TOMASZ KOŁODZIEJCZAK KOLORY SZTANDARÓW Prolog - Jedzie! Jedzie! - w słuchawce rozległ się głos zwiadowcy. Kajus Klein dotknął językiem sensora umieszczonego w hełmie, przeładowując skafander z funkcji “oczekiwanie” na pozycję “alert”. Otoczyła go czasza pola maskującego w pełnym paśmie elektromagnetycznym. Żołnierz poczuł, jak prężą się elastyczne wzmacniacze opinające jego mięśnie i stawy. Szyba hełmu zmatowiała, a po chwili wyrysowała się na niej siatka celownika. Łącza rękawic ściśle przylgnęły do sprzęgu miotacza. Nie zobaczył - bo oczywiście nie mógł zobaczyć - jak pływające w jego tętnicach mikroserwery zaczynają wypluwać hormony pobudzające i jak jednocześnie otwierają się pyski równie małych filtrów, mających czyścić krew z nadmiaru niebezpiecznych produktów przemiany materii. Po chwili odczuł lekkie pobudzenie, a po następnej - stan kontrolowanej euforii. Mieli nowy sprzęt i broń. Dostali emitery pola, blokady antysiłowe i detektory promieniowania. Wreszcie mogli dopaść tych skurwysynów! Dopaść i rozwalić! Korgardzka pancerka wynurzyła się z tunelu transportowego prowadzącego od Alberdan i na chwilę zawisła nad czarną powierzchnią autostrady. W mieście żyło kiedyś trzy tysiące ludzi. W zeszłym roku Alberdan stało się celem ataku korgardów. Teraz najeźdźcy zbudowali tam kolejną twierdzę, a ich konwoje regularnie kursowały pomiędzy fortami. Nikt nie wiedział, co woziły, bo kolumny transporterów, asekurowane przez maszyny bojowe, były nie do ruszenia. Kiedy udawało się uszkodzić pojedyncze pojazdy, te natychmiast anihilowały i ludzie mogli zebrać co najwyżej garść radioaktywnego pyłu. Jednak przed tą akcją żołnierze otrzymali nową broń, która miała umożliwić zdobycie korgardzkiego pojazdu. Pancerka skoczyła do przodu - pomarańczowy ostrosłup pokryty czarnymi wzorami. Zaczęła nabierać prędkości, coraz bardziej oddalając się od stanowiska Kleina, aż w końcu zniknęła za zakrętem. Żołnierz poczuł gwałtowne uderzenie adrenaliny. - Sygnał! - w słuchawkach rozległ się nie do niego skierowany rozkaz. Plunęły ogniem zamaskowane stanowiska, odległe o jakieś dwa kilometry. - Dostał! - Klein usłyszał radosny głos Rabela Korfu. Potem napłynęły kolejne okrzyki i seria pisków oznaczających meldunki satelitarne. - Moja ręka! - To działa! Nie anihiluje! - Klein! Jest u ciebie! - poderwał go głos dowódcy. Pojazd korgardów wracał. Wolno, lekko przechylony wypłynął zza zakrętu, kierując się ku tunelowi transportowemu. W ułamku sekundy skafander Kleina z fazy “alert” przeszedł do stanu “walka”. Koprocesor militarny przejął sterowanie nad sporą częścią odruchów żołnierza. W jednej chwali wyleciały w powietrze trzy fantomy mające ściągnąć salwę wroga, ręce poderwały w górę miotacz, a oczy namierzyły cel. Karabin załomotał, kątem oka Klein dostrzegł, że strzelają też inni ludzie z jego grupy. Transporter odpowiedział salwą. Dwa fantomy zapłonęły, nim jeszcze dotarły do najwyższego punktu swego toru, trzeci tuż po tym, jak zaczął opadać. Klein zobaczył też wybuch ognia po przeciwnej stronie szosy i poczuł lekkie ukłucie w ramię - znak, że zginął ktoś z jego podkomendnych. Lecz i żołnierze trafili. Korgardzki transporter leciał jeszcze siłą rozpędu, ale wyraźnie opadał, a ostrze stożka przechylało się ku ziemi. Klein nie usłyszał uderzenia o powierzchnię autostrady - hełm skutecznie izolował go od świata zewnętrznego. Pojazd zarył w szarą taflę, zdzierając gładką nawierzchnię. Przez chwilę kolebał się na boki, aż w końcu znieruchomiał. Od chwili rozpoczęcia akcji minęło sześć sekund. Czas zaczął płynąć w normalnym tempie. - Klein, asekurujemy kablarzy! Reszta stawia pełne osłony! Idziemy! Klein podniósł się z ziemi i powoli ruszył do przodu. Obok szedł Garbich Petty i dwóch sieciowców, nazywanych potocznie kablarzami. Wiedział, że pozostali żołnierze z jego grupy właśnie włączają ochronne pola siłowe, na wypadek gdyby upolowana pancerka wybuchła. W stronę maszyny szło dwóch żołnierzy i dwóch kablarzy, obok których pełzły automaty. Ludzie - w pancernych skafandrach, ze sterczącymi wyrostkami anten, luf i czujników, z garbami ładownic i systemów podtrzymywania życia - wyglądali jak żuki spieszące do padliny. Zatrzymali się o kilka kroków od pojazdu, zarytego ostrym wierzchołkiem w ziemi. Miał ponad pięćdziesiąt metrów długości. Dziwna maszyna o niezrozumiałej konstrukcji. Tak jak niezrozumiała była technika, cele i taktyka walki korgardów. I wszystko inne, co wiązało się z tą rasą. - Pilotowany automatycznie - Klein usłyszał głos kablarza. - Próbujemy przejąć kontrolę nad układem sterowania. - Nad korgardzkim komputerem? - zdziwił się Petty. - Elektrony są wszędzie takie same, żołnierzu. Tymczasem drugi kablarz zamarł w bezruchu, z jedną ręką uniesioną, a drugą przyciśniętą do piersi. Po chwili drgnął, powoli zmieniając ułożenie rąk i przesuwając stopy po ziemi. Jego partner też zamilkł i wszedł w taki sam dziwny trans. Prawdopodobnie sprzęgli się z komputerem pokładowym i teraz walczyli z jego systemami obronnymi. Ich mózgi przebywały w elektronicznym świecie wykreowanym przez korgardów i musiały nie tylko ten świat rozpoznać, ale i przedrzeć się przez stojące tam bariery. Klein nie potrafił sobie tego wyobrazić. No, ale elektrony wszędzie są takie same. Nagle jeden z kablarzy krzyknął, a potem runął na ziemię. W ostatniej chwili skafander przejął kontrolę nad bezwładnym ciałem i tylko dzięki temu inżynier nie uderzył czaszką o nawierzchnię autostrady. Miękko opadł na kolana, wsparł się dłońmi o ziemię. W tym samym momencie transporter drgnął, jakby próbował poderwać się i odlecieć. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło, za to na pomarańczowej, pokrytej czarnymi krzyżami powierzchni stożka pojawiła się ciemna rysa. Klein przyklęknął, składając broń do strzału. Garbich skoczył w bok, chcąc własnym ciałem osłonić kablarzy. Jednak atak nie nastąpił. - To tylko właz - odetchnął Garbich. - Pchnij automaty. Stalowy pysk pancerki otwierał się coraz szerzej, aż w końcu jego krawędź wsparła się o powierzchnię autostrady. Siłowniki próbowały jeszcze unieść cały pojazd, ale przegrały z jego ciężarem i zamarły. Klein zbliżył się do włazu, Garbich był dwa kroki za nim. Inżynierowie wciąż tańczyli taniec marionetek poruszanych dłońmi szalonego lalkarza. Przed żołnierzy wysunęły się automaty. Pełzły w stronę włazu - dwa obłe kształty na gąsienicach, szczytowe osiągnięcie gladiańskiej technologii. Podobno nawet Dominium nie dysponowało sprzętem zdolnym wytrzymać konfrontację z techniką korgardów. Oba roboty cały czas badały teren przed sobą i nieustająco wysyłały strumień informacji do orbitalnej stacji przekaźnikowej. Nawet gdyby coś się stało, zarejestrują przebieg zdarzeń. Każda cząstka informacji mogła okazać się użyteczna. Gdy automaty wpełzły na klapę włazu, pancerka znów się zakołysała. Po chwili roboty zniknęły w jej ciemnym wnętrzu. - Wchodzimy! - zdecydował Garbich. Żołnierze ruszyli śladem automatów zwiadowczych. Krok, dwa kroki. W słuchawkach rozbrzmiewały dziwne dźwięki wydawane przez hakujących kablarzy, meldunki stanowisk ogniowych i komunikaty z satelity potwierdzające, że z żadnego fortu nie ruszyła karna ekspedycja. Teraz dopiero Klein zauważył, że czarne krzyże na pomarańczowej powierzchni pojazdu nie zostały namalowane, a jakby wyryte potężnym dłutem. Garbich postawił stopę na klapie włazu,! pochylił się, by wejść do środka. Klein przesunął się na bok, by nie mieć go na linii strzału. Zanurzyli się w półmroku kabiny zasnutej całkowicie oparami gazu. “Mieszanina amoniaku i helu” - zameldowały po chwili automaty. Klein przestroił filtry okularów hełmu i powoli zaczął dostrzegać otaczające go kształty. Garbich stał nieruchomo, jak skamieniały, a po chwili Klein usłyszał w słuchawkach jego cichy szept: - O Boże! O Boże, to ludzie... W chwili, gdy Garbich wymawiał te słowa, wzrok Klei-na ostatecznie przeniknął ciemność wypełniającą wnętrze luku transportowego. Dwa automaty badawcze pełzły powoli wzdłuż ścian zestawionych ze skrzyń wypełnionych przejrzystym płynem. A w tych skrzyniach... Jedno obok drugiego, dziesiątki ludzkich ciał. Dziwnych, zniekształconych, powykręcanych, z oskalpowanymi czaszkami, amputowanymi kończynami, nozdrzami i szczękami, ze skórą zdjętą w niektórych miejscach, tak że widać było mięśnie. Na każdym z tych ciał pulsowały miarowo ciemne, obłe zgruźlenia. I nagle Klein zrozumiał coś jeszcze. Ci okaleczeni ludzie żyli, a ich szeroko otwarte oczy próbowały przeniknąć warstwę cieczy i wypełniający kabinę mrok. Patrzyły na niego! Część I 1. - Szanowni państwo - obok głowy każdego pasażera rozkwitła projekcja kolorowego motyla. Gadającego motyla. - Za pięć minut dojedziemy do stacji Perelandra. Postój potrwa trzy minuty. Do zobaczenia w wagonach linii “Lepidopter”. Motyle załopotały zielono-żółtymi skrzydełkami i zniknęły, zostawiając gasnącą w powietrzu jasną smugę i delikatną woń kwiatów. Daniel Bondaree uśmiechnął się. Kolorowy motyl i zapach kwiatów witały go zawsze, gdy wracał do domu. Wstał z fotela, odruchowo wygładził czarny, lśniący mundur, a gdy kapsuła zatrzymała się i otworzyła drzwi, wraz z innymi pasażerami wyszedł na peron. Dom jego rodziców stał na skraju miasteczka o dźwięcznej nazwie Perelandra. Był to mały budynek o białych ścianach i płaskim, pokrytym taflami fotokolektorów dachu. W każdym rogu stał maszt dźwigający turbinę wiatraka. Daniel pamiętał czasy, gdy wokół domu rosły różnokolorowe kwiaty, układane przez matkę w zadziwiające kompozycje łączące ziemskie i gladiańskie organizmy. Kiedy zginął ojciec, matka przestała sadzić kwiaty. Z każdym dniem stawała się cichsza i jakby coraz mniejsza. Domowy aparat automedu, który Daniel przeglądał przy każdej wizycie, informował regularnie, że matka nie jest chora. A jednak - Daniel wiedział to - była jednocześnie coraz mniej zdrowa. Najprawdopodobniej chciała się już zobaczyć z ojcem. Daniel był jedynym powodem jej trwania, przytwierdzał ją do życia niczym stalowy szpikulec przyszpilający motyla w muzealnej gablocie. Kiedy Daniel skończył pierwsze siedem lat służby i został przeniesiony do pracy sztabowej, uznała, że nic już mu nie grozi i że nie musi się więcej opiekować swoim synkiem. Umarła. Nie sprzedał domu ani go nie wynajął. Mieszkał i pracował w stolicy prowincji, Szanszeng, ale do Perelandry przyjeżdżał prawie zawsze, gdy dostawał urlop. Ostatnio coraz rzadziej. W armii i podległych jej formacjach sędziów, nazywanych tanatorami, trwał stan ciągłego alarmu. Daniel nie ukrywał więc zdziwienia, gdy poprzedniego wieczora otrzymał sześciodniowy urlop. Do realizacji natychmiast. Jego bezpośredni przełożony nie podał żadnej przyczyny tej decyzji. Daniel pozamykał więc wszystkie najważniejsze sprawy, kilka tematów podrzucił swoim współpracownikom i ruszył do Perelandry. Do domu przyjeżdżał, kiedy tylko mógł. Sąsiedzi kłaniali mu się z szacunkiem, a dzieciaki z fascynacją spoglądały na lśniący mundur. Tak było i teraz, gdy wysiadł na stacji i wolnym krokiem ruszył znajomymi uliczkami. Miasteczko prawie się nie zmieniło przez te wszystkie lata, nawet korgardzkie zagrożenie wydawało się tu odległym, narkotycznym koszmarem. W pobliżu Perelandry nigdy nie prowadzono działań wojennych i mieszkańcy ani razu nie musieli się ewakuować. Coraz mniej było na Gladiusie takich miast, w których po latach podróżowania można znaleźć w tych samych miejscach domy, klomby, sklepy i ludzi za sklepowymi ladami. Kiedy Daniel skręcił w prowadzącą do swojego domu uliczkę, wiedział, że tu nawet ptaki łazić będą po trawie w tych samych co zawsze miejscach. A jednak... Po drugiej stronie ulicy mieszkali przyjaciele rodziców Daniela, państwo Habergenowie. Zawsze odwiedzał ich zaraz po przybyciu do miasta. Dlatego też stanął jak wryty, gdy zza zakrętu wyłonił się nie płaski domek, podobny bardzo do domu jego rodziców, a budowla o dziwnych kształtach, ze sterczącymi w górę dźwigarami i przybudówkami, pokryta warstwą telefarby. Habergenowie, nawet gdyby było ich stać, nigdy nie pozwoliliby sobie na taką ekstrawagancję. Zaintrygowany podszedł do ogrodzenia, musnął dłonią -sensor stróża, ale furtka nie otworzyła się. Zamiast tego usłyszał komunikat wypowiedziany ciepłym, kobiecym głosem: - Nie rozpoznaję pana, proszę się przedstawić. Dziękuję. Przepraszam. - Daniel Bondaree, do państwa Habergenów. - Bardzo mi przykro - poinformował domofon - ale Fryderyk i Manuela Habergenowie czterdzieści dni temu przenieśli się do Pałacu Odpoczynku w Bruubank. Ten dom ma już innego właściciela. Dziękuję. Przepraszam. - Kto jest nowym właścicielem? - Nie figuruje pan na liście osób, którym powinnam odpowiadać na to pytanie - grzecznie, acz stanowczo poinformował Daniela domofon płci żeńskiej. Po czym dodał: - Dziękuję. Proszę. - No, tak - mruknął Bondaree i odwrócił się, by ruszyć ku swojemu, bardziej gościnnemu domowi. - Hej! Niech pan zaczeka! - głos należał niewątpliwie do tej samej osoby, która nagrała się na domofon. Ku furtce szła dziewczyna. Miała krótkie ciemne włosy, śniadą twarz, ubrana była w zwykły domowy strój. Tym dziwniejsze wrażenie robiła srebrzysta siateczka zasłaniająca jej oczy. Jakby metalowy pająk rozpiął sieć pomiędzy brwiami, nasadą nosa i kośćmi policzkowymi. Danielowi wydawało się, że pod elektroniczną przędzą dostrzega lśniące oczy, ale może to było złudzenie. - Pan Bondaree - powiedziała dziewczyna, bardziej twierdząco niż pytająco. Stanęła po drugiej stronie ogrodzenia, ale nie otworzyła furtki. - Znamy się? - Na tej ulicy rzadko pojawia się żuk - położyła akcent na ostatnim słowie. Tak nazywali tanatorów pacyfistycznie nastawieni studenci i propagandziści politycznej frakcji uległych. To skrót. Od “żuka gnojarza”. Gdy chcieli być grzeczni, tłumaczyli, że tak właśnie wyglądają sędziowie w swoich lśniących mundurach i bojowych pancerzach. Ale Daniel wiedział, że pacyfiarze uważają egzekutorów prawa za śmierdzieli babrających się w gównie. - Wszystkie staruszki z okolicy doznają omdleń na wspomnienie swojego młodego obrońcy. - Wszystkie staruszki z okolicy były koleżankami mojej matki i znają mnie od dziecka - powiedział ostro. - O co chodzi? - To pan dobijał się do mojego domu. Chciałam być uprzejma i powiedzieć panu osobiście, że jesteśmy sąsiadami. Habergenowie uznali, że czas na przeprowadzkę do Pałacu Odpoczynku. Kupiłam od nich parcelę. Jak pan widzi, sam budynek nieco się zmienił. Strzelał pan dziś do kogoś? Złapał pan jakiegoś złego człowieka? - Nie, ale dwa dni temu widziałem dziewczynę w pani wieku, której zły człowiek odciął nogi i nos. Żyła - i odwracając się, dodał cicho: - Dziękuję. Przepraszam. Kiedy otwierał drzwi domu rodziców, zauważył, że dziewczyna, żwawo machając rękami, dyskutuje o czymś ze swoim domofonem. 2. Właściwie to nie była okupacja. Gladius nie został ani pobity, ani podbity. Wszystkie instytucje państwa działały normalnie, ludzie pracowali i bawili się. A jednak - żyli w stanie wojny. Kolonia na planecie Gladius, w układzie gwiazdy Multon, powstała dwieście lat wcześniej jako jeden z tak zwanych Wolnych Światów. Było to gigantyczne przedsięwzięcie. Inwestorzy musieli wykupić dane od prywatnych firm eksploracyjnych badających światy w obszarze ludzkiej cywilizacji. Potem wysłali małe grupy zwiadowców i inżynierów, wreszcie musieli sfinansować budowę na powierzchni planety zautomatyzowanych linii produkcyjnych i innych obiektów infrastruktury. W międzyczasie trwał proces legalizacji nowej kolonii i uzgadniania jej praw z jurysdykcją solarną. Na koniec pozostawało jeszcze wynajęcie gigantycznych statków-chłodni, nazywanych pieszczotliwie “kostnicami”, i wykupienie dostępu do szlaków hiperprzestrzennych. Teraz można było ogłosić Kartę Praw - zestaw reguł, jakie będą obowiązywać w nowo powstającym państwie, oraz rozpocząć nabór osadników. Ludzie zasiedlali kolejne światy, zakładając państwa rządzące się odmiennymi prawami, uznające najrozmaitsze religie i obyczaje, w różnym stopniu związane z rozrastającym się Dominium Solarnym. Każdy z tych światów--państw miał prawo penetracji i kolonizacji własnego układu gwiezdnego oraz utrzymywania placówek przy najbliższej bramie hiperprzestrzennej. Jednak to Dominium kontrolowało i chroniło pajęczą sieć hiperprzestrzennych szlaków, wyznaczających granice ludzkiej ekspansji, zachowując prawo do reprezentowania istot ludzkich wobec obcych cywilizacji oraz arbitrażu w sporach pomiędzy poszczególnymi koloniami. “Kostnice” leciały z Ziemi na Gladiusa przez dwa lata, z czego ponad półtora roku w zwykłej przestrzeni na prędkościach podświetlnych. Technika transmisji hiperwymiarowej była niedoskonała, współrzędne skoku obliczano z dużym przybliżeniem, a do kolejnych bram trzeba było dolatywać na napędzie konwencjonalnym. Półtora roku podróży z prędkościami podświetlnymi na skutek efektów relatywistycznych przełożyło się więc na blisko dwadzieścia pięć lat ziemskich. Rozpoczęła się kolonizacja, w miarę intensywne kontakty z Dominium Solarnym nawiązano po kolejnych dziesięciu latach. W tym właśnie czasie w centrum ludzkiego imperium nastąpiła krystalizacja nowych ośrodków władzy, a nauka, której rozwój pobudziła Wojna Czterech Światów, gwałtownie przekroczyła kolejne granice poznania. W pewnym momencie okazało się, że Gladius jest zacofany o jakieś trzydzieści pięć lat w stosunku do technologii Dominium, które zresztą wcale nie zamierzało się dzielić swoją wiedzą. Zgodnie z traktatami osadniczymi koloniści zajęli wielki kontynent na północnej półkuli, a mniejszą, południową wyspę pozostawili do dyspozycji metropolii. Od tamtego czasu historia polityczna Gladiusa to dzieje rywalizacji dwóch opcji - utrzymania niezależności politycznej i gospodarczej od Dominium oraz przyłączenia się do struktur solarnych. Przez następne półtora wieku zwolennicy tego pierwszego poglądu znajdowali się w zdecydowanej przewadze. Jednak w ostatnich latach każda klęska w walce z korgardami wzmacniała siły zwolenników podporządkowania się Dominium. Powszechnie wierzono, że w nagrodę Gladius otrzyma wsparcie polityczne i technologiczne pozwalające na rozgromienie najeźdźcy. W chwili, gdy przybyli korgardzi, na Gladiusie mieszkało ponad sześćset milionów ludzi. Zagospodarowali kontynent, prowadzili dozwoloną penetrację pozostałych planet układu Multona, utrzymywali oficjalne stosunki z placówkami dyplomatycznymi i handlowymi Dominium rozlokowanymi na południowej wyspie. Gladiańska nauka wciąż pozostawała w tyle za centrum ludzkiej cywilizacji. Jednak powolny import technologii i własne badania sprawiły, że dystans ten się nie powiększał - co miało zazwyczaj miejsce w przypadku niezależnych światów na krańcach hiperprzestrzennych szlaków. A jednak okazało się, że korgardzi są za mocni... Pierwszy zobaczył ich Ferdynand König, drugi pilot transportowca “Żelazna Królowa” dostarczającego biopreparaty trawlerom górniczym w asteroidowym Pasie Flam-berga. Ferdynand König zlekceważył wstępny komunikat o obiekcie nie odpowiadającym na kody przywołania. Po pierwsze, dlatego że był zawodowcem i wiedział, że każdy stochastyczny komputer czasem bredzi. Po drugie znał swoich kolegów i wiedział, że są gotowi zrobić wszystko, by choć na chwilę zabawić się w czasie tygodniowej podróży z orbity Gladiusa do stacji eksploracyjnych w Pasie Flamberga. Choćby i zmusić moduł sterowniczy statku do podawania mylnych informacji. Kiedy jednak König otrzymał potwierdzenie wstępnej rejestracji, zdecydował się włączyć sygnał przywołania. Wokół sterowni statku - kuli o trzymetrowej średnicy, wypełnionej żelem neuronowym - zgromadzili się pozostali członkowie załogi transportowca. Obserwowali unoszącego się w przezroczystej zawiesinie, ubranego w specjalny kombinezon Königa, a jednocześnie śledzili obrazy i parametry, pojawiające się na ściennych ekranach. Zanurzony w transmisyjnym płynie König całym ciałem odbierał płynące ze wszystkich modułów dane, samemu wysyłając polecenia i zapytania. Po dwóch minutach kompletowania i analizowania informacji, zdecydował się ogłosić stan pogotowia. Naprzeciw “Żelaznej Królowej” sunął gigantyczny kosmolot. Nie był to patrolowy statek gladiański ani trałowiec górniczy. Widmo emisyjne obiektu nie przypominało charakterystycznych sygnałów wysyłanych przez okręty bojowe Dominium Solarnego, stróżujące przy bramie hiperprzestrzennej. Komputery odrzuciły też możliwość, że kosmolot został zbudowany przez którąś ze znanych ludziom obcych ras. Choć procedury, które wobec zaistniałej sytuacji uruchomił Ferdynand König, stanowiły obowiązkową część oprogramowania mózgu sterującego każdego kosmolotu, w historii ludzkości użyto ich zaledwie kilkakrotnie. Ziemski statek natknął się na obiekt Obcych, należący do nie znanej rasy. “Żelazna Królowa” rozpoczęła nadawanie kodu powitalnego, jednocześnie wzywając najbliższe jednostki rządowe Wolnej Planety Gladius i Dominium Solarnego. Sama, nie zyskawszy żadnej odpowiedzi, zeszła z toru obcej jednostki i skierowała się do najbliższej cywilnej bazy. To uratowało życie Ferdynanda Königa i jego współpracowników. Ich następcy mieli mniej szczęścia. Spathański patrolowiec “Lederman” został zniszczony, gdy spróbował zbliżyć się do obcego kosmolotu. Wtedy też okazało się, że intruzi dysponują emiterami pól wielokrotnie silniejszymi od tych nawet, których używała armia Dominium. Ponieważ flota solarna stacjonowała przy śluzie hiperprzestrzennej, cztery miesiące świetlne od układu Multona, tajemniczemu kosmolotowi drogę zagrodzić mogły tylko siły gladiańskie. Obcy nie reagowali na żadne wywołania, obiekty nadmiernie się do nich zbliżające - niszczyli. Po kilku godzinach operacji jasne stały się dwie rzeczy. Po pierwsze, na wszelkie próby kontaktu Obcy odpowiadają wrogo. Po drugie, celem gigantycznego kosmolotu jest Gladius - planeta zamieszkana przez sześćset milionów ludzi. W kosmosie rozgorzała bitwa, z której statek Obcych wyszedł bez widocznego szwanku. Flota wojenna Wolnej Planety Gladius przestała istnieć. Po blisko stu godzinach od chwili pierwszego kontaktu, wroga jednostka, otoczona zaporami pól siłowych i projekcji maskujących wielkość i kształty, weszła na orbitę Gladiusa. Kosmolot wypluł z siebie konwój kilkunastu modułów ładowniczych, a potem dokonał samozniszczenia. Otoczone siłowymi kokonami rakiety rozdzieliły się. Wylądowały w ośmiu punktach na największym kontynencie Gladiusa, Kilenie. W ciągu krótkiego czasu w miejscach lądowania pojawiły się forty - umocnione bazy najeźdźców. Nie wiadomo, kto i z jakiego powodu nazwał obcych korgardami. Rada Elektorów natychmiast zwróciła się do rezydenta Dominium z prośbą o interwencję. Odpowiedział, że Gladius jest światem niezależnym i sam musi układać się z korgardami. Poinformował też, że nie dysponuje żadnymi informacjami dotyczącymi wcześniejszych kontaktów ludzkości z tą rasą Obcych. Kiedy najeźdźcy zniszczyli pierwsze miasto i zabili pierwszych ludzi, rezydent tylko potwierdził swój poprzedni komunikat. Oczywiście, sugerując przy okazji, że jeśli Gladius zrezygnuje z samodzielności, to Dominium na pewno pomoże... Forty były potężnymi bazami o powierzchni kilku hektarów, ochranianymi przez systemy pól siłowych i barier energetycznych. Próby ich zdobycia zakończyły się niepowodzeniem - pojazdy, rakiety i żołnierze byli niszczeni na granicy twierdz. Obserwacje satelitarne i sejsmiczne nie przyniosły praktycznie żadnych informacji. Fortom nadano nazwy: Czerwony, Czarny, Zielony... Korgardzi nie reagowali na ludzi zbliżających się do baz, chyba że ci przekroczyli strefę bezpieczeństwa. Początkowo większość osiedli znajdujących się w pobliżu fortów wyludniła się. Tylko gdzieniegdzie ludzie pozostali. I okazało się, że korgardzi pozwolili im żyć spokojnie. Jednak czasem dokonywali rzeczy strasznych. Z twierdz ruszały kolumny pancerek, zwykle korzystających z gladiańskich autostrad i podziemnych ciągów magnetycznych. Pojazdy te docierały do jakiejś osady czy miasteczka - zawsze znajdującego się w sporej odległości od fortów - otaczały je i niszczyły. Po odjeździe korgardzkich pojazdów znajdowano tam tylko gigantyczne pola radioaktywnej ziemi. Każda z takich akcji wywoływała wśród opinii publicznej wstrząs, prowadziła do bezskutecznych operacji odwetowych niedobitków gladiańskiej armii i coraz agresywniejszych starć politycznych. Tymczasem na uprzednio wyludnione tereny w pobliżu fortów wracało coraz więcej dawnych mieszkańców, a zaczynali się także przenosić nowi. Tam po prostu żyło się bezpiecznie, gdy każde inne miasto wolnej planety Gladius mogło zostać zaatakowane i unicestwione. Sformowano specjalne paramilitarne służby ewakuatorów, mające ostrzegać ludzi przed korgardzkimi wyprawami pacyfikacyjnymi i organizować ewakuację z zagrożonych terenów. Stabilna struktura zasiedlenia planety uległa zachwianiu, fale uchodźców przenosiły się do miejsc uznanych za bezpieczniejsze, zwiększyła się migracja do baz satelitarnych i na inne planety układu Multona. Te jednak nie mogły przyjąć wszystkich chętnych. Na ucieczkę z układu kanałem hiperprzestrzennym stać zaś było niewielu. Jednocześnie coraz więcej mieszkańców Gladiusa żądało, by Rada Elektorów złożyła hołd lenny Dominium i wezwała na pomoc jego potęgę. 3. Urlop Daniela skończył się równie niespodziewanie, jak i zaczął. Wezwanie przyszło w środku nocy. Bondaree miał zameldować się w siedzibie dowództwa Okręgu Północnego, w mieście Kalante, odległym od Perelandry o prawie trzysta kilometrów, a od bazy tanatorów w Szanszeng o pięćset. Kazano mu założyć mundur i nie zabierać żadnego bagażu. Zalecono zażycie środków pobudzających i poinformowano, że będzie musiał pracować do godziny szóstej rano. Podróż kolejką magnetyczną zajęła prawie godzinę. Na dworcu czekał służbowy samochód. Kwadrans później Daniel stanął przed szklanymi drzwiami budynku komendantury. Czytnik bramy przyjął jego kartę paszportową. Potem sprawdził linie papilarne kciuka i zażądał próby głosu. Przed budynkiem nie było strażnika, ale Daniel wiedział, że na pewno jest śledzony przez system kamer i czujników mających potwierdzić jego tożsamość. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie i Daniel wszedł do jasno oświetlonego holu. Tu czekał na niego wysoki oficer w mundurze żandarmerii. - Porucznik Hexen - przedstawił się, salutując dłonią w rękawiczce z syntetycznej skóry. Takich używali wszyscy żołnierze, którzy mieli na rękach aktywne gniazda sprzęgów. - Mam pana natychmiast zaprowadzić na odprawę. Jest pan ostatni. - Kapitan Bondaree, tanator - przedstawił się Daniel i ruszył za Hexenem. - Czy jestem spóźniony? - Nie wiem. Proszę do windy. Weszli do małej kabiny, która natychmiast ruszyła w górę. Daniel policzył w myślach czas - od chwili, gdy otrzymał wezwanie, nie minęły nawet dwie godziny. Nie mógł zjawić się tu wcześniej, skoro nie przysłano po niego specjalnej wojskowej kapsuły transportowej. Co oznaczał ten nagły rozkaz? Czy miał jakiś związek z przyznanym mu wcześniej niespodziewanym urlopem? Zapewne szykowała się jakaś akcja - Daniel próbował przypomnieć sobie, która z prowadzonych ostatnio spraw wymagała jego osobistej interwencji. Nic nie przychodziło mu do głowy. I dlaczego wezwano go tutaj, do Kalante? Czyżby tanatorzy potrzebni byli do wykonania wyroku związanego z jakąś sprawą podlegającą jurysdykcji wojskowej? Winda stanęła i mężczyźni wyszli na jasno oświetlony korytarz. Nie było tu żadnych oznaczeń, równie dobrze mogli się znajdować na piątym, jak i na pięćdziesiątym piętrze budynku. Hexen odprowadził Daniela do drzwi niczym nie różniących się od kilkunastu innych znajdujących się w tym korytarzu. - Ja tu zostaję - powiedział oficer. - Pan przejdzie standardową kontrolę tożsamości według procedury poziomu trzy. - Poziom trzy? - zdziwił się Daniel. - Co tu się dzieje? W czasie swojej służby w formacjach tanatorskich Danielowi nie zdarzyło się uczestniczyć w procedurach oznaczonych cyfrą mniejszą niż sześć. Poziom trzy przyznawany był sprawom dotyczącym bezpieczeństwa całej planety. - Do moich obowiązków należało doprowadzenie pana tutaj - powiedział Hexen, dając do zrozumienia, że nie udzieli żadnych dodatkowych wyjaśnień. Daniel wszedł do małego, ciemnego pomieszczenia. Kiedy drzwi za jego plecami zamknęły się, ściany pokoiku zajaśniały lekką poświatą, a z głośnika popłynął głos: “Proszę założyć rękawice i hełm. Proszę odpowiadać na pytania. Rozpoczynamy standardową kontrolę tożsamości trzeciego poziomu. Test potrwa pół minuty.” Przed oczami Daniela zaczął płynąć kalejdoskop barw i kształtów, w słuchawkach rozległa się muzyka. Bondaree poczuł lekkie ukłucie w kark i chłód elektrod dotykających jego dłoni. Ogarnęło go rozleniwienie i uspokojenie, powoli zapadał w półhipnotyczny trans. Żeński głos o ciepłym brzmieniu zaczął zadawać mu pytania, na które odpowiadał, wskazując wirtualne ikony odpowiedzi. Wszystko skończyło się równie nagle, jak zaczęło. Kolorowe kształty zniknęły, muzyka ucichła. “Koniec testu - rozległ się ten sam głos, co poprzednio. - Tożsamość potwierdzona. Proszę nie zdejmować hełmu.” Daniel spróbował przypomnieć sobie choć jedno z pytań, ale nie potrafił. Hipnoza. “Danielu Bondaree, wiesz już, że to, w czym uczestniczysz, objęte jest zabezpieczeniem o wysokim stopniu tajności. Za chwilę przedstawimy ci pewne informacje. Potem zadamy pytanie. Chcemy, abyś odpowiedział na nie zgodnie ze swoją prawdziwą wolą i przekonaniem. Decyzja negatywna oznacza powrót do dotychczasowego miejsca służby. Pozytywna odmieni twoje życie, wiąże się natomiast z dużym ryzykiem. Dwa tygodnie temu naszym formacjom specjalnym udało się zatrzymać i rozbroić pojazd korgardów. Hakerzy przełamali jego zabezpieczenia i opanowali sterowniki. Zdobyliśmy dużo cennych, lecz jednocześnie przerażających danych o najeźdźcach. Wydaje nam się, że są to informacje wystarczające do podjęcia skutecznej kontrofensywy. Tworzymy specjalny zespół mający realizować tę operację. Jak się zapewne domyślasz, chcemy ci zaproponować udział w pracy tej grupy. Wszystkie szczegóły dotyczące przyczyn, dla których zostałeś wybrany, i charakteru tych działań, poznasz w przypadku podjęcia decyzji pozytywnej. Naszym obowiązkiem jest poinformować cię, że twoja zgoda może wiązać się ze znacznym ryzykiem utraty zdrowia i życia. Czy wszystko zrozumiałeś, Danielu Bondaree?” - Tak. “Masz minutę na podjęcie decyzji.” - Czy mogę zadać dodatkowe pytania? “Nie teraz. Jednak zapewniamy cię, że będziesz brał udział w operacji, o której są poinformowane władze planety i dowództwo sił zbrojnych. Będą to akcje wymierzone przeciw korgardom.” - Zgadzam się - powiedział Bondaree i dopiero, gdy wypowiedział te słowa, poczuł, jak bardzo jest zdenerwowany. W sali odpraw, do której Daniel wkroczył parę minut później, na ustawionych pod ścianą fotelach siedziało kilku mężczyzn. Bondaree nie znał żadnego z nich. Ich mundury, odznaki i tatuaże świadczyły o przynależności do bardzo różnych formacji. Niektórych nawet nie potrafił określić. Podszedł do niego mężczyzna w mundurze komandosów. Był wysoki, mocno zbudowany, mógł mieć czterdzieści lat. Skórę jego twarzy pokrywała migotliwa siateczka łączy, wykorzystywanych w sprzęgach z hełmem bojowym. - Pułkownik Paccalet. Cieszę się, że pana tu widzę. Daniel wyprężył się i zameldował: - Kapitan Daniel Bondaree, Służby Tanatorskie, sędzia, Zgrupowanie Północne. - Proszę usiąść. Czekaliśmy tylko na pana. - Wyruszyłem natychmiast po otrzymaniu wezwania, panie pułkowniku. - Wiem - Paccalet ze zniecierpliwieniem machnął ręką. Daniel usiadł w wolnym fotelu. Po lewej miał ciemnowłosego, młodego żołnierza formacji uderzeniowych, po prawej mężczyznę o twarzy pokrytej wymyślnym tatuażem. Daniel domyślił się, że facet jest sieciowcem - a ostatnio w klanach informatycznych modne było wszczepianie płytko pod skórę mikroukładów i ścieżek sprzęgowych. Obok Paccaleta siedział starszy mężczyzna w szarym uniformie bez dystynkcji. Cywil bądź oficer na emeryturze. - Panowie - Paccalet stanął naprzeciw rzędu foteli. - Chcę was na wstępie poinformować, że wszyscy, którym zaproponowaliśmy udział w tej operacji, zdecydowali się na tę służbę. Od razu przejdę do konkretów. Opanowaliśmy korgardzki transportowiec. Jednak nie zdołaliśmy zapobiec dezorganizacji układów wewnętrznych. Dane, które przejęliśmy, w znacznej mierze uległy zniszczeniu. Próbujemy rozszyfrować to, co ocalało. Badamy układy mechaniczne, elektroniczne i logiczne pojazdu. W transporterze przewożono kilkudziesięciu ludzi w stanie zbliżonym do anabiozy. Niestety, zgasły też systemy podtrzymywania życia. Ludzie w kapsułach umarli. Na razie nie będę panom prezentował szczegółowych wyników sekcji. Dość, że ciała ofiar były straszliwie i w różny sposób okaleczone. Sądzimy, że większość więźniów poddano eksperymentom. W ciałach znaleźliśmy wszczepy korgardzkich bioautomatów, ale obumarły one w ciągu kilku kwadransów od unieszkodliwienia transportera. Paccalet zamilkł, jakby oczekując reakcji zebranych. Jednak w pomieszczeniu panowała cisza, słychać było tylko oddechy ludzi. - W przypadku trzydziestu siedmiu ciał - podjął Paccalet - nie zdołaliśmy przeprowadzić efektywnego sondażu mózgów. Z pozostałej siódemki zdjęliśmy zapisy, choć niepełne... - zawahał się. - Panowie, mózgi tych ludzi poddawane były wielokrotnym ingerencjom psychochirurgicznym, tak jak ich ciała. Mamy też przerażający zapis emocji. Dwaj nasi chłopcy, którzy dokonali odsłuchu, zapadli w śpiączkę, wyciągamy ich z tego farmakologicznie. Za plecami Paccaleta, na ściennym ekranie, pojawiła się siatka współrzędnych i dwie linie, biegnące poziomo, ale poszarpane i powyginane w ostre wzniesienia i wyrwy. Nieregularności miały bardzo podobny kształt, tyle że amplitudy wychyleń linii dolnej były znacznie wyższe. - Górny wykres przedstawia zapis zdjęty z mózgów martwych ludzi. Dolny, to nieco przeskalowana rejestracja gasnącego mózgu kotnej samicy zająca, zaszczutej i zagryzionej przez psy. - Chce pan powiedzieć, że korgardzi zamienili ludzi w zające? - spytał sąsiad Daniela. - Nie, chcę powiedzieć, że w ich mózgach był tylko, sprowadzony do najbardziej elementarnych instynktów, strach. Mężczyzna chciał jeszcze o coś spytać, ale powstrzymał się. Po chwili milczenia Paccalet podjął wykład. - To pierwsza ważna informacja. Jest i druga. Sprawdziliśmy tożsamość ofiar. To mieszkańcy miast i osiedli unicestwionych przez korgardów. Uwaga, nie tylko z ostatniego, Alberdanu. W transporcie znajdowali się nawet ludzie, którzy żyli w Choli-Choli. - Mój Boże! Choli-Choli! - szepnął Daniel. Tę nazwę znał każdy mieszkaniec Gladiusa. Piętnaście lat temu miasto zostało otoczone kordonem pancerek i unicestwione. Pierwsza ofiara korgardów. - Tak, żołnierzu. Jesteśmy przekonani, że przez te wszystkie lata myliliśmy się. Korgardzi niszczą zaatakowane terytorium, zamieniając je w perzynę. Ale nie zabijają ludzi. Oni ich porywają. Sądzimy, że w korgardzkich fortach żyją więźniowie. Jeśli wszyscy doświadczają tego, co ci z transportu, to staliśmy się ofiarą bestialstwa nie znanego ludzkiej cywilizacji od stuleci. Przesadza, pomyślał Daniel. Wojny, które Dominium toczyło z wrogami zewnętrznymi i wewnętrznymi, były krwawe i okrutne. Jednak tu, na Gladiusie, ludzie nie doświadczali tego wszystkiego, a wieści docierały przepuszczone przez sita odległości, czasu i solarnej cenzury. - Stoją przed nami trzy zadania. Po pierwsze, chcemy potwierdzić lub rozwiać te podejrzenia. Po drugie, musimy wydobyć stamtąd ludzi, którzy jeszcze żyją. Po trzecie, zorganizować na terenie korgardów nasze struktury wywiadowcze. Czy macie jakieś pytania? - Tak - powiedział mężczyzna z tatuażami informatyków. - Widzę tu osoby z bardzo różnych formacji wojskowych i paramiltarnych, a nawet cywilów. Czy zostaną nam wyjaśnione kryteria tej selekcji? - Jest pan bardzo niecierpliwy, poruczniku Forbi. Oczywiście, że tak. Wyjaśnienie było jednocześnie proste i całkowicie niezrozumiałe. Kiedy zbadano ofiary korgardów okazało się, że można je podzielić na kilka grup. Część ludzi była makabrycznie okaleczona. To na nich przeprowadzano najstraszniejsze eksperymenty biologiczne, wszczepiano im największe biomaty, najbardziej zmasakrowano ich psychikę. Drugą grupę stanowili ludzie, na których także dokonywano eksperymentów, ale znacznie mniej poważnych i okrutnych. Wreszcie, w korgardzkim wraku znaleziono ciała kilku osób, którym korgardzi nie zrobili praktycznie nic, oprócz połączenia z systemem podtrzymywania życia zainstalowanym w transportowcu. Pierwsza hipoteza, głosząca, że w najlepszym stanie znajdowali się ludzie z najpóźniej zajętych przez korgardów miast, upadła. Znaleziono wśród nich nawet ciało mieszkanki Choli-Choli, która przetrwała kilkunastoletnią niewolę w całkiem niezłej kondycji fizycznej. Próba podzielenia ludzi ze względu na wiek, grupę krwi, kolor włosów i tym podobne czynniki nie przyniosła żadnych sensownych rezultatów. W zasadzie pogodzono się już z myślą, że selekcja ofiar była przypadkowa. A jednak superszybkie komputery po drobiazgowej analizie zdołały wyłonić z chaosu danych pewną prawidłowość. Ustalono blisko sto cech, których wypadkowa pokrywała się u ofiar należących do poszczególnych grup. Były to bardzo różne parametry i nic dziwnego, że analitycy tak długo nie mogli sobie dać z tym problemem rady. Długość stopy, poziom czerwonych krwinek, dolna granica słyszalności dźwięków... Obecność pewnych genów recesywnych w DNA komórkowym, masa flory bakteryjnej w organizmie, ale także łączny czas przebywania w stanie nieważkości, szybkość wchłaniania informacji przez wszczepy neuronowe, szerokość geograficzna, na jakiej mieszkała ofiara, liczba rodzeństwa... W sumie prawie sto czynników nie pozostających ze sobą w żadnych widocznych związkach. Gdy każdej z tych własności przypisano wyskalowany parametr, okazało się, że o przydziale do grupy ofiar decydował łączny wynik. Nie od razu zaakceptowano te rewelacje. Część analityków uważała, że wyniki są przypadkowe, że jeśli weźmie się nieskończoną liczbę cech, to zawsze da się ustawić część z nich tak, by pasowały do dowolnych wyników. Praca laboratoriów zaczęła przebiegać wielotorowo. Po pierwsze, usiłowano znaleźć dowody obalające “teorię stu cech”, jak ją nazwano. Po drugie, szukano innego, prostszego kryterium. Wreszcie, próbowano określić związek pomiędzy czynnikami “teorii stu cech”, ustalić, czy istnieje jakaś ogólna kategoria ludzkich zachowań, postaw, stanu zdrowia, która by wynikała bezpośrednio z owych różnorodnych czynników. Do tej pory sukcesem nie mogli się pochwalić analitycy z żadnego zespołu. Dowództwo operacji przyjęło więc jedyne założenie umożliwiające dalsze działania - że “teoria stu cech” jest słuszna. Określono zestaw parametrów, które spełniali najmniej okaleczeni ludzie znajdujący się w transportowcu. Następnie wyselekcjonowano żołnierzy i pracujących dla armii cywilów, którzy optymalnie spełniali te założenia. Wśród nich znalazł się Daniel Bondaree. - Jak rozumiem - powiedział Forbi - zakładamy, że człowiek o dobrze dobranym profilu będzie w stanie przeżyć w bazie korgardów dostatecznie długo. I że może dzięki temu podjąć operacje wywiadowcze i dywersyjne. Jednak musielibyśmy najpierw złamać bariery wokół fortów. A to, jak do tej pory, nigdy nam się nie udało. - Przedostanie się na teren fortu i funkcjonowanie tam jest możliwe - Paccalet zaakcentował ostatnie słowo. - Ludzie z transportera są tego najlepszym dowodem. - Chciał pan powiedzieć: trupy z transportera o psychice zagryzionego zająca - powoli powiedział młody żołnierz. - Jak to zrobimy?! - Nasz człowiek da się pochwycić w czasie korgardzkiej wyprawy pacyfikacyjnej. A potem nawiąże z nami kontakt. - Da się pochwycić... - powtórzył żołnierz, jakby nie uwierzył w to, co usłyszał. - W trakcie tej... no... łapanki? I nawiąże z nami kontakt?! Jakie są szansę tej operacji?! Zapadła cisza. Daniel poczuł, jak struga potu spływa mu po plecach. Wiedział już, dlaczego znalazł się w tej grupie. Jednak dopiero teraz w pełni zrozumiał, jakie zadanie może przed nim stanąć. Przed oczami wciąż miał obraz zabitych w transporterze ludzi. I to, co korgardzi zrobili z większością z nich. - Ja tam pójdę. Nazywam się Tiwold Ritter, pułkownik Ritter - powoli, spokojnie powiedział siedzący obok Paccaleta starszy mężczyzna. - Zgłosiłem się na ochotnika. Ta decyzja już zapadła. Wy macie utworzyć grupę operacyjną, odpowiedzialną za przerzut i późniejsze kontakty. To ja zostanę zającem, panowie... - Całkiem przyjemnie - powiedział Forbi. - Naprawdę bardzo przyjemnie. Od dawna nie spędzałem wieczoru tak pożytecznie. - Ja też - mruknął Daniel. - Ciekawe, kiedy następnym razem nam to się przytrafi? Od kilku godzin siedzieli w mrocznym wnętrzu knajpy o przyjemnie brzmiącej nazwie “Elegancki Bob”. Lokal wypełniała głośna, ostra muzyka. Był środek nocy, większość klientów sprawiała wrażenie mocno nabuzowanych alkoholem i lekkimi prochami. Daniel i jego dwaj towarzysze spokojnie sączyli swoje drinki, nie sięgając po odurzacze. Gdyby przekroczyli normy, to bransolety medyczne zlizujące pot z ich nadgarstków natychmiast wykryłyby, że złamali regulamin. Na stoliku stała duża przezroczysta bańka. Tęczowy płyn zajmował górną połowę jej objętości, natomiast dolną półkulę wypełniała gęsta mgła, w której raz po raz rozbłyskiwały pioruny mikro-wyładowań. Trunek, ponoć sporządzony według parksańskiej receptury, piło się przez szklane rurki. Był orzeźwiający, lekko podchmielający i smaczny. Danielowi bardzo dobrze rozmawiało się z nowymi kompanami. Na odprawie w gmachu komendantury podzielono zebranych mężczyzn na zespoły. Daniel, młody żołnierz i sieciowiec mieli bezpośrednio współpracować z pułkownikiem Ritterem i uczestniczyć w operacjach przeciw korgardom. Utajnieniem działań grupy miał się zająć jej dowódca, pułkownik Paccalet, oficjalnie jeden z szefów gladiańskie-go wywiadu. Młody żołnierz nazywał się Kajus Klein. Służył w formacjach szturmowych gladiańskiej armii. Był to wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, o sztucznie wzmocnionym ciele i wyostrzonych zmysłach. Zawsze nosił koszule z długimi rękawami i wysokimi, zakrywającymi szyję kołnierzami. Ukrywał pod nimi białe pręgi sztucznych ścięgien i kołpaki ochronne gniazd czipowych służące do bezpośredniego sterowania bronią i pojazdami. Kajus Klein twierdził, że już trzykrotnie brał udział w walkach z korgardami. Dwa razy bronił miast i uczestniczył w zasadzce na korgardzką pancerkę. Policzył sobie nawet, jakie było prawdopodobieństwo przeżycia tych operacji. Wyszło mu coś koło jednej setnej. Kajus kazał na siebie mówić Puchatek, dużo gadał i lubił się śmiać. Nie znosił za to, gdy ktoś złośliwie nazwał go cyborgiem, nienawidził korgardów i bardzo denerwowało go, gdy czegoś nie rozumiał. Co zdarzało się dosyć często. Drugim członkiem zespołu był Koen Forbi, sieciowiec sztabowy. Pracował jako operator systemów danych, ale miał duszę artysty. Próbował swoich sił jako lalkarz projekcji holograficznych. Jeszcze w garnizonie pokazał kilka swoich numerów, które bardzo podobały się Danielowi. Forbi mało mówił i nie wdawał się w żadne dyskusje, twierdząc, że we wszystkich sprawach posiada już wyrobione zdanie. Daniel podejrzewał nawet, że dowództwo operacji, spośród osób spełniających kryterium “stu cech”, wybrało te o najbardziej konkretnych poglądach politycznych: z Dominium nie negocjujemy, korgardów rozpirzamy, jak tylko będziemy mogli, a uległym już teraz masujemy kijami dupska. Przez kilka dni wraz z Ritterem uczestniczyli w cyklu szkoleń i narad. Potem otrzymali fałszywe dokumenty, głoszące, że są pracownikami intendentury wojskowej. Kazano im przemeldować się do zwykłego hotelu garnizonowego. Codziennie rano zjawiali się w siedzibie dowództwa, gdzie po poddaniu specjalnym procedurom ochronnym, prowadzono ich do tajnych sekcji treningowych. Wieczorem wracali do swojego lokum i, zgodnie z zaleceniami Rittera, oddawali się tym wszystkim przyjemnościom, którym powinni oddawać się pracownicy intendentury wojskowej z dala od domu. Mieli się poznać, zaprzyjaźnić i nabrać do siebie absolutnego zaufania. Oczywiście, poza chronionymi pomieszczeniami w budynku dowództwa, nigdy nie rozmawiali o przygotowaniach, swojej przeszłości czy korgardach. W hotelu oglądali holowizję, grali w wirtuale, czytali książki i dyskutowali o polityce. W knajpach, do których często wyprawiali się wieczorami, rozmowa schodziła raczej na sport, alkohol i kobiety. Mniej więcej w tej kolejności. Oczywiście na miasto wypuszczali się po cywilnemu i z fałszywymi papierami. Po cywilnemu nie mogli natomiast chodzić po mieście stacjonujący tu żołnierze formacji ewakuacyjnych. Trzech chłopaków w mundurach ewakuatorów weszło do “Eleganckiego Boba” i zamówiło po szklaneczce. Byli młodzi, mieli jasnobłękitne kombinezony, a oznaczające miejsce stacjonowania i przydział kolczyki w uszach świadczyły, że pochodzą z dość daleka. Wejście żołnierzy wywołało szczególne poruszenie wśród grupki ludzi okupujących kąt knajpy. Blat ich stołu rozjaśnił się i po chwili wyrosła na nim figura holoprojekcji niespełna metrowej wysokości. Przedstawiała starą kobietę, o okrutnej twarzy, chudą i nagą, o obwisłych piersiach i pokrytym niechlujnym zarostem łonie. Jedyny jej strój stanowił ewakuatorski hełm. Starucha zaczęła poruszać się na stole w wyuzdanym tańcu, kołysząc kościstymi biodrami i głaszcząc dłońmi swoje zdechłe cycki. Jej twarz kierowała się ku siedzącym przy barze ewakuatorom. Ci nie zorientowali się, że coś dzieje się za ich plecami. Dopiero po chwili, słysząc śmiechy i brawa, odwrócili się. W ułamku sekundy postać staruchy skurczyła się i na blacie stołu pozostała tylko malutka projekcja jakiegoś zwierzaka. Teraz Daniel dostrzegł, kto kieruje holograficzną lalką. Siedział w głębi - mężczyzna o twarzy pokrytej dziwacznymi wszyciami. Miał projektory w opuszkach palców, sterował ruchami kobiety za pomocą delikatnych drgnień dłoni. Ewakuatorzy wrócili do rozmowy i w tym momencie ohydna postać znów stanęła na blacie stołu. Tym razem starucha nie była naga. Miała na sobie mundur, taki jak ci trzej, tyle tylko, że w miejscu piersi i łona wycięto w nim dziury. Facet musiał mieć talent. - Pacyfiarze, cholera! - Puchatek już chciał wstać, ale Daniel powstrzymał go. - Siadaj. To nie nasza sprawa. - Nasza albo nie - mruknął Forbi i w tym momencie spod jego palców strzeliła smuga światła. Przed sieciarzem pojawiła się postać minotaura. Człekobyk miał gigantyczne rogi i równje wielkiego, naprężonego holograficznego członka. Monstrum skoczyło w stronę staruchy. Przed oczami Daniela rozegrał się niezwykły pojedynek dwóch projekcji i ich operatorów. Minotaur chwycił staruchę w pół, przekręcił ją, zdarł spodnie i zgrabnym ruchem wpakował swój członek w jej wnętrze. Rozległa się owacja - w tym momencie cała knajpa, łącznie z obsługą i trzema ewakuatorami, gapiła się na pojedynek projekcji. Przeciwnik Forbiego odzyskał kontrolę nad swoją lalką. Jego palce zatańczyły w powietrzu, a posłuszna im postać wywinęła się z minotaurowych objęć. Wygięła się tak, jak zwykły człowiek by nie potrafił, jej twarz powiększyła się, usta otwarły ukazując rząd stalowo lśniących kłów, a szyja wydłużyła gwałtownie. Rozwarta paszczęka zawisła tuż nad penisem minotaura i zatrzasnęła się w powietrzu. Chwilę wcześniej minotaur wciągnął swój członek niczym teleskopową antenę. Jednocześnie rogi człekobyka wydłużyły się i skręciły. Dwa ostre szpikulce przebiły uszy jędzy, przeszpilając jej ohydny łeb na wylot. Projekcja staruchy zgasła. Po chwili zniknął i minotaur. Gra była skończona. Trzem ewakuatorom ktoś właśnie powiedział, od czego zaczęła się cała awantura. Rzuciwszy Forbiemu krótkie: “Dziękuję”, ruszyli w stronę stolika pacyfiarzy, żeby dać po gębach komu trzeba. - Lepiej się w to nie wplątujmy, ja płacę - mruknął Daniel, przykładając kciuk do kontrolki kelnerskiej stołu. Przy drzwiach odwrócił się jeszcze i zobaczył, jak trzej ewakuatorzy spuszczają manto przegranemu wirtuozowi projekcji. 4. Wezwanie przyszło o wiele szybciej, niż się spodziewali, bo po niecałym miesiącu od pierwszej odprawy. Ekspedycja korgardzka wyszła z fortu Czarnego, najbardziej na północny wschód wysuniętej placówki Obcych. W ciągu dwóch kwadransów korgardzi przebyli pięćset kilometrów i zaatakowali miasto Kallaheim. Byli przygotowani. Do skazanego miasta pomknął z Kalante najszybszy wojskowy śmig. Wiózł Rittera, Daniela, Puchatka i Forbiego. Daniel do tej pory widział to tylko w serwisach holo - miasto ogarnięte paniką. Teoretycznie ludzie byli wszędzie przygotowani do ewakuacji. Praktycznie żadna ucieczka nigdy nie przebiegała według sztabowych planów. Zawsze coś nie działało, kogoś nie było w domu, gdzieś wybuchła panika. Tym bardziej, że mieszkańcy Kallaheim mieli na ewakuację dokładnie trzynaście minut. Tyle bowiem czasu minęło od chwili, gdy po nagłym zwrocie korgardzkiej kolumny, sztab uzyskał ostateczne potwierdzenie celu ataku. Śmig transportowy dotarł do Kallaheim tuż przed zamknięciem okrążenia. Z powietrza pole bitwy wyglądało jak plansza upiornej gry. W środku stało miasto – kopuły i prostopadłościany budynków, pola fotokolektorów, maszty wiatraków, lśniące tafle ulic i gigantyczne pierścienie wlotów do podziemnych ciągów komunikacyjnych. Od południowego zachodu ku miastu zbliżały się monstra. Pojazdy korgardów pędziły pięćdziesiąt metrów nad ziemią - ogromne, nieforemne, jakby nic sobie nie robiły z praw aerodynamiki. Wyglądały jak ryby z mnóstwem półotwartych pysków. Leciały w trzech szeregach, a ich linia coraz bardziej wyginała się w łuk, którego ramiona obejmowały skazane miasto. Naprzeciw nich pomknęły gladiańskie śmigi wojenne. Większość była sterowana automatycznie, ale w niektórych siedzieli ludzie, wojownicy z elitarnej kasty pilotów. Każdy prowadził swój statek i kilka sąsiednich automatów bojowych. Stanowiska naziemne pluły ogniem, z bunkrów wypełzały ciężkie ślizgacze. Z drugiej strony miasta, w coraz bardziej zwężającym się prześwicie, panował nie mniejszy ruch. Pojazdy wszelkich rozmiarów i najrozmaitszego pochodzenia wymykały się z okrążenia niczym cząstki gazu z przedziurawionego balona. Na wprost tego strumienia mknął wojskowy transporter. Obrońcy miasta nie mieli szans. Nigdy. Ludzkie pojazdy były strącane pociskami lub ciosami pól siłowych, po stanowiskach naziemnych nie pozostawał ślad. Zdarzało się jednak, że obrońcy zestrzeliwali jeden czy dwa pojazdy korgardów. Zazwyczaj linia ataku nieco się wtedy wyginała, w wolne miejsca wchodziły niszczyciele z drugiego szeregu, zamknięcie pierścienia opóźniało się o minutę albo dwie. Ten czas mógł ocalić życie setkom, a czasem tysiącom ludzi. To dla tych sześćdziesięciu sekund umierali piloci. Potem pola siłowe nakrywały cały teren ograniczony kręgiem korgardzkich pojazdów. Właśnie tam leciał Daniel Bondaree. Bał się i nie bał jednocześnie. Bał, bo wiedział, co mu grozi, jak ryzykuje. A jednocześnie biochemiczne wspomaganie nie pozwalało poddać się przerażeniu. Strach nie miał prawa wpłynąć na działania i reakcje. Siedzieli w ciasnej kabinie śmiga, po dwóch na ławeczkach przy przeciwległych ścianach pojazdu. W elastycznych, szarozielonych pancerzach wyglądali jak nagie, bezpłciowe lalki. Tyle że zamiast twarzy mieli gładkie tarcze wizjerów, a ich nibyskóra ukrywała mnóstwo kieszeni z bronią i sprzętem. Daniel trzymał w ręku miotacz, tak jak na ćwiczeniach, nie mogąc nadziwić się jego lekkiej konstrukcji i strukturze materiału, z jakiego został wykonany. Takie same miotacze ściskali Forbi i Puchatek. Rit-tera wyposażono inaczej - Daniel nie miał pojęcia, jaki sprzęt wiezie dowódca grupy. - Przekraczamy granice miasta - usłyszeli głos automatycznego pilota. - Do zamknięcia okrążenia zostało sto pięćdziesiąt sekund. - Gotowi? - to głos Rittera. W tym momencie z monitora podglądu zniknął obraz z kamer satelitarnych. W ostatniej chwili Daniel zobaczył, jak jeden z korgardzkich pojazdów wali się na ziemię. Pikował w dół, a jego iluminatory świeciły jasnozielone. Rybie paszcze to otwierały się, to zamykały, a z prawej burty buchał słup ognia. Od trafionego monstrum odskoczył gladiański ślizgacz - ten, który ustrzelił potwora. Pilot maksymalnym ciągiem umykał w górę przed zderzeniem. I nagle pojazd uderzył w niewidzialny strop, na chwilę zastygł w bezruchu, a potem eksplodował. Korgardzkie krążowniki zdążyły już położyć nad miastem pole siłowe. - Potwierdzam - powiedział Daniel. - Pierścień zamknięty. Lądowanie! - Właz śmiga otworzył się. Jeden po drugim wyskakiwali na ziemię. Daniel wyszedł ostatni. Żołnierze stali we czterech na środku pustej ulicy, wyznaczonej przez rzędy jednopiętrowych domów. Dwadzieścia metrów od nich dopalał się wrak samochodu. Pod nogami błyszczało szkło. Znad dachów unosiły się kłęby dymu. Z oddali dochodził wizg pędzących pojazdów i huk eksplozji. Niebo było brunatne. Może to tylko złudzenie, ale Danielowi wydawało się, że po przejrzystej fakturze przestrzeni przebiegają jakieś błyski, drżenia, skurcze. A może tak było naprawdę? Wszak korgardzi otoczyli miasto polem siłowym blisko tysiąc razy mocniejszym od tego, jakie potrafili wytworzyć ludzie. I nagle strach powrócił do mózgu żołnierza ze stokrotną siłą. Daniel teraz dopiero w pełni uświadomił sobie, że znajduje się w samym środku miejsca skazanego na zagładę. - Idziemy! - głos Rittera poderwał go do działania. Pobiegli w stronę najbliższej bramy, którą przedostali się na mały skwerek, z jednej strony otoczony ścianami budynków, z drugiej zwartą linią drzew. Daleko, na granicy horyzontu, ponad dachy domów podniosły się cielska korgardzkich pojazdów bojowych. Zaczęli rozstawiać sprzęt. Rejestratory grawipola, kamery, mierniki promieniowania, czujniki projekcji materialnych. Małe były szansę, że automaty ocaleją, ale jeśli choć kilka przetrwałoby zagładę miasta, to naukowcy zyskaliby więcej nowych informacji o broni i metodach działania korgardów niż przez piętnaście lat wojny. Sondy i czujniki były miniaturowe, a większą część ich masy stanowiły różnego rodzaju pancerze i osłony. Kilka automatów zaczęło się samoczynnie zagrzebywać w ziemi, inne przylgnęły do ścian domów, biomaty zaczęły wrastać w pnie drzew. Żołnierze rozstawiali aparaty na obrzeżu koła, w środku którego stał Ritter. Pułkownik rozpoczął własne przygotowania. Daniel nie miał czasu mu się przyglądać, dostrzegł jednak, że skafander Rittera zmienia barwę, a na plecach rozchylają się dziwne nibyskrzydła. Wokół dowódcy kręciło się kilka automatów rozstawiających mikrourządzenia i rozsnuwających nici pajęczych przewodów. Po raz kolejny Daniel uprzytomnił sobie, jak mało wie o treści i metodach tej misji. Wcale nie poprawiło mu to humoru. Do tej pory nie napotkali żadnego człowieka, widocznie większa część mieszkańców miasta zdołała umknąć przed zagładą. Nie wątpili jednak, że wkrótce zobaczą spóźnionych uciekinierów. Daniel był przygotowany na to, że spotka ludzi skazanych na śmierć i cierpienie. Jednak nie przypuszczał, że pierwszy człowiek, którego zobaczy, będzie dzieckiem. Mała, czteroletnia może dziewczynka w jasnej sukience wyszła z najbliższej bramy i skierowała się prosto ku tanatorowi. Nie wyglądała na przestraszoną, a kiedy dostrzegła żołnierza, tylko przyspieszyła kroku. Miała jasne, kręcone włosy, w prawej ręce trzymała lalkę. Stanęła przed Danielem i spytała: - Dzień dobry panu. Co pan robi? - Gdzie są twoi rodzice? - spytał. - Wyjechali rano do pracy. Czekam na nich i czekam, a oni nie wracają? - Wiesz co? - próbował zachować spokój. - Wróć do domu i tam na nich czekaj. - A mogę popatrzeć, co pan robi? - Lepiej idź do domu. - Proszę pana - w jej oczach zaszkliły się łzy. - Ja trochę się boję. - Dobrze, usiądź grzecznie na ławce i patrz. Ale nic nie mów, bo mi przeszkadzasz, a ja robię tu bardzo ważną rzecz. - Dobrze - powiedziała, pociągając nosem. - Bondaree, wszystko w porządku? - usłyszał głos Rittera. - Mamy trzydzieści sekund! - Jestem gotów! - odpowiedział, ustawiając parametry ostatniego z obsługiwanych przez siebie automatów. Mały, mechaniczny żuk rozjarzył się wiśniowo i otoczył polem grawitacyjnym. Chwilę później na plac wbiegł młody mężczyzna. Kiedy zobaczył żołnierzy, skierował się w ich stronę. Drogę zastąpił mu Forbi. - Nie zbliżaj się. Odejdź. Realizujemy misję wojskową. Na wykrzywionej zmęczeniem twarzy mężczyzny pojawił się grymas zdziwienia i niedowierzania. Obrzucił wzrokiem całą grupę: żołnierzy w skafandrach bojowych, automaty, małą dziewczynkę siedzącą na ławce i dyndającą nogami. - Tam, oni... Pomocy! - jęknął, a potem skoczył w stronę żołnierza. Forbi podniósł dłoń i iskra przeskoczyła z jego palca na pierś mężczyzny. Porażony uciekinier zwalił się na ziemię. - Zajmować pozycje! - krzyknął Ritter. Daniel poczuł wpijające się w skórę rzepy serwerów dokrewnych. Żeby mieć jakąkolwiek szansę przetrwania, ludzie musieli nie tylko się opancerzyć, ale poddać działaniu sztucznych hormonów i narkotyków. Daniel ruszył ku najbliższej bramie, kątem oka dostrzegł, jak Forbi kryje się pomiędzy krzakami, a Puchatek pędzi w stronę przeciwległego budynku. Na środku placu został Ritter, powoli ściągający skafander. Patrzył na nieruchome ciało młodego mężczyzny. - To co, chłopaki, wyciągniecie mnie stamtąd? - do Daniela dotarło ciche, spokojne pytanie. Po raz pierwszy pułkownik zwrócił się do nich, nie używając nazwisk i szarż. - Wyciągniemy, obiecuję - powiedział Daniel. Dziewczynka, gdy zobaczyła, że Bondaree odchodzi, zeskoczyła z ławki i pobiegła za nim, krzycząc: “Poczekaj! Poczekaj!” Tanator zwolnił kroku i odwrócił się w jej stronę. Odrzuciła lalkę i dreptała śmiesznie, szeroko rozkładając ręce. Za nią Daniel dostrzegł grupę wbiegających na plac ludzi. Potem powietrze ściemniało, jakby świat znalazł się nagle we wnętrzu brudnego słoja. Spomiędzy domów wychynęły trzy bulwiaste pojazdy zbudowane z żywej, lśniącej materii, jakby splotu mięśni i tętnic, drżących, pulsujących, wyprężających się w rytmicznych skurczach. Na bokach pojazdów błyszczały rzędy czerwonych półkul. Pojazdy płynęły dwa, trzy metry nad ziemią, a z ich brzuszysk wyrastały giętkie ramiona zakończone wielopalczastymi chwytakami. Daniel wskoczył w wygrzebaną przez automat jamę. Nim przykryło go pole siłowe, a rzepy serwerów pchnęły w jego ciało mililitry różnych preparatów, zobaczył, jak jeden z chwytaków obejmuje głowę biegnącego człowieka, wczepiając macki w jego twarz i szyję. Potem obraz zasłoniła biała płaszczyzna sukienki dziewczynki, wskakującej za Danielem do jego schronu. Posunął się, by zrobić dziecku miejsce. Potem otulił ich lśniący tęczowo kokon pola. Więcej nie zapamiętał. 5. Czy bał się, kiedy szedł do tego miasta? Nie wiedział, jak można się tego nie bać. Czy zwykły człowiek może nie bać się śmierci? Był zwykłym człowiekiem. Popełniał złe uczynki. Niektóre starał się naprawić, o niektórych zapomnieć. Jeszcze inne nie pozwalały mu spać. Jednak zawsze wiedział, co jest dobre, a co złe. Musiał to wiedzieć, skoro pracował jako sędzia tanator. Tanatorzy byli elitarną formacją wojskową, strzegącą prawa i egzekwującą zaoczne wyroki w czasie zagrożeń wewnętrznego porządku w układzie Multona. Wzywano ich rzadko, ale wtedy działali błyskawicznie i bezwzględnie. Zwalczali terrorystów, piratów, mafie, niebezpiecznych sekciarzy. W skład korpusu tanatorów, oprócz komandosów i służb pomocniczych, wchodzili także sędziowie. Mieli kontrolować wykonanie wyroków wydanych przez sądy zaoczne, a jeśli zaszła taka potrzeba - sądzić osobiście. Do zadań sędziów należała także ocena tego, czy egzekutorzy nie przekraczają swoich kompetencji. Sędziowie zazwyczaj trzymali się nieco z tyłu za walczącymi komandosami, jednak często i oni musieli brać udział w starciu: wykonywać wyroki lub zabijać w obronie własnej. Byli doskonale wyszkoleni, umieli posługiwać się bronią, kierować pojazdami bojowymi, ich organizmy często sztucznie wzmacniano. Wielu sędziów ginęło w czasie służby. Daniel był sędzią tanatorem przez siedem lat. Brał udział w kilkunastu akcjach. Zabijał ludzi. Kris to jeden z księżyców Spathy, gazowego olbrzyma, największej planety okrążającej gwiazdę Multon. Znajdowała się na nim kolonia religijna podporządkowana gla-diańskiemu rządowi. W kopułach sztucznych biocenoz żyło trzy tysiące ludzi. Stan ten trwał od początku zasiedlania układu Multona. Jednak w pewnym momencie przywódcy wspólnoty postanowili uniezależnić ją od gladiańskiego ośrodka, łamiąc w ten sposób zawarte wcześniej umowy kolonizacyjne. Kiedy Rada Elektorów nie zgodziła się na prowadzenie rozmów, sekciarze zagrozili aktami terroru i zniszczeniem największych miast. Próbowali przemycić na Gladiusa kilku fanatycznych wyznawców, żywe bomby z organizmami wypełnionymi niszczącymi biotkankami. Na szczęście wysłanników śmierci udało się przechwycić i eksplodować na orbicie. Sądy zaoczne wydały na przywódców sekty wyroki śmierci. Ostrzeżono pozostałych mieszkańców Krisa, że jeśli zbrojnie zaatakują tanatorów, również zostaną osądzeni. Na księżyc poleciało pół setki sędziów. Wśród nich Daniel, który niedługo przedtem ukończył szkołę kadetów. Tanatorzy bez trudu opanowali bazę sekciarzy, jednak nie byli w stanie zdobyć kwatery głównej, nie niszcząc całej kopuły. Kilkudziesięciu najbardziej fanatycznych wyznawców zawzięcie broniło swoich przywódców. Ponieważ tanatorzy nie mogli użyć ciężkiego uzbrojenia, walki przedłużały się. Kwaterę główną zdobywano krok po kroku, zstępując na coraz niższe poziomy podziemnej bazy. W pewnym momencie Daniel, wraz z nieliczną grupą komandosów, został odcięty od macierzystego oddziału, a sąsiednie poziomy kontrolowali sekciarze. Wtedy po raz pierwszy zabił człowieka. Druga krwawa akcja, w jakiej uczestniczył, miała miejsce kilka lat później. Radykalni przywódcy klońscy doprowadzili do wybuchu zamieszek w mieście Kardahann. Mordowano i gwałcono, podpalano domy. Wojsko otoczyło miasto szczelnym kordonem. Do centrum kotła skierowano tanatorów - stu pięćdziesięciu komandosów wspieranych przez najnowszą technikę. Wyroki sądów zaocznych nakazywały odszukanie wszystkich hersztów klońskich i zabicie ich. W dwumilionowym, ogarniętym zamieszkami mieście tanatorzy odnaleźli kilkuset najważniejszych szefów, agitatorów i bandytów odpowiedzialnych za rozboje i gwałty. Centrala nie zdawała sobie sprawy ze skali okrucieństwa buntowników. Daniel musiał na miejscu sądzić i wykonywać wyroki. Brał też udział w regularnych walkach. Potem sędziów oskarżano o ludobójstwo, śpiewano protestsongi, wmawiano młodym, że tanatorzy w okrutny sposób spacyfikowali pokojową demonstrację. Z klońskich renegatów usiłowano uczynić bohaterów. Daniel bał się w czasie każdej akcji. Był zwykłym człowiekiem i choć nafaszerowano go chemią i elektroniką, która w czasie akcji pomagała stłumić strach - bał się. Widział, co się stało z ludźmi przewożonymi w pancerce. Wiedział, że nikt do tej pory nie wyszedł cało z korgardzkiego kotła. A jednak zdecydował się na służbę w grupie Rittera, by w końcu trafić do zaatakowanego przez Obcych Kallaheim. - Nie musisz być bohaterem - powiedział mu kiedyś ojciec. - Nie musisz walczyć o sprawy, które uważasz za słuszne, jeśli boisz się konsekwencji swych czynów. Ale pamiętaj, tchórzostwo nie jest wytłumaczeniem dla podłości. Nie musisz być bohaterem, ważne, żebyś nie był gnidą. Co czuł Ritter, kiedy dobrowolnie oddawał się w ręce korgardów? Dlaczego tam poszedł? Czy tylko z poczucia lojalności wobec ludzi, których przed laty przysiągł bronić? Czy miał z korgardami jakieś prywatne porachunki? Czy po prostu był hazardzistą? Daniel tego nie wiedział. Nie był jeszcze w pełni sprawny, więc na odprawę przywiózł go szpitalny wózek. Zgruchotane nogi prawie już się pozrastały, a przeszczep skóry zabliźnił. Podobno lekarze mieli najwięcej kłopotów z usunięciem z mózgu kawałków czaszki. Niewiele brakowało, aby Daniel przeniósł się na tamten świat. Forbi przetrwał nawałę bez większego szwanku, pola wytrzymały. Po Puchatku nie pozostał żaden ślad. Całe Kallaheim zmieniło się w warstwę popiołu, sięgającą na pół metra w” głąb ziemi. Kiedy tylko korgardzi odlecieli znad zniszczonego miasta, wojskowe transportery opadły na nie jak stado padlinożerców i zaczęły rozgrzebywać popiół. Z radioaktywnego pyłu grupa poszukiwawcza wydobyła dwa kokony siłowe z ludźmi i ocalałymi aparatami. To było dwa dni temu. Od tamtego czasu Daniela operowano, zasadzano w jego ciele setki nowych fragmentów, które rosły i wypełniały ubytki, czyszczono krew z wszystkiego, co wpompowały serwery skafandra, wstrzykiwano roztwory nowych świństw i mikroautomatów medycznych. Wózek Daniela wtoczył się do tajnej sali łączności wojskowego szpitala. Usłużny pielęgniarz pomógł rannemu nałożyć na głowę hełm, po czym wyszedł z pomieszczenia. Przez moment wyświetlacze dostrajały się do wzroku Daniela i już po chwili żołnierz znalazł się za stołem fantomatycznej sali odpraw. Był tamteż wirtualny Forbi z twarzą pokrytą maseczką regenerującą, a zaraz potem na pustych krzesłach zmaterializowali się dwaj pracownicy grupy naukowej oraz jeden generał. Zwyczajem najwyższych szarż wysłał standardowego fantoma - granatowego manekina. Jedyną oznaką tożsamości była srebrna plakietka ze stopniem i nazwiskiem wyrastająca z ciała fantoma na wysokości prawej piersi. Daniel nie znał tego nazwiska, zresztą mogło być fałszywe. Oczy manekina były białe i nieruchome, a kiedy mówił, w jego otwartych ustach tanator dostrzegał tylko czarną szczelinę bez zębów i języka. - Oto oficjalne wyniki akcji. Atak korgardów przetrzymały dwa kokony ludzkie i pięć kokonów maszynowych, .choć nie udało nam się odczytać żadnych zapisów z dwóch z nich. Zginął jeden żołnierz, los pułkownika Rittera pozostaje nie znany. Wszyscy uczestnicy akcji zostaną przedstawieni do awansu. Wam, kapitanie Bondaree - fantom wycelował palec w stronę Daniela - udziela się nagany za złamanie regulaminu. Jednakże ze względu na szczególne okoliczności sprawy oraz korzyści, jakie wasze postępowanie ostatecznie przyniosło operacji, nagana ta nie zostanie wpisana do akt. - Dziękuję, panie generale - przed oczami Daniela znów pojawiła się twarz biegnącej dziewczynki. Wczoraj poznał jej imię. Patrycja. Złamał regulamin, pozwolił jej wejść do swojego kokonu. Gdyby tego nie zrobił, pewnie nie miałby potrzaskanych nóg i popękanej czaszki. Forbi był w swoim kokonie sam i nie licząc drobnych rozerwań skóry na twarzy i plecach, nic mu się właściwie nie stało. Co takiego zrobił Puchatek, że jego kokon nie wytrzymał? - Otrzymujecie dwa dni urlopu, potem wracacie do grupy specjalnej. Szacujemy, że pierwsze informacje od kapitana Rittera, o ile w ogóle do nas dotrą, pojawią się za kilka dni. W tym czasie musicie wrócić do pełnej sprawności fizycznej i psychicznej. O informacjach, które już zdobyliśmy dzięki waszej akcji, szczegółowo powiadomi was pułkownik Paccalet. Fantom przekręcił nieruchomą dotąd głowę, spojrzał na Daniela białymi, pozbawionymi tęczówek i źrenic gałkami oczu. - Jeszcze raz przyjmijcie ode mnie wyrazy uznania dla waszej odwagi i poświęcenia. I zniknął. Stół, za którym siedzieli, skrócił się, krzesła przesunęły, a jedna ze ścian wirtualnego pomieszczenia wybrzuszyła, tworząc ogromny ekran. - Materiał numer jeden. Kamera grawitacyjna - zaczął mówić Paccalet, a na ekranie pojawił się obraz małego urządzenia, jednego z tych żuków, które zagrzebały się w ziemi wokół Rittera. - Taśma zapisu uszkodzona w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Ten jeden procent pozwala stwierdzić, że korgardzi stosują pola ciążeniowe. Stan znalezionych urządzeń, no i was samych, panowie, wskazuje, że są w stanie osiągnąć naciski rzędu stu ton na centymetr kwadratowy. - Tysiąc razy więcej niż my - szepnął Forbi. - Dokładnie tysiąc trzysta dziesięć razy - uzupełnił pułkownik. - Gdyby to ostrze grawitacyjne, które zniszczyło kamerę, liznęło i wasze kokony, nie zostałby po was ślad. Materiał numer dwa. Rejestrator biologiczny Rittera. Zapis pełen zakłóceń. Wszystko jednak wskazuje, że Ritter nie umarł, zapis urywa się tak, jakby rejestrator został po prostu odcięty od źródła nadawania. Sądzimy, że korgardzi go pochwycili. Materiał numer trzy... Prezentacja trwała jeszcze dwadzieścia minut. Paccalet omawiał każdy zachowany obiekt i dane, które dzięki niemu zdobyto. Nagle Daniel poczuł, jak po jego wirtualnym ciele spływa łza gorącej rtęci. Zadrżał. Wiedział, o czym zaraz powie Paccalet. O kolejnym obiekcie, który dostarczył gladiańskim naukowcom dużo wiedzy na temat technologii i oręża korgardów. O rozszarpanym grawitacją i napromieniowanym ciele czteroletniej Patrycji, która bez skafandra i wspomagaczy, otoczona tylko jedną warstwą pola siłowego, nie mogła przetrwać tego, co korgardzi zgotowali miastu Kallaheim. 6. Dwudniowy urlop spędzali w Perelandrze. Danielowi udało się przekonać Forbiego, że to idealne miejsce, żeby ochłonąć i odpocząć psychicznie. Siedzieli w niedużej knajpce w centrum miasteczka. Otoczywszy stolik ścianą projekcyjną, po której przepływały ciała pięknych piosenkarek, pili mocny alkohol i głośno śpiewali. Daniel czuł się doskonale - w szpitalu jego organizm nie tylko połatano, ale i oczyszczono. Odpowiednio ustawione filtry wewnętrzne gromadziły wszystkie alkoholowe trucizny, pozostawiając Danielowi czystą euforię, która nazajutrz nie groziła kacem. Przełożeni patrzyli przez palce na to, że niezwykle kosztowna aparatura wspomagająca była przez żołnierzy wykorzystywana do celów bynajmniej nie militarnych; pod warunkiem, że nie zdarzało się to zbyt często. Pili więc, wykrzykiwali słowa piosenek, a co jakiś czas, kiedy leciał kawałek szczególnie lubiany przez Puchatka, milkli, by posłuchać muzyki. Poprzedniego dnia Daniel zobaczył rodziców Patrycji. Przyjechali do Kallaheim na ceremonię pogrzebową. Zawsze odbywały się takie uroczystości ku pamięci wymordowanych. Oczywiście, operacja wojskowa była utrzymana w tajemnicy - rodzicom nie wydano ciała dziewczynki. Sądzili więc, że mała zginęła w taki sam sposób, jak wszyscy mieszkańcy miasta. Matka Patrycji była wysoką, atrakcyjną, agresywnie ubraną kobietą. Jednak mocny makijaż nie potrafił ukryć rozpaczy malującej się na jej twarzy. Twarzy matki, której dziecko zginęło. Ojciec, chyba znacznie starszy od swojej żony, zachowywał się spokojnie. Daniel wiedział, że Patrycja była dzieckiem ze sztucznej macicy i że rodzice zlecili już szpitalowi urodzenie kolejnej córki. Nie sprawdził, czy zdecydowali się na duplikat genetyczny małej, czy wybrali nowy wzorzec. Daniel nie potrafił powiedzieć, co bardziej nim wstrząsnęło - śmierć Puchatka czy małego dziecka próbującego ukryć się w jego kokonie. Nagłym uderzeniem dłoni zgasił otaczającą stolik teleprojekcję. - Idziemy stąd, chłopie - powiedział. - Niech będzie - Forbi ciężko podniósł się z wygodnej leżanki, chyba bardziej pijany niż Bondaree. Wyszli na ulicę oświetloną tak jasno, że na nocnym niebie nie było widać gwiazd. Powoli maszerowali przez miasteczko. W domu sąsiadki Daniela paliły się wszystkie światła. Przed bramą stało kilka samochodów, od strony leżącego za domem ogrodu dochodziły śmiechy. - Pamiętasz, jak pacyfiarz wojował z twoim minotaurem? - mruknął Daniel. - Tu mieszka pacyfiara... - To dziwka - powiedział Forbi mało elegancko, a następnie podszedł do najbliższego samochodu i kopnął w jego burtę. - Zostaw! - zaprotestował Daniel, ale chyba niezbyt przekonująco, bo Forbi kopnął w samochód jeszcze raz, a potem znowu. W chwilę później drzwi domu otworzyły się i w progu stanął młody człowiek. Zobaczył obu mężczyzn i zaraz ruszył w ich stronę, krzycząc: - Ej, ty! Odwal się od tego samochodu! - Ej, ty! - powtórzył Forbi i jeszcze raz kopnął. - Odwal się ode mnie! - Chłopaki, chodźcie! - właściciel pojazdu krzyknął w głąb mieszkania i ruszył w stronę furtki. Mógł mieć ze trzydzieści lat. - Chodź już - Daniel szarpnął Forbiego za ramię i pociągnął w stronę swojego domu. O dziwo, Forbi poszedł grzecznie. Żołnierz usłyszał za plecami głosy gromadzących się ludzi i objaśnienia właściciela pojazdu: - Te gnojki kopały mój samochód! Teraz zwiewają! A potem: - Ej, dupki! Może jednak poczekacie! - Kilku mężczyzn biegło za Danielem i Forbim, szczęknęła otwierana furtka. Bondaree przyspieszył kroku, popychając przed sobą mamroczącego coś Forbiego. - Ej, dupki! Wiedział, że nie zdąży dojść do swojego domu. Zatrzymał się i odwrócił. Forbi tego nie zauważył. Spokojnie wędrował dalej. Daniel miał przed sobą pięciu mężczyzn. Za ich plecami, przy furtce, zgromadziło się kilka dziewczyn. Raczej młodych, raczej bogatych, raczej ekstrawaganckich. Jego sąsiadki wśród nich nie było. - Przepraszam za zachowanie kolegi! Trochę za dużo wypił - powiedział pojednawczo, gdy zatrzymali się kilka kroków od niego. Też byli podchmieleni i pewnie po lekkich prochach, lecz Daniel włączył już program oczyszczania. Za trzydzieści sekund będzie trzeźwy, jakby od urodzenia nie miał alkoholu w ustach. - To ma kłopot! - powiedział właściciel samochodu. - Odsuń się, to nie dostaniesz. - Jak wytrzeźwieje, to przyjdzie i cię przeprosi - Daniel próbował załagodzić sytuację. - Wtedy będę trzeźwy i o wszystkim zapomnę - uśmiechnął się mężczyzna. - A tak, może być wesoło. Daniel zerknął za siebie. Forbi zatrzymał się, prawie waląc twarzą w słup latarni. Nerwowo kręcił głową, jakby mu czegoś zabrakło. Bondaree wiedział, czego zabrakło Forbiemu - jego, Daniela, który popychałby go we właściwym kierunku. Za plecami usłyszał tupot nóg. Forbi? Nie, nie Forbi. Sąsiadka. To, co miała na sobie, ledwie ją okrywało - wąskie paski materiału miękko układały się na ciele dziewczyny. Pomiędzy nimi prześwitywała naga skóra, Daniel dostrzegł pomalowane fosforyzującą farbą sutki. Mignęło wygolone łono. Za nią stał jeszcze jeden fagas. Wyglądał nieco mniej dupkowato niż reszta gości. Daniel uznał, że to wystawia dobre świadectwo jej poczuciu estetyki. - Stój, Markuriusz! - krzyknęła. - Stój! - Zaczepili nas, Dina. - To jest mój sąsiad, o którym wam mówiłam. Żuk - powiedziała zasapanym głosem. - A tamten to pewnie jego kumpel. Też żuk. Daniel wiedział, że to obelga, a jednak poczuł się przyjemnie, widząc ich miny, gdy usłyszeli to słowo. Żuk. Gnojarz. Maszyna do przyjmowania i zadawania razów, która zaraz spierze im dupska. To on. - No to co? Przeprosiny przyjęte? - spytał Daniel. - Tak - mruknął Markuriusz, zdecydowanie mniej bojowo. - Trzeba było od razu... - W porządku - rzucił Daniel i odwrócił się w stronę dziewczyny. Na jej twarzy malowała się wyraźna ulga. Poczekała, aż goście wrócą do domu, machnęła też ręką na swojego kochasia. - Mamy dobre serce, co? - spytała. - Czasami. - Masz szczęście, że nic im nie zrobiłeś. To dzieci ważnych tatusiów. - A ty? - Też jestem dzieckiem ważnego tatusia. - Widziałem takie rzeczy, że nie boję się ważnych tatusiów. Podeszła bliżej. - Nie jesteś pijany, prawda? - powiedziała cicho. - Jestem cyborgiem - Daniel uśmiechnął się. - Cyborgi się nie upijają. Masz bardzo ładne piersi. No i zostawił ją tam, na środku ulicy, nie wiedział, czy kpiącą z niego, czy już prawie przygotowaną na uznanie przynależności żołnierzy do gatunku ludzkiego. Musiał zająć się Forbim, który od dłuższego już czasu bezskutecznie starał się ominąć niezwykle bezczelny słup latarni. Żołnierzom w koszarach nie wolno było oglądać relacji z pacyfistycznych wieców. Owszem, pokazywano je na szkoleniach, z odpowiednim komentarzem. Mimo, że do wojska szli ci, którzy chcieli walczyć, dowództwo uznało, że należy ograniczyć wpływ propagandy uległych na umysły młodych żołnierzy. Daniel nie obawiał się, że ktokolwiek zdoła go przekabacić. Czasami specjalnie włączał stacje zdominowane przez pacyfiarzy. Taka wprawka umysłu - posłuchać ich gładkoustych mówców, obejrzeć reklamowe psychoklipy, a jednak nie zmienić własnych ocen i poglądów. Ilu dziennikarzy było naiwnymi głupcami, oszukanymi przez ludzi, których uważali za autorytety? Ilu nieświadomymi agentami wpływu, którzy za swoje przyjęli argumenty uległych i powtarzali je w dobrej wierze? A ilu wśród nich było prawdziwych zdrajców wysługujących się solarnym rezydentom? Daniel, po odholowaniu Forbiego do łóżka, zrobił sobie kilka kanapek i włączył holowizor. Właśnie przemawiał jeden z takich pajaców. Młody, przystojny, gładki i śliski. Fragmenty jego słów zmontowano z obrazem i muzyką, tworząc klipy ukazujące ludzką bezsiłę wobec korgardów i jednocześnie głoszące potęgę Dominium. Straszliwy audiowizualny koktajl atakował mózg z wielką mocą. - Samotność to klęska! Żyjemy w grajdole cywilizacji! Szukajmy wsparcia tych, którzy wiedzą, jak zapewnić ludziom spokój i bezpieczeństwo! Wezwijmy wyzwolicieli! Daniel skądś znał tę gębę. Wymalowany zgodnie z ostatnią polityczną modą ryj, farbowane włosy i sztucznie pod-pakowana sylwetka. Najprawdopodobniej widział gnojka w akcji - na wiecu, w holowizyjnej debacie lub sieciowych ulotkach propagandowych. I znał jego argumenty. Sami Gladianie nie dadzą sobie rady. Korgardzi stopniowo opanują całą planetę, a ludzi wybiją. Gladius potrzebuje wsparcia, ratunku. Wręcz, przyjacielskiej pomocy. Tylko Dominium, najpotężniejszy organizm państwowy ludzkiego kosmosu, może powstrzymać korgardów. A więc - trzeba poprosić o pomoc Dominium. Wysłać swoich żołnierzy i naukowców do solarnych laboratoriów, wpuścić tu doradców i instruktorów. Także doborowe oddziały wojskowe. Zrezygnować z niezawisłości. Daniel znał ten tok rozumowania. Od słusznego skądinąd założenia, żeby pertraktować z korgardami, wykorzystując Dominium, mówcy gładko przechodzili do żądania rezygnacji z niepodległości Gladiusa: wpuszczenia na planetę administratorów i armii solarnej. - Nasi przodkowie odwrócili się od Ziemi, kolebki ludzkości! Zapewne mieli po temu swoje powody! - huczał dalej facet z ekranu. - Ale czy mieli prawo skazywać nas, swoich potomków, na życie z dala od ziemskiej kultury?! Czy w sytuacji zagrożenia, jakie przed nami stoi, i oni nie przyjęliby bratniej pomocy?! W imię życia! W imię szczęścia! W imię panludzkiej jedności! Podobno kiedy kosmoloty niosące gladiańskich kolonistów startowały z orbity starej Ziemi, Dominium nie było tym, czym stało się teraz. Stanowiło ośrodek ziemskiej cywilizacji, ślący w kosmos transportery z osadnikami, zbrojący flotę dla ich obrony, negocjujący z innymi rasami, podejmujący się arbitrażu w sporach między ludzkimi państwami. Jednak w ciągu trzydziestu lat podróży wiele się zmieniło. Jądrem władzy Dominium stała się instytucja do tej pory pełniąca funkcje analityczne i eksperckie -Sieć Mózgów - superkomputer, którego ogniwami były tysiące osób i sztucznych intelektów, oplatających pajęczyną cały opanowany przez ludzi kosmos. Kontrola nad gwiezdnymi flotami i szlakami hiperprzestrzennymi, nad systemem hiperłączności, dostęp do każdej informacji i każdego odkrycia powstającego w ludzkich światach, z roku na rok powiększały znaczenie Sieci. Rozpoczęła się kolejna faza ekspansji - tworzenie nowych, całkowicie podporządkowanych Dominium kolonii oraz próba przejęcia władzy nad już istniejącymi. Jednocześnie doprowadzono do konfliktu z hawitami, potężną rasą, z którą ludzkość kontaktowała się w jednym z punktów hiperprzestrzennych. Niemal w tym samym czasie Dominium podjęło próbę narzucenia swej władzy siłą kilku wolnym systemom - Ariadnie, Gollumowi, Shogunowi, Torradnie... Gladiańska Rada Elektorów bała się, że ten sam los może spotkać mieszkańców układu Multona. Taka możliwość budziła trwogę w milionach mieszkańców systemu. Natomiast facet w holowizorze pragnął jej spełnienia. Czy marzył o władzy namiestnika, czy dostał za to przemówienie sporą sumkę, czy po prostu wierzył w brednie o panludzkiej równości? - Nie patrzcie w tył! Przyszłość czeka! Mężczyzna na ekranie holowizora zakończył przemówienie - teraz gapił się wprost na Daniela, uśmiechając szeroko i wznosząc ręce w geście triumfu. Zniknął kwietny krajobraz za jego plecami, na jego miejsce wpłynął złoty napis: “Markuriusz Kalbary”. I wtedy Daniel przypomniał sobie. Ten facet to właściciel samochodu skopanego przez Forbiego dwie godziny wcześniej. 7. Następnego dnia w skrytce netowej Daniela, pośród kilkuset multimedialnych spotów reklamowych, pojawiła się króciutka migawka promocyjna zachęcająca hobbystów do wzięcia udziału w wirtualnym wyścigu budowniczych linii kolejowych. W chwilę później telekom wyświetlił oficjalny rozkaz stawienia się w bazie Szanszeng. To była informacja, na którą czekali. Zgodnie z instrukcjami Forbi wyruszył swoim śmigłem jako pierwszy. Daniel odczekał zalecone dwie godziny. Założył odpowiedni strój, zabrał przygotowaną wcześniej torbę i uruchomił system czuwania domowej sieci. Dwa kwadranse później jednoosobowy wagonik mknął po naziemnej szynie magnetycznej. Po obu stronach toru rozciągał się nizinny krajobraz centralnej części kontynentu. Jak okiem sięgnąć ziemia podzielona była na działki o powierzchni od jednego do kilkudziesięciu hektarów. Znajdowały się na nich domki, pola fotokolektorów, wiatraki, niewielkie fermy i przetwórnie. Co pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kilometrów trasa kolejki magnetycznej przecinała małe miasteczka - ośrodki lokalnych władz, kultury, przemysłu. Mieszkało w nich po kilka tysięcy ludzi. Na kontynencie znajdowało się tylko kilkanaście większych miast, w których mieszkało od stu tysięcy, jak w Szanszeng, do blisko 'trzech milionów ludzi, jak w stolicy Gladiusa - Gardzie. Największe miasta leżały na wschodnich wybrzeżach. Całe centrum i północ kontynentu zajmowały prywatne posiadłości - kilkadziesiąt milionów rezydencji, najczęściej samowystarczalnych energetycznie, czasem też żywnościowe. Ci, którzy nie mogli pracować przez sieć albo po prostu lubili tłum, jeździli do miast. Jednak życie większości mieszkańców toczyło się wśród kilkudziesięciu sąsiednich posiadłości i położonego w najbliższym miasteczku centrum handlowego i rozrywkowego. Południe kontynentu, z uwagi na przychylność klimatu i bliskość ciepłych, żyznych mórz, zajmowały gigantyczne fermy rolnicze. Tak przynajmniej wyglądało to do czasu korgardzkiego najazdu. Potem zaczęła się migracja. Początkowo uciekali mieszkańcy terenów położonych w pobliżu fortów. Potem okazało się, że korgardzi atakowali i niszczyli miasta często bardzo odległe od swoich terytoriów, nie pacyfikowali natomiast osiedli położonych w pobliżu twierdz. Na mapach pokazujących gęstość zaludnienia kontynentu pojawiły się ciekawe kształty. Bezpośrednio wokół fortów, tam, gdzie czasem toczyły się walki, pusto. Potem pierścień gęstego osadnictwa. Dalej rozległy obszar terytoriów o niskim zaludnieniu. I wreszcie na terenach odległych od wszystkich fortów największe skupiska ludzkie. Mniej więcej w połowie trasy Daniel skierował wagonik na boczny tor, by wstąpić na obiad do małej restauracji. Posiłek był smaczny i żałował, że nie może zamówić dokładki - spieszył się. Kiedy wyszedł na parking, zobaczył, jak jego kapsuła powoli podnosi się z ziemi i osiada na szynie transportowej. Przez zaciemnioną szybę ledwie zdołał dostrzec sylwetkę siedzącego w środku mężczyzny. Nie zwolnił kroku. Podszedł do stojącego obok pojazdu, otworzył go kluczykami wyciągniętymi z bocznej kieszeni i wsiadł do środka. Wagonik ruszył, gdy tylko właz się zamknął . W ciągu kilku sekund przyspieszył do prędkości trzystu kilometrów na godzinę. Szyna biegła tuż nad powierzchnią ziemi, prosto, pomiędzy rzędem wież fotokolekcyjnych. Za nimi rozciągał się las. Danielowi przez chwilę wydawało się, że daleko przed sobą widzi swój wagonik. Obie maszyny pędziły w stronę zwrotnicy łączącej boczną nitkę trasy z główną linią transportową. Tam jednak pierwszy wagonik skręcił na wschód, ku Szanszeng, natomiast nowy pojazd Daniela skierował się na północ. Tanator wiedział, że czekały go jeszcze trzy podobne zamiany, nim dotrze do tajnej bazy w Ogotai. Daniel widział kiedyś zdjęcia satelitarne kompleksu Ogotai. Baza wyglądała jak gigantyczny obraz malarza abstrakcjonisty. Kilometrowej szerokości pasy wielobarwnej roślinności przecinały się ze sobą pod różnymi kątami, wyznaczając zielone, żółte i brązowe pola. Rośliny o przyspieszonym cyklu wegetacyjnym zmieniały kolory co kilka dni. Gatunki wędrujące przemieszczały się po wydzielonych grządkach. Pomiędzy nimi pięły się ku słońcu pędy fotoelektrycznych liści, rzucających na swych niższych pobratymców różnokształtne cienie. Granice gospodarstwa wyznaczone były przez rzędy zbiorników biomasy, w których przetwarzano roślinne białko na formy lepiej przyswajalne przez ludzkie organizmy. Oficjalnie Ogotai było eksperymentalną bazą biotechnologiczną, na której opracowywano optymalne cykle upraw dla nowych gatunków roślin. Trzydzieści metrów pod powierzchnią ziemi znajdował się jeden z tajnych kompleksów wojskowych. Tak ściśle zakonspirowany, że większość pracujących pod ziemią cywilów dowożono do niego w stanie wirtualnej sugestii. Dowództwo uznało, że Ogotai będzie najlepszym miejscem do przygotowania grupy szturmowej -baza znajdowała się dostatecznie blisko terenów korgardzkich, by szybko można było tam dotrzeć, a dostatecznie daleko, by nie obawiać się agresji obcych. Oficjalnie prowadzono tu projekt “Huragan”, dużą operację wojskową zmierzającą do zdobycia lub zniszczenia fortów. W ramach tej akcji, na jeszcze większym poziomie utajnienia miała funkcjonować grupa pułkownika Paccaleta, odpowiedzialna za prowadzenie sprawy Rittera. W ostatnim z wagoników, do którego przesiadł się Daniel, leżał hełm fantomatyczny. Daniel przez kilkadziesiąt minut oglądał efektowne projekcje rozrywkowe. W tym czasie, jak się domyślał, śmig wykonywał manewry mające na celu sprawdzenie, czy ktoś nie podąża tropem żołnierza. Widocznie przełożeni uznali, że Daniel może wiedzieć, gdzie trafi, jednak nie powinien poznać przebiegu procedur kontrolnych. Stąd hełm na głowie i odcięcie systemu łączności wagonika. Daniel zastanawiał się też, czy rzeczywiście znajdzie się w podziemiach Ogotai. Przecież równie dobrze mogli go skierować do innej tajnej bazy, podsuwając fałszywe informacje. Nie zaprzątał sobie jednak tym głowy. Najważniejsze były powody, dla których uruchomiono procedury wezwania. Kolorowa projekcja urwała się raptownie, przed oczami Daniela zatańczyły ciągi kolorowych plam. Poczuł, że wagonik się zatrzymuje. “Znajdujesz się w kompleksie Ogotai - w słuchawkach zabrzmiał miły kobiecy głos. - Nie zdejmuj hełmu do odwołania. Od tego momentu aż do odwołania obowiązuje poziom tajności jeden.” Mimo, że był przygotowany na tę informację, poczuł gwałtowniejsze bicie serca. Poziom tajności jeden! Najwyraźniej czas pokoju skończył się nieodwołalnie. Wyświetlacze hełmu stały się przezroczyste. Daniel wysiadł z wagonika i rozejrzał się wokół. Stał w przestronnej sali parkingowej, której środkiem biegła szyna transportowa zakończona platformą zwrotnicy. Drugi koniec szyny wchodził w ścianę hangaru - najprawdopodobniej we wrota śluzy. Po obu stronach szyny znajdowało się kilkanaście stanowisk parkingowych, teraz pustych. Ściany pomieszczenia fosforyzowały jasnozielonym blaskiem, tak że nie zamontowano tu żadnych dodatkowych źródeł światła. Oczywiście, wszystko to mogło stanowić jedynie serwowaną przez hełm projekcję, o czym dobitnie przypomniała Danielowi czerwona strzałka, która pojawiła się w przestrzeni przed nim i jednoznacznie wskazała dalszą drogę. Daniel śmiało ruszył w pokazanym kierunku, wprost na fosforyzującą ścianę. Nie spotkała go żadna przykra niespodzianka - przeszedł przez mur i znalazł się w małym, pustyni pokoju. Tu zabłysła kolejna strzałka. Daniel przebił się przez jeszcze jedną ścianę, by trafić do następnej komnaty. Potem przeniknął jeszcze kilkanaście ścian i sufitów. Nie potrafiłby powiedzieć, które z nich były prawdziwymi zamaskowanymi drzwiami, a które tylko projekcją. Odetchnął więc z ulgą, gdy w słuchawkach usłyszał polecenie: “Zdejmij hełm, obejrzyj swoją kwaterę i czekaj na dalsze rozkazy. Masz pół godziny.” Stał w małym, starannie wyposażonym pokoiku. Jedną ze ścian pokrywał wygaszony teraz ekran. W kącie znajdowała się kabina toalety i prysznica. Było tu też wąskie łóżko, krzesło i mały stolik z wbudowanym zestawem netowym. Obok złożonej w kostkę pościeli leżał nowy mundur i magnetyczna karta identyfikacyjna. Tak naprawdę nie wierzył, że Ritterowi się uda. Pragnął tego, a jednocześnie nie wierzył. Kiedy więc otrzymał wezwanie do natychmiastowego stawienia się w bazie, pomyślał, że chodzi -o następną odprawę. Jednak gdy zameldował się u pułkownika Paccaleta, ten w milczeniu wskazał leżący na biurku hełm. Daniel wiedział, co to jest. Specjalny zestaw do projekcji wirtualnej, z systemami ekranowania i wygłuszania. Używany wyłącznie do supertajnych narad. Wziął hełm i przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia. W małej salce nie było żadnych zwykłych sprzętów. Jej środek zajmowało sześć kapsuł z ciemnego tworzywa. Jedna z nich otworzyła się bezszelestnie, odsłaniając wygodne wnętrze - półleżący fotel, dwa ekrany, kilka gniazd czipowych. Daniel nie miał pojęcia, czy w sąsiednich kapsułach znajdują się ludzie. Usiadł w fotelu, poczekał, aż oparcie ułoży się pod plecami, wreszcie założył hełm. Ciemność trwała tylko chwilę, zaraz też przed oczami Daniela rozświetlił się napis: “Procedury izolacyjne rozpoczęte. Odprawa objęta jest najwyższą klauzulą tajności. O jej treści można rozmawiać wyłącznie z osobami dysponującymi statusem specjalnym, którego kod zostanie wpisany do twojego rejestratora.” Napis zniknął i już po chwili zobaczył wirtualny obraz sali narad. Dostrzegł tam Forbiego i cztery fantomy, których nie rozpoznał. - Żołnierze - zaczął jeden z nich. - Od razu chcę was poinformować, że przed trzydziestoma czterema godzinami otrzymaliśmy pierwszy, i jak do tej pory ostatni, przekaz od pułkownika Rittera. Żuk informacyjny został znaleziony w odległości mniej więcej dwudziestu kilometrów od fortu Czarnego. Jego bloki pamięciowe były w znacznym stopniu zdezorganizowane, co tłumaczymy tym, że automat musiał się przedostać przez cały system barier ochronnych, jakimi otaczają swe bazy korgardzi. Nie wiemy też, jakie formy zapisu zdołał zrealizować Ritter. Za chwilę zobaczycie to, co udało się odzyskać naszemu laboratorium - blisko dwuminutowy zapis obrazu i trzydziestosekundowy zapis dźwięku. Obie rejestracje składają się z kilkusekundowych sekwencji, które staraliśmy się ułożyć we właściwej kolejności. Praktycznie ani jeden fragment komentarza nie pasuje do fragmentu obrazu. Uwaga, zaczynamy. Zniknęła wizja salki, a przed oczami Daniela pojawił się obraz miejsca, którego do niedawna nie było dane zobaczyć żadnemu człowiekowi. Wnętrze bazy korgardów. Rzeczywiście, rejestracja składała się ze strzępków zapisu, jednak cały film puszczono pięć razy z rzędu. Daniel zapamiętał go, scena po scenie. Najpierw instalacje - długie przezroczyste rury, w których rytmicznie pulsowała fosforyzująca ciecz. Potem zbliżenie twarzy człowieka. Mężczyzna miał odcięte powieki, a w jego policzki wczepiały się małe kroplowate twory, o czarnej powierzchni pokrytej białawymi zgruźleniami. Mężczyzna miał szeroko otwarte usta, z których co chwila, rytmicznie wysuwał się język. Nienaturalnie wielkie oczy patrzyły prosto w kamerę, a ich źrenice były rozszerzone, niemal pochłaniając tęczówki. W lewym oku tkwiła srebrzysta, cienka szpila, z mrugającym na końcu żółtawym światełkiem. Kolejna, króciutka migawka pokazywała dwójkę małych, może dwuletnich dzieci, zupełnie nagich, z odciętymi na wysokości kolan nogami i kikutami rąk o amputowanych dłoniach. Dzieci pełzły po szarozielonej powierzchni, a nad nimi unosił się czarny bezkształtny aparat. Najdłuższa scena: powolny przejazd kamery po ścianie klatek. Kamera sunęła od lewego górnego rogu do prawego dolnego. Zdjęcia były ciemne i niewyraźne. Jednak Daniel dostrzegł wypełniający cały ekran, zastawiony klatkami regał. W każdej skrzyni siedział jeden nagi człowiek. Siedział - to za dużo powiedziane. Klatki miały może metr wysokości, tyleż szerokości i głębokości. Ludzie tkwili w nich zwinięci i zgarbieni, w jakichś dziwnych przykurczach i wygięciach. Na chwilę obraz zamarł i odezwał się komentator: - Zidentyfikowaliśmy kilka osób znajdujących się w klatkach. Jedna z nich to Harper Collins, zaginiona w Choli--Choli piętnaście lat temu. Nasi patolodzy dokładnie zanalizowali obrazy i przeprowadzili symulacje. Sądząc po zniekształceniach ciała, Collins przebywa w klatce tego typu od dnia schwytania przez korgardów. Kamera znów ruszyła, przesuwając w prawo i odjeżdżając od klatek. Nim obraz zgasł, Daniel otrzymał szacunkową informację, że regał składa się z minimum trzydziestu półek, a na każdej z nich stoi przynajmniej po piętnaście klatek. Przedostatnia scena przedstawiała zbliżenie dłoni, której palce powyłamywano we wszystkich stawach. Drgały niczym łapki zdychającego, przewróconego na grzbiet owada. I wreszcie ostatni obraz, jeśli nie liczyć kilku jednoczy dwusekundowych fragmentów, na których migały to jakieś urządzenia, to części ludzkich ciał, to zarysy dziwacznych konstrukcji. Początkowo Daniel nie zorientował się, co widzi. Dopiero po chwili zrozumiał... To była naga kobieta z rozchylonymi nogami. Jej głowę, dłonie, uda i stopy dociśnięto do podłoża mocnymi klamrami. Zasłoniętej opaską twarzy nie było widać. Od dołu ekranu wysunęła się końcówka jakiegoś urządzenia - długiego, obłego chwytaka zakończonego bulwiastą naroślą, oplecionego mlecznym przewodem, w którym pulsowały świetlne błyski. Ów próbnik pełzł prosto ku rozchylonemu łonu kobiety. Kiedy wsunął się między jej nogi, musiała coś poczuć, bo szarpnęła się rozpaczliwie, próbując zewrzeć kolana. Na próżno. Kiedy bulwiasta narośl prawie dotknęła ciała kobiety, próbnik zatrzymał się. Końcówka otworzyła się i Daniel zobaczył wijące się, drgające, bezłape stworzenia, wielkości dziecięcej pięści. Jedno po drugim wypełzały z osłony i zagłębiały we wnętrzu kobiety, nie bacząc na jej rozpaczliwe próby uwolnienia się... Obraz zniknął. Daniela otaczała czerń i cisza. Nagle usłyszał znajomy głos pułkownika Rittera. “Mają urządzenia... Nie rozpoznałem nikogo... potworne... nie wiem, czy działają... Uwaga, może być... Uśmiechnęła się i poszła... najgorsze są dzieci... Nie widziałem ośmiornic, ale wydaje mi się, że to tylko biologiczne automaty... Oni zawsze są w osłonach... Straciłem wszystko... To trzeba zniszczyć...” Cisza. Zanim ponownie przełączono ekran na wirtualną salę narad, pozwolono żołnierzom przez chwilę pobyć w ciszy i ciemności. Niewiele brakowało, by Daniel wybuchnął rozpaczliwym, histerycznym krzykiem. - Jestem koordynatorem grupy naukowej zajmującej się tą sprawą - powiedział jeden z fantomów. – Zlecono mi przekazanie wam dotychczasowych wyników badań oraz naszych analiz i wniosków. Korgardzi dysponują bardzo dobrym, ale nie doskonałym systemem zabezpieczeń. Żuk informacyjny przedarł się przez ich linie i ocalił około jednego procenta swojego zapisu. Nie wygląda to imponująco, ale pamiętajmy, z jak małym urządzeniem mieliśmy do czynienia. - Czy rozważano możliwość, że żuk został przez korgardów wypuszczony celowo? - spytał jeden z fantomów. - A wszystkie jego zapisy są spreparowane? - Istnieje taka możliwość. Jednak żadne plomby nie zostały złamane. Dałbym dziesięć do jednego, że mamy autentyczny zapis - spokojnie odpowiedział fantom naukowca. Kiedy mówił, jego twarz pozostawała nieruchoma, a usta się nie otwierały, jakby głos dochodził z wnętrza czaszki. - Udało nam się zidentyfikować około dwudziestu osób w klatkach. To mieszkańcy praktycznie wszystkich zniszczonych przez korgardów miast. - W jakim celu są tam przetrzymywani? - spytał Forbi. - Tego nie wiemy, niestety. Najprościej byłoby przyjąć założenie, że korgardzi trzymają ludzi w celach naukowych, że robią na nich jakieś eksperymenty, także - zawiesił głos - na narodzonych w niewoli dzieciach. Ci dwaj bracia bliźniacy, mam nadzieję, że zwróciliście uwagę na ich podobieństwo, nie zostali schwytani w czasie łapanki. Oni urodzili się w forcie... - Czy te sceny z kobietą - spytał kolejny fantom - i z mężczyzną bez powiek, nie świadczyłyby właśnie o celach naukowych? - Być może - powiedział naukowiec. - Ale tak naprawdę niewiele wiemy o korgardach. Nie znamy ich celów, motywacji, metod działania. Pamiętajcie, że macie do czynienia z obcą, nawet nie humanoidalną rasą. Korgardzi mogą w swych bazach uprawiać kult religijny równie dobrze, jak i przygotowywać powolny plan eksterminacji naszej społeczności. Mogą robić to wszystko dla rozrywki, dla realizacji jakiegoś swojego hobby, sportu, hazardu... - Nie rozumiem. - Proszę przypomnieć sobie obrazki z naszej historii. Walki zwierząt i ludzi na arenie. Kolekcje fragmentów pokrytej tatuażami skóry. Kręcone przez telewizję wyścigi o pieniądze i życie. Zresztą, po co sięgać w przeszłość, wystarczy spojrzeć na reguły wielu ludzkich klanów i sekt. Nasze systemy pojęć i wartości mogą nie wystarczyć do prawidłowej interpretacji zachowania istot takich jak korgardzi. Tak naprawdę, nie wiemy, co oni myślą. Być może oni nie wiedzą, co myślimy my. A te potworne eksperymenty są próbą zdobycia takiej właśnie wiedzy lub tylko hodowlą tkanek do eksperymentów bądź zwierząt dla rozrywki. Tego nie wiemy. Wracając do danych. Potwierdziły one “teorię stu cech”. Im bardziej spełniał je więzień, w tym lepszej kondycji się znajdował. Po drugie, wszystkie zidentyfikowane przez nas osoby mają pewną wspólną cechę. Poziom ich inteligencji, korzystamy tu oczywiście z danych testowych zarejestrowanych w naszych urzędach przed porwaniem przez korgardów, lokuje się w granicach normy, ale znacznie poniżej średniej. - Czy to oznacza - spytał Daniel - że korgardzi zabijają od razu osoby inteligentniejsze, a zostawiają sobie tylko głupków? - Głupek to złe określenie - w głosie naukowca zabrzmiała przygana. - Wielu z tych ludzi doskonale dawało sobie radę w życiu. Testy na inteligencję mierzą tak naprawdę tylko pewien specyficzny obszar sprawności umysłowej, na przykład zdolność myślenia abstrakcyjnego i operowania symbolami. Ale rzeczywiście... film pokazuje, iż przy życiu zostali przedstawiciele pewnej kategorii porwanych ludzi. Oczywiście, i tu można postawić zastrzeżenia. To tylko krótki fragment zapisu. Być może kolejne jego fragmenty pokazałyby innych ludzi, być może Ritter mógł sfilmować tylko ten konkretny regał z klatkami. Rozumiecie panowie, korgardzi mogli po prostu posegregować schwytanych ludzi wedle kryterium inteligencji. - To dziwne - włączył się Forbi. - Jeśli oni myślą inaczej niż my, to w jaki sposób mogliby zrozumieć naszą psychikę i przeprowadzić właściwe testy? - Ha - fantom naukowca pokiwał głową. - Celne pytanie. Też tego nie wiemy. Panowie, ten film przynosi nam pewne informacje. Lecz naszych pytań dotyczących korgardów i ich celów nie ubyło. Myślę też, że nie przybyło, po prostu teraz możemy postawić je bardziej konkretnie. Jedno jest pewne. Tam, w korgardzkich fortach, dzieją się rzeczy potworne. Musimy się spieszyć. Musieli się spieszyć nie tylko z tego powodu. Polityka nie powinna wpływać na przygotowania wojskowych operacji - ale wpływała zawsze. “Huragan” musiał się rozpocząć szybko, bo inaczej mógł się nie rozpocząć nigdy. Kolejne tury głosowań elektorskich wskazywały, że wpływy uległych rosną i że już wkrótce mogą oni przejąć władzę na Gladiusie. Co się wtedy stanie? Czy ulegli nie wstrzymają operacji? Czy natychmiast wezwą na pomoc Dominium? Czy nie zaczną łamać praw, które ich samych wyniosły do władzy? System społeczny Gladiusa był skonstruowany tak, że zapewniał dużą stabilność i niezmienność polityki. Twórcy Karty Praw zbudowali go na wzór systemów nieźle sprawdzających się w kilku innych ziemskich koloniach. Wadzę wykonawczą na planecie stanowiła dwudziestoosobowa Rada Elektorów, a ustawodawczą, poprzez system netowy, wszyscy uprawnieni do głosowania. Prawo do wybierania członków Rady i wypowiadania się w sprawach państwowych miał każdy obywatel Gladiusa, ale nie każdy dysponował jednakową wagę procentową pełnego głosu. Siedemdziesiąt punktów na sto możliwych zdobywało się dzięki płaceniu podatków odpowiedniej wysokości. Obywatele mieli możliwość sterowania wysokością swoich podatków i wynikającymi z tego faktu przywilejami wyborczymi. Ci, którzy odprowadzali na cele publiczne więcej pieniędzy, uzyskiwali większy wpływ na publiczne sprawy. Piętnaście kolejnych punktów przydzielano w zależności od czasu i regularności, z jaką obywatel uczestniczył w sprawach państwa - jak często oddawał głos w netowych wyborach, czy uczestniczył w referendach, czy należał do obywatelskich grup inicjatywnych zgłaszających w sieci swoje projekty. Dzięki temu ludzie aktywniejsi politycznie, bardziej rozeznani i dłużej uczestniczący w sprawach państwowych zyskiwali większy wpływ na władzę. Wreszcie ostatnie piętnaście punktów przyznawano dożywotnio za zasługi dla Gladiusa. Określone punkty procentowe przysługiwały funkcjonariuszom policji, wojska i sądów, także samym członkom Rady Elektorów. Ponad dwie trzecie mieszkańców Gladiusa nie dysponowało ani jednym punktem elektorskim - nie interesowało się polityką, nie chciało płacić dodatkowych podatków i nie pełniło funkcji publicznych. W pozostałej grupie przeciętna wynosiła około czterdziestu punktów elektorskich. Daniel miał ich blisko siedemdziesiąt. Ten system władzy, preferujący wytrwałość, aktywność i zainteresowanie sprawami publicznymi, sprawiał, że od czasu założenia kolonii polityka Gladiusa nie zmieniała się radykalnie. Przeciwnicy sojuszu z Dominium, nazywani czasem niezłomnymi, stanowili zawsze zdecydowaną większość w radzie, mogącą dodatkowo liczyć na poparcie elektorów o poglądach oscylujących wokół politycznego środka. Jednak wojna z korgardami zachwiała podstawami gladiańskiego państwa. Wzmożenie akcji propagandowych ze strony Dominium wydało owoce. Po ostatnich wyborach w radzie znalazło się aż ośmiu uległych, dwóch elektorów niezależnych i tylko dziesięciu niezłomnych. To jeszcze zapewniało przewagę. Ale co przyniosą następne wybory? Co się stanie, jeśli dostatecznie duża grupa obywateli zażąda przyspieszenia ich terminu? Daniel nie miał wątpliwości, że gdy tylko ulegli dojdą do władzy, natychmiast zaczną zmieniać prawa, które przez wiele lat zapewniały im możliwość swobodnego działania. Tak było zawsze. Ci, którzy dążyli do obalenia starych porządków, krytykując je i bezlitośnie oskarżając, wykorzystywali w swej walce prawa i przywileje, stwarzane przez te właśnie porządki. Potem, gdy już przejęli władzę, niszczyli je, aby nikt im nie mógł zagrozić. Wiedzieli o tym przełożeni Daniela, a także ci politycy rady, którzy kontrolowali operację “Huragan”. Dlatego należało się spieszyć. 8. - Teraz! Wchodzimy! - krzyknął Daniel podnosząc się z ziemi. Teren wokół niego zmienił się gwałtownie. Opadły ochronne pola i fantomatyczne maski - żołnierze podrywali się jeden po drugim do szaleńczego biegu. Naprzeciw nich trwała ciemna, groźna bryła korgardzkiego fortu. Daniel widział, jak jego ludzie porządkują szyk. Tyraliera zbliżała się do granicy strefy ochronnej. Na obraz przedpola wyświetlacze hełmu nałożyły siatkę współrzędnych. Pojawił się komunikat o kilkucentymetrowym błędzie w pozycji Daniela. Generatory pola siłowego włączą się tylko na chwilę, gdy cały oddział znajdzie się tuż przed granicą fortu. Wtedy automaty dadzą maksymalną moc - pole powinno otoczyć oddział ludzi i pozwolić im przejść przez zapory wroga. Jednak na każdy fragment strefy działać będą naprężenia rzędu tysięcy ton. Pole ochronne musi więc mieć idealny kształt, ludzie w jego wnętrzu powinni poruszać się w sposób absolutnie zsynchronizowany, co do ułamka sekundy i centymetra. Każde wypaczenie pola mogło spowodować katastrofę. W wyświetlaczach hełmu Daniel widział, jak żołnierze, instruowani przez automaty ochronne, przesuwają się na optymalne pozycje. Uaktywnił ręczny miotacz. Nikt nie wiedział, co czeka ich po przedarciu się przez linie zaporowe wroga. Może będą musieli zlikwidować gniazda strzeleckie albo, kto wie, może staną oko w oko z korgardami. Pierwsza bariera energetyczna fortu znajdowała się w odległości niespełna dwudziestu metrów od ściany najbliższego budynku. Korgardzkie obiekty były prostopadłościanami o lśniących czarnych bokach, pokrytych gdzieniegdzie jasnopomarańczowymi smugami, jakby mchu czy futra. Na dachach budynków znajdowały się różne urządzenia. Były tam konstrukcje, których przeznaczenie ludzie potrafili zidentyfikować - misy anten, gładkie cylindry miotaczy, kaktusokształtne emitery pola. Inne obiekty stanowiły dla Gladian zagadkę. Siedem kuł spiętych niewidzialnym pierścieniem pola siłowego, leniwie wirujących w powietrzu. Bulwiasta narośl zmieniająca co chwila barwę i roztaczająca wokół siebie projekcje kolorowych, bezkształtnych brył. Posąg z zimnego metalu przedstawiający ludzkie niemowlę z powiększoną nienaturalnie głową. Rzędy reflektorów podczerwiennych, wysyłających w przestrzeń nie rozszyfrowane serie impulsów cieplnych. Czy były to urządzenia mechaniczne, czy tylko architektoniczne elementy zdobnicze? A może symbole korgardzkiego kultu? Ludzie nie znali odpowiedzi na te pytania - jak zresztą na większość pytań dotyczących korgardów. Naziemna część bazy składała się z ośmiu prostopadłościennych budynków, rozstawionych na planie dziesięciokąta. Dwa leżące naprzeciw siebie boki były puste. Każdy budynek miał około stu metrów długości, dwudziestu szerokości i dziesięciu wysokości. Plac pomiędzy nimi był pokryty równą warstwą szklistej substancji, z której gdzieniegdzie wyrastały pęcherzykowate bulwy kilkumetrowej średnicy. Po tej powierzchni cały czas przesuwała się lśniąca plama, jakby rozlanej rtęci czy oleju. Wpełzała na kuliste pagórki, pokrywała je, by zaraz zsunąć się z drugiej strony. Plama dzieliła się na mniejsze obiekty, które rozpoczynały swój własny, niezależny ruch. Tęczowe plamy nigdy nie zbliżały się do ścian budynków, najczęściej przesuwał się w okolicach środka placu. Najbardziej niesamowite wrażenie w tym krajobrazie sprawiały ptaki. Wewnątrz fortu było ich kilkanaście - pstrokatych, puchatych, o błonie lotnej rozpiętej między chwytnymi łapkami i nogami. Gladiańskie ptaki były stworzeniami wesołymi, przyjaznymi i bardzo ruchliwymi. Tym dziwniej wyglądały stworzenia powoli przemieszczające się wewnątrz fortu. Szły jedno obok drugiego, podnosząc łapki w równym rytmie, miarowo, niemal automatycznie. Czasem zatrzymywały się, bywało, że podrywały się z ziemi i przelatywały kilka metrów. Po wylądowaniu ponownie podejmowały swój monotonny marsz. Dotarłszy do ściany któregoś z budynków, jakby na rozkaz robiły w tył zwrot i szły dalej. Kiedy Daniel zobaczył ptaki po raz pierwszy, nie mógł uwierzyć, że to żywe zwierzęta. Po zbliżeniu i analizie obrazu otrzymał od komputera informację, że ma przed sobą osobniki popularnego na Gladiusie gatunku kolorowców i że bez najmniejszej wątpliwości są to żywe stworzenia. Komputer nie potrafił powiedzieć, co jedzą. Korgardzki kompleks wyrastał niemal na środku ogromnego, liczącego setki hektarów, płaskiego koła. Tu ziemia do głębokości niemal trzech metrów była skażona, spopielona i pozbijana w grudy. Miejsce to zostało przez korgardów zaatakowane jeszcze w poprzedniej dekadzie. Najeźdźcy zniszczyli wtedy duże miasto, Orlando, i kilkaset podmiejskich osiedli. Na ich miejscu zbudowali fort. Przez całe dziesięć lat na zdewastowanym terenie nie wyrosła choćby kępka trawy. To była martwa ziemia. Kiedy Daniel uzyskał potwierdzenie zgodności wszystkich ustawień, wydał rozkaz ataku. W jednej chwili tyraliera żołnierzy runęła w stronę bariery. Dyski ślizgowe mknęły tuż nad powierzchnią ziemi, a wokół całej grupy przestrzeń zamykała się kokonem sił. Czarna bryła fortu rosła w oczach, ściana pola ochronnego lśniła niczym tafla półprzeźroczystego lustra. “Błąd! Awaria tarczy piętnastej! - poinformował nagle komputer. - Odchylenie toru rośnie!” - Analiza! - zadysponował Daniel, ale nie zdążył uzyskać odpowiedzi. Tarcza ślizgowa jednego z żołnierzy niespodziewanie poderwała się w górę. Daniel niemal czuł, jak napręża się otaczający grupę kokon. Generatory pola jeden po drugim zaczęły meldować o narastającym przeciążeniu. A potem ściana korgardzkiego pola uwypukliła się. Błyskawicznie wyrósł z niej lśniący szpic, który uderzył w to właśnie miejsce, gdzie osłaniająca ludzi bańka była najsłabsza. Wszystko wybuchło. - Nie cierpię tego! - krzyknął Daniel zdejmując z głowy hełm. Obok niego z wirtualnych siedzisk gramoliło się kilkunastu mężczyzn. Ściągali hełmy i odłączali kombinezony. - Do diabła, jak ja tego nie znoszę! - I znowu lańsko, co? - z głośników dobiegł głos Forbiego. - Na dzisiaj wystarczy. Pakujcie graty i do łaźni! Komandosi odłączali się od trenażerów. Pakowali do toreb końcówki i serwery osobiste, przecierali twarze ręcznikami i powoli wychodzili z sali. Trzy godziny symulacji wirtualnej zmęczyły ich - byli spoceni, mieli suche wargi i przekrwione oczy. Od tygodnia spędzali w sali ćwiczeń długie godziny, rozgrywając fantomatyczne symulacje. Jak do tej pory żaden atak na bazę korgardów nie zakończył się powodzeniem. A przecież przeprowadzali je najlepsi żołnierze - silni i sprawni, doskonale zsynchronizowani z systemami wspomagania, indywidualiści umiejący pracować w zespole. W zasadzie niewiele o nich wiedział. Tak miało pozostać. Poziom tajności trzy. A w ramach tej operacji Daniela i Forbiego obowiązywał poziom pierwszy. Forbi pracował w grupie odpowiedzialnej za konstruowanie i obsługę symulacji. Jej zadaniem było wymyślanie jak największej liczby przykrych niespodzianek, jakie mogłyby się przytrafić szturmującym fort żołnierzom. Na razie pracował ze stuprocentową skutecznością. - No i co? - powiedział Forbi, wchodząc do sali treningowej. - Dwieście trzydzieści cztery do zera. Daniel wciąż siedział w miękkim fotelu obrotowym trenażera. Obrócił się w stronę Forbiego, wykrzywiając usta w grymasie sztucznego uśmiechu. - Tak blisko jeszcze nigdy nie podeszliśmy. W końcu was dostaniemy. - Nas? Chyba... ich. Nie wierzysz w to, co mówisz. Docykamy was do tysiąca jak nic. Ładny wynik: tysiąc do zera! Daniel powoli odpinał rzepy rękawic. - Dopadniemy was - powtórzył. - Tylko co będzie, jeśli okaże się, że te wasze symulacje nie mają nic wspólnego z korgardami? - Wiesz co, Daniel - Forbi zniżył głos do szeptu - mnie też to mocno niepokoi. Kiedy są kobiety, jest fajniej. Daniel był zagorzałym wyznawcą tej doktryny. Mógł się bez nich obyć. Kiedy pracował, nie potrzebował kobiet, kiedy bawił się w hałaśliwej kompanii, również nie, co więcej, nie potrzebował ich nawet do porządkowania swojego życia - ani do układania szpargałów, ani do regularnego gotowania obiadów. A jednak uważał, że świat staje się przyjemniejszy, kiedy wokół kręcą się dziewczyny. - Nie chodzi wcale o seks - tłumaczył to kiedyś Forbiemu. - To znaczy, nie tylko o seks. Chodzi o ogólną estetykę wnętrz. Kiedy są kobiety, jest fajniej. - Rozumiem - odpowiedział Forbi bez zbytniego przekonania. Problem kobiet w bazie Ogotai był o tyle skomplikowany, że było ich za dużo i za mało jednocześnie. Za dużo, by o nich zapomnieć i potraktować okres ćwiczeń jako kolejny w życiu czas zawodowego celibatu. Za mało zaś, aby wystarczyły dla wszystkich. Oczywiście wielu członków załogi preferowało męskie towarzystwo lub dobre wirtual-ki, ale nie rozwiązywało to problemu całkowicie. Dwa dni wcześniej Forbiemu udało się zdobyć cenny dokument opracowany przez stałych pracowników bazy Ogotai. Obejmował on spis pracujących w kompleksie pań. O każdej z nich zebrano też zestaw danych - jak to ujął Forbi - “czasoprzestrzennych”, czyli wieku i wymiarów. Oraz kilka innych współczynników, z których najważniejsze informowały o tym, co trzeba zrobić, aby daną panią mieć. - Ohydne - powiedział Daniel. - To jest naprawdę ohydne, przedmiotowe traktowanie człowieka. Pokaż ten spis. Forbi nie chciał się przyznać, w zamian za co wycyganił tajną listę. Podobno obiecał nie udostępniać jej nikomu i własnoręcznie spalić po jednokrotnej lekturze. Po raz pierwszy Forbi wypraktykował swoją zdobycz na Eleonorze Bova, oficerze sekcji medycznej bazy. Zręcznie przysiadł się do jej stolika w kantynie, a następnie zagaił rozmowę według przestudiowanego wcześniej scenariusza. Eleonora Bova była niską, pulchną kobietą o ładnej, trochę dziecinnej twarzy. Miała czarne, gęste włosy zaczesane w dwa kucyki, a mundur podkreślał miękką krągłość jej ciała. Informacje z listy okazały się skuteczne, Forbi bez problemu umówił się z Eleonorą na noc. - Jak było? - następnego dnia ciekawość Daniela zdecydowanie wygrała z jego dobrym wychowaniem. - Jak było, tak było - odpowiedział Forbi enigmatycznie. - Naprawdę nieźle. Nie żałuję wydatku, faceci, którzy sporządzili tę listę, są genialni. Tylko, cholera... - Co, “cholera”? - Miałem nieodparte przeczucie, że ona cały czas, nawet wtedy, wiesz, cały czas mnie obserwuje. - Rozumiem, wolisz, kiedy dziewczyna zamyka oczy. - Daniel! Ty uważaj! Nie w tym rzecz, że na mnie patrzyła. Można patrzeć i patrzeć. No wiesz, patrzeć i obserwować. Ona mnie, cholera, obserwowała! Na dodatek sporo wypytywała o ciebie. - To zaczyna być interesujące. - Jeszcze jak. Wiesz co, Daniel, jesteśmy tu nowi, nie? Ja myślę, że to była delegatka. - Delegatka? - No, co myślisz? Że babki są głupsze od nas?! Ja po prostu myślę, że one też mają taką listę. W podziemnej bazie Ogotai cisza nocna obowiązywała od dziesiątej wieczorem czasu umownego, przy czym każda grupa pracowników miała inaczej zdefiniowaną dobę. Kiedy więc na kwadrans przed swoją nocą Daniel i Forbi opuszczali kantynę, panował w niej dokładnie taki sam ruch, jak przez ostatnie kilka godzin. - No, to do jutra - Daniel zatrzymał się przy swoich drzwiach. Parominutowa droga sprawiła, że resztka alkoholu wyparowała z organizmu. - Cześć - machnął ręką Forbi i ruszył dalej. Jego kabina znajdowała się w następnym korytarzu. Daniel wszedł do swojej kwatery. Szybko ściągnął ubranie i wsunął się pod prysznic. Strumyki gorącej wody mocno masowały ciało. Daniel szczególnie czuł te miejsca, do których najczęściej mocuje się rzepy trenażerów wirtualnych. Tam skóra była lekko podrażniona. Gorący tusz zmywał pot i niepokoje całego dnia, uspokajając i rozleniwiając. Kiedy jednak żołnierz położył się w łóżku i zamknął oczy - senność odeszła. Rozmowa z Forbim nieco wytrąciła Daniela z równowagi. Był sam. Od dawna był sam. Ojciec zginął dwadzieścia lat wcześniej. Też był żołnierzem, choć służył w innej armii. Armii... Temu słowu przypisana jest potęga i ogrom. Armia Dirka Bondaree składała się z czterdziestu mężczyzn uzbrojonych jedynie w laserowe wiertła. Dziadek Daniela był wodzem wolnego klanu kolonizującego księżyc Tanto - jeden z satelitów Spathy, największej planety układu Multona. Była to nieduża kolonia, formalnie podporządkowana Gladiusowi, jednak o dużym stopniu samodzielności. Ojciec Daniela nie chciał spędzić reszty życia na małym mroźnym świecie, w zielonym blasku Spathy. Przyjął obywatelstwo Gladiusa, wstąpił do armii, poznał Jani - matkę Daniela. Nie utrzymywał częstych kontaktów z rodziną, tylko kilka razy w roku wysyłał na Tar.to krótkie listy. Odpowiedzi otrzymywał jeszcze rzadziej. Kiedy zmarł dziadek Daniela, listy w ogóle przestały przychodzić. Dirk Bondaree pracował w służbach logistycznych i wiodło mu się raczej nieźle. Gdy pojawili się korgardzi, Dominium rozpoczęło nową partię w rozgrywce o wpływy na obszarze układu Multona. Jednym z jej elementów stał się nacisk na niezależne kolonie księżycowe, by uznały zwierzchność Dominium oraz ścisłe egzekwowanie postanowień kodeksów osadniczych. Okazało się, że kontrakty sprzed dwóch stuleci można odczytać tak, iż niektóre księżyce Spathy i Machairy należą bezpośrednio do Dominium. Takim księżycem okazała się Tanto - ojczysty glob rodu Bondaree. Koloniści nie chcieli jednak uznać nowej władzy. Byli wolnymi ludźmi, z trudem akceptowali już i te niewielkie ograniczenia narzucone przez Gladiusa. Poddanie się władzy Dominium oznaczało niemal całkowitą utratę niezależności, gdyż ród Bondaree nie miał statusu klanu ani podra-śy. Rozpoczęły się przepychanki między kolonistami a administracją Dominium. Kiedy na Tanto zaczęło być gorąco, ojciec Daniela wziął pół roku zaległego urlopu i kupił bilet na prom pasażerski lecący na Machairę, największy z księżyców Spathy. Tam wynajął mały statek, by polecieć na Tanto. - Czemu jedziesz? - Daniel dobrze pamiętał swoje pytanie. - Muszę. - Po co musisz? - Bo to jest potrzebne. - Komu? - Mnie. Co chciał zrobić ojciec? Wesprzeć kolonistów radą człowieka znającego wiele światów? Pomóc w negocjacjach? Przyłączyć się do grupy kilkunastu Tantyjczyków, którzy umknęli w Pas Flamberga i stamtąd zbrojnie atakowali okręty Dominium? A może po prostu chciał zobaczyć miejsce swojego urodzenia takie, jakim je zapamiętał, zanim tantyjskie osiedla wpadną w unifikacyjne łapska rezydentów solarnych? Nie udała się żadna z tych rzeczy. Jego pojazd został przez pomyłkę uznany za jednostkę rebeliancką i zaatakowany przez solarny patrolowiec. Dirk Bondaree, nie wiedząc, kto go napadł, podjął walkę i zniszczył statek wroga. Potem sam został zabity. Dominium przyjęło odpowiedzialność za tę napaść. Wypłaciło matce Daniela duże odszkodowanie, nawet na jakiś czas złagodziło swoje stanowisko wobec kolonistów. Podobno na Tanto wciąż czci się pamięć Dirka Bondaree. Tak przynajmniej twierdziła matka, nim do końca zamknęła się w swoim własnym, niezrozumiałym dla nikogo świecie. Matka Daniela traciła rozum powoli, łagodnie, tak że na początku ciężko mu było zauważyć zmiany zachodzące w jej psychice. Później zaczął podejrzewać, że matka czeka tylko na niego, czeka, aż stanie się dorosły i samodzielny. Potem spokojnie umarła, zostawiając Danielowi w darze dom, wspomnienia o ojcu i nienawiść do Dominium. Był sam. Siedem lat służby w reżimie gotowości bojowej, ciągłych szkoleń, zabiegów wspomagających odseparowało go od zwykłego życia. Miewał kobiety i miewał znajomych. Kobiety poznawał na przepustkach i w czasie urlopów, zdarzyło mu się też kilka romansów z dziewczynami służącymi w formacjach pomocniczych. Żadna z tych znajomości nie była poważna i nie trwała długo. Nie mogła trwać. W czasie siedmioletniej służby kilkunastokrotnie zmieniał miejsce stacjonowania. Zazwyczaj ustalano wtedy jego nową, tymczasową tożsamość. Kontakty osobiste podlegały ciągłemu monitorowaniu przez służby wewnętrzne, praktycznie o wszystkich rozmowach i spotkaniach z osobami spoza armii musiał meldować przełożonym. Podobnie rzecz się miała z kontaktami koleżeńskimi. Składy osobowe do operacji, w których brał udział, formowano zazwyczaj na potrzeby jednej, konkretnej misji. Potem tych, którzy przeżyli, kierowano do różnych baz. Długie okresy rekonwalescencji po każdej akcji, związane z leczeniem ran i usuwaniem skutków nadmiernego wspomagania organizmu, również rozdzielały ludzi. Daniel wiedział, że jest tylko jednym z trybów wojenno-sądowniczej machiny Gladiusa. Chciał nim być i kiedy podpisywał kontrakt oficerski, wiedział, na co się decyduje. Ale jednak, czasem, tęsknił za pewnością, jaką daje myśl, że jest ktoś - ojciec, żona, dziecko, przyjaciel - kto zawsze będzie na niego czekał. Daniel Bondaree usnął w końcu, lecz i w snach dopadły go koszmary. Śnił mu się pułkownik Ritter - zamknięty w klatce, z odrąbanymi stopami, oskalpowaną czaszką i twarzą zatopioną w lśniącej kryształowej bryle. A jeszcze później postać okaleczonego Rittera przemieniła się w równie umęczoną sylwetkę małej Patrycji. 9. - Alert bojowy! Zbiórka w punkcie trzecim. Czas piętnaście minut! - ostry dźwięk wdarł się w sen Daniela. Padały słowa komend, w tle dudniła pobudzająca muzyka. - Oczyścić organizm - instruował dalej głos. - Zestaw medyczny numer dwa! Daniel poderwał się z łóżka. To już! Zaczyna się! Wszedł do toalety. Zdjął z półki fiolkę z różnokolorowymi pigułkami. Łyknął je wszystkie, popijając wodą. Czekało go kilka nieprzyjemnych minut. - Gówno i rzygi, ładnie się zaczyna - mruknął opłukując twarz. Przed wyruszeniem na akcję, przed poddaniem ciała dziesiątkom zabiegów wspomagających musiał jak najdokładniej oczyścić organizm. Poczuł wzbierającą falę wymiotów i pochylił się nad umywalką. Dziesięć minut później, w obcisłym mundurze i hełmie osłaniającym całą głowę, pędził korytarzem w stronę wyznaczonego miejsca zbiórki - jednej z wind międzypoziomowych. Wsiadł do niej, zamiast numeru kondygnacji wcisnął kod. - Test głosu - zażądał automat. - Kapitan Bondaree. - Hasło przyjęte. Winda pomknęła w dół. Kompleks Ogotai oficjalnie miał siedemnaście podziemnych poziomów. Do najniższego winda jechała pół minuty. Teraz najwyraźniej opadała jeszcze niżej. Rzeczywiście, kiedy w końcu kabina się zatrzymała, Daniel znalazł się w miejscu, którego nigdy wcześniej nie widział. W szerokim, betonowym korytarzu stało trzech mężczyzn o twarzach zasłoniętych hełmami. - Proszę za mną - powiedział jeden z nich. - I proszę to podłączyć. Drugi mężczyzna podał Danielowi medskaner. Tanator podwinął rękaw bluzy i przyłożył urządzenie do ręki. Ciepłe, sprężyste opaski zacisnęły się na przedramieniu, w skórę wbiła się sonda. Niewielka tarcza urządzenia pojaśniała. Mężczyźni ruszyli korytarzem. Daniel poszedł za nimi. Usłyszał jeszcze, jak drzwi windy zamykają się z cichym sykiem. Ściany korytarza były jednolicie szare. Daniel sądził, że tak naprawdę znajduje się tu wiele drzwi, tylko pozasłanianych projekcjami. Jego przewidywania potwierdziły się. Mężczyźni stanęli na wprost gładkiej ściany, a potem po prostu w nią weszli. Daniel ruszył za nimi. Gdy przekraczał granicę projekcji, na chwilę ogarnęła go ciemność. Znalazł się w małym pokoiku, którego środek zajmował stół operacyjny. Pod ścianami stało kilka kapsuł. - Jestem twoim krawcem - powiedział trzeci z mężczyzn. - Siadaj na aplikator. Daniel uśmiechnął się, poczuł, że jego napięcie słabnie. Mężczyzna, tak jak on, musiał wcześniej służyć jako tanator, bowiem tę formułkę stosowano właśnie w formacjach sądowniczych. Nikt nie wiedział, w jakich to pradawnych czasach nazwano cybertroników krawcami. Krawiec to szef trzyosobowego zespołu poddającego żołnierza ostatecznej obróbce przed akcją. Zazwyczaj był to cybertronik, specjalista od sprzęgania organizmu z urządzeniami wspomagającymi. Drugim był lekarz, trzecim “bliźniak”. Pradzieje tej ostatniej nazwy również pozostawały nie znane historykom gladiańskiej wojskowości. Każdy żołnierz uczestniczący w akcji był cały czas monitorowany i kontrolowany przez znajdującego się w bezpiecznej odległości “bliźniaka”. Opiekun otrzymywał dokładnie te same dane, które docierały do żołnierza. Analizował je, posługując się całym dostępnym na miejscu osprzętem i wspomaganiami. Mógł przekazać swojemu podopiecznemu analizę sytuacji, coś doradzić, a czasami wręcz przejąć-kontrolę nad jego skafandrem. W czasie procesu sprzęgania organizmu ze sprzętem, “grzania” - jak mówili żołnierze, “bliźniak” nie był potrzebny. Jednak obyczaj nakazywał, by był obecny w ambulatorium. Daniel usiadł w fotelu aplikatora, odpiął medskaner i podał go lekarzowi. Wtedy “bliźniak” podszedł bliżej. Palcem wypisał na hełmie Daniela swoje imię. Pochylił się nad fotelem, żeby Daniel mógł zrobić to samo. Też zwyczaj. Partnerzy zazwyczaj nie znali swojej tożsamości. Przekazanie imienia miało oznaczać mniej więcej tyle: “Nie znam cię, chłopie, ale będę pracował dla ciebie tak, jakbym to robił dla ratowania swojej dupy. Amen.” - Odczyty zdrowia w porządku. Spędzisz tu niecałe dwie godziny. Potem odprawa. Wyłącz się. Wizjery hełmu zgasły, Daniela otoczyła ciemność i cisza. Poczuł jeszcze, jak do jego przedramienia dotyka zimny przedmiot - końcówka serwera. Potem skóra w tym miejscu zapiekła, a w chwilę później Daniela ogarnęło senne odrętwienie. Jego organizm przechodził metamorfozę. Uaktywniano uśpione mechanizmy sztucznej immunologii. Wstrzykiwano w żyły mikrokapsułki dozowników. Inicjowano procesy w czipach wszczepowych. Czyszczono organizm ze wszystkiego, co mogło zakłócić delikatną równowagę między tym, co w ciele Daniela było naturalne a tym, co sztuczne. Nie ma nic za darmo. Nie ma cudownych sposobów, dzięki którym człowiek staje się szybszy, silniejszy, zręczniejszy. Za każde sztuczne podniesienie sprawności fizycznej i umysłowej, poprawienie refleksu, zmuszenie układu nerwowego do współpracy z czipami broni i serwerów -za to wszystko przyjdzie zapłacić później. Każdego żołnierza czeka po akcji długotrwałe czyszczenie organizmu, regeneracja tkanki nerwowej, rekonwalescencja. Na Gladiusie nie hodowano genetycznie ulepszonych wojowników i w zasadzie nie cyborgizowano ludzi na stałe. Większość kodeksów osadniczych zabraniała wolnym światom takich praktyk, gdyż Dominium pilnie strzegło swej przewagi technologicznej. Oczywiście, oficjalnym motywem tych ograniczeń była konieczność zachowania zgodności z Prawem Wzorca Genetycznego, mającym uchronić rasę ludzką przed sztuczną ewolucją gatunkową. Na Gladiusie, tak jak na większości wolnych światów, do perfekcji opracowano różnorodne technologie krótkotrwałego i odwracalnego wzmacniania organizmów. Zresztą, nawet gdyby nie ograniczenia solarne, to te właśnie rozwiązania zapewne zaaprobowałaby Rada Elektorów. Wszak hodowla genetycznych lub cybernetycznych nadludzi mogłaby zagrozić prawom obywatelskim mieszkańców Gladiusa. Ciało i myśli Daniela były odrętwiałe. Nie odróżniał, czy dotykają go dłonie, czy końcówki serwerów, czy czujniki medskanerów. Uaktywnianie czipów wszczepowych odbierał jako łagodne swędzenie, a nacinanie skóry w celu ich odsłonięcia bardziej łaskotało niż bolało. Ludzkie głosy dźwięczały gdzieś na granicy słyszalności, tak że nie zdołał zrozumieć ani słowa. Gdy rzepy serwerów immunologicznych wpiły się w jego pierś, zapiekło, aż syknął z bólu. Potem zabolało jeszcze raz - kiedy testowano chłonność układu nerwowego. Bodźce popłynęły do wszystkich miejsc, które miały pracować ze sprzęgami -do wyjść czipowych w kręgosłupie, podstawie czaszki, na nadgarstku i palcach prawej ręki, do dozowników i filtrów immunologicznych na piersi, dolnej wardze i penisie, do wzmocnień nerwu wzrokowego i do koprocesora wojskowego umieszczonego w czaszce. Ból minął szybko, nieco dłużej Daniel odczuwał gwałtowny przypływ ciepła. Wizjery hełmu znów stały się przezroczyste. - Grzanie skończone - poinformował lekarz. - Wstawaj! Daniel zsunął się z fotela, wsparł na poręczy i ostrożnie stanął na ziemi. Przeciągnął się, poruszył palcami dłoni, dotknął językiem podniebienia, pokręcił głową. - Dobrze uszyte - powiedział - nic nie uwiera. - A co ma cię, kurwa, uwierać? Po mnie nie ma prawa uwierać! - obruszył się lekarz. Zaraz jednak się uspokoił. - Idziesz na odprawę z bliźniakiem. - Dzięki - mruknął Daniel i ruszył za swoim partnerem prosto na ścianę pokoju. Kiedy przekraczał barierę projekcji, usłyszał jeszcze głos lekarza: - I spierz tam dupę tym, co trzeba. Ciekawe, czy korgardzi mają dupy?, pomyślał Daniel. A może mają po kilka? Trzy kapsuły transportowe mknęły ku korgardzkiemu fortowi. Płaskie, aerodynamiczne pociski, otoczone barierami pól i maskującymi projekcjami, wiozły trzy tuziny ludzi. W ciemnych wnętrzach pojazdów leżały kokony ochronne, z których wystawały tylko hełmy żołnierzy. W czasie lotu aparaty wciąż kontrolowały stan organizmów, a na wyświetlaczach hełmów pojawiały się dane dotyczące przeprowadzanej operacji. Koprocesory wojskowe dopiero teraz ładowały informacje o najwyższym stopniu tajności. Oddział tworzyli komandosi, informatycy, technicy, a stan osobowy grupy specjalnej wynosił dwa. Forbi i Daniel. Ich zadaniem było odszukanie Rittera i bezpieczne wyprowadzenie go z fortu. Z informacji, które otrzymali, wynikało, że żaden z biorących udział w akcji żołnierzy nie wie, iż w forcie znajduje się agent. “Panowie - powiedział fantom z generalskimi szlifami, gdy przekazywał Danielowi i Forbiemu pakiet rozkazów - nie będę wam mówił, jak ważny jest dla nas ten człowiek i co wie o korgardach. Pamiętajcie o jednym: Ritter poszedł do piekła po naszych ludzi. Panowie, jeśli nie zrobimy wszystkiego, by go z tego piekła wyciągnąć, będziemy bandą zeschniętych fiutów. Czy to jasne, panowie?” Po odprawie mieli jeszcze piętnaście minut spokoju. To był czas dla wierzących, by netowo połączyli się z kapelanami lub w skupieniu oddali hołd swoim bogom. Niewierzącym puszczono relaksujące projekcje. Daniel nie należał do żadnego z kościołów, ale znał słowa wielu modlitw i zawsze przed akcją powtarzał je w myślach. To go uspokajało. Daniel nie wiedział, ile czasu minęło, nim kapsuły dotarły do granicy strefy bezpieczeństwa. Pojazdy stanęły na środku szosy, rozchyliły się powłoki kokonów i otworzyły włazy. Żołnierze, jeden po drugim, wyskakiwali na drogę. Była ciemna noc. Przez chmury nie przebijało się światło gwiazd. Po obu stronach drogi rósł gęsty gladiański las. W niebo strzelały maszty pni, pomiędzy którymi rozpinały się pajęczyny zielonych pnączogałęzi obrośniętych wielkimi, mechatymi liśćmi. Gladiański las wyglądał tak, jakby legion praczek gigantów powbijał w ziemię słupy, porozciągał między nimi sznurki i rozwiesił pranie. Każdy liść ważył blisko dwadzieścia kilogramów i spadając z drzewa mógł zabić człowieka. Mrok nie przeszkadzał żołnierzom. Hełmy dostroiły się już do ciemności, podając na wizjery podrasowany obraz. Ludzie szybko wyładowali sprzęt, rozstawili automaty pomocnicze i rozdzielili się na grupy. Po chwili kolumna ciemnych sylwetek zaczęła znikać w przydrożnych zaroślach. Za żołnierzami posuwało się kilka małych pojazdów. Kiedy ostatni z nich zniknął w gęstwinie, transportery poderwały się z szosy i pomknęły w drogę powrotną. W gladiańskim lesie znów zapanowała cisza. Do granicy penetracji korgardzkich zwiadowców dotarli po kwadransie. Wciąż znajdowali się w lesie, jednak spomiędzy zarośli prześwitywała już wolna przestrzeń. Pnie i gałęzie drzew stojących na samej krawędzi martwego pola były przerżnięte, jakby ktoś pociągnął po nich ostrzem gigantycznego skalpela - od korzeni do samych wierzchołków. Leśne poszycie kończyło się równo, niczym brzeg dywanu. Dalej zaczynała się połać szarej, zbrylonej ziemi. Na granicy horyzontu widać było migotliwy pęcherz, w którym ukrywał się korgardzki fort. Dowódcy wydali rozkazy i komandosi zaczęli zajmować wyznaczone pozycje. Ludzie i maszyny poruszali się sprawnie, bez najmniejszego wahania wykonując ćwiczone wielokrotnie czynności. Automaty natychmiast przystąpiły do tworzenia kokonów ochronnych, rozstawiania baterii laserowych i rozsyłania mikroszpiegów. Komputery zaczęły analizować pierwsze dane dotyczące sekwencji przeczesywania radioaktywnego pasa przez korgardzkie radary. - Czas: minus dziesięć - poinformował Paccalet. -Sprawdzić broń i sprzęgi. Uruchomić procedurę hipnotyczną. Potwierdzić gotowość. - Jedynka, potwierdzam. Dwójka, potwierdzam - w słuchawkach Daniela odezwały się kolejne głosy dowódców grup. Kiedy przyszła jego kolej, powiedział: - Jedenaście, potwierdzam. W wizjerach hełmu zatańczyły różnobarwne światła, jednocześnie w słuchawkach zabrzmiała dziwna, atonalna muzyka. Poczuł na skórze ciepły dreszcz oznaczający, że dokrewne serwery wpuściły do krwiobiegu nowe porcje stymulatorów. Powoli uaktywniały się zagłuszone sztucznie partie mózgu - Daniel, tak jak reszta jego towarzyszy, zaczął wpadać w hipnotyczny trans. Nie tracił świadomości, raczej zyskiwał nową, bogatszą, bardziej wrażliwą. Analitycy uznali, że ten sposób da największe szansę powodzenia operacji. Stymulowana autohipnoza miała wygasić bioemanacje wokół żołnierzy, na dłuższą chwilę uczynić ich niewidzialnymi dla korgardzkich rejestratorów. Jednocześnie człowiek nie tracił kontroli nad swym ciałem i myślami - w razie czego miał mu przyjść z pomocą “bliźniak”. - Czas: minus siedem. Aktywacja sprzęgów. Kontrola układu nanoszenia. Daniel poczuł, jak prężą się taśmy opinające jego klatkę piersiową. Zaskoczyły zaczepy miotacza naramiennego. Jednocześnie przed oczami roztańczyły się dziwne kształty. Na krajobraz radioaktywnego pasa komputer zaczął nakładać różne dane - pokazywać zoptymalizowane trasy ataku, wizualizować poziom stężeń radioaktywnych, śledzić ostrza penetracyjne korgardzkich pól siłowych. Obudził się w nim nowy zmysł. Mózg żołnierza wydzielał swoją część do obsługi sprzęgów. Początkowo na granicy ogłuszonej autohipnoza świadomości, a potem coraz wyraźniej Daniel zaczynał rejestrować strumień bodźców płynący z czipów. Czuł je. Naładowane energią magazynki miotacza wysyłały wrażenie podobne do sytości. Penetrujące przestrzeń siłowe i elektromagnetyczne lokatory stały się dodatkowymi kończynami. Miernik aury biologicznej, widać jeszcze niedostatecznie obniżonej, sygnalizował stan podobny do wysiłku spowodowanego długą wspinaczką. Komunikaty potwierdzające nieprzerwany kontakt z centrum dowodzenia i z “bliźniakiem” grały niczym łagodna, cicha muzyka. Te i inne bodźce trwały stłumione, na granicy rejestracji. Jednak Daniel, wyszkolony w ich odczytywaniu, z tego echa odczuć zmysłowych potrafił odebrać bardzo dużo informacji o polu przyszłej bitwy i stanie własnego organizmu. - Czas: minus trzy. Autohipnoza, faza B. Na wyświetlaczach rozjarzył się jaskrawożółty, tańczący wzór. Serwery dokrewne wrzuciły do żył kolejną porcję sztucznych hormonów, koprocesor bojowy rozpoczął wygaszanie mózgu. - Proszę o potwierdzenie bazy - Daniel wypowiedział proceduralne zdanie. - Bliźniak Daniela Bondaree na stanowisku - usłyszał w słuchawkach rutynową formułę. - Śledzę cię. Gdy się wygasisz, przejmę kontrolę nad skafandrem. - Potwierdzenie przyjęte. Wygaszenie umysłu było jednym z nieodzownych warunków nie tyle szczęśliwego zakończenia akcji, co wręcz jej rozpoczęcia. Korgardzi stosowali swoiste rodzaje detekcji. Według posiadanych danych nie rejestrowali na przykład fal elektromagnetycznych. Pelengowali swój teren szpicami pola siłowego. Mieli również detektory wychwytujące obiekty o dużej aurze - dlatego też do granicy fortu względnie bezpiecznie mógł podjechać automat rejestrujący. Natomiast każdy człowiek był atakowany, gdy zbliżył się do któregoś z budynków bliżej niż na pięćset metrów. Po długich badaniach, podkładaniu różnorodnych fantomów, wysyłaniu androidów, cyborgów, a nawet żołnierskich klonów, naukowcy odkryli, że czynnikiem, na który reagowali korgardzi, była emanacja psioniczna ludzi. Badania nad siłami psychicznymi znajdowały się w powijakach. Naukowcy dopiero uczyli się rozpoznawać i mierzyć te fenomeny, odkryto pierwsze sposoby farmakologicznego wzmacniania sił psi. Badania na ludziach ograniczały się praktycznie do zwiększania i mnożenia naturalnych zdolności zmysłowych - na przykład zdolności zapamiętywania, kojarzenia faktów czy wykorzystywania intuicji. O zjawiskach takich jak telekineza i telepatia rozprawiano na razie czysto teoretycznie, wykorzystując komputerowe symulacje ludzkiego mózgu i hodowle klonów. Tymczasem okazało się, że te enigmatyczne i nierozpoznane fenomeny stanowiły podstawę działania urządzeń korgardów. Gwałtowny przypływ wojskowych funduszy wzmógł krzątaninę w laboratoriach psionicznych. Jednak jedynym praktycznym efektem pracy lekarzy i fizyków było skonstruowanie skafandra osłabiającego aurę psi i pozwalającego ludziom na znaczne zbliżenie się do korgardzkich pojazdów i fortów. To między innymi dzięki temu wynalazkowi udało się opanować korgardzką pancerkę, a później uratować w Kallaheim Daniela i Forbiego. Teraz właśnie Daniel musiał wygasić swój mózg, wpaść w stan półsnu-półśmierci. Sterowanie jego skafandrem, a poprzez sprzęgi także organizmem, przejmował siedzący w bazie “bliźniak”. Miał prowadzić ciało Daniela do chwili, gdy i tak zostanie ono wykryte przez korgardzkie czujniki. - Czas: minus dwa. Potwierdzić stany kokonów. Przed oczami Daniela rozwinęła się siatka pola ochronnego. Żółte linie rozpięły się wokół żołnierzy, kilka węzłów jeszcze pulsowało czerwienią - znak, że w tych miejscach emitery wciąż synchronizowały polaryzację wiązki. Jednak w ciągu kilku sekund i te punkty przybrały jasnożółty kolor. - Czas: minus jeden. Włączyć sygnalizatory osobiste. Kiedy formacje powietrzne zaatakują fort, próbując przebić ochraniające go bariery pól, komandosi muszą być oznaczeni. Ustalany tuż przed rozpoczęciem akcji sygnał kodowy ma uchronić ich przed pociskami własnej armii. Gasnący umysł Daniela wydawał ostatnie polecenia. Potem wszystko ucichło i zamarło w bezruchu. Jego myśli biegły powoli i leniwie. Czuł się, jakby brał udział w jakimś wspaniałym przedstawieniu wirtualnym: realistycznym, pełnym szczegółów i niezależnych postaci. Jakby na głowie nie miał hełmu bojowego, tylko kask wirtualny, jakby nie znajdował się w najdoskonalszym gladiańskim skafandrze wojskowym, a pływał w kombinezonie sieciowym - nieważki i odcięty od realnych bodźców. - Czas: zero. Włączyć funkcję “walka”. Skafander Daniela drgnął, podnoszony przez poduszkę siłową. Mięśnie żołnierza przebiegł krótki skurcz. Ukłucie bólu było ostatnim odczuciem z zewnętrznego świata, które dotarło do mózgu Daniela. To “bliźniak” przejmował nad nim kontrolę. W tym samym momencie na niebie pojawiły się pierwsze gladiańskie pojazdy bojowe. Zaczął się szturm. Ludzkie oczy nie dostrzegłyby prawie nic z tego, co działo się wokół korgardzkiego fortu. Pojazdy i pociski maskowane były przez pola i symulacje. Wiązki siłowe i psioniczne również pozostały niewidoczne. Jednak skanery skafandra potrafiły wyłowić z przestrzeni wiele innych informacji. Potem wizualizowały ją na ekranach wyświetlaczy. Dlatego też Daniel, zawieszony metr nad ziemią niczym posąg pływaka, widział i wiedział, co się dzieje. Niemal jednocześnie ze wszystkich stron nadleciały potężne transportery wiozące generatory pól. Natychmiast zaczęły ustawiać się w określonym porządku, tworząc wokół i ponad fortem graniastą czaszę. Przestrzeń pomiędzy pojazdami zmatowiała - to generatory rozpinały tarcze pól siłowych. Ich kontury widać było wyraźnie, na granicy pól cały czas zachodziły wyładowania elektryczne, gwałtownie parowała woda, a rozgrzane powietrze drżało, tworząc srebrzyste miraże. Pola ochronne miały nie tylko zatrzymać wychodzące z fortu pojazdy korgardzkie. Ich podstawowym zadaniem była ochrona terytoriów położonych wokół pola bitwy przed skutkami walki - promieniowaniem, wstrząsami tektonicznymi, falami termicznymi. Kokony ochronne komandosów wysunęły się poza granicę lasu. Trzydzieści sześć zawieszonych w powietrzu ciał leniwie obracało się w swoich bąblach siłowych. Obok nich wylądowały kolejne transportery. Automaty błyskawicznie rozstawiały cały zespół jednostek wspomagających - skanery, działa laserowe, aparaturę medyczną, kapsuły przetrwania. Pierwsza fala pocisków runęła na fort. Wszystkie eksplodowały dobrych kilkadziesiąt metrów nad budynkami, a ogień wybuchów wyznaczał granicę pola ochronnego korgardzkiej fortecy. Skanery rejestrowały i analizowały te dane, szukając najsłabszych punktów w pancerzu ochronnym otaczającym fort. Minęły pierwsze trzy setne sekundy trwania bitwy. Z nieba spadała kolejna nawałnica pocisków. Większość spłonęła na polu ochronnym, ale niektóre uderzyły wokół niego. Fala eksplozji targnęła spopielała gliną. Masy ziemi poruszyły się, pchane wybuchami głębinowymi. Jakby dziesiątki gigantycznych kretów przebijały się koncentrycznie ku fortowi. Zwały ziemi i wydobytej z głębokości dziesiątków metrów skały podniosły się, zafalowały, popłynęły w stronę korgardzkiej bazy. Niebo rozjarzyło się purpurowym blaskiem. Na fort zaczął spadać deszcz gigantycznych kulistych bąbli rozsiewanych z transportowców orbitalnych. Podobne do wielkich kropli kokony siłowe niosły w swym wnętrzu pociski antymaterii, chroniąc je przed kontaktem z atomami zwykłego świata. Szturm trwał już całe osiem setnych sekundy. Ludzkie oczy niczego by nie dostrzegły w piekielnym kotle, który rozgorzał pomiędzy dwoma warstwami pól siłowych: wewnętrznym - korgardzkim i zewnętrznym -' postawionym przez ludzi. Z rozoranej ziemi tryskały fontanny magmy, stygnącej błyskawicznie i równie szybko znów topionej przez kolejne eksplozje. Zmienione w gaz plazmowy powietrze jarzyło się jaśniej niż tysiąc słońc. Anihilacja antymaterii wyzwalała takie ilości energii, że ochronne pola ledwie radziły sobie z jej wchłanianiem. Niczego nie dostrzegłyby w tym kotle ludzkie oczy, w ułamku sekundy, po którym z pewnością by oślepły. Jednak skanery skafandrów cały czas przetwarzały obraz na postać przyswajalną dla zmysłów komandosów i ich “bliźniaków” oraz dla elektronicznych nerwów komputerów analitycznych. Te zaś bezwzględnie obwieszczały swe wnioski: żadna z powłok ochronnych fortu nie została zniszczona ani nawet nadwątlona. Korgardzi rozpoczęli aktywną obronę mniej więcej w połowie pierwszej sekundy ataku. Przewaga wynikająca z zaskoczenia skończyła się. Z wnętrza bazy wystrzeliły macki siłowe, strącając kolejne pociski, nim te jeszcze zdążyły dotrzeć do ziemi. Piguły antymaterii były przechwytywane i kierowane w stronę wiszących nieruchomo w powietrzu generatorów pola. Kopuła ochronna zadygotała. Ze stratosferycznych orbit natychmiast spłynęły transportowce rezerwowe, budujące dodatkowe zabezpieczenia w miejscach szczególnie zagrożonych. Wkrótce postawiona przez ludzi kopuła ochronna zaczęła przypominać gotycką katedrę - wysoką, wspartą na gigantycznych filarach, wzmocnioną całym systemem przypór. Gdy tylko korgardzi uruchomili swe macki siłowe, kokony ochronne komandosów drgnęły. Niewidzialne kule potoczyły się ku granicy fortu, wszyscy ludzie w ich wnętrzach przyjmowali tę samą pozycję - leżeli niemal poziomo, z lekko opuszczonymi nogami i podniesioną głową. “Bliźniacy” uruchomili procedury testujące ręcznych miotaczy. Generatory utworzyły system śluz siłowych, dzięki któremu gladiańska kawalkada mogła przedostać się na arenę walki. Teraz mieli czekać tu, na granicy piekła, by we właściwym momencie wkroczyć w sam jego środek. Czekali kolejne pół sekundy. Widzieli fort. Osiem rozstawionych na krawędziach dziesięcioboku budynków, zadziwiające urządzenia na ich dachach i ptaki spokojnie kroczące po szklistej nawierzchni. I nagle z powietrza zaczął materializować się statek bojowy korgardów. Wyglądało to, jakby wynurzał się spod powierzchni wody - na jego burtach kłębiła się para, rozmieszczone na dziobie oczy lśniły. Statek materializował się stopniowo, był coraz dłuższy, pojawiały się jego kolejne nadbudówki, pulsujące garby, rzędy giętkich macek. Właśnie przechodził przez granicę korgardzkiego pola ochronnego. Jego przód wynurzył się już na zewnątrz -było go widać. Tył wciąż znajdował się we wnętrzu bazy. A skoro tak - to pole ochronne w tym miejscu powinno być otwarte. Tak przynajmniej mówiła logika, ludzka logika. Można było tylko mieć nadzieję, że te same prawa przyczynowo-skutkowe rządzą światem korgardów. Właśnie na tę chwilę czekali gladiańscy taktycy. Wiedzieli, że nawet stosując najpotężniejszą dostępną broń, nie zdołają przełamać barier fortu i zmieść go z powierzchni planety. Przeprowadzili więc frontalny atak z nadzieją, że wywołają taką właśnie reakcję przeciwnika. W ciągu kolejnych dwóch setnych sekundy cała energia generatorów pól została skoncentrowana na jednym punkcie - kadłubie wrogiej maszyny. Pojazd korgardów zako-łysał się. Nie przestał przeć do przodu, choć kilka zmiażdżonych segmentów implodowało, zmieniając się w grudkę materii o gęstości jądra gwiazdy neutronowej. Kolejne uderzenie skoncentrowanej wiązki energii trafiło pojazd w rybi pysk. Korgardzka maszyna niemal zawisła w bezruchu, jednocześnie na wiśniowo rozjarzyły się korpusy przegrzanych generatorów pól. Kokon ochronny Daniela skoczył do przodu. Obok płynęło trzydzieści pięć podobnych baniek kierowanych wprawnymi poleceniami “bliźniaków”. W polu ochronnym bazy, w miejscu, gdzie trwał uszkodzony pojazd, powstała wyrwa. Zadaniem komandosów było przedostać się przez nią i zająć teren fortu. Daniel jęknął, gdy całe jego ciało ogarnął żar. Po chwili wrażenie zniknęło, zmieniając się w przejmujący ból dręczący wszystkie mięśnie. Na koniec pojawiło się jeszcze uczucie seksualnego podniecenia. Otaczająca go dotąd bańka siłowa sflaczała jak przekłuty balon. Daniel stanął na ziemi. - Kontrola zewnętrzna odłączona! - usłyszał. - Organizm zaktywizowany. Nie miał czasu rozważać znaczenia tej informacji ani zastanawiać się, dlaczego zniknął jego kokon ochronny. Nad nim przesuwał się wielki cień. Daniel podniósł wzrok i zobaczył pomarańczowe brzuszysko korgardzkiego pojazdu. Ziemią wokół targały kolejne eksplozje, w słuchawkach słyszał nawoływania potwierdzających swą aktywność komandosów. - Brama! - krzyczał jeden z nich. - Jest przejście! Daniel zobaczył, jak powietrze przed nim gęstnieje, jak tworzy się z niego tunel o mocnych przezroczystych ścianach. Nie potrafił ocenić, czy to prawdziwe zjawisko, czy tylko wizualizacja serwera bojowego, wskazującego mu dalszą drogę. Skoczył do przodu. Kątem oka dostrzegł innych żołnierzy, olbrzymimi susami pędzących w tym samym co i on kierunku. Nagle po prawej stronie rozjarzyła się kula białego światła, ogarniając kilku ludzi. Na chwilę ich sylwetki zniknęły w oślepiającym blasku. Nawet nie zdążyli krzyknąć. Nad komandosami przemknął rząd małych kapsuł. Po kolei pikowały w dół, zatrzymując się nad głowami ludzi. Zaatakowani żołnierze zamierali w bezruchu, a po chwili bezwładnie osuwał się na ziemię. Na ich paśmie w słuchawkach rozbrzmiewał tylko nieartykułowany bełkot. Daniel biegł bez wytchnienia, coraz bardziej zwężającym się tunelem. Kiedy po prawej stronie dostrzegł obły kształt, nawet nie zwolnił. Wojskowy koprocesor mózgu sam naprowadził miotacz na cel. Kapsuła wyparowała. To było zadziwiające - gdzieś za. plecami zniknęły odgłosy walki, a ziemia pod stopami przestała drżeć. Daniel nie widział już swoich towarzyszy. Miał też wrażenie, że biegnie za długo, że dawno już był powinien dotrzeć do pierwszych zabudowań fortu, ba, minąć je i pojawić się po drugiej stronie korgardzkiej fortecy. Jednak wciąż nie mógł dobiec do budynków, które widział przed sobą. Zbliżał się do nich, ale zdecydowanie za wolno. Czy to zwichrowanie przestrzeni, spowodowane wyzwoleniem na małym obszarze ogromnych energii? A może kolejna bariera ochronna korgardów, wykorzystująca odkształcenia wymiarów? A może tylko majak, narzucona umysłowi sugestia, faszerująca mózg fałszywymi bodźcami? Tu wszystko było możliwe. I nagle, kiedy już był bliski zwątpienia, a koprocesor zaczął sygnalizować przemęczenie organizmu, tunel skończył się. Stopy Daniela nie znalazły oparcia. Runął w dół, odruchowo szykując się na upadek z dużej wysokości. Nie było jednak tak źle - od podłoża dzieliły go co najwyżej dwa metry, a taka wysokość nie stanowiła żadnego problemu dla amortyzatorów skafandra. Daniel natychmiast poderwał się z ziemi. Stał na okrągłym placu pokrytym szaroburym, radioaktywnym pyłem. Nie było tu żadnych budynków, pagórków ani ptaków, ale żołnierz miał graniczące z pewnością przeczucie, że znalazł się wewnątrz fortu. Obok niego stało albo gramoliło się z ziemi po podobnym upadku kilkunastu żołnierzy, którym udało się przedrzeć przez tunel. - Kapitan Hozaskow, przejmuję dowodzenie! - Daniel usłyszał w słuchawkach znajomy głos jednego z zastępców majora Paccaleta - Grupować się do zadań! Podawać... Głos zamilkł, bo oto niemal w środku grupy, w powietrzu, na wysokości metra zmaterializował się obły kształt. Gruchnął o ziemię z głośnym łupnięciem. To było ciało martwego żołnierza. - Kapral Tansky, funkcje życiowe wstrzymane - poinformował wciąż pracujący skafander. Hełm Tansky'ego był sprasowany jak kartka papieru. Razem z zawartością. Chwilę potem w przestrzeni zmaterializowało się kolejne ciało, potem jeszcze jedno. W sumie - siedem trupów. To ci, którzy nie zdążyli przed zamknięciem tunelu siłowego. - Meldować o stanach! - Hozaskow znów poderwał ludzi do działania. Przetrzebione grupy szturmowe po kolei zgłaszały swoją obecność. - Co teraz? - spytał jeden z żołnierzy. Znajdowali się jakby w środku olbrzymiego słoika z grubego, brudnego szkła. Daniel pamiętał to wrażenie z Kalaheimu. Wokół trwała bitwa. Oddalona, bezgłośna, zniekształcona dziwną perspektywą i barwami - jednak widoczna w całej swej groźnej potędze. Wielkie pojazdy ludzi i korgardów krążyły wokół siebie niczym monstrualne sterówce. Sieć generatorów pola ochronnego była mocno przerzedzona, co chwila kolejny statek spadał na ziemię, jak owad strącony packą. Kilkunastu ludzi ostrzeliwało krążące nad ich głowami, wymazujące pamięć kapsuły. - To nasi - ktoś szepnął. - Dosyć! Do roboty! Sprawdzić teren. Meldować! Nie zdążyli się rozejść. Przestrzeń pomiędzy nimi zaki-piała. Powietrze zadrżało, zaczęły tworzyć się w nim ledwie dostrzegalne kształty. Jakieś spirale, kręgi, bezkształtne bryły - to dostrzegł Daniel, nim wizjery przełączyły się na zakres fal rentgenowskich. Teraz dopiero zobaczył wyraźnie, jak w przestrzeni przed nim powstaje coraz bardziej się poszerzająca szczelina. - To brama! - krzyknął Hozaskow. - Ukryli się pod ziemią! Za mną! Zabrakło czasu, by się zastanawiać, czy należy to robić i jak to się skończy. Daniel czuł, że ma teraz szansę wedrzeć się do samego serca fortu Obcych, dotrzeć do uwięzionych tam ludzi, także do Rittera. Skoczył do przodu, synchronizując wzrok z rentgenowskim pelengatorem. Runął wprost w wyrwę przestrzeni, a przez jego głowę przebiegła myśl, że nie są to wrota do podziemnej bazy. Kiedy przekraczał granicę, ogarnęła go ciemność. Przez ułamek sekundy w jego oczy uderzył blask tysięcy gwiazd. Na granicy widzialności pojawiła się otoczona pierścieniami tarcza gazowego olbrzyma. Zobaczył dwa fosforyzujące zielono punkty sunące wprost na niego, potem wszystko zawirowało, zmieszało się. Z bezładu obrazów wychynęło kilka zadziwiających sylwetek - ludzi o nienaturalnie wydłużonych prawych rękach, dziwnie odkształconych twarzach, powiększonych oczach. Czyżby to byli korgardzi? Czy też kolejne ofiary ich eksperymentów? Postacie zniknęły, a obraz wirował, szybciej i szybciej. Tanator coraz głębiej zanurzał się w ten kłąb kształtów i kolorów, wszystko stawało się niespójne i rozmazane. Zaczął się miotać. Czuł, że jego twarz i ręce okleja jakaś lepka maź. Skóra napinała się, wypychana od środka przez obłe kształty poruszające się wewnątrz organizmu Daniela. Nagle pojął, że nie ma już palców, tylko dwie płetwiaste kończyny, że jego zęby zrastają się w jedną kostną tkankę, a z uszu i nosa cieknie biały śluz. Zrozumiał, że jeśli teraz nic nie zrobi, to straci szansę ocalenia. Zbierając resztki sił, spróbował przejąć kontrolę nad koprocesorem bojowym. Udało mu się uruchomić dysze silnikowe skafandra. Danielem szarpnęło, pociągnęło go do tyłu. Żołnierz zaczął tracić przytomność. Jednak resztką gasnącego umysłu skonstatował, że znów ma nad sobą słoneczne światło, a jego ciało wróciło do ludzkich kształtów. Chwilę potem nadmierna mieszanka sztucznych hormonów uwalnianych w czasie akcji przełamała bariery ochronne organizmu. Sparaliżowała układ nerwowy, zainicjowała błyskawiczny rozwój skrzepów krwi, przeorała na wylot nerki i sztuczny filtr. Serce Daniela przestało bić. Część II 1. Samolot z oznaczeniami Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego wywołał na lotnisku w Perelandrze sporą sensację. W tak małym miasteczku rzadko zdarza się gościć ludzi pracujących bezpośrednio dla Rady Elektorów. Szczególnie, że po wydarzeniach ostatnich tygodni polityka stała się głównym tematem rozmów Gladian. Z samolotu wysiadło dwóch mężczyzn. Obaj byli dobrze zbudowani, w ich ruchach wyczuwało się energię i pewność siebie. To był ten rodzaj pewności siebie, który umożliwia błyskawiczne podporządkowanie sobie rozmówcy i jeśli nawet nie przekonanie go, to przynajmniej zmuszenie do uprzejmego potakiwania głową. Jeden z mężczyzn był łysy, a jego czaszkę pokrywały wytatuowane nazwy multońskich planet oraz położonych na nich osiedli. W niektórych wydziałach Departamentu panował zwyczaj wypisywania na czaszkach wszystkich miejsc służby. Drugi urzędnik miał oczy powiększone, zgodnie z modą sprzed paru lat. Były niemal idealnymi kołami i upodabniały mężczyznę do puchacza. Obaj ubrali się w cywilne stroje, a barwa i kształt kolczyków tkwiących w ich uszach świadczyły, że oficerami są od niedawna. Nie mieli ze sobą żadnych bagaży, jeśli nie liczyć małych komputerowych tabliczek dyndających na szyjach niczym dziwne wisiorki. Kiedy wyszli przed bramę lotniska, Puchacz uaktywnił swoją tabliczkę. Na ekranie pojawił się plan Perelandry z migającą strzałką wskazującą kierunek marszu. Wymieniwszy kilka mało eleganckich uwag o “zapadłej dziurze”, do jakiej przyszło im przyjechać, mężczyźni ruszyli ku domowi Daniela Bondaree. Dotarli tam po niecałym kwadransie. Furtka była uchylona, więc weszli do ogródka. Nie musieli stukać do drzwi, bowiem otworzył je niski mężczyzna w wojskowym mundurze. - Dzień dobry. - Czy to dom Daniela Bondaree, sędziego tanatora? - spytał Puchacz, wyraźnie zaskoczony widokiem żołnierza. - Tak. - Kim pan jest i co pan tu robi? - Oczekiwałbym najpierw potwierdzenia pańskiej tożsamości. - Malcolm Branević z Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego - Puchacz wysunął rękę. Na przedramieniu miał prostokątny wszczep końcówki kompa. Z ekranu wystrzeliła w górę mała projekcja holograficzna przedstawiająca dwa skrzyżowane miecze: znak Departamentu. - Hydronian Eyans - powiedział drugi z mężczyzn. - Jakim prawem przebywa pan na terenie posesji Daniela Bondaree? Dostęp do tego miejsca został ograniczony przez Departament. - Kapitan Karlson, Północny Dystrykt Tanatorów. Zajmuję się sprawami Daniela Bondaree. - Sprawdzimy to - dłonie Hydroniana przesunęły się po powierzchni tabliczki, wywołując właściwe procedury. - Karlson, Dystrykt Północny. Proszę o potwierdzenie tożsamości i prawa dostępu do obiektu w Perelandrze. - Może panowie wejdą? - zaproponował Karlson. - Musimy poczekać na potwierdzenie pańskich słów - Branević uśmiechnął się z zakłopotaniem. Najdziwniejsze w jego twarzy było mruganie. Powiększone, sztuczne powieki, niczym skórzaste zasłony, powoli zakrywały oczy, pozostawiając tylko wąską poziomą szczelinę. Twarz Bra-nevicia wyglądała wtedy jak teatralna maska. - Długo to trwa - Karlson ze zrozumieniem pokiwał głową. - Też pewnie macie w centrali kocioł? Po tym wszystkim... - Kapitanie Karlson - w tej parze Hydronian odgrywał rolę złego policjanta - Departament nie zmienia sposobu swojego działania po politycznej zmianie władzy. - Nawet, gdy do władzy dochodzi - Karlson zawiesił głos - Dominium? - Kapitanie Karlson - Hydronian podniósł głos - tego rodzaju komentarze uważam za niedopuszczalne. Będę musiał to uwzględnić w raporcie. - A uwzględniaj, uwzględniaj... - Karlson chciał dodać coś jeszcze, ale Branević położył mu rękę na ramieniu. - Przestań, człowieku! Wykonujemy rutynowe czynności. Chcesz nas nie lubić za to, że przestrzegamy regulaminu?! - Nie lubię was, bo osłaniacie tych dupków. - Ty służysz w armii tych dupków! - Branević podniósł głos. - To jest polityka. Rozumiesz: polityka! Ludzie przerzucili swe głosy, Rada Elektorów się zmieniła. I nic więcej. Jest tak, jak przedtem. - Przedtem Dominium nie miało garnizonów na Gla-diusie. - Z tego, co wiem, to ciągle nie ma. - Bo trudno je zbudować w ciągu trzech tygodni. Ale przecież już ich zaproszono, aby udzielili nam bratniej pomocy... - Dosyć! - Hydronian lekko uderzył dłonią w swoją tabliczkę. - Otrzymałem potwierdzenie twojej tożsamości i zezwolenia na pobyt. Masz prawo tu mieszkać. I to wszystko. Na czas wizytacji zostaniesz poza domem. - Czemu? - Bo ja wydaję ci takie polecenie, kapitanie. - Na jakiej podstawie?! - Na tej! - Hydronian ponownie podniósł rękę, tym razem projekcja dwóch mieczy rozwinęła się na wysokość niemal metra. - To jest moje prawo, żołnierzu. Jeśli tego nie wiesz, to zapytaj swoich przełożonych. Karlson nie odpowiedział. Pracownicy Departamentu w czasie wykonywania czynności służbowych mieli priorytet władzy w stosunkach ze wszystkimi obywatelami Gladiusa. - Tak więc, kapitanie - kontynuował Hydronian - my wejdziemy do środka, a ty grzecznie zostaniesz w ogródku. Nie powinno padać. Pracownicy Departamentu weszli do domu. Dokładnie obejrzeli przedpokój, wstąpili do kuchni, wreszcie dotarli do dużego pokoju, w którym leżał Daniel. Na środku pomieszczenia stała wielka skrzynia inkubatora o przezroczystych ścianach, wypełniona gęstą cieczą. Ze skrzyni wystawały rurki, kable i wyprowadzenia czipowe łączące ją ze stojącymi obok serwerami. To one dostarczały do biologicznego żelu wszystkie potrzebne składniki i bodźce. Kilka urządzeń stało także na dnie inkubatora. Nad nimi unosiło się ciało Daniela Bondaree. Jedna ze ścian skrzyni pełniła funkcję monitora, na którym wyświetlały się informacje o stanie znajdującego się wewnątrz inkubatora organizmu. Wszystkie wyniki Daniela pozostawały w normie. Oczywiście w normie dla człowieka, który umarł i od czterech tygodni jest przywracany do życia. Hydronian podszedł do monitora i zadysponował podgląd ciała Daniela wraz z przekrojami. - Nieźle, nie ma co - gwizdnął po chwili. - Facet rzeczywiście był już bardzo mocno wykorkowany. Zobacz, rekultywacja narządów, wymiana skóry, przeszczep tkanki łącznej... - Wszystko jest w raporcie - mruknął Branević. – Nie przeglądałeś? - W raporcie, w raporcie - obruszył się Hydronian - co innego raport, a co innego zobaczyć na własne oczy faceta, któremu odrasta ręka. Ciekawe, czy chociaż fiut mu zostanie własny? Zaraz sprawdzę... - Zostaw to, do cholery! - zdenerował się Branević. -Podłączamy się, przesłuchujemy i do domu. - Byłeś kiedyś w akcji? - Hydronian nie wydawał się speszony. - Takiej prawdziwej, żeby napieprzali na ostro? Czy tylko łazisz i przesłuchujesz? - Czasem wzywam do siebie - Branević podłączył swoją tabliczkę do gniazda czipowego w ścianie inkubatora. - A ty? - Ja? Człowieku! Jestem urzędnikiem. - Więc się ciesz. Urzędników potrzebują wszyscy. I Gladius, i Dominium, i, głowę dam sobie uciąć, korgardzi. No dobra, sprzęgaj się! Hydronian chwilę jeszcze patrzył na ciało Daniela, a potem wyjął z kieszeni cienki przewód. Jedną jego końcówkę wpiął sobie w czip nadgarstkowy, drugą połączył z inkubatorem. - Daj mi fotel i przynieś szklankę czegoś do picia - powiedział. - Jeśli to potrwa dłużej niż trzy minuty, lej mi wodę do gardła. Jeśli dłużej niż kwadrans, odłącz mnie. - Wiem, wiem, powtarzasz mi to za każdym razem. Pamiętam, naprawdę, mam dobrą pamięć i pamiętam. Nie musisz ciągle mi wszystkiego przypominać! - Muszę. Widziałeś kiedyś faceta odwodnionego w czasie sprzęgu? Ja tak. Paraliż połowy ciała. Podobno uleczalny. Tyle, że po dziesięciu latach rekonwalescencji. A widziałeś faceta po dwudziestu minutach sprzęgu? Ja też nie. Wszyscy, którzy spróbowali, nie żyją! Hydronian podał hasło. Na ekranie inkubatora pojawił się komunikat potwierdzający transmisję. W ułamku sekundy ciało urzędnika stężało, skórzaste powieki zwinęły się, odsłaniając wielkie i okrągłe oczy. Ich źrenice były zwężone niemal do rozmiarów punktu. Hydronian rozpoczął próbę bezpośredniego sprzęgu z umysłem tkwiącego w inkubatorze, przywracanego życiu Daniela. - A wiesz, co mnie w tym wszystkim wkurwia najbardziej? - mruknął Branević, patrząc na nieprzytomnego współpracownika. - Że tę gadkę też mi powtarzasz za każdym razem! Umysł Daniela trwał w zawieszeniu między jawą i snem, tak jak ciało między życiem i śmiercią. Czasami do tego snu wkraczała jakaś obca osoba - lekarz, psychocybernetyk, Paccalet, Karlson. Zawsze miało to ten sam przebieg. Najpierw znikały obrazy. W pierwszych dniach rekonstrukcji oszołomiony narkotykami mózg nieustająco projektował niesamowite wizje, w których fantazja mieszała się z rzeczywistymi doznaniami. Wśród ich bohaterów trafiali się zarówno znajomi, jak i postacie z najpopularniejszych wirtuali. Później, kiedy umysł Daniela powrócił do normy, przestano podawać mu halucynogenne narkotyki, natomiast zezwolono na zapuszczanie wirtualnych symulacji. Jednak kiedy ktoś podłączał się do czipa kontaktowego inkubatora, bodźce okazywały się na tyle silne, że zagłuszały projekcje wirtualne i odpędzały narkotyczne wizje. Tak było trzy tygodnie temu, jeszcze w klinice, gdy po raz pierwszy z Danielem skontaktował się lekarz. “Jesteś w szpitalu. Wyprowadzamy cię ze stanu śmierci. Rehabilitacja przebiega pomyślnie. Straty organizmu są do odrobienia, odzyskasz pełną sprawność” - głos dudnił wszędzie wokół. Daniel nie czuł swojego ciała. Wydawało mu się, że wisi w nieograniczonej przestrzeni, kołysząc się łagodnie na falach przebiegających jej strukturę. Głos lekarza spowodował jeszcze większe poruszenie tego psychicznego eteru. “Masz zainstalowane czipy zmysłowe - mówił dalej lekarz. - Dzięki temu mnie słyszysz. Jeśli chcesz coś przekazać, poruszaj ustami, jakbyś to mówił.” “Wiem, już byłem tak leczony - Daniel wypełnił polecenie, choć nie czuł własnych ust, języka i krtani. Jego głos dudnił tak samo, jak słowa lekarza. - Czy mógłbyś trochę zmniejszyć wzmocnienie?” “Zmniejszam... Raz, dwa, trzy, teraz dobrze?” “Lepiej. Jak ze mną?” “Tak jak mówiłem, w porządku. Miałeś bardzo ciężkie obrażenia. Zawał serca, skrzepy krwi w mózgu, rozwaliło ci nerki. Miałeś poparzenia trzeciego stopnia na sześćdziesięciu procentach skóry, padła też ponad połowa twojego hardware'u. Aha, urwało ci rękę i kawał nogi.” “To z czego składam się w tej chwili?” “Dojrzewasz. Hodujemy tkanki i narządy.” “Długo to potrwa?” “Nie spiesz się. Dobry ożywieniec jest jak wino, im dłużej dojrzewa, tym lepszy wychodzi.” “Mam nadzieję, że na własnych nogach.” “Istnieje taka szansa, Bondaree, że na własnych. Ale najpewniej zaczniesz od wózka i szkieletu zewnętrznego. Z inkubatora wyjdziesz za jakieś pięć tygodni, potem cze- ka cię jeszcze drugie tyle rekonwalscencji. Do służby będziesz mógł wrócić za kwartał. O ile zechcesz wrócić w to gówno...” “Co się stało? Jak przebiegła akcja? Dopadliśmy ich?!” “Na te pytania nie mogę ci odpowiedzieć. Jutro pogadasz ze swoim przełożonym. Wyłączam się i podkręcam ci stymulatory. Wesołej zabawy, Bondaree.” Głos zamilkł, a chwilę później Daniel poczuł gwałtowny przypływ energii. Nagle jego umysł został otoczony przez barwne projekcje, a w oddali rozległa się cicha muzyka. Obrazy zaczęły się poruszać, potem zmieniały się w całe sceny. Daniel Bondaree zaczął kolejny narkotyczny lot. Później odbył jeszcze wiele podobnych rozmów, wkrótce uzupełnionych wirtualnymi projekcjami serwisów wiadomości i zapisów zarejestrowanych w czasie akcji. Po dwóch tygodniach ciało zostało przeniesione z inkubatora szpitalnego do mniejszej skrzyni, którą przetransportowano do jego domu w Perelandrze. Tam przyjechał do niego Karlson. Otrzymał osobisty rozkaz od pułkownika Paccaleta. Miał opiekować się Danielem, jednocześnie nieoficjalnie go pilnując. Bowiem w czasie, gdy Bondaree leżał nieprzytomny, na planecie Gladius zaszły poważne zmiany. Bitwa z korgardami przebiegła fatalnie. Co prawda oddziałowi, w którym służył Daniel, udało się przełamać zapory wroga, ale w wyniku działań wojennych teren fortu został całkowicie zniszczony. Nie ocalał ani jeden budynek, w pogorzelisku nie odkryto wejść do żadnych podziemnych schronów. Jedynym efektem pozytywnym było strącenie dwóch korgardzkich maszyn, z których jedną udało się przejąć. Natomiast oddziały szturmowe straciły po osiemdziesiąt procent swych stanów - świetnie wyszkolonych, doświadczonych żołnierzy. Większość tych, którzy przeżyli, znajdowała się w takiej samej kondycji jak Daniel. Stacjonująca w pewnej odległości od twierdzy grupa logistyczna, w której skład wchodzili Paccalet i Karlson, nie poniosła strat. Nie lepiej sprawy miały się w pozostałych fortach. Daniel nie wiedział, które z nich atakowano naprawdę, a które w ramach działań pozorujących. Dość, że nigdzie więcej nie udało się przełamać barier chroniących bazy. W walkach poległo łącznie około tysiąca pięciuset ludzi. Na warunki gladiańskie była to hekatomba. Ale liczba ta nie zamykała listy ofiar bitwy trwającej w sumie trzydzieści cztery sekundy. W dwóch miejscach korgardzi zniszczyli czasze ochronne rozstawiane nad fortami i chmury radioaktywixycb. z.as\\eczyszcxe&, tornada i trzęsienia ziemi przewaliły się przez niemal cały kontynent. W kil-skr ornych korgardzkie maszyny bojowe t&fe ^o^m&taiy na unicestwieniu napastników, a skierowały się w głąb kraju. Na szczęście nie zaatakowały dużych miast, jednak wiele samotnych domów i trzy niewielkie osiedla zostały zniesione z powierzchni ziemi. Klęska militarna miała swoje konsekwencje polityczne. Wielu, uprawnionych do głosowania obywateli Gladiusa, przerzuciło swoje głosy elektorskie. W ciągu jednej nocy skład Rady Elektorów zmienił się diametralnie. Ulegli zyskali bezwzględną przewagę nad stronnictwem niezłomnych. Nie było to zwykłe wahanie nastrojów. Losy przestały się ważyć. W ciągu kolejnych dni do obywateli docierały coraz to nowe wiadomości o śmierci żołnierzy i cywilów, o zanieczyszczeniu środowska, zagładzie domów i osiedli. Wreszcie - utrwaliło się przekonanie o bezsilności własnej armii. Ocena ta była zręcznie podsycana przez media, tradycyjnie sprzyjające uległym. Jakoś umknął uwadze opinii publicznej fakt, że armii gladiańskiej udało się unicestwić jeden z fortów, że istnieje już broń i technologia, dzięki której można stawić czoła korgardom. Pamiętano tylko o ofiarach. “Wojna, Danielu, to okrutne rzemiosło - powiedział pułkownik Paccalet, kiedy sprzęgł się z czipem komunikacyjnym inkubatora. - Lecz zdarzają się takie chwile, że tylko gotowość do zaakceptowania tego okrucieństwa umożliwia nam uchronienie się przed zbrodnią po stokroć potworniejszą.” “W akademii takie krągłe cytaciki oprawiano w ramki i wieszano na wszystkich korytarzach - odpowiedział Daniel. - Sądziliśmy, że dawkują nam je też podprogowo, w czasie symulacji.” “Tak, Danielu, ponieważ mądrość tych cytacików potrafią docenić dopiero tacy starzy ludzie, jak ja.” Na koniec pułkownik zadał Danielowi pytanie, którego żołnierz początkowo nie zrozumiał. “Czy wiesz, gdzie byłeś?” “Kiedy?” “No wtedy, na terenie fortu.” “Nie, chociaż myślę, że przed nami otworzyła się jakaś pętla ich pola ochronnego. To musiało być coś takiego. Wystarczy spojrzeć na moje kikuty. Są przycięte TÓWUO, jak przy \majee. To musiało być pole sitowe”! Chyba że korgardzi mają doskonałych fachowców od strzyżenia trawników.” “Wiesz, że rada wstrzymała wszystkie operacje militarne przeciw korgardom? Na czas nieokreślony.” “To znaczy - próbował zażartować Daniel - że przez jakiś czas nasze tyłki będą bezpieczne.” “Nasze tak - spokojnie odpowiedział Paccalet. - Ale ja posłałem tam swojego człowieka. I dałem słowo honoru, sobie i jemu, że zrobię wszystko, żeby go stamtąd wyciągnąć.” “Też mu to obiecałem.” “Zaczniemy od zapewnienia bezpieczeństwa tobie. Twoja legenda jest już gotowa. Po uaktywnieniu stanie się fragmentem twojej pamięci.” “Departament Bezpieczeństwa Publicznego, Hydronian Evans. Proszę o potwierdzenie prawidłowości sprzęgu.” “Daniel Bondaree, sędzia tanator, na urlopie zdrowotnym. Potwierdzam kontakt.” “Jesteśmy upoważnieni do zadania panu pytań dotyczących operacji z szesnastego czerwca. Czy przesłać panu kody dostępu?” “Nie trzeba. Wiem, kim jesteście.” “Opisz przebieg akcji.” “Robiłem to już kilkakrotnie, w czasie przesłuchań w szpitalu.” “To nie ma znaczenia, opisz przebieg operacji.” “Szczegółowo?” “Tak.” “Zajęliśmy wyznaczone pozycje. Każdy z nas dysponował własnym kokonem ochronnym i napędem. Mieliśmy tam czekać do chwili rozpoczęcia ataku przez siły powietrzne.” “Jakie było twoje zadanie?” “Ponieważ zostałem do formacji szturmowych przewerbowany z oddziałów tanatorskich, moim zadaniem było strzelanie. Miałem strzelać do korgardów i ochraniać grupy wykonujące inne zadania. “Jakie to były zadania?” “Nie wiem. Operacja otoczona była ścisłą tajemnicą. “Czy masz jakieś podejrzenia?” “Ja nie byłem od tego, żeby podejrzewać. Ja byłem od tego, żeby strzelać.” “Na pewno coś sobie wyobrażałeś, czegoś się domyślałeś. Proszę o odpowiedź.” “Przypuszczam, że mieliśmy wprowadzić do fortu naszych naukowców i informatyków. Zdaje się, że w grupie byli też lekarze. Nie wiem, po co. Na takim polu bitwy nie ma rannych. Albo żyjesz, albo gnijesz.” “Słucham?” “To powiedzonko mojego przełożonego, jeszcze w Departamencie Prawa. Czy walczył pan kiedyś?” “To nie ma nic do rzeczy. Jak przebiegał szturm?” “Kiedy nasze maszyny zbombardowały fort, otrzymaliśmy rozkaz ataku. Udało się wtedy zneutralizować ich pole ochronne. Pojawiła się brama siłowa, którą dostałem się na teren fortu.” “Co tam widziałeś?” “Nic. Zginąłem, zanim dotarłem do bramy. Moje ciało znaleźli nasi już po bitwie.” “Czy mógłbyś powtórzyć odpowiedź na pytanie: co widziałeś we wnętrzu fortu?” “Powtarzam: nic. Wykorkowałem po drodze.” “Dlaczego zdecydowałeś się przenieść ze służby w Departamencie Prawa do regularnej jednostki liniowej?” “Dostałem taką propozycję. Wydała mi się interesująca. Jeśli pan sprawdzi moje dane personalne, a nie wątpię, że już pan to uczynił, to dowie się pan, że mój kontrakt wygasał. Tanatorzy odchodzą po siedmiu latach służby, żołnierze po dwunastu. Chciałem jeszcze walczyć z kor-gardami.” “Jakie pobudki kierowały twoim postępowaniem?” “Lubię strzelać, panie Branević, po prostu lubię strzelać.” “Do kogo? W czyim imieniu?” “Do wroga. W imieniu tego, który wskaże mi wroga.” “Czy rozważałeś możliwość pracy w Departamencie Bezpieczeństwa Publicznego?” “Czy to część przesłuchania, czy oferta zatrudnienia?” “Być może jedno i drugie. Jak oceniasz efekt przeprowadzonej przez was operacji?” “Nie mam zbyt wielu informacji, jak pan pewnie zauważył, jestem nieco odizolowany od świata, no i przez dwa tygodnie nie żyłem. Sądzę, że była to udana operacja.” “Udana? Straty sięgnęły półtora tysiąca ludzi!” “Zniszczyliśmy ich fort. To znaczy, że potrafimy się ich pozbyć.” “Przy okazji obracając w perzynę pół kontynentu. Nie sądzisz, że to wszystko jedno, czy twój dom rozwalą kor-gardzi, czy nasi.” “Myślę, panie Evans, że prowadzimy wojnę. Podpisałem kontrakt zawodowy, jestem żołnierzem. Zarabiam dużo pieniędzy i otrzymałem dodatkowy przydział punktów elektorskich. Zabijanie i ryzyko bycia zabitym to część mojej pracy.” “Teraz kilka pytań kontrolnych. Imię ojca...” “Dirk.” “Obywatelstwo?” “Gladiańskie.” “Dwa razy trzy?” “Sześć, o ile pamiętam.” “Bez komentarzy, testujemy nasze odczyty. Liczba zabitych przez ciebie ludzi?” “Ludzi zgodnie z którą normą? Strzelałem też do cyborgów i zmutowanych klonów.” “Definicja rasy ludzkiej według Kodeksu Solarnego.” “Trzydziestu ośmiu.” “Z doliczeniem odmian genetycznych?” “Czterdziestu dziewięciu.” “Z doliczeniem odmian technologicznych?” “Sześćdziesięciu dwóch.” “To wszystko, dziękujemy za rozmowę.” Hydronian powoli wychodził z letargu. Branević siedział obok, trzymając w ręku pusty kubek po wodzie. Stojąca przed nim konsoleta wyświetlała ciągi liczb, rysowała wykresy i kształty. - Tu jest wszystko - Branević stuknął w urządzenie palcem. - Na szczęście mamy nagrany materiał porównawczy, sprawdzimy wszystko w labolatorium. Oczywiście mam pełno zakłóceń i osłabień sygnału. Te cholerne sprzęgi bezpośrednie po prostu wariują. Grzebanie w mózgu tego faceta, to jak odgruzowywanie wysadzonego budynku. Przecież Bondaree przez dwa tygodnie nie żył! Wszystko jednak wskazuje na to, że powiedział nam prawdę. - Tak jak i pozostali - mruknął Hydronian, pakując do torby sprzęt i kable. 2. Na pierwszy spacer wyjechał dwa tygodnie później. Wózek lekko toczył się po ścieżce chodnika. Lewa ręka i noga Daniela tkwiły w elipsoidalnych kokonach z bioorganicznego tworzywa. We wnętrzu kokonów wciąż trwała rekonstrukcja tkanek. Daniel nawet odzyskał czucie. Trochę swędziała go lewa dłoń i wydawało mu się, że potrafi już napiąć mięśnie lewej łydki. Natomiast prawie całkowicie zagoiły się wszczepy skóry, którymi opatrzono wszystkie oparzenia. Dokładnie obejrzał w lustrze swoją twarz - wydało mu się nawet, że wygląda trochę młodziej niż przed akcją. - Po co zapisałem się do wojska? - śmiał się Karlson. - Rozumne ośmiornice spalą mi gębę, trafię do wojskowej kliniki i nie będę musiał wydawać forsy na prywatnych rekonstruktorów! - Zgadłeś, na dodatek zamówiłem sobie nową lewą rękę z sześcioma palcami i receptorami magnetyzmu. - A może wstawili ci też rejestratorek panienek, które mają na ciebie chrapkę? - Obawiam się, że dość długo żadna dziewczyna nie będzie miała na mnie chrapki. - Co ty tam wiesz o kobietach - obruszył się Karlson. - W średniowieczu nadworne karły miały zawsze pełno nałożnic. Monstrum, odmieniec, dziwadło: to je rajcuje. - Dziękuję ci, kolego - powiedział Daniel i włączył serwis holowizji. - Hm, no tak... - pomruczał pod nosem Karlson, wyraźnie speszony. Pierwszą dziewczyną, którą spotkał na spacerze, była Dina. Miała na sobie ciemną, sięgającą ziemi sukienkę, po której przesuwały się różnokolorowe cienie. Moda lekko awangardowa - żywe tkacze nieustająco pełzły po materiale trawiąc go, a w wyżarte miejsca wplatały różnokolorowe nici. Dzięki temu sukienka zmieniała się z dnia na dzień. Nie chodziło bynajmniej o oszczędność - sukienka z żywych tkaczy kosztowała fortunę. Dziewczyna szła powoli, z pochyloną głową - jakby zamyślona. Jej czarne proste włosy opadały na twarz, zasłaniając wszczepy oczu. Na wózek Daniela zwróciła uwagę dopiero, gdy znaleźli się kilka metrów od siebie. Początkowo nie poznała, kto jest pasażerem. Zeszła ku bokowi chodnika, dając wózkowi wolną drogę. - Cześć! - powiedział Daniel. Drgnęła wyraźnie zaskoczona. - To... - zawiesiła głos. - To ty?! - Ja - potwierdził kiwnięciem głowy. Poprawił się na fotelu, czując, jak oparcie miękko układa się pod plecami, a poręcze dostosowują do rąk, - Co ci się stało? - Życie żuka. Przyszli, wyrwali nóżki i połamali skrzydełka. - Byłeś tam? - To znaczy: gdzie? - No, w szturmie na fort. - A jakże, byłem. Ja miałem fart. Trzy czwarte moich kumpli wyparowało. Nie licząc tych, którzy zostali sprasowani na placki o grubości pół milimetra. - To było bez sensu! Ta operacja! - Dina podniosła głos. - Zginęło tak wielu cywilów... - To wojna, miła sąsiadko. Ludzie giną. - Żołnierze może tak. To wasz fach. Naraziliście na śmierć zwykłych ludzi. - A wy w tydzień poddaliście się bez walki. Przyjemnie jest całować po tyłkach urzędników solarnych?! - Ty! - dziewczyna pochyliła się nad wózkiem. Jej twarz znalazła się tuż obok twarzy Daniela. - Ty mnie nie pouczaj, żuku! - Czemu? - po raz pierwszy patrzył na jej twarz z tak bliskiej odległości. Widział miękką, srebrną siateczkę, okrywającą oczy dziewczyny. Dina miała równe białe zęby, wąskie usta i może nieco zbyt okrągławe policzki. Jej twarz, mimo dziwnego wrażenia, jakie wywierały wszczepy, można było uznać za ładną. - Wysłali cię na śmierć! Kazali walczyć z wrogiem, choć nie miałeś żadnych szans! Nie skorzystali z pomocy, jaką mogli otrzymać! A ty uważasz, że wszystko jest w porządku? Idź, spytaj się o to tych ludzi, którym fala uderzeniowa zmiotła domy. O ile przeżyli... - Zniszczyliśmy ich fort! Są do pokonania! Zaczęliśmy lać ich dupska! A co w tym czasie robili twoi ustawieni kolesie? Spiskowali! Kombinowali! Aż w końcu przejęli władzę i dopięli swego. Zrobili to, o czym zawsze marzyli. Sprezentowali nas Dominum. Nie rozumiesz?! Wpuścili tu obcych żołnierzy, oddali znajdujące się pod naszą opieką kolonie, zniszczyli nasz system władzy! To zdrajcy! - To ty mnie posłuchaj, żołnierzyku! Całe życie siedzisz w koszarach, wożą cię specjalnymi śmigami, a o twoje bezpieczeństwo troszczy się armia. Czy wiesz, co dzieje się na Gladiusie? Czy widziałeś miasto ogarnięte paniką ewakuacji? Czy żyłeś, nie tydzień czy rok nawet, a lat piętnaście ze świadomością, że w każdej chwili może pojawić się coś, co zniszczy twój dom, twoich bliskich i twoje życie?! Jeśli nie, to nie pieprz głupot o wolności. Teraz jest wolność. Wolność od strachu - spojrzała na zegarek. - A w ogóle, to muszę już iść. Cześć! Odwróciła się na pięcie i poszła. - Hej! - zdążył za nią krzyknąć Daniel. Wymachiwał otorbionym ramieniem. - Zapomniałaś spytać, jak się czuję! Daniel zawsze ze zdumieniem konstatował, jak bardzo ludzie bywają podatni na propagandę. I nie potrafił zrozumieć, jak inteligentny, zaradny w swoich życiowych sprawach człowiek może bez krzty zastanowienia przyjmować rzeczy bzdurne za mądre. Propagandę uważał Daniel za potężny instrument, a na tych, którzy opanowali jej arkana, spoglądał z nieufnością. Do niedawna sytuacja na Gladiusie wyglądała tak: w Radzie Elektorów zawsze przewagę mieli zwolennicy twardego przestrzegania zapisów kodeksu osadniczego sprzed dwóch wieków. Zdarzało się czasami, że przewaga słabła albo że pozwalano sobie na luźniejsze podchodzenie do tych kwestii, jednak po kolejnych wyborach, wszystko wracało do starego porządku. Tradycjonaliści zajmowali nieugięte stanowisko w sprawie niepodległości Gladiusa, statusu innych planet układu, patronatu nad wolnymi koloniami i kontroli nad bramą hiperprzestrzenną znajdującą się o cztery miesiące świetlne od Multona. Nie zgadzali się na ułatwienia w zdobywaniu punktów elektorskich. Dążyli do ograniczenia dopuszczalności przekształceń organizmu i kontroli zmian genetycznych. Wreszcie, co było ważne dla tanatorów, żądali przestrzegania kodeksu osadniczego także w sprawie prawa i karania przestępców. Tradycjonaliści, nazywani niezłomnymi, nieodmiennie cieszyli się poparciem większości obywateli, a przynajmniej uprawnionej do głosowania grupy elektorów. Jednak media znajdowały się we władaniu ich przeciwników. To była niezwykle wpływowa grupa nacisku: artyści, aktorzy wirtualni, dziennikarze tworzący serwisy holo i sieciowe, przywódcy różnych sekt religijnych, młodzieżowi idole, wreszcie ideowi poczciwcy, sądzący, że robią światu dobrze. Poszczególne grupy akcentowały odmienne problemy i z różnymi zagrożeniami wojowały. Byli wśród nich zwolennicy nieograniczonej ingerencji w ludzki organizm, “nurkowie” spędzający całe życie w wirtualnych symulacjach, przeciwnicy karania przestępców, zwolennicy genetycznego ulepszania rasy ludzkiej, wrogowie panującego na Gladiusie systemu elektorskiego, szaleni prorocy, gwiazdy wirtuali, bojownicy o równouprawnienie klonów, a także piewcy zjednoczenia z Dominium, nazywani uległymi. Wszyscy oni tworzyli przeogromną, artystyczno-polityczną koterię przyznającą sobie monopol na nieomylność, kulturę, elegancję i moralność. Tworzyli warstwę opiniotwórczą, a jednocześnie atrakcyjną towarzysko. Nie można powiedzieć, aby nad tym żywiołem panował jakiś jeden ośrodek. A jednak grupa wpływowych ludzi, kilka centrów medialnych, parę instytucji gromadziły wokół siebie całą otoczkę akolitów i naśladowców, którzy wytrwale pracowali nad wizerunkiem własnej grupy i jej przywódców. Podkreślali swoje zasługi, sami siebie wybierali w różnych mediach “ludźmi roku”, “twórcami roku” czy “autorytetami etycznymi”. Bezwzględnie wykorzystywali przy tym osoby prawe i godne szacunku, acz naiwne. Wiele takich osób dawało się nabrać na ładnie brzmiące i niewątpliwie szlachetne hasła, okrywając płaszczem swojego autorytetu całą rzeszę cwaniaczków; Propagandyści usiłowali wmówić zwykłym ludziom, że jeśli nie będą wyznawać tych samych poglądów co oni i nie będą wielbić ich guru, to stoczą się w otchłań ignorancji, nienawiści i obłudy. Dla wielu młodych dziennikarzy i artystów szukających swej szansy w biznesie informacyjnym czy rozrywkowym było oczywiste, że tylko przyłączenie się do wszechpotężnej koterii umożliwi dalszą karierę. Bondaree z rosnącym niepokojem obserwował socjotechniczne szalbierstwa uległych i ich wpływ na poglądy Gladian. Taka choćby, głośna ostatnio sprawa zwariowanych sekciarzy, którzy napadali na ludzi i zabijali ich, wycinając z ciał wszczepy. W mediach nie nazywano ich inaczej niż “skrajni tradycjonaliści” bądź “niezłomni ekstremiści”, sugerując, że do takich właśnie wynaturzeń musi nieuchronnie prowadzić promowanie ograniczeń prawnych dotyczących przekonstruowania ciała. Albo zdarzające się coraz częściej “polowania z nagonką”, w których spontaniczność i przypadkowość trudno było uwierzyć. Grzebano w życiorysie ofiary, szukając kolegów, którzy już w czasach szkolnych mieli o niej jak najgorsze zdanie. Dopatrywano się w jej oczach znamion psychopatii i mściwości. Stosowano dowolne inwektywy, ubrane zazwyczaj w zręczne i dowcipne grepsiki. Zapominano o wszystkich osiągnięciach napastowanego. Każdy, kto chciałby się za nim ująć, był również atakowany, a jego argumenty ignorowano. Daniel pamiętał doskonale wydarzenia, które miały miejsce dziesięć lat wcześniej i w jakimś sensie dotknęły także jego. Akcje formacji tanatorskich w mediach zawsze przedstawiano jako barbarzyński i niehumanitarny sposób postępowania ze złoczyńcami. Jednak w czasach przed przybyciem korgardów oraz w pierwszych latach okupacji, oskarżenia te nie znajdowały żadnego szerszego poklasku. Może dlatego, że akcje, w których niewielka grupka rządowych sędziów miałaby coś do roboty, prawie się nie zdarzały. Formacja pełniła w zasadzie funkcje elitarnej grupy komandosów zatrudnianych w szczególnie niebezpiecznych akcjach policyjnych. Natomiast fizyczna likwidacja przestępców, co było głównym zadaniem tanatorów, zdarzała się bardzo rzadko. A i wtedy od razu podnosiło się medialne larum o okrucieństwie i bezwzględności “rządowych morderców”, co było zresztą jednym z łagodniejszych epitetów. Kiedy na Gladiusie wylądowali kor-gardzi i nastał czas wielkich migracji, niepokojów i obniżenia poziomu życia, przestępczość, w tym zorganizowana, zaczęła rosnąć w zastraszającym tempie. Pojawiły się gangi grabiące opustoszałe domy i osady, atakujące uciekinierów, wymuszające różnego typu haracze. Doszło też do serii zamachów zorganizowanych przez radykalnych zwolenników podporządkowania się Dominum. Policja i sądy nie dawały sobie rady z opanowaniem tego żywiołu. Wtedy komandor Helsing, ówczesny komendant tanatorów, wydal decyzję upoważniającą jego podwładnych do bezwzględnego egzekwowania praw i obowiązków określonych w kodeksie osadniczym. Oznaczało to zwiększenie stanu liczebnego formacji, wzrost wydatków na szkolenia i sprzęt, wreszcie przyznanie tanatorom pełnomocnictw do bezapelacyjnej likwidacji przestępców. Cóż to się wtedy działo! Helsinga i jego podwładnych przyrównywano do najgorszych zabójców, wzruszano się losem ich przyszłych ofiar, straszono możliwością pomyłek i śmierci niewinnych, sugerowano, że zwiększenie kompetencji sędziów to pierwszy krok do złamania wolności obywatelskich Gladiusa. Na nic się zdały argumenty Helsinga. Że państwo musi wszystkie siły przeznaczyć teraz na walkę z korgardami. Że machina ewakuacyjna na całym kontynencie powinna działać sprawnie i bezpiecznie. Że gdy zagrożone jest mienie i życie zwykłych, uczciwych obywateli, państwo ma stawać po stronie ich, a nie przestępców. Na próżno! Ktoś porównał ubranego w skafander bojowy i przesuwającego się w siłowej kuli tanatora do żuka gnojarza. Od tamtej pory w mediach nieprzychylnych tradycjonalistom o sędziach nie mówiono inaczej jak “żuki”. Pierwszą operacją tanatorską prowadzoną według nowych zasad było unicestwienie grupy sekciarzy z Kościoła Korgardzkiego, odpowiedzialnych za zniszczenie kilkunastu pojazdów ewakuacyjnych w czasie jednej z korgardzkich akcji pacyfikacyjnych. Kościół ten zakładał, że najeźdźcy są darem Boga i nie należy im się przeciwstawiać. Co więcej, należy samemu dążyć do spotkania z nimi. Sekciarze zniszczyli kolumnę pojazdów, mającą wesprzeć ewakuujące się miasto Golkort. Sami jednak zwiali czym prędzej, gdy tylko zobaczyli pancerki Obcych. Jak potem oficjalnie tłumaczyli swoją rejteradę? W sposób najprostszy z możliwych. Wyznawców Kościoła jest na świecie za mało, by już mogli powrócić do korgardzkiej macierzy. Muszą żyć na Gladiusie, szerząc swą wiarę. Tanatorzy, pod dowództwem samego Helsinga., dopadli uciekających sekciarzy. Wydali na nich wyrok w związku z przestępstwem pośredniego spowodowania śmierci tych mieszkańców Golkortu, których pojazdy ewakuacyjne zostały zniszczone. Wyrok został wykonany i spotkał się z akceptacją większości obywateli Gladiusa. Ale kontrolowane przez koterię ośrodki rozpętały wielką akcję, ukazującą tanatorów w jak najgorszym świetle, prawie zrównującą ich czyn z korgardzkimi okrucieństwami. Te same mechanizmy obserwował Daniel teraz. Coraz głośniej powtarzano w mediach tezę, że sytuacji na planecie winni są tradycjonaliści. Totalnie krytykowano ostatnią operację wojskową, a jej dowódców i planistów sztabowych oskarżano o sabotaż, głupotę, nieudolność. Spora część obywateli kupiła te bzdury, nie zadając sobie choć odrobiny trudu, by pomyśleć, że jednoczesne postawienie zarzutu nieudacznictwa i sabotażu jest pozbawione sensu. Ale, co Daniel wiedział od dawna, nie sens się liczył w propagandzie, a greps, zabawna sztuczka i wielokrotność, z jaką psychoklip jest powtarzany. Podejrzewał, że nowi przywódcy Gladiusa przygotowują się do przeprowadzenia sporych zmian personalnych i strukturalnych - tak w armii, jak i w rządowych instytucjach cywilnych. Żeby móc to zrobić, musieli znaleźć kozła ofiarnego. Kogoś, na kogo zwalą winę za wszelkie klęski w walce z korgardami, za śmierć ludzi i zniszczenia. To da doskonały pretekst do zwolnień i degradacji - a po uprzednim nagłośnieniu sprawy nikt się nie będzie musiał tłumaczyć przed elektorami z tych czynów. Pozrzucali ich ze stołków? - po kolejnych tygodniach takiego zmasowanego ataku informacyjnego przeciętny Gladianin znieczuli się na zło, które zacznie panoszyć się wokół. - Widocznie zasłużyli! Zresztą, co mnie to obchodzi, zawsze ktoś będzie grzał dupę na stołku. 3. Znów umiał chodzić. Nie opanował jeszcze tej sztuki tak jak dawniej, niemniej udawało mu się już przemieszczać na tyle pewnie, że przechodnie przestali co chwila oferować mu swą pomoc. Karlsona odwołano, Daniel został sam. Na razie w ogóle mu to nie przeszkadzało, jeśli nie liczyć tych krótkich chwil, gdy oglądał serwisy informacyjne i odczuwał brak kompana do przeklinania nowej Rady Elektorów. Jego urlop zdrowotny miał potrwać jeszcze miesiąc, potem oczekiwał go obóz rehabilitacyjny. Jak przypuszczał, tam właśnie dostanie rozkaz przeszeregowania. Będzie mu wtedy przysługiwało prawo do odejścia na emeryturę. Może też zdecydować się na pozostanie w armii, jako szkoleniowiec młodych roczników lub biurwa sztabowa. Nie wiedział, co gorsze. Zresztą, miał jeszcze czas na zastanawianie się nad tym wyborem. Bardzo się więc zdziwił, gdy otworzywszy swoją skrytkę netową, zobaczył znajomy sygnał - trójwymiarową projekcję przedstawiającą kaczkę pływającą w basenie pełnym pieniędzy. Pakiet zawierał reklamówkę wirtuala, w którym gracz mógł stać się tym właśnie, niezmiernie bogatym kaczorem. Jednak treść ogłoszenia nie była ważna. Istotną informację zawierało samo logo programu. Kiedy kaczor wskoczył do jeziora monet, chlusnęły one na ekran prawdziwie złotą fontanną. Kilka pieniążków wypłynęło na pierwszy plan, przez chwilę zawisło przed oczami Daniela. Odczytał ich nominały. Ten kod oznaczał jeden z planów kontaktowych stworzonych na potrzeby operacji “Huragan”. Wcześniej korzystał z dwóch z nich -gdy wezwano go na szkolenie i gdy ruszał na samą akcję. A więc projekt jest realizowany w dalszym ciągu, pomyślał. Ot i cała polityka. Oficjalnie będą potępiać naszą akcję, a w tajemnicy już przygotowują następną. Nagle ogarnęły go podejrzenia. Nie tak dawno okłamał ludzi z Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego. Okłamał urzędników państwowych! Znalazł się między młotem a kowadłem. Z jednej strony obowiązywała go lojalność wobec bezpośrednich przełożonych i konieczność zachowania tajemnicy. Brał udział w operacji o stopniu tajności jeden. Zgodnie z regulaminem, bez zgody pułkownika Paccaleta nie miał prawa informować o swoich działaniach nikogo, nawet członków Rady Elektorów. Z drugiej strony wiedział, że czasy się zmieniły. Ci, którzy teraz rządzą, będą dążyli do przejęcia wpływów w armii i na pewno zechcą wykorzystać w swej grze sprawę operacji “Huragan”, ów przyzywający komunikat mógł więc być prowokacją. Jeśli Daniel uda się na wyznaczone przez komunikat miejsce, potwierdzi swój udział w tajnej operacji. Jeśli Departament Bezpieczeństwa dobrał się do listy kodów przywoławczych, to może po prostu wysłać je do każdego podejrzewanego przez siebie żołnierza. Ci, którzy odpowiedzą na wezwanie, będą ugotowani. Bondaree doskonale zdawał sobie sprawę, że zaplątał się w coś, co wykraczało poza zwykłe żołnierskie obowiązki oraz określony regulaminami i kodeksem honorowym sposób postępowania. Wiedział jednak, że jeśli nie sprawdzi, jak jest naprawdę, będzie skazany na życie w niepewności. A Departament Bezpieczeństwa, jeśli to on za tym stoi, będzie wciąż na nowo próbował go ucapić i w końcu wymyśli jakąś sztuczkę, na którą Daniel da się nabrać. Lepiej więc od razu przekonać się, co jest grane. Jeszcze raz wszedł w ikonę otwierającą, uruchomił skaczącego do basenu kaczora i przyjrzał się błyskającym na ekranie monetom. Wezwanie netowe wyznaczało termin spotkania na południe następnego dnia. Tyle że wskazane przez kod miasto Garbon znajdowało się niemal na drugim krańcu kontynentu. Automed nie zgodziłby się na tak daleką wyprawę, zresztą Daniel nie mógł pozwolić na to, by aparat zarejestrował trasę podróży. Dlatego na kilkanaście minut przed wyjściem z domu po prostu odłączył urządzenie. Zawsze będzie mógł potem powiedzieć, że poszedł spać i nie zauważył, że macki rejestratorów odlepiły się od jego skóry. Dwa tysiące kilometrów dzielących Perelandrę od Garbonu pospieszna kapsuła pasażerska pożarła w ciągu niecałych trzech godzin. W samym mieście Daniel przesiadał się w kilku miejscach określonych przez schemat kontaktu, aż w końcu dotarł do małej knajpki dla homoseksualistów z wydzielonymi i izolowanymi kabinami towarzyskimi. Automat kontrolny zarejestrował, że w pomieszczeniu znajduje się tylko jedna osoba. Zdziwionym głosem poprosił o potwierdzenie polecenia izolowania kabiny. - Czy jesteś pewien swojej decyzji, drogi gościu? Czy potwierdzasz swoje polecenie? Czy oczekujesz kogoś spóźnionego? - Zamknij się! - warknął w końcu zirytowany Daniel. - Jestem homoonanistą i nie życzę sobie towarzystwa. - A to przepraszam - odpowiedział automat. - Czy życzysz sobie jakąś projekcję? Jeśli tak, musisz uruchomić serwer propozycji. Ta usługa kosztuje dodatkowe... - Zamknij się, powiedziałem - powtórzył Daniel. - Od tej chwili będziesz odpowiadał tylko na moje pytania. Jasne? - Jasne - głos automatu wyraźnie zmarkotniał. Daniel teraz dopiero spokojnie rozejrzał się po kapsule. Było to małe owalne pomieszczenie rozjaśnione łukowatymi lampami. Podłogę pokrywała elastyczna ciepła powłoka, lekko uginająca się pod stopami. Na życzenie klienta mogła się ona wybrzuszać w niemal dowolne kształty, zmieniając przy tym twardość i temperaturę. Ściany kapsuły tak naprawdę były ekranami. Na jedynym znajdującym się tu meblu, małym stoliku, leżały cztery kostiumy do sieciowych orgii. Daniel wzdrygnął się. Czuł się, jakby przebywał we wnętrzu czegoś wilgotnego, lepkiego i gorącego. Ohyda!, pomyślał, biorąc do ręki jeden z kombinezonów. Nie chciał zakładać całego stroju, choć jak zapewnił wcześniej automat, wszystkie elementy mające bepośred-ni kontakt z ciałem są wymieniane po każdym kliencie. Mimo to Daniel zdecydował się jedynie na założenie hełmu. Po chwili na wyświetlaczach zaczęły się pojawiać kolejne projekcje zachęcające do korzystania z różnych wirtuali. - Kardynał! - Daniel powiedział hasło. - Propozycja numer sto dwadzieścia siedem, “Kardynał” - usłyszał potwierdzenie zamówienia. Przed jego oczami zaczęło się rysować logo wirtuala, przedstawiające postać starego człowieka, ubranego w strzępy bogato zdobionego stroju. Obok sylwetki wyświetliła się lista przycisków i opcji. - Proszę określić poziom sprzęgu, aktywności, agresji, wrażliwości i wcielenia. Brak zmian oznaczać będzie przyjęcie ustawień domyślnych. Daniel nie założył rękawic, więc wszystkie polecenia musiał wydawać głosem. - Sprzęg pośredni. - Miał kontaktować się poprzez obraz i dźwięk, a nie bezpośrednio przez czip. Recytował dalej określoną przez rozkaz formułę ustawiającą natężenie i wiarygodność serwowanych przez sprzęt symulacji: - Wcielenie pełne, aktywność jeden, agresja osiem, wrażliwość jeden. - Przyjąłem. - Postać Kardynała rozprysnęła się na tysiące migających punktów, które błyskawicznie umknęły poza kadr. Daniel znalazł się w absolutnej ciemności. - Włóż dłoń w rękawicę - usłyszał huczący głos. - Oczekujemy potwierdzenia tożsamości. Nie miał wyjścia. Zdjął hełm, wziął ze stolika rękawicę i wsunął na prawą rękę. Biosensory liznęły skórę, by po chwili przylgnąć do niej swą chłodną wilgocią. Daniel znów nasunął hełm. Już nie było tam ciemno. Przed Danielem roztaczał się sielski krajobraz. Stał na skraju lasu, przyglądając się rozległej równinie. Kolorowe płachty pól ciągnęły się aż po horyzont. Gdzieniegdzie widać było małe skupiska wiejskich budynków, a hen, daleko pięły się w górę szare mury i wieże zamczyska. Za plecami Daniela las gadał swoimi wszystkimi językami. - Kontrola genetyczna potwierdzona - na szum drzew i świergot ptaków nałożył się huczący głos. - Kapitanie Bondaree, połączenie rozpoczęte. Daniel poczuł za sobą jakiś ruch. Krzaki zaszeleściły, a spomiędzy nich wychynęła głowa małego jelonka. - Podaję moje hasło - powiedział jelonek i jego różki zniknęły. W ich miejscu pojawiły się kwiaty o płatkach we wszystkich kolorach tęczy. Wszystkich z wyjątkiem pasma zielonego. - Potwierdzam zgodność hasła - powiedział Daniel. - W jakim celu zostałem wezwany? - Wojna trwa. Niepowodzenie “Huraganu” i zmiana władzy politycznej na planecie nie wstrzymują naszego programu. Korgardzi nie zlikwidowali ani jednej swojej bazy. Na razie nie podejmują operacji zaczepnych, ale to niczego nie oznacza. Wcześniej zdarzały się i roczne odstępy pomiędzy pacyfikacjami. - Co na to nowa Rada Elektorów? - To jest operacja o stopniu tajności jeden, żołnierzu. Rada nie ma wpływu na działania tego poziomu. - Rada sprawuję kontrolę nad armią. - Żołnierzu, tak naprawdę te problemy w ogóle nie powinny cię interesować. Ale sytuacja wymaga jasnego stawiania spraw. Ufamy ci, bo gdyby było inaczej, nie pełniłbyś w projekcie tak ważnej funkcji. - Ufamy? My? To znaczy kto? - Posłuchaj, żołnierzu - jelonek gniewnie pokręcił głową. - Nasz świat się zmieni. Bardzo. Oni już podjęli działania, które te zmiany przyspieszą. Naszym koloniom na księżycach przydziela się solarnych inspektorów. Rada wydała tajną uchwałę uprawniającą rezydenta Dominium do ośmiokrotnego powiększenia swojego kontyngentu na wyspie. Administratorzy rządowi systematycznie zmieniają supervisorów węzłów sieciowych i kody dostępu. Informacje na te wszystkie tematy są blokowane propagandowym szumem medialnym. - Zauważyłem... - Zwróciłeś uwagę na proces dowódców formacji ewakuacyjnych, którzy nawalili w czasie “Huraganu”? To pierwszy proces pokazowy. Trzeba rzucić ludziom kilka ofiar na pożarcie, przy okazji zyskując doskonały pretekst do ciągłego oskarżania poprzedniej Rady i dowódców. Zwróć uwagę, was, żołnierzy, media kreują na bohaterów, wysłanych na pewną śmierć straceńców. Natomiast na sztabie nie zostawia się suchej nitki. - Skąd tyle danych w mediach o całej akcji? - Specjalna komisja, wtyczki, dostępność akt. Oficjalnie sam atak opatrzony był trzecim kodem tajności. - Do czego to wszystko ma prowadzić? - W bliższej perspektywie do zamętu i utrwalenia władzy uległych, a w dalszej... - jelonek zawahał się. - Nie kończ, wiem. Te skurwysyny chcą nas oddać Dominium - powiedział Daniel spokojnie. - Byli u mnie ludzie z Departamentu. - Otrzymaliśmy tę informację - jelonek pokiwał głową. - W jakim celu - Daniel wrócił do głównego tematu rozmowy - zostałem tu wezwany? - Przebywasz na urlopie zdrowotnym, potem kończysz służbę. Jakie masz plany? - Jeszcze nie wiem. - Proponujemy ci pozostanie w grupie “Huragan”. Będziesz kontynuował działania przeciwko korgardom z tym samym zespołem. - Czy to działania legalne? - Na razie tak. - Na razie? - Legalne, żołnierzu. - Skąd mogę wiedzieć, kim jesteś? Skąd mogę wiedzieć, że to nie prowokacja? - Otrzymałeś wszystkie właściwe hasła. - Jeśli ulegli przejęli już kontrolę nad oddziałami specjalnymi, to znają i hasła. - Masz wybór. Wróć do służby. Mamy dla ciebie dużo roboty. Jesteś, nam potrzebny. Albo zrezygnuj. Zamieszkaj w Perelandrze, odbieraj pensję, załóż rodzinę. Żyj zgodnie z kodeksem naszych przodków. Być może w tych czasach, które idą, ważniejsze będzie to, by przetrwali tacy jak ty, niż byście dali się pozabijać w wojnie z małą szansą wygranej. Rozumiesz? Dominium nas pożre. A ulegli tylko ułatwią tę robotę. Sprzedadzą nas za solarne przywileje, namiestnictwa i poczucie przynależności do lepszego świata. - To nie takie proste. Mam za mało informacji. - Wiemy. Możemy dać ci trochę czasu. Patrz uważnie na to, co dzieje się wokół. Na razie nie powinni cię ruszać, jesteś wszak rannym bohaterem. - Dlaczego ja? - Z dwóch powodów. Po pierwsze, siedzisz w tym od początku. Sprawdzaliśmy cię. Masz odpowiednie cechy psychofizyczne. Znamy twoje poglądy. Jest i drugi powód. - Jaki? - Przeżyłeś coś niezwykłego. - Ja? - Czy pamiętasz, co działo się, kiedy umierałeś? - Miałem wizje. Unosiłem się w przestrzeni kosmicznej. Byłem we wnętrzu jakiegoś obiektu, widziałem dziwne stworzenia. Jak po prochach. - Tak naprawdę nie wiemy, czy były to tylko wizje, rozumiesz? Twój bliźniak w pewnym momencie stracił z tobą kontakt. Jakby nagle odizolowano cię od niego. Łączność została wznowiona po piętnastu minutach. Ale liczniki twojego skafandra wskazywały czas przesunięty o cztery godziny do przodu. - Awaria? - Być może. Jednak to nie wszystko. Rejestratory powłoki skafandra wskazywały na to, że przez pewien czas przebywałeś w temperaturze bliskiej absolutnemu zeru. - Takie warunki czasami się pojawiają w kotle pól siłowych. - To warunki próżni kosmicznej. - Czy to oznacza... - zawahał się Daniel. - Że tak naprawdę przez te cztery godziny znajdowałeś się w miejscu zupełnie innym niż okolice fortu Czarnego. Tak, to jest bardzo prawdopodobne. Zbadaliśmy cię. Mamy wszystkie dane z twojego skafandra! Komplet informacji. A jednak nie potrafimy powiedzieć nic więcej niż: “To jest prawdopodobne”. - Ilu było takich jak ja? - Jeszcze trzech. Dwaj wrócili, obu ożywialiśmy, tak jak ciebie. - Jaką mam pewność - powiedział Daniel po chwili wahania - że to wszystko jest prawdą, a nie prowokacją? - Wybór należy do ciebie. - Używacie połączeń i kodów, które każą mi wam ufać. Ale nie mam gwarancji. Żadnych. - Nikt nie ma gwarancji. Wybór należy do ciebie - jelonek zadrżał, a po chwili zaczął się kurczyć. Jednocześnie jego futerko zmieniało kolor na zielony. - Czas połączenia się kończy. Wezwiemy cię ponownie. 4. Do domu wrócił następnego dnia. W skrzynce netowej, oprócz masy spotów reklamowych i kilku komunikatów centrum medycznego zaniepokojonego otrzymywanymi z automedu sygnałami, znalazł też listy. Jeden pochodził z Perelandryjskiego Stowarzyszenia Ciekawych Sąsiadów i zapraszał na spotkanie dotyczące walki z korgardami. Drugi zawierał apel nowej organizacji, Fundacji Ziemskiej, która stawiała sobie za cel “promowanie kultury cywilizacyjnej w dobie zbliżenia z Dominum Solarnym, w celu przełamywania zaściankowych stereotypów mieszkańców Gladiusa”. Daniel bez wahania skasował oba komunikaty. Już miał zamiar hurtem zlikwidować resztę korespondencji, gdy zobaczył adres nadawczy jednego z listów. Trójwymiarowa ikona przedstawiała młodą dziewczynę o zgrabnej figurze i srebrnych oczach. To była przesyłka od jego sąsiadki. Kiedy Daniel zaktywizował list, na ekranie pojawiła się twarz Diny. Dziewczyna stała na tle swego domu i mówiła do kamery przenośnego nadajnika, którego czarny obrys co chwila pojawiał się na dole kadru. - Witaj, Danielu. Staram się skontaktować z tobą od kilku godzin. Nie wiem, czy nie otwierasz poczty, czy cię nie ma w domu. Dość, że postanowiłam nagrać ci ten list. Chciałabym cię przeprosić za tę scenę, tam na ulicy. Nie sądzę, że muszę z tobą rozmawiać o polityce, tylko o polityce. Dokonaliśmy różnych wyborów, każdy swojego i pewnie każde z nas ma trochę racji. Wiesz, racja zawsze leży pośrodku... Daniel zatrzymał projekcję i poszedł do kuchni zrobić sobie coś do picia. Prawda zawsze leży pośrodku! Dobre sobie! Banał używany po to, by zatkać ci gębę i uprawdopodobnić głoszone przez siebie bzdury. Czy jeśli ja mówię, że dwa i dwa to cztery, a ty że dwa i dwa to pięć, to prawda rzeczywiście leży pośrodku? Nie, ja mam rację, a ty nie masz! Jeśli ja bronię tego świata przez najeźdźcą, a ty najeźdźcy służysz, to prawda nie leży pośrodku. Ty jesteś zdrajcą, a nie ja! Daniel postawił przed sobą kubek z gorącą kawą. Rozsiadł się w fotelu i znów uruchomił projekcję. - Przecież jesteśmy sąsiadami - kontynuowała Dina. - Co proponujesz? - spytał cicho Daniel. Obraz na ekranie drgnął lekko, kiedy sterownik nagrania szukał fragmentu adekwatnego do treści pytania. - Może byśmy się spotkali? - spytała Dina, lekko przekrzywiając głowę. Nitki pokrywające jej oczy lśniły tęczowo. Sympatia. - W porządku, Dina - uśmiechnął się Daniel. - Czyżby twój dupek cię odstawił? Obraz na ekranie drgnął. Dostrojenie. - Będę sama - powiedziała dziewczyna - jutro wieczorem. Daj znać, jeśli masz ochotę. Daniel zastopował nagranie. Nie lubił jej. Brzydził się jej kumplami. Nie akceptował jej poglądów. Drażniła go. Była ładna. Wiedział, że musi uważać. Jego zachowania mogły być monitorowane, zarówno przez dowództwo “Huraganu”, jak i przez służby podległe nowej Radzie Elektorów. A jeśli... jeśli od początku był namierzany? Przecież dziewczyna sprowadziła się do Perelandry tuż przed tym, jak został włączony do projektu. Czy to możliwe, że ulegli rozpoczęli grę na tym poziomie tak dawno temu? Że zdobyli informacje o udziale Daniela w “Huraganie” i podstawili swojego człowieka, jeszcze nim ten projekt na dobre zaczął być realizowany? To paranoja, chłopie - próbował sobie tłumaczyć. - Po prostu zwykły zbieg okoliczności. Jeśli by chciała, zarzuciłaby zręczniejsze wędki. Na przykład nie kłóciła się o politykę, tylko od razu zaciągnęła do łóżka. A jeśli nie? Zwątpienie znów ogarnęło Daniela. Nie wiedział, na czym polega codzienna praca operacyjna służb specjalnych. Może tak właśnie wygląda kreowany przez nich teatr? Agent poznaje ofiarę, rozmawia z nią, przyjaźni lub kłóci, potem nie za prędko godzi, wreszcie proponuje nawiązanie stosunków towarzyskich. Któż się nie da nabrać na taką wielopoziomową gierkę? On, Daniel Bondaree, nie miał najmniejszego zamiaru. - Szpiegujesz mnie? - szepnął pytająco. Ścienna projekcja natychmiast odżyła, ustawiając się na właściwej frazie: - Myślę, że możemy interesująco spędzić czas - powiedziała dziewczyna na ekranie i pomachała do niego ręką. Uśmiechnęła się. Daniel nie pamiętał, kiedy ostatnio jakaś dziewczyna uśmiechała się konkretnie do niego. Tak po prostu. - O rany, mała, nie bądź szpiclem - mruknął. Obraz drgnął. - Myślę, że możemy interesująco spędzić czas. - Naprawdę chcesz? Po co? - Myślę, że możemy interesująco spędzić czas - projekcja ustawiła się w tym samym miejscu. - Aha, rozumiem - powiedział Daniel, wywołując na ekran netową ścieżkę połączeń z mieszkaniem swojej sąsiadki. Dach domu Diny lśnił wszystkimi barwami tęczy - w zależności od tego, pod jakim kątem promienie słoneczne padały na pochyłe dachówki fotokolektorów. Nad nim unosiły się majestatycznie dwa maszty wiatraków energetycznych. Gorące powietrze powoli obracało śmigłami. - Jesteś samowystarczalna? - spytał Daniel. - W zasadzie tak - odpowiedziała dziewczyna. - Czasami w nocy, jeśli jest dużo ludzi, muszę korzystać z sieci zewnętrznej. A ty? Dokupujesz energię? - Ponad połowę. Nie mam czasu na modernizację domu. Gdybym mieszkał tu na stałe, pewnie bym chciał pooszczędzać, ale tak... Bywam w Perelandrze po parę dni, potem znów wracam do służby. I tak w kółko. Inwestycja by mi się nie opłacała. Siedzieli w ogródku, na tyłach domu Diny. Dziewczyna przyniosła miękkie materace, na stojącym obok stoliku położyła kolorowe owoce. - Widziałam w holo nowy bajer. Na razie testują. Spreparowali i powielili klon narządów elektrycznych kilku zwierzaków. Wzmocnili procesy i w rezultacie otrzymali bardzo silne ogniwo biologiczne. - Mam nadzieję, że trzymają je w retortach, a nie pozwalają biegać po ulicach. Rozumiem, że z przodu będzie to-to miało pysk do żarcia trawy, a z tyłu gniazdko kontaktu. - Tak jakby - uśmiechnęła się. - Czym się właściwie zajmujesz? - Życiem. Generalnie zajmuję się miłym życiem. Cóż innego nam zostało? Milczał. - A tak na serio, to studiuję socjologię cybernetyczną. - Socjo... co?! - Socjologię cybernetyczną. Zmiany sposobu organizacji społeczeństw na skutek wpływu technik wspomagania elektronicznego i łączności bezpośredniej. - No to powinnaś być dość dobrze zorientowana w tym, co dzieje się w Dominium. - Chodzi ci o władzę Sieci Mózgów? - Też. Ale przede wszystkim, o to, co tam się wyprawia z ludźmi. - To znaczy - zawahała się - co się wyprawia? - Jak to co? Trzydzieści procent ludzi zostało scyborgizowanych! Wielu pod przymusem. Każdy z nich ma w głowie czip bezpośredniego sprzężenia z Siecią! Oto, co tam się wyprawia! - A co w tym złego, Danielu? - uśmiechnęła się Dina. - Na tym polega postęp. Możliwość bezpośredniej łączności, korzystania z dowolnych zasobów danych, koordynacji działań z innymi ludźmi i obiektami netowymi. To świat nowych możliwości, oni po prostu dostali nowy, cudowny zmysł. - Postęp, dziewczyno, jaki postęp? Mają w mózgu czip, przez który ktoś może sterować każdym ich krokiem. - I to właśnie jest wspaniałe. Nie chodzi o sterowanie. Chodzi o koordynację. Jeśli chcą, mogą w jednej chwili sprząc się ze swoimi partnerami, kontrahentami, wspólnikami, mogą w ułamku sekundy przekazywać wiadomości, korzystając przy tym z ogromnych zasobów Sieci. Przecież taki kontakt, w biznesie, nauce czy polityce to coś wspaniałego, przyspieszającego pracę, podnoszącego jej efektywność. - Ale przecież Sieć Mózgów zyskuje możliwość bezpośredniego sterowania działaniami tych ludzi. Władania ich myślami! - To właśnie jest wspaniałe. Zobacz, ile ludzkiej energii marnuje się przez brak synchronizacji działań, przez głupie pomysły, których realizację się rozpoczyna, a potem zarzuca, czy przez to, że wielu ludzi jednocześnie bierze się za to samo. Tam wszystko jest inaczej. Systemy eksperckie mogą wspomóc przy podejmowaniu decyzji, ocenić trafność inwestycji, zablokować działania z góry skazane na niepowodzenie czy wtórne. - Ale po co to robić?! Ja podejmuję swoje decyzje i ja ponoszę ich konsekwencje. Jeśli wybrałem dobrze, to dostanę od życia nagrodę: pieniądze, przyjaciół, szczęście. Jeśli nawalę, to życie da mi kopa w tyłek. To proste. - Za proste. Nie sądzisz, że życie jest bardziej skomplikowane? Że ktoś powinien ostrzec ludzi przed błędnymi decyzjami, czasem podjąć decyzje za nich, no i zabezpieczyć tych, którzy mieli mniej szczęścia? - I tym genialnym opiekunem będzie Sieć Mózgów? A to niby czemu? - Przecież my też korzystamy z sieci. Cała informacja dociera do ciebie poprzez net, dzięki sieci wpływasz na politykę, oddając swe głosy elektorskie, poprzez sieć porozumiewasz się z innymi ludźmi. Tam, w Dominium wykonano po prostu krok naprzód. Po co klawiatura, czytnik głosu, przenośne stacje, ekrany i hełmy? Lepiej wszczepić w czaszkę odpowiedni czip i każda informacja dotrze bezpośrednio do twego mózgu. Przy okazji można ją poddać obróbce, zwizualizować, skomentować. To nowy zmysł, tak jak wzrok czy słuch. - I to jest najbardziej niebezpieczne. - Daniel przełknął kawałek ciasta, którym poczęstowała go Dina. Było smaczne. Na dodatek upiekła je specjalnie na jego przyjście. Nie pamiętał, kiedy kobieta zrobiła coś specjalnie dla niego. - Holo możesz wyłączyć, a czepek wirtuala zdjąć z głowy. A i tak te media mogą wtłoczyć ludziom do mózgów dowolne bzdury. Co będzie, gdy ten atak medialny stanie się ciągły? Wielu ludzi i u nas stosuje czipy wspomagające – ciągnął - choćby my, w czasie akcji. Uwierz mi, ja wiem, jak to jest, gdy człowiek przestaje być panem swojego ciała i myśli. Rozumiesz? Ktoś, kto ma taką władzę nad innymi, zyskuje niebywałą potęgę. Dziesiątka tanatorów wspomaganych sterowaniem zewnętrznym załatwiała wielokroć liczniejsze grupy uzbrojonych po zęby terrorystów. Wiem, byłem w takich akcjach. Wyobraź sobie, że ktoś ma władzę nie nad kilkudziesięcioma, a nad miliardami ludzi, co ja mówię, nad całą cywilizacją! To przecież potworne... - Przesadzasz, po prostu nie chcesz docenić wszystkich zalet nowego społeczeństwa. - Potrafię, uwierz mi, potrafię docenić zalety. Ale myślę, że po prostu nie zdajesz sobie sprawy ze wszystkich konsekwencji tych zmian. - Świat się rozwija. Gdyby było inaczej, to do dziś ludzie biegaliby po drzewach i walili w klatki piersiowe, chcąc okazać swą siłę. - Bez wątpienia - uśmiechnął się Daniel. - Ale gdybyś trochę lepiej znała historię, to wiedziałabyś się, że nie jesteśmy pierwszym pokoleniem, które toczy taką dyskusję. I że za każdym razem, gdy próbowano gwałtownie i gruntownie zmienić kształt świata, kończyło się to potwornymi zbrodniami i cywilizacyjną katastrofą. To samo można powiedzieć o wszystkich społeczeństwach złożonych z ludzi bezwzględnie posłusznych jednemu ośrodkowi władzy i wiedzy. Nasi przodkowie, którzy kolonizowali Gladiusa, wybrali pewien kodeks osadniczy z wielu dostępnych wzorców. Uważali, że ten właśnie sposób organizacji społeczeństwa, sprawowania władzy, egzekwowania prawa jest najskuteczniejszy. To się sprawdziło. Gladius jest jednym z bogatszych i spokojniejszych światów ludzkiej cywilizacji. Po co z tego rezygnować? Dlaczego mamy oddać to, co nasi przodkowie wypracowali i wywalczyli? - Przodkowie! Przodkowie! Ich nie ma! Jakoś tam żyli, coś zbudowali, coś zniszczyli, ale odeszli. Nie ma ich! Nie ma! Jesteśmy my i współczesny świat. I potężna cywilizacja solarna. Albo się do niej przyłączymy, albo na zawsze zostaniemy grajdołem. - Kiedy przestajesz szanować swoją historię i pamięć przodków - powiedział Daniel poważnie - przestajesz szanować samego siebie. Pamiętaj, to dług honorowy. Jeśli ktoś umierał, żebyś ty mogła być wolna, jeśli ktoś harował jak wół, żebyś ty mogła żyć w cywilizowanym świecie, to teraz masz wobec nich dług honorowy. Będziesz go spłacać swoim dzieciom. - Tego was tam uczą, co? - żachnęła się Dina. - Muszą wam wmówić, że jesteście komuś coś winni, że macie powołanie, że czeka was sława i wieczna pamięć przyszłych pokoleń. Tak? Dlatego zabijacie ludzi? A ja chcę żyć. Chcę przyszłości. Chcę budować nowe, lepsze, potężniejsze. Ludzie tego chcą... - A jeśli nie chcą? Wiesz, że w Dominium łącza czipowe pewnym grupom ludzi wszczepia się obowiązkowo? Wiesz, że w fazie badań są genetycznie programowane organy neuronowe? Chcą wbudować to w DNA i w kolejnym pokoleniu tworzyć osobniki biologicznie przystosowane do sprzęgu z Siecią. Podobno już wydano dekrety ograniczające płodność tych, którzy nie chcą poddać dzieci temu zabiegowi. - Bo nowoczesny świat nie może przyjmować istot, które nie potrafią w nim funkcjonować. Danielu, nie przekonanych można przekonać, niedowiarkom pokazać dowody, a osobniki szczególnie oporne... tak, chyba tak, można resocjalizować. Trudno, nawet na jakiś czas ograniczając ich wolność wyboru. Wiem, że to nie jest idealne rozwiązanie. Ale przecież tacy ludzie sami przekonają się, że żyje im się lepiej, wygodniej, sprawniej. - A jeśli ktoś odrzuci tę nową rzeczywistość? Co wtedy? Użyjesz siły? A może go zlikwidujesz? Co zrobisz, gdy okaże się, że takich ludzi jest wielu, na przykład większość mieszkańców Gladiusa? Dina milczała. W jej oczach pojawiły się zielone ogniki, przepływające po srebrnych nitkach od nasady nosa do kącików oczu. - Co zrobisz z tymi - powtórzył Daniel - którzy nie zechcą przyjąć świata, jaki im narzucisz? Zamiast odpowiedzi dziewczyny usłyszał cichy gwizd i głos automatu przywoławczego. - Cześć maleństwo, to ja! Mam cię też pozdrowić od Markuriusza. Dina drgnęła, podniosła do oczu prawą dłoń. Z jej naręcznego komunikatora wystrzeliła struga światła, a po chwili tuż przy stoliku zmaterializowała się projekcja wysokiego, elegancko ubranego mężczyzny. Daniel rozpoznał go, to z nim Dina spacerowała tamtego wieczoru, kiedy mało co nie doszło do bójki. - Cześć, Ramzes - uśmiechnęła się, a Daniel poczuł suchość w gardle. Chciał takich uśmiechów, pragnął ich. Przez ostatnie lata prawie zdołał zapomnieć, że są takie uśmiechy. - Pamiętasz mojego gościa? Projekcja przesunęła się, holograficzny człowiek spojrzał na Daniela. W ogrodzie musiała znajdować się kamera, przekazująca obraz do komunikatora Ramzesa. - Spora zagadka, szczerze mówiąc... - powiedział hologram. - Pracowałeś w naszym biurze wyborczym? - Zimno - odpowiedział Daniel. - Wyglądasz na chojraka, czyżbyś był naszym ochroniarzem? - Bardzo mroźno - Daniel uśmiechnął się. - Ale pułapka - jęknął hologram. - A może jesteś moim wyborcą? - Przekroczyliśmy zero absolutne, panie wybierany - Daniel wstał z leżaka. - To jest żuk... - Dina urwała, przepraszająco spojrzała na Daniela. - To znaczy tanator. Ten mój sąsiad, pamiętasz? Twarz hologramu spoważniała. Ramzes uważnie przyjrzał się Danielowi. - Taaak. Teraz poznaję. Dina, musimy porozmawiać. - O co chodzi? - W cztery oczy, Dina - podkreślił Ramzes. Teraz zwrócił się do Daniela. - Bardzo cię przepraszam, sam rozumiesz. To niezręczna sytuacja, żeby żuk... eeee... tanator zadawał się z siostrą członka Rady Elektorów występującego tam z ramienia stronnictwa, które ty nazywasz uległymi. 5. Tego samego dnia, wieczorem, przed domem Daniela zatrzymał się nieoznakowany poduszkowiec. Z pojazdu wysiadło trzech mężczyzn. Wyglądaliby normalnie, gdyby nie to, że każdy z nich miał umieszczone w podstawie czaszki gniazdo czipowe, z którego sterczał obły kształt kartridża. Ani na pojeździe, ani w strojach mężczyzn nie widać było jakichkolwiek emblematów i dystynkcji. A jednak już na pierwszy rzut oka wyczuwało się, że nie są to zwykli obywatele Gladiusa. Gdyby ktoś z oddali obserwował sylwetki mężczyzn, sposób poruszania, gestykulację, bez wątpienia dostrzegłby ich zadziwiające podobieństwo. Jakby byli braćmi. “Środa, 13 maja, godzina osiemnasta. Przybyli goście, których priorytet praw umożliwa samowolne wejście na teren posesji - poinformował mózg domu, na chwilę zatrzymując projekcję najnowszego serwisu wiadomości. -Jednak stoją przy furtce i czekają na pańską zgodę.” - Kto to? “Status uniemożliwia kierowanie do nich pytań.” - Wpuść - powiedział Daniel. Poprawił się na fotelu, sięgnął po szklankę z zimnym napojem. Usłyszał szmer otwieranych drzwi, kroki na korytarzu, kilka cichych słów. Wreszcie spokojny głos: - Daniel Bondaree? - Tak - odpowiedział Daniel nie podnosząc się z .fotela. Trzej mężczyźni stanęli obok siebie nieruchomo. Byli bardzo wysocy, ich łyse głowy sięgały niemal sufitu. Nosili proste, szarozielone bluzy i spodnie oraz krwistoczerwone buty. Każdy miał mały neseser. Kartridże sterczały z boku ich czaszek niczym ogromne czyraki. Daniel dostrzegł też otwarte końcówki czipów na nadgarstkach dłoni. - Dysponujemy najwyższymi kodami dostępu. Możemy zmusić pana do odpowiedzi na każde pytanie. Działamy poza wojskową i cywilną jurysdykcją Gladiusa - powiedział mężczyzna stojący w środku. Podniósł dłoń. Otoczyła ją zielona poświata wirtualnej projekcji. Światło zgęstniało, zaczęło formować dziwne kształty. - Oto nasze pełnomocnictwa. Przed oczami Daniela rozwinęła się zielona mapa planety. Rozpoznawał kształty kontynentów, znał je przecież każdy człowiek, niezależnie od tego, jak daleko od tego świata mieszkał. To była mapa Ziemi, kolebki rodzaju ludzkiego. - Jestem obywatelem planety Gladius - powiedział Daniel. - Nie podlegam rezydentom solarnym. - Na mocy porozumień zawartych z Radą Elektorów dwanaście minut temu, wydzielone jednostki specjalne Gwardii Ludzkości zostały włączone do operacji antykorgardzkich. Otrzymały też przywileje dotyczące kontaktów z obywatelami Gladiusa. - Czy to oznacza, że Dominium weszło do wojny z korgardami? - Nie. To oznacza, że zostaliśmy poproszeni o pomoc w rozbiciu podziemnych organizacji wrogich legalnie wybranej Radzie Elektorów, mogących stanowić zagrożenie dla rezydentury solarnej oraz spiskujących z korgardami. Daniel nie odpowiedział od razu. Teraz dopiero zrozumiał, co się stało. Zdominowana przez uległych Rada Elektorów ściągnęła na planetę pomoc z Dominium. Ale nie żołnierzy i naukowców, mogących pokonać korgardów, tylko funkcjonariuszy solarnych służb bezpieczeństwa, mających pomóc w rozprawie z opozycją. - Czy jestem o coś oskarżony? - spytał w końcu Daniel. Przemawiający do tej pory mężczyzna spojrzał na swojego towarzysza. Ten wystąpił krok do przodu i lekko mrużąc oczy powiedział: - Otwieram procedurę przesłuchania numer czternaście. Nie jesteś o nic oskarżony. Interesują nas zeznania dotyczące służby w grupie o kryptonimie “Huragan”. Zeznania są dobrowolne, a procedura nie przewiduje możliwości użycia sond psychicznych. Jesteś jednak zobowiązany do udzielania pełnych odpowiedzi. W razie uzasadnionych wątpliwości co do prawdziwości zeznań, przeszeregujemy twoje przesłuchanie do innej kategorii, co może oznaczać zastosowanie systemów wykrywania kłamstwa, sond pamięciowych i psychotropów. Czy rozumiesz swoją sytuację? - Rozumiem - powiedział Bondaree po chwili milczenia. - Gotowe! - oznajmił mężczyzna, podając Danielowi specjalne okulary. - Nałóż to. Dwaj przybysze siedzieli przy stoliku, uważnie obserwując wskaźniki na powyciąganych z neseserów aparatach. Trzeci stał w głębi pokoju nieruchomo niczym posąg. Miał zamknięte oczy, dłonie przyciskał do policzków. Daniel nie dostrzegł, by w ciągu kilku ostatnich minut drgnął choć jeden jego mięsień. - Czy on się łączy z Siecią Mózgów? - spytał. - To nie twoja sprawa. Załóż okulary i zaczynamy! Daniel wzdrygnął się, gdy dotknął oprawki okularów. Wydała mu się ciepła i drżąca - żywa! - To jest bioautomat - przybysze byli najwyraźniej przyzwyczajeni do takich reakcji. - Nie gryzie. - Żądam, aby przesłuchanie zostało zapisane w trybie notarialnym. Do informacji moich przełożonych i prawnika. - Posłuchaj, facet - bezpieczniak podniósł głos. Pochylił się w stronę Daniela, szukając wzrokiem jego spojrzenia. Gra, pomyślał Bondaree. To wszystko wyuczone sztuczki. - Posłuchaj, facet - powtórzył bezpieczniak. - Ty chyba ciągle nie rozumiesz. Nie rozmawiają z tobą chłopcy z waszego Departamentu Bezpieczeństwa ani twoi koleżkowie tanatorzy. Rozmawiasz z nami. Żeby było jaśniej, reprezentujemy służby specjalne armii solarnej. Każde wystąpienie przeciw nam, każda próba przeszkadzania mi w pracy zakończy się dla ciebie bardzo źle. Bądź grzeczny i nie chrzań głupot. Dotyczy cię czternasta procedura przesłuchań, bo wszystkich was, zaplutych gnojków z “Huraganu”, uznano za bohaterów. Taka widać polityka. Ja się do niej mieszać nie będę. Ale oni nie wmieszają się w to, co zrobię ja, żeby wyciągnąć z ciebie wszystkie wiadomości. Czy to jasne? - Jasne - burknął Daniel. - No! - z zadowoleniem powiedział bezpieczniak. - Masz szczęście. - Próbujesz mnie nastraszyć? - Daniel obracał w dłoniach żywe okulary. Oprawka była ciepła, pokryta krótką gęstą sierścią, pod jej powierzchnią wyczuwało się łagodne pulsowanie. - Musisz się postarać. Niełatwo jest nastraszyć tanatora. - Zabijałeś ludzi, co? - spytał drugi z bezpieczniaków. - Wielu. - Rozwalałeś im łby, wysadzałeś ich, trułeś, dusiłeś, paliłeś. Coś pominąłem? - Chyba nie. - Toś dzielny, żołnierzu - powiedział i podniósł ramię. Z jego nadgarstka strzelił snop światła i już po chwili przed Danielem zbudowała się holograficzna scena: niewielkie, pomalowane na biało pomieszczenie, z którego ścian wyrastały jakieś konstrukcje, aplikatory, ostrza. Obraz przez chwilę trwał nieruchomo, a potem w jego wnętrzu pojawił się człowiek. Jego ręce i nogi były rozciągnięte pomiędzy ścianami celi, przytrzymywane przez stalowe łapy. W ciało więźnia jedna po drugiej wbijały się igły aplikatorów, do skóry przywierały rzepy serwerów, czaszkę pokryła lśniąca sieć elektrod, a na nadgarstku, potylicy i klatce piersiowej aparaty zaczęły wbudowywać w skórę gniazda czipowe. Obraz znów się zmienił. Widać było, jak ciało drży, jak mierniki pokazują wstrzykiwanie do organizmu coraz potężniejszych dawek różnych preparatów, jak zmienia się natężenie ostrzy skanerów mózgowych. Znów cięcie. Ciało jest spuchnięte. Skóra dużymi płatami schodzi z pleców i brzucha, pozostawiając krwawe rany. Mężczyzna szamocze się w więzach, potrząsa głową, próbuje wierzgać spętanymi nogami. A jego twarz... powiększone oczy, popękana do krwi skóra, wybite zęby, zakrwawiony język, co chwila wysuwający się spomiędzy warg w jakimś prazwierzęcym odruchu. - Powiedział wszystko, co chcieliśmy. To, czego nie powiedział, sami wycisnęliśmy z jego mózgu. Przy okazji zrobiło się z nim to. A dostał ledwie pierwszą dawkę. Projekcja zgasła równie gwałtownie, jak się pojawiła. Daniel znów zobaczył twarz bezpieczniaka. - Zaczynamy. Bondaree założył okulary. Poczuł jak ciepłe oprawki pęcznieją, wyginają się, aż w końcu szczelnie przyklejają do skóry, zakrywając oczy. Już po chwili ze zdumieniem stwierdził, że przestał je czuć, najwyraźniej dostosowały się do ciepłoty ciała. A ponieważ szkła były przezroczyste, Daniel miał wrażenie, że patrzy na świat własnymi oczami. Nie trwało to długo. Nagle obraz zmętniał, a potem szkła rozjarzyły się jaskrawą żółcią. W oczy Daniela uderzył snop jasnego światła. Próbował zmrużyć powieki, ale nie mógł. Potrząsnął głową, podniósł dłonie do twarzy chcąc zerwać okulary. Powstrzymał go głos: - Zostaw! Jeśli je zdejmiesz, możesz uszkodzić sobie wzrok. - A jeśli nie zdejmę, to i tak zaraz oślepnę. - Nie obawiaj się. Ten sprzęt ma atest. A potem zaczęło się przesłuchanie. Poczuł, że cały się poci, a palce jego dłoni zaczynają się poruszać w niekontrolowany sposób. Nagle przestał widzieć cokolwiek i jednocześnie usłyszał głośne buczenie, zrodzone gdzieś w głębi czaszki. Nie potrafiłby unieść nogi, nie wiedział, gdzie znajduje się góra, a gdzie dół, przed oczami wciąż miał ciemność. Gdyby nie dźwięk i ból, czułby się niemal jak na zestawach trenażerowych, kiedy ćwiczył walkę w warunkach zerowej grawitacji z układem nerwowym przełączonym na sterowanie skafandrem. I wtedy z niesłychaną siłą napłynęły obrazy. Scenki, wydarzenia, fakty z bliższej i dalszej przeszłości, pomieszane, bez chronologicznego porządku, istotne albo zupełnie banalne. Niektóre wspomnienia wydawały się krótkimi, kolorowymi projekcjami holograficznymi. Inne były tylko zatrzymanymi w bezruchu kadrami, na których pozlewały się kolory i powykrzywiały kształty. Pojawiały się też echa rozmów, ślady zapachów, przelotne odczucia sytości, seksualnego zaspokojenia, bólu, bitewnego szału, nienawiści. Daniel nie panował nad tymi wszystkimi uczuciami tłoczącymi się w jego głowie. Nie był w stanie sformułować żadnej myśli. Tylko obserwował. Zobaczył swoich rodziców. Ojciec, wysoki mężczyzna o śniadej twarzy i czarnych oczach, szedł ulicą. Poruszał się sprawnie, ale stawiał nieco dziwne kroki - to ślad po operacjach wzmacniających, jakim musiał się poddać po przybyciu z Tanto na Gladiusa. Ojciec uśmiechnął się, gdy na jego spotkanie wyszła matka. Była zadbaną, elegancką kobietą, o szarych włosach i zdecydowanej twarzy. Gdy tylko mogła, wychodziła na spotkanie wracającego z rejsu ojca, a on zawsze przywoził jej taki sam prezent. Kamyk ze świata, na którym był. Daniel uwielbiał obserwować takie spotkania swoich rodziców. Obraz zniknął. Za plecami Daniela płonął ogień, a u stóp leżało martwe ciało młodej, siedemnastoletniej dziewczyny. Miała szeroko otwarte oczy i usta zastygłe w krzyku trwogi. Jej dłonie zaciskały się w pięści. Pierś dziewczyny przecinała poszarpana rana, ślad serii pocisków rozrywających. Daniel zabił ją chwilę wcześniej. Teraz żar bił w jego ciało z taką siłą, że skafander bojowy sygnalizował przekroczenie wszelkich możliwych norm bezpieczeństwa. To była Gorrboray, kolonia na Kwaikenie. Szaleni wyznawcy jakiegoś parksańskiego bóstwa postanowili złożyć ofiarę z mieszkańców liczącej blisko tysiąc osób bazy. Zablokowali śluzy, zniszczyli system łączności i przystąpili do rytualnego mordowania ludzi. Kiedy w Gorrboray wylądował oddział tanatorów, sekciarze ukryli się w zespole kontrolującym równowagę biocenozy stacji. Zniszczenie tego systemu oznaczało zagładę kolonii. Następnie przedarli się do ogarniętego paniką miasta, próbowali wmieszać w tłum. i wymknąć z zagrożonej bazy na promach ewakuacyjnych. Kiedy komandosi rozminowywali moduł biocenozy, sędziowie ruszyli na miasto, by wyłuskać z tłumu i zlikwidować sekciarzy. Tam Daniel zastrzelił piękną dziewczynę, która, jak pokazywały kamery wideo, Mika godzin wcześniej podrzynała gardła mieszkańcom Gorrboray. Obraz zniknął. Daniel powoli przesuwał się w próżni. W rękach trzymał miotacz, co chwila plujący śmiercionośnymi pociskami. Przy każdym strzale ciało Daniela przyspieszało - nie działały układy kompensujące odrzut. Podobnie jak większość pozostałych zespołów skafandra. Przed sobą miał Daniel gigantyczny, poszarpany kształt planetoidy Hekate 102. Na jej szarym tle przesuwały się trzy inne kształty. To byli wrogowie. Nieco wcześniej tanatorzy zdobyli statek piracki, lecz zdesperowana załoga zdetonowała rozmieszczone na nim materiały wybuchowe. Pośród rozbiegających się we wszystkie strony szczątków statku ocalało ledwie kilkunastu ludzi - piratów i tanatorów. Nie wszyscy mieli sprawne układy sterowania skafandrów, niektórzy byli ranni, inni bez broni. Bezwzględność trzech praw mechaniki Newtona objawiła się z całą mocą, gdy Daniel bezradnie obserwował swoich towarzyszy w niesprawnych skafandrach, coraz bardziej oddalających się od miejsca katastrofy. Niewielka była szansa, by w planetoidalnym Pasie Flamberga ekspedycja ratunkowa odnalazła ich przed wyczerpaniem tlenu. Tymczasem ci, którzy mieli sprawne silniki skafandrów i broń, tańczyli w próżni przerażający taniec śmierci, strzelając, robiąc uniki, myląc pociski wroga fantomami. Cała walka odbywała się dostatecznie blisko ogromnej planetoidy Hekate 102, by w końcu dał się odczuć wpływ jej grawitacji. Walczący ludzie wchodzili na orbitę planetki, stawali się jej satelitami. Przyciąganie grawitacyjne sprawiało, że wciąż przyspieszali, opadając ku środkowi skalistego świata. Daniel zrozumiał, że jeśli ten stan potrwa dłużej, to w końcu roztrzaska się o powierzchnię Hekate. Resztę paliwa silniczków korekcyjnych wykorzystał więc do takiego ustawienia się wobec wrogów, by znaleźć się między nimi a planetoidą. Teraz odrzut każdego strzału odpychał go od Hekate, pozwalał utrzymać orbitę. Salwy piratów tylko spychały ich w dół, ku powierzchni planetoidy. W końcu różnice prędkości, a co za tym idzie, wysokości orbitowania tak się zmieniły, że ciała napastników znacznie wyprzedziły Daniela, a potem zniknęły mu z oczu za łukiem planetoidy. Zobaczył ich jeszcze raz, gdy po kolejnej serii okrążeń zdublowali go w ruchu po orbicie. Grupa ratunkowa, która odnalazła Daniela po kilkunastu godzinach, natrafiła też na szczątki ciał piratów, wbite w skalną powierzchnię planetki. Obraz zniknął. Dziewczyna o oczach pokrytych siatką srebrnych nici uśmiechnęła się do Daniela i podała filiżankę z napojem. Na moment ich palce zetknęły się. Na moment w srebrzystych oczach Diny zalśnił błękit. Przyjemność. Wtedy, w czasie spotkania w domu dziewczyny, Daniel nie zwrócił na to uwagi, nie zauważył tego. Ale teraz mógł całe, sztucznie wydobyte z pamięci zdarzenie obejrzeć jeszcze raz, niejako z zewnątrz. Błękit. Na pewno. Obraz zniknął. Jechał kapsułą pasażerską. Przed nim wyrósł kompleks Ogotai. Kapsuła wylądowała i rozpoczęły się przewidziane regulaminem procedury kontrolne. To działo się wtedy, gdy rozpoczął się “Huragan”. Obraz zniknął. Jelonek wyszedł na skraj lasu. Rogi zmieniły się w kolorowe kwiaty. Daniel nie wiedział, ile to trwa, nie panował nad swoimi myślami, kolejne obrazy i dźwięki wypływały na powierzchnię pamięci, by po chwili zniknąć ponownie, przykryte kolejnymi wspomnieniami. Nagle wszystkie wizje umknęły, zastąpione jaskrawym, żółtym światłem, palącym oczy niczym blask ustawionej tuż przed twarzą żarówki. Daniel wciąż pozostawał w oszołomieniu, wrócił ból głowy, pojawiło się odrętwienie kończyn, zmęczenie, senność. - Koniec - usłyszał dobiegający jakby zza ściany głos. - To wszystko. Okulary znów stały się przezroczyste, poczuł, jak odlepiają się od jego twarzy, pozostawiając uczucie lekkiego pieczenia. - Co... co to było? - spytał Daniel. Sam się przeraził drżenia swego głosu. - Nie mieliście prawa, sondy mózgowe... - Nie przekroczyliśmy żadnego przepisu - twardo powiedział bezpieczniak, pakując sprzęt do nesesera. – Nie dokonaliśmy żadnej chemicznej ani elektronicznej ingerencji w twój organizm. - Więc co... co to było? - Mieszkasz na małym świecie, odległym od centrum cywilizacji. Przez takich jak ty, ten świat może do niego nigdy nie dołączyć. Wasza nauka jest równie zacofana, co i wasze prawa. - Złożę raport w swoim dowództwie. - Składaj - bezpieczniak podniósł się z fotela. Jego towarzysz uczynił to samo. - Analiza zebranych obrazów zajmie nam kilka dni. Przez ten czas masz spokój. Ruszyli ku wyjściu. Daniel nie miał sił, aby wstać z fotela. Gdy dwaj funkcjonariusze solarnych służb specjalnych byli już przy drzwiach, trzeci, stojący do tej pory nieruchomo, drgnął. Przez jego twarz przebiegł skurcz, kolana ugięły się, jakby za chwilę miał upaść. Jednak utrzymał równowagę. Otworzył oczy, otrząsnął się i bez słowa ruszył za partnerami. Po chwili automat wejściowy zameldował, że intruzi opuścili teren posesji. Daniel spojrzał na zegar. Zdziwił się, bo kiedy bezpieczniacy przyjechali, była godzina osiemnasta. Teraz czasomierz wskazywał wpół do siódmej wieczór. Czy to możliwe, żeby przesłuchanie trwało tak krótko?, pomyślał Daniel. Boże, wydawało mi się, że minęła wieczność. I wtedy jego wzrok padł na kalendarz. Był piątek. Daniel jęknął. Od momentu, gdy założył okulary, minęło ponad czterdzieści osiem godzin. Teraz dopiero, gdy jego zmysły przetrawiły tę informację i odblokowały receptory, w nozdrza Daniela uderzył zapach potu i moczu. - To jest niedopuszczalne - powiedział Daniel. -Wtargnięto do mojego domu i bez uprzedzenia zastosowano zakazane metody skanowania pamięci. Odmówiono mi możliwości notarialnego zapisu całego spotkania! Stał wyprężony na baczność przed pułkownikiem Martensem, dowódcą garnizonu w Kalante, któremu oficjalnie podlegał. Martensowi towarzyszył przedstawiciel prokuratury wojskowej oraz cywil, który nie raczył się przedstawić. - Przekażemy pański raport odpowiednim czynnikom - powiedział Martens. - Mogę pana zapewnić, kapitanie, że nie jest pan jedyną ofiarą takich najść. Wszyscy żołnierze biorący udział w operacji “Huragan” zostali poddani standardowemu przesłuchaniu przez przedstawicieli solarnych służb bezpieczeństwa. Działania te odbywały się przy aprobacie rządu naszego świata. - Co to znaczy standardowe? - spytał spokojnie Daniel. - Straszono mnie, a następnie bez mojej zgody zmuszono do blisko dwudniowego wyłączenia świadomości. Nie słyszałem o takich standardach. - Standardowe - odezwał się cywil - wedle procedur solarnych, panie Bondaree. Jak pan zapewne wie, Dominium Solarne zgodziło się pomóc naszej armii w zlikwidowaniu problemu korgardów. Do zrealizowania tego celu potrzebne są wszelkie możliwe informacje. Także te, które ze względu na anomalie fizyczne występujące w strefie walki, mogły umknąć aparatom rejestrującym, a także bezpośrednim obserwatorom. Wszystkie te dane trafią do naszych laboratoriów. - Skanowali mi mózg! - Nie, panie Bondaree. Nie wprowadzili do pańskiego organizmu żadnych próbników, mechanicznych, biochemicznych czy elektronicznych, co właśnie nazywamy skanowaniem mózgu. Zastosowali technologię nie znaną jeszcze na naszym świecie. Można by to porównać do, hm, telepatii czy empatii. - Obejrzeli całe moje życie. - I tu się pan myli, panie Bondaree. To pan je widział. Urządzenie do telepatycznego odczytu myśli, te okulary, o których pan mówił, umożliwa tylko wychwycenie pewnych stanów emocjonalnych. Bardzo rzadko uzyskuje się konkretne dane w postaci wizualnej lub werbalnej. - To znaczy, że oni nie widzieli tego, co ja? - Dokładnie tak. - To po co całe to badanie? Czy nie prościej byłoby po prostu zsieciować mi mózg? - Nie. Po pierwsze, jak pan sam to zauważył, potrzebna by była wtedy bezpośrednia ingerencja w pański organizm. Po drugie badania te miały wykryć ewentualne zmiany, które w pańskim umyśle zaszły na skutek obcowania z technologią korgardów. Zmiany niewykrywalne innymi metodami. - Jakie znowu zmiany? - Tu zaczyna się obszar naszej ignorancji, panie Bondaree. Nie wiemy, co korgardzi mogą zrobić z mózgiem człowieka. Musimy chronić nasz świat, panie Bondaree. - Rozumiem - powiedział Daniel po chwili namysłu. - To jest wasza linia propagandowa. Pozwalacie tym śmierdzielom grzebać w mózgach swoich żołnierzy, a ludziom wmówicie, że to dla ich własnego dobra. Że to właśnie ci żołnierze stanowią dla nich zagrożenie. Cywil milczał. - Czy moja skarga zostanie rozpatrzona przez trybunał wojskowy? - Niestety - do rozmowy włączył się oficer z prokuratury. - Wykładnia przedstawiona przez naszego gościa jest prawdziwa. Z przykrością muszę stwierdzić, że w stosunku do pana nie popełniono wykroczenia. - Czy ty nie widzisz, człowieku - Danielowi puściły nerwy - że to wszystko jest wykroczeniem?! Cały ten system i ludzie, którzy go tworzą, popełniają wykroczenie! Bez przerwy, nieustająco! Kim jest w ogóle ten facet, że może być obecny przy rozmowie oficera armii z jego przełożonym?! - Galberg Stockton - Martens wskazał na mężczyznę - konsultant do spraw politycznych. Ma uprawnienia Departamentu Bezpieczeństwa do uczestniczenia we wszystkich sprawach na terenie naszej jednostki dotyczących kontaktów z przedstawicielami Dominium Solarnego. - Zawarliśmy sojusz z największą potęgą ludzkiego świata. Nie możemy pozwolić na to, by ludzie o pańskich poglądach psuli stosunki między naszymi państwami -powiedział Stockton, wyraźnie prowokując Daniela. Jednak Bondaree milczał. - No to jak, kapitanie? - spytał Martens. - Czy zostaje pan w służbie? - Nie, panie pułkowniku - powiedział spokojnie Daniel. - Nie mogę. Poproszę o rozkaz przeniesienia do cywila. - Bardzo żałuję, kapitanie. Przysługują jeszcze panu trzy miesiące urlopu. Potem proszę się stawić do komendantury w celu załatwienia wszystkich formalności i zdezaktywowania koprocesora militarnego - powiedział oficjalnie Martens. Ale kiedy na pożegnanie wyciągnął dłoń, Daniel dostrzegł w jego oczach żal. I zrozumienie. 6. Następnego dnia przed drzwiami domu Daniela zatrzymał się kulisty moduł trakcji pocztowej. Musiał go wysłać dysponent dowcipniś, bo pojazd stanął przed furtką, po czym z. jego wnętrza wydobył się czysty dźwięk trąbki. - Trutututu! Trutututu! Przywiozłem pocztę! Oczekuję na napiwek! Daniel oglądał właśnie serwis holo. Nie usłyszałby przywołania, gdyby nie to, że automaty pocztowe mogły się sprzęgać z uniwersalnymi łączami sieci domowych. Daniel wyłączył dziennik dopiero, gdy w rogu ściennego ekranu zobaczył migającą ikonę przedstawiającą ubranego na niebiesko człowieka na rowerze. Kiedy wyszedł przed dom, moduł zaczął podskakiwać ze zniecierpliwienia, a wydawane przezeń okrzyki stały się głośniejsze: - Trutututu! Tu mówi automat pocztowy! Coś przywiozłem! Pewnie się pan ucieszy! Trutututu! - A będziesz ty cicho! - Daniel uzmysłowił sobie, że przed jego domem zaraz zgromadzą się dzieciaki z całej Perelandry. - Potwierdzenie głosu przyjęte - uspokoił się nagle automat. - Proszę o potwierdzenie genetyczne. Daniel, nie otwierając furtki, wsunął dłoń w szczelinę znajdującą się w błękitnawym pancerzu modułu. - Co to za przesyłka? - spytał. - List. Proszę ustnie potwierdzić odbiór. Z boku pojazdu otworzyła się wnęka. Leżała w niej duża biała koperta. Daniel wziął list w dłonie i uważnie obejrzał. Przesyłkę nadano biuro sztabu Departamentu Sprawiedliwości, a więc jego własne. - Proszę ustnie potwierdzić odbiór - powtórzył automat. - Potwierdzam. - No to do widzenia! - wesoło krzyknął moduł i powoli potoczył się ulicą w stronę najbliższego łącza szyny transportowej. Jeszcze z daleka Daniela dobiegło głośne trąbienie. No tak, pomyślał, urzędasy. Któż inny miałby czas na takie programowanie automatu. Obracał kopertę w palcach. To było dziwne. Tylko kilka razy w życiu otrzymał list. Całą korespondencję pchało się przez sieć. Moduły pocztowe służyły prawie wyłącznie do wysyłania paczek, a korzystanie z ich usług było dość kosztowne, Daniel otworzył kopertę jeszcze na dworze. W środku znajdował się złożony na czworo arkusz. Rozłożył go i osłupiał ze zdumienia. Na czystym białym papierze wykaligrafowano ręcznie krótki tekst: Dowódca Dystryktu Północnego przyznaje kapitanowi Danielowi Bondaree, za szczególne zasługi w czasie wojen korgardzkich, trzy punkty elektorskie. Proszę przyjąć gratulacje. - Głupki - mruknął Daniel, choć już wiedział, o co chodzi. Powiększanie praw wyborczych obywatela związane było z wieloma staromodnymi obyczajami. Między innymi i z takim: nagrodzony otrzymywał informację o wyróżnieniu napisaną ręcznie. Dotyczyło to przydziałów zarówno wojskowych, jak i cywilnych. Przyznanie dodatkowych punktów elektorskich pochlebiało Danielowi. Zebrał już ich całkiem sporo, od dziś dokładnie siedemdziesiąt jeden. To był niezły wynik. Premie takie przyznawała sama Rada Elektorów za wypełnianie pewnych obowiązków publicznych, na przykład służby wojskowej, oraz za zasiągi specjalne. Widocznie za takie uznano walkę z korgardami. To kolejny gest nowej władzy, mający pokazać, że docenia ona wysiłek zwykłych żołnierzy walczących z najeźdźcą, jednocześnie potępiając dowódców i ich decyzje. Daniel już chciał zmiąć list w dłoniach, gdy na białej powierzchni papieru dostrzegł dziwny znak. Na kartce pojawiła się pionowa kreska, po chwili obok wyrysowała się druga, a potem łuk przemieniający pierwszą kreskę w literę “P”. Wreszcie przed oczami Daniela pojawił się cały napis. Litery były kształtne, lekko pochylone, ale nie nakreśliła ich ta sama ręka, która napisała resztę listu. Kiedy o mnie usłyszysz, leć na Holbaina. Rozglądaj się. Spal ten list. Oglądaj serwisy. Daniel stał w drzwiach do chwili, gdy litery zaczęły znikać, pozostawiając na białej stronie tylko komunikat o nadaniu punktów elektorskich. Daniel został sam. Ostatecznie zdał sobie z tego sprawę po rozmowie z Martensem. Nie miał gdzie szukać pomocy. Jego przełożeni z Departamentu Sprawiedliwości traktowali go jak każdego innego tanatora oddelegowanego do operacji “Huragan”. On zaś, spętany pierwszą klauzulą tajności, nie miał prawa powiadomić żadnego z nich o tym, w czym naprawdę brał udział. Forbi zniknął. W jego prywatnym mieszkaniu wciąż odzywał się automat informujący, że pan Koen Forbi wyjechał i nie wiadomo, kiedy wróci. W jednostce, w której formalnie służył, czyli w sztabowym centrum symulacyjnym, poinformowano Daniela, że Forbi został oddelegowany. Kiedy i gdzie - tego już Danielowi nie powiedziano. O tym, że wokół niego coś się dzieje, że operacja “Huragan” trwa, świadczyło wezwanie do Garbonu i dopisek na liście gratulacyjnym. Oba fakty pozostawały dla Daniela zupełnie niezrozumiałe - zarówno niesamowite informacje otrzymane od wirtualnego jelonka, jak i dziwne, bardzo nieprecyzyjne polecenie z listu. Jednocześnie Daniel nie mógł mieć żadnej pewności, iż oba te wydarzenia nie są prowokacją. Jeszcze raz ocenił w myślach swoje postępowanie. I komunikat netowy, i list zawierały ustalone wcześniej słowa kluczowe. A więc Daniel miał prawo uznać je za elementy tajnej operacji, oznaczonej wszak kategorią pierwszą. Czyli nie powinien nikomu meldować o obydwu wydarzeniach. Bez wątpienia postąpił zgodnie z regulaminem. Jednocześnie miał świadomość, że stare regulaminy będą tracić swoją moc. Kiedy oglądał w serwisach holo nowych władców planety, bezwzględnie krytykujących decyzje militarne swoich poprzedników, kiedy widział przygotowania do procesów przed cywilnymi i wojskowymi trybunałami stanu, kiedy na każdym kroku dostrzegał obecność doradców solarnych lub Gladian pozostających na ich żołdzie - ogarniało go zwątpienie. Potem w sieci pojawiły się informacje o blokowaniu serwerów, likwidowaniu niezależnych dystrybutorów informacji, konfiskatach programów. Zazwyczaj nadawcy wpuszczający w sieć takie wiadomości sami milkli po krótkim czasie. Oficjalna propaganda przedstawiała tych ludzi, jak również wielu opozycyjnych w tej chwili polityków, jako szkodników zagrażających porządkowi prawnemu na Gladiusie, a zatem obniżających potencjał obronny planety. Jednocześnie cały czas straszono korgardami, wyolbrzymiając czynione przez nich spustoszenia. Sugerowano, że Gladius sam nie poradzi sobie z tym problemem, że potrzebuje pomocy Dominium Solarnego. A skoro tak, to wszystkie działania wymierzone przeciw Dominium szkodzą interesom Gladiusa i można, wręcz trzeba, je ukrócić. Wskazywano więc winnych, obarczając ich coraz to nowymi grzechami. Co jakiś czas wyłuskiwano jedną czy dwie osoby i rzucano je na pożarcie przeróżnym trybunałom. Wszystko to narastało, przyspieszało, ciśnienie propagandy rosło. Przyzwyczajano ludzi do pewnych myśli i ocen, a potem wzmacniano je, wyostrzano. Kiedy odbiorcy oswoili się już z jakimś poglądem, robiono kolejny propagandowy krok. Daniel rzygał tym wszystkim, ale każdego dnia, niemal co godzinę uważnie przeglądał katalogi z najnowszymi serwisami holo. W końcu otrzymał wiadomość, na którą czekał. Ale zanim to się stało, został zmuszony do walki. Był późny wieczór. Zmęczony wielogodzinnym przeglądaniem netowych serwisów, postanowił wyjść na spacer. Zadzwonił do Diny, ale dziewczyny nie było w domu. Poszedł sam. Wąska uliczka zaprowadziła go do bramy centrum rozrywkowego, na terenie którego mieściły się kabiny wirtuali, boiska sportowe, baseny, a także duży obszar parkowo-leśny, z małymi polankami, wodospadami, skałkami do wspinaczek. W parku żyło wiele gatunków zarówno gladiańskich, jak i ziemskich zwierząt, a jego krajobraz został wzbogacony altanami i rzeźbami. Daniel najbardziej lubił spacerować po odleglejszych, utrzymywanych w stanie pseudodzikości obszarach parku, tam gdzie nie było wytyczonych ścieżek, sztucznego oświetlenia i budynków. Multon krył się właśnie na granicy horyzontu, rzucając ostatnie zielononiebieskie błyski. Z każdym krokiem Daniel coraz bardziej zagłębiał się w ciszę i mrok. Jego sko-rektowane oczy bez problemu radziły sobie z ciemnością. Wokół siebie miał potężne pnie gladiańskich drzew, wśród których rosły także ziemskie dęby i brzozy. Większość naturalnej fauny Gladiusa przegrała walkę z naporem ludzkiej cywilizacji. Przetrwała jedynie w oceanach i w rezerwatach zajmujących duże obszary południowej części kontynentu. Jednak pewna liczba gatunków okazała się zdolna do współegzystowania z roślinami ziemskimi. Na przykład na obszarach grzybolasów doskonale zaaklimatyzowały się dęby, jesiony, buki, brzozy... Cały teren perelandryjskiego parku porośnięty był jednym grzybolasem. Gigantyczny organizm połączony siecią podziemnych strzępków wypuszczał na powierzchnię wielkie pnie - konstrukcje dźwigające gałęzioliany i przyczepione do nich mechate liście. Jego ogromne ciało, obejmujące często obszary o powierzchni dziesiątek hektarów, czyniło zeń jedną z najniezwyklejszych znanych ludziom form żywych. Daniel minął boisko do koszykówki i przeszedł mostek na rzeczce rozdzielającej “dziką” i “cywilizowaną” część parku. Zagłębił się między pnie. Kiedy usłyszał szum wodospadu, skierował się w jego stronę. Właśnie teraz, wieczorem, kaskada robiła wspaniałe wrażenie. Szafirowy blask zachodzącego Multona podświetlał wodę pieniącą się na grzbiecie urwiska. Fale łamały się na skalnym stopniu, spadając ku podnóżu góry w migotliwej kaskadzie błysków i cieni. W szum wodospadu włamywały się pokrzykiwania gladiańskich ptaków, wracających na noc do gniazd poukrywanych w skalnych dziurach. Kiedy Daniel usłyszał kroki za swoimi plecami, pomyślał, że grupa spacerowiczów postanowiła, tak jak on, pozachwycać się zmierzchem dnia. Nie oglądając się za siebie, ruszył w dalszą drogę. Dziś miał ochotę być sam. Kamyk uderzył go w plecy raczej lekko. Nie zabolało. Odwrócił się w stronę intruzów. Zobaczył trzech mężczyzn w cywilnych ubraniach. Jeden podrzucał w ręku mały kamyk. Miał zadowoloną minę. - Dlaczego to zrobiłeś? - spytał go Daniel. Mężczyźni, wciąż milcząc, ruszyli w jego stronę. Mieli młode twarze, a w ich ruchach czuć było pewność siebie i nonszalancję. Nie denerwowali się - albo byli pewni, że uda im się zrobić to, co zamierzali, albo wielokrotnie uczestniczyli w takich akcjach. A może jedno i drugie. Przez głowę Daniela przemknęła myśl, że może się pomylił, że może to są ludzie przysłani przez Paccaleta, którzy po prostu chcą go nastraszyć. - Ty jesteś żuk z miasta - bardziej stwierdził niż spytał jeden z mężczyzn. Miał chropawy, niski głos. Daniel uznał, że to na pewno nie są jego przyjaciele. Zacisnął lewą dłoń w pięść, jednocześnie powtarzając w myślach słowa kodowe. Poczuł gęsią skórkę na plecach: pierwszą oznakę uaktywniania się koprocesora militarnego bez właściwego wsparcia medycznego. - Czego chcecie? - spytał Daniel. Głos mu drżał. To też efekt przestrajania organizmu. Tamci jednak uznali, że Daniel się boi, bo na ich twarzach wykwitły uśmieszki. - Pogadać. - Kim jesteście? - Daniel potrzebował dwóch minut na pełną aktywizację organizmu. Przez ten czas będzie raczej osłabiony niż wzmocniony. Musiał przedłużać rozmowę. - Nieprzyjaciółmi - odpowiedział milczący do tej pory intruz. Wyglądał nawet sympatycznie. - Ale chcemy tylko porozmawiać. - To wybraliście marne miejsce do prowadzenia konwersacji. W domu poczęstowałbym was ciastkami. - Nie ma takiej potrzeby, by ktoś widział nas koło twojego domu, żuku. A ja nie lubię ciastek. W chwili, w której drugi mężczyzna wyciągnął przed siebie rękę z biczem neuronowym, Daniel był już załadowany. Napastnik nie zdążył włączyć bicza. Daniel wybił się w powietrze. Wzmocnione mięśnie wyniosły go na trzy metry w górę i pchnęły w stronę napastnika. Daniel kopnął, a spadając na ziemię, zdążył jeszcze wbić palce w oczy drugiego przeciwnika. Okrzyki mężczyzn dobiegały do jego uszu, jak dźwięk z puszczonego na wolnych obrotach odtwarzacza. Ruszali się też powoli. Daniel spadł na trawę, przeturlał, wstał, a dwaj mężczyźni dopiero przyciskali dłonie do zalanych krwią twarzy. Ich kolana uginały się, a ciała powoli, jakby grawitacja na Gladiusie zmalała nagle kilkakrotnie, osuwały na ziemię. Jeśli mieli wszczepy bojowe, to nie zdążyli ich uaktywnić. Trzeci napastnik mierzył do Daniela z pistoletu. Z tej odległości nie mógł chybić. I nie chybił. Daniel skoczył w jego stronę, rejestrując jednocześnie, jak ręka z pistoletem podskakuje po strzale i jak w bok wgryza mu się ciepła, śliska bryłka. Napastnik nie miał drugiej szansy. Był za wolny. Może po prostu się bał, może nie zdołał w ułamku sekundy pojąć, że załadowany żołnierz będzie walczył, nawet jeśli kule poszarpią jego ciało jak sito. Daniel podbił uzbrojoną rękę tak, że kolejne pociski poszły w niebo. Wykorzystując cały swój pęd, walnął głową w twarz przeciwnika, jednocześnie wbijając mu dłoń w brzuch. Takie jest prawo. Każdy, kto atakuje tanatora lub sędziego, zostaje automatycznie skazany na śmierć. Dwaj pozostali mężczyźni mieli założone blokady mentalne, więc Daniel niczego się od nich nie dowiedział. Nie mieli też przy sobie żadnych przedmiotów mogących powiedzieć, kim byli i co robili w Perelandrze. Daniel wykonał na nich wyroki, a następnie wrócił do domu. Natychmiast zawiadomił o całym wydarzeniu komendaturę w Szanszeng, perelandryjskiego szeryfa oraz szpital. Wspomaganie bojowe wyłączył dopiero wtedy, gdy lekarze wyjęli mu z brzucha ceramiczny pocisk. Następny tydzień spędził na składaniu raportów swoim przełożonym, odpowiadaniu na pytania sędziowskich komisji weryfikacyjnych i relacjonowaniu wydarzeń urzędnikom Departamentu Bezpieczeństwa. Oczywiście nie dowiedział się, kim byli napastnicy. Natomiast jeden z odważniejszych sędziów poinformował go na stronie, że w ciągu ostatnich tygodni zdarzyło się wiele podobnych wypadków. Nieznani sprawcy ciężko pobili kilkunastu byłych policjantów, żołnierzy, sędziów, którzy zrezygnowali z pracy dla nowych władców Gladiusa. - Ktoś musiał wprowadzić ich w błąd - powiedział. - Sądzili zapewne, że już nie jesteś w służbie i że masz zdeaktywowany koprocesor bojowy. No i nadziali się na ciebie. - Szczególnie jeden - mruknął Daniel - się nadział. - Jak ty to znosisz? - spytała Dina. Przyszła do domu Daniela bez zapowiedzi. Gdy opowiadał jej o napadzie, na srebrnej przędzy oczu pojawiły się tęczowe lśnienia. Troska. - Jak to możliwe, że człowiek, którego tną na kawałki, dziurawią kulami, faszerują chemią, może normalnie żyć. Powinieneś być kaleką. - Czary-mary - powiedział Daniel, podnosząc do ust filiżankę z kawą. Uśmiechnął się. - Pamiętaj, że nasze organizmy są sztucznie wzmocnione. Szybsza regeneracja tkanek, wspomaganie siły i wydolności, zwiększona odporność. Nie pamiętasz? Jesteśmy żukami. Owady dźwigają ciężary po stokroć przekraczające wagę ich ciała, mogą funkcjonować z oderwanym odwłokiem i połową nóżek. Żuki... Dodaj do tego sztuczne wsparcie, pobudzane pracą koprocesora bojowego. No, a w szpitalu rzeczywiście dostajemy wszystko, czym dysponuje medycyna. Dotknęła palcami jego dłoni. Przysunęła się tak blisko, że czuł na twarzy jej oddech. Miała delikatną skórę, miękką, chłodną. - Wiesz, że dwa dni temu zabiłem ludzi? - spytał, bo uważał, że musi jej o tym powiedzieć. Bez sensu. - Wiem... - szepnęła. - Ale... Czekał. - To wszystko, to wszystko jest takie dziwne, takie niezrozumiałe. Mój brat... tak się zmienił. I oni, jego... moi przyjaciele, którzy teraz są tam, blisko Rady... Słyszałam, jak rozważali, co zrobić ze starą Radą. To takie trudne... Czekał. - To, co robią z wami, to nie jest w porządku. Nie mogę uwierzyć, żeby kłamali od początku, żeby to wszystko było tylko grą, ale przecież im dłużej patrzę na takich, jak Markuriusz... Nawet Ramzes, mój brat, kocham go, wszystko robiliśmy razem, a teraz, wiesz, jest inny, ale widziałam, słyszałam go, nie jest mu z tym dobrze, miota się... a on zawsze wiedział wszystko. Czekał. Dina przysunęła się do niego jeszcze bliżej. Dotknął jej policzka, opuszkami palców zaczął gładzić twarz, szyję, kark. Poddawała się tej pieszczocie, jednak gdy zbliżył palce do siatki jej oczu, odsunęła się trochę. - Nie dotykaj, bo mnie będzie bolało. Kochali się spokojnie, w milczeniu. Mocno. Daniel otrzymał komunikat dwa dni później. Informację nadała większość stacji serwisowych, ilustrując ją materiałem filmowym. Daniel szczególnie zapamiętał jedną z projekcji. Najpierw na ekranie pojawił się front domu - małego, obrośniętego pnączami budynku, położonego w ładnym ogrodzie. Wokół ogrodzenia zgromadził się tłum ludzi, stały tam też policyjne i wojskowe pojazdy. Na progu domu kilku mężczyzn w mundurach Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego odpowiadało na pytania dziennikarzy. Jednak kamerzysta, w którego oczach znajdował się aparat rejestrujący, ominąwszy bezpieczniaków i swoich kolegów po fachu, wszedł do domu. Drzwi prowadziły wprost do dużego pokoju, pełniącego zapewne funkcję miejsca pracy i wypoczynku. Obraz przesunął się po półkach z kolekcją minerałów, oszklonej szafce z bronią, nowoczesnej aparaturze wirtualnej. Kamerzysta skierował się do następnego pomieszczenia, dostępu do którego bronił oficer w mundurze Departamentu Bezpieczeństwa. Cięcie obrazu - widocznie w tym czasie kamerzysta pokazywał strażnikowi swoje przepustki. Potem na ekranie pojawiło się wnętrze małego gabinetu. Stała tu kapsuła łączności, taka sama jak te w tajnej “bazie Ogotai. Obok kapsuły leżało przewrócone krzesło, a za nim bezwładne ciało martwego mężczyzny. Na podłodze było pełno krwi. W prawej ręce trup ściskał pistolet. Kamerzysta podszedł bliżej, jego wzrok powędrował wzdłuż ciała, pokazując zniekształcone w tej perspektywie nogi, korpus, ręce. Martwy człowiek nie miał głowy. Strzęp szyi otwierał się w straszliwą ranę, na podłodze krzepła kałuża krwi z bielejącymi w niej strzępkami skóry, kości i mózgu. Spokojny głos komentatora informował, że oskarżony o zdradę pierwszego stopnia i otoczony w swym domu przez agentów Departamentu Bezpieczeństwa, pułkownik Yves Paccalet, popełnił samobójstwo. Niestety użył przy tym pocisków rozpryskowych, tak więc nie jest możliwe sondowanie mózgu denata i zdobycie dodatkowych informacji o jego szkodliwej działalności i pozostających na wolności wspólnikach. A więc wiedziałeś, że to tak się skończy, myślał Daniel pakując najpotrzebniejsze rzeczy i wydając polecenia sieci domowej. Zobaczyłem cię. Jadę. Te skurwysyny zapłacą za to, uwierz mi, zapłacą! W kwadrans później wsiadał do wagonika kolejki magnetycznej mknącej do Szanszeng, najbliższego miasta odprawiającego promy orbitalne. Wcześniej zarezerwował sobie miejsce w liniowcu układowym, który miał go zawieźć na Holbaina, największy księżyc planety Spatha. Część III 1. Liniowiec dolatywał do celu podróży. Ekrany ścienne ożyły i wypełniła je zielonozłota tarcza Spathy, największej planety układu Multona. Tarcza gazowego olbrzyma pocięta była pasami o różnej jasności i natężeniu zieleni - to gigantyczne równikowe prądy wyznaczały kierunek ruchu atmosfery. W kilku miejscach ten porządek burzył się, pasy zieleni rwały się, zapętlały, tworząc wygięcia i wiry, a w okolicach biegunów struktura znikała zupełnie, ustępując miejsca zmiennym układom kolorów. Wzdłuż równika Spathy ciągnął się pas cienia rzucany przez jej gigantyczne pierścienie. Na tle powierzchni planety widać było trzy księżyce. Daniel rozpoznał Dagę, mały glob, na którym znajdowała się baza wojskowa armii solarnej. Nieco dalej przesuwał się Kris, nie zamieszkany lodowy światek, na którym nie zbudowano nawet baz przeładunkowych ani punktów radiolokacyjnych. I wreszcie trzeci księżyc, wędrujący po torze najbliższym spathańskiego bieguna północnego. Daniel jak urzeczony patrzył na szarą powierzchnię, pokrytą gdzieniegdzie białymi łatami lodowców. Gdyby powiększyć obraz na monitorze i przybliżyć powierzchnię księżyca, to oczom obserwatora ukazałyby się też rzędy świateł i zielone owale stref biotycznych - widomy ślad ludzkiej działalności kolonizacyjnej. To był Tanto, ojczysty świat przodków Daniela, świat, z którego Dirk Bondaree uciekł, by wracając na niego - zginąć. Na tarczę Spathy z dolnej krawędzi ekranu wypełzł kolejny owalny cień. Był coraz większy, zaczął już przesłaniać pierścienie, Tanto i Krisa. W chwilę potem na ekranie pojawiła się krawędź 'największego księżyca Spathy, Holbaina. Holbain miał promień niemal sześciu tysięcy kilometrów, co oznaczało, że był większy niż najbliższa gwieździe planeta układu - Tachi, a tylko niewiele mniejszy niż planeta najdalsza - Klewang. Na Holbainie znajdowała się najliczniejsza w układzie Multona, jeśli nie liczyć samego Gladiusa, kolonia ludzka. Wybór tego właśnie księżyca jako największej placówki w strefie planet zewnętrznych, wydawał się oczywisty. Atmosfera księżyca miała ciśnienie tylko kilkakrotnie mniejsze od gladiańskiego, zapewniała też utrzymywanie się na powierzchni planety temperatury w przedziale od minus stu do minus pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Tak korzystne warunki umożliwiały budowanie standardowych zespołów kolonizacyjnych: miast, stref rolniczych, kopuł regulacyjnych biocenozy. Kilka dodatkowych korzystnych czynników, na przykład aktywność geotermiczna skorupy, ułatwiło zaprojektowanie długofalowych działań ekoinżynieryjnych, mających w przyszłości dostosować warunki naturalne Holbaina do ludzkich wymagań. Na stałe mieszkało tu blisko trzysta tysięcy ludzi, drugie tyle przebywało czasowo: pełniąc służbę, załatwiając interesy, szukając mocnych wrażeń. Większość mieszkańców i rezydentów była obywatelami gladiańskimi, z takim samym odsetkiem uprawnionych do głosowania elektorów, jak na macierzystej planecie. Miała więc tu swoje przedstawicielstwa Rada Elektorów, utrzymywała placówki armia i policja. W ciągu ostatnich lat na Holbainie zrobiło się tłoczno. Przeniosło się tu wiele firm i bogatych ludzi, uciekających z Gladiusa przed korgardzkim zagrożeniem. Nawet intensywna rozbudowa bazy nie wystarczyła, by znaleźć miejsce dla wszystkich chętnych. Holbain był też ośrodkiem handlowym i przemysłowym. Pracowały na nim gigantyczne przetwórnie substancji organicznych pozyskiwanych w atmosferze Spathy. Prowadzono zakrojone na szeroką skalę operacje ekoinżynierskie. Holbain stanowił też port dla trawlerów górniczych - gigantycznych statków kosmicznych operujących w Pasie Elamberga. Pozyskane tam surowce przetwarzano do postaci, w której w miarę tanio można było przetransportować je do gladiańskich fabryk orbitalnych. Przemysł Holbaina pracował też na potrzeby innych kolonii rozlokowanych na księżycach Spathy, a także drugiego gazowego olbrzyma - Machairy. Oprócz obywateli Gladiusa na Holbainie żyli tak zwani Wolni Ludzie. Byli to przedstawiciele klanów religijnych i sportowych, takich jak Rzeźbiarze Pierścieni czy Lotniarze, mających w Dominium Solarnym specjalne statusy. Mieszkali tu także, tworząc małe kolonie, osadnicy ze społeczności, które wykupiły sobie niezależność od Rady Elektorów, tak jak w swoim czasie przodkowie Gladian od rządu solarnego. Z takiej właśnie grupy wywodził się ojciec Daniela. Na Holbainie znajdowały się także zespoły mocy dla anten transmisyjnych, utrzymujących ciągłą łączność z odległą od Multona o cztery świetlne miesiące stacją łączności hiperprzestrzennej. Daniel nie wątpił, że znajduje się tu również pokaźna liczba solarnych kapusiów. Kiedy pilot liniowca poinformował o zbliżającym się lądowaniu, Bondaree odruchowo poprawił ukryty pod kombinezonem paralizer. Ładownik promu łagodnie osiadł na ziemi. Daniel mógł obserwować, jak do rakiety podjeżdżają dwa transportery - szerokie, pękate pojazdy na gąsienicach. Z ich kadłubów wysunęły się wielkie łapy chwytaków i tarcze generatorów pola. Mechaniczne i siłowe kleszcze pochwyciły kadłub ładownika i uniosły- go w górę. Transportery powoli ruszyły ku pobliskim wrotom śluzy. Daniel mógł spokojnie obejrzeć krajobraz holbaińskiego dnia. Pełny obrót księżyca wokół własnej osi trwał osiem godzin. Dzień, czyli czas, kiedy jego powierzchnię oświetlała tarcza Spathy - cztery godziny. Oczywiście, nigdy nie było tu tak jasno, jak na Gladiusie. Gazowy olbrzym świecił zimnym, zielonym blaskiem wydobywającym z ciemności kształty, pozbawione jednak głębi barw, odcieni i perspektywy. Jakby nad gigantycznym boiskiem zapalono w nocy lampę. Widać przeciwników, piłkę i bramki, da się grać. Ale jednocześnie każdy widz odniesie wrażenie, że część kolorów wypłowiała i że zniknęły subtelności przenikania się barw, nakładania cieni i odbić. Wrażenie to było wzmocnione przez sztuczne światło latarń i zieloną, fosforyczną łunę unoszącą się nad polami genetycznie zaprojektowanych, świecących roślin. Ciążenie na Holbainie było o połowę mniejsze niż na Gladiusie, co Daniel wyczuł od razu po wylądowaniu. Obsługa promu zaproponowała specjalne wkładki dociążające, ale zrezygnował z tego udogodnienia. Jego organizm był przygotowany do dawania sobie rady zarówno z wielkimi przeciążeniami, jak i nieważkością. Transportery wprowadziły ładownik do wielkiej śluzy. Kiedy zamknęły się jej wrota zewnętrzne, do komory zaczęto tłoczyć powietrze. Cała procedura zajęła blisko dwie godziny. Dopiero po tym czasie zezwolono przybyszom na otwarcie statku i zejście na płytę lądowiska. Wokół rakiety pojawiło się nagle całe stado samobieżnych krzeseł, które wyroiły się z jakiegoś niewidocznego dla przybyszów ula. Każdy fotel namawiało do skorzystania z jego usług - zapewniało dogodny transport do stanowiska odpraw, jak i później przy poruszaniu się po mieście. Daniel przywołał jedno z krzesełek. Wsunął w szczelinę taksometru swoją kartę identyfikacyjną. Aparat przyjął ją, podrygując, jakby był zwierzęciem, któremu trafił się szczególnie smakowity kąsek. - Potwierdzam przyjęcie karty. Proszę wsunąć bagaż -fotel odwrócił się tyłem do Daniela, a jego powierzchnia otworzyła się, ukazując skrytkę. Daniel wstawił tam swoją walizeczkę. - Proszę siadać - zaprosił grzecznie fotel. - .Pierwszy kurs bezpłatny i obowiązkowy prowadzi do stanowiska odpraw. Kiedy Daniel usiadł na fotelu, ten natychmiast wypluł z poręczy pasy ochronne i miękko przeprofilował swoje oparcie, dostosowując się do sylwetki i wzrostu pasażera. Nabierając prędkości, pomknął jednym z prowadzących do śluzy korytarzy. Daniel zobaczył, że reszta pasażerów albo jeszcze konwersuje z fotelami albo właśnie pakuje bagaże. Miał więc szansę szybko załatwić odprawę. Mimo że Holbain formalnie stanowił część gladiańskiego państwa, istniały pewne różnice prawne, nie mówiąc o obyczajowych. Ludzie przybywający na planetę byli poddawani dość surowym badaniom, ściśle też kontrolowano przywożone przez nich rzeczy. Wszystko to miało oczywiście związek z bezpieczeństwem kolonii. Centralne miasto Holbaina, połączone z nim osiedla satelitarne i niezależne obiekty były cienką pianą życia na powierzchni niegościnnego świata. Istniały tysiące czynników, które mogły poważnie zaszkodzić kolonii - czy to konstrukcji kopuł odcinających ludzi od mrozu i zabójczej atmosfery, czy to delikatnej równowadze ekologicznej świata w tych kopułach. Atak terrorystyczny mógł zagrozić życiu dziesiątek tysięcy ludzi. W przeszłości zdarzyło się kilka prób takich spektakularnych akcji. Przestępcy chcieli zniszczyć kopuły, systemy podtrzymywania życia lub fabryki klonowanej żywności. Kolonii mogła też zaszkodzić zwykła nieostrożność czy niefrasobliwość, na przykład przypadkowe zatrucie wody wykorzystywanej na stacji w obiegu zamkniętym. Na Holbainie nie mogli przebywać chorzy na nieuleczalne choroby zakaźne. Starano się też ograniczyć długotrwały pobyt dzieci - wielu mieszkańców Księżyca decydowało się na rodzenie lub zamawianie dzieci na Gladiusie, w obawie przed negatywnym wpływem niskiej grawitacji i braku słonecznego światła. Dodatkowe ograniczenia wprowadzono w ostatnich latach w związku z napływem emigrantów z Gladiusa. Fotel Daniela powoli przesuwał się wąskim korytarzem, podążając za kilkoma innymi pojazdami. Droga opadała spiralnie, kilkakrotnie prowadząc przez komory śluz awaryjnych. Lądowisko znajdowało się na powierzchni księżyca, miasto sto metrów pod jego powierzchnią. Każdy tunel prowadzący na powierzchnię zabezpieczano dublowaniem różnorakich blokad - od barier siłowych, przez potężne wrota poruszane dźwigarami hudraulicznymi, po zwykłe, szczelne drzwi zamykane ręcznym pokrętłem. W końcu Daniel zobaczył, że korytarz rozgałęzia się na kilkadziesiąt wąskich boksów, zamkniętych stalowymi drzwiami. Co chwila któraś komora otwierała się, przyjmując do wnętrza fotel wraz z pasażerem. Pojazd Daniela wpłynął do jednej z kabin. Była nieduża, taka akurat, by zmieściło się w niej krzesło na kółkach i by pasażer mógł stanąć obok, nie waląc głową w sufit. Ściany pomieszczenia były stalowoszare. Obok Daniela, na wysokości pasa, znajdowała się półeczka, na której leżała klawiatura, rękawice i hełm oraz końcówka czipowa sprzęgu bezpośredniego. Gdy tylko dotknął klawiatury, ze ściany nad półką wysunął się ekran. - Witamy na Holbainie - na ekranie wykwitła fontanna kolorów, z której po chwili wychynęła animowana kula księżyca. - Jesteśmy zmuszeni poinformować cię, że na naszej planecie obowiązują ograniczenia Karty Praw obywateli Gladiusa. Szczegółowy wykaz różnic otrzymasz na żądanie. Żeby wejść na teren kolonii Holbain, musisz poddać się procedurom kontrolnym, naruszającym twoją wolność osobistą. Czy wyrażasz na to zgodę? Na krawędzi półeczki zalśnił napis: “Przyłóż tu palec”. - Wyrażam zgodę - powiedział Daniel celując opuszkiem kciuka we wskazane miejsce. Poczuł, że dotyka ciepłego metalu. - Włóż swój identyfikator do czytnika - instruował dalej automat. Na takie dictum krzesło wypluł z siebie kartę Daniela. Zanim wsunął ją do szczeliny czytnika, zdążył sprawdzić, że fotel, zgodnie z obietnicą, za dotychczasową usługę nie pobrał jeszcze ani kredytki. Daniel nie wątpił, że usłużny mebel odbije sobie potem tę inwestycję z nawiązką. - Potwierdzenie zgodności. Proszę przygotować prawą dłoń na pobranie próbki do testu. Ze ściany wysunął się kolejny obiekt, płaska półeczka z wklęśnięciem w kształcie ludzkiej dłoni. Daniel przyłożył tam rękę. Poczuł ukłucie, coś skrobnęło o opuszki palców, chłodny rzep na chwilę wczepił się w skórę. Potem na całą dłoń został natryśnięty żel dezynfekujący. - Analiza zostanie przeprowadzona w ciągu piętnastu minut. Proszę wypakować swój bagaż i udać się do sali oczekiwań. Daniel wstał z fotela, który usłużnie otworzył schowek w swym oparciu. Wyjął walizkę i postawił pod ścianą. Usiadł z powrotem i drzwi przed nim zaczęły się otwierać. Wjechał do przestronnego, owalnego hallu, po którym krążyło kilkadziesiąt krzeseł transportowych. Całe pomieszczenie było jasno oświetlone. Na ściennych ekranach pojawiały się na zmianę holograficzne reklamy, informacje o zasadach zachowania na Holbainie, dane o księżycowej kolonii i innych ludzkich placówkach w okolicach planety Spatha. Środek hallu zajmowały woliery z hodowlami zielonych roślin. Niektóre z nich kwitły, prezentując ludzkim oczom kształtne i wielobarwne kielichy kwiatów. Inne owocowały, Daniel dostrzegł pośród liści pomarańczowe i żółte kuliste kształty. Natomiast pod ścianami stały serwery projekcji reklamowych i automatyczne informatory promocyjne, głównie związane z turystyczną i rozrywkową ofertą Holbaina. Daniel dostrzegł też kilka serwerów informujących o tworzonych właśnie nowych mikrokoloniach Wolnych Ludzi. Sporo miejsca zajmowały kabiny religijne różnych wyznań, sekt i klanów, od starożytnych, takich jak judaizm czy chrześcijaństwo, po kulty zapożyczone od Obcych. Daniel obserwował to wszystko z uwagą i koncentracją. Takie polecenie otrzymał na Gladiusie. Miał bacznie się rozglądać od momentu swojego przybycia na Holbaina. Rozglądał się więc, jeżdżąc w kółko po owalnej hali, po wielokroć przypatrując się roślinom w jej środku, obrazom na ekranach ściennych i projekcjom generowanym przez serwery reklamowe. - Pańska kontrola zakończy się za sześć minut - powiedział usłużnie fotel. Daniel skierował go w drugą część holu, ku kabinom religijnym. I wtedy właśnie zobaczył coś, co wprawiło go w ogromne zdenerwowanie. Serwer reklamował kursy towarzystwa szybowniczego, agendy Klanu Lotniarzy, przeznaczonej do obsługi turystów. Lotniarscy mistrzowie szkolili zwykłych śmiertelników próbujących swoich sił w starciu z żywiołem atmosfery gazowego olbrzyma. Daniel latał kiedyś na lotni, tak w warunkach symulacji, jak i w prawdziwej atmosferze. W akademii uważano, że szybownictwo doskonale szkoli koordynację neurologiczną, czyli umiejętność jednoczesnego sterowania wieloma sprzęgniętymi z organizmem człowieka urządzeniami i czipami. Serwer generował obraz zajmujący blisko dwa metry szerokości i tyleż wysokości. Widoki zmieniały się co kilka sekund. Można było zobaczyć pomniejszone figurki lotniarzy latających w atmosferze Spathy. Potem pojawiał się obraz widziany przez wykonującego szaleńcze akrobacje szybownika. Czasami w tle rysował się kontur Semiramidy, dryfującego w atmosferze Spathy miasta-przetwórni, na którym mieściła się także baza lotniarzy i kompleks turystyczny. Wszystko to ozdabiały sceny pokazujące piękne krajobrazy Spathy i jej księżyców. Ujęcia trwały po kilka sekund, montaż był dynamiczny, kolory niezwykłe. Projekcja miała przyciągnąć i zatrzymać uwagę widza na tyle długo, by wielokrotnie obejrzał reklamy lotniarskiej szkoły. Podobną papkę wizualną produkowały i inne serwery, więc Daniel stracił sporo czasu, przyglądając się uważnie każdemu z nich. Po pewnym czasie właśnie na ten jeden zwrócił szczególną uwagę. Początkowo nie zdawał sobie nawet sprawy, dlaczego. Jednak wkrótce zorientował się, że to nie przypadek. Wśród obrazów reklamowych znalazł sceny, które mogły być adresowane właśnie do niego. Na ujęciach przedstawiających Spathę widzianą z Holbaina, nad szmaragdową powierzchnią planety przesuwał się tylko jeden duży księżyc - Tanto. Kilkakrotnie postacie szybujących lotniarzy przeobrażały się w sylwetki ptaków i owadów. Kiedy na ekranie pojawił się kolorowy, zielono-żółty motyl, jego skrzydła miały takie same barwy, jak motyla reklamującego perelandryjską linię transportową. Prezentowano też strój lotniarza - kostium i poszczególne układy - a żeby lepiej zademonstrować zasadę działania lotni, program pokazywał różnorodne przekroje, plany i schematy. I zawsze, kiedy przychodziło do krojenia holograficznej sylwetki szybownika, sekcja ta zaczynała się od separacji lewej nogi i ręki oraz otwarcia hełmu. To właśnie lewą nogę i rękę stracił Daniel w ostatniej akcji, a największe uszkodzenia zaszły w jego mózgu. Daniel wielokrotnie objechał na swoim fotelu całą halę, uważnie przyglądając się wszystkim reklamówkom. Znalazł serwer propagandowy abolicjonistów, na którym prezentowano fragmenty jakiejś operacji tanatorskiej. Inne urządzenie, wykupione przez jedną z sekt religijnych powstałych po pojawieniu się korgardów, pokazywało nawet starcie wojska i maszyn Obcych. Tego rodzaju sygnał powinien zwrócić uwagę każdego szpicla i Daniel uznał, że jego zleceniodawcy powinni działać nieco subtelniej. Właśnie serwer lotniarzy podsuwał trzy obrazy działające na zasadzie odległych skojarzeń. Przypadkowy obserwator nie zwróciłby na nie uwagi, a nawet bezpieczniacki pies wysłany specjalnie za Danielem mógłby ich nie połączyć w spójną całość. Tylko w mózgu Daniela - na widok ojczystej planety jego ojca, znaku firmowego używanej często linii transportowej i modelu lotniarza krojonego tak, jak on sam był poszatkowany - powinien zapalić się neon “Wstąp tutaj!” Daniel uznał, że więcej podpowiedzi nie zdobędzie i że musi działać. Zatrzymał fotel i wszedł w obszar najbliższej projekcji reklamowej. Otoczyły go obrazy i dźwięki -piękne kobiety tańczyły wokół niego, zachwalając uroki nowych programów erotycznych. Ich nagie, pokryte tatuażami ciała wyginały się kreśląc kuszące trajektorie, a barwniki pokrywające wargi i piersi co chwila rozbłyskiwały feerią świateł. Daniel zrobił krok do tyłu i znalazł się na zewnątrz projekcji. Kobiety zniknęły, reklama zewnętrzna prezentowała tylko zamglone sylwetki nagich ciał, spowite kłębem pary. Zgodnie z prawem wyświetlał się tu też wielki napis informujący, że tak wewnętrzna prezentacja, jak i sam towar przeznaczony jest wyłącznie dla dorosłych. Daniel wstąpił jeszcze do kilku innych projekcji - reklamujących usługi biur turystycznych, zamtuzów, salonów holowizyjnych, dobrych knajp. Chciał sprawiać wrażenie człowieka, który przyleciał na Spathę tylko w poszukiwaniu rozrywki, niemożliwej do osiągnięcia na Gladiusie. Pobrał kilka wyświetlaczy prospektowych, opłacił abonament na korzystanie z największego na Holbainie ośrodka rozrywkowych sztucznych rzeczywistości i dokonał wstępnej rezerwacji w dwóch hotelach. W końcu dotarł do projekcji lotniarzy. Kiedy wszedł w jej wnętrze, otoczyła go ciemność i cisza. Przed oczami Daniela wyświetliła się informacja, że jeśli życzy sobie prezentacji spersonalizowanej, to musi udostępnić swoją kartę. Bez wahania wsunął identyfikator w szczelinę czytnika. Napis zgasł, ale za to cala otaczająca Daniela przestrzeń zaczęła się jarzyć, początkowo bladym, potem coraz mocniejszym, zielonkawym światłem. Pojawiły się brunatne chmury, zahuczał wiatr przewalający się z prędkością tysięcy kilometrów na godzinę. Nagle, tuż naprzeciw jego twarzy pośród tej zieleni zalśnił się srebrny punkt. Rósł szybko, przybierając jednocześnie kształt lotniarza. Szybownik z ogromną prędkością sunął wprost na Daniela. Był tuż-tuż. Bondaree, choć wiedział, że ma do czynienia z projekcją, odruchowo uchylił się. Wydało mu się, że czuje na twarzy podmuch skrzydeł lotni rozcinających metanową atmosferę. Jednak szybownik w ostatniej chwili wyprysnął w górę, niemal ocierając się o zdumionego widza. Przez moment Daniel widział twarz ukrytą za hełmem. To była jego twarz! A więc na tym polegała personifikacja pokazu. Lotniarz zniknął, wokół wirowały chmury i Daniel doszedł do wniosku, że to już koniec prezentacji. Ale nie. Znów zobaczył lotnie, tym razem dwie. Szybownicy lecieli plecami do siebie, ich skrzydła niemal się stykały. Wykonywali przy tym skomplikowane manewry, kreśląc na tle zielonego nieba różne figury. Także i oni przelecieli tuż obok Daniela. I znów za osłoną jednego z hełmów Bondaree dostrzegł swoje bliźniacze odbicie. Tym razem to drugi lotniarz zbliżył się bardziej -Daniel przez chwilę zobaczył szczupłą twarz, o ciemnej karnacji, dużych, być może sztucznie powiększonych oczach i pomalowanych na zielono wargach. Obraz zniknął. Wraz z kartą identyfikacyjną Daniel otrzymał prospekt holograficzny. Dla zmylenia ewentualnych szpicli wstąpił jeszcze do kilku projekcji. Przy okazji zerknął na zewnętrzną prezentację lotniarzy. Na tle Spathy przesuwały się kontury jej księżyców, szybownicy zmieniali się w tęczowe motyle, a model lotniarza dawał się kroić ze wszystkich stron. Daniel zyskał pewność, że wiadomość została przekazana. 2. Miasto Semiramida wisiało na wysokości blisko tysiąca kilometrów nad powierzchnią morza ciekłego wodoru. Żeby do niego dotrzeć, prom transportowy musiał przebyć ponad sześć tysięcy kilometrów mroźnej wodorowej atmosfery. Tu, na dole, w warstwie metanowych i amoniakowych chmur; było cieplej, temperatura dochodziła nawet do minus siedemdziesięciu stopni Celsjusza. Najgroźniejszym wrogiem człowieka było ciśnienie. Jednak ludzie nauczyli się dawać sobie radę z naciskami rzędu dziesiątek ton na centymetr kwadratowy i zbudowali tu miasto. Głównym zadaniem kompleksu była przeróbka wychwytywanego z atmosfery węgla i azotu i zamiana ich na prebiologiczne substancje, które transportowano potem na księżyce Spathy. Klan Lotniarzy dzierżawił blisko jedną trzecią powierzchni mieszkalnej bazy. Znajdowały się tu kwatery mistrzów i adeptów, jak również sektory turystyczne. O ile Holbain był domem setek tysięcy ludzi, przystosowanym do ich potrzeb, komfortowym, o tyle Semiramida dalej była światem pionierskim. Wyposażenie wnętrza bazy, nawet w obszarze turystycznym, wydawało się proste, wręcz surowe i maksymalnie funkcjonalne. Przybyszom przedstawiono długą listę ograniczeń dotyczącą stref pobytu oraz korzystania z energii, wody i żywności. Każdy z nich otrzymał specjalny zestaw awaryjny - skafander i hełm - który w razie zagrożenia miał wskazywać drogę ucieczki i sposób zachowania. Turystom dano pół godziny wolnego, a potem wezwano na spotkanie z opiekunem i instruktorami. Pokój Daniela bardziej znerwicowaną osobę mógłby przyprawić o gwałtowny atak klaustrofobii. Oprócz składanego łóżka mieściła się tu jeszcze kabina sanitarna i malutki stolik z szufladą, w której leżał czepek i rękawice do łączności sieciowej. Nad łóżkiem znajdował się duży, ścienny ekran. Ze ścianki kabiny sanitarnej wystawało kilka haczyków, na których można było powiesić rzeczy osobiste. Pokój miał niecałe dwa metry wysokości i Daniel cały czas czuł, że czubkiem głowy szoruje po suficie. Szybko wypakował z walizeczki swoje rzeczy. Potem wziął prysznic, jak się okazało, polegający głównie na prażeniu skóry w gorącej parze. Kibel wyskakiwał ze ściany na żądanie, ustawiając się po przekątnej malutkiej kabiny sanitarnej, bo inaczej delikwent nie byłby w stanie na nim usiąść. - Twardo i niewygodnie - mruknął Daniel, kiedy zakładał zielony kombinezon. Ubrania dostali po przylocie. Takie same uniformy nosili wszyscy mieszkańcy Semiramidy, funkcje rozpoznawało się po kolorze stroju. Na wszelki wypadek jeszcze raz sprawdził, czy wyłączył kabinę sanitarną, po czym wyszedł z pokoju na umówione spotkanie. - Nazywam się Fryderyk Ucieczka Ptaka - przedstawił się prowadzący spotkanie opiekun grupy. Ktoś parsknął śmiechem, ale umilkł zaraz, zgaszony wzgardliwym spojrzeniem Fryderyka. Lotniarski mistrz był niski, nie miał włosów, brwi ani rzęs, za to po bokach jego głowy znajdowały się rzędy gniazd czipowych. Jego oczy były przebarwione - zamiast białek i tęczówek lśniły coraz to nowe kolory. Czarne punkciki źrenic bacznie przyglądały się twarzom turystów. W pomieszczeniu znajdowało się sześciu mężczyzn i trzy kobiety. Z rozmów, jakie Daniel przeprowadził przed rozpoczęciem spotkania informacyjnego, wynikało, że wszyscy są tu po raz pierwszy. - Jestem mistrzem Czerwonej Strugi - mówił dalej lotniarz - drugiego stopnia wtajemniczenia Klanu. Będę kontrolował waszych instruktorów oraz pojawię się na egzaminie kończącym turnus. Pozytywne zaliczenie tego sprawdzianu może wam pomóc w czasie przyszłych wizyt na światach Klanu. Otrzymaliście przewodniki - podniósł w górę małą bransoletkę z okrągłą tarczką wyświetlacza - w których znajdziecie wszystkie informacje dotyczące Semiramidy. Nasz obyczaj nakazuje jednak, abyśmy osobiście odpowiedzieli na wszystkie wasze pytania. W chwili, w której po raz pierwszy zanurzycie swoje ciała w oddechu Spathy, gdy po raz pierwszy rozepniecie swoje skrzydła, by poszybować w nieskończoności, staniecie się naszymi przyjaciółmi. Dlatego witam was osobiście. Wyświetlacze są bardzo przydatne, ale jeśli wolicie duże obrazki, możecie je podłączyć do ekranów ściennych. Ze względu na ograniczone możliwości serwisu cybermedycznego oraz okresowe zaniki łączności z Holbainem nasi goście nie są sieciowani, a w czasie ćwiczeń nie używamy wspomagań neurologicznych. - A jeśli ktoś ma aktywne gniazda czipowe? – spytała jedna z kobiet. - Proszę zabezpieczyć układy wejścia/wyjścia. Nie będą tu pani potrzebne. - Dlaczego mamy ograniczoną swobodę poruszania się po stacji? - padło kolejne pytanie. - Względy bezpieczeństwa. Proszę zobaczyć - oczy lotniarza zalśniły. Wystrzeliła z nich struga światła, w której po chwili zaczęła się tworzyć holograficzna projekcja. Pojawił się wizerunek stacji: niemalże kulistej konstrukcji, z której wyrastały jedynie płaty Stateczników. Semiramida wirowała powoli, czasami z dysz silników korekcyjnych umieszczonych na jej powierzchni strzelała struga pomarańczowego gazu, który szybko rozpraszał się w otaczającej bazę mieszaninie wodoru, metanu i amoniaku. - Na zewnątrz panuje ciśnienie kilku tysięcy atmosfer - mówił dalej Fryderyk. - Ta stacja to jedno z najwspanialszych osiągnięć ludzkiej inżynierii. Jej konstrukcja była częściowo finansowana przez Klan. Dlatego też na terenie Semiramidy istnieje ścisłe strefowanie dostępu. Trójwymiarowy obraz stacji na monitorze zatrzymał się, a w miarę jak Fryderyk omawiał kolejne sektory bazy, poszczególne fragmenty zmieniały się w kolorowe przekroje. - Zewnętrzna sfera stacji to jeden ogromny system stabilizacyjny, złożony z tysięcy silników korekcyjnych. Na powłoce znajdują się również rejestratory, czujniki i anteny. Uprzedzam od razu, że łączność ze światem zewnętrznym zanika zawsze w okresie aktywności jądra Spathy i burz atmosferycznych. Jeden z takich huraganów właśnie się do nas zbliża. Na dolnym biegunie obrotu stacji, nazywamy go południowym, znajduje się kompleks przetwórczy. Z atmosfery Spathy pobiera się metan, amoniak i substancje organiczne, a następnie przetwarza na masę prebiologiczną, wykorzystywaną później do produkcji żywności i kultur roślinnych na Holbainie. Lądowisko promów transportowych odbierających ten urobek, a także przywożących tu ludzi, znajduje się na górnym .biegunie obrotu, biegunie północnym Semiramidy. Tam też znajdują się laboratoria naukowe. - Czy to się opłaca? - Przyznam szczerze, że to pytanie nie powinno być skierowane do mnie - uśmiechnął się Fryderyk - tylko do Departamentu Inwestycji, który współfinansuje ten projekt. Z tego, co wiem, ten sposób zdobywania związków węgla na potrzeby kolonii księżycowych nie przynosi zysków, ale też przestano już do stacji dokładać. A więc, być może będzie to technologia przyszłości. Wracając do pierwszego pytania. Goście nie mogą przebywać w sekcjach produkcyjnych i sterowniczych, które formalnie traktowane są jak tajne obiekty rządowe. - Jakie badania są tu prowadzone? - spytał Daniel. - Oczywiście te, które nie są tajne. - Tajemnica nie dotyczy tematów badań - uśmiechnął się Fryderyk - a ich wyników. Prowadzone są tu badania nad wytrzymałością materiałów w warunkach hiperwysokich ciśnień. Jeden z zespołów pracuje nad sondą, która ma zostać opuszczona na powierzchnię Spathy. Działają tu też zespoły biochemików i biologów... - Biologów? - zdziwił się ktoś. - Soforion, święta planeta moich współwyznawców - głos Fryderyka spoważniał - jest obdarzona życiem. Tu, w atmosferze Spathy, też szukamy jego śladów. - Gdzie na tym schemacie znajdują się nasze kwatery? - Tutaj. - Płaski obszar położony pośrodku stacji rozbłysnął czerwienią. - Poza tym dostępna jest dla was centralna część Semiramidy. Znajduje się tam moduł rozrywkowy, sklepy i projektornie wirtuali. To także sektor szkoleniowy. Kwatery Klanu przylegają do waszych, ale dostęp do naszego modułu jest zakazany. Nie będę tłumaczył, dlaczego. Przypomnę tylko, że Klan ma swój specjalny status solarny, a nasze obiekty są eksterytorialne względem jurysdykcji zarówno Dominium, jak i Gladiusa. Czy dlatego tu właśnie wyznaczono mi spotkanie?, pomyślał Daniel. Czy uznano, że w tym odciętym od świata miejscu łatwiej będzie się ze mną skontaktować, unikając przy okazji wysłanych za mną psów gończych? - Ilu ludzi aktualnie przebywa na stacji? - padło kolejne pytanie. - Około stu pracowników administracyjnych, technicznych i naukowych, ponad setka ludzi Klanu, kilkudziesięciu turystów i pilotów. - Jak często przylatują nowi goście? - Turnus dla grup zorganizowanych trwa dziesięć dni. Można też przylecieć samodzielnie, ale to znacznie droższe. Automatyczne transportowce dostawcze startują z bieguna północnego praktycznie co kilka minut. Promy pasażerskie przylatują raz na dwa, trzy dni. Większość członków załogi i gości będziecie mogli spotkać, jeśli wybierzecie się wieczorem do centrum rozrywkowego. Sala rozrywkowa Semiramidy miała kształt sześcianu o krawędzi dwudziestu metrów. Przestrzeń tę wypełniała sieć kręconych schodków, drabinek i wind, łączących pozawieszane na różnych wysokościach platformy z gniazdami relaksowymi. Każde stanowisko zapewniało siedzącym przy nim gościom serwis kulinarny, dostarczało szeroką gamę stymulatorów i halucynogenów, a także posiadało sprzęt projekcyjny i wirtualny. Tak więc, w zależności od nastroju i potrzeb, można było swoje gniazdo odciąć od reszty sali lub bawić się wspólnie z innymi gośćmi. W przestrzeni pomiędzy gniazdami pojawiały się też projekcje holograficzne - dynamiczne, zmienne, przedstawiające ludzi, dziwne stworzenia, sceny ze znanych wirtualek, ale i abstrakcyjne, wabiące grą kolorów i kształtów. Rzeczywiście, przychodzili tu wszyscy - turyści, pracownicy techniczni, lotniarze. Wśród tych ostatnich brakowało chyba tylko mistrzów wyższych stopni. Daniel zajął miejsce w jednym z wyżej położonych gniazd. Najbliżej niego bawiło się dwóch mężczyzn. Zamawiali dużo alkoholu i mniej więcej co kwadrans przystępowali do bardziej intensywnych pieszczot. Niemal na wysokości gniazda Daniela znajdowało się stanowisko zajęte przez kilkuosobową grupę lotniarskich uczniów. Szybownicy siedzieli wygodnie rozparci w fotelach, jednak Daniel nie zauważył, żeby choć przez chwilę rozmawiali. Za to co jakiś czas zaczynali śpiewać. Z ich gardeł wydobywały się dudniące głosy, tworzące miarową, ponurą melodię. Daniel nie zrozumiał ani słowa. Lotniarze mieli wytatuowane ciała, zdarzało się też, że na krótko roztaczali wokół swojego gniazda projekcję przedstawiającą wirujący kłąb ciemnej materii, gęstego gazu lub płynu, z którego wystrzeliwały kolorowe ognie błyskawic. Projekcja znikała szybko, a wyłaniający się z niej lotniarze siedzieli tak jak poprzednio - niemal nieruchomo, w ciszy, z rzadka przerywanej śpiewem. Daniel widział jeszcze kilka stanowisk osłoniętych projekcjami i tyle samo otwartych. Gdzieś tu należało szukać kolejnej informacji, a kto wie, może nawet informatora - człowieka o szczupłej, śniadej twarzy i pomalowanych na zielono ustach, tego samego, który pojawił się w projekcji na lotnisku Holbaina. Zamówił koktajl, wskazując odpowiednią ikonę na czarnym blacie stolika, określił też liczbę gości w gnieździe na jeden”. W milczeniu obserwował, jak stojące po drugiej stronie stołu siedziska zwijają się niczym kwiaty przed zmierzchem. Ustąpiły miejsca jego fotelowi, który natychmiast powiększył swą objętość i wygenerował dodatkowe oparcia, sugerując Danielowi, żeby wygodnie się położył. Na blacie stolika pojawił się mały otwór, z którego wyjechał do góry kieliszek z koktajlem. Daniel zwilżył wargi. - Nie czujesz się samotny? - cichy głos wyrwał go z zadumy nad doskonałością cykli odzyskiwania surowców na stacjach kosmicznych. Daniel podniósł wzrok. Zobaczył pochyloną nad sobą postać w jaskrawoczerwonej workowatej koszuli, z dyndającym u szyi projektorem osobistym. - Chyba nie - odpowiedział po chwili milczenia. To był jeden z dwóch liżących się jeszcze przed chwilą facetów z sąsiedniego gniazda. Jego kumpel machał do Daniela ręką i uśmiechał się szeroko. - Widzę, że jesteś zajęty. - Eee - mruknął Workowaty - jego już miałem. Ciebie nie. - No i nie będziesz. Spadaj. - Nie masz nastroju? Może polecisz ze mną jutro? Brama piąta, o siódmej. - Jestem tu nowy. Nie mogę sam latać. - Mam uprawnienia. Mogę cię holować. - Jestem hetero. Odwal się - Daniel podniósł głos. - Odejdź! - O rany, nie denerwuj się. Już idę. Fajnie, że jesteś hetero - Workowaty wycofał się. Wąskim pomostem i krętymi schodkami wrócił do swojego gniazda. Daniel zaczął sączyć koktajl, kątem oka dostrzegł jeszcze, że stęskniony kochaś Workowatego od razu łapie go za tyłek. Chwilę później na samym dole sali pojawiło się kilka osób z grupy wycieczkowej Daniela. Dostrzegli go, zaczęli krzyczeć i machać rękami, więc zapraszająco kiwnął dłonią. Nie miał ochoty na towarzystwo, ale jednocześnie musiał tu siedzieć, przyglądając się wszystkiemu i wszystkim. Przez pół nocy pił i prowadził głupie rozmowy. Dla zasady poprzytulał najbardziej lgnącą do niego turystkę, całkiem ładną, acz niezbyt mądrą projektantkę mody. Wysłuchał sporej liczby komentarzy politycznych, traktujących o warcholstwie niektórych wichrzycieli i dziejowej misji nowej Rady Elektorów, mającej wprowadzić Gladiusa w nowoczesny świat. Nie oponował. Nawet kiedy jeden z nowych znajomych zaczął wysławiać Radę za ograniczenie wpływów “tych morderców tanatorów” - milczał. Za to cierpliwe przyglądał się innym gniazdom, holograficznym rzeźbom i wchodzącym na salę osobom. Przy stoliku został niemal do czwartej rano czasu lokalnego i był jednym z ostatnich gości opuszczających salę rekreacyjną. W sąsiednim gnieździe dwóch homków właśnie trzeźwiało po narkotycznym odjeździe, jaki zafundowali sobie nieco wcześniej. Kiedy zobaczyli, że Daniel wstaje zza stolika i schodkami rusza ku górnemu wyjściu z sali, zaczęli machać rękami i wykrzykiwać bełkotliwe słowa pożegnania. Daniel odmachał im na odczepnego i już się odwracał, gdy dostrzegł, jak z projektora, dyndającego na szyi Workowatego, tryska promień światła. Projekcja otoczyła głowę homka, nakładając na jego twarz maskę - szczupłą, śniadą twarz o wydatnych zielonych wargach. Projekcja zniknęła po kilku sekundach. Daniel jeszcze raz machnął ręką, niby na pożegnanie, a tak naprawdę na znak, że zobaczył, co trzeba. Szybkim krokiem skierował się ku wyjściu z sali. 3. O godzinie dziewiętnastej Daniel stawił się przy śluzie bramy piątej. Oprócz niego czekało tu kilkanaście innych osób - część z jego grupy turystycznej, część z innych. Wszyscy byli ubrani w cieliste kombinezony, ściśle przylegające do skóry, pokryte od zewnątrz powłoką sensoryczną. Dalej, w śluzie, na te kombinezony założą ciężkie skafandry, podłączą do nich rejestratory i sterowniki, uaktywnią pokrywające wewnętrzną powierzchnię pancerza rzepy serwerów immunologicznych i łączy neuronowych. Na koniec, ubranego w ważący blisko osiemset kilogramów skafander, człowieka uniesie poduszka siłowa, a do jego pleców zostaną demontowane skrzydła. Tak to miało wyglądać. Daniel od momentu przybycia na Semiramidę wielokrotnie ćwiczył na symulatorze nie tylko sam lot, ale i czynności poprzedzające. Odżyły wy-trenowane w Akademii Wojskowej nawyki i umiejętności. Teraz po raz pierwszy od wielu lat miał się naprawdę zanurzyć w atmosferze gazowego olbrzyma, poczuć na skrzydłach tchnienie pędzącego z prędkością dwóch machów wiatru, zatańczyć na termicznych wirach, zanurkować w metanowo-amoniakowe chmury. Pośród wszystkich klanów, cechów, korporacji i kościołów działających na obszarach ziemskiej cywilizacji, a często i wkraczających na terytoria Obcych, Klan Lotniarzy należał do tych, które miały największe wpływy. Sztuka lotniarzy była piękna, reguła surowa, a religia tajemnicza. Lotniarze zawsze cieszyli się wielkim poważaniem, a mistrzowie Klanu stawali się obiektem kultu i uwielbienia milionów ludzi zajmujących się lotniarstwem amatorsko. Początek XXII stulecia, nazwanego Wiekiem Sztucznych Światów, przyniósł śmierć kilkuset milionów ludzi i zagładę większości organizmów państwowych. Ci, którzy nie zdecydowali się na ucieczkę w światy wirtualnych projekcji, wsparci przez wielkie religie, władców solarnych, konstytucje nowo zasiedlanych kolonii, na nowo uznali wartość zwykłego życia, prawdziwych emocji i realnych przeżyć. Ruch cywilizacyjny, jaki ogarnął cały obszar ludzkiej kolonizacji w drugiej połowie XXII wieku, zaowocował powstaniem ogromnej liczby sekt i klanów związanych z uprawianiem prawdziwie niebezpiecznych sportów, poszukiwaniem skrajnych emocji i doznań. Czasem doprowadzało to do wynaturzeń, kultu przemocy, makabrycznej obrzędowości. Wiele z tych nowych ruchów czerpało z kulturalnego i religijnego dorobku Obcych, ras inteligentnych, z jakimi zetknęła się ludzkość - a więc trzech cywilizacji hiperprzestrzennych, osiemnastu lokalnych i reliktów kilkudziesięciu innych. Doktryna lotniarzy i wielu współpracujących z nimi klanów opierała się na pracach filozofów uznających cały wszechświat za jeden wielki organizm, nadświadomość, boga. Szybownicy czcili wszelkie emanacje życia, odmienne od białkowego schematu ewolucji planetarnej, z jakiej wykwitły cywilizacje ludzi, parksów czy kajagoonii. Kultową planetą szybowników był Soforion, gazowy olbrzym w układzie Alatei, jedyna planeta tego typu w znanym kosmosie, na której samoczynnie pojawiło się życie. Soforion był głównym ośrodkiem lotniarzy, tam mieściła się siedziba Klanu, tam szkolili się mistrzowie i rodzili prorocy. Klan utrzymywał jednak placówki w większości zasiedlonych przez ludzi systemów gwiezdnych. Mistrzowie prowadzili szkoły lotniarstwa i misje swej religii. Za jednym zamachem zdobywali fundusze na działalność organizacyjną i badawczą oraz pozyskiwali nowych wyznawców. Spośród najlepszych lotniarzy amatorów wybierali nowych mistrzów. Klan miał duże wpływy. Wielu ważnych ludzi uprawiało lotniarstwo, część z nich pozostawała nawet pod wpływem religijnej doktryny szybowników. Ten rodzaj powiązań kilka dziesięcioleci wstecz doprowadził nawet do delegalizacji Klanu na wielu małych, wolnych światach, obawiających się o swoją niezależność. Nigdy jednak nie potwierdzono ani jednego przypadku prowadzenia przez Klan jakiejś ponadpaństwowej polityki, ani też reprezentowania interesów Dominium Solarnego, kiedy postanowiło ono odzyskać wpływy w wolnych koloniach. Wręcz przeciwnie, Klan i inne podobne mu organizacje zaczęto postrzegać jako źródło różnorodności i samodzielności, dzięki któremu rozprzestrzeniająca się na dziesiątki układów i setki światów ludzka cywilizacja nie zostanie zdominowana przez jeden tylko ośrodek. Zresztą w ostatnich latach Sieć Mózgów zaczęła ograniczać przywileje i niezależność cechów naukowych, wiar i klanów tak samo, jak zwiększyła naciski na niezależne politycznie kolonie. Organizacje takie, jak Klan Lotniarzy czy współpracujący z nim Klan Żeglarzy Świetlnych, szybujących na swych jachtach pomiędzy światami, służyły ludzkości w jeszcze jeden sposób. Stanowiły jej przyczółki w kontaktach z Nieznanym. Ci niezwykli ludzie wyznający tajemnicze religie, hołdujący dziwnym obyczajom, poglądom i sposobom postrzegania świata doskonale znali pewne specyficzne i pozornie nieprzyjazne dla życia warunki. W przyszłości mogli się okazać jedyną grupą zdolną do kontaktu z Obcym i Niezrozumiałym, czekającym za kolejną bramą hiperprzestrzenną. Już raz miał miejsce taki przypadek. Ziemski statek zwiadowczy penetrujący obszar za nowo odkrytą bramą hiperprzestrzenną natknął się na dziwny świat. W pobliżu bramy orbitowała gigantyczna konstrukcja, na której wegetowały prymitywne, pająkopodobne istoty rozumne, najwyraźniej zdegenerowani potomkowie twórców sztucznej planety. Ziemscy naukowcy nie byli w stanie porozumieć się z nimi. A bez tego nie mogli odszukać, odczytać i zrozumieć archiwów, jakie niechybnie musiały znajdować się na statku. Wtedy ktoś wpadł na genialny pomyśl, by do badania obcych wykorzystać Pająki - sektę zamieszkującą kontynent na świecie Karbanar, na pół przynależnym do Ziemian, na pół do parksów. Żyli w koloniach społecznych, ze ścisłą specjalizacją ról. Byli modyfikowani genetycznie. Mieli przekonstruowane, arachnoidalne ciała, nie używali najważniejszych ludzkich zmysłów, wzroku i słuchu, natomiast posiadali receptory chemiczne, termiczne i radioaktywne. I oto naukowcy podrzucili na statek Obcych dzieci Pająków. Większość nie przeżyła kontaktu z prymitywnymi mieszkańcami sztucznej planety, ale część zdołała się wtopić w społeczność arachnoidów, przyjąć ich sposób myślenia i artykułowania. Psychicznie przestali być ludźmi, jednak dzięki temu poznali cząstkę świata Obcych. Tę cząstkę mozolnie wydobyły od nich zwykłe Pająki, a potem przekazały ludzkim naukowcom. To umożliwiło odkrycie, odczytanie i interpretację części wiedzy zapisanej w układach pamięciowych sztucznej planety. Kto wie? Może w przyszłości ludzkość spotka rasę wywodzącą się z gazowego olbrzyma, na którym soforioński cud nie tylko się powtórzył, ale i rozwinął? Być może wtedy to właśnie spośród szalonych lotniarzy sformowana zostanie grupa kontaktowa. Na razie jednak szybownicy nie byli tłumaczami ludzkości - a jedynie tajemniczymi sekciarzami, mistrzami szalonego sportu, instruktorami ludzi złaknionych mocnych wrażeń. Czy to możliwe, żeby nasza armia współpracowała z klanem? Czyżby mistrzowie zdecydowali się poprzeć niezależne światy w walce z Dominium? Daniel miał nadzieję, że wkrótce usłyszy odpowiedź na te pytania. Wydarzenia na Gladiusie - odmowa pomocy w walce z korgar-dami, ustanowienie marionetkowej Rady Elektorów, ofensywa propagandowa - byłyby w takim wypadku wstępem do czegoś większego, groźniejszego. Do konfliktu, który mógł ogarnąć wiele światów i miliardy ludzkich istnień. - Ty do mnie - usłyszał za sobą cichy głos i poczuł lekkie klepnięcie w ramię. Odwrócił się. Przed nim stał poznany w nocy homek. Ubrany był w całkowicie przezroczysty kombinezon instruktorski, pod którym widać było wszystko to, czym homek chciał zaimponować potencjalnym kochasiom - powiększone piersi, kobiece proporcje ciała, owłosione podbrzusze i wielki penis. Ale ten właśnie typek był łącznikiem Daniela. - Jestem gotów - powiedział cicho Bondaree. Leciał. Ramiona Daniela stały się skrzydłami. Wszystkie jego zmysły odbierały sygnały zewnętrznego świata: skoki ciśnienia, boczne podmuchy, powodowane przez drugiego lotniarza turbulencje. Oczywiście, tak naprawdę nie docierał do niego ani jeden prawdziwy bodziec. Ani temperatura siedemdziesięciu stopni poniżej zera, ani ciśnienie rzędu trzystu megapascali, ani łomot wiatru pędzącego z szybkością półtora tysiąca kilometrów na godzinę. Wszystkie te sygnały były analizowane i przetwarzane, a do układu nerwowego Daniela serwowano tylko delikatne impulsy. Wiele razy latał na symulatorze dającym pełne wrażenie szybowania. Jednak zawsze, gdy naprawdę zamieniał się w ptaka, czuł, że doznaje czegoś niezwykłego, szczególnego, absolutnie niepowtarzalnego. Opiekun Daniela sunął tuż obok. Bondaree widział na monitorze hełmu srebrzysty obrys lotni - kontur skrzydeł i aerodynamiczny kształt zawieszonego pod nimi skafandra. Gdyby nastąpiła katastrofa, skrzydła pękłyby od straszliwych naprężeń, a pancerna trumna z uwięzionym w środku człowiekiem opadałaby coraz niżej i niżej, ku ciekłemu jądru planety. Nimby je osiągnęła, ciśnienie zmiażdżyłoby tytanowy pancerz jak skorupkę jajka. Tak zginęło wielu lotniarskich mistrzów próbujących karkołomnych ewolucji, bicia rekordu głębokości zanurzenia w atmosferze czy popełniających rytualne samobójstwo. Tak umierali też nieostrożni czeladnicy szybownictwa, którzy nie wykonywali poleceń swych opiekunów. Z bramy wyleciała grupa uczniów i instruktorów, zajmując kolejno swoje sektory przestrzeni. Wszyscy krążyli w pobliżu bazy, położenie każdej pary rejestrowały radio-boje, w pogotowiu czekała grupa ratunkowa. Daniel był pewien, że łącznik zdecyduje się przekazać mu instrukcje właśnie teraz. A więc jego opiekun musi mieć jakiś sposób na wyrwanie się z sieci kontrolnej, narzuconej szybownikom dla dobra ich samych. Początek lotu minął spokojnie. Daniel ćwiczył szybowanie z szeroko rozpostartymi skrzydłami, a także powolne wznoszenie z wykorzystaniem wstępującego prądu ciepłego gazu, w slangu szybowników nazywane zakładaniem komina. Mniej więcej po kwadransie usłyszał komunikat, na który oczekiwał. - Kalbar Maenzi - tak nazywał się jego opiekun. - Komunikat do bazy. Uczeń wykonuje poprawnie ćwiczenia. Schodzę niżej w szybszy prąd. Dane pogodowe przekazane. Za alarmowy proszę uznać zanik komunikacji powyżej dziesięciu sekund. Lotnia Kalbara zaczęła łagodnie spływać ku najniżej ustawionym radiobojom. - Będzie szybciej - poinformował instruktor. - Zgadzasz się? - Zgadzam - powiedział Daniel, obserwując na hełmowym wyświetlaczu, jak cichną lub wręcz gasną sygnały niektórych radioboi. Zaczął przyspieszać. Zamigotały wskaźniki, ale Daniel nie zwracał na nie uwagi. Czuł tę szybkość swoimi rękami-skrzydłami, wygenerowanym w mózgu sztucznym zmysłem awiacyjnym, całym ciałem. - Na mój znak - usłyszał nagle w słuchawkach i zorientował się, że sygnalizator obwieścił właśnie zerwanie łączności z bazą - przejdź na komunikację przez sprzęg. Dioda łączności znów się zapaliła. A więc Kalbar wykorzystał pierwszą chwilę ciszy na przekazanie tego polecenia. Potem będą komunikować się bezpośrednio przez sprzęgi mózgowe. To przyspieszy wymianę informacji, umożliwi przekazanie wiadomości w czasie kolejnego kilkusekundowego okresu ciszy. Z łączności sprzęgowej korzystali lotniarze w sytuacjach zagrożenia życia, gdy trzeba było przejąć kontrolę nad czyjąś lotnią lub błyskawicznie się porozumiewać. Długotrwały kontakt poprzez czipy mózgowe mógł zaburzyć proces przyjmowania i przetwarzania bodźców ze skrzydeł. Ponieważ powodował wstrzyknięcie do organizmu hormonów przyspieszających przewodzenie włókien nerwowych, nadmiernie eksploatował organizm lotniarza. Jednak w tej sytuacji umożliwiał Kalbarowi przekazanie informacji w taki sposób, że nie powinni jej zarejestrować ani rozszyfrować ewentualni podsłuchiwacze. - Lot przebiega spokojnie - usłyszał kolejny meldunek Kalbara. - Mieliśmy dwie przerwy transmisji. Przekazuję dane atmosferyczne. Każdy lot wykorzystywano wszechstronnie. Potężne komputery Semiramidy przetwarzały napływające z setek radioboi i od każdego z szybowników dane o warunkach pogodowych. Od dokładnego określenia siły nadchodzących burz, przepływu wiatrów, zmian gradientu ciśnienia zależało nie tylko bezpieczeństwo lotniarzy, ale także systemu pochłaniaczy związków organicznych, boi radiolokacyjnych, promów transportowych - wreszcie samej bazy. Mogła ona przetrwać w straszliwych spathańskich warunkach, mogła też przetrzymać niejedną nawałnicę. Ale czasami w atmosferze gazowego olbrzyma rodziły się takie huragany, którym nie oparłoby się żadne dzieło ludzkich rąk. Mózg sterujący Semiramidy musiał wiedzieć o nich dostatecznie wcześnie, by odpowiednio przesunąć bazę. - Łączność zanika - poinformował Kalbar. - Bądź gotów. Teraz. Daniel otrzymał impuls sygnalizujący, że łączność z Semiramidą zgasła. Pomyślał o przełączeniu sposobu komunikacji, uaktywniając łącza w koprocesorze bojowym. W tym samym momencie w głębi swojej czaszki usłyszał głos - podobny do tego, jaki syntetyzował jego mózg w inkubatorze w czasie kuracji ożywiającej. Danielowi wydawało się, że wszystkie słowa wpłynęły do jego głowy jednocześnie. A jednak ułożyły się w logiczną całość. “Witaj kurierze - myślał Kalbar - cieszę się, że w końcu dotarłeś. Mam przekazać ci podstawowe informacje i zapewnić transport do naszej placówki. Tam odbiorą od ciebie wiadomość i poinstruują co do dalszych posunięć. Jeśli zechcesz, będziesz mógł już tam zostać. Tyle wiem. Nasz plan jest następujący. Za mniej więcej dwa dni w górnych warstwach atmosfery planety zacznie się gigantyczny sztorm. Na ten czas zostanie zawieszona komunikacja promowa z Semiramidą, ustanie też łączność radiowa. Burza potrwa siedem do ośmiu dni. To czas dla nas. Tuż przed nadejściem huraganu opuścimy stację i polecimy do czekającego w umówionym miejscu promu. Do bazy wrócimy tuż po zakończeniu burzy. Oczywiście, nasz odlot zostanie zarejestrowany, ale nawet jeśli ktoś przekaże te dane wyżej, to nie będą w stanie nas ścigać. Mija czwarta sekunda transmisji, musimy wracać do obszaru dostępności radiowej. Na Semiramidzie zachowujemy się jak dobrze zakolegowani instruktor i uczeń. Ostrzegam, w bazie nie ma żadnego bezpiecznego miejsca, w którym można się nie obawiać inwigilacji. W naszych sprawach musimy porozumiewać się tak, jak byśmy rozmawiali o szybowaniu. Cieszę się, że cię poznałem, kurierze.” Rozłączenie. - Uwaga baza - poinformował Kalbar już na normalnym paśmie łączności. - W obszarze ciszy miałem chwilowe kłopoty, musiałem porozumiewać się z uczniem bezpośrednio. Wracamy. Kurierze?, zdziwił się Daniel. Boże, przecież nie przekazano mi żadnych danych do przewiezienia!” Leżał na łóżku w swojej kabinie. Od wspólnego szybowania i myślowego sprzęgu z Kalbarem minął dzień. W tym czasie kilkakrotnie spotykał lotniarza na terenie bazy. Wymieniali wtedy uśmiechy i słowa powitania. Kalbar udawał, że go podrywa, a może, szlag by go!, rzeczywiście chciał poderwać Daniela. Bondaree wiedział, że gdyby okazało się, że wspólny seks jest jedyną chwilą, w czasie której można przekazać ważne informacje, musiałby ulec. Na szczęście Kalbar nigdy nie zasugerował takiej możliwości. Był homkiem, ale jednocześnie żołnierzem, prawdopodobnie z najgłębszego poziomu konspiracji gladiańskiej armii. Jakąż grę prowadziło imperium solarne z Gladiusem?, rozmyślał Bondaree. Czemu tak długo zwlekało z włączeniem się do walki z korgardami? Czemu wreszcie tak niemrawo poczynało sobie z samym gladiańskim państwem? Wnioski nasuwały się same: Dominium zależało na Gladiusie z kilku powodów. Po pierwsze chciało zawłaszczyć żyzną, zagospodarowaną planetę wraz z jej licznymi koloniami. Po drugie, położony tylko o cztery miesiące świetlne od układu Multona punkt hiperprzestrzenny był węzłem mało spenetrowanej odnogi hipersieci. Jego eksploatacja przynieść mogła wiele korzyści i rozszerzyć wpływy Dominium na kolejne światy. Po trzecie wreszcie, na Gladiusie nastąpiło pierwsze spotkanie z korgardami - nieznaną wcześniej i dysponującą bardzo rozwiniętą techniką rasą. Wydziały badawcze wojennej machiny Dominium bez wątpienia czekały na kolejne dane dotyczące możliwości technologicznych Obcych, nieznanych broni, urządzeń, a może nawet nowej fizyki. To ostatnie było najważniejsze. Fizyka ludzkości dotarła do swoich granic poznania. Zasada nieoznaczoności Heisenberga w świecie mikro uniemożliwiała budowę procesorów szybszych niż subatomowe. Prędkość światła w przestrzeni czterowymiarowej wyznaczała sensowną granicę penetracji wokół każdej bramy hiperprzestrzennej. Wreszcie, reguła ograniczoności Hanksa wyznaczała liczbę dostępnych trans-galaktycznych kanałów hiperprzestrzennych. Ludzkość rozwijała się, kolonizowała nowe światy, współpracowała i walczyła z kilkoma rasami na podobnym etapie rozwoju. A jednak, Sieć Mózgów właściwie oceniała tę sytuację - nowa fizyka mogłaby zmienić układ sił albo otworzyć fantastyczne możliwości penetracji wszechświata. Instytuty zajmujące się badaniami podstawowymi - fizyką, matematyką, hiperfizyką - pracowały pełną parą. Oczekiwano, że każdy kontakt z nową rasą może dostarczyć danych o przełomowym znaczeniu. Być może, Dominium na razie tylko badało i obserwowało korgardzkich najeźdźców, nie spiesząc się z pomocą Gladiusowi. Zresztą, mogło przy tym realizować kilka innych celów. Każdy rok bezkarnego działania korgardów powiększał na Gladiusie liczbę sympatyków uległych. Każda obława, przegrane starcie, każdy zabity obywatel stawał się argumentem “za” w ich wołaniu o uznanie władzy Dominium. Prowadzono też starannie przygotowaną akcję propagandową. Argument: “Lepsi ludzie, choćby z Dominium, niż Obcy” był dla wielu Gladian bardzo przekonujący. W końcu propagandowy bełkot wydał owoce - władzę przejęli ulegli. Najprawdopodobniej wywiad Dominium wiedział, że Gladianie są blisko znalezienia rozwiązań umożliwiających skuteczną walkę z najeźdźcami. Fakt ten potwierdziły ostatnie udane operacje - przechwycenie korgardzkiej pancerki, informacje od Rittera, a także zniszczenie fortu w czasie akcji “Huragan”. Do zwycięstwa było jeszcze daleko, ale okazało się, że ludzka technika może się zmierzyć z korgardzką. Jeśli solarni naukowcy nie znaleźli analogicznych rozwiązań, Sieć Mózgów mogła po prostu postanowić poczekać, aż Gladianie zakończą swoje prace. Przedwczesna próba aneksji Gladiusa skończyłaby się zapewne utajnieniem bądź nawet zniszczeniem dokonanych przez gladiańskich naukowców i agentów odkryć. Z kolei zbyt późne wejście do gry mogłoby przynieść Dominium niekorzystne konsekwencje. Kontrolowana przez niezłomnych Rada Elektorów i armia zaczęłyby odnosić sukcesy militarne, co bez wątpienia wpłynęłoby na nastroje obywateli. Gladianie, uzbrojeni w zdobyczną technikę kor-.gardów, staliby się równorzędnym partnerem Dominium. Imperium solarne zdecydowało więc wykorzystać swoje wpływy i wesprzeć nową radę Elektorów w optymalnym dla siebie momencie - gdy armia Gladiusa odniosła pierwsze spektakularne sukcesy, lecz zanim jeszcze zdążyła je w pełni wykorzystać militarnie i propagandowo. Daniel nie znał odpowiedzi na wszystkie pytania, ale miał wrażenie, że znajduje się znacznie bliżej prawdy niż na początku wydarzeń. Tylko jedno go niepokoiło: nie miał do przekazania żadnych informacji. Nie sądził też, że sztucznie - cybernetycznie lub hipnotycznie - wdrukowano mu je w podświadomość. Co prawda dane mogli w nim zapisać, gdy poddawano go kuracji ożywiającej. To jednak narażałoby go na dekon-spirację w czasie przesłuchania, jakiemu poddali go funkcjonariusze Departamentu Bezpieczeństwa, i przeglądu telepatycznego, dokonanego przez cyborgów solarnych. Ciekawe, pomyślał Daniel, czy zawędrował tu za mną jakiś kapuś? 4. Potężny huragan narodził się w atmosferze Spathy jakieś tysiąc lat wcześniej. Podobnie jak kilka innych wielkich fal burzowych, regularnie przesuwał się wzdłuż równika planety. Wodorowy wir o średnicy tak dużej, że mógłby pochłonąć całego Gladiusa, znaczył swój szlak siecią gigantycznych turbulencji i gazowych rzek. Cyklicznie, co dwa miesiące, jego jądro przesuwało się nad Semiramidą. Gdy się zbliżał, mówiono: “Idzie burza” i nawet mistrzowie Klanu nie próbowali wtedy szybować. Baza na kilkadziesiąt godzin była odcięta od świata, gdyż ścierające się masy zjonizowanego gazu skutecznie zakłócały łączność radiową z nadajnikami orbitalnymi. Informacja o nadciąganiu huraganu pojawiła się na wszystkich aktywnych wyświetlaczach bazy, przerywając projekcje holo, sesje wirtualek, ćwiczenia na symulatorach. Za kilkanaście godzin Semiramidą miała znaleźć się w wartkim strumieniu jednego z odpryskowych prądów cyklonu. Dowództwo bazy ogłaszało zakaz opuszczania jej przez turystów, wstrzymywało odlot już załadowanych promów transportowych i wprowadzało sankcje energetyczne. Cała moc bazy musiała zostać skierowana do obsługi rezerwowych systemów sterowania i układów kompensacji ciśnieniowej w zewnętrznych polach ochronnych Semiramidy. Kalbar połączył się z Danielem normalną linią wideofoniczną, łamiąc wszelkie ustalone wcześniej zasady konspiracji. - Zorientowali się - powiedział spokojnie. - Idź do śluzy. - Co się stało? - Daniel natychmiast poderwał się z łóżka i zaczął nakładać kombinezon. - Przejąłem poufny komunikat. Mimo wstrzymania transportów leci do nas prom specjalny. Niemal umyka przed burzą. Idzie z przyspieszeniami, których nie wytrzymaliby zwykli ludzie. Na pewno wiezie żołnierzy. - Co robimy? - Za chwilę zacznie się lotniarski taniec powitania burzy. Jak najszybciej bądź przy śluzach. Polecimy. - W porządku - powiedział Daniel, ale twarz Kalbara już zniknęła z ekranu. Dopiął kombinezon, spojrzał w lustro, przeczesał palcami włosy. Był gotów. Kiedy wyszedł na korytarz, w uszy uderzyła go głośna muzyka. Melodia przypominała pieśń śpiewaną przez lotniarskich uczniów. Na Semiramidzie zaczynało się święto. Szybownicy mieli witać burzę, swój święty żywioł. Daniel szybkim krokiem ruszył w stronę windy międzypoziomowej. Cios, zadany twardym chłodnym przedmiotem, trafił go prosto w twarz, gdy wychodził zza zakrętu. Drugie uderzenie spadło na kark. Daniel upadł, piekący ból przeszył mu skórę, Poczuł, jak tężeją mu mięśnie policzków, nieruchomieją usta i powieki - ewidentne skutki działania paralizera nastawionego na trzy czwarte mocy, tak by ogłuszyć, ale nie zabić i nie uszkodzić czipów. Gdyby Daniel miał na sobie zwykły strój, leżałby teraz sztywny jak kłoda. Ale przed chwilą założył pierwszą warstwę ochronnego lotniarskiego kombinezonu. To go uratowało. Rzucił się do przodu, mając wrażenie, że napięta skóra twarzy zaraz popęka. Podciął napastnika, chwycił za nogi, zwalając na ziemię. Usłyszał krzyk i stukot upadającego na podłogę paralizera. Chwycił prawą dłoń przeciwnika, przekręcił i szarpnął, wyrywając palce ze stawów. Na szczęście wróg nie miał pomocnika. Była to niska, mocno zbudowana kobieta w inżynierskim stroju. Wiła się na ziemi, trzymając za zakrwawioną dłoń i jęcząc cicho. Kiedy Daniel podniósł paralizer i pochylił się nad nią, powiedziała: - Jesteś zatrzymany z rozkazu Departametu Bezpieczeństwa. Poddaj się. Daniel zaciągnął ją do swojej kabiny. Nie była odporna na ból. Wystarczyło postraszyć ją bronią, by wyśpiewała wszystko. Była infomatorem Departamentu, choć nie pracowała dla niego etatowo. Na Semiramidzie zajmowała się obsługą kombajnów rolniczych. Kilkanaście minut temu otrzymała polecenie zatrzymania na terenie bazy Daniela Bondaree. Dowolnymi metodami, bez zabijania, do chwili, gdy przybędą posiłki. Zrobiła to najlepiej jak umiała. Czyli źle. Daniel opłukał zakrwawiony nos, obejrzał rosnący pod okiem fioletowy siniak. Kobieta mogła nie wiedzieć, że Bondaree jest tanatorem. Nie wykonał więc na niej wyroku śmierci za napad na sędziego. Jej własną bronią sparaliżował ją na najbliższe kilkanaście godzin. Szybko, by nadrobić stracony czas, ale z zachowaniem czujności, ruszył ku sektorowi lotniarskich śluz, nazywanych przebieralniami. Zastał tam kilkunastu mistrzów klanowych, czekających na swoją kolej. Wśród nich był też Kalbar. Daniel po raz pierwszy widział jednocześnie tylu członków Klanu. Kombinezony okrywały ich ciała, ale nie osłaniały głów. Nie było ani jednego mistrza, który nie korzystałby z wszczepów - czipów łączności bezpośredniej, sztucznych zmysłów, wspomagaczy, przekształceń kosmetycznych. Daniel zobaczył ludzi z fotoczułymi plamami wszczepionymi na tyle i czubku czaszki, lotniarzy o zmodyfikowanych uszach i oczach, z gniazdami umieszczonymi na potylicy i czole, z wszczepami wijących się polipoidalnych włosów. Największe wrażenie zrobił na nim szybownik, który miał wydłużoną twarz, z dorobioną drugą parą ust i gardłem. Kiedy mówił, jego dolna szczęka i śródniebienie rozdzielające jamy ustne poruszały się w dziwny, pozornie nie zsynchronizowany sposób. Lotniarze, jeden po drugim, znikali w kabinach śluzy, gdzie zakładali swoje skafandry. Nie potrafili latać w czasie burzy, ale starali się utrzymać poza bazą jak najdłużej, przetrwać w potężniejącym żywiole, pokazać swój lotniarski kunszt i odporność psychiczną. Ci, którzy przecenili swoje możliwości, kończyli jako “pokarm wiatru”. Kiedy w poczekalni zostało już tylko kilka osób, Kalbar podszedł do Daniela. - Co się stało? - spytał cicho. - Próbowano mnie zatrzymać. Poradziłem sobie. Czy automat kontrolny wypuści mnie na zewnątrz? Był zakaz. - Jeśli zrzekniesz się swoich praw i ubezpieczeń, będziesz mógł polecieć. Sam odpowiadasz za swoje życie, bylebyś tylko nie kazał komuś za nie płacić. - Musimy się pospieszyć. - Być może. Ale ważniejsze jest to, byśmy jak najpóźniej wyszli na zewnątrz. Kiedy burza będzie tuż-tuż. Daniel zrozumiał. Wylecą razem z innymi lotniarzami, gubiąc się w ich mrowiu. A potem, gdy burza zacznie już ogarniać Semiramidę, przyleci po nich transportowiec. Nadchodzący huragan uniemożliwi pościg. To bardzo ryzykowny plan, jeśli sami dostaną się w obszar burzy... Ekran, który do tej pory pokazywał liczby i schematy opisujące stan atmosfery w okolicach Semiramidy, ożył nagle. Pojawiła się na nim twarz Martena Kassetera, dyrektora części rządowej stacji, odpowiedzialnego za stan techniczny i bezpieczeństwo bazy. Był zdenerwowany. - Uwaga! Informacja dla wszystkich obywateli Gladiu-sa, członków Klanu i Wolnych Ludzi przebywających na terenie stacji Semiramida. Podaję instrukcje o żółtym kodzie dostępu. Przypominam, że zgodnie z prawem tej stacji wszystkie przebywające na niej osoby, niezależnie od przynależności państwowej, są zobowiązane do wykonywania żółtych rozkazów! Lotniarze przestali wchodzić do kabin. Z uwagą patrzyli na ekran. - Za dziesięć minut w porcie północnym wyląduje prom specjalny. Na jego pokładzie znajduje się grupa agentów Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego wraz ze wspomagającymi ich pracownikami ambasady Dominium Solarnego. Wstrzymuję wszelkie loty do odwołania. Jednocześnie informuję, że agenci Departamentu otrzymali pełnomocnictwa do kontroli każdej osoby przebywającej na terenie Semiramidy. - Co on chrzani?! - krzyknął jeden z lotniarzy. - To złamanie naszej konstytucji! - Co tu się dzieje?! - Burza, idzie burza, trzeba lecieć... - Jeszcze tu brakowało cyborgów... Twarz Kassetera zmniejszyła się i przesunęła na lewą połowę ekranu. Po prawej pojawił się Gardanian Dwugłowy, mistrz Czerwonej Strugi, namiestnik Klanu na Semi-ramidzie. Niemal karzeł, miał tłuste krótkie ramiona i małą łysą głowę. Jego czaszka była przecięta na pół - szczelina biegła od czoła po kark, w to miejsce wstawiono przezroczysty wszczep. Danielowi wydawało się, że widzi powierzchnię mózgu Gardaniana. - Wicher jest święty - powoli powiedział mistrz. Uniósł ramiona. - Burza jest życiem. Słowa księgi są wieczne. Nasze prawo mówi: lećcie! Wesprzyjcie się na wietrze. Poczujcie światło. Mówię wam: lećcie! Dzieci Klanu nie muszą słuchać nikogo, gdy idzie burza. - Zgodnie z treścią umowy pomiędzy Klanem a Radą Elektorów wolnej planety Gladius - gdy Kasseter to mówił, obok jego twarzy pojawiały się teksty odpowiednich paragrafów - w przypadku ogłoszenia przez zarządcę administracyjnego stacji żółtego kodu ważności, wszyscy członkowie Klanu są zmuszeni do realizowania jego poleceń. - Jeśli nie stoją w sprzeczności z religijnymi zasadami Klanu - Gardanian opuścił ramiona. W jednej chwili z natchnionego proroka zmienił się w załatwiającego interesy polityka. - Powitalny taniec na cześć burzy to nasza religia. - Żądam, aby powstrzymał pan swoich ludzi. Jeśli pan tego nie zrobi, to zajmą się tym agenci. Prom już ląduje. Daniel z zafascynowaniem śledził tę rozmowę. Dopiero po chwili zorientował się, że Kalbar coś do niego mówi. - Przylecieli po nas! Szybko do przebieralni! Gdy drzwi śluzy otworzyły się, na monitorze pojawił się lądujący prom. Daniel nie zobaczył już wysiadających z niego żołnierzy w ciężkich pancerzach bojowych. Stacja kosmiczna Semiramida oglądana z daleka przypominała olbrzymie gniazdo zaniepokojnych burzą pszczół. Kulista konstrukcja wirowała powoli, czasami skokowo zmieniając tempo obrotów lub też przesuwając na silnikach korekcyjnych. Wokół gniazda roiły się owady. Ze śluz wylatywali lotniarze. Rozkładali szeroko skrzydła i rozpoczynali szaleńczy taniec powitania -burzy. Byli wśród nich samotnicy - ci najszybciej oddalali się od bazy, wykonywali najtrudniejsze ewolucje, najśmielej rzucali się w gwałtowne ciągi atmosferyczne. Mistrzowie Klanu lub dobrze wyszkoleni amatorzy. Widać też było pary lotni połączonych niewidzialną nicią. To uczniowie, którzy postanowili przeżyć swe pierwsze w życiu powitanie burzy oraz towarzyszący im instruktorzy. Uczeń w każdej chwili mógł popełnić błąd: zanurkować zbyt gwałtownie, źle natrzeć skrzydłem na wznoszący prąd czy wreszcie zbytnio napiąć powierzchnię lotni. Nauczyciel cały czas obserwował podopiecznego, udzielał mu rad, wskazywał najlepsze i najbezpieczniejsze tory ruchu. Zaś w razie katastrofy mógł przejąć kontrolę nad obwodowym układem nerwowym niedoświadczonego szybownika i przez mózgowy sprzęg bezpośrednio posterować jego lotnią. W pobliżu wrót śluzy unosiło się kilka grupek lotniarzy - małych pszczelich rojów, zgrupowanych wokół jednego czy dwóch przewodników. To były zespoły Klanu lub niezależnych szkół lotniarskich, szykujące się do najtrudniejszej szybowniczej sztuki - lotu zespołowego ze skomplikowanymi figurami i układem, w którym uczestniczy kilka, a nawet kilkanaście lotni. Wrota śluzy wypluwały lotniarzy z regularnością określoną przez wydajność przebieralni. Kiedy Daniel i Kalbar zaczęli swój lot, kilkudziesięciu szybowników już kreśliło figury powitalnego tańca. Tymczasem od góry do pszczół zbliżały się szerszenie. Prom wiozący solarnych komandosów już wylądował w porcie na północnym biegunie stacji. Jeszcze nim to się stało, z jego wnętrza wychynęło kilkanaście obiektów. Scyborgizowani żołnierze w pancernych skorupach, z rakietowymi plecakami i wbudowaną w skafandry bronią, lecieli ku lotniarskiemu stadu, by je zaatakować. Być może tylko przestraszyć i zagnać z powrotem do bazy. A może zniszczyć. Tylko dwaj ludzie, Daniel i Kalbar, wiedzieli, czego chcą solami i żeby nikt ich nie rozpoznał, zachowywali się jak inni szybownicy. Nie oddalając się zbytnio od bazy, wykonywali ewolucje rytualnego tańca powitania. Wysoko, wysoko, tysiące kilometrów nad gniazdem pszczół, rozszalał się żywioł, którego fala miała wkrótce dotrzeć i tutaj. Komandosi pojawili się nagle. Od bieguna północnego lecieli tuż obok powierzchni bazy, zręcznie omijając wszelkie wystające elementy konstrukcyjne. Nie namierzyły ich więc sonary lotniarskich hełmów, a przekazy ze stacji zostały najprawdopodobniej zablokowane. - Do wszystkich lotniarzy pozostających poza bazą -Daniel usłyszał w hełmie nieznany głos. - Otrzymujecie polecenie natychmiastowego powrotu. Stawianie oporu może narazić was na niebezpieczeństwo. Komandosi wynurzali się z cienia rzucanego przez stację. Daniel zobaczył dziesięć punktów powoli przemieszczających się w stronę lotniarskich zgrupowań. Żołnierze zmieniali ustawienie, tworząc przestrzenną sieć. - Są uzbrojeni - poinformował Daniela Kalbar na kodowanym paśmie. - Jak z szybkością? - W normalnych warunkach mają większe przyspieszenie i zwrotność. Oni nie szybują, tylko latają. Jednak przy mocnym, zmiennym wietrze umknie im każdy lotniarz. Wystarczy poddać skrzydło prądowi, dać się ponieść w kontrolowany sposób. Oni przedzierają się przez wiatr niczym przez gęstą żywicę. Poza tym mają krótszy zasięg. - Co robimy? - To co inni. A inni, na widok uzbrojonych komandosów zachowywali się w dwojaki sposób. Obywatele Dominium i część przebywających na szkoleniach Gladian natychmiast skierowała się ku śluzom Semiramidy. Natomiast wszyscy mistrzowie Klanu i większość przebywających pod ich opieką uczniów nie przejęła się ostrzeżeniami. Niektórzy nadal wykonywali figury powitalnych tańców, inni zaczęli się oddalać od stacji. Tak też postąpił Kalbar. Daniel poszybował za nim, niesiony metanowym prądem. Lecieli ku burzy. Komandosi mogli czekać w okolicach śluz. Tlen prędzej czy później skończy się każdemu lotniarzowi i będzie on musiał wrócić do bazy. Choćby czuł się nie wiadomo jak wolny i niezależny od praw ludzkiej cywilizacji, reguła brzmiąca: “Bez powietrza wykorkujesz” sprawdzała się w stosunku do każdego. Komandosi mogli więc spokojnie czekać w okolicy śluz - z jednym wyjątkiem. Jeśli lotniarz przekroczy granicę bezpiecznego powrotu i wciąż oddala się od bazy, to można podać dwie przyczyny takiego zachowania - albo jest samobójcą, albo wie, że gdzieś tam czeka na niego flaszka świeżego tlenu. Ponieważ jednak wojskowe pelengatory nie namierzyły żadnego pojazdu, spokojnie czekali. Ich kuliste pancerze unosiły się w pobliżu śluzy, lufy miotaczy mierzyły w nadlatujących szybowników. Komandosi przepuszczali powracających ludzi, rejestrowali ich tożsamość, zadawali po kilka pytań, skanując zawartość lotniarskich skafandrów. Pierwszy niepokój ogarnął ich, gdy z wnętrza bazy otrzymali informację, że dwóch ludzi pobrało sprzęt o podwyższonych parametrach i dodatkową porcję tlenu. Tak wyposażali się szybownicy na długotrwałe loty. Co więcej, jednym z tych ludzi był właśnie facet, z którego powodu tu się znaleźli, Daniel Bondaree. Mniej więcej w tym samym momencie dowódca oddziału komandosów otrzymał potwierdzenie ze skataera. Lotnie długodystansowe coraz bardziej oddalają się od Semiramidy, a w skafandrach znajdują się najpewniej poszukiwani. Dowódca nie wahał się: części swych ludzi polecił wrócić na stację, a sam wraz z doborową ósemką ruszył w pościg za zbiegami. - Gonią nas! - powiedział Daniel. Dwójkę lotniarzy dzieliły od bazy dobre trzy tysiące kilometrów. Lotnia Daniela mknęła przez wzburzoną atmosferę. Skafander sygnalizował zmianę warunków zewnętrznych - ciśnienia, średniej szybkości wiatru, temperatury, składu chemicznego gazu. W uszach zadudniły przyzywające sygnały wysyłane przez radioboje. Daniel wyciszył ten dźwięk, spróbował namierzyć komandosów, ale na próżno. - Epicentrum burzy dotknie stację za kwadrans - poinformował go Kalbar. - Powtarzaj wszystkie moje manewry. Komandosi ciągle znajdowali się daleko od uciekinierów, ale z każdą chwilą zmniejszali dystans. Byli świetnie wyszkoleni, Daniel umiał to docenić. Sześciu z nich tworzyło wierzchołki regularnego sześciokąta o blisko dwustumetrowych bokach. Trzej pozostali lecieli dokładnie na osi obrotu figury, jeden wysunięty do przodu,' drugi w płaszczyźnie sześciokąta, trzeci nieco z tyłu. Powodowane targnięciami wiatru wahania szyku były niemal niezauważalne. Kalbar zmienił tor, wykorzystując podmuch z dołu, zaczął się wznosić. Daniel pomknął jego śladem, chwilę później orszak solarnych komandosów skierował się za lotniarzami. Jednocześnie zaczął przeformowanie. Sześciokąt powiększał się, trzech żołnierzy z jego środka przesunęło do przodu. Daniel zerknął na dalmierz. Komandosi znajdowali się sto kilometrów za jego plecami. - Zaczynają obławę, zmieniają szyk - poinformował Kalbar. - Co robimy? - Do przodu, ile się da. Musimy podejść bliżej burzy. Komandosi byli szybsi i zwrotniejsi. Ale - nie czuli wiatru. Tam, blisko gazowego kłębowiska, można im było umknąć. Sygnalizatory skafandra pulsowały ostrzegawczo. - Przyspieszyli! - krzyknął Kalbar. Szyk komandosów ponownie zaczął się zmieniać, trzej środkowi żołnierze wysforowali do przodu. Z daleka oddział przypominał jamochłona z szeroko otwartą gębą i trzema parzydełkami. Być może, tak właśnie mieli solami atakować - otoczyć uciekinierów, odcinając drogi ucieczki, obezwładnić i ściągnąć w gardziel pól siłowych. - Epicentrum burzy jest o siedem minut od Semiramidy - powiedział Kalbar, cały czas nasłuchując komunikatów z bazy. - Jeśli zaraz nie zawrócą, huragan ich dopadnie. Nie wyjdą z tego cało. A to znaczy, pomyślał Daniel, że dopadnie też i nas. Wobrażał sobie odprawę-solarnych przed akcją, choć nie wiedział, czy ścigają go ludzie, cyborgi czy maszyny. Ale rozkazy musiały być podobne: schwytajcie ich i sprowadźcie do stacji, bo potrzebujemy od nich informacji. Jeśli zobaczycie, że mogą wam umknąć lub stracicie szansę powrotu - musicie ich zabić, aby dane nie wpadły w ręce naszych wrogów. Takie instrukcje, nieważne ustnie, przez sprzęg czy jako program, dostaną zapewne komandosi. Może obiecano im, że otrzymają pomoc, gdy trafią w środek burzy? A może żołnierze Dominium nie myśleli o swym bezpieczeństwie, bo byli fanatycznymi wykonawcami rozkazów lub zaprogramowanymi cyberludźmi? Tego Daniel nie wiedział. Poczuł słabe dotknięcie wygenerowanego przez komandosów pola siłowego. Lekko pchnięty w bok, bez problemu utrzymał sterowność. Nie sądził, by żołnierze mogli być wyposażeni w generatory pola o mocy wystarczającej do zniszczenia czy choćby strącenia lotni. Jednak jeśli on lub Kalbar stracą panowanie nad swymi skrzydłami, to macki pól siłowych połączą się w sieć i schwytają szybowników niczym pajęcza pułapka. - Sięgają nas! - krzyknął. - Czułem to! Zaraz idziemy ostro w górę! Bądź gotów! Skrzydła Kalbara zmieniły kąt natarcia, na chwilę zamarły, a potem niemal pionowo ruszyły w górę wypychane dmącą od dołu ciśnieniową windą. Daniel wpłynął w to samo miejsce, chcąc powtórzyć manewr. - W lewo! - zakomenderował Kalbar. - Bo będziesz w moim cieniu! Daniel zgodnie z poleceniem przekołował w bok. Kiedy ustawiał skrzydła we właściwym położeniu, skafander zasygnalizował niebezpieczne przeciążenie. Komandosi znów zmienili kurs, byli coraz bliżej. Lotnia Daniela pomknęła w górę, poczuł gwałtowny ucisk w brzuchu. Mięśnie ramion naprężyły się, jak przy dźwiganiu ciężarów. To skafander przenosił na ciało Daniela bodźce ciśnieniowe z powierzchni skrzydeł. Ból i zmęczenie oznaczały przeciążenie powłoki. Komandosi byli bardzo blisko. Daniel zobaczył dwa pociski mknące w jego kierunku. Położył lotnię, chcąc zejść niżej. - Trzymaj kurs - krzyknął Kalbar. - Jeszcze chwila! - Namierzyli nas! - Trzymaj kurs! Pociski eksplodowały za wcześnie, fala uderzeniowa nawet nie musnęła skrzydeł. - Pękają! - usłyszał krzyk Kalbara. Szyk komandosów złamał się. Żołnierze znajdujący się w górnych wierzchołkach sześciokąta trafili w ten sam prąd wznoszący, co lotniarze. Pchnięci gwałtownym podmuchem wypadli z szyku, wirując niczym bąki. Pozostali ruszyli ich śladem, próbując przejąć sterowanie nad zagrożonymi towarzyszami. - Nie czują wiatru! - radośnie powiedział Kalbar. - Mówiłem ci, że nie czują wiatru! Taniec zacznie się dopiero teraz! Do diabła, przez głowę Daniela przemknęła ponura wizja spadającej w otchłań, poszarpanej lotni, ja też nie czuję wiatru! Burza była tuż-tuż. Sygnały z Semiramidy gasły coraz częściej, radioboje milkły jedna po drugiej. Bezwzględna prędkość lotniarzy rosła. Jeśli jesteś rybą płynącą w wartkiej rzece, możesz poddać się jej głównemu nurtowi. Przemieszczać zgodnie z nim, utrzymując równowagę pośród turbulencji i wirów tworzonych w czasie gwałtownego przepływu wody. Możesz też próbować trudniejszych sztuk: przemykać pomiędzy sąsiednimi prądami, różniącymi się prędkością czy kierunkiem ruchu, krążyć w wodnych wirach, wyskakiwać ponad powierzchnię wody, by ominąć zdradliwe pułapki. W miarę, jak prędkość strugi będzie rosła, te niebezpieczne zaburzenia zaczną się pojawiać coraz częściej, będą silniejsze i mniej przewidywalne. Tylko najsprawniejszy pływak zdoła pokonać żywioł. Dzięki temu może zapolować. Lub umknąć swemu prześladowcy. Lotnie Kalbara i Daniela leciały zgodnie z kierunkiem burzowego frontu, cały czas zwiększając pułap i wchodząc w strumienie wodorowe o coraz większej prędkości. Żeby tu przetrwać, nie wystarczała prędkość i moc, potrzebny był też kunszt, znajomość szybowniczej sztuki. A w tym lotniarze górowali nad ścigającymi ich komandosami. Przynajmniej taką Daniel miał nadzieję! - Epicentrum nad bazą! - rzucił Kalbar. - Nie są w stanie wrócić! Na wyświetlaczach hełmu Daniela błyszczało tylko osiem punktów oznaczających solarnych komandosów. A więc jeden już gdzieś przepadł. - Trzymaj się, Daniel! Podchodzimy jeszcze wyżej! Daniel znów poczuł szarpnięcie, wskaźniki ciśnieniomierzy podeszły do dopuszczalnej granicy, szybkościomierz już ją przekroczył. Lecieli niesieni strumieniem gazowym o prędkości pięciu machów. Komandosi przyspieszyli. Czy zorientowali się, co zamierza zrobić Kalbar, czy zaczynało im brakować paliwa, czy może liczyli jeszcze, że zdołają wrócić do bazy - tego Daniel nie mógł wiedzieć. Ale kiedy zobaczył, jak płyną w jego stronę, nie bacząc na przeciążenia i przekraczane granice wodorowych prądów, zrozumiał, że zaraz wszystko się rozstrzygnie. Nie czuli wiatru... To musiało oznaczać śmierć. Pierwszy zadygotał, gdy wleciał w obszar turbulencji. Jego skafandrem zakręciło jak bąkiem, rozłupało na pół niczym skorupę orzecha, a łupiny cisnęło w przeciwne strony. Drugi zanurzył się w strugę nie tylko o innej prędkości, ale i kierunku niż główny strumień. Jakby przeskoczył na pas ruchomego chodnika biegnący w przeciwną stronę. W jednej chwili został z tyłu, coraz bardziej oddalając się od swych towarzyszy. Trzeci zabił się, gdy wleciał w błęd: nie otwarte i zwektorowane pole siłowe wygenerowane przez własny skafander. Szyk pozostałych komandosów załamał się, jednak wciąż gnali za lotniarzami. - Idzie nawała - znów poinformował Kalbar. Daniel przełączył wyświetlacz na podgląd atmosferyczny. Zobaczył huragan: wał gazowy o średnicy setek kilometrów i długości tysięcy, wirujący niczym gigantyczny walec. Za nim pełzło tysiąc mniej«zych huraganów i cyklonów. Uświadomił sobie, że z orbity Spathy burza wygląda pewnie jak wielki, ciemny cień przesuwający się po powierzchni planety. Zagrały alarmy, obraz natychmiast przełączył się, pokazując dwóch najbliższych solarnych. Żołnierze rozdzielili się, spróbowali oskrzydlić lotnie. Zaczęli nawet rozpinać sieci siłowe. Kilka razy im się to udało, ale żywioł nie pozwolił komandosom utrzymać synchronizacji lotu i sieci rwały się. Znów wystrzelili torpedy. - Leć dalej! - krzyknął Kalbar i poszybował w górę, przepuszczając Daniela. Co on robi? Jeśli zginie, to i ja nie ocalę tyłka! O Boże! Poczuł ból. - Mam blokadę lewego skrzydła! - krzyknął przerażony. - Wiem - uspokoił go Kalbar. - Zwiń prawe, nie steruj. Zaraz ci pomogę. Daniel zrealizował polecenie. Na szczęście, nie stracił pełnej kontroli nad lewym skrzydłem. Nie miał tylko czucia na grzbietowej powłoce, spód lotni reagował normalnie, co umożliwiało szybowanie na wznoszących prądach. Kalbar zaczął wystrzeliwać pociski. Po chwili wokół skrzydeł zaroiło się od niedużych obiektów. Każdy z nich zaczynał gwałtownie puchnąć, rozkładać się, przybierając kształt lotni. Rejestrator poinformował Daniela o pojawieniu się w okolicy kilkudziesięciu lotniarzy, szybujących z tą samą co on prędkością. - Fantomy ożywione - powiedział Kalbar. - Dwa już nie żyją - dodał ponuro, gdy w ten rój wbiły się wystrzelone przez komandosów torpedy. - Trzymam stateczność, ale tracę kontrolę nad skrzydłem - wychrypiał Daniel. - Mam cię przejąć? - spytał Kalbar. Jeśli uczeń popełnił błąd lub następowała awaria, asekurujący go mistrz mógł przez specjalne łącze przejąć kontrolę nad obwodowym układem nerwowym lotniarza i jego skrzydłem. Mózg opiekuna wydzielał część do kontroli przechwytywanego skrzydła. To był niebezpieczny manewr i nie powinien trwać zbyt długo. - Jak daleko mamy do celu? - spytał Daniel, ale nie usłyszał odpowiedzi. Domyślił się, iż Kalbar obawia się, że mogliby ją przechwycić solarni. - W porządku, na razie spróbuję lecieć. - To dobrze. Niemal w tym samym momencie Daniel zobaczył w wyświetlaczach jeszcze coś. Potężny burzowy wał kotłował przestrzeń, a tuż przed nim - z perspektywy ekranu, w rzeczywistości były to setki kilometrów - przesuwał się mały punkt. - Widzę obcy pojazd. - Nie taki on znów obcy - mruknął Kalbar. - Jesteśmy za nisko. Prom ucieka przed burzą, więc leci szybciej od nas. Jeśli natychmiast nie podejdziemy w górę, zgubimy go. - Straciłem manewrowość! - Są za nami! - Kalbar gwałtownie zmienił temat. Miał powód. Komandosi zestrzelili już większość makiet zorientowali się, że lotniarze mogą im uciec, a co więcej, dostrzegli prom lecący w forpoczcie burzy. Zrozumieli to, co przed chwilą pojął Daniel. Tego pojazdu na pewno nie będzie w stanie dostrzec nikt z góry, znad atmosfery. Zbyt dużo zakłóceń powoduje burza. Słaby sygnał chronionego dodatkowo systemem osłonowym statku zostanie uznany za echo huraganu. Jeśli w ogóle ktoś na to echo zwróci uwagę. - Zaczyna się polowanie, Daniel! Uważaj! Pięciu komandosów odpaliło torpedy. Już nie po to, żeby nastraszyć i zmusić do powrotu. - Wypuszczam resztę fantomów i idziemy w górę! - Nie dam rady! - Przechwytuję! Daniel poczuł chłód przebiegający po skórze, od stóp po czubek głowy. Nagle zaczął tracić czucie. Jego zmysł dotyku gasł, jakby ktoś przekręcał kolejne wyłączniki: najpierw lewa noga, potem prawa, podbrzusze... Przestawał czuć swój organizm i skrzydło. Zobaczył, że lotnia Kalbara drży, niby zwierzę zmuszone unieść nadmierny jak na jego siły ciężar. Pociski nadlatywały z dołu, nieco zza pleców. Na głowy waliła się wodorowa nawała. Prom, ostatnia szansa na ocalenie, zbliżał się coraz bardziej. Jeśli nie zrównają się z nim pułapem i prędkością, to po prostu ich minie. Tymczasem obie lotnie niemal trwały w zawieszeniu, pchane do przodu mocnym prądem, lecz nie wykonując żadnych manewrów. Nagle Daniel poczuł, że jest intruzem, obcym ciałem w elektronicznym organizmie skrzydła. Kto inny kontrolował lotnię, a Daniel mógł tylko obserwować manewry wykonywane przez skafander, w którego środku siedział. - Mam ją! Uważaj! Skrzydła ruszyły z miejsca. Pierwszy płynął Kalbar. Tuż za nim, prowadzona jak na sztywnym łączu, sunęła lotnia Daniela, powtarzając dokładnie każdy manewr i figurę. Obie lotnie poderwały się, przewaliły na plecy, poszły ostro w górę, na wprost nawałnicy. Manewr był tak niespodziewany, że komandosi nie zdążyli zawrócić. Siłą rozpędu polecieli dalej, wprost na swoje ekplodujące pociski. Trzej, którzy wykaraskali się z kolizji, ruszyli śladem lotniarzy. Rozpoczął się taniec. Lotnie wciąż się wznosiły, wykorzystując każdą ciśnieniową windę, każde płynące w dobrym kierunku zawirowanie. Komandosi śmielej przecinali granice zmiennych prądów, coraz bardziej zbliżając się do szybowników i wysłanego po nich statku. Daniel przestał kontrolować, co się dzieje wokół niego. Skafander sygnalizował wszystkie możliwe przeciążenia, dalmierz wskazywał coraz bliższą granicę frontu burzowego. A jednak Daniel przypuszczał, że Kalbar ma jakiś plan. Że szalone skoki i manewry, mimo swej chaotyczności i ryzyka, jakie niosą, wiodą ku zbawczemu promowi. Byli już prawie na jego wysokości. - Czas na nas - powiedział Kalbar i Daniel przez krótką chwilę pomyślał, że jego opiekun widzi nadciągającą katastrofę. Ale nie, on szykował się właśnie do ostatecznego posunięcia. Gdy Kalbar wykonał kolejny skok, lotnie zadygotały, niemalże pękła łącząca je niewidzialna więź. Potem wszystko zawirowało. Pas popieprzonych! Czy on zwariował?! Pasem popieprzonych lotniarze nazywali strugi gazowe, w których nie dało się normalnie szybować gdyż składały się z samych turbulencji. Takimi pasami latali mistrzowie Klanu, traktując to jako jeden ze swych największych wyczynów. Zawsze jednak byli asekurowani przez innych mistrzów. No i nikt nie strzelał wtedy do ich lotni. Skrzydła zawirowały. Kalbar walczył o odzyskanie kontroli, ale upiorny wiatr obracał dwoma lotniami niczym malutkimi zabawkami. Rzepy serwerów skórnych zaczęły ładować w organizm Daniela zwiększone dawki specyfików przyspieszających metabolizm i przewodzenie nerwowe. Komandosi dali się wciągnąć w pułapkę. Wskoczyli w strumień za lotniarzami. Tam, gdzie szybownik jeszcze mógł walczyć o życie, oni nie mieli żadnych szans. Daniel zdołał zobaczyć, jak implodują ich rozerwane pancerze. Zaraz czekało go to samo... Nie. Kalbar zdołał wyprowadzić skrzydła z korkociągu. Wymknęli się z groźnego strumienia. Po serii sygnałów wywoławczych, haseł i odzewów, prom skierował się w ich stronę. Minęło szesnaście godzin, a prom ratunkowy wciąż przedzierał się przez atmosferę Spathy, uciekając przed nawałnicą. Pozostając w cieniu burzy, byli niewidoczni dla ewentualnych prześladowców, a wichura przesuwała się wzdłuż równika planety, dając możliwość ucieczki w dowolnie wybranym momencie. Pojazd był niewielkim promem wojskowym przystosowanym do lotów w próżni, ale ze specjalnym system zabezpieczeń umożliwiających nurkowanie nawet w gęstych atmosferach. Oprócz sterówki mieściło się w nim kilka dwuosobowych kajut dla załogi, kabina sanitarna i mała mesa. W tej chwil i na statku nie było nikogo oprócz Daniela i Kalbara, pojazdem sterował automatyczny pilot, który po uwzględnieniu podanych przez lotniarza parametrów, ustalił kurs. Uciekinierzy poddali się procedurom odżywiającym organizmy i oczyszczającym je z biochemicznych wspomagaczy użytych w czasie szybowania. W trakcie tych zabiegów Daniel usnął. Obudził go sygnał przywoławczy Kalbara. Przetarł oczy, założył kombinezon i mamrocząc pod nosem przekleństwa poszedł do kabiny swojego przewodnika. Kalbar leżał na łóżku, zupełnie nagi, z założonymi pod głowę rękoma. Na twarzy miał zakrywającą czoło, policzki i brodę maseczkę. Jego piersi prężyły się wyzywająco, a dość pokaźnych rozmiarów członek sterczał do góry. - Ale numer, co? - spytał Kalbar z uśmiechem. - Mówiłem ci, chłopie - Daniel usiłował zachować spokój, strofował w końcu faceta, który kilkakrotnie ocalił mu życie - że jestem hetero. Czy masz do mnie jakąś sprawę służbową? Bo jeśli nie, to sobie pójdę... - Mam i służbową, i niesłużbową - powiedział Kalbar. Wyciągnął ręce zza głowy, okazało się, że w prawej trzyma małą strzykawkę. - Sprawa służbowa to taka, że przed kwadransem wyszliśmy z atmosfery Spathy. Lecimy prosto do punktu przeładunkowego. Nagłym ruchem Kalbar wbił sobie strzykawkę w członka. Nawet się nie skrzywił, za to Danielowi dziwnie ścierpło wszystko, co ścierpnąć mogło. Kalbar spokojnie wpompował w siebie zawartość strzykawki. - Kiedy tam dotrzemy? - Bondaree próbował zachować spokój. - Tego nie wiem - odpowiedział Kalbar patrząc na niego. Czarne oczy zalśniły w otworach maseczki. Odłożył strzykawkę, kilka razy pstryknął w swojego penisa. - Nie wiem, gdzie jest baza. Nikt tego nie wie, z wyjątkiem tych, co w niej siedzą. To najtajniejszy obiekt w tym układzie. - Nie licząc statków korgardzkich. - Kto wie, kto wie - Kalbar zaczął trzeć swoje podbrzusze obiema dłońmi. Daniel poczuł śliską kulę rodzącą się gdzieś w żołądku. - Przestań, do cholery. Nie muszę na to patrzeć -warknął. - A ta druga wiadomość? - Ano taka, że może cię to jednak zaciekawi, wiesz... - Kalbar wygiął się do przodu, szarpnął. - Au! Wiesz, to całe maskowanie zaczynało mnie wkurzać. W dłoniach Kałbara tkwiła cielista masa. Daniel patrzył, jak jego opiekun ciska ją pod łóżko, jak znów gładzi swoje podbrzusze, a potem ściąga z twarzy maseczkę. Zobaczył ciemną, szczupłą twarz, lśniące czarne oczy, wąskie usta pomalowane na zielono. Dłonie wciąż przesuwały się po brzuchu, teraz dopiero dostrzegł, jak są smukłe i kształtne. W miejscu, do którego jeszcze przed chwilą przylegała cielista substancja, skóra była jaśniejsza. Takie same plamki zobaczył na brodzie, szczęce i ramionach Kałbara. Palce zsunęły się z podbrzusza na uda, na zdepilowane łono. - Mówiłem... ha., mówiłam ci, że to dobrze, że jesteś hetero. Bo ja ani przez chwilę nie byłam homkiem -uśmiechnęła się piękna kobieta, której prawdziwego imienia nawet nie znał. - Chodź tutaj. Nie bój się, piersi zawsze miałam prawdziwe. 5. Lecieli cztery dni. Tak przynajmniej twierdził komputer pokładowy. Nie mieli dostępu do układów sterowniczych, sieć statku realizowała tylko elementarne potrzeby życiowe. Tym więcej czasu zostało na rozmowy i seks. Łączniczka nazywała się Karolina Hankin. Od siedmiu lat służyła w formacjach antykorgardzkich. Przedtem próbowała zostać członkiem Klanu Lotniarzy. Nie udało jej się, ale na tyle opanowała szybownicze rzemiosło, że kiedy dowództwo skierowało ją do agencji turystycznej obsługującej Semiramidę, bez trudu dostała angaż. Zajmowała się szkoleniem turystów bezpośrednio na stacji oraz nadzorowaniem akcji promocyjnych. Nie miała pojęcia, czy cała agencja była atrapą obsługiwaną przez Departament Obron, czy tylko jej wydział, czy może wstawiono ją do autentycznej firmy turystycznej. Sprzedała agencji spreparowany życiorys, przy okazji zmieniając swój wygląd zewnętrzny, a nawet płeć. W odpowiednim momencie dostała dane do przeprogramowania serwera holo w stacji przylotów na Holbainie. Nawet nie wiedziała, w jaki sposób kurier zostanie powiadomiony, gdzie ma lecieć. - I wcale cię o to nie pytani - mruknęła głaszcząc Daniela po plecach. Leżeli na utworzonym z koców posłaniu na podłodze mesy. Łóżka w kabinach były zdecydowanie jednoosobowe. - I wcale bym ci nie powiedział - Daniel był odprężony, spokojny. Poddawał się pieszczocie, a wspomnienia niedawnych wydarzeń gasły daleko, na granicy pamięci. - Dawno się nie kochałam - powiedziała Karolina. - Co chwila widziałem cię z jakimś facetem. - Czy sądzisz, że któremukolwiek z nich pozwoliłam wsadzić łapę za majtki? - O ile pamiętam, nie nosiłaś, hm, nosiłeś, majtek. - Więc nikt mi za nie nie mógł wkładać łapy - powiedziała triumfalnie. - Co było do udowodnienia. Leżeli w milczeniu. Powiedzieli sobie tyle, ile mogli powiedzieć, spętani rozkazami przełożonych i poziomami tajności ich działań. Daniel nie wątpił, że cały pojazd naszpikowany jest aparaturą rejestrującą. Jak sądził, aparaty nie tylko kontrolują ich poczynania. Na pewno też ich testują, poddając wielostronnej analizie słowa, skład chemiczny potu, aurę i dziesiątki innych czynników. Ci, którzy wysłali pojazd, musieli liczyć się z możliwością, że na jego pokład wsiądą pozoranci, podstawieni szpiedzy przeciwnika. Kogo uznano za przeciwnika - tego Daniel również nie wiedział. Czy tylko korgardów? Czy może oddziały oficjalnego sojusznika - Dominium? A może także formacje gladiańskie lojalne wobec nowej Rady Elektorów? Daniel do niedawna wiedział, kto jest wrogiem. Kor-gardzi, którzy najechali jego dom, zabijali obywateli Gladiusa, niszczyli cywilizację. Byli wrogami, których należało zniszczyć, unicestwić. Co do tego z Danielem zgadzała się zdecydowana większość mieszkańców planety, może oprócz garstki totalnych pacyfistów i religijnych sekciarzy, uznających korgardów za karę bożą czy też bożą nagrodę. Wrogiem Daniela było też Dominium. Widział w nim potężną siłę, pragnącą zmiażdżyć cywilizację Gladiusa, narzucić mu swoje prawa i obyczaje, zmusić do realizacji celów odległych od “potrzeb mieszkańców planety. Jednak większość opinii publicznej zdecydowanie inaczej traktowała obecność w układzie Multona korgardów i wojsk Dominium. Obcy byli nienawistnymi najeźdźcami, żołnierze solami - co najwyżej wrogami politycznymi. Dominium nie chciało interweniować w konflikt z korgardami, Dominium zawłaszczało gladiańskie kolonie, Dominium narzucało swoje prawa wolnym światom w układzie Multona - to nic! Przecież solami to także ludzie, potomkowie wspólnych rodziców, mówiący niemal tym samym językiem! Przecież nawet jeśli przyjdą, to nie zabiorą nam wszystkiego, nie zaczną mordować i pacyfikować jak kor-gardzi, no, może wrogów nowego porządku ustawią właściwie, tych wichrzycieli i terrorystów. Ale nas, ludzi spokojnych, mieszkających w samowystarczalnych domach zostawią w spokoju. Osób takich jak Daniel, które zaznały osobistej krzywdy ze strony Dominium, było niewiele. Ich głos nie miał w praktyce znaczenia, bo ludzie gotowi są wybaczyć każdą podłość i zapomnieć o każdej zbrodni - byle dokonanej na kimś innym. Niewielu potrafi wyobrazić sobie dalekosiężne konsekwencje politycznych wyborów, wyciągnąć wnioski z dzisiejszych postępków. Solarne wojsko potrafiło mordować niewinnych ludzi, pacyfikować całe księżycowe osiedla, przemocą zamieniać wolnych obywateli w sterowane cyborgi. Archipelag solarnych planet, rozrzuconych na przestrzeniach miliardów lat świetlnych, we wciąż rosnącym łańcuchu hiperprzestrzennych szlaków, zapełniał się coraz większą liczbą światów bezwzględnie podporządkowanych Sieci Mózgów... coraz większą liczbą cybernetycznych niewolników. Wojska tego właśnie Dominium bezczynnie przyglądały się masakrze dokonywanej na Gladiusie przez korgardów, w bezruchu czekały, gdy na tysiącach ludzi przeprowadzano straszliwe eksperymenty, swą milczącą obecnością jeszcze bardziej osłabiając obrońców. Jakby stali w bezruchu u granic walczącego miasta, czekając, aż spłonie, by potem dać wyzwolenie ruinom. I korgardzi, i Dominium nie mieścili się w porządku świata, który Daniel mógł zaakceptować, w którym mógł żyć. Ale - pojawili się też wrogowie, którzy do niedawna byli tylko przeciwnikami, niesympatycznymi wspólnikami w interesach, czasem witanymi z niechęcią, czasem z pobłażaniem, czasem z wybaczeniem. To ulegli. Jakże naiwny wydawał się teraz sam sobie ten Daniel Bondaree sprzed paru lat. Nie znosił uległych, ale traktował ich jak wszystkich ludzi, różniących się z nim w jakiejś kwestii -mógł się wkurzać, mógł dyskutować, mógł przekonywać, a czasem nawet sam uznać rację cudzych argumentów, ulegli byli przeciwnikami politycznymi, ale mieścili się w obszarze jego akceptacji. Teraz dopiero zrozumiał, jak bardzo się mylił. Byli bardzo niebezpieczni. Od lat pracowali nad rozmiękczeniem gladiańskiej społeczności. Występowali z całym zespołem postulatów dotyczących zmian w Karcie Praw, niektórych słusznych, innych tylko chwytliwych. Oferowali cały, gotowy sposób myślenia o świecie: o państwie, życiowych celach, wartościach. Niechęć do armii, pogarda dla tanatorów, krytyka elektorskiego systemu władzy, walka z ograniczeniami genetycznymi, protesty przeciw poglądom antyklońskim, ośmieszanie religii, pochwała wirtualnego życia... Pomiędzy bełkotem a chwytliwymi postulatami cały czas serwowali to, co było dla nich najważniejsze - prosolarną propagandę. Tak było zawsze i to Daniel zdołał jakoś zaakceptować. Ale teraz wszystko się zmieniło, ulegli przestali być przeciwnikami politycznymi w ramach układu. Gdy tylko doszli do władzy, sami ten układ zerwali. Stali się gorliwymi wasalami, namiestnikami Dominium w wolnym przecież świecie Gladiusa. Nie zawahali się przed oczernianiem najbardziej zasłużonych w walce. Pozwolili, by solami kapusie przesłuchiwali takich jak Daniel, żołnierzy broniących Gladiusa. Zaczęli szykanować i więzić swych niedawnych rywali. Wreszcie - zaczęli zabijać. Stali się, tak jak korgardzi i Dominium, wrogami. Chcieli zniszczenia tego świata, jego historii i odrębności. Gotowi byli sprzedać się przeciwnikom, bezwzględnie niszczyć najlepszych obrońców Gladiusa, poniżyć niedawnych bohaterów. Tak, byli wrogami. Ich też należało zabijać. - Powoli - poprosił Daniel, gdy Karolina znów zaczęła na niego wpełzać. - Chcę zapamiętać każdy twój ruch. - Piąty dzień - mruknął Daniel. - Gdzie to może być? Siedzieli w mesie i jedli obiad. Autokucharz serwował tylko jedną potrawę: talerz dietetycznych bulw i kubek gęstego kisielu, też zapewne dietetycznego. Na szczęście dla podróżnych, bulwy i kisiel można było zamawiać w kilkudziesięciu smakach i aromatach. - Teoretycznie już jutro moglibyśmy osiągnąć orbitę Klewanga - zamyśliła się Karolina. - A w drugą stronę, Pas Flamberga. - Albo latamy wokół Spathy dla zmylenia nas samych i przeciwnika, a tajna baza znajduje się pod podłogą mojej kabiny na Semiramidzie. - To nie jest wykluczone - uśmiechnęła się. Jej wargi nie były pomalowane na zielono. Po prostu były zielone, dzięki wszczepionemu barwnikowi. Nie były to jedyne zielone wargi Karoliny. - W zasadzie, to jest tu całkiem przyjemnie. Żarcie niezłe, lokum trochę ciasne, ale sympatyczne, no i kobieta w miarę atrakcyjna i niekłopotliwa. - Gdybyś nie był jedynym na pokładzie przedstawicielem twojego samczego gatunku, zobaczyłby jaka jestem niekłopotliwa! - Nie irytuje cię to, że nie wiemy, gdzie jesteśmy? A jeśli nas nie przejmą? Będziemy tak latać do śmierci. - Zapuszkowani... Proszę państwa, sensacja archeologiczna! Odkryto statek kosmiczny od dziesięciu tysięcy lat krążący po orbicie planety Spatha, a w nim ciała dwóch naszych prymitywnych przodków, tak zwanego samca i samicy. Teleportujmy się teraz na miejsce zdarzenia... - Tak to się może skończyć. Jeśli ci, którzy wysłali ten prom, zostali namierzeni i złapani, to jedyną gębą, jaką jeszcze zobaczymy, będzie twarz solarnego cyborga bojowego. - Brzydka? - Raczej tak. Likwidują im usta i nozdrza, oczy sprzęgają bezpośrednio z kamerami. Na wysokości uszu budują stacje czytnikowe. - Myśmy takich potworków nie robili? - Ja nie widziałem. I wolałbym nie zobaczyć. Zapadło milczenie. Nie mogli mówić zbyt wiele o sobie. Przynajmniej dopóki nie wiedzieli, co się będzie działo i jakie są aktualne kody tajności operacji, w której biorą udział. Tak naprawdę nie powinni wymieniać uwag na żaden temat. Jedyne, co mogli robić wspólnie, nie łamiąc regulaminów, to seks. - Myślę, że baza jest koło Machairy. Do Klewanga trochę za daleko, a w okolicach Spathy panuje jednak zbyt duży ruch. - Duży ruch daje możliwość utajnienia lotów i komunikacji ze światem. - Ale utrudnia kontrolę i utrzymanie bezpieczeństwa. - To może w Pasie Flamberga? - Tylko gdzie? Na obrzeżu lata za dużo trawlerów surowcowych. W środku jest spokojniej, za to dolecieć tam się nie da, żeby nie wbić się w jakiś kawał skały. - Wszędzie da się dolecieć - powiedziała cicho Karolina. - Czyżbyś zapomniał, że mówisz do lotniarki? - A może - Daniel uznał pytanie za retoryczne - stacja ukryta jest gdzieś poza płaszczyzną ekliptyki? Takiego okruchu nikt nie namierzy. - Ale można namierzyć lecące do niego statki i wysyłane transmisje. Jak już raz w ciebie wycelują, to nigdzie nie uciekniesz. - A może ty wiesz, dokąd lecimy, tylko nie chcesz mi powiedzieć? - Daniel pogładził dłoń dziewczyny. - Przyjmijmy, kurierze - opowiedziała patrząc mu prosto w oczy - że nie wiem. Ale nawet, gdybym wiedziała, to musiałabym się zachowywać tak, żebyś ty nie wiedział, czy ja wiem, czy nie wiem. Jasne? - Chyba tak - mruknął Daniel, a w jego głowie znów pojawiło się pytanie: “Kurierze?! Ciekawe, do diabła, co takiego przewożę?” O tym miał przekonać się wkrótce. Kilkanaście godzin po rozmowie o solarnych cyborgach bojowych rakieta dotarła do celu podróży. A że był akurat środek pokładowej nocy, Daniel spał. Komputer pokładowy nie przejął się tym faktem i tubalnym głosem poinformował o manewrze cumowania, zażądał założenia munduru i przygotowania raportów. Powracająca do rzeczywistości świadomość Daniela wstępnie zarejestrowała wszystkie komunikaty i ponownie pogrążyła w sennym otępieniu. Jednak gasnące echo informacji potrąciło wreszcie właściwy neuron w mózgu mężczyzny i rozpoczęła się reakcja lawinowa. W ciągu dwóch minut Daniel zdążył obudzić się, zerwać z łóżka, pobiec do kabiny sanitarnej, stuknąć nosem w zamykane właśnie przez Karolinę drzwi, nerwowo poprzy-tupywać w korytarzu, wedrzeć się do łazienki, przepłukać twarz, wylać, co było do wylania, i założyć kombinezon. Zdążył. - Proces cumowania zakończony - poinformował komputer. - Za chwilę rozpoczną się procedury kontrolne. Proszę stanąć na progach swoich kajut, plecami do korytarza. - Co to za obyczaje - mruknęła Karolina, ale wykonała polecenie. Bondaree usłyszał odległy, stłumiony zgrzyt, potem cichy syk, poczuł falę chłodnego powietrza na policzkach. To otworzyły się grodzie śluzy. Za plecami Daniela rozległy się głosy, szczęknęły jakieś aparaty. Bondaree nie odwracał się. Stał na progu swojej kajuty, nie wiedząc czy kiedy się odwróci, zobaczy przed sobą żołnierza w gladiańskim mundurze czy solarnego cyborga. Usłyszał tuż za swoimi plecami kroki. - Proszę o potwierdzenie tożsamości! Daniel powoli odwrócił się. Naprzeciw swojej twarzy zobaczył czarne powierzchnie gogli i karbowaną rurę przewodu tlenowego. Ciężki, żółty kombinezon upodabniał przybysza do monstrum. - Informuję cię - powiedział żołnierz - że znajdujesz się w jurysdykcji wolnej armii Gladiusa. Pierwsze trzy godziny pobytu na pokładzie nowego kosmolotu nie były dla Daniela zbyt przyjemne. Pozwolono mu obejrzeć anihilację promu, a potem wzięto go w obroty. Prom otoczono bąblem pola siłowego, w który wtłoczono ogromną ilość energii. Cała rakieta rozjarzyła się w jednym momencie, by po chwili zgasnąć i rozpaść w proch. Potem kapsułę siłową i jej zawartość wprawiono w ruch wirowy o zmiennym okresie i co pewien czas wypuszczano z niej część radioaktywnego pyłu. Gdyby nawet ktoś śledził prom, to miałby kłopoty nie tylko z określeniem czasu, ale i miejsca jego unicestwienia. Kiedy zniszczono maszyny, przyszła kolej na ludzi. Musieli przejść testy i badania realizowane z założeniem, że oboje świadomie lub nieświadomie pracują dla wrogów -są przekaźnikami danych, żywymi bombami biologicznymi, mają wszczepy militarne i tak dalej. Karolina i Daniel trafili do gabinetów, nazywanych potocznie komorami dezynfekcyjnymi. Szukano ukrytych zarodników i zarazków, wszczepów bojowych lub szpiegowskich sprzęgów łączności. Pobierano krew, mocz i pot, skanowano mózgi, testowano zgodność reakcji z wzorcami osobowymi żołnierzy. Wszystkie te sprawdziany niepomiernie irytowały Daniela, tym bardziej, że doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż są konieczne. Człowiek-nadajnik wprowadzony do tajnej kryjówki wskaże ją obserwatorom. Człowiek-bomba może na terenie strzeżonego obiektu sprząc porozmieszczane w jego organizmie biologiczne materiały wybuchowe lub uruchomić zdeaktywowane na czas kontroli wszczepy bojowe. Człowiek-mór może zarazić wszystkich mieszkańców bazy śmiertelną chorobą. Daniel był pewien, że rakieta, którą teraz leciał, w każdej chwili może zostać unicestwiona, rozbita na atomy. Jeśli tylko okazałoby się, że Dominium może jej śladem dotrzeć do tajnej bazy, dowódcy nie zawahaliby się zniszczyć kosmolotu i znajdujących się na jego pokładzie ludzi. Daniel przypuszczał też, że nie jest to ostatni etap przesiadkowy w drodze do sekretnej kryjówki. Nie mylił się. Po dwóch dniach badań i testów uznano, że nie jest nosicielem. Otrzymał nowy mundur i kartę dostępu o wysokim priorytecie umożliwiającym swobodne poruszanie po większej części statku. Nie było czego zwiedzać - dwa korytarze z rzędami kapsuł sypialnych, mesa połączona z salą projekcyjną holo, dwa moduły bojowe i-mostek dowodzenia. Do sektora wojskowego nie miał wstępu. Załogę statku, przynajmniej tę, którą widywał, stanowiły cztery osoby, dwie pełniły wachtę, dwie odpoczywały. Pilot tkwił w fotelu, opleciony siecią łączy sprzęgowych, głową zanurzony w kulistym kloszu. Podobnie wyglądał kontroler łączności, obsługujący zarówno układy umożliwiające kontakt z bazą, jak i system ostrzegania. Pilot minął Daniela na korytarzu. Był nagi, a jego czarną skórę pokrywały pionowe rzędy srebrzystych, lśniących pasów natryśniętego metalu - łączy sprzęgowych. Na twarzy układały się one w pozwijane wzory, pełniąc funkcje ozdobne i prestiżowe - kształt wzorów zależał od szarży i jednostki. Daniel nie zdziwił się, gdy zobaczył przed sobą jednego z Puszczyków, elitarnej grupy pilotów bojowych gladiańskiej armii. Żołnierz nie odpowiedział na powitanie podniósł tylko rękę na znak, że słyszał. Przez ostatnie dwanaście godzin człowiek ów był mózgiem statku kosmicznego, był samym statkiem kosmicznym, czuł jego układy, sterował urządzeniami, odbierał płynące z próżni sygnały. Teraz miał przed sobą dwanaście godzin snu, w czasie którego umysł na powrót miał dostosować się do człowieczego ciała. Łącznościowiec był bardziej rozmowny. Zanim poszedł spać, powiedział Danielowi: “Cześć!” Bondaree próbował wydobyć z sieci informacje o Karolinie, ale tu jego prawa dostępu okazały się za słabe. Wywnioskował więc, że dziewczyna dalej przebywa w sekcji kontrolnej. Zrezygnowany i znudzony spędził trochę czasu w mesie, próbując skomponować jakiś ciekawy obiad z dostępnych potraw, potem pograł trochę na wirtualu i obejrzał film holo o korgardach. Była to fabularyzowana produkcja przedstawiająca pierwsze lata okupacji, więc nie dowiedział się niczego nowego. Nie zdziwił się specjalnie, gdy komputer polecił mu udać się do śluzy pasażerskiej, założyć kombinezon i plecak transportowy. Kiedy wrota śluzy otwarły się, Daniel został wyniesiony w próżnię, poza rakietę. Na wprost siebie zobaczył szarą płaszczyznę - burtę promu transportowego, bliźniaka tego, jakim leciał do tej pory. W płaszczyźnie tej otworzyła się ciemna gardziel i w jej kierunku popłynął, pchnięty silniczkami korekcyjnymi. Kiedy zbliżał się do rakiety, silniki na chwilę obróciły go twarzą ku statkowi, którym dotąd leciał. Na tle rakiety zobaczył kilka innych sylwetek w skafandrach. A za kosmolo-tem... Tysiące lśniących punktów przesuwało się na tle usianego gwiazdami nieba. Migoczący pas ciągnął się w lewo i prawo do granicy widoczności. Ponad nim lśniła jaśniejsza i większa od innych plamka o zielonkawym zabarwieniu. To była Spatha, a ów roziskrzony rój składał się ze skalnych okruchów, brył lodu i chmur pyłu przemierzających orbitę pomiędzy Spathą a Gladiusem. Daniel znajdował się na wewnętrznym łuku planetoidowego Pasa Flamberga. Silniczki wypluły kolejne porcje gazu i Daniel wleciał do śluzy kosmolotu, zupełnie takiej samej jak ta, z której przed chwilą się wydostał. Zaczęła się kompresja. Gdy tylko zdjął skafander i wyszedł ze śluzy, zobaczył dwie znajome sylwetki. - No, chłopie - powiedział Forbi. - Naprawdę się cieszę. Czekaliśmy tylko na ciebie. - Cześć! - do oszołomionego Daniela wyciągnął rękę Kajus Klein, który kazał nazywać się Puchatkiem. Część IV 1. Tym razem kontrola była znacznie szybsza. Najpierw odpalono procesor bojowy tkwiący w czaszce Daniela. Sprawdzono próg pobudliwości, reakcje zmęczeniowe, drożność układu nerwowego. Na koniec pobrano krew i pozwolono pójść do swojej kajuty. Miał tam czekać na dalsze rozkazy. - Oficjalne komunikaty o śmierci ułatwiały przerzucanie ludzi do tajnych ośrodków - powiedział Forbi. - Mój szlak przerzutowy był cholernie długi, w międzyczasie zdążyłem zwiedzić wszystkie piękne planety naszego systemu, a zaliczyłem też parę księżyców. - A ja leciałem krótko. Za to siedzę w tej trumnie od czterech miesięcy! - mruknął Puchatek. - Ta stacja nazywa się Hadrian i jest ukryta we wnętrzu asteroidy. To jeden z punktów przeładunkowych. Polecimy do znajdującego się wewnątrz Pasa Flamberga punktu dowodzenia, do Bazy Zero. Załoga obu placówek liczy podobno kilkaset osób. No i, nie uwierzysz, kilka ISów! O możliwości budowy ISów, Inteligencji Sieciowych, mówiło się od dawna. Wyróżniano dwa ich rodzaje: sztuczne inteligencje, czyli umysły zaprojektowane i wyhodowane przez techników, oraz matryce osobowości, czyli zapisy osobowości prawdziwych ludzi, przetworzone i przystosowane do funkcjonowania w sieciach. Na Gladiusie można się było nimi posługiwać tylko w wyjątkowych wypadkach. To właśnie ISy stanowiły jeden z głównych elementów Sieci Mózgów, systemu kontrolującego całe Dominium Solarne. - Nie boją się ich stosować? - Były opory, ale nie ma wyjścia. Zresztą wykorzystujemy je selektywnie. Bez ISów funkcjonowanie naszych baz byłoby niemożliwe. - Niemożliwe? - Hadrian i Baza Zero poruszają się wewnątrz Pasa Flamberga. Żaden pilot nie przeprowadziłby tam statku. Dlatego ruchem stacji i promów sterują ISowe duplikaty trzech Rzeźbiarzy Pierścieni. Daniel spojrzał na Forbiego badawczo. Rzeźbiarze Pierścieni byli starym klanem. Jego członkowie latali w malutkich stateczkach pośród pierścieni planet olbrzymów, takich jak Spatha. Za pomocą pól siłowych zmieniali prędkość i kierunek lotu skalnych okruchów, tworząc dynamiczne rzeźby. Tajemnicze rytuały klanu, dziwne szkolenia i specjalne biochemiczne wspomaganie sprawiały, że mistrzowie uzyskali nowy zmysł, intuicję umożliwiającą poruszanie się we wciąż zmiennym ośrodku, przewidywanie ruchu poszczególnych obiektów, nadawanie mu pożądanych parametrów. - Klany się nie wtrącają do konfliktów wewnętrznych i zewnętrznych Gladiusa. Co najwyżej liżą dupsko Dominium. Jak ich pozyskaliśmy? - To dysydenci, odstępcy. Słyszałeś o Kamieniach? - Szczerze mówiąc... - Nic dziwnego. W tej chwili to malutka sekta, niedobitki. Zupełnie popieprzona. Ale jeszcze trzydzieści lat temu była równie popularna, co Lotniarze czy Słoneczni Nurkowie. Posłuchaj, oni postanowili żyć jak kamienie. - Żyć jak kamienie? Co to za brednie? - Brednie albo i nie brednie. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że życie kamienia przebiega bardzo powoli - For-bi roześmiał się. - Członkowie bractwa, po zastosowaniu specjalnych technik, są zamrażani do temperatury, uważaj teraz, prawie zera absolutnego. - Zera absolutnego?! - Temperatura próżni. No więc takich zamrożeńców ustawia się na powierzchni jednej z kilku planet, jakimi dysponuje sekta. Są to zazwyczaj globy bardzo oddalone od macierzystej gwiazdy, takie jak Machaira. Tam Kamienie trwają, w mrozie i ciemności. Jednak żyją. Energia słońca pobudza w ich ciałach prądy błądzące, słabiutkie, ale obecne. One podtrzymują funkcje mózgu. Zamrożeńcy żyją, a w zasadzie trwają, mogąc tylko myśleć... - Jak kamienie... - mruknął Daniel. - No dobrze, ale co z tym wspólnego ma nasza baza i Rzeźbiarze? - Jak kamienie - powtórzył Forbi. - Co wspólnego? Ano to, że Rzeźbiarze i Kamienie są klanami sojuszniczymi. Nie wiem, co to oznacza i na czym ten sojusz polega, ale takie są fakty. - Może - wtrącił Daniel - Rzeźbiarze tworzą w kosmosie rzeźby z zamarzniętych Kamieni? - Diabli wiedzą, ci wariaci pewnie i do tego są zdolni. Dość, że oba klany obowiązuje bezwzględna lojalność we wzajemnych stosunkach. I tu dochodzimy do sedna. Kilkanaście lat temu Dominium zawłaszczyło jedną z planet Kamieni, przy okazji rozłupując kilkuset trwających na jej powierzchni członków klanu. Nie wiemy, dlaczego tak się stało. Kamienie wydały Dominium wojnę i zostały zniszczone. Zgodnie z obyczajem, Rzeźbiarze powinni poprzeć swych współbraci. Tyle że ichniejsza wierchuszka miała dość rozsądku, by nie zadzierać z Dominium. Znalazła się grupa przeciwników tej decyzji, żądająca lojalności wobec sojuszniczej sekty. Jej członkowie zostali przez mistrzów klanu obłożeni klątwą. Większość wybito, ale paru uciekło, przysięgając zemstę Dominium i zdrajcom. Kilku zbiegłych mistrzów rzeźbiarskich zostało skaptowanych przez nasze tajne służby. To oni tworzą dynamiczne konstrukcje planetoidalne, ochraniające Bazę Zero. Mówię ci, to jest po prostu labirynt. Nie przedrze się przez niego nikt, kto nie zna dokładnych pędów całych rzeźb i poszczególnych planetoid. Duplikaty Rzeźbiarzy wprowadzono jako ISy do systemów sterowniczych bazy i promów. Wezwanie na odprawę otrzymali po niecałej godzinie od przylotu Daniela. Goniec, wysoki mężczyzna w stopniu kapitana, przekazał im karty identyfikacyjne, przywołał wózek transportowy i wprowadził do niego właściwe współrzędne. Wózek pomknął plątaniną niskich, wąskich korytarzy, gwałtownie hamując i zakręcając, a Daniel zaczął się zastanawiać, czy najpierw dopadnie go klaustrofobia, czy choroba awiacyjna. Po przejściu kilku punktów kontrolnych zostali wprowadzeni do niewielkiej sali. Stał tu okrągły stół otoczony pierścieniem foteli. Na blacie, przy każdym stanowisku leżał zestaw netowy i lśnił płaski ekran. Część foteli była już zajęta. Daniel wyprężył się i zameldował: - Kapitan Bondaree, grupa specjalna operacji “Huragan”. - Witam, kapitanie - powiedział jeden z oficerów, wstając z fotela. Był to ciemnowłosy mężczyzna o ostrych rysach twarzy. Na jego prawym policzku lśnił srebrny tatuaż w kształcie koła, znak przynależności do elitarnej korporacji oficerskiej. - Nazywam się Sewers, jestem dowódcą bazy Hadrian. Proszę siadać i wysłuchać komunikatu. Czekaliśmy tylko na pana. Kiedy Daniel zajął miejsce za stołem, Sewers włączył wyświetlacz. Na jednym z pustych dotąd foteli pojawiła się projekcja przedstawiająca potężnie zbudowanego mężczyznę. Miał krótko przycięte włosy, pokrytą zmarszczkami twarz i oczy o lekko pożółkłych białkach. Jednak nie wydawał się słaby ani niedołężny. Raczej piekielnie doświadczony i bardzo niebezpieczny. - Nazywam się Gookin - powiedział. - Dowodzę operacją “Huragan”. W tej chwili tak naprawdę dowodzę wszystkim, co pozostało z armii wolnego Gladiusa. Mel Gookin! Generał Mel Gookin! Dowódca jednego ze skrzydeł armii Delta, to on powstrzymał parksańską nawałę w czasie wojny w układzie Mufasy. Potem dowodził formacjami tanatorskimi, brał udział w wielu misjach. Był bohaterem. Trzy lata temu umarł. - Trochę zdziwieni, prawda? - powiedział Gookin, uśmiechając się lekko. - Ale przecież większość z tu obecnych umarła i została pochowana, z jak najbardziej wojskowymi honorami. Panowie, nie chcę być patetyczny. Zdarzają się jednak chwile, kiedy ważą się losy ludów i światów. To właśnie jest taka chwila. Nasza ojczyzna jest zawłaszczana, nie podbijana nawet, a zawłaszczana przez zdrajców i okupanta. Od naszych działań, od tego, co uda nam się zrobić, zależy, czy Gladius utrzyma status wolnego świata, czy zostanie wchłonięty przez Dominium. Chciałbym, abyście mieli co do tego jasność. Dziękuję i mam nadzieję, że wkrótce osobiście spotkamy się na pokładzie Bazy Zero. Projekcja zgasła. Sewers odczekał chwilę, a następnie zaczął mówić. - Przedstawię sytuację na samym Gladiusie, a przynajmniej powiem, co o tej sytuacji wiemy. Obława na Daniela stanowiła jeden z elementów znacznie poważniejszej operacji. Nowi władcy Gladiusa doszli najwyraźniej do wniosku, że są już dostatecznie silni, by wprowadzić swoje porządki. Przejęli kontrolę nad instytucjami publicznymi, serwerami sieci, sektorem energetycznym. Obsadzili swoimi ludźmi stanowiska dowódcze w armii, a także w formacjach paramilitarnych, takich jak ewakuatorzy czy policja. Wreszcie uznali, że nie muszą już obawiać się poważnych działań opozycyjnych ani zmiany nastawienia opinii publicznej. Zaczęły się aresztowania niepokornych dowódców, grupa opozycyjnych polityków została internowana pod zarzutem szykowania zamachu stanu, w niewyjaśnionych okolicznościach zginęło kilka niewygodnych osób, rozpieczętowano skrytki netowe co bardziej aktywnych opozycjonistów. Wszystkie te działania wsparte były nawałą propagandową. Ulegli obarczali politycznych przeciwników wszelkimi możliwymi grzechami. Blokowali informacje o swoich najbezwzględniejszych, nieformalnych czy wręcz nielegalnych działaniach. W mediach pojawiły się zastępy artystów, dziennikarzy i innych znanych osobistości wychwalających nowe porządki. Stosowano tu klasyczną zasadę “dziel i rządź”. Większości obywateli Gladiusa na razie w ogóle nie dotknęły zmiany zachodzące w strukturach władzy. Ba, entuzjastyczne informacje o pomocy, jakiej Dominium ma udzielić w walce z korgardami, zyskały dla nowej Rady Elektorów wiele przychylności. Jednocześnie pewna grupa obywateli została wyznaczona do pełnienia roli kozła ofiarnego. Pomniejsi dowódcy, gubernatorzy okręgów, dziennikarze, politycy różnych szczebli zajmujący dotąd w konflikcie ulegli-niezłomni neutralne stanowisko - byli oskarżani o nieudolność, ciche sprzyjanie korgardom, wrogość wobec Dominium, przynależność do zakazanych organizacji. Paru takich delikwentów postraszono, kilku obdarowano lekkimi wyrokami, z kolei innych nagrodzono i dopuszczano do udziału w strukturach nowej władzy. Ten prosty zabieg miał sprawić, że duża grupa aktywnych jednostek, często doskonałych fachowców, ze strachu czy dla kariery przyłączy się do budowania nowego państwa. Swoją aktywnością, skrzętnością, talentami usankcjonuje nowe porządki. Trzecia wybrana przez uległych grupa była najmniej liczna, ale to właśnie jej podległe Radzie Elektorów służby poświęcały najwięcej czasu. Znaleźli się w niej ludzie przeznaczeni do politycznej izolacji, całkowitego odsunięcia od spraw publicznych, wreszcie do fizycznej likwidacji. Trafili tu drugoplanowi i lokalni politycy niezłomnych, żołnierze z formacji specjalnych, którzy odmówili służenia nowej władzy, wielu oficerów. Tych ludzi internowano, wsadzano do więzień, skrytobójczo zabijano. Terrorem objęto ściśle wydzieloną część społeczeństwa - niezbyt wielką, tak by móc utrzymać w tajemnicy skalę represji i by z punktu widzenia przeciętnego Gladianina były one odległe, niegroźne. Żyję sobie spokojnie, nie buntuję się przeciw legalnej władzy - miał myśleć mieszkający w swej samowystarczalnej posiadłości obywatel X - i nikt mnie nie rusza. Skoro ten wrogi element coś knuje, to należy go uspokoić! A jak ktoś chce się bawić w jakieś spiski, to sam sobie jest winien. Tych, którzy orientowali się, o co chodzi, którzy mówili, że dzisiejsze milczące przyzwolenie na inwigilację nieuczciwe procesy i zabójstwa dokonywane przez “nieznanych sprawców” oznacza zgodę na jutrzejsze represje wobec każdego, kto ośmieli się mieć własne zdanie, starano się zastraszyć, zmusić do milczenia, fizycznie wyeliminować. Daniel był zaszokowany tym, jak sprytni oszuści są w stanie pokierować myślami i społecznymi odruchami milionów mądrych, cieszących się dostatkiem i wolnością ludzi. Jak łatwo poddany elementarnym sztuczkom psychotechnicznym człowiek podąża za kłamcami - ze strachu, dla nagrody, z naiwną wiarą w lepsze jutro. Jeszcze w czasie lotu na Holbaina wahał się, czy dobrze robi, włączając się w działania skierowane najprawdopodobniej przeciw prawnemu porządkowi Gladiusa. Wątpliwości ogarniały go jeszcze w bazie lotniarzy. Lecz kiedy dowiedział się, że funkcjonariusze Departamentu Bezpieczeństwa zabili kilkunastu żołnierzy biorących udział w operacji “Huragan”, przestał mieć opory. To prawda, że ulegli zostali wybrani przez uprawnionych elektorów zgodnie z prawami Gladiusa. Ale nie po to przecież, by oddać planetę Dominium, nie po to, by poniżać i mordować najuczciwszych obywateli, nie po to, by wprowadzić represyjne rządy. Bondaree czuł się zwolniony z obowiązku wierności Radzie Elektorów. Tak jak średniowieczny rycerz mógł wymówić posłuszeństwo suzerenowi łamiącemu prawa ludzkie i boskie, tak Daniel odrzucił swoją powinność wobec rady. Nagle, z całą jasnością zdał sobie sprawę z tego, że ulegli to po prostu wrogowie. Nie przeciwnicy polityczni, z którymi należy dyskutować. Nie patrioci popełniający zwykłe ludzkie błędy. Nie wyrachowani politycy przejmujący na siebie ciężar władzy i popełniający niesprawiedliwości, by uchronić swych rodaków przez władzą stokroć sroższą i jeszcze większymi nieszczęściami. Nie. Ulegli byli zdrajcami, od początku świadomie i celowo dążącymi do poddania Gladiusa wpływom Dominium - z przyczyn ideologicznych, dla władzy, prestiżu i bogactwa. Byli wrogami. Po krótkim omówieniu sytuacji politycznej na Gladiusie Sewers przeszedł do drugiego punktu odprawy. Odsłonił łącze czipowe na swojej czaszce i krótkim kablem sprzągł się z wbudowanym w blat stołu komputerem. - Proszę założyć hełmy. Nim gogle zasłoniły Danielowi twarz, zobaczył jeszcze, jak po twarzy oficera przebiega skurcz, a powieki oczu szybko mrugają - oznaka wyładowywania informacji z mózgu do komputera. Daniel nałożył na głowę hełm i uaktywnił wyświetlacz. “Uwaga! Emisja zabezpieczona - usłyszał cichy głos, a zaraz potem zobaczył brodatą, nalaną twarz niemłodego już mężczyzny. - Po jednokrotnym wyświetleniu treść informacji zostanie zniszczona nieodtwarzalnie. Nazywam się van Eyke, jestem naczelnym opiekunem sekcji naukowej programu “Huragan”. Za chwilę otrzymasz skrótową informację o naszych najważniejszych odkryciach dotyczących korgardów. Ostrzegam cię jednocześnie, że jeśli nie jesteś osobą upoważnioną i twój koprocesor bojowy nie ma właściwych zabezpieczeń, to zawarte w tym programie neurowirusy zniszczą twoją osobowość w ciągu dwunastu sekund od chwili rozpoczęcia projekcji. Masz czas na zdjęcie hełmu.” Daniel widział kiedyś człowieka, którego mózg zniszczyły neurowirusy. Byłego człowieka, rzecz jasna. Aktualnie glona. “Korgardzi i ich technika - mówił dalej van Eyke, a wyświetlacze pokazywały obrazy ilustrujące jego słowa - stanowią fenomen nie tylko w skali naszej planety, ale całego dostępnego nam Wszechświata. Żadne informacje płynące z Dominium i innych wysokich cywilizacji nie potwierdzają zetknięcia się z czymś tak niezwykłym. Obserwacje i wyniki ostatnich eksperymentów jednoznacznie wskazują, że obiekty nazywane przez nas fortami nie są fizycznie istniejącymi bazami Obcych. Przynajmniej w tym znaczeniu, w jakim my rozumiemy pojęcie «baza», a więc zespołu budynków, parku maszynowego, sieci pól et cetera. Obiekty widziane przez ludzi i rejestrowane przez nasze automaty są tylko projekcją, kamuflażem. Tak naprawdę, forty to małe bramy hiperprzestrzenne, sztucznie wygenerowane punkty osobliwości, umożliwiające korgardom błyskawiczną komunikację z położoną w nie znanym nam miejscu bazą macierzystą. Poprzez forty korgardzi kierują na naszą planetę swoje urządzenia, a zabierają stąd przedmioty i ludzi. Nasi żołnierze szturmujący fort Czarny również zostali poddani transmisji hiper. Nie wiemy, jaka jest natura tego hiperprzestrzennego fenomenu. Ziemska nauka - z zasady nieoznaczoności Heisenberga i reguły ograniczoności Hanksa - wyprowadza niemożność sterowania istniejącymi w przyrodzie, naturalnymi bramami hiper. Zakazuje tworzenia nowych szlaków czy łączenia już istniejących. O tworzeniu sztucznych hiperprzejść, wedle naszej nauki, w ogóle nie ma mowy. A jednak zetknęliśmy się z takim faktem i wciąż nie potrafimy go zinterpretować. Czy nasza nauka się myli? Czy sztuczne bramy to efekt technologicznej potęgi korgardów? A może korgardzi pochodzą z wszechświata o innej fizyce, może są to istoty w naturalny sposób hiperprzestrzenne, tak jak my jesteśmy czasoprzestrzenni. Tego nie wiemy. Zresztą spekulacje na ten temat nie mają znaczenia dla naszych działań bojowych. Natomiast ma znaczenie fakt, że ze zdobytych pojazdów korgardzkich udało nam się wydobyć urządzenia, które umożliwiają transport sztucznymi bramami. Tak. Myśl, która pojawia się teraz w twoim mózgu, żołnierzu, jest prawdziwa. W Bazie Zero mamy zbudowany obiekt, który wedle naszej opinii może być bierną końcówką sztucznej ścieżki hiper. Najprawdopodobniej drugi koniec tej ścieżki znajduje się w prawdziwej bazie korgardów. Gdzie to jest - czy tuż obok, czy w odległej o miliardy lat świetlnych galaktyce, czy w innym inflacyjnym fragmencie naszego wszechświata o odmiennej fizyce, czy może w jakimś wszechświecie alternatywnym - tego nie wiemy. Ale to nie ma znaczenia, tak jak nie mają znaczenia prawdziwe odległości między zasiedlonymi przez ludzi ogniwami hiperprzestrzennych łańcuchów. Ścieżki hiper nieodmiennie poprowadzą nas do korgardzkiej bazy, a potem pozwolą wrócić. Tak jak wrócili w końcu czterej żołnierze szturmujący fort Czarny. Dzięki operacji “Huragan” zdołaliśmy uzyskać jedyną informację, jakiej brakowało nam do rozpoczęcia akcji -zestaw współrzędnych hiperprzestrzennych transmisji. Superczułe rejestratory pochwyciły echo gigantycznych energii, jakie wyładowaliśmy w szturmie na fort. Dodatkowych współczynników dostarczyli nam ci żołnierze, którzy sami wykonali skoki hiper. Kiedy tylko te dane znajdą się w zespole analitycznym Bazy Zero, będziemy gotowi do zrealizowania kolejnego zadania - przerzutu ludzi do bazy Obcych.” Daniel próbował analizować słowa naukowca. To było nieprawdopodobne - wszystko, co usłyszał przed chwilą. Nieprawdopodobne. Wiedział już, jakich to cennych informacji oczekiwano od niego w Bazie Zero: długich zestawów cyfr, tysięcy współczynników określających własności hiperprzestrzeni. Myśl o tym, że to on dokonał tego skoku, że w czasie bitwy dotarł hiperprzestrzenną ścieżką do miejsca odległego być może o miliardy lat świetlnych, ta myśl była porażająca. Słuchał dalej. “Wkrótce spotkamy się w naszej najtajniejszej bazie. W całym układzie Multona istnieją inne zakonspirowane placówki, dysponujemy siatką agentów oraz tajnymi magazynami broni i sprzętu. Jednak tego wszystkiego jest za mało, byśmy zbrojnie mogli przeciwstawić się agresorowi. Zbyt wiele kosztowała nas wieloletnia wojna z kor-gardami, operacja «Huragan» i czystki, które teraz następują. Jednak dysponujemy wiedzą, która, mam nadzieję, umożliwi nam odzyskanie naszego świata. Póki jeszcze nie jest za późno, dopóki nowa władza nie zdławi wszystkich form obywatelskiego protestu. Musimy dać naszym rodakom dowód, że potrafimy troszczyć się o ich bezpieczeństwo, że wolny Gladius nie jest skazany na zagładę. Musimy zyskać wiedzę, która uczyni z nas atrakcyjnego partnera dla innych wolnych światów pragnących niezależności od Dominium. Wszyscy składaliśmy przysięgę. Od tej pory będziecie przebywać wyłącznie w sektorze wydzielonym i przygotowywać do dalszych zadań. Oto cele misji: Przedostanie się do korgardzkiej bazy i próba porozumienia z Obcymi. Przekonanie korgardów, by zaprzestali ataków, a w razie konieczności ich zniszczenie. Zdobycie jak największej ilości informacji o tej rasie - o technice, biologii, kulturze, psychice, o jej celach strategicznych. I wreszcie: odbicie naszych ludzi, uratowanie ich zdrowia i życia.” Van Eyke umilkł, obraz zgasł. Po chwili pojawił się jeszcze jeden komunikat. “Pamięć zestawu usunięta.” W ciągu całej odprawy ani razu nie zadano Danielowi pytania o poufne informacje, które podobno przewoził. A skoro tak, to i on nie pytał. 2. - Witaj, Danielu - na ekranie pojawiła się znajoma twarz. Leżał w swojej kapsule mieszkalnej, prostopadłościennym pojemniku długim na trzy metry, szerokim i wysokim na metr. Mieścił się tu śpiwór, zestaw netowy i szafka na rzeczy osobiste. Na suficie znajdował się duży monitor, pełniący funkcję wideofonu, ekranu komputerowego i wyświetlacza holo. - Cieszę się, że cię widzę. - Cześć - powiedział Daniel. Widział Karolinę pierwszy raz, odkąd przeszli na pokład Hadriana. Myślał o niej. Chwilami miał wrażenie, że za nią tęskni. - Nie mam wstępu do sektora specjalnego - powiedziała. - Wiem, sprawdziłem to. - Teraz możemy porozmawiać przez trzy minuty, i to wszystko. - To względy bezpieczeństwa. - Mnie trzymają w sekcji medycznej. - Coś jest nie w porządku? - Nie, po prostu rekonwalescencja. Muszą też ze mnie wyjąć wszystkie lotniarskie sprzęgi. - Nie będziesz już latać? - Chyba nie... Przynajmniej na razie. Chwilę milczeli. - Wiesz co? - powiedziała Karolina. - Fajnie było. - Bardzo fajnie - Daniel uśmiechnął się do niej. To nie miało sensu. W każdej chwili jedno z nich może zostać wysłane na akcję, z której już nie wróci. Albo otrzyma fikcyjną tożsamość, zmieni swą osobowość i ciało, by przez lata żyć w wyznaczonym przez dowódców miejscu. Czuł się dobrze w towarzystwie dziewczyny, dodatkowo wiązało ich wspólnie przeżyte niebezpieczeństwo. Chciał na nią patrzeć, rozmawiać i dotykać jej skóry. Jednocześnie miał świadomość, że musi zdusić w sobie to pragnienie, bo wiedział, że do niczego ono nie prowadzi. Nie w tym miejscu... nie w tej chwili... - Bądź dzielny. - Będę dzielny - znów się uśmiechnął, równie sztucznie jak za pierwszym razem. W chwilę potem twarz Karoliny zniknęła z ekranu, pojawił się za to na nim zielonkawy wzorek i czerwony napis: POŁĄCZENIE PRZERWANE - DECYZJA SUPERVISORA. Zamknął oczy, by przywołać wspomnienie dziewczyny, lecz nie potrafił sobie wyobrazić jej twarzy. Pamiętał zapach, gładkość skóry, szept, spazm, ale zawsze, kiedy próbował ujrzeć w myślach twarz Karoliny, była ona przesłonięta siateczką srebrzystych nitek. - Masz - Forbi położył na stole przed Danielem kostkę pamięciową. - Co to jest? - Pamiętasz, byliśmy kiedyś bardzo ciekawi, kim naprawdę jest Ritter. Na Gladiusie nigdy byś się nie dogrzebał do tych informacji, ale tutaj wszyscy dysponujemy silnymi prawami dostępu. Widocznie szefowie zakładają, że jeśli ktoś już tu się znalazł, to może wiedzieć prawie wszystko. - Wszystko? - No, bez przesady. O akcji w Kallaheim nikt tu się niczego nie doczyta. Ale znalazłem informacje o życiu osobistym i przebiegu służby pułkownika Tiwolda Rittera. Ciekawiło cię to kiedyś... - Tak, dzięki - Daniel wziął kostkę pamięciową, chwilę trzymał na otwartej dłoni. Mały prostopadłościan z przezroczystego tworzywa z kilkoma zatopionymi złotawymi kształtkami. Oto Tiwold Ritter. Życie człowieka zapisane na kawałku memorycznego materiału. - Przeglądałeś to? - Owszem - powiedział Forbi. - Robi wrażenie. Ritter służył w armii Delta. Był jednym z trzech komandosów, którzy przeżyli szturm haobnitów na Mufasę. Służył tam pod rozkazami Gookina. Daniel gwizdnął z wrażenia. - Dobry Boże, w Akademii Wojskowej stoi pomnik Delty! To o tym facecie uczyłem się w szkole? - Wygląda na to, że tak. Wojna ludzi z haobnitami zaczęła się ponad trzydzieści lat temu. Nastąpił wtedy pierwszy kontakt między dwiema cywilizacjami, na dość odległej od Gladiusa gałęzi sieci hiperprzestrzennej. Okazało się, że ludzie natknęli się na jedną z dwóch haobnickich kultur, zresztą pozostających ze sobą w śmiertelnym konflikcie. Haobnici natychmiast uznali ludzi za nowych wrogów. W pobliżu miejsca pierwszego kontaktu tkwiła niemal cała ich flota wojenna, którą natychmiast skierowali na szlak hiperprzestrzenny. Flotylla podążała wzdłuż gałęzi sieci, niszcząc strzegące kolejnych bram stacje. Dotarła nawet do jednego z węzłów wewnętrznych, z których krótka droga prowadzi na samą Ziemię. Na szczęście haobnici skierowali się gdzie indziej. W tym czasie Dominium przystępowało już do kontrataku. W walce wykorzystano większą część solarnej floty wojennej, swoje formacje wystawiły też wolne światy. Gladius wysłał do walki armię Delta, kilkanaście najnowocześniejszych na owe czasy kosmolotów bojowych z doskonale wyszkoloną i zoptymalizowaną cyberchemicznie załogą. Żołnierze Delty walczyli bardzo dobrze, a wsławili się obroną bramy hiperprzestrzennej w okolicach planety Mufasa. Te wrota otwierały hiperprzejścia do całej rodziny dawno skolonizowanych światów zamieszkanych przez miliardy ludzi. Haobnici zostali powstrzymani, wkrótce ludzka armia zaczęła odnosić zwycięstwa. Być może najeźdźcy uniknęliby ostatecznego pogromu, gdyby nie to, że zostali zaatakowani przez swych pobratymców. Dominium zawarło traktaty pokojowe z nieoczekiwanymi sojusznikami. Żołnierze wrócili do domów. Jednak to właśnie od wojny haobnickiej zaczął się wykształcać nowy typ władzy w Dominium Solarnym - Sieć Mózgów systematycznie zwiększała swoje wpływy, zakres kontroli i kompetencji. Wtedy też nastąpiła gwałtowna zmiana polityki wobec wolnych kolonii. Jeśli Ritter rzeczywiście walczył w Delcie, to znaczy, że był jednym z tych facetów, o których pisze się w podręcznikach historii. Był bohaterem - nie tylko dla Gladian, ale dla wszystkich ludzi. W szczególności dla mieszkańców Mufasy. “Ludzie, którzy przestają szanować bohaterów, zapominają o swoich obrońcach, lekceważą ofiarę zabitych, ci ludzie przestają szanować samych siebie i nie są warci tego, by za nich nadstawiać karku. Tak naprawdę oni, choć mówią tym samym co ty językiem, nie są twoimi rodakami, ba, choć mają ludzkie ciała i umysły, należą tak naprawdę do innej rasy” - powiedział kiedyś Danielowi ojciec. To było po jednej z akcji, chyba odbiciu zakładników w bazie Gorrboray. Uratowali wtedy życie setek ludzi. Tymczasem przez media przewaliła się nagonka na tanatorów za to, że bezwzględnie pozabijali terrorystów, nawet tych, którzy już chcieli się poddać. Daniel długo potem nie mógł dojść do siebie, kilkakrotnie rozważał wtedy myśl o zrezygnowaniu ze służby. “Pamiętaj jednak, Danielu, wśród nich żyją ludzie z twojej rasy. Odpowiedzialni za siebie i swoich bliskich. Pragnący w życiu czegoś więcej niż jajcarskiej wirtualki. Gotowi do ciężkiej pracy, ale odrzucający drogę do sukcesu poprzez niegodziwość i kłamstwo. To jest moja rasa, to rasa twojej matki. I twoja. To ich bronisz, im służysz, a oni wcześniej czy później okażą ci wdzięczność. Nie przejmuj się jazgotem małp, Danielu.” Czy dlatego Ritter - bohater, który mógłby spokojnie żyć na jakimś odległym, bezpiecznym świecie - pozwoli się zabrać do piekła? - Myślisz, że on żyje?- spytał cicho Daniel. - Musi żyć - powiedział Forbi. - Pamiętasz? Obiecaliśmy, że go stamtąd wyciągniemy. Jak mielibyśmy go wyciągnąć, gdyby nie żył? Więc musi żyć! - To bardzo logiczny wywód - uśmiechnął się Daniel. - Żyje - powtórzył Forbi. - Tylko kim jest teraz, po trzech miesiącach pobytu w korgardzkiej klatce. Kim albo... czym? Z Dominium nie można paktować, o tym Daniel był przekonany. Paktować możesz z kimś, kto przestrzega zasad. Nie z państwem, które potrafi ogłosić embargo na dostawy żywności dla świata zamieszkanego przez własnych obywateli i zagłodzić siedem milionów ludzi. Nie z państwem, które nie dopuszcza na teren prowadzonych przez. siebie walk przedstawicieli organizacji humanitarnych i mediów. Nie z państwem, które nie zawaha się wykorzystać wszystkich, nawet zakazanych konwencjami technologii wojennych, do podporządkowania sobie zbuntowanej czy choćby tylko niesubordynowanej prowincji. Nie z państwem, które może pogrążyć swych obywateli w nędzy dla rozbudowy zewnętrznych atrybutów potęgi. Nie z państwem, które gotowe jest zmienić ich w niewolników, przeorując myśli i sumienia. Takim właśnie tworem było Dominium. Dobitnie świadczyły o tym losy takich planet, jak Araneida czy Torradna, światów spustoszonych wojną, odciętych blokadami od reszty ludzkiej cywilizacji, na których testowano najnowsze osiągnięcia solarnej technologii wojennej. A więc: żadnego paktowania, bo każdy pakt zostanie złamany; żadnego sojuszu, bo zawsze zostaniesz zdradzony; żadnych ustępstw, bo każde z nich wywoła kolejną falę żądań. Tu brakowało dobrego wyboru. Gladius nie był w stanie przeciwstawić się potędze Dominium. Chyba, żeby przyłączyły się doń inne zagrożone światy... Ale to było niemożliwe: za wielkie odległości, za mało wspólnych interesów, za dużo solarnych intryg. Walka musiała zostać przegrana. Jednak bierne poddanie niczego me zmieniało. Przywitaj ich jak wybawców - a oni i tak będą zabijać, odbierać domy, gwałcić twe myśli. I niszczyć, niszczyć, niszczyć, co tylko jest do zniszczenia, co stanowi jakąś wartość, ostoję, tradycję, co przypomina o świecie bez kłamstwa, poniżenia i zdrady. I gdy zabiją niepokornych, gdy wymażą z pamięci narodu mędrców, gdy splugawią dawne zaklęcia i honor - wtedy staną się panami cybernetycznych sterowanych kukieł. Więc choć Gladianie mają wybór - bić się lub czekać - to los ich może być tylko jeden. Będą szukać dróg ratunku. Jedni zginą w szaleńczych atakach. Inni wybiorą mimikrę - zagrzebią się w miejscach i sprawach, gdzie nie zaglądają najeźdźcy, będą powtarzać mantry starych przykazań, sycić płomień wolności własnym wspomnieniem, zakazaną wiedzą i sekundami prywatnego nieposłuszeństwa. Jeszcze inni, spryciarze, powiedzą - musimy tu żyć, więc spróbujmy ratować, co się da, może nasz udział złagodzi nowe prawa, weźmy się za to my, z naszym małym kurewstwem i małą zbrodnią, by nie przyszli inni, gorsi, którzy nie szanują już niczego i dla własnej korzyści są gotowi na wszystko. I tacy też się zjawią - butni i bezwzględni, o ludzkich ciałach, lecz duszach bez śladu człowieczeństwa. Bohaterzy będą zabijani. Ludzie-kokony będą trwać, większość też zostanie wybita lub skazana na wegetację na obrzeżach społecznego życia, a część w drobnych kompromisach rozpuści swój pancerzyk pamięci. Spryciarze coraz bardziej będą grzęznąć w złych myślach i czynach, pierwszy ciemny krok zmusi ich do uczynienia następnych, których jeszcze dzień wcześniej by się wstydzili, aż staną się nie lepsi niż zbrodniarze. Nie ocaleją i najgorsi, gdyż w świecie bez praw sprytniejsi zajmują miejsca swoich poprzedników. Nie było dobrego wyjścia. A skoro tak, to każdy sam wybierał swoje złe rozwiązanie, w zależności od tego, na co pozwalała mu jego odwaga, posłuszeństwo, sumienie i poczucie estetyki. Daniel długo leżał na łóżku z oczami wpatrzonymi w ciemność. Kiedy usnął, zobaczył swojego ojca, który niespodziewanie przemienił się w pułkownika Rittera. Potem w sen Daniela wlała się fala światła. 3. “Kapitanie Bondaree, proszę stawić się przy wejściu do sektora militarnego” - na ekranie wideofonu nie pojawiła się żadna twarz. Tylko komunikat: DOSTĘP WSTRZYMANY. Nadawca wiadomości miał pozostać anonimowy. Daniel podniósł się z posłania, usiadł i zaczął zakładać buty. Kiedy wstawał, po raz kolejny stuknął głową o sufit kapsuły mieszkalnej. Wyszedł na korytarz, przeklinając projektantów statków kosmicznych. Była druga w nocy czasu pokładowego. Stacja kluczyła już wewnątrz pierścienia od trzydziestu godzin i Daniel podejrzewał, że wkrótce powinna dotrzeć do bazy głównej. Czyżby właśnie teraz to miało nastąpić? Lekko podekscytowany odszukał właściwy korytarz i stanął przed czerwoną bramą prowadzącą do sektora militarnego. Nad tabliczką informującą o procedurach dostępu ktoś nabazgrolił napis: STOP! ZŁA BUKA! Daniel wsunął swoją kartę identyfikacyjną do szczeliny czytnika. Coś zaszurało, piknęło parę razy, po czym karta wyskoczyła z powrotem, a drzwi się otworzyły. Za nimi znajdował się malutki przechodni pokoik, zamknięty takimi samymi drzwiami. Daniel wszedł do środka, włożył kartę do kolejnego czytnika. Wtedy pierwsze drzwi się zamknęły, a drugie otworzyły. - Witam - powiedział stojący niemal w progu niski mężczyzna, wyciągając rękę na przywitanie. Miał siedem palców u dłoni. Daniel nie zdołał powstrzymać dreszczu, gdy jego skóry dotknęły sztywne, chłodne wszczepy. - Daniel Bondaree, kapitan - zameldował się i dodał. - Przepraszam. - Nie szkodzi, przyzwyczaiłem się - powiedział niski mężczyzna. - Major Kobalg, jestem osobistym asystentem pułkownika van Eyke. Proszę za mną. Mężczyzna wprowadził Daniela do małego pomieszczenia. Oprócz stołu i dwóch krzeseł stał tu jedynie mały aparat, składający się z metalowego pudła i kilku mierników. Obok leżała zwinięta rurka zakończona igłą. Za stołem siedział pułkownik Sewers. Machnął ręką w geście powitania, ale nie odezwał się ani słowem. Kobalg wskazał Danielowi krzesło, sam usiadł naprzeciwko. Potem z kieszeni munduru wyjął żółty prostokąt. - Wie pan, co to jest? - spytał. - Oczywiście, karta dostępu. Sam mam taką. - Zgadza się. Tyle że pan ma, jak zgaduję, dostęp poziomu pierwszego. - Ze specjalnymi uprawnieniami. - W porządku. Oto moje uprawnienia - powiedział Kobalg do Daniela. Stuknął rogiem swojej karty w stół. - Potwierdzenie dostępu! - zażądał. Wokół karty pojaśniało, opalizujący blask otoczył dokument i dłoń oficera. Światło zaczęło zmieniać kolory - zielone, żółte, niebieskie, znów żółte. To kod potwierdzający prawa właściciela karty w dostępie do informacji - określający jego rangę i wyznaczający poziom zakonspirowania. Daniel patrzył na migające światełka z uwagą. - Zrozumiałem - powiedział po chwili. - Ma pan priorytet supervisorski. - Dokładnie tak - Kobalg uśmiechnął się. Priorytet supervisorski oznaczał, że Kobalg był jedną z pięciu czy sześciu najważniejszych osób na Gladiusie. Przynajmniej do niedawna. - Wyjaśnię jeszcze, że jestem koordynatorem i szefem grupy naukowej zajmującej się korgardami. Wiem o nich wszystko, co można wiedzieć. Za wyjątkiem jednej rzeczy: informacji, które przywiózł pan. Wysłano do nas kilku kurierów. Posługiwali się tradycyjnymi metodami transportu danych: w czipach mózgowych, na ukrytych nośnikach, w pamięciach bioprocesorowych. Niestety, żaden z kurierów nie dotarł, choć, na szczęście dane nie wpadły w ręce wroga. Po cichu bardzo na pana liczyłem. To eksperymentalna technologia, ale mam nadzieję, że okaże się skuteczna. Sądziliśmy, że dekonspiracja nastąpi dopiero w Bazie Zero. Niestety, sytuacja się zmieniła. Musimy mieć te dane teraz. - Jaka sytuacja? - spytał Daniel. - Muszę powiedzieć że… - Przed kilkoma minutami - po raz pierwszy odezwał się Sewers - otrzymaliśmy kodowaną transmisję. Zwiadowcy zaobserwowali podejrzany ruch w pobliżu naszej tajnej placówki. Najprawdopodobniej jej położenie zostało zdekonspirowane. Musimy przyspieszyć działania. Nie mamy tu odpowiedniego sprzętu do odczytania informacji, to będzie możliwe dopiero w Bazie Zero. Ale możemy u nas rozpocząć pewne procesy, które ułatwią pracę pułkownikowi van Eyke. Daniel skrzywił się, gdy igła wbiła się w jego lewe przedramię. Poczuł rozchodzące się promieniście ukłucia. To wewnątrz mięśni rozrastała się pajęczyna mikroserwera. Jego końcówki dotrą w końcu do mikroskopijnych zgrupowań komórkowych i podadzą im specjalne enzymy. Kobalg pochylał się nad pudłem urządzenia, sterując rozrostem mikroigieł. Co jakiś czas odwracał się w stronę Daniela przepraszając, że trwa to tak długo i że jest bolesne. - Dlaczego zostałem wybrany do. tej misji? - spytał Daniel siedzącego obok Sewersa. - Z kilku powodów. Po pierwsze, był pan jednym z żołnierzy, których wydostaliśmy z bitwy w forcie. Tak więc dopiero po zbadaniu pana uzyskaliśmy wiele cennych i nowych informacji. Po drugie, pan umarł w czasie tej bitwy, pański umysł był regenerowany. To pozwalało ukryć i zamazać wiele informacji, które nie powinny wpaść w ręce wroga. Zdaje się, że przechodził pan przesłuchania? - Dwa. Departament Bezpieczeństwa i cyborgi Dominium. - No, widzi pan, więc mieliśmy rację. Kolejny atut to fakt, że miał pan rozległe obrażenia i lekarze odbudowywali pańskie ciało. - Jaki to ma związek z moją przydatnością? - O tym za chwilę. Inną pańską zaletą i to bynajmniej nie najmniej istotną było to, że jest pan tanatorem. Umie pan walczyć, latać na lotniach, posługiwać się różnymi pojazdami. Był pan, że się tak wyrażę, najbezpieczniejszym opakowaniem dla naszej przesyłki. - Opakowaniem? - Daniel drgnął. Cyfry na wyświetlaczach aparatu medycznego zmieniły się gwałtownie. - Zanim otrzymałem zgodę na opuszczenie Gladiusa, byłem wielokrotnie poddawany badaniom! Nie wykryli niczego, żadnych wszczepów memorycznych! - Bo też nie ma pan żadnych wszczepów. Przynajmniej w dotychczasowym rozumieniu tego słowa. A jednak przenosił pan informację. - Jak? - W mitochondriach komórkowych. Proszę spojrzeć. -powiedział Kobalg. Przed oczami Daniela rozjarzyła się projekcja. Wypełniały ją dziwne, owalne kształty. - To wnętrze komórki, a te linie to retikulum endoplazmatycz-ne. Zaś ten obiekt to mitochondrium. Organellum komórki, które ma własną nić DNA, kontrolującą syntezę pewnej grupy białek. Nie będę rozwodził się nad szczegółami tej technologii. Idea jest następująca: nadawca koduje swój komunikat w postaci łańcucha DNA. Zaszczepia tę nić w mitochondrialnym DNA niewielkiej grupy komórek kuriera. Odbiorca wydobywa te komórki, mnoży je, a następnie zmusza mitochondrialne DNA do pracy. Białka, które powstaną, stanowią treść informacji, trzeba ją tylko umieć odczytać. - Czyli cały czas miałem to przy sobie... - mruknął Daniel. - Dokładnie tak. Wykorzystaliśmy proces odbudowy pańskiego organizmu do wszczepienia naszej przesyłki. Dane zostały ukryte w tkankach pańskiej ręki i nogi. Tu uaktywniamy tylko te z ramienia. Resztę wykorzysta się już w Bazie Zero. - Sądzi pan, że Dominium nie zna takich metod? Przecież posługują się genetyką od stuleci. - Może znają, może nie. Główna trudność projektu polegała nie tylko na samym wymyśleniu tej idei i syntezie odpowiednich łańcuchów DNA. Musieliśmy zrealizować to tak, by naznaczone informacją komórki nie wyróżniały się w organizmie kuriera, żeby ich metabolizm był dokładnie taki sam, jak tkanki zdrowej. - Dlaczego mówi mi pan takie rzeczy? Przypuszczam, że ta technologia to jedna z najbardziej strzeżonych naszych tajemnic. - Podobnie jak osiągnięcia naszych inżynierów umożliwiające walkę z korgardami - do rozmowy ponownie włączył się Sewers. - Oraz operacja wprowadzenia do fortu pułkownika Rittera. Kapitanie Bondaree, skoro uznano pana za godnego zaufania w tamtych sprawach, można było i w tej. Czy sądzi pan, że Departament Bezpieczeństwa zostawiłby pana w spokoju, gdyby nie osłaniano pana? Fabrykowaliśmy raporty na pański temat, sprawiliśmy, że kontrolowano pana tylko w dogodnych dla nas momentach i tak dalej. Kiedy ochrona pana stała się niemożliwa, dostał pan rozkaz lotu na Holbaina. - Paccalet... - Tak. Zajmował się ochroną i przerzutem naszych ludzi. Do ostatniej chwili, dopóki nie został zdekonspirowany. Wie pan, jak zginął. Nie popełnił samobójstwa na próżno. Dał panu czas na rekonwalescencję. Umożliwił maksymalnie długie pozostanie na Gladiusie. Z Semiramidy mogliśmy pana niezauważenie wyciągnąć tylko tuż przed burzą. Musiał pan do niej doczekać. Takie są fakty. A skoro tyle wysiłku i tak poszło na ochronę pańskiej osoby, to czemu nie mielibyśmy powierzyć panu innych tajemnic? - Chce pan powiedzieć, pułkowniku, że nie znaleźliście prostszego sposobu transportu tych danych? - Znaleźliśmy - spokojnie powiedział Kobalg. - Ale so-larni wykryli naszych kurierów, bo to były zbyt proste sposoby. Zresztą, czy rzeczywiście się pan nie domyśla? Wszystkie argumenty, które przed chwilą podał pułkownik Sewers, są prawdziwe. Ale jest też jeden, istotniejszy... No co, nie wątpię, że pan wie... Daniel patrzył mu prosto w oczy. - Chodzi o korgardów. O to, że przeżyłem Kallaheim i że być może przetrwałem wędrówkę hiperprzejściem, tak? Chodzi o ten pieprzony zestaw cech, prawda? - Tak, kapitanie Bondaree - powiedział Sewers. - Chodzi o ten zestaw cech. - Zostanę wysłany po Rittera. Do bazy korgardów. Tym ich przechwyconym pojazdem. - Jeśli się pan zgodzi. Tak. W milczeniu obserwowali krzątającego się przy aparaturze Kobalga. - Ja wpakowałem tam Rittera - powiedział po chwili Daniel. - I ja go stamtąd wyciągnę. Obiecałem to. 4. - Stan gotowości! Stan gotowości! Daniel gwałtownie usiadł na posłaniu. Zza drzwi kabiny dobiegały okrzyki, tupot nóg i ten sam, co w pokoju, dudniący głos. - Stan gotowości! Ekran rozjaśnił się, zajmując całą ścianę kabiny. Przed oczami Daniela rozpostarł się krajobraz kosmicznej bitwy. Po ekranie przesuwały się asteroidy - małe kamienie i skalne planetki o ostrych krawędziach i nieregularnych kształtach. Pomiędzy nimi śmigały kosmoloty. Daniel rozpoznawał smukłe kształty gladiańskich ścigaczy, tępe pyski przezbrojonych jednostek transportowych, rozczapierzone macki stawiaczy min. Po obu stronach walczyły takie same pojazdy - to lojalna wobec nowej władzy armia gladiańska szturmowała stanowiska buntowników. Walka toczyła się na granicy asteroidowego pasa. Statki rebeliantów, sterowane przez kopie mózgów Rzeźbiarzy Pierścieni, zręcznie wykorzystywały naturalną osłonę. Śmigały pomiędzy planetkami, kryjąc się w ich cieniu, znienacka wyskakując i atakując kosmoloty przeciwnika. Przez próżnię mknęły cielska otoczonych polami maskującymi torped, przecinały ją laserowe salwy, rozżarzające pył kosmiczny, płynęły stada inteligentnych automatów bojowych. Napastnicy najprawdopodobniej nie planowali zniszczenia bazy. Chcieli ją zająć. - Uwaga, żołnierze! - Daniel rozpoznał głos pułkownika Sewersa. - Otrzymaliśmy kodowaną transmisję z Bazy Zero. Nasz ośrodek został zaatakowany przez przeważające siły wroga. Na razie walka toczy się w pierwszej strefie buforowej bazy, ale jeśli do bitwy zostaną wprowadzone siły solarne, jej wynik będzie przesądzony. Zgodnie z harmonogramem powinniśmy dotrzeć w pobliże Bazy Zero za siedemnaście godzin. Zarządzam alarm bojowy! Daniel w milczeniu patrzył na ekran. Alarm bojowy. To jeszcze nic nie oznaczało. Hadrian mógł wejść do walki, ale równie dobrze mógł skierować się na inny tor, zwinąć zewnętrzne anteny, wygasić wszystko na pokładzie i ominąć pole bitwy tak, jak tysiące innych asteroid. Jednak żołnierze musieli być gotowi do walki. A skoro tak... Daniel syknął, gdy końcówka sprzęgowa pokładowego komputera przebiła jego skórę. Połączył się z siecią, uruchomił program aktywizacyjny i spokojnie czekał na odpalenie wszystkich układów wewnętrznych sterowanych przez komputer bojowy. Jednocześnie próbował połączyć się z dowództwem. Generowany w jego mózgu obraz komórki łączności przedstawiał przystojną brunetkę siedzącą za wielkim biurkiem. Animacja nie była najlepiej przygotowana - wirtualna sekretarka poruszała szczęką, jak gdyby po godzinach dorabiała jako dziadek do orzechów. “Kapitan Bondaree do pułkownika Sewersa.” “Proszę o kody dostępu.” “Podane.” “Dziękuję. Bardzo mi przykro, blok komunikacji jest oznaczony wyższym priorytetem niż pański kod osobisty.” “Kapitan Bondaree prosi o powiadomienie pułkownika Sewersa o próbie łączności.” “Bardzo mi przykro, blok zapisu komunikatów jest oznaczony wyższym priorytetem niż pański kod osobisty.” “Kapitan Bondaree prosi o zostawienie informacji w buforze do czasu zmiany priorytetów.” “Pański kod osobisty jest wyższy od priorytetu bufora. Proszę podać treść informacji.” “Kapitan Bondaree prosi o możliwość spotkania.” “Informacja przyjęta do bufora. Jeśli zmiany priorytetów nie nastąpią w ciągu dwudziestu czterech godzin, zawartość bufora zostanie skasowana.” Teraz mógł tylko czekać. Najprawdopodobniej dowódcy Hadriana naradzali się, co zrobić w zaistniałej sytuacji. Baza Zero była skazana na zagładę. Oczywiście mogła bronić się długo. Osłonięta naturalną barierą asteroidowego pasa, zagrzebana pod tonami skały, wzmocniona ochronnymi polami - mogła dawać opór wrogowi. Jednak w końcu napastnicy dostaną posiłki: więcej kosmolotów, więcej ISów bojowych wyspecjalizowanych w walce w obszarze planetoidowym, więcej energii. Baza Zero musiała paść. Im dłużej się jednak broniła, tym większa była szansa na ewakuację sprzętu i załogi. Hadrian, ze swoimi ludźmi, pojazdami bojowymi, generatorami pól siłowych, znacząco wzmocniłby siły broniące Bazy Zero. Jednak wejście do walki oznaczało dekonspirację. Tylko dowódcy wiedzieli, jaka naprawdę jest liczebność i wyposażenie armii wolnego Gladiusa. Być może ocalenie Hadriana okaże się cenniejsze niż krótkotrwała pomoc Bazie Zero. Ale - tam znajdowało się centrum naukowe rebelii, tam czekały korgardzkie urządzenia, mogące stanowić bramę do niezwykłych miejsc i niezwykłej fizyki. Daniel nie wątpił, że Gookin nie odda żołnierzom Dominium swojej stacji i korgardzkiej technologii. Jeśli tylko pojawi się groźba porażki, Baza Zero zostanie wysadzona. Po całym długim kwadransie priorytety dostępu do dowództwa bazy Hadrian zmieniły się. Decyzje zostały podjęte. “Mówi kapitan Bondaree - Daniel powtórzył treść swojej prośby. - Chciałbym jak najszybciej spotkać się z pułkownikiem Sewersem.” “Pułkownik Sewers może pana przyjąć. Proszę natychmiast stawić się w sektorze wydzielonym.” - Nie mamy żadnych szans, kapitanie Bondaree, żadnych. - Sewers wstał z fotela. Kobalg obserwował go w milczeniu. W pokoju znajdowało się jeszcze dwóch oficerów w randze pułkownika. Daniel poznał ich na naradzie. - W pobliże Bazy Zero możemy dotrzeć najwcześniej za trzynaście godzin. Ta bitwa już się zakończy. W tej chwili Hadrian jest zbyt cenny, by narażać go na bezsensown ryzyko. - Panie pułkowniku, nie podważam decyzji sztabu Jednak co się stanie, jeśli nie zaryzykujemy? Zniszczą Bazę Zero. Potem, prędzej czy później, wytropią i Hadriana. Będą likwidować każdy punkt oporu, każde zgrupowanie, odkryją wszystkie kryjówki. Nie dziś, to jutro, za miesiąc, za rok. Wygniotą nas jak pluskwy. A nawet jeśli ktoś ocaleje, zagrzebany w machairskim lodowcu, latający pośród asteroid czy zanurzony w wulkanie? Cóż z tego? Niech no tylko wychyli łeb z kryjówki, a zaraz zostanie namierzony i upolowany. Nie wygramy tej wojny. - Co pan proponuje? - To nie był mój pomysł - Daniel wskazał na Kobalga - to wy wiecie wszystko o skokach hiperprzestrzennych Ale jeśli to prawda, jeśli istnieje choć cień szansy na opanowanie tej technologii, wtedy możemy walczyć. - Kapitanie Bondaree - Kobalg uśmiechnął się. - Planujemy tę operację od kilku lat. Dane, które pan przewoził, umożliwią dostrojenie korgardzkiej maszyny, którą ukrywamy w Bazie Zero. Ale to nie jest takie proste. Mieliście być szkoleni, poddani specjalnym zabiegom, wzmocnieni... - Cóż z tego, że mieliśmy? Brakuje czasu, prawda? - Co pan proponuje, kapitanie Bondaree? - spytał spokojnie Sewers. Daniel spojrzał na ekran, na którym wojenne kosmoloty i szare asteroidy grały w śmiertelne komórki do wynajęcia: jeśli w kawałku przestrzeni, który chcesz zająć, znajdzie się jednocześnie asteroid, torpeda lub ostrze siłowego grotu - buch! - nie żyjesz! - Dajcie mi statek. Spróbuję przedrzeć się do Bazy Zero. Dostarczę im dane. Może zdążą odpalić korgardzką maszynkę. Jeśli dotrzemy do korgardów, nawiążemy z nimi kontakt lub choćby wrócimy z ważnymi informacjami... Kto wie, co zdołamy zrobić przez te dwie, trzy godziny, jakie nam zostały. - Nikt tego nie wie - spokojnie powiedział Kobalg. - Nikt. Ten pomysł to szaleństwo. Najpierw powinny pójść automaty zwiadowcze, potem sondy biologiczne. Dopiero potem - ludzie. - Czy chce pan przez to powiedzieć... - zawahał się Sewers. - Tak. Dokładnie to chcę powiedzieć, pułkowniku. Jeśli dacie mi dobry sprzęt i ISa Rzeźbiarza Pierścieni, to powinienem dotrzeć do bazy Zero, nim okrążenie się zamknie. - Stamtąd wszyscy uciekają, kapitanie Bondaree. Będzie pan leciał pod prąd. - Szczerze mówiąc, nie pierwszy raz, pułkowniku. 5. Bojowy śmigacz przemykał między asteroidowymi ławicami. Nie powinien lecieć tak szybko, nie w tych warunkach. A jednak - musiał przemieszczać się z prędkością znacznie przekraczającą wszelkie dopuszczalne progi bezpieczeństwa. Ani człowiek, ani komputer nie byłby w stanie bezkolizyjnie przedostać się przez planetoidowy pas. Dlatego też pojazdem sterowała inteligencja sieciowa, a w zasadzie jej fragment. Sewers rozkazał przekopiować do sieci rakiety najważniejsze moduły wirtualnego umysłu Rzeźbiarza Pierścieni, sterującego stacją Hadrian. Pokładowi informatycy i netowcy klęli swojego dowódcę, marudzili, protestowali - ale wzięli się do roboty. Dla nich wykonywanie częściowej kopii inteligencji sieciowej stanowiło akt barbarzyństwa, analogiczny do wyhodowania ludzkiego klona bez kończyn. Inteligencja sieciowa to twór bardzo złożony, tak jak zwykły umysł posiadający wiele poziomów rozumienia, zakamarków pamięci, odruchów, wspomnień. Kopiowanie ISa można by porównać do hodowli kryształu - wzorzec służy do stworzenia kopii o identycznej strukturze, w której jednak występują pewne zaburzenia. W wyniku duplikacji otrzymuje się sztuczny umysł dysponujący tymi samymi co matryca wspomnieniami, umiejętnościami, fobiami, a jednak posiadający swoje własne osobnicze cechy. Prawidłowe konstruowanie nowego ISa powinno trwać pół roku. Na Hadrianie mieli na to kilka godzin, skopiowali więc jedynie moduły najważniejsze z punktu widzenia celu operacji. Jednak duplikacja fragmentaryczna tworzyła sieciowego potworka, jak mawiali netowcy - “garbusa”, który albo nie nadawał się do niczego, albo szybko popadał w elektroniczny obłęd. Na szczęście, IS rakiety nie musiał realizować skomplikowanych procedur, analizować zbyt złożonych sytuacji czy pełnić funkcji dodatkowego członka załogi. Miał jedynie, wykorzystując niezwykły zmysł dawcy - Rzeźbiarza Pierścieni - sterować rakietą w asteroidowym strumieniu i doprowadzić ją do Bazy Zero. Jak najszybciej. Na statku znajdowało się sześć osób. Pilot, który miał wspomagać ISa i przejąć kontrolę nad rakietą w razie gdyby okaleczony sztuczny umysł zwichrował. Komandos odpowiedzialny za sterowanie układami bojowymi statku. Kobalg, który postanowił cały czas czuwać nad przebiegającymi w organizmie Daniela procesami syntezy biochemicznego kodu. Daniel, Forbi i Puchatek pozostawał w sprzęgu z układami łączności i regeneracji kosmolotu Mieli je wspomóc w razie walki. Forbi i Puchatek nie wiedzieli, że Daniel sam zgłosi się do tej operacji. Gdyby nie on, odpoczywaliby teraj bezpiecznie w Hadrianie, czekając, aż stacja oddali się od walczącej Bazy Zero. Potem, kto wie, może zostaliby wcieleni do jednostek bojowych podziemnej organizacji, a może ewakuowani z Pasa Flamberga do innej tajnej bazy a może po prostu zwolnieni do domów. Jednak gdy Sewers uznał, że pomysł Daniela ma choć trochę sensu, stało się jasne, że to oni polecą na Bazę Zero. Jeśli plan się powiedzie, będą potrzebni ludzie do zbadania placówki korgardzkiej, znajdującej się na drugim końcu hiperprzestrzennego tunelu. No, a przecież w całym układzie Multona to właśnie oni - Daniel, Forbi i Puchatek - mieli największe szansę przedostania się na terytorium korgardów i przetrwania tam. Wszak tylko z tego powodu ich akurat wybrano do realizacji najtajniejszej części operacji “Huragan”, czyli wprowadzenia do fortu pułkownika Rittera. A więc: skoro leciał Daniel, musieli lecieć i oni. Bondaree postanowił nie informować swoich kolegów, komu zawdzięczają tę niebezpieczną wycieczkę. Przynajmniej do czasu szczęśliwego powrotu. Daniel czuł, że w tej misji bardziej będzie się troszczył o ich życie niż o swoje. Sumienie - bolesny guz w mózgu. Spróbuj go jednak wyciąć, a cała reszta twoich myśli wycieknie przez dziurę. Znikniesz. Bitwa w kosmosie. - Nie wiesz, jak wygląda? Dziwnie. Inaczej niż w popularnych wirtualkach. Chcesz spróbować? No to weź dobry program o wojnie. Jakiejkolwiek wojnie. Wygaś dźwięk, wymaż graficzną reprezentację pocisków, eksplozji, rannych żołnierzy. Stłum kolory pojawiających się na ekranie obiektów, barwne tło zastąp czernią. No i masz swoją bitwę w kosmosie. Ciekawe? Być może. Pod warunkiem, że sam nie siedzisz w jej środku. Śmigacz wiozący Daniela wlatywał na pole bitwy. W centrum zawieruchy znajdowała się wielka asteroida. Na jej powierzchni lśniły kopuły ochronne, obracały się czasze anten, groźnie wysuwały lufy miotaczy torped. Wokół planetki krążyła chmura małych robotów bojowych, agresywnych, inteligentnych, mających przechwytywać wrogie pociski i pojazdy desantowe. Gdyby spojrzeć na Bazę Zero w szerszym zakresie elektromagnetycznego widma, na falach radiowych, rentgenowskich i podczerwonych, dostrzegłoby się także inne obiekty - tarcze pól siłowych, wiązki energetyczne, kodowane transmisje. A gdyby zastosować najnowsze, eksperymetalne techniki obserwowania rzeczywistości, widz dostrzegłby otaczającą asteroidę perłową mgłę bioaury, przemykające w niej zgruźlenia fal telepatycznych, dziwne kształty budowane przez umysły walczących żołnierzy. Wokół Bazy Zero przemykały inne asteroidy, najczęściej mniejsze, ale za to pędzące z wielkimi prędkościami, zataczające pętle po torach sprzecznych z prawami dynamiki, tworzące wokół bazy ruchomą, skalisto-lodową tarczę. Czasem, gdy w któryś z głazów trafiał pocisk lub przemykało po nim laserowe ostrze, szara bryła rozpalała się na moment, topiła w morderczym żarze - by równie szybko zgasnąć lub rozpaść na mniejsze obiekty. Ni zwykła była ta zasłona, zbudowana wspólnym wysiłkiem: rzeźbiarskich mistrzów. Pomiędzy skałami śmigały, doskonale z nimi zsynchronizowane, statki obrońców. Najczęściej były to małe jednostki, walczące z doskoku - wyrzucające ławice torped i bojowych automatów, a potem kryjące się w skalistym labiryncie. Jednak tam, gdzie poszła główna siła solami go uderzenia, czekały cztery liniowce, otoczone chmarą jednostek pomocniczych, nieustannie tkających wokół p< tężnych statków sieć pól ochronnych. Bitwa nie dotarła jeszcze w pobliże samej bazy. Danii widział flotę przeciwnika - kilkadziesiąt potężnych kosmolotów trwających na granicy Pasa Flamberga, wyrzucających z siebie tysiące mniejszych statków załogowych, robotów i biomatów. Dowódca, który wprowadziłby takiego kolosa do wnętrza Pasa, naraziłby swoją rakietę na pewną zgubę. Z kolei postawienie zaporowej ściany antymaterii czy supersilnych pól zniszczyłoby nie tylko asteroidy, ale i Bazę Zero. A tego solami dowódcy i ich gladiańscy sojusznicy najwyraźniej chcieli uniknąć. Starcie przebiegało więc według innego schematu małe pojazdy, powoli i z wielkimi stratami, wnikał w głąb Pasa. Atakowano jednocześnie wiele miejsc, tak że bitwę tworzyły dziesiątki utarczek i pościgów, indywidualnych pojedynków pomiędzy pilotami i operatorami sprzętu bojowego. Daniel zdawał sobie sprawę, że to nie może trwać długo. W końcu solami zaatakują bardziej zdecydowanie wedrą się w głąb Pasa i zniszczą obrońców Bazy Zero. Mogło to nastąpić w każdej chwili. Dlatego okaleczony netowy umysł Rzeźbiarza Pierścieni prowadził kosmolot z prędkością bliską katastrofie, nie próbując specjalni ukrywać statku. “Idą na nas! Dwa na szóstej, jeden na czwartej” w mózgu Daniela zatętnił dźwięk, przed oczami przewinął się obraz wrogich jednostek bojowych. Mężczyzna, tak jak pozostali członkowie załogi, leżał nieruchomo w kapsule wypełnionej antyprzeciążeniowym płynem. Miał na sobie skafander komunikacji sieciowej. Koprocesor bojowy w jego mózgu pracował na granicy wydajności. Wrażenia, jakich doznaje mózg w czasie sprzęgu grupowego, zawsze robiły na Danielu wielkie wrażenie. Umysł człowieka, zawieszony w informacyjnym szumie, kontroluje jakiś aspekt działania całego urządzenia, w tym wypadku rakiety. Rejestruje bodźce napływające z różnych mierników i skanerów - obraz, dźwięk, dane techniczne, odczyty kontrolne - wszystko to wpływa do mózgu jednocześnie, dając pełny ogląd sytuacji. I najdziwniejsze: w tej samej wirtualnej przestrzeni przebywają też inne umysły. Każdy zachowuje swoją indywidualność, osobowość, ale jednocześnie zyskuje nowy kanał komunikacji, zdobywa obszary wspólnych doznań i emocji; staje się modułem większej całości. Tak było i teraz, gdy sprzęgnięci ludzie wypełniali funkcje tych modułów pokładowego ISa, które nie zostały skopiowane. Kontrolujący systemy ochronne statku Daniel komunikował się netowo z pilotem wspomagającym ISa, z żołnierzem odpalającym właśnie torpedy jądrowe, z Kobalgiem, z Forbim synchronizującym współpracę wszystkich układów rakiety i z Puchatkiem kontrolującym systemy regeneracyjne kosmolotu. Wszystkie dane naraz. Każda z osobna. Niezwykłe. Daniel widział wrogie pojazdy. Szły jeden za drugim, co chwila umykając na boki, by dać drogę asteroidom. Z tyłu nadlatywał jeszcze trzeci. IS niespodziewanie zmienił tor lotu, skrył się za kawałkiem skały. Chwilę leciał z jej prędkością, a potem raptownie wyskoczył przed asteroidę. Nagłym zwrotem zmienił kierunek i znalazł się tuż nad wrogimi statkami. Daniel cały czas rejestrował stan tarcz siłowych, aktywnych modułów pancerza i aparatów naprawczych. Kiedy IS znów wykonał gwałtowny manewr, zajęczały wszystkie systemy ochronne, meldując przeciążenia zespołu silnika. “Włączam się” - Puchatek przejął sterowanie nad uszkodzonymi modułami. Potem Daniel słyszał tylko gasnące echo jego myśli: “Kontrola stanu uszkodzeń, wykonać, poziomy zniszczeń, wykonać, rekultywacja pancerza, wykonać, odbudowa wyrzutni, wykonać, wykonać, wykonać... Potężna eksplozja targnęła statkiem. Daniel natychmiast przesterował wzmocnienia pól ochronnych i przyjął komunikat o wchłonięciu przez pancerz dopuszczalnej dawki energia. Znów skręt. Czubek rakiety niemal musnął wielką skalną bryłę. Śmigacz zawinął, umykając kolejnej torpedzie. Szedł na wprost wirującego kłębu kamieni, z których każdy ważył kilkanaście ton i przy tych szybkościach był w stanie przebić rakietę na wylot. Trzy wrogie pojazdy weszły im na ogon. To niemożliwe!, pomyślał Daniel, gdy wokół statku zakłębił się śmiertelny wir. A jednak IS prowadził maszynę bezbłędnie, omijając wszystkie przeszkody, czasem kryjąc się za asteroidami, czasem je wyprzedzając. To zmysł - niemożliwy do wpojenia poprzez naukę i tresurę - zmysł Rzeźbiarza. Pojazdy solarne nie były prowadzone przez Rzeźbiarzy. Pierwszy wbił się w asteroidę, rozlatując się na miliony drobnych kawałków i krusząc planetkę na jeszcze większą liczbę skalnych okruchów. Pilot drugiego kosmolotu nie zawrócił. Był jednak ostrożniejszy. Pociskami i laserowymi działami żłobił drogę przed sobą, starając się doścignąć uciekinierów. Do tej pory nie informowali Bazy Zero o swoim przybyciu, nie chcąc emisją komunikatu ściągnąć sobie na głowy pościgu. Skoro jednak i tak zostali zauważeni, nie mieli na co czekać - natychmiast wysłali kodowaną transmisję zawierającą informacje o tym, kto leci rakietą, jakie dane wiezie i czego oczekuje po przybyciu na stację. Nie otrzymali odpowiedzi, za to ze śluz Bazy Zero wyskoczyło kilka nowych pojazdów. Obrońcy? Uciekinierzy? Ostatni odwód, który miał dać im więcej czasu? Nieważne! Ważny jest ten ścigacz idący za ogonem. I to jeszcze, że w chwilę po transmisji w ich stronę skierowało się kilka solarnych jednostek bojowych. W odpowiedzi i Baza Zero zaczęła przerzucać swoje siły. Dotychczasowy porządek bitwy zmienił się, jej gęstość przesunęła z rubieży Pasa Flamberga głębiej, w stronę mknącej rakiety. Czyżby solarni zdekodowali nadawany komunikat? Czyżby poczuli realne zagrożenie? “Widzę łańcuch pereł - poinformował pilot. - Wchodzimy w nie!” Perłami nazywano ciągi asteroid, które w przeszłości wpadły w łapy górników. Ci przetapiali ich wnętrza, wydobywając czyste surowce, a zostawiając wypaloną skorupę, z wielkimi wyrobiskami, postrzępionymi kanionami, a czasem wręcz przedziurawioną na wylot. Rakieta śmignęła przez wnętrze jednej z takich planetek, pościgowiec solarny poszedł jej śladem. Potem przemknęła przez następną asteroidę. I następną, gdzie musiała przez chwilę kluczyć po idących na przestrzał planetki tunelach. IS wyprowadził rakietę z wnętrza asteroidy i gwałtownie zahamował, niemalże wyrywając dysze silników. Przykleił się do powierzchni planetki. Kiedy solarny ścigacz wyskakiwał z wnętrza skały, plunęły pociskami wyrzutnie torped. Większość zatrzymała się na polach ochronnych ścigacza, ale kilka eksplodowało na tyle blisko, że solarny pojazd zadygotał, po jego pancerzu przeszła fala pomarańczowego blasku, a potem pękł na dwoje, wyrzucając w kosmiczną przestrzeń tlen, elementy wyposażenia i martwą załogę. Rakieta Daniela znów skoczyła do przodu. Gdzieś z boku trwała walka - gladiańskie pojazdy rozsnuwały całą ławicę minową, aby powstrzymać kosmoloty próbujące odciąć drogę rakiecie Daniela. Baza Zero zajmowała już ponad połowę widzianego przez Daniela kadru. Mógł rozróżnić poszczególne elementy jej powierzchni - naturalną rzeźbę i obiekty zbudowane ręką człowieka. “Za sto sekund wejdziemy w pole ochronne Bazy Zero - poinformował IS. - Sto to jeden, zero i zero. Co za zbieg okoliczności! Cieszymy się!” Zaczyna fiksować, ponura myśl pojawiła się w głowie Daniela. Ta cholerna maszyna zaczyna wariować! Musimy szybko dolecieć. “Potwierdzam diagnozę - włączył się Forbi. - Rejestruję gwałtowne zmiany stanów w systemach neurologicznych komputera pokładowego. To może wywrzeć wpływ na zachowanie Inteligencji Sieciowej.” Albo odwrotnie, pomyślał Bondaree. To zmiany w psychice ISa rozwalają nam komputer. Szybciej! Szybciej! Strumień informacji płynął nieprzerwanie. Do statku zbliżył się biomat bojowy. Arachnoidalny twór biomaszynowej ewolucji chciał przylgnąć do pancerza i rozpoczął jego destrukcję. Naprzeciw ruszyły biomaty ochronne wczepiły się w korpus napastnika, odciągnęły go od rakiety. Odnóża maszyn zaczęły się obejmować, uderzyły lasery, skoczyły iskry wyładowań elektrycznych - widok przypominał walkę wielkich pająków kanibali. W tym samym momencie tuż obok kosmolotu rozerwała się torpeda. Pola siłowe zneutralizowały wybuch. Jednak gwałtowne szarpnięcie oderwało biomaty od rakiety. Zawirowały, niezdolne już się rozczepić, zostały za kosmolotem daleko w tyle... “Uwaga! Tu Baza Zero! Tu Baza Zero! - rozległ się komunikat. - Przejmujemy sterowanie. Ściągamy was!” W szarej powierzchni asteroidy otworzył się wielki lej, ciemna, lśniąca dziura, w którą wpłynęła rakieta. Czujniki wskazywały, że promieniotwórczość pancerza przekracza wszystkie dopuszczalne normy. Dysze silników były niemalże przepalone. Kryształy energetyczne, podtrzymujące działanie pól siłowych, prawie się wyczerpały. A jednak - dolecieli. Okaleczony, zbzikowany IS Rzeźbiarza Pierścieni śpiewał sprośne piosenki. Znajdował się w środku szczególnie nieprzyzwoitego refrenu, gdy pilot rakiety włączył procedurę kasowania. Daniel nie zdążył jeszcze całkowicie odłączyć się od sieci. Usłyszał krzyk, straszliwe, rozpaczliwe zawodzenie wymazywanego umysłu, nienormalnego, sztucznego, ale zdającego sobie sprawę z nadchodzącego końca. IS Rzeźbiarza Pierścieni za-szlochał, A potem zgasł. 6. - Szybciej! Szybciej! - biegli korytarzami ogarniętej bitewną i ewakuacyjną paniką Bazy Zero. Tu już prawie nie. było ludzi. Wszystkie załogi kosmolotów ruszyły do walki. Technicy pracowali w sekcjach wspomagania pola bitwy, łączności, medycznej i ratunkowej. Nieliczni, którzy wyraźnie nie mieli co robić, pomagali kolegom lub koczowali przy śluzach zewnętrznych z nadzieją, że otrzymają zgodę na ewakuację. Po wylądowaniu i krótkiej odprawie załogę rakiety rozdzielono. Pilot i łącznościowiec zostali skierowani do formacji bojowych, a Daniel, Forbi i Puchatek pod przewodnictwem Kobalga, eskortowani przez dwóch innych oficerów, ruszyli ku sztabowi głównemu. Zabrakło czasu na prezentacje, raporty i dyskusje. Bitwa wkraczała w decydującą fazę, solami przystąpili do ostatecznego szturmu. Kiedy Daniel spojrzał na ekran przedstawiający obszar walki, zamarł. Katastrofa była coraz bliżej. Należało działać natychmiast! Wokół Daniela chodzili ludzie, ktoś krzyczał, operatorzy trwali przy swoich konsolach, netowcy podrygiwali wewnątrz kokonów neurołączy, na dziesiątkach ekranów wyświetlały się sceny z różnych miejsc bitwy, a z głośników płynęły nawoływania pilotów. Już wiedział, na co czekała wojenna flota solarna. Na wielkim ekranie widać było, jak okręty przegrupowują się, wręcz odsuwają od Pasa Flamberga. W opuszczonej przestrzeni ustawiały się kosmoloty wyglądające z daleka jak mechaniczne kalmary. Miały obłe, podłużne cielska o długości kilkuset metrów. Z ich dziobów wyrastały promieniście długie, proste macki, tworzące coś na kształt koszyka o średnicy blisko pół kilometra. Tym właśnie były - szkieletem, na którym opierał się siłowy oplot, tworzący misę pochłaniającą wszystko, co stanie na drodze rakiety. Do wyczyszczenia przedpola solami postanowili wykorzystać trawlery górnicze. Spędzili ich tu chyba ze sto, a więc większość, jaka latała w Pasie Flamberga. Daniel nie sądził, by wolni górnicy dobrowolnie oddali swe pojazdy - będące jednocześnie domem, miejscem pracy i życia - na potrzeby armii. Zbyt wiele mogli stracić. Ale, jak przypuszczał, nie miel wyjścia. Istniało prawdopodobieństwo większe od zera, że trawler przetrwa bitwę. Prawdopodobieństwo, że nieposłuszna nowej władzy rodzina górnicza zachowa swój dom, wynosiło dokładnie zero. Dominium się nie odmawia. Dobrowolnie czy pod przymusem, nieistotne: trawlery miały wymieść drobne i średnie asteroidy zagradzające drogę do Bazy Zero. Tak utworzoną ścieżką, pójdą solarne liniowce, a za nimi zastęp małych pojazdów bojowych i biomatów, których zadaniem będzie wyłapanie, bądź wystrzelanie wszystkich uciekinierów. Zapatrzony w ekran Daniel dopiero po chwili zorientował się, że Forbi i Puchatek prężą się na baczność, a Kobalg składa krótki raport. Naprzeciw nich stało kilku oficerów. Daniel rozpoznał dwie twarze: pułkownika van Eyke'a i generała Gookina. - Cieszę się, że zdążyliście - powiedział na powitanie dowódca armii wolnego Gladiusa. Brakowało czasu. Jak bardzo go brakowało! Na szkolenie, na wzmocnienie organizmów, na właściwe podłączenie sprzęgów. Ciało człowieka to nie budowla z klocków, które wymieniasz, kiedy chcesz i jak chcesz. Każda ingerencja w zachodzące w nim procesy fizjologiczne, każde podwyższenie możliwości psychofizycznych, każdy sztuczny element w ciele i psychice powinien być wprowadzany powoli z wyczuciem, by nie nastąpił odrzut, by organizm łagodnie przystosował się do nowych warunków działania. Tego czasu im brakowało. Gookin dawał swojej bazie osiem do dziesięciu godzin. Generał był opanowanym, oschłym człowiekiem, bardzo wymagającym i stwarzającym swym podwładnym surowe warunki pracy. Nie pobłażał sobie i innym. Z dwoma wyjątkami. Kiedy podejmował szybkie decyzje i potrzebował rady, gotów był jak równy z równym dyskutować z każdą osobą, która miała coś sensownego do powiedzenia. Choćby był to zwykły strzelec czy konserwator sprzętu. Drugą słabością Gookina była niechęć do munduru. Ten dziwny jak na zasłużonego wojaka brak sympatii do codziennego stroju w pełni objawił się z chwilą, gdy Gookin już nie musiał wcielać się w rolę oficjalnego, gladiańskiego bohatera i występować na akademiach “ku czci” z całą czeredą polityków. Oczywiście, nie pozwalał sobie na zdjęcie munduru czy nawet nonszalancję w jego noszeniu - nie dopięte kieszenie, brak baretek czy kolczyków przydziału w uszach. Tym razem po prostu wykorzystał na swój sposób jeden z tanatorskich obyczajów. Żołnierze służący w tych formacjach za każdego zabitego przestępcę przyczepiali na rękawie munduru malutką plakietkę przedstawiającą trupią główkę. Gookin oblepił sobie nimi cały uniform - od nogawek spodni, po kołnierzyk. - Tylu ludzi zabiłem - wyjaśnił gapiącemu się na jego mundur Danielowi. - Można powiedzieć: ludzi. Na większości plakietek wcale nie znajdował się znany symbol ludzkiej czaszki - gruszkowaty, z oddzieloną żuchwą i czarnymi plamami oczodołów. Nie, przedstawiały one czaszki zupełnie od ludzkich różne, zarówno pod względem kształtu, jak liczby oczodołów czy żuchw. Gookin - bohater wojen z Obcymi. - Ale tak naprawdę nie wiemy, ile mamy czasu - tłumaczył van Eyke. - Pamiętajcie, że nasze dotychczasowe doświadczenia wskazują na istnienie anomali temporalnych. W czasie szturmu na fort Czarny kapitan Bondaree na cztery godziny zniknął z naszej rzeczywistości. Sam twierdzi, że w tym innym świecie przebywał kilka sekund. Ale mamy też wyniki świadczące o tym, że najczęściej zachodzi zjawisko odwrotne. Wiele z odbitych przez nas ofiar korgardów było biologicznie młodszych niż powinny. Osoby schwytane przez Obcych dziesięć lat temu postarzały się biologicznie o dwa lata. - Może to efekt eksperymentów. - Najprawdopodobniej. Nie możemy jednak wykluczyć osobliwości czasoprzestrzennych. Kto wie. Może tutaj mina dwie godziny, a wy zdążycie tam załatwić bardzo dużo rzeczy. Daniel milczał. Forbi siedział zamyślony, wodząc wzrokiem za krzątającymi się wokół ludźmi. Puchatek wpatrywał się w ekran, na którym flota trawlerów docierała właśnie do granic Pasa Flamberga. Długie macki kosmolotów naprężały się łapczywie. Brakowało czasu. A jednak technicy i lekarze postano wili zrobić wszystko, by wesprzeć żołnierzy. Oczyszczeni ich organizmy ze złogów powstałych w czasie ostatniego lotu. Odświeżono koprocesory bojowe. Skontrolowane wszystkie łącza sprzęgowe. Z tym ostatnim największy kłopot miał Forbi, bo jego wczepiony w prawą dłoń czip łączności obumarł. Skóra wokół popękała, a ręka nieco spuchła. Lekarze oczyścili ranę, usunęli łącze i wbudowali podobne w lewą dłoń Forbiego, a na koniec przesterowali ustawienia koprocesora bojowego, zmieniając polaryzację na lewą rękę. Potem zapakowano ich w ciężkie skafandry bojowe oraz załadowano na plecy butle z tlenem, specjalne plecaki z zapasem żywności i amunicji oraz taki sam skafander bojowy w częściach. Dla Rittera. Cały oddział miał liczyć siedmiu żołnierzy. Daniel został poinformowany o awansie na majora i otrzymał dowództwo grupy. Kiedy stanęli przed wejściem do centralnego sektora Bazy Zero - modułu militarnego i naukowego - Daniel jeszcze raz przywołał ekran z widokiem bitwy. Dwa celnie trafione trałowce wirowały w szaleńczym tańcu, zgodnie z prawami dynamiki dalej sunąc w stronę Pasa Flamberga. Wyrastające z ich dziobów macki-ramiona kręciły się obłąkańczo, a siła odśrodkowa poszarpała je na mnóstwo fragmentów rozpryskujących się we wszystkie strony. Pozostałe kosmoloty nie zmieniły szyku. Wżarły się w Pas Flamberga gigantyczną szczęką złożoną z blisko setki mniejszych żuwaczek, wygryzając w nim czysty, uwolniony od skalnego śmiecia tunel. Trawlery parły do przodu, ku Bazie Zero. Nie mogły inaczej - pomiędzy nimi śmigały małe solarne okręty bojowe. Oficjalnie miały osłaniać górników. Ich druga funkcja była oczywista: jeśli rodzina zamieszkująca któryś z trawlerów skrewi i postanowi uciec z placu boju lub choćby tylko unikać bezpośredniego starcia, wtedy owi mali obrońcy wykonają na niej wyrok-przestrogę. Tak Dominum pchało do boju swych żołnierzy i sojuszników - po prostu za ich plecami stawiało artylerię. Nie możesz się cofnąć, bo zginiesz. Musisz przeć do przodu, bo tam zyskasz choć cień szansy na przetrwanie. Bydlęta, pomyślał Daniel. Bydlęta. - Uwaga! Proszę o potwierdzenie tożsamości - powitał żołnierzy strzegący wejścia do sekcji naukowej automat. -Przypominam, że całkowite odkażenie sprzętu i ludzi musi zostać przeprowadzone w śluzie wejściowej, przed wkroczeniem do sekcji naukowej oraz przed jej opuszczeniem. - To tutaj - powiedział van Eyke. - To jest maszyna korgardów. Stali na progu dużego, sferycznego pomieszczenia o średnicy kilkunastu metrów. W środku znajdowała się platforma, do której prowadził wąski pomost. Im bliżej platformy, tym pomost bardziej się wyginał, skręcony niczym wstęga Móbiusa. Jego przejście wydawało się niemożliwe. - Anomalie grawitacyjne - wyjaśnił van Eyke wyprzedzając pytanie, które bez wątpienia za chwilę by padło. -Zresztą nie tylko takie. Zmiany kolorów kwarków, mikroskopijne chronoklazmy, zwiększona kreacja par cząstka-antycząstka. Nie wspominając o numerach ze stałą Plancka. - Jakich numerach? - zaciekawił się Forbi. - Wychodzi na to, że wokół urządzenia istnieje gradient stałej Plancka. Rozumiecie, im bliżej maszyny, tym bardziej zmienia się stała. Zdarzało się, że różnice pojawiały się już w szóstej liczbie ważącej. - Jak to mierzycie? Do diabła, cała fizyka, cała materia powinna się zmienić przy zmianie Plancka! - Powinna - odpowiedział van Eyke spokojnie. - Ale się nie zmienia. A stała Ptancka tak. Zresztą, to was nie obchodzi. Co czujecie? - Że w tym pomieszczeniu nie ma klimatyzacji mruknął Daniel. - Dobra, zakładać hełmy i przechodzić na cyrkulację wewnętrzną. Za pięć minut wpakujemy was tam - van Eyke wskazał na konstrukcję stojącą na platformie w środku sfery. - Ciągle trwa obróbka danych, które przywiozłeś. - W porządku, zakładać bańki, chłopaki - Danie ostrożnie nasunął na głowę kaptur sterowania. Poczuł jak śliska, zimna powierzchnia szczelnie przykleja się do jego karku i czaszki, otulając i zabezpieczając gniazda czipowe przed przypadkowym odłączeniem czy infekcją Potem wsadził sobie na głowę bańkę hełmu. Matowa powierzchnia stała się przezroczysta, zalśniły w niej dziesiątki sygnalizatorów, rozległy się komunikaty o ostatecznym testowaniu poszczególnych modułów skafandra i siedzącego w tym skafandrze człowieka. Daniel spojrzał na swoich ludzi. Jeden po drugim zakładali czepki i hełmy, sprawdzali sprzęgi broni, odłączali od skafandra zewnętrzne układy wspierające. Wyglądali fachowo i groźnie. Van Eyke stuknął każdego z nich w hełm, a następnie skrył się w śluzie. Po chwili wrota się zamknęły. Światła w sferycznym pomieszczeniu przygasły. Żołnierze na mostku zostali sami. Naprzeciw mieli obcy, niezrozumiały aparat wrogiej rasy. Bramę do gniazda wrogów. Albo da śmierci. - Zaczynamy dekompresję pomieszczenia - w słuchawkach hełmów zabrzmiał głos van Eyke'a. - Musimy zmienić skład gazowy atmosfery. Dla waszej informacji: od cholery amoniaku. - Korgardzi? - Diabli wiedzą. Może mają taki metabolizm. A może chcieli nas oszukać. - Pułkowniku van Eyke, czy ktoś już tym leciał? -spytał Daniel na paśmie niedostępnym dla swoich podkomendnych. - Wcześniej nie dysponowaliśmy wektorami translacji hiper. Dostaliśmy je dopiero od ciebie. - Pułkowniku van Eyke, czy ktoś już tym leciał? - powtórzył Daniel spokojnie. - Po co ci ta informacja? - Pułkowniku... - znów zaczął Daniel, gdy w słuchawce usłyszał jeszcze jeden głos. - Tak, dwóch ochotników - to był Gookin. - I co? Wrócili? - Jeden wrócił. - Cały? - Nie, majorze Bondaree, niecały. - To już wiem. - Trzymajcie się tam, chłopcy. - Uwaga! - to van Eyke. - Ruszajcie do przodu. Zatrzymajcie się na platformie, w przestrzeni ograniczonej emanacją. Potem zaczniemy odliczanie. - Idziemy! Żołnierze w skafandrach bojowych powoli ruszyli przed siebie. Prowadził Daniel. Lekko zawahał się, gdy miał postawić stopę na skręcającym fragmencie pomostu, ale wykonał krok, jeden, potem drugi. Nic się nie stało. Wciąż miał uczucie, że idzie po poziomej powierzchni. Anomalia grawitacyjna. Na platformie znajdowało się kilka ziemskich urządzeń - zasilacz, mierniki, aparat samozniszczeniowy. Pomiędzy nimi nie było nic - przynajmniej w całym paśmie elektromagnetycznym. Ale rejestrator aury pokazywał skomplikowany kształt: wielki sferyczny obiekt, pokryty mnóstwem narośli i wypustek. Daniel bez wahania przekroczył tę dziwną błonę. Żadnych odczuć. Po chwili miał obok swoich ludzi. Od wewnątrz bąbel wydawał się wielokrotnie przestronniejszy niż od zewnątrz, jego podłoga na pewno była większa niż powierzchnia platformy, a średnica przekraczała średnicę wykutej w skale, sferycznej sali. Danielowi wydało się, że w górze widzi wyloty tuneli i cienie innych kulistych bąbli, przeświecające przez powierzchnię aury. Gdy tylko przełączył wizjery skafandra na światło widzialne, znów zobaczył sferyczną salę, urządzenia na platformie, pomost i drzwi śluzy na jego końcu. - Gotowi? - spytał swoich ludzi. Po kolei potwierdzali sprawność swoich umysłów, ciał sprzętu. - Zgłaszam gotowość oddziału - zameldował. - Uwaga! - powiedział van Eyke. - Odliczam. Na zero nastąpi transfer. - Generale, jak tam bitwa? - Trzymamy się. Idą tylko trałowce, główna flota stoi. Macie kilka godzin. Jak dobrze pójdzie: kilkanaście. - Zdążymy. - To mój przyjaciel, Danielu. Wyciągnijcie go stamtąd. - Po to tam jedziemy, generale. - Uwaga! Dziesięć, dziewięć... Bondaree przełączył wizjery na aurę. Powierzchnia bąbla dygotała. Przebiegały po niej fale, pojawiały się zgrubienia, zgruźlenia blasku, wędrujące cienie mknęły po sferycznej powierzchni. Wloty tuneli zaczęły się powiększać. - Jeden! Zero! - van Eyke ściągnął z głowy hełm łączności. - Poszli. - I jak? - spytał Gookin. - U nas w porządku. Wszystkie czujniki dają prawidłowe wskazania. Ale... Kiedy wysyłaliśmy Halbena, też były prawidłowe. - Dobrze powiedziane: “Wrócił niecały”. - Wiesz, że w masie wypełniającej jego skafander nie znaleźliśmy ani jednej całej komórki? - Boże, żeby im się udało. - Jeśli w ogóle to ma jakiś sens - pułkownik van Eyke spojrzał na ekran główny sali dowodzenia. Widać na nim było potężne trawlery górnicze odpływające już ku swoim bazom i setki modułów desantowych, korzystających z wyżłobionej przez górników trasy, z każdą chwilą zbliżających się do Bazy Zero. - Zarządzam alarm żółty, walka w bazie - powiedział generał Gookin do czekających na jego dyspozycje dowódców, po czym powoli, z namysłem zaczął sprawdzać stany swoich sprzęgów bojowych. 7. Dowodził sześcioosobowym zespołem. Sześciu mężczyzn, z których każdy miał szczęście. Przynajmniej w odniesieniu do korgardów. Puchatek, czyli Kajus Klein. Żołnierz grupy uderzeniowej, która przechwyciła korgardzką pancerkę. To on, jako jeden z pierwszych ludzi, zobaczył ofiary najeźdźców. Potem brał udział w akcji w Kallaheim, po której spreparowano jego śmierć, aby móc go wywieźć do tajnej bazy. Koen Forbi, kablarz. Uczestniczył w rozpracowywaniu danych ze sterownika korgardzkiej pancerki. Potem operacja w Kallaheim. Nie brał bezpośredniego udziału w szturmie na fort Czarny, choć zdalnie wspierał maszyny bojowe. Przetrwało dwadzieścia procent prowadzonych przez niego automatów. Średnia reszty netowców wynosiła około trzech procent. Gerd Korolian, psycholog, badacz sekt powstałych na skutek przyjmowania przez ludzi religii Obcych. Korgardzi, w czasie jednego z wypadów pacyfikacyjnych, zniszczyli kilkadziesiąt domów na przedmieściach miasta Sonnora. W środku tego obszaru, nie naruszony, pozostał dom Koroliana. Psycholog stał się obiektem napaści i szykan ze strony sąsiadów, zarzucano mu spiskowanie z kor-gardami. Kilkakrotnie brutalnie zaatakowany, musiał poprosić o pomoc policję. Trzy lata temu zniknął w tajemniczych okolicznościach. Teraz odnalazł się na Bazie Zero, jako specjalista badający cywilizację korgardzką. Ivan Hoffinan, biolog. Siedem lat temu spłonął w swoim domu. Tak naprawdę w budynku spaliło się trochę sklonowanej tkanki Hoffmana, a on sam został przewieziony do tajnej bazy. Był szefem grupy analizującej biologię korgardów na podstawie nielicznych artefaktów tej cywilizacji. Neville Rendell, drugi sieciowiec. Służył w bazie kosmicznej strzegącej bramy hiperprzestrzennej. Kiedy okazało się, że jego dane są niemal doskonale zgodne z “wzorcem stu cech”, natychmiast przerzucono go do ośrodka w Ogotai. Brał udział w szturmie na fort Czarny, był jednym z trzech ocalałych żołnierzy z grupy, która nie przedostała się przez kopułę siłową do wnętrza korgardzkiej bazy. Klax Klyx, pierwszy klon wyhodowany w labolatoriach wojskowych zgodnie z recepturą “stu cech”. Niestety, zabrakło czasu, by można było wyhodować dostateczną liczbę dorosłych biomatów spełniających wzorzec. Klax Klyx odpowiadał biologicznie średnio wyrośniętemu piętnastoletniemu chłopcu. Jednak jego procesor sterujący dysponował dostateczną wiedzą i odruchami, by Klax Klyx mógł się stać najgroźniejszym żołnierzem z całej grupy. Łamiąc zwykłe zasady hodowli klonów, dziecięce ciało Klyxa wzmocniono wszczepami. Grupą dowodził Daniel Bondaree. Przeżył Kallaheim, przetrwał szturm na fort Czarny i był jednym z czterech żołnierzy, którzy doświadczyli tam przerzutu hiperprzestrzennego. Jedynym, który wrócił w stanie nadającym się do szybkiej rekonwalescencji. Van Eyke uważał, że w grupie brakuje lekarza, technika do obsługi bramy hiper oraz człowieka wyspecjalizowanego w kontaktowaniu się z przedstawicielami obcych ras. Ale - nie profesja stanowiła główny powód skierowania do grupy Daniela. Tu decydował potencjał szczęścia, tego szczęścia, które niektórym ludziom sprzyjało przy spotkaniach z najeźdźcami, które pewnym osobom pozwoliło w lepszym stanie znosić korgardzką niewolę, a które wojskowi naukowcy próbowali zdefiniować używając “wzorca stu cech”. Większość członków oddziału miała już okazję je wypróbować, Hoffman ryzykował po raz pierwszy, a Klax Klyx był maszyną o ludzkim kształcie, w której te cechy zaprogramowano. Wewnątrz koszmaru, w który mieli wstąpić, czekał na nich jeszcze jeden człowiek, u którego zgodność z “wzorcem stu cech” była niemal idealna. Ritter. Skok. Znał to już. Już to widział. Kłąb kolorów i kształtów, przestrzeń gęstniejąca wokół jak krzepnąca krew, poczucie zawieszenia w bezkresnej pustce. Potem metamorfoza. Ból wyginających się do tyłu ramion. Mrowienie w dłoniach, z których strzelały nowe palce, chude, długie, jak nogi pająka. Nagła zmiana pasma widzianego światła tak, że wzrok zaczyna rejestrować zupełnie nowe, nieznane, w ogóle nieuświadamiane kolory. Zrastające się nogi, zmieniające w jeden gładki mięsień, mocny niczym stalowa sprężyna. Usta wypełniane od środka chłodną masą, wyciekającą spomiędzy zębów, zalepiającą gardło i nozdrza. Nie miał łączności ze swoimi ludźmi, a jednak czuł ich obecność, cztery wirujące cienie, cztery szepty, cztery muśnięcia chłodu. Piąty obiekt był gorący, cichy i nieruchomy. To pewnie Klax Klyx. Otaczająca Daniela poświata aury zwinęła się, skurczyła, oplotła kokonem lśniących nici, na chwilę zagłuszyła wszystkie inne obrazy i dźwięki. Nagle wszystko się skończyło. Znów był człowiekiem, rejestrował dane ze skafandra, widział i słyszał swoich ludzi. - Kurwa, co to było?! - Automatyka wznowiona! - Jestem już, jestem z wami! - Miałem płetwy! Gdzie się podziały moje płetwy?! - Melduję gotowość! - Majorze Bondaree! - Tak samo jak wtedy, o rany, dokładnie tak samo! To byli świetnie wyszkoleni ludzie. Wrzaskliwym jazgotem odreagowywali to, co przed chwilą się z nimi działo. Jednocześnie wykonywali swoje zadania. Grupę otoczył bąbel pola siłowego. Zatańczyły wskaźniki rejestratorów i mierników. Trzy malutkie automaty badawcze, od razu spuszczone ze smyczy, zaczęły penetrację najbliższego terenu. Uaktywniono broń. Lufy mierzyły we wszystkie strony. Byli w bazie korgardów. Stali we wnętrzu wielkiego pustego pomieszczenia o pomarańczowych ścianach, pokrytych krótkim falującym futrem. W wielu miejscach tę powierzchnię przecinały czarne, grube rysy, układające się często w znak krzyża. Podłoże pod butami żołnierzy było nierówne, pełne zagłębień i bruzd, gdzieniegdzie porośniętych pomarańczowym futrem, jednak częściej czarnych i suchych. W paśmie rentgenowskim można było dostrzec gęstą siatkę cienkich błon wypełniających niemal całą przestrzeń sali. W paśmie aury gdzieniegdzie pojawiały się zawieszone obłe kształty - puchły niczym nadmuchiwane baloniki, by po chwili stracić wyrazistość i rozpłynąć. Daniel usłyszał pierwsze meldunki. - Żadnych żywych obiektów. Żadnych ruchomych obiektów! - Promieniowanie w normie. Grawitacja 1.1 g. Uaktywniam kompensację skafandrów. Atmosfera amoniakowa. - Rejestruję proces oddychania tych ścian. Jednak są martwe. - Mamy miejsce, gdzie ściana jest cienka, niemal przezroczysta. - Rozstawiam rejestratory. Automatyczny moduł powrotny uaktywniony. - Do diabła, budowa ścian jest oparta na złożonych związkach germanu! - Germanu? - To kolejny po węglu i krzemie pierwiastek z czwartej grupy układu okresowego. W tej sali żołnierze mieli zostawić otoczony ochronnymi polami rejestrator, zbierający dane ze wszystkich urządzeń i od wszystkich ludzi. Składał się z kilku identycznych przerzutników, prowadzących jednoczesny zapis informacji. Tyle, że każdy z modułów miał inaczej ustalone warunki powrotne do Bazy Zero. Jeden czekał na rozkaz Daniela, inny miał wracać, gdy zgasną wszystkie sygnały życiowe ludzi, jeszcze inny po godzinie od wylądowania. Oczywiście, jeśli korgardzi zechcą go wypuścić. - Klax, sprawdź ściany. Klein, asekurujesz go. Rendell, pilnuj generatorów pola. Forbi, odpowiadasz za przerzutniki -. wydawał rozkazy Daniel. - Uaktywnić wspomaganie z pierwszego poziomu. Sprzęgamy się w grupie dopiero na mój rozkaz. Ruszaj, Klax. Nie zdążyli nic zrobić. W chwili, gdy biomat przekroczył granicę ochronnego pola, ściany pomieszczenia drgnęły. Na sklepieniu pojawiła się rysa. Pomarańczowy kolor ścian ustępował miejsca migoczącemu, czerwonemu światłu. Szczelina rozszerzała się coraz bardziej, rozpryskując w poplątaną gęstwinę pęknięć. Daniel wzmocnił górną powierzchnię pola ochronnego, ale żadne gruzy nie posypały się na głowy zbitych w gromadę ludzi. Dopiero po pewnym czasie zorientowali się, na czym polega to zjawisko. Ściany zniżały się! Ani ludzie, ani ich automaty nie dostrzegli, by pofałdowane, pionowe powierzchnie wsuwały się w podłogę, wyglądało to raczej jak mury piaskowego zamku, osypujące się pod wpływem wiatru. Ściany były coraz niższe, a jednocześnie zbliżały się do ludzi. - Zgniecie nas! - krzyknął Puchatek. - Czekamy - spokojnie powiedział Daniel. - W razie czego spróbujemy się przebić. Czekajcie na mój rozkaz. Rejestratory zameldowały o ruchu podłoża, podłoga, na której stali, unosiła się, wypychana do góry tajemniczą siłą! - Zaraz wybuchnie wulkan - spróbował zażartować Hoffinan. - Pole przetrzyma wybuch wulkanu - uprzejmie poinformował go Daniel. - I zastygniemy w lawie, jak mucha w bursztynie - dodał Rendełl - albo jak odciski amonitów. - A korgardzi zrobią sobie z nas gustowne wisiorki, wiem. - Po uprzednim wyszlifowaniu, rzecz jasna. - Mam dane! Grubość ściany: siedem metrów. Wysokość: trzynaście. - Zmiana atmosfery na tlenową. - Podnieśliśmy się o trzy metry. - A może - odezwał się niespodziewanie Forbi - po prostu oni szykują dla nas dobry punkt widokowy? Wkrótce okazało się, że Forbi miał rację. Ruch ścian uległ gwałtownemu przyspieszeniu, masywne bryły za- padły się niemal w jednej chwili, wypychając wzniesienie i stojących na nim ludzi jeszcze o kilka metrów do góry. Kiedy ich oczom ukazał się widok wnętrza korgardzkiej bazy, Daniel nie zdołał powstrzymać okrzyku, fascynacji i grozy. To było niezwykłe, potężne i obce jednocześnie. Przerażające. Stali na płaskim szczycie niewysokiego pagórka, niemalże w środku gigantycznej sali. Jakby cały świat nakryty został krwistą kopułą. Po czerwonej powierzchni sklepienia przesuwały się plamy i cienie, czasem rozjarzały się serie błysków, czasem wzbudzały fale tęczowych kolorów. Jednak po krótkiej chwili takiej świetlnej erupcji barwa sufitu wracała ku stężonej czerwieni, gdzieniegdzie przechodzącej w brąz, gdzieniegdzie w fiolet. Sonary skafandrów poszczególnych ludzi inaczej mierzyły odległość do sklepienia - podawały dane od stu metrów do blisko piętnastu kilometrów. Najprawdopodobniej ten ostatni wynik był najbliższy prawdy. Podczepione do sufitu wisiały niesamowite, gigantyczne girlandy. Lśniące, czarne kable zwieszały się łukami, często splecionymi ze sobą, zapętlonymi. Na ich powierzchni pulsowały mięsiste koła, jakby przylgi czy też gniazda łączy. Wiele było pustych, w inne wpasowały się dziobami korgardzkie pojazdy, jakie Daniel widział w Kallaheim. Rybie pyski przyciskały do kolistych przylg, czerwone oczy były wygaszone, całe maszyny dygotały, pęczniały. Wyglądały jak wielkie pasożyty przyczepione do żyły czy jelita. W niektórych miejscach do czarnych pępowin przywarły pojedyncze pojazdy, a większość kolistych gniazd zachęcająco falowała. Gdzie indziej maszyny wisiały jedna obok drugiej, tworząc wielkie kiście. Nieco niżej stacjonowały stożkowe transportery, takie jak ten pochwycony przez ludzi. Było ich tu kilkadziesiąt. Przesuwały się w powietrzu po kolistych torach, w kilku płaszczyznach, wokół jednego, centralnego punktu. Danielowi skojarzyło się to ze starymi, planetarnymi wyobrażeniami atomu, gdzie wokół jądra po kołowych orbitach przesuwają się elektrony. Co pewien czas pojazdy przeskakiwały pomiędzy orbitami. Cały ten dynamiczny twór powoli dryfował po gigantycznej przestrzeni zamkniętej czerwoną kopułą, to podnosząc się o kilkadziesiąt metrów, to opadając. W paśmie rentegnowskim można tu było zobaczyć rozpięte w przestrzeni, cienkie struny. Przesuwały się po nich ameboidalne twory, czasem przeskakujące z jednej nici na drugą. I rybokształtne pojazdy przyssane do czarnych pępowin, i wirujące pomarańczowe stożki przenikały przez te struny, nie czyniąc im żadnej szkody. Ameby zatrzymywały się czasem, a z ich ciał zaczynały wyrastać wąsy, giętkie, sprężyste, które szybko się wydłużały. Gdy dotykały innej struny, przywierały do niej tworząc nowe połączenie. Ameba kurczyła się wtedy gwałtownie, rozpływała wzdłuż struny i znikała. W rezultacie sieć strun stawała się coraz gęstsza. Co pewien czas poszczególne połączenia po prostu znikały. Jednak to nie pęczniejące jak opite kleszcze pojazdy, wirujące transportowce i rentgenowskie pająki przeraziły Daniela. Opuścił wzrok, podszedł do krawędzi wzniesienia. Zobaczył tłum tłoczących się, rojących niby mrówcze larwy, zajętych tysiącem dziwnych spraw ludzi. Byli tam - dorośli, porwani w wielu miastach, i dzieci, które mogły się zrodzić tylko tu, w niewoli. Z pagórka wyglądało to jak pradawne miasto. Wielkie regały spełniały funkcje domów. Stały jeden przy drugim, czasem po kilka równolegle w rzędzie, czasem pojedynczo jak punktowce. Zdarzały się też łukowate i wielokątne. Niektóre miały po jednym poziomie, inne po kilkanaście. Na długich półkach stały klatki, takie same, jak na filmie, który Daniel widział wiele tygodni temu. W większości klatek tkwili ludzie, zgięci, przykurczeni, niezdolni wstać lub się położyć. Niekóre były puste, a ich drzwi powyrywane i pogięte. Pomiędzy regałami i klatkami, niczym na ulicach, placach, deptakach, również poruszali się ludzie. Było ich wielu, bardzo wielu. Już z tej odległości dostrzegł mnóstwo kalek, ludzi z wszczepami, dziwnymi naroślami, amputacjami. Byli tacy, co chodzili, tacy, co pełzali i tacy, co leżeli bezwładnie na ziemi. Ubrani i nadzy, starzy i młodzi, wyglądający normalnie i szaleńcy. Na pierwszy rzut oka ich ruch przypominał oglądaną z okna wieżowca krzątaninę w centrum metropolii. Jednak uważny obserwator, który miałby dużo czasu, dostrzegłby, że ci ludzie wykonują działania bezsensowne. Że nie władają swoimi okaleczonymi ciałami. Chodzą w kółko, pomiędzy kilkoma regałami. Stoją w bezruchu, czasem tylko wodząc wzrokiem za przechodniami. Leżą na plecach, turlając się z boku na bok. Kopulują ze sobą w miarowy, mechaniczny sposób. Rozmawiają, rytmicznie kiwając głowami i w regularnych odstępach podnosząc ręce dla podkreślenia wagi swych słów. Wtykają ręce przez pręty klatek, chwytają siedzące tam ofiary i wyszarpują im kawałki ciała, wydłubują oczy, wyrywają języki. Tańczą, rytmicznie uderzając stopami o ziemię, w rytm niesłyszalnego dla innych bębna. Klęczą ze złożonymi dłońmi, czasami pochylając się i uderzając czołem o podłogę. I jeszcze inaczej... I jeszcze... Niektórzy ubrani, inni w strzępach ledwie okrywających ciała, reszta nago lub w dziwnych pancerzach, oplecionych przewodami kostiumach, drżącej, porastającej skórę masie. Wielu wydawało się w dobrej kondycji fizycznej, ale zdarzali się ludzie wyraźnie wygłodzeni, o kościstych ciałach i wzdętych brzuchach, a także grubasy, których tuszę stanowiła zwyrodniała, nabrzmiała tkanka. Daniel wolał sobie nie wyobrażać, jak wyglądają ci z klatek. A wszystko to skąpane w migoczącym, stroboskopowym świetle, co chwila ginące w ciemności, potem znów z niej wydobywane. Obraz momentami znikał, tracił ostrość, jakby oglądany przez źle ustawioną lornetkę. Nie sposób było skoncentrować się dłużej na jednym miejscu czy osobie, bo zaraz rozpływała się w mroku, mgliła, gubiąc dotychczasowe kształty. Klatki, które jeszcze przed chwilą lśniły srebrzyście, tworząc piękne wzory, zaraz potem przypominały brudne baraki, ustawione w równych szeregach, otoczone czarnymi zasiekami. Czasami pomiędzy budowlami i ludźmi pojawiały się też inne kształty, kuliste, owadziookie, porośnięte gęstwą odnóży. Małe pojazdy krążyły wśród klatek, zatrzymywały przy niektórych, coś manipulowały w ich wnętrzach. Często chwytały chodzących wolno ludzi, pokrywały swymi mackami - zapewne badały, karmiły i testowały. Upiorne miasto ciągnęło się we wszystkie strony do granicy widoczności. - Schodzimy - powiedział Daniel do swoich ludzi. Ruszyli za nim w milczeniu. - Odległość bez zmian - powiedział Klyx. - Dokąd? - spytał Daniel klona. - Do celu. Budynek - Klyx wskazał na wysoki regał z klatkami. - Jak to: bez zmian? - spytał Daniel. - Sonar wskazuje, że się do niego nie zbliżyliśmy. Daniel zatrzymał się i obejrzał do tyłu. Od podnóża pagórka dzieliło ich dobrych sto metrów. Dziwne - z góry odnosiło się wrażenie, że wystarczy zejść na dół, a już człowiek znajdzie się pomiędzy klatkami. Jednak wciąż mieli do nich dość daleko. - Odległość do pagórka? - Dziewięćdziesiąt siedem metrów. - Panują nad przestrzenią - powiedział Korolian. - Mogą z nami zrobić wszystko. - Na przykład spaść nam na głowy - Forbi wskazał palcem w górę. Dokładnie nad nimi wisiała potężna kiść korgardzkich statków, kołyszących się w zgodnym rytmie. - Są na wysokości trzech kilometrów - poinformował Klyx. - Mój sonar wskazuje kilometr - mruknął Puchatek. - Panują nad przestrzenią - powtórzył Korolian. - Jesteśmy tu jak natrętne owady. Gdy tylko głośniej zabzyczymy, trafią nas packą. - Co mamy pod stopami? - To samo, co na ścianach. Żywe. - Organiczna chemia germanu? To niemożliwe. - Nie bądź głupi, Ivan. Wszystko jest możliwe, w tym wszechświecie... - Zamknijcie się - przerwał im Daniel. - Idą do nas. Spomiędzy klatek wychodzili ludzie. Poruszali się niemrawo, dziwnie powłócząc nogami, przekrzywieni, zniekształceni. Powoli, szeroką ławą szli w stronę żołnierzy. Spomiędzy baraków wciąż wychodzili nowi, tłum gęstniał, ławica kalekich ludzi zaczęła się wyginać, oskrzydlać żołnierzy. - Komitet powitalny? - to Forbi. - Raczej banda zombich - Rendell. - Uaktywnić koprocesory - rozkazał Daniel. - Uzbroić głowice. Żółty alert. Zwarty tłum był coraz bliżej. Pomiędzy ludźmi przemykały małe, owadziookie pojazdy. Wszyscy więźniowie mieli szeroko otwarte usta, jakby zamarli w trakcie głośnego krzyku. Żołnierze rozstawili się na obwodzie okręgu, w jego środku stał Klax Klyx, dźwigający przenośny emiter pola siłowego. - Mam dane - meldował Korolian. - Zidentyfikowałem kilkanaście osób. To wszystko ludzie o bardzo wysokim współczynniku “stu cech”. - Tacy jak my - mruknął Puchatek. - I jak Ritter - dodał Forbi. - Są coraz bliżej! - Uaktywnić pole! Nie strzelać! - Otaczają nas! - Zachować spokój! Już nie kilkadziesiąt, a kilkuset ludzi w milczeniu szło ku żołnierzom. Ich linia wygięła się, opasała bąbel pola ochronnego, odcinając drogę powrotu na pagórek, gdzie stały moduły przerzutników hiperprzestrzennych. Ruchy więźniów, gesty, reakcje były nienaturalne. Szli prosto przed siebie, nie zważając na sąsiadów, potrącając ich i popychając. Często zderzali się ze sobą - niektórzy się wtedy przewracali, inni zaczynali kręcić się wokół własnej osi, jeszcze inni zastygali na chwilę w bezruchu, a potem kontynuowali marsz. Obaleni na ziemię, podnosili się z trudem, często kopani i deptani przez innych. Daniel kilkakrotnie dostrzegł w tłumie gwałtowniejszy ruch. Więzień zatrzymywał się, rozglądał dookoła, zaczynał coś krzyczeć, czasem próbował biec. Nie trwało to jednak dłużej niż kilka sekund. Nagle następowała przemiana odwrotna - człowiek na powrót stawał się bezwolnym automatem i ruszał ku żołnierzom. - Oni czasem odzyskują świadomość! Wiedzieliście!? - spytał Hoffman. - Niekoniecznie, to mogą być efekty uboczne tej stymulacji - sprzeciwił się Korolian. - Co robimy? - Czekamy, aż zbliżą się do granicy pola - Daniel wydawał polecenia. - Szukajcie Rittera. Jeśli pole ich nie zatrzyma, ruszamy z powrotem na górę. - Strzelamy? - Tylko w ostateczności. - Słyszycie?! - w głosie Hoffmana zabrzmiał strach. - Co się stało? - Szepty! Słyszycie te głosy?! - Jesteśmy izolowani od świata zewnętrznego. - Głosy, słyszę wyraźnie... - Też je słyszę - spokojnie powiedział Rendell. - To... to jest coś dziwnego... O, żesz ty! Wtedy usłyszał je Daniel. Na granicy uchwytności, w głębi umysłu, w najdalszych zakamarkach świadomości, rodził się melodyjny szept. Nieartykułowane głosy układały się w dziwną frazę, która jeszcze przed chwilą będąc dźwiękiem, zaraz zamieniła się w obraz. Daniel nie potrafił go zapamiętać, choć wiedział, że jego mózg zarejestrował dziwną wizję. Zaraz potem obraz ustępował miejsca myślom, dziwnemu poczuciu, że coś się wie, coś rozumie. - Zachowujecie się dziwnie - w te zadziwiające projekcje wdarł się spokojny głos Klax Klyxa. - Proszę o meldunki. - Sprawdzić stany skafandrów - Daniel oprzytomniał - oraz poziom ataku hipnotycznego. - Brak przecieków w pancerzach - informował Klax Klyx. - Brak środków halucynogennych w otoczeniu. Brak emisji hipnotycznych. - Czy ty słyszałeś głosy, Klyx? - spytał Korolian. - Tylko wasze - spokojnie odpowiedział biomat. Więźniowie, otaczający teraz żołnierzy zwartym kręgiem, zatrzymali się. Daniel widział ich twarze - zgaszone, bez emocji, bezwolne. W zmiennych strugach czerwonego światła wyglądali jak zastęp piekielnych niewolników. - Agresja telepatyczna, mam zakłócenia aury. - Atakuje tylko istoty rozumne, Klyx tego nie odbiera. Umysł Daniela cały czas porządkował odbierane wizje próbował nadać im zrozumiałą postać, znaleźć sens. Pojedyncze dźwięki, zjawy i odczucia łączyły się w większą całość, uruchamiały uśpione, atawistyczne instynkty, pobudzały wyobraźnię. Daniel ujrzał mrowie istot o różnych kształtach, czasem pożerających się nawzajem, czasem łączących, przenikających. Pojawiła się myśl o samotności i oddzieleniu o straszliwych eksplozjach cierpienia towarzyszącego starciu różnych ras, o bezwzględnym wykorzystywani kultur niższych przez rasy dominujące. Wizja na moment zniknęła, zakryta jaskrawą mgłą Potem Daniel ujrzał błysk przemykający do każdej istoty Blask otaczał stworzenia, pochłaniał, przetapiał na wrzące kule ognia. W pewnym momencie między świetlnymi punktami przeskakiwała iskra. Na ten znak kule ognia zaczynały pędzić ku sobie, kreśląc przy tym skomplikowane figury. Łączyły się, by na koniec stopić w bryłę wrzącej lawy. Z niej zaczął wyrastać nowy kształt, złożony, wielki, ogarniający całą przestrzeń... - To informacja - głos Klyxa zerwał wizję Daniela. - Otrzymujecie informację. Prawdopodobnie ci ludzie są nadajnikami. - Co... co to było? - spytał zdezorientowany Rendell. - Dość czytelne - włączył się Korolian. - Pojedyncze istoty doznają czegoś, co sprawia, że stają się takie same, podporządkowane jednemu celowi. Łączą się i w ten sposób powstaje twór wyższego rzędu. - Mam analogię! - krzyknął Hoffman. - Prymitywne, ziemskie organizmy, śluzowce. Pojedyncze, amebowate osobniki żyją samodzielnie. Jednak czasem któryś wysyła impuls chemiczny. Znajdujące się blisko ameby pełzną ku niemu, łączą w jedną całość, a potem zaczynają specjalizować. Z indywidualnych osobników powstaje twór wyższego rzędu, nie wiadomo, jedno stworzenie czy kolonia. Dość, że porusza się ono jako samoistny twór. Wytwarza owocnię i rozmnaża się. - Czyżby to model życia korgardów? - spytał Forbi. - W mojej wizji widziałem różne istoty - powiedział Daniel. Potwierdzili to pozostali. - A może to ich schemat postępowania z napotkanymi rasami? Przekształcają je i przyłączają do swojego super-organizmu. Coś w rodzaju społecznej symbiozy wielu gatunków. - O, Boże - jęknął Hoffman. - To niezwykłe! To nie musi być agresja, to po prostu wyższa faza rozwoju. Ewolucja istot rozumnych tak, by stały się podobne sobie, równe, współdziałające... - Nie chrzań, Ivan - przerwał mu Puchatek. - A ci w klatkach, to co? Superludzie? - Przecież... to nie o to chodzi. Nawiązaliśmy kontakt z niezwykłą rasą, co ja mówię, z metarasą, symbiontem wielu gatunków wspólnie penetrujących kosmos. Możemy przyłączyć się do tej wspólnoty, to, co ujrzeliśmy to chyba propozycja... Po tylu latach wojny. - Albo zwykły bluff - powiedział Daniel. - Albo kurewskie oszustwo, po to, byśmy zgodzili się zostać ich królikami doświadczalnymi. - A co z nimi? - Puchatek ponownie wskazał tłum i pełne więźniów klatki. - Może tak naprawdę nam się tylko wydaje, że cierpią. Może oni już wkraczają do świata korgardów? - szukał wyjaśnień Hoffman. - Pieprzę lepszy świat korgardów, jeśli po drodze trzeba ucinać nogi i wyłupywać oczy - powiedział spokojnie Puchatek. - Pieprzę. - Prawdopodobnie - kontynuował Korolian - na tych jeńcach korgardzi eksperymentują. Badają reakacje biologiczne, psychologiczne, społeczne. Być może, nasze “sto cech” ma znaczenie dla tych badań, na przykład wpływa na właściwe przekształcanie człowieka. - To ja też to pieprzę - Forbi poparł Puchatka. - I życzę sobie, żeby mnie ktoś przekształcał, szczególnie taki sposób... I zwłaszcza dla mojego dobra. Wskazał na jednego ze stojących blisko więźniów. Młody chłopak miał wycięte wargi i wyrwany język, jego obie nogi zastąpiono sztywnymi, pałąkowatymi kończyna: o czterech stawach. - Ważna wiadomość - do rozmowy włączył się Klyx. Spokojnie, bez cienia emocji poinformował: - Odnalazłem człowieka, który w rejestrze zaginionych figuruje jako Tiwold Ritter. Czerwony punkt wskaźnika przeniknął po wyświetlaczach hełmu Daniela i zatrzymał się obok twarzy jedne z więźniów. Daniel przybliżył obraz. Jakby stanął tuż obok tego mężczyzny. Łysa głowa, zapadnięte policzki, wielkie oczy. Obrzmiałe usta wypełnione czarnymi zębami. Nagie, wychudzone ciało. Przez pergaminową skórę widać każdą kość. Z chudych palców dłoni zeszły paznokcie. Ale to był on - Tiwold Ritter. Bohater. Żywy trup. Samobójca. Człowiek. - Gdzie są korgardzi? - spytał Daniel. - Żadnych danych. Równie dobrze mogą siedzieć w tych pojazdach, albo być tymi właśnie pojazdami. Może obserwują nas z zewnątrz. Muszą przecież gdzieś rób operacje medyczne, produkować żywność i energię. Nie wiemy, czy jesteśmy w statku kosmicznym, czy na planecie. Albo w czymś, co istnieje tylko we wszechświecie korgardów. - Jak nawiązać z nimi łączność? - Jesteśmy obserwowani. Jeśli zdołali zasugerować nam te obrazy, to może potrafią odbierać nasze myśli. - No dobrze, panowie, czas ruszyć tyłki. Próbujemy przejąć Rittera. Może wyciągniemy go z tego gówna. Pomoże nam dotrzeć do korgardów. Jeśli nic z tego nie wyjdzie, wracamy. - Zgodnie z wcześniejszymi szacunkami siły solarne właśnie powinny wedrzeć się na pokład Bazy Zero - spokojnie poinformował biomat Klax Klyx. - Pilnować szyku! Puchatek, idziesz po Rittera. Kajus Klein przeładował swój skafander, który natychmiast otoczył się własną bańką pola siłowego. Kiedy przekraczał strefę ochronną całego oddziału, przestrzeń w miejscu styku pól siłowych zamigotała. Żołnierze lekko się rozsunęli, wypełniając okrąg. Puchatek powoli kroczył ku gromadzie stojących niemal w bezruchu ludzi. Było cicho. Nie słyszał głosów towarzyszy, nie docierały do niego żadne dźwięki gladiańskiego świata, w mózgu nie powstawały już te dziwne głosy. Zbrylona, szorstka powierzchnia pod stopami wydawała się lekko uginać, migotliwe czerwone światło co chwila wydobywało z mroku inne twarze. Niektórzy więźniowie poruszali ustami, jakby coś żuli, inni rytmicznie nadymali policzki, byli i tacy, którzy cały czas szczękali zębami. Kiedy wszedł pomiędzy więźniów, zobaczył twarze oszpecone i zniekształcone, czoła, na których pojawiły się dodatkowe oczy, gładkie płaszczyzny różowej skóry w miejscu, gdzie powinny być usta, mechaniczne wszczepy, pulsujące ciała pasożytów. Więźniowie rozstępowali się przed nim, jeśli nie zdążyli, byli po prostu odpychani i przewracam przez pole siłowe. Kajus Klein zdawał sobie sprawę, jak słaba to osłona. Niewielki generator skafandra był w stanie wytworzyć warstwę ochronną, która powstrzyma zwykły pocisk, neurowirusy biobroni czy laserowy strzał. Ale każde silniejsze uderzenie kontrpola rozłupie ten ochronny kokon bez żadnych problemów. Więc - Kajus Klein nie miał większych oporów przed wyłączeniem pola, gdy stanął twarzą w twarz z pułkownikiem Ritterem. - Pułkowniku Ritter - powiedział spokojnie - przyszliśmy po pana. Chudy, stary człowiek stał dalej, lekko się kołysząc, z ramionami opuszczonymi wzdłuż boków. - Pułkowniku Ritter, czy pan mnie słyszy? Palce więźnia raz za razem zaciskały się i prostowały. Klatka piersiowa poruszała się szybko, żebra rysowały tak wyraźnie, że można było odnieść wrażenie, iż zaraz rozerwą skórę. Nie reagował. Zareagował ktoś inny. Niska, młoda kobieta stojąc niedaleko Rittera. Puchatek dostrzegł ruch kątem oki zaraz też odwrócił się w stronę dziewczyny. Drgnęła, p< trzasnęła głową, gwałtownie zacisnęła usta. Odzyskał przytomność. Dostrzegła tuż obok siebie żołnierza, ubn nego w bojowy skafander, w żółto-zielonych gladiańskic barwach. Na krótką chwilę z jej twarzy zniknęło oty pienie. - Na pomoc! Krzyk zatętnił w słuchawkach Kajusa Kleina. - Błagam! Dziewczyna skoczyła w stronę żołnierza, potrąciła kilku stojących przed nią ludzi, potknęła się, upadła. Puchatek ruszył w jej stronę. Obejrzał się na moment Jego koledzy przegrupowali się, utworzyli klin wdzierający w głąb korgardzkiej bazy. Kobieta próbowała się podnieść. Puchatek był już przy niej, gdy dostrzegł obły kształt korgardzkiego pojazdu przemykający tuż obok, niemalże nad głową dziewczyny. Nie wstała. Zamarła w bezruchu, wsparta na ramionach. Grymas strachu zastygł na jej twarzy, na usta wrócił bezmyślny uśmiech. Zaczęła miarowo kiwać głową Z jej uszu popłynęła krew. - Ścierwo! - wrzasnął Puchatek, podrywając broń do strzału. Inteligentne pociski uderzyły w cel niemal jednocześnie. Z boku wznoszącej się maszyny bryznęła fontanna czarnej mazi, pojazd zadrżał, a po chwili eksplodował, rozsypując na głowy więźniów poszarpane szczątki. - Wchodzimy! - Kajus Klein usłyszał głos Daniela. W czerwonym blasku korgardzkiego nieba rozbłysły kule ognia. Kolejne pojazdy rozprysnęły się w powietrzu niczym przekłute odwłoki najedzonych pająków. Puchatek zaczął strzelać. Skafander Daniela przeładował się z opcji “alert” na “walka” w ciągu setnych części sekundy. Uaktywniły się sprzęgi broni, koprocesor bojowy zaczął zbierać dane o podwładnych, automatyczne celowniki poprowadziły uzbrojone ramię żołnierza ku wybranym celom. Puchatek nie powinien był zacząć strzelać. Zobaczył rzecz potworną, lecz nie zostali tu wysłani po to, by walczyć. Mieli zdobyć informacje i uzyskać rozejm. Mieli zapakować Rittera w bojowy skafander i przetransportować z powrotem do bazy. Gdyby udało się go przywrócić życiu, stałby się nieocenionym źródłem informacji o korgardach. Ale Puchatek zaczął strzelać. Może miał rację? Może istnieją granice plugastwa i zbrodni, poza które nie należy wstępować, choćby tylko dla negocjacji? Może istnieją czyny, stawiające swych sprawców poza wszelkimi kategoriami ocen, usprawiedliwień i tłumaczeń? Ohyda, którą możesz tylko niszczyć, bo każdy pakt z nią zawarty sprawi, że staniesz się wspólnikiem zbrodni? Wszystko jedno. Teraz to już nieważne. Puchatek zaczął wojnę. Nie pozostało nic innego, jak dać mu wsparcie. Władcy tego miejsca chyba byli zaskoczeni. Nie reagowali albo reagowali zbyt wolno. Daniel, Puchatek, Rendell i Klax Klyx pruli z miotaczy do korgardzkich maszyn, strącali jedną po drugiej, bez litości i bez wytchnienia. Nie broniły się, nie były automatami bojowymi, tylko stróżami, pastuchami, laborantami strzegącymi doświadczalnego stada. Korolian i Forbi próbowali upchnąć bezwładne ciało Rittera w skafandrze bojowym. Hoffman biegał pomiędzy więźniami, pobierał próbki ze szczątków maszyn, mierzył promieniowanie, próbował nawiązać kontakt z ludźmi. Ludzkie stado ogarnął chaos. Korgardzkie maszyny musiały utrzymywać ludzi w jakieś telepatycznej niewoli, więzić ich umysły. Teraz, gdy zabrakło kontroli, większość więźniów po prostu straciła przytomność. Niektórzy wpadli w panikę, brak impulsów z zewnątrz wyzwolił ich oszalałe, przerażone piekłem, w którym się znaleźli, umysły. Ci biegali bezładnie, krzycząc, wymachując rękami, atakując siebie nawzajem, tarzając na ziemi, tarmosząc ciała nieprzytomnych współwięźniów. Kilku osobom wróciła świadomość. Zdezorientowani, przerażeni, zaszczuci rozglądali się wokół, umykali przed spadającymi z góry odłamkami, odpychali szaleńców, starali się cucić nieprzytomnych towarzyszy. Kilku z nich p prostu uciekło między rzędy klatek, jednak kilkanaści osób zgromadziło się przy Puchatku. Wymachiwali ręka mi i błagali o pomoc. Żołnierze nie mogli ich ze sobą zabrać. Bez skafandrów więźniowie nie przetrwaliby hiperprzejścia. Myśl, że mają zostawić tu tych ludzi, po to tylko, by korgardzi znów zawładnęli ich umysłami, przeraziła Daniela. Jednak - nie miał wyjścia. Kiedy zobaczył, że Ritter został już zapakowany w skafander, wydał rozkaz odwrotu. Żołnierze ruszyli ku wzgórzu. Korolian z Forbim pchali kokon, w którym unosił się Ritter, Klax i Rednell dalej strzelali do korgardzkich pojazdów. Daniel biegł, osłaniając ich plecy - Uwaga! Atakują! - usłyszał głos Hoffinana. Zatrzymał się, odwrócił. - Szybciej, Forbi! Osłaniam cię! Znajdujące się wysoko na krwistoczerwonym niebie? czarne pępowiny falowały. Co chwila od kolejnej gigantycznej przylgi odrywał się jeden z korgardzkich statków bojowych. Rybie oczy jarzyły się gniewnie, pyski otwieraj raz za razem. Puchatek stał wśród błagających o pomoc więźniów. Ktoś klęczał, ktoś składał ręce w geście rozpaczy, ktoś płakał, ktoś krzyczał. Kajus Klein stał między nimi jak pancerna zabawka, wielki, czarny, powłoka jego hełmu lśniła srebrzyście, lufa miotacza jarzyła się fioletowym blaskiem, na plecach obracała się tarcza emitera pola. W górze, wysoko, rybie pojazdy kręciły się bezładnie jakby jeszcze czekały na rozkazy, jakby nie wiedziały, co dzieje się na dole. Tu zaś, znad rzędów klatek wynurzył się stado małych maszyn. Mknęły wprost ku ludziom a tam, gdzie przeszły, uwolnieni przed chwilą więźniowie na powrót stawali się bezwolnymi kukłami. Podnosili się z ziemi, przestawali biegać, milkli - i wolnym, miarowym krokiem ruszali ku miastu klatek. - Puchatek! - krzyknął Daniel. - Idziemy! Kajus Klein zareagował. Poderwał uzbrojone ramię, miotacz plunął ogniem. Z dwóch najbliższych pojazdów bryznęły strugi czarnej mazi. Kilku z otaczających Puchatka ludzi odskoczyło od niego, popędziło za komandosami ku wzgórzu. Reszta otoczyła żołnierza ciaśniej, niemal przywierając do jego pancerza. Daniel widział, jak uciekinierzy są na powrót przechwytywani przez korgardzkich nadzorców. Spojrzał na wzgórze. Mały oddział był już w połowie wysokości wzniesienia. Tyłów pilnował Klax Klyx. - Puchatek! - Uciekaj, Daniel! Mówię ci, uciekaj! - usłyszał głos Puchatka, a potem łączność została przerwana. Daniel odwrócił się i popędził ku wzgórzu. Kiedy obejrzał się po raz ostatni, zobaczył sztywno wyprostowanego Puchatka strzelającego bez przerwy do nadlatujących statków. Ludzie, którzy na chwilę odzyskali wolność, tłoczyli się wokół niego niczym szczenięta. Strzelał. Daniel zaczął się wspinać po porośniętym pomarańczowym futrem zboczu. Kiedy dotarł do szczytu wzniesienia, zorientował się, że w jego mózgu zgasł sygnał Kajusa Kleina. Nie było czasu. Rząd pomarańczowych stożków sunął ku wzgórzu. Podłoże zaczęło drżeć, falować niczym powierzchnia morza. W górze kłębił się już cały rój wielkich pojazdów. Zapewne korgardzi nie chcieli dewastować swej bazy użyciem ciężkiej broni. Daniel wiedział, że gdyby tylko zechcieli, bez trudu zmiażdżyliby ludzkich intruzów. A może chcą nas wypuścić - ta myśl na moment pojawiła się w mózgu Daniela, gdy widział, jak jego ludzie zajmują pozycje, ustawiając moduły przerzutników i strzelając do zbliżających się zanadto maszyn wroga. Ritter siedział na ziemi, oparty o nogi Koroliana, który sterował naprężeniami pola siłowego, znów rozstawionego nad grupą. - Brakuje Puchatka - spokojnie powiedział Daniel. - Forbi, zmień ustawienia. - Co się... - Chciał zostać! Działaj! Ognista salwa uderzyła w zbocze góry. Pęcherz siłowy rozjarzył się na fioletowo. A więc zaatakowali. - Wytrzymałość przekroczona. Szybciej! Klyx odpalił salwę kontrpocisków, zaraz potem nieb zasnuła pajęczyna eksplozji. Korgardzkie pępowiny kołysały się gniewnie, żółte przylgi falowały, to zamykając się to otwierając, niczym gigantyczne ukwiały. Rybie pojazdy utworzyły szyk, typowy trzyszeregowy korgardzki szyk, jakim atakowały każde z gladiańskich miast. Tym razem ich celem była maleńka grupka ludzi na szczycie wzgórza. - Skok: minus piętnaście. - Naprężenia pola przekroczone! - poinformował Rendell. - Przechodzę na sterowanie bezpośrednie! - Nie! - próbował powstrzymać go Daniel, ale sieciowiec już sprzągł się z emiterem pola. Tak jak układ nerwowy pilota zaczyna odbierać bodźce płynące z zespołów rakiety, tak jak lotniarz staje się częścią skrzydła, tak Rendell połączył się z emiterem, sam stał się polem siło wym. Teraz mógł sterować jego naprężeniami, zadawać ciosy, amortyzować uderzenia z precyzją znacznie większą, niż byłby do tego zdolny automat. Ale też narażał się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Każde przeciążenie pola zostawiało ślad w jego organizmie, a pęknięcie siłowej bańki mogło go zabić. - Skok: minus dziesięć. Daniel stanął obok modułu przerzutnika. Nie miał już nic do roboty, czekał. Widział wyłaniające się z czerwone! go blasku pojazdy, smugi pocisków, ostrza laserowych salw. Patrzył na swoich ludzi stojących tuż obok, na Klax Klyxa podtrzymującego Rittera, wreszcie na Rendella. Sieciowiec stał pośrodku bańki siłowej, z wysoko wyciągniętymi w górę ramionami. Wokół jego ciała utworzył się migotliwy cień, bijący w górę na przedłużeniu ramion, łączący się z czaszą siłowego pola tak, że Rendell wygląda jak Atlas trzymający na ramionach nie tylko niewidzialni strop chroniący ludzi, ale i kopułę korgardzkiej bazy. - Skok: minus pięć. Przestrzeń nad nimi zadygotała. Na ostre, czerwone światło nałożył się cień, brud, jakby znaleźli się nagle wewnątrz okopconego słoika. Daniel znał to wrażenie. To samo widział w Kallaheimie, gdy korgardzi położyli nad miastem miażdżącą siłową tarczę, a potem w czasie szturmu na fort Czarny... Rendell krzyknął. Nogi ugięły się pod nim, głowa odskoczyła do tyłu. Upadł na kolana, wciąż z uniesionymi ramionami, mgła fioletowych błysków wokół jego ciała stała się bardziej intensywna, jaśniejsza. W tym momencie Daniel odebrał sygnał o pękaniu siłowego klosza. Poczuł gwałtowne uderzenie niewidzialnej łapy, która powaliła go i przygniotła do ziemi. Usłyszał zduszone w pół przekleństwo, a potem straszliwy krzyk Rendella. Zobaczył jeszcze, jak ciało sieciowca łamie się na pół - musiał pęknąć kręgosłup i szkielet skafandra - a strzaskane ramiona bezwładnie opadają na boki. - Skok! Droga powrotna podobna była do pierwszej podróży. Inne kształty. Inne głosy. Inne ciała. Ale - podobna. Zorientował się, że leży na platformie, w centrum Bazy Zero. Koprocesor sygnalizował, że jest tu też Korolian, Hoffman, Forbi, Ritter i Klyx. Wszyscy żyli. Podniósł się powoli. Zobaczył oświetloną salę i dziwnie wykręcony pomost, swoich ludzi gramolących się z podłogi. Nawet Ritter sam podniósł się na nogi. Jednak wciąż nie odpowiadał na żadne pytania. - Macie natychmiast rzucić broń i wyłączyć koprocesory bojowe! Głos zadudnił w słuchawkach, a dla podkreślenia jego wagi w pomost u stóp Daniela uderzyła seria pocisków. Na drugim końcu kładki, w drzwiach prowadzących do śluzy stało kilku opancerzonych żołnierzy. Mieli biologiczne pancerze: zielone, mięsiste, oplatające tułów i kończyny. Ich głowy zakrywały niekształtne hełmy. Żołnierze Dominium powoli wkroczyli na pomost. 8. Wydobyto ich ze skafandrów, rozbrojono, wykręcone do tyłu ręce spętano biościęgnami. Klax Klyx został od raz zabrany, zapewne po to, by zgrać zapis z jego mózgu. Pierwszą godzinę niewoli spędzili w wypalonej sali dowodzenia Bazy Zero. Gookinowi nie udało się wysadzić stacji - Ty dowodziłeś tą grupą? - spomiędzy żołnierzy wyszedł niski człowiek w skafandrze pozbawionym bojowych insygniów. Nie miał broni. Jednak musiał być kimś ważnym, bo żołnierze rozstąpili się przed nim z szacunkiem W zasadzie - przed nią. To była młoda dziewczyna, o delikatnych rysach twarzy oszpeconej tylko wszczepem Sieci, tkwiącym na czole niczym róg. Miała miękki, ciepły głos. Kombinezon opinał się na szczupłym, kościstym ciele i płaskich piersiach. Wyglądała na piętnaście lat. - Ja - odpowiedział Daniel. - Major Bondaree z armii wolnej planety Gladius. Jakim prawem... Uderzenie w plecy powaliło go na ziemię. Poczuł kolana wbijające się w kręgosłup i dłonie w sztywnych ręka wicach zaciskające się na karku. - Po pierwsze - powiedziała kobieta - nie jesteś żadnym majorem, tylko buntownikiem spiskującym przeciw legalnie wybranej Radzie Elektorów. A po drugie cała ta twoja zasrana planeta jest tak wolna, jak ja jestem parksem. Chyba wiesz o tym, co? Puścić go! Daniel podnosił się powoli. - Chciałam cię obejrzeć. Lubię patrzeć na twarze ludzi, z którymi coś mnie łączy. - Nic nas nie łączy - warknął Daniel. Usłyszał krok za swoim plecami, ale kobieta ruchem dłoni powstrzymała żołnierzy. - Mylisz się, bardzo się mylisz. Łączy nas to miejsce. - Jestem tu pierwszy raz. - Ja też. Ale właśnie tu się spotkaliśmy. Wyładowaliśmy ten wasz biomat. Słabo wyhodowany, ale zebrał masę ciekawych danych. - Znaliście położenie korgardzkiej bazy? - Nie. Ale wiemy, że używają sterowanych hiperprzejść. Sądziłeś, że Dominium zaakceptuje fakt pojawienia się rasy dysponującej wysoką technologią? Że pozwolimy się nimi zajmować takim jak wy, zacofanym gnojkom, skrępowanym setką durnych nakazów i praw? A jakże, badaliśmy korgardów, tak jak i wy ich badaliście. - Wiedzieliście o ludziach... - Daniel spojrzał jej prosto w oczy. Kobieta nie spuściła wzroku. W jej twarzy, ładnej twarzy, było coś dziwnego, znaczył ją jakiś nieuchwytny szczegół, dostrzegalny dopiero przy dłuższym przyglądaniu. Jakby tocząc tę rozmowę, cały czas nasłuchiwała, czekała na coś, szukała nowych informacji. Jakby myślami tak naprawdę przebywała gdzieś daleko. W sieci - przemknęło przez głowę Daniela. Boże, ona jest sprzęgnięta z Siecią Mózgów, ma tylko częściowo zindywidualizowaną osobowość! Pierwszy raz widział na własne oczy człowieka będącego elementem Sieci Mózgów. Jedna trzecia obywateli Dominium, ponad trzydzieści miliardów ludzi już żyło w Sieci. Mieli swoje indywidualne osobowości, ale jednocześnie stali się częścią większego tworu. Byli podporządkowani decyzjom Mózgów - grupie ludzi i inteligencji sieciowych - władających imperium solarnym. Na ile ta kobieta była normalnym człowiekiem, podejmującym osobiste decyzje i toczącym własne życie, a na ile cybernetycznym niewolnikiem, wykonującym rozkazy automatem o ludzkim ciele? - Wiedzieliśmy. Teraz wiemy więcej. Korgardzi przeprowadzali bardzo ciekawe eksperymenty. Niezwykłe, oszałamiające. Przyjrzymy się ich pracy, przejmiemy wyniki badań, zanalizujemy wnioski. - To... to jest ohydne. Rozumiesz? Nie złe, nie niemoralne, nie nieetyczne! Ohydne! - Ohydne? Zadziwiasz mnie, żołnierzu. Skąd takie słowa w ustach zabójcy. Byłeś tanatorem, czyż nie? Daniel milczał. - To wy - kobieta oskarżycielsko skierowała palec na Daniela - jesteście odpowiedzialni za to, co się tu stało. Przerwaliście korgardzkie badania. Chcieliśmy wam to udaremnić. Dlatego zaatakowaliśmy Bazę Zero, gdy tylko zorientowaliśmy się, co planujecie. Ale przerwaliście je i cierpienia tych wszystkich ludzi pójdą na marne. Nikł nie będzie miał z nich żadnego pożytku. Gdybyście jeszcze nie zniszczyli danych w mózgu Bazy Zero... A tak? Wasze odkrycia przepadły... Szkoda. - Mogliście uratować tych ludzi. - Ha, może mogliśmy, może nie. No, a co powiesz m taki argument, panie żołnierzu: dzięki obserwacji tych kilku tysięcy ludzi, badaniu ich cierpienia, strachu i bólu poznawaliśmy korgardów. Zdobywaliśmy wiedzę, umożliwiającą nam obronę przed tą rasą. A więc ocaliliśmy miliardy ludzi, których zabiłaby ta wojna. No i co? Jak masz wybór, żołnierzu? Cierpienie kilkunastu tysięcy doświadczalnych ludzi i życie miliardów. Lub ocalenie tyci tysięcy i zagłada całych światów. Wybieraj! Daniel zawahał się. Kobieta zmrużyła oczy, jej usta wygięły się w coś na kształt uśmiechu. - Gdybym musiał wybierać, wybrałbym. Ale ty przecież kłamiesz. Wy w ogóle nie rozważaliście takiego wyboru. Nie szukaliście innych dróg wyjścia, takich, które dawały szansę na ocalenie wszystkich. Chcieliście oglądać korgardów, pragnęliście tej potworności, bo to dało wam wiedzę i ułatwiło zdobycie Gladiusa. Kobieta patrzyła na Daniela uważnie. Uśmiech spełzł i jej twarzy. - Tak - powiedziała spokojnie. - Tak właśnie było. Nie jesteś głupi, żołnierzu, na pewno nie jesteś głupi. Więc ci jeszcze powiem, w nagrodę, że nie zamykamy interesu. Obejrzymy dokładnie to miejsce. Odtworzymy procedury. I dokończymy badania korgardów. Bo są ciekawe, wiesz? Powiem ci coś jeszcze. Mamy teraz doskonały rezerwuar doświadczalnych ludzików. Na tej twojej planetce ciągle żyje mnóstwo buntowników, wichrzycieli, agitatorów i - zastanowiła się przez moment - tych tam, szkodników. Znajdą się dla nich klatki, oj znajdą. Odwróciła się od Daniela. - Jesteście tacy jak korgardzi - zatrzymał ją w pól kroku. - Przecież wiesz o tym. Gotowi do każdej zbrodni dla zdobycia władzy i wiedzy. Każdej. - Jesteśmy ciekawi świata - podeszła do Daniela, jej twarz znalazła się tuż obok jego twarzy. - Wiesz, co to akupunktura? Daje ludziom zdrowie. Wiesz, jak tworzono ten system? Chińscy mędrcy zdzierali skórę z żywych niewolników i sprawdzali przebiegi impulsów nerwowych. Czy jest to więc przekleństwo, czy błogosławieństwo? A wiesz, jak się testuje nowe bronie? Wiesz, co ci będę tłumaczyć. W końcu zawsze na ludziach, na własnych żołnierzach. A po co? Żeby ochronić swój świat przed zewnętrznym zagrożeniem. To co, mamy powstrzymać postęp, mamy przestać sprawdzać nowy oręż? Wtedy pojawią się jacyś haobnici czy korgardzi i wytłuką nas wszystkich. Miałeś pecha, żołnierzu, boś znalazł się wśród tych właśnie, co ich ze skóry obierają. Pech. - Sama to wszystko wymyśliłaś? - spytał Daniel, dotykając na swoim czole miejsca, w którym na głowie kobiety znajdowało się łącze Sieci Mózgów. - Czy masz to wgrane? Popatrzyła na niego spokojnie. Potem wskazała na towarzyszących jej żołnierzy. - Poproszę ich, żeby nie bili cię za mocno. I odeszła. Solami popchnęli Daniela z powrotem ku reszcie jego ludzi. A potem wszystko działo się błyskawicznie. - Masz, czytaj - żołnierz wcisnął w dłoń Daniela kartkę wydruku. - Głośno, podobno byłeś sędzią. - W wyniku zaocznego posiedzenia - głos Daniela drżał - uznaje się winnym zdrady głównej i udziału w spisku przestępczym, mającym na celu obalenie legalnych władz planety Gladius, następujące osoby... Daniel podniósł wzrok znad kartki, spojrzał na swoich ludzi. - Czytaj żesz! - pancerna rękawica trafiła go w twarz. Trzasnął łamany nos i wybijane zęby. Daniel zatoczył się, wypuszczając kartkę z dłoni. Przycisnął ręce do twarzy. Poczuł na palcach ciepło krwi. Forbi chciał ruszyć w jego stronę, ale uderzenie lufy karabinu przygięło go do ziemi i zatrzymało w miejscu. Pozostali jeńcy trwali w bezruchu. Dowódca oddziału podniósł papier z ziemi. - Tu wyliczanka nazwisk, ale - spojrzał na jeńców -widzę, że już was się zrobiło mniej o dwóch. Bierze Rittera za jednego z grupy, pomyślał Daniel czując, jak na twarzy rozlewa mu się ciepła maź. - O, tu jest ważne: “Skazuje się wszystkich wymienionych na karę śmierci ze skanowaniem mózgu. Wyrok zostanie wykonany natychmiast.” - Nie! - krzyknął Forbi. Skoczył w stronę najbliższego żołnierza, pchnął go barkiem, niemal przewrócił. Ale już po chwili został złapany, pchnięty na ziemię, skopany. - No to zaczniemy od ciebie, chojraku - powiedział dowódca. - Trzymajcie go! Dwaj żołnierze chwycili Forbiego pod ramiona, zmusili do klęknięcia, przycisnęli czołem do ziemi. Dowódca stał za plecami ofiary. W ręku trzymał pistolet skanera mózgu. Zamiast lufy urządzenie miało długą, lśniącą rurkę, zakończoną wpustem czipowym. Skaner wdzierał się do umysłu, wybierał zeń wspomnienia, myśli i wiedzę ofiary, bezwzględnie przy tym niszcząc strukturę mózgu. Zabijał. Daniel wciąż przyciskał dłonie do twarzy. Pomiędzy palcami, pomiędzy krwią zalewającą oczy widział zgiętego w pół Forbiego, z rękami wykręconymi do tyłu i skrępowanymi pulsującym biościęgnem, wpijającym swe odrosty w skórę mężczyzny. Żołnierz chwycił Forbiego za włosy, aż tamten jęknął z bólu. Wtedy dowódca przystawił lufę skanera do potylicy Forbiego, wbił końcówkę łącza czipowego w skórę, tam, gdzie znajdował się koprocesor bojowy. Nacisnął spust. - Nieeeee! - krzyk Daniela w jedno zlał się z jękiem bólu Forbiego. Ciało zadygotało, by za chwilę stężeć w nagłym skurczu. Skrępowane ręce .wygięły się w górę w ostatniej próbie uwolnienia. - Koniec - powiedział dowódca. Żołnierze puścili ciało. Forbi leżał na brzuchu, z twarzą przyciśniętą do podłogi. Na jego karku, tam, gdzie wbiła się lufa skanera, ziała czerwona, poszarpana rana. - Następny! Zabili Hoffmana i zabili Rendella. Widział, jak solami żołnierze biorą tych dzielnych mężczyzn, jak unieruchamiają ich w kleszczach swych ramion, jak dowódca zmienia końcówki skanera, jak wbija je w karki ofiar. Widział skurcz, słyszał krzyk, czuł krew. Nie potrafił im pomóc. Nic nie mógł zrobić. Tylko patrzeć. Wiedział, że los ten zaraz spotka i jego, ale nie był w stanie poderwać się, skoczyć na oprawców czy rzucić się do ucieczki. Nie miał żadnych szans, ani na walkę, ani na umknięcie wrogom, mimo to wiedział, że tak by było lepiej, że zginąłby jak żołnierz, a nie jak zarzynane zwierzę. A jednak nie potrafił nic zrobić, niczego zaplanować, niczego powiedzieć. Po prostu patrzył. Lecz kiedy wywlekli Rittera, bezwładnego niczym szmaciana lalka, kiedy zmusili go, by klęknął i przycisnął twarz do ziemi, fala gniewu wezbrała w Danielu, przełamała zaporę biernej akceptacji zagłady. - Nie! Kurwa, nie! To Ritter! Jest stąd! Daliśmy mu mundur! Nie zabijajcie go! - fala ciosów i kopniaków znów cisnęła nim o ziemię. Odruchowo osłaniając głowę, krzyczał, a raczej szlochał dalej. - Był w Delcie! To bohater! Zabijał haobnitów! Jesteście żołnierzami, to bohater... Sam tu przyszedł, do piekła, to człowiek, Boże, co to za człowiek... Kim wy jesteście, bydlęta, że w ogóle go dotykacie... On nie pamięta... - Pamiętam - nie krzyki, nie kopniaki, a szept, cichy, zduszony, zatrzymał Daniela w pół zdania. Był tam - przed nim, znów przytomny. Klęczał wyprostowany i patrzył Danielowi w twarz, wyciągając ku niemu skrępowane kolczastym biościegnem dłonie. Zaraz złamali go w pół, wdusili twarz w podłogę, kopniakiem strzaskali kolano, tak że noga wygięła się pod dziwnym kątem. Nie krzyknął. Cały czas patrzył na Daniela, jakby wiedząc, że to ostatni, człowiek, jakiego zobaczy w życiu i chcąc tę twarz, a nie maskę cyborga, nie wspomnienie klatek upiornego obozu, nie wrzask i ból, zabrać ze sobą w ostatnią bojową akcję przeciw śmierci. - Gotów - powiedział dowódca solarnych i pochylił się nad plecami Rittera. W tej chwili wszczęło się jakieś zamieszanie. Do egzekutora podszedł żołnierz z oznaczenia mi łącznościowca. Chwilę trwała bezsłowna wymiana informacji. W końcu dowódca odprawił podwładnego, spojrzał na trzymany w ręku skaner, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. Pilnujący Rittera żołnierze, nieco zdezorientowani, poluźnili chwyt. Ritter szarpnął się. Pchnął jednego oprawcę, uwolnił się z rąk drugiego. Próbował wstać, ale strzaskana noga nie dała ciału oparcia. Z okrzykiem bólu padł na podłogę. - Trzymać go! - warknął dowódca, a gdy żołnierze znów schwycili Rittera, pochylił się nad ciałem pułkownika i wbił mu lufę skanera w kark. Ciało Rittera zatrzepotało na podłodze, wykręcone ramiona próbowały się wyprostować, dłonie to się zaciskały to rozwierały. W końcu wszystko ucichło i znieruchomiało. Daniel patrzył na te śmierci i nie potrafił skupić myśli na niczym - nie wspominał przeszłości, nie wyobrażał sobie utraconej przyszłości, nie przejmował się tym, co miało zaraz nastąpić. Strażnik podszedł do niego - monstrum w zielonym pancerzu, o przerośniętym mięsistymi włóknami ciele i pokrytej mchopodobnym włosiem skórze. Szarpnął Daniela, podprowadził kilka kroków do przodu, kopniakiem zmusił do klęknięcia. Daniel upadł na kolana, niema] uderzając głową o spętane, sztywne, rozczapierzone dłonie Rittera. Miał naprzeciw siebie tę twarz o zdecydowanych rysach, zakrwawioną z jednej strony, z drugiej pokrytą korgardzkim wzorem. Oczy Rittera były szeroko otwarte, usta zastygłe w pół wymawianego słowa, włosy posiwiałe. Obok ciała pułkownika leżał Forbi i pozostali żołnierze, ale Daniel widział tylko twarz Rittera. Nie oszukałem cię, pomyślał. Przyszedłem do ciebie tak jak obiecałem. I teraz też za tobą idę. Mocne ręce gwałtownie przygięły go do ziemi. Krew znów popłynęła z ust i z nosa. Daniel poczuł na karku da tknięcie końcówki skanera. Chłód. Panuje dość powszechna opinia, że cybernetyczni żołnierze solami nie mają poczucia humoru. Uważają tak wszyscy ci, którzy osobiście zetknęli się z cybernetycznymi żołnierzami solarnymi, oczywiście z wyjątkiem samych cybernetycznych żołnierzy solarnych. Najprawdopodobniej jest to pogląd niesłuszny, rozpowszechniany przez osobników, którzy przeżyli osobiste spotkanie z cybernetycznymi żołnierzami solarnymi, a potem okazali się wielkimi niewdzięcznikami, obmawiając stróżów Dominium, gdzie się da. Wielu cybernetycznych żołnierzy solarnych uważało, że kłopotu nie byłoby, gdyby nikt nie przeżywał rendez-vous z armią. Najprawdopodobniej większość cybernetycznych żołnierzy solarnych w ogóle nie przejmowała się tym, co ludzie mówią na temat ich poczucia humoru. Tym bardziej, że te podłe pomówienia były najzwyklejszym kłamstwem. Cybernetyczni żołnierze solami byli niezwykle dowcipni, choć ich poczucie humoru raczej przekraczało skalę zrozumienia dostępną dla zwykłego śmiertelnika. Operacja, w której teraz właśnie brali udział, wydawała się bardzo śmieszna. Oto na przykład facet, który z własnej woli dał się zamknąć w klatce. Idiota. Potem, kiedy na chwilę z niej wyszedł, został schwytany i wyczyszczony. Śmieszne, nie? Albo ci trzej. Nosili wojskowe mundury i pewnie myśleli, że są dzielni, a tu proszę, starczyło raz huknąć z rusznicy i już leżą pod postacią nieboszczyków. No i po co było się szkolić przez te lata? Bach, i po szkolonym żołnierzu. Czasami bywa mniej zabawnie, ale za to przyjemnie. Na przykład po zakończonej pomyślnie akcji dowódca przełącza dozowniki na specjalną opcję i wtedy każdemu cybernetycznemu żołnierzowi solarnemu robi się tak dobrze... tak przejmująco dobrze... że aż chce się zaraz ruszać do walki, żeby tego doświadczyć ponownie. Zaraz - wróćmy do spraw śmiesznych! Czyż nie jest zabawny ten klęczący człowiek? Ale miał przestraszoną minę, kiedy po kolei wymazywaliśmy jego kumpli! No, po prostu rewelacja! A potem - buch! - on na ziemi i igła do karku. Można popatrzeć: trzęsie się, czy się nie trzęsie. Ci, co się trzęsą, są śmieszniejsi. Fajniej nad nimi pracować. No więc ten się nie trząsł. Ale nic to, był z nim lepszy ubaw. Kapral bawił się z nim do samego, samiutkiego końca, no po prostu, zawodowo, tak jak trzeba. Od tego jest kapralem, żeby się tak umiał zabawić... Chłód. - No, ścierwo. Jesteś gotów? Jesteś?! No to nie bądź -żołnierze zanieśli się histerycznym śmiechem. Igła odskoczyła od skóry Daniela. - Nie wiem, o co tu chodzi, ale otrzymaliśmy przed chwilą specjalny rozkaz dotyczący twojej osoby. Mój kapitan był bardzo zdenerwowany. A to oznacza, że sam dostał ten rozkaz od swojego przełożonego, który też musiał być zdenerwowany. I tak dalej, jak się zapewne domyślasz. Jak wysoko ciągnie się ten sznurek zdenerwowanych oficerków? Za co cię osłaniają, co? Daniel poczuł kopnięcie w bok, a potem usłyszał wypowiadane przez specjalny komunikator słowa wyroku. - W trybie natychmiastowym, na skutek osobistego poręczenia członka Rady Elektorów, Ramzesa Tivoli, korzysta się z aktu łaski wobec byłego majora Daniela Bondaree, zmieniając karę śmierci osobniczej na karę piętnastu lat więzienia bez prawa do amnestii. - A więc będziesz żył, gnojku. Cieszysz się, co? Bo ja tak, nieźle cię nabrałem, co, przyznaj, że już zacząłeś pękać. Ha, ha, ha... Tak Daniel zapamiętał tę chwilę. Spalona sala, na podłodze stos powyginanych trupów, on sam przydeptany do ziemi, a wokół kilkunastu zanoszących się rytmicznym, miarowym śmiechem cybernetycznych żołnierzy solarnych. Epilog Daniel Bondaree, były żołnierz, były buntownik, były więzień, stał w hali odpraw największego na Gladiusie kosmoportu. W prawym ręku trzymał małą walizeczkę, w lewej ściskał kurczowo swoją kartę identyfikacyjną. Wokół kłębił się tłum podróżnych i żegnających się z nimi osób. Po piętnastu latach odsiedzianych w izolatce Daniel po raz pierwszy widział tak wielu ludzi na raz. Kąciki jego ust drżały, powieki mrużyły się co chwila w nerwowym tiku, skóra na łysej głowie wciąż bolała. Całe ciało wydawało się bezwładną bryłą mięsa, reagującą z opóźnieniem na wydawane przez mózg polecenia. Głosy ludzi były stłumione, a obraz przygaszony, jakby od reszty świata oddzielał Daniela niewidzialny klosz. Te skutki blisko dwustukrotnego przyspieszenia wyroku miały wkrótce minąć. Piętnaście lat w pojedynczej celi - szarym pomieszczeniu o długości trzech i szerokości dwóch metrów, wiecznie spowitym w półmroku, utopionym w ciszy. Bez żadnych informacji o świecie zewnętrznym, bez rozrywki, kontaktów z innymi ludźmi, choćby strażnikami. Raz do roku wyprowadzano go z tego świata - badano, mierzono, sprawdzano reakcje, zalecano zmiany sposobu odżywiania organizmu. Wtedy na krótko wracał do rzeczywistości, widział ludzi, słyszał ich rozmowy, zadawał pytania. W tym czasie mogły się z nim kontaktować osoby z zewnątrz. Ale Daniel na zewnątrz nie miał nikogo. Jego rodzice zmarli, przyjaciół wybito, a dawni współpracownicy i znajomi woleli się nie kontaktować z przestępcą skazanym za zdradę. Mieli swój rozum, a rozum ten podpowiadał im że powinni jak najszybciej zapomnieć, że podawali rękę komuś takiemu, jak Daniel Bondaree. Nie miał więc ni kogo. A jednak, była osoba, która za każdym razem próbowała się z nim kontaktować. Zgodził się z nią rozmawiać tylko raz. - Nie wierzyłam, że uda się ciebie uratować, ale mój brat... okazał się lepszy niż myślałam, wiesz - powiedziała piękna dziewczyna o srebrnych oczach. - Podziękuj bratu. - Kiedy cię wypuszczą... Przerwał jej gniewnie. - Nic nie będzie, kiedy mnie wypuszczą. Nic. - Przecież ja... Danielu... ja się nie boję... nie boję się twojej przeszłości... wyrok ją zamazuje, przecież ci darowali, możesz tu żyć... - Nic jej nie zamazuje, dziewczyno. Ani wasze wyroki ani twoja twarz, ani łaskawość twojego brata. To moja przeszłość. Ty nic nie .rozumiesz, Dina, nic nie rozumiesz Patrzyła na niego, a po siatkach jej oczu tańczyły bar wy smutku, zdumienia, zaskoczenia. - Przecież możemy spróbować, ja wiem, że przeszedłeś piekło, wiem, że straciłeś przyjaciół, wiem, że nie akceptujesz tego, co tu budujemy. Ale przecież trzeba żyć, trze ba pracować, trzeba tworzyć nowe rzeczy, pilnować po rządku, rozmawiać z ludźmi. Tak jak zawsze. Po prostu normalnie żyć. - Żyj normalnie, Dina. .- Kocham cię, Danielu. - Chyba... chyba też cię kocham... albo chciałem kochać... Nie możemy być razem, dziewczynko. To zły czas. Rozłączył się. To było po trzecim roku. Potem, co roku w czasie godzin kontrolnych, próbowała się z nim kontaktować, ale nie odpowiadał. Schudł przez ten czas blisko dziesięć kilo, mięśnie miał zwiotczałe z braku ruchu, tak że czekała go jeszcze rekonwalescencja. Na twarzy pojawiły się zmarszczki. Choć w rzeczywistości biologicznie postarzał się jedynie o miesiąc, czuł się tak, jakby naprawdę miał czterdzieści pięć, a nie trzydzieści lat. Więzienie wirtualne z dwustukrotnym przyspieszeniem. Wcześniej słyszał o podobnych rozwiązaniach karnych, nie sądził jednak, że w Dominium stosuje je się na taką skalę i z taką precyzją. Nigdy też nie przypuszczał, że sam tego doświadczy. Skazańca wsadzają do specjalnej kapsuły wirtualnej, zapewniającej absolutnie doskonałą projekcję oraz obsługę fizjologiczną - dokrewne karmienie i oczyszczanie organizmu. Pozorny czas w projekcji wirtualnego więzienia płynie blisko dwieście razy szybciej, niż w rzeczywistym świecie. Ciało Daniela tak naprawdę przebywało w kapsule niecały miesiąc, ale jego mózg doświadczył całych piętnastu lat surowej więziennej izolacji. Teraz rozsynchronizowany organizm Daniela próbował wrócić do normalnego stanu. Po odsiedzeniu wyroku dostał nakaz opuszczenia Gladiusa. Jego dom skonfiskowano, ale otrzymał za to małą rekompensatę pieniężną, umożliwiającą przewegetowanie kilku miesięcy bez konieczności podejmowania pracy. Mógł lecieć w dowolne miejsce opanowanego przez ludzi kosmosu. Byle nie został na Gladiusie. Daniel nie sądził, by to zalecenie było czymś więcej, niż tylko szykaną. Z tego, jak się zorientował, po tych dwóch miesiącach, które spędził na Hadrianie, w Bazie Zero, a potem w więzieniu i klinice, nowa Rada Elektorów miała pełną władzę nad planetą. Zlikwidowano ośrodki opozycji politycznej, spacyfikowano niezależnych dystrybutorów informacji, opanowano stanowiska państwowe na wszystkich szczeblach, wreszcie przejęto całkowitą kontrolę nad armią i siłami porządkowymi. Propaganda pompowała teraz trzy duże hasła: dalszą walkę z wewnętrznymi wrogami świetlanej przyszłości Gladiusa, zacieśnianie braterskiego stosunku z Dominium oraz świętowanie ostatecznego zwycięstwa nad korgardzkmi bestiami. Tak naprawdę, zwycięstwo miało nastąpić niebawem - dzięki wspólnemu wysiłkowi społeczeństwa i przyjacielskiej pomocy Dominium. Na wspomnienie tego wszystkiego, Daniel splunął na lśniącą podłogę hali odpraw. Przechodzący obok mężczyźni spojrzeli się na niego z potępieniem, starsza kobieta zaczęła coś głośno tłumaczyć stojącemu przy niej dziecku. Daniel, pokonując bezwład mięśni ruszył w stronę kas biletowych. Projekcje serwerów reklamowych pokazywały dziesiątki wspaniałych miejsc, w które mógł się udać spragniony odpoczynku lub szukający pracy człowiek. Bondaree nie zwracał na nie uwagi, choć wciąż nie mógł podjąć decyzji. Na Semiramidzie czekała lotniarska szkoła, tam można zapomnieć o świecie, pogrążyć się w modlitwie i treningu, doznać wolności i wspaniałości szybowania. Był też Tanto, świat ojca Daniela, też już podporządkowany Dominium, ale dający oparcie małej wspólnocie! ciężko pracujących, pomagających sobie ludzi. A może trawlery górnicze? W Pasie Flamberga zawsze potrzebne są ręce do pracy, człowiek znający się na pilotażu, posługiwaniu bronią, bez rodziny, na pewno znajdzie tam miejsce. Nieco dalej, cztery miesiące świetlne od układu Multona, tkwiła potężna stacja kosmiczna strzegąca bramy hiperprzestrzennej. Gdyby polecieć tam właśnie, a potem wybrać jeden z odległych światów, w jakiejś dalekiej odnodze hiperprzestrzennej sieci? Może którąś z wolnych planet, jeszcze utrzymujących swoją niezależność wobec Dominium? A może zgłosić swój akces do grupy kolonistów, j mających zasiedlić nowe ziemie? Albo udać się jeszcze dalej, zwiedzić światy imperium solarnego, planety Obcych, powędrować ku granicom poznanego kosmosu? Mógł zrobić wszystko. Byle nie zapomnieć. Był ostatni, niósł wszystkich w swej pamięci - Forbiego, Puchatka, Rittera i generała Gookina, bohatera ludzkości, zastrzelonego jak psa, i pułkownika Paccaleta, który popełnił samobójstwo, by dać Danielowi trochę czasu, i Sewersa, dowódcę Hadriana, który zdetonował swą stację, by nie wpadła w łapy wroga, i Karolinę, i swojego ojca, i tych nieszczęsnych ludzi, których solami naukowcy dalej zechcą trzymać w korgardzkich klatkach - wszystkich miał w sobie. To najważniejsze. Przecież... Gdzieś tam są być może ludzie, którzy zechcą poznać korgardzkie tajemnice. Gookin mówił o porozumieniach z wywiadami innych wolnych światów. Sugerował też istnienie nadal nie zdekonspirowanych placówek i żołnierzy wolnego Gladiusa. Może przetrwały. Daniel spojrzał na swoją lewą nogę. Sztucznie odbudowaną, teraz wychudłą, kościstą, bolącą przy każdym ruchu. Solami nie otworzyli jej, ani w czasie przesłuchań, ani podczas badań, ani kiedy odsiadywał wyrok. Dane o położeniu korgardzkiej bazy. Podobno jestem dla nich dobrym opakowaniem?, pomyślał Daniel. Niepewnym krokiem ruszył w stronę punktu odprawy lotów. Miał czas. Bardzo dużo czasu.