Brian Clarke Wrota ziemi - Mamy problem - powiedział Peter Digonness. - Kto ich nie ma - nastrój Gii Mayland nie usposabiał jej do współczucia. Wciąż jeszcze czuła się rozżalona z powodu nagłego nakazu powrotu, który ściągnął ją tutaj z plaży na Bahamach. - Chodzi o nasze poszukiwania Wrót Ziemi - kontynuował zastępca dyrektora Akceleracji. - Wygląda na to, że ktoś nie chce, żebyśmy je znaleźli. Gia uniosła delikatnie zarysowane brwi. - Patrzcie, a to ciekawostka. - Większa niż sobie wyobrażasz - nachmurzył się Digonness. - Jules Evien został wczoraj zamordowany. - Mój Boże - twarz jej zbielała; usiadła. - Jak? - Robota zawodowca, bez pudła. Z dużej odległości, strzelbą laserową. Zapadła cisza. Ogłuszona Gia wspominała dawnego kochanka i dobrego przyjaciela. A potem: - A może chodziło o coś innego? Nie o Wrota Ziemi? - Wątpię. Jules jest trzecim członkiem zespołu poszukującego Wrót Ziemi, który zginął w ostatnich dwóch latach. Heidi Jonson odpadła od ściany w kanadyjskich Górach Skalistych. Lynn Quoa zmarła z pozornie naturalnych przyczyn w szpitalu w Denver. Trzy osoby z pierwszej siódemki, której przydzielono to zadanie. - Digonness potrząsnął głową. - Bardzo to dziwne, Gia. - Ale w takim razie zamordowanie Julesa to gruby i głupi błąd. Teraz nabrałeś wystarczających podejrzeń, by zacząć się zastanawiać, co przydarzyło się pozostałej dwójce. - Morderca miał mało czasu. Zgodnie z planem za trzy dni od dziś Jules miał zostać hibernowany na pokładzie Farway. Powiedziałem mu, że moim zdaniem zbytnio koncentrowaliśmy się na ziemskiej stronie, a on zgodził się z tym. Miał rozpocząć poszukiwania na Krzykaczu. Z pustką w brązowych oczach Gia osunęła się na krześle. Krzykacz - brama, przez którą można dostać się w jednej chwili do blisko dwudziestu tysięcy punktów docelowych w całej galaktyce - oddalony był od Ziemi o sześćset lat świetlnych i dwadzieścia sześć miesięcy podróży. Dla miliardów ludzi stłoczonych do niemożliwości na Ziemi Krzykacz oznaczał drogę do niespełnionych marzeń, na bezludne lądy pod czystym niebem, obmywane przez nie zatrute morza. Lecz czas oczekiwania na miejsce na jednym z kilkudziesięciu fazowców zdolnych do odbycia takiej podróży był długi: wynosił obecnie prawie dwanaście lat. Z całą pewnością zgłosiłyby się miliony więcej, gdyby nie trzeba było czekać przez znaczną część życia po to tylko, by dostać się na statek. Tak długo, dopóki kwestia transportu stanowić będzie wąskie gardło, sen o Ziemi zdolnej do ograniczenia swej populacji do znośnego stanu pozostanie fantazją. Jej wzrok zbłądził w kierunku sławnego tekstu "Wrota Ziemi - Streszczenie", który, oprawiony w ramki, wisiał nad biurkiem zastępcy kierownika. Został ozdobnie wykaligrafowany i ofiarowany Digonnessowi, zanim przerzucono go z powrotem z Krzykacza na Ziemię. Streszczenie stale przypominało, że: Po pierwsze: Ktoś, kiedyś, jakoś ustanowił stacje błyskawicznego galaktycznego systemu komunikacyjnego niemal dokładnie pomiędzy rodzinnymi planetami jedynych dwóch znanych ras, które sięgnęły do gwiazd. Po drugie: Czas podróży do Krzykacza z obu planet wynosi, nawet dla najszybszych statków, ponad dwa lata. Po trzecie: Wśród blisko dwudziestu tysięcy wrót na Krzykaczu jest dwoje, które prowadzą donikąd. Wniosek: Te SOP 6093 i 11852 są wrotami do Phuili i Ziemi. Pytania: Które z nich prowadzą do Ziemi? Czy na Ziemi istnieją odpowiednie " Wrota Krzykacza"? Jak uruchomić system? Trafne, zwięzłe, skończenie logiczne. Jednakże Gia, tak jak większość jej kolegów z Akceleracji, przyjmowała Streszczenie tyleż na wiarę, co na rozum, ponieważ jeśli istniała we wszechświecie jakaś sprawiedliwość - po prostu musiała być to prawda. Jeśli było inaczej, to zaludnianie tysięcy dostępnych światów dałoby się porównać z przenoszeniem z ziemskich pustyń po parę ziarenek piasku za każdym razem. Nie wiadomo skąd i w sposób zupełnie nie związany z jej rozumowaniem, jak korek z butelki, wystrzeliła w pamięci nazwa. - Transtar - powiedziała. - Co takiego? Jej oczy rozszerzyły się. - Mam. Motyw! Poza paroma statkami, które obsługują stare światy, Transtar przeznaczył niemal wszystkie swoje środki na rejsy do Krzykacza. Jeśli Wrota Ziemi staną otworem, to go zrujnuje. Przewozowy gigant z dnia na dzień stanie się przeżytkiem. Możesz sobie wyobrazić lepszy powód, by powstrzymać nasze poszukiwania Wrót Ziemi? Nawet jeśli miałoby to prowadzić do morderstwa? - Szczerze mówiąc, nie - przyznał gładko Digonness. - Ale mając tak oczywisty motyw, Transtar - jeśli to on jest winien skrył się za fałszywymi śladami i pośrednikami, tak że cała armia inspektorów śledczych utonie w tej robocie na całe lata. Daj sobie spokój, Gia. Nie wezwałem cię, byś robiła za szpicla. - Ani nie wezwałeś mnie po to tylko, żeby mi oznajmić złe nowiny - odcięła się. - A może właśnie po to? Popatrzył na nią. Po paru chwilach spuściła oczy pod jego uporczywym spojrzeniem. - Przepraszam. Nie powinnam tego powiedzieć. - Nie - rzucił krótko - nie powinnaś. - Poruszył czymś za biurkiem i w pokoju zrobiło się ciemno. Pojawił się i rozszerzył krąg światła. W samym środku, na czerwonawej pustyni pod bezkresnym niebem, na szczycie niewiarygodnie smukłego pylonu balansował w pozycji poziomej olbrzymi spodek z bladą sferą drżącego światła ponad nim. - Wiesz, oczywiście, co to jest - powiedział Digonness. Gia uśmiechnęła się w ciemnościach. - Wylałbyś mnie, gdybym nie wiedziała. Nawet przedszkolak rozpozna gwiezdne wrota. - Urzędowo wciąż SOP: Sztuczny Obiekt Obcego Pochodzenia - przypomniał jej. - Tak się składa, że to mój ulubiony SOP Jeden. Gia skinęła głową przypominając sobie całą tę historię. Digonness był jedną z pierwszych osób zwerbowanych do Akceleracji - organizacji powołanej, by "akcelerować", przyspieszać współpracę naukową. Podobnie jak tłumacz ułatwia słowne porozumienie, tak wyszkolony akcelerant jest w stanie połączyć kakofonię głosów specjalistów od nauk szczegółowych w efektywną całość; często robi to w obliczu wzajemnych podejrzeń i nieporozumień. Młody akcelerant przydzielony do Stałej Ziemskiej Misji Badawczej na Krzykaczu zapoczątkował bieg wydarzeń obejmujących SZMB i pobliską bazę Phuilów, które wciąż jeszcze odzywały się echem na trzech planetach i w dalszych regionach galaktyki. W ciągu paru dni od swego przybycia Digonness nie tylko przekonał nadętych Phuilów, że ludzie to coś więcej niż dzikusy obdarzone pokrętną smykałką do techniki, ale także w partnerstwie z jednym z Phuilów przekonująco zademonstrował prawdziwe przeznaczenie gigantycznych SOP-ów: poleciał w sferę światła nad SOP Jeden i momentalnie znalazł się w uroczym świecie, znanym teraz pod stosownym mianem Jasnogrodu. Oczywiście przyniosło mu to sławę, co sprzeciwiało się upodobaniom tego spokojnego człowieka, który postanowił pozostać na Krzykaczu, podczas gdy załogowe i bezzałogowe pojazdy sondowały tysiące światów kryjących się za SOP-ami. Jednakże talent popycha jednostkę wyżej, niż chciałaby zajść, i w wyniku niesłabnącego nacisku ziemskiej centrali Akceleracji Digonness powrócił w końcu, choć niechętnie, do domu, by objąć kierownictwo nad poszukiwaniami Wrót Ziemi. Digonness wskazał na holograficzny obraz SOP-u. - To głównie z tego powodu jestem przekonany, że tracimy czas po ziemskiej stronie. Wysokość - trzy kilometry, szerokość - dwa; jeśli coś takiego znajduje się na tej planecie, to wszyscy ludzie byli ślepi przez ... no, przez ile tysięcy lat? No dobrze, może kryje się pod inną postacią, Bóg wie jaką. Coś tak dużego musiałoby zostać ukryte we wnętrzu góry. Rzecz w tym, że jeśli nie wiemy, czego szukamy, to czego szukamy? Jeśli istnieje odpowiedź na to pytanie, to może być tylko na Krzykaczu. I właśnie tam, młoda damo, się udajesz. Chcę, żebyś zajęła miejsce Julesa. Nie zaskoczyło to Gii. Tylko ona i Jules zostali zwerbowani do Akceleracji ze Służby Bezpieczeństwa Rady Związku Światowego, było więc naturalne, że zastępca kierownika Akceleracji chce wykorzystać jej śledcze zdolności. Jednakże postanowiła zagrać ostrożnie. - I co mam robić? - Sądzę, że to całkiem oczywiste. Chcę, żebyś wykryła, jak otworzyć Wrota Ziemi. Nachmurzyła się. - Nie nazwałabym tego błahym zadaniem. Digonness splótł ręce i pochylił się do przodu za biurkiem. Jego szare oczy patrzyły uważnie i badawczo. - Uwierz mi, że gdybym mógł, nie zawahałbym się przed przydzieleniem sobie tej misji. Na Krzykaczu mam przyjaciół wśród obu ras. Ale obecne władze w swej mądrości uznały, że odpowiedź znajduje się na naszej planecie i że muszę dalej kierować poszukiwaniami. Przynajmniej zdołałem ich przekonać, by przydzielono Akceleracji jedną z komór hibernacyjnych na Farwuy, więc nie będziesz musiała znosić dwuletniej nudy na pokładzie załadowanego ludźmi międzygwiezdnego frachtowca. A ponieważ nie masz bliskiej rodziny... - ... ani nie jestem zaangażowana uczuciowo - przerwała mu Gia z uśmiechem. - Ale przecież wiesz o tym, prawda? Digonness wyglądał na lekko speszonego. - Oczywiście nie mogłem mieć pewności, ale cieszę się, że to potwierdzasz. - To miło z mojej strony - powiedziała ze smutkiem dziewczyna. - Do cholery, Gia, proponuję ci życiową szansę! Ktokolwiek lub cokolwiek ustawiło SOP-y na Krzykaczu, chciało oczywiście, żeby ich używano. A to oznacza, że logicznie rzecz biorąc musi istnieć tam przełącznik, którym można uruchomić jeden z dwóch nieczynnych SOP-ów, wiodący na Ziemię. Gotów jestem postawić ciężką forsę, że leży tam na widoku i można go obejrzeć gołym okiem. Więc proszę cię, dziewczyno: skorzystaj ze swoich szczególnych zdolności i znajdź go, dobra? Otwórz Wrota Ziemi! Wyposażenie komór hibernacyjnych było tak skomplikowane i kosztowne, że większość emigrantów udających się do nowych planet wciąż musiała przez ponad dwa lata znosić ciasnotę egzystencji na pokładzie jednego ze statków flotylli zbudowanej specjalnie do rejsów na Krzykacza. Tak więc, gdy Gię Mayland zrewitalizowano na tydzień przed przybyciem Farway na Krzykacza, nie zaskoczyła jej wrogość współpasażerów. Niewielkie miało znaczenie, że była akcelerantką. Zawód ten, niegdyś wielce szacowny, był teraz zaledwie uczciwym, nie różniącym się od innych sposobem zarabiania na niezłe utrzymanie. Ale przejawy wrogości właściwie jej nie dokuczały. Załoga współpracowała z nią chętnie, a w każdym razie Dział Łączności miał zaległe depesze tachjonograficzne. Większość z nich dotyczyła zwykłych spraw porządkowych, ale ostatnia od zastępcy kierownika brzmiała złowieszczo. "NIEMAL DO DZIŚ NIE MIELIŚMY ŻADNYCH POSZLAK W SPRAWIE ŚMIERCI EVIENA, ALE W ZESZŁYM MIESIĄCU ARESZTOWANO POD INNYM ZARZUTEM ZNANEGO ZABÓJCF, CO OSTATECZNIE DOPROWADZIŁO DO PONOWNEGO OTWARCIA SPRAWY. ARESZTOWANY MĘŻCZYZNA NIE TYLKO PRZYZNAŁ SIĘ DO ZABÓJSTWA JULESA, ALE ZEZNAŁ WYSTARCZAJĄCO WIELE O SPOSOBIE, W JAKI PRZEKAZANO MU WYNAGRODZENIE, BY DOPROWADZIŁO TO NAS DO CZŁOWIEKA NAZWISKIEM JOPHREM GENESE, KTÓRY ZATRUDNIONY JEST PRZEZ FIRMĘ HANDLOWĄ. OKAZAŁO SIĘ, ŻE JEST ONA - JAK SIĘ SŁUSZNIE DOMYŚLAŁAŚ - FINANSOWO ZWIĄZANA Z TRANSTAR - INTERSTELLAR. POZA TYM WIADOMO JEDYNIE, ŻE O GENESE NIE SŁYSZANO, ANI NIE WIDZIANO GO OD CZASU NIECO PRZED POBRANIEM NALEŻNOŚCI PRZEZ MORDERCĘ. MOŻE ON BYĆ ZATEM GDZIEKOLWIEK NA ZIEMI, A NIEWYKLUCZONE, ŻE POZA NIĄ. GIA, POWIEDZIAŁEM CI PRZED WEJŚCIEM DO WAHADŁOWCAM ŻE TWOJA PODSTAWOWA MISJA DOTYCZY WROT ZIEMI. ALE MOŻE BYŁOBY ROZSĄDNIE OBEJRZEĆ SIĘ OD CZASU DO CZASU ZA SIEBIE; CHOĆBY PO TO, BY SPRAWDZIĆ LISTY PASAŻERÓW. NIE DAJĘ CI WIĘCEJ RAD, BO W TYCH SPRAWACH MASZ LEPSZE KWALIFIKACJE NIŻ JA. P.D. Młoda akcelerantka wolałaby raczej nie mieć komplikacji tego rodzaju. Ale Gia doceniła ostrzeżenie Digonnessa, by "oglądać się za siebie" co jakiś czas, zwłaszcza przez najbliższe tygodnie, póki kontyngent osadników z Farway nie zostanie wysłany do różnych punktów docelowych w całej galaktyce. Jeśli nic niepomyślnego nie wydarzy się wtedy, gdy setki rodzin będzie się przygotowywać i wyprawiać ku ich wielkiej przygodzie, to prawdopodobnie nic się w ogóle nie stanie. Gdy nie będzie tam tłumu, w który można będzie dać nurka po wykonaniu zadania, to rozważny zabójca będzie najpewniej wolał poczekać na bezpieczniejszą robotę. Na dzień przed zejściem ze statku Gia z determinacją na jakiś czas odsunęła na bok swe kłopoty i usadowiła się w jednej z kopuł obserwacyjnych umieszczonych z boku kadłuba orbitującego statku. W odległości kilkuset kilometrów przesuwał się z wolna podobny do marsjańskiego krajobraz Krzykacza, przetykany rozbłyskami gwiezdnych wrót, przypominającymi rozrzucone przypadkowo świecidełka. Przypatrując się temu Gia wiedziała, że w tym samym czasie samoloty pogrążają się w świetlnych iskrach, by pojawić się setki, tysiące, a nawet setki tysięcy lat świetlnych dalej, na odległym krańcu galaktyki. A może powracają niosąc załogę, która ledwie parę minut wcześniej pożegnała się z tymi, co teraz właśnie rozpoczynają nowe życie pod obcym słońcem. Pogrążona w podziwie nie zauważyła mężczyzny, który cicho wsunął się do kopuły i wraz z nią pogrążył w medytacji nad tym najdziwniejszym ze światów. - Fascynujące - powiedział. - Naprawdę fascynujące. Odwróciła się zaskoczona. Nie zobaczyła przed sobą, jak można się było spodziewać, kogoś z załogi, lecz bezbarwnie ubranego, zażywnego, kompletnie łysego cywila, któremu uśmiech rozszerzał różowe policzki. Niewiarygodne, ale uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej. - Oni mnie też nie lubią. Jestem tym drugim komorowcem. Gia zamrugała. Komorowiec? Nagle uchwyciła znaczenie jego wypowiedzi i roześmiała się uradowana. - A więc to pan? Byłam ciekawa, z kim właściwie spałam. Zaczerwienił się jak mały chłopczyk oskarżony o podglądanie dziewczynek. - Szkoda, że nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Endart Grimes z SWP; Systemów Witalizacyjnych Pendera dodał jakby ze skruchą. - Od czasu do czasu korzystamy z naszej własnej produkcji. Przyjęła wyciągniętą rękę. Uścisk miał energiczny. - Gia Mayland. Z Akceleracji. - O - spojrzał na nią zaciekawiony. - Akceleracja. Czy to nie Peter Digonness... - wskazał ruchem dłoni na planetę. - Tak, to on. Jest teraz moim szefem - powiedziała i zaciekawiona zapytała: - Udaje się pan do jednego z nowych światów? Potrząsnął głową. - Niestety, nie. Jestem po prostu człowiekiem "z zewnątrz", który może sobie pozwolić na parę lat poza Ziemią, przy sprawdzaniu kilku udoskonaleń w naszej... hm... metodzie. - Zachmurzył się. - Niestety, jest ona piekielnie skomplikowana, nieporęczna, a poza tym droga. - Nie da się tego zmienić? Otyły mężczyzna wzruszył ramionami. - Oczywiście, że próbujemy. Kłopot w tym, że system jest nie tylko zawodny z samej swej natury, ale poza tym nie można go naprawić w warunkach terenowych. Podzieliliśmy go więc na osiem wymiennych modułów. Oznacza to oczywiście, że przy przewidzianym paromiesięcznym okresie żywotności jednego modułu trzeba zabierać masę° zapasowych. Na przykład w tym rejsie mamy trzydzieści wymiennych modułów. Dwie komory hibernacyjne Farway są podłączone przewodami i instalacjami do stu osiemdziesięciu ton sprzętu. Wiedziała pani o tym? - Mój Boże - Gia była wstrząśnięta. - Nic dziwnego, że koloniści nie są życzliwi. Grimes spojrzał na nią zamyślony. - Kilka dni ostracyzmu to chyba niewielka cena. Miał oczywiście rację. Nawet najbardziej zagorzałemu wielbicielowi życia towarzyskiego musiało dokuczyć dwadzieścia sześć miesięcy bytowania w zatłoczonej stalowej puszce. Tak więc Gia odsunęła od siebie poczucie winy, które ustąpiło miejsca wdzięczności za dobry los, jaki się jej trafił, i ponownie usiadła, by popatrzeć na roztaczające się przed nią widoki. - Domyślam się, że nazywają go Krzykaczem, ponieważ emisja gwiezdnych wrót sprawia, że jest to jeden z najłatwiejszych do wykrycia obiektów w Galaktyce. To prawda? - Prawda - przytaknęła Gia. - To dlaczego nie można wykryć Krzykacza z Ziemi? Gia westchnęła. Ach, ta ignorancja niektórych ludzi. Wskazała na skupioną w mgławicę gromadę gwiazd, która wznosiła się ponad krawędzią planety. - Plejady. Proszę przeprowadzić linię prostą stąd do Słońca, a przejdzie ona dokładnie przez środek tych gwiazd. Z jakiegoś powodu ich skupisko nie przepuszcza częstotliwości emitowanych przez gwiezdne wrota. Tak więc Krzykacz pozostawał nie odkryty aż do czasu, gdy Far Seeker okrążył strefę cienia Plejad w roku 2406, trzydzieści lat temu. Grimes przypatrywał się legendarnej gromadzie gwiazd, znajomej mimo odwrócenia konfiguracji słońc. - A może to Plejady są przyczyną - szepnął w końcu - że nie można Krzykacza połączyć z Ziemią linią natychmiastowej komunikacji. Jak pani myśli, pani Mayland? Trzeba było ośmiu kursów wahadłowca, by przewieźć setki pasażerów z Farway na powierzchnię planety, co w dalszym ciągu nie pozwoliło Gii udobruchać tych, którzy wiedzieli, że przejechała się w jednej z komór SWP, a teraz otrzymuje przydział na pierwszy lot. Ale Gia przywykła do ich niechęci, choć żałowała, że nie może ujawnić celu swej misji, by choć w części przemienić wrogość w przyjaźń. Nawet Endart Grimes, choć ugrzeczniony, wydawał się dziwnie daleki: dobroduszna powierzchowność kłóciła się z tym, co - jak wyczuwała - kryło się za bladoniebieskimi oczyma. W każdym razie nie było go na wahadłowcu, więc Gia sądziła, że odstąpił pierwszeństwo, by móc pogrzebać w labiryncie instalacji i urządzeń elektronicznych obsługujących dwie komory hibernacyjne. Po kilku minutach od chwili, gdy wahadłowiec osiadł łagodnie na strumieniach ognia z dysz hamujących, do drzwi wyjściowych przylgnęły dwa hermetyczne autobusy i wszyscy przeszli rzędem do pojazdów o przezroczystych dachach. Gdy autobus toczył się podskakując po żwirowanej drodze w kierunku na poły ukrytego pod ziemią zespołu budynków Centrum Zarządu Odpraw Kolonizacyjnych, Gia przypatrywała się poprzez kamienistą równinę kopułom i piramidom bazy Phuilów. Niektóre z tych pełnych wdzięku konstrukcji liczyły sobie setki lat, ale wciąż połyskiwały świeżą bielą w świetle odległego słońca Krzykacza. W połowie drogi między bazą a Centrum wznosił się na tle nieba czteropiętrowy, pudełkowaty budynek SZMB rażąc swoją ostentacyjną oszczędnością konstrukcji. Gdzieś rozległ się gardłowy ryk i nagle spoza Centrum wyłonił się wielki, skrzydlaty kształt. Przyspieszył gwałtownie, wspiął się wyżej, a potem skręcił ku słońcu. Osłaniając ręką oczy Gia ujrzała nieprawdopodobną konstrukcję, ku której kierował się samolot: ogromny półmisek wsparty na cienkim niby kreska pylonie. Słońce świeciło zbyt jasno, by mogła zobaczyć świetlistą sferę tworzącą właściwe gwiezdne wrota i z tego samego powodu nie dostrzegła, jak wchodzi w nie samolot. Ale dudnienie silników ustało, jakby ktoś przekręcił wyłącznik, i Gia wiedziała, że to kolejna grupa pasażerów przybyła na odległą planetę. - Gdzie on pojechał? - zapiszczał dziecinny głosik. - Mamusiu, gdzie on pojechał? - W miejsce, które nazywają Jasnogrodem, kochanie. - To my tam jedziemy? - Nie, kochanic. My jedziemy do Nowego Kentu. - A dlaczego nie jedziemy do Jasnoglodu? - Dlatego, że to nie Nowy Kent - odpowiedziała z rozdrażnieniem matka i poprzestała na tym. Ale Gia kontynuowała wyjaśnienia w myśli. Ponieważ Jasnogród był pierwszą planetą, do której dotarto przez gwiezdne wrota, ludzie i Phuilowie wspólnie postanowili, że pozostanie on taki, jak w chwili odkrycia: nie zasiedlony i nienaruszony. W samolocie byli naukowcy, być może paru dziennikarzy czy nawet jacyś turyści. Ale nie dostaną pozwolenia na stały pobyt. Po tygodniach, a najwyżej miesiącach będą musieli ponownie wyjść przez SOP jeden, tak jak uczynili to Peter Digonness i jego towarzysz z Phuili osiemnaście lat temu. To naprawdę nie taki zły interes: jeden świat w zamian za tysiące. Genevieve Hagan, wicedyrektorka administracyjno-badawcza SZMB była drobną kobietą o oczach koloru intensywnej zieleni. Chodziły plotki, że było coś między nią a Peterem Digonnessem podczas spędzonych przez niego na Krzykaczu lat i Gii wydało się to całkiem możliwe. Oprócz niewątpliwego uroku i przenikliwej inteligencji była w niej szczera kobiecość, która uzupełniałaby doskonale znaną powściągliwość Digonnessa. Pouczywszy nowo przybyłą, że należy się do niej zwracać po imieniu, wicedyrektorka wróciła za biurko, wyciągnęła parę kartek papieru i nieśmiało zapytała: - Co u Petera? Wciąż się trzyma, mimo że go posadzili za biurkiem? - Stara się. Ale powiedział mi, że wolałby być na Krzykaczu. Jennv skinęła głową. - Żałujemy, że go tu nie ma. - Gia zauważyła nieświadomy nacisk położony na "my". Chyba wciąż brak jej tego mężczyzny. Po ponad trzech latach! Nagle miękkość ustąpiła miejsca energii i zielonooka kobieta przeobraziła się w chłodną profesjonalistkę. - Do rzeczy. Otrzymałaś od Petem informację o Jophremie Genese? - Przekazano mi ją po zrewitalizowaniu. - Rozumiesz zatem, dlaczego zadam ci następujące pytanie: czy odniosłaś wrażenie, że ktoś na Farway szczególnie się tobą interesuje? Gia uśmiechnęła się. - Drugi komorowiec. - Komorowiec? - Mężczyzna z drugiej komory. Endart Grimes z SWP. - A, rozumiem. Słyszałam o Grimesie. Ale chodziło mi raczej o kogoś związanego z Transtarem. Gia zmarszczyła brwi. - To byłoby raczej mało prawdopodobne, jak myślisz? Jeśli Transtar pragnie uniemożliwić nam znalezienie Wrót Ziemi, to ich agent nie chciałby rozgłaszać swoich powiązań wpisując się na listę pasażerów jako ich człowiek. - Nie miałby wyboru. Poza Grimesem i tobą jedyni ludzie na Farway, którzy nie pracują dla Transtaru, to koloniści. A oni nie wyjdą poza centrum aż do czasu odjazdu. - Jeśli więc Genew - lub ktokolwiek - byłby na pokładzie, musiałby być członkiem załogi. O to ci chodzi? Jenny popchnęła przez biurko skoroszyt. - Masz tutaj dowody tożsamości wszystkich pięćdziesięciu dwóch członków załogi. A także podobiznę Jophrema Genese przesłaną przez Centralę parę miesięcy temu. Gia otworzyła skoroszyt. Na samym wierzchu widniało zdjęcie głowy i ramion mężczyzny o pociągłej twarzy, ciemnej cerze i lekko wyłupiastych oczach. Przerzuciła resztę kart; na każdej mieścił się jednostronicowy opis i niewielki wizerunek opisywanej osoby. Spośród nich tylko jedna kobieta w załodze wykazywała lekkie podobieństwo do mężczyzny o szczupłej twarzy. - Chyba niewiele ci to dało? - powiedziała Jenny. Gia zamknęła akta i wręczyła je z powrotem wicedyrektorce. Jestem tutaj, by odnaleźć Wrota Ziemi - powiedziała stanowczo. - Nie zamierzam odrywać się od tego z powodu jakiegoś hipotetycznego, tajemniczego mężczyzny. Wicedyrektorka przyglądała się młodej akcelerantce uważnie i z zadumą. - Potraktowałabym poważniej ostrzeżenie Petera. Jaki jest, taki jest - ale z pewnością to nie typ paranoidalny. - Wiem o tym. I uwierz mi, zamierzam podjąć wszystkie niezbędne środki ostrożności. Ale poza tym będę zajmować się moim głównym zadaniem. - Cóż, oczywiście decyzja należy do ciebie. - Jenny ważyła przez chwilę skoroszyt w dłoni, po czym wrzuciła go do szuflady, którą zatrzasnęła kończąc tym ostatecznie całą sprawę. - Teraz kiedy mamy to już za sobą, mam nadzieję, przejdźmy do szczegółów. Jak SZMB może pomóc Gii Mayland w poszukiwaniu Wrót Ziemi? - Na początek Gia Mayland potrzebuje najświeższych wiadomości - bezzwłocznie odparła Gia. - Przez ostatnie dwa lata trochę wypadłam z gry. Jenny zachichotała. - W porządku. Starczą dwa słowa: nic nowego. - Nic? Zupełnie nic? - zdziwiła się Gia. - A czego się spodziewałaś? Dig ciągle wydaje państwowe pieniądze szukając tego, czego nie można znaleźć, o czym on dobrze wie - a my na Krzykaczu nie mamy środków nawet na to; by rozpocząć poszukiwania. Ale cieszę się, że jesteś tutaj, bo tak się składa, że zgadzam się z Digiem: rozwiązanie - jeśli w ogóle jakieś jest - znajduje się na Krzykaczu. W ten właśnie, obawiam się, że pokrętny sposób oznajmiłam ci, byś nie oczekiwała od nas zbyt wiele. Już od dawna personel SZMB jest zbyt szczupły dla tych wszystkich zespołów badawczych, które stąd odlatują. Gia wzruszyła ramionami. - Co, jak sądzę, oznacza, że będziemy robić, co się da, z tym, co tutaj mamy. A mamy...? - Będziesz oczywiście korzystać ze środków łączności. Zarezerwowałam już dla ciebie codziennie piętnaście minut na otwartym kanale, o godzinie szesnastej. To drogo kosztuje, ale przynajmniej będziesz w kontakcie z Peterem i resztą naszych nieocenionych specjalistów w Centrali. Poza tym przydzieliłam ci kogoś na przewodnika i pomocnika. Oto Galvic Hagan. Musiał czekać za drzwiami, bo wszedł do środka niemal w tej samej chwili, gdy wicedyrektorka nacisnęła przycisk interkomu. Był młody, mocno zbudowany i rudowłosy. Miał zaraźliwy uśmiech. - To ta dama, mamusiu? Wicedyrektorka westchnęła. - Nie sądzisz, że ten żart się trochę zużył? - Spojrzała przepraszająco na Gię. - Nie jesteśmy nawet krewnymi, ale udało mu się jakoś wmówić połowie miejscowych, że jestem jego matką. - Wzdrygnęła się. - Boże uchowaj. - Biedna kobieta, nie wie nawet, ile traci - powiedział młody człowiek ściskając dłoń Gii. Zrobił krok do tyłu i obrzucił ją krytycznym spojrzeniem. - Jadłaś coś ostatnio? Gia wiedziała, o co mu chodzi. - Komory hibernacyjne nie są stuprocentowo skuteczne - wyjaśniła. - Zgaduję, że straciłam nieco na wadze. Skinął głową. - Proponuję więc, byśmy poszli do kantyny i dokarmili to urocze ciało. Pomiędzy kęsami możesz zadawać mi wszystkie pytania, a jeśli będziemy mieli szczęście, to może uda mi się dać dobrą odpowiedź na niektóre z nich. - Dobry pomysł - przytaknęła Jenny. - Wiesz co, Gia? Daj sobie spokój na dzisiaj. Niech Vic oprowadzi cię po stacji komunikacyjnej i zapozna z innymi. A potem wyśpij się dobrze. Jutro spotkasz się z Davidem. - Davidem? - Co, nie mówiłam ci o nim? To ktoś taki jak ty - u Phuilów. Ma odszukać Wrota Phuili. "David" był niską istotą człekopodobną; miał wszakże psią głowę pokrytą różową skórą. Pierwszą reakcją Gii na jego obecność była nerwowość połączona z zaciekawieniem, ale negatywne uczucia ulotniły się szybko pod badawczym spojrzeniem wielkich fioletowych oczu, na dnie których kryły się przebłyski humoru. Przyjazny był też uścisk jego dłoni pokrytej szorstką skórą, o dwóch palcach i dwóch przeciwstawnych kciukach. - Nazywam się Davakinapwottapellazanzis - oznajmił, szybko wyrzucając z siebie szereg sylab. - Ale dla ludzkich psyjaciół jestem David. Gia oblizała wargi. Jak tu prowadzić rozmowę z istotą, która wygląda jak stojący na tylnych łapach bullterier? - Hm... jak długo pracujesz nad tym zadaniem? - Psez pięć wasych miesięcy. Ja psyjezdzam na Ksykaca, bo nie znalazłem wrót na Phuili. - Myślisz, że na Phuili znajdują się wrota? - Jeśli są wrota na Ksykacu, to są i na Phuili. Ale Phuilowie nie bardzo mi pomagają. Z początku Gia nie rozumiała. Vic wyglądał, jakby pojmował nie więcej niż ona, a Jenny wzruszyła ramionami i pozwoliła sobie na nieznaczny uśmiech. Znajdowali się w biurze wicedyrektorki; nieziemiec usadowił się niezgrabnie na niskim taborecie, który przyniesiono dla wygody jego drobnego, krótkonogiego ciała. Próbując nie zwracać uwagi na dwoje zaciekawionych obserwatorów młoda akcelerantka spojrzała prosto w fioletowe oczy. Bez mrugnięcia odpowiedziały spojrzeniem na spojrzenie. - Czy to ma znaczyć, że inni Phuilowie nie są zainteresowani w pomocy? Czy też jest to sprzeciw bezpośredni? David wyglądał na zaskoczonego; w każdym razie takie wrażenie sprawiało zwiotczenie jego elastycznego pyska. - Nie rozumiem. Co to jest spseciw? - Jeśli Wrota Phuili zostaną odkryte - wyjaśniła szczegółowo Gia - nie będą już dłużej potrzebne statki i załogi, które latają między Krzykaczem a twoją planetą. Czy ci, którym podlegają statki, nie chcą ci przeszkodzić? "Zaskoczenie" - jeśli to było właśnie to - pogłębiło się jeszcze. - Jeśli wrota znalezione, statki jadą inne miejsce. Załogi jadą, gdzie statki jadą. Czy chciwość to wyłącznie ludzka cecha? - zastanawiała się Gia wstydząc się z powodu złodziejskich instynktów własnej rasy i zazdroszcząc Phuilom niewinności. Ale romantyzm nie popłaca w Akceleracji, więc szybko uświadomiła sobie, że uproszczone sądy są tyleż łudzące, co po prostu głupie. Ponieważ Phuilowie podlegali tym samym naturalnym prawom co ludzkość, więc kiedyś, w przeszłości, odebrali niewątpliwie tę samą lekcję: miejsce dla aniołów jest w innym wszechświecie, a nie w tej brutalnej rzeczywistości. David jakby czytał w jej myślach. - Phuilowie rozwijali się długi cas. Mało młodych Phuilów, więc wciąz duzo miejsca na planecie. Stary poządek nie potsebuje zmian. Ale wrota zmienią stary poządek, bo wiele psyjdzie z zewnąts. Ludzie stłoceni, potsebują nowych światów. Nie Phuilowie. My jedziemy zobacyć, nie zostać. To zaskoczyło nawet Genevieve Hagan. Nie przypominała sobie, by przez tyle lat swoich kontaktów z Phuilami usłyszała wyznanie podobnych obaw: jakby pustelnik lękał się, że hordy turystów zaatakują twierdzę, w której chroni swoją samotność. Bez wątpienia słowa Davida "wiele psyjdzie z zewnąts" odnosiły się do ludzi, tych nieobliczalnych - według oceny Phuilów - istot, bezbożnie wyznających kult Zmiany. Ale zarazem chaotyczne oświadczenie małego nieziemca było wewnętrznie sprzeczne. Nie tylko wicedyrektorka dostrzegła tę sprzeczność. - Jeśli Phuilom nie zależy na wrotach - powiedziała zaintrygowana Gia - to dlaczego próbujesz je otworzyć? - Już zadając to pytanie wyczuła troskę tam, gdzie przedtem kryła się wesołość. Było to dziwne uczucie. W stosunkach z ludźmi nigdy tak nie umiała wyczuwać nastroju, jak się to działo w przypadku małego nieziemca. Odpowiedź Davida wyrażała jego nastrój. - Ludzie uzyją wrót, choćby Phuilowie nie - powiedział ze smutkiem. - Wkrótce potem to będzie ludzka galaktyka. Moze poządek Phuilów ocalony, ale naród Phuilów psegra. Naród Phuflów przegra. Być może David nienajzręczniej posłużył się ludzkimi słowami, ale mimo to wywołały one przejmujący obraz starożytnej rasy zepchniętej do odległego zaułka galaktyki. Gdy Gia zaczynała rozumieć wagę dylematu, przed którym stanęli Phuilowie: sytuację wyboru między "iść", a "nie iść", niemalże arystotelesowską w swej straszliwej prostocie. Albo podjąć wyzwanie, jakie stanowią wrota, i w konsekwencji narazić kruche podstawy monolitycznego społeczeństwa na druzgoczące skutki zmiany, albo też zasklepić się w sobie i w końcu doznać upokorzenia przez rasę, która wciąż mieszkała w jaskiniach, kiedy kultura Phuilów dorosła już do stanu zbliżonego do obecnego. Akcelerantka zbliżyła się do Phuila i uczucie zatroskania się nasiliło. Otaczało go niczym obszar niewidzialnej emanacji: forma komunikacji tak obca, jak on sam. Telepatia? - zdziwiła się. David, czy mnie rozumiesz? Czy możesz czytać w moich myślach? Nie było odpowiedzi. Tylko smutek. Pomimo sprzeciwów Vica Hagana Gia wypożyczyła następnego dnia łazik i wyruszyła na własną rękę. Żwirowana droga okrążała lądowisko wahadłowców i kończyła się parę kilometrów dalej, poniżej olbrzymiej misy SOP Jeden. Podtrzymywał ją trzykilometrowy pylon, tak wątły, że zdawało się, iż z trudem sam utrzymuje się w pionie, nie wspominając już o majaczącej w górze potężnej misie. Przez jakiś czas Gia siedziała w cieniu obiektu nie myśląc o niczym szczególnym, pozwalając, by wrażenia sączyły się do jej mózgu. Nie spodziewała się, że na tym etapie dowie się czegokolwiek, o czym już nie wiedzieliby naukowcy trzech planet, ale czuła, że jej misja rozpoczyna się tak naprawdę od tej małej pielgrzymki. W końcu wygramoliła się z pojazdu i połaziła tu i tam przez chwilę; nie było jej wygodnie w ciśnieniowym kombinezonie, ale radośnie doświadczała tego samego uczucia nabożnej czci, którego bez wątpienia doznawał Peter Digonness podczas pierwszej wędrówki. Trudno było wymyślić odpowiednie określenie. Choć z daleka pylon wydawał się niewiarygodnie kruchy, same rozmiary olbrzymiego obiektu, szerokiego na blisko siedemdziesiąt metrów u podstawy, przywodziły na myśl masywność betonowego cokołu. Gia wiedziała już, że niewyraźne znaki wyryte na gładkiej, szarej powierzchni, to efekt wysiłków podejmowanych przez naukowców z Phuili w celu pobrania próbki materiału do analizy. Właśnie gdy podziwiała tę niepojętą odporność na laserowy promień o temperaturze słońca, uświadomiła sobie obecność drugiego pojazdu, który zaparkował obok jej łazika, oraz ludzkiej sylwetki powoli i z trudem człapiącej w jej kierunku. Czekała, zagniewana tym wtargnięciem, a jednocześnie ciekawa, kim jest nieznajomy. - Jak zdrowie? - znajomy głos zasapał w słuchawkach hełmu. - Zdaje się, że oboje robimy to, co wszyscy nowi przybysze, kiedy po raz pierwszy znajdą się na Krzykaczu. Mam rację, pani Mayland? Uśmiechnęła się. - Tak, panie Grimes. Kiedy pan przyjechał? - Rannym wahadłowcem. I proszę mi mówić Endart. Albo nawet En, jeśli ma pani ochotę. Też będzie dobrze. Czy on ze mnie żartuje? - A ja jestem Gia - powiedziała uprzejmie. Czekała obok, gdy Grimes wpatrywał się w SOP, a następnie potakiwała grzecznie, gdy wygłaszał stosowne wyrazy grozy i podziwu. Nagle coś jej przypomniało jego wczorajszą uwagę poczynioną w kopule obserwacyjnej Farway. Dziwne, że nie zauważyła tego wcześniej. Skąd, u licha, wiedział o Wrotach Ziemi? Zapytała go. Zdziwiło go to. - Dlaczego mówimy "niebiosa" na niebiosa? Można w nie nie wierzyć, ale nazwa jest potrzebna, choćby po to, by wskazać to, w co się nie wierzy. Racja? W każdym razie widziałem gdzieś przedtem albo słyszałem jakąś wzmiankę o "Wrotach Ziemi". Wiesz, mam kręćka na punkcie tych rzeczy. Duchy, Atlantyda, UFO, nawet Trójkąt Bermudzki. Oczywiście to bzdury, ale jakie zabawne. Chyba w głębi serca jestem trochę romantykiem. Było to bardzo ludzkie tłumaczenie. Niezbyt składne, ale dzięki temu wydawało się prawdziwe. Gia postanowiła więc nie drążyć głębiej tej sprawy. W każdym razie Akceleracja nie posiadała prawa własności do tego nieco prozaicznego określenia - "Wrota Ziemi" - które dla laika mogło znaczyć bardzo wiele rzeczy zgodnych z prawdą lub wprost przeciwnie. Wyglądało, że ostrzeżenie Digonnessa o tajemniczym Jophremie Genese podziałało na nią bardziej, niż sobie z tego zdawała sprawę. Zastanowiła się, czy nie opanowała jej mania prześladowcza. Nie dopuszczę do tego, powiedziała sobie zawzięcie. Jednakże nie było łatwo oderwać się od tego tematu; ciekawość Grimesa została podrażniona. - Dlaczego o to pytałaś? Czy to możliwe, że istnieje coś takiego jak Wrota Ziemi? Masz z tym coś wspólnego? Gia starała się opanować swą reakcję. - Oczywiście, że nie. Sam powiedziałeś, że to bzdura. Moja praca to akceleracja, a nie wydawanie państwowych pieniędzy na pogoń za mirażami. Wydawało się, że to go uspokoiło. - Jakże mi to miło słyszeć. A więc, co teraz... hm... akcelerujesz? Facet stawał się nieznośny. - W tej chwili nic szczególnego. Czekam na przyjazd zespołu z Gaylordu. To prawdopodobnie jedna z lepszych planet, ale decyzja o kolonizacji musi poczekać, póki nie dokonamy oceny raportu ekipy. Uwierz mi, Endart, że taka swoista mediacja naukowa to tylko część mojej pracy. Reszta to głównie nudna codzienność; jak w każdym zawodzie. - Gia ruszyła z powrotem w stronę łazika, a Grimes po chwili wahania pośpieszył za nią. Gdy znaleźli się przy pojazdach, Grimes obrócił się ponownie ku niebotycznemu SOP. - Naprawdę, jaka szkoda - wymruczał. - Te tysiące planet - z Krzykacza to tylko jeden krok, jak przez próg. A na naszej biednej, zatłoczonej Ziemi... - Potrząsając głową wgramolił się do łazika i odjechał. Niczym niedbały turysta zapomniał wyłączyć nadajnik i jego mamrotanie dało się słyszeć nawet wtedy, gdy skrył się za chmurą pyłu. - ... jaka szkoda, jaka straszna, straszna szkoda... Gia poprosiła o fotografie SOP 1, 6093 i 11852. Przyniósł je Galvic Hagan, który przypatrywał się jej ciekawie, gdy rozkładała je na bibliotecznym stole na trzy grupy. - Porównujesz? - Nie, oglądam tylko ładne obrazki - odpowiedziała zirytowana, gdy posegregowała zbiór zgodnie ze swymi życzeniami. - Wiesz, że ktoś już to robił? Gia podniosła jedną z odbitek i zbliżyła do światła. - No i? Rozłożył ręce. - Nic nie znaleziono. Wszystkie SOP na tej planecie są dokładnie takie same. Te same wymiary, to samo oznakowanie, nawet takie same charakterystyczne cechy widma. - Hmmm. - Gia wiedziała, że młody człowiek ma rację, choć nie zamierzała tego przyznać. Źle spała zeszłej nocy, czuła się ociężała fizycznie i psychicznie. W takim stanie równie dobrze mogła się spodziewać nowego pomysłu jak lodowca na Saharze. Ponownie spojrzała na trzymaną w ręce odbitkę. Był to SOP 6093, jeden z dwóch nie działających. - Vic. - Słucham, pszepani. Wskazała na światło powyżej 6093. - Czy przelatywałeś przez to? Albo nad jedenaście osiemset pięćdziesiąt dwa? Skinął głową. - Parę razy. Przez oba. - Jakie to uczucie? Wzruszył ramionami. - Takie jak przy każdym innym SOP. Tylko nigdzie nie dotarliśmy, to wszystko. - Słuchaj, Vic. Znam to uczucie tylko z opowiadania Diga. Chcę wiedzieć, czy z każdym jest tak samo. Pozwól zatem, że powtórzę pytanie: Jakie to uczucie, kiedy się przelatuje przez gwiezdne wrota? - Dobrze, teraz już rozumiem. - Vic zastanawiał się przez chwilę. - To takie uczucie, jakby rozrywało cię na kawałki, a potem zlepiało na nowo. Ale tak jak do wszystkiego i do tego można się przyzwyczaić. - Jesteś pilotem? Chodzi mi o samolot. Zamrugał, zaskoczony nagłą zmianą tematu. - Jasne. Gdzie chcesz polecieć? Rzuciła okiem na ścienną mapę. - Do sześćdziesiąt-dziewięćdziesiąt trzy. On chyba jest najbliżej. - Będzie z sześćset kilometrów. Około siedemdziesięciu minut lotu. - Załatw to jak najszybciej. Na jutro, jeśli można. Chciałabym też zabrać z nami Davida. Vic potrząsnął głową. - Niestety. Oba samoloty są już zarezerwowane na jutro. - Rzucił okiem na zegarek. - Ale co byś powiedziała na teraz? O tej porze będziesz miała dwie, trzy godziny dziennego światła po dotarciu na miejsce. - Mówiąc to zwrócił się w stronę komunikatora i wystukał trzycyfrowy numer. - Phuili - powiedział obcy głos. - Czy to David? - Nie David. - Mówi Hagan. Mam właśnie lecieć z Gią Mayland do sześćdziesiąt-dziewięćdziesiąt trzy. Chce, żeby poleciał David. - David leci. - Coś trzasnęło i Phuilowie rozłączyli się. - Tylko tyle? - powiedziała zaskoczona Gia. - Nie zapytają go nawet, czy nie jest zajęty? Hagan zachichotał, przytrzymując otwarte drzwi. - To jeszcze jedno, do czego musisz się przyzwyczaić. Choć wobec nas Phuilowie działają jak jednostki, czasami wydaje się, że są częścią jednego organizmu. Zatrzymała się przy nim. Choć wiedział, że jest starsza o co najmniej dziesięć lat, poczuł nagły przypływ uczuć opiekuńczych. Przełknął ślinę. - To są obcy - powiedział. Skinęła głową zadumana. - Tak obcy dla nas, jak my dla nich. David spotkał się z nimi, gdy wypychali samolot z hangaru. W srebrzystym skafandrze z wydłużonym hełmem przypominał bardziej kosmiczną maskotkę niż przedstawiciela rasy starszej od ludzkości. Jednakże pomagał młodemu człowiekowi rozłożyć i zamocować skrzydła samolotu ze sprawnością doświadczonego zawodowca, co nie było zaskoczeniem, skoro ludzie zaadaptowali oryginalny wzór Phuilów. Wreszcie nie najlepiej dopasowana trójka przymocowała się pasami w kabinie pilota i odrzut silników wyniósł gładko Eloise Trzy w rozrzedzone powietrze. Wyglądała na kruchą konstrukcję rur i napiętej folii, ale w rzeczywistości był to mocny i wytrzymały samolot, który dowiódł już swej wartości podczas setek lotów. Mimo to Gia odetchnęła z ulgą, gdy zbliżyli się już do wysmukłej kolumny poniżej SOP 6093. - Czy możemy zejść spiralą od misy w dół? - zapytała pilota przygotowując kamerę. - Nie ma sprawy - odpowiedział Vic ustawiając odpowiednio stery. Gdy weszli w cień rzucany przez olbrzymią misę, przechylił maszynę schodząc powoli po okręgu. Gia zaczęła fotografować odmierzając starannie ujęcia, by uchwycić wszystkie cztery ściany pylonu, od wazy aż do podstawy. - Myślis, że znajdziesz coś, co inni nie znaleźli, robiąc to samo? - zapytał z zainteresowaniem siedzący z tyłu David. - Wszystkie fotografie, które widziałam, robione były z dołu - odparła Gia trzaskając zawzięcie kamerą. - Żadna z takiego zbliżenia ani z takiego kąta. - Jedno wychodzi - skomentował Phuil. Miał prawdopodobnie rację. Choć jej kamera była prawdziwym cackiem pośród innych wyrobów przemysłu elektrofotograficznego, Gia podejrzewała, że zrobione z dołu hologramy zawierają w czterech ujęciach tyle informacji, ile ona była w stanie zdobyć robiąc dziesiątki fotografii. Lecz był to na tyle dziwaczny świat, że uznała, iż prawda dnia wczorajszego niekoniecznie tożsama jest z prawdą dnia dzisiejszego. Wczesne doświadczenia Digonnessa na Krzykaczu wykazały kruchość paru pewników uznawanych za niepodważalne, a Gia była wystarczająco zarozumiała, by dopuścić możliwość, że jej uda się podważyć parę innych. Zwłaszcza jeśli odnajdzie Wrota Ziemi. Gdy w końcu oddalili się od pylonu pędząc parę metrów ponad jałowym gruntem, Vic wprowadził maszynę w szeroki wznoszący się łuk. - Chcesz przelecieć przez światło? - Oczywiście. Chyba po to tu jesteśmy? - W porządku. Ale uważaj. Nie jest to najprzyjemniejsze dla nowicjusza. - Wiem o tym. - Gia przypomniała sobie opis Digonnessa. "Rozrywa cię na kawałki, rozrzuca po całym wszechświecie, a później - implozja, która składa cię do kupy." Zwróciła się do drugiego pasażera: - Robiłeś to już przedtem? - Nie z tym. Tylko z SOP-1. Bo ten SOP nie działa, ciekaw jestem, czy boli tak samo. Lecę porównać. Mimo to Gię kusiło, by powiedzieć żartobliwie, że "ból" jest tak samo nieprzyjemny przy przelocie przez dowolny SOP. Opowiadał jej o tym niemal każdy z SZMB. Tak jednak odbierali to ludzie. Być może Phuilowie wyczuwają swoimi zmysłami jakąś różnicę, choć wątpić należy, czy taka świadomość będzie pomocna podczas poszukiwań. A przy tym jak opisać obcemu subiektywne doznania? Wątpiła, by David potrafił zrobić to lepiej niż ona. Znów przypomniała sobie Digonnessa. Założę się o ciężkie pieniądze, że przełącznik jest tam na widocznym miejscu - tak jej powiedział. Lecz jeśli to prawda, to coś się ostatnio zmieniło. Nie miała wątpliwości, że w innym przypadku zaczarowany klucz zostałby znaleziony już dawno temu. Poklepała kamerę. Niewykluczone więc, że fotografowanie nie było całkiem bezsensowne. Znaleźli się w odległości około kilometra powyżej misy i zawracali w kierunku drgającej ponad nią bladej poświaty, podobnej do skoncentrowanej elektryczności. Nigdy nie widziała czerni głębszej niż ta na wewnętrznej powierzchni misy; wrażenie było nieskończenie głębsze niż efekt zwykłego braku oświetlenia. Gia zadygotała mimo ogrzewania w skafandrze. Jednakże fotografowała nadal z nadzieją, że uda się jej uchwycić na zdjęciach niewiarygodny kontrast fantastycznego widoku; robiła zdjęcia nawet na moment przedtem, nim Vic Hagan z okrzykiem "Juhuuu!" rzucił Eloise Trzy w obszar światła. Skupiła się na tym tak głęboko, że unicestwiający wszystko nagły błysk promieniowania nadszedł dla niej prawie nieoczekiwanie. - ...oooooo!... Sekundy, minuty, lata później - wydawało się, że jej rozchwiane zmysły na jedną chwilę wypadły poza czas - SOP 6093 znalazł się poza nimi, a samolot terkotał spokojnie w rozrzedzonym powietrzu. Digonness, a teraz Vic próbowali opisać jej to uczucie, ale Gia wiedziała już, że słowa nigdy nie będą w stanie właściwie oddać tego, czego właśnie doświadczyła. Przypuszczała, że w rzeczywistym czasie i przestrzeni znajduje się o kilka kilometrów i dwie lub trzy minuty poza wrotami, pod tym niebem i nad tą pustynią, nad którą w nie weszli. Ale w głębi duszy Gia wiedziała z całkowitą pewnością, że byli g d z i e ś i n d z i e j, że w ułamku sekundy powędrowali poza granice wszechświata i powrócili stamtąd. - Jeszcze raz? - zapytał pogodnie Vic. - Tak - odpowiedziała Gia, sama tym zaskoczona. - Tak! Okręcił się w fotelu; nawet poprzez przyłbicę hełmu widziała zdziwienie na lego twarzy. - Żartujesz! - a potem żałośnie: No, powiedz. Żartujesz? - Ja tez chcę jesce raz - powiedział Dawid. - Ale myślę, ze zatsymać się w świetle psez chwilę. Mas autopilota? Nawet Gię zaszokowało to życzenie. Rozciągnięcie owego ultra-schizoidalnego rozszczepienia na praktyczną nieskończoność momentów czasowych byłoby gorsze niż najstraszniejsze wyobrażenie piekła. Że też ten Phuil może być takim masochistą... - W seśćdziesiąt-dziewięćdziesiąt tsy jesteśmy gdzieś i znów wracamy. Bez pserwy, więc tam i z powrotem, jedna chwila. Ale jeśli autopilot nas psetsyma, to tam i z powrotem rozdzielone na krótki cas. Ból nie rózny, tylko dwa mniejse. Spróbujemy? ... a z drugiej strony dobrze mieć takiego przyjaciela przy sobie. Przydałoby się paru takich w Akceleracji. W głowie jej wirowało pod wpływem przenikliwej logiki Dawida. - Da się zrobić? - zapytała. Mój Boże, możliwe, że to inne miejsce to Ziemia. Dyrektorze Digonnessie, czeka cię niespodzianka! Pilot zaczął ustawiać przełączniki. - Wlot, zatrzymanie, zawieszenie na piętnaście sekund, wylot. Gdybym mógł, nastawiłbym na pięć sekund. Przynajmniej będzie potem lecieć przez chwilę równo; mam nadzieję, że zdążę odzyskać zmysły. Cholera, Dawid, czy spodziewasz się, że to będzie wasz ekspres do Phuili? - Cy to nie logicne? Ale jeśli ludzki świat, to niewazne. Drugi SOP wtedy prowadzi do Phuili. Piętnaście minut później Eloise Trzy wylądowała na pustyni, kilka kilometrów od SOP 6093. Pilot i dwoje pasażerów siedzieli spokojnie w samolocie, ale myśli huczały im w głowach jak błyskawice. - ... telepatia, na miłość boską. - ... to właśnie przytrafiło się memu bezpośredniemu przodkowi, po tym, jak on i człowiek nazwiskiem Digonness przelecieli po raz pierwszy przez SOP Jeden. - ... Dawid! To twój ojciec był towarzyszem Diga? - ... tak, ale zdolność do mówienia myślami gwałtownie zanikła po ich powrocie na Krzykacza. Nalegam zatem jak najusilniej, byśmy wymienili nasze wrażenia, zanim i my wrócimy do nieadekwatności mowy. - ... zgadzam się. Pytanie: gdzie byliśmy? - ... Bóg jeden wie - pomyślał pilot. - Ale z pewnością nie w żadnym miejscu, w którym byłem. Albo będę. - ... Galvic, kochany, zbyt łatwo dałeś się na to namówić. Dlatego zaczynam podejrzewać, że znajdowaliśmy się pod czyimś wpływem jeszcze przed drugim wejściem we wrota. - ... cholera, masz rację. Wedle wszelkich znanych mi zasad to, co zrobiliśmy, było szaleństwem. Ale przeżyliśmy i teraz jazgoczemy jak trzy ożywione nadajniki. - ... widziałeś coś, czułeś? - ... czy coś widziałem? Nie. Czułem? Trudno powiedzieć. Ale wiem, że otrzymałem całkiem wyraźną wiadomość od... kogokolwiek. Z jakiegoś powodu mam zbadać część ogonową Eloise. - ... ciekawe. Wiesz dlaczego? - ... wiem tylko, że mam to zrobić, zanim znów wystartujemy. Nie wierzycie: oni wiedzieli nawet, że wyląduję po drugim przelocie. - ... wygląda na to, że oni w ogóle dużo wiedzą - Dawid zastanawiał się przez chwilę. - Gia, czy zgadzasz się ze mną, że to były inne istoty? - ... całkowicie. Próbowałam nawet... hm... porozmawiać z nimi. - ... i? - ... zapytałam ich o Wrota Ziemi. - ... coś takiego. Ja zapytałem o wrota na Phuili. - ... hohohoho! Odpowiedzieli ci? - ... odpowiedzieli obrazem. Bardzo silnym, bardzo wyraźnym. To była para ludzkich dłoni otaczających okrąg. Drobnych, gładkich dłoni. Myślę, że kobiecych. - ... moich? - ... byłoby to logiczne. - ... a mnie przekazano tylko wyobrażenie białej kropki. - ... nic poza tym? - ... i tak tego nie zrozumiałam. Wydaje mi się, że my.... To nie było tak, jakby przekręcono wyłącznik. A przynajmniej nie całkiem tak. Z zapierającą dech szybkością cała trójka znalazła się na powrót w swych osobnych skorupach, a ich parominutowa serdeczna wspólnota zblakła we wspomnienie. Galvic Hagan zszedł z samolotu i zaczął przeglądać druty i wręgi w pajęczej plątaninie ogona. - Ciesę się, ze to dłuzej nie trwało - powiedział w końcu David. Gia obróciła się w fotelu. - Dlaczego? - Teraz niescęśliwy ze straty mowy myślami. Ale teraz w tej chwili wiem, ze cas naprawi. Jeśli mówienie myślami trwa dłuzej, to sądzę, ze cas by nie naprawił. Ja i ty i Hagan mielibyśmy stratę na zawse. - Rozumiem - co więcej, Gia naprawdę zrozumiała. Tak jak w miłości, ich intymna wspólnota była bliska słodkiej agonii. Trochę dłużej i stałaby się na resztę życia nałogiem, niczym potężny narkotyk, na który nie ma odtrutki poza nim samym. A wiedziała, że to odeszło na zawsze. Jej tęskne wspomnienia przerwało wściekłe przekleństwo. - A niech mnie... - Vic podszedł do kabiny mrucząc gniewnie i wręczył Gii płaską gliniastą grudkę wielkości paznokcia u dużego palca. - Przeklęty morderca - warknął. Gia obracała kawałek substancji w osłoniętych rękawicą koniuszkach palców. Ścisnęło jej gardło. - Materiał wybuchowy? - I to jaki! Widzisz te małe złote plamki? To znaczy, że to denzonit, rodzaj plastyku. Jest nieczuły jak kamień; póki się go nie pobudzi precyzyjnie dostrojonym sygnałem radiowym. Nie potrzebuje odbiornika lub detonatora. Sam jest własnym zapalnikiem. - Zabierz to, proszę - powiedziała Gia broniąc się przed mdłościami. Wzdrygnęła się patrząc, jak miażdży i wdeptuje obcasem w ziemię obrzydliwą masę. - Teraz wszystko w porządku? - Mam nadzieję - odpowiedział Vic, gdy wrócił za stery i włączył silniki. - Zaczekaj chwilę. Obrócił się. - Co znowu? - Zdecydowaliśmy się na ten lot w ostatniej chwili. Prawda? Więc skąd ten ktoś - kimkolwiek jest - mógł się o tym dowiedzieć? Nawet o tym, z którego samolotu skorzystamy? Silniki zajęczały i Eloise Trzy skoczyła w górę. - Nie musiał wiedzieć - odpowiedział pilot kładąc maszynę w szeroki łuk wokół SOP 6093 i wprowadzając ją następnie na kurs wiodący do bazy. - Załóżmy, że ty jesteś celem - a to wydaje się całkiem prawdopodobne - nie trzeba wielkiego wysiłku wyobraźni, by przewidzieć, że prędzej czy później potrzebny ci będzie któryś samolot. Tak więc nasz przyjemniaczek skorzystał z pierwszej sposobności i umieścił ładunek na obu Eloizach. A teraz na pewno wie, że gdzieś poleciałaś, i przypuszczam, że czeka z palcem na guziku, aż pojawimy się na horyzoncie. - Vic zachichotał. Wiesz, naprawdę mi głupio, że tak go rozczarujemy. - Moze zabójca Phuil - dobiegły ich słowa z tylnego fotela. Gia i Vic osłupieli. Samolot zatoczył się, gdy zaskoczony pilot szarpnął sterami. - Phuilowie nie robią takich numerów - powiedział. A potem pojawiły się wątpliwości. - Robią? - Nie psedtem - odpowiedział David i dodał ze smutkiem: - Ale teraz zycie Phuilów moze zmienić się bardzo. Sądzę, ze ktoś mógł próbować zabić, zeby zatsymać zmiany. Było to zdumiewające oświadczenie. Ale jednocześnie Gia rozmyślała o istotach, które nie były ani ludźmi, ani Phuilami. Może łatwiej byłoby o nich myśleć jak o wszechwiedzących i wszechmocnych bóstwach, dla których prawa rządzące Kosmosem nie stanowią większej tajemnicy niż fakt umieszczenia ładunku wybuchowego na pokładzie Eloise Trzy. Tajemnicze istoty spoza SOP były najwyraźniej życzliwe. Ale jeśli ludzie i Phuilowie stanowili przedmiot manipulacji - nawet dla ich własnego dobra - to gdzie miejsce dla wolnej woli? Radości sukcesu i odkrycia? Z tyłu słońce kryło się za horyzontem; samolot pędził ponad cienistym krajobrazem, który szybko pogrążał się w ciemnościach. Liczba i jasność pojawiających się gwiazd przewyższały o wiele to, co można było dostrzec na zapylonym ziemskim niebie; ale myśli kobiety z Ziemi zwrócone były do wewnątrz, oddaliły się od świata zewnętrznego. Mimo ich mocy, są przecież śmiertelni. Myśl ta, zrodzona w niej, choć nie od niej pochodząca, była prawdą. Gia nie wiedziała dlaczego, ale bez trudności zgodziła się na nią, jako niepodważalny fakt. Jedno logicznie wynikało z drugiego: skoro to istoty fizyczne, to wyłoniły się - jak większość form życia - z organicznej zupy jakiegoś pierwotnego oceanu. Przewędrowały tę samą drogę, którą teraz idą ludzie i Phuilowie, znały zatem wartość nauki zdobywanej dzięki bolesnym doświadczeniom, która stanowi o prawdziwym postępie. Dlaczego więc przekazały swój komunikat? Ze względu na nas, poza nami nie ma nikogo innego. Osiągnięcie przez te istoty szczebla życia rozumnego w trwającym eony zaraniu galaktyki było kaprysem natury. Zycie, choć powstać nie powinno, powstało jednak w świecie, w którym ewolucja uniknęła w jakiś sposób bocznych torów, ślepych uliczek i naturalnych katastrof, które na ogół sprawiają, że jej przebieg stanowi spazmatyczny cykl kolejnych zrywów. A gdy rozejrzeli się za równymi sobie pośród gwiazd, stwierdzili, że przybyli za wcześnie, że wśród tysięcy planet, które nieustannie rodziły się w niezliczonych młodych systemach solarnych, istnieje zaledwie garstka takich, na których powstały prymitywne formy życia. Wraz z "innymi" pojawić się mogła zupełnie nowa sytuacja, podniecająca jedność przeciwieństw. Była to szczególnego rodzaju arytmetyka, w której dwa jest nieskończenie większe od jedności - równanie, które dla tych istot pozostawało tragicznie niespełnione. Podjęły więc decyzję. Skoro nie mogą być częścią równania... ... staną się układającym je matematykiem. W końcu równanie zostało prawie dopełnione. Człowiek plus Phuilowie. Nowa dwoistość. - Interesujące - powiedziała wicedyrektorka, gdy Gia skończyła. Gia nerwowo zagryzała dolną wargę. - Nie sądzisz, że to za mało powiedziane? - Być może - zielone oczy Jenny zamyśliły się; usiadła wygodniej na krześle. - No i jak, Galvic? Co o tym powiesz? Młody człowiek wzruszył ramionami. - Nie mam pewności, gdy chodzi o sam koniec. Ale dam głowę za całą resztę. Zwłaszcza za telepatię. W ten sposób powiedzieli mi o denzonicie. - Interesujące, tak jak powiedziałam. - Jenny podniosła cętkowaną grudkę. - Znaleziono to w części ogonowej Eloise jeden. - Uśmiechnęła się. - Bez obawy; została rozbrojona. - Mam nadzieję - wziął grudkę i popatrzył na nią kwaśno. - Nie wiem, ile się znasz na tym interesie, ale nawet parę molekuł ma swoją moc. - No, tak. - I złośliwie: - Dowodzą tego znaki wypalone na twoim samolocie. Vic wybałuszył oczy. - Więc on... to... - usiadł raptownie. A, do diabła. Gia również zrozumiała, że o włos uniknęli katastrofy. - Wiecie, oni ocalili nam życie. - Zadrżała, - Chciałabym wiedzieć kto. Lub co. I kto... - wskazała na grudkę substancji w dłoni Vica. Rzucił ją na róg biurka wicedyrektorki, jakby nagle zmieniła mu się w ręku w jadowitego skorpiona. Plasnęła tam obrzydliwie. - Najpierw odpowiedź na drugie pytanie - powiedziała Jenny. Pokazała jej fotografię. - Gia, przypominasz sobie tę osobę? Dziewczyna przyjrzała się badawczo podobiźnie. - Pokazywałaś mi to już przedtem. Czy to nie ktoś z załogi Farzvay? - Właśnie. Tylko Carmen Klaus przypominała wyglądem tajemniczego pana Genese z opisu Diga. - Teraz sobie przypominam. - Gia uniosła wzrok. - Więc? - Parę godzin temu Klaus zamówiła łazik. Ostatnio widziano ją, gdy kierowała się w stronę Pock Hill. - I co? - Pock Hill to znakomite miejsce do obserwacji sześćdziesiąt-dziewięćdziesiąt trzy. Gię ścisnęło w dołku. - Interesujące - rzekła, nieświadomie parodiując niedawną wypowiedź wicedyrektorki. Mniej opanowany Galvic gwizdnął przeciągle. - Kobieta, na Boga! - Rozpostarł szeroko ręce. - A czemu by nie? Dobre pytanie. Gia wiedziała, że przeoczając tę możliwość zasłużyła sobie na lanie. Ostatecznie w historii pełno jest kobiet podających się za mężczyzn i ukrywających się dzięki temu, niekiedy przez całe lata. Wyglądało więc na to, że jedna z zagadkowych spraw - wraz z towarzyszącym jej zagrożeniem -doczeka się wkrótce swego końca. Wicedyrektorka pękała z dumy, co można było jej wybaczyć. - Wysłałam patrol policyjny - powiedziała uprzedzając oczywiste pytanie. - Sądzę, że ta dama wypadnie na jakiś czas z obiegu. - Zakładając oczywiście, że to ona jest zabójcą - powiedziała Gia czując wciąż w ustach kwaśny smak winogron. Podniosła się. - Idziesz gdzieś? Akcelerantka skinęła głową. - Muszę pomyśleć przez chwilę. - O tym, jak odróżnić iluzję od rzeczywistości? Gia zawahała się. - Coś w tym guście. - Twój opis dziejów tych istot, pobudzania przez nie "dwoistości" naszej i Phuilów - dlaczego Galvic tego nie wyłapał? - Z tego samego powodu, jak sądzę, dla którego ja nie odebrałam informacji o denzonicie - powiedziała Gia. - To zależało od tego, do kogo mówiono. Galvic zamruczał, zaskoczony, gdy zrozumiał, o co chodzi. - Daję słowo, to prawda! Cokolwiek do nas mówiło, nie robiło tego otwarcie na trzech kanałach... Gia powstrzymała go, kładąc dłoń na ramieniu. - Vic, niepokoi mnie nie to, co zdarzyło się po tamtej, lecz - po tej stronie wrót, podczas lotu powrotnego. O ile to nie były halucynacje, to my i Phuilowie zbliżyliśmy się do czegoś zupełnie niewiarygodnego. Lecz jeśli stałam się tylko ofiarą nadwrażliwej wyobraźni, to jak uniknąć tego, że twardogłowi wśród Phuilów utwierdzą się w przekonaniu, które zawsze żywili - że my ludzie, jesteśmy nie tylko podlejsi gatunkowo, ale mamy też zachwianą równowagę? - Mówiłaś o tym z Davidem? - zapytała Jenny. - A ty zrobiłabyś to? - odparowała Gia. Wicedyrektorka przyglądała się młodej kobiecie w zadumie. - Postaw się w położeniu Davida. Jeśli odebrał to samo przesłanie i miał podobne wątpliwości, to czy myślisz, że dyskutowałby z tobą lub jakimkolwiek człowiekiem, zanim nie rozmówiłby się ze swoimi? Gia spojrzała zaskoczona. - Myślisz, że... - To ty pomyśl o tym - powiedziała Jenny. Gia badała zrobione przez siebie zdjęcia SOP 6093, gdy mały nieziemiec wkroczył do laboratorium. Przyglądał jej się przez chwilę. A potem: - Ja mówił z Jenny. Gia obróciła się i spojrzała na niego. - O czym, Davidzie? - O drugiej stronie SOP. O ludziach i Phuilach, ze razem są więcej niz nie razem. Gia poczuła, że ziemia usuwa się jej spod nóg. - Powiedziała ci. - Nieprawda. Ja powiedziałem jej. - Szczęki Phuila wygięły się w odpowiedniku ludzkiego uśmiechu. - Potem ona mi. Podekscytowana akcelerantka strąciła ze stołu parę fotografii. - Chryste Panie - wyszeptała. - Co za dzień. - Nie chciałem ci mówić, póki nie powiem innym Phuilom. Jak juz powiedziałem, mówią mi, ze ludzka kobieta moze słysy to samo. Ale nie mówi mi z tego samego powodu ja nie mówię jej. - W dużych oczach pojawiły się iskierki humoru. - Być moze ludzie i Phuilowie powinni bardziej ufać drudzy jednym. - Tak - powiedziała Gia żarliwie. - O, tak. David przeszedł przez pokój kołyszącym się krokiem charakterystycznym dla jego krótkich i płaskich stóp i podniósł zdjęcia z podłogi. Wręczając je Gii wskazał na to, które znajdowało się na samym wierzchu. - Widziałem to psedtem. Przyjrzała się fotografii, odkładając pozostałe na bok. Ukazywało widzianą z góry misę; właśnie to zdjęcie badała, gdy David wszedł do pokoju. - Połóz zdjęcie na stole - polecił Phuil. - Tsymaj dłońmi, jak właśnie robiłaś. Zaintrygowana Gia zrobiła, o co prosił. - Nie rozumiem... Przerwała z rozszerzonymi oczami. Kciuk i palec wskazujący obu dłoni rozsunęły się bezwiednie, przytrzymując zdjęcie za rogi i otaczając obraz misy. Para ludzkich dłoni otaczających krąg. Drobnych dłoni, gładkich. Była to część serdecznego, milczącego porozumienia, w którym wzięli udział, które utracili, ale którego nigdy nie zapomni. I coś jeszcze. - Biała kropka - wyszeptała. - Pokazali mi białą kropkę. David skinął głową. - Ja pytam o wrota Phuilów, pokazują mi krąg. Ty pytas o wrota Ziemi, pokazują ci małą kropkę. Co znacy? Gia utkwiła wzrok w powiększonym zdjęciu na ścianie laboratorium. Najwyraźniej umieszczono je tam w napadzie uczucia beznadziejności, albo dlatego, że ktoś miał specyficzne poczucie humoru. Był to prostokąt jednostajnej czerni. Wskazała na nie. Chyba wiesz, co to jest? Nieziemiec skinął głową. - Mamy takie same, chociaz nie marnujemy ścian na zdjęcia, które, jak wiemy, nic nie pokazują. Wiele zdjęć zrobionych nad misą SOP Jeden, by znaleźć psekaźnik, z którego płynie energia. To zdjęcie i wiele innych zrobiły latające roboty bardzo blisko środka misy. Wiele casu stracone. - Może dlatego, że badano nie ten SOP, co trzeba - powiedziała akcelerantka przyciągając do siebie głowicę odczytującą powiększającego rzutnika. Starannie umieściła w nim zdjęcie SOP 6093. Włączyła rzutnik i gdy światła w pokoju przygasły, zaczęła obracać gałką transfokatora. Czerń wylała się poza granice dwumetrowego ekranu laboratoryjnego, co sprawiło, że w pokoju zapanowała atmosfera podziemi, jakby jasny pejzaż Krzykacza został pochłonięty przez mrok. Raptem w centrum ekranu pojawił się, a potem, gdy granice powiększenia zostały przekroczone, rozmazał się świetlny punkt. Gia cofnęła pokrętło i blask skupił się w zwartą, błyszczącą kropkę. - Tam ! - powiedziała z triumfem. Minęła ponad godzina od czasu, gdy Galvic Hagan opuścił Eloise Jeden, błyskając ogniem aparatu odrzutowego, aż do chwili, gdy zniknął za krawędzią misy. Doniesienia pilota napływały z przerwami, ponieważ krążący samolot to się przybliżał do SOP na tyle, na ile było to możliwe, to wycofywał na odległość, z której jego sygnałów nie tłumiła radiowa interferencja 6093. - ... doczołgał się już do brzegu misy, piekielnie wolno, ale pewnie. Wygląda na to, że samoprzylepne podbicie naprawdę zdało egzamin. To coś, co znalazł, musi być naprawdę małe: zostawiony aparat odrzutowy widać o wiele wyraźniej, tam w środku. Wraca teraz. Na pewno widział, jak Vic przekracza krawędź, ale nim zdołał przekazać tę wiadomość, wszyscy na ziemi wpatrywali się już w drobną sylwetkę opadającą w dół pod czaszą spadochronu. Przebycie trzech kilometrów w pionie zajęło nieco czasu, więc Vic wylądował pośrodku tłumu. Jednakże wszyscy cofnęli się, jakby się uprzednio umówili, dopuszczając wpierw do spadochroniarza jednego człowieka i jednego Phuila. - Proszę nie liczyć na to, że zrobię to jeszcze raz - powiedział zziajany Vic, biorąc Gię w objęcia i ściskając wyciągniętą łapę Dawida. - Aparat odrzutowy działał znakomicie, spadochron jeszcze lepiej, ale wspinaczka po pochyłości wazy! - Zadygotał. - Teraz wiem, co to jest brak tarcia. - Odrzucił przyssawki umocowane do kolan i łokci, sięgnął do obszernej kieszeni na piersiach i wyciągnął stamtąd połyskujący przedmiot długości około trzydziestu centymetrów. - Masz tu, damulko, swoje świecidełko. Wziąwszy je Gia oniemiała z zachwytu. Półprzezroczyste jądro płasko zakończonego walca wykonanego z substancji rozszczepiającej światło na żywe kolory zawierało maleńki, trójwymiarowy wizerunek SOP. - Piękne. Ale co to takiego? - To już wyjaśnicie z Dawidem - odpowiedział Vic ze źle skrywanym zadowoleniem, gdy ona przekazywała przedmiot Phuilowi. - Ale stawiam tysiąc przeciw jednemu, że drugie takie coś jest w misie jedenaście-osiemset pięćdziesiąt dwa. - To logicne - zgodził się Dawid badając uwięzioną w krysztale miniaturę. Dokoła nich stłoczyła się już grupa ludzi i Phuilów; okrzyki zdumienia pierwszych przeplatały się z gardłowymi dźwiękami wydawanymi przez drugich. Dawid oddał przedmiot Gii i wyrzucił z siebie serię sylab skierowaną do najbliższego członka jego ekipy. Ten natychmiast obrócił się i puścił truchtem w kierunku niewielkiego, jednoosobowego samolotu zaparkowanego obok innych maszyn. - On wróci do bazy i zorganizuje wyprawę Phuilów do drugiego SOP - wyjaśnił ludziom Dawid. - Wkrótce wiemy, cy taki sam w tamtej misie. - Jeśli jest, a w to nie wątpię - potwierdziła Genevieve Hagan biorąc przedmiot od Gii i unosząc go ku światłu - w takim razie nasi tajemniczy dobroczyńcy włożyli do cylindra dwa króliki. - Spojrzała na Gię. - Zdajesz. sobie oczywiście spraw, że tego ślicznego drobiazgu nie było tu dwa miesiące temu? Akcelerantka skinęła głową. - Oglądałam ostatnią serię zdjęć; czyste jak łza. - Zwróciła się do Dawida. - "Zgadzasz się, byśmy to zabrali do SZMB? - Weź - zgodził się Phuil. - Ja psyjdę pomówić później. W tym czasie Eloise Jeden zeszła na dół spiralą i wylądowała w obłoku pyłu. Vic natychmiast przekonał pilota, by wrócił do bazy jako pasażer w innej maszynie, w związku z czym on sam mógł zabrać do SZMB samolot z obiema kobietami i "świecidełkiem". Jak można było się spodziewać, podczas siedemdziesięciominutowego lotu nic znaleziono żadnego rozwiązania, choć Gia i Jenny kilkanaście razy przekazywały sobie zdobycz, próbując zrozumieć jej przeznaczenie. - Trudno, zobaczymy, co potrafią z tym zrobić w laboratorium - powiedziała w końcu Jenny, gdy na horyzoncie wyrosło skupisko budynków. Westchnęła. - Gia, jeśli to jest "klucz" Petera - rzeczywiście na widoku, jak twierdził - co dalej? Mam niemiłe przeczucie, że zamiast odpowiedzi znaleźliśmy jeszcze poważniejsze pytanie. A właśnie teraz, moja droga, od nadmiaru pytań może mnie rozboleć głowa. Wicedyrektorka nie pomyliła się w swoich przeczuciach. Dwie godziny później spotkali się w jej gabinecie i z ust znękanego technika wysłuchali opisu naukowego niepodobieństwa. - Cokolwiek to jest, z pewnością to nie znana nam materia zakomunikował patrząc na przedmiot z niesmakiem. - Nie daje się wyszczerbić ani zarysować; nie reaguje na żadną częstotliwość, jaką wobec niego zastosowałem. - Zestalona energia - mruknęła Gia próbując zdobyć się na żart. Vic zaczął chichotać, ale uspokoił się, gdy technik powiedział gniewnie: - Dlaczego nie? Niech ktoś mi powie, że ziemski Księżyc zrobiony jest z zielonego sera albo że wszechświat jest mniejszy niż główka szpilki, a nie będę teraz się o to spierał, bo to... ta... rzecz poplątała logikę nauki w sposób zupełnie skandaliezny! - Z poczerwieniałą wciąż twarzą technik ciężko stąpając i wyszedł z pokoju i zatrzasnął drzwi za sobą. - No, tak - powiedziała Jenny po chwili. - Biedny facet, niemal się wściekł. - Vic uniósł przedmiot i ważył go w dłoni. - Energia? Zielony ser? - Położył go z powrotem na biurku. - Skandal! Wicedyrektorka uśmiechnęła się, ale był to słaby uśmiech. - Kontaktowałaś się już z Ziemią, Gia? - Jeszcze nie zdążyłam. - Gia zawahała się. - Poza tym dotąd nie było powodu. - Cóż, teraz go masz, prawda? I jest sprawa zmarłej Carmen Klaus. Vic zerwał się z miejsca. - Nasza podejrzana od denzonitu? - Sądzę, że coś więcej niż podejrzana. Najwidoczniej sama wysadziła się w powietrze i rozerwało ją na kawałki, gdy przelatywaliście nad Pock Hill. Jeden z kawałków, jej ręka, wciąż trzymała przycisk detonatora. - Nie rozumiem... - zaczęła Gia. - A ja chyba tak - powiedział Vic. - Głupia dziwka musiała wciąż mieć przy sobie trochę denzonitu, gdy próbowała nas zdmuchnąć z nieba. - Potrząsnął głową z niedowierzaniem. Nawet najlepsi z nas popełniają błędy, ale... coś takiego? Była to straszna śmierć, nawet dla kogoś, kto pracował zadając śmierć'innym. Jednakże Gii wyraźnie poprawiło się samopoczucie, gdy uświadomiła sobie, że ostatecznie uwolniła się od nękającego ją niebezpieczeństwa. Później, po dziesięciominutowym stukaniu na klawiszach konsolety T-Komu, z bólem w palcach nie przywykłych do tej czynności, Gia zadała sobie pytanie, czy nie za długo przebywała poza wywiadowczą grą. W końcu do akceleranta nie należy podejmowanie ryzyka, a jednak zimny palec kostuchy całe dni niemal dotykał jej ramienia. Nagle przez konsoletę przesunął się nowy wzór świateł i na monitorze zaczęła się układać odpowiedź Digonnessa. "TO ŻE JOPHREM GENESE BYŁ KOBIETĄ, WYJAŚNIA NA PEWNO, DLACZEGO TAK ŁATWO UNIKAŁA ARESZTOWANIA. PRZYNAJMNIEJ POZBYLIŚMY SIĘ JEJ NA DOBRE, CHOĆ SZKODA, ŻE JEJ ZGON PRZECIĄŁ NICI PROWADZĄCE DO JEJ MOCODAWCÓW. WIEM, ŻE MAMY PODEJRZENIA W TEJ SPRAWIE, ALE PODEJRZENIA TO NIE DOWODY. WIĘC PROSZĘ CIĘ, ZATRZYMAJ TO NA RAZIE DLA SIEBIE" - Zgoda - wymruczała wicedyrektorka wciskając się w fotel u boku Gii. "TU DENNY" wystukała. "MASZ JAKIŚ POMYSŁ, CO ROBIĆ ZE ŚWIECIDEŁKIEM? JAK DOTĄD TYLE Z NIEGO POŻYTKU, CO Z PRZYCISKU DO PAPIERÓW" "CO Z PHUILAMI? CZY WYCIĄGNFLI DRUGI OBIEKT? "JESZCZE NIE, ALE JESTEM PEWNA, ŻE TAM JEST." "W TAKIM RAZIE ZAPROPONUJCIE IM, ŻEBY ZATRZYMALI SWÓJ EGZEMPLARZ NA KRZYKACZU. ICH LABORATORIUM JEST WIĘKSZE I LEPIEJ WYPOSAŻONĘ NIŻ NASZE. TO LOGICZNE, ŻE POWINNI ZABRAĆ SIĘ DO ROZWIĄZYWANIA PROBLEMU KORZYSTAJĄC Z DOBRYCH WARUNKÓW NA KRZYKACZU. TYMCZASEM WYŚLIJCIE SWÓJ OBIEKT NA FARWAY. JEŚLI TO NAPRAWDĘ KLUCZ - TO MOŻLIWE, ŻE ZAMEK JEST TU NA ZIEMI" Galvic gwizdnął. - Ale stracimy dwa lata! Phuilowie mogą już fruwać tam i z powrotem, gdy Farway wciąż będzie po tej stronie Plejad! "TO BĘDĄ CZTERY LATA" nadeszła odpowiedź Digonnessa. "BO JEŚLI ROZWIĄZANIE JEST PO WASZEJ STRONIE, TO OBIEKT BĘDZIE MUSIAŁ POLECIEĆ W DROGF POWROTNĄ. NIEMNIEJ JESTEM PRZEKONANY, ŻE MOJA PROPOZYCJA PRZYSŁUŻY SIĘ WIĘKSZEMU DOBRU. WYOBRAŹCIE SOBIE PHUILÓW JAKO CZŁONKÓW RÓWNOLEGŁEGO ZESPOŁU NAUKOWEGO, A NIE RYWALI." - Cóż za wspaniały pomysł - zachichotała Jenny. - Gdybyśmy tylko mogli przekonać teraz Phuilów, aby myśleli w ten sam sposób. Później spotkali się z Davidem. Dwa egzemplarze, jeden oznaczony etykietką "6093", drugi hieroglifami Phuilów, stały obok siebie na stole. Były identyczne: ta sama migotliwa, lecz niewrażliwa na nic substancja cylindra, te same osadzone wewnątrz miniaturowe kopie SOP. Jenny przekazała propozycję Digonnessa i usłyszała w odpowiedzi ożywioną wymianę gardłowych dźwięków między Davidem i jego dwoma towarzyszami. - Jeśli odkryjemy psed powrotem statku z was świat, wrota na Phuili otwarte wiele wceśniej - rzekł w końcu David. - Godzimy się z taką możliwością - odpowiedziała wicedyrektorka. David skinął głową. W jego dużych oczach pojawiło się uznanie i cień szacunku. - Na krótką metę ten sposób chyba lepsy dla Phuilów. Ale myślę, ze na długą metę lepsy dla ludzi i PhuiIów wspólnie. Zgadzam się zatem. Tylko tyle. Gia sądziła, że dobrze skrywa swe pomieszane uczucia, ale zapomniała o legendarnym empatycznym zmyśle Phuilów. Dawno temu, w imię harmonii międzygatunkowej, Peter Digonness i jego partner ze strony Phuilów zawarli porozumienie, zgodnie z którym Phuilowie mieli uszanować ludzką potrzebę intymności, w zamian za co ludzie pogodzili się z faktem, że w języku Phuilów nie istnieje słowo "pośpiech". Z samej definicji ludziom było trudniej dotrzymać umowy, ze względu na rozwlekłe tempo większości wspólnych przedsięwzięć. Gia była więc co najmniej zaskoczona skwapliwością, z jaką David wyraził zgodę na przedstawioną propozycję. Niepokoił ją też fakt, że po przekazaniu egzemplarza pobranego z 11852 do laboratorium badawczego Phuilów jej własna rola na Krzykaczu stanie się zbędna. David wyczuł emanujące z niej pomieszanie uczuć i uznał najwidoczniej, że pora jest odpowiednia po temu, by wykroczyć poza przyjęte reguły; okazał jej więc zrozumienie. - Gia, tobie się to nie podoba. Ty nie myślis, ze robimy słusnie? Gia zamrugała oczami patrząc na małego nieziemca. Może przyszło to samo, a może pozostało z tego, w czym współuczestniczyli po wejściu. w SOP, ale nie miała wątpliwości, że David zdaje sobie sprawę z jej uczuć. A z tego, że ona wiedziała, że on wie, mogła się domyślić, iż wciąż łączy ich tamta więź. Ale nie przeszkadzało jej to. - Robicie to, co trzeba zrobić - powiedziała szczerze Davidowi. Zwróciła się do wicedyrektorki. - Tylko właśnie wtedy, gdy zaczyna się tu dziać coś interesującego, ja jestem jakby... - ... poza tym wszystkim? - zadała pytanie Jenny. Oczy jej zabłysły. Akcelerantka wzruszyła ramionami. - Gdy chodzi o Wrota Ziemi, to tak. - Cóż, jesteś w błędzie - powiedziała Jenny. Gię zrewitalizowano, gdy Farway ponownie wszedł w normalną przestrzeń, o trzy dni drogi od Ziemi. Po pół godzinie bolesnych ćwiczeń, po których nastąpiła nawet jeszcze boleśniejsza konieczność przełknięcia odżywczej mikstury, została zwolniona - jak ujął to dowcipnie lekarz - "na swe własne żądanie". Zmusiła chwiejne nogi, by poniosły ją w kierunku mostka; jej kroki odbijały się pustym echem w milczących korytarzach prawie wyludnionego statku. Wkroczyła w końcu na zamieszkałe terytorium bezpośrednio położone pod przepastnym, tętniącym szumem centrum kontrolnym statku. Nagle objęła ją para silnych ramion. - Vic! - powiedziała zdumiona. Galvic Hagan rozluźnił uścisk i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Witam wśród żywych. - Gdzie... jak...? Pogładził ją pod brodą. - Kochanie, wszedłem na pokład tuż potem, jak zamrozili cię na sztywno. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Nawiasem mówiąc różnica wieku między nami zmniejszyła się o parę lat. Masz na mnie ochotę? Położyła mu ręce na piersi i odepchnęła się do tyłu. - Dwa nudne lata, co? - Nie tak bardzo. Wracam do domu i do szkoły. Sporo się uczyłem. - Przedmiot? - Planetologia. - Dobry wybór - powiedziała Gia z aprobatą. - Zdobyłeś już doświadczenie terenowe, więc nie będziesz miał problemów... - Na zbawienie mej duszy, obudziła się - Endart Grimes przycwałował do nich i rozpromieniony uchwycił dłoń Gii. Galvic, mój chłopcze, dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - Nie pytałeś - westchnął młodszy mężczyzna. - No, a ty, młoda damo? Jak się czujesz po drugim z kolei długim wypoczynku w ciągu ostatnich czterech lat? Gia zauważyła rzucający się w oczy dobry stan zdrowia grubasa. - Podejrzewam, że nie tak dobrze jak ty. Jak to robisz? Grimes zachichotał. - Żaden cud. Wciąż jest wiele do roboty przy sprzęcie, więc kazałem się obudzić parę tygodni temu. Pogłaskał się po brzuchu. - Zdążyłem odrobić zaległości. - Ale między posiłkami cały czas siedzi w warsztacie odezwał się Vic. - Powinnaś to zobaczyć, Gia. Założę się, że gdyby zechciał, zbudowałby przetwornik fazowy. Grimes poczerwieniał. - Błagam was. Jestem tylko mechanikiem, który biedzi się nad paroma skromnymi udoskonaleniami. Niestety - dodał ze smutkiem - ciągle jeszcze nie znalazłem sposobu naprawy zepsutych zespołów. - Człowieku, nie masz się czego wstydzić. Jesteś artystą! Słowa te wypowiedział nowo przybyły, mocno zbudowany mężczyzna w średnim wieku o pobrużdżonej twarzy, z wesołym błyskiem w niebieskich oczach. Podszedł prosto do Gii i ucałował ją mocno. - Dobrze pani wygląda, pani Mayland. - Pan też, kapitanie - odpowiedziała czule Gia. Ich stara przyjaźń nie była tajemnicą, choć kapitan Joel Greshom nie dyskutował zwykle z współpracownikami o swoich osobistych związkach. Trzymając mocno Gię za ramię poprowadził ją ku drzwiom wiodącym do jego prywatnej kwatery. Gdy znaleźli się w środku, usadowił ją na najwygodniejszym fotelu, a potem wezwał stewarda i zamówił lekki posiłek. Gia odprężyła się i rozejrzała po dużym pokoju. Podrabiane antyki, stare, oprawne w skórę książki, ładna reprodukcja Turnera wisząca nad kominkiem udającym prawdziwy. - Gdyby koloniści o tym wiedzieli... Roześmiał się. - Gia, trafiłaś kulą w płot. Wielu z nich było tutaj na kolacji i wszyscy bez wyjątku użalali się nade mną. Pamiętam jak jeden farmer oznajmił mi z namaszczeniem, że te nieliczne rozkosze życia nie zastąpią widoku pól i lasów pod otwartym niebem. Miał oczywiście rację. - Nie byłeś na żadnej planecie od śmierci mojej matki? Kapitan posmutniał na chwilę. - Nie potrafiłem się przemóc. - Podszedł do serwantki i spośród pamiątek z dziesiątków światów wyciągnął połyskujący cylinder. - Trzymaj. Zapomnij o mojej przeszłości i skup się na swojej. Masz tu drobiazg, który odświeży ci pamięć. Podziałało jak krzepiący nektar. Gia uczuła przywracający życie żar, gdy uniosła obiekt do światła i przyjrzała się uważnie umieszczonej wewnątrz delikatnej konstrukcji. - To nie kwestia pamięci. Dla mnie to tak, jakbym dopiero wczoraj przyniosła go na pokład. A w ogóle, dlaczego nie leży w sejfie? Chyba nie zdajesz sobie sprawy, jaki jest ważny? Potężny mężczyzna roześmiał się ponownie. - A po co? Tak się składa, że osoba, która ma dostęp do sejfu, jest także lojalnym pracownikiem i udziałowcem spółki, która znajduje się na czele listy podejrzanych, jeśli chodzi o twoje kłopoty. Dlaczego miałbym więc napytać sobie biedy chroniąc to bawidełko przed podstępnymi machinacjami Transtaru - ja, który jestem jego lojalnym pracownikiem i udziałowcem? Noo? Oczywiście stroił sobie z niej żarty. Ale kwestia została dobrze postawiona; mimo to niepokój nie opuścił Gii od razu. - Więc wszyscy o tym wiedzą? To znaczy co to jest i gdzie to było trzymane? - Tak przypuszczam. Oczywiście wiedzą moi oficerowie, którzy często mnie tutaj odwiedzają. Młody Hagan. I z pewnością Endart Grimes. - No, tak, Endart Grimes - Gia z ociąganiem umieściła niewielki SOP w serwantce i zamknęła drzwiczki. Kapitan obrzucił ją zaciekawionym spojrzeniem. - Nie lubisz go? Wzruszyła ramionami. - Ledwie go znam. - Podejrzewam, że w tym cały problem. Zachowuje się jak czuły wujaszek, a ciebie to złości. Prawda? - Bardzo jesteś spostrzegawczy. - Ależ nie. Po prostu za dobrze cię znam. W każdym razie to dość porządny facet. Może trochę samotny, ale czas wypełnia mu praca. Wiesz, że jest bardzo oddany swojej robocie. - Tak jak my wszyscy - powiedziała Gia posępnie, uświadamiając sobie, że w jej zawodzie trudno będzie o tak podniecające i ciekawe zadanie, jak to na Krzykaczu. Jenny podsunęła jej co prawda myśl, że tkwi w tej sprawie dzięki uwięzionemu w krysztale obiektowi aż do spodziewanego rozwiązania problemu na Ziemi. Brzmiało to wtedy sensownie, ale gdyby spojrzeć na to chłodno i rozsądnie, najprawdopodobniej zagoniona wicedyrektorka miała co innego na głowie niż wynajdywanie pracy dla akcelerantki, która lepiej dawała sobie radę z wykrywaniem niż z akcelerowaniem. - Nad czym się tak zadumałaś? - Nic ważnego - skłamała Gia. Zmusiła się do uśmiechu. Sądzę, że powinnam wrócić do przerwanych wakacji. Mówiła serio o wakacjach. Parę , dni odpoczynku mogłoby ją ożywić, zwłaszcza póki SOP będzie badany w laboratorium Akceleracji. Ale pierwsze bezpośrednie połączenie Ziemi z olbrzymim statkiem krążącym po orbicie sprawiło, że zdecydowanie odsunęła na bok myśli o słońcu i plaży. - Lądujesz pierwszym wahadłowcem - powiedział jej Peter Digonness. Na ekranie jego postarzała o cztery lata twarz ściągnięta była tłumionym napięciem. - Jeśli to, co masz, jest tym, czego się spodziewam, możesz odtąd sama wybierać sobie zadania. Jeśli nie, to ty i ja skończymy zapewne razem przy tej samej końcówce, w tym samym centrum komputerowym. Gia skinęła głową. Wiedziała, że zastępca dyrektora nie przesadzał, jeśli chodziło o konsekwencje porażki. - Nie będzie tak źle - powiedziała. - Obiekt został umieszczony tam, gdzie miał zostać znaleziony. Musi więc w tym być jakiś cel. Digonness zgodził się z powagą. - Być może. Wiemy, że jak dotąd Phuilom nie udało się nic osiągnąć z ich obiektem. Możliwe więc, że przewiezienie naszego na Ziemię było właściwym posunięciem. Ciekaw jestem po tych wszystkich latach... Dzieliły ich miliony kilometrów, ich obrazy przekazywała sieć komunikacyjna obejmująca Ziemię i przestrzeń kosmiczną. Ale nagle oboje odczuli uczestnictwo w związku, który wykraczał daleko poza możliwości laserów i mikrofal. Gia przeżyła to już wcześniej; wtedy powitała to uczucie z zadowoleniem i doznała poczucia straty, gdy zanikło równie nagle, jak nadeszło. Digonness zdumiał się; zdumienie ustąpiło miejsca rodzącej się świadomości, a następnie - wewnętrznemu spokojowi. - Wydaje mi się, moja droga - powiedział łagodnie - że mamy sobie do powiedzenia więcej, niż myślałem. Okazało się, że pierwszy wahadłowiec nie był przeznaczony do przewozu pasażerów. Przestrzeń pod pokładem lotniczym była zatłoczona; Gia, Galvic Hagan i Endart Grimes wcisnęli się w kąt nie większy niż w zwykłym samochodzie. Większą część trzydziestometrowej ładowni za nimi wypełniały dwie rozmontowane komory hibernacyjne i cztery nie zużyte moduły. Wszystko to skierowano do zakładów SWP w Seattle w celu ulepszenia konstrukcji. Obiekt został załadowany do komory sąsiadującej z fotelem Gii i gdy tylko zakończono manewry cumowania i hamowania, wygrzebała zamknięty w krysztale model i obróciła go w dłoniach. - Niczego sobie pamiątka - stwierdził poważnie Vic. - Owszem - zgodziła się Gia spoglądając na kruchą miniaturę w środku. Zapał osłabł w niej jakoś i zadała sobie pytanie, czy to nie z powodu przeciążenia - za wiele i za szybko. Dla niej samej wypadki na Krzykaczu toczyły się dopiero wczoraj i nawet dwudziestosześciomiesięczny stan hibernacji nie mógł załagodzić efektów skumulowanego stresu. W czasie rzeczywistym tylko parę godzin temu dotyk tej lodowatej, jedwabisto gładkiej powierzchni rozbudził w niej uczucie niebotycznego sukcesu. Nie było wątpliwości, w ogóle żadnych wątpliwości, że marzenie o Wrotach Ziemi znalazło się w końcu w przededniu realizacji. A teraz nic nie czuła. Marzenie zapadło w stan uśpienia. Raptem Gia przestała obracać model. Uniosła go spodem do góry i spojrzała wzdłuż dolnej krawędzi kryształowego cylindra. Ostrożnie powiodła kciukiem po krawędzi i spojrzała jeszcze raz. - To nie jest to - wyszeptała. - To nie jest co? - zapytał Galvic z zaciekawieniem. Obróciła się ku niemu. Młody człowiek wzdrygnął się patrząc na jej zmartwiałą twarz. - To fałszywka - powiedziała akcelerantka. Raptem schwyciła go za rękę i pociągnęła dłonią po krawędzi cylindra. - Patrz. Czy krwawi? Uwolnił rękę i spojrzał na znikający ślad na skórze. - Nie, nie krwawi. A powinno? - Gdyby to był prawdziwy obiekt, dłoń zostałaby przecięta do kości! Widzisz małą szczerbę na krawędzi? Nawet diament nie mógłby tego zrobić. W porównaniu z oryginałem to plastelina! Spojrzała na drugiego pasażera. - Mam rację, Endart? Otyły mężczyzna, który, jak się wydawało, drzemał, spróbował się rozbudzić. - ... aa... co proszę? - Endart, kiedy zrobiłeś falsyfikat? - Chwileczkę! - zdumiony Vic przenosił wzrok to na jedno z nich, to na drugie. - Do czego zmierzasz, Gia? Jaki falsyfikat? - Jego zapytaj ! - wybuchnęła. Pochylając się do przodu napotkała ciężkie spojrzenie Grimesa. - Kim jesteś naprawdę w SWP, Endart? Grimes skromnie skłonił głowę. - Założycielem, kierownikiem działu badań, prezesem rady nadzorczej. - Podniósł wzrok; jego twarz wciąż miała dobroduszny wyraz, ale blade oczy stały się czujne. I zimne. - Endart Pender Grimes. To moje pełne nazwisko. - O mój Boże. - Galvic Hagan potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Transtar. - Możesz mu wierzyć - powiedziała Gia. - SWP to niewielka wyspecjalizowana firma uzależniona w wysokim stopniu od rządowych subwencji na ulepszenie produktu, który odkrycie Wrót Ziemi zdezaktualizuje z dnia na dzień. I to jest motyw. Kobieta znana w męskim wcieleniu jako Jophrem Genew pracowała dla Grimesa przez cały czas. To nie przypadek, że powędrowała na tamten świat naciskając guzik, który miał nas wysadzić w powietrze podczas lotu. Jedna mała grudka denzonitu reagująca na tę samą częstotliwość, co ładunek, który sama Genese ukryła na naszym samolocie, i Grimes ma prawie wszystko, czego chciał. Nie ma nas, nie ma świadków, nie ma, jak dobrze pójdzie, Wrót Ziemi i nie ma płatnego mordercy. Mam rację, panie Grimes? Prezes Systemów Witalizacyjnych Pendera przyglądał się swej oskarżycielce z zadumą. - Bardzo pomysłowe, ale oczywiście zupełna bzdura. Na przykład: dlaczego miałbym podrabiać coś, cap po pierwsze nigdy nie istniało? - Wskazał na obiekt. Gdzie to naprawdę wykonano, pani Mayland? Zapewne w warsztatach SZMB? Wydaje mi się, że wysoce naganny jest pani plan, ocalić swą reputację kosztem biednego grubasa, który nigdy ile uczynił pani nic złego. Przykro mi, ale po wylądowaniu zamierzam donieść o tej nikczemności odpowiednim władzom. Było to znakomite przedstawienie. Wbrew samej sobie Gia uczuła niechętny podziw dla ukrytego pod gładką czaszką przebiegłego umysłu. Ale Grimes znalazł się najwyraźniej w defensywie więc wykorzystywała swoją przewagę. - A donoś sobie. Ja za to jestem pewna, że analiza próbek materiałów z twoich warsztatów wykryje coś dziwnie podobnego do tego tworzywa. - Uniosła obiekt. - A może nie? Na Grimesie nic wywarło to wrażenia. - Używam ogólnie dostępnych materiałów. Więc analizujcie sobie. Nie dowiedzie to niczego. - I nie odzyskamy Wrót Ziemi! - powiedział gniewnie Vic okręcając się w fotelu i chwytając Grimesa za klapy obszernej kurtki. - Mów zaraz, łobuzie, co zrobiłeś z oryginałem, albo, na Boga, jak cię... oooch... Stracił dech i zwolnił uchwyt, gdy Gia walnęła go między łopatki. - Jesteś osłem, Vic - powiedziała zimno. Potem głos jej złagodniał. - Obiekt jest niezniszczalny, więc musiał go gdzieś ukryć. Podejrzewam, że prawdopodobnie na Farway. Załatwimy po prostu, że nic nie zostanie przewiezione na Ziemię, póki nie przeszukamy statku. Nawet jeśli zajmie to całe tygodnie. - Albo lata? - zapytał chytrze Grimes wygładzając pomiętą kurtkę. - Tak więc gra toczy się dalej, co, pani Mayland? Uśmiechnął się. - Oczywiście niczego nie znajdziecie. Wiemy przecież o tym oboje, prawda? On prawdopodobnie ma rację, uświadomiła sobie Gia myśląc posępnie o olbrzymiej kubaturze pokładów mieszkalnych i magazynów trzystumetrowego statku. Ale jedno było pewne: niezależnie od wyniku poszukiwań Grimes musi zapłacić za to, co zrobił. Nawet jeśli nie uda się posłać go do jednego z orbitalnych więzień, to można z pewnością dyskretnie przekazać akcjonariuszom SWP wystarczające dowody, by pozbawić zażywnego dyrektora jakichkolwiek korzyści materialnych z popełnionych przestępstw. A to z pewnością w równym stopniu nadweręży jego dumę jak i rachunek bankowy. Do diabła z nim! Żadna kara nie zastąpi utraty Wrót Ziemi. Patrząc żałośnie przed siebie Gia niemal nie zauważyła przez boczne okno płomienia z dyszy sterowej, a później opadania ziemskiego horyzontu, gdy dziób wahadłowca wzniósł się przed wejściem w atmosferę. Słyszała lekkie bębnienie, gdy szerokie skrzydła zaczęły się zderzać z powietrzem; czuła stopniowy przyrost wagi, gdy spadek szybkości wcisnął ją w fotel. Bębnienie nasiliło się i przeszło w wibrację, gdy wahadłowiec ześlizgiwał się w dół po wąskiej, bezpiecznej ścieżce w kierunku gęstych warstw atmosfery. Reagując na polecenia komputera, z obudowy wysunęły się płaty sterów. Rozległ się jakby przerywany kaszlem ryk, gdy włączyły się silniki pomocnicze. - Eksplozja na pokładzie! Nawet w dolnym pomieszczeniu usłyszeli okrzyk pilota, gdy wahadłowiec zadygotał, a potem zaczął rozpadać się na kawałki. - Odpalić dziób! Huk - i coś wyparło im powietrze z płuc, pchnęło ku tylnej ściance działowej. Podobna do powiększonej wersji kapsuły Apolla sekcja dziobowa natychmiast weszła na trajektorię schodzenia w atmosferę i przez chwilę Gia widziała, jak powyginany wahadłowiec opada za nimi. Porzucony, bezskrzydły kikut opadał samotnie, otoczony niebieskim migoczącym światłem. To implozja! Ledwie starczyło czasu na zdumione niedowierzanie; z tyłu otworzył się spadochron kierunkowy, łagodząc wstrząsy towarzyszące opadaniu. Gdzieś włączył się przekaźnik i olbrzymia czasza głównego spadochronu wystrzeliła w ślad za kierunkowym, ponownie wtłaczając ich ciała głęboko w amortyzujące poduszki, gdy boczne liny szarpnęły, naprężyły się i... nie puściły. - Wszystko w porządku, tam na dole? - krzyknął pilot. Zapewne interkom uległ zniszczeniu, tak samo jak wszystkie inne urządzenia. - Chyba tak - odkrzyknął Vic. - Co się stało, do diabła? - Coś gruchnęło w ładowni, tylko tyle wiadomo. Dzięki Bogu, że to stary prototypowy model z odłączalną kapsułą. Inaczej bylibyśmy tam, z tyłu, w tym całym bałaganie. Tak czy owak, zapnijcie pasy. Zaraz uderzymy o ziemię. Uderzyli i to gwałtownie. Kapsuła odbiła się i opadła ponownie, przechyliła się, a potem koziołkowała, aż stanęła wśród dygotu wstrząsów i zgrzytu rozdzieranego metalu. Wystarczyła chwila, by zwolnić zatrzaski luku ratunkowego; niewiele więcej czasu zabrało trojgu pasażerom i dwóm członkom załogi wygramolenie się z powyginanego pudła. Znaleźli się na piaszczystym zboczu pokrytym z rzadka kępkami ostrej trawy walczącej o życie między zwietrzałymi odłamkami skalnymi. Słońce stało nisko, niebo było czyste, powietrze - chłodne. Dobrze było odprężyć się przez chwilę, odetchnąć głęboko i zadumać się nad tym, że przeszli przez to wszystko kosztem ledwie paru zadrapań i siniaków. Nawet Endart Grimes, mimo swego wieku i nadwagi, wyglądał na niemal zadowolonego, gdy rozglądał się po okolicy. - Gdzie jesteśmy? Pilot odnotował położenie słońca i spojrzał na zegarek. - Jest już dobrze po południu, a podchodziliśmy do Bazy Kennedy'ego po orbicie biegunowej. Sądzę więc, że jesteśmy gdzieś na sześćdziesiątym stopniu szerokości północnej. W zbocze zaczęły uderzać podmuchy wiatru i zdawało się, że niebo ciemnieje. Gia miała wrażenie, że gdzieś w oddali usłyszała grzmot. - Mam nadzieję, że nie przemokniemy do suchej nitki - zauważyła wspinając się wraz z Vikiem ku krawędzi zbocza. Wiatr zaczął już szaleć, więc szli pochyleni, póki nie zbliżyli się do skraju nadbrzeżnej skały górującej ponad wzburzonym morzem. Gia osunęła się bez tchu na kolana. - Gdybyśmy spadli tutaj... - ... nie byłoby po nas śladu - powiedział z pobladłą twarzą Galvic, gdy uświadomił sobie, jak niewiele dzieliło ich od wieczności. Rozległ się chrzęst kroków i pozostali dołączyli do nich. Wiatr nasilił się tak, że trzeba było krzyczeć, by zostać usłyszanym; mewy trwożnie skrzeczały; mozolnie bijąc skrzydłami odlatywały w głąb bezpiecznego lądu. Był to osobliwy sztorm i stawał się coraz bardziej niezwykły. Parę kilometrów od brzegu, nad powierzchnią wody zawisła jak gdyby ciemna, mętna chmura. W jej wnętrzu i wokół niej nieprzerwanie migotały błyskawice; rozlegało się bezustanne dudnienie grzmotów. Rozszalała się wichura: cała piątka musiała rozciągnąć się płasko, twarzą do ziemi. Gii wydawało się, że drugi pilot krzyknął coś, ale wiatr porwał jego słowa, które zginęły w kakofonii ryczących odgłosów. - Co tam jest? Jasne pytanie, ale nie było odpowiedzi. Po raz pierwszy w życiu Gia poczuła prawdziwy lęk przed nieznanym, niczym dziecko, które nagle pozostawiono samo w ciemnym pokoju. Wiatr wył i zacinał w pobliżu tego czegoś nad wodą, w pobliżu pienistej kolumny, która sięgała do podstawy chmury niczym ciekły piedestał. Wewnątrz samej chmury kryło się coś zagadkowego, mglisty kształt, który unosił się w górę, by tuż u jej wierzchołka rozszerzyć się w gigantyczne "T". - To być nie może - wyszeptała Gia. - To po prostu nie może być. Ależ może, wyszeptał jej w myślach drwiący głos. I jest! Wraz ze świadomością tego faktu dobiegł ją odgłos wysokiego i bez wątpienia histerycznego śmiechu. Wiatr ucichł już na tyle, że Endart Grimes mógł wydyszeć między dwoma napadami śmiechu: - Widzisz, dziewczyno? Widzisz? Dałem ci Wrota Ziemi! - Dał co? - zapytał zdumiony Vic, próbując patrzeć jednocześnie na chmurę i charczącego Grimesa. - O czym ten facet gada? - To całkiem jasne - odpowiedziała Gia z oczyma utkwionymi w łatwy do rozpoznania kształt, spowity w kokon z chmur. - Chciałem zlikwidować nawet najmniejszą szansę, że obiekt zostanie odnaleziony - ciągnął Grimes ochryple. Przyciskając kurczowo ręce do brzucha kiwał się w przód i w tył, jakby w boleściach. - Więc ukryłem go w jednej z komór SWP tuż przed rozmontowaniem i załadowaniem ekwipunku na wahadłowiec. Skąd mogłem wiedzieć, że to potrzebuje ziemskiego powietrza do zasilania? Że naprawdę to był tylko szablon? Grubego mężczyznę ogarnął nowy paroksyzm śmiechu. Pomyślcie tylko o tym! Gdyby ta rzecz w kabinie była prawdziwa, nie stalibyśmy tutaj, co? - Charcząc straszliwie wskazał drżącą ręką na to coś ponad morzem. - Bylibyśmy częścią... Nie dokończył zdania. Endart Pender Grimes osunął się na bok z wytrzeszczonymi oczyma, zadygotał i znieruchomiał. Po chwili Gia poszukała pulsu. Nie znalazła go. Była to Akimiski, duża wyspa w Zatoce Jakuba rozszerzającej się na północ w Zatokę Hudsona: ocean rozlewający się w sercu kontynentu. Dziesięć kilometrów od brzegów Akimiski z a r o d e k sięgnął po miliony ton materii i znalazł je. Zaczęło się od paru setek ton kosmicznej maszynerii zwanej wahadłowcem transportowym; później wchłaniał materię cieczy i gazów nad powierzchnią planety. Niczym miniaturowa czarna dziura był bezstronny: wraz z powietrzem i wodą pobrał ogromną liczbę ryb i ptaków, kilka fok, parę wielorybów i jednego polarnego niedźwiedzia. Nie sprawiło mu żadnej różnicy, gdzie wyląduje: na pustyni czy w oceanie, w mieście czy na szczycie góry. Potrzebował tylko materii. W odróżnieniu od czarnej dziury z a r o d e k nie był nienasycony. Umierający mężczyzna słusznie powiedział, że był to tylko szablon, model samoodtwarzający się w niewiarygodnie powiększonych rozmiarach. Co nastąpiło. Proces przekształceń zakończył się dokładnie w dwie godziny i trzynaście minut od początku implozji w ładowni wahadłowca i nowy SOP wznosił się już ponad płytkimi wodami Zatoki Jakuba. Wir zanikł, powietrze i woda uspokoiły się, i helikopter ratunkowy wylądował bez trudności w pobliżu ocalałej czwórki. Po dwóch godzinach i trzydziestu dwóch minutach, gdy helikopter uniósł się nad Akimiski, ponad SOP pojawił się nagle szeroki obszar migoczącego światła. Nie towarzyszyło temu ciepło ani dźwięk, a powietrze pozostało spokojne. Po trzydziestu godzinach i trzech minutach z południa nadleciał duży samolot i spokojnie zniknął w sferze światła. Z grubsza biorąc po jednej dziesiątej sekundy r z e c z y w i s t e g o czasu samolot wyłonił się nad SOP znanym wśród miejscowych jako "6093" i wkrótce potem wylądował na zapylonej nawierzchni pospiesznie przygotowanej drogi lądowania. Przebycie sześciuset lat świetlnych zajęło mniej czasu niż trzeba dla zaczerpnięcia tchu. Z samolotu wyszło dwoje pasażerów. Młoda kobieta trzymała się z tyłu, podczas gdy jej starszy towarzysz szedł, z pewnym wahaniem, w kierunku oczekującej w pobliżu grupy ludzi i nieziemców. Z grupy wystąpiła ludzka postać, spotkali się w pół drogi, przywitali uściskiem dłoni i popatrzyli na siebie badawczo. I w końcu uśmiech. - Witaj w domu, Peter - powiedziała miękko Genevieve Hagan. Przełożyła Dorota Lutecka