerowany pens. Higgins pokiwał z uznaniem głową. Marlow dowiódł, że posiada zalety doskonałego śledczego. - Skoro tak, powinniśmy, mój drogi Marlow, pomanewrować przy tym czwartym filarze, tak jak to uczyniła osoba, która była tu przed nami. Ich wysiłki nie dały jednak rezultatu. Higgins przesunął ręką po kamieniu. U góry dotknął czegoś w rodzaju wystającego kółka. “Mogłem o tym pomyśleć wcześniej” - zarzucił sobie. Kółko było ruchome. Inspektor przekręcił je, wprawiając w ruch mechanizm, który obrócił płytę ołtarza. Zdumiony Marlow ujrzał duże wgłębienie. Granitowy ołtarz był wydrążony. Wewnątrz znajdował się podłużny metalowy relikwiarz. - Nic nadzwyczajnego - skomentował Higgins. - Dawniej przechowywanie relikwii fundatorów nie należało do rzadkości. Ołtarze służyły często za schowki. - Co jest wewnątrz? - Zgodnie z tradycją szczątki. Scott Marlow zbladł. - To by było zbezczeszczenie grobu. Musielibyśmy uzyskać specjalne zezwolenie Scotland Yardu. Higgins oddalił się nieco od ołtarza, który zaczynał się przesuwać. - Gdyby się trzymać litery prawa, ma pan całkowicie rację, nadinspektorze. Ale wystąpienie z taką prośbą będzie trwonieniem cennego czasu i wystawi na niebezpieczeństwo niejedno życie. W imię naszej starej przyjaźni, czy zgodzi się pan popełnić nielegalny czyn w interesie śledztwa? Scott Marlow stanął przed jednym z najtrudniejszych dylematów w swojej karierze. Nigdy nie sprzeniewierzył się regulaminowi, który był dumą Scotland Yardu. Po raz pierwszy Higgins poprosił go o podobną przysługę. Było tylko jedno rozwiązanie. - Nie mogę się zgodzić, Higgins. Ale odwrócę się i nie będę patrzył. Podczas gdy nadinspektor wykonywał półobrót, Higgins wydobył relikwiarz, a potem wyjął z kieszeni złoty kluczyk, który zdjął z szyi Pietra Giovanniego. Scott Marlow usłyszał wyraźnie obrót klucza w zamku, podnoszoną i chwilę później opuszczaną pokrywę. Kiedy się odwrócił, kamień był znowu na swoim miejscu, a Higgins trzymał gruby plik papierów związany wstążką. - Nie doszło do sprofanowania grobu - oznajmił inspektor z uśmiechem - ponieważ relikwiarz nie zawierał żadnych szczątków. Nie pogwałciliśmy więc prawa, mój drogi Marlow. Twarz nadinspektora się rozjaśniła. Po raz kolejny przekonał się, że warto było zaufać Higginsowi. - A... te dokumenty? Higgins zdjął wstążkę i położył plik papierów na ołtarzu. Kiedy go niezwykle delikatnie rozwinął, Scott Marlow zbliżył płomień zapalniczki. - Nie tak blisko - zalecił Higgins. Nadinspektor ujrzał zapisane nutami pięciolinie. - Partytura... Dlaczego ktoś ją tutaj schował? - Ponieważ jest niezwykle cenna - odparł Higgins. - A... do kogo należy? Higgins zamyślił się głęboko. - Do zabójcy, do reżysera? - spytał ożywionym głosem Marlow, czując, że zbliżają się do rozwiązania zagadki. Inspektor milczał przez dłuższą chwilę. Księżyc niecił przez rozbite witraże, sącząc blade światło do wnętrza opuszczonej świątyni. - Do zabójcy - powiedział do siebie. - Ale czy jest tylko jeden zabójca? Rozdział XVI Drzwi gospody “Pod Faszerowaną Gęsią” otworzyły się, zanim Higgins zdążył nacisnąć dzwonek. W progu stała panna Lipyncott w bladozielonym kostiumie. - Dobry wieczór, inspektorze. Zostawiłam dla pana porcję ciepłego kurczaka z miętą. - Bardzo dziękuję - odparł Higgins, wzruszony troską gospodyni. Spojrzenie panny Lipyncott stało się nagle chłodne i pełne rezerwy. - Kto jest z panem, inspektorze? Scott Marlow cofnął się o krok. - Mój kolega, nadinspektor Marlow. - Proszę wejść, inspektorze. Higgins nie miał wyboru. Przepraszając wzrokiem Scotta Mariowa, wszedł do środka. Uświadomiwszy sobie nagle, że ryzykuje powrót na piechotę do Lindenbourne, nadinspektor odważył się przemówić. - Umieram z pragnienia... Czy mógłbym się czegoś napić? Panna Lipyncott zmierzyła go surowym wzrokiem. - Moja gospoda nie jest poczekalnią dworcową. Dobranoc panu. Drzwi gospody zostały zamknięte. Higgins zdjął płaszcz przeciwdeszczowy, ale wahał się, czy zawiesić go na wieszaku. - Pan jest przemoczony! - wykrzyknęła panna Lipyncott. Po zażyciu środka przeciw grypie Higgins przebrał się i zszedł do jadalni, gdzie panna Lipyncott przyjmowała tylko nielicznych wybrańców, z którymi pozostawała w zażyłych stosunkach. Higgins zjadł kurczaka z miętą i połówkę grejpfruta. Zdecydowanie bardziej odpowiadało mu francuskie wino muscadet, które gospodyni wydobyła z piwnicy. - Doskonałe - pogratulował. - Wspaniale pani gotuje. : - To nic takiego, inspektorze - odparła, oblewając się rumieńcem. Parkiet w jadalni lśnił. Pokój był umeblowany skromnie, ale wygodnie. - Bez pani współpracy - wyznał Higgins - nie byłbym zdolny rozwiązać tej zagadki. Mam do pani jeszcze wiele próśb. Panna Lipyncott była zachwycona. - Proszę mówić, inspektorze. Rozkoszując się ostatnim łykiem muscadeta, Higgins przedstawił plan akcji. - Chciałbym powierzyć pani opiece wyjątkowy dokument. Tylko tutaj będzie bezpieczny. Czy zgodzi się pani przechować go aż do zakończenia śledztwa? Stara panna zmarszczyła czoło. - Bardzo chętnie, ale... - Obawia się pani włamywacza, który wtargnął do pokoju Pietra Giovanniego? Proszę się nie martwić. Nie wróci. Zapewnienie Higginsa było dla gospodyni wystarczające - taki człowiek jak on nie oszukiwał kobiet. - Jeszcze coś - ciągnął inspektor. - Muszę wysłać, począwszy od jutra rana, pewną liczbę telegramów za granicę i zadzwonić w kilka miejsc. Zamek w Lindenbourne wydaje mi się mało stosownym miejscem do tej pracy. Czy mogłaby mi pani polecić jakiś spokojny kąt? Panna Lipyncott, która zamierzała właśnie przygotować ziołową herbatkę, uśmiechnęła się radośnie. - Nic prostszego, inspektorze: tutaj. Już od dawna prowadzę urząd pocztowy. Dostrzegając podziw i zdumienie na twarzy gościa, wjaśniła, że znając wszystkich w okolicy i ciesząc się doskonałą reputacją, została wybrana, podobnie jak jej prababka i babka, na oficjalnego łącznika ze światem sewnętrznym. Chętnie zgodzi się zostać wspólniczką inspektora Scotland Yardu, pod warunkiem, że tajemnica pozostanie między nimi. - Może pan liczyć na moją dyskrecję, tak jak ja liczę na pańską, inspektorze - wyszeptała. Higgins wypił orzeźwiającą herbatkę ziołową. - Już czas, żeby się udać na spoczynek, inspektorze. Ale najpierw mam dla pana małą niespodziankę. Panna Lipyncott położyła na stole szczelnie zamkniętą ampułkę. - Znalazłam to w pokoju Pietra Giovanniego. Ten przedmiot był przyklejony plastrami pod łóżkiem. Pomyślałam, że to pana zainteresuje. Higgins zważył w ręku ampułkę i obejrzał ją dokładnie. - Ciekawe znalezisko, panno Lipyncott. Jutro zwrócę się z tym do laboratorium. Analiza zawartości winna nam dostarczyć cennych informacji. Gospodyni zaróżowiła się z zadowolenia. Sama czuła, że dokonała istotnego odkrycia, ale potwierdzenie tego faktu przez inspektora Scotland Yardu bardzo jej pochlebiało. - Czy Pietro Giovanni lubił koty? - spytał Higgins. - Nienawidził ich. Postawił warunek: żadnych kotów w gospodzie. To nie stanowiło problemu - hoduję tylko chińskie rybki. Higgins życzył gospodyni dobrej nocy i udał się do pokoju zmarłego śpiewaka. W gospodzie zapanowała absolutna cisza. Inspektor pomyślał, że musi być jedynym gościem, którego właścicielka gospody przyjęła pod swój dach od czasu dramatycznej śmierci Giovanniego. Wziął odświeżający prysznic, po czym usadowił się wygodnie w łóżku, podkładając pod kark dwie poduszki. Bardzo mu brakowało jego domu i Trafalgara, teraz, gdy miał przeanalizować zebrane podczas śledztwa informacje. Jednak nie było czasu na nostalgię. Higgins otworzył czarny notes i pogrążył się w lekturze. - Już pan wstał, inspektorze? - zdziwiła się ubrana w prosty beżowy kostium panna Lipyncott. Zegar w małym saloniku pokazywał siódmą rano. Inspektor miał na sobie elegancki, doskonale uszyty garnitur z perłowoszarej flaneli, z którym doskonale harmonizowała muszka w nieco ciemniejszym odcieniu szarości. - Przygotowałam panu herbatę, inspektorze. Niezwykle rzadka indyjska mieszanka. Higgins, którego czekał bardzo pracowity dzień, nie spodziewał się, że jego żołądek zostanie z samego rana wystawiony na tak ciężką próbę. Jak uciec przed przeklętym napojem, który przyprawiał go o mdłości? Nie dostrzegł w pobliżu żadnej rośliny doniczkowej, do której mógłby wylać herbatę. - Czy posiada pani formularze telegramów? - spytał uprzejmie. - Poszukam... ale najpierw podam panu herbatę. -Ależ... Proszę się nie trudzić, “Uroczy człowiek” - pomyślała panna Lipyncott. Higgins posmarował grzankę marmoladą. W momencie gdy gospodyni wychodziła z pokoju, wlał nieco herbaty do filiżanki. Ten kamuflaż powinien wystarczyć. Poranek upłynął pracowicie. Higgins zredagował telegramy, chcąc wysłać je do wielu krajów Europy z prośbą o pilną odpowiedź. Wtajemniczona panna Lipyncott uznała tę strategię za wielce pomysłową. Potem inspektor zadzwonił do swojego starego przyjaciela, pułkownika sir Arthura Mac Crombiego, który wiedział więcej o ostatniej wojnie światowej niż wszystkie archiwa razem wzięte. - Toż to Higgins! - zagrzmiał pułkownik, rozpoznając głos inspektora. - Czy potrzebuje pan mojej pomocy? - Bardziej niż kiedykolwiek, sir Arturze. Czy ten numer coś panu mówi? Higgins głośno wyrecytował cyfry, które zapisał w czarnym notesie. Chociaż pułkownik się do tego nie przyznawał, był nieco głuchy. - Czy przed numerem nie ma litery? - spytał. - Owszem, ale prawie zamazana... Może M albo K. - M, oczywiście. Interesuje się pan tym smutnym okresem, Higgins? - Jedynie w ramach śledztwa, pułkowniku. - Przypuszczam, że chce się pan dowiedzieć, co ten numer znaczy? - Powinien był pan zatrudnić się w Scotland Yardzie, pułkowniku. - A pan mógł raczej pójść drogą jedynie słusznej kariery, w szeregach armii - odburknął sir Arthur. - Niech pan chwilę poczeka... sprawdzę na mojej liście. Kwadrans później pułkownik zaspokoił ciekawość Higginsa. - Tak łatwo się pan nie wywinie, stary anarchisto... musi mi pan opowiedzieć tę historię w szczegółach. W najbliższy wtorek u mnie na kolacji. To rozkaz. Kiedy pułkownik odłożył słuchawkę, Higgins uznał, że przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę za niektóre informacje. Gospodyni starego pułkownika miała chorobliwą skłonność do przyrządzania niestrawnych dań. Pułkownik był jednak tak skuteczny, że zasługiwał na niejakie poświęcenie. Odłożywszy słuchawkę, inspektor wymruczał: “Tego się właśnie spodziewałem... nie powiedziała mi wszystkiego... ale może nie wiedziała...” Drugi telefon stwarzał, z racji odległości, pewne i problemy. Inspektor uznał za konieczne poradzić się pani domu. - Żeby zatelefonować na antypody - zauważyła . - godzina jest mało stosowna. - Ma pani rację - zgodził się Higgins. - Dlatego poproszę, żeby oddzwoniono tutaj pod wieczór. Tam będzie około dziesiątej rano. Służby administracyjne będą miały czas, żeby przejrzeć akta. Oczywiście ten telefon nie może zadzwonić w Lindenbourne. Mam nadzieję, że będę tutaj, ale jest możliwe, że nieprzewidziane okoliczności zatrzymają mnie w zamku. Gdyby tak się stało, czy mogłaby pani zanotować odpowiedź? Panna Lipyncott zgodziła się z niemal ekstatycznym wyrazem szczęścia w oczach. Nie czuła się bardziej podekscytowana nawet w okresie, gdy rywalizowali o nią dwaj pułkownicy armii indyjskiej. Słońce zalewało światłem zamek Lindenbourne. Strzegący wejścia do posiadłości umundurowani policjanci Scotland Yardu przypominali posągi z “czarodziejskiego ogrodu”. Po skromnym posiłku spożytym w towarzystwie panny Lipyncott, która rozwodziła się nad niezapomnianymi czasami krynolin, pojazdów konnych i wiejskich festynów, Higgins udał się na piechotę do zamku. Pogrążony w myślach, nie dostrzegał uroków, jakie roztaczała wieś mieniąca się kolorami lata. Po raz pierwszy od dnia śmierci Giovanniego uznał, że jest bliski rozwiązania zagadki. Zebrane do tej pory elementy zaczęły układać się w logiczną całość. Kiedy wszedł do zamkowego holu, była godzina sjesty. Zapukał do drzwi biura reżysera. Żadnej odpowiedzi. Wszedł do środka. W pokoju nie było nikogo. Higgins podszedł do okna, skąd roztaczał się widok na trawnik, gdzie zazwyczaj odbywały się pikniki. Grupa artystów rozgrywała właśnie partię krokieta. Inspektor dostrzegł George'a Chairmana, Audrey Simonsen, sir Briana Halla i Marylin O' Neill, która obserwowała przebieg gry. Dyrygent Lovro Ferenczy, siedząc na kamiennej ławce, czytał partyturę. Nieco dalej reżyser Jonathan Kelwing dyskutował z uroczą włoską sopranistką Graziellą Canti. Scena była bardzo pouczająca. Higgins odnotował swoje obserwacje w notesie. Pokój dyrygenta, usytuowany na końcu korytarza, sąsiadował z pokojem Gerta Glindera, odtwórcy roli Leporella. Przez dwa wąskie okna sączyło się blade światło. Ponure pomieszczenie przypominało nieco klasztorną celę. Był to najstarszy pokój w zamku. Jonathan Kelwing zachował oryginalne proste umeblowanie, pochodzące z epoki, kiedy Lindenbourne było tylko skromnym, prowincjonalnym dworem. Na marmurowej posadzce stało niskie czereśniowe łóżko, dwa proste krzesła i ciężka, masywna dębowa szafa. Klamka w stylu gotyckim powoli się obróciła. Do pokoju cicho jak kot wszedł nieoczekiwany gość. Bez wahania podszedł do szafy, otworzył ją i wyjął skórzany kuferek. Pomanipulował przy zamku. W środku leżały trzy pałeczki dyrygenta. Intruz je wziął i wyszedł. - Proszę wejść - powiedział Scott Marlow, gdy zapukano do drzwi. Higgins wszedł. Nadinspektor tonął w stosie fiszek, których nie miał czasu uporządkować. Sprawiał wrażenie zmęczonego jeszcze bardziej niż poprzedniego dnia. - Późno poszedłem spać - wyjaśnił. - Musiałem wrócić pieszo z tej przeklętej gospody. Poza tym znowu były problemy z komputerem. Ale zdobyłem informacje. Niech pan sam zobaczy. Marlow podał Higginsowi gruby plik fiszek dotyczących Jonathana Kelwinga. Inspektor uważnie przeczytał informacje, ale nie dowiedział się niczego nowego. - Co pan o tym myśli, mój drogi Marlow? Nadinspektor wyglądał na rozżalonego. - Przeanalizowałem najdrobniejsze szczegóły z życia reżysera... nic szczególnego. Nigdy nie opuścił Lindenbourne. Jest synem i wnukiem reżysera. Kawaler, protestant, doskonała reputacja... same banały. Jaki demon pchnął go do popełnienia zbrodni? Higgins doskonale rozumiał udręki nadinspektora. - Ja natomiast mam coś nowego. - Naprawdę? - spytał zaintrygowany Marlow. - Oto narzędzie zbrodni - powiedział krótko Higgins, kładąc na biurku zamkniętą ampułkę znalezioną przez pannę Lipyncott. Zaskoczony nadinspektor milczał przez chwilę. - Znalazł ją pan u reżysera? - Czy mógłby ją pan dostarczyć do laboratorium? Chciałbym bardzo szybko otrzymać wyniki analiz. - Natychmiast się tym zajmę - zapewnił Marlow. Skoro Higgins nie chciał odpowiedzieć na jego pytanie, to znaczy, że miał ku temu powody. Marlow je znał: wina reżysera. Zapewne inspektor nie dopuszczał myśli, że to on, Scott Marlow, tak szybko odnalazł mordercę. Podczas gdy nadinspektor wysyłał jednego ze swoich ludzi z kurierską przesyłką, Higgins podszedł do okna. Obserwowanie było jego ulubionym zajęciem. Spoglądanie z ukrycia na to, co działo się na zewnątrz, mogło niekiedy dostarczyć interesujących spostrzeżeń. Również tym razem się nie rozczarował. Zauważył, że na terenie do gry w krokieta nie było ani Niemca Gerta Glindera, ani Hiszpana Rubena Carmino. Higgins widział również taras, na który przychodziła się opalać Graziella Canti. Jej miejsce zajmowali teraz dwaj śpiewacy: Gert Glinder i Ruben Carmino, pogrążeni w dyskusji, żywiołowej, jeśli sądzić po nerwowych gestach Hiszpana. Zdenerwowany Niemiec przerwał rozmowę. Zdyszany, ale zadowolony z siebie nadinspektor oznajmił Higginsowi, że umundurowany policjant odjechał na motorze do Londynu. Laboratorium zbada zawartość ampułki w trybie pilnym. Scott Marlow miał się jeszcze upewnić telefonicznie. - Czy widział pan gdzieś reżysera? - zapytał tajemniczo Higgins. - Uciekł, prawda? - zapytał Marlow z nadzieją w głosie. - Sprawdźmy - zaproponował Higgins. Nadinspektor, odzyskując młodzieńczy . wigor, zbiegł ze schodów. Higgins, który nie tolerował pośpiechu w żadnych okolicznościach, zachował własne tempo. Marlow wtargnął do biura reżysera. Bacznie rozejrzał się wokoło, przejrzał akta, rozsunął zasłony. - Nie ma go - stwierdził rozżalony, kiedy Higgins stanął na progu. Inspektor położył palec na ustach, prosząc o zachowanie całkowitej ciszy. Scott Mariow nie widział wprawdzie takiej potrzeby, ale poddał się temu nakazowi i poszedł za Higginsem prosto do galerii zbroi. - Za późno - westchnął Higgins, kiedy ujrzał na korytarzu Jonathana Kelwinga. Widząc zacięty, agresywny wyraz twarzy nadinspektora, reżyser wyraźnie się przestraszył. - Panowie...panowie mnie szukali? - Zgadza się - przerwał mu Scott Marlow. - Gdzie się pan ukrywał? - Ależ... nigdzie! - oburzył się reżyser. - Byłem w saloniku. Naprawiałem fotel. - Ach tak - wycedził Marlow. Inspektor rozejrzał się bacznie, jakby przeczuwał, że ktoś niedyskretny podsłuchuje ich rozmowę. - Jest pewien delikatny problem, którego nie potrafimy rozwiązać, panie Kelwing. Myślę, że pan może nam w tym pomóc. Reżyser zmarszczył brwi. - Jestem do pańskiej dyspozycji, inspektorze. Od zachodu nadciągały gęste chmury. - Chodzi o igłę i nici - powiedział Higgins. - Pan zna wszystkie zakamarki tego zamku. Czy wiadomo coś panu o tej kradzieży? Scott Marlow nie rozumiał, dlaczego jego kolega wiąże ten incydent z reżyserem, ale ufał mu, tym bardziej że na twarzy Jonathana Kelwinga pojawiło się najpierw zdziwienie, a po chwili złość. - Pan sobie ze mnie żartuje, inspektorze! Zmagamy się ze zgrają sfrustrowanych artystów, którzy mi grożą ruiną, będę zmuszony podpisać wyrok śmierci na Lindenbourne, a pan mi mówi o igle i niciach! Wszyscy upadli na głowę, daję słowo! - Niech pan lepiej odpowie na pytanie - wtrącił się Marlow. - Gdzie pan ukrył te nici i igłę? - Nie jestem krawcem. Czeka na mnie ze sto telefonów. Niech pan lepiej znajdzie mordercę Pietra Giovanniego i niech ten koszmar wreszcie się skończy. - Czy zechce nas pan zaprowadzić do pokoju Gerta Glindera i uczestniczyć w charakterze świadka w rewizji? - spytał Higgins. - Ależ...to nielegalne! - Chodźmy! - zarządził Scott Marlow. Jonathan Kelwing niechętnie udał się za policjantami. Głośno protestował, powołując się na fakt, że nigdy w Lindenbourne nie zdarzyło się, żeby pokój wielkiego artysty był przeszukiwany przez policję. Scott Marlow zapukał, zanim wszedł. W pokoju nie było nikogo. Higgins nie tracił czasu na daremne przeszukiwania. Podszedł prosto do łóżka śpiewaka i wziął partyturę Don Juana. Cienka metalowa igła z czarną nicią znajdowała się wewnątrz dzieła. Higgins chwycił ją delikatnie chusteczką opatrzoną szlacheckim herbem. Reżyser znowu wpadł w złość. - Czy mógłby mi pan wytłumaczyć, dlaczego marnuje mój cenny czas? Czeka mnie ogrom pracy, próbuję uratować, co się jeszcze da, a pan doprowadza mnie do rozpaczy tą śmieszną rewizją! - Nigdy nie należy lekceważyć detali - sprzeciwił się chłodno Higgins. - Może pan odejść, panie Kelwing. Dziękuję za współpracę. Równie zbity z tropu co Scott Marlow, Jonathan Kelwing uczynił krok w stronę drzwi, czekając, że Higgins go powstrzyma. Ponieważ inspektor milczał, reżyser wycofał się w milczeniu i szybko wyszedł. - Czego chce pan dowieść? - spytał zaniepokojony Marlow, obserwując, jak Higgins pieczołowicie składa chusteczkę z igłą w środku. - Muszę się jeszcze czegoś dowiedzieć. Niech pan się zwróci o pomoc do komputera, mój drogi Marlow. Jestem pewien, że nie powiedział panu wszystkiego. W czasie gdy nadinspektor zmagał się z nowoczesną techniką, Higgins zszedł na parter. Wychodząc na zewnątrz, stwierdził, że partia krokieta jeszcze się nie skończyła. Brakowało tylko Grazielli Canti. Glinder i Carmino kontynuowali burzliwą dyskusję w alei prowadzącej do “czarodziejskiego ogrodu”. Inspektor udał się w kierunku tarasu, przeczuwając, że urocza sopranistka wybrała opalanie zamiast sportu. Nie mylił się. Graziella Canti korzystała z ciepłych promieni słońca, również tym razem półnaga. Higgins skierował wzrok ku niebu i dyskretnie zakasłał. Tym razem Graziella Canti nie okazywała skrępowania. Pewna siebie, z miną młodej dzikuski, nie kryła irytacji. - Obudził mnie pan, inspektorze! O co tym razem panu chodzi? - Bardzo mi przykro. Będę mówił zwięźle. Ukradziono pani igłę z czarną nicią? - Tak, zgadza się... - odparła dziewczyna zaintrygowana. - Czy przypadkiem nie odnalazła pani zguby? - Nie, ale ktoś przyniósł mi do pokoju podobny zestaw. Niebo pokryło się chmurami, podobnie jak poprzedniego dnia. W powietrzu wisiała burza. - Czy wie pani, kto uczynił pani tę przysługę, panno Canti? - Nie ma w tym nic tajemniczego, inspektorze: Jonathan Kelwing. Rozdział XVII Tego letniego, burzowego popołudnia Higgins postanowił przyjąć taktykę starego chińskiego mędrca Lao-Cy: nie działać. Uznał, że dobro śledztwa wymaga, aby czekać cierpliwie na rozwój wydarzeń, w nadziei, że morderca popełni jakiś błąd. Słońce skryło się za czarnymi chmurami. Powietrze było duszne i wilgotne. Inspektor zmusił się jednak do powolnego spaceru po “czarodziejskim ogrodzie”, gdzie w towarzystwie kamiennych postaci należących do świata oper Mozarta rozważał możliwe rozwiązania zagadki tej zbrodni. Winny, niewinny... Każdy z bohaterów dramatu z Lindenbourne należał niewątpliwie do jednej z tych dwóch kategorii. Pietro Giovanni, który ośmielił się wcielić w postać Don Juana, tego Don Juana, przed którego posągiem Higgins właśnie medytował, czyż naprawdę był tylko ofiarą? Nagle pojawiła się Audrey Simonsen. Odtwórczyni roli Donni Elviry wyszła na spotkanie inspektora. Miała na sobie czarną plisowaną spódnicę i czerwone bolerko. Na jej twarzy malowała się powaga. Stąpała ciężko, jakby dźwigała na ramionach ciężar przeznaczenia. - Muszę z panem porozmawiać, inspektorze. - Czy chciałaby pani, żebyśmy poszli w stronę jeziora? - zaproponował spokojnym tonem Higgins. Od spokojnej tafli wody bił orzeźwiający chłód. Dwoje spacerowiczów przez chwilę szło w milczeniu. Weszli na ścieżkę wijącą się wzdłuż jeziora ku południu i dochodzącą do ujścia rzeki, wzburzonego prądami tworzącymi spirale wokół małej trawiastej wysepki. Audrey Simonsen patrzyła prosto przed siebie, jakby szukała na horyzoncie kogoś niewidzialnego, zdolnego ją wesprzeć. - Nie powiedziałam panu całej prawdy, inspektorze - wyznała wreszcie. - To mnie nie dziwi - pocieszył ją Higgins. - Pamięć ludzka podąża niekiedy krętymi ścieżkami. - Przyszłam tutaj - ciągnęła piękna Dunka - żeby wyrzucić flakon wody utlenionej, którym posłużyłam się, żeby opatrzyć ranę Pietra. Para łabędzi przepłynęła w milczeniu, pozostawiając za sobą srebrzystą bruzdę. - To była noc mojego nieudanego samobójstwa. Straciłam głowę, nie wiedziałam już, czy chcę żyć, czy umrzeć. To była niemądra reakcja. Wyobraziłam sobie, że mogę być podejrzewana... że powstaną przypuszczenia, że zastąpiłam wodę utlenioną trucizną. Głos Audrey Simonsen dziwnie się załamywał, brzmiała w nim to trwoga, to znów spokój. - Nawet gdybym uznał, że ten gest był nieprzemyślany - powiedział Higgins - nie uwierzyłbym pani. Jest pani zbyt inteligentna, panno Simonsen, żeby podzielić się ze mną nieużyteczną rewelacją. Piękna Dunka podskoczyła. - Co znaczy...? - Niech pani nie udaje, panno Simonsen - szorstko ofuknął ją inspektor. - Spójrzmy prawdzie w oczy. Skoro wrzuciła pani ten flakon do jeziora, to oznacza, że naprawdę zawierał truciznę. Audrey Simonsen na dłuższą chwilę pogrążyła się w milczeniu. Higgins skorzystał z tego, by podziwiać wodny spacer pary łabędzi, obojętnych na ludzką niedolę. - Zgoda, inspektorze. We flakonie była trucizna. Nie przeznaczyłam jej dla Pietra, ale dla siebie. Nigdy nie wyrządziłabym mu najmniejszej krzywdy, nawet jeśli nie pochwalałam jego postępowania. - A jednak obawiała się pani, że może być oskarżona o morderstwo. - Rzeczywiście. Miałam powody. - Czy mógłbym je poznać? Kobieta rzuciła Higginsowi chłodne spojrzenie. - Nie, inspektorze. Proszę nie liczyć na to, że kogokolwiek oskarżę. Brzydzę się donosicielstwem. Niech pan myśli, co chce. Higgins dostrzegł, że część posiadłości od strony ujścia rzeki jest zaniedbana. Uczestnicy festiwalu nie zapuszczali się tutaj. Blisko brzegu, ukryta w wysokiej trawie, drzemała odrapana z farby drewniana barka. - Czy Pietro Giovanni lubił koty? Audrey Simonsen szeroko otworzyła oczy. - Koty? Nienawidził ich! - Z jakiego powodu? - Jak wielu wielkich artystów, Pietro był przesądny. Tymczasem kiedy po raz pierwszy wszedł na scenę, omal nie został ośmieszony. Zza kulis wybiegł kot przemknął przed nim w momencie, gdy Pietro intonował arię. Publiczność zaczęła się śmiać. Trzeba było spuścić kurtynę, schwytać kocura i przywrócić spokój. Od tamtego wieczoru Pietro obsesyjnie nienawidził kotów. Opuściwszy brzeg jeziora, dwoje spacerowiczów kroczyło wypielęgnowanymi alejami “czarodziejskiego ogrodu”. Ktoś obcy mógłby przypuszczać, że to romantyczna przechadzka dwojga wielbicieli Mozarta, rozpamiętujących niezapomniane koncerty. Higgins żałował, że rzeczywistość jest zupełnie inna. Czuł, że Audrey Simonsenjest spięta. - Mam do pani prośbę - powiedział uroczystym tonem. - Czy mogłaby mi pani powierzyć czarną suknię, którą pani skradziono i którą pani odzyskała? Higgins uznał, że wieczorowa suknia, którą Audrey Simonsen dyskretnie przyniosła do nadinspektora Marlowa, jest bardzo elegancka. Marlow, wisząc przy telefonie, zmagał się ze strajkiem personelu działu komputerowego. Pracownik odpowiedzialny za katalogi zablokował dostęp do wszelkich informacji. Być może był pośród nich dowód na winę reżysera. - Chwilami, mój drogi Higgins, ta planeta staje się nie do zniesienia. - Postęp jest naszpikowany kaprysami, nadinspektorze. Zdarzyło mi się mieć problemy z nowoczesną temperówką. Powróciłem do scyzoryka. Wszystko zależy od umiejętnego postępowania. Niech więc pan trzyma koniec tej sukni. Higgins dotknął palcem wskazującym szwów i szybko zauważył, że jeden z nich jest stosunkowo gruby. Rozpruł szew, delikatnie wydobywając wąski pasek papieru, na którym wypisano długą serię cyfr i dużych liter. - Można by przysiąc, że to jakiś kod - ocenił Scott Marlow. - Trudno temu zaprzeczyć - potwierdził Higgins. - Ale dlaczego schowano go tutaj? Inspektorowi było przykro, że zniszczył piękną suknię, ale rezultat go zadowolił. - Dlaczego? - powtórzył w zamyśleniu. - Dlatego, że właściciel tego dokumentu nie ma pamięci do cyfr. Dlatego, że chciał przechować swój skarb w bezpiecznym miejscu. Czy pozwoli pan, że skorzystam z pańskiego telefonu? Marlow niewiele rozumiał z wyjaśnień inspektora. - Higgins wybrał numer. - Hartnell? Tutaj Higgins. Mam do pana prośbę, to pilne... Tak, to właśnie to. Na jutro wieczór? Doskonale... Podaję panu adres. Proszę się postarać... Jeśli są braki, zobaczymy później. Będę wdzięczny za pośpiech. Później Higgins zadzwonił do ważnej osobistości: Watsona B. Petticotta, jednego z szefów Banku Anglii oraz swego szkolnego kolegi, z którym ciągle utrzymywał kontakty. Watson B. Petticott, szanowana postać z kręgu premiera i jego wpływowych polityków, miał pewien sekret, ukryte i nie spełnione marzenie: pragnął zostać inspektorem policji, równie przenikliwym jak Sherlock Holmes, z dala od ekonomicznych problemów i finansów publicznych. Higgins był dla niego wzorem człowieka idealnego, żyjącego najbardziej pasjonującą z egzystencji. Kiedy jego przyjaciel prosił go o pomoc podczas śledztwa, Watson B. Petticott nie mógł tej prośbie odmówić. - Higgins? Kto został zabity? - spytał z ekscytacją w głosie. - Pietro Giovanni. - Śpiewak? - Tak. - Bajeczne! Co za skandal! Czy wiesz już, kto jest winny? - A więc... - To na pewno kobieta - oświadczył stanowczo Watson B. Petticott. - Ten typ był jednym z największych podrywaczy, jakich wydała nasza planeta. Mam nadzieję, że zwracasz się do mnie o pomoc? Higgins odczytał litanię cyfr przedzielonych wielkimi literami. - Numery skrytek sejfowych - wyjaśnił natychmiast Watson B. Petticott. - W większości szwajcarskich. Higgins był nieco zażenowany. - Nie chciałbym ci sprawiać kłopotów, Watsonie, ale... - Daj spokój! - zaprotestował ostro bankier. - My, profesjonaliści, musimy sobie pomagać. Gdyby tajemnice skrytek istniały naprawdę, jak odpowiedzialni za finanse narodowe mogliby rządzić? Zatelefonuję do ciebie za jakąś godzinę, żeby ci powiedzieć, co się w tych sejfach znajduje. Oczywiście, niczego ci nie przekazałem, a ty niczego nie słyszałeś. W zamian za to przyjdziesz do mnie na kolację w najbliższy czwartek i wszystko mi opowiesz. Przyrzekasz? - Przyrzekam - odparł Higgins, myśląc o tym, że jego żołądek będzie wystawiony na ciężką próbę przez kucharkę Watsona B. Petticotta, Walijkę, której specjalnością był kogut w winie i szarlotka z gorzką czekoladą. Jednak czyż można odmówić człowiekowi honoru? Watson B. Petticott był punktualny jak zwykle. Wszystkie skrytki zawierały te same dokumenty i skandalizujące fotografie, związane z prywatnym życiem Pietra Giovanniego. Reżyser sam podał herbatę gościom na stopniach zamku. Tego późnego popołudnia niemal wszystkich ogarnęło słodkie rozleniwienie. Nie zamieniono ani słowa. Czas się zatrzymał. George Chairman zdawał się pogrążony w myślach. Audrey Simonsen, wpatrzona w horyzont, ściskała w dłoniach pustą filiżankę. Ruben Carmino nie przestawał wodzić wzrokiem za tą, którą kochał. Urocza Włoszka z kolei była niezwykle nerwowa. Sir Brian Hall tkwił godnie u boku narzeczonej, wyniosłej Australijki, Marylin O' Neill. Gert Glinder był nadąsany. Artyści nie zwracali na siebie uwagi, pogrążeni we własnych myślach. Brakowało jedynie dyrygenta Lovra Ferenczy'ego, który, obawiając się nadchodzącej burzy, wstał z kamiennej ławki i poszedł w stronę zamku z partyturą w ręku. Skinieniem głowy pożegnał śpiewaków i zagadnął Higginsa, który stał oparty o jeden z filarów. - Czy mógłbym z panem porozmawiać, inspektorze? - Jestem do pańskiej dyspozycji, mistrzu. Weszli do holu. Higgins pomyślał o mękach Scotta Marlowa, który od ponad godziny negocjował z przedstawicielem strajkujących, żeby wydostać komputerowe pliki. - Padłem ofiarą dziwnej kradzieży, inspektorze. Dyrygent zazwyczaj niezwykle spokojny, nie mógł opanować wzburzenia. - Co się stało, mistrzu? - Tajemnicze włamanie... Ukradziono mi pałeczki dyrygenta, które przechowywałem w małym kuferku. - Czy przedstawiały dla pana szczególną wartość? - Nie, żadnej... To były zwyczajne narzędzia pra-;y. Nie rozumiem przyczyny tej kradzieży. - Sądzę, że uda nam się to wyjaśnić - oznajmił tajemniczo Higgins. - Czy podejrzewa pan kogoś? - spytał dyrygent. - Przyrzekam panu, że odnajdę pańskie pałeczki. Ale mam do pana pytanie, które od dawna nie daje mi spokoju: co pan sądzi o Don Juanie, który jest wprawdzie frywolny, niemniej jednak zakochany w Doni Ansie i zauroczony Doną Elvirą? Pierwsze krople deszczu zmusiły artystów do powrotu na zamek. - Zadowalam się muzyką Mozarta -odparł Lovro Ferenczy. - Reszta to tylko kiepska literatura. Reżyser Jonathan Kelwing nie wiedział już, co ma robić. Graziella Canti wylała herbatę na suknię i wzywała pomocy. Audrey Simonsen szukała ręcznika, dzwonił telefon. Gert Glinder podszedł do Higginsa. Pomimo niezaprzeczalnej męskości trzydziestolatka, którego podobieństwo do zmarłego Pietra Giovanniego zdawało się wzrastać z upływem czasu, emanowała z niego niepokojąca słabość. - Powinien pan przeczytać ten dokument, inspektorze - powiedział, wsuwając list do lewej ręki Higginsa. - Audrey Simonsen zgubiła go w Amsterdamie, gdzie pojechała za Pietrem, który śpiewał w operze Verdiego. Uśmiechając się ironicznie, Glinder udał się do swego pokoju. Rozległy się pierwsze grzmoty. Higgins przeczytał list. Pismo było nierówne, nerwowe. Nie zebrałam się jeszcze na odwagę, żeby Cię zabić. Wolę umrzeć. Moje życie jest pasmem udręk. Ty również pewnego dnia poczujesz ogień śmiertelnej trucizny rozpływającej się w twoich żyłach. Przed Higginsem stanął reżyser. - Inspektorze, trzeba natychmiast coś zrobić! To nie może dłużej trwać! Higgins popatrzył na Kelwinga z pewną dozą dezaprobaty. Reżyser był nieogolony i nie zmienił koszuli. - Czy zechciałby mi pan pokazać katalog festiwalu, panie Kelwing? Reżyser osłupiał. Właśnie zasygnalizował temu inspektorowi dramatyczną sytuację, w której nie może się odnaleźć, a ten pyta o jakieś błahostki. - Niech pan posłucha, inspektorze... - Posłucham pana chętnie - przerwał mu Higgins - kiedy przejrzę ten katalog. Rozwścieczony reżyser poszedł do swojego biura, wziął katalog festiwalu i wręczył go Higginsowi, który otworzył go na stronie zawierającej fotografię Audrey Simonsen, odtwórczyni roli Doni Elviry. Tak jak inni śpiewacy, zredagowała dedykację dla publiczności, umieszczoną obok swojego portretu. Porównując podpisy Higgins nie miał najmniejszej wątpliwości: autorką listu była Audrey Simonsen. - Gdzie są schowane buty, które nosili śpiewacy podczas przedstawienia?- spytał, przeszywając reżysera groźnym spojrzeniem. Jonathan Kelwing zmieszał się. - A więc... - Niech mi pan nie mówi, panie Kelwing, że zniknęły tak jak szpada i pochwa! Reżyser zmieszał się jeszcze bardziej. - Niestety tak... Ruben Carmino postawił mi to samo pytanie co pan, dziś rano. Poszliśmy razem do magazynu rekwizytów i stwierdziliśmy, że wszystkie męskie buty zniknęły. - To przykre - odparł Higgins. - Wiele przedmitów znika bez śladu. Czyżby w tym zamku grasował jakiś duch? - O ile wiem, nie - odparł Jonathan Kelwing, wzruszając ramionami. - To pana jedyna hipoteza, inspektorze? - Prawdę mówiąc nie, panie Kelwing. Ale w tym stadium śledztwa nie należy lekceważyć żadnego tropu. Widać było, jak w reżyserze rośnie złość. Wreszcie wybuchnął. - Z kogo pan sobie żartuje, inspektorze? Nie mogę dłużej zatrzymywać tej plejady gwiazd, które żądają ode mnie rujnujących odszkodowań! Żeby zapłacić tym ludziom, będę zmuszony sprzedać kolekcję starych instrumentów, cenne dzieła z biblioteki, meble i w końcu nawet zamek! Scotland Yardowi nie grozi plajta... może się śmiać z upadku Lindenbourne! Pierwsza błyskawica przecięła niebo. - Proszę się uspokoić - powiedział zimno Higgins. - Mozart ożywił Lindenbourne, Mozart zamordował Giovanniego, Mozart Lindenbourne uratuje. Zostawiając reżysera w niepewności, inspektor wszedł na górę do Scotta Marlowa, który oczekiwał na rezultat nowego głosowania strajkujących. - Czy mogę znowu skorzystać z pańskiego telefonu, nadinspektorze? Marlow wyglądał na wyczerpanego. Higgins wybrał numer gospody “Pod Faszerowaną Gęsią”. Panna Lipyncott natychmiast podniosła słuchawkę. - Mówi Higgins. Czy otrzymała pani telefon, na który czekamy? Tak? Nie, proszę nic nie mówić. Natychmiast jadę. Samochód Scotland Yardu, prowadzony przez Marlowa, był na miejscu kwadrans później. Nadinspektor został w wozie, nie próbując nawet przekroczyć progu gospody. Gdy Higgins wreszcie wyszedł, z rękoma założonymi na plecach, sprawiał wrażenie bardzo skupionego. Burzowe niebo przybrało kolor atramentu. - Muzyka Mozarta nie zna granic - powiedział Higgins, wsiadając. - Oto dlaczego Pietro Giovanni został zamordowany. Rozdział XVIII Deszcz był tak rzęsisty, że dróżka wiodąca z gospody do zamku została zalana w mgnieniu oka. Scott Marlow musiał stanąć przed głęboką rozpadliną, której nie dało się objechać. Zaparkował na poboczu, zdecydowany przeczekać ulewę. - Rzadko się spotyka tak diabolicznego zabójcę jak ten reżyser - zauważył. - Na tyle diabolicznego, żeby działać w pojedynkę? - zapytał Higgins, obserwując strugi spływające po szybach. Ta pogoda przypominała mu zimne i mgliste poranki w Slaughterers, kiedy po śniadaniu udawał się na spacer do pobliskiego lasu. Marlow, który nie rozpatrywał tego aspektu problemu, pomyślał, że Higgins ma rację. Wniosek? Jeden z artystów musiał pomóc w zabójstwie. Nie zdziwiło to nadinspektora, który wiedział wystarczająco dużo o niemoralności tych ludzi i degradacji ich obyczajów. Pozostawało zidentyfikować wspólnika Jonathana Kelwinga. - Sądzę, że możemy ruszać, mój drogi Marlow. Jadąc bardzo powoli, bez przeszkód dojechali do celu. Znowu nie było prądu, zamek Lindenbourne przypominał ponure widmo. Nadinspektor poczuł ucisk w dołku na myśl o bezpieczeństwie londyńskiego biura, którego nie powinien był nigdy opuszczać. Wiał porywisty wiatr. Policjanci z trudem otworzyli drzwi samochodu. Szybko weszli na schody i schronili się w wielkim holu. Pomimo niewielkiej odległości dzielącej ich od zamku, byli zupełnie przemoczeni. W pogrążonym w ciemnościach zamku panowała przytłaczająca cisza. Marlow pośpiesznie zapalił świeczki trójramiennego świecznika. Światło dodało im trochę otuchy. - To ciekawe - zaobserwował Higgins. - Można by przysiąc, że nie ma tutaj żywej duszy. Niepokój Scotta Marlowa wzrósł. - Reżyser uciekł - wymamrotał. - Mogłem się spodziewać. Rzucił się do biura Jonathana Kelwinga. Nie pytając Higginsa o słuszność swojego postępowania, pobiegł następnie na piętro, otwierając pokoje jeden po drugim. Puste. Scott Marlow grzmiał. Wszyscy skorzystali z ich nieobecności, żeby uciec. Policjanci zobowiązani do pilnowania zamku zapamiętają sobie burę, jaką im sprawi. Wszedł bez pukania do pokoju dyrygenta, w przekonaniu, że go nie zastanie. Lovro Ferenczy, siedząc na krześle z wysokim oparciem, czytał partyturę. - Pan... pan, jest tutaj? - zdziwił się nadinspektor. - Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa tak - odparł dyrygent, zaskoczony tym nagłym wtargnięciem. - Niech się pan stąd nie rusza. Dla pewności zamykam pana. Lovro Ferenczy wstał zirytowany. - Ale jakim prawem...? Scott Marlow wyjął klucz z zamka, wyszedł i zamknął drzwi od zewnątrz, nie bacząc na gwałtowne protesty dyrygenta. Higgins cierpliwie czekał w holu. - Jest tylko dyrygent - oznajmił zagniewany Scott Marlow. - Inni wyjechali. Higgins wpatrywał się w gwiazdy, jakby szukał nich odpowiedzi na tę nową zagadkę. - Proszę uprzedzić ludzi, nadinspektorze. Niech nie pozwolą nikomu wejść na teren zamku. Pan niech stanie na warcie w holu. Scott Marlow zmarszczył brwi. - Co pan zamierza zrobić, Higgins? - Znaleźć naszych gości, oczywiście. Higgins ani przez chwilę nie uwierzył w masową ucieczkę artystów. Widząc, że dwaj policjanci wyjechali z zamku samochodem, postanowili skorzystać z okazji, by spotkać się potajemnie, z dala od niewygodnych świadków. W zamku istniało idealne po temu miejsce. Inspektor był dobrej myśli. Pomimo ciemności szybko znalazł drogę do galerii zbroi. Bez wahania zatrzymał się przed halabardą i poruszył nią w taki sposób żeby uzyskać dostęp do schodów prowadzących do podziemi. Ostrożnie schodził po kamiennych stopniach. W miarę jak szedł, smuga światła stawała się coraz wyraźniejsza. W połowie drogi wyraźnie usłyszał głosy. Usadowił się możliwie najwygodniej, nie chcąc tracić rozmowy, na którą nie był zaproszony. - Już od pół godziny jesteśmy tutaj za namową reżysera - powiedział głos George'a Chairmana, odtwórcy roli Komandora - a nie posunęliśmy się ani o krok. Migotliwe płomienie świec tworzyły świetliste aureole nad głowami uczestników trybunału, siedzących na kamiennych ławach wzdłuż ścian. W głębi znajdował się szanowany przez wszystkich George Chairman. Po lewej stronie reżyser. Trochę dalej Ruben Carmino, Graziella Canti i Gert Glinder. Po prawej stronie siedziała Marylin O' Neill, sir Brian Hall i Audrey Simonsen. - Obecna sytuacja nie może tak dłużej trwać - zaznaczył nerwowo Jonathan Kelwing. - Dziękuję, że zechcieliście wziąć pod uwagę przyszłość Lindenbourne. - Nie tylko pieniądze i kariera się liczą - powiedziała Marylin O' Neill. - Nasze życie to przede wszystkim muzyka. - Niech pani mówi za siebie - włączył się Gert Glinder kwaśnym tonem. - Szlachetne uczucia jeszcze nikogo nie wykarmiły. Nie zostanę ani dnia dłużej w Lindenboume, czy Scotland Yard tego chce, czy nie. - Proszę zachować zimną krew - zaznaczyła z naciskiem jasnowłosa Audrey Simonsen. - Policja nie pozwoli nam wyjechać, dopóki nie znajdziemy rozwiązania, które ich zadowoli. - Dlatego też musimy przyjąć jedną wersję - oznajmił stanowczo sir Brian Hali. - Zagłosujmy - zaproponował Ruben Carmino, poparty przez Graziellę Canti. Zebrani popatrzyli po sobie. Cisza była wymowna. - Kto żałuje śmierci Pietra Giovanniego? - spytał uroczyście George Chairman. Nikt nie zabrał głosu. - Skoro tak - ciągnął George Chairman - nie udawajmy, że opłakujemy śmierć tego znienawidzonego przez wszystkich człowieka, który poważnie zaszkodził każdemu z tu obecnych. - Czy zgadzacie się podjąć decyzję, która umożliwi nam opuszczenie Lindenbourne? Wszyscy pokiwali głowami. - Trzeba więc przystąpić do najważniejszego - oznajmił George Chairman poważnym głosem Komandora. Uczestnicy trybunału zadrżeli, słysząc głos, który nieubłaganie miał ich postawić twarzą w twarz z rzeczywistością. - Jedno z nas zabiło Pietra Giovanniego - powiedział irlandzki śpiewak. - Każdy z pewnością wyrobił sobie pogląd na to, kto jest mordercą. Proponuję zatem, żebyśmy zapisali jego nazwisko na kartkach. Zobaczymy, kogo wyłoni większość. Każde wypowiedziane przez niego słowo świdrowało boleśnie uszy zgromadzonych. - O co poprosimy tego, którego w ten sposób wyłonimy? - spytał Gert Glinder, sceniczny Leporello. - Żeby oddał się w ręce policji - wtrąciła Marylin TNeill. - Ale dostarczymy mu następnie alibi, żeby go uniewinnić. Zabójca Pietra Giovanniego powinien ujść sądom. Stał się narzędziem boskiej sprawiedliwości. Odbyła się tajna narada. Nie trwała długo. Procedura zaproponowana przez George' a Chairmana została zatwierdzona. Śpiewak rozwinął kartki. - Każdy, łącznie ze mną, zadowolił się zapisaniem własnego nazwiska - wyjawił zniechęcony. - Ta metoda do niczego nie prowadzi. - Niech sprawca sam się ujawni - zażądał Ruben Tirmino. - Jest nam to winien. Pomożemy mu się z tego wygrzebać. Nikt się nie odezwał. Zapadła nieprzyjemna cisza. - Pozostaje nam tylko jedno wyjście - zadeklarowała Graziella Canti, cudowna odtwórczyni roli Zerliny. - Ponieważ panu Kelwingowi tak bardzo zależy na przetrwaniu festiwalu w Lindenboume, niech weźmie odpowiedzialność na siebie. Jest idealnym winnnym. Jeśli się ujawni, Scotland Yard będzie go uważał za zabójcę. Wszystkie spojrzenia skierowały się na reżysera. Jonathan Kelwing wstał, pobladły ze złości. Jego oczy ciskały iskry. - Ta propozycja jest nierozumna... Nie jestem winny... Nikogo nie zabiłem... - To nieistotne - wtrącił Gert Glinder. - Graziella ma rację. To pan powinien się ujawnić. Jest pan człowiekiem osiadłym, nie musi pan ani podróżować, ani przestrzegać warunków kontraktów. Przedstawienie Don Juana w Mediolanie jest ważne dla nas wszystkich. Musimy stawić się tam na próbach. - Zgadzam się całkowicie z moimi kolegami - zadeklarowała Audrey Simonsen. - Ta strategia wydaje mi się doskonała. Jonathan Kelwing wyglądał na przerażonego. Nikt nie stanął w jego obronie. - To niewiarygodne... Jestem niewinny, nie będę kłamał! Ruben Carmino wstał i podszedł do reżysera. - Niech pan się weźmie w garść. Wszyscy jesteśmy w tej samej sytuacji i chcemy sobie pomóc. Nie chodzi o to, by pana poświęcać, ale żeby wspólnie znaleźć wyjście. Kelwing był wstrząśnięty uporem Hiszpana, którego fizyczna moc robiła na nim spore wrażenie. - Jeśli zgodzi się pan nam pomóc - oznajmił sir Brian Hall z przekonaniem - podejmiemy niezbędne środki. Każdy z nas podpisze deklarację, w której ujawnimy, że zmusiliśmy pana do przyznania się do winy, żeby móc opuścić Lindenbourne i wypełnić kontrakty. - Ta strategia wydaje się respektować interesy każdego z nas - osądził George Chairman. - Wcale nie! - zaprotestował reżyser, w nagłym porywie rozpaczy. - Scotland Yard pośle mnie do więzienia! - Zgadza się - odezwał się Higgins, stając u dołu schodów. Rozdział XIX - Zresztą nie pójdzie pan do więzienia sam - ciągnał Higgins. - Ktokolwiek złożyłby fałszywe zeznania, dołączyłby do pana. Pojawienie się inspektora zmroziło zebranych. Reżyser przysunął się do ściany, jakby chciał wtopić się w kamień. - Wasz trybunał jest nielegalny - oznajmił Higgins. nie kryjąc niezadowolenia- - Zachowujecie się w nieodpowiedzialny sposób. Czy naprawdę sądzicie, że oszukacie Scotland Yard? Najwyższa pora wyjaśnić tę aferę. Nigdy Lindenbourne nie było świadkiem równie przedziwnej procesji jak ta, która weszła na schody piwnicy. Higgins przepuścił artystów przodem. George Chairman szedł pierwszy, Jonathan Kelwing zamykał pochód. Reżyser odwrócił się do Higginsa. - Inspektorze, chciałbym z panem pomówić. - Później. Nagle rozległ się krzyk. Przerażona Audrey Simonsem zderzyła się z lufą rewolweru wycelowaną przez Scotta Marlowa. Słysząc hałasy w galerii, nadinspektor przybiegł, żeby zaprowadzić porządek. Gdy powrócił spokój, Higgins kazał wszystkim udać się do sali, gdzie wystawiano opery festiwalu Lindenbourne, tej samej, w której Pietro Giovanni przeżył ostatnie godziny. Nie było na świecie drugiej takiej sceny operowej, surowe kamienne ściany dawnej kaplicy przekształconej w salę widowiskową zdobiły wielkie draperie z motywami kwiatowymi. Higgins polecił Mariowowi zapalić świece. Pozbawiona szmerów publiczności i magii muzyki sala przypominała grobowiec zamieszkany przez niepokojące widma. Inspektor, który zaczynał się do nich przyzwyczajać, wszedł pierwszy na pokrytą czerwonym dywanem aleję prowadzącą na scenę. Nagle zabrzmiał ciepły i donośny głos Pietra Giovanniego. Artyści osłupieli. Higgins wszedł na scenę. - Ależ... on żyje! - wykrzyknęła Audrey Simonsen ze łzami w oczach. - To tylko płyta - oznajmił chłodno George Chairman, równie nieczuły jak Komandor, którego rolę niejednokrotnie odgrywał. Inspektor sam uciszył wybitny głos, który, powracając z zaświatów, zasiał głęboki niepokój w sercach kolegów, bacznie obserwujących krzątającego się na scenie Higginsa. - Proszę zająć miejsca. Zaproszenie brzmiało jak rozkaz. - Mój drogi Marlow, czy mógłby pan uwolnić Lovra Ferenczy'ego? Chciałbym, żeby wszyscy bohaterowie dramatu byli tutaj obecni. Sprowadzony przez nadinspektora dyrygent nie mógł się zdecydować, czy ma być oburzony, czy zdziwiony. - Co się dzieje? - spytał, rzucając niespokojne spojrzenia. - Zgromadziliśmy się tutaj, żeby poznać tajemnicę Lindenbourne - zadeklarował Higgins. - Zabawimy się w teatr. Proszę usiąść. Reżyser usiadł za George'em Chairmanem. Po jego prawej stronie Marylin O' Neill, sir Brian Hali i Audrey Simonsen. Po drugiej stronie przejścia Gen Glinder, Ruben Carmino i Graziella Canti. Przed nimi, w pierwszym rzędzie, blisko sceny, Scott Marlow i Lovro Ferenczy. Dzięki jednemu z tych przypadków, które są specjalnością losu, zaproszeniu inspektora towarzyszył huk grzmotu. Rozpętała się burza, echo napawających grozą akordów, które towarzyszyły zstąpieniu Don Juana w piekielną otchłań. Nadinspektor Marlow poczuł się nieswojo. Ten teatr, bez aktorów i bez przedstawienia, robił dziwne wrażenie. Z niecierpliwością czekał, żeby Higgins przedstawił dowody winy reżysera. Inspektor zaczął chodzić po scenie. - Zawsze należy powrócić do miejsca zbrodni - wyjaśnił. - Pietro Giovanni otrzymywał pogróżki, ale nie wierzył w niebezpieczeństwo. Mylił się. Scotland Yard chciał mu zapewnić ochronę, ale on odmówił. Gdy przebywał tutaj, myśleliśmy, że jest bezpieczny. Grubo się pomyliliśmy. Pierwsze pytanie, jakie sobie zostawiłem, brzmiało: “Kto groził Giovanniemu? Jedna, czy wiele osób? Czy to było w dobrych, czy złych intencjach?” Sadystyczny morderca miałby w tym przyjemność, ale również przyjaciel, nie chcąc się ujawnić, mógł próbować go ostrzec. Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie, aż do dzisiejszego dnia. - Nikt nie pragnąłby przyjść z pomocą temu potworowi - wtrącił Ruben Carmino. - Jeśli morderca napełnił go trwogą, tym lepiej. Na samą myśl o zmarłym porywczy odtwórca roli Masetta zacisnął pięści. - Przykro, że muszę pana rozczarować, panie Carmino. Sądzę, że Pietro Giovanni nigdy nie bał się śmierci. Kiedy się skaleczył, wyciągając szpadę z pochwy w momencie pojedynku z Komandorem, jego głos nieco zadrżał. Zwykłe zadraśnięcie w lewy kciuk. Uznano, że jest przeczulony na swoim punkcie. W rzeczywistości kontakt skóry z trucizną był bardzo bolesny. - Uważał, że to zamach - oznajmiła poruszona Audrey Simonsen. - Podczas antraktu, kiedy zaproponowaliśmy mu pomoc, oświadczył: “Chciano mnie zabić”. - Nie mylił się, panno Simonsen. Pietro Giovanni był jedynym leworęcznym w zespole. Chociaż narzędzie zbrodni zniknęło w tajemniczych okolicznościach, podobnie jak wiele innych przedmiotów związanych z tą sprawą, jestem przekonany, że trucizna została umieszczona w gałce szpady. Szpadę ktoś ukradł, prawda, panie Kelwing? Uwaga wszystkich skierowała się na reżysera, siedzącego za George'em Chairmanem. - To prawda, inspektorze - potwierdził Jonathan Kelwing niepewnym głosem. - Skradziono ją z garderoby. - To bardzo przykre, że tak wspaniała broń nie stanowi już dziedzictwa artystycznego Lindenbourne - stwierdził Higgins. - Ale może znajdzie się pewnego dnia. Marlow, który dobrze znał Higginsa, był pewien, że inspektor odkrył ten niezwykle cenny dowód. Jednak dlaczego nie przekazał go do laboratorium? - Szpada jest tylko dodatkowym elementem - uściślił inspektor. - Prawdziwe narzędzie zbrodni znajduje się w ręku nadinspektora Marlowa. Scott Marlow zastanawiał się przez chwilę, czy Higgins przypadkiem właśnie nie oskarża go o popełnienie zbrodni. Potem uświadomił sobie, że kolega robi aluzję do ampułki przesłanej do laboratoryjnej ekspertyzy. Szczęśliwie, centralne laboratorium Yardu nie strajkowało. - Pietro Giovanni został otruty - oznajmił pełnym powagi głosem, kierując oskarżycielskie spojrzenie na reżysera, który schronił się za George'em Chairmanem. - Zabójca użył toksycznej substancji pochodzenia indyjskiego, której skład został zbadany przez centralne laboratorium Scotland Yardu. Czy mam podać dawki? - Dziękuję - przerwał mu Higgins, którego powolny, rytmiczny chód przyprawiał Marlowa o zawrót głowy. - Ampułka znaleziona w pokoju Pietra Giovanniego w gospodzie “Pod Faszerowaną Gęsią” zawierała tę samą substancję, której użyto do otrucia arysty. To mi pozwoliło zrozumieć, w jaki sposób wybitny baryton został zamordowany. Wszyscy wstrzymali oddech. Higgins powiedział, “jak”, ale nie wyjaśnił, “dlaczego”, i nie wymienił żadanego nazwiska. “Bez wątpienia” - pomyślał Scott Marlow - reżyser załamie się, widząc, że odkryto jego machinacje”. - Dlaczego Pietro Giovanni miał w swoich bagażach tak niebezpieczną truciznę? Żeby otruć koty. Graziella Canti wydała okrzyk przerażenia. - Dwie osoby, panna Lipyncott i Audrey Simonsen, potwierdziły i wyjaśniły mi tę chorobliwą nienawiść, którą czuł do kotów. Traktował je jako złą wróżbę dla swojej kariery i nie znosił, żeby wałęsały się w pobliżu. W gospodzie nic mu nie groziło. W zamku wykończył wszystkie kocury, które tam przebywały. W tym przypadku niestety również brakuje dowodów, ponieważ pan Kelwing spalił szczątki tych nieszczęsnych zwierząt. - Tylko przez wzgląd na higienę! - zaprotestował reżyser. Scott Marlow dotknął chłodnej stali swoich fetyszy, pary kajdanków, które zawsze miał ze sobą. Truciciel chyba zaczynał rozumieć, że nie uniknie sprawiedliwości. - Początkowo sądziłem - kontynuował Higgins, obojętny na protesty reżysera - że zbrodnicza ręka wypróbowała truciznę na kotach, żeby przekonać się o jej skuteczności. Ale być może istniało prostsze wyjaśnienie. A jeżeli Pietro Giovanni sam sobie wymierzył sprawiedliwość? A jeśli popełnił samobójstwo? - To niemożliwe! - krzyknęła Audrey Simonsen w przypływie emocji. - Pietro kochał życie! Nigdy nie podniósłby na siebie ręki. - Chyba że coś mu chodziło po głowie - odezwał się Gert Glinder z obłudnym uśmiechem. - Co? - Może chciał sprawić, żebyśmy wszyscy byli podejrzani o morderstwo, co mogłoby przekreślić nasze kariery. Ta hipoteza zasiała niepokój wśród zebranych. Scott Marlow pomyślał, że winny wymyka mu się z rąk. - Pańska analiza nie ma solidnych podstaw, panie Glinder - odparł spokojnie Higgins. - Człowiek kochający życie, sukces, potęgę, nie pozbawia się życia po to tylko, by odegrać się na ludziach, których nienawidzi. Doszedłem do wniosku, że technika tego morderstwa wymagała niebywałej inteligencji. Piętro Giovanni został zamordowany za pomocą własnej trucizny, tej, którą prawdopodobnie przywiózł ze swoich licznych podróży do Ameryki Południowej. On, bezlitosny morderca kotów, został zgładzony bronią, której używał, żeby się ich pozbyć. Głębokie przekonanie Higginsa przemówiło do wyobraźni zebranych. - Widziałem, tak jak wy wszyscy, jak Pietro Giovanni umiera na scenie - kontynuował Higgins. - Każdy z was potwierdził, że artysta był doskonały w pierwszej części opery, a popełniał coraz więcej błędów w drugiej, po antrakcie. Wiedząc, w jaki sposób został zamordowany, zadałem sobie pytanie, w którym momencie podano mu truciznę. Z pewnością w chwili, gdy wydobywał szpadę, ale co się stało podczas antraktu? Czy nie dobito rannego w pokoju artystów? George Chairman zabrał głos w imieniu kolegów. - Gwarantuję za honorowe zachowanie obecnych tu osób. Niektóre z nich próbowały nawet nieść Giovanniemu pomoc. Scott Marlow podszedł do Komandora. - Czy nie stracił pan z oczu Jonathana Kelwinga? Czy nie mógł on zrobić czegoś, czego pan nie zauważył? Reżyser wcisnął się głębiej w fotel, próbując uciec przed oskarżycielskim wzrokiem nadinspektora. - Jeśli chodzi o mnie, nie stwierdziłem nic nienormalnego - zaświadczył irlandzki śpiewak. Przepytani przez Scotta Marlowa pozostali artyści udzielili identycznych odpowiedzi. Nikt nie widział, żeby reżyser zbliżył się do Giovanniego. - Dokładnie przeanalizowałem oświadczenia dotyczące tego, co się stało w garderobie - podjął Higgins. - Pokrywają się ze sobą i potwierdzają w doskonały sposób. Tak doskonały, że w mój umysł wkradła się wątpliwość: czy nie ustaliliście wspólnego alibi? - To absurd - zaprotestował Gert Glinder. - Aż tak dobrze się nie rozumiemy, żeby to zrobić. Higgins stanął przed odtwórcą roli Leporella. - A jednak wystarczająco dobrze się rozumieliście, żeby wyznaczyć pana Kelwinga na winnego... Dzięki niemu moglibyście opuścić Lindenboume i zniknąć. Ale ta teoria zakłada pana czynny udział, panie Kelwing. - Inspektor zwrócił się do reżysera. - Z pewnością uzgodnił pan z artystami, żeby poręczyli za swoje fałszywe zeznania. Scott Marlow triumfował. Za kilka chwil wydobędzie kajdanki. - To... to nieprawda, inspektorze! Całkowita nieprawda! Nigdy nic podobnego nie uzgodniłem! Przysięgam, że wszystko przebiegało tak, jak oni utrzymują! Jonathan Kelwing chwycił się poręczy fotela, na którym siedział George Chairman. - Mam powody, żeby panu wierzyć - powiedział Higgins pojednawczo. - Sposób, w jaki zachował się pan w piwnicy, dowodzi, że nie był pan w zmowie z innymi świadkami. Jonathan Kelwing dyskretnie westchnął z ulgą. Scott Marlow nie taił rozczarowania. - Czy pomyślał pan, panie Kelwing, że mógłby pan wpaść w pułapkę? Gdyby obecnym tutaj wielkim artystom udało się uczynić z pana kozła ofiarnego. z pewnością nigdy nie podpisaliby listu uniewinniającego pana. George Chairman nie krył oburzenia. - Protestuję przeciwko tym twierdzeniom, inspektorze. Dałem słowo. Ten list zawierałby wszystkie nasze podpisy. Niski, basowy głos irlandzkiego śpiewaka, który sprawiał, że drżały całe sale, miał w sobie moc przekonywania. - Chciałbym w to wierzyć, panie Chairman. Ale dokładna rola odegrana przez niektórych z was pozostaje nadal niejasna. Higgins ostrożnie zszedł ze sceny. Wąskie drewniane schody były raczej strome. Skierował się w stronę głównego przejścia, mijając Scotta Marlowa i dyrygenta, i zatrzymał się przed Rubenem Carmino. - Jeśli mnie pamięć nie myli. Pietro Giovanni nie lubił pana zbytnio? Hiszpan napiął mięśnie, niczym gladiator gotowy stawić czoło groźnemu przeciwnikowi. Scott Marlow pomyślał, że nie chciałby być na miejscu Higginsa. Gdyby śpiewaka poniosła złość, mogłoby dojść do rękoczynów. George Chairman usiadł, nie troszcząc się o los Rubena Carmino. Sir Brian Hall czule ściskał prawą dłoń Marylin O' Neill. Audrey Simonsen wydawała się pogrążona w głębokim zamyśleniu. Jonathan Kelwing jeszcze głębiej zapadł się w fotel. Gert Glinder, niemiecki baryton, maksymalnie odsunął się od swojego sąsiada, jakby ten był zadżumiony. Natomiast Graziella Canti przytuliła się do Hiszpana, jakby chciała go chronić przed atakami inspektora. - Nienawidziłem Giovanniego i nigdy tego nie ukrywałem. - Zręczne przedstawienie faktów - skomentował Higgins. - Demonstrując swoją niechęć, uważa się pana za zbyt ewidentnego mordercę, aby rzeczywiście zostać za niego uznanym. Ruben Carmino chwycił się poręczy fotela z taką siłą że o mało ich nie wyrwał. - Winnego czego? Oskarża mnie pan o morderstwo? Podczas gdy śpiewaka coraz bardziej ponosiły nerwy, inspektor był niewzruszony. - Dlaczego chciał pan przyłożyć kompres na ranę Pietera Giovanniego? - spytał. - Naturalny odruch... Rubenowi Carmino zabrakło słów. Graziella Canti przytuliła się do niego mocniej. - Chęć udzielenia pomocy znienawidzonemu człowiekowi dowodzi piękna duszy, panie Cannino. Czy zmarły nie próbował przypadkiem ukraść panu narzeczonej? Zaczerwieniona Graziella położyła dłoń na ustach swojego porywczego narzeczonego. - To nasze życie prywatne, inspektorze... Nie zamierzamy go wystawiać na widok publiczny. Higgins obdarzył uroczą artystkę smutnym spojrzeniem. - Nie ma innego wyjścia, panno Canti... tym bardziej że sama pani zaczęła. - Niech pan nie próbuje nas prowokować, inspektorze! - zawołał Ruben Carmino. - To prawda, ten łajdak Giovanni uwodził Graziellę. Ale sama przyznała się do tego. Urocza sopranistka sprawiała wrażenie zawstydzonej. - Czy nie popełniliście poważnego błędu, demonstrując wasze... wasze wzajemne uczucie w sposób zbyt ostentacyjny? Ruben Carmino wyprężył pierś, dumny jak matador. - Nie musiałem kryć swoich uczuć. Pietro Giovanni mnie nie przerażał. - Był pan gotowy bić się z nim, żeby zatrzymać pannę Graziellę Canti przy sobie? - Tak - oznajmił z dumą Hiszpan. - Uciekł przede mną. - Niezupełnie, panie Carmino. Tym razem aluzje Higginsa wywołały wściekłość odtwórcy roli Masetta. Jego męskość została wystawiona na pośmiewisko. Zmarszczył czoło i wyglądał. jakby chciał rzucić się na inspektora, żeby go pochwycić swoimi ogromnymi rękami, jednak w porę pohamowała go Graziella Canti. - Jest zazdrosny o swój honor, tak samo jak o mnie! - wyjaśniła. - Pietro Giovanni - zaznaczył inspektor - zajął tylko strategiczną pozycję, żeby celniej pana zaatakować. Czy nie otrzymał pan telegramu z wieścią, że nie dostanie pan oczekiwanej roli w najbliższym przedstaweniu Don Juana w La Scali w Mediolanie? Napięty, prawie zmartwiały Ruben Carmino wyglądał teraz jak zepsuty automat. - Ta niepokojąca wiadomość - powtórzył z naciskiem Higgins - dotarła do pana przed przedstawieniem Don Juana w Lindenbourne. Gert Glinder z zakłopotaniem spoglądał na Rubena Carmino. Czekał na protest, ale sceniczny Masetto nie ośmielił się zaprzeczyć. - Pietro Giovanni zniszczył panu karierę, panie Carmino. W Lindenbourne wystąpił pan po raz ostatni w ważnej roli. Rozpaczliwej roli, która mogła pana doprowradzić do popełnienia szaleńczego czynu, pozbawienia życia tego, który niszczył pana przyszłość. - Nie, inspektorze, nie... - Hałaśliwie świętował pan śmierć Giovanniego - przypomniał Higgins. - Było to dla pana szczęśliwe wydarzenie. Przypadek, do którego doszło w samą porę. Scott Marlow obserwował całą tę scenę z niepokojem. Jeśli Ruben Carmino był mordercą, reżyser był niewinny. Jednak Higgins nie dostarczył jeszcze żadnego dowodu. - Czy nie jest pan wielkim amatorem białej broni, panie Carmino? - Brałem udział w zawodach... - Czy miał pan w ręku szpadę sir Briana Halla? - Nigdy... odmówił nawet pokazania mi jej. Sir Brian Hall nie wtrącił się do dyskusji. Rozmowa zdawała się go nie dotyczyć. Całą uwagę skupiał na Marylin O' Neill. - Czy nie czyścił pan historycznej szpady użytej przez Giovanniego w operze? Czoło śpiewaka zmarszczyło się gniewnie. - Oczywiście, że nie... - Czego szukał pan w szafie garderoby, do której pan Kelwing włożył szpadę po przedstawieniu? - spytał Higgins. - Niczego szczególnego... - Niczego szczególnego więc pan nie znalazł... - powątpiewał Higgins. Hiszpan kiwnął twierdząco głową. - A jeśli ukrył pan szpadę zawierającą śmiertelną truciznę? - Nie zabiłem tego przeklętego uwodziciela! - zawył Ruben Carmino, wstając, czerwony z wściekłości. Graziella Canti uczepiła się jego prawego ramienia, próbując go uspokoić. - W jaki sposób trafiła pani do obsady tej opery. panno Canti? - spytał Higgins, nie bacząc na gniew Hiszpana. Ruben Carmino, zaskoczony tym pytaniem, spojrzał na swoją towarzyszkę z niepokojem. Młoda Włoszka puściła ramię kochanka. - Przypuszczam, że mój talent wystarczył, inspektorze. - To dziwne - wyszeptał Gert Glinder. - Wiemy. że panna Graziella została zarekomendowana przez samego Giovanniego. Ruben Carmino podniósł pięść, zdecydowany uderzyć szydercę. - Wystarczy - rozkazał Higgins groźnym tonem. - Proszę się uspokoić, panie Carmino. Tak jak potrafił przyjmować rolę łagodnego i subtelnego spowiednika, tak samo umiał stawać się nie cierpiącym sprzeciwu autorytetem. Hiszpan opuścił rękę, rzuciwszy jedynie w kierunku Niemca mordercze spojrzenie. - Pietro Giovanni nie był człowiekiem bezinteresownym. Czego oczekiwał od pani, pannoj Canti, w zamian za tę pierwszą wielką rolę? Hiszpan z trudem pohamował gniew. Graziella Canti przyjęła postawę małej, przerażonej dziewczynki. - Sądzę, że bardzo mnie cenił... Uwodził mnie, ale nigdy mnie nie dotknął. - Nie bardzo pani ufał - przypomniał Higgins. - Nie chciał nawet przyjąć od pani plastra. Pod pretekstem alergii, jak przypuszczam? Delikatna buzia Włoszki posmutniała. - To możliwe. Już nie pamiętam. Pietro nie ufał nikomu. Niesforny nosek, piegi i czarne loki czyniły z Grazielli Canti istotę pełną dziewczęcego wdzięku. - Bardzo go pani rozczarowała, afiszując się z Rubenem Carmino. Nie mogąc znieść tej niewierności, oznjmił, że pani kariera zakończy się w Lindenbourne, że Zerlina będzie pani pierwszą i ostatnią rolą. Ujawniając mi to z niezwykłą spontanicznością, panno Canti dała mi pani doskonały powód, żeby panią podejrzewać. Graziella Canti obdarzyła Higginsa czarującym uśmiechem. - Ani przez chwilę o tym nie pomyślałam, inspektorze. - Niektórzy, mordercy - podjął Higgins - sądzą, że oczyszczą się z zarzutów, wyjawiając motyw swojej zbrodni. Wystarczająco nienawidziła pani Giovanniego, żeby go zabić, prawda? Włoszka przybrała niezwykle poważną minę. - To prawda, inspektorze. Ale tego nie zrobiłam. - Pani zachowanie mnie zdziwiło, panno Canti. Miała pani zwyczaj uciekać, kiedy poruszane tematy stawały się kłopotliwe. Ruben Carmino wyjawił mi, że Pietro Giovanni pani pożądał. Dlaczego temu zaprzeczać? W odpowiedzi Włoszka się nadąsała. - Czy naprawdę nie wie pani - spytał Higgins - kto ukradł pani nici i igłę? Ruben Carmino chciał przyjść Grazielli Canti z pomocą, ale, zdezorientowany pytaniami Higginsa, nie wiedział, jak się za to zabrać. Scott Marlow był równie bezradny. - O niczym nie wiem i nie interesuje mnie to! - zaprotestowała nerwowo. - Proszę mnie zostawić w spokoju! Ukryła twarz w dłoniach. - Zadałem sobie pytanie - ciągnął Higgins łagodnym tonem - czy ta igła nie posłużyła do ukłucia Giovanniego, żeby zaaplikować mu dodatkową porcję trucizny. Oczywiście, nie ma pani nic do powiedzenia na ten temat? Graziella Canti była załamana. - Dlaczego skierowała pani podejrzenie na Rubena Carmino, wyjawiając mi istnienie telegramu, który kładł kres jego karierze? Hiszpański śpiewak posłał swej kochance rozgniewane spojrzenie. - Zrobiłaś to? Graziella Canti wstała nagle i skryła się za Higginsem. - Zrobiłaś to... - powtórzył Ruben Carmino, zaciskając pięści. - Proszę po raz ostatni - zażądał Higgins - niech się pan uspokoi. Zapewne wyobraża pan sobie, że Graziella Canti zdradziła pana, żeby oczyścić się z podejrzeń? Ja również przyjmowałem tę hipotezę. Ale pańska piękna przyjaciółka jest zbyt inteligentna, żeby wykazać się podobną naiwnością. Manewr był bardziej subtelny. Panna Canti chciała mnie przekonać, że pana nie kocha, że jest zdolna pana zadenuncjowaćjako potencjalnego mordercę, ponieważ była przekonana, iż nie zabił pan swojego rywala. Wściekłość Rubena Carmino opadła. Graziella Canti odważyła się wrócić na miejsce. - Skoro panna Canti wybrała tę taktykę - wyjaśnił inspektor - to nie bez powodu. Musiała ukryć niebezpieczną prawdę. Higgins przerwał. Wszyscy czekali na to, co powie. Atmosfera stała się nagle napięta. - Panno Canti, panie Carmino, czy nie zaplanowaliście wspólnie morderstwa człowieka, który chciał zniszczyć wasze kariery? Rozdział XX - Pan chyba oszalał! - wykrzyknął Ruben Carmino, przyciskając Graziellę Canti do siebie. - Myli się pan - powiedziała dziewczyna ze łzami o oczach. Ku ogólnemu zdziwieniu inspektor odwrócił się od Włoszki, przeszedł na drugą stronę sali, minął Audrey Simonsen i zatrzymał się przed sir Brianem Hallem. Dostojny arystokrata, odziany w garnitur w pepitkę, posłał inspektorowi długie, badawcze spojrzenie. - Mam do pana kilka pytań, sir - powiedział Higgins z niemal ujmującym uśmiechem. - Jestem do pańskiej dyspozycji - odparł chłodno Anglik. Inspektor podrapał się w podbródek, jakby wahał się przed postawieniem pierwszego pytania. - Jest pan bardzo poważnie zainteresowany panną O' Neill, sir. Rozwścieczony arystokrata spojrzał na Higginsa ze szczerym zdziwieniem. - Nie pozwalam panu w to wątpić, inspektorze. - Wcale w to nie wątpiłem, sir, tym bardziej że wasze zaręczyny zostały oficjalnie ogłoszone. Ale dlaczego opóźniać ślub, któremu nic ani nikt nie przeszkadza? Gdyby brytyjski arystokrata mia okazję żyć kilka wieków wcześniej, z pewnością spoliczkowałby Higginsa, żeby go sprowokować do pojedynku i pomścić wykpiony honor. Niewzruszona Marylin O'Neill nie zwracała na inspektora uwagi. - Uczucia, którymi darzę pannę O'Neill, dotyczą tylko nas samych. Nie mają żadnego związku z pańskim śledztwem - oświadczył stanowczo sir Brian Hall. - Tylko ja o tym decyduję - oznajmił Higgins. Scott Marlow, czując pod palcami stal kajdanków, zastanawiał się, dlaczego jego kolega niepotrzebnie traci tak dużo cennego czasu. Nie spuszczał z oka reżysera. Jonathan Kelwing nadal ukrywał się za George'em Chairmanem, jakby śpiewak mógł ochronić go przed atakami policjantów. - Zastanawiam się - kontynuował Higgins - czy nie zamordował pan Giovanniego przez zazdrość. Sir Brian Hall nie zareagował od razu. Otworzył szeroko usta ze zdumienia, z trudem łapiąc powietrze. - Moja droga - powiedział wreszcie - ...słyszałaś podobne oszczerstwo... Marylin O'Neill pozostała nieczuła niczym posąg z marmuru. - Czy nie można sobie wyobrazić - ciągnął Higgins - że widział pan, jak Giovanni zjawia się w zamku i wchodzi do pokoju pana narzeczonej? Przygnębiony, wyszydzony, nieszczęśliwy, powziął pan jedyną słuszną decyzję: zlikwidować ohydnego rywala. Zdany na łaskę losu sir Brian Hall szukał wzroku tej, którą kochał. Wyniosła Marylin O' Neill, nie wymówiwszy słowa, ujęła jego prawą dłoń. - Dwa ślady mnie zaniepokoiły - ciągnął Higgins. - Najpierw zaproponował pan Giovanniemu kompres. Potem próbował pan ukryć istnienie pańskiej laski-szpady. Aluzja Higginsa rozsierdziła sir Briana Halla. - Ukryć ją? Nigdy, przenigdy! Skąd wysnuł pan te niedorzeczności? - Podczas naszej pierwszej rozmowy, sir, nie miał pan ze sobą laski, z którą się pan nigdy nie rozstaje. Żebym o niej zapomniał? Nie tylko. Czy przypadkiem nie wyczyścił pan ostrza nasączonego trucizną? Inspektor pomyślał, że sztywny Anglik za chwilę zemdleje. - Trucizna, trucizna - wyjąkał sir Brian Hali. - Jak może pan mówić podobne potworności? Uśmiechając się szeroko, Higgins nie dawał za wygraną. - Sam mi pan wyjaśnił, sir, że nie powierzał pan nikomu pańskiej szpady, cennej pamiątki rodzinnej. Zastanawiam się, czy nie podsunął jej pan Giovanniemu. Potem ukrył pan szpadę - rekwizyt teatralny. Następnie pańska własna szpada, starannie wyczyszczona, znowu się pojawiła. Wystraszony śpiewak patrzył na Higginsa, jakby ten był diabłem. Nadinspektor nie miał już wątpliwości, że mechanizm zbrodni został wyjaśniony. - Po co, sir, wyznał mi pan, że Ruben Carmino jest wielkim miłośnikiem białej broni, jeśli nie po to, żeby zwrócić podejrzenia na niego i odwrócić moją uwagę od roli, jaką pan odegrał? Gert Glinder uśmiechnął się ironicznie. Ruben Carmino, widząc, że został definitywnie uniewinniony, przytulił mocniej Graziellę Canti. - Popełnia pan błąd - powiedziała Marylin O' Neill z niewzruszonym spokojem. - Sir Brian nie mógłby oczzernić kogokolwiek. Jest mu to obce. Poza tym jest bezwarunkowym zwolennikiem braku przemocy i hojnie wspiera wielkie akcje humanitarne. Stanowczość, z jaką piękna sopranistka broniła arystokraty, poruszyła Scotta Marlowa. - Proszę nie zapominać, panno O'Neill, że sir Brian pobił się z chuliganami w Paryżu i nie zawahał się użyć swojej laski-szpady. - W obronie koniecznej, inspektorze. Nie doszło do rozlewu krwi - odparła spokojnym tonem gwiazda. - Pan postąpiłby tak samo. Mój narzeczony jest człowiekiem niezdolnym do najmniejszej podłości. Ma szlachetne serce. Nigdy nie zabiłby nawet największego wroga. Proszę przestać go niepokoić. Higgins odczuł prawdziwy podziw dla szczerego oddania, z jakim ta urocza kobieta broniła narzeczonego. Jednak pracownik Scotland Yardu nie miał prawa kierować się emocjami. - Jeśli postępuję w ten sposób, panno O' Neill - usprawiedliwił się - to po to, żeby poruszyć sumienie mordercy. Nie mam innych możliwości, żeby zmusić go do przyznania się, i będę prawdopodobnie zmuszony kontynuować przesłuchanie do skutku. Te słowa, wymówione bez najmniejszej złośliwości, zasiały niepokój wśród artystów. Każdy czuł, że nie ominie go osobista ciekawość inspektora, i zastanawiał się, czy obok niego nie siedzi morderca. Higgins, wykonał dwa kroki na prawo od sir Briana Halla, zatrzymując się przedjasnowłosą Dunką, Audrey Simonsen, odtwórczynią roli Doni Elviry. Artystka miała na sobie suknię w odcieniu ciepłej zieleni, która podkreślała bladość jej cery. Z opuszczoną głową, oczyma wpatrzonymi w dal, skryła się na bezludnej wyspie swojej rozpaczy. - Proszę mi wybaczyć, że wyrywam panią z zamyślenia - powiedział Higgins, zwracając się do niej z pewną czułością - ale chciałbym się dowiedzieć, dlaczego przyszła pani do mnie prosić o pozwolenie opuszczenia zamku przez Rubena Carmino i Graziellę Canti. Czy była pani z nimi w zmowie? Audrey Simonsen wolno uniosła głowę. Nie rozumiała słów Higginsa. - Gdy odmówiłem, pani uciekła. Dlaczego? - Ponieważ obiecała nam, że jej się uda - wyjaśiła Graziella Canti. - Było jej przykro, że niczego nie wskórała. Audrey jest kobietą serdeczną, inspektorze. Nie ma w tym nic podejrzanego. Młoda Włoszka, która nabrała pewności siebie, czuła wsparcie swojego towarzysza, ruszyła z zapałem na pomoc duńskiej sopranistce. - Dziękuję, że mi to pani wyjaśniła, panno Canti. Ale nadal nie rozumiem - zauważył Higgins, posyłając Audrey Simonsen badawcze spojrzenie - dlaczego szła pani za nami, za nadinspektorem i za mną, kiedy udaliśmy się do opuszczonej kaplicy. Piękna Dunka wyglądała jak zahipnotyzowana. Nie wymówiła ani słowa. - Ktoś szedł naszym śladem. Osoba zwinna, lekka, - poruszająca się bezszelestnie. Pomyślałem o pani, kiedy tuż przed nami przefrunęła biała sowa. Przypomniała mi białą damę, która pojawiła się przede mną w nocy w “czarodziejskim ogrodzie”, w kostiumie scenicznym. wprost z gospody “Pod Faszerowaną Gęsią”. Wzrok Audrey Simonsen był nieruchomy. - Panna Lipyncott widziała, jak pani wchodziła do pokoju Giovanniego - wyjawił inspektor. - Kiedy pani wyszła i skierowała się w stronę kaplicy, gospodyni poszła za panią. Czego tam pani szukała? - Zamierzałam się modlić, inspektorze - odparła poważnym tonem Audrey Simonsen. - Modlić się do Boga, żeby oddał mi Pietra, żeby pozwolił mu zrozumieć, że tylko ja potrafię go kochać. - Czy szukała pani w tej kaplicy czegoś szczególnego? - Powiedziałam panu, inspektorze: chciałam ukoić serce, uratować moją miłość. Ale Bóg mnie nie wysłuchał. Postanowił ukarać Pietra, wzywając go do siebie. Z twarzy kobiety emanował przedziwny blask. W jej mistycyzmie była poruszająca moc. - Co zaszło między wami podczas rozmowy w gospodzie? - Błagałam go na kolanach, żeby zmienił życie. Powiadomiłam go, że powzięłam decyzję i że moje przeznaczenie jest jasno zarysowane. Albo uda mi się go przekonać, żeby mnie znów pokochał, albo pojawię się na scenie po raz ostatni. - To szantaż samobójczy, panno Simonsen. Sopranistka skoncentrowała się, składając ręce jak do modlitwy. - Jak pan chce, inspektorze. Zabrakło mi argumentów. Pietro rzeczywiście wiedział, że położę kres swemu życiu, jeśli nadal będzie odrzucał moją miłość. - Dlaczego pani nas śledziła? - Nie śledziłam. Szłam znowu do kaplicy. To miejsce wywierało na mnie niesamowite wrażenie. Czułam się blisko Boga, daleko od świata cierpień. - W jaki sposób odkryła pani tę świątynię? - Przypadkowo. Kiedy wyszłam z gospody, byłam zrozpaczona. Szłam prosto przed siebie. Kiedy zobaczyłam kaplicę, uznałam, że to boży znak. Serce Audrey Simonsen było przepełnione szczerym bólem. Mówiła o swoim cierpieniu jak grzesznik, który powierza spowiednikowi ciężar nie do udźwignięcia. - Była pani prawowitą małżonką Pietra Giovanniego, prawda? - Tak, inspektorze, i byłam z tego powodu równie dumna, co nieszczęśliwa. Teraz, gdy on nie żyje, nie pozostaje mi nic innego, jak podążyć za nim. Higgins przeszedł kilka kroków, by po chwili powrócić do Audrey Simonsen. - Chciałbym pani wierzyć, panno Simonsen, ale dlaczego zażyła pani środki nasenne, skoro, według pani własnych słów, posiadała pani śmiertelną truciznę? Audrey Simonsen zakryła oczy rękami, żeby ukryć łzy, które wzbierały w niej na wspomnienie strasznych chwil. - Nie wiem, inspektorze... Nie wiem, dlaczego postąpiłam w ten sposób, dlaczego uciekłam przed śmiercią. Higgins rozwinął kartkę papieru. - Pan Glinder był uprzejmy przekazać mi ten dokument, panno Simonsen. Jest w nim wiadomość pisana przez panią do Giovanniego: “Ty również, pewnego dnia- stwierdziła pani - poczujesz ogień śmiertelnej trucizny rozpływającej się w twoich żyłach”. Czy zna pani autora tego listu? Młoda kobieta pokiwała twierdząco głową. - Jestem przekonany, że kochała pani bezgranicznie Pietra Giovanniego - powiedział Higgins. - Z taką pasją, że jego kolejne podboje raniły boleśnie pani serce. A jednak pomimo jego zainteresowania Graziellą Canti była pani przekonana, że może jeszcze uratować wasz związek. To byłaby tylko kolejna kochanka. Ale kiedy zobaczyła pani, że mąż wchodzi do pokoju Marylin O'Neill... - Nie! - zajęczała Audrey Simonsen, gryząc palce. żeby stłumić krzyk. - ... zrozumiała pani, że ta rywalka będzie o wiele bardziej niebezpieczna od pozostałych. Giovanniemu uda się ją zdobyć, ale tym razem ryzykował, że sam ulegnie i zapomni o pani na zawsze. To było ponad pani siły. Pozostawało tylko jedno wyjście: zamordować ukochanego mężczyznę, żeby nie należał do innej. Podczas antraktu Pietro Giovanni przystał tylko na pani pomoc. Była pani jedyną istotą, do której miał zaufanie. Wiedział, że zbyt go pani kocha, żeby wyrządzić mu krzywdę. Spojrzenie Audrey Simonsen upewniło Higginsa, że była to całkowita prawda. - A jednak polała pani ranę śmiertelną trucizną, a nie wodą utlenioną. Scott Marlow nie wierzył własnym uszom. Marylin O’ Neill i sir Brian Hall wyglądali na przerażonych. Graziella Canti krzyknęła. - Nie, inspektorze, nie - zaprotestowała słabo Audrey Simonsen. Higgins nie zachowywał się jak oskarżyciel, był jednak zmuszony kontynuować to trudne przesłuchanie. - W nocy, gdy się spotkaliśmy - ciągnął - powracała pani znad jeziora usytuowanego za “czarodziejskim ogrodem”. Uniknęła pani śmierci, ale sama mi pani wyznała, że wrzuciła do jeziora flakon zawierający truciznę, którą pani przeznaczyła dla siebie. Czy może to pani wiarygodnie wyjaśnić, panno Simonsen? Najpierw skłamała mi pani przez zatajenie, następnie próbowała mi wmówić, że flakon, którego się pozbyła, zawierał tylko wodę utlenioną, wreszcie zdecydowała się pani powiedzieć prawdę. To trucizna znalazła się w wodach jeziora. Trucizna, której laboratorium Yardu nie będzie mogło zbadać, żeby ją porównać z substancją znalezioną w ciele Pietra Giovanniego. Nawet George Chairman, który opierał swój osąd tylko na konkretach, był zaniepokojony. Gert Glinder wyraźnie bawił się całą sytuacją. Czyż chorobliwie zazdrosna Audrey Simonsen nie była idealną winną? - Na swoje usprawiedliwienie powiedziała pani tylko jedno - uznał Higgins z żalem. - Stwierdziła pani, że postąpiła tak, żeby nie ryzykować oskarżenia o morderstwo. Czyż nie był to szczyt makiawelizmu, panno Simonsen? - Nie, inspektorze, nie - odparła załamana kobieta. Rozpacz Audrey Simonsen była przejmująca. Nadinspektor Marlow żałował, że będzie zmuszony aresztować tak ładną osóbkę, ale wina sopranistki wydawała się coraz bardziej oczywista. Banalna sprawa zazdrości, tyle że dotyczyła dwojga słynnych artystów. - Intryguje mnie pewien szczegół - przyznał Higgins. - Tajemnicze zniknięcie, potem odnalezienie czarnej sukni. Na mojej pytanie zareagowała pani spontanicznie. Nie wiedziała więc pani, że w jednym ze szwów ukryto dokument. Higgins przeszedł na drugą stronę sali i stanął przed Gertem Glinderem, na którego spojrzał surowym wzrokiem. - Nikt o tym nie wiedział. Oprócz pana, panie Glinder, ponieważ to pan ukradł nić i igłę Grazielli Canti, żeby zaszyć suknię, którą wyniósł pan z pokoju Audrey Simonsen. Zręcznie ukrył pan bardzo cienki zwitek papieru, po czym odniósł pan suknię z powrotem. Na twarzy scenicznego Leporella odmalował się niepokój. - Zwykłe wymysły - wymamrotał. - Niech pan nie wpada we własne sidła, panie Glinder - zaznaczył Higgins. - Osobiście znalazłem nici i głę w pańskim pokoju, ukryte w partyturze Don Juana Czego dotyczył ukryty przez pana kod? - Sprawy osobiste... pieniądze ulokowane za granicą. - Na pierwszy rzut oka brzmi to wiarygodnie. Na pana nieszczęście otrzymałem bardziej szczegółowe informacje. Sejfy, których dotyczy ten kod, nie zawierały ani złota, ani akcji, ale fotografie, listy i informacje dotyczące prywatnego życia Pietra Giovanniego. Znakomity materiał do szantażu. Mógł pan ujawnić publicznie skandale, z czym nawet taki człowiek jak Pietro nie umiałby walczyć. Znał pan Giovanniego od wielu lat, panie Glinder. Stając się kimś w rodzaju służącego, zawsze gotowego zadowolić jego kaprysy, wiedział pan o nim wszystko. Od jakiegoś czasu miał pan dość pozostawania w jego cieniu. Chciał pan również stanąć z przodu sceny i odegrać rolę, której każda nuta, każdy gest był panu znajomy: rolę Don Juana. Przekonałem się o tym, słuchając, jak wspaniale śpiewa pan Arię szampana, niezwykle skomplikowany technicznie fragment, którego obawiają się najlepsi odtwórcy roli Don Juana. - Po prostu chciałem zaśpiewać coś wyjątkowego - zaprotestował Gert Glinder. - Nie ma pan racji, broniąc się tak nieumiejętnie, panie Glinder. Ostro się pan pokłócił z Giovannim, pańskim rzekomym przyjacielem, w gospodzie “Pod Faszerowaną Gęsią”. Panna Lipyncott była świadkiem tej sprzeczki. Jaki był jej prawdziwy powód? - Problem interpretacyjny, powiedziałem już panu. - Nie, panie Glinder. Tego dnia wyłożył pan karty. Zażądał pan od Giovanniego, żeby użył swych wpływów i umożliwił panu otrzymanie roli Don Juana. W przeciwnym razie miał pan przekazać jego akta do prasy i zrujnować jego nieskazitelny obraz. Brzydził się szantażem. Nie miał o panu najlepszego zdania. Wściekł się na samą myśl o przyznaniu panu takiego przywileju. Nie spodziewał się pan takiej reakcji. Uświadomił pan sobie, że jeśli go pan nie zabije, on uczyni to pierwszy. - To śmieszne! - wykrzyknął Niemiec, wykrzywiając usta. Nadinspektor Marlow znowu dotknął kajdanek. - Dlaczego zapisał pan tę litanię cyfr i liter na papierze? Oto pytanie, które mi nie dawało spokoju - wyznał Higgins. - Jedno z wyjaśnień: przezorność powodowana słabą pamięcią. Nie miał pan jednak problemów z pamięcią, panie Glinder, z tym że była ona zajęta innymi cyframi: tymi z “katalogu” Leporella. w którym służący Don Juana wylicza miłosne podboje swojego pana w różnych krajach. Ale był drugi motyw, który uważam za podły: chęć skierowania podejrzeń na Audrey Simonsen. Pietro Giovanni nie żyje, odrażająca dokumentacja, którą pan zgromadził, stawała się trudniejsza do negocjacji i mogła obciążyć pana poważnymi podejrzeniami. Lepiej więc było ukryć kod, wiedząc, że jeśli zostanie ujawniony, pańska duńska koleżanka będzie uważana za jego właścicielkę. Ta podła strategia świadczy o wielkim tchórzostwie, panie Glinder. Gert Glinder wstał. Czując na sobie gniewny wzrok inspektora, usiadł z powrotem. - Nie ma pan żadnego dowodu... - Proszę nie zapominać - ciągnął Higgins - że wręczył mi pan list, w którym Audrey Simonsen groziła Giovanniemu, przynajmniej na pozór, otruciem. Decydujący element do obrazu, który postanowił pan namalować, żeby stworzyć portret idealnego winnego. - Chciałem tylko pomóc sprawiedliwości, inspektorze - powiedział śpiewak słodkim głosem. - Tak jak chciał pan pomóc pańskiemu wielkiemu przyjacielowi Giovanniemu podczas antraktu, wzywając lekarza, który nie przyjdzie. Poświęcił pan sporo czasu na denuncjowanie przyjaciół, na szerzenie pomówień, a nawet na śledzenie mnie. Niemiec chwycił poręcze fotela i pochylił się do przodu, napinając mięśnie. - Ja miałbym pana śledzić? - Panie Glinder! - oburzył się Higgins. - Naprawdę pan sądzi, że pana nie zauważyłem, gdy ukrył się pan za żywopłotem, żeby podsłuchać rozmowę z Audrey Simonsen, albo kiedy z okna swojego pokoju obserwował pan zachowanie kolegów? Śledził mnie pan nawet w galerii zbroi, jednak pańska metoda jest niewłaściwa. Brakuje panu dyskrecji i zostawia pan kompromitujące ślady. Czy zna pan to? Higgins pokazał niemieckiemu śpiewakowi kwadratową mosiężną sprzączkę od buta. - Wcale nie - odparł bardzo szybko Gert Glinder. - Chcę powiedzieć: tego nie. Scott Marlow zaintrygowany tą niejasną odpowiedzią, przysunął się bliżej Higginsa. Obawiał się, że Niemiec rzuci się do ucieczki. - Odkryłem tę sprzączkę w pokoju, który Pietro Giovanni zajmował w gospodzie “Pod Faszerowaną Gęsią”. Była własnością włamywacza, który zgubił ją, uciekając. But teatralny należy do jednego z męskich odtwórców Don Juana. Ruben Carmino jest poza podejrzeniami, ponieważ nosił chodaki wieśniaka. Złodziej miał mało czasu, nie zdążył się przebrać. Wystarczyło więc, żebym obejrzał obuwie sceniczne noszone przez George'a Chairmana, sir Briana Halla i pana, panie Glinder, żeby domyślić się, kim był włamywacz. Niestety, buty zniknęły. Szukał ich pan, panie Carmino, kiedy zaskoczyłem pana na szperaniu w garderobie. Hiszpan znowu odepchnął Graziellę Canti i stanął twarzą w twarz z inspektorem. - Wcale nie, chciałem... chciałem... Ruben Carmino nie potrafił naprędce wymyślić żadnego wytłumaczenia. Higgins był mu za to wdzięczny. - Podejrzewał pan Gerta Glindera o jakieś ciemne sprawki, panie Carmino, i szukał pan dowodów. Na pewno widział pan, jak wraca samochodem z gospody, był zaintrygowany tą wieczorną eskapadą krótko po śmierci Pietra Giovanniego. Mrukliwy Hiszpan przyznał Higginsowi rację. - To prawda, inspektorze, ale nie ośmieliłbym się oskarżyć kolegi, dopóki nie będę pewny. Widziałem, jak Gert Glinder zdejmował obuwie, wchodząc do zamku. Chciałem zrozumieć, dlaczego, ale nie mogłem znaleźć jego butów od kostiumu. Reżyser również nie potrafił ich odnaleźć. Higgins zwrócił się w stronę Gerta Glindera. - Przypuszczam, że pozbył się pan wszystkich butów, łącznie z tymi, na których brakowało sprzączki? Nie wrzucił ich pan przypadkiem do jeziora? Niemiec rozsiadł się w fotelu, krzyżując nogi. Odzyskał pewność siebie. - Nie wiedziałem, że inspektor Scotland Yardu ma tyle wyobraźni. Pańska teoria jest zabawna. Czy wymyślił pan również inne historie? - Jeszcze przynajmniej jedną, której pan nie zaprzeczy - odparł Higgins. - Pańska ożywiona rozmowa z Rubenem Carmino na tarasie. Gert Glinder wzruszył ramionami. - Banalna dyskusja między przyjaciółmi. Ruben Carmino czuł się zmuszony wtrącić do dyskusji. - Poprosiłem Gerta, żeby się więcej nie kręcił koło Grazielli. - Jesteś zaślepiony zazdrością - odparł niemiecki śpiewak. - Zachowaj sobie swoją narzeczoną. Higgins stanął między obydwoma mężczyznami, czując, że Hiszpan jest gotowy przejść do rękoczynów. - Celem tej konfrontacji nie jest poróżnienie was, panowie. Mam nadzieję, że nie odgrywacie przede mną wspaniałej komedii i nie byliście wspólnikami zbrodni. Ruben Carmino i Gert Glinder popatrzyli na siebie z niedowierzaniem. - Ja, ja miałbym być wspólnikiem tego prostaka? - powiedział drwiąco Niemiec. - Odwołasz te słowa - syknął Ruben Carmino, podnosząc pięść, podczas gdy Graziella Canti zawisła mu na szyi. - Koniec tego przedstawienia - oznajmił Higgins stanowczo. - Następnym razem nadinspektor Marlow uprzedzi swoich ludzi. Marszcząc gniewnie czoło, Ruben Carmino zdecydował, że nie będzie zwracał uwagi ani na Gerta Glindera, ani na inspektora. Od tej pory będzie się zajmował tylko Graziella Canti. - Jeszcze nie skończyłem - ciągnął Higgins. - Następny epizod dotyczy szczególnie pana, panie Glinder. Na szyi zmarłego znalazłem złoty kluczyk. Oczywiście, zamierzałem powierzyć go Scotland Yardowi jako dowód rzeczowy, ale wcześniej odkryłem jego przeznaczenie. Służył do otwarcia rodzaju relikwiarza wewnątrz ruchomego ołtarza kaplicy, do której Audrey Simonsen udała się na modlitwę. Zawierał bezcenny skarb: manuskrypt Don Juana, granego po raz pierwszy w Pradze. Oto co włamywacz przyszedł ukraść z pokoju Pietra Giovanniego. Oto czego pan szukał na próżno, panie Glinder. Spokój niemieckiego śpiewaka ustąpił miejsca przerażeniu. - Nie wiedziałem o istnieniu tego manuskryptu - zaprotestował, blednąc - Kłamie pan - odparł Higgins. - Wiedział pan doskonale, że pański przyjaciel Pietro Giovanni ukradł ten skarb szanowanemu człowiekowi. Czy to się zgadza, panie Chairman? - Higgins przeszedł na drugą stronę sali i stanął przed odtwórcą roli Komandora. Rozdział XXI George Chairman ani drgnął. - Z pewnością doszedł pan do tego wniosku podczas naszej rozmowy w galerii zbroi, inspektorze? - zapytał grobowym tonem. - Rzeczywiście - odparł Higgins. - Gert Glinder był świadkiem gwałtownej sprzeczki, do jakiej doszło między panem a Giovannim w pana londyńskim domu. Oskarżył go pan o kradzież, a nie ma pan zwyczaju rzucać słów na wiatr. Co mógł ukraść wielki śpiewak, ryzykując swoją karierę? Wiedząc o pańskiej bogatej kolekcji i czytając drobne ogłoszenie, które wielokrotne ukazało się w “Timesie”, udało mi się wyjaśnić tę zagadkę: “Dam 100.000 funtów temu, kto zwróci mi W.A. Praga 29.10.87”. W.A. to skrót imion Mozarta: Wolfgang Amadeusz. Praga 29.10.87, data pierwszego przedstawienia Don Juana w Pradze, w listopadzie 1787. Nie mógł pan udowodnić winy Pietra Giovanniego, ale nie wątpił pan, że to on dopuścił się tej kradzieży. Kiedy dowiedział się pan, że będziecie partnerami w Lindenbourne, przekazał mu pan wiadomość anonimowo, za pośrednictwem “Timesa”. Giovanni musiał przystać na tę propozycję, ponieważ przybył z trzydniowym wyprzedzeniem do gospody “Pod Faszerowaną Gęsią”, z cennym manuskryptem w bagażach. Schował go w kaplicy, którą odkrył podczas poprzedniego pobytu. Giovanni był gotowy zaakceptować tę korzystną transakcję, która pozwoliłaby mu uwolnić się od mrocznej przeszłości. Kiedy spytałem pana o pańskie zbiory, panie Chairman, nie wspomniał pan o cennej kolekcji manuskryptów, żeby nie uczynić aluzji do Don Juana. Zapanowała całkowita cisza. Osłupiały Scott Marlow nie mógł uwierzyć, że ten poważny człowiek o szlachetnym obliczu mógł być zabójcą. - Pańska rekonstrukcja jest niezwykle szczegółowa, inspektorze - odparł George Chairman z pogodnym uśmiechem. - Brakuje tylko jednego detalu. - Podsłuchując pańską rozmowę z Piętrem Giovannim, Gert Glinder musiał usłyszeć, że zarzucał mu pan kradzież manuskryptu Don Juana. Czekał tylko na odpowiednią okazję, żeby wejść w posiadanie tego skarbu i sprzedać go panu. Po śmierci Giovanniego udał się naprędce do gospody, przekonany, że śpiewak ukrył manuskrypt w swoim pokoju. To był błąd, panie Glinder. Pietro Giovanni był bardziej przezorny, niż pan sobie wyobrażał. Pośpiesznie przetrząsnął pan pokój, wiedząc, że musi działać szybko. Powróciwszy do zamku, uświadomił pan sobie, że brakuje sprzączki u jednego z butów. Był pan więc zmuszony ukryć wszystkie buty. Spiesznie udał się pan do swego pokoju. Przechodząc obok pokoju Audrey Simonsen, zauważył pan otwarte drzwi. Bez wahania zbiegł pan na dół, by mnie powiadomić o jej omdleniu, co doskonale ukryło pańską zadyszkę, ale dzięki temu uratował jej pan życie. Z tego powodu wiele zostanie panu wybaczone, panie Glinder. Niemiecki śpiewak wolał zachować milczenie. Obawiał się, że jeśli zabierze głos, jedynie pogorszy sytuację. - Z pańskiego punktu widzenia - kontynuował Higgins, zwracając się do George'a Chairmana, który przysłuchiwał się słowom inspektora bez żadnych emocji - śmierć Giovanniego była sprawiedliwą karą. Jego rozwiązłe życie musiało się zakończyć w sposób .-tragiczny. To pan przewodniczył trybunałowi, który zebrał się w podziemiach. Kiedy wyszedł pan stamtąd, przygotowawszy zebranie, przewrócił pan zbroję, która o mało mnie nie przygniotła, i usłyszał moją rozmowę z Gertem Glinderem. Nie ukrywał pan zresztą, że jardził Giovannim jako człowiekiem, nawet jeśli jako śpiewak mile pana zaskoczył. George Chairman podniósł oczy ku górze. - Niech pan to powie wprost, inspektorze. Przypuszczam, iż oskarża mnie pan, że zamordowałem Pietra Giovanniego? Scott Marlow był zafascynowany osobowością śpiewaka. Miał w oczach scenę pojedynku między Don Juanem i Komandorem. W operze pierwszy zabijał drugiego, przebijając mu serce szpadą. Czyż rzeczywistość nie odwróciła ról? - Nie wypowiedziałem w moim życiu ani jednego kłamstwa - oznajmił George Chairman. - Nie zabiłem Giovanniego. Higgins poczuł, że Irlandczyk nie złoży żadnego innego oświadczenia. Ścisnąwszy mocniej kajdanki w prawej dłoni, nadinspektor Marlow czekał na znak swojego kolegi. Jednak inspektor obszedł fotel, na którym siedział George Chairman, i usiadł obok reżysera Jonathana Kelwinga. - Nie zapomniałem o panu, panie Kelwing - powiedział ujmującym tonem. - Może zorientował się - in, że mój kolega, nadinspektor Marlow, uważał pańskie zachowanie za bardzo dziwne? Reżyser patrzył przed siebie, unikając wzroku Higginsa. - Mam nawet przeczucie - ciągnął policjant - że Scott Marlow uważa pana za winnego morderstwa. Tym razem dotknięty do żywego Kelwing odważył się zaprotestować. - Jestem niewinny! Zupełnie niewinny! - Niech pan się uspokoi - odparł Higgins. - Rozumiem doskonale pańskie przepracowanie, związane z poważnymi problemami, z którymi musi się pan uporać. Przechodzi pan od fazy ekscytacji do depresji, co nie służy równowadze wewnętrznej. - Pan Kelwing jest najlepszym z aktorów - oświadczył Scott Marlow, spoglądając na reżysera z wyrazem niemal dzikiej radości w oczach. - To przecież pan wybrał Pietra Giovanniego do roli Don Juana? - zapytał Higgins. Zniecierpliwiony Kelwing powiedział łamiącym się głosem. - Tak... wiedziałem, że to jest śmiałe przedsięwzięcie, ale byłem pewien, że tak wielki śpiewak jak on odniesie sukces i że rozsławi festiwal w Lindenbourne. - Wcale w to nie wątpię - przyznał Higgins ale Pietro Giovanni miał trudny charakter. Przez smutną twarz Jonathana Kelwinga przemknął cień uśmiechu. - Ach, to! Nie było mowy o próbach... Nawet zażądał, żeby zakończyć operę sceną zstąpienia do piekielnych otchłani. Jego nieznośny sposób bycia był powszechnie znany w środowisku operowym. Spodziewałem się licznych trudności, ale przygoda była tego warta. Zostałem nieźle ukarany za moją naiwność. - Pana zdaniem Pietro Giovanni zranił się przez zwykłą niezręczność, wykluczył więc pan z góry wątek kryminalny. Potem uznał pan, że ta zbrodnia była dziełem szaleńca lub maniaka. Czy ma pan może jakieś przypuszczenia na temat tożsamości mordercy, panie Kelwing? - Niestety nie, inspektorze... Nie miałem nikogo konkretnego na myśli. Scott Marlow uznał za stosowne wkroczyć do akcji. - Wszelkie poszlaki wskazują na pana - oznajmił stanowczym tonem. - To pan kazał spalić trupy kotów, żeby uniemożliwić ustalenie zastosowanej trucizny; to pan nie przestawał śledzić mojego kolegi i mnie samego, żeby żaden element dochodzenia nie umknął pana uwagi, to pan udawał, że śpi, lub zręcznie się ukrywał... że nie wspomnę o wielu innych dowodach pańskiej winy. Jonathan Kelwing obrócił się w stronę Higginsa. Odważył się odeprzeć atak. - Wiele innych dowodów? Proszę więc je wymienić! Proszę je wymienić! Nadinspektor Marlow nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Higgins przyszedł mu z pomocą. - To pan, panie Kelwing, zaniósł nić i igłę pannie Canti, po tym jak zgłosiła kradzież? - To prawda, inspektorze. Spełnianie życzeń moich gości należy do moich obowiązków. - Oczywiście nie wiedział pan o kradzieży sukni Audrey Simonsen ani o zaginięciu manuskryptu? Rozgniewany reżyser spuścił wzrok. - Niestety, nie wiedziałem o tych występkach. Zadziwiają mnie i ranią głęboko. Opera jest moim światem. Nie sądziłem, że tej klasy artyści są do tego zdolni. Dlatego nie żałuję, że zaproponowałem George'owi Chairmanowi zwołanie trybunału, żeby podjąć próbę uratowania Lindenbourne. Pan i nadinspektor o mało zresztą mnie nie zaskoczyliście, kiedy rozstawiałem kandelabry w podziemiach. Usłyszałem, jak pan mówi: “Zbyt późno”. W tym trybunale pokładałem całą nadzieję. Wyszła z tego tylko maskarada... Prosić mnie, mnie, żebym przyznał się do popełnienia zbrodni! - Przyznaje się pan? - spytał Scott Marlow. Jonathan Kelwing podskoczył. - Ależ nie! Nie miałem żadnego powodu, żeby zamordować największą gwiazdę mojego spektaklu! Scott Marlow miał czas na zastanowienie się. Postanowił ruszyć do ataku. - Ależ tak, miał pan. Był pan zakochany w Grazielli Canti. Wraz z nią uknuł pan diabelski plan, żeby pozbyć się tego, który uwodził uwielbianą przez pana kobietę. Wciągnęliście do spisku Rubena Carmino, żeby osiągnąć cel. Wystraszony Kelwing spojrzał w stronę Hiszpana, który wpatrywał się zdumionym wzrokiem w narzeczoną. Higgins nie czekał na słowa protestu. Stłumionym głosem postawił reżyserowi pytanie. - Dlaczego powiedział mi pan, że między Gertem Glinderem a Pietrem Giovannim doszło do ostrej sprzeczki w gospodzie “Pod Faszerowaną Gęsią”? Reżyser wyglądał na załamanego. - Niech pan okaże rozsądek - poradził mu Scott Marlow. - Sąd zazwyczaj pobłażliwie traktuje zbrodnię popełnioną w afekcie. - Przysięgam, że jestem niewinny - wyszeptał Kelwing - i nie wiem, kim jest morderca... Przysięgam na festiwal w Lindenbourne, jedyny sens mego życia... Ku ogólnemu zdziwieniu Higgins przestał się interesować reżyserem, ominął znowu George'a Chairmana i zatrzymał się przed uroczą Marylin O'Neill, niezrównaną odtwórczynią roli Doni Anny. - Czy wierzy pani w winę reżysera, panno O'Neill? Australijska śpiewaczka odziana w malwowy, jedwabny kostium, posłała mu długie spojrzenie. Higgins delektował się tą chwilą. Nieczęsto zdarzało się skromnemu policjantowi stać się przedmiotem zainteresowania tak znakomitej śpiewaczki. - Ten problem przekracza moje kompetencje, inspektorze. Jej głos brzmiał ciepło i serdecznie. Higginsowi zrobiło się przykro, że musi drążyć ten temat. - Z obecnych tu osób pani najwięcej wycierpiała z powodu Pietra Giovanniego - oznajmił. - To on jest odpowiedzialny za kalectwo pani ojca i śmierć matki w wypadku samochodowym. To wydarzenie wywarło na panią taki wpływ, że do tej pory przechowuje pani wycinki prasowe relacjonujące tę tragedię. Sądzę, że te tragiczne przeżycia utkwiły głęboko w pani sercu i że nigdy nie wybaczyła pani zabójcy. Jasne spojrzenie Marylin O'Neill było niezmącone. - Ma pan rację, inspektorze. Któż mógłby ukryć podobne cierpienia? - Zgadzam się z tym, panno O' Neill. Całkowicie respektując pani ból, musiałem jednak sprawdzić, czy mój tok rozumowania jest właściwy. Pani życie prywatne jest bez zarzutu. Żadnych plotek, żadnych pomówień, żadnych artykułów w prasie brukowej. Godne szacunku zaręczyny z angielskim lordem. A jednak wydarzył się ten... incydent. Niespodziewana wizyta, którą złożył pani człowiek, którego nienawidziła pani najbardziej na świecie: Pietro Giovanni. Gdyby Higgins nie miał doświadczenia w najbardziej trudnych przesłuchaniach, nie zauważyłby poruszenia artystki, która z trudem panowała nad nerwami. - Już panu odpowiedziałam na to pytanie, inspektorze. - Zanotowałem pani oświadczenie - przyznał inspektor - i rozumiem, dlaczego nie przystała pani na jego propozycję. Nie chciała pani zmarnować swego talentu, śpiewając belcanto w towarzystwie Giovanniego. Słyszałem, jak pani oznajmiła w podziemiach: “Nie tylko pieniądze i kariera się liczą. Nasze życie to przede wszystkim muzyka”. Nie wątpię ani przez moment w pani szczere uczucia dla sir Briana Halla, który jest godny pani jako muzyk i jako mężczyzna. Ale nie powiedziała mi pani wszystkiego, panno O'Neill. Jestem pewien, że Pietro Giovanni był od dawna w pani zakochany, że przekonał pani rodziców o głębi swych uczuć i że gorliwie pani z daleka asystował. Wasze muzyczne spotkanie w Lindenbourne dawało mu wymarzoną okazję, żeby utwierdzić się w swoim żarliwym uczuciu i przekonać panią do poślubienia go. Stworzylibyście najbardziej błyskotliwą parę w świecie opery. Nie mogła pani sobie wyobrazić większej zniewagi od człowieka, któremu gorąco życzyła pani śmierci. Śmierci, o którą prosiła pani swojego narzeczonego, sir Briana Halla, w prezencie ślubnym, jeśli wierzyć zdaniu, które napisała pani w liście przekazanym mi przez Graziellę Canti: “Kiedy się zdecydujesz? Wiesz, że od tego zależy nasza miłość”. Dopóki Giovanni żył, wasze szczęście wydawało się niemożliwe. Gdy ośmielił się wtargnąć do pani pokoju i złożyć pani bezwstydną propozycję małżeństwa, sir Brian musiał zrozumieć, że ten zaborczy człowiek nie zostawi pani w spokoju, dopóki nie dopnie swego. Ani Marylin O'Neill, ani sir Brian Hall nie zaprotestowali. Najbardziej rozczarowany był Scott Marlow, zmuszony przyznać, że nie posiadał żadnego wystarczającego dowodu przeciwko reżyserowi i że nowym argumentom, które wytoczył Higgins, nie brakowało spójności. - Różne poszlaki o mało mnie nie zmyliły - przyznał Higgins. - Lubiła pani czytać partytury przez lupę. panno O' Neill. Czy wiedziała pani o kradzieży popełnionej przez Giovanniego i czy chciała go pani ukarać również za ten czyn? Pani mały rewolwer, tak dyskretny, tak śmiercionośny... zastanawiała się pani, czy go użyć. Wolała pani, żeby to sir Brian Hall wypełnił tę misję. Wreszcie pani znajomość roślin lekarskich. Nie zbliżyła się pani do Giovanniego podczas antraktu, a wyciąg z arniki, którym pani dysponowała rzeczywiście jest doskonałym lekarstwem na urazy. To wszystko wydało mi się drugorzędne. Było coś o wiele ważniejszego. Jako członek trybunału wyraziła pani życzenie, żeby morderca nie umknął sprawiedliwości. “Tym razem - pomyślał Scott Marlow - nie ma wątpliwości. Marylin O' Neill zleciła morderstwo narzeczonemu. Sir Brian Hali posunął się do zbrodni, żeby móc poślubić ukochaną kobietę”. Sąsiad Marylin O' Neill, George Chairman, był przytłoczony tymi rewelacjami. Audrey Simonsen skryła twarz w dłoniach, nie mogąc znieść widoku sir Briana Halla, mordercy człowieka, którego tak kochała. Z twarzy Gerta Glindera zniknął szyderczy uśmiech. Ruben Carmino i Graziella Canti przestali się czule ściskać. - Marylin O' Neill nie ma nic wspólnego z tą zbrodnią - oświadczył poruszony sir Brian Hall. - Sam podejmowałem decyzję, ona nie była wtajemniczona. Nigdy nie poprosiła mnie o zamordowanie Giovanniego. Rzeczywiście widziałem, jak wchodzi do jej pokoju. Nie mogłem znieść myśli, że mógłby plamić honor mojej narzeczonej. Odważne publiczne wystąpienie arystokraty kładło kres tajemniczej aferze z Lindenbourne. Reżyser Jonathan Kelwing nie krył ulgi. - Gdzie pan ukrył morderczą szpadę? - spytał Higgins. - Wrzuciłem ją do jeziora. Inspektor obrócił się na pięcie i wolnym krokiem poszedł w kierunku sceny. - Marylin O' Neill rzeczywiście nie ma nic wspólnego z tą zbrodnią - zakończył swój wywód. - I pan również nie. Prawdziwy morderca jeszcze się nie ujawnił. Czy mam rację, mistrzu? Rozdział XXII Higgins stanął przed Lovrem Ferenczym. Czoło dyrygenta przecięła głęboka zmarszczka. Osłupiały Scott Marlow rozejrzał się po sali, po czym skupił uwagę na dyrygencie, którego darzył nie mniejszym respektem niż George'a Chairmana. Największy z żyjących wielkich mozartowskich dyrygentów, z twarzą okoloną białą brodą, z pełną godności postawą, nie mógł należeć do świata zbrodni. - Czy życzy pan sobie, mistrzu, żebym ujawnił pański motyw? - zapytał Higgins. Dyrygent przeraźliwie zbladł. - Bardzo pana proszę, inspektorze... jeśli naprawdę poznał pan prawdę, proszę nie wystawiać mnie na tę próbę. W jego oczach krył się strach. - Proszę pójść ze mną, mistrzu. Scott Marlow zaprotestował. - Chyba nie zamierza pan wyjść, Higgins... Jest straszna pogoda... I on mógłby uciec! Lovro Ferenczy wstał. Jego ręce drżały lekko. - Niech się pan niczego nie obawia, nadinspektorze. Nie wyjdę poza obręb Lindenbourne. Ma pan moje słowo. - Znam Lovra Ferenczy'ego od wielu lat - wtrącił George Chairman. - To człowiek honoru. Ręczę za jego obietnicę. Marlow nie sprzeciwiał się dłużej. Deszcz przestał padać, ale niebo przecinały chwilami potężne błyskawice. Dwaj mężczyźni zeszli po stopniach zamku, kierując się w stronę “czarodziejskiego ogrodu”. Lovro Ferenczy stracił swój legendarny spokój. - Co spowodowało, że zaczął mnie pan podejrzewać? - zapytał. - Mozart, mistrzu. George Chairman oświadczył, że prawdziwym mordercą był nie kto inny, tylko sam autor Don Juana. Mówił to oczywiście jako Komandor, ale ten symboliczny osąd skierował mnie na właściwą drogę. Wiedziony dziwnym przeczuciem uznałem, że klucz do tej zagadki tkwi w operze. Z konieczności zainteresowałem się panem, ponieważ dyrygował pan zarówno orkiestrą, jak i odtwórcami Don Juana, i dzięki temu był pan uprzywilejowanym świadkiem zbrodni. Obserwowałem pana. Nie spotykał się pan z nikim, usprawiedliwiając się umiłowaniem samotności, nie wykazywał pan zainteresowania artystami. Jednak targał panem wewnętrzny niepokój, czego dowodzą tragiczne dzieła, które grał pan na klawesynie w bibliotece, przenosząc się myślami ponad ziemskie sprawy. Podczas antraktu zachował pan neutralność. W żadnym momencie nie zajął się pan w taki czy inny sposób Pietrem Giovannim. Nie rozsiewał pan plotek, nie rzucał pan podejrzeń na nikogo, nie zauważył pan nic nienormalnego w zachowaniu kogokolwiek. Pomimo kłębiących się na niebie czarnych, burzowych chmur, nieliczne gwiazdy rozjaśniały mroki nocy. Rozmówcy szli bardzo powoli. - Ta neutralność nie przysłużyła się panu - ciągnął Higgins. - Uwydatniła jedynie incydent, który przemówił na pańską niekorzyść: tajemnicze, bardzo teatralne zniknięcie Giovanniego między gospodą a zamkiem. Nietrudno było to zrozumieć: gdyby, przez fantazję artysty, która była w jego stylu, zdecydował się nie zaśpiewać w Lindenbourne, pana plan ległby w gruzach. Natychmiast zaalarmował pan reżysera, żądając, żeby jak najszybciej rozpoczęto poszukiwania pańskiej przyszłej ofiary. Audrey Simonsen również bardzo mi pomogła, wyjaśniając, dlaczego Pietro Giovanni nie mógł uniknąć śmierci. “Błagałam Pietra Giovanniego, żeby zmienił życie - oznajmiła mi - gdyby mnie posłuchał, jeszcze by żył”. Zabójcą był więc człowiek o niezwykłym poczuciu moralności, przekonany, że Pietro Giovanni nigdy się nie zmieni. “Czarodziejski ogród” był pogrążony w ciszy. Dwaj mężczyźni szli powolnym krokiem. - Pańska teza opierała się na chwiejnych fundamentach, inspektorze. - To prawda, mistrzu, aż do chwili, gdy wreszcie uprzytomniłem sobie powód, który wywołał we mnie prawdziwy niepokój podczas finałowej sceny pańskiego Don Juana. Pietro Giovanni osunął się na ziemię, temu nie da się zaprzeczyć, ale kryło się za tym coś bardziej subtelnego. Popełnił pan niespotykany błąd muzyczny: gwałtowne przyspieszenie tempa. Dyrygent tej klasy co pan nigdy nie popełniłby podobnej pomyłki bez szczególnej intencji. Uświadomiłem sobie, ze chciał pan zespolić śmierć Giovanniego ze śmiercią postaci, w którą się wcielił. Dzięki funkcji, jaką pan pełnił, zajmował pan niezwykle dogodne miejsce, by -śledzić rozwój agonii, której sam artysta nie podejrzewał. Uświadomiwszy sobie, że sprawy przybrały zbyt szybki obrót, przyspieszył pan tempo... i przeoczył ten fakt, gdy poprosiłem pana o podanie listy niezręczności muzycznych, które zakłóciły przedstawienie. - Wspaniała analiza, inspektorze. Nie spodziewałem się, że śledztwo będzie prowadzone przez wielbiciela Mozarta. - Od chwili gdy nabrałem pewności, że jest pan zamieszany w to morderstwo, próbowałem nakreślić pana osobowość. Przypominając sobie to, co o panu czytałem, zdałem sobie sprawę, że całe pana życie było poświęcone muzyce Mozarta. Żaden inny kompozytor nie znajdował łaski w pana oczach, z wyjątkiem Bacha i Monteverdiego. Pańska biografia streszczała się w pańskiej pracy. A jednak, żeby dobrze dyrygować Mozartem, trzeba wyczuwać jego ducha między nutami, poznać największe radości i największy ból. Tajemnica musiała tkwić tylko w pańskiej przeszłości, tylko w tym mrocznym okresie poprzedzającym pana przybycie do Stanów Zjednoczonych, pod koniec drugiej wojny światowej. Jest pan, mistrzu, bezpaństwowcem czeskiego pochodzenia. Dlaczego nie zareagował pan, gdy mówiłem o Pradze? Opuściwszy “czarodziejski ogród”, mężczyźni skierowali się w stronę jeziora. - Ponieważ niektóre wspomnienia są zbyt bolesne, inspektorze. Przypuszczam, że mnie pan rozumie... - Teraz tak - odparł Higgins - ale musiałem wysłać telegramy, żeby sprawdzić stany cywilne niektórych bohaterów dramatu... z wyjątkiem pańskiego, niedostępnego. Pana tajemnicę zdradziła fotografia. Zdjęcie ukochanej matki Marylin O' Neill. Zauważyłem tajemniczy numer na jej ręce. Hipoteza, która przyszła mi na myśl, została potwierdzona przez mojego przyjaciela, pułkownika Mac Crombiego. Chodziło o numer obozowy. Telefonując do Australii, dowiedziałem się, że O'Neill jest nazwiskiem adopcyjnego ojca Marylin. Jej matka, jedna z ocalonych z obozu w Mauthausen, była Czeszką, podobnie jak pan. Ponieważ poprosił mnie pan, żebym nie przedstawiał mojej teorii w obecności Marylin, mistrzu, znaczy to, że jest pan jej ojcem, który, jak ona sądzi, nie żyje. Idąc wzdłuż brzegu jeziora, Higgins i Lovro Ferenczy doszli do rwącego nurtu rzeki. - Marylin jest rzeczywiście moją jedyną córką - wyznał dyrygent. - Moja żona i ja wiedzieliśmy, że zostaniemy aresztowani, a więc rozdzieleni na zawsze. Była w ciąży. Przeczuwając najgorsze, złożyliśmy przysięgę: jeśli jedno z nas przeżyje i pozostanie bez wieści o drugim dłużej niż trzy lata, ma zapomnieć i zacząć nowe życie. Nie miałem złudzeń, jednak przeżyłem. Przez lata na próżno podejmowałem szaleńcze poszukiwania, z nadzieją, że naziści może ją oszczędzili. Bez rezultatu. Aż nagle pięć lat temu przeżyłem niesamowity szok, dyrygując Czarodziejskim Fletem w Salzburgu: jedna z trzech służących Królowej Nocy była sobowtórem mojej żony! Tą wspaniałą śpiewaczką, której wróżono bajeczną karierę, była... Marylin O'Neill, moja córka. Głos Lovra Ferenczy'ego załamał się. - Chciałem dowiedzieć się o niej wszystkiego. Okazało się, że jest Australijką, że przybyła ze swoją matką na antypody, mając roczek. Moja żona wyszła ponownie za mąż. Uszanowałem przysięgę. Nie chciałem burzyć jej szczęścia. Jednak wszystkimi dostępnymi środkami, bez jej wiedzy, wspierałem karierę mojej córki. To nie było zresztą trudne, była niezwykle utalentowana. - I pojawił się Pietro Giovanni... - Tak, inspektorze. Nie żywię ani zaufania, ani podziwu dla tych, których mienią się “artystami”. To są na ogół ludzie źli i godni pogardy, pełni pychy. A Giovanni przewyższał wszystkich. Na dodatek rządziła nim chorobliwa ambicja. Chciał wszystko zdobyć. Dowiedziałem się, jaką rolę odegrał w śmierci... matki Marylin, i doszły mnie słuchy, że poprzysiągł sobie, iż uczyni z mojej córki swoją żonę. - Dlaczego się pan nie ujawnił i nie oddał prawdziwego ojca swojej córce? - Ponieważ postanowiłem zabić Giovanniego. Zbrodniczy plan dawno powstał w mojej głowie, inspektorze. Nie było żadnego innego sposobu, żeby uchronić ją przed nieszczęściem. Pomimo siły, jaką posiada, nie byłaby w stanie mu się oprzeć. Szedłem ich śladami. Kiedy Giovanni poślubił Audrey Simonsen i kiedy moja córka zaręczyła się z sir Brianem Hallem, którego bardzo cenię, miałem nadzieję, że los oszczędzi mi posunięcia się do ostateczności. Ale Pietro Giovanni zdradził swoją żonę dwa dni po ślubie i im bardziej rosła sława mojej córki, tym bardziej zależało mu na tym, żeby ją zdobyć. Kiedy dowiedziałem się, że będą razem śpiewać operę Mozarta w Lindenbourne, omal się nie rozchorowałem. Występując w operze Mozarta, ten mroczny samochwała mógł umocnić się w swojej pysze. A gdyby nawet Marylin udało się jeszcze raz odsunąć go od siebie, nie zawahałby się złamać jej kariery, upokorzyć ją i uzależnić od siebie. Giovanni był jednym z najbardziej wpływowych ludzi w środowisku operowym. Kiedy okazało się, że wybranym dziełem jest Don Juan, poczułem, że nadszedł wreszcie moment, żeby uratować moją córkę. Wiedziałem wszystko o Giovannim, o jego zainteresowaniach, o jego awersji do kotów, o truciznach, które woził ze sobą, żeby zabijać je wszędzie tam, gdzie stawały na jego drodze. Odczuwam prawdziwą sympatię dla tych zwierząt, inspektorze. To mi podsunęło pomysł ukarania go jego własną bronią. - To pan pisał listy z pogróżkami? - Tak, inspektorze. Miałem nadzieję, że odwiodą go od przyjazdu do Lindenbourne. Ale ten człowiek nie bał się niczego. Bóg nie pozwolił mi uniknąć tej zbrodni. Moja córka nigdy się nie dowie, kim naprawdę byłem: jej ojcem i mordercą. Wyjawić prawdę, zanim pozbędę się Giovanniego, równałoby się wystawieniu jej szczęścia na niebezpieczeństwo. Świadomość, że jej ojciec jest mordercą, złamałaby jej serce. Dwaj mężczyźni zbliżyli się do brzegu, gdzie ukryta w wysokiej trawie, kołysała się na wodzie stara, odrapana barka. Księżyc, wychodząc zza chmur, oświetlił małą wysepkę pośrodku rzeki. - Zaintrygował mnie jeszcze inny szczegół - dodał Higgins. - Najbliższe przedstawienie Don Juana. Obecnym tu gwiazdom bardzo na nim zależało, każdy miał nadzieję tam zabłysnąć. Nikt nie powiedział mi, kto będzie dyrygować. Nazwisko dyrygenta nie było więc jeszcze znane. Telegram z La Scali pozwolił mi uchylić rąbka tajemnicy. Czy chodziło o pana, mistrzu? - To był piękny plan, inspektorze... . - Nie było w nim miejsca dla Giovanniego - uściślił Higgins. - Nigdy nie stałby się wielkim Don Juanem, inspektorze. Nie miał duszy. Werwa, technika, prezencja sceniczna nie wystarczą. Trzeba się urodzić z darem perfekcyjnego frazowania, czystą barwą głosu, trzeba oddać się w służbę muzyki, a nie posługiwać się nią dla własnych celów. Pietro Giovanni rozłożyłby to przedstawienie, odsuwając większość artystów, którzy przybyli do Lindenbourne, żeby odbyć pewnego rodzaju próbę. Nie wiedzieli, że będę nimi dyrygować w La Scali i że obserwowałem ich dokładnie, żeby skorygować ich ostatnie błędy i przygotować idealnego Don Juana. Ten potwór Giovanni zajmował się tylko sobą, swoimi pasjami, troszczył się tylko o swoją sławę. Nie interesował go Mozart. Odsunąłby Rubena Carmino, Audrey Simonsen, Gerta Glindera, sir Briana Halla, moją córkę... wszystkich tych, którzy nieświadomie przygotowywali się w Lindenbourne do odtworzenia tego dzieła w Mediolanie. Byli bliscy perfekcji. Giovanni wszedł w świat Mozarta tylko po to, by uwieść moją córkę. Jego intencje nie były szczere. Żeby żyć Mozartem, inspektorze, nie można być splamionym od środka. Dwaj mężczyźni zeszli na brzeg. Silny wiatr kołysał wysoką trawą. - Muzyka Mozarta nie zna granic, mistrzu. To mi pozwoliło zrozumieć, że Pietro Giovanni podążał za pańską córką po całym świecie. Ponadto przekonałem się, że był tak wpływowym człowiekiem, że każda znacząca opera chciałaby go widzieć w swojej obsadzie. Lovro Ferenczy, ze zmęczoną, postarzałą twarzą popatrzył Higginsowi prosto w oczy. - Więc już teraz pan wie, dlaczego byłem zmuszony zabić... dlaczego nie chcę, żeby moja córka się dowiedziała, że jej ojciec jest mordercą. Higgins chciałby być Bogiem, choć przez chwilę, żeby rozgrzeszyć tego człowieka, cofnąć czas, pozwolić ojcu wziąć córkę w ramiona i unieść ją daleko od tego świata. Był jednak tylko skromnym policjantem ze Scotland Yardu, bez szczególnych, boskich kompetencji. - Czy mógłbym zadać panu jedno pytanie, inspektorze? - Bardzo proszę, mistrzu. - Czy wie pan, kto ukradł moje pałeczki? - Ja sam, mistrzu. Nielegalny czyn, przyznaję. Chciałem wystawić pana na próbę, zobaczyć, czy sam mi pan o tym powie, czy też przerażony popełnioną przez siebie zbrodnią, będzie wolał przemilczeć ten fakt, żeby nie skupiać na sobie uwagi. Zachował się pan w sposób niezwykle naturalny, ponieważ nie jest pan zwykłym mordercą. Jednak nie udzielił mi pan odpowiedzi, gdy zapytałem, czy pochwala pan uczucie Don Juana dla Doni Anny. Pańskie milczenie pana zdradziło. Lovro Ferenczy podniósł oczy ku niebu. Blady sierp księżyca oświetlał srebrzystym blaskiem skryte w półmroku korony drzew. - Może lepiej by było, gdybym się zdradził inspektorze... Higgins przybrał nagle zakłopotaną minę. - Pozostaje poważny problem, mistrzu, dla tego, kto pragnie uwiarygodnić fakty... Czy mógłby mi pan wyjaśnić, w jaki sposób pozbył się pan śmiertelnej szpady? - Mogę zrobić więcej, inspektorze. Mogę ją panu pokazać. Oczywiście tylko ja wiem, gdzie się znajduje. W ten sposób będzie pan miał konkretny dowód mojej winy. Energicznym krokiem Lovro Ferenczy przeszedł przez trawę i zszedł do łódki. - Niech pan tu przyjdzie - powiedział stanowczym tonem. Higgins był zmuszony pójść śladem dyrygenta. Nie lubił ani wody, ani żeglowania, ale Lovro Ferenczy już rozwiązał sznur, którym łódź była umocowana do palika. Jego uszu dobiegły odgłosy pospiesznych kroków. Dyrygent mocnym zamachem wioseł wyrwał łódź z jej roślinnego więzienia. Inspektor musiał usiąść, by nie stracić równowagi. Na skarpie pojawił się Scott Marlow w towarzystwie dwóch policjantów. Usłyszał plusk wioseł, ale nie widział łodzi, która dopłynęła do połowy drogi między wyspą a stałym lądem. Wszystko zniknęło w gęstej mgle. - Higgins! Higgins! Gdzie pan jest? Jesteśmy tutaj, idziemy! Niech pan nie pozwoli mu uciec! Scott Marlow krzyczał na całe gardło, żeby uspokoić kolegę, któremu zapewne groziło niebezpieczeństwo. Dwaj policjanci na próżno szukali drugiej łódki. Lovro Ferenczy przestał wiosłować. Łódź zatrzymała się, potem wolno obróciła. Higgins ujrzał podnoszącą się sylwetkę. - Złożyłem szpadę pośrodku wyspy, inspektorze, na płaskim kamieniu. Chciałbym panu podziękować, że niczego pan nie wyjawił mojej córce. Teraz muszę odejść. Żal mi Mediolanu. Ale jestem przekonany, że Mozart pokieruje innymi dyrygentami i innymi śpiewakami. Proszę mnie nie zatrzymywać. Jest angielskie przysłowie, które mówi: “Uśmiechaj się, a świat będzie się uśmiechał z tobą. Gdy płaczesz, płacz sam”. Spróbuję trochę się uśmiechnąć. Żegnam, inspektorze. Lovro Ferenczy odrzucił daleko wiosła i zsunął się do wody jak zmęczony wędrowiec u kresu długiej wędrówki. Rozdział XXIII W południe policjanci ze Scotland Yardu przerwali rozpoczęte rano poszukiwania. Nie można było odnaleźć ciała Lovra Ferenczy'ego. Albo ugrzęzło w rzecznym mule, albo zostało uniesione przez prąd. Pomimo awersji do wody, inspektor uparł się, żeby udać się na wyspę, gdzie rzeczywiście znalazł zbrodniczą szpadę. Rano wszyscy artyści opuścili Lindenbourne. Scott Marlow poinformował ich o przypadkowej śmierci Lovra Ferenczy'ego, odmawiając podania dodatkowych wyjaśnień. Nie mógł zresztą tego zrobić. Higgins nie zgodził się ujawnić treści rozmowy z mordercą Pietra Giovanniego. W zamku pozostała jeszcze Audrey Simonsen, niezapomniana Dona Elvira z Don Juana z Lindenboume. Podczas gdy jej szofer czekał na nią u wejścia do posiadłości, podeszła do wozu Scotland Yardu. - Zależało mi na zobaczeniu się z panem, zanim nasze drogi się rozejdą - powiedziała do Higginsa, który właśnie poprawiał muszkę. - Otrzymałam wspaniałą wieczorową suknię od Hartnella. Nie przymierzyłam jej i nigdy jej nie włożę. Ale będzie moją najcenniejszą pamiątką. Będzie mi przypominać niespełnioną miłość, która może ziści się w zaświatach. Przeprowadziłam małe śledztwo, żeby dowiedzieć się kto, dostarczył mi ten prezent. To mógł być tylko pan, inspektorze. - To drobiazg, panno Simonsen. To Scotland Yard zniszczył pani suknię, Scotland Yard powinien więc był to naprawić. Niech mi będzie wolno życzyć pani dużo szczęścia. Higgins pochylił się, żeby ucałować dłoń, którą mu podała piękna Dunka. Samochód Scotland Yardu jechał powoli w kierunku gospody “Pod Faszerowaną Gęsią”. - Dlaczego nie odnaleziono zwłok? - zrzędził Scott Marlow. - Wydałem polecenie, żeby oczyszczono dno i przeszukano teren wzdłuż rzeki. Zmarły nie znika tak sobie, do licha! - Któż to wie - odparł zamyślony Higgins. - Muzyka Mozarta sprawia, że istoty stają się przezroczyste, prawie niematerialne. Scott Marlow wolał nie poruszać się po tym niepewnym gruncie, wiedząc, że Higginsowi zdarzało się oddawać tego typu marzeniom. - Proszę mi powiedzieć, Higgins... - rozpoczął zakłopotanym tonem. - Słucham, mój drogi Marlow. . - Czy Lovro Ferenczy nie dał panu żadnej wskazówki mogącej wyjaśnić jego zbrodnię? - Tylko jedną: samego Mozarta. Don Juan musiał umrzeć. To jest zapisane w partyturze. Jeśli chodzi o resztę, wiem tyle samo, co pan. Już od dawna nie cieszyliśmy się tak pięknym latem, nie sądzi pan? Kiedy dotarli do gospody, ujrzeli na progu pannę Lipyncott odzianą w dopasowany błękitny kostium. Scott Marlow wolał pozostać za kierownicą. Higgins zapewnił go, że długo nie zabawi. - Proszę wejść, inspektorze - powiedziała z uśmiechem właścicielka gospody. - Czy jest pan zadowolony z moich usług? - Była pani wspaniała - odparł Higgins z przekonaniem. Mały salonik pachniał świeżym woskiem. Na Haskim stoliku stał czajniczek, dwie filiżanki, obwiązana sznurkiem paczuszka i list. Panna Lipyncott podała paczkę Higginsowi. - Oto cenny skarb, który zostawił pan u mnie na przechowanie, inspektorze. Higgins odebrał z czcią manuskrypt Don Juana Mozarta, który spieszno mu było wręczyć George'owi Chairmanowi. - Pewien starszy pan, bardzo uprzejmy i bardzo wytworny, przekazał mi ten list dla pana. - Czy miał białą brodę? - Tak, inspektorze. Widziałam go już kiedyś. Sądzę, że to muzyk. Higgins otworzył kopertę. Zawierała testament Lovra Ferenczy'ego, w którym dyrygent przekazywał cały swój majątek festiwalowi w Lindenbourne, przepraszając reżysera za wyrządzoną krzywdę. Do tego zapisu był dodany tylko jeden warunek: żeby Marylin O'Neill co roku mogła śpiewać Mozarta. Panna Lipyncott podniosła czajniczek. - Proszę się nie obawiać, inspektorze. To jest kawa. Zorientowałam się, że nie lubi pan herbaty... zresztą moje rośliny doniczkowe również! Higgins wyglądał na zawstydzonego. - Mam nadzieję, że powróci pan do mojej gospody, inspektorze. Tak rzadko można spotkać takich ludzi jak pan.... niech mi będzie zatem wolno ofiarować panu ten skromny prezent. Ten drobiazg był własnością mojego znajomego, pułkownika armii indyjskiej. Higgins wziął z rąk panny Lipyncott niezwykłej urody przyrząd do wygładzania wąsów, wykonany z masy perłowej. Przejrzawszy się w ściennym lustrze, zorientował się, że jego szpakowatym wąsom trochę brakuje do stanu całkowitego ładu. Uchybienie, które mogła zauważyć jedynie ta stara dama, wychowana w poszanowaniu tradycji. Inspektor uznał za stosowne natychmiast zaprowadzić porządek w swoim wyglądzie. - Jeśli wolno zauważyć - powiedziała panna Lipyncott, patrząc na Higginsa okiem równie krytycznym, co pełnym podziwu - jest pan teraz doskonałym Don Juanem. Kiedy Higgins powrócił do samochodu, ciepłe promienie słońca muskały korony drzew, ukrywając przed światem opuszczoną kaplicę. Wsuwając prezent do kieszeni marynarki, inspektor poczuł, że coś mu zawadza. Zapomniał, że zabrał ze sobą pałeczki dyrygenta. Komu je teraz oddać? Stawały się już wspomnieniem cienia na zawsze pogrążonego w wodach jeziora Lindenbourne. “Któż inny - pomyślał Higgins - miał prawo go sądzić, jeśli nie bóg tych, którzy kochają Mozarta”? 1 Zabójcy 2 Wyścigi konne w Epsom. 3 Busch, Giulini, Friscay: trzej wielcy dyrygenci orkiestr mozartowskich.