MIECZYSŁAW MACHNICKI KATEDRA Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 WOLNOŚĆ Długo byliśmy wolni, lecz wolni będziemy dłużej Jeśli jaskółka leci niech przelatuje przez głowę A co deszcz wypłukał będzie marmurowe Oto góra na zboczu prostuje się jak człowiek Powiedz: w tej perle jest morze Ta sukienka ma ciało i duszę róży, która ją upięła Długo byliśmy wolni, lecz większa nas uwiodła wolność I teraz ona się boi. 18.04.1987 5 PO CIEMKU Płakałem po ciemku w poduszkę księżyca, aż cała zgasła. Płakałem dalej przy czterech świecach, aż sobie poszły. Ziemia nad nimi nie chce się zatrzasnąć, więc osadziłem konia na biegunach. Jaki ten pokój mały. Ze wszystkich chłopców wybiera jednego, tłucze nim o ściany, nie pozwala upaść. A taki mocny byłeś, Boże, moimi rękoma, kiedy Cię niosłem przez ogród różany. Płakałem dalej w głąb czarnego stawu, aż cały wysechł. Jeśli są gdzieś pod powiekami, niech płaczą wyżej. 6 KATEDRA Strugałem zapałki, bo chciałem zbudować skrzypce, w przyszłości zaś, daj Boże, sławiące Cię organy. Lecz byłem niecierpliwy i topiłem w siarce oba końce księżyca naraz, jakbym zamierzył postawić katedrę. Dlaczego nie? Wszak dworzec kolejowy, z którego co dzień odjeżdżam do lasu, wznosi się coraz wyżej: na ogniu mojego serca, które płonie bez dymu. Dlatego jaśniej widzę jak się tłoczą i przeciskają: anioły przez wrota raju (dlaczego uciekają), robaczki przez malinę (dlaczego powracają), nożyce i klej przez papier (dlaczego milczę). Ostatnia zapałka w ręku powleka się błyskiem. To takie srebro i złoto, które jest po to. 7 ZIMNA POŚCIEL Zimna pościel. Ich dwoje. Każde ma biegun w sobie, więc mogliby stać się ziemią. Po której stronie jesteś, Boże? Chcę im pomóc swoją podróżą dookoła świata, ale mapa rozsypała się w ręku na kraje i państwa, a plecak tli się jak świętojański robak. Nie zdążę wtargnąć pomiędzy ich ciała, zetkną się beze mnie, zawirują, ulecą, sczezną. Jakim byliby światem, gdybym potrafił im napisać księgę? Na które z moich oczu by się wspięło dziecko? Jestem zimny jak pościel i płaczę śniegiem, a łez jest więcej niż mogę sercem ofiarować. Widzę, że nie widzę. Tulę cię, laleczko. 8 TRAWA Staną się jak trawa na dachu Nie wiem, jak się stanę. Chyba się położę jak trawa na łące. Ale nade mną wzrośnie komin, którym ziemia wywieje prędzej nim do niej dotrze słońce. Wcale nie będę dachem ani tym bardziej pokojem. Choć strychem byłem ze strzechą podłogi się wcale nie boję. Deski mleczarz przyniesie nad ranem, drzwi w futrynę wprawi listonosz. O, wtedy się stanę jak trawa na dachu. Kosiarz dwuskrzydłym bywa aniołem i nigdy nie wie, po której stronie ciąży mu ziarno. Sypie przez dłonie z makulatury, trafia we skronie, gdzie same dziury osłania pocisk cały ze skóry. Mój dobry Boże, stanę się światłem po krańce zorzy, by krwią przyoblec ostrze sierpa. Księżyc wychynie ze swej nory z połową tęczy na powiekach, bo drugą kret ma. 9 BOISKO Boisko było wszerz, nie wzdłuż jak zwyczaj każe. I zawodnicy grali więcej niż jedną piłką. A sędzia był kobietą kochaną przez kibiców, którzy gwizdali cały czas, kiedy szli na stadion. Tak szli, tak szli, tak szli, aż wrośli w murawę. Nie było żadnych bramek. Kochamy was za chęć do gry. I wyrywamy sobie zęby całe z plastiku. Dopiero tam jest krater, w którym możecie żyć. Co my mówimy? Tam jest ukryty szrapnel. Byliśmy dziećmi, kiedy wybuchł. Błąkamy się do dziś, czasami z nas szyją cienkie mgły, które się włóczą nad blokami. 10 LUSTRO Szkoda tych chłopców na podeście, nie zejdą niżej i wyżej nie wejdą, nie zobaczą upadłych obłoków. Nie pokłonią się słońcu w koronie, które przewierca mózg i pozwala świecić oczom. Zaczekajcie, chłopcy, nie stójcie tak długo, ja podpełznę i odsłonię szczyt, co wewnątrz bruku obraca się przeciw mnie i wokół siebie krąży, tnąc lustro po obu stronach do swojej krwi. (To nic, że pękło i ukazało stare szwy). Niejeden z was polegnie przygnieciony bramą, kiedy ją wyjmie z drzwi, przez które wszedłem na proscenium w szynelu czarnym niby anioł. 11 PUNKT W pociągu, co swą głowę położył na szynach, w ciemnym przedziale czasu, wśród rozstrzeliwujących płuca błysków papierosa, widzę: ciemniejszy punkt za oknem przekręca się na drugą stronę – jeszcze ciemniejszy niż był dotąd, jakby korytarzem pustym biegł w drugim pociągu, jadącym mi naprzeciw – jeszcze ciemniejszy, jakby zamknął oczy. kiedy mnie dostrzegł i się zdziwił, że martwy wygrzebuję się spod stosu żywych, i mam jego twarz na sobie ufną – aż widzę, że zupełnie znikł i został po nim szary krzyż. 12 RYTUAŁ Przewiała zamieć i jesteśmy w górze, wyżej niż będą sądzić, że byliśmy w sobie jak w kłębku wełny, nie mogąc dociec końca ni początku. Ach, jacy byliśmy na powierzchni swetra, spleceni z promieniem słonecznym w węzełek brudu, śliny i oddechu kobiety, która zdjęła go z siebie i upchnęła w krocze. A potem długo bawiła się rękawem. Wystawiłem więc rękę, której nie miałem przedtem, rozpostarłem palce, pieszczące mnie pod skórą, kiedy byłem ptakiem, potem wziąłem w nie głowę, jedną z tych, co były zielonym językiem lub różowym liściem. Jeśli na wargach rośnie las, to byłaś ze mną pełną jam i westchnień kości zwierząt, że się w nich nie mieszczą. A przecież zdarłem skóry do samego słońca. Wzeszło wcześniej na twoich policzkach niż wilk i pies zeznali przed śmiercią, że ich kochałem. Z twoich policzków zdjąłem dwa księżyce i upchnąłem po kieszeniach nocy. Gdy się powtarzam, odmieniam rytuał. Gdy ciebie kocham, zamieć bije w oczy. 13 MODLITWA Już nie ma kamieni, nie ranimy rąk. Idziemy przez łąkę, która jest strumieniem pełnym kwiatów na dnie. Zanurzamy twarz, mamy więcej oczu niźli słońc na niebie. Dobry Boże, spraw, byśmy mogli z Ciebie czerpać jeden po drugim język ognia i rozszczepiać po liściach wiatru. Już nie ma piasku, nie śpiewamy przez źródła o chmurze, białej jak powietrze, mamy ją w ustach gorzką i suchą, wyplecioną z różańca. Dobry Boże, spraw, byśmy mogli policzyć ile jest ziaren w chlebie. Już nie ma nas, dobry Boże, ale nie jesteś tym, który poprzysiągł zemstę wszelkiemu sworzeniu, jeśli przerośnie Ciebie ponad piasek i kamień. Zawsze byłeś dla mnie chmurą pod źródłem, skraplającą się w łzę kamienną, zawsze byłeś dla mnie piaskową powieką, na której kładłem noc, aż świeciła do wewnątrz i budziła Ciebie. Nie wiedziałem, że będąc sercem w sercu bijesz na trwogę mego ciała. Ja obok serca stałem jak młyn mielący mąkę, między żarna sypałem kamienie słów i napełniałem piaskiem wiatr, cichnący z czasem na wargach. Dziękuję Ci dobry Boże, że rozwiązałeś ten worek, wypuściłeś białe powietrze. Nie położę nocy na powiece, ani drugim okiem nie spojrzę na Ciebie. Już jestem gotów przyjąć liść na język, 14 niech się zamienią miejscami i jeden od drugiego odetnie w gardle, w śpiewie w niebie bijącym poprzez ziemię jak źródło, z którego dzisiaj piłem krew i wino. 15 OBRAZY Kable to żyły Boga do naszych serc. Czasem obrazy z krwią dopływają do mózgu. Ja wtedy Go wyłączam. A ty, śpisz, z Jego aortą pod oczyma. Pompujesz krople swego życia, ożywiasz trupa swego snu. I zapominasz, co robiłeś w dniu, który nadchodzi z nowym programem. Dzień dobry, Aniele Stróżu, dzień dobry, Szatanie. Wszystkie was kocham, dzieci. Ja, nim kabel wezmę do ręki, wkładam rękawiczki. Coraz mniej krwi mam pod paznokciami. Są tak sine jak księżyc na końcu ziemi. A ty, śpisz. W pokoju migają tysiące księżyców. Z jednego na drugi przechodzę między grobami, dziwiąc się: powiązane splecionymi nićmi biją mnie prosto, a potem układają się w krzyż zjednoczonego Ducha, wiszą jak gdyby nigdy nic. 16 AMEN Godzina zero. Godzina wariatów. Spieszmy się donikąd. Jesteśmy chłopcami, którzy wiele mogą zyskać na wymianie znaczków. Mamy w sobie serduszko, a piernik jest wiatrakiem. Umiera jeszcze z inną bajką. Godzina zero. Pielęgniarz jest z nami. Tak młody jak liście, co za szybko spadły z dachu, myląc się ze śniegiem. Podobno przyszło słońce, lecz nikt go nie wyjął ze skrzynki pocztowej. Nie szkodzi, przeczytamy list nie napisany. Godzina zero. Lekarz znów się upił. I maszeruje prosto jakby szedł na wojnę. Dlaczego nas omija, choć się nie ruszamy z bryły świata w posadach wewnętrznego ucha? Patrzcie, pan dyrektor wybił okno w płucach i świszcze nam melodię, póki my żyjemy. Więc my, więc my, więc my... Jak to? Godzina zero jeden. Budzimy się do pracy. Myją nas i czeszą jakbyśmy byli parą. Jesteśmy zero jeden i tak do końca czasu. Nie ma żadnego domu i parking porósł trawą. Biegniemy w sobie na małe spotkanie. Ja jestem wiatrem z kopułą kościoła na siwych skroniach. Ty jesteś Bogiem w krótkiej sukience, którą żelazko zdjęło ze swej duszy. Tak się kochamy jak nikt na karuzeli. Plączą się szumy, węzły i nożyce, a konieczności mnożą byty. Amen. 17 MANUELA, BOGINI METAFOR Wyrasta z księżyca i płynie a potem się rozgałęzia. W lustrze ujmujesz ją w dłonie, aż krew krzepnie na skroniach. Manuela nadal zaciska swe usta, Manuela w korzeniach szuka czarnych poziomek. Jak plamy na słońcu pożera listki, które rozchylasz. Obejmuje cię pień słońca, nagi pod skórą. Manuela jest czaszką bez oczodołów, jedyną w głowie. Księżyc oczyma toczy od Manueli do słowa. Manuela odpływa od brzegu jak morze, każda kropla jest w tobie jej stopą. Manuela ma tyle palców, że nie potrafisz zliczyć do końca jej śladów. ................................................................. Dlaczego Manuela jest mną, wyjętą spod żebra jak obłok? Dlaczego Manuela jest obok neonów, które łzawią oczy mojej kurwie? Dlaczego Manuela to mój członek? Kiedy z Manuelą jadę na południe dlaczego pisze mną po swoim ciele? Ach, Manuelo, skoszę ten poemat do samej łąki, która się anieli. Manuelo, byłabyś łąką, gdyby nie czerwiec, który przewiał jak czerwień nad łechtaczką bieli. 18 ARS POETYCKA Zacząć. A potem skreślić. Wpaść w rytm. Zapomnieć, co się przyśni. Wyjść z domu, aby do snu wejść. Skąd to ubranie, przez które krwawi zabliźniona rana? Skąd dym, który płonie łzami? Im więcej takich słońc, tym więcej oczu pod oczyma rodzi się martwych, żywiąc twoją duszę. Dopiero teraz jesteś pół na pół i możesz pisać: umarłem, abym umarł, bo nie wystarczy wyjąć świeczkę z ust i włożyć w twoje usta. Trzeba ją połknąć i przepchać przez ziemię, potem przetoczyć, wetknąć knot do nosa, znowu zdrowo dmuchnąć. Zobaczyć błysk na niebie. Zacząć. A potem uwierzyć. Żyć przestać, przeciągnąć się w głąb ziemi. Rozprostować ramiona poza krzyż na papierze. Szepnąć: wierzę do wież złączonych w chmurach, w uderzenie pioruna i deszcz na przestrzał. 19 NIE UMIEM Już nie umiem napisać wiersza. Wiersze już się piszą same. Nie umiem nawet przeczytać wiersza. Wiersze same się czytają. Nieme przemawiają na głos. A ty słuchaj, co ci szepcze Zmarła dusza. Ona szepcze: Ciebie nie ma. We mnie jesteś Jak korona cała w cierniach. Cierni nie ma. W białym listku Jest zielony dzwon nad domem. Domu nie ma. Są szalone Okna, które widzą za daleko. Okna są przebite cieniem. Cienia nie ma, bo jest ziemia. Nie ma ziemi wewnątrz słońca. Już nie umiem nazwać ziemi. Już nie umiem żyć bez końca. Końca nie ma. Dziś jest wieczne. Już się same piszą wiersze. Nieme tak, jak głuchy jesteś. Słyszysz dzwon. I nic więcej. Się kołyszesz. 20 POD KORZENIEM Za siedem lat, jak dobrze pójdzie, Będę umarły mniej niż teraz, I cóż ci powiem? Żebyś kwiaty Podlała częściej niż (w) ofierze? Sam mógłbym zabić więcej z siebie, Ale się nie chce ręka wznieść Nad znak na ciele. Nadal jest pod nim, Byś nadała przestrzeni tej znaczenie: Czy mogę ręką koła toczyć, A w centrum trzymać palce po kolei? Czy mogę pięść zacisnąć w sercu, A potem z serca wyjąć rękę Wraz z ramieniem? Przynieś te kwiaty, niechaj więdną, Gdy w głąb się wzbije korzeń Pod korzeniem. I kto nie widzi naraz czuje: Za siedem lat, jak dobrze pójdzie, Żyć będę tak, jak żyć nie będę. 21 WSTYD Wstydziłem się, lecz coraz mniej powodów było do wstydu. Nie wstydziłem się, milcząc. Nie wstydziłem się, leżąc. Nie wstydziłem się, oglądając. Teraz nie tego się wstydzę, że umrę. Milcząc, leżąc, oglądając ćwiczyłem tę sztukę. Tego się wstydzę, że muszę. 22 DRZEWO Wyjrzałem naraz wszystkimi oknami. Byłem chodzący pomiędzy drzewami. Czego on szuka, kiedy tutaj stoi sam jeden, a drzewa go obłażą jak mrówki szarą kość wieczoru? Wtem przystanął przy drzewie, rosnącym do siebie. Co znalazł, że odwrócił głowę na mojej szyi owiniętej w korę? Wszystkie okna wypadły z oczodołów. Czystym wzrokiem objął niebo w korzeniach i trupa pod stołem. 23 WYROK Przemyj oczy: jesteś skazany na potok. Spójrz w górę, jak w tej celi wysoko. Zacieki obłoków, na ścianie nocy wyryte imiona gwiazd, gałęzie krat, w drzwiach zgrzyta klucz niebieski. Wsłuchaj się w echo kroków anioła. Przyjdzie, by milczeć z tobą. Wyjmie ci duszę spomiędzy palców i sobie włoży do ust. Zwierzęta i ptaki, ryby i wszelki żywioł podniosą klucz przełamany na pół, zachłysną się twoją wolnością. Odwróć się na drugi bok. 24 MILCZENIE Woda kapie z kranu i trwa na dnie; po zakręceniu kurka leje się strumieniem we śnie. Nigdy nie krzyczę, że po mnie przychodzą kamienny cień i piaszczysty most; przestępuję z nogi na nogę na tamten brzeg. Urywa się śpiew jak przy guziku wątła nić, ale maszyna szyje, gardło przetwarza powietrze w krew. Nigdy nie piszę, że za mnie milczą: ptaki w korzeniach, kwiaty wśród piór, Bóg rozpostarty na szkieletach nieb. 25 KRZYŻE Krzyże wystają prócz jednego, bo musi być w archiwum projekt pewności tej: nadziei. Pod szarym suknem serce bije, stąd cały kurz, choć nie masz w świecie drzwi ni okien tylko do klucza klucz. Krzyże wystają nad powierzchnię (co było morzem – górą jest, co morza dnem – jest słońcem) prócz tego, co zwie się: z krzyża krzyż, bo musi być w archiwum projekt nadziei tej: bez końca koniec. 26 CHCIAŁBYM Chciałbym tu umrzeć: w samym grobie. Byś nie musiała po mnie wyjść na dworzec. Lecz nadal tkwiła obok jako korzeń. A ja bym zrywał listki w niebie. Aż bym do kości twoich dotarł. I je otworzył niby pestkę. Zanim przejedzie po niej pociąg. I wykolei się przed wieńcem. 27 NA KAŻDYM DRZEWIE W lesie, który się kończy przy grobie, ten zaś wzbrania iść dalej – w lesie więc słońce wisi na każdym drzewie inaczej. Kto został pogrzebany zanim słońce zajdzie? Kogo słońce jak tarczą okrywa? Ile dusz się mieści na jednej gałęzi, że ptak raz po raz z nowymi powraca do gniazda z pisklęciem? Przypatrz mu się, Boże: kogo tej nocy dotkniesz swym palcem serdecznym i zamienisz w księżyc, od drzewa do drzewa będzie szedł przez morze. 28 Łopata Przepatrzył grób na drugą stronę i kopie w górę ku swemu ciału. Słońce jest cieniem pod oczyma. Słońce jest drzewem na końcu lasu. Lecz kopie wyżej: pod skórą księżyca ciągle za sercem, które głos przetacza. Księżyc jest ptakiem skrytym pod piórami skrzydła, widocznym przez skrzydło nagie. Ale wyżej kopie: po rękę na trzonku łopaty prawdziwej, bowiem nie zabija. Ziemia jest ziarnem w ziemi nocy. Ziemia jest wiatrem przez ziemię wiejącym. 29 WIEŻA Gdziekolwiek idę, leci wieża. Choć rozpostarta, trzyma się za boki. Jakiś ptak na niej usiadł (mówią, że to róża, a ty nie słuchaj), krew z dzioba przelewa. Wiem, bo mam coraz wyżej serce, już sięga latarni, co była przy brzegu. Czy róża kwitnie w listopadzie? Tak, albowiem cała jest ze śniegu, który kłuje. Wiem, choć nie mam stóp, tylko buty oparte o grób. 30 PŁOMIEŃ – Gromniczna świeca turla się po stole. – Czego chcesz dowieść, pisząc o tym fakcie? Że nie poruszyłeś jej? O, zrób coś – spróbuj ją zapalić. – A nie mógłbym jej ruchu powstrzymać? – Racz zauważyć, że jej w ogóle nie ma. – Czy to wystarczy, by wybuchnął płomień? 31 POD GROBEM Kwiatku na łące, myślę, że jesteś po prostu we mnie i chcesz wylecieć: dlatego boli ten motyl. Składa kolory jak jaja na płatkach ta wstrętna kura, co znów chce śpiewać. Gdacze pisanie jakbym zarzynał stado tych liter, a spośród nich kogut na czole chciałby mieć kropkę. Stawiam ją w sercu na samym sobie. (Gdyby kto pytał: krzyż zakopałem głęboko pod grobem). 32 TY Ty, a nie mówię do ciebie, ani do siebie ni do mnie, ty, pukająca w skronie od wewnątrz i z samej siebie w skórę głowy w tych górach, które leżą w tobie, a ciągle są na zewnątrz; ty, mój i twój, żyjący grobie powiedz, kto na twój cień pada, że widzę go w sobie rozpostarty na Bogu, lecz ciągle obok krzyża, który jest kropką mniejszą od źródła i większą od wody, ty, bez ramion na torsie w kształcie pióra, co dziób ma tak okrągły, że mnie zjada z każdym podziemnym lotem, ty, napowietrzna skało w piaskach płodowych przygnieć moje serce, które w sercu twoim zemdlało, by pisać, że śni o niej martwej tak, jak moje ciało, gdy wybuchło, aby wiersz ten ożył. 33 ODEJMUJ Odejmuj, ciągle odejmuj, aż dojdziesz do zera, lecz ono się rozmnoży. Gdybyś był cyfrą albo literą, mógłbyś do siebie dodać. Gdybyś był liczbą albo głoską, powinieneś odczytać siebie jeszcze raz. 34 JEDNYM WESTCHNIENIEM Ni żywy ni umarły tylko obok krzyża ogromne drzwi kościoła chciałbym móc zamykać jednym westchnieniem po tym, co mi przyjdzie na myśl, lecz wiara to: cokolwiek pomyślane już było. 35 POMYŚLAŁEM Wpatrując się w sufit pomyślałem o Bogu, ale wszedł drzwiami, zaskrzypiała podłoga i szafa otworzyła się na oścież, lecz nie było pustych wieszaków i odszedł, tylko strącił rękawiczki z rąk, a ponieważ nie spadły, wiem, że to był On (bo wiszą beze mnie, mogę je dosięgnąć, ale co bym zrobił z takimi dużymi skórzanymi a każdą wypełnia hak, wypolerowany jak blask). 36 SIEDEM GODZIN Za siedem godzin wstanie Bóg, przez słońce będzie patrzył dalej: z nie widzącego niewidzialny. Sen, gdyby mógł, także chciałby krwawić, a przecież musi istnieć cień u rany jawy. Lecz Ty przez siedem godzin liczysz gwiazdy, prostując krzyż. Tymczasem okno wybiega przed drzwi; o, gdyby tylko potrafiło odczuć, że Ci nie żal trawy. 37 PRZEBUDZENIE O, gdybym mógł zasnąć jak zasypia Bóg na chmurze, ale zawsze pod nią, bo odpływa stanowiąc dowód na istnienie ziemi, która nie czeka na jej powrót, i przecieka od spodu (co nazywa się źródłem wiary w przebudzenie, w przeżycie wschodu słońca choćby we śnie). O, gdybym mógł się przyśnić, jak jestem bez serca. 38 KORZENIE Czy ty mnie, czy ja ciebie śnię, że trzymamy się za ręce, obejmując pień coraz grubszy tego drzewa, poprzez które nie widzimy, lecz czujemy: nasze ręce odrywają się od siebie, a korzenie coraz dłuższe i jaśniejsze, jakby odsłaniały szyję, biją w niebo. Ty nie żyjesz, czy ja żyję? 39 NIC, PRÓCZ SERCA Nie dziw się, że otwieram twą skórę po skórze. Mam dom w pamięci bez drzwi we framudze i jeszcze dalsze okno tego domu leżące na obłoku, co się rozstępuje, kiedy przez okno wchodzą moi kochankowie i naraz klękają przed tobą, ciskają gwiazdami, a jeden z piorunem ze mnie zdziera skórę, mówi: nic, prócz serca w niej nie odnalazłem, szukajmy dalej pod podłogą, przecież tutaj być muszą ich ciała splecione jak pędy winogron strącone ze ściany jego ręką, gdy dotarł do ogromnej rany i nazwał ją słońcem. 40 W SŁOŃCU NOCY W słońcu nocy, które jest krwawym otworem na ciemność księżyc jak motyl otarł się o skroń, by dwie swoje twarze złożyć w jego skrzydłach. Tam gałęzie wyrastają wprost z korzeni, wiecznym przedzielone owocem, i biegun skrzypi pod stopami, których tylko nie ma – ale on o tym nie wie i skrzypi w dwójnasób, jest dwoma biegunami bez planety ziemia. O, skroń je wiąże i każe mi trwać dalej, aż napotkam motyla, co będzie księżycem – dwa jego skrzydła na sercu rozchylę, a twarze zwrócę ku sobie – z krwawego otworu na ciemność wyjmę bliznę. 41 Z PIOSENKĄ Przychodzisz do mnie z czołem w brzasku I myślę, że cały jestem z ciebie. Obok serca mam serce większe. Obok nóg szczudła przez całą ziemię. Kroczące słońce. Zmrok po zmroku. A na nich byłem ćmą do świecy. Skoczyłem. Od tyłu to był skok. We wszystkich stronach świata jestem. Przychodzisz do mnie w ćwierciach woni. Ja ziemią pachnę. Dziurą w skroni. Sznurem, językiem i tym, co się Nazywa w twoich uszach skromnie. Jesteś, bo na końcu stoję obok Tych, co pod chmurami w chowanego się bawią. Dziecko z piosenką trzepoczącą w dłoni Próbuje wysłowić Boga i Mamę. A wiatr nad brzozą noc z niej wytrząsa I widzę, jak się ona wspina po korze. Moja różowa narzeczona na udach ma Mój wstyd, że wyśliznąłem się z jej objęć. 42 INNA GAŁĄŹ Nawet gdy jesteś jaskółką jestem przy tobie lotem i deszczem. Gdy skrzydłem jaskółki jesteś dźwigam cię, sobie uciąwszy rękę. Gdy jesteś tylko śladem po śmigłach nieba ja nadal wiruję, obracam nimi, kręcę, aż słup powietrza mnie niesie ociosany do krwi, wyciekłej z twego serca. Nie, to nie ja. To już Ty kładziesz mnie na gałęzi i każesz jej lecieć, zielenieć, wytrząsać mi liście z kieszeni, krzyżować się z inną gałęzią dla kogoś, kto ujrzy nas na tle ziemi. 43 PALIMY SIĘ Palimy się, wiesz, palimy bez dymu jak gwiazdy się palą bez nieba. Nawet bez ognia się palimy, tylko więcej wody wypływa i ogrzewa nam nogi i ręce. Wiesz, palimy się na lodowiskach odsłaniając ich wewnętrzne komnaty. Pod powierzchnią luster się palimy, słysząc: o, ramy bez obrazów dźwięczą tak, jakbyśmy przed nimi chcieli uciec w popłochu, tymczasem jesteśmy przy was, zakładamy was sobie na szyję i przeciskamy swe piersi, już jesteśmy po drugiej stronie, tylko nie zamykajcie się za nami tak cicho, jakby całe powietrze zbierało się na pożar. 44 DWIE LINIE Przekreśliłem najdłuższe zdanie w swoim życiu i teraz kreskę ciągnę dalej po białym papierze, jakby się miała ona pokryć bluszczem, który wyrośnie z kropki albo kleksa, gdy pióro pod naciskiem pęknie i się podzieli. O, poprowadź dwie linie, choćby były niewidoczne, niechaj będą to brzegi rzeki czystej na dnie, tak bardzo chciałbym łowić odbicie kamieni na chmurze oraz miejsc przez nie odciśniętych wypukłe wizerunki smakować językiem podwójnym. 45 WIDZIAŁEM Kryłem się w światłach długiego wieczoru, od których żaden cień nie padał na twarz ani na ziemię, jakby nikogo poza mną nie było, a przecież widziałem... Stał... Tam... Gdzie teraz niebo czerwone się zdaje u samego spodu, więc on latarką chyba daje znak, że znów się na nim kończy koniec, ja mogę wyjść bez nóg i rąk, bo będę szedł i obejmował ciebie, aż przejdę przez ten jego płomień, nie burząc szkła tylko je otworzę, jakby miało w sobie wejście drugie, a potem ciemność będzie przezroczysta i nic ogromne. 46 MIĘDZY SOBĄ Gdzie jestem? Możliwe, że nigdzie, czyli w szparze między sobą dawnym a nowym, i coraz w niej głębiej będąc zbliżam się do skurczów światła, które mnie wydalą na światło wewnątrz serca. Nie, tego nie potrafię sobie wyobrazić: gaśnie coś, czego nigdy w sobie nie widziałem. -------------------------------------------------------------- Bojąc się pod wierszem zapisać datę, utrwalając mniemanie, że to było dawno: nakryłem się płaszczem, ale gwiazda świeciła przez dziurkę od guzika, więc widziałem ją mocniej niż na całym niebie. Była płaskim promieniem ostrym jak żyletka, która oko podcina od samych korzeni. 47 IDŹ Gdzie się kończysz, wysoka drogo? Dlaczego leżę na poboczu? Nikt nie przejeżdża I nie przechodzi, jedyne drzewo Chyli się w przeciwną stronę. Słońce do mnie mruga obłokiem, czy to ja nakrywam je powieką? Czasem myślę, że leżę wśród nocy i wtedy spadam jak gwiazda zawsze obok i daleko, dokładnie w miejscu, gdzie jestem. A niekiedy czuję się jak dzień, w którym budzę się przerażony, że deszcz napada mi do serca. Robię wszystko, aby szybko minąć, poczuć w sobie ból południa i ulgę wieczoru: liczę chwasty na poboczu, i dzieje się tak, że policzone zapadają się pod ziemię. A ja ciągle trwam i poszerzam marzenie, jakby ta rana musiała się wykrwawić. Dlaczego jesteś tak nienasycona? Dlaczego chcesz być potokiem, rzeką i morzem? Dlaczego chcesz być mną? Wstań i idź. Zmęcz się. Wróć po mnie. 48 ŚNIŁA SIĘ NOC Śniła się noc przykryta różą, która w nią wrosła oboma płatkami, aż mnie bolało to, że nie wiem; kazałem śnić się sobie głębiej, gdzie byłem dzienny, mokry od upału. Tak bardzo chciałem nie być drzewem nad lasami, przeszkadzać słońcu w jego drodze ku kryjówce kreta; przecież swe promienie winno zwinąć w ogon, ledwo wystający z tego umysłu, co się przeląkł siebie. Tak bardzo chciałem nie być w ogrodzie, kiedy ją będą ścinać, aby włożyć w serce nagiemu księżycowi. Dlatego się przyśniła, jakby chciała powiedzieć: przebacz, że obejmuję ciebie tylko na powiekach, a zresztą jestem jak ty: bezsenna. I nie wiem, co to noc i ziemia, które z nich jest owocem w ręku dziecka, a które dziecka rączką. I gdzie końce tych pędów naraz rozdwojonych? 49 ŚNIŁEM SEN Śniłem sen i zapomniałem. Włóczę się jak pies za kością wydarzeń, która ludziom wypadła z głów. Jakże śmierdzi cudowny poranek! Samemu słońcu dobrałem się do trzewi. Łapy, na których biegnie ku mnie ta skrwawiona suka w połowie są w lodówce Wschodu. Poczekam, aż jej się wyśni trop pociągu. Tak, świeciło przez powieki okno i ktoś mnie spytał: po ile dzisiaj są czarne jagody? Pies nie wie, czuje, że kamienie więdną. Wraca do snu, jest korzeniem, rośnie w dół i budzi się tak mocno, że człowiek przy człowieku pachnie. Dziąsła ociekają nektarem, bezzębne szepcą: zasadź coś, co się śmieje jak dziecko. 50 ZA PÓŹNO „Okno zamknąć...” W przestworzach, czy przed utratą pamięci? Zamieć też nie wie, kiedy się skończy; dlatego jej grobem były moje oczy, policzki i serce, przez które przewlokłem latawiec; też nie wiedział, gdzie powinien dolecieć, wypuszczony nad Atlantykiem z rąk chłopca, który chwytał się brzegu; też nie wiedział, czy powinien odpłynąć z falą, czy raczej dotrzeć do mojego serca? „Drzwi otworzyć...” Wiem, ciągle jest za późno. Wiatr przewiał i nic nie pozwala wejść dziewczynie z czarnymi piegami na twarzy księżyca. Co dnia się rumieni. Nad Atlantykiem, słyszy: znowu była burza. Słyszę przez drzwi zamknięte i otwarte okna, jak piorun się umawia z nożem, który pierwszy błyśnie, by objąć rękojeść, gdzie zalęgły się węże prostujące w krzyż. 51 BIAŁY PTAK Biały ptak, ale nie kruk, ani czarny bocian wleciał do ogrodu przez czerwone usta słońca. Odepchnął mnie od róży, dziobnął raz i drugi w kolec długi jak piorun, który szuka drogi powrotnej do burzy. Ty nie jesteś biały!, krzyknąłem jak we śnie. Białe są obłoki i białe są świece. Białe są ściany i białe są noce. Biała suknia ślubna i biała gorączka. Białe prześcieradło i bielmo na oczach. Przypadłem do róży, wbiłem ręce w pióra, wyrwałem cielsko równo z korzeniami, przewlokłem skrzydła przez dziurkę w koszuli pod samą szyją. Białe są czereśnie i białe jest wino. Biały jest cukier i biały jest śnieg. Białe jest morze i biały jest kieł. Białe dorzecze i białe małżeństwo. Ty nie jesteś biały, krzyknąłem przez krew! Biała jest sól i biały jest ból. Biały jest bez i biała jest lilia. Biała jest lawa ciała i ślina biała. Biała para z ust i biała śmiertelna koszula. Wzniósł się i kazał mi patrzeć wzrokiem olbrzyma, którego dźwiga karzeł, więc byłem głębiej niźli leciał przed siebie w górę swoich marzeń. Biały jest papier i biały jest żagiel. Biały jest łabędź i biała jest mgła. Biały wieloryb biała nić babiego lata. Biały koń biały orzeł biała magia. Ja, kiedy byłem kolorem białym spóźniałem się spontanicznie. Biała jest plama i pośmiertna maska. 52 WIERSZE Białe plamy na śniegu. Tak bardzo się spieszyłem, by zakryć je papierem. I nic, przebijały do wewnątrz, wierciły dziurę w plecach, wybiegały przed serce. Pobrudzone ziemią zdawały się bielsze. A ja nadal je zakrywałem, aż zabrakło papieru we mnie. Wysuwam język i nic nie odwija się z bębna. Cofa się, napiera na zabliźnione rany w ciele. Tłucze się po nim jak dzień po mieszkaniu, z którego wszyscy wyjechali po śmierć. A białe plamy na śniegu coraz większe mówią, czego nie wiedzą: wiersze. 53 WIERSZ I Ludzie się łudzą, że martwi są żywi I grób posuwają o jeden dzień dalej. Lecz trzeba chwili, by się przerazili, Że zmierzch i poranek razem stoją w oknie. Nie widzą siebie pośród nocy nawet Gdy siebie dotkną, przez siebie przelecą, Jak sto par koni, co się naraz potkną O spróchniałe drzewo wypełnione słońcem. 54 WIERSZ II Róża dla dwojga kwitnie pod śniegiem, Lecz tylko oni o tym nie wiedzą. Przeszli na chwilę do pokoju, Pocałowali się jak brat z siostrą. Chcieliby wrócić, ale nie mogą, Coś ich rozchyla i każe im kłuć. Jesteśmy z tobą, krzyczymy do kogoś, Kto właśnie różą wyważył drzwi. 55 WIATR Wiatr się zrywa i przychodzi po nas. A nazywa się tak, jak się nie nazywa. Rzeki wiatru pełne, przez które cieknie. Wszystkie rzeki w jednej, a ona zawraca przeciw wszystkim brzegom, prócz jednego. Bo tyle jej wystarcza, aby była morzem, przelewającym się przez niebo. I tak rozdwojonym ostrzem, że trzeba się z nim urodzić, aby móc wziąć go w rękę i nie poczuć, jak ciało wiąże jednym końcem? 56 SZNUREK Weź z sobą sznurek na koniec świata, wtedy będziesz wiedział, gdzie to jest, kiedy się naraz rozwinie i rozdwoi, więc koniec i świat połączony twoimi rękoma, a sznurek płonie i płonie, jakby był dłuższy od tego, który z sobą wziąłeś, jakby świat nigdy się nie zaczął, a koniec nie mógł z samym sobą skończyć, jakby twoje ręce wzięły się za ręce. a ogień patrzył w ogień i nasycał oczy. 57 KSIĘŻYC Pójdę do większego lasu, by większe słońce nie przebiło mroku. Większym horyzontem opasam swe ciało. Ale księżyc zacisnę na szyi jakby się nic nie stało. Wrócę z lasu do drzewa przy drodze. Stanę w słońcu i rzucę pół cienia. Z horyzontu odwiną nas dwoje. Ale księżyc zacisnę na szyi, Abym mógł cię przytulić od nowa. 58 ZE WSZYSTKIMI O, wzbić się nad przebiśniegi wcześniej, niż one ranią i strząsnąć z siebie ziemię, w której były senne, i spod powieki spojrzeć samym słońcem dojrzeć jego czarne wnętrze w niebie. Potem być strumieniem i umieć, kiedy nikt nie widzi, wskrzeszać kamienie na dnie, móc nie wypływać ze źródła tylko być nim ze wszystkimi ludźmi, którzy jeszcze patrzą. 59 PAN NIKT Skłamałem, nic nie myśląc. I nagle pękły drzwi. Wszedł Nikt. Pan, znany mi z widzenia, choć Tam nie byłem we śnie. Dziewczynki miał przy piersi I piał jak kogut rankiem. One śpiewały, gdy je karmił. I zaraz potem pomyślałem: To Pan Mnie zabił. Wskazałem palcem zdrajcę. One śpiewały, gdy odstawił Wiadra. Z morza wzrokiem na dnie. Karmiłem nadal, choć nie byłem we śnie. I naraz drzwi stanęły całe w murach, Do których wszedłem. Gdy piorun jasny Siebie oślepił znów skłamałem. To zwykłe deski zbite na krzyż Wyjące niby pies z księżycem w zębach. 60 PRZY STOLE Świat jest większy od tego pokoju i całe szczęście: zapuka do drzwi, wejdzie i ściśnie moją pięść, przekłuje nią serce. Nie zmieści się w krwi, więc ją wytoczy na morze, popłynie raz wierzchem raz na dnie. Ja oczy zamknę i oczy otworzę, a on przecieknie: już to na księżyc, już to na słońce. Już większy od świata, którego nie widzę, siedzi na moim krześle przy stole i pisze: nigdy nie śpię, zawsze śnię, że się budzę, by na nowo żyć i umrzeć. 61 O PÓŁNOCY O północy wybiła godzina, której za dnia zabrakło siedmiu minut. Bez siedmiu rąk i siedmiu palców Anioł przestąpił siedem fortepianów. I siedem cisz zbudziło się do snu, przez który będą gromy biły siedem wersów. (Skreśl się, ja i ty). 62 BEZ PORÓWNAŃ Budzę się w nocy z nie swoim potem na ciele (od pasa w górę). Wiem, że dusza była kobietą, ale odeszła. Miejsce po niej ani otwarte, ani zamknięte. Ty, przemieniona tkwisz w boku, śmiejąc się tym samym śmiechem. O, zrzuć tę suknię przez włosy, póki ścięte na podłodze znaczą tyle co kroki. O, wlecz ją przed sobą i w dół, gdzie obłoki wiszą przed oczyma jak... Więc bez porównań się nie obejdzie? Ziemia ciągle musi przypominać, że jest tylko sobą? Dlatego kopie grób i grobu nie ubywa? Złącz... choćby dwa przebiśniegi po przeciwnych śniegach, przełam to serce jak winne grono, na które czekasz. Albo odejdź nie ruszając się z miejsca tylko bądź nim. 63 OTWORZYĆ DZIEŃ Otworzyć dzień jak kobietę niekochaną gwałtem i czuć smak zwycięstwa nad swoją porażką. O, wszystkie twierdze są wysokie w południe, ich cienie też są wyższe jeśli nie patrzysz w ziemię, której głąb zaciska się na ustach i nie wiesz nawet, co przełykasz: wstyd czy bezwstyd. Nie wiesz, bo jest na końcu klucza, wiszącego na pasku księżyca. Pasek i księżyc dopełniają się na ciele, ale otwór wywiercasz w głowie: może włożysz palec i wymacasz jego koniuszek wewnątrz dłoni, rozpostartej jak mapa na stole. Stół byłby podłogą, gdyby stał w domu, a tak stoi na nim jak na kudłatej gwieździe, która przepala się do wewnątrz, nie dotykając języka i serca. Serce i język ze wstrętem wypluwasz; wiesz, że powrócą splecione jak słowa. 64 SIÓDMA NAD RANEM Obiecała godzina, że przyjdzie. Ciągle jest siódma nad ranem, mimo że słońce w zenicie wciągnęło mnie do nieba. I widzę Pana Boga z zegarkiem, jak nim huśta, choć ręka pozostaje w szczelinie czasu. Jakie zwierzęta chcą jeszcze powstać z umarłych i dosięgnąć konia, na którym Bóg siedzi, gdy pod nim galopują pustynie? Jakie niebo rozciągnęło się pod kopertą i zacisnęło na gardle wskazówki? Siódma nad ranem jak śmierć zagląda mi w oczy: czy je otworzę na większe otwarcie śrubek całych z kości? na rozmnożenie się sekund i minut pod powiekami, aż otoczą słońce i dojrzą pierwszego człowieka, który tutaj dotarł? Nie wiem. O siódmej zero jeden jest dopiero dwunasta. 65 EROTYK SŁONECZNY Nie mów słońcu, żeby wróciło jak wraca się nad ranem. Spóźni się na autobus. Zechce uwierzyć, że kocha. Skręci pod drzwi nie tego domu, w którym spało i będzie pukać coraz mocniej, aż wyjrzy sąsiad – czerwony słoniec: długo tu ciebie nie było, zostań. Zastąpię cię, moje kochanie. Chciałabyś, żeby przyszedł nad ranem i wybił okno. Włażąc do łóżka strącił święty obraz. Chciałabyś czuć, jak białe baranki przechodzą między pośladkami z łąki na łąkę, zaś Anioł Stróż pasterskim kijem przewraca cię na bok. Pragniesz tego, moje kochanie. Nie mów słońcu, żeby nie przyszło. Ono wróci w południe i stanie nad twoim cieniem. Jeśli zapłacze, tym lepiej. Opadnie deszczem. Wypłucze to, co w tobie płakało. Z tym ścieknie. A jeśli gniewem się uniesie, zaciśniesz na nim swoją rękę. Zrobisz to dobrze, kochanie. Nie mów słońcu, żeby sobie poszło, gdzie zechce, bo nie lubi cię kochać nocą. Ono pójdzie tam tylko gdzie musi. Wyjmie z ust sztuczną szczękę księżyca, rosą 66 trawę przed domem obsiusia, i różowe ze wstydu przytuli pół twarzy do twojej poduszki. Posuń się, moje kochanie. (Przecież tego wiersza nie mogę tak do końca napisać na ścianie). 67 TNIJ PO OSTRZU Tnij po ostrzu noża, bo może to tylko wargi ściśnięte do bólu, odłączone od twarzy, która nazbyt wiele widziała swoimi oczyma, a teraz miejscem po wargach nadziana na szczyt słońca niewidocznie się ku nam wychyla. Tnij po ostrzu, ująwszy go w swoje usta, bo może to źródło wiecznie nie wzeszłej nocy, która z żywych chłepce całe rzeki i w martwe przelewa morza. Tnij po ostrzu od jego wnętrza, bo to tylko maska nałożona na język. 68 ANIOŁOWIE Aniołowie gdy płaczą przeglądają się w czarnej wodzie tak długo, aż przestają się widzieć. Mrużymy powieki wcześniej, nim czarna woda do źródeł dotrze przez błyskawice i kamienie odwrócone do lustra językiem bez ust. 69 RILKE A Rilke zbłądził wśród aniołów, jak tylko Rilke może być aniołem. Za tobą idzie, chłopcze, i na drogowskazach wyciągniętą ręką pisze nazwy nowych miast, które runą, zanim do nich dotrzesz. Chce jak najdłużej być twoim aniołem wśród zburzonych domów, by przed snem otrzepać z popiołów doniczkę z kwitnącym kwiatem i tchnąć w niego drugie życie. Już dwaj jesteście, chłopcy, prowadzi was Rilke. Dwiema rękami na drogowskazach pisze nazwy nowych miast, które runą. Ale to nie miasta, lecz drogowskazy naraz ulatują w niebo, jakby Rilke dostał drugich skrzydeł i jako anioł podwojony prowadził was czterech defiladowym krokiem. O, wam nie jest potrzebny Rilke, sami potraficie się mnożyć. Za wami łąki z przetrąconymi lotkami, przed wami nowe miasta. Komuś Rilke przypomina Paryż, Achmatowa Petersburg. Ktokolwiek to pierwszy wypowie, po śmierci nie spocznie. 70 NORWID Norwid puka nad ranem. Obszedł był całe osiedle. W ostatnim domu mieszka ostatnia żona, która znów jest pierwsza. Koniec i początek mylą się Norwidowi z wyjściem i wejściem. Jaki początek taki Norwid. Jaki koniec taki Norwid. Ostatnia żona widzi, że judasz jednym patrzy na nią okiem. Mąż kiedyś mówił o cyklopie, że błądzi wśród okien świata i ścian duszy, mówił długo i uczenie, aż usnął jednym okiem w jej ciele, drugim okiem przelał w nią wnętrze bielsze od krwi, kozy zaś oskubały listki z jego żył. Dlaczego kozy, dlaczego Norwid? Dlaczego wokół słońca nad osiedlem płonie wieniec laurowy? Pan Norwid znowu pomylił dzwonek w domofonie, skarży się brat siostrze, a ta przed dom wybiega i na murze rysuje piątą różę. Uważaj, mówi sąsiadowi, jej pęd już wkrótce wbiję ci do grobu, przewlokę przez oczy twojej żonie, owinę na przegubie ręki, którą brat mój po nocach za ciebie pisze, panie Boże. Najgorsze, co cię spotka: zmartwychwstanę w Tobie. 71 NOKTURN Ptaki jak klawisze. Zagraj. A niebo tryśnie na policzki. Klawisz jeden niech pęknie. Ja nieba wysłucham z lękiem, aż pióro skaleczy usta. Czarne czy białe? Nie wiem. Niebo jest echem Ciebie. A ptaki jak palce skubią śnieg na powiece. Krzyk skamle o więcej we mnie, i jestem psem, większym niż księżyc. Wyję do ziemi, sercem się tulę do serca, które przewraca się na bok, na cień bez drzewa. Drzewo rośnie ukośnie. Zwija się w owoc. W pestkę. Ręka ciszę na przemian wygrzebuje i grzebie. Raz wydobywa nokturn, a raz ukrywa wieniec. I śmierć się ściele jak mgła nad ciałami, by się otrzeć o kość miłości. (Ty nieba wysłuchasz z lękiem, że w nim się nie zmieścisz). 72 NA CZYSTO Płuczę to co już uprane, co powinno być białe a jawi się czarne na niebie, jakby gwiazdy zostały na dnie i teraz spływają do kanału. O sufity, podłogi i ściany mojej duszy, która mnie wyprzedziła w tym pochodzie ku wiecznej pianie, gdzie się piętrzą na powrót nowe domy z oknami bez okien, z zamaskowaną ledwie twarzą. Jakiś liść odlatuje na drzewo, jakieś pióro przykleja się do ptaka, jakieś ja biegnie ku tobie, biegnącej z włosami za wiatrem. Suszę to co już uprane, wkładam na siebie, idę. To jest już blisko serca. I naraz skręca, abym nie był nagi, kiedy przed tobą stanę: ty, moje czerwone światło na skrzyżowaniu cmentarzy. Ten człowiek na mnie czeka pośrodku jak gwóźdź: na mój obraz namalowany tak, że tylko włożyć go do pralki. 73 NOWY OBRAZ Twoje serce w moim puka do drzwi mieszkania, wiedząc, że wyszedłem kupić nowy obraz. Puka, by samemu sobie drzwi otworzyć w ścianie, która jest drzwiami do ogrodu na obrazie. Moje serce w twoim boi się pukania, w pokoju przestawia meble, byś go nie poznała. Ze ściany zdejmuje obraz, chowa pod podłogą. Ach, udepczesz ogród, mnie ułożysz w ramach. 74 BIŁY PIORUNY Biły pioruny, a jeden stanął i spuścił sznury, żebym podźwignął krzyż swego ciała i spojrzał z góry. Ja zaś patrzyłem, jak się rozwijał kłębek ciemności i nożycami przez środek ciąłem końce wieczności. Lecz kłębek drugi, gdy się rozwinął nie miał początku, jakby tkwił cały pośrodku kuli, nie tocząc wątku. Kiedy się wspiąłem na szczyt pagórka, co chmury skruszył, zgarnąłem życie jakie zostało i piorun ruszył. 75 ZWYKŁY POCIĄG Zwykły pociąg pełen podróżnych. Zwykłe drzewa, które prostują się po jego przejeździe. Zwykły dym zasłania wszystko przede mną. Światła pociągu w ostatniej chwili gasną. Zwykła noc, przechodząca w ranek przez tory. Nie dziw się, że wróciłem ze zwykłą różą pod językiem. 76 PŁACZE PŁACZ Płacze płacz raz suchymi, raz mokrymi łzami. Aż trudno uwierzyć że ma tyle oczu, które widzą dalej. Płacze płacz nad sobą i to jest tak, jakby padał deszcz na dno morza. Płacze płacz prosto w twarz. a ja nie umiem się odwrócić.