Zbigniew Żakiewicz RÓD ABACZÓW 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 „...bo mocna jest jako śmierć miłość, twarda jako piekło rzewliwość, pochodnie jej pochodnie ognia i płomieniów." (Pieśń nad pieśniami, R. VIII, 6) 5 I Nie od dziś i nie od wczoraj, lecz od zarania życia oddany byłem w pacht mocnych uczuć i czynów gwałtownych, znałem smak zdrady i słodycz wierności, znałem beznadziejność rozpaczy i opilstwo wesela, mogłem więc rzec o sobie, że dorosłem wcześniej, aniżeli zdołałem stać się dorosłym. Jakże więc daleki byłem od przypisywanej dzieciom poczciwości, a jak blisko podeszły do mnie cierpienia, sprawiając, że poczułem swe serce, choć było ono tak małe jak pestka, i że odkryłem swój charakter, o którym wątpili bliscy. Ale, mój Boże, cóż ma tu do rzeczy charakter, skoro było coś, co stało ponad charakterem, skoro z krwi i z kości, a nade wszystko z ducha byłem Abaczem, a będąc Abaczem podlegałem przekleństwu, jakie od kilku już pokoleń ciążyło nad rodem. Czyż małżeństwo mych rodziców nie jest dostateczną ilustracją, jak potężny może być głos przeznaczenia, jak hipnotyzującą siłę posiada mojra, gdy człowiek uwikła się (nawet z winy przodków) w jej tajemne rozrachunki! Bowiem tylko przeznaczenie zdolne jest układać swe szarady wbrew zdrowemu rozsądkowi, tylko tajemny los zdolny jest narzucić człowiekowi charakter niosący uczynki, jakie zadziwiają i trwożą postronnych i nie wtajemniczonych. Owa absurdalna logika, trapiąca od kilku pokoleń ród Abaczów, zwaliła się na moją matkę u progu samodzielnego życia, znacząc i moje początki piętnem gorzkiego wybraństwa. Bo czyż można było inną logiką wyjaśnić przyczynę małżeństwa mych rodziców, gdy ojciec młodością swą sięgał wówczas czasów narzeczeństwa starego Abacza, zaś matka tak mało doświadczyła życia, że dziś, gdy po dwakroć przekroczyłem wiek jej zamążpójścia, dziś dopiero jestem w stanie pojąć okrucieństwo przeznaczenia. Okrucieństwo owo okaże się tym okrutniejsze, jeśli będziemy pamiętali o bezprzykładnej bezinteresowności związku mych rodziców, albowiem nie kojarzyły się tu ani wielkie majątki, ani starożytne rody. Wróżebnej wymowy faktów nie może osłabić nawet to nagłe zakochanie się mego ojca, który przybywszy na wesele ciotki Eweliny i ujrzawszy matkę w krasie osiemnastu wiosen oraz w tym zdrowiu, jakie daje wieś i niewybredne, lecz zdrowe jedzenie, poczuł w swym sercu wzbierające uczucie. To, że jego odwieczne marzenia mogły się nagle i niespodziewanie ziścić, tym dobitniej świadczy, że w życie ojca wplątały się jakieś zewnętrzne i potężne siły. Jasne więc jest, że ów fatalizm, owo przeznaczenie ścigające Abaczów, dosięgłszy mych rodziców, musiało niezwłocznie odbić się i na życiu ich dziecka. Albo też, wyrażając się wprost i bez ogródek, mój los, los ostatniego potomka Abaczów, z powodu powyższych okoliczności, od zarania życia mógł ująć mnie w swoje kolczaste rękawice, aby trzymać już mocno i pewnie. A nawet śmiem sądzić, że w całej tej małżeńskiej historii wszystko było zaplanowane dokładnie i przemyślnie, że Abaczowe przeznaczenie dobrało bohaterów dramatu jak dwa przylegające ściśle fragmenty jednej całości i że ja również miałem stanowić godne całości uwieńczenie dzieła. Dlatego do pochopnych należałby sąd, że mój ojciec nie pochodząc z Abaczów był tylko biernym świadkiem wydarzeń. Połączenie w jednej osobie i w jednym sercu jurnej, prostodusznej i niezniszczalnej żubrowiczowości (która, co prawda, w swym indywidualnym wydaniu zasnuta była cieniem zmierzchu) z abaczowością, nienasyconą i jakże tragiczną, dało stop zaiste jedyny w swoim rodzaju! A przecież od strony ojca byłem jeszcze obciążony epoką, którą przeżywali dziadowie mych rówieśników, uzyskując tym 6 większą podstawę ku temu, aby czuć się jako przybysz z innego świata. A moje przedwczesne dojrzewanie (ów charakter, co przestał być charakterem, a stał się głęboką świadomością siebie) dzięki starości ojca stało się czymś naturalnym, jeśli nie oczekiwanym. W ojcu też zyskałem nieświadomego sprzymierzeńca Niżan, gdy wzbudzał we mnie sympatię do na wpół feudalnych, wyraźnie jeszcze szlacheckich punktów honoru – mieściło się w nich zarówno zainteresowanie herbarzem Niesieckiego, jak i upodobanie w rzeczach i ideach sięgających stulecia. Tak więc na skutek niecodziennego małżeństwa rodziców zostałem bardzo wcześnie, wcześniej aniżeli to spotkało któregokolwiek z Abaczów, zawezwany do swego dramatu. I zanim wkroczyłem w świadome życie, zanim zdołałem pojąć niezwykłość warunków, w jakich dane mi było rosnąć, już zostałem stokrotnie obdarowany czułością, już byłem bezradny wobec świata jak człowiek, który nie może dnia przeżyć bez zastrzyku morfiny, już znajdowałem się we władaniu nienasyconego serca. Z tych właśnie powodów, pojawiwszy się w domu mych rodziców i jeszcze dobrze nie zagrzawszy w nim miejsca, już poczynałem rozpychać się łokciami, rosnąć z dnia na dzień (a rosłem tym szybciej, im obficiej byłem obdarowywany czułością macierzyńskiego serca), a rozwinąwszy się nadzwyczaj pięknie, jak kukułcze pisklę w szpaczym gnieździe, rozłożyłem skrzydła do pierwszych lotów. Szybko pojąłem, że pomiędzy moją matką a ojcem, który przyniósł nam nazwisko i swą prostoduszną poczciwość, dzieje się coś, co nie powinno się dziać, jeśli mam być rzeczywistym wnukiem Abacza. Zrozumiałem, że na skutek tego dziania się posiadanie moje jest niepełne, że głody moje stają się bardziej zgłodniałe, a cierpienia bardziej cierpiące. Było to pojmowanie tak trudne i skomplikowane, że tym bardziej się męczyłem i tym bardziej stawałem się niezrozumiały sam dla siebie. I wówczas przychodziły wspomnienia, co nie były ze snu, chociaż porównać je można tylko z halucynacją, z na wpół sennym marzeniem, które odebrawszy zdolność ruchów, tym potężniejszą czyni świadomość. Oto widzę matkę, jak idzie z ojcem – piękna, szczupła, złotowłosa, idzie w nowym płaszczu i pantoflach zapinanych na guzik. Ojciec również jest odświętny, z walizką w ręce. Dlaczegoś jestem pewien, że rodzice podążają do łaźni, gdzie będą zażywać kąpieli, wstąpiwszy w gorące mgły niby dwa słońca, wiem też, jak trudna i daleka jest ta droga do łaźni – przez zamglony jesienny las, w którym stoją pojedyncze sosny niby palmy północne, już umarłe, a jeszcze zielone, żywiczne i płomiennokore, a potem – przez wrzosowisko pełgające wśród pni stłumionym ogniem, co kryje żar najgorętszy. Ale nie krzyczę i nie biegnę za rodzicami, bo pojmuję, spętany pajęczyną, że tak musi być. Później, gdy już nieco podrosłem, moja podejrzliwość stała się bardziej określona, a moje sny stały się jeszcze bardziej męczące i trwożne. Nakarmiwszy swą wyobraźnię obrazkami z księgi doktora Kneippa, niestrudzonego propagatora kąpieli wodnych, księgi obficie ilustrowanej figurkami ludzi, z których można było wyjmować papierowe wnętrzności, dalej brnąłem w marzenia senne, coraz głębiej zapadałem się w przepaść, której nie miałem już nigdy opuścić. I wtedy właśnie stało się, że ojciec opuścił matkę i poszedł do mego pokoju, bowiem daleki byłem od zrozumienia, że i ojcu jestem winien swą obecność wśród żywych, daleki też byłem od wdzięczności za to, że otrzymawszy jego nazwisko otrzymałem zarazem tarczę ochronną, co broniła mnie przed Abaczowym losem. Czyż zresztą ojciec nie czynił tego wszystkiego, co winien był czynić ojciec, mając nadzieję na długowieczność w synu, który zjawił się tak późno, lecz w porę. Opowiadał mi więc ojciec o starożytności rodu Żubrowiczów, wywodzącego się gdzieś z puszczańskich ostępów rodowych Żubrowiszek. A pewnego razu przekazał legendę o herbie Żubrowiczów, ilustrując swe wywody na papierze tak dokładnie, że jeszcze dziś mogę z zamkniętymi oczyma narysować rodowy znak – owego żubra, co schyliwszy nisko łeb, gotów jest do boju czy do zdoby- 7 wania potulnej żubrzycy; nad nim zaś widniały dwie zaciśnięte w przywitaniu prawice – znak przyjaźni czy zaufania, znak żubrowiczowskiej gotowości do służenia hrabiom i ludziom. Opowiedział też ojciec legendę rodową, która głosiła, że pewnego razu, gdy król polował w puszczy wiekowej i postrzelony z kuszy żubr miał już nadziać na rogi królewskiego rumaka, nasz pradziad, wyskoczywszy z szeregu naganiaczy, rzucił się na żubra i skręcił mu kark, że słychać było trzask pękających kręgów. A gdy ojciec widział, że edukacja ma postępuje naprzód, wówczas otwierał podwoje szafy zamkniętej na przemyślny kluczyk, z którym nie rozstawał się ani na chwilę. Górne półki zalegały przeróżne lekarstwa: buteleczki i maści, proszki i bielutkie opłatki uformowane w kształcie pojemnych kubeczków, w których ojciec połykał co bardziej gorzkie specyfiki. Centralną część szafy zajmowały papiery hrabiowskie strzeżone przez ojca niczym skarb największy. Ale nie to chciał mi ojciec pokazać, nie o edukację w chorobach ani też w papierach hrabiowskich (bom nie dorósł do mądrości, jaka była w nich zawarta) chodziło mojemu ojcu, kiedy otwierał wnętrze swego sezamu. Oto na dole szafy, w osobnym schowku, leżały przybory myśliwskie, pielęgnowane troskliwie przez mego ojca, który na wzór swych przodków wyruszał do puszczy na grubego zwierza. Pod nadzorem ojca dotykałem ogromnych skórzanych butów, zaopatrzonych w kołnierz niby w staroświecką kryzę, obmacywałem kozią nóżkę plecioną z giętkiej skóry, aż wreszcie brałem z ręki ojca dubeltówkę o żółtej, jakby odlanej z wosku kolbie. A kiedy ojciec uznał, że już odpowiednio rozpalił we mnie namiętności żubrowiczowskie, chował strzelbę i wyciągnąwszy z kąta wiatrówkę wychodził do sadu ocienionego szpalerem lip. Drzewa szumiały wysoko i świszczące, bo już nie było liści, które oddychały głębokim westchnieniem lata. Na brązowych gałęziach, co nosiły nadzieję przyszłej wiosny, jeszcze nieznaczną, a już znaczącą, na tych gałęziach, co dopiero straciły liście, a już szykowały się do nowego rozliścienia i rozzielenienia, siedziały czarne gawrony, kując powietrze swym kliniastym dziobem, podfruwały szarobokie wrony i niepokoiły się smoliste kawki. Ojciec podnosił cienką rurkę i ze świstem wylatywał ołowiany pocisk, ptactwo zrywało się z wielkim wrzaskiem, szybko kończąc swój zmęczony lot. Wówczas ja brałem wiatrówkę i znowu gwizdał ołów, lecz ptaki, już oswoiwszy się z nami, siedziały spokojnie na czubkach lip, zginając gałęzie niby czarne lichtarze. Czymże jednak było to wszystko, gdy nie stawało matki, na cóż mogły mi być potrzebne strzelby, żubry i wrony, jeśli nie było tej, z której byłem bardziej aniżeli z siebie, która ofiarowała mnie życiu po to, aby zabrać mi moje życie. Matka, wiodąc bój ustawiczny z ojcem, bój nie ścichający, jak wieczna była walka Abaczów ze swym losem, porzucała Miasteczko i podobna w tym do ptaka, gdy poczuje on powiew wiosny, wracała tam, skąd wyszła duszą i ciałem: uchodziła do Niżan. A uchodząc do Niżan, zdarzało się, iż nie zabierała mnie ze sobą, więc czuwałem razem z ojcem, nie spuszczając oka z drzwi. A kiedy jasnym stawało się, że matka uszła w mateczniki owej puszczy jedynej, w której pasły się głody wieczne i wołały ptaki gwałtowne, wtedy szliśmy z ojcem na dworzec i wsiadłszy w ostatniej chwili do wagonu mknęliśmy przed siebie. I oto za pół godziny pociąg wyrzucał nas na malutkiej stacyjce opierającej się o lasy świerkowe i cieniste parki magnackiej siedziby, na stacyjce pogrążonej – jak w jeziorze – w wiekowych topolach, które trącały swym blaszanym liściem słońce kruszące się powoli i sypko niczym złoty żwir. Na lewo, tam gdzie leżały Niżany, w nizinie, którą szła pokrętna rzeczka, rozciągały się łąki kwieciste i trawiaste, pełne szczawiów i rdestów, koniczyn i przyziemnej łozy. Ojciec brał mnie na ramiona i siedząc wysoko jak na koniu, obejmując nogami kark ojca i przeczuwając rychłe powitanie, podczas którego matka będzie mi chciała wynagrodzić rozłąkę – czułem się lekki jak piórko i czułem, jak serce moje zatrzymuje się na moment, jakby chcąc wypocząć przed ową chwilą, na której przyjście czekałem tak długo. 8 II Mój Boże, Niżany, owe zagubione w lipach i olchach, owe zapatrzone w stawy i strumyki Niżany, co budziły się wraz z przylatującym ptactwem, a umierały z ostatnim krzykiem dzikiej gęsi, owe Niżany, co leżały nisko pod niebem wysokim – tu była moja kolebka właściwa, tu było miejsce mych triumfów i klęsk! Tu jedynie mogłem zrozumieć tajemnicę klęski rodu Abaczów, tu też mogłem przeniknąć Żubrowiczów. Chudopachołkowie ci, co w legendzie swej mieli trzaskające żubrze karki, a w herbie żubra, wiecznie gotowego do skoku i tańca na dwóch kopytach, właśnie ci Żubrowicze płodzą się dalej i zaludniają ziemię zwycięscy w ewolucji gatunków, gdzie, jak wiadomo, ostają się gatunki najbardziej niepohamowane w swej cielesności, najbardziej elastyczne i giętkie, najlepiej umiejące się przystosować do życia, a to dzięki temu, że potrafią zaoszczędzić masę i siłę, i chyba – swe serca. Mój ojciec na skutek spóźnionej decyzji zdaje się być wyjątkiem wśród Żubrowiczów, ale przecież wyjątki potwierdzają regułę, zresztą, kto wie, czy zabrnąwszy w tak późne małżeństwo ojciec zdołałby przetrwać w nim tyle lat, gdyby nie żubrowiczowska oszczędność masy i siły. Tymczasem Abaczowie nie oszczędzali się wcale i nawet nie przeszłoby im przez myśl coś takiego, jak wstrzemięźliwość serca – ów złoty środek, 'który ratuje gatunki. Mogę więc dziś żywić tę gorzką dumę, że jestem ostatnim z rodu Abaczów, że na mnie wygasa ród równie starożytny, jak ród Żubrowiczów, ród, który nie od żubra zaczerpnął siły, lecz od wojowników, jacy spłynęli z bezbrzeżnych stepów Azji. Być może, iż właśnie od swych tatarskich protoplastów wzięli Abaczowie niewyczerpaną wojowniczość, co kryła się w cieniu milczenia, w owej wstrzemięźliwości gestu i słowa. Byli oni wszak w swej walce i w swym milczeniu okrutni i było to okrucieństwo w swoim rodzaju, zaiste okrucieństwo tatarskoabaczowskie! Nikt w rodzinie Abaczów i nigdy nie mówił o uczuciu, nikt też nie starał się niczego czynić (oficjalnie czynić) w imię uczucia. Przeciwnie, tam gdzie w grę wchodziła serdeczność, Abaczowie stawali się twardzi jak kryształ, nie oszczędzając się w swej twardości niczym krzemień w czeluściach pieca. Och, już od bardzo dawna, przyjeżdżając do Niżan, doskonale widziałem, jak w domu nad stawem wszyscy byli więźniami wszystkich, jak wszyscy w tym domu byli nieszczęśliwi, a równocześnie dumni z siebie – gotowi dalej brnąć w swoje nieszczęście i gotowi na jeszcze większą dumę i niewolę. Dziadek, groźny, krzykliwy Abacz, podobny z oblicza do Nietzschego, gdy go już dotknęło szaleństwo, stary Abacz był tym, który plątał nici uczuć i miłości, zawęźlał je w mocne supły i targał dalej niczym wielki pająk, nasłuchując, czy mucha bzyka jeszcze na swej uwięzi. I był również tym, który najmocniej bronił się przed swoim sercem, mając tego serca w nadmiarze, a broniąc się rozdawał wokół ciosy, nie wiedząc, że są to ciosy samobójcze, ale jakże inaczej mógłby postąpić prawdziwy Abacz! W Abaczowej sieci targała się babka – drobna staruszka, czarna jak zimowy ptak, o mądrych siwych oczach, z których wylewała po kątach łzy, oczekując, aż stary Abacz rozjaśni swe gromowładne oblicze. Babka wniosła do rodziny Abaczów swą cierpliwość i rozsądek, swe ciche miłowanie i pokorę, ale widocznie słabe to były drożdże na Abaczowe ciasto, silniejsi widocznie byli Abaczowie od Śnitków, jeśli nie zdołała babka przelać na swe dzieci, 9 gulowatonose i wielkogłowe, nawet cienia podobieństwa, a cóż dopiero mówić o Śnitkowskim duchu. W Abaczowej sieci znaleźli się trzej wujowie, ciotka Ewelina i moja matka, wszyscy skarżąc się w duchu na tyraństwo Abacza, lecz sami tyranizując siebie niezgorzej, bo taka już jest tajemnica ludzkiego serca, że im bardziej człowiek staje się bogaty w uczucia, tym trudniejszy jest dla siebie i ludzi. Przecież jasne było dla każdego, kto cokolwiek znał się na tych sprawach, że moja matka dlatego wybrała spośród grona konkurentów mego ojca – człowieka statecznego i zeszłowiecznego, że stanowił on najmniej spodziewaną partię, że wychodząc za niego mogła ona wejść na drogę Abaczowego okrucieństwa. Bo tak już widocznie miało być, że los Abaczów i serce Abaczów wzajemnie się wyręczały w tej grze w wybijanego. I właściwie nie wiadomo było, czy klątwę, która legła na naszym pradziadzie, czy klątwę tę zawiniło serce Abaczów przyzywając złe moce, czy też moce te, z wiadomych sobie powodów, upodobawszy sobie Abaczów posłużyły się ich sercem. Od tego jednak czasu siły te sprzęgły się ze sobą, aby już się nie rozłączyć; nic więc dziwnego, że gdy się wśród Abaczów mówiło o złym losie, to w domyśle było serce, a gdy na uwadze miało się serce – zawsze przychodził zły los! Możliwe więc, a nawet więcej niż pewne jest również to, że moja matka dokonała tej zemsty na sobie i na starym Abaczu, w pełni czującym sprawy serca, bo kochała innego... I kto wie, czy moje urodziny nie były aktem zemsty, nie były najwyższym wyrazem tej zemsty! Powołany do życia nie w chwili czułego oddania, ale w momencie rozpaczliwego samoudręczenia, jakżeżbym nie miał potem dręczyć siebie i innych?! Jakżeżbym więc, powstały w wirze okrutnych uczuć, co swe słodkie rozpasanie kryły w cieniu czynów zaprzeczających, jakżeżbym więc nie miał ulegać owej burzy, co topiła krzemienie, a cóż dopiero mówić o ludzkim sercu! Wchodziłem w Niżany jak skrzypce w odnaleziony futerał. Tu świat przylegał do mnie ściśle i dopiero wtedy mogłem odnaleźć ową wolność, która wiodła mnie na ścieżki strome, która kazała odkrywać światy nieznane. Gdy wsiadałem do bryczki, zajeżdżającej z brzękiem i turkotem pod rozłożyste topole, wracał do mnie ów tytuł piętnujący mnie na czas lata, tytuł, który pochodził od słowa „pan" – jakbym rzeczywiście miał być panem siebie. Wysłuchiwałem owego „paniczu" z rozkoszą, bom wierzył w swoje wybraństwo, bom przeczuwał, że tytuł ten, jak i moja sytuacja Abacza z ducha i przeznaczenia, wzajemnie się wspomagają, a wspomagając wzmacniają. Bryczka z wolna chwiała się w głębokich koleinach, potem dzwoniła szprychami po drodze równej jak klepisko, pokrywając się warstwą obfitego kurzu, gęstego jak najprzedniejsza mąka. Patrzyłem na mijany park, ogromny i wysoki, jakby drzewa były tu piętrowe, i oto zdawało mi się, że widzę, jak przechadza się po parku śnieżnowłosy magnat z tęczą poloneza nad głową. A gdy już go wypróbował w owej harmonii, co miała zbawiać przed chaosem, magnat podnosił do skroni długolufy pistolet, aby zburzyć świat cały wraz z harmonią, która nie dość była harmonijna i nie mogła go uratować przed burzą uczuć do tej – co była bardziej niźli zdrowie. Tak miał powstać polonez, co się zwał – „Pożegnanie z ojczyzną”. Ale oto przejechawszy groblę moszczoną cienkim bierwionem, co wiła się między olszyną, ciemną i gęstą, a podmokłą łąką, z której wysadzały swe złote oczy rzegotki i spóźnione kaczeńce, a przedtem jeszcze ominąwszy stawy, rzęsiste i bezdenne jak morza, nad których brzegiem pasło się leniwe stado z oślepionym buhajem, postukującym groźnie szeroką dechą – widziałem dwa mająteczki zagubione wśród drzew. Najpierw witała mnie siedziba Andruszkiewiczów – domem, co grał cynkową blachą niby skrzydłem samolotu, a również sadem, młodym jeszcze, lecz już poddanym ziemi, która nie lubiła próżnować. Tu mieszkała Wanda, córka Andruszkiewicza, a moja matka chrzestna; Wanda, która miała zostać żoną najmłodszego Abacza. 10 Drugi majątek wyzierający spoza wzgórza czubami drzew – to były właśnie Niżany i to było właściwe miejsce dla tego, co się winno stać, zanim bociany, chadzające po łąkach na składanych szczudłach, nieco leniwe, lecz dostojne i bogobojne, zanim bociany te skierują swój lot poza odległy horyzont. A na północy ciągnęła się nieustępliwa, czujna, gnojna i czekająca swej rychłej godziny – wieś jedna i druga. Służyła ona licznym robotnikiem, który wysypywał się w czasie żniw przed Abaczowe łany (bo tylko w sierpy wierzył stary Abacz) dzwoniąc ostrzem, aż zboże legło w ciężkich snopach. A kiedy słońce, mocne jeszcze i wielkie niby księżyc, siadało na kopie, wtedy żnieje prostowały spieczone karki i zanosiły się śpiewem, co szedł polami coraz czystszy i coraz szerszy, coraz jaśniejszy i coraz dalszy. Ale oto nadchodził ów dzień oczekiwany i kobiety plotły z pszenicznych i żytnich kłosów wieniec wąsaty, z rumiankiem, miętą i twardym jabłkiem, niosły go przed Abaczowy ganek, a stary Abacz przyjąwszy dar kazał wynosić bułki i po kielichu słodkiej wódki i częstując kobiety szczypał co młodsze. Czegóż więcej trzeba mi było, gdy wyróżniony imieniem, co wróżyło panowanie, stałem na schodkach, przypatrując się ciżbie, a potem zszedłszy między kobiety pachnące ciemną skórą i białą solą, przyjmowałem nie dopity kieliszek zanurzając w nim swój ostry pyszczek! Czegóż więcej trzeba było dla mnie, com wracał w swoją niżańską wolność, w świat, gdzie pachniało ostrym zmęczeniem po dniu, który był pełen jak dzban! Wjeżdżałem w Abaczowe włości turkocąc kołami bryki na mostku spojonym z grubych belek, pod którym czuwały leszcze i raki. Potem, skręcając w wąską drogę, ginąłem wraz z bryczką i parą koni w żywopłocie wyrośniętym w wilgotny tunel, gdzie odpoczywała ważka, a motyl zabłąkawszy się leciał i leciał jak zlękniony ptak. Za tym wysokim płotem, co był żywy od ćwierkania dzwońców i liści jasnych jak leśna woda, po jednej i po drugiej stronie ciągnął się sad owocowy. Niejedną godzinę, co stawała się dniem, spędziłem brodząc po sadzie między drzewami twardej gruszy i wiotkiej wiśni, między śliwą i jabłonią, co miała smaków bez liku, a krzakami czarnej porzeczki, zwanej smorodiną, której zapach, gorzki i dziki, wiódł mnie nad staw, gdzie rósł las tataraków grożąc krzywą szablą i czarną pałką, która dawała znać o zatopionych hufcach. Gdy błądziłem po sadzie, w porze kiedy pod naporem owoców jabłonie opuszczały swe zielone spódnice, kiedy nad gruszami czuwały zjadliwe, lecz jakże wytworne, żółte jak siarka osy, a śliwy poczynały pachnieć wyzywającą słodyczą, wówczas to mogłem dojrzeć między krzakami parobczańskich chłopców. We wzdętych od skrzypiących jabłek koszulinach chłopcy sycili swe głody, a ja zaś stałem za drzewem również niesyty, lecz nie owoców, bom miał ich pod dostatkiem, ale widoku ich zdrowej pożądliwości, którą jakże łatwo można było zaspokoić, aby jutro znów nasycać głody od początku, w równowadze ducha i z nadzieją na sytość. Wychynąwszy z tunelu, oślepiony słońcem i Niżanami, objeżdżałem klomb, furman strzelał z bata i bryczka wstrzymywała swój bieg nieomylnie przed samym gankiem, na którym czekała już babka, a za chwilę, jeśli nie był w polu lub w oborach, przychodził stary Abacz; był siermiężny, cholewiasty, zatabaczony; przyjąwszy nasze pocałunki, najpierw w rękę, a potem w żółte wąsy, Abacz wybuchał gromowładnym krzykiem, bo prawy bułanek miał źle dociągnięte chomąto, a bryczka otarte skrzydło. Jak mogłem odpowiedzieć na ów głód, co się zalęgał w mym sercu dotkniętym Abaczową słabością, w tym sercu, co się trwoniło beztrosko i pragnęło w nadmiarze! Czyż owe królestwa, lądy i półwyspy, owe odryny i wozownie, świrny i młyny, piwniczki i spiżarnie, czyż były one zdolne przywołać sytość, jaką znały parobczańskie dzieci zaufawszy jabłku? A przecież i ja zaufałem, i ja byłem gotowy do ofiary, skąd więc owa wątpliwość zasadnicza, skąd ten głód, któremu ciągle mało, i na cóż wówczas wędrówki daremne?! Wychodziłem na niżańskie podwórze z cembrowaną studnią pośrodku, która zaglądała swym głębinowym okiem pod korzenie Abaczowego świata – i zaczynała się walka, w której słowo uległo rzeczy, lecz myśl nieugięcie czyniła swoje, skłaniając rzecz ku rozumieniu. 11 W stajni, która spozierała na staw i na podwórze, witał mnie rząd błyszczących zadów. Konie odwracały swe szlachetne suche pyski i prychając aksamitną chrapą, która czuła najmniejszy pyłek, odbijały w fioletowym oku świat, jakiego daremnie szukać. Stały przykute do żłobów z sieczką i sianem, i z wróblami, które sprawowały ćwiergotliwe rządy, czekając swojej godziny. I dopiero gdy koniuszy puszczał je do wodopoju, a potem, gdy pędziły łąką pracując nogami jak szybkim skrzydłem, dopiero wówczas myśl moja milkła wraz ze słowem. Była też prawda w tym, kiedy wujaszek Witold narzucał na srebrnogrzywego ogiera skrzypiące siodło i zrósłszy się z koniem galopował w ogromnych susach, sypiąc grudami rozbitego gruntu. Więc i ja chciałem powrócić do tego związku człowieka ze zwierzęciem, w którym wykuwała się historia tej ziemi. Urósłszy o wysokość konia, czując pod łydkami ciepło wzdętego brzucha, przed sobą mając zaś szorstką i zwiewną grzywę, popuszczałem cugli i wtedy dopiero ujawniała się moja niezręczność: po kwadransie, wytrzęsiony i rozbity, wracałem na ziemię. A wówczas zniewolone stworzenie, o tak łagodnej kołysce grzbietu, że nie mogło spaść z niego jajko, o skórze lśniącej jak jedwab i wrażliwej jak źrenica oka, rozpuściwszy ogon i grzywę ulatywało niby wyzwolony ptak. A za stajnią, gdzie drzemały konie, i za oborą, tuż za głębokim rowem, stał dom – otoczony zewsząd wybujałą zielenią, niemurowany, z odpadającą dachówką, z oknem, które rzadko świeciło ocalałą szybą, z ganeczkiem obitym deską. Była to stara rezydencja krewniaczki Abacza z czasów, gdy jeszcze majątek stanowił jej własność, a Abacz dopiero się szykował do późniejszego panowania. W domu tym królował wieczny półmrok, a w tym półmroku na grzędach i ławkach, w długim żłobie wysłanym sianem siedziały kaczki i kury, gulgotały indory i świdrowały powietrze perliczki. Skoro świt cała ptaszarnia wylęgała przed stare domostwo i oto rozkwitały upierzone kwiaty, oto roznosił się wokół tajemniczy krzyk pawia, a potem perliczki, wzleciawszy na kopiaste lipy, zanosiły się ostrzegawczym krzykiem dostrzegłszy odległe Indie czy inne sensowniejsze krainy. Drogą zaś spacerował ptak bardzo pewny siebie, ogon otwierał mu się jak wielopalczasta dłoń, skrzydła darły ziemię dudniąc niby napięty bęben, ptak potrząsał kiściami karminowych winogron, a z nosa zwisał mu kpiąco i groźnie zarazem różowy sopel. A tam szły kiwając się na kaczych łapkach, ciemnocytrynowych, z małym pazurkiem, przyżółcone ptaki świecąc chytrym, to znowu śmiejącym się oczkiem i dotarłszy do wody oglądały tajemne dno stawu dając znaki żwawym ogonkiem. Tymczasem w nowym domu, w tym domu, przed który zajeżdżałem bryczką, a na progu witała mnie babka, a bywało, że zjawiał się i sam Abacz, ciemniało i gęstniało coraz bardziej i oto odzywały się pierwsze grzmoty, oto poczynały łyskać błyskawice. Stary Abacz, zawiesiwszy wąs nad chołodźcem litewskim, krzyczał potężnym basem, obok zaś toczyła swoje kulki z chleba ciotka Ewelina i śmiała się cichutko, już na zawsze zabezpieczona od poruszeń serca. Po lewej ręce Abacza siedział wuj Witold, następca tronu, przyszły dziedzic Niżan, i jadł jakby nie dostrzegając zawartości łyżki, ale przecież widać było, że ten nieodrodny syn Abacza tłumi w sobie wielką pasję, że za chwilę zderzą się ze sobą ci dwaj mężczyźni tak podobni do siebie, że mogli być własnym odbiciem, gdyby nie niszczycielska praca czasu. Po drugiej stronie stołu pracował zawzięcie łyżką Śnitko – brat babki; czy to na skutek plemiennych związków, czy może za sprawą Niżan, w których przebywał już sporo lat, i on zdawał się być zimnym zwierciadłem Abaczowego świata – swą wieczną ironią i nieuleczalnym sceptycyzmem, swym negującym zaangażowaniem jeszcze bardziej zagęszczał atmosferę stołu. Tymczasem babka strwożona nadzwyczaj i tak dalece pokorna, że jedyna przytomna córka – matka moja – bladła na ten widok, tymczasem babka dreptała między stołem i kuchnią, gubiąc się do reszty swoim niepotrzebnym krzątaniem. Gdy za stołem szła ciężka walka, gdzieś w sadzie, schowany za krzakiem smorodiny, siedział pierworodny Abacza – Antoni. Ten był tak bardzo wielkogłowy, z tak gulastym nosem, że mógłby uchodzić za patriarchę rodu, lecz on, obłożony ojcowską klątwą, wysiadywał pod 12 smorodiną: na zawsze wygnany z Niżan, wyłączony z kręgu stołu, ale przecież obecny wśród Abaczów bardziej może aniżeli Najmłodszy. Antoni, przybywszy potajemnie rannym pociągiem, słał gońców do babki i wieść o przybyciu wyklętego docierała do wszystkich domowników, jakimś sposobem przenikała i do samego Abacza, a ten, węsząc wokół zmowę tajemną i czując równie tajemny głos swego serca, srożył się i grzmiał na cały dom. Jedli więc wszyscy chołodziec litewski, czerpiąc z dna ogórki świeże i botwinę warzoną na ogniu, trafiając na jajko sine jak białko oka, rozgryzając przaśność złotego żółtka i podsycając smak aromatem koperku, i dalej wiedli bój w milczeniu napiętym. Aż wreszcie Witold, do którego Abacz grzmiał raz po raz, niby to o gospodarstwie i o owcach, które padły na motylicę, ciskał łyżkę pryskając różowym chołodźcem i odchodził od stołu, chociaż w domu Abacza panował odwieczny zwyczaj, który nakazywał synom posłuch, a starszym dawał we wszystkim pierwszeństwo. Zrywał się więc stary Abacz i biegł do drugiego pokoju, gdzie nad otomaną z giętym oparciem, na skórze dzika wisiał tęgi bizun, i z bizunem w ręce gnał za Witoldem, ale już na swoim miejscu była babka, już zagradzała mu drogę, chociaż zdarzało się nieraz, że dostawała bizunem przez plecy. Zrywali się od stołu pozostali domownicy, przejęci duchem walki, gotowi do gwałtownych czynów, ale niech no tylko w pokoju pojawił się stary Abacz, ściągając nastrzępione brwi i sapiąc jak po wielkim biegu, a na powrót wracała cisza i znów powracały łyżki wygrzebując resztki chołodźca. Jedynie ciotka Ewelina zostawiała owo ustawiczne zajęcie: gniecenie chlebowych kulek i śmiała się wesoło, aż Abacz przerwawszy jedzenie przyglądał się jej badawczo, wtedy i ciotka milkła, aby ze zdwojoną energią wziąć się do swojej roboty. Po obiedzie szedłem tam, gdzie szumiało koło, lejąc z oślizłych szuflad strumienie wody. Stanąwszy nad drewnianym korytem, ponad rozpędzoną wodą, która gnała wprost w kieszenie młyńskiego koła, a stamtąd w dół, w metrową jamę, z jamy w rozlewisko podmłyńskie pełne wijnych piskorzy i żarłocznych płotek, czułem, że jadę na staw, wprost na jego grząskie głębiny zatrzęsione końską pijawką i tłustym karpiem. Po drugiej stronie rzeczki, za młyńskim rozlewiskiem, szedł w niebo siny dym sącząc się przez strzechę, drzwi i małe okienko – to szykowano kąpiel dla Abacza i jego rodziny, rozgrzewając polny kamień, że bladł z przejęcia. 13 III Gdy przychodził wieczór, nad Niżany opadał księżyc, nadgryziony, żółty jak świąteczna bułka, szczekały niespokojnie psy, a od strony stawu ciągnął chłód wlokąc żabie głosy. Nad księżycem niebo brukowały srebrne kamienie, tak wielkie, że można je było dostrzec w tumanie galaktyk, i nagle zrywała się gwiazda zamaszyście kreśląc znak czyjegoś zgonu. Czegóż trzeba było więcej, kiedy z sufitu zwisała brzuchata lampa z wysokim kominkiem, jak tanecznica otoczona falbaną blaszanej sukienki, rzucając krąg naftowego światła, kiedy zgrzytliwie potakiwał zegar bez kukułki, ale z długą srebrną szyszką, na której lubiły drzemać muchy, a pod deską rozpoczynały swe harce niżańskie myszy! W dom Abacza wstępowała chwila zadumy: czkając po gęstych zacierkach, pszennych, a czasami i żytnich z ostrą igiełką plew, czując jeszcze ich łagodny smak w ustach, domownicy milkli leniwie i wodząc wzrokiem po ciemnych kątach oczekiwali nie wiedzieć na co. Więc stary Abacz znudziwszy się milczeniem, a nie mając pod ręką książki, brał talię wyblakłych kart i nachmurzywszy się groźnie rozkładał ma trzy równe kupki. W milczeniu zasiadali do stołu wuj Witold i Śnitko – zaczynała się wielka gra i na powrót odżywały uśpione namiętności, i znów grzmiały grzmoty, i znów łyskało zza Abaczowych okularów. Trzaskała rama okienna, łopotały ćmy miękkim skrzydłem, niepokoiły się psy wysokim głosem... Szedłem ze swoim lękiem stromymi schodami na strych do pokoiku, gdzieśmy spali z matką, och, zbyt przebiegły i zbyt mądry, aby lekceważyć owe strachy! Bo któż mógłby mnie przekonać, że świat jest logiczny, gdy byłem jak najdalszy od logiki, któż mógłby mi ręczyć, że świat jest potulny i pełen łagodności, gdy byłem trawiony ogniem powolnym! Minąwszy ostatni stopień wchodziłem na strych dotykając ramieniem mroku, gotowy w swej bezsilności i w poczuciu grzechu do spoufalenia się z tym mrokiem, do dziwnej, bo jakby bezinteresownej, uległości wobec niego; oczekując też łaski, której nie mogło być. Czyniłem krok jeden i drugi i kiedy już miałem krzyczeć owinięty czarną włosiennicą, dotykany sierścią i dłonią, dotykany zewsząd tym żałobnym suknem tkanym z ludzkiego włosa – matka otwierała drzwi od naszego poddasza, a tam na małym stoliku filowała poczciwa lampa umorusana jak spracowana niewolnica. W drewnianym pokoiku wbudowanym w strych przez starego Abacza po ślubie drugiej i zarazem ostatniej córki, obitym żółtą deską, w której zabliźniły się czarne sęki, w pokoiku tym, co miał jedno okno i pochyły sufit bliski wiatrom i gołębiom, spędzaliśmy z matką długie tygodnie, gdy tymczasem ojciec siedział w Miasteczku wiernie służąc hrabiemu. Uhonorowany paniczostwem, nasycony światem, jaki znał rozmaitość światów, wreszcie zapragnąłem wypoczynku. Zaledwie jednak, zrzuciwszy ubranie i naciągnąwszy flanelową koszulinę sięgającą kostek, przyłożyłem twarz do poduszki, a już czułem, jak ręce moje ciążą kamieniem, już widziałem, jak głowa moja rozrasta się kulą ogromną i ciągnie mnie w puchy swym ciężarom; już wracała do mnie moja pokusa i moja męka. Była to pokusa śmieszna, jeśli nie groteskowa, lecz daleko mi było do śmiechu, a bliżej do męki prawdziwej, sikoro musiałem jak robak najpodlejszy nadgryzać kulę, o której wiedziałem, że jest kulą ziemską, nadgryzać tak długo i skutecznie, aby ją pochłonąć. 14 Więc broniłem się przed tą pokusą i przed męką, jaką niosła ona, broniłem się logiką, dowodząc w myślach, co pulsowały w mej głowie ogromnej, iż niemożliwe jest, aby tylekroć mniejsze mogło pochłonąć tak szaleńczo wielkie! Ale właśnie na tym polegał podstęp tego, co mną władało, że co wieczór prawie musiałem uciekać się do logiki i za pomocą logiki zdawać sobie sprawę z tego, jak druzgocącemu ulegam upokorzeniu, że za jej sprawą musiałem przeżywać dramat kompletnej bezsilności i niepojętego ograniczenia. Ale przecież wiedziałem dobrze, kryjąc tę myśl skrzętnie przed sobą, że męki moje to nic innego, jak tylko podstęp owego szaleńczego mięśnia, który się bawi kosztem swego największego antagonisty przystroiwszy się w jego szare pióra, a przedrzeźniając myśl – daje znak swej potęgi. Bo przecież jasne było, jaką niemożliwością trapiłem się od początku swego świadomego życia, gdym tylko po raz pierwszy dostrzegł swą matkę, bo przecież wiadomo było, co mogło wywołać tak wielką emocję, tak potężny głód, co domagało się wciąż większych ofiar, że niczym w porównaniu z tym głodem była nawet kula ziemska! Przychodziłem do łóżka matki i nie mogąc już bliżej być, aniżeli byłem, zasypiałem zmęczony podwójnie. Rano zaś zrywałem się rześki i gotowy do dalszych zmagań; matka drzemała jeszcze, więc wychodziłem na strych podparty słupami słońca. I oto na widok jaskółek pracujących niestrudzenie od samego brzasku wokół błotnych kołysek, na widok tych białobrzuchych szybowców, świergotliwych i zwinnych, odżywały moje pożądania. Wtedy to właśnie pragnąc zamknąć wysokie okienko, odpadłem od ramy okiennej, nadziewając się boleśnie na szkło i zatrzymując na pośladku tę pieczęć podłużną – jedyny cielesny ślad spraw niecielesnych. Jakby mając nie dość tej próby, po kilku dniach wchodziłem w kwaśny odór świniarnika, co przeglądał się w wielkiej gnojówce, pamiętającej czasy starej krewniaczki Abacza. Świnie obwąchiwały koryto dziurawym groszem, a poczuwszy moją obecność podnosiły wielki wrzask, wskakując na zagrodę i spozierając na mnie swym poufałym oczkiem. Jakże były nienażarte lokatorki Abaczowego świniarnika, owe spasne tłuściochy niestrudzenie tuczące swoje cielska, które przypominały ludziom o obżarstwie, więc posądzano świnie o brudne występki i o grzeszne opętania. Jakże były opętane swym głodem owe białorzęse stwory, jeśli nie oszczędziły nawet głupiej kury, co wleciawszy do zagrody zostawiła tam pierze i nogę oddzieloną od tułowia. Za świniarnikiem kryła się szopa pełna narzędzi i maszyn, które drzemały na wysokim kole o cienkiej szprysze i na małym kółku, jakby zdjętym z pnia, gdzie stały zapomniane żniwiarki, szczerząc zębate skrzydła, gdzie przerzucone na plecy jeżyły się brony i pyszniły się pługi, świecąc spod rdzawych plam spopielałym srebrem, gdzie się kryło żelazo, które poznało dokładnie, gruda po grudzie, niżańską ziemię. Szopa wychodziła na konopny las, ciągnął się on aż po obory i drogi, co szły na pastwiska. Tu mogłem zanurzyć się nie postrzeżony nawet przez srokę kierującą swój lot ku olszynie, tu mogłem podniósłszy głowę oglądać palmy egzotyczne obwieszone gronami siemienia, tu mogłem sycić się zapachem wonności – dzikich i swojskich, w których aromacie umierały powiewy od świniarnika i obory. Za konopnym laskiem i drogą wznosiła się stodoła, przysadzista, potężna, z dachem, który skłaniał się ku niebu, witając chmury i podróżne ptaki. I tam właśnie po raz pierwszy dopadła mnie mojra żarłoczna, co zastawiała sieci na Abaczów – zbytnio upodobawszy ich sobie. Pod słomianym daszkiem za stodołą krył się kierat pamiętający czasy, gdy żelazo kuto tylko w pancerze. Dwudyszlowy, drewniany, z ogromnym pierścieniem (krążył on nad głowami zwierząt i poganiaczy z powolną i cierpliwą mocą, chwytając pięść dębowych trybów, aby dębowym wałem przerzucić pracę koni na dalsze koła, a stamtąd na pasy, które dawały natchnienie skrzydłom młocarni), kierat ten miał stać się narzędziem owej wyroczni, co wyrzekła swe słowo przed z górą stu laty. 15 Oto pewnego późnoletniego dnia, wkroczywszy w dostojny i pracowity taniec koni, stanąłem na dyszlu oparłszy plecy o dębowy pierścień. I wtedy widocznie wybiła na jakimś tajemnym zegarze godzina, w której miałem podzielić los Najmłodszego, owego wujaszka dopiero co promowanego na oficera, który nie zdążył nawet przez rok być oficerem, bo zanadto był Abaczem, aby stać się kimkolwiek innym. Stanąłem na dyszlu i oparłem się o drewniany krąg nie ze strony wewnętrznej, co praktykowałem już wielokrotnie, lecz przylgnąłem plecami z zewnątrz koła. I tak krążyłem w powolnym locie ponad ludźmi i końmi. Zrobiwszy niepełny krąg wjechałem w kolczastą pięść trybów, które złapawszy mnie w swe dębowe objęcia zgniotły szybko i bezgłośnie, a dokonawszy swego cisnęły o ziemię. Leżałem nie pojmując, co się ze mną dzieje, czując tylko, że nadal istnieję, chociaż istnienie moje ktoś chwycił w twarde łapy i potrząsnął nim potężnie, aby w ostatniej chwili wypuścić. Nie zastanawiałem się wówczas, czy ten „ktoś" wypuścił mnie wbrew swej woli lub za sprawą przypadku, czy też miało być tak, jak się stało. I właściwie do dzisiejszego dnia nie wiem, czy Abaczowski los zabrał się do mnie ze zbytnim pośpiechem i gorliwością, wtrącając w tryby kieratu, gdy tymczasem wciąż nie dojadając i gorączkując się w swych emocjach miałem tak szczupłą pierś, że wykręciłem się z historii ze zwinnością węża, czy też los zwlekał z jakichś znanych jedynie sobie powodów, albowiem mogłem stanąć po stronie zewnętrznej kieratu o rok czy półtora wcześniej, gdy głowa moja sięgała dębowych trybów. Leżałem na ziemi rozpamiętując swe istnienie, które w owej chwili było piękniejsze od czegokolwiek, a potem podniosłem się z ziemi i kryjąc tę niesamowitą historię przed poganiaczami, nie tyle w obawie o honor panicza, ile ze świadomości, że są to sprawy zbyt ciężkie i wstydliwe, aby wtajemniczać w nie postronnych – uciekłem do domu klucząc jak lis, który uszedł pułapki. Po kolei schodzili z tego świata Abaczowie – dziś jestem ostatnim (chociaż po kądzieli) z rodu, który rozsiadł się na Niżanach, zdawało się, na wieki. Tymczasem oto wszyscy stoją nade mną z obliczem zatroskanym, wszyscy oczekują, co orzeknie lekarz, którego co koń wyskoczy ściągnięto z Miasteczka. A lekarz nałożywszy na nos okulary przygląda się bacznie moim piersiom, jakby je chciał przeniknąć do głębi. Potem kładzie wielkie, omszone na rudo łapy na moim chudym ciele i sprawia, że na powrót odzywają się wszystkie psy i szarpią mocno, więc zaczynam płakać. Leżę i płaczę otoczony wieńcem Abaczów, którzy litują się nad mym ciałem, jedynym ciałem, które jeszcze może urosnąć a przejąć wszystko z nich, i przekazać dalej. Boć przecie wiedzą oni dobrze, że chociaż nie noszę ich nazwiska, abaczowość będzie we mnie trwała ukryta pod osłoną Żubrowiczów, którzy słyną ze swej niezniszczalności. I nawet stary Abacz zwiesza nade mną swój okopcony wąs i patrzy ostro niczym ma parobka, który wyniósł za pazuchą korzec owsa, patrzy, jakby chciał zabić mnie za coś i skrzyczeć potężnie. A za oknem, wyskoczywszy zza krzaka smorodiny, nie bacząc na nic stoi wyklęty wuj Antoni i również przygląda się nagiemu ciału, które nacieka fioletowymi pasami, a gdy stary Abacz dostrzega go, wuj Antoni wraca potulnie do swojej kryjówki i tam oczekuje ma dalsze wieści. Babka zaś obmywa moje stopy chłodnym mlekiem i przynosi sery pachnące kminkiem. A gdy i to nie pomaga, wnosi szynkę litewską, taką purpurową od saletry i przypraw, że czerwień ta przenika mnie na wskroś. I rozściela płótna tkane na wielkich krosnach, bielone nad wodą. Spoczywam na płótnach chłodnych jak rzeka i pachnących paździerzem i wciągam woń jałowca, którym okadzono izbę, abym miał czyim oddychać. Od rana czuwają przy mnie Abaczowie. Przychodzi więc wuj Witold. I oto czuję wuja Witolda zmęczoną skórą i kością, która zatrzeszczała mocno, lecz nie puściła, jak żebrowania łodzi, co wyszły spod ręki dobrego mistrza. Wuj Witold miał chłopki odziewane w kaftan płócienny, sprężyste i pachnące dzikim czosnkiem i cebulą. Gdy leżały na sianie, były miękkie jak gęsi puch i twarde jak Srebrnogrzywy, kiedy napinał swe mięśnie do galopu. Miał też wuj Witold kogoś, kto szybował jak wielki ptak o ostrym dziobie, aż odleciał. Odleciał wuj 16 Witold na zawsze, odfrunął owinąwszy się w płachtę szkarłatną. A za gumnem i odryną dojrzewały szaraki. Tam wuj Witold zastrzelił jednego i przyniósł go do salonu. Z zająca ściekała krwawa posoka, oko świeciło mętnie i słabo, a przecież zając patrzył uważnie, leżąc na boku i czekając, aż uśnie pies Czarek, który doszedł go za gumnem i w taki sposób wygrał spór z zającem. I oto przychodziła babka. Przędła ona len nucąc cichutko. Z lnu miał być obrus na stół, a wyszedł całun (umierała babka długo i strasznie, a potem w nocy śniłem zakrwawione sztandary. Mam też zdjęcie z tych czasów: stoję przy trumnie ogolony na pałę, z otwartą gębą, a babka leży w trumnie i ma rozwarte usta). A jeśli nie przędła, to znów migała szydełkiem. ,,U nas na Żmudzi – mówiła babka – mamy święte węże.” Więc przypełzały święte węże i oparłszy na jaszczurczych łapach swoje płaskie głowy leżały przy mnie. I nie wiadomo było, czy śpią one, czy czuwają, gdyż języczek grał im niespokojnie. Po południu przysiadł na skraju krzesła Śnitko, co tytułował się wujaszkiem, chociaż był bratem babki, ale widocznie tak musiało być, ażeby Śnitko był zarazem i dziadkiem, i wujaszkiem w jednej osobie. Śnitko kurzył papierosa, a kiedy dym zawlekał izbę, płynęła jego podwójna głowa pod sufitem, raz z wąsem, raz bez wąsa, i mrugała okiem kpiąco, to znów smutnie, dając jakieś sygnały. I wówczas zaglądał w okno Pierworodny, przywdziawszy wprzódy pince-nez w złotej oprawie. A zobaczywszy nas razem, uśmiechał się szelmowsko i kiwał palcem, przypominając o krwi i o ciele, i o duszy, która szukała swych dróg właściwych. „Witaj, mój ty hrabiczu, witaj, mój ty królewiczu, witaj, zbawco Abaczów, coś nie dał nam zginąć, jeśli nie przez ciało, to przez słowo, które nie umiera tak łatwo!" – wołał Najstarszy i śpieszył uchodzić czym prędzej, bo zaraz nadejdzie stary Abacz i, co nie daj Boże, znów zaprze wujaszka w łaźni nad rzeką, zaprze o chlebie i wodzie, aby rozpamiętywał Antoni swe grzechy i przewinienia. A gdy trzeba było wykołysać ciało, przychodziła Mina. Kołysała ona wszystkich Abaczów po kolei, dlaczegóż by więc i minie miała nie wykołysać? Mina była inflancką Niemką i przyszła wraz z babką ze Żmudzi, więc śpiewałem o Minie tak: Nasza Mina Niemka, Tancuj charaszeńka, Nasza Mina ruczku daj, My pajedziem w czuży kraj. Tralalala... Wychodzi Mina ze swego kąta w pierwszej kuchni, gdzie gotuje dla wszystkich Abaczów obiad – cała w zapachach i kolorach, szeroka jak piec, wychodzi z wielką gorliwością, bo chce piastować tego, który jest Abaczem, choć to robota niewdzięczna i żmudna. Sadza Mina na kolanach ostatniego, co wyszedł z Abaczów, i śpiewa: Hyc, hyc, hyc nach Memel, Bęc Abaczkowi Zemel. Hyc, hyc, hyc nach Ryga, Bęc Abaczkowi Figa! Tralalala... Ale oto wybija swoją godzinę zegar niżański, sycząc i potrząsając srebrną szyszką. Z ogrodu wkracza ciotka Ewelina: włosy ma rozpuszczone, a w nich lubczyk i mirt, ruta i liście smorodiny. Pachnie ciotka gorzko – piołunem i tatarakiem, goryczą i mleczem. Dzierży ciotka w ręce swe berło wydarte z dna stawu zarzęsionego i trzyma też słonecznik, ten szczerzy swe przybladłe zęby. Łuszczy ciotka Ewelina pestki słonecznika, spluwa niedbale ma podłogę, podskubuje czarną pałkę i puszcza na izbę puszki tataraku. 17 Dudnią koła, stukają kopyta, nadjeżdża Jundziłł z wąsikiem czarnym jak skrzydło jaskółki. Składa przybysz długi pocałunek na czole Eweliny i składa też podarunek. Nie widzi ciotka Ewelina męża, któremu jest dana na posiadanie i na pożądanie, tylko szybciutko rozwija prezent, a tam halka jedwabna i obszyte koronką majtki. Na nic zazdrość młodego męża, na nic krzyki Abacza: Ewelina jest niczyja i tak już pozostanie na zawsze. Po raz drugi syczy swą godzinę zegar niżański. Odchodzę za ciotką Eweitną, odchodzę powoli i żmudnie. Przybiegają psy wilgotne od rosy i dotykając czarnymi nosami witają nas wesoło, tylko pies Czarek czuje jakiś trop i węszy pilnie w trawie. Odchodzę dalej za ciotką Eweliną, a za nami wszystkie psy i pies Czarek z nosem przy ziemi. I oto zza krzaka wychodzi oficer młody w amarantach, słodko dzwonią ostrogi i szabla, połyskują mgliście akselbanty. Czyż nie jest to ten piąty, ten Najmłodszy, czyż nie jego to szabla wydzwania krok posuwisty, czyż nie jego rzemienie skrzypią do taktu! On dał mi imię, gdy się miałem urodzić w wielkim mieście przy Alei Róż, ale nie zdążył spojrzeć mi w oczy i odszedł, zanim ma dusza złączyła się z ciałem. Patrzymy źrenica w źrenicę, wpół kroku, wpół taktu (a psy legły wokół, srebrne i rude pod księżycem, złożyły swe głowy na łapach i czuwają) i oto widzę, co powinienem był zawsze widzieć, oto pojmuję, co pojąłem od początku, nie wiedząc nawet o tym, że wiem – czyż on nie jest mną, czyż ja nie jestem nim! Dźwięczy srebro i szabla, jeszcze jeden krok dookoła, jeszcze jeden uścisk! Czyż spotkanie takie można uczcić należycie, czyż można oddać duszę, z którą zrosło się na wieki?! A psy podnoszą się z wolna i widząc tylko księżyc gliniasty jak wylizana miska – wyją. 18 IV Siedziałem na karku ojca, szybując nad łąkami jak postrzelony ptak, z sercem, (które przeczuwało niedalekie rozkosze, i każdy krok przybliżał mnie do Niżan, każdy krok oddalał od Miasteczka. Mój ojciec musiał być w gruncie rzeczy nadzwyczaj odważny, albo też lekkomyślny (co na jedno wychodzi), jeśli ciągnął do Niżan, a oddalał się od Miasteczka, bo tylko w Miasteczku miał on jakąś szansę na swój los, tylko tam mógł być niezachwianie wierny Hrabiczowi Młodszemu. Działy się różne dzieje przez te lata, świat wielokrotnie układał się w nowej konstelacji, ojciec wielokrotnie odchodził ode mnie, ale właściwie nigdy, ani podczas naszej podróży, ani później, gdy wywoływałem go spoza życia, mój ojciec nie zmienił się ani na jotę. Wciąż był jednako poczciwy, wciąż traktował świat z powagą tudzież lojalnością, wciąż obracał ku mnie swe pełne oblicze i mówił: „Jestem czysty jak kryształ, nigdy i nic nie miałem do ukrywania i moim jedynym marzeniem jest, abyś wstąpił w me ślady, gdyż nie zapominaj, że jesteś Żubrowiczem, jak Żubrowiczami byli twoi dziadowie i prapradziad, co łamał żubrom karki”. I rzeczywiście byłem wówczas całkowicie przekonany, że mój ojciec nie ma nic do ukrywania, i dziś sądzę tak samo. I w tym właśnie kryje się największa tajemnica mojego ojca, że był tak przerażająco jednoznaczny i przejrzysty jak kryształ, co też potwierdzają wszyscy, którzy znali mego ojca, świadcząc o jego nieposzlakowanej uczciwości i lojalności. Tak więc na zawsze pozostanie ojciec nieobjaśniany, pomimo iż był tak jasny, na zawsze pozostanie mój ojciec ukryty w cieniu swej jasności. Bo cóż mogę rzec więcej o swym ojcu ponad to, że pochodził on (jak i stary Abacz, co się w młodości krył w brzozowym zagajniku, gdzie strugał kołki do dziurawej zelówki) ze zubożałej rodziny szlacheckiej, że rodzice jego, a moi dziadowie (z jakąż łatwością mogę dzięki ojcu spokrewniać się z odległą przeszłością!) stracili swe majętności w czasie powstania, trwoniąc życie na dzierżawieniu cudzej, a czasami i własnej ziemi. Cóż mogę właściwie rzec o mym ojcu, który, gdy skończył szesnaście lat, poszedł odwiecznym zwyczajem na wysługi do okolicznych dworów i dworków, biedny, lecz jakże bogaty pragnieniem służenia tym, którzy potrzebowali służących. I nic nie wyjaśnią z tajemnicy mego ojca na-. wet owe trzy przyżółkłe zdjęcia, naklejone na twardych kartonikach z wymyślnymi zawijasami firmy, która ojca uwieczniła. Jakże pewny swego, jakże żubrowiczowski jest mój ojciec na tych staroświeckich kartonikach: z finezyjnym lokiem na czole- z małymi wąsikami dziarsko zawiniętymi do góry, o ufnym, lojalnym, niebieskookim spojrzeniu,, jakie nie przeczuwało ani rychłych wojen, ani własnego losu mężczyzny, co miał wejść w związki z dziewczęciem tak samo niebieskookim, z dziewczęciem, które, mówiąc nawiasem, nie istniało wówczas na świecie. Gdy patrzę na te zdjęcia, odżywają w mej pamięci opowieści pewnej szacownej damy, w których to opowieściach ojciec występował jako człowiek wierny swemu powołaniu i swojej epoce, raz obdarowując pękiem róż córkę sąsiedniego dzierżawcy – pannę Lottę, to znów obrzucając panny cukierkami, te zaś skromnie wybierały z obfitych fałd krynolin cukry, resztę pozostawiając parobczańskim dzieciom; albo pojawiał się ojciec jako tancerz zawołany, co wirując w takt walczyka podśpiewywał partnerce nad uchem: 19 Wszystkie rybki śpią w jeziorze, Tiulala, tiulala, tiulalala! Panna Anna spać nie może, Tiulala, tiulala, tiulalala! lub też: Pojedziem do Izabelin, Tam nad wodą szumi młyn. Nad rzeką szumi las. Tam szczęście czeka nas. Tam piękne panie są, Jadają gulasz z papryką. Czardasza tańczą tam, Aż ziemia drży! Tra-la-la-la-la-la-la... Podobnie szczęśliwa i sielska była służbowa kariera mego ojca, który trafiwszy na służbę do ojca Hrabicza Młodszego – Hrabiego Starego, władcy kilku powiatów i miasteczek, odznaczył się tam wielką sumiennością, która musiała wypływać z niezachwianej wiary w sens dziejów. Bo oto gdy skończyła się wielka wojna, zwana później, gdy już ludzie stracili cokolwiek ze swego optymizmu – pierwszą, gdy się ona skończyła i Hrabia Stary postradał znaczną część swych powiatów, resztę majętności rozdzielając między synów, wtedy to mój ojciec przypadłszy w udziale Hrabiczowi Młodszemu i jemu służył wiernie i nieugięcie. Czasy te znam również z relacji przyjaznej domowi Żubrowiczów damy, która śledziła dzieje kariery mego ojca z najwyższą uwagą i zainteresowaniem. Ojciec wyznaczony na różne odpowiedzialne stanowiska, piastując funkcję to plenipotenta, to nadleśniczego i wielkiego łowczego, to zarządzającego browarami, zasłynął jako człowiek dobrotliwy i przychylny ludziom, tak że dama owa w swej prostoduszności sądziła, że dobroć ta jest zasługą wieku oraz czasów, które odeszły. Pełny wyraz swej bezgranicznej lojalności dał mój ojciec również wobec Hrabicza Młodszego, Chlebodawca mego ojca wywoził Żubrowicza na środek jeziora i zatapiał go tam, dla pewności przytrzymując głowę ojca pod wodą, wlewał mu do gardła szklankę spirytusu czy też nadziewał jego siedzenie śrutem, a mój ojciec bez zmrużenia oka służył Hrabiczowi, jak niegdyś służył jego ojcu i jak zapewne miał nadzieję służyć jego wnukom. Hrabicz Młodszy, znać doceniwszy wierność mego ojca – odporną na pokusy i wątpliwości, nie rozstawał się z nim tak łatwo, a jeśli zdarzało się, że w chwilach hrabiowskiej wesołości ojciec poświęcał się innym zajęciom, wówczas Hrabicz Młodszy wzywał go przez umyślnego posłańca. I jak opowiadała dalej owa dama, stanąwszy w oknie pałacu oczekiwał Hrabicz z niecierpliwością na plenipotenta, czy też nadleśniczego, który po pewnym czasie zajeżdżał na jazgotliwej linijce, czy nawet konno, trzęsąc obfitym brzuchem (już wówczas miał mój ojciec potężny brzuch, który potęgował wrażenie dobrotliwej solidności i czegoś niewzruszonego, co miało swój jasny punkt widzenia), a zajechawszy przed pałac szybko pędził na hrabiowskie pokoje. I zaczynały się nowe figle i zbytki tego ostatniego potomka rodu, który zmierzchał zarówno duchowo, jak i fizycznie, i trwał nieugięcie mój ojciec w swej niełatwej służbie. Na jakże ciężkie próby została narażona moja matka, albowiem śmieszność nie wchodziła w grę w rozrachunkach Abaczowych. Matka sprawiła, że ojciec (zjawiwszy się pewnego popołudnia bez ubrania, które Hrabicz Młodszy zatopił w jeziorze włożywszy do nogawki pudowy kamień, a innym znów razem wykąpawszy się w miednicy, którą Hrabicz rozkazał 20 wstawić do małżeńskiego łoża), że mój poczciwy i przyjazny ludziom ojciec opuścił hrabiowskie majątki i przeniósł się do Miasteczka, służąc Hrabiczowi z bezpiecznej dla honoru Abaczów odległości. Szliśmy z ojcem łąkami, na prawo mając park książęcy, na lewo zaś łany zboża, za którymi ciemniała olszyna. Wywyższony przez ojca ponad pszenicę i żyta, ponad krzaki ostrężyny i niskiej łozy, płynąłem nad polami, aż wreszcie ojciec zatrzymawszy się pod gruszą zsadził mnie ze swego. karku i roztarłszy zdrętwiałą szyję opadł na ziemię. Podparłszy się na łokciu, począł dumać, zmęczony podróżą czy też uciążliwą myślą, która naszła nań na podniżańskich łęgach. A skierowawszy na mnie swój lekko roztargniony wzrok, w którym się kryła dobroć i pewna melancholia, ojciec rzekł: – Kiedy dojdziemy do Niżan, pamiętaj, żebyś był mądry i rozsądny. Ja kiedy miałem twoje lata, szykowałem się do służby i gdzie mi tam były w głowie fantazje, jakich tobie nie brak. Dziś cenią mnie i szanują wszyscy ludzie i twoja matka też mnie szanuje, chociaż zapewne ty o tym nie wiesz. Ale nie to chciałem ci mówić, boś za mały, żeby wnikać w sprawy rodziców. Rzekę ci tylko tyle, że jak będziesz na dobre w Niżanach, zachowaj trzeźwość, której nigdy nie brak Żubrowiczom. Est modus in rebus, jak mawiał świętej pamięci mój ojciec, a twój dziad Paweł. I ja ci to samo rzeknę, bo czuję, że już niedługo, a udam się ad patres. Nie po mojej też myśli owe – tempera mutantur et nos mutamur in illis. Ty masz być moją przyszłością I kto wie, czy to, co się stało przed laty na weselu Eweliny, nie było potrzebne, aby się pogodził ogień z wodą. Lecz pamiętaj – noblesse oblige, jak mawiał stary hrabia, pamiętaj, mój chłopcze – noblesse oblige. Dixi! Tu mój ojciec skłonił głowę na pierś i zachrapał głęboko, zmęczony podróżą i uczonym wielosłowiem, do którego zmusiłem go swą niepohamowaną niecierpliwością Niżan. Ocknąwszy się po godzinnej drzemce ojciec przeciągnął się potężnie i rozejrzał się wypoczętym okiem po świecie, który trzeszczał od wołania zielonych koników – nastawiwszy swe bycze głowy szykowały się one do krótkich lotów po świecie rozdzwonionym od owadzich skrzydeł i cienkich ostrzy. A tuż za miedzą, pochyliwszy się, machali z wolna kosą kosiarze, aby za chwilę wyprostować grzbiet i pobrzękując osełką smętnie się weselić: A u poli kaasiec koosia, Kaasiec koosia i hałoosia! Więc mój ojciec nie pozostając dłużnym, przytupując nogą, zaśpiewał: Choć ja chram na nahu, Choć ja star – ni mahu, Jak uwiżu dziauczynku, Aszaleuszy biahu! A gdy i tego było za mało, ojciec dorzucił drugą przyśpiewkę: Ty skazała: pryjdzi, pryjdzi, Nie skazała, kudy, kudy, Ty skazała: u kamoru, Nie skazała, u katoru! Gdy na ramionach ojca wkraczałem triumfalnie do Niżan, idąc wzdłuż strumienia najpierw przez majątek Andruszkiewiczów, a przekroczywszy rów obsadzony łozą już przez łąki Abacza, gdy tak mijałem potężne olchy, w których wieczorami pohukiwały puszczyki, i miałem właśnie mijać łaźnię, gdzie w każdą sobotę odbywał się uroczysty obrzęd kąpieli i pławienia się w parze gorącej, ujrzałem ze zdziwieniem, że drzwi łaźni zamknięte są na wielką kłódkę, a w prostokątnym okienku miga czyjaś twarz niespokojna. 21 – Cóż to takiego się dzieje? – zdziwił się mój ojciec ii spokojny w swojej żubrowiczowskiej prostoduszności podszedł do okienka i pochyliwszy się zagłębił wzrok w mrocznej głębi. A tam na drewnianym wyrku, przyrzuconym brzozowymi miotełkami, zdartymi od chłostania aż do nagich rózeg, siedział wujaszek Antoni. Pince-nez zwisało mu bezradnie na srebrnym łańcuszku, kołysząc się leniwie raz w lewo, raz w prawo, marynarka była rzucona w kąt, a kamizelka, błyszcząca perłowymi guzikami, rozpięta do samego dołu. – Cóż to takiego? – zdziwił się po raz wtóry mój ojciec. – Czemuż siedzisz w łaźni, kiedy dziś nie sobota? A nie otrzymawszy odpowiedzi ojciec już zamierzał odejść od okienka, gdy wuj Antoni, zerwawszy się z pryczy i wysunąwszy chude ramię na zewnątrz, przycisnął głowę ojca do ściany, coś mu zawzięcie szepcząc do ucha. Poczułem, siedząc wciąż na karku ojca, że wzięty w dwa ognie (bo i mój ciężar był nieobojętny) ojciec powoli zaczyna tracić równowagę, kto wie, czy zachwiawszy się w swej prostodusznosci, nie osunie się również i ciałem. Złapałem się więc za drabinkę, którą rzucono na dach łaźni, oswabadzając ojca. A tam od strony domu biegnie matka wydając okrzyki radości, a oswoiwszy się z naszym przybyciem, dostrzega niebywałą sytuację, w jakiej się znalazłem, więc zaczyna gromić mego ojca, a swego męża. Ponieważ w sercu jej równocześnie płonie radość odnalezienia, więc gromy te grzmią jak sygnały najgłębszego uczucia. I ojciec targany naraz tyloma wątpliwościami, znać niezdolny do znoszenia podobnych emocji, osuwa się bez ducha na ziemię. Wuj Antoni zaś biega po łaźni dmuchając w skręconą łapę. Gdyśmy siedzieli z ojcem w Miasteczku, rysując na stole rodowy znak Żubrowiczów, gdyśmy penetrowali wnętrze szafy albo przeniósłszy się do parku oglądali wierzchołki lip stuletnich, w Niżanach działy się dziwne rzeczy. Historia wujaszka Antoniego, który ponownie trafił do swojej ciemnicy nad rzeką, gdzie co sobota oczyszczano się z tłuszczu i potu, gdzie wrzała krew pod razami brzozowych wieniczków, historia ta zaiste była dziwem, bo czyż często zdarza się w życiu wierność tej miary, co by się nie ulękła śmieszności, co by szła swym szlakiem, nawet gdyby miała to być droga Syzyfa? Wujaszek Antoni, zdawało się, na zawsze przeklęty przez starego Abacza, wykreślony z planów rodzinnych, umarły dla Abaczów za życia, ponownie zawitał do Niżan jak apostoł usiłując złączyć, co się na zawsze rozłączyło, pragnąc pogodzić dwie lewe dłonie czy też dwie prawe stopy. Że wujaszek Antoni grzeszył przeciw owej symetrii, gdzie dolina miłowała się w górze, a szczyt przeglądał się w przepaści, że od dawna już spostrzegał świat jednym okiem, głośno było w całej okolicy – po dworach i w zaściankach (i ja sam zresztą dosyć szybko odgadłem tę straszną jednostronność wujaszka). Ale że Najstarszy natchniony owym głosem, który powstał w nim niejako bez jego udziału, który mógł więc być mu dany z zewnątrz, mógł zstąpić nań, jak zstępuje noc lub brzask na drzemiącą ziemię, że wujaszek Antoni dalej zapragnie głosić swą niesymetryczną prawdę i że następnie przyjdzie niczym apostoł do Niżan, i głosząc ową prawdę weźmie się do realizacji tego, co zstąpiło nań nie wiadomo kiedy i jak, tego się nikt nie spodziewał, a już na pewno stary Abacz. Więc zamknął go ponownie Abacz w łaźni, jak to było przed laty, gdy gruchnęła wieść o Antoniowym grzechu. A cóż ja miałem rzec na tę niebywałą historię, skoro wuj Antoni, coraz głębiej pogrążający się w swej tragicznej w skutkach samowystarczalności, pragnący zawrócić bieg rzeki, iżby bystre wody uczyniwszy krąg spłynęły do swego źródła (mój Boże, jak bardzo byli Abaczowie podobni do siebie, jak mało się zmienili przez stulecie, mój Boże, czyż wuj Antoni zdawał sobie sprawę, że przedrzeźnia ową straszną i tragiczną w skutkach historię pradziada, co ściągnął klątwę na ród Abaczów, że wyczerpał się on w kilku pokoleniach, dogorywając we mnie jak świeca z urwanym knotem!), skoro wuj Antoni sięgnął po moją matkę, skoro ośmie- 22 lił się sięgnąć po moją matkę i po Cieciurlę, którego tajemnicę odkryłem przed rokiem w drodze do Buturyszek. 23 V Za kordonem wsi, które zaglądały na niżańskie majdany wyczekując swej godziny, wśród lasów i wzgórz łagodnych, tam gdzie polodowcowe rzeki układały wyschłe koryta, a co zaścianek, to było państwo udzielne z samowładcą nierzadko obutym w łapcie, zawsze w samodziały zgrzebne, tam właśnie stary Abacz dziedziczył po przodkach Abaczowszczyznę. Na tej wyspie odciętej od Niżan wsiami i wzgórzami osadził stary Abacz Cieciurlę z rodziną, a sam, nie lubiąc zaglądać do zaścianka, wysyłał na czas siewów czy żniw wujaszka Witolda. Nie raz i nie dwa zabierała się też z Witoldem moja matka. I oto pewnego razu – jak opowiadał mi wuj Antoni, jeszcze przed swym haniebnym czynem – pewnego pięknego dnia niespodziewanie zajechał do Abaczowszczyzny stary Abacz. I wtedy okazało się – jak dowodził wuj Antoni, patrząc mi pilnie w oczy – że moja matka dlatego tak chętnie towarzyszyła Witoldowi w czasie siewów, żniw czy sianokosów, że w Abaczowszczyźnie po raz pierwszy przejrzały jej dziewczęce oczy, że żył tam ktoś nieobojętny dla jej abaczowego serca. I wybuchła jedna z tych potężnych burz, kiedy stary Abacz w swym szaleństwie odrzucił bizun, szukając narzędzia nieodwracalnego w działaniu – snuł swą opowieść wuj Antoni nie spuszczając ze mnie oka. – Kto wie, czym by skończył się ten przypływ zaiste tatarskiej wściekłości, gdyby się nie udało mojej matce uciec przez strych chałupy i biegiem przemierzyć siedem kilometrów dzielących Abaczowszczyznę od Niżan. Tam ukryła ją babka. Zasiawszy ziarno niepokoju i niepewności wuj Antoni pozostawił mnie sam na sam z ciężkimi myślami. Nieraz, leżąc późnym wieczorem na łóżku, zagubiony w labiryntach logiki, gnieciony przez owe wizje, rozważałem nie tak dawne wydarzenia, zadając sobie po stokroć pytanie, na które trudno było w tamtym miejscu i w owym czasie znaleźć odpowiedź. To, że moja matka wiedziona sercem, co wówczas jeszcze nikogo nie znało, znalazła człowieka, który odpowiedział na jej wezwanie – myślałem w męce i lęku, bo owo potężne przerastało mnie coraz potężniej – i że stary Abacz zajechawszy niespodziewanie do Abaczowszczyzny zastał moją matkę w chwili, gdy wymieniała z owym kimś serdeczny pocałunek, nie tłumaczy wściekłości czy wręcz furii, w jaką wpadł ojciec rodu. W końcu musiało być rzeczą normalną, także dla Abacza, że młoda dziewczyna może całować chłopca, nawet jeśli młodzieniec ten był synem c h ł o p a! Albowiem – jak dowodził wuj Antoni wpadłszy w radosną wesołość – moja matka poczuła skłonność do najstarszego syna Cieciurli, owego chłopa, co został osadzony na Abaczowszczyźnie dla pilnowania lasków, upraw, tudzież owiec i jałówek gnanych na wypas. To znaczy – rozmyślałem męcząc się bezsennością i ową wizją totalną – to znaczy było rzeczą na tyle zwykłą, na ile zwykłe są pocałunki młodych, bez względu na to, czy wymieniają je królewięta, czy też chłop i szlachcianka z rodu Abaczów. I stary Abacz – rozważałem dalej – przy całej swej słusznej dumie rodowej zbyt dużo miał w sobie chłopskości, zbyt był siermiężny i cholewiasty, ażeby wybuchać taką niepohamowaną wściekłością tylko dlatego, że jego córka całuje się z chłopem. Bo właśnie dlatego, że jego córka całowała się z synem jego sługi, stary Abacz mógł być jak najbardziej pewny swego, mógł mieć jasną świadomość swej bezgranicznej siły, bowiem dzięki temu mógł romans ten zdławić bez niepotrzebnych gestów i scen graniczących z histerią. Czym więc – zapytywałem wciskając głowę w poduszkę, bom przypomniał sobie pewne półsłówka wuja Antoniego – 24 czym więc należy tłumaczyć owo oślepłe szaleństwo starego Abacza, co tak lekkomyślnie otarł się o grzech dzieciobójstwa – gotów zabić nie tylko tego, którego uważano za syna Cieciurli, ale i własną córkę?! I oto pewnego letniego dnia, siadłszy na chwiejną bryczkę, wyprawiłem się w krainę lasów i wzgórz. Nasamprzód jechaliśmy przez wsie, co zaciągnąwszy małe oczka bielmem lnianych szmatek leżały przy drodze niby stado dzików, szare od kurzu, ze szczeciną strzech porosłych mchem i lebiodą, dysząc torfowym czadem, w gnojnych zapachach jak przedwiosenne pole. Potem, skręciwszy w lewo, minęliśmy stawy, a nad nimi młyn, o ileż potężniejszy od niżańskiego, za młynem w kępie drzew – meczet kopulasty z rogalem półksiężyca nadzianym na ostry szpikulec, i oto droga, dobiegłszy pod próg krainy zaścianków, stawała dęba, aby stracić swą nizinną prostolinijność, wijąc się kapryśnie, opadając i wznosząc niczym tańczący wąż. Tu już murem stały laski, wspierając się ramieniem w cierpliwym pochodzie ma ugory i łąki porosłe trawą i świeżą brzozą, osiką i przedpotopowym skrzypem. Skręciwszy z drogi, która dalej gnała przed siebie, aż pochłonął ją .mrok puszczy (gdzie na wielkiej porębie siedziała ciotka Buturejko z blinami i kołdunami oraz z miodem leśnych pszczół, po który wysłał nas stary Abacz), skręciwszy więc z drogi wpadliśmy aż po osie w koleiny, jakimi zapewne jeździł stary Abacz w czasach, gdy potajemnie zelował swoje buciory. Płynąc w zanurzeniu niby łódź, co nabrała wody, wreszcie wjechaliśmy w Abaczowszczyznę. Na kamienistym ugorze powitał nas bułanek, machając pracowicie głową, a złożywszy przednie nogi próbował podążyć za nami, rychło jednak zrezygnował ze spętanych skoków, oddając się zadumie. Zza lasku wyskoczył szarak i skrył się w cienkim zbożu. Wtoczyliśmy się do leśnego salonu, między kolumnady świerków, co dźwigały ponad ziemię, okrytą szczelnie ciemnobrązowym dywanem, miękkim i gładkim, swe ciężkie zielone stropy; jak zagubieni goście błądziły między pniami rude ptaki – Cieciurlowe kury, które wypuściły się na jagodobranie. Z drżeniem serca wstąpiłem w progi starej siedziby Abaczów. Cieciurla zakrzyknął na kobiety i oto do izby weszła niewiasta rumiana i mlecznoskóra, z wysoką piersią i koroną mocno upiętych włosów. Gdy żona Cieciurii podawała na stół jagody ze śmietaną i słodkie kartoflane placki, stary Cieciurla, nadzwyczaj rozochocony i uprzejmy, zabawiał mnie opowiastkami. – Pewnego razu – prawił Cieciurla łypiąc wesołym okiem na żonę – wybierał się jeden pan na wioskę, żeby zobaczyć, jak to żyją chłopi. Po tego pana zajechał furman, a że była tęga zima, chłop skręcił do chałupy, bo na taką drogę trzeba się i najeść porządnie, i odziać niezgorzej. Siada chłop do stołu, a tu już mu żona podaje michę kapuśniaku ze słoniną – opowiadał Cieciurla. – „Pan, mówi chłop, siadaj ze mną, bo droga daleka.” „Dzienkuje, mówi pan, ja już harbatę wypiwszy.” Zjadł chłop kapustę, wytarł wąsy i mówi do pana: „Pan, masz tu drugi kożuch, odziewaj, bo droga daleka”. „Dzienkuje, znowuż mówi pan, ja mam paltot.” Wyjechali pan z furmanem w pole – ciągnął Cieciurla swą gawędę – a tu gwiżdże, miecie, że świata bożego nie widać. „Ciepło, pan?” – pyta chłop. „Dzienkuje – pan na to odpowie – niechłodno mi.” Przejechali parę kilometrów, chłop znowu pyta: „Pan, ciepło wam?” „Dzienkuje – odpowiada pan – cieciepło...” Przejechali parę kilometrów i znowu chłop pyta pana, czy mu ciepło. A ten nawet „dzienkuje” nie powie. Tak to, paniczu – cieszył się Cieciurla zacierając ręce, gdy tymczasem Cieciurlowa okrywszy się głębokim rumieńcem opuściła izbę – tak to, paniczu: co kapusta, to nie harbata, a co kożuch, to nie wata. I nie zobaczył pan, jak chłopi żyją. A teraz niech panicz posłucha – ciągnął Cieciurla, jakby nie zauważając zniknięcia małżonki – niech no panicz posłucha, jaka to u nas szlachta flirtująca jest. Opowiada jedna szlachcianka, co to w rękawiczkach na pole chodzi i przed kościołem buty zakłada, opowiada, jak to do niej kawaler w zaloty przyjechał. „Suczeczka hau, dy hau – mówi ona, znaczy się, 25 po tutejszemu – ja u okieńco hladź, a tam mój miły pyla na siwej kobyle. Ja pod pieczku rakam, rakam – mówi, znaczy się, ona – kundalowuju spódnicu nakidakam, marmendel na głowa i wychodzą. Dziń dobry. Dziń dobry. Tak już siadajcie, panie Janie – mówi ona, a on siada i nie wie, co ma dalej robić. – Nu, a gdzież tatulencia? – pyta się wtedy on. – A u poli haraja. – Hm... a gdzież mamulencia? – Hi, hi – śmieje się ona – a w komorze krupy draje. – A gdzież siestrulencia? – Hi, hi, hi... – jeszcze się więcej ona śmieje – ni powim... – Nu, powiedz – nalega on. – Hi, hi, hi, ni powim... – Nu, niechże Loncia powie!! – A wtedy ona: – Kiedy już tak pan mocno napiera, tak ona za węgłem siera...” Nie dokończył Cieciurla ostatniego słowa, jak drzwi się rozwarły ze skrzypem i stanął w nich młody mężczyzna. I wtedy dopiero zadrżałem, jakby usłyszawszy jakąś wieść zapomnianą, lecz ciągle bliską, jakby poczuwszy nosem jakiś trop przyprószony, lecz przecież bardziej świeży aniżeli własny ślad towarzyszący mi wiernie: mężczyzna, który przekroczył próg izby, na swym potężnym karku obnosił niczym Minotaur byczy pysk – jakby za dużą, uwieńczoną triumfalną kopułą czaszki, gruszkowatą głowę, skądś dobrze mi znany i równie wielki, gulowaty i mięsisty nochal oraz podobnie bezczelne mięsiste uszy! – A więc tak... – rzekł przybyły głosem, jakiego oczekiwałem – więc mamy gościa bliskiego nam, choć przybyłego ze stron dalekich... Witajcie, młody Żubrowiczu, witajcie, paniczu... Wielkogłowy podszedł do ławy i uścisnąwszy mą wątłą rękę w swej silnej, lecz dziwnie szczupłej dłoni, usiadł naprzeciw i przyglądając się badawczo, ciągnął: – Widzę u was, paniczu, owo podobieństwo, którego lepiej, aby nie było, jeśli, paniczu, pragnęlibyście żyć nie przez podobieństwo, pamięć czy tęsknotę, ale przez swój własny los i tę pamięć, co sięga nie dalej, niż może sięgnąć dłoń. Podobni jesteście, paniczu, niekoniecznie z twarzy, bo cóż znaczy twarz wobec duszy, podobni jesteście do tych, których ród się wywodzi z tych lasków i pagórków zielonych... – Dlaczego mi to mówisz?! – spytałem blednąc. – W czyim imieniu ośmielasz się przemawiać?! – Toć przecie nie kożuch, a wata! – zawołał bez sensu stary Cieciurla, który bacznie przysłuchiwał się rozmowie. – Toć przecie jest wata i harbata! Wielkogłowy, westchnąwszy głęboko, odrzekł: – Kiepsko jest, jeśli ktoś mówi nie wiedząc, ale jeszcze gorzej, jeśli ktoś wie, a nie mówi. I ja długo żyłem w niewiedzy i przeczuciu. A nie znając swej natury błądziłem, aż przyszła taka chwila, żem o mało nie zgrzeszył śmiertelnie. – Hi, hi, hi – zachichotał gospodarz i umilkł równie niespodziewanie. – A ot i mamulencia... Do izby, niosąc dumnie swą koronowaną głowę, weszła matka Wielkogłowego. – No, stary, dość już panicza zabawiać. Dosyć się już wałkonić, stary! – powiedziała Cieciurlowa. – Idę, czemu nie. Niech się panicz spokojnie zabawia. Ja tam panicza nie myślę zabawiać, nie moja to chłopska rzecz. A wybiegłszy drobnym kroczkiem do sieni, zawołał: – A kuku! A to była siestrulencia! Nie dojadłszy placka wskoczyłem na bryczkę i nie oglądając się za siebie kazałem się wieźć do Buturyszek. Bryczka wtoczyła się między pnie świerków i sosen, między buki i dęby, które napiąwszy konary żylaste parły ku niebu, szumiąc twardym liściem i pobrzękując zielonym żołędziem. Pod osłoną drzew tłoczyły się giętkie leszczyny i słodkie maliny, wśród mchów tęgo nabitych gorzały kraśne poziomki i ciemniały fioletem czarne jagody, a gdzieniegdzie rósł grzyb, ani psi, ani ludzki, tylko grzybny albo puszczański. Minęło jeszcze parę godzin i pod sam wieczór zajechaliśmy do rodzinnego gniazda babki, która przyszła na świat w Buturyszkach jako dwunaste z kolei dziecię i skąd wywędrowała na wychowanie na Żmudź daleką, gdyż nie stać było pradziada Śnitki na należytą edukację. 26 Na progu witała nas ciotka Buturejko – po mężu Karawaj; nie przyznawała się dziś ciotka do swego małżonka, urzędnika carskiego, który ściągnął na nią anatemę nie mniejszą od Abaczowego przekleństwa, mawiała tylko: „Karawaj – chleba daj i na pochmielije kopiejkę”. Ucałowawszy mnie serdecznie, ciotka Buturejko przywołała kulawego Macieja, aby się zaopiekował koniem i furmanem, a mnie wprowadziła do izby. Zaraz bosa dziewczyna roznieciła wielki ogień w piecu, który chłopskim zwyczajem zajmował pół czarnej izby, przysunęła sagany i rondle, widocznie jeszcze nie wystygłe z obiadu, bo smak szedł z nich gęsty. A gdy dziewczyna zrobiła swoje, na wielkiej stolnicy zjawiło się ciasto rozwałkowane pracowicie, potem mięso różnorakie; przede wszystkim baranina, ceniona nadzwyczaj dla swego zapachu i ostrego smaku, do tego wieprzowina solona i łój nerkowy. Wszystko to cioka Buturejko posiekała tasakiem wielkim, z ostrym dziobem zagiętym do góry, i jakby mało było jeszcze miąs, wyciągnęła z sagana obgotowane kawałki i dorzuciwszy cebulę poczęła tłuc to zawzięcie w zaśniedziałym moździerzu. Zmieszała wreszcie te różności i poczęła zawijać pracowicie w cieście, aż wyszły dorodne kołduny litewskie. Dokonawszy dzieła ciotka Buturejko wsypała kołduny (na które mówiła, znać pod wpływem Karawaja, „pielmieni", aby, gdy znów ogarniał ją duch anitkowski, przejść na „kołduny") do jednego z garów, skąd buchało rosołowym zapaszkiem, i siadła strudzona na szerokiej ławie, gdyż w Buturyszkach nie było krzeseł, podobnie jak nikt nie znał tu szaf, tylko kufry malowane w kwiaty, a w kącie królowało drewniane łoże pod pełnymi żaglami pierzyn puchowych. Niedługo gawędziliśmy z ciotką o pogodzie i o urodzajach, a już kołduny – łyp, łyp, poczęły łypać białym brzuszkiem, więc ciotka Buturejko wyjęła je drewnianym cedzakiem, a stamtąd do misy glinianej. Za chwilę zaczęła pryskać słoninka, za drugą chwilę kołduny były zalane słoninką i oto siedzieliśmy we dwoje z ciotką na długiej ławie – a furman z bosą dziewuchą i kulawym Maciejem w kuchni – i zajadaliśmy kołduniska spaśne jak bagienne żabki. Gdyśmy się oddawali tym rozkoszom (kto wie, czy nie ostatni raz tak jedzono w Buturyszkach kołduny, bo niedługo potem zmarła ciotka Buturejko i zaścianek przeszedł na babkę i Śnitkę, lecz ten zrzekł się swego udziału, żeby pokazać Abaczowi, co potrafi, o może z lenistwa i owej igrającej ironii), gdyśmy tak pochłaniali kołduny piszczące pod zębem i strzelające aromatycznym i tłustym, ale nie nazbyt, sokiem, ciotka Buturejko, przechodząc niepostrzeżenie z „pielmieni" na „kołduny”, rozpoczęła opowieść o starym Abaczu. – A jakże się tam miewa w Abaczowszczyźnie twój wujaszek, Cieciurla Stanisław? – spytała ze słodką miną, a gdym zdziwił się mocno, jak przystało na Abaczowego wnuka, przepołowiwszy na pół kołdun ciotka Buturejko zachichotała wesoło. – Nie wiesz ty, niewinna dziecino, co ten stary ogier, twój dziadunio, za młodu wyrabiał! Namęczyła się z nim moja siostra, a twoja babcia, namęczyła niemało. I ja ci tego nie powiem, ale posłuchaj ty tylko... I dalej ciągnęła ciotka Buturejfco swą opowieść z tą otwartą, aż nazbyt, szczerością, której zdawała się lękać, więc stosowała półsłówka, ażeby za chwilę nadrobić, co straciła, a nadrobiwszy znów wpaść w obłudę. I oto otrzymałem odpowiedź, która właściwie na nic nie odpowiadała po tym, co mi niejasno, lecz wytrwale wyjaśniał wuj Antoni i co tak wyraźnie ujrzałem w Abaczowszczyźnie, a co stało się już nowym pytaniem, ale po stokroć groźniejszym. Stary Abacz zanim poślubił Śnitkównę, miał gospodynię – kobietę dorodną i mlecznoskórą, kobieta ta powiła mu syna. A kiedy Śnitkówna, wychowana pod okiem bon i w kręgu żmudzkich panien, pojęła wreszcie, czym może służyć gospodyni o białej skórze i stromej piersi, Abacz osadził gospodynię wraz z synem tam, skąd wyruszył na podbój świata prawnuk wyklętego przodka, a dokąd trafiłem przed niedawnym czasem. Rozpołowiwszy zamaszyście ostatni kołdun i wytarłszy twarz i powiekę ze smakowitego soku, ciotka Buturejko podniosła się z trudem, życząc na pożegnanie, abym spał smacznie, a 27 w razie głodu prosił o ratunek dziewczynę. I rozburzywszy górę puchu ciotka utonęła natychmiast w pierzynie niby topielica na dnie sennej rzeki. Po nocy pełnej niepokojów i ciężkich snów chciałem co koń wyskoczy wracać do Niżan, ale nie było jeszcze miodu, po który wyprawił nas stary Abacz, i oto odczekawszy godzinę, aż ciotka Buturejko wraz z bosą pomocnicą nasmażą blinów razowych, kwaśnych, bo wyrosłych na zaczynie chlebowym, lecz nie mniej pożywnych od kołdunów litewskich, a potem spędziwszy drugą godzinę nad kopułą blinów wieńczących michę, które to bliny maczaliśmy w wereszczace, i popiwszy tę obfitość sołoduchą – wyszedłem na polowanie. Przodem kroczył kulawy Maciej przydany mi za pomocnika i przewodnika, za nim szedł pies również dotknięty dysharmonią kończyn i jakby na przypieczętowanie felerności jedno ucho psa czuwało strzygąc wokół czujnie, a drugie załamane jak liść łopianu, potulne i podwórzowe, zażywało odpoczynku. Podążałem za nimi w pewnej odległości, rozmyślając smętnie nad swym losem, gdy zza krzaka zerwał się ptak i kulawy Maciej prawie nie zdejmując fuzji ustrzelił pierzastego. Pies szybciej, aniżeli można się było spodziewać, spełnił swój psi obowiązek i kulawy Maciej wrzucił ptaka do mojej torby, widocznie chcąc podkreślić, że ja jestem panem polowania. Dalej posuwaliśmy się w las, a gdy wyszliśmy na małą polankę pełną leszczyn, kolczastych ostrężyn i ziół rozmaitych, wśród których rozpoznałem dziewięciosił, ziele kryjące w sobie dziewięć sił na różne schorzenia i ułomności ludzkie, rozpościerał on na trawach swe liście niby symbol ładu i geometrycznej dojrzałości, kulawy Maciej ponownie nastawił lufę swej zardzewiałej fuzji i drugi ptak pacnął wprost w kwiecistą koronę ziela. Ptak siłą swego pędu dotknął ziemi nieomal u mych stóp, ale pies i tym razem chwycił w pysik ciałko jeszcze gorące od krwi i wstrzymanego lotu i zaaportował swemu panu. Ten, aby dalej utrzymać wygodną wersję polowania, włożył zdobycz do mojej torby. Szliśmy przez knieje, wychodząc na leśne dukty tak ciche od leśnego szumu, co szedł wierzchołkami, iż zdawało się, żeśmy trafili pomiędzy ściany świerkowych kościołów; wędrowaliśmy dnem morza, które było tak pomyślanie, ażeby zbytnio nie przerastać człowieka, a przecież nie dać się mu w swej wysokopienności. Wejście w żywioł, zetknięcie się z jego obliczem wpatrzonym gdzieś w drugi horyzont, poza którym można się było domyślać właściwego początku tego, co jest nieograniczone, zetknięcie się z tak ujrzanym borem podniosło mnie na duchu. Szedłem więc cały w puszczy i poza puszczą; strzelba dyndała mi na ramieniu obijając boleśnie nogę, sznurek od torby cisnął w szyję, lecz ja byłem daleki od tych drobnych niewygód. I wtedy kulawy Maciej (działo się to na leśnej przerzynce: z jednej strony rosły brzozy białe i wysmukłe jak ślubne świece, z drugiej zaś stał głuchy bór, pełen szumów dalekich) podniósłszy swą dwururkę wypalił z wielkim hałasem i smrodem trawionego prochu. Ujrzałem, jak między brzozami śmigają spłoszone ptaki, więc zdało mi się, że Maciej chybił, ale za małą chwilę miałem się przekonać, że i tym razem kulawy dokonał swego. Pies, ociekając śliną oraz krwią zabitego, jednym uchem czujnie nasłuchując, a drugim zaprzeczając czujności, podawał już swemu panu zdobycz. I jak gdyby nie dość było tego, pies, powęszywszy wśród brzóz, zamknął pysk nad drugim ptakiem. Ten ptak był żywy, jeszcze podnosił głowę i jeszcze otwierał dziób, z którego spłynęły, widziałem to wyraźnie, trzy różowe krople. Wówczas stało się to, co się mogło stać w każdej chwili. Nadzwyczaj szybko i sprawnie, jakbym to czynił codziennie, ściągnąłem strzelbę i nacisnąwszy dwa kurki trafiłem dokładnie w samą głowę psa, a on legł pod brzozą wciąż trzymając w pysku ostatniego z pierzastych, który nawiedził puszczę. Dlaczego to uczyniłem? – pytałem siebie wielokrotnie. – Czy żal mi było ptaka i śmiercią psa zapragnąłem odkupić życie pierzastego? Czy też poniosła mme zawiść, ta jedna z najniższych pokus ludzkiego serca, i oto zapolowałem sobie wreszcie, zapolowałem jak moi dzia- 28 dowie i przodkowie tatarscy: krwawo i z burzliwym szumem zemsty w żyłach! A może było tu winne owo odwrócone oblicze boru, który wlókł mnie do spraw ostatecznych?! Ale wiedziałem również i to, że daremne jest szukanie odpowiedzi ma podobne wątpliwości, jak w gruncie rzeczy daremne są wszelkie próby zgłębienia ludzkiego serca, chociaż bez tego nie obejdzie się nikt, kto pragnąłby choć trochę uchwycić z człowieka. Tak myślałem stojąc nad zewłoikiem psa i tego, który spoczywał w zaślinionym pysku. 29 VI Wiele przemyślałem przez rok, który minął od wędrówki do Abaczowszczyzny i odwiedzin u ciotki Buturejko, zakończonych tak niefortunnie, chociaż nie wiem, czy słusznym jest nazywać owo wewnętrzne przekonanie, ową coraz jaśniejszą świadomość własnego losu – myśleniem. Zapytywałem się więc wielokrotnie w nie w pełni uświadomionym myśleniu czy może świadomym czuciu – czy miłość mojej matki była czymś przypadkowym, czy też obciążona rodowym przekleństwem musiała ona spotkać na swej drodze Abacza? Wiedziałem z absolutną pewnością jedno: matka otrzymała rzadki dar uczucia danego jakby z góry, uczucia, w którym miało się pełne przekonanie co do słuszności wyboru, jeśli w ogóle można było mówić o wyborze: był to raczej powrót, było to przysłowiowe odnalezienie się dwóch połówek rozciętego owocu. I jeśli moja matka musiała spotkać Abacza, co przywdział strój i imię Cieciurli, to owa groźna scena odkrycia nie znanego brata była dla mojej matki początkiem świadomości Abaczowego losu (o ile wcześniej ja dostąpiłem swej świadomości!) i od tamtego dnia matka moja stała się prawdziwą, bo nie tylko z ciała, ale i z ducha, który śpi do czasu, córką Abacza! I pojąłem również ów podstęp przebiegłej mojry: bo czyż nie należało się spodziewać, że matka odkrywszy straszną pomyłkę, która właściwie nie była żadną pomyłką, nie ufając sobie ani za grosz, zapragnie ratować się kimś, kto już nie byłby Abaczem? A potem w swej gorliwości odrzuciwszy półśrodki – młodych panów z wąsikiem i o czułym sercu, chwyci się środków totalnych?! I właśnie tym totalnym Antyabaczem stał się mój ojciec, zajechawszy w pół roku po odnalezieniu czwartego Abacza, Stanisława Cieciurli, na wesele ciotki Eweliny! Ale wiedziałem również, że moja matka, raz odkrywszy swój los, nie mogła już wrócić do poprzedniego stanu, to znaczy raz odkrywszy swoje serce nie mogła się go już wyrzec. Dlatego siedząc na dachu łaźni i spozierając z wysokości trzech metrów na nadbiegającą matkę (wyciągała ku mnie ramiona drżąc, iż może mi się przydarzyć nieszczęście, że zsunę się z nadbutwiałej i pokrytej śliskim mchem słomy) mogłem się trapić zasadniczą wątpliwością. Mogłem więc, podsłuchawszy coś niecoś z wujaszkowego szeptania, zapytać, czy matka, obrzydziwszy sobie poczciwą i lojalną wobec życia żubrowiczowość, nie była gotowa powrócić w abaczowość, aby pogrążyć się w niej całkowicie, jak już czynili niejedni w tym rodzie?! Byłem jednak dziwnie spokojny i pewny swego: czułem, że już nie muszę się czegokolwiek obawiać, gdyż krąg się zamknął! I mogłem przywitać moją matkę z radością o wiele większą od tej, która rosła w mym sercu w czasie wędrówki ze stacji, mogłem rzucić się jej na szyję jako ten, który powraca i odnajduje się. Mój spokój i pewność potęgowały się tym mocniej, im dokładniej przypominałem sobie niedawne spotkanie, kiedy to ojciec, utrudzony fizycznym wysiłkiem oraz uczoną przemową, zasnął na godzinkę w cieniu szerokiej gruszy. Wtedy to nudząc się bezczynnością powędrowałem w strome kosiarzy i nagle spostrzegłem, że od strony Niżan pędzi ktoś, kto mógłby być wzięty za odmłodzonego Abacza czy za wujaszka Antoniego, jeśliby Antoni stracił swe upodobanie do eleganckich strojów i starokawalerskich wymyślności. – Ach, to ty! – zawołał Cieciurla, gdyż to był on. – Ach, to jesteś ty! – zakrzyknął zapominając tytułować mnie ,,paniczu", co było bardziej niepokojące od szaleńczego biegu. 30 – Słuchaj – rzekł Wielkogłowy chwytając mnie za ramię – stała się rzecz straszna: ten twój, jak go tam zwać, ten twój przeklęty wujaszek Antoni, co nie odróżnia kur od koguta, ten przeklęty Antoni zawezwał mnie przez umyślnego posłańca. I ściągnął, równie podstępnie, twoją dobrą matkę! I dokąd to? Do owego miejsca, w którym chłopi oglądają bezwstydnie nagość swych kobiet! Ale pamiętaj – nie myśl źle o matce. Nie masz prawa źle o niej myśleć! Ona jest piękna i czysta jak słońce! Ona jest najlepsza ze wszystkich dobrych... – Ależ to jest niemożliwe... – wybąkałem, czerwieniąc się aż po końce uszu. – Co jest niemożliwe?! Co jest niemożliwe?! Czyż u Abaczów jest cokolwiek niemożliwe?! Lecz wiedz: twoja matka nie ma nic wspólnego z tym szaleńcem i z tą łaźnią, w której ujrzałem ją po raz ostatni... – Niemożliwe jest, abym źle myślał o swojej matce – wypowiedziałem wreszcie zdanie z godnością, na jaką było mnie w owej chwili stać. – No, widzisz... – odetchnął Cieciurla. – Wiedziałem o tym. Ty jeden jesteś mądry, ty jeden znasz do końca naszą gorzką prawdę! – Tak – odrzekłem – bo ja jeden mogę i potrafię ją poznać, albowiem ciało jest mdłe, lecz słowo nieśmiertelne... – Ach, ty pyszałku! – zakrzyknął Wielkogłowy, nie wiadomo, czy gniewnie, czy radośnie. – Ach, ty mały Abaczu! – Tak – zgodziłem się z dumą. – Jestem Abaczem, chociaż noszę imię Żubrowiczów, albowiem nie pozna ten siebie, kto jest w sobie! – Żegnaj, Abaczu! – zawołał Wielkogłowy na odchodnym i puścił się w dalszą drogę, stawiając kroki wielkoluda. – I pamiętaj, że ona... – Że co?! – spytałem, ale Wielkogłowy machnął desperacko ręką i już go zakryły krzaki ostrężyny. Na wpół radosny i na wpół zasmucony, na wpół zamyślony i połowicznie też oddany sprawom dziejącym się między stawem a stodołą, między sadem owocowym a starym domem zamienionym na drobiarnię, wkraczałem do Niżan. Z jednej strony szedł ojciec, mężnie podążając ku matecznikom abaczowszczyzny, szedł potężny, ponad stukilowy, posapując głośno, ale i w tym sapaniu było coś, co znało swe miejsce, swe granice i możliwości. Po prawej ręce miałem matkę – młodą, i piękną, pachnącą sobą, trzymałem ją za dłoń, szczupłą, wysmukłą dłoń o paznokciach jak różowe muszle i równie delikatnych jak muszle, i podobnie strzelistych jak dłoń, którą ukwiecały pięcioramienną koroną. Matka wymieniała z ojcem krótkie zdania, bił od nich chłód odbierający wszelką nadzieję i chociaż wiedziałem, że chłód ten wróży dla mnie tym większe ciepło, nie bez smutku (który już nie był półsmutkiem) słuchałem matczynego głosu; w swej aksamitnej miękkości, lekko gardłowy i przez to jakby ptasiogołębi, głos ten z samej swej ptasio-muzycznej natury przeznaczony był do szafowania łaskami. Wkroczywszy do Niżan w tej podwójnej asyście, pozostałem sam na sam z matką. I matka, rozpamiętując dnie rozstania i trwogę, jaką przeżyła ujrzawszy mnie na dachu nad uwięzionym Antonim, starała się wynagrodzić mi wszystkie smutki i rozdarcia. Lecz ja sam sobie przecząc milczałem jak zaklęty, bowiem tak już ze mną było, że spalając się od wielkich i zaborczych uczuć równocześnie nosiłem w zanadrzu jakąś zasadniczą (nieufność, jakąś męczącą niepewność, wiecznie rozdwojony i jakże często, jak przy wejściu do Niżan, „na wpół” – zawsze przygotowany na najgorsze i wyczekujący najgorszego. Ale minął kwadrans i nagle zapłakałem wielkim głosem, nie wiedząc dobrze, dlaczego płaczę, czy z męki, jaką niosła nieufność, czy też z radości, że słyszę ten głos – jeszcze piękniejszy z topniejącymi igiełkami lodu. I oto odrodzony, jasny, czysty i już prosty opuściłem nasz pokój na poddaszu i przeszedłszy przez strych, na którym otrzymałem pieczęć w kształcie grubej na palec blizny, spuściłem 31 się po schodach do ciemnego przedsionka, gdzie po kątach wisiała wyjazdowa uprząż, cała w miedzianych okuciach, zszyta grubą, podbarwioną na żółto nicią. I tam właśnie, w tym mrocznym przedsionku, skąd rozchodziły się trzy drogi: do salonu zasłanego skórą dzika, do białej kuchni – królestwa Miny, i do pokoi, w których spali starzy Abaczowie i rezydowała ciotka Ewelina, spotkałem tę, której nie chciałbym spotkać w swych wędrówkach po Niżanach. Stała na środku sieni – rumiana, okrągła, z końskim warkoczem pyszniącym się na podniesionym zadku, z wielkim brzuchem, który trzymała przed sobą, jakby chlubiąc się swą rozrodczą mocą. Była to Grażyna, żona Witolda. Wuj Witold w dziwnym pośpiechu, jakby uchodząc przed kimś czy też komuś czyniąc na przekór, poznawszy w jednym z zaścianków dziewczę rumiane, poślubił je, zdoławszy dwa razy przyjrzeć się swej przyszłej żonie. Niżany bezlitosne, jeśli tylko wyczuły wrogą Abaczom siłę, odgadłszy w młodej żonie Witolda pożądliwość rzeczy oraz owego metalu, co w swej żółtej skorupie krył mnogość rzeczy, jednomyślnie potępiły Grażynę, swój bolesny zawód kryjąc głęboko w duszy. W tym nieufnym zamknięciu krył się ów dumny egoizm Abaczów, owa niebezpieczna samowystarczalność, boć przecie Grażyna z domu Dziedziejko była jak dolina, dzięki której tym wyżej pięły się Abaczowe wierchy! I czyż nie dostrzegali Abaczowie, że Grażyna pożądając naprawdę pożądać mogła, albowiem cała była w kręgu pożądliwości; czemu sprzyjała rozłożystość bioder i siła toczonych ud, sprężysta miękkość brzucha i łagodność piersi (o nich to można było rzec, że się pasły jak dwie potulne owce na gorącej łące ciała). Prawie każdego wieczoru dawała Grażyna niezbity dowód, że Abaczowie krzywdzą ją, dostrzegając jedną połowę natury, prawie każdego wieczoru w saloniku zasłanym skórą dzika, który służył nowożeńcom za tymczasową sypialnię, trzeszczała stara otomana z wysokim oparciem i sypały się na skórę dzika okruchy startej na proch trawy morskiej. Abaczowie nasłuchując z niepokojem hałasów, jakie dobiegały z saloniku, dalej jednak trwali w swym milczącym potępieniu Grażyny. Ujrzawszy mnie w mrocznej sieni Grażyna uśmiechnęła się melancholijnie i ze smutkiem, który wypłynął na jej pełne oblicze niby chmura z obcego nieba, i rzekła ze współczuciem: – Biedny chłopcze, jakże gorzko się zawiodłeś, co jest tym smutniejsze, żeś oczekiwał słodyczy... Czułem, że purpurowieję dotknięty w najwyższym stopniu, aby jednak być godnym imienia Abacza, milczałem ułatwiając milczenie przekonaniem, że tę nie spotykaną na obliczu kobiety melancholię i pewne zasmucenie należy tłumaczyć rychłym macierzyństwem Grażyny. A Grażyna, w pełni folgując swemu współczuciu, ciągnęła dalej: – Płakałeś, mój ty biedaku. Płakałeś, prawda? A wyobrażam sobie, jak bardzo musiał się martwić twój dobry ojciec, pan Żubrowicz... – Jeśli ktokolwiek w Niżanach przeżywa smutki, przyczynę tego trudno byłoby ciotce zgłębić, po cóż więc ta daremna i podstępna, w istocie rzeczy, ciekawość – rzekłem do Grażyny wytrącony z równowagi, gdyż pojąłem, że właśnie przez swoje macierzyństwo nie może Grażyna mi współczuć ani tym bardziej litować się prawdziwie, albowiem jak dotąd byłem jedynym spadkobiercą Niżan i Abaczowszczyzny, a więc ze mną będzie dzielił Abaczową, a później wujową schedę ten dokonujący się w niej człowiek o nie znanych jeszcze losach. – Och, niegrzeczny chłopcze, jak możesz tak do mnie mówić! Powiem dziadkowi, staremu Abaczowi, jaki jesteś niedobry! – zakrzyknęła Grażyna. – Nie trzeba mu tego powtarzać – odpowiedziałem z zimnym okrucieństwem czy może z ową jasnością, którą wyniosłem z pokoiku na górze. – On o tym dobrze wie. On może powiedzieć to samo. Grażyna chwyciwszy mnie za rękę wciągnęła do saloniku, a upewniwszy się, że nie ma nikogo w przyległych pokojach, opadła na staroświecką kanapę. 32 – A więc wspaniale. Porozmawiajmy, niedobry chłopcze – powiedziała. – Porozmawiaj-- my. Jestem bardzo ciekawa, jak długo potrafisz kłamać, mały Abaczu, coś się przyodział w jagnięcą skórę. – Nie kłamię – rzekłem, patrząc z ciekawością na twarz Grażyny pokrytą czerwonymi piętnami. – Ja nigdy nie kłamię, najwyżej nie zawsze potrafię dokładnie powiedzieć, co czuję, a więc co wiem najpewniej. – Słucham... – kusiła Grażyna sama kuszona ciekawością, jaka nie zawsze wychodzi na zdrowie kobietom. – Cóż według ciebie mogą mi zarzucić Abaczowie? . – Sądzi ciotka, że jestem dzieckiem – rzekłem wówczas. – Kusi mnie ciotka jak świętego Antoniego, ale proszę pamiętać, że jeśli ktoś jest w tej chwili dzieckiem, to na pewno nie ja. I powiedziałem Grażynie wszystko, co mogli rzec jej Abaczowie, gdyby zechcieli mówić. W swym zapale nie zauważyłem, kiedy Grażyna opadła na kanapę, i dopiero szelest morskie] trawy sypiącej się gęsto, i przeciągły jęk sprężyn – pozwoliły mi ocenić powagę sytuacji. Tak więc byłem znów w Niżanach, tak więc powróciłem do swej ojczyzny uzbrojony do walki i otwarty na przyjęcie klęski – bez czego walka nie miałaby swej mocy i zapału. Podobnie jak porażka bez walki byłaby rezygnacją w lenistwie, stopień po stopniu wiodącą w ostateczny upadek. A ja nie byłem skłonny do lenistwa i bezczynności i chociaż naznaczano mnie piętnem grzechu mych przodków, choć skazany byłem na zagładę wraz z całym rodem, bez wahania stawałem w szranki, by rąbać na odlew i na krzyż, by kłuć, a nawet, gdy nie można było inaczej, szczypać czując, jak burzy się w żyłach krew Abaczów – od pokoleń nawykła do walki. Kiedy więc domownicy zbiegli się do omdlałej Grażyny, nie ulękłem się swych czynów, oczekując na nagrodę lub karę, a gdy nikt nie chciał mnie dostrzec, odpłynąłem pod pełnymi żaglami i z bronią gotową do strzału w zatokę ciszy. Nasza Mina, co powinna była tańczyć choroszeńko, zawiesiła swe czerwone i pełne jak słońce o zachodzie oblicze nad saganem wielkim niby wiadro, lecz bardziej przysadzistym, szerokim w biodrach, o solidnym żeliwnym zadzie, i wciągała nosem zapachy, którym, zdawało się, nie oprze się kuchnia. A tam już wrzała szatkowana drobno kapusta, doprawiona kwaśnym jabłkiem i cebulą, przekładana mięsem wszelakim, a to – wieprzowym żeberkiem solonym i wołowiną pieczoną, co pozostała z wczorajszego obiadu, również szynką wędzoną i resztkami z combra sarniego, który przedtem przeleżał w ziemi kilka dni, owinięty w szmatkę silnie zwilżoną octem, gdyż w taki tylko sposób można było skruszyć dziczyznę. Znać zapachy były jeszcze nie dość zapaszyste, znać symfonia nie uzyskała jeszcze właściwej pełni i rozmaitości głosów, bo oto dyrygent i kompozytor zachmurzył swe promienne oblicze i podumawszy chwilę zadzwonił w klucze. Znak to był, że Mina zdecydowała się skorzystać z przywileju, jaki nadała jej babka, i gdy w domu zapanowało zamieszanie, gdy babce nie w głowie była spiżarnia i obiad, Mina przejęła w swe ręce władzę kuchenną. Poszedłem za Miną przez drugą kuchnię, gdzie rozpierał się wielki piec chlebowy i długi stół na krzyżakach, żółty od codziennego szorowania ługiem i wodą, a stamtąd do małego przedsionka pod okute blachą i wzmocnione żelazną sztabą drzwi. Mina przebierając w kluczach wydobyła właściwy, dwustronnie ząbkowany, a wymyślony przez wujaszka Witolda tak, żeby nikt nie mógł wedrzeć się do sezamu Abaczów. Tu mogłem dowoli sycić swe oko kształtem rozmaitym, to zgłębiać wiotkość i kapryśną zwijność kiełbasy litewskiej, to podnosić ducha widokiem przysadzistej i zwartej w sobie szynki wędzonej, aby znów wypocząć na szlachetnej prostocie polędwic, co zwisały rzędem, oplecione sznurkiem konopnym. A tu grały barwy pełne, jakby jesienne, które przeczuwał Rembrandt, lecz nie dotarł do ich alchemii – widać w Holandii nie znano tajemnic wędzarskich, widać nie umiano wywołać owego dymu z jałowca, świeżej jedliny i trocin olchowych, dymu, który malował szynki na odcień, jaki mają policzki młodej dziewczyny, która schodząc ze ścierniska przyjmuje zachód słońca: odbijają się w sobie jakby dwie tarcze, dwa oblicza 33 zdrowe, dwie krwistości podbarwione lekko brązem; widocznie w owej Flandrii dalekiej nie znano tajemnic saletry i majeranku, soli i dymu, jeśli nawet Rembrandt nie zdołał ująć tej purpurowej czerwieni, co przechodziła w dębową ciemność, a która grała w plastrach szynki i polędwicy zawieszonej w Abaczowej spiżarni. A tu już nadlatywały na puszystych skrzydłach zapachy wszelakie, wobec których perfumy najdroższe były jak krzykliwe kokoty gotowe na usługi za lada skinieniem. Te zapachy trzeba było wąchać powoli i z szacunkiem i wtedy nozdrza syciły się coraz głębszym aromatem spiżarni, aż wreszcie wciągając w nos powietrze człowiek czuł, jak grają w nim wszystkie piszczałki głodów nieustających, uderzają cymbały pożądań nienasyconych i jak rozkwita w nim żarliwie, niczym ogień w wędzarni, wieczny głód życia. A więc stało się! Szeroko rozrzucone uda, brzuch jak bęben napięty. Leży Grażyna na białym płótnie, a sama w kolorach czerwieni; usta sine i oczy czarne. Czekam w drzwiach, gdyż nikt o mnie nie pamięta, bo nikt nie przypuszcza nawet, żem rozwiązał losy owego nieznanego, który teraz przebija głową swą drogę, nikt nie chrzci imieniem tego, który wydzwonił godzinę rozstania-przywitania. Już się niesie kotły z gorącą wodą, już się grzeje ręczniki płócienne, już ogromna baba, cycata i brzuszasta mięsiście, lecz nietłusto, z zadkiem podciągniętym wysoko, harda i pospolita, niedostępna i poufała jak szpicel, zawija rękawy i zanurza łokcie w parującej wodzie. Koło mnie stoi ciotka Ewelina: ręce złożyła na krzyż, głowa podniesiona dumnie, oczy ciemne i ciemniejsze jeszcze patrzą uważnie i przenikliwie, brwi ściągnięte surowo, i tylko usta igrają swobodnie, i tylko język się łasi o zęby spiczaste. Nie muszę pytać o drogę, nie wiedzie ona przez stodoły i kieraty, przez bóle i cierpienia. Idę prosto tam, dokąd wiodą mnie nogi, przechodzę przez ciemność (tum zyskał pieczęć cielesną odbitą w miejscu niezbyt dostojnym), przechodzę przez schody i przez półmrok (a w nozdrzach ostro świdruje koński pot i podzwaniają miedziane brzękadła), przez ganek oszklony i oto wypływam w okolicę odbitą przez księżyc, który sam żyje z tego, że powtarza czyjś głos ścieląc srebrnym echem. Już mnie witają psy wachlując ogonem, a jeden, czarny i jakby w rtęci kąpany, kładzie mi łapy na barki i zbliżając pysk chłodny i pachnący psiną, zagląda w oczy, jakby pytając o coś, a gdy milczę nieugięcie, pies Czarek opada na ziemię i zataczając koło, jedno i drugie, węszy skamląc z cicha. Idę więc dalej wyprzedzany przez sforę psów, przez alejki, przez ścieżki i przez sad i oto pod krzakiem smorodiny, gorzkim dziś bardziej niźli zazwyczaj, bo obwieszonym owocem czarnym, stoi ta, której nie odróżniłbym od zwierząt równie rtęciowych i w sadzy kąpanych. Ręce zwinięte w kolebkę, głowa pochylona frasobliwie, a na twarzy uśmiech niejasny, jakby zdjęty z czyjegoś oblicza. Mamy więc dziś radość wielką, wesoła noc nam nastała: rozwiązały się losy czyjeś, otworzyły się wrota zawarte na głucho, buchnęła czerwień radosną strugą! Przyjmijmy więc godnie brata naszego w krwi, ciele i duszy jedynego, ścielmy więc mu drogi miękko, śpiewajmy więc mu rzewnie! Oto i ja przejmuję w kolebkę rąk tego, który przeszedł drogę daleką poprzez gąszcza trzewi i tłuste szpiku, zaułki, poprzez wzgórza wątroby i miękkości płuc, który uwił swe gniazdo w mokrościach łona, aby, gdym zapukał nieostrożnie, wywołując imię Abaczów, odpowiedzieć na mój głos, a na swój gorzki los. Kołyszę więc łagodnie Abaczowe dziecię (ą psy ryją zawzięcie pod krzakiem smorodiny), kołyszę mego brata najmłodszego, który przyszedł, aby spełnić do końca, co Abaczom pisane. A księżyc odpowiada na wołanie tego, który uszedł pod ziemię, aby ryć tam do rana swój tunel ognisty, a księżyc go przedrzeźnia, bo blady jest zbytnio, aby godnie mu odpłacić czernią, co strupy kryje i kawerny zamarłe. A ciocia Ewelima podnosi twarz zaciśniętą w uśmiechu łagodnym i wystawia swoje zęby, i głos jej trwoży psy, że leżą nad jamą głęboką i ziają... 34 VII Ponownie więc siedział wujaszek Antoni zamknięty w łaźni na kłódkę, znów (jak w dawnych czasach, gdy stary Abacz nie tracił nadziei) łaźnia miast łączyć w trudzie samooczyszczania stała się miejscem więziennym. A przecież przez te lata stary Abacz powinien był się już nauczyć, że na nic zdadzą się wszelkie próby podźwignięcia rodu: śmierć Najmłodszego, obłąkanie Eweliny, zamążpójście tej, która się stała moją matką, a wreszcie nieszczęśliwy ożenek Witolda, czyż nie objawiały coraz wyraźniej owego drugiego, ukrytego dna, kładąc na Niżany długi cień zachodu... A jednak Abacz zamknął i trzymał Pierworodnego w łaźni, trzymał jakby na przekór wszystkiemu, jakby wierząc, że da się jeszcze wyprostować ścieżki splątane. Trwało to przez kilka dni, aż do owego pamiętnego wieczoru, kiedy Grażyna przedwcześnie powiła dziecię, a był to syn o dużej głowie, którą uczynił kobiecie wielkie cierpienie, i ten pierwszy wnuk, co dziedziczył nie tylko głowę Abaczów, lecz również imię rodowe, pożył wszystkiego trzy godziny wracając w mrok i zapomnienie. I wtedy stary Abacz przykazał babce, żebym zaniósł jadło wujaszkowi Antoniemu, pomimo iż powszechnie była znana, w Niżanach moja nerwowość, ostatnio wzmożona nadzwyczaj, co się nawet odbiło w mych snach. Poszedłem więc do łaźni, najsłabszy, najdrobniejszy i dzięki ojcu stojący poza Niżanami, co, sądzę, było nie bez znaczenia dla starego Abacza, dźwigając garnek z tłuczonymi ziemniakami i dzban mleka. Wuj Antoni siedział na pryczy, nie ogolony, w ubraniu zmiętym, lecz zachowującym ślady niestrudzonej elegancji. Nałożywszy szkła na wzgórek nosa wuj Antoni pojął, że zakończyła się ostatnia próba, że na powrót odzyskał swą nieograniczoną wolność, a że wolność tę otrzymał z rąk Abacza (chociaż za moim pośrednictwem), więc równocześnie otrzymał, jeśli nie błogosławieństwo ojcowskie, to przynajmniej milczącą aprobatę czy też milczące przyzwolenie. Wujaszek Antoni ożywił się wyraźnie i zabrawszy się do ziemniaków, mówił do mnie już ze świadomością człowieka rozgrzeszonego i dopuszczonego do swej wolności. – Widzę, żeś schudł ostatnio i zmizerniał tak, że przypominasz mi pewnego młodzieńca, który, ażeby było śmieszniej, przepasał swoją słabość pasem podchorążackim i uzbroił swą łagodność, melancholijną i pochłoniętą sprawami serca, szablą oficerską. Dlatego jesteś dla mnie jak dziewczynka, która przeczuwa swój los, lecz jeszcze nie ma nic z owej babskości zaborczej i brutalnej; ona to podściela swe pośladki mięsiste i wciąga w swą babskość wszelkie ziarno, ażeby spulchnić swą rolę na męską niedolę, mówię więc, że jesteś ofiarnym jagnięciem albo też synogarlicą pierzastą, gdyż jak i one, te ofiarne mistyczne stworzenia, gotowyś nie na zabór i panowanie, ale na ofiarę na ołtarzu miłości dla tych, którzy cię upodobali najbardziej... A widząc, żem się żachnął lekko, wujaszek bojąc się widocznie, abym nie wyfrunął z łaźni pozostawiając go sam na sam z jego wolnością, która, widać to było, ciążyła mu mocno, zaczerpnął głębiej z garnka i powiedział: – Nie bądź nadmiernie podejrzliwy i nadmiernie dumny, gdyż zbytnio stajesz się podobny do owego przepasanego i z szablą i serce moje nie może znieść tego podobieństwa, którego było i talk aż nadto jak na moje rozszarpane ostatnio nerwy. Boć duma wasza z gruntu jest fałszywa, podobnie jak podejrzliwość, mogą one również i ciebie przywieść do czynów roz- 35 paczliwych, jakie zawsze koronują fałszywe rozpoznanie. Musisz wszak dobrze wiedzieć, jeśliś dojrzał do swego losu, że słabość owa, jaką czujesz do tej, którą nazywasz „matką”, a w duchu zwiesz ją „mamusią”, że słabość ta nie jest oznaką li tylko tego, co podajesz za swą miłość (bo po cóż wówczas owe cierpienia i wieczna podejrzliwość, i radość na widok paznokci szlachetnych niczym muszle słonych mórz), ale że kryje się w tym coś po stokroć głębszego, coś co przekracza biologię i wszelkie synostwo (narzucone przez naturę, że jesteś wierny abaczowości, jaka się uszlachetniła przez stulecia swej historii ma tej ziemi, tak że dostąpić mogła tajemnicy prawdziwej miłości, że odważyła się przejrzeć sama w sobie, albowiem tylko w taki sposób może być zachowana równość i harmonia w uczuciu, tylko w taki sposób uczucie nie upodli się partnerstwem zbyt słabym, lecz rozkwitnie nadzwyczaj pięknie. Jeśli więc sobie uświadomisz należycie, co ci przed chwilą rzekłem (a powiedziałem upoważniony również przez głowę rodu, fetory przysyłając ciebie rozgrzesza mnie i równocześnie zachęca), jeśli więc przemyślałeś dokładnie, co ci rzekłem (a jestem pewien, że to uczynisz, gdyż żarliwy jesteś w poszukiwaniu swej natury), wówczas zgodzisz się ze mną, że tamten, którego świat nazwał oficerem, okazał się zbyt słabym Abaczem i że kostium, który mu narzucił świat zazdrosny o jego młodość i jego piękność, że kostium ten był nędzną maskaradą niewartą nawet splunięcia, a on tymczasem zawierzył swej szabli i swym amarantom tak dalece, że porwał się na czyn szalony. Mówię – ciągnął wuj Antoni, odstawiwszy gary, które mu przyniosłem – że zbytnio ranisz moje serce przypomnieniem Najmłodszego, tak iż zdaje mi się, jakbyście wymienili między sobą dusze. Nie mogę więc oprzeć się pokusie, co mówię, nie pokusie, lecz sprawiedliwemu żądaniu serca, tego serca, które najlepiej z was wszystkich poznało naturę Abaczów, ażeby (jak to uczyniłem kilka dni temu z twą matką i Cieciurlą, o którym mówiłem ci już, że jest twym czwartym wujaszkiem) tę duszę przewieść przez ogień próby, ażeby i ciebie nauczyć prawdziwego losu Abaczów. Nie będę krył, że żywię utajoną nadzieję na wyprostowanie ścieżek i tego, który się ugiął przed próbą i odszedł przedwcześnie, bo widząc w twych oczach jego oczy mam was obydwu naraz. Wypowiedziawszy te słowa wuj Antoni podszedł do mnie blisko i zajrzawszy mi głęboko w oczy, ujął łagodnie za ramię i przybliżył moją twarz do swojej wielkiej, mięsistej twarzy, na której malowała się powaga, skupienie i lekkie zakłopotanie, jak gdyby wuj Antoni nie w pełni jeszcze był pewien swojej wolności czy może tego, że wolność ta nie zdradzi go w tej strasznej próbie. Ja zaś stałem (nieruchomy, jakby odrętwiały, niezdolny do żadnego czynu i do żadnego słowa, i wówczas, na szczęście (na wielkie szczęście!), drzwi łaźni skrzypnęły na drewnianych zawiasach i stanął w nich mój prostoduszny ojciec. – Witamy – rzekł wuj Antoni, cofając się o kilka kroków i zachowując na twarzy wyraz powagi pomieszanej z zakłopotaniem – witamy szanownego Żubrowicza. Cóż to przywiodło szanownego szwagra w me ubogie progi, czegóż to poszukuje szanowny mąż mojej zbłąkanej siostry?! Czy w swej osławionej dobroci węszy on upadek, zepsucie i grzech śmiertelny?! Och, znam takich jak wy maluczkich – ciągnął wuj Antoni – takich, co skaczą na pochyłe drzewo oddając się rozpuście lenistwa, aż nazbyt dobrze znam was, prostodusznych i prostolinijnych, co się zanurzacie aż po czubek głowy w bagnie swej dobroci, co macie ze swą duszą tyle do czynienia, co z zeszłorocznym śniegiem, och, znam aż do znudzenia. Przebiegli jesteście, węsząc wszędzie zepsucie, aby czym prędzej czmychnąć na swą małpią gałąź, pod swe niebo bezmyślne, aby stamtąd donośnym głosem obwieszczać światu o swej poczciwości, tyle mając z dobrem wspólnego, ile dobro może mieć wspólnego z wami, czyli nic! Bo dobro, szanowny mój szwagrze, to nic innego, jak wierność swemu sercu, aby jednak być wiernym sercu, najpierw należy poznać swego pana. Och, zaręczam ci, że nie jest to sprawa prosta ani łatwa, och, klnę się wszystkimi świętościami, mój ty mężu mej siostry, że sprawy serca wymagają odwagi zaiste anielskiej. Dlatego mogę patrzeć prosto w twarz każdemu człowiekowi, teraz i przez całe życie, żem nigdy nie grzeszył brakiem śmiałości, żem się porywał na rzeczy wielkie, może nawet zbyt wielkie jak na moje wątłe siły. Nec plus ultra! – 36 mój szwagrze. Widzisz, muszę siąść, gdyż rzeczywiście jestem zmęczony nieco, tym bardziej jestem zmęczony, żeś nadszedł w chwili niezbyt stosownej, w momencie, gdy mocowałem się ze swym sercem utrudzonym pewnym wspomnieniem, gdym ponadto natężał swe siły do nowego wzlotu. Tak... Patrzysz z niepokojem na tego, którego uważasz za swego syna, ale cóż on ma z ciebie? To, żeś wzbudził go swym nasieniem do życia, jest twoją najmniejszą zasługą, boś czynił to poddany władzy ślepego instynktu, chcąc dogodzić swym niecnym, na wpół starczym zachciankom. Zresztą, gdybyś był młodszy o pół swego życia i nosił zadzierzysty wąs, dalej byłbyś tylko wzbudzicielem ciała. Stąd też tajemnica waszej rozrodczości i waszej cielesnej niezniszczalności, ale jeśli my, Abacze, zginiemy – biada wam, Żubrowiczom, gdyż znów powrócicie do kamienia, trawy i drzewa, znów będziecie ganiać po swej barbarzyńskiej puszczy postawiwszy ogon w świecę. Mój ojciec wysłuchał tej dziwnej i wyraźnie prowokującej przemowy wuja Antoniego z łagodnym spokojem i w lekkim zakłopotaniu, że wyglądało, jakby przejął wyraz twarzy od Antoniego, gdy z kolei wuj Antoni, w miarę jak mówił, stawał się coraz bardziej cierpki i boleśnie smutny. Kiedy jednak wuj Antoni doszedł do „nasienia” i ,,starczych zachcianek”, ojciec spurpurowiał. – Cóż to Antoni plecie! – zawołał. – Jestem czysty jak kryształ i nic nie mam do ukrywania. Widać tak Bóg chciał, żebym się ożenił z waszą siostrą, bo w życiu każdy ma swoje miejsce i obowiązki. I tak jest stworzone wszystko, proszę ja was, że musi być mąż i żona, kobieta i mężczyzna, a potem ojciec i matka. I co mnie tu będzie Antoni uczył, kiedy samemu trzeba się jeszcze uczyć. Wstydziłby się Antoni wciągać moją żonę, a swoją siostrę w podobne skandale. I w ogóle niech Antoni sobie idzie, dopóki są drzwi otwarte, a to znów jakieś głupstwa wymyśli! – Nigdzie się stąd nie ruszę! – oświadczył niespodziewanie wuj Antoni i żeby zadokumentować swą niewzruszalną wolę pozostania na miejscu, zdjął marynarkę i rzucił ją na pryczę usłaną brzozowymi witkami. – Zbyt wysoko cenię swoją wolność, abym miał opuszczać moje miejsce więzienne jak tchórz najgorszy! – ciągnął wujaszek. – Zbyt dobrze znam swoje miejsce i swoje obowiązki, abym zabiegał o łaskę zwolnienia z łaźni, w której zostałem zamknięty przy użyciu przemocy i zgoła bezprawnie. Wyjdę stąd dopiero wówczas – ciągnął rozpalając się wuj Antoni – aż przybędzie tu stary Abacz i przeprosi mnie za gwałt dokonany na mojej osobie! Ha, ha, ucieczka, i to przy współudziale Żubrowiczów – oto co sobie obmyślił ów przebiegły starzec! Nie, nie tak łatwo wam pójdzie, synowie byka i żubrzycy. Powiedziałem, nie ruszę się stąd dopóty, dopóki stary Abacz nie odważy się spojrzeć sobie w oczy! Dixi! Wyrzekłszy te słowa wuj Antoni siadł na pryczy i założywszy ręce czekał, aż opuścimy łaźnię. Co też uczyniłem, nie bez pewnej zresztą trudności, gdyż drzwi zamykały się nadzwyczaj ciężko, a mój ojciec nie mógł mi w niczym pomóc: ponownie był oszołomiony i jakby lekko zachwiany wewnętrznie, ponownie był dotknięty do żywego przez Abaczów, którym, podobnie jak Hrabiczowi Młodszemu, życzył przecież jak najlepiej. Moja matka, biała niczym brzoza jesienią, ze złocistym puklem na czole, szła przez łąkę, chociaż łąka była niepotrzebna, bo oddała wszystko mojej matce, że wydawała się matka równocześnie i łąką, i kwiatem, i tym, co się cieleśni na łące; była więc matka pełna w swej delikatnej skórze, w swych oczach i rękach krwistych, choć obdarzonych kwiecistością przyrodzoną, w swych zapachach ostrych jak sól i ciepłych jak piec chlebowy. A była moja matka również ponad tym, więc miłowała ją łąka swym trwaniem bezmyślnym i prostym jak oddech, a cóż dopiero mówić o mnie tak bardzo nierównym mojej matce, że potrzebowałem jej w każdym mgnieniu mego życia, które bez niej wyczerpałoby się wpół westchnienia. Stojąc tak w cieniu olch wysokich, jakie otaczały od wschodu łąkę Abaczową, i patrząc na matkę pojąłem, jak bardzo się mylił wujaszek Antoni sądząc, iż miłość rozkwita w równości i 37 harmonii. Wiedziałem przecież swoim sercem nie od dziś, jak niemądre jest przypuszczenie, że miłość syci się równością i tym, co wuj Antoni nazwał – godnym partnerstwem. Bo nie ma nic bardziej sprzyjającego uczucia od nierówności, nic mocniej nie podsyca serca niźli niesprawiedliwość, jaka jest wynikiem tej nierówności! Czegóż bym pragnął, gdybym był napełniony?! Po cóż miałbym niepokoić swe serce, jeśli miałbym otrzymać to samo?! Nierówność więc, a nie sprawiedliwość, nie idylliczna poczta serc, lecz wieczne pożądanie i prośba ustawiczna... Przecież nie darmo prześladowała mnie wieczorami owa wizja globu ziemskiego, nieprzypadkowo byłem trapiony lękiem i przerażeniem –od dawna bowiem odkryłem swą nierówność i swoją ograniczoność. Boże mój, gdzież tu miejsce na harmonię i gdzież tu miejsce na wolność, którą tak sobie ceni wuj Antoni! Zaiste, dziwnemu wypaczeniu uległ wujaszek Antoni, jeśli upatruje miłość w czymś, co jest tożsame, zaiste dziwnymi drogami potoczyło się życie Abaczów, jeśli w sobie szukają ratunku i pełni, zaiste, to jest chyba owo przekleństwo losu, który zawiesił swój miecz nad rodem Abaczów pragnąc go wytracić. Tymczasem zaś Żubrowicze mnożą się wzbogacając świat nieco pospolitą i prostacką, lecz jakże potrzebną Abaczom odmiennością i rozmaitością. I zatrwożyłem się w swoim sercu, gdyż wiedziałem, najmłodsze dziecię Abaczów i syn swojej matki, jakimi jeszcze siłami rozporządzają Abaczowie, gdyż czułem najlepiej, jak wielki był zapał rozpłomieniający ród osiadły na Niżanach, a wywodzący się z Abaczowszczyzny; zląkłem się mocno, bo pojmowałem najlepiej, że nie ma w Abaczach nic z kłamstwa i z letniości, że tak jak to mówił przed chwilą wuj Antoni, Abaczowie nigdy nie grzeszyli brakiem odwagi, że zawsze byli nec plus ultra! Szedłem więc z matką ścieżką biegnącą wśród łąk Abaczowych wprost do Andruszkiewiczów. Przejęty byłem smutną radością, czując swoją dłoń zagubioną w gnieździe czuwających jakby przez sen palców, ciepłych od wnętrza i suchych od tego ciepła. Paznokcie jej kwitły delikatnie białymi chmurkami, co stanęły na różowym niebie, podobno na bogactwo i szczęście, ale Boże mój, miała tego bogactwa moja matka w sobie aż nadto, tylko szczęście nie chciało przyjść! Skręciliśmy nad strumyk, który przyjmował spracowane wody spod koła młyńskiego i (prowadził je do rzeki Wilejki. Wiła się rzeczka pokrętnie, znać (nie spieszyła zbytnio zawitać do Wilejki, gdzie był jej koniec. Doceniały tę wierność Abaczowym łąkom drzewa i krzewy nadbrzeżne, chroniąc wilgoć i zwijność kapryśną rzeczki, raz rozdwojonej w mułach i iłach dennych, to złączonej na powrót. Stały więc olchy piętrem najwyższym, bogate w zielone szyszki, szumiąc liściem klejkim, który ściągał wszelkie ropnie, co nabrzmiewały na rękach i stopach, gdy weszła tam ostra drzazga. A oto czerwieniał świeży pniak, aby sczernieć przez zimę i po latach wrócić do ziemi, gdy tułów olchy, poćwiartowany i obdarty ze skóry, rósł pod ręką Śnitki w niecki i skopki, w wielkie chochle i łyżki kuchenne. A dołem szły leszczyny i olszyny, szła dołem kalina ze swym liściem, co nie był dość szeroki, i słońce kłuło igłami dno rzeki wyłuskując bursztynowe kamyki. I był chmiel chmielny rozrzuciwszy po krzakach swój warkocz zaczepny, rozłożywszy swe skrzydła podcięte z podwiązanym pomponikiem, który chwiał się lekko opity powietrzem. A na samej ziemi klęczał koński szczaw i puchł łopian podbity bielą, i ostrzyły swe zęby mizerne, bo cienkie jak świst nietoperza – pokrzywy. Zaś w darni wilgotnej chroniły się różne korzonki i była tam wytrwale tropiona Waleriana, myląca (lecz nie na długo) swym pietruszkowatym listkiem. Tu powinny były chodzić koty opilce i nasza kotka, którą zwaliśmy Miłka. A w tej puszczy rzecznej siedziały ptaki, zdarzała się też często kukułka, niosąc w pośpiechu jajko i gasząc swym głosem śpiew wilgi, co przyfrunęła znad Wilii. W wodzie spracowanej na młyńskim kole czuwały zielonkawe jak mech płotki, aby nagle błysnąć srebrem szczerym i umknąć zwinnie i zgodnie w głębię pod nawisem olchy. Wplątany między korzenie stał tam nieruchomo tęponosy szczupak, a pod nim raczkował rak wlokąc ciężkie szczypce. Nieraz szedłem z koszem w rzeczkę i brnąc po kola- 38 na w wodzie, co pachniała błotem i letnią mokrością, zanurzałem kasz w głębię podkorzenną. I błyskały na dnie kosza płotki dziwiąc się rozwartym okiem swojej zwiędłej śmierci, podrywając się do życia, które uszło z wodą. Albo też, rozgrzebawszy piasek, ciągnąłem za ogon piskorze namydlone tak skrzętnie rybią śliskością, że bez trudu przepływały mi przez zawarte ręce. Teraz szliśmy dalej, poprzez rów graniczny otoczony łozą i wierzbą, co stała jak pięść zaciśnięta, lecz już nieporadna w swej srogości, już trapiona dziuplą bezzębną. Gdyśmy tylko przekroczyli granicę i przeszli na tamtą stronę, gdzie powinno było trwać oblicze świata, jaki odrzuciwszy swój ogon milowy poza krótki horyzont czuwał naprzeciw Niżan, oparłszy na łapach swą twarz zamyśloną, wprost na nas jak wystrzelona z łuku pędziła co koń wyskoczy – piękna amazonka. Brzuch koński grał w galopie skróconym, skrzypiały popręgi, oko końskie, samotne i patrzące z wysoka, toczyło aksamitną kulą, a piękna amazonka ścisnąwszy nogami wierzchowca i podawszy się do przodu śmigała go bizunem kąśliwym. Koń zarył kopytem, wyprężając pierś muskularną, i nagle poczułem się porwany do góry, i postawiony przed znajomą twarzą o nozdrzach rozdętych lekko i oczach szarych i przyprószonych, jakby to one były zamyślane wiecznie. I usta Wandy (bo była to Wanda – oblubienica Najmłodszego i moja chrzestna matka), pachnące tytoniem i wiatrem, o zbladłej czerwieni, jędrne i miękkie zarazem, przylgnęły do moich policzków. Cóż miałem czynić, oderwany tak nagle i brutalnie od matki i postawiony przed to obce, chociaż znajome oblicze, podniesiony nad ziemię i podwyższony o wysokość krnąbrnego ogiera, który wystukiwał nogami niecierpliwy rytm i napinał swą giętką szyję. Gdy tak trwałem w osłupieniu i trwodze, która była już męką (gdyż matka stała na dole, jakby nie dostrzegając mego porwania), Wanda przytulając mnie do swojej piersi wyszeptała z wiatrem imię, którego dźwięk rozpoznałbym zawsze. Ponownie więc w tak krótkim, a jednocześnie jakże długim czasie przeistoczyłem się, ponownie, miano iż byłem sam z sobą, stało się nas dwóch, albowiem Wanda, jak to niedawno czynił Wielkogłowy, wywołała imię dumnego i nieustępliwego, który za sprawą Abaczowego losu odszedł z tego świata. Pogrążyłem się w głębokiej rozterce, gdyż chciałem odpowiedzieć na to najgłębsze i najcichsze wołanie, którym narzeczona wzywała swego umiłowanego i przeznaczonego na życie, ale również wzywała mnie i ta, która stała na dole, tak pysznie obojętna, nieograniczona i niepojęta. I wtedy ogier prychnąwszy energicznie powrócił do swego lotu: szumiąc grzywą, dudniąc brzuchem i bijąc kopytem o łąkę pędził ciskając darnią wydartą łące. I ja pędziłem w ramionach amazonki, z wołaniem wiatru w uszach, który znał imię Najmłodszego najlepiej, z biciem serca, które trwożyło się i cierpiało podwójnie. Tak przesadzaliśmy rowy i kałuże rozlane na łące, niskie płoty i krzaki i cierpiałem coraz bardziej od tego pędu i tego rozdarcia. Aż wreszcie koń, zatoczywszy koło i zwróciwszy ogon ku horyzontowi, co zewsząd otaczał Niżany, pognał galopem w stronę tej, która stała na skraju łąki. Nadlatywałem jak wielki ptak z szumem piór i końskiego włosia, przebity na wskroś swym cierpieniem i rozdarty między dwa skrzydła i oto wzbiwszy się nisko nad łąkę już spadałem w jej ramiona, przyjmujące i obojętne w swej mocy. Szliśmy z matką drogą, co wiodła ze stacji w krainę rozległą; na prawo w dole czubkami olch i lip stuletnich szumiały Niżany, na lewo zaś, dokąd biegły wąskie pólka, nasunąwszy na brew strzechy nadgniłe, czekała cierpliwie swej godziny wieś ludna i chmurna. Szliśmy drogą, którą tu zwano gościńcem, bo tędy jeździli goście bogaci – kupcy, wioząc ze Wschodu jedwabie i perły, ikony ciemnolice i cynamony ceglaste, wracając objuczeni bursztynem, księgami oprawnymi w skórę i zgubnymi nowinkami. Szliśmy tą gorzką drogą, porosłą po brzegach piołunem i łopuchem, babką, która wystawiała słupki pokryte kwiatem i kurzem, porosłą krwawnikiem i rumiankiem, co się bielił i żółcił skromną główką; wędrowaliśmy tą gorzką drogą, bo tędy szły od wieków ludy uzbrojone w łuk i strzałę, w miecz i kopię, a wreszcie w broń, która zabijała dużo i szybko. W głębokim dole, skąd przed laty czerpano 39 piasek, stały krzyże pochylone lekko i szare od deszczów, w tym dole można było jeszcze znaleźć naboje, już przerdzewiałe, lecz kryjące w sobie proch ciągle żywy, gotowy do ognia i strzału. Na skrzyżowaniu gościńca z drogą, co wiodła od wsi do Niżan, czuwał inny krzyż – sklecony naprędce, biały, brzozowy, z łopotem naddartej kory. Tutaj dokonał się czyn brutalny, tutaj nieodpłacona miłość wybuchała burzą gwałtowną, ukazując przerażającą zaborczość i absurdalność ludzkiego serca, które gotowe jest niszczyć kochając i kochać niszcząc, bo przecież jasne było, iż ów chłopiec (opiewany dziś w wiejskiej piosence), zagłębiając nóż w piersi kochanki, pragnął zapanować nad tym, co nim władało. A potem, gdy już dokonał swego, gdy poznał jej bezbronność i oddanie tak pełne, że potulniejsza była od jego dłoni, ujrzał, że ponownie zrównał ją z czymś, co się okazało nieporównywalne, i oddalił ją tak daleko, że aby zbliżyć – trzeba własnego życia. Siedliśmy z matką w tym miejscu podwójnej śmierci, pełnym wiatru i smutku. I tak patrzyliśmy ma drogę rozchwianą i bezdrzewną, biegnącą w koleinach aż do sinej krechy olchowych zarośli. Gdzieś tam, wstawiona w koleiny, raz głębsze, to znów błyszczące w słońcu, szła od olszyny furka kładąc się z piskiem na skrzypiące koła, szła powoli, pracowicie, z chłopską wytrwałością. Czy miejsce to wybraliśmy przypadkowo, zmęczeni spacerem opadając na pierwszym pagórku, aby oddać się głębokiej zadumie, która była również odpoczynkiem dla serc, chwilą zawieszenia uczuć wpół lotu, gdzieś między ziemią i niebem, w jakimś nieokreślonym dalekim punkcie? Czy też natchnieni sprawami rozgrywającymi się w nas dążyliśmy uparcie do tego punktu, wleczeni jakimś niewytłumaczalnym musem, który znają jedynie zbrodniarze? A może było to przeczucie, a więc również mus wewnętrzny, lecz bardziej powściągliwy w swych nakazach, przeczucie, a więc oczekiwanie na coś, co było zapisane w losach, a może nawet zapis ten stał się już rzeczywistością, nie zrealizowawszy się jedynie w naszym sercu?! Patrzyłem bezmyślnie na furkę, gdyż tylko ona mogła wprowadzić jakiś ruch i zmianę w mych sprzecznych doznaniach, patrzyłem na gniadego konia o dużym łbie kiwającym się w takt powolnego kroczenia, objętym jak w ubogą aureolę w lęk gięty w wątłym drzewie i po pękany od starości; o pęknięcia te zahaczało się końskie włosie zwisając nad głową gniadosza niby droga pajęcza; patrzyłem na ten wielki spracowany łeb, jakby spodziewając się, że on odpowie mi, co robimy pod tym białym krzyżem, i wyjaśni też, jakie myśli go zaprzątają, gdy tak kroczy wsparty na czterech sękatych nogach po gościńcach, bruzdach i zagonach. A koń szedł dalej, cierpliwy w swoim trudzie, którego musiał już nie zauważać, oddając się swemu ciężkiemu kroczeniu, w którym była cała jego myśl i całe istnienie. Gdy gniadosz miał skręcić w boczną drogę, wiodącą w krainę zaścianków, matka, która do tej chwili tkwiła w jednym z tych nieokreślonych stanów, podniosła się nagle i zamarła, równie biała, wysoka, z trzepoczącym lokiem, zamarła patrząc prosto i mocno i rozumiejąc jasno i dokładnie. A na wozie, na drewnianej skrzyni, długiej i wąskiej, siedziała ta, którą upodobał sobie przed laty stary Abacz, a potem zesłał do Abaczowszczyany, i ujrzawszy w całej okazałości Ni-żany wstała i wyciągnąwszy rękę coś kreśliła. A twarz jej, twarz Abaczowej kochanki, kurczyła się przy tym i brzydła, aby wreszcie wybuchnąć krzykiem tak długim i przejętym do głębi, że znają go tylko ludzie i psy... 40 VIII Tak spełniło się, co się miało spełnić. Pierwszy Abacz odszedł zaledwie zdoławszy uchylić drzwi i spojrzeć wzrokiem niewidzącym, rozszczepionym między światło i mrok; odszedł, jakby dojrzawszy coś, czego nie byli w stanie dojrzeć pozostali przy życiu Abaczowie, ci, którzy znali świat w rozmaitości jego kształtów, wydarzeń i uczuć, ci, którzy byli bogaci, lecz ulękli się rozmaitości. Drugi Abacz, podobny do mnie, gdyż zamaskowany nazwiskiem, miał dłuższe życie, ale również stało się z nim tak, że gdy tylko pozbył się nieświadomości, stracił swą chłopską żywotność i prostoduszność, że gdy tylko wstąpił na ścieżkę Abaczową, zaraz go otoczyły kołem owe głody nienasycone, dla których niczym był kartofel i szynka wędzona, niczym bliny czy nawet kołduny litewskie. Zginął Cieciurla w okolicznościach niejasnych i jakby przypadkowo i w tym również ów syn gospodyni Abaczowej wierny był Abaczom, którzy odchodzili z tego świata jakby przez pomyłkę i niechcący, jakby pragnąc tym wydarzeniem nieodwracalnym udowodnić komuś, że wszystko jest w porządku, że o nic do nikogo nie mają pretensji i że w ogóle nic się właściwie nie stało. A kiedy już było wiadomo, że to jednak śmierć, gdy ciekawość ludzka kierowała się ku ofiarom dramatu, wychodziły na jaw jakieś podejrzane okoliczności, nagle okazywało się, że w tej zwykłości kryje się jakaś niezwykłość. Wówczas poczynały krążyć różne domysły i plotki, które z czasem urastały w legendę. Tak było ze śmiercią Najmłodszego, który zatruł się czadem, zatruł się z winy gospodarzy – w (porę nie przesypali oni pieca. Ale stugębna plotka dała wiarę właścicielom domku, którzy ze zrozumiałych powodów bronili swego pieca, gdy tymczasem zduni wynajęci przez Abacza udowodnili, że piec, jak się fachowo wyrazili, miał zły cug. Zresztą o winie pieca mógł zaświadczyć wuj Antoni, który w ostatnim okresie życia brata bywał tam częstym gościem. Odszedł Cieciurla w sposób zgoła niewinny, przypadkowy i niepoważny (jeśli można użyć słowa ,,niewinny” i „niepoważny” w odniesieniu do wydarzenia, u którego źródeł kryje się największa niesprawiedliwość, jaka może zaistnieć). Oto wybrawszy się w jakiejś sprawie do Miasteczka Cieciurla wyszedł wczesnym rankiem z Abaczowszczyzny, ażeby na czas pokonać dziesięć kilometrów, które dzieliły zaścianek od stacji. Widocznie nie doceniał należycie swych możliwości młody Cieciurla, a może jego szparkość wzmagało poczucie własnych niewyczerpanych sił, dosyć że znalazł się on na stacji na godzinę przed odjazdem pociągu. I tam, na oczach oczekujących na pociąg wiejskich podróżnych, którzy – nieufni wobec wynalazków technicznych współczesności – gromadzili się na placyku przed stacją i na peronie już na długo przed zapowiedzianą godziną – Cieciurla począł zdobywać srebrzystą topolę. Stały one tam od dawien dawna, zielone i srebrne, (prósząc puszystą watą; zimą placyk drzemał pusty, biały już od śniegu, lecz topole dalej czyniły igraszki z naturą zachowując w swych koronach zielone kule. Te właśnie kule, prawie niewidoczne w powodzi liści, uczepione najwyższych gałęzi, zielone zimą i latem i przez to będące w oczach ludu symbolem miłości i życia, mające też moc chronienia przed piorunem, gdyż tylko piorun mógł je zasiewać na czubkach potężnych drzew, pragnął zdobyć mój czwarty wujaszek. Ażeby stało się zadość wszystkim okolicznościom śmierci Abaczowej, chęć ta naszła go, jak opowiadali naoczni świadkowie, z błahej zupełnie przyczyny: oto jakiś wieśniak wskazując palcem jemiołę miał zawołać: „Tego jeszcze wam brakowało!” Wykrzyknik ten nie mógł mieć jakiegoś związku z 41 Cieciurla, gdyż Cieciurla nie zamienił ani jednego słowa z chłopem, i był zapewne skierowany do kogoś z obecnych na placu, tym bardziej zawołanie to nie mogło do niczego zobowiązywać, że jak się potem okazało, chłop ów był podpity i cuchnęło od niego na kilometr samogonem. A jednak Cieciurla na oczach wszystkich zaczął włazić na topolę i czynił to z dużą zręcznością i swobodą, jak gdyby przez całe życie nic innego nie robił. W swej zuchwałości nie wybrał on jemioły bliższej, łatwiejszej do zdobycia, lecz drapał się na sam czubek, na najwyższą gałąź, z którą żyła w czułej symbiozie, wpiwszy swe przyssawki w głąb drewna, jedna z najpiękniejszych jemioł. I kiedy scyzorykiem szczęśliwie rozłączył tę pasożytniczą czułość jemioły i winien był schodzić na dół, nagle, jakby pośliznąwszy się, mój czwarty wujaszek rozłożył szeroko ręce i trzymając kurczowo jemiołę zwalił się na dół łamiąc z trzaskiem gałęzie. Nieraz zauważałem w oczach mojej matki głębokie zamyślenie, była to zaduma szczególnego rodzaju, zaduma, w której przejawiało się nie tylko właściwe dla tego stanu ducha patrzenie w nieokreślony punkt, owa głęboka i wiele znacząca bezmyślność, ale zarazem w patrzeniu tym przebijała jakaś mocna i uporczywa myśl i ta podwójność matczynego zamyślenia, które mówiło o czymś i zarazem milczało, sprawiała na mnie szczególnie bolesne wrażenie, gdyż zdawało mi się, że moja matka w zamyśleniu tym nie wypoczywa, lecz męczy się, daremnie usiłując coś przeniknąć i do czegoś dotrzeć. Pewnego dnia, gdy matka dumała dłużej niż zwykle, Śnitko spotkawszy mnie przed gankiem, gdzie siedziałem na ławeczce równie zamyślony i zasmucony, patrząc ironicznie sponad okularów, rzekł: – Cóż to tak odpływacie na swoich sennych rumakach, dokąd to podążacie, syn i matka? Ona jest daleko, ona już płynie od lat – mówił nieco dziwacznie, wskazując na przechodzącą właśnie Ewelinę. – Tak to jest, swój ciągnie do swego. Pomieszanie do poplątania. Tak to jest... Czyż można było znaleźć bardziej okrutne słowa w owych dniach nagłych zgonów i głębokich smutków? Czyż jeszcze jaśniej można było dać do zrozumienia, że nie koniec na tym, że melancholia, która strawiła świadomość siostry mej matki, że melancholia ta nie zaprzestała swego uporczywego i wytrwałego podmywania brzegów, na których stała druga córka Abacza, wpatrując się w jakieś odległe i nieokreślone dale? Bo jasne było dla tych, którzy uważnie obserwowali losy rodu Abaczów, że to podwójne zamyślenie nieobce było i ciotce Ewelinie w czasach przed Jundziłłem. Czyż jednak los miał dalej toczyć się tym samym torem, czyż moje uczucie nie było w stanie wstrzymać i zaprzeczyć niejasnej, a tak ciężkiej myśli! Tak się jednak dziwnie działo, że coraz mocniej odkrywając ową zatrważającą nierówność, coraz głębiej grzęznąc w swej miłości ku matce, stawałem się coraz słabszy i bardziej bezbronny, coraz silniej odczuwałem jakąś bliżej nie określoną niesprawiedliwość i daremność czynów. Moja postura i kondycja fizyczna niejako usprawiedliwiały, jeśli wręcz nie skazywały mnie na bezbronność i daremność czynów (byłem wszak zatrważająco wątły i szczupły oraz zbuntowany wobec wszelkiego jadła), ale że zbuntowany i nienasycony duch obrał za siedlisko cały ród Abaczów, jeśli korzeniami swymi sięgał on niedalekich przodków tatarskich, którzy przybyli na te ziemie w ciągłych walkach i podbojach całe życie spędzając na koniu, żywiąc się surowym mięsem marynowanym pod siodłem szybkich i zwinnych wierzchowców, popijając dla większego wigoru kobyle mleko, którzy trwali tak blisko cielesności, że byli ucieleśnieniem barbarzyństwa, jakie nadciągało z dalekich stepów Mongolii, ażeby wgnieść ducha kopytami swych koni – było nad wyraz trudne do zrozumienia. Tym dziwniejsze mogło się wydawać owo pomazaństwo Abaczów, że cieszyli się oni nienagannym zdrowiem fizycznym: panny miały piękne rumieńce i gęste włosy, które u ciotki Eweliny sięgały bioder, kawalerowie mocne i proste karki i silne ręce, jakie umiały naprawić maszynę i okiełznać rozhukanego ogiera, zaszczepić delikatne papierówki i kierować życiem 42 pasieki. I tylko kształt tych sprawnych dłoni zdradzał niegodne wieśniaka wysubtelnienie – były to dłonie szczupłe i wąskie, o długich nerwowych palcach i delikatnych, wydłużonych w kształcie fasoli paznokciach. Znamienny też był rumieniec, jaki wykwitał na policzkach panien, a czasem i mężczyzn. Znałem gwałtowne pożary płonące na policzkach, mogę więc śmiało rzec, iż to purpurowe zarzewie nie było oznaką niewinności i zdrowia, jak się powszechnie mniema, przeciwnie: świadczyło ono o nieustającej czujności wewnętrznej, jaka przeradzała się w druzgocącą samoanalizę, o ciągłej podejrzliwości wobec siebie, a wreszcie o głębokim niezadowoleniu z siebie, tym szczególnym niezadowoleniu, jakie znają natury dumne i niepohamowane w swych uczuciach. I wreszcie, dający wiele do myślenia szczegół – wszyscy Abaczowie, począwszy od starego Abacza, który lubił się chlubić swą siermiężnością, wszyscy bez wyjątku ogarnięci byli namiętnością lektury. Czyż trzeba wyjaśniać, co mogło się kryć w tym beztroskim marnowaniu wieczorów przepędzanych na odczytywaniu fantazji różnych panów i egzaltowanych starszych pań, którzy dawali upust swej niepohamowanej próżności i pychy, wymyślając niebywałe historie i stwarzając niestworzone światy! Czyż trzeba tłumaczyć, dlaczego stary Abacz, pochyliwszy się nisko nad jedną z takich książek, wycierał zwilżone oczy i później groźnie śledził spod nastrzępionych brwi, czy nikt nie zauważył kompromitującej słabości! A przecież wśród autorów zdarzali się szlachetni przybysze, którzy naprowadzali dusze na ścieżki wiodące na skraj przepaści, nad którą nieraz zawisał i sam piszący, bezradny wobec tych samych głodów, na tyle jednak mądrzejszy, ze próbujący oswoić owe głody nadawszy im znak i imię. Jednak bez względu na to, jak często rumienili się Abaczowie, jak bardzo delikatne i czujące mięli ręce, z jaką pasją oddawali się lekturze – nie wyjaśniony do końca pozostaje fakt, dlaczego właśnie na nich zstąpił nienasycony duch, jeśli od pokoleń żyli w zgodzie z ziemią, jeśli byli bliscy owym chłopom-szlachcicom? Zapewne pytanie to musiało trapić i samych Abaczów, którzy czując swą dziwną odrębność, nieraz zapytywali w duchu – dlaczego właśnie my?! Ale Boże mój, czyż odpowiedź nie kryła się w jednym słowie – pradziadek! Czyż to nie on, nasz pradziadek, żyjący gdzieś w czasach ostatniego króla Korony i Litwy, swym strasznym grzechem pozbawił szlacheckich wnuków prostoty uczuć, czyż to nie on zawinił to uczucie rozdarcia i rozbicia i obudził ducha, gdyż położył nań ciężar przestępstwa! Znając, jakże dokładnie, historię grzechu pradziadka, widzę jednak, że miał on w nadmiarze ową gwałtowność serca, widocznie dziedzicząc ją po swych przodkach. A więc była ona jeszcze przed owym rozbiciem i rozdarciem, a więc poprzedzała ducha, zanim się obudził do życia! Jakże jednak błogosławione musiały to być czasy, kiedy Abaczowie trwali jeszcze w prostocie, a już w miłości! Jakże wolni i weseli musieli żyć na ziemi, która służyła im – nieświadomym i pełnym serdeczności (i jakże równocześnie pouczające jest owo sięgnięcie w daleką historię dla tych, którzy sądzą, że miłość żywi się nierównością, że jest nienasyconym głodem, jakże może być pouczające dla kogoś, kto stracił nadzieję na to, że nasyci swe głody...). Zaprawdę godnym największego potępienia jest ów pradziad, który utracił raj otrzymując w zamian nienasycenie i tę skłonność, która w tak karykaturalnej formie przemówiła w prawnuku Antonim! Muszę się jednak lojalnie przyznać (przed sobą przyznać), że czasami ogarnięty jakimś dziwnym współczuciem zaczynam się litować nad swym pradziadem, który od kilku pokoleń tak niestrudzenie służy do złych wspomnień i gorzkich wyrzutów. I wtedy nachodzą mnie niegodne Abaczów wątpliwości, czy rzeczywiście mógł on tak gruntownie odmienić duszę rodu, i wówczas, gnany tą typową dla Abaczów tęsknotą do rozwiązań absolutnych, sięgam myślą i wyobraźnią do czasów już mitycznych, w epokę, gdy Abaczowie byli jeszcze Agbachanami. Jedynie na własną odpowiedzialność rozważam, czy to właśnie nie owym zręcznym i okrutnym jeźdźcom Apokalipsy Abaczowie zawdzięczają bezwzględność uczuć, naturę wrogą umiarowi i umiarkowaniu, pragnąc wszystkie go lub niczego, nie uznając kompromisów i 43 ustępstw, tej mądrości dnia powszedniego, bez której życie człowieka staje się ustawicznym dramatem?! Nieraz zastanawiałem się, patrząc, z jakim okrucieństwem stary Abacz znęca się nad swym wierzchowcem smagając go do krwi harapem czy dudniąc kijem po krowich żebrach – czy nie są tu winni tatarscy przodkowie, czy ten sadyzm przejawiający się z całą otwartością wobec milczących zwierząt (o którym i ja mógłbym cokolwiek powiedzieć, gdybym chciał wspomnieć pewne polowanie), czy sadyzm ten nie owocował jako... szaleńcza miłość! I dalej: czy tatarska obojętność wobec kultury, obojętność, która kazała moim przodkom niszczyć to, czego nie pojmowali i z czym nie mógł korespondować ich duch, czy ta gwałtowna niechęć do formy, manifestowana przez Tatarów tratujących Europę kopytami swych koni, a umiłowanie i całkowite oddanie się niekształtnym, fermentującym treściom życia – nie były zadatkiem późniejszych namiętności, które obalały wszelkie formy i wszelkie normy, namiętności, które pragnąc absolutnej swobody, beztrosko przyoblekały się we własne, stokroć gorsze, bo niezgodne z wielowiekowym doświadczeniem, kształty?! Czyż więc przewinienie mego pradziadka, który poddał się namiętności, jaką przeklęli już starożytni Grecy i czujni wobec dobra cywilizacji ujarzmili ją w swym teatrze, aby wywieść owe namiętności na światło dzienne pod tragiczną postacią syna Lajosa i Jokasty, pytam więc siebie, czy powtórzenie grzechu owego nieszczęsnego Oidipousa nie było ostatecznym usankcjonowaniem pierwotności i samowoli przejawianej przez całe pokolenia Abaczów, gardzących mrówczym doświadczeniem ludzkości, która posiadała tę mądrość, że aby nie znaleźć się w sytuacji, gdy rzeczywiście pozostaje jedynie nic, należy chcieć nie wszystkiego, lecz w miarę?! Tak rozważałem sam na sam ze sobą. zadumawszy się nad śmiercią Cieciurli. Bo czyż owo melodramatyczne zdobywanie jemioły nie było oznaką całkowitego i ostatecznego lekceważenia tłumu (czy pijanego chłopa), tłumu, który coś wiedział, mało tego, czyż nie było to wyzwanie rzucone prosto w oczy poczciwcom, którzy wyznawali umiar wyrażony w formie jakże surowego wiejskiego obyczaju?! A rozważałem tak i nie inaczej, jakbym rzeczywiście stał się z krwi (jeśli nie z ducha) Żubrowiczem... 44 IX Pozostał więc wuj Antoni w zamknięciu oczekując na ostateczne zwycięstwo, gdyż wiedział dobrze, że wcześniej czy później stary Abacz będzie musiał otworzyć łaźnię i w taki sposób przyzna się do swojej klęski, która nie będzie klęską, albowiem cóż może być bardziej szczytnego od przyjęcia własnego losu! Nasadziwszy na nos pincenez wuj Antoni wyglądał od czasu do czasu przez okienko, a gdy zoczył kogoś z domowników, kiwał ku nim dobrotliwie palcem, co mogło oznaczać zarówno naganę, jak i przestrogę. I domownicy nie bardzo chętnie zapuszczali się nad rzeczkę i na łąkę, skąd widać było łaźnię, nie chcąc zasłużyć na Antoniowe przytyki ani na jego upomnienia. Były w Niżanach dwie osoby, które odwiedzały wujaszka bez jakiegokolwiek lęku czy wyrzutów sumienia. Mój Boże, babka, malutka, drobna, wiecznie zalękniona babka, czegóż miała ona się jeszcze obawiać! Gdy patrzyłem na łagodną, dobrą twarz, na jej zalęknienie i niestrudzoną cierpliwość, nieraz nachodziła mnie myśl: czy tak właśnie nie miało być, czy nie po to istniała na świecie babka, ażeby Abaczowie mogli bez przeszkód oddawać się swym niepohamowanym namiętnościom? A również: czy to nie jej obecność, niezauważalna, a przecież nieustająca, przez tyle lat ratowała, co było już nie do uratowania, czy to nie ona była tym stałym lądem, na którym opierały się Niżany? Babka przychodziła do łaźni z jedzeniem i łzami, ze swą pokorą i dzbanem mleka. Wówczas wuj Antoni przestawał kiwać palcem i poprawiwszy pince-nez przyglądał się uważnie swojej matce, a potem pozwalał jej mówić słuchając z roztargnieniem matczynego głosu. Gdy babka kończyła wizytę, wuj Antoni z szacunkiem całował jej przedwcześnie zwiędłą dłoń i wracał do okienka, ażeby dalej niestrudzenie czuwać nad Niżanami. Bardziej niejasne, a nawet trwożące były wizyty ciotki Eweliny. Pojawiała się ona zazwycza j o zmierzchu, gdy słońce siadło już na linii horyzontu, a niebo odpowiadało na śmierć słońca rdzawą i rudą łuną, gdy na łące darły się derkacze i rzegotały niestrudzone żaby, a na wysokich olchach szykowały się do łowów puchacze pohukując niemrawo, kiedy opadły już jaskółki, a w głębi ucha poświstywały, docierając do mózgu, bezpióre nietoperze. Nie mogłem nie odczuwać trwogi obserwując z bezpiecznej odległości ciotkę Ewelinę, jak krąży wokół łaźni, gdyż wiedziałem już wówczas dokładnie (za sprawą swej przedwczesnej dojrzałości i zainteresowania losem Abaczów) nieomal wszystko o małżeństwie ciotki Eweliny i o wuju Antonim. Właściwie od dawna powinienem był zająć się ciotką Eweliną zarówno z uwagi na owo podwójne, wiele znaczące zamyślenie, które nie było mi obce, jak również z innych względów, o czym trudno mi mówić, i dlatego tym bardziej winienem zwrócić swą świadomość ku temu, co chce być poza czy ponad świadomością, a co ujawnia się w kształtach nieco fantastycznych, nie ujarzmionych należycie, co się chce wymknąć i raz po raz się wymyka, czyhając na mnie niby wąż z ostrym zębem przyczajony pod krzakiem smorodiny. Bo trzeba powiedzieć całkiem otwarcie, gdyż szczerość ta dziś nikomu nie zaszkodzi, a może nawet coś niecoś wyjaśnić, że siostra mej matki i dzięki temu moja ciotka, że Ewelina Abaczówna, wierna naturze Abaczów i przeznaczeniu Abaczów, odkryła jak gdyby nowy, nie znany dotąd kształt owego nienasycenia; czy też los Abaczów z biegiem lat i mijaniem pokoleń stawał się coraz bardziej pomysłowy i że nabył on niebywałej wirtuozerii, powtarzając ten 45 sam motyw w coraz bardziej wyrafinowany sposób, że stawał się on nie lada sztukmistrzem, jakby wierząc, że mojrę również obowiązuje postęp. Jeśliby ktoś spojrzał na historię małżeństwa ciotki Eweliny obojętnym okiem, być może, nie znalazłby tam żadnej oryginalności. Bo rzeczywiście Jundziłł z Jundziłłowa zjawił się w Niżanach jako zabłąkany myśliwy: miał on klucząc po okolicznych polach w pogoni za kuropatwami zgubić drogę do Jundziłłowa. Gawędząc ze swym przyszłym teściem Jundziłł rzucał od niechcenia okiem na córki Abacza, pragnąc przeniknąć tajemnicę wieku dwóch dorodnych panien, gdyż z tym wiązała się przestrzegana skrupulatnie przez zaścianki kolejność zamążpójścia. Znać w drodze powrotnej do Jundziłłowa dowiedział się on imienia starszej, gdyż w liście do Abacza pisał, że Ewelina wywarła na nim niezatarte wrażenie i że zapałał ku starszej córce nieziemskim uczuciem. W zakończeniu listu Jundziłł przebiegle nadmieniał, że jako wyraz przyzwolenia na wizyty będzie traktował brak jakiejkolwiek odpowiedzi. W taki sposób Jundziłł stał się częstym gościem w Niżanach i w taki też sposób to, co początkowo było nieoryginalne, stało się z biegiem czasu bardziej aniżeli oryginalne, bo fatalne i Abaczowe zarazem. Któż, kto był w Niżanach, nie pamięta tego aromatu późnej jesieni, w którym przemieszały się wilgocie ze zwiędłym liściem, a wraz z tym zapachu skwierczącego rogu, któż nie pamięta tego odorku zwiastującego obfitość i długi jesienny odpoczynek, tych amoniakalnych dymów palonej sierści i słomy, która wstawiała we wczesne wieczory płomienistą źrenicę iskrząc rudym i złotym pyłem! A w samym wnętrzu płomienia leży wieprz, napuchnięty od tłuszczu i gorąca, wystawiwszy cztery krótkie nogi do nieba, przyjmującego gwiazdy pylące rojem niecierpliwym, leży z pyskiem trochę kpiącym i wciąż nienażartym, z uchem odłożonym na bok, a ogień łaskocze go i oblizuje zewsząd, że wyjdzie z tej kąpieli parujący i świeży jak bochen. Już żelazo pracuje czyszcząc skórę z czarnej spalenizny i wieprz brązowieje i złoci się żółtymi plamami, gładki jak ciało Metysa. Biorą go więc na drąg, który wygina się potrzaskując ostrzegawczo, i niosą do izby czeladnej, i kładą na wielkiej ławie, bo pełen jest treści rozmaitych, które trzeba rozsupłać i rozdzielić sprawiedliwie do niecek i do balii, do wiader i do skopków. Najpierw jednak trzeba wypuścić zeń sok żywotny, tę purpurową ciemność, co napełnia go niecierpliwą gorącością, i oto już spływa do niecki krew parując gęsto i łakomiąc swą słodkawą obietnicą. Teraz nóż przechodzi przez środek brzucha, rozłączając na zawsze jego ciężkie obfitości, rozstępuje się kurtyna tłuszczu, biała i miękka jak wełniana kołdra, ukazują się sine sploty jelit. Nóż chrzęści po żebrach i oto otwarty sezam drugi, oto otwarta druga tajemnica. I tuląc się do siebie w swej ścisłości doskonałej obronne jeszcze, leżą jak tajemne pisklęta nieznanego ptaka – wątroby i płuca, żołądki i serca. Wstępuje ludzka ręka w te regiony zakazane i unosi po kolei organa życia, aż pozostaje na ławie gniazdo bezbronne, wymoszczone krwawym atłasem i wsparte na łuku żebra. A twarda ręka dalej czyni swoje, to wykopując kartofle nerek, to oddzierając korzenie polędwic, potem nóż błyska sczerwieniałym srebrem i z łomotem walą się ciężkie szynki. I tak analiza dokonała swego: rozdzielone na części leżą szczątki wieprza, które nie są wieprzem, bo przestąpiły próg ludzkiego rozumienia, chwytającego wówczas, gdy może pożreć i nasycić swe głody ustawiczne, leży już nie-wieprz zanalizowany na szynki i polędwice, na żeberka i schaby, na słoniny i nóżki. Zaraz realizują się pożądliwości odważne wobec rzeczy ujętej w formułę: na wielkiej patelni smaży się wątróbka dzieląc los z cebulą, na drugiej skwierczy i podskakuje słonina, pieszczotliwie zwana świeżaninką, a tam w saganie, wypełniwszy grubą kiszkę, bulgoce krew zmieszana z kaszą gryczaną. Takie świniobicie poprzedziło wesele ciotki Eweliny, a ubito wówczas cztery wieprze, ażeby nakarmić zgłodniałe zaścianki, które napłynęły do Niżan pragnąc uczcić zwycięstwo Jundziłła z Jundziłłowa. Smutek zaborczy i nieustępliwy, łaszący się i przymilny, o psim oku przystąpił do ciotki Eweliny i wyciągnął swą wierną łapę, gdy ciotka siedziała w dalekim i obcym mieście, strze- 46 żona przez Jundziłła, nie wypuszczana poza dwa skromne pokoiki. Był on starym towarzyszem ciotki Eweliny z czasów dawniejszych; wówczas nieśmiały i skromny, uczynny i koleżeński, gotów był żyć w zgodzie z dziewczęcym marzeniem. Teraz zaś wrócił jak do swego: szedł za nią krok w krok i kładł się wieczorami do małżeńskiego łoża, miękki, jakby aksamitny, a potem umieszczał się gdzieś w okolicy serca i ssał powoli i z rozmysłem. I wtedy przychodziły te dziwne bóle, gdy wydawało się, że cierpią przedmioty – łóżka, szafy, ściany, a potem zaczynają dokuczać myśli i wspomnienia przynosząc z zewnątrz swe cierpliwe cierpienia. Nazajutrz usiłowała Ewelina rozstać się ze swym towarzyszem, wychodziła na ulice wielkiego miasta, w gwar i szum, pomiędzy dorożki i automobile, w zaklęte rewiry wystaw, ale wróciwszy do domu napotykała nieustępliwą podejrzliwość Jundziłła i dowiadywała się o swych schadzkach i spotkaniach. Następowały tygodnie milczenia, gdy Jundziłł wróciwszy z pracy zagłębiał się w gazetę nie dostrzegając Eweliny, a potem znów biczował ją zazdrością, równie wytrwałą i nieugiętą. Jakże jednak mało przewidujący, jak bardzo niemądry był Jundziłł sądząc, że narzuci córce Abacza swą nieograniczoną wolę, że będzie zawsze sycił głód niezdolnego do miłości serca kosztem tej, która nie nawykła poprzestawać na małym! Tymczasem mieszkanko na drugim piętrze zaczął odwiedzać wuj Antoni. Przychodził rankami lub w południe, kiedy Jundziłł siedział nad kolumną cyfr w swym biurze, i poprawiając pince-nez wyjaśniał Ewelinie, że popełniła niewybaczalny błąd łącząc swój los z kimś, kto był z Jundziłłowa. A może nie mówił tak wuj Antoni w owe poranki i południa, może nic nie mówił najstarszy syn Abacza, a tylko patrzył uważnie i wyczekująco na swoją siostrę, dodając jej odwagi do czegoś, co znało tylko serce Abaczów; a nawet jestem prawie pewien, że wuj Antoni nie musiał mówić i patrzeć, wystarczyło, że przychodził jako ten, który rozumie. Smutek ośmielał się coraz bardziej, wijąc pod sercem Eweliny swe pełne włosia i pajęczyn gniazdo, szykując się ma spotkanie długich jesieni i niewyczerpanych zim. Ewelina coraz częściej zamyślała się tym podwójnym zamyśleniem, w którym była głęboka świadomość i bezwład nieświadomości. Z biegiem czasu stawała się ona coraz odważniejsza, coraz dalej wstępowała na tę górę milczenia. Osłonięta szczelnie swym smutkiem, zapuszczała wzrok ponad rzeczy i wspomnienia, które już nie bolały, łagodniejąc jak kula, gdy zatraci pamięć sześcianu. I serce jej unosiło się ponad przedmiotami i ponad ludźmi, szykując się do przyjęcia ogromu równego niejednej planecie. Wówczas wydarzyło się coś, co, zdawało się, wstrzyma wędrówkę Eweliny na szczyty. Oto po dwóch latach małżeństwa Ewelina poczuła w swym łonie ruch, którego przyczynę odgadła natychmiast. W tym pełnym nieokreślonych nadziei czasie przeniesiono do miasta najmłodszego Abacza: miał on rozpocząć służbę w garnizonie zaszczycony jako prymus podchorążówki dwiema gwiazdkami. Najmłodszy złożył siostrze wizytę, skrzypiąc butami i pobrzękując szablą, a u jego boku kroczył wuj Antoni. Posiedziawszy kwadrans wuj Antoni powstał z krzesła i złożywszy krótki ukłon głową, wyprowadził Najmłodszego, jak gdyby to on, a nie Najmłodszy przybył z wizytą. Od tamtego popołudnia Antoni nie pojawił się w mieszkaniu u Jundziłłów, rzadko też przychodził Najmłodszy. Aż nagle któregoś wieczoru ktoś głośno i gwałtownie zapukał do drzwi, gdy otworzono, stanął w nich Najstarszy: pince-nez siedziało mu krzywo na nosie, krawat się rozluźnił, obie ręce miał Antoni zajęte, coś w nich kurczowo ściskając. Najstarszy podszedł do krzesła i nie mówiąc ani słowa usiadł nie wypuszczając tego, co trzymał, i domownicy w mocnym świetle żarówki rozpoznali, że Antoni niósł przez miasto oficerskie buty i szablę owiniętą w pas. W taki sposób obwieścił Antoni o tragicznej śmierci Najmłodszego. Ewelina w godzinę po przybyciu Antoniego legła do łóżka i w wielkich bólach, które ciągnęły się aż do południa następnego dnia, powiła dziewczynkę; dziecko przyszło na świat martwe. 47 Po tych wydarzeniach, które wkrótce zlały się w jedno, gdyż wspólne w nich było niespodziewane i radosne przyjście i nagłe i milczące odejście, Ewelina wstawszy z łóżka, na którym przecierpiała pół miesiąca, przestała zauważać Jundziłła. Było to niezauważanie tak dalece naturalne, niezamierzone, bez cienia gniewu, że Jundziłł nie próbował nawet walczyć, lecz natychmiast upokorzył się błagając córkę Abacza o litość, obejmując jej zabłocone buty i spowiadając się na oczach gapiów ze swych przewinień. Jundziłł już nie tropił swych domniemanych rywali i konkurentów, już nie przepłacał dozorcy ani staruszki z przeciwka, aby śledzili Ewelinę, a przecież teraz dopiero zjawił się godny jej serca i myśli rywal. A był to zaiste groźny amant, gdyż kobieta raz zakosztowawszy owej wolności smutku i zamyślenia, raz wstąpiwszy na górę łagodną, nie mogła pragnąć kogoś, kto był tak ułomny, że nawet nie potrafił kochać bez oschłej zawiści, kto nie znał smaku ofiary, lecz trapił się wiecznym skąpstwem, sam cierpiąc w swej zazdrości. Ale nawet gdyby Jundziłł okazał się człowiekiem zrównoważonym, gdyby był on, na przykład jak mój ojciec, dzieckiem prostoty i prostoduszności, czy i wówczas Ewelina odmówiłaby owemu konkurentowi, co starał się o jej serce, gdy siedziała jeszcze w szkolnej ławie w dalekim od Niżan miasteczku? Czy mogła mu odmówić po tym, co się stało z Najmłodszym, którego kochała prawdziwie, i z jej dziewczynką, która od tak dawna istniała w domyśle, w przeczuciach, w tęsknocie, a zjawiwszy się natychmiast odeszła w przeczucie i w tęsknotę?! I najważniejsze, czy jej serce, serce córki Abacza, oczyściwszy się poprzez smutek i zamyślenie z przypadłości dnia powszedniego – miało dalej żyć w chaosie, poza którym ginęła rzecz, jeśli posiadało ono tajemnicę całości, jeśli na swej górze dostrzegało ową dal tak bliską nieskończoności?! I nie mniej ważne – któż mógłby tak długo znosić ból szafy i serca, łóżek i myśli, gdy oto za progiem czuwał ten, który był ponad przedmiotami, ponad myślą i sercem, a więc i ponad cierpieniem, który wiódł łagodnie i pewnie w krainę kulistą i doskonale pełną?! Wieczory niżańskie kładą nad łąką płaskie parasole, bledną one nad trawą równie pobladłą od rosy. Łąka jest wystudzona jak rtęć i obejmuje nogi wysoko aż po łydki i chłodno aż do szpiku kości. Niewyraźnie stoją krzaki, że nie wiadomo, czy to łoza, czy leszczyna, a olchy podnoszą ciemność aż pod niebo przepasane mgławicą, z której raz po raz odrywa się gwiazda i leci przez niebo, i wstępuje w olchy, znacząc czyjś koniec. Milczy łąka w trzasku świerszczy, milczą olchy uśpiwszy ptaki i tylko znad rzeczki, cieniutkiej i brzęczącej jak szkło, i tylko stamtąd, gdzie stoi łaźnia, dobiega jakże znany głos tej, która weszła w swą kulistą i doskonałą pełnię. 48 X Kiedy upał zbytnio dokuczał stając szklistym słupem mad Niżanami, kiedy kurz wzbity kopytem długo jeszcze wisiał żółtą, pachnącą suszą i łajnem zasłoną, a ogórki i dynie opuszczały na znak wielkiego zmęczenia swe włochate liście i tylko słonecznik pochyliwszy lekko talerz, złoty i ze złotym, choć krótkim promieniem, odpowiadał słońcu, i kiedy pszczoły stawały się leniwe i jadowite jak węże, a ptaki otworzywszy dzioby opiewały w milczeniu południe – wówczas najmilszą stawała się rzeka i Abaczowa piwniczka. Nad rzeczką pod olchą wędrowały przewiewne chłody, kojące wilgocie, pachniało tam ziołami i rybą, stadkami fruwały płochliwe zajączki. A w piwnicy, co kryła się w cieniu akacji pod strzechą, na którą można było wejść jak na saneczkową górę pod sklepieniem ze świerkowych belek przykrytych grubym kożuchem paździerzy, za podwójnymi drzwiami – drzemały zimowe lody wyrąbane z niżańskiego stawu. Z wilgotnych trocin wyzierało ich oko, zamglone wspomnieniem czasu, którego już dawno nie było i w który trudno uwierzyć, oko dalekiej zimy, co przycupnęła w ciemnościach, aby jak oszukany ptak chronić nie swoje pisklęta. Na glinianym klepisku stały konwie mleka; a w dzbanach powoli gęstniała śmietana, na szerokiej desce szeregiem legły sery wycięte w kształt serca i przyprószone pachnącym kminkiem; zaś w wielkim garze pływał jak góra lodowa walec masła, dopiero co wywołany z niebytu w wielkiej drewnianej bójce, gdy dziewczyna tak długo biła oporną śmietanę, aż ta uległa rozdwojeniu, całą swą tłustość ujawniając w żółtych grudach, a w maślance niepokalaną biel i kwaśność łagodną. Z piwniczki wynosiła babka chłodne sery i śnieżnobiałe twarogi i domieszawszy śmietany i cukru gościła domowników ,,lodami”. To znów postawiwszy gar mleka, po dwóch dniach ściętego w twardość, którą można było rozdzielać łyżką i kłaść do kubka kawałek po kawałku, a potem patrzeć, jak łączy się na powrót w jedno i podchodząc serwatką staje się podobne do nieba w białych barankach, babka poiła mieszkańców Niżan sielskim specjałem, gdyż on najlepiej znał letnie pragnienie. Wszyscy chronili się przed pełnią i gdy słońce stało w zenicie, Niżany skłaniały się ku linii horyzontalnej, jak gdyby nie ufając zbytnio temu, co jest u szczytu, przekładając porę nadziei, gdy słoneczna kula jak świeża pestka brzoskwini wyskakiwała spod ziemi, lub porę pożegnań, kiedy południe można było wspominać jako raj utracony, z rezygnacją przyjmując czas nocnej bezsilności. Leżały więc Niżany nasłuchując głosu zjadliwych pszczół, bezradne w drzemce południowej, która wiąże ciała, myśl pozostawiając swobodną, i tylko babka krzątała się niestrudzenie, przynosząc dzbany zroszone chłodnym potem. I ja również, zniechęciwszy sobie sad i rzeczkę, kładłem się w salonie zaciągniętym firanką lipowych gałęzi drzemiąc z na wpół otwartym okiem. Ale oto cienie wydłużały swą linię, oto liście zaczynały drgać, przenosząc ruch na wiotkie gałęzie, oto bocian poczynał oklaskiwać wietrzyk, a małe ptaki kłuć ciszę, oto indyjski kogut rozindyczył się na swe żałobne żony – i już dzień przechylił się na drugą połowę. I oto miast pełni na powrót zawitało do Niżan bolesne czekanie, bo gdzież podział się ów dzień, który od wczesnego ranka miał być i nie będąc już jest prawie miniony?! Nastała pora rozrachunków, które mają zliczyć, co nie zdążyło być, i jedyną liczbą staje się czas, niby okładka, dla której zabrakło księgi. 49 Słońce stoczyło się ze szczytu niżańskiego nieba, zwiastując porę pożegnań i rozstań bolesnych. Oto i dla mnie zbliża się godzina powrotu do Miasteczka, a stamtąd droga prowadzi dalej: w czas, który również minie tak szybko, że nie zdążywszy być, już będzie pozaprzeszłym, pozostawiając mnie z mym losem – jedynym towarzyszem, co przyszedłszy, jest ustawicznie. A tu jeszcze wzywają mnie obowiązki rozliczne, jeszcze nie spełniło się wszystko, co się spełnić miało. Więc dopóki słońce służy swą jasnością, krzątam się po Niżanach, aby wyjaśnić to, co jest nie wyjaśnione, albowiem ważą się tu sprawy nader ważkie, pośród ludzi, którzy przeszedłszy nie staną po raz trzeci. Śnitko, milczący, ironiczny i bezlitosny dla Abaczów, pewnego dnia przemówił. Stało się to w popołudnie jeszcze dyszące żarem, lecz już zbratane z porą pożegnań. Pociągnąwszy łyk samogonu, który ma tę właściwość, że nie szkodzi nawet w upały, jeśli jest skórka chleba, którą należy wąchać po każdym łyknięciu, Śnitko rozsiadł się na otyłych workach. Młyn dudnił, pracowicie żując w swych kamiennych żuchwach ziarno i sypiąc wąskim korytkiem mąkę, ciepłą, pachnącą krzesanym kamieniem oraz łagodną swojskością przeczuwanych bułek, blinów i chlebów. – Zginiecie gorzej od króla Popiela. Oblezą was pchły, wszy i pluskwy – powiedział wujaszek Śnitko, wwąchująo się w aromat skórki. – Zginiecie wszyscy i ja z wami! – rzekł Śnitko i przytknąwszy szyjkę butelki trąbił w sufit samogonowy hejnał. – Któż dziś w Niżanach zażywa kąpieli! Brud na nas rośnie skorupą i wszy szukają naszej przeklętej krwi. Przeklęci jesteście i ja z wami! – wykrzyknął Snitko szukając chlebowej skórki. – Gdzież podział się rozsądek i mądrość! Czy nie wiesz o tym, że wszyscy są tu obłąkani, udając rozsądnych? Wszyscy mają kogucika w głowie, co pieje ujrzawszy jajo okrągłe! Uciekaj stąd, zapomnij, żeś Abacz, bo ty jeden możesz ujść z życiem. Tyś Żubrowicz! A ja jestem sznytką odciętą i odrzuconą daleko. Ale nie powinno powrócić, co jest rozłączone, nie może rzeka wracać do źródeł! Tu Śnitko podniósł do góry swą fanfarę żółtą (bo samogon był kiepski) i odtrąbił do połowy alarm. – Słuchaj, zdradzę tobie tajemnicę, nad którą przetrąbiłem już niejedną trąbkę, ale pamiętaj, że robię to nie dla zaspokojenia czczej ciekawości, lecz ku przestrodze. Czy znasz tajemnicę rodu Abaczów, to przekleństwo, które ciąży od pokoleń?! – Tak – odrzekłem z powagą stosowną do chwili. – A więc wiesz, że twój pradziad, co żył za ostatniego króla Korony i Litwy, wróciwszy po długiej podróży po kraju, gdzie przystąpił nie wiadomo, czy do Targowicy, czy Baru, znać za podszeptem szatana targnął się na własną matkę, doprowadziwszy ją do upadku i zguby. – Tak! – odrzekłem z mocą, czując, jak rumieniec wstępuje na me ciało. – A czy wiesz – ciągnął wuj Śnitko obwąchując skórkę – że z owego związku samobójczego, z owego samoumiłowania występnego zrodziło się dziecię?! – Nie... – odpowiedziałem okrywając się rumieńcem purpurowym, chociaż powinienem był zrównać się z bielą mąki. – Więc dowiedz się, że matka porodziła dla swego pierworodnego syna, tak że stało się, iż syn był ojcem i bratem równocześnie, podobnie jak rodzicielka będąc matką i babką – była matką swego syna i wnuka. Nie o logiczne igrce mi tu chodzi, tylko o to, abyś zrozumiał, że z tego związku zrodził się chaos, splątanie wszelkiego porządku i sensu. A czy wiesz, że ów syn (dziecię zupełnie zdrowe i mądre), oddany potajemnie na wychowanie, dorósłszy uciekł z klasztoru i założył własną rodzinę?... – Nie... – odpowiedziałem, tym razem blednąc mocno. – Tak jednak było, o czym ja jeden tylko wiem, gdyż służąc u hrabiego Zyberk Platera miałem możność przejrzenia papierów Wielkiej Loży, albowiem owo dziecię stało się zaprzy- 50 sięgłym masonem. I czy wiesz, jakie przybrał nazwisko ten, który został odcięty od pnia Abaczów, chociaż był Abaczem bardziej niźli wszyscy Abacze razem wzięci?! – Nie... – wyszeptałem resztkami sił. Tu wujaszek Śnitko, a brat mojej babki z domu Śnitkówny, podniósł po raz ostatni swą trąbkę lśniącą srebrnie, jedynie w szyjce bulgotała pokrzepiająca złocistość, i zagrzmiał dźwiękiem pustym, któremu raz po raz odpowiadało echo szklane, aby zamilknąć w zakamarkach młyna. – Nazwał siebie Odciętym, kromką chleba, która odpadła od bochna, sznytką, Śnitką... Milczałem patrząc bezradnie na Śnitkę, który zagłębił się w aromatach chlebowej skórki, potem na młyn spowity w mącznej mgiełce, a wreszcie na rzeczkę, za którą stała łaźnia, zaś w niej ten, który był synem Abacza i tej dobrej, cierpliwej, miłującej, która była tak różna od Abaczów, a przecież miała być z nich! Tymczasem Śnitko odrzucił w kąt swój róg, który już nie był złoty, i podochocony zanucił swą ulubioną śpiewkę: Tilimbom, tilimbom, zagarełsia koszkin dom, Bieżyt koszka iż wiedrom zatuszać swoj dom! Tralalala... – I stanie się chaos i zamieszanie wielkie – rzekł Śnitko podnosząc do góry wielki paluch i zwalił się na worki zasypiając snem kamiennym. Pełen złych myśli i jeszcze gorszych przeczuć wyszedłem z młyna, idąc, dokąd prowadziły mnie nogi, i oto znalazłem się przed łaźnią. Drzwi budynku jak zawsze zabezpieczone były kłódką potężną, a przez małe okienko sączył się cienki dymek roznosząc woń kiepskiego tytoniu. Zbliżywszy się do okienka zapuściłem wzrok do środka i na wyrku przyrzuconym byle jaką derką ujrzałem Najstarszego. Wuj Antoni siedział pogrążany w łagodnej zadumie, puszczając kłęby dymu, które rozpływały się pod powałą niby mgła na jesiennym niebie. Ujrzawszy czyjąś twarz w prostokącie okienka wuj Antoni pogmerał w kieszonce kamizelki, z którą nie rozstawał się w swym zamknięciu, chociaż elegancja jego była już coś niecoś zmięta i nie pierwszej świeżości, i nałożywszy na nos pince-nez przyjrzał mi się uważnie. – Witam cię, Zastępco i zarazem Podwójnie Wybrany! Dawno nie widzieliśmy się. Wciąż czułem krążenie twych myśli, lecz, niestety, nie dane mi było widzieć osoby. Igrałeś mną w domysłach różnych i dalekich od sprawiedliwości, będąc w siłach dotrzeć do mnie bezpośrednio (na co ja z pewnych zasadniczych względów nie mogę sobie pozwolić), aby na miejscu wyjaśnić wiele spraw. Nie wiem zresztą, czy można nazwać „wyjaśnieniem" coś, co jest proste i tak oczywiste, jak wieczór po dniu, co jest jasne jak słońce w południe i jak księżyc w nocy, dlatego może słusznie byłoby mówić nie o „wyjaśnianiu", lecz o „rozjaśnianiu". Rozjaśnijmy więc do końca, co i tak dostatecznie jest jasne. A więc słucham cię – Zastępco i Podwójny! – Nie jestem skłonny do żadnych wynurzeń – odpowiedziałem szczerze. – Trafiłem tu przypadkowo i przypadkowo zajrzałem do okienka. Nie wiem, czym wyjaśnić bezmyślność mych kroków, chyba jedynie troską o higienę... – Masz rację – odparł wujaszek Antoni drapiąc się pod kamizelką – oblazły mnie tutaj jakieś czarne paskudztwa, a wyobrażam sobie, co się musi dziać tam u was na górze... – Tak więc – rzekłem – przyszedłem tu w sprawach higieny, gdyż domownicy cierpią z braku łaźni. Nie chciałem, broń Boże, przez to powiedzieć, że jestem przeciw cierpieniu, przeciwnie – nauczyłem się szanować cierpienie, gdyż bez niego nie mógłbym dostąpić swego losu, lecz uważam, iż ten rodzaj cierpienia, o jakim mówimy obecnie, przez swą błahość, a 51 nawet malutki komizm, podważa szczytne cierpienia, przedrzeźnia je i wykrzywia się jak podrzędny diablik! – Mylisz się, mój chłopcze – sprostował wujaszek nie przestając się drapać – każde cierpienie jest szczytne, jeśli jest cierpieniem za słuszną sprawę. Jakąż miałbym zasługę przed swym losem, gdybym odrzucił to z pozoru komiczne i niepoważne cierpienie dlatego, że przechodzę je zamknięty nie w lochach ani w wieżach bezludnych, ale w zwykłej wiejskiej łaźni nasyconej wspomnieniem gołości (przez co moje cierpienie staje się tym bardziej cierpiące), wspomnieniem pisków kobiet łechtanych brzozową witką i postękiwań mężczyzn, którzy swe piękne i władcze ciała biczowali tu, aż krew wzeszła zorzą? Cierpię tu bardziej, niźli mógłbym cierpieć gdziekolwiek na świecie, gdyż wiem, za co cierpię, z pozoru mniej cierpiąc, albowiem, jak zauważyłeś, miejsce nie jest zbyt stosowne do cierpień. – Myślałem ostatnio dużo o cierpieniu wujaszka, co zresztą wujaszek wyczuł mówiąc o krążeniu mych myśli – powiedziałem. – Sądzę więc, iż wyczuł też wujaszek, jak daleki jestem od przyznawania racji pewnym stwierdzeniom wujaszka, a tym samym jak bliski jestem temu, ażeby uznać cierpienia wujaszka za cierpienia co najmniej... – Wstrzymaj się! – zakrzyknął Pierworodny zrywając się z wyrka. – Nie mów więcej, nieszczęsny chłopcze, gdyż ślepota jest największym nieszczęściem. Znam twoją ideę, albowiem dobrze poznałem tamtego, który trapiony ową nierównością (o którą tak ci chodzi) wreszcie przywołał nierówność, aby lec przywalony ogromem tego, który pragnąc rozmaitości zginął w chaosie śmierci. Bo miłość ma być powrotem na łąki łagodne, które dusza zna już od zarania swego bytu, bo miłość jest to najszlachetniejszy wyraz znajomości, jest to muśnięcie zażyłych rąk i oczu, które powróciły z tych samych oddaleń. Popatrz, na świecie jest tyle kobiet, z których wiele, jeśli nie każda, mogłaby być tą jedyną, ale przecież serce twoje drży tylko na głos tej, którą poznałeś pierwszą, a poznawszy wróciłeś do niej już z pełną świadomością serca, albowiem było to nie poznanie, lecz rozpoznanie... Czyż twe uczucie nie jest najlepszym przykładem, że jednostronność, tożsamość, równość, czy jak tam określisz to w słowach, że one są solą tej ziemi obiecanej dla tych, którzy znają uczucie?! Ludzkość zakłamana aż do szpiku kości tu jednak nie jest w stanie kłamać, uznając miłość synowską i macierzyńską za kwiat miłości. Zauważ, że między kochankami częste bywają zdrady, tak iż niewierność małżeńska stała się żerem dla najgłupszych wymyślaczy (książek, ale mało kto odważy się zaprzeczyć tej miłości, która jest właściwie samoumiłowaniem, gdyż matka kochając syna kocha zarazem siebie, albowiem ciało jej i charakter są w jego ciele, podobnie jak syn kochający matkę może pokochać siebie najdalej rzuconego w przeszłość. A więc pytam ciebie, czy to, co uważają niektórzy za przekleństwo Abaczów, rzeczywiście jest przekleństwem? Czyż nie jesteśmy w swej odwadze i bezkompromisowości, w swej szczerości heroicznej – najbardziej ludzcy?! (A zgódźmy się, że człowiekiem jest ten, który kocha!) – Tak... – odparłem w zamyśleniu głębokim, w którym już nie dostrzegałem Najstarszego, słysząc jedynie niepokojące drapanie. – Tak... Tajemnica miłości jest niezgłębiona i niepodatna logice tak bardzo, że gdzie się zjawia logika, z miłości pozostaje zaledwie słów parę, i to niezbyt mądrych. Mógłbym jednak dalej bronić swego (chociaż w gruncie rzeczy po cóż bronić czegoś, co stoi ponad logiką, co jest bardziej bezbronne od niemowlęcia świeżo powitego, a równocześnie tak potężne, że jest współtwórcą wszystkiego!), mógłbym bronić swego, gdyż wujaszek pominął tę nierówność zasadniczą, tę przepaść nie do przebycia, jaką jest ów szczegół nader istotny – że ona jest matką, a ja jej dzieckiem, że ponadto ona jest kobietą, a ja jej synem. I w tym właśnie kryje się tajemnica miłości, że dąży ona do czegoś, co jest poza nią, i to dążenie wspomaga sama natura stworzywszy dwa szczyty oddzielone przepaścią... Mógłbym tak właśnie bronić się przed wujaszkiem, lecz z kolei wiem, że również kocham matkę dlatego, że jest mi znajoma bardziej aniżeli ktokolwiek na ziemi! Zamilkłem na chwilę i podumawszy ciągnąłem dalej: 52 – A więc, jeśli mamy być zgodni z logiką (chociaż w sprawach miłości jest to rzecz nader niebezpieczna), winniśmy przyznać, że tajemnicą mej miłości jest to, że matka równocześnie jest ta sama i inna :jest mi nadzwyczaj bliska i nieskończenie daleka, że jest z Abaczów i że jest z ludzi, że jest kobietą i że nią nie jest. I w tym całe piękno, i w tym jest cała tragedia... – Mój chłopcze – zauważył cierpko wuj Antoni zapinając guziki od kamizelki – poznaję głos Najmłodszego. Zaiste sprawdziły się moje przeczucia, że ten, który tak skrzywdził ród Abaczów, nie będzie chciał go opuścić wcielając się po swej śmierci w twe niemowlęce (bo nie męskie) ciałko. Już widzę cię za lat kilkanaście, jak kroczysz u boku jakiejś ,,bliskiej i nieskończenie dalekiej", trapiąc się w męczarniach miłości źle pojętej, widzę, jak płodzisz dzieci wierząc iż „dosięgasz niedosiężne”, a potem widzę cię z głodnym, oszukanym sercem i widzę cię, jak trapisz się dojrzawszy (za późno) w swych dzieciach ten sam fałszywy płomień, i dopiero jak osiwiejesz całkowicie czy też stracisz swą bujną czuprynę, wtedy przyznasz mi rację... – Nie – odparłem z mocą – miłość jest wiecznie żywa, gdyż świat jest przerażająco ogromny i bogaty w swej rozmaitości. A my możemy uczynić, że będzie łaskawy i bliski jak dłoń matki. Świat i jego ludzie. – Jakżeż to? – zaśmiał się wuj Antoni i poprawiwszy pince-nez przyjrzał mi się uważnie. – Więc jeszcze wierzysz w te rzeczy, i to w tym wieku! Twój świat musiałby mieć kształt nieskończonego talerza opartego na grzbietach żółwi lub góry na wzór góry lodowej, która korzeniami sięga światów .niewidzialnych. On jest tylko kulą! Jest kulą i to daje złudzenie mrówkom, że za dalą jest dal. Ale proszę cię – idź za tą dalą, a zajdziesz na swoje znajome, stare miejsce. Tożsamość, tożsamość i podobieństwo – oto nasze bogactwo. Cha, cha, cha, dobre sobie – „świat przerażająco ogromny i bogaty w rozmaitości”! Wszystko to jest złudzeniem perspektywy, mój drogi Żubrowiczu. Świat jest wszędzie taki sam: wystarczy go poznać tu, aby go znać również i tam! – Nie – odrzekłem z uporem niezrozumiałym już dla mnie samego, bo sprawy logiki były dla mnie zawsze dalekie i obce. – Nie. Świat jest górą, talerzem, a może być też mrówką. To też mi wystarczy... – Świat jest górą, a ty jesteś kurą – odparł ze zniecierpliwieniem Najstarszy i ponownie powrócił do kamizelki i koszuli. – Jesteś jak kura, co zniosła jajo i kudkudacze, że odkryła Amerykę! Tak więc rozmowa nasza stawała się coraz bardziej logiczna i nieprzyjemna zarazem, czułem też, jak coś skocznego i czarnego dostało się za mój kołnierz rozpoczynając tam niespokojną. wędrówkę, ale nie mogłem sobie pozwolić na podrapanie się, aby nie urazić wujaszka Antoniego, który z takim samozaparciem cierpiał najazd czarnych i skocznych, gdy, na szczęście, zadrżała ziemia, zadzwoniły podkowy, zaszumiała grzywa. Wanda nader często ostatnio bywała w Niżanach przelatując przez majątek Abacza na swym ogierze niby ciężki ptak, który nie umie się oderwać od ziemi. Ściągnąwszy wodze Wanda zahamowała nagle, że ogier zarywszy kopytami wzbił dwa słupy piachu. – Oto masz jak za zawołanie swoje przepaście i ogromy – rzekł z naganą wuj Antoni – oto masz dziwkę w całej krasie niepohamowania. Uważaj, co powie ta, którą Najmłodszy widział jako szczyt niedosiężny, ta, która nie darmo połączywszy swój zadek z ogierem gania wzdłuż i wszerz Niżan. – Witaj, mój mały – powiedziała Wanda odgarniając włosy znad czoła wypukłego i czystego jak kamień – witaj, mój synu. Przecież mogę cię tak nazywać, prawda? – Tak – odrzekłem lekko stropiony. – Możesz, Wando, nazywać mnie swym chrzestnym synem, gdyż jesteś moją chrzestną matką, albowiem połączył nas chrzest jednej krwi i ofiara jednego ciała. – Dziwnie mówisz, chłopcze i synu mój... – rzekła w zamyśleniu Wanda i oparłszy się na łęku przyglądała mi się uważnie. 53 – Gdy tak widzę cię, już nie dziecko – powiedziała – a jeszcze nie młodzieńca, gdy oglądam cię nieokreślonego jeszcze, chociaż już zamkniętego w czymś, co jest tobą, wydaje mi się, jakbym równocześnie patrzyła na kogoś innego... – Wiem o tym – odparłem cicho. – Wiem o tym, Wando, nie od dzisiaj. – Gdy patrzę na ciebie – ciągnęła Wanda – dopiero pojmuję, jak straszną rzeczą jest czas – władca dróg, które się nigdy nie schodzą. – Nie trzeba, Wando. Po co się martwić. Może tak właśnie musi być? – Nie chcę, och, nie chcę! – zawołała Wanda. – Mam tylko jedno życie! Ale ty tego nie rozumiesz, ty jeszcze tego nie rozumiesz... – Przecież jestem twoim synem, Wando. Łączy nas krew i myśl tamtego, który jest twoim mężem w miłości, jaka (na szczęście) mogła być tylko przeczuciem i ciągłą tęsknotą, a który też jest moim ojcem, również w przeczuciu i tęsknocie. – Dziwnie mówisz, mój mały... Powinnam ciebie zrozumieć, gdyż mówisz rzeczy nieobce mi, ale przecież nie pojmuję ciebie. – Nie chcesz się zgodzić na swój czas – powiedziałem twardo, pomimo że właściwie podczas tej niespodziewanej i cokolwiek dziwnej rozmowy nie mogłem być niczego pewien, albowiem mówiłem tak, jakbym (nie mówił tego od siebie. – Ale przecież nie będziesz się mnie bał, prawda?! – zawołała Wanda wyciągając ku mnie ręce. A gdy posłusznie podążyłem ku Wandzie, rozległ się czyjś szyderczy chichot. – Cha, cha, cha! – śmiał się wuj Antoni, który odsunąwszy się od okienka podsłuchiwał naszą rozmowę. – Cha, cha, cha! Widzę, że panna Andruszkiewicz nie lubi marnować czasu! I zawsze ma szczęście do najmłodszych! Cha, cha, cha! To ci dopiero jest niewąska... – zakrzyknął Najstarszy. Ale myśmy już pędzili przez łąkę posuwistym galopem, z szumem wiatru i końskiej grzywy, pędziliśmy tuż nad samą murawą jak ptak, który zatacza koła w podniebnej wysokości, aby nagle spłynąć ku ziemi – nie wiadomo, czy w swym płaskim locie szukając schronienia w przyjaznych trawach i ziołach pachnących, czy też grożąc komuś swym ostrym dziobem i pazurem drapieżnym. 54 XI Oto słońce zbliża się już ku zachodowi, oto zaczynają odżywać wilgocie wieczorne, jeszcze roztopione w powietrzu jak srebro w wodzie, ale już gotowe osiąść na łąkach skoszonych, na rżyskach ostrych jak tarka i gęstych jak szczotka, bo Abacz, jak wiadomo, nie uznaje żniwiarek, tylko kobiety z sierpem. Późne lato przesiewa swe obfitości przez gęste gałęzie i zwisa w żółtych śliwach i świetlistych jabłkach, skapuje ciężko dorodnymi klapsami i rozpryskując się wionie słodyczą soków i świeżością miąższu. A w polu pachnie spóźniona gryka, liniejąc już i twardniejąc w swych ziarenkach, co zawisły na łodygach niby tłuczony żwir, i druga koniczyna dodaje mocy tym zmęczonym zapachom – rosista i puszysta, z listkiem na szczęście, którego nikt nie umie odnaleźć. A tam już się zaczyna podorywka i para koni, prychając rześko, kroczy przez pole spraszając gawrony i kawki, które podskakując ze skiby na skibę mierzą swym szklanym okiem w ziemię, drugim wypatrując niebo rozcieńczone aż do bladości przekwitania. Idzie oracz pokrzykując ma konie, podfruwają niechętnie ptaszyska łakomiąc się na różowe dżdżownice, co nizały przez lato niżańską ziemię, jak pończochy pełne i sprężyste jak węże; czasami trafi się pędrak, biały i tłusty jak kęs słoniny, i wówczas gawron wydając radosny skrzek odlatuje ze zdobyczą, aby zaraz przysiąść i przełknąć ją zachłannie. Nad Niżanami, w tym niebie przepalonym przez słońce, rozłożywszy skrzydła szybują białe ptaki: dziób wystawiwszy przed siebie jak pomarańczową strzałę krążą one opadając powoli, to znów podnosząc się i wówczas widzi się nad nimi, w samej otchłani nieba, odbity cień innych ptaków – już nie podniebnych, lecz wniebowziętych. Wirują one tak godzinę, dwie, próbując sił, czujne wobec siebie i wobec ziemi, która legła pod nimi jak czasza pełna po brzegi, krążą, jakby żegnając się z nią, a witając dale odległe, a potem spływają z nieba i rozbrzmiewa tylko echo wysokich pojękiwań: to lecą z północy klucze dzikich gęsi! Czy Śnitko ujawnił swą tajemnicę, bo trąbił wówczas zawzięcie w swoją złotą trąbkę, a może przeczuwał rychłe rozstanie, gdyż widział oznaki nadchodzącej jesieni? A może też tajemnica jego nie była tajemnicą – jeśli sięgnąć pamięcią tak daleko wstecz, to wszyscy mieszkańcy owych zaścianków ogrodzonych przez bory, jeziora i wsie ludne i chmurne okażą się synami jednego ojca, nad wszystkimi będzie ciążyć klątwa samoumiłowania występnego, okaże się wówczas, że wszyscy oni byli oddani na pastwę jednostronności, że wszyscy nie chcieli upodlić swych uczuć partnerstwem zbyt słabym! Jeśli tak. było rzeczywiście, to wówczas los Abaczów nie byłby tylko losem rodu wywodzącego się z Abaczowszczyzny, to wówczas wszyscy bylibyśmy sobie równi w swej miłości i w swym przekleństwie. Ale zbyt wyraźnie widzę Abaczów, zbyt mocno czuję swoim sercem ich serca, abym miał się rozpływać w zaściankach mnogich, wśród Jundziłłów, ciotek Buturejek i Grażyn z domu Dziedziejko. Jakżeż zresztą mógłbym porównać Abaczów z zaściankami, jeśli drzemały one spokojnie w sierpniowym słońcu, gdy nad Niżanami gromadziły się ciemne chmury. Nie wiadomo, za czyją sprawą stało się jasne w Niżanach, że owe galopy Wandy Andruszkiewiczówny, która na swym ogierze niestrudzenie przemierzała okoliczne łąki i pola, zahaczając i o sam majątek – miały swój określony cel. Że nie chodzi tu o zwykłe spacery i przejażdżki znudzonej panny, lecz że są to taktyczne manewry wojska, które planuje zabór. Tylko 55 niezupełnie jasno pojmowano w Niżanach, komu grozi niebezpieczeństwo ze strony niezmordowanej amazonki. Jedynie ja nie miałem wątpliwości i z drżeniem serca, w trwodze i równocześnie w dziwnym podnieceniu, które można by nazwać radością, gdyby nie sąsiedztwo owej trwogi – oczekiwałem na rozwój wypadków. Z jakim więc uczuciem patrzyłem teraz na matkę, czy to siedząc w naszym pokoiku na górze przy blasku zółtolitej lampy o złotym sercu, czy spacerując po łąkach i nad młynem, czy też kładąc się wieczorem do pustego łóżka i przytłoczony ogromem (który stawał się coraz ogromniejszy, wprost nieskończony w swej wielkości), wsłuchując się w jej oddech, który znałem równie dobrze, jak odgłos kroków, drobnych, energicznych, bijących niby pałeczki w naciągniętą skórę, jak dziwnie inaczej odczuwałem teraz dotyk jej rąk, o których mogłem mówić tak dużo. Jakże też inaczej patrzyłem w jej oczy, nie umiejąc znieść ich jasności, a równocześnie czując, że bez tego spojrzenia tak mało jestem, że chwilami wydawało mi się, że istnieje jedynie w matczynych źrenicach. Równocześnie rosło we mnie poczucie winy, chociaż nie mogłem niczemu być winien, potęgował się też ów stan podejrzliwości i jakiejś nieufności zasadniczej, a zarazem chciałem oddać się cały, spalić aż do ostatniego włókna – i wtedy czułem, jak ginę przygnieciony ciężarem ponad miarę. I oto oczyma wyobraźni oglądałem lata ubiegłe; owe odkrycia matki, owe stany zaborcze, gdy walcząc sprawiłem, że ojciec zamieszkał ze mną w jednym pokoju. Nie w samych obrazach kryła się męka, lecz w tym, iż one już były, a więc również i w sprawach serca odkryłem straszną siłę czasu. I było tak, jakbym nigdy więcej nie miał zakosztować słodyczy uczucia (mój Boże, czy rzeczywiście „słodyczy"?), wyrzucony w piekło wspomnień, a może było tak, jakbym się szykował do odejścia? Ale wiedziałem też, że wszystko to musi być złudzeniem: teraz, gdy przyszedł do mnie czas – czułem mocniej niż kiedykolwiek przedtem, bo wówczas nie umiałem jeszcze rozważać utraty, bo wtedy żyjąc w wiecznym dziś – nie potrzebowałem smucić się nad „wczoraj" i przerażać się „jutrem". Dzień idzie za dniem. Wstaje znów poranekpóźnoletni, przejrzały w swych krasach, nie rumiany, ale kryształowy jak krzemień po kąpieli ognia. Wróble ćwierczą zajadle, gdaczą niechętnie kury, bo już minęła ich pora i chociaż jajo dalej wschodzi w gnieździe uwitym w starym domu, to już na pociechę kucharkom i chłopom na pokrzepienie; indyczą się indyki, perlą się krzyki perliczek i oto wreszcie słychać parskanie koni i para kasztanów stąpając lekko podprowadza pod ganek bryczkę. Wsiadamy z matką, z babką ubraną na czarno, zajeżdża druga bryczka, przed którą pląsa ogier srebrnogrzywy, i wuj Witold posadziwszy obok Grażynę, rumianą dziś i kraśną niby owoc dojrzały, zacina lekko lejcem i ogier unosi bryczuszkę, a ta dymi jak z kadzidła. Chwieją się zgodnie końsikie zady błyszczące niby szkło, dzwoni miedzią uprząż, szumi wiatr w uszach, przynosząc ostry zapach konia, skóry i kurzu; od babki pachnie piżmem i czymś delikatnym, i wstydliwym zarazem, czymś, co jest słodkie i mdłe, a może być jeszcze gorsze. Czuję ten zapach i chociaż nie znam go jeszcze dobrze, przeczuwam rzeczy, o których nie mogę wiedzieć, jeśli mam dalej beztrosko pędzić przez okolicę w wietrze i turkocie bryczki. Pędzimy przez wieś obok chat zgrzebnych, słomianych i drewnianych, z małym okienkiem w cztery szybki, za którymi rumieni się prymulka wetknąwszy swój korzeń w dziurawy garnek. Na progu stoją chłopi w lnianych koszulach i w spodniach wpuszczonych w buty, kobiety obfite i sztywne od krochmalu, w pstrych chusteczkach. Chłopi kiwają głową, ni to witając, ni to dziwiąc się czemuś, wypadamy za wieś, a tam brzegiem drogi znów idą chłopi i bosonogie chłopki, dzierżąc w ręce świąteczne pantofle. Zza wzgórza lamentują cerkiewne dzwony i dostojnie bimbonią Św. Kazimierz i Św. Andrzej. Bryczka przetacza się przez wzgórze i oto przy wielkim rynku wyłożonym polnym kamieniem, za niskim murkiem, zza drzew wysokich spoziera kamienny kościół – jasny od wapna, rozgrzeszony z wszelkiej pychy, łagodny w swych łukach i okrągłościach i prosty prostotą trafności, przy której zbędne są nawet witraże przetwarzające światło w swej wielobarwnej 56 retorcie. I tylko jak napomknienie o przemijalności rzeczy ciemnieje w murze kręte pęknięcie, o którym mówią starzy ludzie, że sprawcą jego był pewien chciwiec, co chciał wydostać skarby ukryte w podziemiach, znajdując śmierć w lochach kościelnych. Na rynku i przed murkiem, który przykucnął w łopianach i pokrzywach omdlałych, stoją już dwukonne bryczki i zwykłe wozy wymoszczone sianem, przykryte zgrzebną kapą, stoją małe bryczuszki z półkoszem odartym z lakieru; zajechały pod mur dwie landary, szare jak żuki, które przeszły przez pylisty gościniec okrywając się patyną zmęczenia. Zajechały już zaścianki i majątki okoliczne, przyszli ci, którzy jechać nie musieli – pan aptekarz, pan rzeźnik i krawiec znający na pamięć wymiary okolicznych dziedziców, podobnie jak dziedzice pamiętali swe hektary. Uderzyły organy, świszcząc i posapując z wielkiego przejęcia, bo stary organista nie żałował swego pomocnika, który dudlil wielkie miechy dostarczając organom oddechu. Wyszedł ksiądz majestatyczny i zamknięty w sobie, udzielając się od czasu do czasu zgromadzonym w słowach równie zamkniętych i tajemniczych. Siedziałem obok matki w ławce dotkniętej chorobą starości, pełnej dziur, z których sypał się drzewny proch. Siedziałem koło tej, która również była moją matką, lecz nie poprzez ciało, ale przez chrzest ducha, któremu oddała moją drobną i krzyczącą cielesność. Uczyniła to wspólnie z wujaszkiem Witoldem, który przez to stał się mym ojcem, również w duchu (zastępował wuj Witold Najmłodszego, który nie doczekał dnia, gdy druga siostra wzbogaci życie o nowego Abacza). Mogłem więc powiedzieć, że wuj Witold, będąc mężem Grażyny, był również małżonkiem tej, którą upodobał sobie Najmłodszy. Było to małżeństwo zaledwie z imienia, poprzez słowo, małżeństwo, w którym wszystko było jedynie podobieństwem, ale czyż nie jest najtrwalsze to, co mieści się w .słowie i w duchu? Rozmyślałem więc nieraz – dlaczego wuj Witold przywiózł do Niżan Grażynę, jeśli mógł dopowiedzieć do końca to, co się zaczęło w tym kościele, gdy oboje pochylali się nade mną. Czyżby tak dalece był on głuchy ma słowo i ducha, i na prawdę, która przemawia przez podobieństwa? A może nie było tu jego winy, bo niby dlaczego Wanda miała usłyszeć ów głos, jeśli nie pochodziła z rodu Abaczów? Siedziałem między kobietami, strapiony tą myślą, trudną i nieustępliwą. Wanda obróciwszy głowę poczęła mi się przyglądać uważnie i wyczekująco. W tej samej chwili poczułem na sobie drugie spojrzenie i wzięty w dwa ognie zaczerwieniłem się tak gwałtownie, że zdawało mi się, iż za chwilę zgoreję w tym płomieniu krwi. I kiedy zaczęła goreć nie tylko twarz, czoło, lecz ogień przenizał moje włosy, rozległ się głos księdza, który wyszedłszy poza próg swego zamknięcia stał teraz – jak ptak w gnieździe – na ambonie obrosłej kamienną roślinnością, w której gąszczu taili się święci i aniołowie, i przemawiał do zaścianków, majątków i mieszczan zgromadzonych w kościele. Mówił cokolwiek tajemniczo, przez podobieństwa i niedomówienia, ale któż mógł lepiej ode mnie, spłonionego i gorejącego wciąż w tym rozdarciu, jakie uczyniły mi dwie kobiety i nie kobiety równocześnie, matki i nie matki zarazem, któż mógł lepiej zrozumieć owe słowa odczytywane od tysięcy lat. „...Nie było jeszcze głębin morskich, a ja już byłam poczęta. Nie biły jeszcze źródła wodne, nie wznosiły się gór ogromy, przed pagórkami ja się zrodziłam, Pan jeszcze nie był ziemi stworzył, ani rzek, ani podwalin kręgu ziemskiego. Gdy budował niebiosa, ja tam byłam, gdy głębie morskie wybrzeżem otaczał, gdy sklepienie niebieskie w górze umacniał, a źródłom podziemnym bieg wód wyznaczał, kiedy wytyczał pramorzu granice i rozkaz dawał falom, by poza swe brzegi nie występowały, gdy podwaliny ziemi zakładał – byłam przy Nim jako współtwórczyni wszystkiego. Byłam radością Jego w każdym dniu, zawsze szczęśliwa w Jego obecności, szczęśliwa troską o ziemię, a rozkoszą moją było przebywanie wpośród synów ludzkich. Teraz więc słuchajcie mnie, synowie: Błogosławieni, którzy są wierni drogom moim, słuchajcie mych nauk – bądźcie mądrzy i nie gardźcie nimi. Błogosławiony człowiek, który mnie słucha, który codziennie przy drzwiach moich czuwa i bramy mej strzeże...” 57 Słysząc te słowa, tajemnicze, a przecież tak jasne, czułem, jak w oczach mych wzbierają dwa źródełka słone i piekące. Boże mój, czyż nie strzegłem bramy ustawicznie, czyż nie stałem na drodze, na której słuchałem nauk swego serca wiernego głosowi miłości?! Ale ona, która była od zawsze, która istniała, zanim poczęto głębiny morskie, która była wcześniej, niźli zawisła na niebie kula ziemska; czyż ona może nazwać mnie swym synem, jeśli mam swój początek i kres, jeśli jestem tak bardzo ograniczony, zamknięty w gnieździe swego drobnego ciała?! Czyż może coś, co jest tak nieskończenie wieczne i nieograniczenie ogromne – pogodzić się z chwilą i fragmentem?! Jakże jesteś, miłości, okrutna wyznając, iż twą największą rozkoszą jest przebywanie pośród ograniczonych chwilą i przestrzenią, jakże jesteś, miłości, nienasycona, jeśli nie wystarcza ci twoja nieskończoność, że starasz się ogarnąć i to, co z natury swojej nie jest podatne na takie wzloty. Nazywasz „rozkoszą” to, co dla nas jest męką największą, niemożnością ustawiczną, rumieńcem krwawym, tęsknotą zżerającą siły. Pomyśl, miłości, jak okrutna jesteś dla tych, którzy czuwają przy twych drzwiach niby wierne psy, jeśli kolejno, jeden za drugim, giną oni pod twymi drzwiami; pomyśl, miłości, jak bardzo jesteś lekkomyślna gubiąc posłusznych sobie, swoje najbliższe dzieci! Może ma rację wuj Antoni pogrążając się w swej jednostronności i w tym, co jest tożsame, bo popatrz, jego jedynego z dzieci Abaczów oszczędziłaś. Może słusznie czyni wuj Antoni szukając równości i tożsamości w ciele, ograniczając, co jest ograniczone, godząc z czasem, co jest we władaniu chwili?! Gdy tak rozmyślałem, ocierając ukradkiem oczy, przez wysokie okna wpadły do kościoła kolory tak mocne, że jednym chluśnięciem przekroiły powietrze ustawiając pochyłe mosty, po których ześlizgiwały się czerwienie, fiolety, róże, karminy i purpury tworząc na ławkach głębokie jeziora. I ujrzałem, że matka moja przyobleka się w purpurę, którą zna słońce wróżące wichry, gdy spojrzałem na Wandę, doznałem nowego olśnienia – bowiem, córka Andruszkiewicza zajaśniała kolorem wrzosu, zaś włosy jej rozpłomieniły się najczystszym różem. Obróciłem oczy ku matce i ta zmieniła się, jakby krew rozświetliła ją od wewnątrz, tylko od rzęs padał długi cień delikatnego fioletu, jakim okrywają się czerwcowe żyta, gdy słońce dotknie horyzontu. Wtedy poczułem, że ponownie wschodzi we mnie zorza gorąca, lecz spojrzawszy na swe ręce odetchnąłem z ulgą – oto przyodziany byłem w purpurowy płaszcz, pod którym ginęły moje cierpienia i moja nieustająca wstydliwość. Uderzyły po raz ostatni organy krzykiem wszystkich piszczałek: i tych grubych jak trąba słonia, i tych najcieńszych niby gardło skowronka, zaroił się plac przed kościołem, zadudniły koła o siwe kamienie, baty zaczęły strzelać, a konie prychać raźno na dobrą drogę. Potoczyły się bryczki i bryczuszki po pylistym gościńcu, mijając pola i wsie, i na powrót owinął mnie zapach drogi, a w uszach zagrał turkot i brzęk miedzianych ozdób. Dojechawszy do skrzyżowania, przy którym stał krzyż brzozowy, strzegąc miejsca uświęconego rozpaczą i miłością, skąd widać już było czubki drzew, które wyrastały z niżańskiej ziemi, bryczka nasza skręciła w prawo i już zajeżdżaliśmy przed schludny dom, kryty blachą, co błyszczała w słońcu jak świąteczny samowar. Zajeżdżaliśmy na przyjęcie, jakie zgotowała Wanda w dniu swych urodzin, a za nami grzmiąc bryczuszką zajechał srebrnogrzywym ogierem wujaszek Witold z kraśną Grażyną. 58 XII W salonie witał przybyszów stół rozstawny, biały od lnów. A na lnach najcieńszych tkanych we wzory, lnach najczystszych, co znały tylko ręce wiejskich kobiet, wznosiły się budowle rozmaite z miąs, wędlin i przystawek. Na honorowym miejscu złocił się i brązowił, zmrużywszy dobrotliwie oczka i chwyciwszy w pysk sine jajko, prosiak pieczony. Obok wystawiły swe okrągłe, toczone udka kaczki nadziewane przemyślną nadziewką i ciągle pyszne, choć pozbawione głowy, rozpierały się indyki wabiąc śnieżnym mięsem, przeczuwanym pod cienką skórą, nie brakło również tłustych gąsiorów i młodych kurczaków zalanych śmietaną. Wokół na talerzach rozkwitały purpurowe polędwice i skośnookie kiełbasy litewskie, jak zwiędłe płaty orientalnych kwiatów pyszniły się szynki wędzone. W pomniejszych naczyniach wspomagały tę mięsną krucjatę, co szła na podbój żołądków okolicznych zaścianków i zaprzyjaźnionych majątków, grzybki: karminowe i w szarych obwódkach wychylały ze śmietany swe kapelusze rydze, dorodne i zdrowe jak rydz; oślimaczone lekko, lecz jędrne i ostre jak sam głód przed posiłkiem, wystawiały w salatereczce białe brzuszki borowiki, młodziutkie, ścięte przedwcześnie, ale przez to jakże drogie smakoszom; były również żółte jak tygodniowe kurczęta lisiczki – lekko łykowate, pachnące właściwym sobie aromatem. Nie brakło również ogóreczków małosolnych, jeszcze twardych i zielonych, lecz już przesyconych zapachem kopru, chrzanu i czosnku, o smaku delikatnym, zaostrzonym solą i jarzyną. Przy indykach i kaczkach stały na podorędziu talerzyki ze smażoną borówką, ciemną i gęstą, na wpół kwaśną i gorzkawą jak pierwszy kęs czekolady. Wśród tych ostrości zawziętych na podniebienie ludzkie królował roznosząc triumfalnie swój zapach, od którego w oku kręciła się łza – chrzan. Wydarty z wilgotnych, zacienionych miejsc, później tarty przez spłakane kobiety, chrzan nie ulegał i nawet słodycz śmietany nie mogła zgasić płomienia, jaki w nim gorzał; jeszcze mocniej chrzan sierdził się i srożył, jeszcze silniej kąsał oczy, a potem języki i gardła, więc goście uciekali się do pomocy miąs i wędlin – i tak chrzan z mięsem wstępował w braterstwo, zanim pochłonął je przepaścisty brzuch. Wśród jadła strzelały minarety karafek z nalewkami, których tajemnicy strzegł stary Andruszkiewicz podobnie mocno jak stary Abacz czy mój prostoduszny ojciec. Któż jednak wśród tych budowli szklistych nie poznałby jasnozielonej jak wczesna ruń żubrówki, w której sterczały cienkie trawy chwiejąc się w prawo i w lewo niby w leśnym jeziorze, żubrówki o mocy żubra i cierpkiej łagodności dziewczęcego pocałunku. Nie było wśród karafek dymiącego dzbana, lecz na pewno zjawi się on w stosownym momencie wionąc gorącem i unosząc na lotnych skrzydłach spirytusu zapach miodu, goździków, gałki muszkatołowej, wanilii, cynamonu - tę całą symfonię, której głosy byli w stanie rozpoznać jedynie wytrawni spece, znający sposoby, aby krupnik rzeczywiście stał się litewskim. Goście otoczyli gwarnym kołem stół i na znak dany przez gospodarza poczęli zajmować miejsca: w środku okoliczni ziemianie i starszyzna zaściankowa, a na końcu młodzież. W przyległym pokoju o dwóch szerokich oknach, które wychodziły w sad pełen cieni i słońca rozbitego jak w starym lustrze, ustawiono drugi stół. Tu zgromadzono dzieci, aby nie przeszkadzały ucztującym i mogły nasycić swoje dziecinne głody. Cóż miałem czynić między nimi – dziecko, a przecież nie dziecko już od tak dawna, że całkowicie zapomniałem, jak na- 59 leży być dzieckiem. Siedziałem więc między małymi tłuściochami, patrząc z politowaniem na ich beztroską żarłoczność, na ich źrebięcą wesołość, która była równie łatwa, jak ich krótkotrwałe smutki. Siedziałem między nimi jak prawdziwy panicz między pospólstwem. Niejeden z nich chlubił się większym paniczostwem, ale cóż to było za paniczostwo, jeśli zawdzięczali je swemu tłustemu ciału, gdy tymczasem duch trwał w wiecznej nieświadomości jak w głębokim uśpieniu. I dzieci widać wyczuły we mnie obcość zasadniczą, bo poczęły łypać na mnie niechętnym okiem, chichotać i poszturchiwać się nawzajem. Były one tak dalece pogrążone w swej nieświadomości, że nie dostrzegały w swym zachowaniu niczego niestosownego, a w mym milczeniu nie odczytywały właściwego paniczostwa, dalej więc szturchały się i chichotały, aż wreszcie jeden spośród paniczów z urodzenia, tęgi blondynek z zadartym nosem i oczkami niebieskimi jak wypłowiałe bławatki, niby niechcący trącił mnie w bok. A gdy ujrzał na mej twarzy rumieniec, jaki wykwitł za niego i za mnie, chłopiec ów, widocznie uważając ten znak świadomości i samouświadomienia za przejaw tchórzostwa, trącił mnie po raz drugi i trzeci. – Zostaw go – zawołał któryś z towarzyszy chłopca – to jest przecie maminsynek! Wtedy zrozumiałem, co mam czynić. Wstałem więc i w milczeniu, aczkolwiek nagła bladość policzków dostatecznie jasno mówiła o stanie mego ducha, ująłem wielką paterę na grubej nóżce, srebrną i ozdobioną splotami winogron ukrytych wśród srebrnych liści – i uniosłem ją do góry wraz z tortem, który kwiecił się niby klomb różnokwietny. Wszyscy wraz z blondynkiem przyglądali się ze zdziwieniem tym manipulacjom, widać sądząc, że ogarnięty żarłocznością nie mogę powstrzymać się od skosztowania tortu. Jakież więc było zaskoczenie, a potem wrzask i płacz blondynka, gdy klomb słodkich tłustości znalazł się na jego głowie! I rzeczywiście mój bezmyślny sąsiad wyglądał w owej chwili nadzwyczaj żałośnie: włosy, policzki, niebieskie oczka, a nawet granatowa bluza marynarska z wielkim kołnierzem, z którego blondynek musiał być szczególnie dumny, bo ciągle go poprawiał, wszystko to było zasmarowane gęstą, kolorową masą. Na wrzask chłopca i krzyki dzieci przybiegły do pokoju matki, a wśród nich moja matka i Wanda. Jedne rzuciły się ratować blondynka, który łykając łzy połykał masę tortową, gotów zadławić się śmiertelnie, inne znów rozpoczęły śledztwo nie mogąc się połapać w ogólnym harmiderze. – Tak, to ja zrobiłem – zgodziłem się spokojnie, gdy ucichł pierwszy wrzask. A gdy kobiety zaczęły nieroztropnie żądać, abym wyjawił powód tak okrutnego czynu – zamilkłem; czyż któraś z nich, poza matką i Wandą, mogła zrozumieć moje serce nie znające trwogi, gdy w grę poczęły wchodzić sprawy uczucia, czyż któraś z nich mogła przypuszczać, że świadomością swą ogarniam je wszystkie wraz z czasem, w którym tkwiły po uszy, tak że gdyby chciały mnie zrozumieć, musiałyby przedtem przeżyć to wszystko, co ja przeżyłem, czyż zresztą któraś z nich, poza matką i Wandą, chciałaby się zgodzić na podstawowy warunek, bez którego w ogóle nie można było zaczynać rozmowy: uznać, że istnieją niedziecinne dzieci, podobnie jak się zdarzają niedorośli dorośli?! Milczałem i kobiety, zrozumiawszy swą bezsilność, po kolei zaczęły ustępować z pola walki pozostawiając mnie matce. Ta ujęła mnie za rękę i wprowadziwszy do przyległego pokoju spytała z tłumionym smutkiem: – Cóż się z tobą dzieje? Czemu wyrządziłeś mi taką przykrość, taki wstyd? Czymże wytłumaczę ten dziki postępek? – ciągnęła swym gołębim głosem, a ja czułem, że po raz nie wiadomo który staję przed nią wyłuskany ze skóry, obnażony w każdym nerwie i w każdej żyłce. – Czy chłopiec ten wyrządził ci jakąś przykrość? – pytała, w roztargnieniu przesuwając dłonią po moim rozpalonym czole. – Nie! – odpowiedziałem twardo i poczułem, jak krew wraca mi do serca, a ono na powrót podejmuje swój mozolny trud. 60 – Więc dlaczego zniszczyłeś taki piękny tort? – zdziwiła się matka zdziwieniem gospodyni. – Bo mi nie smakował – odrzekłem wówczas, patrząc prosto w oczy matce, i poczułem, że lecę gdzieś w dół, coraz niżej i coraz głębiej; było to uczucie straszne i zarazem dziwnie przyjemne, a gdy uświadomiłem sobie swój stan, zrobiło mi się jeszcze gorzej i jeszcze bardziej błogo. I wtedy do pokoju wpłynęła Wanda wnosząc zapach stołu i delikatnych perfum. Wanda chwyciła mnie za ręce i tak jakbyśmy się bawili w kółko, wciągnęła do sali biesiadnej. I oto na nasz widok goście wybuchnęli krzykiem, niektórzy poczęli bić brawo, inni powstawali z krzeseł – znać swym okrutnym i zarazem komicznym uczynkiem trafiłem do ich sarmackiego serca. Siedziałem po lewej ręce Wandy, naprzeciw prosiaka, który już nie trzymał jajka w smażonym pysku, lecz zaatakowany potężnym nożem powoli obracał się w mięsną ruinę. Nad stołem snuły się papierosowe dymy i jak zdziesięciokrotnione księżyce zawisły purpurowe twarze. Stary Andruszkiewicz dał znak służbie i oto na stół wjechały dymiące dzbany, a po pokoju rozszedł się zapach korzeni ulatujący na skrzydłach spirytusu. Służba szybko napełniła kielichy gorącym krupnikiem i chciała wychodzić, lecz Wanda zatrzymała jednego, wskazując na mnie. – Zdrowie solenizantki! Niech nam żyje sto lat! – zakrzyknęli biesiadnicy. Wychyliłem do dna zapierający dech aromat, a stół począł wołać, że jest gorzko. I Wanda pochyliwszy się nade mną, patrząc mi w oczy, pocałowała mnie prosto w usta. – Czy wiesz, że oni się z nas śmieją? – spytałem, gdy usiadła na swoim miejscu. – Nie – powiedziała. – Oni się nie śmieją. Przecież jesteśmy młodą parą, prawda? – Wiem o tym – odrzekłem. – Tylko chciałem się przekonać, czy ty o tym wiesz. – Jakżebym mogła nie wiedzieć – zaśmiała się Wanda. – Czyż jest możliwe, abym była nieobecna na własnym weselu! – Tak – zgodziłem się. – Wierzę, iż od początku wiedziałaś, że to będzie nasze wesele. – Zawsze jesteś pewien rzeczy, których i ja jestem pewna. Tylko powiedz mi, jak to się mogło stać, że będąc twoją matką, co mi przyznałeś niedawno, równocześnie mogę być twoją żoną... – Och, matka, matka... – odpowiedziałem ocierając palące wargi. – Nasze istnienie jest okupione krwią naszych matek i zbawiane ich nieustającą czujnością, w której nie mają sobie równych. Ale jakże okrutny jest los! – ciągnąłem opanowany śmiałością, jakiej użyczył mi krupnik. – Oto przychodzi czas, gdy musimy odejść, jak krew uchodzi z rany. Dlaczego tak ma być – nie mogę pojąć, znać miłości sądzone jest wieczne niespełnienie, ciągła tęsknota za rajem utraconym. Znać syn i matka zbyt są tożsami będąc różnymi, a miłość, trzeba ci o tym wiedzieć, winna dążyć do czegoś, co jest poza nią i co jest znajome jak własna dłoń (i w tym jest cała tragedia, mój Boże...). Jak widzisz więc – rzekłem pociągnąwszy łyk stygnącego krupniku– ażeby miłość spełniła się do końca (prawdziwa miłość), należy przejść czyściec pożegnań i rozstań nieodwracalnych, należy porzucić tę, która cię nigdy nie porzuciła, należy zdradzić tę, która jest niezdolna do zdrady. Nie darmo więc, gdy zbliżamy się do innej kobiety, szukamy w niej matki. I już sami nie mogąc powrócić do raju utraconego, czyż nie czynimy wszystkiego, aby wrócić do niej, do tej nowej kobiety przez swego posłańca – przez nowe dziecię?! Służba napełniła dzbany gorącym krupnikiem. Znów zaczęto wznosić weselne toasty i wołać, że jest gorzko. – Jestem w tej chwili najszczęśliwszym z ludzi – powiedziałem pocałowawszy Wandę. – Los tak chciał, abym pogodził ogień z wodą, widocznie dlatego, że będąc Abaczem noszę imię Żubrowiczów, którzy są prawdziwie Antyabaczami. A będąc Abaczem w żubrowiczowskiej skórze, albo też Żubrowiczem z Abaczową duszą, mogę jednych ucieleśnić, a drugich 61 uduchowić, mogę zarównać przepaść i górze kazać przyklęknąć. Ale to jeszcze nic! Oto zjawiłaś się ty – która możesz stać się moją żoną, wpierw będąc moją matką. Tyś jest moją górą, co przyklękła, i moją przepaścią, co spłyciła swą głębię: jesteś moją matką, lecz nie stałaś się tożsama we krwi i ciele, jesteś kobietą, a przecież twoja kobiecość nie jest odgrodzona macierzyństwem, z którego jak ze źródła wynika wszelka kobiecość. – A więc – zawołała Wanda, rozpłomieniona nie wiadomo, czy od krupniku, czy od naszej rozmowy – a więc świętujmy nasze wesele! Proszę państwa, czyż trzeba przypominać, że jesteście na moim weselu? Pijmy, bo kto wie, co się jutro może wydarzyć! Nie chciałem w owej chwili niczego więcej, bo cóż mogłem jeszcze osiągnąć, zyskawszy tak wiele: oto będąc synem przez podobieństwo, synem z wyboru i przeznaczenia (jako Abacz nie mogłem wszak istnieć poza przeznaczeniem), a następnie stawszy się mężem tej, która była moją matką w duchu, również przez podobieństwo – wreszcie połączyłem żywioły wzajemnie się niszczące, wreszcie osiągnąłem ową pełnię, za którą daremnie tęsknili moi przodkowie: oni nie umieli połączyć tożsamości z jakże strasznie różną, jakże nieskończenie wielką w swej nierówności odmiennością. I nie zdradziwszy serca Abaczowego, równocześnie wzbogaciłem świat dodając do jego rozmaitości jeszcze jeden półcień, jeden głos, jedno życie... Szczęśliwy i trochę zmęczony hałasem, wyszedłem do sadu, do drzew obciążonych owocem, utrudzonych wiecznym staniem na drewnianej nodze. Brodząc wśród cienkich pni dotarłem pod żywopłot z głogu, gdzie cień kładł miękkie łapy, rosły maliny i agresty, rdesty i porzeczki. Ułożyłem wśród krzaków swoje znużone ciało, duchem bujające pod samym niebem, po którym miast chmur błądziły liście rdestu, agrestu i smorodiny. A nad tymi chmurkami, przenikniętymi zielenią jak ciało krwią, przechodziły klucze dzikich gęsi i łaskawych ludzkim siedzibom bocianów, ciągnęły żurawie i mknęły jaskółki. Pomykało ptactwo podniebnym gościńcem wciąż dalej na południe, tam gdzie słońce wtaczało się za horyzont białą kulą, gdzie czarni ludzie czyhali za krzakiem ze strzałą lub oszczepem, gdzie pachniało piżmem i twardniały hebany. I kiedy zdawało mi się, że owe chmurki zeszły pode mnie, ja zaś wzeszedłem ponad nie, kiedy poczułem świszczące zmęczenie żurawich skrzydeł i jęki gęsich nawoływań, gdy musnęły skroń lotki jaskółcze – wówczas przeniknęły mnie ludzkie głosy i oto leżałem na powrót wśród rdestów, pod krzakiem gorzkiej smorodiny. – Ach, czemuż nie dostrzegasz mnie wcale, czemu pozbawiasz mnie swej obecności, czemu omijasz mnie spojrzeniem – skarżył się czyjś głos, głos męski, lecz wcale niemężny, jakże mi znany głos! – Czemu męczysz mnie, pojawiając się raz po raz na swym ogierze, aby tym boleśniej istnieć w mej pamięci! Ach, jakże jesteś okrutna, jakże jesteś nienasycona w swym okrucieństwie. Czemu igrasz z nami, Abaczami, czy sądzisz, że cierpliwość nasza jest niewyczerpana, czy uważasz, że naiwność nasza jest bezgraniczna?! Głos umilkł, aby za chwilę rozbrzmieć jeszcze większą skargą, wyrzutem i gniewem. – Czy po to mnie odrzuciłaś po śmierci tamtego, kiedy tarzałem się u twych stóp jak pies, ażeby potem naigrawać się ze mnie, wabiąc, to znów odrzucając? Powiedz, za co nas nienawidzisz, że zniszczyłaś mi życie wówczas, gdy mogliśmy żyć we dwoje i tylko we dwoje! Tak. Nie wypieraj się. Nie spuszczałem przez cały dzień z ciebie oka i jestem pewien jak nigdy, że nienawidzisz nas, Abaczów, tak mocno, jakbyś nienawidziła siebie. Powiedz, jaką krzywdę ci wyrządziliśmy! Wytłumacz, czym zasłużyliśmy na twoją niestrudzoną niechęć, że prześladujesz nas z tak okrutną i spokojną zarazem zaciekłością ! Milczysz – podjął głos, już spokojniej, lecz tym silniej czuło się w nim nieustającą gorączkę – milczysz, więc dobrze... Powiem ci, dlaczego nas, Abaczów, nie możesz zapomnieć... – Och, nie! nie! nie! – zakrzyknęła kobieta, niewidoczna zza krzaka smorodiny, lecz znana mi równie dobrze, jak ów głos. Zakołysały się gałęzie, zaszumiały rdesty i kobieta znikła jak spłoszony ptak. 62 Leżałem nieruchomo, twardy, lecz jeszcze nie ostygły z ciepła, które było zasługą krwi i serca, i wreszcie po długiej nieobecności wróciłem do siebie i do ludzi. W podnieconym rozgwarze chodziliśmy po murowanej stajni oglądając błyszczące zady i fioletowe oczy, suche nogi o cienkich pęcinach i giętkie szyje. Andruszkięwicz, dumny ze swej małej, lecz doborowej stadniny, kazał wyprowadzić parę ulubieńców do zagrody i dopiero tam w całej okazałości rozkwitnęły Andruszkiewiczowe konie. Zaraz więc rozgorzał spór o ogiery i klacze i najgorętszy udział w sporze wziął wujaszek Witold podnosząc zalety Srebrnogrzywego. Popędzili parobcy po siodła i uzdy, gdyż inaczej nie można było rozstrzygnąć sporu Srebrnogrzywego z Wronym. Czym prędzej pospieszyłem do szopy, w której stał Srebrnogrzywy, a słysząc kroki wujaszka schowałem się za bryczkę, bo wiedziałem, że wuj Witold nie lubi, jak ktoś zbliża się do ogiera. Gdy tak stałem za bryczką patrząc z podziwem na Srebrnogrzywego i na wujaszka, który głaszcząc ogiera wymawiał czyjeś (jakże dobrze mi znane) imię, ujrzałem, jak wujaszek wyciąga z kieszeni butelkę z zielonym płynem, przezroczystym jak górskie jezioro, i z trawką pląsającą niby wąż. Zobaczyłem dalej, jak wujaszek łyknąwszy z butelki przystawia ją do końskiego pyska, a ogier, znać zwabiony trawką, ciągnie z butelki niczym małe źrebię. Na ten widok chciałem wyskoczyć zza bryczki, ale coś mnie wstrzymało – nie wiedziałem, czy wstyd, czy lęk, czy może był to głos Abaczowego przeznaczenia. Goście wyszli na szeroki gościniec, ustalono bowiem, że próba ogierów odbędzie się na drodze między sadem Andruszkiewicza i skrzyżowaniem dróg, przy którym, bielił się krzyż samotny. Wuj Witold siedział na Srebrnogrzywym prosto i dumnie, patrząc uparcie przed siebie czy może na ciężką i lekko żółtawą jak kość słoniowa grzywę rumaka. Srebrnogrzywy pląsał pod nim i niepokoił się, gryząc wędzidła, z aksamitnego pyska skapywała piana wsiąkając w gościniec, przez atłasową skórę przechodziły gorące drżenia. Obok na Wronym, który nastawiał swoje wilcze uszy, siedział zaufany Andruszkiewicza – Dowgiałło przezwany Końskim Ogonem. Kiedy jeźdźcy mieli już ruszać, powstało lekkie zamieszanie – Grażyna, która gdzieś udała się na małą drzemkę, odurzona jadłem i nalewkami, pędziła teraz przez ogród i dopadłszy nóg Witolda poczęła go ściągać z konia, błagając, aby nie igrał z losem i nie zapominał o tym, że ma żonę. Ale wujaszek smagnął ogiera harapem, koń skoczył do góry jak szczupak schwytany na ostrze i Grażyna upadłszy w pył gościńca zaniosła się płaczem. Ogiery poszły gościńcem jak dwa wielkie ogary węsząc zdobycz niebywałą. Głowy wyciągnięte do przodu pruły przestrzeń i powietrze spływając po śliskiej skórze unosiło końskie ogony świszczące na wietrze ostro jak brzytwa. Konie szły równo, pierś w pierś, noga w nogę, ale oto zaczęła się dziać historia nieprawdopodobna: Srebrnogrzywy nagle, jakby dobrze rozpoznawszy ową zdobycz niewidzialną, rozciągnął swe potężne ciało w skokach, które stały się lotem ponad ziemią, dobijaną raz po raz twardym kopytem; z każdym krokiem Srebrnogrzywy oddalał się od Wronego, wreszcie ten ostatni zginął w tumanach pyłu. Widać było, że wujaszek zaraz będzie przy krzyżu, gdzie zakończy swój odlot, a rozpocznie triumfalny przylot. Ale oto ujrzeliśmy, jak owa pięść rozdzierająca przestrzeń, pięść, która wychynęła z rękawa gorzkiego i suchego kurzu, rozwiera swe zaciśnięte palce i nagle ginie nam z oczu. Spoza zakrętu od strony Niżan wychodzi na gościniec wiejska furka, widać, jak ludzie zeskakują z tej furki i biegną tam, gdzie w głębokich jamach stały krzyże wojenne i rdzewiały naboje. A kiedy przybyliśmy na miejsce, Srebrnogrzywy próbował jeszcze powstać podnosząc swą łabędzią szyję, ale nogi przełamane jak zapałki odmawiały posłuszeństwa. Rozkrzyżowawszy ramiona, jakby chcąc dalej przedłużać swój lot, spoczywał między żołnierskimi krzyżami ostatni, który miał panować na Niżanach, a wokół jego głowy złożonej na piasku płonęła wielka chorągiew czerwieni, blednąc na oczach. 63 XIII O czymże mam dumać, co mam wspominać i do czego wracać – jeśli czas, owa księga pozbawiona kart, jest nieodwracalny, chociaż lubi powracać w tym, co się zwie „jutro", a co mocniej i mocniej pragnie być „wczoraj". Nie ucieknę od swego losu, jak nie ucieknę od swego jutra, co powstało z wczoraj. Na zawsze już pozostanę dotknięty niemocą miłości, rozdarty między niemożnością a ciałem i krwią, którym trzeba tak mało. Na zawsze już będę tym, co zakosztował ze źródła i został wygnany na szerokie i gorzkie gościńce świata, aby odprawiać oszukańcze wesela, aby odszukiwać podobieństwa, aby paść swoje głody kamieniem i kurzem. O czymże mam jeszcze dumać – dumny i nieugięty, choć ostatni z rodu Abaczów, gdzie mam skierować swój lot niecierpliwy, zanim głos oddzielon od skłębionych wnętrzności zupełnie zwietrzeje, zanim szpony się zakorzenią w dalekich odpadkach, a pióra rozproszone rozsnują się w zimowym powietrzu! Ranek wstawał nad Niżanami mglisty i niewyraźny, już nie letni, a jeszcze nie jesienny. Oto kur zapiał wskoczywszy na żerdź wysoką, oto zaryczało bydło leniwie wlokąc kopytem w drodze do wodopoju, oto młyn otrząsnął się z nocnego zdrewnienia i ruszył przelewając wodę w dębowych kieszeniach. Przed dom wyszedł stary Abacz, jakże podobny do owego obłąkanego proroka współczesności, co się miał nazywać Nietzsche, wyszedł i spojrzał spod nawisłych brwi w niebo. Po bladym niebie szły karawany objuczone krzykiem i gęganiem, szły na południe. A od zachodu, gdzie jeszcze nie dotarło słońce zmęczone zmartwychwstaniem, ciągnęły klucze smutnego ptactwa, drżąc w pragnieniu ziemi, która leżała spowita w mgłach obficie parując nocą. Zachodnie ptaki, podobne do krzyży – o zesztywniałym skrzydle, nasunęły się nad Niżany dysząc ciężko i twardo rysując niebo i oto od dwóch ostatnich oderwał się czarny pomiot, a dotknąwszy ziemi sparzył ją. Zbiegli się domownicy do saloniku zasłanego skórą dzika na ów grzmot, którym zgwałcił ciszę żelazny ptak, a tu już pędził co koń wyskoczy goniec z hiobową wieścią (co było nienowe w Niżanach). Ale znać wyczerpały się siły starego Abacza, bo osunął się na krzesło pobladłszy jak chusta i tylko wargi powtarzały jakieś gorzkie słowa. Nie tracił ducha jeden Śnitko, podkręcając wąsa i uśmiechając się ironicznie, jakby wszystko szło zgodnie z jego planem. – Co się ma stać, to się stanie – powiedział. – Jam nie prorok między swymi, ale coś mi się widzi, że przyjdzie koniec na tych, co się zbytnio zapatrzyli we własny pępek. Będą i oni odcięci jak sznytka od bochna. – Co waść mi tu prawisz! – krzyknął stary Abacz, ale był to już nie ten krzyk i nie ten głos władczy. – Co waść mi tu błaznujesz! – Ano, błaznuję, błaznuję, mój ty szwagrze i bracie w jednej osobie – zachichotał Śnitko podkręcając wąsa. – Błaznuję sobie, skoro los zakpił z nas potężnie... Podniósł się stary Abacz z krzesła, straszny w tej chwili – w sinych plamach, siwy i natchniony, z dłońmi uniesionymi do góry, chcąc widocznie obłożyć klątwą brata swej żony, ale podskoczyła do niego babka i chwyciwszy za ręce posadziła na krześle. Zapadło milczenie straszniejsze od słów i oto zaskrzypiały drzwi w przyległych pokojach i do saloniku weszła Ewelina – z rozpuszczonym włosem, w ciemnej sukni, ze sztucznymi 64 perłami na szyi, które przywiózł jej Jundziłł. Ujrzawszy zgromadzonych domowników, wybuchnęła gromkim śmiechem, a potem położywszy na ustach palec tajemniczo syknęła: – Cccihoo, o n śśpi... I ująwszy się pod boki, zaczęła ciotka Ewelina powoli wirować podśpiewując jakąś staroświecką piosenkę, którą w dzieciństwie musiała jej nucić babka, wspominając swe wychowanie na żmudzkiej pensji: I nie miłować ciężko, i miłować Nędzna pociecha, gdy żądzą zwiedzone Myśli cukrują nazbyt rzeczy one, Które i mienić, i muszą się psować. Tralalala... Lekko uniesiona na palcach Ewelina zatrzymała się i rozejrzawszy się wokół rzekła: – Ccichoo, o n przyjechał... A szabla jego zardzewiała, chociaż wojny nie widziała. A koledzy go nie żałowali i końmi go potratowali... I znów poczęła wirować nucąc swój sonet staroświecki : Komu tak będzie dostatkiem smakować Złoto, sceptr, sława, rozkosz i stworzone Piękne oblicze, by tym nasycone I mógł mieć serce, i trwóg się warować... Tralalala... Zadygotała ziemia od dalekiej burzy, jaka rozpętała się nad Miasteczkiem, gdy żelazne ptactwo poczęło oświadczać się w swej żarłocznej miłości, składając w ludzkich, ciepłych jeszcze od snu gniazdach swe obłe, czarne jaja. A ciotka Ewelina niestrudzenie twierdziła swoje: ...Ach, z żywiołów utworzone ciało To chwaląc, co zna początku równego, Zwodzi duszę, której wszystko mało... Tralalala... I oto przyszedł ten czas, gdy wieczór nasunął swą ciemną czapę nad Niżany, które zaległy w ciszy i w trwożnym oczekiwaniu. Psy pospuszczane z łańcuchów czujnie krążyły po dworze, węsząc i skamląc niespokojnie. Zaskrzypiała zdarta oś, zarżał koń, zadźwięczało żelazo i psy (a pies Czarek na czele), jakby trafiwszy na trop grubego zwierza, podniosły krzyk, a potem zaczęły lamentować i jęczeć rozpaczliwie. Czyjaś pięść odezwała się na wejściowych drzwiach, zerwali się domownicy na równe nogi i spojrzawszy przez okno ujrzeli, że pełno było furmanek, ujrzeli wieś siermiężną, lnianą i juchtową, wieś, co czekała cierpliwie swojej godziny. Tak się rozpoczął ostatni najazd na Niżany! Skrzypnęło cicho okno i stary Abacz, a za nim pozostali domownicy wykradli się do sadu, stamtąd na brzeg stawu między krzaki gorzkiej smorodiny i chaszcze tataraku. Gdy tak trwali w utajeniu, nagle staw zaróżowił się lekko i zazłocił – to łaźnia, która już od dwóch miesięcy nie zakosztowała dymu ani gorąca pary, zakwitła krzakiem wysokim, zażywając po raz ostatni kąpieli tak wrzącej, że ostać się w niej mogła tylko salamandra ognista. I ciotka Ewelina, podniósłszy do nieba to złotą, to znów mroczną twarz, i rozwarłszy krzepko zawarte zęby, zanuciła kołysankę onegdajszą: 65 Hyc, hyc, hyc nach Memel, Bęc Abaczom Zemel. Hyc, hyc, hyc nach Ryga, Bęc Abaczom Figa! Tralalala... Abacze trwali w milczeniu.