Jarosław Iwaszkiewicz OGRODY Jerzemu Lisowskiemu Utwór mój pod tytułem OGRODY nie jest rozdziałem moich pamiętników czy wspomnień. Jest to rodzaj kompozycji z pejzaży, ludzi, rozmów, zdarzeń, które istniały rzeczywiście lub powstały w mojej wyobraźni, połączone w odpowiednie całości przez topograficzne umiejscowienia w ogrodach mego życia w ogólno- ści. Odczytywać te obrazki można, jak się chce, ale powoływać się na nie jako dowody historyczne zdarzeń czy charakterów jest niebezpiecznie. Bardzo dalekie są one od ścisłości i zawiera się w nich znacznie więcej Dichtung niż Wahrheit. J. I. Byli szczęśliwi dawniejsi poeci Świat był jak drzewo a oni jak dzieci (Różewicz) Bo dawniejsi poeci widzieli nie tylko jedno drzewo. Widzieli zbiorowiska drzew, którym nic nie groziło, widzieli lasy, widzieli ogrody. Może już wkrótce nie będzie ogro- dów. Ogromne połacie ziemi pokryją martwo błyszczące szklarnie i kwiaty, jak wszystko inne, będą płodem zor- ganizowanej produkcji, nic z improwizacji, nic z niespo- dzianki. Mama sadziła w ogrodzie takie małe czarne ziarenka i wyrastał z tego po niewielu tygodniach dosyć duży krzak, jakich się teraz nie widuje. Krzak ten okrywał się kwiatami, które otwierały się przed wieczorem, jak kolorowe wywie- 507 szki dla zmierzchnic. Były to drobne kieliszki, czerwone, żółte albo takie jak perkaliki, malinowe w białe paski, a pachniały bardzo mocno. Kwiat ten nazywał się „nocna ozdoba". Już go nie widuję więcej, nigdzie nie widuję. A był inny kwiat, na odmianę granatowy z białym. Siało się go na wiosnę prosto do gruntu. Otwierał swoje powojowate kieli- chy z rana, około jedenastej, a zamykał je przy zachodzie słońca. Kwiat ten był w owych czasach pospolity, choć nie znam jego polskiej nazwy, mówiło się o nim „belle dejour". Bardzo polubiłem owe beldeżurki i zrosły się całkowicie z moim dzieciństwem, i jeżeli kiedy myślę lub śnię o tych kwiatach, to potem cały dzień mam jak gdyby rozjaśniony. Ale to były wszystko kwiaty sadzone przed domem. Cały zaś ogród dosyć dziwaczny rozciągał się za domem i wkoło domu. Tylne okna sypialni mojej matki, które były także oknami mojej sypialni, wychodziły bezpośrednio na wielkie krzewy bzów. Takich wielkich krzewów bzowych już póź- niej nigdy nie widziałem, dla bardzo prostej przyczyny: podrosłem już sam — i wszystko wydawało mi się później znacznie mniejsze. Główny ogród rozciągał się za domem. Ale przed domem roztaczało się szerokie koło obsadzone irysami i ogrodzone żywopłotem. Irysy tu były albo te najwcześniejsze ciemno- fiołkowe, które w Rzymie widujemy kwitnące nawet zimą, albo późniejsze, szaroniebieskie. Te dwa gatunki pozostały mi w pamięci i przez długi czas nie wiedziałem, że mogą istnieć inne odmiany. I teraz nawet, gdy mówię słowo irys, gdy słyszę na przykład imię angielskiej pisarki Iris, wyob- rażam sobie tylko jeden z tych dwóch rodzajów Iris ger- manica: albo ten niski fiołkowy, albo wysoki szaroniebieski. To koło przed domem było jeszcze otoczone żywopłotem -— stawałem tutaj zachwycony, bo z tego miejsca rozciągał się widok na groblę nad stawem, wysadzoną starymi wierz- bami, na błyski słońca igrające w tym stawie i na ową wodę, która mnie zawsze zachwycała. Było to miejsce pamiętne 508 dla mnie i z innych względów. Ten ogród, to ogrodzenie żywopłotowe i ten rząd bladych liści irysów otaczały plac, na którym w najwcześniejszym dzieciństwie widziały mi się jakieś zmysłowe widziadła, jakieś nagie ciała i jakieś piekiel- ne męczarnie wyciągane z ilustracji Dorego do wielkich książek Biblii, które oglądałem u sąsiadów. Mieszkali oni w ten sposób, że dach ich domu wynurzał się z tych zarośli licjum i berberysu, z zarośli i burzanów, z tych malinowych krzaków, które zaczynały się tuż za irysami. Dom ten z pozoru nie miał nic w sobie ciekawego, ale jakoś się łączył w moich wyobrażeniach z tymi jasnymi i ciemnymi irysami i zarysami ciemnych diabelskich ciał, którymi francuski rysownik zaludniał swoje piekła, a które wydawały mi się nie straszne, tylko bardzo piękne. Do tego dalszego ogrodu, położonego za naszym do- mem, szło się furtką obok ganku. Ganek ten, drzwi i parę kamiennych stopni, schodzących ku dołowi, to była też jak gdyby cząstka ogrodu, cząstka wiejskiego życia, cząstka pełna marzeń, cichych, na pół dla dziecka zrozumiałych rozmów i dalekiego rechotania żab, które było tutaj tak doskonale słychać. Mój ojciec siadywał tu wieczorami i nasłuchiwał tego wiosennego i letniego rechotania. Już wtedy — choć byłem bardzo jeszcze mały — in- teresowało mnie to, o czym ojciec mógł rozmyślać. Ojciec był surowym człowiekiem, wszyscy go się w domu bali. Jak to było z tym powstaniem, nic nie wiedziałem, ale wiem, że chyba ojciec myślał o tym, jak to siedział w więzieniu, jak groziło mu wywiezienie na Sybir i jak tego wszystkiego uniknął. Dlaczego? Nigdy nie będę o tym wiedział. Dlaczego stryj Zygmunt, o tyle od ojca młodszy (to znaczy miał osiemnaście lat), musiał uciekać za kordon galicyjski i tam już nigdy nie mógł się wylizać z po- wstaniowych... ran? chorób? zaziębień? i w parę lat po powstaniu umarł. Wiem tylko, że — jak mówiła matka — pisywało się do niego do Galicji jako do „kuzynki Zosi". 509 I tak mnie to uderzyło, że musiał bytować pod nazwiskiem „kuzynki Zosi". Miałem głęboki pociąg do tego stryja. Z ganku schodziło się furtką do ogrodu. Tutaj były piwonie. Rosły czerwone i różowe. Ale nie wtedy były najpiękniejsze, kiedy kwitły, ale wtedy, kiedy na bardzo wczesną wiosnę poczynały się wydobywać z ziemi. Sterczały z niej jak czerwone kleszcze ugotowanego raka i powoli się podnosiły w górę. Codziennie na nie patrzyłem i nie widziałem, żeby się powiększały, żeby wyrastały, a jednak po tygodniu były już zielone, zatracały podobieństwo do kleszczy i ich czerwony kolor zmieniał się w połyskliwą zieleń. A obok piwonii były krzaki agrestu. Były tak wielkie jak krzaki bzu, no, może trochę mniejsze, i także bardzo wcześnie zaczynały się pokrywać zieloną mgiełką listków. Ale to na wiosnę, a ta strona ogrodu była jednak domeną lata. Tutaj się przebywało latem, tutaj stała stara, krat- kowana altana, cała zarośnięta dzikim winem, w altance tańczyły zawsze plamy słoneczne i pachniało wilgocią i ja- kimiś zapleśniałymi owocami. Koło altanki siedziała kie- dyś babunia Czekierska. I teraz siedzi dla mnie już na zawsze. Przecież byłem w tym miejscu niedawno. Nie ma tam ani domu, ani ganku, ani ogrodu, ani krzaków bzu, ani agrestu, ani w ogóle nic nie ma, ale kiedy pomyślę sobie o tym miejscu ogrodu, to zawsze tam siedzi babunia Czekierska. To była przyszywana babunia, jakaś daleka krewna, czy może wcale nie krewna, która żyła tak jeżdżąc od domu do domu, dopóki nie została na zawsze przy altanie w ogro- dzie, i tam już siedzi na wieki. Była niska, zgarbiona, miała obfite fałdy na twarzy, a pod nosem siwe gęste włosy, które nie tworzyły wąsów, a jakiś taki zarost, jakby trawa czy ptasi puch. Babunia mówiła po francusku, co mnie do głębi irytowało, bo nic nie rozumiałem, i wprowadziła się na dobre do mojej wyobraźni. Na przykład kiedy Gonczarow 510 w swoim Obrywie mówi o „babuszkie Rassiji", to ja zawsze widziałem tę babuszkę w postaci babuni Czekiers- kiej. Dlaczego? Przecież to nie miało nic wspólnego z sobą? Babunia musztrowała moje siostry, ja jeszcze byłem za mały, aż kiedyś, kiedy się wybierała w drogę do jakiegoś innego domu, który miał być jej przytułkiem, moja siostra powiedziała z wesołą minką: — A jak babunia pojedzie, to ja będę dopiero w nosku dłubać! Ale altanka pełna cienia i liści jest ciemna, jest przelot- nym kątem, nie ma nic ważnego w altance, trzeba unikać altanki — bo zaraz dalej, o parę kroków, tam gdzie kwitną purpurowe piwonie, leży miejsce rozkoszne; wszyscy są tam tacy weseli i radośni, i tacy oświeceni słońcem, o ile się nie kłócą. To jest plac krokietowy. W altance prowadzi się poważne rozmowy. To w altance opowiada o swojej szkole taka śmieszna, z dołkami w buzi i w granatowym berecie, w sukience w paski białe i niebies- kie, Stasia Szymanowska. Jej matka rozmawia z rodzicami w salonie, piją tam herbatę i jedzą chrust (chrust — latem? dlaczego?), a nam kazali bawić Stasię, ale właściwie mó- wiąc, ona nas bawi. Jak wszyscy Szymanowscy, tak dużo mówi i tak dużo opowiada, przyjeżdża z jakiegoś szerokiego świata, wszystko miesza się w jej mowie: i Lwów, i Sacre- -Coeur, i Elisawetgrad, i Kraków, i właściwie mówiąc nic mi nie mówią te nazwy, tylko są czarem, i wszystko, co mówi ta śliczna dziewczyna, jest czarem. Mama wychodzi i mówi: „Weźcie Stasię na spacer, koniem pojedźcie", ale co to za spacer biedką i starą klaczą, może lepiej niech panny zagrają w krokieta, ale Stasia się dziwi: w krokieta? Strasznie nie lubi krokieta, to taka nudna gra, a przy tym zawsze wszyscy się przy tej grze pokłócą. A potem opowiada, jak co miesiąc przystępują do komu- nii w klasztorze. Moja matka się dziwi: tak często? co miesiąc? A ona opowiada, jak to jest, kiedy się komunikuje 511 na czczo i nagle po komunii głód przechodzi, bo Chrystus swoim jestestwem wszystko napełnia i nie odczuwa się już ani łaknienia, ani pragnienia. Moja matka jeszcze się bardziej dziwi. Jest bardzo religijna, ale nigdy nie od- czuwała takich egzaltacji. A plamy słońca padają akurat na twarz Stasi i na jej przemiłe dołki w twarzy, i taka bardzo jest przyjemna, i tak się cieszę, że przyjechała do nas ze swoją matką. Ale krokiet jest krokietem. Nieraz we śnie słyszę, jak kule uderzają jedna o drugą ze stukotem, takim charakterystycz- nym dla ,,miesiąca na wsi". Śni mi się widocznie ten krokiet i te wszystkie panny w bufiastych rękawach, z młotkami kokieteryjnie zakładanymi na ramię. W ostatnim pokoju Fruzia szyje suknie dla moich sióstr, stoi tam manekin, na którym się próbuje materiałów. Jeden jest taki piękny, z cieniutkiej wełny, biały w jasnobrązowe prążki — i ma właśnie takie wielkie bufiaste rękawy, jak panny, które grają w krokieta. A do tego mała wstawiona „giestka" z brązowego jedwabiu; jak to ślicznie wygląda na tym manekinie i jak ładnie wygląda Fruzia, kiedy upina ten materiał i przypina do giestki szpilkami, które wyjmuje z ust, tak jakby w ustach miała cały skład szpilek i igieł. A w dzień, w słońcu, te wszystkie bluzki takie świetliste, takie kolorowe, i kule, każda ma pasek w innym kolo- rze, jedna ma czarny, druga fiołkowy, trzecia czerwony, a czwarta zielony. Moja siostra lubi brać tę kulę z zielonym paskiem. Jest ona cięższa od innych i wydaje specjalny suchy stuk, kiedy się w nią uderzy. A kiedy się ją przystawi do innej stojącej na pozycji, a potem się uderzy w nią nawet lekko, to ta z pozycji ucieka daleko, w krzaki, prawie w maliny. Bo zaraz za placem krokietowym są zarośla malin. I kwitną krzaki malinowych piwonii. Wśród gąszczu malin znajduje się jedyne „leśne" drzewo ogrodu. Przysłał kiedyś mamie pan Parczewski z lasu sadzonkę młodego dębczaka i mama posadziła go w tym 512 miejscu. Dąb rósł powoli, ale go jeszcze tam widziałem, gdy w pierwszym roku pierwszej wojny odwiedziłem te miejsca. Myślałem, że ta pamiątka — drzewo dębowe — zostanie tu na zawsze. Ale potem, gdy przyjechałem, nie było już tego dębu. Między gąszczem malin a płotem wyplatanym kun- sztownie w piękny deseń z chrustu, w sposób znany tylko tutejszym chłopom, było takie miejsce, gdzie z jednej stro- ny chowającego się tam przykrywało malinowe zarośle, a z drugiej ten gęsty, wysoki, pleciony płot chruściany. To było miejsce, gdzie się chowałem, ile razy do siostry przy- chodziły koleżanki, których się śmiertelnie bałem. Do dziś dnia czuję ściśnięcie serca na wspomnienie chwili, kiedy przez płot przechylała się piękna twarz ładnie uczesanej Ziny K., która mnie odnajdywała schowanego, przytulone- go do czarnej ziemi, pomiędzy liśćmi łopucha a pokrzywa- mi, zakrytego zaroślami malin i przekonanego o zupełnym bezpieczeństwie tego ukrycia. Bawiliśmy się także w tych czasach w odnajdywanie schowanych dzieci przez kogoś przebranego za śmierć, w białym prześcieradle i z arkuszem białego papieru jak z maską na twarzy. Tak samo ściskało się piekielnym strachem serce, kiedy znajdywała mnie „śmierć" ukrytego głęboko pod łóżkiem, jak kiedy piękna Zina przechylała się przez pleciony płot. Za altanką główna ścieżka ogrodu, otoczona krzakami agrestu i zaroślami bzu, podnosiła się w górę. Zostawiała na boku małą łączkę, kryjącą się wśród krzewów tuż obok ceglanych ścian domu, i to wesołe, pachnące latem miejsce. Stał tam na wolnym powietrzu piec do smażenia konfitur. Tutaj zawsze latem siedziała mama z łyżką albo z kopystką w ręku, a na stojącym luzem piecu, gdzie płonęły całe polana drzewa, błyszczały wielkie misy, nazywane wtedy przez nas z ruska „tazy", miedziane, złociste, a w nich smażyły się ciemno- lub jasnoczerwone masy róży, pur- purowych wiśni lub ciemnych powideł śliwkowych. Na bocznym stoliku stał talerz, na który mama zbierała z ta- 33 Opowiadania 513 zów „szumowiny", które miały kształt różowej pianki i o które walczyły łakome dzieciska... Wznosząca się w górę ścieżka prowadziła na „łączkę", kawał przestrzeni, gdzie nie było już śladu żadnych wysił- ków ogrodniczych, natomiast stały drzewa owocowe, jak na przykład dwie sąsiadujące z sobą grusze. Stały tak blisko siebie, że właśnie na nich zawieszało się hamak, gdzie można się było kołysać jak na okręcie, gdzie można było się nawet zdrzemnąć. Szczebiotały tu ptaki i brzęczały pszczo- ły, chociaż do najbliższej pasieki było dosyć daleko, aż gdzieś tam za stawem, „na wsi". Grusze obradzały co roku wspaniałym owocem, który był z tego względu wspaniały, że się nie nadawał — czy też nie było to w zwyczaju — do zbierania na żadne przetwory i można było jeść gruszki wprost z drzewa. Jadło się jeszcze niedojrzałe, gdyż po dojrzewaniu stawały się kaszowate i nie były wcale smaczne, a przynajmniej nie smakowały nam, dzieciom. Siostry zjadały tych grusz ilości, które liczono na kopy... Pod gruszą był hamak, nie tylko hamak, była tam także i huśtawka. Na tej huśtawce huśtałem moją przyjaciółkę lat dziecinnych, Janinkę. Janinka miała czerwone wełniane pończochy, dochodzące do pół łydki, reszta nogi była goła. Moja matka była zgorszona, że matka Janinki ubierają tak wyzywająco. A dla mnie te czerwone pończochy były czymś czarownym, czymś z krainy baśni, z zaczarowanej opowie- ści. W ogóle, cała przestrzeń naokoło dwóch grusz była przestrzenią zaczarowaną. Tutaj zawsze się coś działo. Wyobraźnia moja podniecona tymi prostymi widokami komponowała skomplikowane obrazy. Wśród trawy i pod hamakiem widziałem jakieś małe drewniane cerkiewki, a w nich wiele takich dziewczynek jak Janinka, tylko ma- łych i z nogami bardziej obnażonymi. Cerkiewki te to były mogiłki przykrywające zwłoki powstańców, a powstańcy 514 wszyscy byli bardzo młodzi, bardzo piękni i mieli obnażone piersi jak na rysunku Grottgera albo jak na rysunkach Dorego wojownicy izraelscy, którzy szli z wyciągniętymi mieczami. Z niczym nie dawało się porównać wrażenia tej łąki. Kiedy w nocy, po kąpieli, leżałem już w łóżku, napojony i nakarmiony kaszką na mleku, w zasypiającej głowie po- wstawały jakieś tumanne obrazy nagich ludzi, przyciska- nych olbrzymimi kratami, które leżały na tej łące jak wielkie żelazne brony. Spod tych żelaznych bron wydobywały się nagie ramiona i nogi dziewczyńskie, odziane do pół łydki w czerwone pończochy. We śnie nocami błąkałem się po tej łące. Czasami prowadził mnie za rękę ojciec. Ale opierałem się mocno, nienawidziłem ojca i nie chciałem iść w tę stronę, dokąd mnie prowadził. Widziałem dobrze, że tam był zielony zwyczajny kurhan i pod tym kurhanem spał w młodzieńczej pięknej pozie stryj Zygmunt. Ale czasami nocne błąkanie się po dziwnej łące stawało się męką nie do zniesienia. Szukałem ratunku u mojej matki. Matka mnie uspokajała, brała mnie też za rękę. Ale matkę kochałem. Nie bałem się iść z nią dalej, dalej. Łączka kończyła się wysokim drewnianym płotem, który oddzielał nasz ogród od ogrodów warzywnych, kartof- lanych, buraczanych i słonecznikowych. Wzdłuż płotu rósł szereg wierzb. W sierpniu trzeba było wdrapywać się na wierzby z zapasem świeżych ogórków i z wielkimi tarczami dojrzałych słoneczników w rękach. Z wierzb odsłaniał się widok na te warzywniki, które właściwie mówiąc już były polami, a za tymi warzywnymi polami ciągnęły się praw- dziwe, równe i monotonne pola, którymi szedł zapach bodiaków i coś jak gdyby wiatr od Czarnego Morza. Oczywiście w mojej imaginacji. Tak siedzieliśmy na tych wierzbach z siostrami, a one śpiewały na przemian albo ukraińskie, albo polskie patriotyczne pieśni. To był ogród mojego dzieciństwa. 33* 515 II W Tymoszówce podjeżdżało się do domu od takiego małego ganku, ozdobionego dość śmiesznymi drewniany- mi arkadami. Z ganku wchodziło się do przedpokoju, a potem do długiego korytarza. Z tego to korytarza wyszła naprzeciw mnie kiedyś babunia Taube, o której tyle słysza- łem. Bardzo zdziwiłem się, że była to taka malutka, całkiem siwa staruszeczka. Z korytarza na lewo były pokoje, za sypialnym Nuli była wielka jadalnia, za jadalnią kwadra- towa biblioteka, a potem wielki, sześciookienny chyba sa- lon; Z biblioteki wychodziło się na dużą werandę, z której po stopniach schodziło się do właściwego ogrodu. Przed werandą była duża przestrzeń, a potem rant ob- sadzony kwiatami, i zaraz schodziło się w dół szerokimi ścieżkami w zakosy aż nad sam staw. Jeżeli się jednak tych ścieżek nie brało, to zostawała droga górą i wtedy szło się na przełaj tarasami, które stopniowo także schodziły aż do stawu. Kwiaty rosły tylko na rantach, przy schodzących w dół drogach, a na tarasach stały same owocowe drzewa tak niezwykłych gatunków i zwykle latem osypane taką obfitoś- cią owoców, że zawsze mi się kojarzy wspomnienie Tymo- szówki nie z kwiatami, ale z owocami. Tuż zaraz przy schodzeniu w dół stała ławeczka, na której rozmawiałem ze Stasia o muzyce. Co znaczyło rozmawiać ze Stasia o muzyce? Była to rozmowa tylko o pieśniach. O Schubercie, o Manierze i o ariach. Zostały mi z tych rozmów na zawsze w pamięci melodie arii z Lakme, bo wracając do domu próbowałem naśladować koloraturę słynnej arii z dzwoneczkami, albo znowuż prześladująca mnie do dziś dnia melodia poloneza Filiny z Mignon Thomasa. Czasami teraz, w starości już, gdy się czeszę w ubieralni lub wkładam koszulę, brzmi w głowie ten pompatyczny 516 polonez. Nie mogę sobie zrazu przypomnieć, co to za melodia, skąd przychodzi i dlaczego mnie tak prześladuje, a potem nagle wykwita przede mną zacieniona ścieżka tego ogrodu. Stasia siedząca na ławce i nucąca nie odznaczającą się żadną pięknością arię. I myślę sobie: dlaczego z tego cudownego ogrodu, z tego starego domu, z tych niebywa- łych wspomnień nie zostały mi melodie piękne, wspaniałe czy chociażby czułe, a przychodzi ta pusta melodia kolora- turowa. Filina! I staje się symbolem młodości, rozmyślań i wzruszeń, których już nic nie zastąpi. W Tymoszówce były trzy pamiętne ławeczki. Oczywiście, pamiętne dla mnie. Ławeczki ogrodowe. Jedna ta właśnie, gdzie mówiłem ze Stasia o muzyce i gdzie nuciła mi te pieśni i arie przez nią ulubione ze swoim nieporównywalnym wdziękiem starszej siostry, a druga była w zupełnie innej stronie ogrodu. Gdy się przechodziło całym korytarzem, kośćcem tego domu, wychodziło się przez pokój Felcia znowu na mały ganeczek i dalej w ogród, w chaszcze; w tym miejscu znajdowała się mała polanka, z której w dzień rozlegał się najpiękniejszy widok w Tymoszówce. Widać stąd było dalekie pszeniczne pola i wszystkie osiem wia- traków, które stały przy kołowrocie, czyli przy samym wjeździe do wsi. Na tej polance stał kołobieg, zwany przez nas z francuska „pas des geants", i właśnie ta druga pamiętna ławka. Ławka ta była świadkiem moich spotkań z najmłodszą siostrą Karola, Zioką. Łączyła nas wtedy, kiedy byłem w Tymoszówce tego jednego pamiętnego lata po maturze, wielka przyjaźń, która pomimo obopólnych starań nie chciała się przerodzić w miłość. Kobieta w moim wieku patrzyła na mnie jak na smarkacza, miała swoje dorosłe i bardzo poważne flirty, ja nie bardzo orientowałem się w uczuciach, które mną rządziły, byłem tak mało świadomy pożądań i czynów, mało świadomy moich planów i tego, do czego dążyłem — ale gadać potrafiłem godzinami. Ona 517 także. I oto właśnie ta ogrodowa ławeczka stawała się powiernicą naszych pół zwierzeń, pół komedianckich pozo- wań, młodzieńczych udawań i mówienia półsłówkami, dają- cymi do zrozumienia, że miotają nami wielkie uczucia. A była to tylko poza. Trzecia ławka ogrodowa stała na werandzie, na dużej werandzie. Siadała na niej Nula, kiedy układała bukiety kwiatów dla całego domu. Było to zajęcie „pracochłonne" i musiała przy tym mieć kogoś do konwersacji. Bardzo często ja spełniałem rolę tego gadacza. W ostatnich czasach z lekkiej ręki tych, co zabierają głos w sprawach, o których nie mają zielonego pojęcia, roz- powszechniły się niekorzystne opinie o najstarszej siostrze Karola Szymanowskiego. Sprawia mi to zawsze bardzo dużą przykrość. Nula na starość rzeczywiście może była nieznośna, ale przecie przed starością miała młodość, kiedy była przystojną, dorodną pannicą kresową, z wielkimi niebieskimi oczami, podobnymi do oczu Karola („Elle ressemble a des mauvaises photos de Karol" — mawiała o niej Kazelcia), ubierającą się zawsze na czerwono lub na różowo. Kobiety wiedzą, jak niekorzystnym kolorem stroju jest kolor różowy, a Nula miała predylekcję do tego koloru i zawsze pamiętam ją w tych różanych barwach. Czasami też była cała czerwona. Miała taką suknię z krótkim bolerkiem ognistoczerwonego koloru i w tej to sukni por- tretował ją Maruś Dobrowolski w salonie tymoszowieckim, przy czym asystowałem ukryty za jednym z foteli. Maruś Dobrowolski, przez Kruszyńskich spowinowacony z Szy- manowskimi, był wtedy ładnym uczniem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Kawalerski pokój w oficynie ozdobił nad łóżkami chłopców „wspaniałym freskiem", to znaczy wielkim rysunkiem węglem, przedstawiającym korowód rusałek. Były to po prostu tańczące nagie kobiety, a w ry- sach niektórych z nich rozpoznać można było twarze pokojówek i dziewcząt podwórzowych z gospodarstwa 518 tymoszowieckiego. Marceli Dobrowolski stał się później statecznym profesorem, historykiem sztuki, jednym z naj- poważniejszych w poważnym Krakowie, ale wszyscy krako- wscy profesorowie byli kiedyś młodzi, o czym się czasami doszczętnie zapomina. • Do Nuli odczuwałem zawsze wielką sympatię i prawdę powiedziawszy uważałem ją za czwartą siostrę. Tak się zresztą okoliczności złożyły, że przebywałem z nią może nawet więcej niż z jej bratem. Nula nudziła się jak mops w Tymoszówce, Warszawa jej nie wystarczała, na zagranicę nie miała pieniędzy, często więc przebywała przed pierwszą wojną w Kijowie, a w czasie wojny spędzała tam całe zimy, mieszkała najczęściej u ciotki Józefy Szymanowskiej, w tym samym domu co my albo niedaleko, chodziliśmy razem na koncerty i na operę. Pierwszy raz słyszałem Walkirię Wagnera w kijowskim teatrze operowym w jej towarzy- stwie. W jesieni 1912 roku byliśmy z nią razem na kijows- kim koncercie Artura Rubinsteina, a po koncercie poszliś- my do niego, do pokoju artystów w Kupieckim Klubie (dziś Filharmonii) w Kijowie, i Nula przypomniała mnie Ar- turowi, widzieliśmy się bowiem tego lata w Tymoszówce, na balu u Karola Rościszewskiego... Artur wtedy przyjechał bardzo późno w nocy samochodem (w owe czasy!) z panią Natalią Dawydow. Ja jeden zauważyłem podjazd samo- chodu i pierwszy otworzyłem drzwiczki. Cóż dziwnego, że w sześćdziesiąt lat potem, wchodząc do garderoby Rubin- steina po koncercie w Rzymie, powiedziałem do wielkiego artysty: — Arturku, tylko nie klękaj przede mną?! Siedziałem na tym koncercie w Rzymie obok jakiegoś młodego Włocha, który bardzo się zainteresował tym, że znam Rubinsteina od roku 1912. Ale nie bardzo mogłem wytłumaczyć mu wszystkie okoliczności tej znajomości. Jak to wytłumaczyć takiemu Włochowi i Kijów, i Tymoszówkę, i Nulę układającą kwiaty w wazonach, i wszystko, co składało się na nastrój tych letnich dni, i to, że i ja byłem 519 młody, i Rubinstein był młody i pamiętał o tym w tej chwili, grając tak niesłychanie, z taką rezygnacją i z takim nabo- żeństwem koncert d-moll Brahmsa. To była wielka muzy- ka — a to, co zawierała interpretacja Artura na rzymskiej sali, rozumiały tylko dwie osoby: Nela Rubinsteinowa i ja. My tylko wiedzieliśmy, co zawiera treść owego wyrzeczenia, owego spokoju, owego zachodu słońca, która tak przej- mująco brzmiała w tym niebywałym koncercie. l pamiętałem wtedy i o tych chwilach na werandzie tymoszowieckiego domu, spędzonych przy Nuli układającej kwiaty w wazonach. Kwiaty były skromne, najwięcej było astrów najrozmait- szych barw. Ja chciałem barwy mieszać, ale Nula była zwolenniczką dobierania tych samych kolorów w jednym naczyniu, buraczkowe do buraczkowych, jasnofioletowe do jasnofioletowych. Najwyżej lubiła stopniowanie gamy natę- żeniowej w tym samym kolorze. Od jasnoczerwonych do purpurowych, na przykład. Wielkie góry ściętych astrów leżały między nami na stoliku, a Nula dobierała je prawie machinalnie, nie przestając opowiadać, nie przestając wtaje- mniczać mnie w sekrety swojego życia i cudzych żyć przy okazji także. Ja lubiłem astry jasne, białe, puszyste jak strusie pióra i duże, gwiaździste, kremowe. Były tam także takie, cośmy je nazywali perkalikowymi: liliowe w białe paski. Ogrodnicy w Tymoszówce byli magami, kapłanami, mis- trzami wiedzy tajemnej. Za moich dziecinnych czasów był to Greiber. I potem już nie chciałem znać żadnego innego, nie odpowiadał mi uczony Szelągowski, który rozwijał wspaniały sad tymoszowiecki, który napełnił ogród na tarasach najniezwyklejszymi kwiatami, nie chciałem go znać. Dla mnie istniał zawsze Greiber, duży, wielki, z czarną brodą, z masą Greiberówien, które co roku wychodziły za mąż — i który w dzieciństwie podpatrywał mnie, jak prowadziłem całą naszą wielką dziecinną gromadę do „pań- 520 stwa gruszczyńskich lub państwa śliwińskich", gdyż „pańs- two jabłczyńscy" jeszcze byli niejadalni. Kryty blachą domek Greibera, jedyna dzisiaj pozos- tałość całej sadyby, stał już w dole ogrodu, na granicy wsi, i z jego okien rozciągał się widok na chaty i na sto- doły wiejskie, których nie widać było z domu. Te pawilo- ny, rozgałęzienia wielkiego domu, tuliły nieraz treść waż- niejszą od tego, co przechowywał dom główny. Jak gołe nimfy, namalowane przez Marusia Dobrowolskiego na ścianach kawalerskiej oficyny, i domek Greibera nieraz bywał cubiculum miłości. Był pełen ciepła i zapachów i przechowywał pod niskimi sufitami tajemnice, które nie zawsze były słodkie, czasami były gorzkie, smutne i napeł- niały domek ogrodnika niechętną atmosferą. A może ja sam tylko o tym wiedziałem? Tym bardziej wzruszające jest, kiedy widzę wynurzający się z resztek ogrodu metalo- wy grzbiet tego dachu, jedyną rzecz, która przetrwała z tamtych czasów. Nula obszernie opowiadała o zimie, którą raz spędzili w Tymoszówce. W Elisawetgradzie były jakieś choroby i trzeba było z małymi dziewczynkami, z panną Denise, z Karolem i z młodziutkim wówczas Felem Zbyszewskim spędzić zimowe miesiące w pustym, zimnym, prawie nie opalanym domu. Karol wtedy odwiedzał sąsiednie chaty i przynosił z nich melodie, które potem przekształcał jak w czasach późniejszych kurpiowskie pieśni. Nula wywróciła naftową lampę, poparzyła się boleśnie, co przedłużyło ich pobyt. Przy pokoju Nuli tuż pod oknami rosły wysokie drzewa, jesienią i zimą szurały one gołymi gałęziami o dach. Opowiadała o długich, strasznych nocach... Karol postawił sobie fortepian gdzieś niedaleko i grał nocami. Mówiła Nula, że od tego czasu nie znosiła Zygfryda, tu „szmer lasu" i koloratura ptaszka — a tu naprawdę straszne drzewa i ból w spalonym ciele, i gorączka, i samotność, i jakieś takie opuszczenie... 521 Taras przed werandą był obsadzony wysokimi balsami- nami, których nie można było używać do bukietu. Bal- saminy były przepiękne, wielkokwiatowe, a potem pokazy- wały się na nich nasionka, które skręcały się tak zabawnie, kiedy się je ścisnęło. Mówiłem, że dopiero kiedy się je ściśnie, okazują swoją treść — prawdziwą. Ale od ganku na prawo, pomiędzy domem a bramą wjazdową, leżał specjalny, heroiczny kawał ogrodu. Nie było tutaj tych zwyczajnych drzew, od których roiły się cieniste tarasy, nie było także ani drzew owocowych, ani jagodowych krzewów, nie było także kwiatów, najwyżej jakieś kępy georginij — jeszcze wtedy prymitywnych w kształcie i nie wybujałych w swych kolorach — były tu łączki zielone, zasiane trawnikiem niespecjalnie wygłas- kanym, które wyglądały jak górskie połoniny, a wśród tych łączek sterczały od czasu do czasu zespoły drzew iglastych i krzewów wiecznie zielonych, bardzo obce ukraińskiemu pejzażowi i sztucznie wyglądające. Świerki i tuje gromadziły się tutaj w ciemne grupy, w zespoły, które wyglądały jak dekoracje w Bayreuth, jak dzika okolica z drugiego aktu Walkirii. W wielkich dębowych kufrach, gromadzonych na strychu tego zachwycającego domu, wśród wszystkich możliwych strojów, świecideł i malowanych detali przechowywano także hełm skrzydlaty i wielką dzidę, strój Brunhildy, tak jak się ukazuje Zygmuntowi, gdy ma mu przynieść wyrok śmierci. Jest to jedno z najbardziej wzruszających miejsc w muzy- ce Wagnera, co zresztą nie znaczy wiele, gdyż muzyka Wagnera nie jest w zasadzie swojej wzruszająca i rzadko zwraca się do naszego sentymentu. Ale ten strój, powiewna szata miotana wichrami „lotu", dzida w dłoni i hełm skrzydlaty na głowie był ulubionym strojem Nuli. Ubierała się weń często i kiedy wkładała emblematy córy Wotana na siebie — szła pomiędzy te iglaki 522 i na te łączki, stawała na tle nieba, które tutaj zdawało się — w jednym miejscu — wyrastać wprost z pszennego pola i wznosić się w górę bezpośrednio zza grupy wia- traków. Ktoś Nulę fotografował w tym stroju. Mam tę fotografię u siebie jako pamiątkę Tymoszówki, tych rozmów, tej przyjaźni i tego dziwnego, pół cienistego, pół słonecznego ogrodu. Tym sposobem ten zakątek ziemi ukraińskiej, ten tajem- niczy ogród, był dla mnie wtajemniczeniem w dziedzinę zupełnie dotychczas mi obcą, w muzykę Wagnera. Zresztą w ogóle te rozmowy ogrodowe, to układanie kwiatów, te spacery w cieniu starych drzew, poruszających gałęziami jak rękami, jak pasażami skrzypiec, był jednym akordem muzy- cznym. Wszystko tutaj było muzyką, wszystko grało i o gra- niu mówiło, niejako dążyło w swym ruchu do tego, czym jest brzmienie, pełne, piękne brzmienie głosu skrzypiec, fortepianu, miłości. Chyba najciekawsze w tym wszystkim było to, że tutaj, przy boku wielkiego polskiego kompozytora, nie przej- mowałem się jego muzyką ani żadną inną polską muzyką, że poczynałem żyć muzyką Wagnera, jego sztuką kom- binowaną z najrozmaitszych dziedzin, poezji, dramatu, muzyki, ruchu, barwy. Dotychczas nie znałem Wagnera, to znaczy, wiedziałem o nim wszystko z książek, ale nie ze słyszenia. Tutaj w cieniach tych alejek schodzących do stawu i na tych dziwnych łączkach, gdzie widniały kępy świerczyny i sosen, przychodziły do mnie osoby Wagnerow- skich dramatów, a przede wszystkim ta Brunhilda, która już miała zostać ze mną na zawsze. Nie widziałem wtedy jeszcze nikogo w roli Brunhildy, widziałem tylko moją kuzynkę w jej fantastycznym stroju, widziałem ten henn skrzydlaty, tę dzidę, te wielkie oczy, które miały się zamknąć na ostateczny śmiertelny sen w czarze ognia. 523 Widziałem potem wiele, wiele śpiewaczek w postaci Brunhildy, widziałem wiele przedstawień Walkirii. Naj- pierw w Kijowie, potem w Warszawie, gdzie tak zadziwia- jącą Brunhildą była Zboińska-Ruszkowska, tak piękną Margot Kaftal. Jeszcze dzisiaj widzę piękną Margot, wcho- dzącą na scenę wśród milczenia orkiestry, wspartą na białym koniu i mówiącą do Zygmunta te straszne i suges- tywne słowa: Nur Todtgeweihten taugt mein Anblick, wer mich erschaut der scheidet von Lebens Licht... A potem Brunhildą w Bayreuth, skandynawska niewiasta tak przejmująco majestatyczna, a potem w Palermo w Teat- ro Massimo, gdzie ślizgały się jeszcze za kulisami widma króla Rogera, może także już tutaj, w Tymoszówce, prze- czutego, na gołej scenie obnażonej ze starych dekoracji przez Wielanda Wagnera (który jako dziecko siedział obok nas w loży w Bayreuth w 1931 roku), ta Brunhildą zasypia- jąca nie w szmerze ulatniającej się z ukrytych rur pary, ale w samym szmerze niewiarygodnych skrzypcowych pasaży, Brunhildą zawsze, na każdym miejscu, w każdym teatrze przywołująca mi przed oczy obraz tego niezapomnianego ogrodu. Brunhildą, która jak Walkiria Słowackiego powiadała: Wiem! wydarto nam z ręku, Lecz ten człowiek nasz będzie, Nasz! nasz! Zawsze i wszędzie Jak harfa pełna jęku, Jako gwiazda stracona, Nasz będzie, nasz! aż skona! W tym czarnoksięskim ogrodzie czatowała na mnie wszędzie, na każdej ławce, pod każdym drzewem muza dźwięku, tajemnicza i zaborcza Muzyka. Ona towarzyszyła 524 moim rozmowom o pieśniach, o miłości, o kwiatach — o wszystkim, o czymkolwiek tutaj rozmawiałem. Gdy się schodziło tarasami na sam dół, aż pod niebieską przestrzeń wielkiego stawu, spotykało się tam drzewo rajs- kiego jabłka, o tej porze, kiedy w Tymoszówce bywałem, okryte drobnym i gęstym, mocno różowym owocem, owo- cem koloru sukien mojej kuzynki. A staw był rozmiarów małego jeziora, pływaliśmy po nim i we dnie, i wieczorami, i czasami czekaliśmy nad wodą, aż się pokaże księżyc wscho- dzący jak nokturn fletowy nad przestrzenią liliowej mgiełki. Ta mgiełka to już sprawa późniejsza, sprawa teatru, sprawa wyobraźni. Na Ukrainie takich mgiełek nie ma, powietrze jest czyste. Otaczało ono kryształowym kloszem ten rozpostarty czar wodny, te jasne wody stawu młodości. Tutaj była łazienka, gdzie kąpaliśmy się wszyscy, tutaj przywiązana stała łódka, która potrafiła zastąpić wszystkie ławeczki i stawać się terenem rozmów o muzyce, literaturze i kwiatach. Nie pamiętam tego ogrodu w deszcz. Chyba w czasie wielkiej burzy, w czasie chwilowego — ale strasznego — zmagania się wiatru z chmurami. Zawsze, kiedy myślę o tym ogrodzie, widzę niepokalany błękit stawu, widzę na tym tle purpurę mojego beretu, który mi pożyczyła wtedy jedna z kobiet, i nad szafirem wody błękit nieba, z którego leje się pogodny żar. A więc powtarzam, że nad samym stawem stało małe, czarujące drzewo, owo „rajskie jabłuszko", wiotkie i piękne w rysunku drzewo, którego gałęzie jak na włoskim fresku okryte były ku końcowi lata gęstym i drobnym owocem tych dziwnych jabłuszek. Czerwone owoce na tle ciemnych drzew dolnego ogrodu i na tle niebieskiej wody stawu były czymś bardzo pocieszającym. Może dlatego to drzewo nazywa się rajską jabłonią, że wygląda, jak gdyby było z całkiem innego, lepszego świata? Ale już pewnie tam nie rośnie. 525 III W epoce, kiedy ja „nastałem" do Byszew, ogrodu we właściwym znaczeniu tego słowa już tam nie było. Oczywiś- cie nie było go już tam także później, gdy odwiedzałem te miejsca w pięćdziesiąt lat potem — ale już zaniedbania domowe, które doszły do szczytu po pierwszej wojnie światowej, pozbawiły otoczenie tego prześlicznego dworku klombów i kwiatów. Jeszcze do okna naszego sypialnego pokoju na pięterku sięgał wysmukły krzak bzu, którego kwitnienia nigdy nie widziałem (podobno był biały), jeszcze między jabłoniami nad stawem widniały resztki jaśminów. Jaśminy trzymają się bardzo długo nawet zapuszczonych ogrodów i zrujnowanych domów, tak wykazuje praktyka ostatnich czasów. Pozostał jednak ogólny zarys, ogólny plan otoczenia domu, pozostał wspaniały, olbrzymi i samotny dąb, który nie wiadomo skąd się tu wziął, bo chyba puszcz tutaj nigdy nie było. Tyle tylko, że było to miejsce od wieków uświęco- ne zamieszkiwaniem ludzkim i kulturą, miejsce położone właśnie w dołku, aby się ogród udał, miejsce wybrane przez jakichś odległych przodków i przez swoje odwieczne siedzis- ka nadające się do celów, w jakich je spożytkowałem: w ce- lach rozmyślań i bardzo zasadniczych przeżyć. Zarys ten stanowił o tym, że naokoło domu widniały jakieś resztki kwiatów, tam, od tyłu, gdzie grunt się obniżał i schodził do dwóch sadzawek, okrytych zieloną rzęsą przez całe lato. To między tymi sadzawkami przechodziła ścieżka i przy ścieżce stał dąb. Przy ścieżce też pochowano jakiegoś partyzanta, ale to dopiero w epoce drugiej wojny światowej, a ja tam byłem, a ja tam rozmyślałem, a ja tam odnaj- dywałem siebie przed pierwszą wojną. Za sadzawkami grunt podnosił się w górę i tu, na górce, rósł gęsty las sosnowy. Pośrodku tego lasu wznosił się 526 pagórek. Co to było, nie wiem. Coś, jak stara lodownia, coś, jak mogiła, coś jak jakiś kurhan. Był ten kurhan celem licznych spacerów i przechadzek, był więc otoczony wydep- taną ścieżką, a na boku kurhanu rósł samotny krzak leszczyny. Niedaleko tego kurhanu, pod trzema starymi sosnami, stała ławka. Widać o ławkę tę dbano, wynoszono ją na zimę do piwnicy czy stodoły, bo przetrwała nietknięta przez wiele lat. Nie była to ławka przeznaczona do rozmów. Roz- mawiało się raczej przechadzając ścieżką, omijając lasek, przechodząc przez rów, który przed laty otaczał cały ogród odgradzając go od pola, a obecnie zarósł starymi lesz- czynami, na których zawsze było bardzo dużo orzechów, i szło się dalej przez zagajnik, który w miarę upływających lat przekształcał się w młody, a potem w stary las, a z lasu wychodziło się prześwitem na dziwnie jasną i pachnącą łąkę, ozdobioną białą taflą stawu, który nosił nazwę Źród- ła. To była trasa rozmów. Na ławce siadało się z książką. Tam czytałem cały- mi dniami, wolnymi jasnymi dniami, w zapachu żywicy i wśród śpiewu i gwizdania: wilgi miały tutaj swoją kwaterę generalną. To tu przeczytałem O doświadczeniach religijnych Wil- liama Jamesa, książkę, która zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie, tutaj czytałem szkice Christiansena z historii sztuki, z których nic nie zapamiętałem, prócz zasadnicze- go odróżniania malarstwa od grafiki, odróżniania, które prześladuje mnie do dziś dnia. Czarne pogmatwane korony sosen i nieustanne krzyki wilg towarzyszyły mojemu uświadomieniu. Uświadomienie polegało na zdobyciu doświadczenia — nie religijnego, ale doświadczenia, że można właśnie tak. Że to są te ważne sprawy, że o tym trzeba myśleć, że tak trzeba czuć, że nie to jest ważne, czy się sprzedało, czy kupiło to, czy owo, ale że się pomyślało tak czy inaczej. 527 I tutaj, pod tymi sosnami, ostatecznie przekonałem się, co są warte stosunki międzyludzkie, co znaczy przyjaźń, co znaczy miłość. Choć właściwie mówiąc, to była epoka przyjaźni. I dlate- go przyjaźń nierozłącznie zrosła się u mnie we wspomnieniu z tym zapuszczonym ogrodem i z tym małym niezrozumia- łym kurhanem, na którym rósł pojedynczy krzak leszczyny. W pamięci mojej dość długi epizod zapuszczonego ogro- du w Byszewach, który nieraz powraca w opisach moich, w moich utworach, zajmując w nich dość eksponowane miejsce, miesza się z bardzo krótkim, bo jednodniowym zdarzeniem, wycieczką całej naszej gromadki młodzieżowej do Łowicza i do Arkadii, czarodziejskiego parku położone- go pod Łowiczem. Była to wycieczka bardzo osobliwa, zakończona olb- rzymim spacerem piechotą ze stacji Rogów, szosą do dziś istniejącą i do dziś malowniczą, choć utraciła ona swoją ozdobę wiekowych drzew jeszcze niedawno widniejących na pobrzeżu folwarku Rogów, przez Brzeziny i Lipiny do Byszew. Noc, której nic nie mąciło w letniej i spokojnej pogodzie, w letnim zapachu i w letnim nastroju nie drama- tycznej miłości, ale pogodnej przyjaźni — moderato ma cantabile, jak by można było określić ten nastrój dzisiaj. Arkadia po przyzwyczajeniu do prostoty i do zanied- bania była czymś nadzwyczajnym. Owe domki i świątynie, ów staw do połowy przykryty zieloną porosłą, z którym związane były jakieś niezrozumiałe legendy, były tak wiel- kim kontrastem z moim dotychczasowym życiem. Były zresztą i kontrastem ze zgrzebną prostotą życia na wsi, które jeżeli miało w sobie poezję, to poezję nieświadomą, przykrytą jakimiś słojami i zaroślami, z których potrafiła się wydobyć dopiero po latach, ale w dostatecznie silnym sposobie, jeżeli wydobywa się jeszcze po dziś dzień i jeszcze dzisiaj może okrasić wspomnienie, westchnienie i to wszyst- ko, co się nazywa głębiną. Czyż byłem jeszcze wtedy tak 528 dziecinny, że wszystkie te wrażenia zostawiły tak głębokie ślady, żłobiły takie „źródła" — jak się nazywały ukochane stawy — że żyje jeszcze do dziś dnia nimi moje wspomnienie i moja czułość, i moje życie wewnętrzne? Noc była lipcowa, piękna, gdyśmy tak szli gęsiego pomię- dzy Rogowem a Brzezinami — i do dziś dnia same nazwy tych miejscowości zawierają dla mnie jakieś magiczne za- klęcie. Szosa pomiędzy Rogowem a Brzezinami jest egzo- tycznym szlakiem, gdzie odbywają się wszystkie moje węd- rówki Sindbada, wszystkie moje opowiadania Szeherezady, wszystkie bajki arabskie, kompozycje Rimskiego i Ravela, i Szymanowskiego, i moja jedyna kompozycja na ten temat, która wykonana była w rozdziale o Koncercie w Filhar- monii w mojej powieści, gdzie skomponowałem i nie istnie- jący tekst, i nie istniejącą muzykę dla nie istniejących — a raczej istniejących tylko w mojej wyobraźni — ludzi, dla Edgara i Elżbiety, moich najukochańszych przyjaciół. Bar- dzo ich kochałem, może właśnie dlatego, że nigdy nie istnieli. Zanim jednak te wszystkie sprawy po wielu, wielu latach, po dziesiątkach wahań, zastanowień i strachów, i żalów, po przeżyciu dwóch wojen, które nie tolerowały tajemniczych ogrodów, powróciły do mnie, notowałem to wszystko zaraz na gorąco, zapisywałem fantastyczne rozważania na temat przyjaźni w zaraz po powrocie z Łowicza napisanej powie- ści, która nosiła zapomniany dziś przeze mnie tytuł. Co bym dał, aby móc teraz przeczytać dwanaście roz- działów tej wielkiej powieści, gdzie właśnie skupiałem opisy przeżytych książek i ogrodów, gdzie zaklinałem ławki tymo- szowieckie i byszewskie, niebo gwiaździste, świadka pierw- szych pocałunków, i postacie tych kobiet i mężczyzn roz- sianych po rozmaitych stronach mojego życia, a których chciałem mieć wszystkich w jednym miejscu. Ta „wielka" powieść o przyjaźni spoczywała lata całe w rękach mojej owoczesnej przyjaciółki, towarzyszyła jej 34 Opowiadania 529 w wędrówkach do puszcz litewskich i na pobrzeża Wisły i wreszcie spłonęła w blaskach pierwszych tygodni ostatniej wojny. Nie było wtedy czasu ani na powieści, ani na wspomnienie przyjaźni, ani nawet na miłość i na wędrówki przez Arkadie. Powieść była oczywiście dziecinna, przypisywała mło- dzieży odczuwania dorosłych, była wzorowana na lek- turach, i to na lekturach drugorzędnych, i w naiwny sposób gromadziła niespodziewanie wszystkich bohaterów w Łowi- czu i w Arkadii. Jura Mikłucho-Makłaj nazwany w powie- ści Urielem —jak ten Anioł pierwotny — odgrywał wielką rolę jako kochanek mojej przyjaciółki. Miała mi oczywiście za złe takie powoływanie się na nie istniejącą rzeczywistość i nie dawała mojego rękopisu do czytania swojemu mężowi. Ale mąż nie interesował się moim rękopisem. Nie in- teresował się żadnymi przebierankami i nie wiedział, pod jakimi nazwami występuje w moich poematach i powieś- ciach on sam, jego żona, ja i wszyscy moi przyjaciele. Nie interesował się, pod jakimi przebraniami występuje ogród w Byszewach czy park w Arkadii, czy też skromny ogród cioci Ślusarskiej w Brzezinach (ale miała prześliczne kwia- ty!) i ten wielki staw w ogrodzie, po którym pływaliśmy o piątej rano, mocząc w zimnej wodzie nogi znaczone bolesnymi pęcherzami po przejściu drogi szosą od Rogowa do Brzezin. Przyjaźń! To poszukiwanie ludzkiego echa w drugim człowieku, tak imperatywne w epoce wczesnej młodości i prowadzące tak nieuchronnie do rozczarowań. To ciągłe przymierzanie się do innych indywidualności, to ciągłe oczekiwanie jakiegoś tajemniczego dopasowania i ciągłe rozczarowanie, i niemożność żadnej wspólnoty myślowej, nabrzmiewanie nadziei i goryczy każdorazowego rozczaro- wania, te typowe męki młodości, przeżywane w ogrodzie. W zapuszczonym ogrodzie, gdzie zdawało mi się czasami, że odnajduję coś boskiego w duszy przyjaciela czy przyjaciółki. 530 Ale co mogłem odnaleźć? Bardzo prędko wiedziałem, że ciasne i dogmatyczne pojmowanie nauk zbliżających się zwycięzców społecznych nie może mnie zadowolić. Dok- tryny pozostawiały mnie zimnym i zupełnie wyschniętym, jak gałęzie niektórych sosen nad „moim" kurhanem. Tak samo wkrótce zobaczyłem, że przyjaźń z kobietą, polegają- ca na długich godzinach zwierzeń i mówieniu o „innym" i na niezmiernie rozbudowanej korespodencji, na setkach liliowych liścików, które jeszcze dzisiaj pachną staroświecką perfumą, są tylko okazją dla niej do mówienia o nim — a może tylko o sobie? O swoich toaletach, o swoich sukcesach? A przyjaźń z przyszłym wojskowym, wielkim wojsko- wym, to jakieś zadziwiające budowanie mostów pomimo wszystkiego, co nas dzieli, pomimo wszystkich różnic zami- łowań, usposobień, charakterów, środowisk, poglądów. Mimo wszystko z tych zapędów, z tych wszystkich marzeń w ogrodzie może została mi najdłużej trzymająca się myśl o tym wielkim i wspaniale zbudowanym blondynie o po- zornie bezmyślnych oczach, przypominających niektóre kwiaty. Oczy jego przypominały kwiaty cykorii, tych batów świętego Piotra, rozsianych po brzegach miedz i wokoło dziwnych kamionek, których tam pełno było na polach. Właśnie z mojej ławki w ogrodzie niedaleko było do takiej kamionki, trzeba było tylko przejść przez rów od- dzielający ogród od pola, przedostać się przez wyjątkowo gęsty w tym miejscu zaroślak leszczyny i zaraz na polu, najczęściej pachnącym łubinem, była kamionka. Takie kamionki powstałe z uzbieranych w polu kamieni, złożonych w jednym miejscu przez oraczy, którzy orali te pola przez setki lat, były dla mnie czymś egzotycznym. I nawet trochę obcym. Nie lubiłem siadać pośród kamieni zgromadzonych w jednym miejscu, chociaż mój przyjaciel zmuszał mnie do kucia w różowym granicie naszych inic- jałów na wieczystą rzeczy pamiątkę. Jedyną atrakcją takich 34* 531 kamionek był otaczający je gąszcz jeżyn (dwóch gatunków jeżyn, o co zawsze toczył się spór przy podwieczorku: jedne były niebieskie, okryte puszkiem jak śliwy i mające zapach mojego dzieciństwa, bywały takie na Ukrainie, a inne czarne i bez niebieskiego puchu, podobne do jagód mor- wowych, były suche i uznawałem je za niesmaczne i nieja- dalne, z czym nie zgadzało się miejscowe towarzystwo) i to, że kiedy się dłużej wśród kamieni posiedziało, zapach łubinu trochę czadził, zaczynało się kręcić w głowie i brało się przebiegające przepiórki czy kuropatwy za jakieś eg- zotyczne ptaki; takie posiedzenie wśród kamieni zamieniało się w egzotyczną podróż. Na tej ławce w ogrodzie czytywałem listy przychodzące z daleka, listy od moich przyjaciół, których zaraz umiesz- czałem w mojej ciągnącej się nudnie powieści, i takie mądre książki, jak Doświadczenia religijne Jamesa. I tu właśnie mogłem skonstatować i zauważyć, zanoto- wać i zachować w pamięci na dłuższą metę — to znaczy na całe życie — że rzeczy na pozór oddalone od siebie stanowią jedną masę, jeden amalgamat, stapiają się z sobą i bardzo trudno jest ujrzeć je oddzielnie i myśleć o nich oddzielnie. Trudno mi jest myśleć o Doświadczeniach religijnych albo o różnicy między rysunkami i malarstwem (]&k to Christiansen mówi o spoglądaniu od ramy w głąb obrazu lub od rysunku ku ramie), żeby nie myśleć o małym kurhanie w lasku za ogrodem, nie myśleć o wysokich sosnach, jakie ów kurhan otaczały. Po pierwszej wojnie w jednej z tych sosen tkwił pocisk artyleryjski, który tam został do dzisiaj, przypominając lekkomyślnym ludziom o tym, co się w tych spokojnych okolicach działo. Ławka i zapach łubinu zlewa się z pamięcią o moich przyjaciołach, którym zresztą dzisiaj trudno jest przyjść i usiąść koło mnie na ławce, gdyż groby ich położone są wyjątkowo daleko. Zapach łubinu, natarczywy i przyprawiający o ból głowy, miesza się z zapachem tych liliowych listów, staroświeckim, 532 ale który mnie tak bardzo cieszył. Listy te bowiem przy- chodziły do mnie w najdziwniejszych okolicznościach i w najdziwniejszych miejscach. Jeden z nich, nie tracąc podniecającego zapachu, zawierał opis zajęcia Kielc przez Legiony i krótkotrwałej „godziny niepodległości", która wydawała się czymś wręcz fantastycznym. To wszystko razem nie układa się w jakiś ciąg chrono- logiczny, tylko w przejmującą całość! I do wszystkich zapachów tamtego ogrodu dochodzi jeszcze zapach jedyny, niespodzianie odkryty, zapach ludzkiego ciała w noc letnią, gorący zapach zwiędłych liści i mokrej ziemi na mogile owego partyzanta, którego tam pochowano, a którego odwiedziłem pięćdziesiąt lat po pierwszej wizycie w tym ogrodzie. A może mi się tylko tak wydawało? Może te wszystkie widoki i zapachy tworzyły imaginacyjne zbitki, które roz- plątywałem w moich opowiadaniach? IV Moja żona lubi sąsiedni park La Grange, ale ja stanow- czo wolę Eaux Vives. Nie ma tutaj tych kapryśnych i bardzo niejednakowo wyglądających krzewów różanych, które cza- sami są wspaniałym zjawiskiem, a czasami wyglądają jak zmokłe kury, oskubane i tracące kolorowe pióra. Była kiedyś taka jedna pora — nie wiem, którego to lata — że róże wcale się nie udały i całe wielkie połacie zasadzone różanymi krzewami świeciły golizną i robiły wrażenie nieu- rodzaju i zaniedbania. A Eaux Vives są jednym wielkim trawnikiem, po bokach otoczonym prastarymi drzewami, cedrami, świerkami i tuli- panowcami, które jacyś starzy genewscy profesorowie zasa- dzili przed dwustu czy trzystu laty na brzegu błękitnego jeziora. Szczególnie cedry są wspaniałe —jak cedry libańs- kie, zawsze powiadam, chociaż nigdy cedrów libańskich nie 533 widziałem i pewnie już nigdy nie zobaczę — mają takie gładkie i w górę wzbijające się pnie, jak fontanny, i taką niebywałą ciemną zieleń swoich koron. Tak sobie wyob- rażam araukarię w dalekich przestrzeniach południowego Chile. Podobne są one do wierszy Nerudy, takie proste i takie monumentalne, a jednocześnie takie obce w swoim pięknie i w swojej sztywnej doskonałości. Na końcu parku jest ta willa przerobiona na restaurację i jakaś obcość tego domostwa, i sztywność jego ma także tutaj niebywały czar. Gdy się siedzi na tarasie restauracji i patrzy spod parasola, kolorowego parasola, na nieskalany błękit Lemanu i na krążące po nim łodzie i żaglówki, napełnia nas coś jak gdyby uczucie lęku. Lęku, że nie jesteśmy godni odbierania takiej ilości spokoju i piękna, nie jesteśmy godni przebywania pośród takiej natury, natury uładzonej, uspokojonej i nieskończenie pięknej, uroczej, ładnej, obcej burzom i niezrozumiałej dla przybysza z dzi- kich stron. Mimo woli, gdy się siedzi i widzi lazur nieskończony wodnej przestrzeni przed sobą, łagodnie oprawiony w ced- rowe pnie i tulipanowe liście, przypominają się inne wi- doki, nic wspólnego z tą idyllą nie mające: a więc albo przepaście i urwiska tak dzikie, choć tak od człowieka nie odległe, jak cały kocioł naokoło Czarnego Stawu, Żółte Wierchy poorane piorunami, jeszcze niedawno po- bite nieprzyjacielskimi pociskami, nad którymi latały bom- bowce w ten sposób, jak to ilustrator pokazał, jak nad ludzkimi polami latały złe duchy siejąc kąkol na psze- niczne pola; albo półksiężycowy pejzaż siarczanych od- krywek, tak strasznych w swej przewrotnej otwartości i szczerości, nie mający najmniejszej pretensji do tego, żeby być pejzażem, tylko jakimś tłem dla męki ludzkiej, dla ludzkiego smrodu i dla ludzkiego przepoconego wysił- ku; na takim tle można sobie wyobrazić Chrystusa Fra- 534 sobliwego, ale nigdy nie taki cedr ciemnozielony, nigdy taki tulipanowiec, zakwitający papuzim kwiatem, nigdy pół biały, pół niebieski żagiel, jak te, które pływają po Lemanie. I z tego wszystkiego ten radosny widok, ten pejzaż idylliczny zamiast napełniać nas radością i przepajać kolo- rem i jasnością, przypominając mozoły i cienie, staje się nie do zniesienia, wymaga natychmiastowej reakcji i natych- miastowego omówienia. Może właśnie dlatego na tle tego trawnika i na perspektywie tego widoku odbywały się moje najważniejsze rozmowy o ludzkim przeznaczeniu, najważ- niejsze rozmowy o moim rozczarowaniu, o moim wysiłku przezwyciężenia stanu naturalnej rozpaczy człowieka. Dzi- siejszego człowieka. Był to park filozofów, najwięksi myśliciele świata współ- czesnego wychodzili do mnie spod arkad tych drzew i mó- wili o rzeczach ostatecznych, które ani dla mnie, ani im nie wydały się ostateczne. Taki wielki tulipanowiec stał także na polu golfowym w Bioule, u Vaxelaire'a, w okolicach Liege. Nie jest to najmilsze dla mnie wspomnienie, ale drzewo to było wtedy symbolem dostatku, wspaniałości i wielkiego bogactwa. Ciszy i spokoju także, kiedy w jego cieniu staliśmy ze Stefanem Starzyńskim. Jest taka fotografia, stoimy sobie dosyć obojętni, ale jak gdyby nasłuchujący. Czy rzeczywiś- cie nasłuchiwaliśmy? Czy rzeczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że ten cień tulipanowca i zapach trawników, i roz- kosz tamtego ogrodu, i w Bioule, i Bel-Oeuil, u księcia De Ligne, jest zapachem, jaki wydycha ziemia oczekująca innych, stokroć mocniejszych i stokroć bardziej przejmują- cych woni? Dla mnie ta fotografia moja ze Starzyńskim jest jakby zamkniętą księgą proroctwa i dlatego nie lubię, jak już powiedziałem, tych wielkich tulipanowców o liściach dziwnokształtnych i papuzich kwiatach z chwastami i pom- ponami w środku. 535 Ale tutaj, w ogrodzie filozofów, raczej cedry stanowią o zasadniczej treści ogrodu. Cedry są drzewami króla Salomona i królowej Saby, nie są to jednak drzewa miłości, tylko drzewa mądrości. Zresztą sam ich wygląd zewnętrzny o tym już świadczy. W ich cieniu po raz siedmiokrotny otwierały mi się księgi mądrości. Nie były to już księgi Salomona, ale księgi wiedzy dzisiejszej, bardzo wielkiej i bardzo uczonej ale jedno- cześnie jak gdyby bezsilnej i nie dającej sobie rady z naj- prostszymi zagadnieniami. Mądrość Oppenheimera nie po- magała żyć, nie uczyła, jak trzeba postępować, aby uniknąć tego' wszystkiego, co on właśnie wymyślił. To tu powiedział mi Oppenheimer: uczony musi ciągnąć swoje badania i swoje odkrycia, jest to jego świętym obowiązkiem. A co z tymi teoriami uczonych zrobią tech- nicy, to już nie jego sprawa. Technicy i wykonawcy rzucili rezultat badań Oppen- heimera na Hiroszimę. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z prymitywizmu tego rozumowania, jeszcze bardziej zdawa- łem sobie sprawę z tego, kiedy patrzyłem na łagodną twarz Oppenheimera, na niebieskie wody Lemanu i na żagle na jeziorze, i ani rusz nie mogłem tego wszystkiego skojarzyć w harmonijny obraz, w jakąś całość, która pomogłaby mi żyć. Raczej widok wysokich i równych pni, które rosły mimo wszystko, uspokajał mnie i łagodził dotkliwe od- czuwania i niespokojne myśli. To tu także wielki historyk powiedział mi, że piramidy wcale nie były budowane przez niewolników. Budowali je zaangażowani i dobrze płatni robotnicy, klasa zamożnych robotników egipskich, poddanych faraona Ramzesa Dru- giego. Nie było tutaj żadnego wyzysku, tylko równa i spra- wiedliwa zapłata. Znaczyło to — przynajmniej tak mi się wydawało, że ten historyk o bardzo wielkim nazwisku tak myślał — że i we współczesnej Belgii nie było wyzysku i że węgiel w kopal- 536 niach Borinage wydobywali sprawiedliwie wynagradzani i zadowoleni robotnicy. Jak to dobrze, że miałem za sobą spotkanie z moim najbliższym krewnym, który pracował w kopalniach Borinage, i wiedziałem, jak wyglądała spra- wiedliwość wynagradzania robotników, górników i hut- ników, jak wyglądała praca w warunkach, których nic nie jest zdolne wyrównać. Widziałem także opuszczone kopalnie, skąd wywietrzała działająca ludność i zostały już tylko na zarośniętych trawą podwórzach arkady dawnych fabryk, budowanych podług kanonów „pięknego" budownictwa dziewiętnastego wieku. Ten park był ogrodem siedmiu mędrców, siedmiu teorii, siedmiu sposobów zbawienia ludzkości. Może najdalej był od zbawienia ludzkości tutaj, na ziemi, kardynał w czer- wonych skarpetkach, który bez przerwy kołysał nogą zało- żoną na nogę. Jak wiadomo, a przynajmniej tak twierdzą doświadczeni mistycy prawosławni — ci od malowniczych klasztorów, rozłożonych na brzegach Klaźmy i Nerli — że kiwając tak nogą, kołysze się czarta. A więc kardynał kołysał czarta. Nie jestem tego pewny. Kołysał na pewno pychę, pew- ność zbawienia, nie całej ludzkości, ale zbawienia swojej osoby, i pogardę dla wszystkich, którym nie udało się osiągnąć tej pewności. A Green mówi, że o tym, kto jest potępiony, wiadomo od samego urodzenia tego osobnika, gdyż ludzie są z góry przeznaczeni do ocalenia lub do potępienia: do zamieszkania w piekle. Czy może być coś straszniejszego? Zawsze, mimo wszystko, w tych uładzonych światach przychodzi człowiekowi do głowy myśl o innym świecie, nie uładzonym, tragicznym, pozbieranym z kawałków — ale świecie rodzonym. Nie imponują tutaj ani te drzewa wysokie, ani te niebies- kie dale, do drzew wysokich przyzwyczailiśmy się u nas — tylko że je starannie wycinają — a niebieskie dale także są 537 chyba u nas, chociaż, jak powiada bohater mojego Wzlotu, jak pies położy się w jednym mieście, to koniec ogona ma już w sąsiednim. Zastanawiało mnie niejednokrotnie to, że pomiędzy męd- rcami, którzy przemawiali do mnie w tym ogrodzie, brako- wało mędrców polskich. Może my w ogóle nie posiadamy tego gatunku ludzi, których się nazywa mędrcami? Miał kiedyś w sobie coś z mędrca Tadeusz Zieliński, ale ten jeden ze wszystkich nie był napiętnowany tragicznym i bolesnym piętnem ludzi tragicznych i bolejących. On był zawsze w „kapeluszu ojca Wotana", żeby po- wrócić tu znowu do symboliki Wagnera. Mędrzec wie wszystko i jak Wotan z góry jest przygotowany na wszyst- ko, na bunt córki, na czar ognia i na pożar Walhalli. A naszym mędrcom za wiele Walhalli się paliło. I o tych pożarach próżno jest rozmyślać nad szwajcarskim jeziorem i nad błękitami, które odbijały wykrzywione oblicze i Ada- ma, i Juliusza. Nie potrafili oni przeglądać się w tych czystych wodach, bo nikt z nas nie potrafi się w takich niezrozumiałych i nie rozumiejących wodach przeglądać. Zaraz mu płyną „łzy czyste, rzęsiste". Nie narzekajmy jednak, cieszmy się, że jest na świecie taki ogród mądrości i ciszy. Cieszmy się, że nie zna on tragicz- nych wezwań i beznadziejnych szlochań. A jednak... W tym tak mądrym, uładzonym świecie cedrów brakuje mi innej strony ogrodów, brakuje zarośli winnych i tych niebywałych efektów, jakie na duszę ludzką wywiera pomie- szany, z wiatrami jesiennymi puszczony w zawody, od pierwszych przymrozków biorący swój palony kolor krzew winny. Szary liść, pomieszany z żółtymi blaszkami i z utajo- nymi jeszcze tu i ówdzie czarnymi jagodami. Takie winnicze ogrody widywałem nie tylko na Południu. Może najpiękniejszy winniczy pejzaż otaczał mnie na wy- spie Torcello, gdzie senny ogród, okryty lekkim płaszczem 538 mgły ukrywał wieżę najstarszego kościoła, blask prześwitu- jącego nieba pomiędzy jesiennymi obłokami i błamy nieba jak na obrazach Tintoretta. Moja żona poprosiła starą, dostojną mieszkankę wyspy o pozwolenie zerwania jednego grona: nigdy jeszcze w życiu nie zerwała winnego grona w winnicy. Poważna Włoszka podała jej nożyczki i moja żona obcięła podłużne, ciężkie, czarne grono, sklejone z agatowych kulek. Pierwsze grono winne zerwane włas- nymi rękami. Ale strzępiaste liście — zwłaszcza teraz, w jesieni — sprawiają zawsze wrażenie jakiegoś uniesienia, jakby same tańczyły i do tańca grały, jakby z ich postrzępionych konturów wydzielała się jakaś muzyka — nie powiedział- bym dzika — ale niepokojąca, wzywająca i nie mogąca się ustalić, jak muzyka faunowska Debussy'ego. I właśnie tutaj, w tym mądrym parku, nie było miejsca na winnice. Na wieczne liście, pozłocone jesienią, pokryte rdzawymi plamkami, jak plamami zaschniętej krwi. Tu były tylko proste w swej linii cedry i wysokie świerki, i niska zielona trawa, na której leżały od czasu do czasu liście tulipanowców jak pobite motyle. Niewątpliwie, to był brak tego parku. Ale jednocześnie park ten wzbudzał zaufanie, był solidny, nie przychodziła tu żadna zdrożna myśl i wydawało się, że w tych profesorskich mądrościach, których tu słuchałem, które tu rozważałem, były rzeczywiste lekarstwa, a przynajmniej prawdziwe diag- nozy. A może właśnie winnica była lepszym lekarstwem i przy- czyniła się do skuteczniejszej diagnozy? Ten ogród śni mi się często. Oczywiście nie taki, jaki jest teraz, ale jaki był przed czterdziestu laty, kiedy przyjecha- łem po raz pierwszy do Palermo. Wchodziło się i wtedy do 539 tego ogrodu przez pustkowny i dzisiaj jeszcze plac, który nosi nazwę Leoni. Jego wygląd przypominał czasy, kiedy tu właśnie znajdowały się zwierzyńce króla Rogera czy cesa- rza Fryderyka, kiedy rzeczywiście pomiędzy tymi palmami i oliwkami błądziły lwy. Ale sam park założył sobie król Ferdynand IV, wygnany z Neapolu przez Murata. Dosko- nale mogę sobie wyobrazić go krążącego po tym ogrodzie. Jego prawnuczka, Rózia Brzozowska, była tak bardzo do niego podobna! Za króla Ferdynanda nie było już tutaj ani lwów, ani leopardów — król strzelał do królików. Podobno rzadko je trafiał, ale kiedy spudłował, bardzo się cieszył, bo lubił króliki i żal mu ich było. Król Ferdynand był takim królem z bajki Andersena. To chyba na jego dworze znalazło się tych dwóch tkaczy i krawców, co mu uszyli niewidzialną szatę. Na jego leż dworze — ale to już na pewno — znalazł się architekt, który nosił dźwięczne imię Wenancjusza Marvu- glii. Ten architekt zbudował królowi w ogrodzie pałacyk, który do dziś dnia nie przestaje nas zadziwiać. Pałacyk w „chińskim" stylu! Ferdynand znudzony Neapolem, Muratem, wszystkimi sprawami rewolucji i napoleońskiej polityki, z której nic nie rozumiał, a może najbardziej znudzony swoją żądną władzy małżonką, zamieszkał w tym pałacyku w samym końcu XVIII wieku. Cudne to były czasy dla tego króla: nie potrzebował panować w Neapolu, tylko polował i łowił ryby na Sycylii. Zazdroszczę mu tej epoki. Teraz ogród ten jest zdewastowany, otoczony wieżow- cami, rezultatem smutnej spekulacji gruntami, która stop- niowo niszczy piękno wszystkich sycylijskich miast. Ale wtedy, kiedy tu przyjechałem po raz pierwszy, jeszcze nie było tych punktowców, jeszcze nie poburzono najpiękniej- szych pałaców na via delia Liberia. Ciemną nocą nad całym placem Leoni, nad całym ogrodem dyszał zapach kwiatu pomarańczowego. 540 Cały ten park przecinały niegdyś dwie spacerowe drogi, droga Diany i droga Herkulesa. Dzisiaj są to ruchliwe ulice, na których biada zabłąkanemu przechodniowi. Młodzieńcy palermitańscy rozpędzają tutaj swoje maszyny, co siły starczy w motorze. Ale ongi drogami tymi jeździły powozy, karety. Zakocha- ni kryli się w tych budach, a same ścieżki były pełne, przepełnione, przyduszone zapachem kwiatu pomarańczo- wego. Zapach kwiatu pomarańczowego jest wonią bardzo specyficzną. Nie ma nic w sobie z delikatnej woni fiołków ani z powiewnego oddechu frezji, jest bardzo konkretny. Dyszy spełnieniem. Kiedy się ongi szło pod drzewami ogrodu La Favorita — tak się nazywa ten ogród wyśniony — konkretny, gęsty zapach kwiatu pomarańczowego dusił, sycił, napełniał całe płuca. W ciemnej nocy, kiedy szliśmy kiedyś drogą Diany, miało się wrażenie, że po prostu spożywa się ten zapach, że karmi on nas, że nasyca, podnieca i prawi o niestworzonych baśniach. Jak gdyby był urzeczywistnieniem wszystkiego, czego się doznaje na Sycylii. A Sycylia była zawsze dla mnie ziemią urzeczywistnień. To, co było bajką, co było marzeniem, co było niemoż- liwością, tak jakoś zwyczajnie realizowało się właśnie tutaj, w tym ogrodzie, na tej ziemi. W zapachu tego kwiatu, w pohukiwaniach gęsto gnież- dżących się między nocnymi gałęziami puszczyków, które tu lubiły koncertować, zdawało się, że skupia się wszystko, o czym marzyło się, czego się lękało i czego potajemnie pożądało. Kiedy się było po części Penteuszem. Droga Herkulesa doprowadza do chińskiego pałacyku, zadziwiającego kaprysu; Wenancjo Marvuglia wystawił go królowi, któremu widać obce były zimne klasycyzmy jego kuzyna Ludwika XVI, a jeszcze bardziej wstrętne zimne kontury gmachów napoleońskich. 541 Zdawałoby się, że wymyślny wdzięk osiemnastowiecznej chińszczyzny powinien drażnić, irytować, wydawać się, szczególniej na tym tle, jakąś pretensjonalną realizacją. Ale nie. Pałacyk ma tylko ogólny kontur pagody i trzeba przyznać, że linia ta zarysowana jest tak szlachetnie, tak lotnie i tak przejrzyście, jak gdyby cały pałacyk był zbudo- wany z porcelany. Wydaje się malutki, ale w środku ma sporo pomieszczeń. Zachowały się jeszcze jedwabne obicia z czasów króla Ferdynanda i zachowały także prześliczne angielskie i „chińskie" sztychy osiemnastowieczne. Zacho- wał się także przemyślny aparat w jadalni, który sprzątał użyte talerze bez pomocy służby. Można było rozmawiać swobodnie. Przypuszczam, że królowej Karolinie bardzo się to przydawało, tutaj bowiem trwały jej rozmowy z posłem angielskim, który zamierzał Sycylię obdarzyć „konstytucją" i wziąć pod opiekę imperium brytyjskiego — a ona broniła się, jak mogła, przed tym swojego rodzaju postępem, który był tylko podstępem. Jak zwykle bywa na świecie, ani cele posła angielskiego, ani cele królowej Karoliny nie zostały osiągnięte. Historia poszła swoim torem, nawet nie bardzo wyzyskując tę bazę, jaką ta para polityków, każde ze swej strony, naszkicowała dla Sycylii. Najlepiej wyszedł na tym król Ferdynand, nauczył się dialektu sycylijskiego, wyjeżdżał z chłopakami na morze na połowy, a ryby jeszcze były w tym czasie nie zatrute i niezwykle obfite (jeszcze w roku 1932, kiedy pisałem w Syrakuzach Panny z Wilka, ryby sycylijskie podawane codziennie do stołu były czymś nadzwyczajnym), i przy okazji wyszukał sobie zastępczynię dla królowej Karoliny w zwykłej rybaczce, a królową wysłał przez Konstantynopol, przez Odessę, przez Łańcut, Lwów do Wiednia, gdzie wierna córa Marii Teresy rozstała się z tym światem. Do pałacyku przylega urządzone w jego oficynach wspa- niałe — ale zazwyczaj odludne — muzeum etnograficzne 542 G. Pitre. Jest to jedno z najwspanialszych zbiorowisk etnograficznych na świecie, niezbędne dla badacza osob- liwości Sycylii. Tutaj w czterdziestu prawie salach zawarte są wszystkie skarby, jakie w takiej obfitości posiada Sycylia folklorys- tyczna. Hafty, wiejskie ubiory, ubiory obrzędowe, meble, szopki świąteczne, modele wozów, którymi wozi się na procesjach świętą Rozalię w Palermo, a świętą Agatę w Katanii, a przede wszystkim zbiory malatur zdjętych ze starych, najstarszych i nowych wozów sycylijskich, słyn- nych „carretto siciliano", rzeźbionych i malowanych pięk- nymi kolorami, dźwigających na swych deskach wyob- rażenia rycerskich walk Karola Wielkiego i walecznego Rolanda, bohaterów licznych dramatów odgrywanych przez marionetki po zatajonych teatrach Palermo i Syrakuz. Sycylijczycy wstydzą się lekko tych „prostackich" i „dzie- cinnych" widowisk i nie spieszą się ze wskazywaniem ich cudzoziemcom, sami za nimi przepadają. Muzeum w parku La Favorita jest odludne, nie spotyka się tam prawie zwiedzających. Woźni ziewają i kłócą się między sobą. Ktoś, kto zabłądził do tego wspaniałego zbioru, ma wrażenie, że przeszkadza jego stróżom i że ci patrzą na niego ze zdziwieniem i ze zniecierpliwieniem. Dla nich nic nie ma ciekawego w tych gratach tutaj zebranych. Widują je zapewne na co dzień, kiedy odwiedzają swoje rodziny we wnętrzu lądu sycylijskiego. Bo ten cały folklor, chociaż umierający, jeszcze nie jest martwy. Jeszcze na drogach pomiędzy Xirbi a Caltanisettą spotyka się takie wozy z namalowanymi rycerzami po bokach, jeszcze w starych zaułkach Syrakuz czy nawet Palermo można się natknąć na ukryty przed okiem turysty teatrzyk „puppazetti", chociaż już repertuar tych teatrzy- ków podupadł i daleko mu do wspaniałych przedstawień, jakie jeszcze zdążyłem obejrzeć przed czterdziestu laty w Syrakuzach. Chociaż kukły te zachowały język włoski dla 543 cesarza i papieża, a dialekt sycylijski dla reszty aktorów, akcję swych dramatów ograniczają prawie wyłącznie do ordynarnych pojedynków. I po cóż mam oglądać w muzeum instrumenty muzyczne, kiedy wyjdę dziś jeszcze na plac San Domenico w Palermo i zobaczę na wozie zaprzężonym w osiołka platformę, na której piękny tenor śpiewa balladę o Robercie i Lucii? Roberta i Lucia\ Ileż w tej balladzie zamknęło się wrażeń. To ona śni mi się po nocach razem z tą całą mieszaniną sycylijską, razem ze stacją autobusów, skąd czarno ubrane kobiety odjeżdżają do Agrygentu, razem z tą przesadnie elegancką restauracją przy szkole służby hotelarskiej, gdzie sycylijskie chłopaki nabywają praktyki w obsługiwaniu klientów. Restauracja ta w brudnej i ubo- giej dzielnicy miasta, które zresztą i tu się rozrasta, otwarta tylko w pewne dnie i o pewnych godzinach, stanowi taki kontrast z otoczeniem — myślę, że urządzono ją podług jakiegoś filmu lub zrobiono film podług tej restauracji. Roherto i Luda, ballada śpiewana dźwięcznym, nieco chropowatym tenorem, jest zachwycająca, zachwycająca muzycznie, chociaż śpiewa ją zapewne rybacka rodzina na tej estradzie dźwiganej przez osiołka, przed wielką płachtą, na której wymalowana jest cała historia tej pary kochan- ków, a właściwie trójki, bo Roberto, o ile mogłem wyrozu- mieć, ma brata bliźniaka; partię Lucii śpiewa chłopak, który nie przeszedł mutacji. W momencie kiedy odzywa się pierwszy raz w tym śpiewnym dialogu, serce podchodzi do gardła, to bardziej wzrusza niż Penderecki. I potem śni się, śni cały park La Favorita, domek chiński, kwiaty pomarań- czowe, pomalowane carretto z bohaterami pieśni o Rolan- dzie, drzewa oliwkowe i palmy, i lwy, które tu kiedyś chodziły. Ten sen powraca zawsze: pomiędzy drzewami La Favori- ty przechadzam się powoli jak po Polach Elizejskich z daw- 544 no umarłymi osobami: z Karolem Szymanowskim, z Rózią Brzozowską, z Józiem Rajnfeldem, z Reną Jeleńską. Oni są tacy bladzi i ustawiają się w marmurowe grupy. To tak jak efekt filmowy, nakładają się na siebie czarne drzewa tego ogrodu i pomiędzy drzewami bieleją metopy z Seli- nuntu, te, co tutaj w muzeum, i ten Zeus biorący Herę w łoże, i ta niesamowita Artemida, która przydeptała sto- pę Akteona swoją stopą, podczas kiedy psy skaczą mu do gardła, i ten Faeton z czwórką koni en face, w tak nieumiejętnie rozwiązanej perspektywie, i ten najstarszy, co przedstawia Eos i Kephalos, a między tymi metopami Metopy Karola, do połowy przykryte cieniami gałęzi Nauzykaa i Syreny, i Kalipso, z zamkniętymi oczami stojące między zaroślami. A między gałęziami drzew po- marańczowych, niby trochę większe pączki kwiatów, fru- wają te aniołki, te szalone, rozigrane, śmiejące się, doka- zujące i świergocące jak ptaszki putti, zapełniające tłu- mem nagich ciałek okna, framugi, ściany oratorium Świętej Zyty. Aniołki Giovacchina Serpotty fruwają między czar- nymi gałązkami i ćwierkają, ćwierkają. Podchodzę do króla Rogera i mówię do niego: widzisz, królu, napisaliśmy to o tobie, cośmy wymarzyli i co wy- dawało się nie do urzeczywistnienia. I mówię jeszcze do Karola: widzisz, urzeczywistniliśmy nasze marzenia, to wielka łaska bogów. Modliliśmy się do nich po wszyst- kich świątyniach Sycylii. A on ma twarz o ślepych o- czach posągu, to już nie Karol, to pomnik. A ja mu mówię: powąchaj, jak pachnie kwiat pomarańczowy. Wczoraj byłem w Segeście, gdzie zakończyłeś doskona- łym akordem (chyba w Cis-dur?) twoją powieść. Szedłem drogą, polem, nikogo nie było, chłop orał pole i zza pagórka powoli wzniósł się fronton świątyni. Pamiętasz, gdzie mi o niej opowiadałeś? Gdzie czytałeś jej staran- ny opis? Ale on nie odpowiada, bo on już jest w mar- murze. 35 Opowiadania 545 I znowu gdzieś mówię do Rózi: ile razy jestem tu, idę do Capella Palatina, tam nad wejściem jest mozaika przed- stawiająca portret twojego pradziadka, taki do ciebie podo- bny. I mówię mu: twoja prawnuczka pierwsza przyjechała do nas z powstania warszawskiego, nie chcieliśmy wierzyć, a ona pierwsza podała nam ten schemat, którego potem trzeba było słuchać od wszystkich, od wszystkich. Schemat męki i zbrodni, i bezsensu działań ludzkich. Róziu, dobrze, że śpisz, nie myślisz już o twojej Tereni. Czujesz, jak pachnie kwiat pomarańczowy? A Józio przebrał się za rycerza Okrągłego Stołu, jak te marionetki w Syrakuzach, i choć jest martwy i sztywny, jest taki sam piękny jak czterdzieści lat temu. Trącam go w ramię i mówię: ty wiesz, od twojej śmierci staram się co roku przyjechać tutaj, gdzieśmy byli razem. Czy wiesz, jak zepsuli Agrygent? Czy wiesz, jak się zmieniły Syrakuzy? Czy wiesz, że w winiarniach nie ma już moscato prosto z beczki? Czy wiesz, że nie ma już tego kamiennego nadbrzeża w Pa- lermo, gdzie siedziałeś w samo południe i jadłeś niespliki? Ale on nawet nie jest pomnikiem, on jest marionetkowym rycerzem, o którym wszyscy zapomnieli, i kiedy zrzuci henn i pióropusz, staje się podobny do tego Akteona, którego Artemida przyciska stopą do ziemi. On już się dawno obró- cił w ziemię. A potem mówię do Reny, która jest biała jak alabaster i przypomina popiersie Laurany: wszystkie koty, któreśmy wymarzyli, zmieniły się w psy i biegają po moich opowiada- niach. Albo szarpią Akteona, to ty poszczułaś psami Ak- teona? A ona szepce słabym poruszeniem gipsowych warg: tylko nie mów mi nic o kocie. Taki mi się śni ogród. I to bardzo często. A czasami nie śni mi się, tylko przypomina ta jazda. Burza była nad Sycylią. Próbowaliśmy lądować to tu, to ówdzie. Osiedliśmy w Katanii, o północy, w momencie rezurekcji. Było dużo ludzi w samolocie, ale nikogo nie 546 widziałem, tylko ją. Był jej mąż, jej szwagier, ostatni syn dyktatora. A ona wydała mi się jak Kalipso, czarodziej- ska, wysmukła, w naszyjnikach z platyny. Piękna, niedo- stępna — a tutaj na wyciągnięcie ręki. Pytająca mnie, co robić. Namówiłem ją na autobus do Palermo. I potem ta jazda przez całą wyspę w noc wielkanocną, od Katanii do Palermo. Chłód górski po burzy i zmęczenie, ale nie spałem, patrzyłem, jak ona w kącie autobusu oparła się na dłoniach i spała znużona, potargana. Kalipso bez Ody- seusza, bohaterka bez kochanka. A tu powoli świtało nad Sycylią. Mniej więcej od Etny, od pępka wyspy, zaczęło jaśnieć, zielenieć, na drogach zjawiały się muły i osły, i ludzie konno jadący do kościoła, i stada pasły się już na fałdach górskich jak na fałdach kołdry. I zobaczyłem wyspę w nocy wiosennej z końca w koniec. I widziałem oliwki, eukaliptusy, pomarańcze i opuncje, i widziałem zmęczoną twarz Zofii, którą wszyscy znają na świecie, na tle tego pejzażu, jak głowę Sybilli. I nie zbudziłem jej, kiedyśmy dojechali do miasta, nie pożegnałem się z nią, została mi w oczach i w pamięci — nie we śnie, ale prawdziwa. W to wielkanocne rano w Palermo. I pobiegłem zaraz do tego ogrodu. Ale ogród był pusty, ani aniołków, ani metopów, ani pomników. Nie było nikogo: ani wrogów, ani przyjaciół. I przypomniałem sobie, że to jest dzień pierwszy Wielkanocy, a Karol umarł pierw- szego dnia Wielkanocy. I król Roger umarł pierwszego dnia Wielkanocy. Ogród był opuszczony, zniszczony, zaniedbany, ale kwit- nące drzewa pomarańczowe i cytrynowe pachniały mocno. VI W Stawisku właściwie mówiąc nie ma ogrodu, nie ma parku. Dom stoi pośród nieco podszarganego lasu, który rośnie z każdym rokiem i zaczyna przepuszczać coraz 35* 547 bardziej między swymi pniami powoli okrążające dom światła, znaki ataku zagęszczających się osiedli. Na polu przed domem stoją samotne sosny. Każda ma przeszło dwieście lat, powinny być pod ochroną, ale nikt o tym nie myśli. Przeciwnie, chętnie by je każdy ściął: to taka przyjemność dla Polaka zniszczyć stare drzewo. Było tych sosen na początku dziewięć, nazwano je Muzami, ale śmigła jak maszt Urania znalazła się wprost domu, w wyty- czonej lipowej alei, i musiała być ścięta. Czy musiała? Potem się Muzy liczyło i było już ich tylko siedem. Może to i lepiej, bo „siedem" jest szczęśliwszą liczbą niż „dzie- więć". Czasami podchodzę do tych sosen i głaszczę je po korze. Kora ta jest jak skóra słonia, chropowata, gruba i serdeczna w dotknięciu. Kiedy wychodzę na spacer z psami, mam dwie drogi do wyboru: albo z ganku na prawo, a potem otoczyć dawny czereśniowy sad z lewa na prawo. Ale sadu już nie ma, były kiedyś takie wspaniałe drzewa, które poczynały rodzić w maju, a potem były okryte owocem przez cały czerwiec. Po czereśniach były wiśnie. Sad wymarzał dwa razy, ale się go sadziło na nowo i na nowo były czerwone owoce. Teraz się już nie dosadza. Tych parę drzew, które zostały — jeżeli rodzi jakieś owoce, to sąsiedzi je obrywają. I to nie chce im się trudzić zrywaniem poszczególnych jagód, obłamują całe gałęzie i najczęściej je porzucają, bo owoc jeszcze nie dojrzały. Drzewa sterczą nagimi kikutami, więc się już nowych nie sadzi. Albo idę z ganku wprost. Tu też dochodzę do alei świerkowej i do miejsc, gdzie były dawniej owocowe drzewa. A było jeszcze dużo czereśni wtedy, kiedy Niemcy tu tasowali. Zastrzelili wtedy Kopczyńskiego. Kopczyński był naczelnikiem posterunku granatowej policji, ale należał do konspiracji. Właśnieśmy obgadywali pewne sprawy, nie- stety przy bimbrze. Potem on się rozsierdził na Niemców, którzy obrywali czereśnie, i groził im rewolwerem. Oni go 548 zastrzelili. Leżał potem tutaj pod świerkami. Myślę o nim czasami, gdy przechodzę koło tego miejsca. Nie ma tu już po nim śladu. Z jabłoni także pozostały resztki, ale drzewa poczciwe, przynajmniej zawsze mają nadzieję i okrywają się na wiosnę kwiatami, puszystymi, białymi kwiatami, różowymi w pącz- kach. I kwiaty nikogo nie obchodzą, póki drzewa kwitną, nikt ich nie obłamuje. Dlatego też czasami na wiosnę ten ogród wygląda jak ogród, zapuszczony ogród, daleko od miasta, ale ogród, a właściwie mówiąc, dziś jest resztką obgryzioną ze wszystkich stron, z wykradzionym ogrodze- niem, z połamanymi słupami, słowem, wygląda jak powi- nien wyglądać ogród starego człowieka. W zupełnej har- monii ze mną. Za lipową aleją ciągnie się świerkowa. Kiedy tu przyszed- łem pierwszy raz pięćdziesiąt lat temu, był to mały dukt niskich świerków w lesie. Kosili w tym dukcie trawę, a za duktem ciągnęła się stara grobla przy nie zrealizowanych nigdy stawach, a dalej już staw prawdziwy, który dzisiaj stał się wyschniętym dnem, stawiskiem, gęsto porośniętym trzci- ną i tatarakiem. Nigdy nie gnieździły się tu kaczki, za to w stawie były ryby, które co roku kupował stary Gryc, wywieziony później do Treblinki. A teraz są kaczki i kurki wodne, i dużo ich jest w tych trawach i mokrych chasz- czach. Wyprawiają się nawet niekiedy na nie kłusownicy i strzelają, choć dawny pustkowny staw dziś jest otoczony ludzkimi osiedlami. Zazwyczaj tam się nie zapuszczam: niedawno całą moją posiadłość przecięła szosa, szosa do Żyrardowa, wbrew oczekiwaniom stała się ona bardzo ruchliwa. Nie mogę przechodzić przez szosę z psami, obawiam się, że zaraz zaczną gonić samochody, a wiadomo, czym się takie gonit- wy kończą. Tak że skazany jestem na krążenie w kółko wydeptanymi ścieżkami. Co wieczora, czy jest pogoda, czy pada deszcz, odbywamy tę drogę, ja i moje dwa psy. 549 Ta główna ścieżka ogrodowa, która teraz taka zarośnięta i poorana w dziury — trzeba uważać, żeby sobie nóg nie połamać, ale ja już znam tutaj na pamięć każdy wybój — dawniej nazywała się „Marszałkowską". Rosły tu czereś- niowe i śliwkowe drzewa, rosły krzaki porzeczek. Zostało z tego wszystkiego jedno parasolowate drzewo jabłoni, które coś tam rodzi co roku, ale nie wiem co, bo dzieci sąsiadów obrywają. Ta Marszałkowska pełna była dawniej kwiatów. Był wtedy ogrodnik i ogrodniczek, było wtedy dużo bab w ogrodzie. Wśród nich głupawa Matysiaczka, która nie umiała dobrze mówić. Mówiła: ta ogrodnika. Chodziła niewiarygodnie obdarta, ale wszystkie jej łach- many były czyściutko uprane i starannie połatane wielkimi, kolorowymi łatami. Była także Ziętkowa, wdowa z synem, który skończył czternaście lat w momencie wkroczenia wojsk radzieckich. Otóż wówczas te baby pod kierunkiem ogrodnika sadziły kwiaty na Marszałkowskiej, dużo kwiatów. Rozsadę noszo- no z podwórka, gdzie okna inspektowe zakładano już dwudziestego stycznia. Pomiędzy krzakami porzeczek i drzewkami czereśni sadzono petunie, letnie kampanule, żółte tagetesy, nagietki i rudbekie. Do dziś dnia przetrwało na samym końcu alei, za zasypaną studnią, parę krzaków gallardii, która co roku wykwita paru żółto-czerwonymi kwiatami pośród gęstej trawy, jaka zarasta zarówno alejkę, jak jej brzegi. Na tym polu obok, gdzie teraz sadzą kartofle, jeszcze co roku w czerwcu zakwita parę malinowych naparstnic. Jest to resztka z całego pola tych kwiatów, z których byłem bardzo dumny. Naparstnice były wysokie, prawie mojego wzrostu, i miały kwiat bardzo dorodny. Żadna kwiaciarnia w Warszawie nie chciała ich kupić, choć wyglądały efektow- nie. Był to kwiat nietypowy. Pocieszałem się, że jest to ro- ślina wiecznotrwała i będzie kwitła co roku. Ale na jesieni, gdy mnie w domu nie było, lgnąc zaprzągł konia do pługa 550 i zaorał wszystkie naparstnice. Było to na rok przed wojną. Te kwiatki, które się teraz pokazują, po tylu latach, dowo- dzą, że naparstnice były rzeczywiście wiecznotrwałe. Były tam, na tym dzisiejszym kartoflisku, już w czasie wojny, całe łany kwiatów. Uprawialiśmy tam na przykład z nieocenionym Jerzym Zarzyckim, reżyserem filmowym, całe zagony niezwykle pięknych lwichpyszczków. Jedna seria była różowozłota, o przepysznym olbrzymim kwiecie, inna czerwonobrązowa, bardzo obficie kwitnąca i bardzo wysoka. Zrobiłem z nich kiedyś wielki bukiet dla Rózi Brzozowskiej na imieniny. Z Jerzym Zarzyckim pracowaliśmy często w małej mno- żarce stojącej na podwórku. Dziś z niej zostały gołe szprosy. Nauczył mnie rozmnażać dalie. To takie proste, wczesną wiosną zakopuje się kłącza dalii do piasku, a one wypusz- czają małe, zielone odrosty. Odrosty te się zbiera i wsadza do malutkich doniczek — a potem z tych doniczek można sadzić do gruntu, kiedy przyjdzie pora. Sialiśmy w tej mnożarce drobniusieńkie nasiona begonii, ale to skom- plikowane, bo trzeba te drobne roślinki przepikowywać parę razy, nim się posadzi je do gruntu. Dzisiaj już nie ma nikt na to cierpliwości w gospodarstwie. Erenburg, kiedy był u mnie, wyszedł przed dom i powie- dział: dlaczego tu tak mało kwiatów? Przed domem rosły kiedyś wspaniałe bzy, ale choć bzy długo trwają, te poginę- ły, powysychały, jeszcze dwa, trzy krzaki kwitną na wiosnę, ale to już nie to, co dawniej. Zawsze widzę, jak Tadzio Łempicki w pogodny dzień czerwcowy ustawia leżak, na którym chciał spocząć, jak najbliżej wielkich krzaków, całych okrytych fiołkowym kwiatem. A tu przychodzi pierwszy ciepły czerwcowy deszcz i przykrywa Tadzia i bzy, i sąsiednie topole gęstą siatką ciepłych kropel. Dawniej, kiedy w maju lub czerwcu wychodziłem jak zawsze z psami wieczorem na spacer, słychać było ze wszystkich stron słowiki. Teraz nie słychać, czasami daleko, 551 nad samym stawem zaklaska jaki. A może to ja już źle słyszę. Bo na przykład kumkanie żab, które zawsze dolaty- wało, i to nie z naszego stawu, tylko z dalszego — może z tych pięknych stawów brwinowskich, które już teraz zasypali — zawsze słyszałem. Przypominało mi ono ojca, ojciec bardzo lubił to melodyjne rechotanie. A teraz nie słychać. Możliwe, że już nie słyszę. Słuch mój już bardzo się przytępił. Teraz jednak najbardziej lubię wychodzić na spacer po ogrodzie w jesieni. Deszcz zacina albo wiatr, albo jeżeli niebo jest czyste, to gwiazdy świecą jak w październiku, i wtedy do głębi czuje się samotność, opuszczenie, powolne zanikanie wszystkiego naokoło. I wszystkiego w sobie. Za- trzymuję się wtedy przy tym klinie, gdzie stoi dąb zwany „K-arczesią". Dlaczego się tak nazywa, nie wiem. Nazwała go tak moja starsza córka, kiedy była mała i bawiła się jeszcze w łażenie po drzewach. Łaziła wtedy po drzewach z tą kuzynką, co ją później zamordowali własowcy na klatce schodowej, przy ulicy Topolowej. Ale i ulicy Topolowej już nie ma. Ten klin pod Karczesią zasypany jest sporymi kamienia- mi, dużo tych kamieni, oznaczają one psie mogiły. Cały klin nazywa się „psim cmentarzem", ale nie tylko psy się tu zakopywało. Tu leży także prześliczny Mikuś, perski kot, którego przejechała kolejka, tu także pochowali niezwykłą Percy Zwierżątkowską, kotkę o niesamowitym zabarwieniu i mającą w sobie rzeczywiście coś z bohaterek Witkacego, tutaj leży także Kokosia, papuga, którą pisklęciem mój teść odebrał z rąk bachora murzyńskiego koło Nairobi, a która zginęła zagryziona przez głodnego psa w pierwszych dniach wojny. Nie wszystkie nasze wierne psy tutaj leżą, na przykład żółtego Perra kolejka rozszarpała tak, że nie było co nosić, pochowano go koło toru. Teraz mniej kamieni jest na psim cmentarzu. Stasiek jak zwykle nie pytając pozabierał te największe, które znaczyły 552 grób ukochanego naszego olbrzyma Doxa, i ułożył z nich bordiurę przy gazonie. Ale ja pamiętam, gdzie jest grób Doxa. A potem to nikt nie będzie się interesował ani pamięcią Doxa, ani tym miejscem, gdzie on leży, ani w ogóle psim cmentarzykiem. A zresztą pewnie już ani śladu z ich kości tu w ziemi nie zostało. Chociaż ten piasek dziwnie dobrze konserwuje. Kiedy Niemcy zastrzelili panią Gajewską i rzucili jej trupa tu niedaleko do rowu, zachował się świetnie, i kiedy po pięciu latach ją ekshumowali, to wyglądała jakby wczoraj zabita. Po zrobieniu zwyczajnej utartej pętli, szlakiem, którego nawet ślepy Medorek nie zmyli, przez lipową aleję wracam do domu. Lipy wcześnie tracą liście, szczególnie u nas, i wicher zwiewa je tak szybko. Widać tylko na polu cienie pochylonych ciemnych sosen, wszystkich przegiętych w jed- ną stronę przez ten wieczny wiatr zachodni. Jeszcze chwileczkę zatrzymuję się w miejscu, gdzie świer- kowa aleja przechodzi w lipową. Tu czasami czekał na mnie Jurek, zawsze o tym pamiętam, choć to już czternaście lat mija, jak on umarł. Miejsce na narożnym świerku znaczone sękiem, którego on sięgał głową, podnosi się coraz wyżej. Gdyby Jurek miał dziś ten wzrost, byłby olbrzymem. Tak rośnie we wspomnieniu. Z tego miejsca rzucam spojrzenie na dom. Zawsze przy- pominam sobie moment, gdy tak wracałem od stawu szós- tego września 1939 roku, bardzo późno w nocy, i tak patrząc na dom myślałem: zaraz wyjadę, ale czy wrócę? Ale wróciłem. I zawsze przypominam sobie tę chwilę i tę myśl w tym miejscu. To dobrze, że wróciłem. Na nocnym spacerze w ogrodzie dawniej spotykałem czasami kogoś. Natykałem się na Głodkowskiego wracają- cego do domu. Ale Głodkowski umarł niedawno. Głodkowski był dozorcą w nie dokończonej willi Marka Eigera. Ale kiedy Niemcy zabili Marka i zajęli willę na 553 Judentum, został bez dachu nad głową. Z jakichś resztek pozwoliłem mu wybudować budę nad stawem. Mieszkał tam z żoną i dziećmi. Starszy chłopak mu umarł w czasie wojny. A on jakoś się tak obijał, za leśniczego, za noc- nego stróża. Gdy weszły wojska radzieckie, w tej swojej budzie przechował przez trzy dni trzech żołnierzy niemiec- kich. Starych bawarskich piwiarzy. „Co pan chce — mó- wił — to przecież także ludzie!" Czy ocaleli, nie wiadomo. Ich towarzyszy wybili w Brwinowie i leżeli nie pogrzebani w rowach. Czasem przechodził Marianek z podwórza, czasem Sta- siek wracał pod gazem przez Stawisko. Ale teraz już nikt nie chodzi nocą. Czegoś się boją. A czasem z cienia nocy wynurza się jeszcze i teraz cień Siwka. Siwek jest zwyczajnym zbiedzonym koniem, jedyną sztuką inwentarza, która mi została. Jest bardzo stary i już nie może robić. Co wieczora jednak urywa się od żłobu i w nocy wychodzi na spacer jak ja. Krąży niespokojnie po ogrodzie, stara się wyjść na szosę, bo szosa jest obsiana lepszą trawą, ale w cieniu przemienia się, robi się jak gdyby młodszy, bielszy i staje się podobny do pegaza. Gdy go psy zaatakują, albo spokojnie odchodzi na bok, albo odbiega galopem. I wtedy w cieniu nocy jego oddalający się galop ma coś z jesiennej ballady. Wtedy psy — oba czarne — wracają do mnie. I wreszcie wchodzę do domu, spacer po ogrodzie skoń- czony. Zapalam światło, pytam, czy nie było do mnie telefonu, chociaż wiem, że nikt do mnie nie telefonuje. Dawniej codziennie telefonowali właśnie o tej porze przy- jaciele, Grydzewski, Tuwim, Borman, ale teraz ich nie ma, a ci nowi nie mają zwyczaju telefonować. Nie interesuje ich, co robiłem, czy byłem na spacerze, czy napisałem coś nowego, jak się czuję, czy nie czuję się samotny. Wiem, że telefonu nie może być, ale pytam przez głupie przyzwycza- jenie. 554 Potem kładę się spać w mojej wspaniałej sypialni, w moim wspaniałym łóżku. Psy układają się jak mogą najbliżej mojego łóżka i zaraz twardo zasypiają. A ja długo nie śpię i leżę z otwartymi oczami w ciemności. Za oknami widać przelatujące chmury, i w powiewach wichru mieszają się gałęzie brzóz z gałęziami sosen i świerków. Dęby błyszczą resztkami suchych, szeleszczących liści. Długo nie śpię, a w mojej pamięci, przed moimi oczami przechodzą ogrody, ogrody, ogrody...