Marian Grześczak Odyseja, odyseja © Copyright by Marian Grzesczak 4 Tomasz Lempart ur. 25 VI 1935 roku syn Andrzeja i Marii z d. Blass. Wejście. Szaro od chmur, wilgoć oblepia druty. Oglądał to co dzień z okna na wysokości czoła, tego rana drobne kropelki wody przysiadały na krawędziach kolców i po chwili spadały na ziemię, pomyślał więc, że ta zabawa w liczenie może się nagle skończyć, zegar miesiąca stanie i znieruchomieje dla niego na zawsze, odszedł więc od okna i kiedy dotknął ręką zimnych drzwi, zrobiło mu się gwałtownie żal wszystkiego, co tu przeżył, przemyślał, prześnił. – Powinni zaraz przyjść – powiedział do siebie wyuczonym głosem, który nie pozwala oczekiwać odpowiedzi, ale na korytarzu było cicho, stanął więc z czołem przy ścianie, czekał. Tynk był lepki, zmieszany z olejem i potem. „Źle liczę – pomyślał – z pewnością źle liczę, nigdy jeszcze z taką niecierpliwością nie oczekiwałem hałasu na korytarzu. Ale on tu zaraz przyjdzie, musi przyjść, skoro wczoraj Kusy dawał to do zrozumienia. Przyjdzie, powie: – No, Lempart, na dziś skończone, możecie się zabierać. – Czy już – zapytam – naprawdę już? Wtedy Kusy odpowie: – No, nie, nie tak zaraz, kolego Lempart, ale za jakie dwie godzinki, za dwie godzinki będzie po wszystkim, niech się pan szykuje. – Tak nie może być, Kusy, żeby tak zaraz, człowiek się przyzwyczaił, zostawił tu kawał życia i kawał żalu, przecież pan musi to zrozumieć, pan też kiedyś tak jak ja wylizywał sobie rany, nie? – Panie Lempart, ja pana bardzo lubię, pan wie, jak ja pana lubię, żadnych z panem nie miałem kłopotów, cichutki jak baranek i nic, tylko książki i książki. Pamięta pan tych «Komunistów », których panu przyniosłem? Myślę, że pan pamięta, choć to dawno, ale widzi pan, kiedy namawiałem syna, żeby to przeczytał, powiedział: «Tatuś, co za idiota to tatusiowi doradził! » Idiota to może i tak, ale jak mówię, że warto przeczytać, to warto. Pan wie, panie Lempart, bo już to panu nieraz mówiłem, że syn przeczytał tę książkę, podobała mu się, ale ja nie mam czasu, taka służba, że nigdy nie ma czasu. – Kusy – powiedz wreszcie, kiedy to się stanie, będzie mi naprawdę żal, jeśli mnie to zaskoczy. – Albo to kto wie, kolego Lempart, tego nikt nie wie, nagle zadzwonią, powiedzą: obywatelu Nowacki, sprowadźcie Lemparta, za dziesięć minut, no i sprowadzę pana za dziesięć minut, musi pan być zawsze gotowy, czasem to myślę sobie, że zupełnie jak na śmierć, też nikt nigdy nie wie, kiedy musi być gotowy. Ale coś mi się zdaje, panie Lempart, że to niedługo, a że pana lubię, przyszedłem, pan rozumie...” Podszedł do okna, wszystko pozostało bez zmian, druty i te drobne kropelki, które jak sekundy spadały na ziemię. – Jeśli Nowacki był tu przeszło godzinę temu – powiedział do siebie – dlaczego mnie jeszcze nie wzywają. Podszedł do metalowego łóżka, nacisnął ręką, jakby sprawdzał, czy sprężyny zachowały jeszcze swoją siłę. „Widać, chudłem przez ten czas – pomyślał – ostatecznie zostawić tu kilka kilo mięsa to też jakaś satysfakcja”. 5 Czuł w ustach obrzydliwą śliskość, jaką zawsze pozostawia poranna nie dogotowana kawa, nagle, napadło go pragnienie nikotyny, to ohydne pragnienie, które po nocach, zwłaszcza na początku, kiedy nie można zasnąć, pozwala żuć całymi godzinami narożniki koca albo zlizywać pot z ręki, opanował się jednak, obszedł wkoło narysowany kredą krzyż i ponownie stanął przy oknie. Język wypełniał mu usta jak kawał mgły. – Dlaczego ludzie nie jedzą mgły – powiedział – mogliby przecież jeść mgłę. Zgrzytnął klucz w zamku, w drzwiach pojawił się Nowacki. – Już? – Zrobiłem koledze kawał – odrzekł Nowacki. – Szedł pan korytarzem cicho, żebym nie słyszał? – Skąd pan wie, kolego Lempart? – Domyślam się, pan przecież jest taki dobry. – Szkoda czasu, zabieraj pan wszystko i idziemy. – Nie mam nic do zabrania. – Zabieraj pan siebie, potem pogadamy. Powoli postawił cztery krótkie kroki, tak jakby się tylko tego nauczył przez trzy lata, stanął w drzwiach, potem szybko przekroczył próg. – Koniec – powiedział Nowacki zamykając drzwi na oba zamki. – Z panem zupełny koniec. Choć szczerze mówiąc, mam żal. Bo to nigdy nie wiadomo, kogo się dostanie, a z panem nie było źle. – Naprawdę panu żal? – zapytał Lempart, kiedy dochodzili do końca długiego korytarza. – Kusy... – Masz tu dziesięć złotych – powiedział Nowacki – może ci się przydać na tramwaj. – Mam tu chyba jakieś pieniądze, co? – Dziecko jesteś? Oczywiście, że masz, ale przecież nic nie wiadomo. – Wie pan co, panie Nowacki, czuję się tak, jakby mnie pan na powrót zamknął. Człowiek się przyzwyczaja i ledwie się przyzwyczai, weźmie to wszystko za prawdę, za rzeczywistość, już go wyrzucają. Niech się pan nie przestraszy, jeśli mnie pan kiedyś zobaczy otwierając drzwi. Oczywiście, ja będę daleko, przytyję, przeczytam kilka nowych książek, będę chodził ulicami, ale mimo wszystko pan mnie tam zobaczy. Będę u pana mieszkał, spacerował od ściany do ściany, stawał czołem w okno, będę myślał. Schodzili stromymi schodami bocznej klatki schodowej. – Pan czasem myśli w snach? – zapytał Lempart. – Co też panu w głowie – odpowiedział Nowacki – teraz na prawo, o, te drzwi. – Może się pożegnamy? Potem to może być kłopotliwe. Formalności trwały dość długo, toteż Tomasz zdziwił się, kiedy wchodząc na korytarz, już w cywilnym ubraniu, natknął się na Kusego. – To cześć, Tomasz – powiedział Nowacki – i do widzenia. Oczywiście nie tu – poklepał Lemparta po plecach – uważaj. – Oczywiście nie tu – zawołał Lempart otwierając drzwi na dziedziniec. Nowacki stał na końcu korytarza i wymachiwał ręką. – Do widzenia, Kusy! – krzyknął Lempart. – Szybko wszystko poszło – zawołał Nowacki. – Do widzenia, Tomasz! – dodał po chwili. Dobiegające z gmachu echo przecięły żelazne drzwi. Trotuar na dziedzińcu był wilgotny, jakby się pocił w przeczuciu upałów, które nadejdą w najbliższych dniach. Tomasz obejrzał się i ze zdziwieniem uświadomił sobie, że gmach wygląda jak wielka czerwona świątynia. Nigdy nie oglądał go z takiej perspektywy, z tego miejsca na chodniku prowadzącym do bramy. „Musiała robić wrażenie” – pomyślał, ale nie potrafił sobie przypomnieć, czy kiedy tu przechodził pierwszy raz, rzeczywiście robiła wrażenie. 6 Wysokie piętra z ostro zakończonym dachem odcinały się wyraźnie od szarych chmur i na styku dachu z powietrzem, może na skutek oświetlenia, a może na skutek czerwieni cegieł, utworzyła się cieniutka linia fioletu, która łagodnie zanikała za murami ogrodzenia. Spojrzał na słońce, które przez grube chmury wyglądało jak gula przybrudzonej waty; słońce również nabierało odcieni fioletu. – Czego! – krzyknął wartownik. – Niczego! – powiedział Tomasz. Odwrócił się i szybkim krokiem podszedł do budki. Wartownik zasalutował, odpiął łańcuch przegradzający wejście i zapiął go z powrotem. Tomasz dał strażnikowi dziesięć złotych, które cały czas ściskał w dłoni nie zdając sobie z tego sprawy. – Nie trzeba – powiedział wartownik. – Nie szkodzi – powiedział Lempart. – Połamania karku. – Dziękuję. Szedł ulicą Wiatraczną w kierunku sądów. Było pusto, w tym rejonie nie ma domów mieszkalnych, a dziedziniec wojskowych koszar już od kilku dni był zamknięty. Z bramy browaru wyjeżdżał samochód ciężarowy załadowany skrzyniami z piwem. Na skrzyżowaniu z ulicą Nowomiejską kilka warszaw stało w kolejce po benzynę. Obok kiosku „Ruchu” kobieta uspokajała kilkuletnie dziecko, które wrzeszczało jak szaleniec. „Wszystko się zmieniło – pomyślał – wszystko zostało, ale wszystko się zmieniło. Gdzie ja właściwie jestem? Na jakiej ulicy, w jakim mieście, w jakim czasie? Gdyby mnie ktoś zapytał: co z tobą jest, w którym miejscu się znajdujesz, gdzie idziesz, po co idziesz – czy potrafiłbym odpowiedzieć? Gdyby mnie tak zapytała ta ulica, to miasto, ten kraj: gdzie ty właściwie jesteś? – Czy potrafiłbym odpowiedzieć?” „Wszystko się we mnie zmieniło – odpowiada miastu – wszystko zostało na swoim miejscu, ale wszystko się zmieniło. Rozrosłem się w głąb, schudłem, ale rozrosłem się w głąb. Widzę wszystko w innej skali. Tak, to jest dobra odpowiedź. Widzę wszystko w innej skali. Jeden do jednego. Nie dziesięć do jednego, ale właśnie jeden do jednego. To dawna naiwność pozwalała mi patrzeć na świat z dziesięciokrotnie większą wiarą. Na czym budowaną? Na tym zerze? Na tej jedynce? Oto więc jedno, zredukowałem naiwność, zacieśniłem sferę marzenia. Jeden do jednego”. Wszedł na plac Wolności i natychmiast ogarnęła go przestrzeń. Dopiero teraz uświadomił sobie, że szedł z oczami utkwionymi w trotuar. Chmury ocierały się o dachy wysadzone antenami. W rabatach kwiaty kwitły czerwono, na środku placu dzieci odbijały badmintona, prawie wszystkie ławki były puste. „Jak w szpitalu – pomyślał – wymalowane na biało i pachną karbolem”. Czubkiem buta kopnął kawałek żużlu, po chwili usiadł na jednej z pustych ławek. Duży elektryczny zegar na gmachu banku wskazywał dziesięć po pierwszej. – Prawie koniec czerwca – powiedział głośno – a tak cholernie zimno. Zaraz, który to dziś jest? – zastanowił się chwilę – dwudziesty piąty? Tak, z pewnością dwudziesty piąty. – Wskazówka zegara opadła o centymetr w dół. Zaczął liczyć sekundy i przeraził się. Jak to cholernie długo trwa: minuta, a tyle liczenia. Przypomniał sobie, kiedy zaraz na początku również zaczynał od liczenia sekund. Potem przeszedł na godziny, wreszcie dni. Właśnie, liczy się zawsze dni, jeszcze tyle a tyle dni do końca tygodnia, do końca miesiąca, do końca... Próbował doliczyć się, ile dni będzie do końca życia, powiedzmy do pięćdziesięciu lat? Dziwne, nikt nigdy nie liczy, ile jest dni do końca życia. Wszyscy liczą lata, zawsze wszyscy liczą lata, jakby czas w przyszłości był mniej cenny niż ten, który upływa. A to jest bardzo dużo dni, nieprawdopodobnie dużo jak na to, co można zrobić lub czego zrobić nie można. Wskazówka znowu opadła w dół. 7 Tomasz wstał i podszedł do najbliższego kiosku. Kupił paczkę giewontów i zapałki. W pierwszej chwili chciał tylko poprosić o „Echo Pracy”, ale zdawało mu się, że kobieta w kiosku patrzy na niego podejrzliwie, szybko więc zmienił zamiar. Oto więc paczka giewontów i zapałki. Zielony papierek z chatką góralską i kawał słońca nad horyzontem. – Dla pana reszta – powiedziała kobieta. – Przepraszam, zapomniałem. „A więc zapomniałem – pomyślał – nawet to zapomniałem”. Dym w ustach gryzł nieprzyjemnie, ale sam fakt, że ma się dym w ustach, że trzyma się papierosa w palcach, napełniał radością, dodawał rzeczom barwy i smaku. A może to było ukartowane? Może ta obca kobieta chciała mu się jeszcze raz przyjrzeć? „Nie wyglądam chyba zachęcająco” – myślał wydrapując plamę wosku ze spodni. Potem obejrzał własne ręce, ale nie doszukał się żadnych odróżniających szczegółów. Ostatecznie brak palca nie jest niczym wyjątkowym. Nie, to nie mogło być ukartowane. Po raz pierwszy zaciągnął się głęboko, poczuł lekkie drapanie w tchawicy i w płucach, ale drapanie szybko przeszło w przyjemne oszołomienie, zaciągnął się więc drugi raz jeszcze głębiej, pełnymi płucami, i teraz do przyjemnego oszołomienia w skroniach dołączyło się oczekiwanie uczucia goryczy pod językiem, bez którego było mu źle, szczególnie w pierwszych dniach. Przeliczył pieniądze, trzysta trzydzieści złotych i trochę drobniaków. Ile to jest trzysta trzydzieści złotych? Chyba sporo, w każdym razie na pierwsze dni wystarczy. A może to nie jest trzysta trzydzieści złotych, może to więcej, w każdym razie jest, zwinął pieniądze, włożył do dowodu osobistego i schował do kieszeni spodni. Po lewej ręce miał Muzeum Narodowe, które nieodmiennie przypominało mu w pędzie zatrzymanego psa. Chciał wbiec i stratować ten plac, ale osaczony niespodziewanym rozkazem podniósł łeb w górę i straszy tympanonem. Opowiedział był to kiedyś grupie chłopów, którą oprowadzał po mieście jeszcze w czasie, kiedy w PTTK dorabiał na studia jako przewodnik. Tomasz: – Wyobraźcie sobie państwo, że na tym samym miejscu, w tym samym powietrzu, wznosiła się kiedyś świątynia romańska, potem gotycka, potem barokowa, potem modernistyczna, no, a teraz nie ma nic. Pies. Z Kulawą Nogą. Widzicie, jak stoją? Jedna nad drugą? Okrakiem? Jak ich zarysy wzajemnie się przenikają i potrącają? Pamięć ukształtowana jest podobnie, mowa wynika z niej ruchoma, skłębiona, nieczysta jak to powietrze nad ruiną kościoła. Przepraszam. Myślałem o matriuszy. Drugi: – Zabiorę ci mowę, utnę język. Tomasz: – Okaleczony, bez rąk, bez uszu, z żołądkiem przegryzionym przez ocet, co ja zrobię? Drugi: – Bierz w siebie to, co jest brakiem, nadmiar zabija. Tomasz: – Ocalała mi tylko mowa, reszta to ruiny. Ona jest moją matką. Drugi: – No więc mów, odpowiadaj, do cholery, nie nauczyłeś się sztuki prowadzenia sporów, więc się nie kłóć, lecz zeznawaj. Patrz, oni się z ciebie śmieją. Tomasz: – Wiem, gdzie dostać salceson, śledzie, prezerwatywy, to ich zajmuje najwięcej. Drugi: – Żyjesz na spryt, na język, na kształt niebieskiego ptaka. Tomasz: – Nie wtrącaj się do mnie, wycieczka czeka i tylu innych żyje z mowy. Proszę, jedź razem ze mną nad to jezioro, tam są piękne dziewczyny i wielki Kórnik książek. Kręcili głowami, nigdy nie widzieli takiego psa. Po tygodniu otrzymał pismo: obywatel Tomasz Lempart!... Ech, bzdurne Paryże, no to co, że zwolnili? No to nic. Właśnie tak powiedział. – No to nic – dajcie mi spokój, nic mnie to nie obchodzi. – Nie może was, kolego, nie obchodzić – powiedział przewodniczący Komitetu Wydziałowego – daliśmy wam zaświadczenie. I jak my teraz wyglądamy? Przeczytajcie. 8 – To kopia – powiedział Lempart – oto oryginał. – Zapisz, Zosiu – powiedział przewodniczący – w punkcie „różne” na najbliższym zebraniu omówimy stosunek do pracy kolegi Lemparta. – Bzdurne Paryże – powiedział półgłosem. – Pies? Dlaczego pies? Przypatrywał się dłuższą chwilę frontowi muzeum i nie znalazł żadnego podobieństwa z psem. Więc zapewne jakieś natychmiastowe skojarzenie, zapewne ta dziwna maniera, z którą miewam ustawiczne utrapienia? Prawo pierwszego wrażenia, utrwalenie obrazu w oku, który raz zanotowany wraca po latach i pozwala się wyrazić głosem? Tyle że okoliczności się zmieniają, otoczenie się zmienia i jeśli tamto pierwsze wrażenie w określonej sytuacji pojawia się logicznie, to to samo wrażenie obudowane innymi warunkami, innym czasem musi przedstawiać się nienaturalnie, śmiesznie. I nikt nie pamięta nigdy pierwszego wrażenia, nikt go nie konkretyzuje, było pięknie, cudownie, wspaniale, ale jak było naprawdę? Co znaczy pięknie, cudownie, wspaniale? Czysta miłość. To musiało przyjść z pierwszym postawieniem stopy na jedynym dworcu tego miasta, niesiesz walizkę, ale masz wrażenie, że walizka idzie obok ciebie, że sam jesteś zbyt przytłoczony i ciężki, abyś potrafił sobie poradzić z jakimkolwiek ciężarem, co jakiś czas dotykasz kieszeni, nie, nie zgubiłem portfela, niesiesz w nim zawiadomienie, przyjęli cię na studia, nie wiesz, co to znaczy, ale ojciec życzył ci wszystkiego najlepszego, matka dając słoik z masłem powiedziała: napisz! napiszę, mamo, widzisz matkę cerującą skarpetki, idącą do kościoła, mówiącą: mój syn się dostał, a pani? pani się nie dostał? o, to wielka szkoda, tylko ucz się dobrze, Tomek – mówi matka – a ty ją widzisz dumną i zapłakaną, jedziesz pociągiem, nie wiesz, dokąd jedziesz, ale jedziesz, potem ogłusza cię nigdy przedtem nie znany szmer obcego miasta, przystajesz co chwila, wyjmujesz kartkę z kieszeni, proszę pana, gdzie jest plac Uniwersytecki? tłumaczą ci, gdzie jest plac Uniwersytecki, niesiesz walizkę, masz wrażenie, że wszyscy na ciebie patrzą, nikt nie patrzy, nikogo nie obchodzisz, ale masz wrażenie, że wszyscy na ciebie patrzą, nauczyłeś się tego z własnego miasteczka, o, Tomek od Lempartów ma nowiuteńki garnitur! o, Tomek od Lempartów zaleca się do Maryli Ułanówny! idziesz pod górę ulicą, która zaprowadzi cię na plac Uniwersytecki, nie pamiętasz o Maryli Ułanównie, pamiętasz o adresie, nikogo nie obchodzisz, a tak, Wydział Prawa, to tu jest Wydział Prawa! stawiasz walizkę i wyszukujesz swoje nazwisko, jest was wielu, nie macie śmiałości, czy do pani sekretarki to tu? przyjęcia interesantów tylko w poniedziałki i piątki, jest wtorek, stoisz z walizką przy drzwiach, kto ma do kogo interes, stoisz bez walizki przy drzwiach, ale to jest tak samo, jakby stała sama walizka, kto może mieć interes do walizki? Jest wtorek, tak, to tu! wchodzisz, pan będzie uprzejmy poczekać! czekasz, pan będzie uprzejmy, Owińska, Dom Studenta, idziecie, ty i walizka, na ten sam dworzec, który przyjął cię tak serdecznie, chciałbym tu mieszkać! skierowanie! nie mam skierowania! pani sekretarka... bez skierowania nie można! to może telefon? do użytku służbowego! może choć na jedną noc? jakoś się załatwi, pan da dowód! proszę, dowód! tak, proszę, pokój trzy, pokój trzy, trzeba mieć szczęście, żeby otrzymać tę celę, tu wam będzie zupełnie cicho, pojedynka, na łóżku nie wolno siadać, tylko po wieczornym apelu, okienko jest, wyjątkowo ładny widok, można sobie popatrzeć, tak, o kibel dbać, zginiecie w smrodzie, nie walić mi w drzwi, u nas wszystko akuratne, spokój musi być, dla wzajemnego dobra, spać radzę czujnie, Lempart, nigdy nie wiadomo, kiedy, tego, tak, jeden list na miesiąc, tylko bez głupstw, czyta się, paczki owszem, ale nie za dużo, na wypiskę szkoda pieniędzy, ojcu się pewnie nie przelewa, zostajesz sam, w pustych ścianach, w ciemności, czujesz w brzuchu gorącą kulę, która się rozrasta, która parzy cię w krtań, krzyczysz, ale krzyk jest ciepły, łagodny, strącasz kropelkę potu z nosa, otwierasz oczy, zapytujesz, za co? nie wiesz, za co, każdy wie, ale ty nie wiesz, myślisz, że za nic, próbujesz zasnąć, ale kula wprawiona w twój brzuch rozświetla cię aż do koniuszków palców, wstajesz, chodzisz od ściany do ściany, płoniesz jak żagiew, nikt nie widzi tego płomienia, komu może być 9 potrzebny twój płomień, kawy dostaniecie dopiero jutro, Lempart, mówisz mu: zamknij drzwi, dopiero jutro – powtarza, zamknij drzwi, zamyka drzwi, kładziesz się na łóżku, zamykasz oczy, jakoś się... Serwus, kumpel, mówi ci ten, który się nazywa Andrzej, serwus, kumpel, powtarza ten, który się nazywa Błażej, serwus, serwus rzucają jak groch o ścianę, podajesz im rękę, oddają ci rękę, jakoś się będzie mieszkać – przypochlebiają się, wierzysz im, siadasz na swoim łóżku, otwierasz walizkę, otwierasz siebie, to dzisiaj będzie kolacja, mówi Andrzej, wyłóż, co ci dali starzy, mówi Błażej, jedzmy, dopóki nie przyjdzie reszta, doradza Andrzej, bo nie starczy, otwierasz walizkę, wyjmujesz słoik z masłem, wyjmujesz chleb, matka ci dała, masz dobrą matkę, tak, mam dobrą matkę, otwierasz siebie, mówisz, że ty na prawo, mówisz i jesteś dumny, mówisz innym językiem, odpowiadają: my też na prawo, wyjmujesz bieliznę, kładziesz się spać, boisz się, dlaczego tu tak duszno, właśnie, dlaczego tu tak duszno, otwierasz okno, ale nie możesz zasnąć, kula światła w twoim brzuchu rozrasta się, nie jesteś pewien siebie, nie wiesz, co będzie jutro, dzisiaj środa, trzeba wszystko pozałatwiać, jedziemy, Tomasz, mówi Andrzej, zabierz wszystkie papiery, mówi Błażej, jesteście razem, wchodzisz do pani sekretarki i zostajesz sam, otrzymujesz różne blankiety i deklaracje, jesteś sam, gdzie tu można coś zjeść, pytasz, gdzie tu można coś zjeść, odpowiadają, stoisz w długiej kolejce, nigdy nie stałeś jeszcze w takiej długiej kolejce, zjadasz dwie łyżki kaszy i kiszony ogórek, co to za jedzenie? mówi Andrzej, trzeba iść po dokładkę, mówi Błażej, dzisiaj święto, Lempart, kasza i ogórki, nalewają ci do blaszanego talerza chochlę kaszy, dają ogórek, do kuli w brzuchu, która powoli stygnie, dolewasz łyżkami gorącą kaszę, zjadłeś kilka łyżek, otwierają drzwi, zapychasz usta kaszą, zanim ci ją zabiorą, parzysz język i podniebienie, ale zapychasz usta kaszą, ogórek schowałeś do kieszeni, zjesz później, dzisiaj święto, Lempart, myślę, że po takim obiedzie będzie nam się lepiej rozmawiało, wychodzisz z Andrzejem do miasta, widzisz je dokładnie po raz pierwszy, wąska uliczka prowadzi na plac, czy to jest plac Uniwersytecki? tak, to jest plac Uniwersytecki, wchodzicie do szarego domu, składacie papiery, przeczekałeś do piątku, więc składacie papiery, kiedy będzie załatwione, pani sekretarko? komisja rozpatrzy, liczysz pieniądze, ile to jest, Andrzej, to nie jest dużo, odpowiada Andrzej, rozmawiacie o pogodzie, o drobiazgach, oglądacie miasto, ten zamek zupełnie jak czołg, notuje twoja pamięć, jest wrzesień i chorągiewki przy oknach przypominają rocznicę wybuchu wojny, wchodzisz na plac, oszałamia cię przestrzeń, co to za gmach? ten gmach? zastanawia się pan w cyklistówce, ten gmach to muzeum! zupełnie jak pies, notuje twoja pamięć, dziękuję panu! odpowiadasz nieznajomemu w cyklistówce, idziecie środkiem placu, siadacie na ławce, naprzeciw was elektryczny zegar, dzieci bawią się w berka, jeżdżą tramwaje, nie widziałeś jeszcze żółto-zielonych tramwajów, u nas są niebiesko- żółte, odpowiadasz, niebiesko-żółte, powtarza Andrzej, częstujesz go papierosem, podaje ci ogień, wskazówki zegara opadają w dół. „Czy tylko prawo pierwszego wrażenia? – pomyślał. – Chyba nie tylko”. Zbliżała się druga i poczuł głód. Przypomniał sobie, że w pobliżu placu Wolności jest tania restauracja z koniną. Zaraz, „Tatarska”, jasne, że „Tatarska”. Zapalił papierosa i gdy na zegarze była dokładnie druga, wstał i poszedł ulicą w dół, w stronę Starego Miasta. Wchodząc we Franciszkańską zauważył grupę ludzi przed Urzędem Zatrudnienia. Na pobliskim wzgórzu spalone przez wojnę drzewa zieleniły się już na dobre, osłaniając resztki piastowskich murów. „A więc naprawdę wszystko zostało tak samo? – zapytał sam siebie. – Tyle że gałązki są o trzy lata dłuższe, ludzie w kolejce przed Urzędem zmienili miejsca, szyld restauracji przemalowany na niebiesko”. Zajął stolik przy oknie, usiadł twarzą do ulicy, z pobliskich drzew napadło na środek jezdni stado wróbli rozdziobując stertę końskiego nawozu. W kolejce stało kilka młodych kobiet 10 w perkalikowych sukienkach, nogi kobiet były nieco przyróżowione późnym słońcem i tylko zgięcia kolan świeciły biało. Nie lubił tej chwili przedletniego ciepła, które łaskawie nawiedza ziemię. Kobiety chodzą wtedy przez kilka dni z odsłoniętymi białymi kolanami i trzeba wiele cierpliwości, aby się do tego przyzwyczaić. – Czego! – powiedział kelner stawiając przed Tomaszem setkę wódki i jasne piwo. Odwrócił głowę, aby się przekonać, czy głos, który powiedział: czego! jest głosem starego Mańkuta, ale kelner stał już przy ladzie i zamawiał coś u barmanki. Mężczyźni palili papierosy, zagadywali kobiety, wymachiwali rękami, co kilka minut ktoś otwierał i zamykał bramę Urzędu, wtedy w kolejce panowało większe ożywienie, przy jakimś robotniku w kombinezonie zebrała się grupka chłystków, kłócili się o coś przez moment, potem przeszli jezdnię płosząc stado wróbli, rumor przy drzwiach do restauracji zgrzytał zachęcająco. – Panicz też z kolejki? – zapytała czerwona twarz. – Jak z kolejki, to dziś nie ma co czekać. A może wziąłby pracę, hę? – powiedziała twarz. – Trzeba trochę połupać cegieł na cytadeli. – Ile? – zapytał Tomasz. – Dwadzieścia groszy od cegły – powiedziała twarz – można zarobić. Ale że pan taki kruchy, dopiero widzę, więc nie wiem, jak chce? – Mielony! – krzyknął do kelnera Tomasz. – Chwileczkę – powiedział kelner. Miał pokrzywiony wskazujący palec i jeden z niesionych talerzy wymykał mu się z ręki. – Daj tu, Franek, dwie setki! – krzyknęła twarz. – Dziękuję, ja nie mogę. – Co pan, braterskiego pan nie wypije? – Postawię panu, panie... – Tylko nie panujmy, chłopczyku, nie panujmy. Józef jestem, od Tomaszewskich z Wierzbowej. Więc zgadzasz się czy nie zgadzasz, co? – Nie dam rady, panie Tomaszewski – powiedział Tomasz. Kelner postawił na stole dwie setki i talerz z mielonym. – Zdrowie – powiedziała twarz. – Pij pan z Bogiem – powiedział Tomasz. Zostawił na stole piętnaście złotych i wybiegł z restauracji. Na Żydowskiej zatrzymał się przed sklepem z fornirem. Przyglądał się chwilę własnej sylwetce, za bardzo się pochylasz, pomyślał – powinieneś trzymać się prościej, potem spojrzał na własną twarz, ale fornir na deskach był różnych odcieni i w żaden sposób nie można było ustalić koloru skóry. Styk desek nie był dokładny i ślady słojów nie zbiegały się harmonijnie, lewa strona twarzy była szara i wyłupiasta, prawa układała się w kształt trójkąta zakończonego uchem w kolorze umbry. Przeczesał palcami włosy. Baran. Głupek. Usiadł przed wejściem do łaźni miejskiej, urządzonej w starej pożydowskiej bóżnicy. Zastanawiał się, czy wejść i wykąpać się, podszedł do tablicy informacyjnej i przeczytał: „Poniedziałek – pływalnia czynna od 12 do 18 cena 5 zł”. Wrócił na ławkę, kiedy usiadł, z gałęzi, najzupełniej nieoczekiwanie, spadł martwy, wysuszony wróbel. Przyglądał mu się przez chwilę. Ciało wróbla zdawało się być kruche i przeżarte głodem, odepchnął je końcem buta kilka metrów od siebie, potem zaczął podrzucać do góry pudełko z zapałkami i chwytać je obiema, następnie jedną dłonią. „Kąpiel zrobiłaby mi dobrze – pomyślał – ale kto może wiedzieć, czy nie spotkam tu tych starych pryków”. Do łaźni chodził zimą na zajęcia z wychowania fizycznego jeszcze jako student pierwszego roku i nie był pewny, czy naprawdę nikogo nie spotka. Bał się przede wszystkim instruktora pływania, którego nienawidził za jego sposób ośmieszania studentów. 11 – Wy, Lempart – powiada instruktor – jak bocian, co? O jednej nodze chcecie pływać, co? A człowiek jest jak żaba, o tak, jak żaba. Raz ręce, raz nogi, raz ręce, raz nogi. I trzeba uważać, żeby dupę trzymać niżej niż głowę, o tak. Nie zaliczymy wam wf i ze studiami klapa, co wtedy powie wasz ojciec, co? Wasz ojciec, który ciężko pracuje? Chlupotanie wody o brzeg basenu tłumi głos instruktora. – Powiedzcie, Lempart – wasz ojciec inteligent pracujący, tak? – Nauczyciel. – Znaczy się inteligent. Napiszemy do ojca, obywatelu Lempart, wasz syn to istne chuchro, SPO z ledwością zdobył, teraz znowu pływać nie potrafi umieć. I jak wy wyglądacie, Lempart? No, raz, raz, do wody, jazda! Rozlegał się rechot kolegów, instruktor wpadał w szał. – A wy, Tomczak, co? lepsi, myślicie? Skurwybydy! zobaczymy, czy lepsi! Stawał w rozkroku, wpierał się w drewniane pantofle, kiwał się w przód i w tył i kiedy ostatnia biała plamka na czole nabierała odcienia czerwonego, wykrzykiwał jak automat: – Razdwatrzynikogoniewidzę. Nikogo nie widzę – powtarzał – kryć się, mówię! – wrzeszczał – wody się, cholera!... Kasjerka wydała mu resztę z dwudziestu złotych, wypożyczył slipki i poszedł do swojej kabiny. Rozbierając się, długo oglądał własne ciało, jakby się chciał upewnić, czy jest cały, czy kiedy wyjdzie na kafelki przed basenem, nie krzyknie mu ktoś: Tomasz, gdzie ci się podziały twoje plecy, miałeś przecież inne plecy! Ale nie, prawa noga jest cała, lewa noga cała, plecy odbite w ocalałym trójkącie lustra całe, twarz również jest cała, chociaż wygląda jak posypana kurzem. „Zapewne ze strachu – pomyślał – każda twarz w strachu wygląda jak posypana kurzem”. Zamknął drzwi kabiny i kluczyk przypiął do slipek. Tłuczesz między palcami błonę z lodu i twoja dłoń, do której przywykłeś, przestaje już być dłonią żaby, po chwili palce sinieją, potem przychodzi swędzenie, ale łapy masz unieruchomione, woda wsiąka w podziurawione dno blaszanego koryta, odwracasz się na wznak, płyniesz z oczami utkwionymi w sklepienie, zimna woda powoli obejmuje całe ciało, wlewa się do uszu, kto mógł wymyślić to sklepienie trzymające tak potworny ciężar, kostki palców zbiegają się w zwornik ręki, w nadgarstek wspomagany żelaznymi obręczami, swędzenie ustępuje, ciepło, które topiło lód na twoich dłoniach, wsiąka teraz w twoje palce, rozgrzewa podziurawione blaszane dno koryta, patrzysz i nie możesz uwierzyć, powietrze przed oczami faluje, wciska się pod powieki, nie zaznałeś nigdy takiego uczucia, oto ciepło wypowiada wojnę twoim rękom, skóra wokół kostek palców nabiera połysku, mięso puchnie i nie może się pomieścić w skórze, widzisz, jak pęka, włosek krwi zastyga szybko, nie możesz wytrzymać, krzyczysz, komu może być potrzebny ten krzyk, nikomu, ale krzyczysz, teraz odzywa się pierwsze słońce (?) w tym fioletowokolistym pejzażu w oczach, zamykasz powieki i cieszysz się z chwilowego zwycięstwa, ale słońce jest cierpliwe, szczerze i otwarcie patrzy ci w zamknięte oczy, nie wytrzymujesz, podnosisz powieki, oczywiście, pomyślałeś, nie powinieneś był tego zrobić, już się tu wdarło, między gałkę i powiekę, już uwija tu sobie miejsce, ale zamykasz oczy i jesteś pewien, że znowu je pokonałeś, chciałbyś w takim momencie oglądać swoją twarz, ale nie wiesz, do czego zdolna jest w takim momencie twoja twarz, która kurczy się i wypręża, nabiera rumieńców, tańczy każdym mięśniem, a słońce nadal z ufnością i uporem patrzy ci w oczy, jakby ci chciało powiedzieć: jesteś nieszczery, widocznie jesteś nieszczery, w końcu nie wytrzymujesz i postanawiasz podnieść powieki, czynisz to powoli, z rozmysłem, nie wiesz, że to nie twoja zasługa, unosisz rzęsy jakbyś unosił kotarę, powieka wydaje ci się ciężka i szorstka jak zrolowany koc, wtedy słońce oddaje ci więcej swojego ciepła, nie potrafisz już zamknąć oczu, łzawisz, wreszcie przestajesz łzawić i wtedy zaczyna się najgorsze, zaczyna się niewinnie, jak delikatne nakłuwanie igłą skóry, potem narasta, 12 czujesz, jakby ci ktoś zszywał powiekę, jakby przez przekłuty igłą otwór przeciągał grubą dratwę, ból dochodzi pod sklepienie czaszki, wtedy nagła ciemność przywołuje cię do porządku, przypomina ci o rękach zawieszonych w ognistej kuli, wyrywasz się, ale to nie daje wyniku, – ratunku! ratunku! – Co panu jest? – zapytała dziewczyna. – Żeby taki facet nie umiał pływać! – Przepraszam – powiedział Tomasz – zalało mi usta wodą. – Krzyczał pan tak, jakby się tu można było utopić. Za wiele ludzi, proszę pana – dodała chowając się w wodę. Tomasz patrzył na jej czerwony kostium, łamiący się w zieleni basenu, potem popłynął w tę samą stronę. – Niech pan uważa! – krzyknęła. – Tutaj głęboko. – Ma pani ładny głos – odpowiedział zatrzymując się dla odpoczynku przy drabince. Dziewczyna stanęła przy nim odgarniając dłonią wodę. Rozległ się gwizdek i Tomasz mimowolnie drgnął. – Co to znaczy? – zapytał przecierając dłonią czoło. – Dlaczego pan taki nerwowy? Przedtem pan krzyczał ratunku, teraz pan staje na baczność. Zaraz się rozpocznie trening drużyny ligowej. Czy pan zostanie? – Dawno nie pływałem, najgorszy jest zawsze ten pierwszy raz. Wspiął się trzy szczeble w górę. – Pani zostaje? W każdym razie dziękuję. – Drobiazg, nie ma za co dziękować. – Może pani pójdzie na papierosa? – Po kąpieli? Podał jej rękę i pomógł wydostać się na brzeg basenu. – Może popatrzymy, jak trenują, chce pani? W wodzie kilku mężczyzn trenowało delfina. – Nie lubię zawodów pływackich, a pani? – Nie przepadam, ale trzeba się trochę osuszyć. – Uparta pani – powiedział Tomasz – no, to do widzenia. – Pójdę z panem, proszę trochę poczekać. Dziewczyna pobiegła na drugi koniec basenu, podniosła drewniane pantofle, oddała je dyżurującemu ratownikowi i dogoniła Tomasza na półpiętrze. – Jest pani bardzo zgrabna, a ktoś mi mówił – zażartował Tomasz – że zgrabne kobiety są bardzo złe. – Głupstwa pan wygaduje. – Pani jest dobra? – Dziękuję – odpowiedziała dziewczyna – zapalę później. Usiedli na ławce opierając się plecami o deski kabiny. – Ale pan ma śmieszny palec u nogi – zaśmiała się. – Pierwszy raz widzę. – Ile pani ma lat? – Siedemnaście. – W pani przypadku śmieszne jest to – powiedział Tomasz – że ma pani siedemnaście lat. – Jeszcze nie – proszę pana – skończę dopiero za trzy dni. – Jest również śmieszne, że pani jest ładna, w pani wieku nigdy jeszcze nie widziałem ładnej dziewczyny. – Może mi pan da papierosa. Teraz mam chęć zapalić. – Dlaczego pani nosi czerwony kostium? Odchylił głowę w tył i przyglądał się jej plecom. 13 – Nie zdążyła się jeszcze pani opalić – powiedział przesuwając palcem po pasemku białej skóry. – A ten krzyżyk – dodał – który pani ma na plecach, też jest śmieszny. Ale proszę się nie gniewać, przecież żartuję. – Tak myślę. – Powiem pani coś – pochylił się do przodu – nigdy bym na to nie wpadł, że najpiękniejsze karki i uszy mają kobiety w basenie kąpielowym. Spojrzała na Tomasza z drwiącym uśmiechem, a może tylko papieros dodawał jej spojrzeniu ironii, odezwała się bowiem łagodnie i miękko: – Dlaczego pan tak dziwnie do mnie mówi? – Kobiety w basenach kąpielowych upinają wysoko włosy i jest to jedyna okazja zobaczyć, czy mają piękne szyje i uszy. Jak się pani czesze normalnie, na co dzień? Oczywiście rozpuszcza pani włosy i tak pani jest ładnie. Ale teraz ma pani włosy związane na czubku głowy i też pani jest ładnie. – Niech mi pan poda ogień, zgasło. – Ilekroć oglądałem dziewczyny w basenach albo na plażach, wyglądały jak podskubane indyczki. Czy pani nie myśli, że mam rację? Wrzucił niedopałek do popielniczki i zaczął odwiązywać kluczyk od kabiny, przywiązany do slipek; szło mu to opornie. – Chciałbym się jeszcze z panią spotkać – powiedział otwierając drzwiczki. Dziewczyna wstała i poszła o kilka kabin dalej. – Umawiamy się na dole za dziesięć minut – pokiwała Tomaszowi dłonią i weszła do kabiny. Kiedy schodził, czekała przy kasie. – Ale się pan guzdrze. – Śniło mi się, że pani nie czeka. Czy można prosić o książkę telefoniczną? – zwrócił się do kasjerki. Dziewczyna przeszła kilka kroków i stanęła przy drzwiach wejściowych. Tomasz wyszukał numer, położył książkę na automat, pokręcił tarczą i czekał. Oparty plecami o ścianę patrzył na dziewczynę. Była cienka i krucha, w szarej sukience, za którą, jak dwa cienie, układały się zarysy nóg. „Naprawdę ładna – pomyślał – lubię, jak dziewczyna jest ładna”. Spojrzał poza dziewczynę. Ławka, na której przed godziną siedział, była pusta, martwy wróbel leżał na tym samym miejscu. Promienie popołudniowego słońca, które przebijały się powoli przez watę chmur, odbijały się purpurą od dalekich dachów. Dziewczyna pobiegła kilka kroków i usiadła na ławce. Zauważyła martwego wróbla, podniosła go czubkami palców za oba skrzydła i przypatrywała mu się. – Halo! – odezwał się głos w słuchawce. – Tak, słucham? – Katarzyna? – zapytał Tomasz. –Mówi Lempart. Odniósł wrażenie, że po drugiej stronie kabla znieruchomiało. – Ty? Naprawdę? – Tomasz – naprawdę. – Kiedy? – Przed kilkoma godzinami. – Skąd dzwonisz? – Z łaźni. – To jeszcze niezupełnie?... – Nie, Kasia, z łaźni miejskiej dzwonię. Dawno już po wszystkim. – I co? – głos w słuchawce zachrypiał – co słychać? – Nie będę ci przecież opowiadał przez telefon. – Może wpadniesz? – Może. 14 Powiedział to szorstko. Poczuł nagle, jak narasta w nim złość. – Zresztą, jak chcesz. – Na żartach się nie znasz? – Żarty! Dziewczyno, gdzie ja teraz mogę wpaść?! Opanuj się. Czekam jak idiota do trzeciej, żeby cię zastać w domu. – Za pół godziny dojedziesz? – Za godzinę. Mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Będę o piątej. Odłożył słuchawkę, oddał książkę telefoniczną i podszedł do dziewczyny. – Zupełnie jak ty – powiedział – tylko że za wcześnie umarł. – Myśli pan, że rzeczywiście miał takie ładne uszy? – Szyję też. – Ale nie miał białego krzyżyka na plecach. – Za to czubek głowy – zobacz – zupełnie jak ty. Dziewczyna odrzuciła daleko martwego ptaka i wstała. – Dlaczego pan mówi mi ty? Tak od razu? – Mam taki zwyczaj. Poza tym nie wiem, jak pani na imię. – Ewa, a pan? – Tomasz. – Ładne. – A zwyczaj mam taki dlatego, bo albo żyłem tam, gdzie ludzie sobie mówią ty, albo w ogóle do siebie nie mówią. – Nie rozumiem. Dochodzili do Garbar. Tomasz, milczący, przypatrywał się płytom chodnika, Ewa nuciła jakąś melodię. – Co to jest? – zapytał Tomasz przystając przed oknem wystawowym z perfumami. – Drogeria. – Ta piosenka. – „Kasztany”. Co, nie słyszałeś? – uśmiechnęła się – teraz modne. – Pójdziemy gdzieś? – zapytał Tomasz. – Napiłbym się czegoś zimnego. – Tu w całej dzielnicy nie znajdziemy nic zimnego. Chyba że wódkę. Pijesz? – Teraz nie. Minęli plac Bernardynów. – „Mówiłam, oczy masz jak kasztany i kasztanowy tych oczu blask” – nuciła Ewa. – Jak dalej? Śpiewaj. – Coś – „kasztany, kasztany” – nie pamiętam, – Popatrz na mnie, Ewa, ale popatrz dobrze. Widzisz coś? – Coś ty, zwariował? Nic nie widzę! – Bo zdaje mi się, że wszyscy na mnie patrzą, kiedy tak idziemy ulicą. – Złudzenie – powiedziała Ewa – nie ma pan, przepraszam, nie masz umazanego nosa. Zresztą – pokaż. No jasne, że wszystko w porządku. – Wejdziemy może do „Ludwika”, co? To jedyne miejsce, gdzie... – Gdzie nie dostaniemy miejsca – przerwała mu Ewa – ale możemy spróbować. Tylko przestań już być taki smutny. – Jesteś pierwszym człowiekiem, z którym dzisiaj rozmawiam – powiedział Tomasz. – Nigdy jeszcze rozmawianie z człowiekiem nie sprawiało mi takiej przyjemności. – Cały dzień nie spotkałeś nikogo? To niemożliwe. Orkiestra zaczęła grać czardasza. – Wiesz, lubię czardasza – powiedziała Ewa. – Owszem. 15 Zrywasz się w środku nocy, biorą cię za ręce i wypychają na biały korytarz, ledwie zdążyłeś się przebudzić i już jesteś w dużym, okrągłym pomieszczeniu, wszystko wymalowane na biało, drzwi też na biało, tylko niklowe uchwyty są twoim znakiem informacyjnym, nie wiem, czy panowie wiedzą, na co zostali zaproszeni, jest was kilku, panowie zostali zaproszeni do czardasza, biegasz od drzwi do drzwi, wszystkie są zamknięte, prócz jednych, kto je potrafi znaleźć, ten wygrany, biegniesz od drzwi do drzwi, mocujesz się, właśnie, właśnie na to czekają, twoje plecy są wtedy tarczą, bity myślisz: trzeba odszukać te, które się otwarły – ale nic z tego, te, które się raz otwarły, są natychmiast zamykane i w tej samej sekundzie otwierają się inne, szukasz ich, mocujesz się, drapiesz po rękach przyjaciół niedoli, w końcu każdy musi przejść przez własne drzwi, bo każdy powinien mieć takie drzwi, przez które przechodzi, i niczego nie da się markować, trudno również, żeby istniały drzwi, które nie posiadają swojego właściciela, kończysz czardasza; łóżko pod twoimi plecami wiruje, piękna muzyka. – Co „owszem”... – powiedziała Ewa – zacząłeś coś mówić i nie skończyłeś. – Właśnie mówię– piękna muzyka. Tomasz przywołał kelnerkę. – Już idziemy? – zapytała Ewa – jeszcze wcześnie. – Wiesz, Ewa, ile ja mam lat? – powiedział Tomasz. – Nie zgadniesz. – No? – Sto! Uwierz mi, mam sto lat. – Wierzę. Tomasz wziął jej dłoń w swoją i pocałował końce palców. – Co pan robi? Nie można tak przy ludziach. – Za to, że wierzysz, za to, że jesteś pierwszym człowiekiem, z którym dzisiaj rozmawiałem, że masz ładny kark i uszy, że mi patrzyłaś w oczy i że się wstydzisz mojego dotknięcia, za to wszystko. Wstał i pochylił się nad stolikiem. – Pan będzie łaskaw – powiedział do starego wiolonczelisty – dwa czardasze dla tej pani. Podał sto złotych i z powrotem usiadł na krześle. Przez kilka chwil siedział milczący, jakby się przysłuchiwał strojeniu skrzypiec. – Tomasz, co wyprawiasz – powiedziała Ewa. Po chwili jednak dodała: – Dziękuję, naprawdę, bardzo lubię słuchać czardasza. Pierwsze takty zagłuszyły gwar kawiarni. – Ewa. – Pan mnie prosił? – zapytała kelnerka. – Słucham. – Dwie małe kawy i dwie lemoniady. – Ewa – mówił z ociąganiem Tomasz – nie wiem, jak ci to powiedzieć, ja... Pogładził wnętrzem dłoni kostki jej palców. – Kocham je – powiedział – te kostki. – Nie żartuj sobie – przypatrywała się pilnie Tomaszowi, ale jego twarz była bez wyrazu – proszę – powtórzyła – nie żartuj. – Nie – odpowiedział – całej pani nie kocham, na całą jest jeszcze za wcześnie. Ale właśnie to, właśnie te kostki. Zresztą – dodał po krótkim milczeniu – może kocham już całą rękę. – Tomasz – wyrwała mu dłoń. – Trzeba już iść – powiedział. – Umówiłem się i nie wypada się spóźnić. – Spotkamy się? – zapytała Ewa, kiedy stali na wysepce tramwajowej. – Jeśli chcesz? – To może w piątek, na pływalni. – W piątek to za późno. Spotkajmy się w czwartek. 16 Tramwaj wlókł się powoli ciasną ulicą Rewolucjonistów. Minął rynek dzielnicowy i powoli włączał się w idącą wysoko pod górę ulicę Robotniczą. Chmury szły znowu gęste i niskie, potrącając promienie słońca, które rozproszone jak kurz opadały powoli na szare tynki domów. Tomasz wbiegł szybko na piąte piętro i opierając się o drzwi sprawdzał na tabliczce, czy jest pod właściwym adresem. Poczuł w sobie nagły strach i nieśmiałość, ale kiedy usłyszał kroki w korytarzu, trzykrotnie nacisnął guzik dzwonka. – To ty? Dobrze, że już jesteś – powiedziała Katarzyna – bałam się, że się rozmyślisz. – Stanęła blisko przy Tomaszu, dotykając czołem jego brody. Patrzyła mu chwilę w oczy, potem ręką musnęła lekko jego włosy. – Zupełnie się zmieniłeś – szepnęła. – Gdyby nie ten sam strój, pewno bym cię nie poznała na ulicy. Tomasz dopiero teraz uświadomił sobie, że jest ubrany w dawne spodnie z szarofioletowego obicia na kanapy, które z pewnością mogą teraz wyglądać dziwnie, bo moda musiała się zmienić, musiała pójść nieco naprzód nawet w stosunku do jego dawnych ekstrawagancji. – Zrobiłeś się taki ptasi – powiedziała Katarzyna otwierając drzwi do pokoju. – Proszę. – Ojca jeszcze nie ma? Powinien już być, prawda? – Dzwonił, że przyjdzie o wpół do szóstej, pewnie będziemy musieli gdzieś wyjść. Ojciec ostatnio bardzo długo pracuje, więc z pewnością będzie się chciał trochę przespać. Pokój przedzielony był kotarą na dwie części. W jednej znajdowała się prowizoryczna kuchenka, w drugiej sypialnia. Z okna sypialni roztaczał się widok na wielkie zakłady przemysłowe, które ciągnęły się aż do dzielnicy ogródków działkowych w zachodniej stronie miasta. – Napijesz się kawy? – zapytała zza kotary Katarzyna. – Pewnie dawno nie piłeś kawy. Tomasz wstał, podszedł do kotary i wsuwając głowę w szparę między jednym i drugim kawałkiem płótna, powiedział: – Wyobraź sobie, że już wypiłem kawę w mieście. Ale napiję się – dodał – chyba zdążymy, zanim ojciec wróci. – Ucieszy się, jak cię zobaczy – powiedziała. – Nieraz o ciebie wypytywał. – I co – zapytał zmieszanym głosem Tomasz – i co mu powiedziałaś? – Usiądź w fotelu – odpowiedziała – zaraz przyniosę. Odwrócił się i zrobił trzy kroki przed siebie. „Ten sam stół – pomyślał – wszystko tak samo”. Przestraszył go brzęk spadającej łyżeczki. Odczekał chwilę, potem bardzo wolniutko, jakby się skradał, podszedł do okna. Odsunął prawą dłonią firankę, pstryknął palcem w listek pelargonii, przypatrywał się rozległemu pejzażowi fabrycznemu. Liczne niskie szopy, wydłużone przez wątły cień zachmurzonego słońca, wyglądały jak zgłodniałe stado wilków podchodzące pod wieś. Rozśmieszył go ten widok, przede wszystkim zaś to nawykowe kojarzenie przedmiotów ze zwierzętami. Przez sekundę pamiętał w tej chwili dawną studencką przygodę, zapewne stąd wziął się cienki uśmiech, który przebiegł mu po twarzy. Odwrócił się plecami do okna i zauważył na przeciwległej ścianie nową półkę na książki. Dzieliło go od półki blisko siedem metrów, jak ocenił na oko, postanowił więc, że zanim Katarzyna wróci z kawą, obejrzy sobie książki. Widział już z daleka, że wszystkie grzbiety są jednakowego szarego koloru. Kochał książki, ale nie obłożone w papier, tajemnicze, ukrywające swoją godność i swoje kłamstwa pod warstwą papieru. Takich książek nigdy się nie jest pewnym. „Wyciągasz dłoń – pomyślał – spodziewasz się znaleźć klejnot, i znajdujesz klejnot, ale też wyciągasz dłoń i zamiast klejnotu trzymasz w palcach stary, stęchły ziemniak”. Nauczył się tego instynktownie, ilekroć zgadywał słuchając klucza w zamku, jaką mu akurat książkę przynieśli. Prosił o jakiś tytuł – przynosili inny. Raz tylko zgadł i ogłosił ten dzień dniem świętym. Była to książka Aragona „Komuniści”. 17 Zrobił trzy kroki i stanął. W tym momencie weszła Katarzyna niosąc na tacy dwie szklanki z kawą. – Na co tak patrzysz? – zapytała. – Proszę, siadaj – wskazała gestem fotel. – Wiesz co, Kasia? – powiedział siadając w wysokim fotelu – boję się takich dużych pomieszczeń. Nie potrafię się w nich znaleźć, odszukać. Nie wiem, co mam robić z sobą w takim dużym kwadracie powietrza. Jeszcze rano wiedziałem. Nauczyłem się chować w siebie, poznałem granicę swoich mięśni, potrafiłem je zgrać z przestrzenią, w której żyłem, i po dłuższym czasie doszedłem do wniosku, że nie jestem wcale za duży, że nic mnie nie uwiera, że potrafiłbym się zmieścić w daleko bardziej ciasnym pomieszczeniu. Kiedy marzyłem o takich pokojach jak ten, myślałem: muszę się rozrosnąć, powiększyć, w przeciwnym razie będę cząstką kurzu. I kiedy się w końcu wyrwałem z tamtej ciasnej przestrzeni, najbardziej oszałamia mnie moja własna małość fizyczna. Myślę czasem, czy ludzie nie zajmują za dużo przestrzeni na ziemi, i odpowiadam sobie: z pewnością za dużo, skoro i tak wszystko jest umowne i granica naszego poruszania się oraz granica naszego ciała od wieków są ustalone. – To rozumowanie – powiedziała Katarzyna – doprowadzi cię do grobu jako jedynej realnie niezbędnej przestrzeni dla człowieka. – Ściślej biorąc – uzupełnił Tomasz – do półmetrowego leja w ziemi, w której stawia się urnę. Nie uważasz, że trumna to luksus? – Rozumiem – powiedziała Katarzyna dotykając wargami brzegu szklanki. – Ale nie to chciałem powiedzieć – kontynuował Tomasz. – Chciałem powiedzieć rzecz inną. Widzisz, to jest pierwszy dom, do którego przyszedłem, myślę sobie: nic się nie zmieniło, chcę się przekonać na każdym kroku, że nic się nie zmieniło, i nagle atakują mnie nawyki, na razie drobne, ale to główne chyba dopiero przyjdzie. Wiesz, co myślałem, stojąc na środku pokoju zapatrzony w półkę z książkami? Myślałem o tym, że nie potrafię już normalnie spacerować po pokoju. Nauczyłem się trzy kroki w jedną, trzy kroki w drugą, ale zawsze w połowie musiałem przystawać i zawracać. I właśnie nie potrafiłem przejść tego pokoju. Zatrzymałem się w połowie drogi. W momencie kiedy weszłaś z kawą, uświadomiłem sobie, że mam jeszcze do pokonania przestrzeń. Zresztą – powiedział zasmucony – przez trzy lata stałem w miejscu. Wyobraź sobie, że przez trzy lata stoisz w jednym miejscu. – Wiesz – uśmiechnęła się Katarzyna – powinieneś mi pogratulować. Wczoraj skończyłam pracę magisterską. – No to gratuluję – Tomasz podał jej przez stół dłoń. – Na jaki temat pisałaś? – Metody testowego badania zdolności muzycznych dzieci – powiedziała rozpromieniona. – Słuchaj, Tomek – zmieniła ton głosu – będziemy się musieli zabierać. Ojciec lada chwila wróci. Wolę, żebyś sobie z nim pogadał wieczorem, jak wypocznie. Tomasz wypił ostatni łyk kawy, włożył łyżeczkę do szklanki, potem wyjął, oparł ostrożnie o brzeg podstawki. Katarzyna obserwowała ten gest z uwagą, po czym rozbawiona powiedziała: – Nie przesadzaj, Tomek, jesteś w domu. Weszła za kotarę i po minucie wróciła, chowając lusterko do torebki. – Proponuję – powiedziała stając tuż przy nim, tak że włosami dotykała brody Tomasza – żebyśmy poszli na spacer. – Przedtem nic tu nie stało – powiedział, kiedy taksówka mijała dolną część dzielnicy. – Kiedy oni to postawili? – Rok temu – odpowiedziała Katarzyna – chyba z rok temu, na wiosnę. – Ee, panie – wtrącił kierowca – czy pan by w takim czymś chciał mieszkać? Z wierzchu ładne, ale w środku małe jak kurnik. A jak się rodzina powiększy o dwie, trzy osoby, to co, hę? Takiego mądrego to już nie ma, jakby tu kukły mieszkały, a nie żywi ludzie. – Pan stanie przy operze – powiedziała Katarzyna – o, tutaj. 18 Szli ulicą Stalingradzką w stronę cytadeli. Drzewa stały nieruchomo, ale wysoko w powietrzu musiał hulać wiatr, ciągnęło bowiem zapachem deszczu i kurzu, który zaczajony w krzewach zdawał się oczekiwać pierwszych powiewów. – Czy poznajesz zapach kurzu? – powiedział do Katarzyny. – Bo ja po zapachu kurzu potrafię wiele rozpoznać. – Wiesz – odpowiedziała Katarzyna – nie przepadam za kwiatami. – Przepowiadam więc, że w najbliższych godzinach nie będzie deszczu – mówił dalej Tomasz. – Boisz się deszczu? – Skoro nie przepadam za kwiatami, widać boję się również deszczu, to logiczne, nie myślisz? Wzięła go niedbale pod rękę. Mijali Dom Studencki. – Pamiętasz – szepnęła – dawne czasy, co? – Jest, co jest – odpowiedział. – Ale gdzie my właściwie idziemy? – Chcesz na cytadelę? Tam latem bywa ładnie. – Pamiętam. Powiedz, Kasia – rzekł po chwili – gdzie mógłbym przez dwa, trzy dni pomieszkać? Muszę poczekać na list z domu, bo nagły przyjazd mógłby rodziców wprawić w zakłopotanie, chciałbym tego uniknąć. Ale powiedz szczerze, kogo mi radzisz? Trzeba by to załatwić przed nocą. Nie pójdę przecież na dworzec. – Możesz u nas – powiedziała Katarzyna. – U was nie chcę i nie dyskutujmy już o tym – przerwał Katarzynie w pół słowa. – Kto jeszcze wchodzi w rachubę? – Z naszych najlepszych znajomych chyba Andrzej Stachowiak – powiedziała Katarzyna – ale niedawno się ożenił. Może jeszcze Błażej Osiński. Co o tym myślisz? – Andrzej się ożenił? – zdziwił się Tomasz. – Z kim? – Nie wiem, czy znasz, była taka Zosia. – Winiarska? – Nie, Zosia Adamek, chyba jej nie pamiętasz. – Adamek? To niemożliwe. Przechodzili pod wiaduktem kolejowym. – Hu, hu! – krzyknęła Katarzyna. – „Hu, hu!” – poniosło się krótkim echem. – Jeżeli tak – powiedział Tomasz – to Stachowiak odpada. – Pozostał Błażej – wtrąciła Katarzyna – wstąpimy do niego, jak będziemy wracać. Mieszka na Inżynierskiej, wiesz zresztą. Półkilometrowa alejka, którą szli, wyłożona była płytkami betonu i kończyła się maleńkim wzniesieniem. Wysoki obelisk z gwiazdą wskutek dobrze układających się linii perspektywicznych stanowił naturalne dla oka przedłużenie alejki wybiegającej w ten sposób gdzieś wysoko w niebo, mimo że w rzeczywistości tuż za obeliskiem była głęboka murowana fosa, pełna żelastwa, śmieci i nieczystości. Mury do połowy były już rozebrane. – Dlaczego oni to rozbierają? – zapytał Katarzynę, kiedy już obeszli obelisk. – Czy można ot, tak sobie? – Podobno postanowili – powiedziała Katarzyna – przeznaczyć to na domy mieszkalne, ale nie wiem dokładnie. W każdym razie, jak piszą gazety, ludzie ochoczo zabrali się do pracy, i oto skutek – wskazała rozwalony do połowy mur. – Teraz rozumiem – powiedział Tomasz, kiedy szli alejką w prawo, w stronę cmentarza żołnierzy radzieckich. – W czasie obiadu jakiś facet proponował mi zarobek przy cegłach. Pewnie o te chodziło. Spacerowali długą chwilę w milczeniu. Tomasz czuł, że narasta w nim coś nieokreślonego, co, tłumione, musi wybuchnąć. Uświadomił sobie prawie natychmiast, że rozmowa, jaką od dłuższego czasu prowadzi z Katarzyną, nie ma najmniejszego sensu, że nie prowadzi do celu, który sobie wyznaczył. Był zły na siebie, że dał się namówić na ten spacer w idiotycznych 19 okolicznościach. Oczekiwał czegoś zupełnie innego. Tymczasem jednak milczy, czeka, bada siebie. Katarzyna idzie obok niego pozostawiając na ścieżce wgłębienia po obcasach. Mówi naturalnie, zachowuje się naturalnie, ale coś w niej jest fałszywego, coś, co się powoli, ale stanowczo przebija przez gęstą mgłę niedomówień. Idąc w milczeniu, płoszą ptaki z krzewów. Tomasz nie patrzy na ptaki, zastanawia się, czy kiedy z sobą rozmawiają, to rozmawiają prawdziwie, czy też jest to rodzaj szczególnie dotkliwego milczenia, kiedy mówiący nie jest słyszany, a słuchający stwarza sobie w wyobraźni świat zupełnie inny, w innych proporcjach, w innym języku, w innej formie. Popalone, kalekie drzewa wyglądały na tle niskich chmur jak abstrakcyjne, obłędne rzeźby, pomalowane na zielono i czarno. I nagle zza krzewów wyskoczyła, jakby to ona się poruszała, a nie oni, Tomasz i Katarzyna, długa ruda równina, wysadzona nagrobkami. Na każdym z grobów tkwił krzew różowych róż i powietrze posiadało intensywny, pachnący ciężar, jakiego się zaznaje wchodząc do drogerii. Katarzyna szła z przodu, wąską ścieżką między grobami, zdawało się, że jest zapatrzona w siebie. „Zapewne zdaje sobie sprawę z dziwaczności naszego położenia” – myślał Tomasz i szedł odważnie jej śladem, tyle że rozglądał się naokoło, jakby wyszukiwał grobu szczególnie okazałego. Wreszcie dostrzegł podłużny prostokąt długości jakichś dziesięciu metrów, obramowany marmurowymi blokami. – Zobacz! – zawołał. Katarzyna odwróciła się i patrząc za ruchem jego ręki dostrzegła dużą zbiorową mogiłę żołnierską. Podeszli bliżej. Z mogiłą sąsiadował pojedynczy, okazalszy niż inne, grób majora. Tomasz patrzył w ziemię. W pewnym momencie stopy Katarzyny cofnęły się o kilka centymetrów. – Stoimy tak – powiedział Tomasz – że nasze buty dotykają butów tych żołnierzy. Noga przy nodze. Katarzyna podniosła głowę i spojrzała na Tomasza. Twarz miała wyraźną i jakby trochę poszerzoną. „Zaczynam rozumieć” – pomyślała, ale głos Tomasza nie pozwolił jej dokończyć układającej się nieśmiało myśli. – Ciekawe – zastanawiał się – czy oni mieli chociaż buty, kiedy ich grzebano. – Myślę – powiedziała Katarzyna – że nie zawsze mieli nogi. Tomasz usiadł na szorstkim marmurowym bloku. – Major – przeczytał głośno. – Za co on mógł zginąć? – skierował twarz do Katarzyny. – Major! – Przecież masz napisane – odpowiedziała. – Ginie się za coś więcej, niż jest napisane – wziął w palce kilka białych, drobno tłuczonych kamieni. – Ginie się za ojczyznę i za wolność, ale ginie się i inaczej. Żałuję go – dodał po chwili – to chyba ogromne szczęście wiedzieć i widzieć to, o co się walczyło i za co trzeba było umierać. Paradoks, większość wie, za co, ale nigdy tego nie ogląda. – Wiesz coś o tym? – powiedziała Katarzyna. – Bo ja mało. A przecież zamordowali mi matkę. – Zawsze twierdzę – powiedział Tomasz – że Niemcy to skurwybyki. Przerzucił kilka białych kamieni z grobu majora na grób zbiorowy. – Skopolamina – powiedział ostro. – Oni to wszystko w nas posiali. Oczywiście – cedził słowa – pomiędzy „znasz” i „wiesz” jest ogromna różnica. Połowa tego kraju zna, druga połowa wie. Uczy się, słyszy, patrzy. Najgorzej jest z tymi w środku. Za mało znają, żeby nieustannie wprowadzać korekty do rzeczywistych sądów, ale przecież znają. Najdrobniejsze nawet wspomnienie porusza ich pamięć i wtedy zaczyna się najgorsze. Wtedy zaczyna się to, co się nazywa wiedzieć. Nie myślisz – zapytał – że wyobraźnia może pokonać rzeczywistość? Wyobraźnia tych, którzy znają, jest ograniczona przez bezpośrednią obserwację, przez pamięć, jest wyobraźnią karmiącą się incydentami. Wyobraźnia tych, którzy wiedzą, jest wyobraźnią wszechobejmującą, wyobraźnią ślepców, którzy jednak przez kilka sekund mieli 20 możliwość patrzenia na ten świat otwartymi oczami. Nie rozmawiałaś nigdy ze ślepcem? Powinnaś porozmawiać ze ślepcem. Ślepiec by nie tylko zobaczył ten cmentarz lepiej, ale on by go także usłyszał. – Więc jak myślisz – zapytała Katarzyna – za co on zginął? – Za mnie – powiedział Tomasz. – Za to, że tu jestem, i za to, co jest we mnie. Za ciebie też, oczywiście – dodał podnosząc z ziemi płatek zwiędłej róży. – Masz. – Myślałam – powiedziała Katarzyna – że pozbędziesz się tej goryczy. – Ale on zginął także – Tomasz zastanawiał się chwilę – także za coś zupełnie innego. Powiedziałaś: skończyłam pisać pracę magisterską. Słowem – dodał uśmiechając się – skończyliśmy prawie równocześnie dwie bardzo różne prace magisterskie. – Tomasz – powiedziała Katarzyna – ja... – Chciałbym ci opowiedzieć pewien przypadek, którego zapewne nie uwzględniały twoje testy badania zdolności muzycznych. Wstał i odszedł trzy kroki. – Jesteś zmęczona? – zapytał. – Dlaczego więc nie usiądziesz? To doprawdy nic obraźliwego. Stale myślę, że my, żywi, za mało wychowujemy się między grobami, jeśli uwzględnić cenę, którą im wyznacza czas. – Nie wynajduj filozofii do pustych gestów – odpowiedziała Katarzyna. – Zdaje się, że masz ochotę tragizować. – Nigdy się nie wstydziłem gestów tragicznych. Jak wiesz, milczałem. Czy może być dostojniejszy gest niż milczenie? Posłuchaj: ptaki śpiewają. Katarzyna podeszła do Tomasza, wzięła go za dłoń i powiedziała: – Chodź, usiądź przy mnie. – Ten facet był bardzo młody – powiedział Tomasz siadając na poprzednim miejscu, obok Katarzyny. – Byliśmy przez jakiś czas razem i mówiłem do niego Zenek. Zenek, nie płacz! Zenek, uspokój się! Wszystko przejdzie! Nie ma się co martwić taką bzdurą. Patrzył mi ufnie w oczy, ale musiał w nich dostrzegać jakieś cienie, ponieważ zawsze w takich chwilach wpadał w płacz. Niestety, nie potrafiłem go uspokajać, widocznie krzyk mieszkał w nim niezależnie, na prawach suwerennych. Dochodził do takiej wprawy, że nie drgnął mu nawet mięsień twarzy, nie poruszył ręką i nogą, ale płakał i krzyczał. Oczywiście, kończyło się to wyprowadzaniem. Kiedy wracał, był spokojny, zasłuchany w siebie, miękki jak ręcznik po wypraniu. Wszystko się wyjaśniło i po kilku tygodniach wyszedł. Życzyłem mu dobrze, jak zresztą można życzyć osiemnastoletniemu chłopakowi, który wychodzi do miasta. Po kilku dalszych tygodniach przekazano mi wiadomość, że Zenek zupełnie zdziwaczał. Kupował niezliczone ilości torebek po kaszy, zamykał się w pokoju i strzelał. Kiedy mu nie wychodziło, był niepocieszony i nikt nie miał do niego dostępu. Wreszcie wpadł na lepszy pomysł. Codziennie odwiedzał dworzec i stawał przy lokomotywie. Na początku maszyniści nie wiedzieli, o co chodzi. Potem przyzwyczaili się i ilekroć Zenek stawał obok lokomotywy – gwizdali. Jeśli gwizdek był dostatecznie głośny, Zenek uśmiechał się i odchodził. Rozumiesz? – skierował pytanie do Katarzyny, ale nie pozwolił jej odpowiedzieć – rozumiesz, z czego on się tak cieszył? Że słyszy, że mimo wszystko jeszcze słyszy! Schodzili w stronę przystanku tramwajowego na nowym osiedlu. Minęli cmentarz cywilny i zatrzymali się na kilka minut na wojskowym, w miejscu gdzie znajdują się groby lotników. – Nigdy jeszcze nie widziałam na krzyżu śmigła samolotu zamiast Chrystusa – powiedziała Katarzyna. – Kto wpadł na taki pomysł? – Zupełnie świeże groby – zauważył Tomasz. – Daj wreszcie spokój z tymi grobami! 21 – Histeryzujesz jak zawsze – odpowiedział Tomasz. – Człowiek powinien umieć przystosować się do otaczającej rzeczywistości. Cytuję ciebie, jak się domyślasz. Ale nie, ty już zapomniałaś. – Nic nie zapomniałam – powiedziała z gniewem – i nie uważam, żeby to było dobre miejsce do wymówek. – Głos ci się zmienił – zauważył Tomasz. – Zastanawiałem się, co jest w tobie nowego, i wreszcie wiem: masz niższy głos. Szli przez polanę potykając się o kretowiska. Spalone pnie drzew, obrosłe przy korzeniach zielonymi gałązkami, wyglądały jak rogi byków zakopanych w ziemi. – Czy mamy sobie jeszcze coś do powiedzenia? – zapytała z odcieniem żalu Katarzyna. – Mam wrażenie, że nie mamy albo w każdym razie niewiele. – Boisz się wspominać – stwierdził Tomasz. – Ja się nie boję wspominać, mimo że ostatecznie ty wygrałaś. Nie myślisz – dodał po chwili – że wygrani zbyt często boją się wspominać? – Nikt nigdy nie wie, kto wygrał – powiedziała Katarzyna. – Nie siebie się boję, boję się tego, co poza mną, co było niezależne ode mnie. Tomasz położył się plecami na trawie, Katarzyna usiadła i zerwała białą kulkę stokrotki. – Kiedy się leży na wznak – kątem oka przyglądał się Katarzynie – niebo zdaje się jeszcze niższe. Odrzucił ręce na boki, potem zaczął nimi zataczać koła. – Mam wrażenie, że płynę, tymczasem to chmury nas mijają. Jesteśmy w miejscu. Powiedz – oparł się na łokciu – dlaczego wtedy nie powiedziałaś ani słowa? Wszystko rozumiem, ale nie rozumiem, dlaczego milczałaś? – Szlachetny, tragiczny gest – powiedziała Katarzyna rzucając w Tomasza stokrotką. – Pamiętam każde słowo z wystąpienia Andrzeja, wiem, co mówił Błażej, pamiętam szczegóły z innych przemówień – położył się z powrotem na wznak – twojego głosu nie zapamiętałem. – Jeśli tak samo dobrze pamiętasz to, co powiedziałeś sam – Katarzyna również położyła się na wznak, tak że nie widzieli się wzajemnie – to powtórz to raz jeszcze. Zdaje się, o to ci chodzi, rozdzielmy zatem role sprawiedliwie. – Powiedziałem życiorys i odpowiedziałem na szczegółowe pytania. Nie będę przecież opowiadał ci teraz własnego życiorysu. – Przyszedłeś w ciemnym krawacie – poprawiła Katarzyna – i od razu, na początku, Andrzej cię zapytał, dlaczego nie przyszedłeś w czerwonym krawacie, tylko w ciemnym. – Odpowiedziałem: „Przyszedłem w ciemnym krawacie, ponieważ jest to jedyny krawat, jaki mam”. – Wszyscy się roześmieli – powiedziała Katarzyna – wtedy wstałeś i powiedziałeś głośno: „Krawat jak krawat, ważne, czy ma się czystą szyję”. – Udzielono mi ustnej nagany, potem słuchaliśmy referatu. Czy pamiętasz, o czym był referat? W pierwszej części – Tomasz sam odpowiedział na zadane pytanie – zawierał sprawozdanie z udziału studentów w akcji uświadamiającej na wsi, w drugiej wyliczał ilość przepracowanych godzin w akcji wykopkowej w PGR Teresin, w trzeciej zajmował się sprawą wolnego czasu. Zgadza się? – zapytał i nie pozwalając Katarzynie mówić, odpowiedział: – Mam wrażenie, że w ogólnych zarysach się zgadza. – Zabrałeś głos w dyskusji na temat wolnego czasu studenta, tak? – Katarzyna położyła się na brzuchu – zgadza się? Czy pamiętasz, co wtedy powiedziałeś? – patrzyła na Tomasza, którego profil rysował się ostro na tle brudnego nieba – powiedziałeś, że poza studium wojskowym i nauką, czyli poza zdobywaniem dobrych stopni, cały wysiłek studentów, cały wolny czas powinien być przeznaczony na dokształcanie się w świetlicach, na śpiewanie w chórach, na wyjazdy uświadamiające na wieś, na studiowanie podstawowych problemów ekonomicznych socjalizmu i uwag Stalina o językoznawstwie. Potem wezwałeś kolegów do gremialne- 22 go udziału w nadchodzących żniwach, wreszcie zakończyłeś przyrzeczeniem, że chcesz być dobrym prawnikiem, że po to klasa robotnicza, chłopstwo i inteligencja pracująca dają ci stypendium, żebyś był dobrym prawnikiem! Obłok strachu przed oczami nie pozwala ci odszukać właściwych, przeznaczonych dla ciebie drzwi, jesteś tu pierwszy raz i nie potrafisz radzić sobie z własnym brzuchem, w końcu wyrywasz się, ale drzwi, które cię chronią przed wrzaskiem, nagle się zamykają, chciałbyś je otworzyć, chciałbyś je otworzyć, zanim... – Andrzej, który prowadził to zebranie – mówiła dalej Katarzyna – podziękował ci serdecznie za, jak on powiedział, bardzo szczerą wypowiedź, potem dodał coś w rodzaju – ty chyba lepiej pamiętasz – że postawa kolegi Lemparta nie może być wzorem, na co odezwał się Rysiek Butler – przypominasz go sobie – że on protestuje przeciwko tak łagodnemu traktowaniu występku kolegi Lemparta, którego zna nie od dziś, a ponieważ zna, może z całą odpowiedzialnością domagać się postawienia sprawy na zebraniu wydziałowym, zarówno bowiem fakt przyjścia bez czerwonego krawata, jak i fakt zastąpienia go czarnym, może być przyjęty jedynie jako wroga manifestacja, jako przejaw zgniłego, mieszczańskiego, nacechowanego reliktami świata burżuazyjnego stosunku do socjalizmu, tu chciałbym wskazać, ciągnął Rysiek, na inne fakty, choćby na sposób, w jaki kolega Lempart odniósł się do uwagi kolegi przewodniczącego, oraz na jego dwuznaczne zachowanie się na wykładach, w czasie których czyta pod pulpitami książki burżuazyjnych pisarzy, nie wykazując się jednocześnie przeczytaniem obowiązkowych lektur z literatury współczesnej, co niejednokrotnie udowadniała już koledze Lempartowi doktor Iwańska. Butlerowi przerwał Kazik Nowak: „Sam słyszałem – powiedział – jak kolega Lempart drwił sobie w żywe oczy z naszej estrady recytacyjnej mówiąc, że o wiele bardziej mu się podobają wiersze Éluarda niż Lewiatana, obnosił się nawet po akademiku z antologią współczesnej poezji francuskiej, my, koledzy – apelował Nowak – nie możemy ze spokojem przyglądać się postawie destruktywnej Lemparta, dlatego też popieram wniosek Butlera o zajęcie się sprawą Lemparta”. „Nie uważam – powiedział Andrzej – ażeby w tej chwili przerywać dyskusję nad referatem i zajmować się sprawą Lemparta, jeśli się jednak koledzy domagają postawienia tej sprawy, proponuję ją włączyć do kolejnego punktu zebrania: sprawy różne”. „Brawo! – zaczęli krzyczeć zebrani”. – Prawda? – zapytała Katarzyna. Wyrzucasz przed siebie ręce, ale nie napotykasz oporu, jakbyś płynął w obłokach, nagle myślisz: jest brzeg, nie ma brzegu, dotknąłeś brzegu betonowej trumny... – „Ona stanęła w mych źrenicach, Włosy jej splotły się z moimi. Ona ma kształt moich dłoni, Ona ma kolor moich oczu, Ona zatraca się w mym cieniu Jak kamień pochłonięty niebem. Ona źrenice ma otwarte I nigdy mi nie daje zasnąć, Od snów jej w pełnym dziennym świetle Wyparowują całe słońca I muszę śmiać się, płakać, mówić Nie mając nic do powiedzenia”. przełożył Jan Kott 23 – Ładne – powiedział Tomasz. – Kiedy się tego nauczyłaś? – Przesyłałeś mi ten wiersz trzy razy – odpowiedziała. – Miałam rację, że się nauczyłam, bo czwarty raz nie przysłałeś. – „I muszę śmiać się, płakać, mówić Nie mając nic do powiedzenia”. – powtórzył zakończenie Tomasz. – Było, jak mówiłam? – zapytała Katarzyna. – Ja myślę, że tak było. – A co powiedział Błażej? – Tomasz usiadł, strzepując puch mleczu z rękawa marynarki. – Zupełnie zapomniałem, co on powiedział. – Błażej powiedział tylko jedno: „Uważam, że skoro sprawa będzie rozpatrywana na zebraniu pod koniec, to trzeba kolegę Lemparta poprosić, żeby się z wszystkiego wytłumaczył”. – Nie, Kasiu – poprawił Tomasz. – Powiedział, żebym zebranym wszystko dokładnie wytłumaczył. Jak pamiętasz – dodał – skorzystałem z tego. Ale nie przeszkadzam ci, mów dalej. – W czasie krótkiej dyskusji między Butlerem, Andrzejem i Nowakiem coś pisałeś, tak mi się przynajmniej zdawało zza stołu prezydialnego, jak wiesz, protokołowałam zebranie. – I przesłałem ci to – przerwał Tomasz – sposobem „podaj dalej”. Zrobiłem – uśmiechnął się, co Katarzyna zauważyła – błąd, nie napisałem, że to do ciebie. Kartkę przejął Andrzej, czy tak? – Przez moment był zupełnie oszołomiony – powiedziała Katarzyna. – Ty tego nie mogłeś dojrzeć, zbladł, zzieleniał, potem twarz nabiegła mu krwią i mięśnie górnej wargi zaczęły nienaturalnie drgać. – Wyglądał jak królik – wtrącił ironicznie Tomasz – królik, któremu podano kwaśną trawę. – Andrzej wstał i odczytał: „Kasiu, uważam, że racjonalny rozkład doby studenckiej powinien być następujący: 8 godzin spania, 8 godzin nauki, 8 godzin miłości. Czy nie za mało? W każdym razie człowiek rozwijałby się zdrowo i harmonijnie. Cześć!” Potem zawiesił dramatycznie głos, górna warga zaczęła mu drgać jeszcze mocniej, wreszcie zapytał: „Kto z zebranych napisał tę kartkę? Proszę się dobrowolnie przyznać”. – Ja napisałem tę kartkę – powiedziałem siedząc. – Ja ją napisałem. – W tej sytuacji – powiedział Andrzej – uważam, że sprawa kolegi Lemparta jest istotnie bardziej dwuznaczna, niż skłonny to byłem przypuszczać na podstawie wypowiedzi kolegów Butlera i Nowaka. Proszę, kolego Lempart, odpowiedzieć na zarzuty stawiane tu publicznie oraz wytłumaczyć się, co oznacza ta kartka. Na sali zawrzało, w fioletowym od dymu powietrzu zadawane z różnych stron pytania brzęczały jak dziecinne zabawki. – Nie mam innego krawata – powiedziałem – po prostu nie mam innego krawata. – Koleżanko Kunicka – powiedział Andrzej do Katarzyny – proszę przynieść koledze Lempartowi krawat z magazynu. – Otrzymałem krawat, założyłem go na szyję, własny schowałem do kieszeni, czy tak? – Prawda – odpowiedziała Katarzyna. – Jeśli idzie o estradę recytacyjną – powiedziałem – nie naigrawałem się z niej, jedynie powiedziałem, że cała ta współczesna poezja jest do niczego, natomiast o wiele ciekawsza jest poezja Éluarda. Czytam właśnie antologię poezji francuskiej – powiedziałem – i Éluard mnie zachwyca. Radzę kolegom zrobić to samo, jeżeli już nie w oryginale, to po polsku, tu chodzi o dobrą literaturę. 24 – A więc, kolega Lempart uważa – przerwał Andrzej Stachowiak – że wpływ kultury burżuazyjnej nie jest rzeczą szkodliwą? – Uważam – powiedziałem – że wiersze Éluarda nie są. – Proszę zaprotokołować – powiedział do Katarzyny przewodniczący: „Kolega Lempart potwierdził, że podlega wpływom literatury burżuazyjnej”. Musi wywoływać głębokie oburzenie – mówił dalej Stachowiak – dwulicowy charakter kolegi Lemparta. W swoim szlachetnym wystąpieniu publicznym mówił zupełnie co innego, mówił o bliskich nam wszystkim ideałach, zaś kartka, którą przekazał koleżance Kunickiej, a która szczęśliwym trafem dotarła do naszych rąk, jest demaskacją poprzednio powiedzianych słów i zarazem oskarżeniem całego systemu mieszczańskiego, na reliktach świadomości opartego myślenia burżuazyjnego. Jest dekadenckim przejawem walki klasowej o nową, socjalistyczną świadomość. Jest dowodem pasożytniczego stosunku kolegi Lemparta do władzy, do nas wszystkich. Jest drwiną z naszych ideałów. Mnie osobiście, a i pewnie kolegów zebranych, musi obrażać i obraża zachowanie się kolegi Lemparta. To już nie chwiejny w przekonaniach student napisał taką kartkę, to mógł napisać tylko wróg klasowy. Słowa przewodniczącego utonęły w wrzawie. – Dlatego wnoszę – Stachowiak trafił w sekundową ciszę – o przekazanie protokołu z tego zebrania odnośnym władzom celem ukarania Lemparta i wyciągnięcia wszystkich konsekwencji. Tomasz przyglądał się chmurom, po chwili powiedział: – I powiedz, Katarzyna, czy to nie śmieszne? Powiesz, oczywiście, że nie, ale przyznaj, nie myśl w tej chwili o mnie, czy to było poważne? Wiesz – ukląkł i podczołgał się do niej bliżej – czasem chcę już to wszystko zapomnieć, ale czasem marzę o tym, aby widzieć ich twarze, jak się za wszystko wstydzą. – Zapomnieli – powiedziała Katarzyna – oni o tym zupełnie zapomnieli. – Świnie – powiedział. – Mogliby się nie wstydzić, ale zapomnieć im nie wolno! Słyszysz? Nie wolno! – Bali się, może o tym nie wiesz, bali się tego, co sami rozpętali. Nikt nie myślał, że to nabierze takich obrotów. Potem maszyna już szła. Nie mieli na nią wpływu. Może ci trudno zrozumieć, ale nie mieli. Oczywiście, nie pomyśl sobie, że żałują, może ja żałuję, ale też nie jestem pewna. Nie, nie żałowali i chyba nie żałują. Po prostu byłeś, jaki byłeś. To twoja sprawa. – Przecież mogłem kłamać – powiedział Tomasz. – Mogłeś – odpowiedziała – ale to nic by nie dało, najwyżej zaczęłoby się później. – Czy ze strachu ani ty, ani nikt z was przez cały czas do mnie nie przyszedł? Przecież – głos Tomasza stawał się gwałtowny – wiedzieliście wszyscy, gdzie jestem, przechodziliście koło tego domu, nie mogę uwierzyć, żebyście wszyscy naraz tak gwałtownie zapomnieli. Do ciebie zresztą – stłumił głos, w którym czuło się wibrujący niepokój – mam żal największy. Mogłaś – Tomasz podniósł głos – mogłaś przecież chociaż raz przyjść, do jasnej cholery, mogłaś czy nie? Mogłaś! Bałaś się. Kogo się bałaś? Mnie się bałaś? Ich się bałaś! Że cię wyleją ze studiów? Dały ci cokolwiek te testy? Nic. Jesteś po prostu starsza. – Bywałeś delikatniejszy – powiedziała spokojnie Katarzyna – teraz masz może i uzasadnione pretensje, ale twoje życie szło inną drogą, moje inną. – Moje stanęło, wiesz dobrze – odpowiedział. – Mogłabym powiedzieć – mówiła dalej głosem spokojnym, który Tomasza wprowadzał w stan coraz gwałtowniejszego rozdrażnienia – że moje umarło. Ale nie powiem, bo to nie byłaby prawda. Zresztą – zaczęła inny temat – powiedz sam, czy Andrzej rzeczywiście zachował się tak nieprzyzwoicie? – Zależy, jak na to spojrzeć! – Mógł się zachować gorzej i jeśli o tym nie wiesz, to bardzo źle. 25 – Gorzej? – warknął Tomasz. – Jak ty sobie jeszcze wyobrażasz gorzej? – To był jedyny człowiek, który wiedział, że z tobą sypiam. Wyobrażasz sobie, co by się działo, gdyby on to publicznie powiedział? Albo gdyby powiedział kiedykolwiek i komukolwiek? – Bałaś się o opinię, rozumiem, aktywistka, która żyje z chłopcem, rzeczywiście! – Tomasz mówił głosem ironicznym, jakby się chciał szczególnie pastwić nad Katarzyną – byłby temat na kolejne zebranie. – To nie ja – powiedziała Katarzyna – to ty się zachowałeś jak błazen. Imponowało ci to, przytakiwali ci, słuchali. To raczej ty – powiedziała po chwili wahania – zapomniałeś tamten dzień. Chciałeś być otwarty, chciałeś być szczery, zapomniałeś, że każdy musi mieć coś takiego w sobie, do czego nikt nie ma dostępu. Byli mądrzejsi od ciebie, właśnie o tę prostą prawdę. Odpowiesz w twoim stylu: jest to racja ludzi głupich. Tak. Ale żyjemy pośród ludzi i to jest prawda najważniejsza. A co ty miałeś tym ludziom do powiedzenia? Wybrałeś tragiczny gest: milczenie. Przyznaj się, Tomasz – głos Katarzyny matowiał – nie miałeś im nic do powiedzenia z rzeczy ludzkich. Mogłeś im tylko powiedzieć: przeczytałem takie a takie książki, tyle a tyle stron. Mogłeś im jeszcze powiedzieć, że sobie ze wszystkiego drwisz, że ze mną sypiasz, i to byłoby wszystko. Tak zresztą zrobiłeś, pomijając łóżko. Oczywiście, nie mogłam mieć do ciebie pretensji, wiedziałam, jaki jesteś, imponowało mi, że potrafisz być inny. I pomyśl – zastanawiała się chwilę – czy przypuszczasz, co mnie najbardziej załamało? Teraz mogę ci to powiedzieć: to, że nie potrafiłeś się bronić. – Nie sądzisz chyba – powiedział Tomasz – że to, co się stało, poczytuję sobie za sukces, za zdobycz? – Nie, tak nie sądzę, ale traktujesz to jako swoją przewagę. Zrozum, Tomek, liczy się zawsze jakaś skala. Jaka była twoja skala? Spróbuj przyłożyć racje rozumowe do racji emocjonalnych. Nie potrafisz? Nieprawda! Nie chcesz. Jest ci wygodnie z tym, co z sobą dziś rano zabrałeś. Przeprowadzasz samoudręczenie. Wierz mi, to pierwsze objawy skrzywienia psychicznego, którego unikasz podejmując trud ominięcia wszystkiego, co było. – „I muszę śmiać się, płakać, mówić. Nie mając nic do powiedzenia”. Pomyśl, Katarzyno, że przez ten czas zupełnie zapomniałem, że istnieją te słowa – zerwał trawę i zaczął ją żuć. – Zupełnie zapomniałem. Ale – dodał sentencjonalnie – słowa się zapomina łatwiej, fakty, nawet nie nazwane, istnieją. Tu nic nie da się ukryć. Katarzyna wstała, obciągnęła spódniczkę, strzepnęła źdźbła traw, stała chwilę zapatrzona w miasto, które z wysokości wzgórza przedstawiało się jak kłębowisko kominów, dymu, drzew i chmur. Mrużąc oczy pomyślała, że to miasto nie istnieje, że nigdy go nie było, że to, co widzi przed sobą, jest po prostu szarą zamazaną plamą pomiędzy równą jak deska ziemią i wygiętym w łuk niebem. Wyglądało jak uśpiony kot, który na widok talerzyka z mlekiem strzyże uszami i chowa się głębiej we własną skórę. Otworzyła oczy i rzeczywistość nabrała innych wymiarów. Tomasz przypatrywał się Katarzynie uważnie, nie miał odwagi przerwać jej tego nerwowego skupienia, które od kilku sekund zamierało na jej twarzy. Wyglądała, jakby coś nie przeczuwanego wstępowało w każdy centymetr jej ciała, jakby nie potrafiła sobie z tym poradzić, po pewnym wahaniu jednak jej twarz nabrała łagodności, pojawił się uśmiech między kącikami ust, z rękami podanymi przed siebie podeszła do Tomasza, przykucnęła, wzięła jego ręce w swoje i patrząc mu prosto w oczy, których, zdawało się, nie dostrzega, patrząc poza jego oczy, w plamki szarych obłoczków, które się w nich usadowiły na samym dnie, zapytała: 26 – Tomasz, chcę cię zapytać tylko o jedno, ale odpowiedz szczerze – wciąż czekała bojąc się potrącić tę lawinę słów, która cisnęła się na język – powiedz – mówiła powoli – dlaczego po tym zebraniu jeszcze do mnie przychodziłeś? Patrzył na Katarzynę i było mu żal. Widział napływające łzy i nie umiał powiedzieć słowa. Powoli wysuwał swoje ręce z jej dłoni, podparł się dłonią o trawę, przykucnął przy niej tak blisko, że jego kolana dotykały jej kolan, i z narastającym w. głosie zdecydowaniem powiedział: – Z zemsty! Katarzyna skurczyła się, jakby powietrze, które wdychała, było gipsem. Nie mówiąc słowa, wstała i powoli zaczęła schodzić po zboczu w stronę miasta. Tomasz przypatrywał się przez moment, jak idąc przydeptuje trawę, szukał w niej czegoś dawnego i, nie znajdując, powiedział półgłosem: – Zdaje się, że zgrubiały jej trochę kości. – Potem krzyknął: – Kasia, zaczekaj! – i nie czekając, aż się odwróci, pobiegł za nią niedbale jak okulawiony koń. – Co ty teraz zrobisz? – powiedziała Katarzyna, kiedy dochodzili do kortów. – Zastanawiałeś się nad tym? – To jasne, będę kontynuował studia. – Yhm. – Mógłbym być starszym referentem w powiatowym miasteczku – zaśmiał się – ale to nie moja klasa. Nie ten standard. Zresztą już i tam brak dyplomu degraduje człowieka. – Założysz dom – powiedziała Katarzyna – jak założysz dom, zapomnisz o standardzie, tak skończymy wszyscy. – Będę dobrym prawnikiem, ponieważ tak sobie postanowiłem. Skończę studia, dadzą mi aplikanturę, reszta będzie już zależeć ode mnie. Tylko – dodał po chwili – jak myślisz, przyjmą mnie z powrotem? – Na pewno cię przyjmą – powiedziała. – Dlaczego nie mieliby cię przyjąć? – Będę się dopominał o najtrudniejsze sprawy – powiedział – to, co łatwe, przestało mnie zajmować. Czy wiesz, ile razy przeczytałem „Kapitał”? I nie rozumiem wszystkiego. Myślę czasem: brak punktów odniesienia, myślenie czysto teoretyczne. Inne warunki, tu nie pomaga nawet wyobraźnia. Dopiero we właściwym układzie punktów odniesienia myśl teoretyczna nabiera ciała. Na razie – zastanowił się – odnoszę wrażenie, że na razie obcujemy z czymś, co istnieje, ale co jest niewidoczne. Trzeba skończyć zabawę w widma – z wieży Ojców Dominikanów odezwała się sygnaturka – w przeciwnym razie pozostaniemy jałowi. – Dlatego będziesz brał najtrudniejsze sprawy? – zapytała Katarzyna. –Tak, dlatego będę brał najtrudniejsze sprawy. Nauczyłem się szanować konkret i wiem, że z tym jest człowiekowi dobrze. Powiedziałem kiedyś, że człowiek czuje się pewniej, gdy ma w pięści choćby szpilkę, niż wtedy gdy pięść jest zupełnie pusta. – I co? – wtrąciła Katarzyna. – Chcecie w mordę? – usłyszałem. – Pan mnie źle zrozumiał, ja... – Dostałem w mordę! – wyjął papierosy – pozwolisz, że zapalę? – Daj mi też – powiedziała Katarzyna – lubię zapalić na ulicy. I dlatego chcesz skończyć studia i zostać starszym referentem? prawda? – Oczywiście, nie ożenię się szybko – powiedział Tomasz – to bzdura żenić się tak wcześnie. – Zajrzymy do Błażeja, zgoda? – zaproponowała Katarzyna. – Najchętniej pojechałbym gdzieś na zachód – emocjonował się Tomasz – do Szczecina albo Wrocławia. Lubię Wrocław. – Zniosą nakazy, spróbujesz – odrzekła Katarzyna. – Masz jeszcze czas i nie potrzebujesz się zapalać. Rozejrzyj się dokładniej tutaj. – Dziękuję, postoję. Zatrzymali się na narożniku Inżynierskiej, z balkonowego korytka na kwiaty kapała na chodnik woda. 27 – Osiem godzin pracy – powiedział Tomasz – kotlet schabowy, „Echo Pracy”, krzyżówka i kilka minut miłości – wskazał ręką na fronton domu ozdobny kwitnącymi pelargoniami – powiedz, czy nie miałem racji? To miasto całe jest takie. Czy tego nie czujesz. Katarzyna? No, stój jeszcze chwilę, stań, wąchaj i słuchaj! Roześmiała się w głos: – Aleś ty głupi! – Kwestia gustu – powiedział – ja słyszę w tym momencie wszystkie patelnie w tym mieście, wszystkie patelnie, na których podgrzewa się bigos, i wszystkie garnki, w których wygrzewa się groch. Tu nawet ptaki wyglądają jak małe, szare, emaliowane garnczki, nie uważasz? – Nic się nie zmieniłeś, Tomasz – powiedziała Katarzyna. – Nic. – Grasz jak dawniej. Udajesz. – Gram. Coraz gorzej, ale gram. Jasne – zastanawiał się – uświadamianie sobie granicy między tym, kiedy się jedna gra kończy, a zaczyna prawdziwa rzeczywistość, czyli druga gra, jasne, że uświadamianie sobie takich momentów posiada wybitny walor intelektualny. Powiedzmy, że ze mną jest tak dzisiaj. I będzie jeszcze przez kilka dni. Będą to dni prawdy, dni, w których jedna gra już się kończy, a druga jeszcze nie zaczyna, ale potem się zacznie i znowu będę tęsknił do prawdy. – Nic z tego nie rozumiem – powiedziała Katarzyna. – Mówisz, jakbyś wydobywał z siebie echo czegoś nieokreślonego. Przekazujesz tylko wrażenie. To wieloznaczne z punktu widzenia psychologii. Miałeś płaskie i sentymentalne dzieciństwo. – Ale ile razy stara gra daje minimalne choćby wygrane – powiedział Tomasz – tym trudniej wymyślić nowe reguły dla innej gry. Zawsze mnie to wciąga i dzisiaj również nie potrafię się opanować. Więc ten, wieloznaczny z punktu widzenia psychologii, płaski sentymentalista wyprowadzi cię na prostszą ścieżkę. Powiedziałem ci: z zemsty, z zemsty przychodziłem do ciebie jeszcze po tym zebraniu. Pomyślałaś pewnie: czego ten dureń chce, niech się wreszcie odczepi. Przepraszam, nie pomyślałaś tak, nie powiedziałaś: czego, durniu, chcesz ode mnie, odczep się wreszcie! Powinnaś mnie uderzyć w twarz – tak? – dlaczego więc nie uderzyłaś mnie w twarz? Jeszcze chwilę czekałem, jeszcze przypatrywałem się twoim oczom, już, już – myślałem – pojawią się w nich węże, które zaczną wypełzać na wierzch, które się na mnie rzucą, ale węże nie pojawiły się, wystraszone i przerażone pochowały się w głębi oczu, zamiast nich pojawiły się łzy, jak ciekłe kamyczki, które wdowy wypłakują nad grobami mężów. Katarzyna milczała spokojnie paląc papierosa. – Chciałaś pokonać mnie moją bronią – powiedział – skorzystałaś z prawa do gestu. Milczałaś. Nie miałaś mi nic do powiedzenia. Nie potrafiłaś się bronić. Zapomniałaś o jednym, że to moje to była gra, tak wtedy, jak i dzisiaj, kiedy dotykaliśmy się kolanami. Weszli do wąskiej bramy, zdobnej w kariatydy. – Powinienem ci był odpowiedzieć: z przyzwyczajenia! Z przyzwyczajenia – powtórzył z naciskiem – przychodziłem wtedy do ciebie jeszcze przez kilka dni. Zaczęła płakać, potem szybko wbiegła na schody, pomagając sobie rękami. Zagonione zwierzę, które przestraszone jazgotem kołatek biegnie na oślep w nie kończący się śnieg. Dogonił ją na ostatnim piętrze, na poddaszu. Nerwowo naciskała guzik dzwonka. Stanął zasapany i powtórnie nacisnął guziczek. Za drzwiami panowało milczenie. – Uspokój się – powiedział obejmując ją ramieniem. Wyjęła puderniczkę, przypudrowała sobie powieki i policzki. – Napisz kartkę, żeby zadzwonił, nie będziemy tu przecież mieszkać. Kariatydy przed bramą wglądały jak gołe panny idące się paść na łąkę. – Chodźmy na pocztę – powiedział Tomasz– powinienem napisać do rodziców. 28 Ojca Katarzyny nie było jeszcze w domu. Wprawiło to Tomasza w zakłopotanie. Usiadł w fotelu i zaczął przeglądać stary numer „Echa Pracy”. – Coś niemożliwego – powiedziała Katarzyna – żeby do siódmej nie wrócić z pracy. – Czy ktoś to czyta? – Tomasz poprawił obrus na stole. – Trzeba coś zjeść – zaproponowała Katarzyna. Zza kotary dolatywał brzęk talerzy. Tomasz podszedł do okna. Rozległa płaszczyzna, otoczona szaroczerwonym murem z kopcami szop w środku, wyglądała jak nabrzmiewająca rana. Jedynie zieleniejące daleko na południowej stronie drzewa przypominały, że ranę otacza zdrowe mięso, zdrowa ziemia podchodząca pod brzeżek muru nieśmiałą zielenią kapusty i zboża. Nad raną jak kłąb dymu opadał zmierzch, zacierając zetknięcie wybrzuszonych chmur z płaskimi jak żyletki dachami. Tomasz otworzył okno strącając doniczkę z pelargonią. – Co się stało? – Katarzyna wyjrzała zza kotary.. – Będzie trochę świeżego powietrza. Pokój napełnił się zapachem kurzu, dymu i benzyny.. Przed domem jakaś kobieta topiła smołę i zlepiała zeschłe deszczułki w obręczach beczki. Zgrzyt kół tramwajowych dobiegał teraz wyraźniej. Za ogrodzeniem, po lewej stronie, chłopcy bawili się w palanta. Jakiś głos z niższego piętra zawołał: – Jasiu, kolacjaa! – Zaraz – dobiegło z dołu. Wrzask dzieci pozwalał przypuszczać, że zabawa nie jest skończona. Tomasz odszedł od okna trzy kroki, zatrzymał się na chwilę i ociężale, jakby z ogromnym oporem przyszło mu pokonywać nadbiegające myśli, zaczął chodzić dookoła stołu. – Tańczysz? – zapytała Katarzyna. – Ze stołem – odpowiedział na powrót siadając w fotelu. Trzymał w ręku egzemplarz gazety „Na warcie”. Niedbale ją przerzucił, potem odłożył na stół. Weszła Katarzyna niosąc na tacy kilka kromek chleba, smalec i kawałek kiełbasy. – Weź to – powiedziała. – Czego się napijesz, herbaty czy kawy z mlekiem? Włączyła radio. – Całkiem jak na bankiecie – powiedział Tomasz – nie masz pojęcia, co to za uczucie samemu sobie wybierać jedzenie. Zastanawiałem się kiedyś, czy to nie jest jeden z głównych elementów wolności osobistej. Samemu decydować o tym, czy się będzie jeść, czy też nie, i co się będzie jeść. – Chleb się nie poprawił – powiedziała Katarzyna. – Tu jest chyba najgorszy chleb z całego świata. – Z wyjątkiem krajów, gdzie go w ogóle nie ma – powiedział Tomasz. – Czytałem odkrywczą myśl, że wojny i głód to dwie najgorsze plagi tego globu. Ale nie żartuj – dodał – chleb jest znakomity, nie jadłaś złego chleba. – Jak myślisz – zmieniła temat – czy Błażej wróci do domu o przyzwoitej godzinie? – Byłoby istotnie kłopotliwe, gdyby nie wrócił. Spikerka zapowiedziała dalszy ciąg audycji za minutę, z Warszawy. W zamku zazgrzytał klucz. Katarzyna z kęskiem chleba w ustach podbiegła do drzwi. – Mamy gościa, tato, nie zgadniesz! – Po co mam zgadywać – Kunicki stanął w drzwiach – aaa, to pan, no i jak się pan ma, panie Tomku? Tyle czasu... – Jesteś chyba zupełnie skonany – powiedziała Katarzyna. – Zaraz ci zrobię kolację. – Cieszę się, że pan przyszedł – Kunicki usiadł w fotelu, z którego przy powitaniu wstał Tomasz. – Jest o czym pogadać, co? Dawnośmy się nie widzieli. Katarzyna coś panu mówiła? co? – nie mówiła? – Rozmawialiśmy długo – powiedział Tomasz – ale przecież nie da się opowiedzieć wszystkiego. 29 – Przynieś, Kasiu, szklankę wody – zawołał Kunicki – dobrze? – Gdzie byłeś tak długo? – niosła szklankę z herbatą i z wodą. – Czekaliśmy tu z Tomaszem na ciebie już po południu. – Ee tam – przerwał ojciec – roboty po uszy, zresztą szkoda gadać. – Ale przecież nie można tak stale – troskliwym głosem powiedziała Katarzyna. – Zmordujesz się na śmierć. – Skończyłaś studia – żartował – teraz ty będziesz zarabiała na mnie, nieprawda? Mówiła panu – skierował się do Tomasza – że napisała pracę? Przez chwilę wszyscy milczeli, potem Kunicki powiedział łykając herbatę: – Jadę w nocy do Warszawy, przygotuj mi parę skibek chleba. – Do Warszawy? – zdziwiła się. – No co, panie Tomku – powiedział po chwili – trzeba by jakoś uczcić to święto. Podwójna okazja. Mamy coś, Kasiu? – Przecież wiesz, że nie mamy. – O tej godzinie będzie trudno – wtrącił Tomasz – ale mogę spróbować. – Kasia przyniesie, panie Tomku, tu, niedaleko, na rynku, jest nocny sklep, nie wiadomo, kiedy się znowu spotkamy, a pogadać jest o czym. – Jest – powiedział Tomasz – ale nie mam odwagi zabierać panu czasu. Po takiej pracy... – Czy pan myśli – zapytał Kunicki – że kiedykolwiek będzie inaczej? Żyjmy, dopóki jest kiedy – zaśmiał się – prawda? Katarzyna zamykała drzwi wejściowe, Kunicki wyłączył radio i przymknął okno, zrobiło się ciszej i bardziej szaro. Usiadł z powrotem w fotelu i trzymając dłonie na kolanach, powiedział: – Nie jest dobrze, panie Tomaszu. Pan też źle wygląda. Tomaszowi wydawało się, że patrzy na człowieka, który odgrywa komedię. Ledwie zaczął mówić – skończył i dopiero po minucie konsternacji, że jak to? że przecież nie udało się, nie wyszło, dopiero w tej minucie przychodzi myśl: ależ tak, przecież tu wszystko zostało powiedziane, wszystko odegrane. I nie jest ważne, że trwało tak krótko, ważne jest, że w ogóle trwało. Kunicki zdjął bluzę, wyszperał w kieszeni paczkę sportów, poczęstował Tomasza. – Nie jest dobrze – powtórzył. – Jest gorzej. Ale grunt to nie tracić cierpliwości. Zobaczymy, co się załatwi w Warszawie. – To nagły wyjazd? – zapytał Tomasz. – Katarzyna nic mi nie mówiła. – Nagły. Jedzie nas zresztą kilkunastu. – Pan zawsze – zapytał Tomasz – tak długo pracuje? – Pracy jest, nie powiem, chociaż teraz to rzeczywiście urwanie głowy, zbliża się półrocze. – Pan dalej w Wagonowni 3, prawda? – Majstrem jestem, wszystko po staremu. Panowało kłopotliwe milczenie. Rozmowa najwyraźniej nie udawała się. „Dlaczego on tak cyka te zdania? – myślał Tomasz. – Albo nie ma nic do powiedzenia i chce się ze mną po prostu upić, albo też ma za dużo do powiedzenia i wybiera najważniejsze”. – Wie pan, Tomku – odezwał się Kunicki – nawet nie mam panu tego za złe... cech, nie ma co wracać, wasza sprawa. – Co? – Jak tak dalej pójdzie – ożywił się Kunicki – zejdziemy zupełnie na psy. Maglują to już wszyscy od kilku tygodni i nic. Czy to nie można takich spraw pozałatwiać na miejscu? – Chyba można – sentencjonalnie zaopiniował Tomasz. – Chyba że można, ale trzeba chcieć. W tym sęk, że nikt nie chce. Wszyscy się domagają, a nikt nie chce. Pan wie, gdzie my w tej sytuacji dojdziemy? – Budujemy socjalizm i zbudujemy socjalizm – powiedział na zebraniu załogi sekretarz partyjny. 30 – Bo i zbudujemy, towarzyszu – powiedział stolarz z montażu – ale nie mówmy o tym, co dobrze wiemy, tylko pytam się, dlaczego mamy tracić premię z winy złego zaopatrzenia? – Ma rację! – krzyknęło kilku robotników – ma rację! – Towarzysze – powiedział sekretarz – pracujemy tu razem i nie możecie mi mieć za złe, ale tak jest, że nie można w tej chwili niczego zmienić. – My nie do ciebie pijemy – powiedział robotnik z montażu pudeł – ale skoro już się zwołuje zebranie partyjne, to po to chyba, żeby sobie o wszystkim szczerze powiedzieć. Więc mówię szczerze – nie jest dobrze, powinno być coraz lepiej. Wiedzą o tym wszyscy robotnicy, którzy tu przyszli. Ale czy dyrekcja orientuje się we wszystkich trudnościach, czy Rada Zakładowa orientuje się we wszystkim, czy dyrektor wie, jakie są nastroje załogi? – Racja – posypały się okrzyki z sali. – Jeśli będziemy sobie przeszkadzać wzajemnie – powiedział prowadzący zebranie sekretarz Woliński – do niczego nie dojdziemy. Poza tym proszę, żeby się towarzysze nie wypowiadali w imieniu całej załogi, jest to bowiem zebranie W-3 i tylko o naszych sprawach powinniśmy dyskutować. Czy towarzysz chce dalej mówić? – zapytał Kowalskiego z montażu pudeł. – Tak. Chcę zapytać, dlaczego nie ma tu dyrektora? Nad zebranymi przeszedł huragan oklasków. – Ja miałbym pytanie – wstał Nowak z montażu – następujące: na montażu pudeł w ciągu trzystu godzin osiemdziesięciu pracowników wykonywało określoną ilość skrzyń wagonowych. Taką samą ilość skrzyń wagonowych wykonuje teraz w ciągu dziewięćdziesięciu godzin siedemdziesięciu ludzi. Na... – zastanawiał się chwilę – na montażu podwozi siedemdziesięciu ludzi składało do niedawna siedem podwozi w okresie jednego miesiąca. W chwili obecnej tylko dziesięciu robotników więcej, a więc w sumie osiemdziesięciu ludzi, musi przeprowadzić, również w czasie miesiąca, montaż trzydziestu, a niekiedy i czterdziestu pięciu wagonów. Jak każdy wie, są to zadania ogromne. Rozumiemy trudności, pracujemy po kilka nadgodzin dziennie, realizujemy zobowiązania społeczne, doceniamy pomoc partii, Rady Zakładowej i części dyrekcji w zapewnieniu nam lepszych warunków pracy. Jesteśmy zgraną załogą i liczymy tylko na siebie. Czego nie zrobimy sami, nikt za nas nie zrobi. Ale – znowu się przez chwilę zastanawiał, jakby nie był pewien, czy ktokolwiek go słucha, po hali fabrycznej szedł wyraźny szmer – spójrzmy na to z innej strony. Pracujemy szybciej, wydajniej, dłużej, a nasze zarobki nie tylko, że się nie zwiększają, ale maleją. – Brawo! Ma rację, brawo! – buchnęło pod strop hali i kiedy Nowak siadał na swoim miejscu, panował nieopisany wrzask. – Brawo, Nowak! – wyrywały się zbiorowe okrzyki. – Nowak, No-wak! – skandowano głośno. Monter był oszołomiony, nigdy jeszcze tak długo nie przemawiał, wiedział, co ma powiedzieć, uczył się tego nieomal na pamięć, choć znał to wszystko własnymi rękami, jednak się bał. Powiedzieli przecież wyraźnie: żadnego warcholstwa, tylko spokojna, szczera, prawdziwie robotnicza rozmowa. I żeby nie było żadnego picu, żadnego wywlekania drobiazgów. Trzeba mówić tylko o tym, z czym nie potrafimy sobie dać rady sami. I żeby mi nie było żadnych ataków personalnych. To nie nasza sprawa, czy nam się ktoś podoba, czy nie. Nasza rzecz w tym, czy nasza sprawa jest słuszna, czy nie. Reszta należy nie do nas. Jest słuszna? Jeśli jest słuszna – postawmy ją otwarcie. W hali wciąż panował nieopisany wrzask, robotnicy tupali nogami, skandowali, krzyczeli. „Więc nie wyszło – pomyślał Nowak – nie udało się. Chciałem najlepiej, nawarzyłem piwa”. Spojrzał po zebranych i przestraszył się tego, co rozpętał. Nigdy tak długo nie przemawiał, nigdy tak długo nie słuchał oklasków i krzyków, nawet na meczach piłki nożnej. „Czyżby byli wszyscy przeciw mnie? – w strachu zapytywał sam siebie. – To niemożliwe. A więc powiedziałem to, co ich boli?” Wyjął papierosy, żeby zapalić, przypomniał sobie jednak, że palenie jest tu zabronione, i nagle przed jego oczami zabłysło światło zapałki: – Pal, Józef – powiedział robotnik – w czasie zebrania wolno. 31 Nowak dopiero teraz zdał sobie sprawę, że siedzi między swoimi, że to jego koledzy. Uśmiechnął się zadowolony, zaciągnął dymem, wyłapywał pojedyncze zdania, jakie wymieniali między sobą robotnicy: – Aleś im dosrał – powiedział ktoś za plecami. – Ale co to da – wracało częste echo – przecież to nie pierwszy raz się mówi. – Ten dyrektor – rzucił ktoś oschle – to chyba czeka, aż mu się cała załoga zbierze pod gabinetem. Oddział to dla niego mało. – Konferuje z Warszawą – rzucił ktoś informację. – Ma tutaj przyjść za pół godziny. – Albo Warszawa, albo załoga – dopadło Nowaka zdanie. – Dobrześ mówił – szepnął ktoś z tyłu do ucha. – Tak trzeba! – ścisnął go za łokieć. – I kto by pomyślał, żeś taki fajny chłop. Katarzyna wróciła z butelką ratafii. Na mównicę wszedł przewodniczący Rady Zakładowej wagonowni, Kaźmierczak. Podniósł rękę i wśród zebranych zapanowało milczenie. – Towarzysze. Nie zebraliśmy się po to, żeby oklaskiwać jedno przemówienie i tracić czas, ale żeby zebrać wnioski i przedstawić je kompetentnym władzom. Proponuję, aby wybrać komisję, po jednym towarzyszu z każdego oddziału, która spisze te wnioski i przedstawi ogółowi. Apeluję w dalszym ciągu o powagę i rzeczowość. Jednocześnie informuję, i proponuję do tej sprawy nie wracać, że dyrektor prosił mnie, abym towarzyszom przekazał, że nie może dziś przyjść na nasze zebranie, natomiast przyjdzie do nas jutro o dziewiątej rano. Informuję również, że przedstawiciel ministerstwa spisał postulaty i wnioski, które się zresztą pokrywają z tym, o czym towarzysze mówią, i wyjechał jeszcze dziś popołudniowym pociągiem do Warszawy, aby je przekazać władzom. – Wypijesz? – zapytał córkę Kunicki. – Za twój egzamin. – Za spotkanie – powiedział Tomasz. – Za miłe spotkanie. Nastąpiła kilkuminutowa przerwa, w czasie której śpiewano pieśni, palono papierosy, rozmawiano. Głos zabrał przewodniczący zebrania: – Towarzysze, których wybraliście na wniosek towarzysza Kaźmierczaka, opracowali wnioski, które za chwilę zostaną publicznie odczytane. Wnioski te, po waszym zaakceptowaniu, przekazane zostaną Radzie Zakładowej, partii i towarzyszowi dyrektorowi. Proszę! Zabrzęczał telefon. Katarzyna wyszła na korytarz. Wszyscy uważnie słuchali. – Nic ważnego – powiedziała Katarzyna – dzwoniła Hanka, żebym jutro do niej wpadła. – ...I w imieniu załogi domagamy się – głos czytającego był płaski i monotonny, język potykał się co chwila o nie spotykane dotychczas trudności: – realnej podwyżki płac, – ograniczenia nadgodzin, – uregulowania sprawy potrąceń podatkowych, – uregulowania sprawy premii. – Czy towarzysze zebrani – powiedział przewodniczący – akceptują te wnioski? – Skreślić słowo realnej – padł głos z hali. – Racja – odpowiedzieli chórem. – Nie ograniczenie nadgodzin, ale zlikwidowanie nadgodzin! – Racja! – Bzdura, to niemożliwe, trzeba zostawić „ograniczenia”! – Powinien się znaleźć jakiś wniosek o BHP, o czym tyle mówiono. – Racja! – Wobec tego dopisujemy ostatni punkt naszych postulatów – powiedział przewodniczący zebrania – polepszenie stanu BHP. – Brawo! 32 Śpiewali „Międzynarodówkę” i hale fabryczne jak przestraszone psy chowały się w nadchodzący zmierzch. U sąsiada za ścianą radio grało: pik, pik, pik, godzina dwudziesta. Podaję... cisza szła zza okna płoszona tępym zgrzytem tramwajów. – Nikt już tego nie słucha – powiedział Kunicki do Tomasza. – Kasiu, zobacz, co dają w radio lekkiego. Tomasz nalewał ostatnią kolejkę ratafii do szklanek po musztardzie. – Dobrych myśli, panie Stefanie – powiedział do Kunickiego. – Dopóki są ręce do pracy, wszystko jest w porządku. – O dziewiątej naczelny dyrektor zawiadomił, że przyjdzie o dziesiątej. O dziesiątej przysłał dyrektora wagonowni. – W radio nic ciekawego – powiedziała Katarzyna siadając przy stole. – Wyłącz się! – krzyknęli z pierwszych szeregów. – Nie czekaliśmy na was. Dlaczego nie ma naczelnego! – Nie pozwolimy się kiwać! Nie pozwolimy się kiwać! Ze wszystkich oddziałów robotnicy samorzutnie ciągnęli na przesuwnię. – Złaź z mównicy! – krzyknęli z pierwszych szeregów. – Spokojnie, towarzysze! – krzyczeli inni. – Idźcie do pracy, po to nas wybrali na delegatów, żebyśmy w waszym imieniu porozmawiali z naczelnym. – Dyrektor nie będzie rozmawiał z całą załogą – powiedział z trybuny dyrektor wagonowni. – Wybierzmy z każdego oddziału po jednym delegacie – zaproponował majster Kunicki. – Słusznie! – zawtórowali. – Nie będziemy przerywać produkcji. – Delegacja nie może być w tej chwili przyjęta – powiedział do mnie dyrektor wagonowni. – Kiedy więc znajdzie dyrektor czas na naszą delegację? – pyta Kunicki. – Nie chce przyjąć naszej delegacji – niesie się echem. – Nieprawda – prostuje Kunicki. – Przyjmie, ale w innym terminie. – Ile jeszcze możemy czekać! – niesie się echem. Niebo jest zamglone, podobne jesiennemu zmierzchowi. Pojedyncze krople chłodnego deszczu drażnią zaogniającą się ranę ziemi; Chmury idą nisko i powoli, jak przejedzone krowy, które boją się opróżnienia wymion. Wreszcie nadchodzi ulewa przynosząca ukojenie rozgrzanej ziemi. Zieleń wokół murów jest zieleńsza. Jest godzina dziesiąta zero pięć rano. Szaro. Zapełniają szczelnie przesuwnię. – Przyprowadzimy go siłą! – wołają pierwsze szeregi. – Przyprowadzimy go siłą – odpowiada echo. – Co to jest, żeby... Doczekali się. – Nie ma odpowiedzi Warszawy – mówi dyrektor – szwankuje zaopatrzenie w surowce, musimy jeszcze poczekać, musimy... – Co z naszymi wnioskami? – pada głos z tłumu. – Towarzysz dyrektor niech nam oczami nie świeci – odpowiada inny głos z tłumu. – Chcemy rozmawiać, a nie dyskutować – powtarzają inni. – Wszystko jest do załatwienia, trzeba chcieć! –W tej chwili wszystko nie jest do załatwienia – odpowiada dyrektor. – Niech mówi dalej! – krzyczą ci najbliżsi trybuny. – Dlaczego towarzysz nie mówi dalej? – zapytuje robotnik. – Zupełnie zgłupiał – śmieje się grupka młodych. – Trzeba tylko chcieć – mówi Kunicki – trzeba tylko chcieć z nami rozmawiać. Nie wymagamy wiele, ale żądamy jasnych i konkretnych odpowiedzi. Zadaliśmy konkretne pytania i żądamy konkretnych odpowiedzi. Nie ma co oglądać się na Warszawę. Załatwmy to sami. Zapytaliśmy partię, odpowiedziała nam: towarzysze, musicie zrozumieć – jest trudno, ale 33 zbierzcie załogę, powiedzcie jej prawdę, powiedzcie, że kolejno, punkt po punkcie, postaramy się wszystko załatwić. Macie Radę Zakładową, macie dyrekcję. Postarajmy się wykorzystać wszystkie możliwości na miejscu. Jak wiecie – przyszli do nas, słuchali nas, byli wśród nas. Że nic nie można załatwić natychmiast, to inna sprawa. Ale postąpili godnie, otwarcie, jak robociarz z robociarzem postępować powinien. Tymczasem – modulował głos i dobierał słowa – towarzysz dyrektor nie chce z nami rozmawiać! Boi się z nami rozmawiać. Powołuje się na Warszawę. Tu nie ma Warszawy, tu są nasze wspólne zakłady produkcyjne, towarzysze! Tu nie ma miejsca na wielkopańskie gesty i na widzimisię pana dyrektora, ale tu jest socjalistyczna fabryka! Tu nie można udawać. Tu trzeba robić. Wybaczcie, ale mam do was żal o to, że w tej chwili część zakładu jest nieczynna. Powinniście iść do pracy i zaufać nam, ponieważ nas wybraliście. Jeśli nie ufacie kierownictwu – ufajcie sobie. Powtarzam – to jest nasz wspólny zakład, a nie pana dyrektora. Próbujmy dogadać się tu, ale jeśli tu się nie dogadamy – pojedziemy dogadać się gdzie indziej. Któryś z was powiedział, że przy takim kiwaniu robotników powinno się wybrać specjalną delegację do Warszawy, żeby ominąć dyrektora. Powiedzieliście również, że wykonacie za tych towarzyszy, którzy pojadą do Warszawy, pracę, tak aby pod koniec miesiąca wykonać plan. Wszystko to jest słuszne, ale dlaczego towarzysze z Warszawy nie mają przyjechać do nas? Do naszej fabryki? Wniosek o wyjazd do Warszawy poparł również towarzysz dyrektor. Zaproponował on także komisję do zbadania pracy działu zaopatrzenia. Uważam, że to nie jest słuszny wniosek. Niech towarzysze z Warszawy przyjadą do nas, na miejsce, niech zobaczą, jak pracujemy, jakie wykonujemy plany, niech z nami porozmawiają. Będziemy dla nich dobrymi gospodarzami. Niech skontrolują pracę poszczególnych działów. A jeśli będzie trzeba – wybierzemy komisję, każemy jej jechać do Warszawy. – Komisja z Warszawy – przerwał Kunickiemu dyrektor – przyjedzie do nas między 26 a 31. – To kpiny – zawołali w pierwszym szeregu. – Jeżeli nie przyjadą w najbliższych czterech, pięciu dniach – robotnik na trybunie krzyczał nerwowo – zastrajkujemy. W ciszę, jaka zebrała się nad przesuwnią, uderzał rumor blach, stukot młotków pneumatycznych, syk aparatów spawalniczych. Robotnicy z poszczególnych oddziałów wybierali przedstawicieli-delegatów. – Nie możecie się przecież w takiej masie pokazać w Warszawie – wrzeszczał dyrektor wagonowni. – Rozrabiacie tu i jeszcze chcecie narozrabiać w Warszawie? Do Warszawy może pojechać jedynie kilkunastoosobowa komisja, którą musicie wybrać spośród siebie. – Nie możemy, towarzyszu dyrektorze, samowolnie wybierać komisji. Musimy się porozumieć z załogami. – Porozumcie się z załogami – wrzeszczał – i wybierzcie wreszcie tę komisję! Chmury zbierały się coraz gęstsze. Szły z zachodu i z południa, jakby właśnie nad tym miastem miała spaść oczekiwana ulewa. Ziemia wysuszona upałami pękała, w kościołach modlono się o deszcz. – Porozumieliśmy się z załogami – powiedział Kunicki do Tomasza – i ustaliliśmy skład komisji. Wracamy do dyrektora wagonowni, a ten nam powiada: na nic mi wasza komisja, mamy swoją komisję. Właśnie przyjechała z Warszawy i obraduje u towarzysza naczelnego dyrektora. Możecie być spokojni, towarzysz Kaźmierczak uczestniczy w obradach i na specjalnym zebraniu wszystko zostanie wam przekazane. – Czy można prosić o herbatę? – zapytał Tomasz. – Chce mi się okropnie pić. – I mnie daj – powiedział Kunicki. – Teraz dopiero czuję, że jestem zmęczony. To przychodzi bardzo powoli, ale niezależnie od ciebie, potrafisz milczeć i cieszysz się z tej umiejętności, pokonałeś zasadzki, wracasz z polowania na samego siebie, siadasz w wygodnym fotelu, jakbyś się szykował do wyrywania zęba, może papierosa? dziękuję, nie palę, 34 nie palę sportów, herbaty? dziękuję, jest w tobie radość, pokonałeś pustynię, coście powiedzieli, obywatelu? nie, nic nie powiedziałem, no więc dobrze, podchodzicie do okna, do jedynego okna, z którego widać kawał rzetelnej ziemi, a teraz spokojnie: – Widzicie to drzewo? – Tak, widzę to drzewo. – Co rośnie pod drzewem? – Jak to, co rośnie pod drzewem? – Przecież widać, że trawa rośnie pod drzewem. – Widzicie tę krowę? – Widzę. – Co robi krowa? – Żre. – Krowa żre trawę. A mówiłem – nie ma to, jak spokojnie. – Po co krowa żre trawę? – Żeby dawać mleko. – Na czym rośnie trawa? – Nie rozumiem, na czym rośnie trawa. – Na nawozie rośnie trawa. – Tak, na nawozie rośnie trawa. – Poleżelibyście sobie pod trawą? – Tak, poleżałbym sobie pod trawą. – Dla kogo krowa daje mleko? – Krowa nie daje mleka. – Dla dzieci krowa daje mleko. – Ty kurwo męska, ty chuju gliniany, do jasnej cho... przepraszam, nie dosłyszałem, co pan mówił? – powiedział Tomasz – zamyśliłem się w sobie. – ...i teraz już wszystko potoczyło się szerokim i wartkim nurtem. O godzinie czternastej komisja z Warszawy spotyka się z przedstawicielami załogi. Zebranie jest burzliwe, ale nie daje żadnych rezultatów. .Nr l zmuszony jest przerwać swoje wystąpienie. Któryś z robotników proponuje, żeby jednak wybrać delegację do Warszawy, ale żeby na miejscu kontaktować się tylko z Nrem l w pionie Zjednoczenia. – Zostałem przez załogę – mówi Kunicki – wybrany w skład siedmioosobowej delegacji do Warszawy. W czasie masówki w świetlicy wybrano również przedstawicieli innych wydziałów. Oczywiście, wszystko to zakłócało normalny rytm pracy, stąd moje zmęczenie. No i dzisiaj od rana na nogach. Przed południem odprawa delegatów z Radą Zakładową i z kierownictwem. Kilka godzin bezowocnych dyskusji. Awantura z naczelnym dyrektorem, wreszcie przygotowanie wszystkich materiałów niezbędnych w czasie rozmów w Warszawie. Skończyliśmy to przed dwiema godzinami. Teraz pan rozumie, dlaczego przyszedłem do domu tak późno? No, a w nocy wyjazd. Pomyślności, panie Tomku – stuknęli się szklankami. – Trochę się rozpogadza – powiedziała Katarzyna – przynajmniej dziś. Tramwajami w różne strony rozjeżdżają się przemoczone, nasiąkłe mgłą zapałki. Wtulając łebki w kołnierze, chowają się po bramach i po izbach. Kiedy się dobrze wsłuchać w ciszę, dolatuje pobrzękiwanie talerzy z kaszą, garnków z grochem. Miasto powoli zaczyna się tlić od wewnątrz. Pojawiły się pierwsze dymy. W sklepach sprzedają alkohol. – Dlaczego wódki? – mówi Tomasz w słuchawkę telefonu – przecież nie musimy pić wódki. Tak – będę wieczorem, czekaj na mnie! – Czekaj na mój telefon – mówi Nr l do Nru 2. – Będę czekał na wiadomość od ciebie – mówi Nr 2 do Nru 3. – Pomyślne wiadomości? – pyta Katarzyna – przenocuje cię? – Był bardzo zaskoczony – powiedział Tomasz. – Będzie na mnie czekał. 35 – Zawiadom Nr 4 i 5 – mówi Nr 3. – Trzeba się przygotować. Telefony jak małe czarne kundle ujadają nad odrapaną do ostatniego włókna kością. W gmachu naprzeciw knajpy wielkomiejskiej pali się jedno jedyne światło. Echo śpiewu przebija się przez szczelny dach i więźnie w chmurach. Z hali fabrycznej wybiega robotnik, staje pod ścianą, szczy. – Kiedy pan wróci? – zapytał Tomasz. – W środę rano – odpowiedział Kunicki. – Zadzwoń – powiedziała do Tomasza Katarzyna. – Zadzwonię – odpowiedział Tomasz. Po trzykrotnym naciśnięciu guziczka w korytarzu zaszemrały kroki, w drzwiach stanął Osiński. – Tomasz! Tyle lat! – Błażek! Tyle lat! Było szaro. 36 Tomasz Lem. Zwierzyniec niebieski. Sen nad potokiem krwi. Kozica. Naprzód pojawił się wielki biały ptak o okrągłych zielonych oczach, potem najstarsza papuga powtórzyła: nie udawaj proroka! nie udawaj proroka! prorok zamrugał zielonym okiem i białemu ptakowi zaczęły płonąć końce skrzydeł, z płatów sadzy wywinęły się ptaki o piórach ciągliwych i chwiejnych, w wysokiej temperaturze okoliczny krajobraz przedstawiał się jak stary stempel postawiony na placku wosku, spod którego w żaden sposób nie może się wydostać czerwony powróz rzeczki, ale czarne ptaki już idą coraz niżej, obsiadają drzewa i zwierzęta, wszystkie kobiety znieruchomiały w ulicach jak porcelanowe madonny oblane różnobarwną emalią, dzieci u ich rąk wiszą jak zniszczone toboły, mężczyźni poubierani w wielkie cynobrowe kapelusze chowają się po bramach, klepią się w plecy, teraz znad horyzontu przyfruwają długie, czarne trumny, przysiadają na dachach i strzygąc ozdobami dziwią się grupie białych trumienek płynących nerwowo jak stado gołębi, wreszcie na rozległy plac wybiega największy spośród zebranych i podając smolistą dłoń zaróżowionej madonnie otwiera usta, przywołując żółte i czerwone konie, taniec koni wzbudził podziw, wtedy nie czekając rozkazu trumny napadły każda na swoją padlinę i odfruwając wlokły swoje nażarte tułowie, tymczasem porcelanowe madonny poprawiły sobie w rękach toboły i zaróżowiona madonna trzymając smolistą dłoń przy sercu otwiera usta, przywołuje niebieskie koguciki i nie czekając rozkazu białe trumienki obniżają swój lot, by w radosnym pohukiwaniu odpłynąć poza strefę ognia, nadeszło wreszcie i to, że ci w cynobrowych kapeluszach opuścili bramy i powiewając papierzyskami odkryli głowy strzyżone jak zboże, wchodząc na plac zaczęli się słaniać w powiewach wiatru, tymczasem płomień, który narodził się w skrzydłach, przebiegał niżej i obejmując okolicę koliście zrównywał wszystko, co wyciśnięte zostało w wosku ziemi, jedynie porcelanowe madonny, dobrze wypalone i wygrzane, pękały w spojeniach i stojąc rzucały migotliwe cienie po popiołach, za oknem szumi ulewa, niespodziewany cień szafy napada na plamę światła tańczącą po pokoju w rytmie ulicznej latami, przejście na drugą stronę w twoim ciele przynosi ulgę i spadanie, czekasz, kiedy wreszcie skończy się ta wysokość, ale spadanie jest trwałe, nie udajesz proroka, udajesz niemowę, w istocie nie masz już nic do powiedzenia, ale udajesz niemowę, możesz kłamać, nie potrafisz, trzeba kłamać, wszystko jest prostsze, dziękuję, oduczyłem się palić, dziękuję, oduczyłem się pić, jeść, spać, oduczyłem się żyć na własny koszt, oczywiście ma rację, nie można stale żyć na cudzy koszt, na cudzy koszt można najwyżej umrzeć, nie umiesz umrzeć, nie potrafisz się poddać, proszę mi jeszcze raz przynieść ten album, przynoszą ci album, to nie jest twoja twarz, to jest twarz Goi, dziewczyna Velázqueza, Boscha św. Antoni ze świnią, Wieża Babel Breughla, Kobieta czytająca list Vermeera Skopolamina to jest dom towarowy, tak, to jest dom towarowy, nie poznaję, nie znam, nie pamiętam, i muszę się śmiać, płakać, mówić, nie mając nic do powiedzenia, nie potrafisz się poddać, uczy- 37 łem się, zobaczymy, żartowałem, zobaczymy, na co się uczyłeś, na dobrego prawnika, zobaczymy, jak się nazywasz, Polak mały, jaki znak twój, zobaczymy, otwierasz usta, jakbyś chciał połknąć brzytwę, dlaczego tu nie ma brzytwy, wołasz o książkę, przynoszą ci książkę o nawadnianiu, bijesz pięściami w drzwi, układają cię w pasy ochronne, wołasz o książkę, przynoszą ci książkę o pasach drzew chroniących przed wiatrem, przystojny pan kłania ci się znad mapy, tu – mówi – założymy coś na kształt pasa, otwierasz oczy, pod łopatkami ciepłe prześcieradło, w przestrzeni pokoju kołuje dym z papierosa. – Aleś się schlał – mówi Błażej. – Może zapalisz? – dodaje. – Dziękuję, która godzina? – Gdzie byłeś, żeś się tak zaprawił i to pierwszego dnia? – Skąd wiesz? – zapytuje Tomasz. – Ty zawsze wszystko wiedziałeś. – Jedenasta zero pięć – odpowiada Błażej. – Czy ci się śpieszy? – Źle wyglądasz – stwierdza Tomasz. – Dorabiam po nocach – odpowiada – Niewiele płacą. – Lepiej oddawać krew, prawda? – Zakaz. Gruźlica! – Sporo książek nakupiłeś. – Tanie, lubię książki. – Nic się nie zmieniłeś. – Przez trzy lata? Deszcz ustaje, w pokoju panuje półmrok. Przewieszona przez sznurek jaśnieje różowa halka. Z korytarza dochodzi ostry zapach kiszonej kapusty. Na ścianie z dykty Michel Morgan i Lucia Bose, pomiędzy nimi portret Voltaire’a i napis węglem „Kant”, reszty nie można odczytać. Zapukano w dyktę, ktoś pierdnął głośno, Błażej zawołał: – Klara! Klara! W szparze drzwi pojawił się najpierw nos, potem papilot. – Klara da śniadanie. – Przepraszam – mówi Klara – myślałam, że dziewczynka. – Ona nie poznaje – mówi Błażej – to Tomasz. Klara zapomniała? – Znaczy Lempart? – wsadziła głowę do pokoju. – Ach tak, poznaję – już niosę! Już niosę, Błachciu! – Ile ona ma lat? – pyta Tomasz – co? – śmieje się. –Jakieś dwieście – odpowiada Błażej –dobry wiek. – Zazdrosna – stwierdził Tomasz. – Ciekawe, jak to jest, hm? – Co? – zaśmiał się Błażej –szkapcia zazdrosna? Mylisz się. – Przepraszam – powiedział Tomasz – cholernie nie cierpię cebuli. – Wiem – przecież nie znosiłeś wojska. – Zawsze śpisz i jesz śniadanie nago? – zdziwił się Tomasz. – Nie miałeś tego zwyczaju. – Powiedziałbyś lepiej coś o sobie. – Po co? Zresztą już się nagadałem. – Nie śmiałem pytać, ale przecież na te chujemuje szkoda czasu. – To zależy. – Widziałeś się z Kasią? – Tak. To ona mi poradziła, żebym u ciebie przenocował. – Rozumiem – Błażej uśmiechnął się dwuznacznie – rozumiem. – Zbędny wysiłek – powiedział Tomasz – z tego już nic nie zostało. Błażej odczytywał autografy pod słowem „Kant”. Michel miała szpilki wbite w oczy. – Wyciekną – powiedział – należało przyszpilić z pomysłem. – Ci podpisani – wyjaśnił Błażej – to nasz klub towarzyski. – Nie wszystkich znam i pamiętam. 38 – Nowi, poznasz ich przy najbliższej okazji. – Czy Adamek rzeczywiście z Andrzejem... – Było nudno i postanowiliśmy zgrupować się w klubie. – Po co? – Karty, szachy, dyskusje, polityka, sztuka. W „Echu Pracy” mamy nawet własną wkładkę. U Andrzeja zobaczysz. – A ty? – zapytał Tomasz. – Co porabiasz? – Zawaliłem rok, teraz go powtarzam, więc mam sporo czasu. – Słuchaj – Tomasz usiadł na stercie książek – zacząłeś coś o Katarzynie. Błażej uniósł brwi i rozłożył ręce. – Życie. – Nie udawaj durnia – powiedział ostro – i te swoje chujemuje zostaw na później. Jeśli ci wypłoszyłem w nocy dziwkę, to mogę zaraz iść i cześć, ale cholernie mnie wścieka ta twoja cyrkowatość. – Chcesz? – Błażej wyciągnął spod łóżka sportowe sprężyny i podał je Tomaszowi. – Powinieneś się leczyć. Hantelki – dodał – może hantelki? – Kompletnie zidiociałeś – powiedział Tomasz ze złością wyrzucając przez okno hantelkę. – Z Katarzyną nie było dobrze – zaczął Błażej stając na głowie i opierając się piętami o ścianę z dykty. Jego pośladki przesłaniały portret Voltaire’a. Głowa ułożona na materacu nabiegła krwią. – Przepraszam – powiedział Tomasz – nie miałem racji. To nie cyrk, to rzeźnia. Wyglądasz jak kawał cielęciny zawieszony na haku. – Przez pierwsze trzy miesiące prawie codziennie przychodziła do mnie i płakała. – Byłeś pocieszycielem? – Tomasz założył uchwyt sprężyn na czubek buta. – Robisz takie miny. – Nie umiałem jej wytłumaczyć, że nie ma racji – zgiął się w biodrach i nogi trzymał poziomo, dotykając nieomal bosymi stopami nosa Tomasza – odnoszę wrażenie, że przestała wierzyć we wszystko. – Śmierdzi – warknął Tomasz – idź do łaźni. – Kiedyś przyszła pijana i powiedziała – wyprostował nogi w pion i podniósł się na rękach – że jest w ciąży. Tomasz wstał, podszedł do okna, zapalił papierosa. – Dałbyś też – powiedział Błażej. – Współczuję ci – powiedział Tomasz – miałeś pewnie sporo kłopotu. – Z tobą! – Błażej zaciągnął się. – Myślałem, że wiesz. Tomasz gwałtownie się odwrócił i wrzasnął: – Jeżeli natychmiast nie przestaniesz bredzić, skopię cię po tej ohydnej mordzie. – Z tobą – powtórzył Błażej – dlatego nie chciała do ciebie przyjść. Sam jej zresztą mówiłem nieraz, że to nie miałoby sensu. Wtedy jeszcze było mi ciebie żal. Stanął na nogach i zaczął podskakiwać raz na prawej, raz na lewej stopie. – Ale potem – nakładał spodnie – znaleźliśmy lekarza. Tomasz położył się na łóżku, nogi oparł o poręcz i powiedział: – Mów dalej, ciekawe, dlaczego mi tego wszystkiego nie powiedziała. – Nie ma dalej. Koniec, kropka. – Niezupełnie – powiedział Tomasz – w każdym razie dziękuję. Jesteś większa świnia, niż myślałem. – Jestem? Dobrze, niech jestem. Mnie to nie przeszkadza. – Epizod, prawda? Miałeś, jak pamiętam, zwyczaj mawiać e p i z o d w każdej nieco bardziej skomplikowanej sytuacji. – Ostatnio mawiam – dup. 39 Wyszli na ulicę. W liściach dzikiego wina szumiały wróble. – Mogę ci pożyczyć płaszcza – powiedział Błażej – inaczej zmokniesz jak kura. Wbiegł na schody i wracając powiedział: – Wpadnij do mnie po południu, postaram się zaprosić naszych wspólnych znajomych. – Dziękuję – powiedział Tomasz – padać chyba nie będzie. – Jesteś zajęty? – Na razie tak, ale po południu przyjdę. – Mój tramwaj – krzyknął Błażej – spóźnię się. Przebiegł przez trawnik i wskoczył na stopień. W oknie winiarni „Słowiańska” pisany tuszem afisz zaprasza na przedstawienie do nocnego kabaretu z rewiami i jazzem. Tomasz stanął z nosem przy szybie zastanawiając się, czy wejść do środka. Przyjrzał się własnej twarzy i pomyślał, że jest zielona. Maznął palcem po szybie, podłużna kreska na odbiciu policzka zazieleniła się, odwrócił twarz, na okrągłym wieżowcu świeciła sztuczna gałąź, skręcił w ulicę Fredry, doszedł do opery, wreszcie postanowił usiąść na wysokim obmurowaniu, oparł się plecami o udo ogromnego lwa, przed oczami miał park z fontanną, plac Uniwersytecki, dalej jaśniały szaroniebieskie dachy autobusów śródmiejskiego parkingu. Przypomniał sobie którąś wiosnę z poprzednich lat, kiedy z Katarzyną przychodzili tutaj fotografować się w najprzeróżniejszych pozach. Więc nic się nie zmieniło? Kasztany pachną tak samo jak dawniej, po przeciwnej stronie oparta łokciem o grzbiet lwicy pozuje do fotografii dziewczyna, jest tak samo chmurno! Chociaż nie, chmury dzisiaj idą niżej i temu facetowi z pewnością żadne zdjęcie się nie uda. Obramowanie fontanny wysadzone było różami, które na tle intensywnie zielonych drzew wyglądały jak ulepione z plastyku, pomyślał więc, że nie byłoby źle wyciąć ten cały fragment obrazu, który obejmowały jego oczy, i wysłać komuś na imieniny, ale komu? – może Adamkównie? – Nie, nie znajduje nikogo, komu mógłby wysłać ten pejzaż na imieniny, ale w każdym razie zostałaby naturalna, szara dziura i kolumny opery przed nagłą szarą dziurą w ziemi wyglądałyby z pewnością naturalniej. Przypomniał sobie pocztówkę, jaką otrzymał trzy lata temu z Aten, dokąd ich lektor łaciny pojechał na placówkę dyplomatyczną, ale tam było więcej ludzi i kamieni niż kolumn, tutaj zaś jest odwrotnie, a nawet ludzie, można by powiedzieć, toczą się ulicami jak kamienie. Dochodząc do placu Uniwersyteckiego stanął na chwilę przy kiosku z piwem. – Tylko zimne – powiedział, otrzymał resztę za kufel jasnego i paczkę giewontów, więc jednak – pomyślał – dzisiaj udało mi się lepiej, chciał jeszcze kupić gazetę, żeby zajrzeć do repertuaru kin, ale kobieta w budce powiedziała: – nie prowadzimy gazet, niestety, tutaj tylko to, co pan widzi! – spojrzał przez zamazaną szybę, za którą leżały tabliczki czekolady po złotówce i pudło zagranicznych prezerwatyw: – nie, dziękuję – powiedział, wylał resztę piwa na chodnik; – ci zagraniczni to sprzedają bardzo tanio – powiedziała kobieta; – ach tak? – zdziwił się – to niezły interes; sezonowo – powiedziała kobieta – może jeszcze piwa? nie, dziękuję. Przy wejściu do Ubezpieczalni czekali w kolejce chorzy, tak – przypominał sobie – przecież tu załatwiało się zwolnienie z wojska, rano trzeba było zjeść surowy ziemniak, potem gorączka szła do góry, chociaż nie zawsze, w każdym razie wtedy tak, spróbowałem, może za wcześnie, nie było żadnej gorączki, nie było żadnego zwolnienia, wymigujecie się, panie Lempart, od służby wojskowej! no tak, wymigujecie się od służby wojskowej! on mi wtedy – proszę obywatela – opowiedział o tym, że zjada surowe ziemniaki... Czy tak? Zjadaliście surowe ziemniaki? Tak, proszę pana, obywatel świadek ma rację, nie miałem kuchenki, bolał mnie żołądek, dlaczego nikt nigdy nie chce wierzyć, że mnie naprawdę boli żołądek? Był zadowolony, że jest sam, że nie potrafi się przyzwyczaić do tylu ludzi naraz, miałby ochotę od nich uciec, ale jak uciec od tylu ludzi naraz, to nie jest takie łatwe znaleźć dla siebie miejsce na tej ziemi, co innego wczoraj, kiedy tęskniłem za nimi, w końcu nawet kiedy żal mi 40 było odchodzić – pomyślał – tęskniłem za nimi, ale to wszystko nastąpiło zbyt gwałtownie, powinienem, postępować jak człowiek wygłodzony, któremu najpierw daje się okruch sucharka, dopiero potem cały suchar, nie mówiąc już o baranim kotlecie; zacząłem od kotleta i teraz mi jest mdło, boli mnie żołądek? a może cały świat choruje na żołądek? nie, z całą pewnością należało to wszystko rozpocząć inaczej, to już się nie może powtórzyć. Nie mógł strawić poprzedniego dnia, obrazy i myśli wciąż się mnożyły; wrócę – pomyślał – poproszę ich, żeby pozwolili chociaż przez chwilę wypocząć, będę sam, wszystko sobie dokładnie przemyślę, potem im powiem: dziękuję – o właśnie, tak byłoby chyba lepiej, przecież muszę przez chwilę odetchnąć, muszę być sam i nie myśleć o niczym, skupić się, w przeciwnym razie każdy kolejny dzień będzie jeszcze bardziej rozwodniony, a do działania potrzebne jest skupienie, wewnętrzne zebranie sił, chęć życia i chęć rozmawiania z ludźmi. Przypomniał sobie ojca, kiedy wrócił z delegacją nauczycieli z NRD i przez tydzień musiał znajomym opowiadać te same wrażenia, wolę już nigdy nie wyjeżdżać za granicę – powiedział ojciec – to nie ma sensu, jestem wywrócony jak worek, wszystko się ze mnie wysypało, nie mam nic w środku i jak teraz mam pisać sprawozdanie? oni mnie traktują tak samo, jakbym wrócił z dalekich egzotycznych krajów – myślał – oczywiście, będę się bronił, ale czy potrafię się obronić przed każdym? W końcu powiem im, co sami doskonale wiedzą, że w Finlandii najpiękniejsze są zamarzające jeziora, zaś w Maroku woda w rzekach jest tak gorąca, że można ugotować jajko; jajko? – zaśmieją się – tak, jajko, a nawet kawałek barana; to słoń rzeczywiście lubi wąchać kwiaty? – zapytają – tak, odpowiem, słoń rzeczywiście lubi wąchać kwiaty! czytałem w gazecie, że słoń lubi wąchać kwiaty; to ciekawe – odpowiedzą – że nie widziałeś słonia; owszem – odpowiem – ale w Anglii widziałem hipopotama, który zbierał na korcie piłeczki tenisowe, to bardzo zabawne, prawda? – odpowiedzą – tak, to bardzo zabawne! Stanął przed wejściem do ogrodu zoologicznego. „Tu mógłbym trochę wypocząć” – pomyślał. – Poproszę jeden bilet na dwie godziny! – U nas tylko na cały dzień! – Hm, to dziwne – powiedział – u nas w Anglii kupuje się na dwie godziny. – To co innego – odpowiedziała kasjerka – jeśli pan cudzoziemiec, to sprzedam na dwie godziny. Kupił na straganie kilogram skrobanej marchwi. Dzieci tłoczyły się przy stoliku ze słodką watą. W nozdrza uderzył go obrzydliwy smród. – Niech pan uważa – powiedział dozorca – zwierząt nie wolno karmić pożywieniem nie zakupionym na terenie ogrodu. – W mieście i tak nie ma marchwi – powiedział Tomasz – niech się pan nie boi. – Pan się nie gniewa – przepraszał dozorca – ale wczoraj mieliśmy tu istny cyrk. Taki w pana wieku karmił hipopotama bułeczkami, a potem się wydało, że te bułki były z plasteliny. Pan wie – dodał – co to jest pompować żołądek hipopotamowi? – Nie wiem. – Właśnie. – I co? – Okazało się, że rzucił mu również w pysk dwie piłki tenisowe. Całe szczęście, że się przyznał. – I co? – Trzeba codziennie uważać, czy je wydali. Pan wie, co to za praca przy tak skromnym personelu? – Boli go żołądek – spytał Tomasz – i jest spokojny? – Kto? – Hipopotam. – Panie – dozorca dotknął palcem skroni, jakby ją chciał prześwidrować – szplina pan ma? – Przepraszam – powiedział Tomasz – to był naprawdę łobuz, ale niech się pan nie martwi, hipopotam i tak nas przeżyje. 41 Skręcił w lewo w wysadzaną klonami alejkę i poszukał odosobnionej ławki w alpinarium. Górskie kozice cieszyły się najmniejszym powodzeniem zwiedzających. Otworzył papierową torebkę, wybrał najczerwieńszą marchew i zaczął gryźć. Kątem oka widział klatki z małpami położone niżej. Dochodził stamtąd wrzask dzieci. Przestraszone małpy chowały się na wierzchołkach gałęzi i poruszały głowami. Wybrał drugą najczerwieńszą marchew z torebki i rzucił przez rów z wodą. Kilka kóz podbiegło, obwąchało, potem podniosły głowy i wyciągając osadzone na krótkich karkach pyski zaczęły poruszać nozdrzami. Patrzył im przez chwilę w oczy, potem ze złością rzucił gryzioną marchew w środek stada. Jedna z kóz ostrożnie dotknęła ogryzka kopytem, następnie pochyliła się, wzięła go między zęby i podnosząc wysoko pysk zaczęła spokojnie i długo żuć. Sztuka życia, tak, to jest właśnie sztuka życia. Rzucone podnieść, włożyć między zęby i gryźć. Każdy powinien coś gryźć, nawet jeżeli nie ma co. Ruszająca się szczęka wygląda pożyteczniej niż szczęka martwa. Koza wyciągnęła szyję oczekując dalszego kawałka marchwi. – Jeżeli mnie obserwuje – powiedział Tomasz – jest zdziwiona, myśli, że jem, podczas gdy ja zjadam słowa, których nie widać. Czysta miłość. Pochylił się, rozluźnił sznurowadła. Zauważył pod ławką kawał końskiej szczęki, wygarnął ją nogą i z rozmachem rzucił przez rów. – Masz – powiedział – każdy powinien mieć coś do gryzienia. Koza nie opuszczając pyska parsknęła chrapami. – Powinienem się oduczyć przemawiać do siebie głośno – powiedział Tomasz. – Ludzie nie znoszący samotności, ale skazani na nią, uczą się przemawiać do siebie. Głośno zadają sobie pytania i głośno na nie odpowiadają. W końcu zaczynają wierzyć, że ich własny głos jest żywym, rozmawiającym wedle własnych zasad człowiekiem. Toczą z nim wojny i zawierają przyjaźnie. Ludzie, którzy nie potrafią stworzyć własnego głosu, usłyszeć go poza swoim ciałem, zwykle wariują. – Był taki jeden – opowiadał Nowacki – który stale potwornie krzyczał. Stał przy ścianie i krzyczał. Odprowadzam go kiedyś i pytam: dlaczego tak krzyczycie? Popatrzył i uśmiechnął się. – Przecież nie krzyczę – odpowiedział. – Ale przedtem? – zapytał Nowacki – przecież krzyczeliście, dlatego was wyprowadziłem. Miał szczere i zdumione oczy, patrzył w okno, w jakiś nie istniejący punkt. Na szczycie alpinarium figlowały kozy. – Nie mogę usłyszeć własnego głosu – pan rozumie – nigdy go nie mogę usłyszeć, nawet gdy krzyczę. Małpy w klatkach zaczęły piszczeć i Tomasz uświadomił sobie, że mówi coraz ciszej. – Jeżeli pokonała mnie zwykła małpa – powiedział ledwo ruszając wargami – to znaczy, że nie jest ze mną tak źle. W każdym razie trzeba uważać, trzeba pilnować. Dobry prawnik nie może słuchać własnego głosu, dobry prawnik musi słuchać głosu oskarżonego. Dwie młode kózki pobekując wryły się nogami w ziemię tuż przed fosą. – Goryl! Goryl! Goryl! – krzyczały dzieci z dołu. – Ale musi mieć własny głos – a to nie jest to samo, co słyszeć własny głos. „Będę dobrym prawnikiem – pomyślał – jeśli będę miał swój własny głos. Ale czy ja go mam? Nie jestem pewien. Jeśli czegokolwiek można być pewnym, to nie tego, czy się ma własny głos. A to jest najważniejszy warunek każdego działania. Więc trzeba zacząć wszystko od zdobycia własnego głosu, od nauczenia się posługiwania się tym głosem. Mieć i umieć – czy ktoś już do tego doszedł? Jeśli tak, to jestem daleko w tyle”. Dwie młode kózki przypatrywały się Tomaszowi jak korzenie wyrastające na brzegu rzeki. „Jeśli nie, to zaszliśmy za daleko. Idziemy w zupełnej ciszy, w zupełnym milczeniu. Stado baranów pasące się w milczeniu na stromym zboczu musi wyglądać dziwacznie. Więc są dzwonki. Ale dzwonek to głos cudzy, rozkazujący koniec przerwy. Nie jesteśmy w teatrze. 42 Jesteśmy w państwie zwierząt korzystających z praw suwerenności i musimy te prawa uszanować. W innym wypadku trzeba zapłacić mandat. Jeśli nie wolno dokarmiać zwierząt pokarmem nie zakupionym na terenie ogrodu, trzeba to prawo respektować. Inaczej mówiąc, trzeba szanować panujące tu zwyczaje. Kupując bilet, rodząc się, stajesz się terytorialny. Istotnie, to słuszny pomysł, żeby do takiego państwa nie sprzedawać biletów na kilka godzin. Cały dzień, całe życie niezależności z ograniczeniem. Należy powiedzieć sobie tak: jesteśmy daleko w tyle. Mam, mam swój głos, słyszę go, ale nie umiem, nie chcę umieć, jestem zbyt leniwy. Boję się przerzucić przez tę granicę z wodą zwykłej czerwonej marchewki, szkoda mi gestu ręki. O ileż wygodniej wyjąć papierosa i zapalić. Jestem na terenie chronionym. Będę dobrym prawnikiem. W każdym razie trzeba się pilnować. Trzeba uważać na swój żołądek. Ile lat boli mnie już żołądek? Pewnie od rewolucji francuskiej”. – Do jasnej cholery – męski głos powoli wciskał się w szczeliny alpinarium – jeżeli natychmiast nie przestaniecie rzucać kamieniami, wyprowadzę całą wycieczkę. Tomasz obejrzał się, przy klatkach z małpami panowało zamieszanie. Wstał i podszedł do fosy z wodą. – Masz – powiedział do kozy, rzucając całą garść marchwi. Koza poruszyła wargami, podeszła do małych i polizała im grzbiety. – Jeżeli powiedziała dziękuję – żartował Tomasz – to ja mówiący do niej muszę wyglądać zupełnie kretyńsko. Schodził w dół. Spod klatek z małpami spojrzał na alpinarium, wydało mu się w tej minucie niesamowicie duże. Słońce, które z wysiłkiem przeświecało przez gęste chmury, było podobne do różowego pawiana, zaś pawian wystraszony kawałkiem rzuconego drutu przeskakiwał w pośpiechu z gałęzi na gałąź, wreszcie zaszył się w narożniku i znieruchomiał. – Zupełnie jakby świeciło słońce – powiedział Tomasz wskazując czerwoną plamkę pod dachem. Kilkunastoletni chłopiec popatrzył na pawiana, potem na Tomasza i stuknął się palcem w czoło. – Wariat, mamusiu, patrz – wariat! Tomasz włóczył się po mieście trzy kwadranse bez żadnego celu, tak jak sobie postanowił z samego rana. Chciał być jednym z tych anonimowych ludzi, którzy się nie śpieszą, którzy oglądają okna wystawowe, przechodzą przez ulice, zaglądają do okien. Chciał się pozbyć wrażenia, że wszyscy na niego patrzą, że jest czymś raniącym ten ugładzony przez wieki kamień, że jest taki jak każdy. Odczuwał silnie potrzebę powszedniości i w końcu doszedł do wniosku, że jednak oszukuje sam siebie, że oszukuje go miasto, że oszukują go ci nieznani ludzie. Podejrzewał w każdym z nich swojego znajomego, bał się jak chory, któremu po amputacji nogi każą chodzić o laskach. Przed kinem „Pasaż”, przyglądając się fotografiom z filmu „Nie ma pokoju pod oliwkami”, uświadomił sobie, że cała ta krótka włóczęga bez celu była oczywistym nieporozumieniem. Gnębiła go myśl, z której na początku nie potrafił sobie zdać sprawy, a która go teraz, zapatrzonego w fotografie, napadła i nie dawała spokoju. Próbował nazwać to, co w nim powoli i nieubłaganie narastało, ale mimo wysiłku, przed oczami pojawiały się ustawicznie zmieniające się obrazy, mącące pamięć i znikające wraz z nią słowa. Stał z rękami w kieszeniach spodni, niezdecydowany, co uczynić. Do planowanego spotkania, na które zresztą nie miał w tej chwili najmniejszej ochoty, pozostało jeszcze co najmniej dwie godziny. Zapatrzył się w czubki butów i pomyślał: „Powinienem wyczyścić buty”. W tym momencie ktoś trącił go z tyłu w łokieć. – Mogę panu odstąpić bilet – powiedziała dziewczyna – po normalnej cenie. – Bilet? Jaki bilet? – powiedział Tomasz. – Ja nie czekam na bilet. – Przepraszam, myślałam. 43 – Nie szkodzi, mogę pani kupić lody. Wzruszyła ramionami i stanęła w kolejce, gdzie sprzedawano na papierowych talerzykach lody cassate. – Bez łaski – powiedziała. – Bez łaski – powtórzył. Miała czerwoną i nalaną twarz, która przypominała mu pawiana. – Tak, jasne, że tak! – Przyjrzał się dziewczynie jeszcze raz i szybkim krokiem poszedł przed siebie. Miała czerwony kostium kąpielowy i przypominała wróbla. Teraz zdał sobie sprawę z sensu włóczęgi, którą zaplanował rano. Ewa, odszukać Ewę. To musiało zapaść w nim pomiędzy przebudzeniem a różową halką na sznurze w pokoju Błażeja, kiedy poczuł w sobie ostre, trawiące brzuch pożądanie. – Bez kobiety – powiedział Kusy kiedy się już polubili – daleko pan nie zajdzie. Nawet tu, ale musi być. Choćby narysowana. Pan nie ma pojęcia, jakie oni świństwa wyrysowują na papierach, które otrzymują na listy. Radzę panu, niech pan sobie narysuje jakąś kobietę i uwierzy, że ona jest prawdziwa. To na początku wystarczy, potem jakoś przechodzi. – Nie trzeba, panie Kusy, nie wierzę w żywą, a co dopiero w narysowaną. – Miałem już takiego – mówi Kusy – który potrafił wytrzymać. Ale potem opadło go ze zdwojoną siłą. Kazał sobie co tydzień przyprowadzać malarza, żeby mu rysował inną. Pozwoliłem mu trzymać kredę i ilekroć usłyszy kroki w korytarzu, zmazywać posadzkę. Lubiłem go tak jak pana. Kiedyś go przyłapali i wpadł na pomysł, żeby malować pod łóżkiem. Ale tam było tylko miejsce na rysunek zrobiony przez malarza. – Jak to malarza? – zapytał Tomasz, – Czy tu jest jakiś malarz? – Jest i nieźle zarabia – powiedział Kusy. – Bierze pół paczki herbaty za rysunek, a powodzenie ma wielkie. Idzie bez celu przed siebie i widzi czerwony kostium kąpielowy. Wie, jest pewien, że dopiero teraz idzie bez celu. Jest mu dobrze z tą myślą i nie może zrozumieć uśmiechu, który go otacza ze wszystkich stron. Ewa? Nie, nie Ewa. Karuzela się kręci z piszczącymi dziewczętami w siodełkach. Podchodzi do strzelnicy, kładzie pięćdziesiąt złotych na ladzie i mówi do zdziwionego faceta: – Za wszystko! – Różowa różyczka, raz! Cholera z różyczką! Różowa halka wisi na sznurze w pokoju. Gorąco. Skóra na plecach drętwieje. – Gdzie się podziała różowa różyczka? – pyta Tomasz. – Wygrał pan – odpowiada facet. – proszę dalej. – Co z tym zajączkiem, do cholery! – wścieka się Tomasz. – A, z zajączkiem? – dziwi się facet. – Za zajączka papierowa parasolka. Proszę. – Trafił pan w mordę tego niebieskiego pajaca? – dziwi się facet – to się jeszcze dzisiaj nikomu nie udało. Proszę, wygrałeś pan Kościuszkę w gipsie. Odchyla plandekę i ze sterty popiersi wybiera jedno, pyzate jak barokowy aniołek. – Niebieskie pan chcesz? – mówi facet. – Jak niebieskie, to jest cały. Tomasz ustawia popiersie Kościuszki na ziemi. – A teraz w te blaszane figurkie – mówi facet z warszawska – za blaszane figurkie dziesięć złotych zwrotu. Niech się pan zmierzy. Blaszana figurka ma wymalowane w miejscu serca różowe koło. W różowym kole wpisane mniejsze czerwone kółko, czerwony strój. – Źle pan mierzysz – powiada facet – trzeba w sam środeczek. A tak nic. Klapa. Koniec. Masz pan dziesiątkę ze żniwiarzami i fajrant. I tak wiele, jak na pana. – Jaki śliczny portret – mówi starsza pani – po czemu? Tomasz wciska jej siłą w ręce popiersie Kościuszki, parasolkę i różową różyczkę. Karuzela zwalnia bieg. 44 – Po darmo – mówi Tomasz. – Niech sobie pani z tym idzie do cholery. Mirtę sprzedają na narożniku. – Kto by tu mirtem, panie, tu asparagus. – Jeden kurs, proszę pani – mówi Tomasz. – Czego ten galop, zdąży pan – mówi dziewczyna w okienku. Tomasz wkłada nieprzemakalny płaszcz pożyczony od Błażeja, zapala papierosa, zapina pasek przy foteliku karuzeli. Starsza kobieta macha do niego kolorową parasolką. Karuzela rusza, starsza kobieta odchodzi. Z trzymanego pod pachą popiersia Kościuszki sypią się śmieci. „Nic się nie zmieniło – myśli Tomasz – wszystko pozostało tak samo”. W przymkniętych oczach szare domy i zielone drzewa układają się w monotonne pasmo, które w narastającym pędzie karuzeli poszerza się, i kiedy dla wzmocnienia emocji karuzela nagle zwalnia – pasmo zaciska się jak namydlona pętla. – Pięknie! – krzyczy Tomasz do dziewczyny z przodu. – Kurwa, jak tu pięknie! Dziewczyna się odwraca i pokazuje język. „Nie są ważne szczegóły – myśli Tomasz – ważna jest całość. W jaki by sposób nie patrzeć na człowieka i jego życie, zauważa się sytuacje i sprawy pojedyncze. Szczegóły pozwalają się łatwo zapominać i znowu przed oczami pojawia się całość. Ale całość jest trudna do uchwycenia w mgnieniu myśli i dlatego jesteśmy skłonni do dzielenia zapałek na czworo. To rodzaj kalendarza i rodzaj busoli zarazem, za pomocą których kierunek drogi wytycza się sam. Nikt nigdy nie pyta człowieka o daty, poza sądem, oczywiście, nigdy nie myślimy kategoriami czasu zawartymi w kalendarzu. Obchodzi się urodziny, ślub, pogrzeb. Nie obchodzi się wtorku, czwartku czy lipca. W tym schemacie zawarta jest całość, jak w suchym wykresie wyznaczającym plan produkcyjny. Co się kryje za tą kreską wzwyż w planie, to już inna sprawa. Wielka tajemnica, wielka dziura w brzuchu. Co się kryje za produkowaniem żarcia, dzieci i kiszonej kapusty, to już inna sprawa. Więc od kiedy w końcu boli mnie żołądek? Nikt się nad tym nie zastanawia. Wystarczy wejść do sklepu i zrobić eksperyment: poprosić o kilogram papierosów. Nikt się nie zastanowi, czy kilogram papierosów to jest dużo, czy też mało, ale każdy zwróci uwagę na formę. Jestem skręcony, boli mnie, mam inną formę. Widzą to. Ale wystarczy poprosić o paczkę cukru i nikomu nie przyjdzie na myśl, że może chodzić o cały worek cukru, ale że z pewnością chodzi o kilogram. Nie widzą, nie interesuje ich ból żołądka. Ból żołądka to nie forma. Różnica tkwi w zawartości. Ale czy ludzie idący ulicą myślą kiedykolwiek o kilogramie papierosów? Po prostu idą i to jest dla nich zadanie najważniejsze. Trzeba więc incydentu, żeby na cokolwiek zwrócili uwagę. Idę ulicą i to jest dla nich epizod, tak, Błażej miał rację, to jest dla nich dup. Wystarczy jednak, żebym szedł o kuli albo żebym zataczał się i wtedy zdziwią się na mój widok, jak dziwi ich kilogram papierosów. A więc uległość, a więc nawyk utartego myślenia. Starczy wytrącić jedną kostkę z cierpliwie układanej piramidy i wszystko się wali. Odruch obronny w takim wypadku nie bywa dostatecznym zabezpieczeniem. Brakuje bowiem konkretnego elementu w działaniu. Kilogram papierosów i kilogram cukru to jest pod wieloma względami to samo i nie to samo”. Doszedł do skrzyżowania alei 27 Grudnia z aleją Armii. W zdumienie, zupełnie zresztą niepojęte, wprawiło go zielone światło. Gdzieś już widział te nerwowe błyskające zielone oczy, które mówiły: proszę wejść, droga wolna. Weszli i wtedy nadfrunęły wychudłe trumny, poprzysiadały na dachach, ach tak, to musiało się stać z całą pewnością w tym miejscu, w tym niczym się nie wyróżniającym miejscu. Zburzony dom, postój taksówek, kiosk z kwiatami, budka z piwem. Tomasz pomógł przejść przez jezdnię niewidomemu. „A więc to, co już znałem, co czeka tu na swoje przeznaczenie od wielu lat. Może z wyjątkiem kiosku z kwiatami. Tak, kiosku z kwiatami nie było, różowa różyczka tkwi w wazonie, obok pęk sztucznych goździków”. 45 – Proszę dwa sztuczne goździki – powiedział Tomasz. Otrzymał dwa sztuczne goździki, skręcił z sobą druciane łodygi i obracając kwiaty między palcami jak żongler laskę, usiadł na ławce przy parkingu. Na małym placyku, oblepionym w obce napisy i ozdobionym transparentem autoservice, pełno było szerokich i długich aut, wokół których uwijali się podnieceni gapie, dzieci, młodzież, starzy. Z niedowierzaniem dotykali szyb samochodowych, kopali czubkami butów w opony, zaglądali pod karoserię. Wymieniali uwagi na temat rozmieszczenia świateł, ilości litrów benzyny na sto kilometrów, prędkości, pojemności silnika, ogólnego wyglądu. Byli zaaferowani i zachwyceni, kręcili się długo, odskakiwali, kiedy pojawiał się właściciel, potem zbierali się przy innym samochodzie, gładzili dłonią karoserię, kiwali głowami. Było mu ich żal, dlatego postanowił, że wstanie, podejdzie do nich i powie: panowie, to jest mój samochód, możecie sobie w nim chwileczkę posiedzieć! ale natychmiast odstąpił od tego zamiaru; mogą się obrazić – usprawiedliwiał siebie; w istocie było mu ich żal naprawdę i najchętniej każdemu z nich powiedziałby: daję panu ten samochód za darmo. Proszę. Zapalił papierosa i przyglądał się przez chwilę przepływającym chmurom. „Tak może wyglądać dym z tony papierów – pomyślał. – Z pewnością nie będzie dzisiaj padać”. Z parkingu odchodzili i przychodzili coraz to inni i nowi ludzie. Znużony pomyślał, że już czas iść do Błażeja, jeszcze się przez moment zastanawiał, czy to w ogóle ma sens, jednak przekonany, że i tak nie ma gdzie spać tej nocy, a do Kunickich nie miał ochoty jechać, wstał z ławki i szybkim krokiem poszedł na ulicę Inżynierską. Ulice powoli zapełniały się ludźmi wychodzącymi z biur i urzędów. Szli rozmawiając szeptem, w rękach trzymali wypchane skórzane torby. Sprawiali wrażenie ospałych, zapatrzonych w popołudnie, które ich czeka i z którym nie wiadomo co zrobić, i nagle, nie wiadomo dlaczego, przypomniała mu się wystawa starych pieców, którą zwiedzał kiedyś w muzeum archeologicznym. Poczuł się zupełnie opuszczony i sam, wyzwolony i szczęśliwy. Wmieszał się w tłum i słuchał jego zbiorowego szmeru. „A więc nie trzeba stwarzać incydentów – pomyślał. – Kiedy się stwarza incydenty, wszyscy zaczynają nagle patrzeć uważnie. Trzeba się zachowywać normalnie. Tylko na tej drodze jakiekolwiek działanie ma sens. Tak, ważna jest całość, ta ruchliwa, zmienna masa ubrana w podobne garnitury”. Schował do kieszeni dwa sztuczne goździki i szedł przed siebie. – Dobrze, że już jesteś – powiedział Błażej – właśnie kłócę się z Teresą, razem powinniśmy to jakoś załagodzić. Wszedł do pokoju i pierwsze, co zauważył, to przylepioną do ściany pod sufitem kostkę margaryny. – Poznajcie się – Błażej rozłożył szeroko ramiona. – To jest Teresa Marciniak, a to – wskazał Tomasza mrugając porozumiewawczo – mój kolega ze studiów. Usiedli przy stole przeglądając w milczeniu egzemplarz gazety uniwersyteckiej „Forum”. Teresa wyszła na chwilę, wróciła uczesana w koński ogon, powiedziała do Tomasza: – Zje pan śledzia? – Zupełnie do niczego – powiedział Tomasz przebiegając oczami ostatnią kolumnę gazetki. – Tak, zjem. – A to świetnie – powiedziała Teresa – kupiłam bardzo dobre śledzie. – Czego chcesz od biednych studentów – usprawiedliwiająco powiedział Błażej. – I to dobre, że w ogóle coś robią. Zresztą – dodał – ma tu przyjść Mietek Sawicki, powiesz mu wtedy osobiście. – Sawicki? Ach ten, no tak – przypomniał sobie Tomasz. Wziął ponownie gazetę i głośno przeczytał: 46 – Idę do ciebie spustoszona przez wszystkich jest wieczór zmęczony język rzeki liże porzucone kości przy brzegach. – To jego? – Owszem, jest redaktorem naczelnym – powiedział Błażej – trudno, żeby naczelni pisali dobrze. – Wygląda, jakby to przetłumaczył z niemieckiego – powiedział Tomasz – pseudoekspresjonizm, nieznośny. – Nie znam się – powiedział Błażej – znam się na anatomii, chociaż nie wiem, po kiego diabła nauczycielowi gimnastyki anatomia. – Teresa – odwrócił ostro twarz – włóż butelkę do wiadra z wodą. Zabrzęczał dzwonek, Błażej wybiegł na korytarz i po chwili wprowadzając kilka osób powiedział do Tomasza: – Kwiat naszego klubu, poznaj ich: Mietek Sawicki z żoną! No, a wy – wskazał dłonią Andrzeja – chyba się znacie, prawda? – Dlaczego nie wziąłeś Zosi? – zdziwiła się Teresa. – Zjecie śledzika? – zapytał Błażej. – Teresa kupiła świetne śledziki. – My dziękujemy – odpowiedziała Maria. – Jesteśmy po obiedzie. Ceremonia przedstawiania trwała już chwilkę, Andrzej poklepywał Tomasza po ramieniu. – Poszła do teściowej – skierował się do Teresy Andrzej. – Jeśli wróci przed dziesiątą, to jeszcze tu wpadnie. – A, to pan? – Tomasz witał się z Sawickim. – Przed chwilą czytałem wiersz pana w „Forum”. – Ach, tę bździnkę? – żartował Sawicki. – To mnie pan poznał z najgorszej strony. – Mnie się bardzo podoba – powiedziała Maria Sawicka siadając na łóżku pod portretem aktorek i Voltaire’a – chociaż masz już lepsze. – Wszyscy siedzą? – Błażej rozejrzał się po pokoju. – No to myślę, że kieliszek na rozgrzewkę nie zaszkodzi. Wybił dłonią korek i rozlał każdemu po pół szklanki. – Jak się masz? – powiedział Andrzej przesuwając krzesło w stronę Tomasza. – Nie mogłeś to wpaść do nas? – Przydałoby się trochę piwa, prawda? – Teresa ustawiała na stole talerzyki ze śledziami. – Może by któryś z was skoczył? – Mogę iść – powiedział Andrzej. – Jest na długie gadanie. – To zależy – wtrącił Tomasz. – Jeśli o mnie chodzi, jestem zupełnie przeciwnego zdania. – Wygłupiasz się – Andrzej wstał z krzesła. – Po takim czasie musi być wiele do pogadania. Przepraszam – powiedział, uchylając drzwi – zaraz wracam. – Ta gazetka – Tomasz skierował się w stronę Sawickiego – wydaje mi się wcale nudna. Pan chyba podziela moje zdanie? – Yhm... – To znaczy, przepraszam – mówił dalej Tomasz – ja się na tym tak nie znam, ale wydaje mi się, po pobieżnej lekturze, że nie macie nic do powiedzenia. – Widzi pan – Sawicki zastanawiał się przez chwilę – najważniejsze, że ona się ukazuje, potem zobaczymy. – Jeszcze pan chce? – zachęcała Teresa. – Niech się pan nie krępuje. – Proszę – Tomasz podsunął swój talerzyk. – Zupełnie smaczny, ale trochę słony. – Gadu, gadu, a danie stygnie – powiedział Błażej. – Więc na cześć gości, na cześć klubu, na przyszłość. 47 Wypili po sporym łyku, Teresa skrzywiła się ordynarnie, powiedziała: – Co za świństwo, spiję się dzisiaj jak zając. – Mamy plany – ciągnął Sawicki. – Chcemy korzystać ze współpracy członków klubu. Nie wiem, czy pan się orientuje, ale oni mają swoją własną wkładkę do „Echa Pracy”, a byłoby o wiele lepiej, gdyby zechcieli pisać do „Forum”. Zresztą – wahał się – może pan zechciałby coś napisać? Właśnie próbuję teraz skompletować zespół i zrezygnować ze studentów. – Nie znam się – powiedział Tomasz. – Jestem prawnikiem. – Znakomicie – powiedział Sawicki. – Prawnik bardzo nam jest potrzebny. Przychodzi sporo listów z interwencjami i nie ma kto odpowiadać. Poza tym reportaż. Do pokoju wszedł Andrzej trzymając pod pachami kilka butelek piwa. – Wie pan – Sawicki zajął krzesło przy Tomaszu – jest wiele do zrobienia, powiedzmy... – Mietek – powiedział Andrzej – pozwól na chwilę. Wyszli na korytarz i po jakimś czasie wrócili. – O czym to ja mówiłem... – zastanawiał się Sawicki. – Aha, więc, widzi pan, mamy wielkie plany, zarówno jeśli chodzi o ten klub, jak i o gazetkę. To oczywiście – ogarnął dłonią pokój – nie wszyscy, jest nas o wiele więcej i myślę, że jednak mamy coś do powiedzenia. Pan – Sawicki z ociąganiem przygotowywał dalszą część zdania – mówił mi Andrzej, że pan tu jest niedawno, więc nie może się pan orientować, to oczywiste, ale my, którzy wszystkie wydarzenia śledzimy na bieżąco, dostrzegamy bardzo wyraźne zmiany i w tej sytuacji nie wolno zachowywać się biernie. Powiem zresztą krótko, żeby nie nudzić: trzeba po prostu nauczyć ludzi myślenia. Od tego czasu, jak pan był na studiach, wiele się zmieniło. – W jakim sensie? Pan wybaczy, ale nie zdążyłem zauważyć. – W samym powietrzu, w atmosferze – powiedział Sawicki – w stosunkach między ludźmi. Idzie coś nowego. Rodzi się entuzjazm. Pan nie wyobraża sobie, jak teraz wyglądają nasze zebrania młodzieżowe. Ludzie sobie skaczą do oczu. Odkryli nagle, że mają własny język, że potrafią formułować nowe myśli. Czy pan wyobraża sobie, żeby przedtem można było założyć podobny klub? Andrzej kręcił się po pokoju, wyjął jakąś książkę z półki i usiadł obok Tomasza. – Niech pan to przeczyta – powiedział Sawicki, wskazując dłonią egzemplarz broszury trzymanej przez Andrzeja. – Sam się pan przekona do tego, co mówiłem. Tomasz wziął egzemplarz „Odwilży” Erenburga. – Ach tak, pamiętam, „Burza”! Znakomita książka. – Mietek mówi zbyt ogólnikowo – powiedział Andrzej – ale naprawdę uwierz, Tomek, na słowo, to wszystko zupełnie inaczej wygląda niż dawniej. Sam zresztą zmieniłem się zupełnie. – Andrzej – powiedział Tomasz – jeśli chcesz wracać do tamtego czasu, to proszę cię, to nie ma sensu. Może kiedyś, przy stosowniejszej chwili, ale teraz?... – Właśnie! – Błażej wziął butelkę do ręki. – Jako gospodarz muszę dbać o dobre samopoczucie gości. Rozlał resztę wódki do szklanek i usiadł na łóżku pomiędzy Teresą i Marią. Chwilę szeptali do siebie bawiąc się szklankami, potem Błażej wstał i powiedział: – Jako gospodarz oraz z upoważnienia pań proponuję ogólnego bruderszafta. – Tylko bez całowania – powiedziała Maria Sawicka. – Nie lubię tego cmokania. Wydęła wargi, potrząsnęła twarzą jak koń i objęła ręką Teresę. – Ale nudziarze – powiedziała. – Przyszli pogadać, a tu zaraz takie androny. – Nie mam zamiaru – powiedział Andrzej – wracać do tamtych spraw, powiem tylko, że sam wyciągnąłem z tego nauczkę i przed własnym sumieniem zrehabilitowałem się moralnie. – Piękny gest – powiedział Tomasz. – Tyle że teraz dopiero widzę, ile straciłem. Trzy lata. Myślimy zupełnie innymi kategoriami. O ile ja cofnąłem się w przeszłość, naczytałem się, nauczyłem wiele, ty – jednym haustem wypił wódkę – wybiegłeś naprzód. To chyba, jak się 48 domyślam, nie tylko wasza osobista zasługa, ale jakkolwiek na to patrzeć, jesteśmy w tej chwili w zupełnie innych światach. – Weźmy dyskusję nad tą książką – powiedział Andrzej. – To skierowanie ludzkich oczu w nowe perspektywy świata. Przebiegła przez prasę jak wiosenna burza. I w uniwersytecie tak samo. – Trzeba z szansy – wtrącił się Mietek – jaką ten nowy nurt przynosi, w pełni skorzystać. – Obawiam się – powiedział sceptycznie Tomasz – że jesteście zbyt wyizolowani. Bierzecie pozory za rzeczywistość. Ponosi was entuzjazm. Oczywiście nie wracam do tego, co było, ale tamto też stało się wynikiem przesadnego i pochopnego entuzjazmu. Czy wobec tego, ty, Andrzej, nie popełniasz dziś tego samego błędu? Jestem krótko, ale patrzę z zewnątrz, widzę dokładniej. – Jeśli nawet tak – odpowiada Andrzej – to błąd popełniony w słusznym interesie ogółu nie jest błędem, ale tropem do odkrycia prawdy. – Chodziłem dzisiaj po mieście – mówi Tomasz – ci ludzie są zupełnie obojętni i otępiali. No i jak to pogodzić z waszym entuzjazmem? Na kogo liczycie? Jeśli o mnie chodzi, nauczyłem się zimnego, racjonalnego kalkulowania. Uświadamiam sobie to w każdej sytuacji. Im mniej zbędnych gestów, a więcej przemyśleń, tym więcej można zdziałać, tym bardziej siebie wewnętrznie uszczęśliwić. Doznałem tego olśnienia dzisiaj właśnie, kiedy włączyłem się w tłum ludzi wracających z pracy. A wy chcecie się wybić z tej zwykłości? Więc powtarzam pytanie: na kogo liczycie? Na nich? Przejdźcie się ulicą tak jak ja i posłuchajcie, co mówią. Więc na siebie? Obawiam się, że jest was za mało. Marzy wam się rewolucja? To już było. Zresztą, biorąc czysto teoretycznie, początki rewolucji to zawsze wystąpienie garstki ludzi przeciwko biernej masie. Masy dopiero później orientują się w prawdziwych celach rewolucji i zgłaszają swój akces. Ale przecież nie możecie iść przeciw tej masie, skoro na nią liczycie. Więc co? – Nasze działanie zmierza do kształtowania nowej świadomości – odezwał się Andrzej – nowych postaw w odniesieniu do tego, co zwycięska rewolucja już utrwaliła. Chcemy oddziaływać na emocje ludzkie i kształtować je podług racjonalnego, krytycznego wzorca, jaki się właśnie rodzi. Idzie o rozumienie władzy, motywów jej działania, sytuacji jednostki w systemie, w ogóle – o nowe pojęcie wolności. – W redakcji „Forum”, na przykład – powiedział Mietek – dyskutowaliśmy tę książkę – wziął z rąk Tomasza egzemplarz Erenburga – w kontekście politycznym. W zebraniu uczestniczyło kilkadziesiąt osób, także wysoko postawionych w uczelni, i generalnym problemem, jaki dyskutowano, był problem wpływu literatury na politykę. – Literatura polityczna jest to literatura – powiedział jeden z działaczy społecznych – która służy propagowaniu idei wynikającej z określonej doktryny politycznej. W takim rozumieniu dyskutowana książka jest zaprzeczeniem literatury politycznej. – Czym wobec tego jest ta literatura – jeden z profesorów skierował pytanie do działacza – jeśli nie służy? Zatem musi istnieć inny stopień współzależności. Może na przykład opisywać pewien schemat władzy, jej, że tak powiem, administracyjny i polityczny przebieg. – To domena historii – powiedział Tomasz, przerywając Sawickiemu – czy można prosić o piwo? – Skończcie już te dyrdymały – powiedziała Teresa – odłóżcie to na inną okazję. – A więc właśnie – powiedział Mietek – wtedy Andrzej zabrał głos i powiedział, że według niego literatura polityczna to jest taka literatura, która opisuje moralne i filozoficzne skutki istnienia i funkcjonowania określonej ideologii. A jeśli ich nawet nie opisuje, to z pewnością przynosi pewne napomknienia, sygnalizuje je. Tak właśnie Andrzej odczytał książkę Erenburga. – To by znaczyło – wtrącił Tomasz – że literatura nie ma żadnego wpływu na kształtowanie polityki. Tymczasem tak nie jest. Jeśli bowiem nie posiada wpływu bezpośredniego – i o 49 ile pamiętam, każda taka chęć kończyła się dla dzieła i autora niezbyt pomyślnie – to ma wpływ pośredni. Stwarza mniej lub bardziej sprzyjającą atmosferę w społeczeństwie, a bez poparcia społeczeństwa żadna polityka, żadna idea polityczna nie może się rozwijać. Łącznie z dyktaturą. Ale powstaje pytanie, czy literatura, która spełnia takie zadania, jest literaturą polityczną. Jak powiedziałem – Tomasz długo i wolno pił piwo – nie czytałem wspomnianej książki, ale literatura polityczna istnieje tylko wtedy, kiedy jak promienie Roentgena prześwietla system władzy i jej idee społeczne we wszystkich powiązaniach, ze skutkami moralnymi wynikającymi z tej władzy dla społeczeństwa włącznie. Jest więc zjawiskiem złożonym. W tym sensie polityczny jest Szołochow i „Droga przez mękę”, a nie są polityczne poematy Majakowskiego: „Lenin” i „Dobrze”. Trzeba tu odrzucić moment fascynacji na rzecz realizmu, konkretu, faktu. Nie można faktycznej albo emocjonalnej ilustracji traktować jako literatury politycznej. Stąd ucieczka od epiki w lirykę – mówił dalej Tomasz – która w okresie politycznej nietolerancji daje uspokojenie wewnętrzne. Oczywiście także politykom. Politycy słuchają głosu sztuki, jeśli tłumi ona głos idący spoza sztuki. Pamiętasz, Andrzej, jak to było z Éluardem? Otóż to! W tamtej sytuacji ledwie liryczny wiersz posiadał charakter incydentu politycznego. – Nie zgodziłem się wtedy z profesorem i teraz nie zgadzam się z tobą – powiedział Andrzej. – Literatura polityczna nie istnieje poza polityką, musi być od niej zależna. Nawet jeśli ją ilustruje. „Lenin” Majakowskiego to wiersz polityczny. – W takim razie – powiedział Tomasz – niejako w założeniu tej literatury tkwi konformizm, doraźność, niemożliwość wyjścia poza schemat. Poważna literatura zawsze z takich możliwości rezygnowała. W końcu literatura to także sztuka. Żeby być konkretnym – jednym z najpiękniejszych dzieł literatury politycznej, a więc prześwietlającej ówczesne i przyszłe działania polityczne, stwarzającej system politycznego myślenia, jest „18 brumaire’a” Marksa. To był wybieg w przyszłość. Pokażcie mi coś lepszego. Błażej pocałował Teresę w łokieć i powiedział: – Przydałoby się jeszcze pół flaszki, prawda? – Właśnie – kontynuował Tomasz – pracujecie w rękawiczkach. Rękawiczki są jeszcze żółte, gants jaunes, jak powiedział przy okazji Marata Marks. Kiedy się rękawiczki zdejmuje, widać ręce, problem w tym, że niektórzy mają protezy. Przypominacie sobie koleje francuskiej rewolucji w okresie Wiosny Ludów? Nie? Namawiam was do Marksa, jest mądrzejszy niż wszyscy. Po obwołaniu przez proletariat republiki socjalnej jako skutku rewolty z 13 czerwca, burżuazja odwołała się natychmiast do ostrych represji. Ostatecznie zwyciężyła, co nie przeszkodziło Marksowi nazwać powstania czerwcowego najdonioślejszym wydarzeniem w dziejach europejskich wojen domowych. Oczywiście, proletariat był wtedy osamotniony i musiał przegrać. Ale przypomnijcie sobie, jak to się stało. Powstanie miało charakter manifestacyjnego pochodu ulicznego. Jeśli ktoś bardzo chce, żeby z takiego pochodu uczynić manifestację anarchistyczną, powody zawsze się znajdą. Znalazła się partia porządku, wspierająca skutecznie Bonapartego, i partia porządku w imię porządku przeobraziła wspomnianą manifestację w Austerlitz. Tak przynajmniej pisze Marks. Klęska była oczywista, represje ostre. Prześwietlająca stosunki społeczne diagnoza Marksa okazała się bezbłędna na wiele lat. Jeżeli proletariat nie będzie miał sojuszników, jego rewolucje będą powierzchowne. Metafora Marksa ujmowała sprawę nieco szerzej: narodowi i kobiecie nie wybacza się owej chwili nieopatrzności, kiedy lada awanturnik mógł się na nich dopuścić gwałtu. Marks nie wypowiada tego wprost, ale sensem „18 brumaire’a” jest odpowiedź na pytanie, jak się to stało, że kilku szalbierzy może zaskoczyć trzydziestomilionowy naród i bez oporu wziąć go do niewoli? Szło tu oczywiście o bonapartystów, którzy tak potrafili wymanewrować poszczególne klasy społeczne, że w sumie nikt poza proletariatem nie orientował się w motywach działania. Robotnicy, jak już mówiłem, przegrali, pomogła im w tym Gwardia Ruchoma, w której służyli przecież ich klasowi współziomkowie, tak jak i w armii. Biedniacy, lumpenproletariusze, 50 trochę mętów społecznych i wykolejeńców. I podczas gdy trzy tysiące robotników skazywano na śmierć, piętnaście tysięcy wywożono bez sądów na zesłanie. – Zdrowie! – krzyknął Błażej. – Zdrowie Marksa! – W atmosferze tamtejszego Paryża gwardyjski okrzyk: Vive Napoleon! Vivent les saucissons! mógł się tylko układać w groteskę. Niech żyje Napoleon, niech żyje kiełbasa. Proszę panów – ironizował Tomasz – kiełbasa całkiem zaćmiewa wasze umysły. Szczegóły ulegają zmianom, ale zasada jest zawsze ta sama. Więc – podniósł szklankę – zdrowie! Tomasz opowiadał rozwlekle, patrzył to na Andrzeja, to na Sawickiego, zdawali się nie słuchać tego, co mówi, zapatrzeni w siebie, opanowani przez spleen; gwałtowność pierwszych zdań Tomasza uciszała się powoli, kończył z grymasem, jakby wszystko utraciło nieoczekiwanie jakikolwiek sens. W gęstym dymie papierosowym Tomasz mógł wyglądać jak wielka, wydłużona piłka, która po kolejnym kopnięciu traci powietrze i spadając sflaczała na ziemię, traci znaczenie. Było mu ich żal, potem żal rozrastał się w nienawiść. Ręce Błażeja w żółtych rękawiczkach manewrowały wokół biustu Teresy. – Niech żyje kiełbasa! – krzyknął Tomasz. – Niech żyje! – dołączył się Błażej. Stuknęli się szklankami sącząc resztki wódki. – Dupek – powiedział Andrzej. – Całkiem stuknięty. – Bez atu – powiedział Tomasz. – Tak nieco nowocześniej. – To wszystko nie ma sensu – Maria podeszła do Andrzeja. – Przestańcie już bredzić. – Pani ma rację – powiedział Tomasz –ale przecież jesteście tu przyzwyczajone do bredzenia. Widzi pani – wziął ją za rękę – rzecz jest o tyle ważna, że dotyczy sensu jakiegokolwiek działania w życiu, także osobistym. Gdyby twój mąż tu nie siedział, nie redagowałby także „Forum”, a przecież wszyscy potwierdzają, że pisemko ma swój sens. I – skierował pytanie do Mietka – możecie o tym wszystkim, co tu mówiliśmy, pisać? – Trzeba rozróżnić – powiedział Mietek – między pracą klubu dyskusyjnego, która mniej więcej wygląda tak, jak to miało miejsce przed chwilą, a pracą w piśmie, które służy nie tylko tym celom. – No więc, kto idzie wreszcie po tę wódkę! – krzyknęła Teresa. – Do nocy jeszcze długo. – Pójdę – powiedział Tomasz. – Dawno nie kupowałem wódki. Schodząc wolno po stopniach zastanawiał się, czy wrócić na górę przed dziesiątą, czy też połazić po mieście. Na co oni tracą czas? Chłód ulicy przywracał trzeźwość myślenia. To chyba zwykły brak rozeznania w motywach i w kierunkach myślenia. Grupa fanatyków, która uwierzyła w nie istniejące. Szukają dla siebie szansy życiowej w momencie, kiedy ich przestano prowadzić za ręce. Czy można mieć do nich zaufanie? Stał w kolejce w sklepie spożywczym. Przed nim stała kilkuletnia dziewczynka. Kupowała landrynki. Kiedy wychodził ze sklepu, zbliżała się siódma. Grupki studentów z pobliskiego akademika wchodziły na dziedziniec okolicznego kościoła. Odezwał się dzwon z wieży, który nieoczekiwanie przypomniał Tomaszowi wczorajszą rozmowę z Kunickim. Dostrzegł między tymi dwiema rozmowami jakiś odległy związek i uśmiechnął się ironicznie na samą myśl o ich minach, gdyby im zechciał cokolwiek powtórzyć. Nie, nie powtórzy im tej rozmowy. Trzeba się trzymać własnych zasad, jedynie w ten sposób osiąga się cel. Czy oni mają jakiś cel? Jego dawni znajomi, z którymi przegadał tyle nocy i do których nie może się teraz przebić w żaden sposób? W każdym wypadku bardzo mglisty. Czymże oni się różnią od tej pary robotników czyszczących tramwajowe szyny? Są mniej konkretni, no tak, ale to na korzyść robotników. Więcej znają, są mądrzejsi? Tak, ale istnieją też racje głupszych. Nie, to nie wspólna idea ich łączy, to brak idei. W korony drzew wsiąkał przedwieczorny zmierzch. Ulice pustoszały i jedynie echo dzwonu błądziło po dalekich zabudowaniach. – Słuchajcie – Tomasz głośno postawił butelkę na stole – co byście zrobili, gdyby, powiedzmy, chociaż jest to oczywiście założenie absurdalne, wybuchła wojna? 51 – Zdrowie zbrojnego ramienia... – Ty byś – zirytował się Tomasz – poszedł na front z hantelkami, jasne! – Wypijmy – zachęcił Andrzej. – Mów, Tomasz, dalej – dodał. – A więc, wybuchła wojna, ale wojna domowa, powiedzmy, między wierzącymi a niewierzącymi. – Absurdalne! – krzyknęła Maria. – Istotnie – speszył się Tomasz – zwykłe skojarzenie, widziałem studentów grupowo wchodzących do kościoła. – Po prostu nie wiesz – wtrącił Andrzej – że życie religijne w ostatnim roku zintensywniało. No, ale ciebie to może dziwić, zrozumiałe. – Więc dobrze – uparcie nawracał Tomasz – sprawa nie musi dotyczyć religii, powiedzmy po prostu: między wierzącymi a niewierzącymi. W cokolwiek, może być nawet w sens istnienia świata, życia, jak kto chce. – Ja za wierzącymi – zdeklarował się Błażej. – Oczywiście – wysokim głosem powiedziała Teresa. – Oczywiście, że za wierzącymi. – To zależy od wielu czynników – Mietek odbijał o blat stołu kapsel z butelki. – Jeżeli wierzący mieliby rację, to z wierzącymi, jeżeli niewierzący – z niewierzącymi. – Właściwa orientacja jest rzeczą podstawową – powiedział na końcu Andrzej. – W założeniu tak abstrakcyjnym trudno o decyzje konkretne. – Bo mnie się zdaje – powiedział Tomasz – że poszlibyśmy wszyscy w różne strony. Byłby to oczywiście wynik życia w próżni, w izolacji, a więc wynik takiej czy innej emocji, a nie racji intelektualnej. Pytałem dlatego, że idąc po wódkę zastanawiałem się nad sensem waszego działania, zapytywałem sam siebie, po co tracicie tyle czasu na jałowych, jak wnioskuję, rozmowach. To wszystko się nie liczy. Jeżeli o mnie chodzi, wyjąłbym nos z książki i poszedłbym na ulicę. Idziesz ulicą i widzisz, że robotnicy czyszczą szyny tramwajowe. Stajesz w kolejce i przed tobą dziewczynka kupuje landrynki. To są, oczywiście, drobiazgi, ale z tego składa się całość, która istnieje i rozrasta się niezależnie od tego, czy szukacie dla niej uzasadnienia, czy nie. Jeśli o mnie idzie – powtarzam – nie poszedłbym za żadnym z frontów. Raczej starałbym się nie dopuścić do wojny. – Bajubaju, ksiądz do raju – pisnęła Teresa. – Albo przestaniecie, albo ja stąd wyjdę. Andrzej klepnął Tomasza w plecy i powiedział: – Przepraszam, stary! – Mietek usiadł na łóżku koło Marii i przystawił jej szklankę z wódką do ust. – Pij, stara – powiedział. – No, otwórz dzióbek. – Za oknem szumiały drzewa. Błażej stanął na środku pokoju. Stał chwilę zapatrzony w portret Voltaire’a, potem z impetem wszedł na krzesło, podniósł rękę do góry uspokajając zebranych. – Jesteśmy wszyscy zwykłe i głupie durnie – powiedział. – Ten człowiek – wskazał Tomasza – ma z nas najwięcej do powiedzenia. Przestańmy, do jasnej cholery, bawić się w ciuciubabkę. Zeskoczył z krzesła, zaczął wygarniać spod łóżka i szafy sprzęt turystyczny. – Masz sprężyny, masz kule, no, dźwigaj, do cholery, jazda! To się też liczy – wskazał palcem napięty biceps na ramieniu – to się też liczy! Nalał dwie pełne szklanki po musztardzie i podając jedną Tomaszowi, powiedział: – A swoją drogą, też jesteś gówniarz, rozumiesz, zupełny gówniarz. Chcesz stanąć na głowie, tak jak oni, a nie potrafisz. Stanął na głowie i majtając nogami zawołał: – Kuku! Teresa pchnęła kulę w kąt pokoju, podbiegła do Błażeja i uderzyła go w pośladek. Andrzej nie mógł sobie poradzić ze sprężynami. Twarz mu nabiegła krwią, co Tomasza doprowadziło do histerycznego śmiechu. Maria namawiała Mietka, żeby coś przeczytał. Mietek odepchnął żonę i szarpiąc śmiejącego się Tomasza za łokieć, powiedział: 52 – Musisz wiedzieć, że o ósmej w naszym klubie obowiązuje taka zasada: każdorazowy gospodarz, w zależności od uznania, jest przez piętnaście minut dyktatorem! Tomasz usiadł na krześle. „Nie szczegóły są ważne – myślał – ważna jest całość. Szczegóły się zmieniły, całość pozostała ta sama”. Żółto-różowe ściany pokoju układały się w koliste pasmo, które go oplatało ze wszystkich stron, chciał się zatrzymać, ale nie potrafił, nie potrafił się zdobyć na wysiłek woli, która nie pozwoli już mięśniom nóg postawić kolejnego kroku. Idą z Andrzejem przez plac Uniwersytecki, jest dobry, słoneczny dzień, Andrzej próbuje pocieszać, siadają na obmurowaniu Pruskiego Zamku, o czym mamy z sobą rozmawiać – myślisz – po chwili milczenia spoglądacie dalej w trotuar i Andrzej powiada: – Musisz być przygotowany – to już daleko zaszło. – Czyżby? – ironizujesz. – To przecież taka bzdura, to niemożliwe. – Nic już nie zależy ode mnie – odpowiada Andrzej. – Zresztą po co ci się było upierać, zrozum, tu nie chodzi o jakiegoś tam poetę. – Tak – irytuje się Tomasz – tu nie chodzi o jakiegoś tam poetę, tu chodzi o coś zupełnie innego. Przypominasz sobie jego ucieczkę z Paryża w roku w 1924, wprost z kawiarni zniknął nagle, wytrącona z podstawy kostka natychmiast została zastąpiona inną i cały gmach pozostał nadal taki sam jak był, pełen euforii, cwaniactwa, dziwaczności, mówisz im więc: istnieje realizm feudalny, kapitalistyczny i socjalistyczny, zaś nad tym wszystkim panuje nadrealizm, poeta opływa świat, i muszę śmiać się, Antyle, płakać, Panama, mówić, Tahiti, nie mając nic, Jawa, do powiedzenia, Sumatra, Indochiny, Cejlon, Singapur, Marsylia, ostatecznie napisał poematy polityczne, tymczasem przez cały rok nie wraca do Paryża, opływa świat, przyjaciele ogłaszają jego śmierć, rozlepiają nekrologi po mieście, coś się stało, z pewnością coś się jeszcze stanie, poeta wraca, czyta własne nekrologi na słupach, przyjaciele podają mu ręce, cieszą się, nie ma się z czego cieszyć, wrócił rzeczywiście martwy, siedzicie na obmurowaniu zamku; i co z tego? – zapytuje Andrzej; właśnie, co z tego? – zapytuje Tomasz, ostatecznie nie chodzi o jakiegoś tam poetę, ale o komunistę, wrócił martwy dla jednych, ale cieplejszy dla drugich, wstępuje do Partii Komunistycznej, jest jej przewodniczącym wspólnie z Maurice’em Thorezem, walczy w Ruchu Oporu, potem umiera. – Oczywiście wiesz – Tomasz podnosi głowę – że przed śmiercią podyktował swojej żonie telegram protestujący przeciw skazaniu Rosenbergów. – Nie słyszałem – mówi Andrzej – żeby Éluard zrobił coś takiego, w każdym razie – dodaje po chwili – dobrze się zastanów. – Zgoda – odpowiada Tomasz – zdążył jeszcze przeczytać wiadomość, że zostali skazani na śmierć. Siedzisz z nimi i zastanawiasz się, czy przez czas nieobecności przyjaciele uznali cię za zaginionego, zapytujesz ich, czy zamówili dla ciebie nekrologi, nie, nie zamówili nekrologów, pamięć nie ma już żadnego znaczenia, liczy się chwila, ale przecież opłynąłeś świat, obserwowałeś inną rzeczywistość, wracasz martwy po pokonaniu jeszcze jednego koła, nie znajdujecie porozumienia między sobą, zostałeś wyprzedzony, czy zostałeś wyprzedzony? Błażej usiadł na krześle i spokojnie palił papierosa. – Tu oczywiście nie chodzi o literaturę – powiedział Tomasz. – Tu przede wszystkim chodzi o pisarzy. O postawy pisarzy wobec zjawisk, które mogą się stać pokarmem literatury. Więc nie masz mnie co przepraszać – podszedł do Andrzeja – rozumujesz jak dobosz. Tymczasem najważniejsze jest odkrycie w sobie momentu nadświadomości, a więc przygotowanie gruntu do decyzji: albo popieram świat, albo z nim zrywam i wypowiadam z nim układy, czyli walczę o taki świat, w którym rzeczywiście będzie dobrze. Trafność i moment wyboru 53 są istotne. Wtedy ktoś, któraś ze stron, musi stracić zwolennika, świadka obrony, a strona przeciwna zyskać go. Czy wy kogoś tracicie, kogoś zyskujecie? Żeby pozostać przy swoim przykładzie: straciliście mnie i kiedy wracam, nie jest możliwe, żebyście mnie odzyskali. A przecież, jeśli wiem, straciliście większość. Więc?... Czy ten klub ma być nowym Paryżem, do którego wraca poeta? – Tomasz zawiesił głos i skierował oczy w stronę Andrzeja – albo tym Paryżem z „18 brumaire’a”? – Nie pojmuję aluzji – powiedział Mietek, wywołując grymas na twarzy Andrzeja. – Przecież klub istnieje po to, żeby otwarcie i głęboko prześledzić narodziny i dalszy, niezbyt jeszcze pełny, rozwój pewnej nowej doktryny, przy czym uwzględniając niepewną dla nas wszystkich informację, rozpoczynamy od rzeczy podstawowych i tylko w ten sposób należy rozpatrywać naszą dyskusję na temat książki Erenburga. Są i rzeczy bardziej złożone, których jednak bez specjalnych przyrządów obserwacyjnych dostrzec nie można. Trudno mówić o zjawiskach, których wyznacznikami są jedynie poszczególne daty, poszczególne miesiące, zgony, gazety, książki. Andrzej chodził nerwowo wokół stołu, pstrykając palcem. Był dotknięty słowami Tomasza i chodząc po pokoju zapewne przygotowywał replikę. Podszedł do półki z gazetami i wygrzebując coś spod sterty dzienników, powiedział: – Słuchaj, Tomasz – nie gniewaj się, ale ty naprawdę nic nie rozumiesz. Nic nie wiesz. Stanął przy stole trzymając w dwóch rękach zatłuszczoną broszurę. Wyglądał w tym momencie jak kaznodzieja. Musiał sobie zdawać sprawę ze swojej przewagi, bowiem długo celebrował pierwsze zdanie obserwując przy tym reakcję Tomasza. – To jest streszczenie najlepszej książki, jaka powstała w połowie tego stulecia – powiedział Andrzej. – Musisz ją koniecznie przeczytać, w przeciwnym razie nie mamy o czym rozmawiać. Tomasz wziął broszurę z rąk Andrzeja i przyglądając się z zaciekawieniem stronie tytułowej, zapytał po chwili: – To już dwudziesty? Niesamowicie szybko ten czas leci! – Czekamy jak na Godota – powiedziała Maria – skoro nie mamy o czym rozmawiać, to albo chodźmy do domu, albo się upijmy. – Na kogo? – zapytał Tomasz. – Sztuka Becketta – wtrącił Andrzej. – Powiedzonko robi już karierę. – Dobra? – zapytał Tomasz. – Nic nie słyszałem. – W każdym razie inna – powiedział Mietek. – Teraz wszyscy bardzo lubią, jak coś jest inne. – To może istotnie byś coś przeczytał – powiedział Andrzej do Mietka i nie czekając odpowiedzi, wyjaśnił Tomaszowi: – Sawicki jest początkującym prozaikiem i w czasie niektórych spotkań czyta nam swoje opowiadania, jeśli więc mamy ochotę? – Albo zagrajmy w szachy – ospale zaproponowała Teresa. – Szachy na rauszu to świetna zabawa. Tomasz poczęstował wszystkich papierosami i szukając zapałek, znalazł w kieszeni sztuczne goździki. – Dla pani – powiedział stając przy kolanach Teresy, rozłożonej w poprzek na łóżku – proszę się zgodzić na opowiadanie. – Miły jesteś – powiedziała Teresa – słucham. Słucham tego opowiadania całym brzuchem. Tomasz usiadł obok niej. – Dziękuję – powiedziała całując go w policzek. Rozplotła związane druciane końce kwiatów i wręczając jeden Marii, powiedziała do Błażeja: 54 – Nie musisz być zazdrosny, on jest i tak chłopaczek. – Przeczytałem w gazecie notatkę – zaczął Sawicki rozwijając rulonik rękopisów – która najprzód wydała mi się niewiarygodnym koszmarem, potem, po rozmyśleniu, zdarzeniem o wymiarze tragedii, wreszcie wrzaskiem udręczonej dumy, poniżanego człowieczeństwa. Yvette Jacquor z Lotaryngii na znak protestu przeciw masakrowaniu Algierczyków oblała się naftą i podpaliła. Nie potrafię powiedzieć, w jakim stopniu fakt ten objaśnia motywy mojego opowiadania, prawdą pozostanie, że ukierunkował moją wyobraźnię. Postanowiłem opisać ten ogień z Lesmanil, stanąć w nim sam, zdradzić, jakie myśli by mnie naszły, obrazy, zjawy, przywidzenia. To był punkt wyjścia – ogień – potem emocja, podpowiedź stylu, no i dalej, jak to w prozie, zmyślanie, robienie z cudzego – samego siebie, z siebie – kogoś innego, przepraszam, zaplątałem się, może porozmawiamy później. Leżał twarzą w niebo, poranny wiatr rozpłaszczał przezroczyste z tej odległości dymy, układały się coraz niżej zamazując wierzchołki gór, w plątaninie kabli i drutów powoli pojawiało się słońce, powoli, to znaczy, dosłownie, cal za calem, miał jeszcze sporo czasu, wyczuwał w tym pewne podobieństwa, przypominał sytuacje: w przekreślonej na krzyż pajęczynie drutów nagle zjawiający się błysk, to następujące potem momentalne, jednak wyrafinowane i dobrze obliczone poruszenie palca, błysk umyka już, ale oto goni go miedziany kawałek metalu, skierowani przeciw sobie, tamten zawieszony wysoko i ten wczepiony w ziemię, pomiędzy nimi rozkwitający dym jak plama jeszcze jednego zwycięstwa, albo też kiedy zaciągali hełmy na czoło i w ciasnej szczelinie pojawiły się zielone kukły, ułożeni w przeciwległych rowach wyszukiwali się wzajemnie, trzeba było wytężać wzrok, ponieważ śmieszne podskoki figur trwały krótko i jeśli kapral nie doliczył się przyzwoitej ilości trafień, nie, tego nie należy życzyć nikomu, owszem, bywał łagodny, mawiał nawet wtedy: dupa z was, szeregowy, nie żaden strzelec! lepiej więc już leżeć z brzuchem przy ziemi, ciasny pas z metalową klamrą uwiera, – pięty niżej, panie szeregowiec, zastrzelą was od pięt, potem głupkowaty śmiech z okopowego kawału, jednak to nie było wcale takie złe, – coś was znosi, panie szeregowiec, stracimy na was premię, figurki w przeciwległych rowach podskakiwały rytmicznie, przenieśli mnie do innej jednostki, to była łatwiejsza formacja, podawałem amunicję, trzeba się było dobrze uwijać, celowniczy nie znosił fuszerki, strzelać to strzelać, leżeć to leżeć, reszta zwykłe gówno z makiem, bo najgorsza jest zawsze powolność, nie zdążysz, to nie zjesz, będziesz łaził nie domyty, niewyspany, będziesz czuł, gdzie się kończy twoje ciało, a gdzie zaczyna się mundur, choćby ta pierwsza przepustka, siedem kilometrów drogi w piachu i potem nagle dom z dwoma oknami po bokach, stanęliśmy przy płocie, on i ja, musieliśmy wyglądać głupkowato, zwłaszcza ja musiałem wyglądać idiotycznie w tym nadętym mundurze z szerokim pasem na brzuchu, stanęliśmy przy płocie, a one swoje hihi, czekałem na to, co powie, a on, że francowatego chłopaka przyprowadził, i to musiało coś znaczyć, przyszły po kilku minutach, śmiały się, może się śmiały, całkiem już zrypane, szedłem długą ulicą, zdawało mi się, że to ma jakiś cel, taka długa wędrówka, nuciłem sobie pod nosem: Takie śliczne masz oczy kochana i uśmiechasz się do mnie przez łzy, był wieczór i trochę kurzu na liściach, panienka niczego sobie, lubiłem wtedy tę piosenkę, panienka niczego sobie, śmiała, obejmuje mnie, to i ja jestem śmielszy, moja skóra, moje ręce ciężkie jak grube wory, czuję, jak się w te wory wlewa krew, jak w nich wzbiera gorączka, jak się wygładzają w zagięciach, coś się we mnie wznosi ostro i stanowczo, przystanęliśmy na chwilę, objęliśmy się bliżej, jej twarz w moich paluchach, co ja w niej zobaczyłem, w takiej twarzy, ale tamto wzrastało coraz ostrzej, i wtedy ona znowu te swoje hihi, oczy miałem otwarte, tu jest drzewo, tak, tu jest drzewo, gwiazdy na niebie, stoję w piasku, tamto zaczyna we mnie opadać, nagle i gwałtownie, jej twarz, ta jej twarz w moich pięknych palcach, 55 – pójdziemy, powiedziałem, dosyć tego pieprzenia, pchnąłem ją lekko do tyłu, cofnęła się, uległa i pokorna, poszliśmy dalej, droga skończyła się drzewami, wtedy w niej, w tej twarzy, zdaje się, zaczęło coś narastać, gwałtowniało, nie usłyszałem żadnego słowa, znowu szliśmy blisko siebie, nawet się pozwoliłem przytulić do jej ramienia, ale to już było śmieszne, pamiętam wszystkie szczegóły, że klony miały zakurzone liście, że ktoś przejechał obok na rowerze, gdzieś zapaliło się światło w oknie, zdaje się nawet mówiłem coś niemiłego, żeby się odczepiła, i ona znowu to swoje hihi, – dureń, powiedział ten, z którym poszedłem na przepustkę, wracaliśmy siedem kilometrów piachem, on to wszystko rozegrał inaczej i miał teraz śmiech w środku, znam ten śmiech i tę łagodność w mięśniach, śmiał się, może to był śmiech ze mnie, może z samego siebie, właśnie powtórzył, że najgorsza jest zawsze powolność, to trzeba tak, opowiedział swoją historię, nie pamiętam dokładnie, ile razy to zrobił, skrupulatny, więc to naprawdę była formacja łatwiejsza, ganiali do zajęć, ale żarcie i podawanie amunicji nie były najgorsze, kumple w przerwach pozwalali się położyć przy celowniku, nikt nie wołał: – zastrzelą was od pięt, szeregowiec, bo nie o sam krzyk, zresztą, idzie, – zupełnie inaczej widać wszystko, kiedy się leży przy celowniku, powiedziałem tak kiedyś głośno, od niechcenia, jak to się mawia z nudów leżąc plecami na ziemi, klamra pasa nie uwiera, nogi rozrzuca się szeroko, można palić i patrzeć w obłoki, właśnie była przerwa w ćwiczeniach i dowódca palił papierosa, ja nie paliłem wtedy, miałem czas popatrzeć przez celownik i on, słysząc mój zachwyt, – podoba się, no dobrze, zmienimy was, stanąłem na baczność, uśmiechnął się cieniutkimi wargami i to już miało oznaczać decyzję, powiedziałem na jego słowa: – rozkaz, ku chwale, – zaraz was wypróbuję, zadzwonić do baterii, no i stałem się celowniczym, w moim okrągłym okienku zaczęły się pojawiać błyski, powolny ruch palca, błysk, powolny ruch palca, błysk, zdaje się byłem dobry tego dnia, poklepał mnie po ramieniu, – nie ma co, strzelec, wszystkie trafione, to mogło być kilka miesięcy temu, przed przysięgą. Sawicki odczekał, aż Błażej rozleje wódkę i usiądzie. Głowa Teresy zwisła na ramieniu Marii. Wokół lampy krążyły komary w monotonnym brzęczeniu. Słońce stało teraz na skrzyżowaniu anten, wiatr uspokoił się, cienka mgła kleiła się do twarzy i rąk, nasycała ubranie przyjemną wilgocią, podniósł głowę, ale zaraz pomyślał, że mogą go zobaczyć, w ulotnym spojrzeniu zachował zachodni skrawek X., dziwnie obce było to miasto ze srebrnym kurzem świtu, zarysy wysokich ścian z małymi okienkami, tak, to magazyny zbożowe, nieco z prawej wielka, wybielona słońcem, a teraz czerwieniejąca jeszcze wieża kościoła Zbawiciela, jeszcze dalej wszystko ginęło w szarym kurzu, kurz zasłaniał wszystko, cisza i świadomość, że ukrywa się w niej jakiś nie przeczuwany i nie uświadomiony dotąd strach, cisza, której nigdy dotąd nie zaznał, niżej pędziły już w usypiającym szumie auta, to było pierwsze, co słyszał, potem już sen układający się w obraz: dwie szerokie arterie oddzielające dzielnicę z zachodu i południa, biegnące daleko, aż do Botanicznych Ogrodów i do Dzielnicy Willowej, te dwie najpiękniejsze drogi stłamszone wczoraj, ale prawie natychmiast porządkowane w pośpiechu, ledwie się to skończyło, a już ustawiali rusztowania, żeby zachlapać wszystko cementem i wapnem, przywoływali murarzy, oto jest strefa, którą trzeba wyleczyć, przywołali szklarzy, wprawcie tym domom oczy, jedynie ogrodników przywołać się nie da, ponieważ drzewa potrafią długo bronić swoich ran i 56 okaleczeń, drzew się nie okłamie, sprawa czasu jedynie, ale czas, czym jest czas w takiej dobie, czas jest przeciwny i trzeba się w nim zmieścić, zawsze tego uczyli, mieli rację, ale co oni teraz zrobią, co mogą i co potrafią, zapewne potrafią wiele, mają przecież środki i wszelkie możliwości, idziesz, strach rośnie w tobie jak gorączka, wszystkie oczy skierowane w twoją stronę i oto odzywa się w tobie ten drugi człowieczek, który ci mówi: przegrałeś, poprzewracane tramwaje znowu są przeciw tobie, te twoje ruchome barykady, którymi tarasowałeś wloty najważniejszych ulic znowu są przeciw tobie, straciłeś wszystko, już otwierają sklepy, w których się ukrywałeś przed pociskami, w których mogą ciebie poznać, kiedy poprosisz o bochenek chleba i smalec, tam znowu sprzedają gazety, które cię rozpalą do białości, nie masz dość siły, aby udźwignąć ból, patrzysz i pytasz się sam siebie, czy kiedykolwiek myślałeś o takim bzdurnym widoku, nie zmieniło się nic, słońce świeci, telefony zgrzytają instrukcjami, odbywają się dalekie podróże, twoje tory są zniszczone, długi, błyszczący tunel oślepia, daleko nie zajdziesz, na jeden twój krok odpowiedzą marszem, nie ma wyboru, trzeba podnieść wysoko ręce, resztę załatwili już poza tobą, wcześniej nawet, nim zacząłeś cokolwiek pojmować, wcześniej, niż się urodziłeś, może kilkaset lat temu, masz przeciw sobie wieki, takiego ciężaru nie udźwigniesz, i wtedy odzywa się w tobie ten pierwszy człowieczek, który ci mówi: a może nie jesteś sam, pamiętasz X. dziesięć lat temu, kończyliśmy rozmowę, było nas pięciu, późną nocą za miastem, przyszliśmy właśnie potańczyć do Ireny, potem dziewczyny przestały się liczyć, Ira opowiadała incydent z ostatniej godziny lekcji, – to, proszę pani, jest śmieszne, żeby opowiadać dzieciom o wojnie, tu nie ma żadnej wojny, no, proszę, czy tu jest wojna, Ira odpowiedziała, że jej ojcu bardzo się tu podoba i że nie pragnie wracać gdzie indziej, chyba że go wypędzą, ale to nasz człowiek, dyrektorze, wszystko działo się już w gabinecie w towarzystwie wezwanych świadków, starała się go bronić, pracowitego urzędnika handlu, co on mógł za to, że historia odwróciła się do niego pomarszczoną twarzą, chciałeś wolności, masz wolność, biegał po pokoju jak wystraszona mysz, on, który zaprawiał się w partyzantce, który strzelał do wrogów w imię jednego celu, teraz jego córka podpisuje protokół przesłuchania w gabinecie dyrektora szkoły, protokół, w którym wyraźnie podkreślono, że jest odpowiedzialna za zanik uczuć ojczyźnianych wśród młodzieży, właśnie, za zanik uczuć ojczyźnianych, – to wam nie ujdzie na sucho, powiedzieli, wróciła do domu i długo czekała na ojca, właśnie przypomina nam ten incydent sprzed kilku lat, na dalekim przedmieściu X., i wszyscy zaczęliśmy powoli wydobywać z pamięci własne wspomnienia, opowiadaliśmy o partyzantach z gór, każdy miał tu swoje do powiedzenia i nie wiedzieliśmy, że to w nas potem gwałtownie wstanie, ten pierwszy człowieczek powtarza ci teraz tamtą rozmowę, pamiętasz X., zostało ci jednak to miasto, zniszczone, ale zostało, dźwiga się, poszerza i wznosi, nie ma już dalekiego przedmieścia, domy zostały uprowadzone w krajobraz, cieszyłeś się, wymyślałeś hasła i odpowiedzi, spacerowałeś ulicami jak po własnym pokoju, zostało ci jednak to miasto, grube mury i tramwaje, otwarte sklepy i szum opon, możesz się w tym zagubić, błyszczący tunel jest ci życzliwy, idziesz w światło, które dojrzewało przez stulecia, trzymasz przed sobą karabin, nagle usłyszałeś szelest, nie, to nie jest zasadzka, uległeś chwilowemu złudzeniu, tak budzi się twoja dzielnica, powoli i stanowczo, od spodu, ode dna, zapuszcza korzenie w asfalt, pnie się coraz wyżej, żyje, tu nic nie załatwili poza twoimi plecami, jesteś tego pewien, jesteś odkrywcą nowego słowa, słyszysz głosy swoich przyjaciół, i wtedy ten drugi milknie, podaliście sobie ręce. Błażej siada w narożniku pokoju, na podłodze. Głowę oparł o kolana, palcem ugniata koniec buta. – To... – rozpoczyna zdanie, ale w tym samym momencie w ciszy zakotłował się gardłowy głos Sawickiego i Błażej dał za wygraną. 57 Była to obawa zbyteczna, dach był wprawdzie dość płaski i tylko od południa osłaniał pewnie, jednak zaraz uświadomił sobie, że przecież mógł go ktoś zobaczyć, kiedy tu wchodził, rozejrzał się wkoło, nie znalazł nic, co by go mogło usprawiedliwić i uspokoić, drobne kamienie, kable, anteny to było wszystko w polu przywidzenia, – co by oni powiedzieli na ten widok, ci, którzy go tutaj przygnali jak psa, mogliby go zastrzelić, ale to nie jest żaden interes w takiej chwili, mogę się przecież bronić, oprócz plątaniny drutów jest jeszcze pistolet, niewygodnie z nim leżeć w płaskiej pozycji, sprawdził ręką kaburę, ale to nie przyniosło ulgi, zamknął oczy przed słońcem, próbował się lekko przesunąć, mocowanie z bezwładem nóg trwało chwilkę, wreszcie znalazł się kilkanaście centymetrów dalej, ale prawie natychmiast gorący dach wepchnął go z powrotem na stare miejsce, tu będzie najlepiej, i znowu musiał się do wszystkiego przyzwyczajać od nowa, – chciałeś sobie ułatwić życie, zmienić miejsce dla własnego ciała, tak jak się zmienia garnitur, żeby się poczuć pewniej, pokonany przez otoczenie, teraz się usprawiedliwiasz przed sobą, nagły wiatr rzucił obłoczkiem pyłu, przywrócił na chwilę przytomność, potem nastała cisza, coś uciekło w głąb, stwarzając wrażenie spadania, jakie miewa się w snach, jednak nie wydobył krzyku w obawie przed zderzeniem z ziemią, sen ogarniał go coraz szerzej, to nie może być nic dobrego, takie spadanie nieustające, takiego spadania nie miał w sobie nigdy przedtem, przychodziły nowe fale ciepła, atakowały mózg w niewiadomym celu, zostaliśmy osaczeni o siódmej wieczorem, było nas czterech, dokładnie sprawdziłem, że było nas czterech, jako dowódca musiałem to zrobić, najpierw skokami przedzieraliśmy się przez ogrody w stronę starej gazowni, jakieś pięćdziesiąt metrów, drogę przegrodził nam drewniany płot, dałem rozkaz: – przerwać ogień, nie musieli powtarzać, byliśmy blisko siebie, to był oczywiście przypadek, że tamci się w tym nie połapali, strzelali z cekaemu w nasze poprzednie pozycje, sekundowe różnice pracowały dla nas, no i osłaniały nas drzewa, w jednej minucie uświadomiłem sobie, ze przy płocie okalającym Szpital Miejski nie będziemy przez nich widoczni, wszystko zależało teraz od naszego sprytu, od prawidłowego wykorzystania każdej spokojnej sekundy, jednak za płotem czekała nas przeszkoda daleko trudniejsza, była to wąska uliczka, cztery, pięć metrów, nie mieliśmy ze sobą nic oprócz pistoletów, więc najpierw przeskoczyć płot, a potem to nieuniknione, te cztery, pięć metrów jak na dłoni, głupio ginąć na takim wąskim, szarym asfalcie, zeskoczyłem ostatni i właśnie wtedy seria spadła na środek jezdni, przycisnąłem się do płotu, zwisająca gałąź wiśni stanowiła pewną ochronę, ale w tym momencie odezwali się moi ludzie ukryci za podmurowaniem z przeciwnej strony uliczki, byli tam bezpieczni i potrafili mi pomóc, kiedy tamci wymacywali stanowiska moich, przeskoczyłem uliczkę kilkoma susami i byliśmy już razem, natychmiast otworzyłem ogień z innego miejsca, znowu pobiegłem kilka kroków dalej, wszyscy z mojego oddziału uczynili to samo, byliśmy na chwilę spokojni, bezpieczni wśród drzew, – przerwać ogień, powiedziałem, to było już zbyteczne, nikt z moich nie strzelał, zrobiło mi się głupio za tę pomyłkę, ale, zdaje się, że nie zauważyli, było przecież jasne, że nie wolno teraz strzelać, ogród był ogromny i gęsty, stwarzał nam szansę i jako dowódca musiałem to wiedzieć, taki dom wśród drzew to musi być wielka niewiadoma, było jasne, że jest opuszczony od kilku godzin, ale przecież nie było pewności, nie boję się ryzyka, ale też nie chodziło tylko o mnie, poszedłem na zwiad i moje przypuszczenia sprawdziły się, dom był opuszczony, drzwi na klatkę schodową otwarte, – mamy jeszcze możliwość wycofania się, powiedziałem, broń można ukryć w krzewach, ale nie ma pewności, czy uda nam się nie zauważonym przedostać do miasta, jeśli nam się nie uda, koniec, rozwałka albo sąd, czyli to samo, jeżeli zostaniemy tutaj, możemy się bronić w 58 domu, który jest pusty, jest to nikła szansa ocalenia, ale mogą nam przecież przyjść z odsieczą, prawdę mówiąc, nie wierzę w taką ewentualność, możemy się też ukryć zdając się na ich lenistwo i opieszałość, najważniejsze, żeby przeczekać do momentu aż się ściemni, wtedy każdy na własny rachunek będzie się starał stąd wydostać, wysłuchali w milczeniu, nie, żeby z posłuszeństwa, zdaje się myśleli o swoich sprawach, rozumiałem ich, ponieważ sam nie byłem przekonany do własnego głosu, gdzieś w podświadomości tkwiła we mnie pewność, że nie mam racji, musieli to odczuć, zwłaszcza że nie znajdowałem wystarczającego uzasadnienia do tego, co mówię, w takiej sytuacji nie można polegać na uczuciach, w takiej sytuacji trzeba być dobrym buchalterem, dlatego też całe to moje rozumowanie musiało im się wydać śmieszne, zostać tutaj do wieczora nie można, zostaniemy odkryci w ciągu godziny, odkryci to może nie, ale zdobyci, więc zostać nie można, można uciec, załóżmy nawet, że można stąd uciec, oni przecież muszą być czujni, jeśli nie ci z okna, to na pewno tamci z sąsiednich stanowisk, albo też dawno już otoczyli dzielnicę pierścieniem, jednak przypuśćmy, że się to wszystko uda, i tak byłoby podejrzane takie wyjście z ogrodu człowieka zabrudzonego i zmęczonego, pierwszy policjant zapyta, nie, nawet nie zapyta, każe podnieść ręce i już może być po wszystkim, natychmiast da znać krótkofalówką, przeczeszą teren, tak, to by się nazywało wystrychnąć wojsko na dudka, wojsko walczy – policja zwycięża, zadzwonią z komendy do garnizonu, przecież nie mogę zakładać, że nie złapią nikogo, każdy rachunek będzie w takim wypadku fałszywy, zresztą nie wypuszczą nas stąd łatwo, zapewne wślepiają teraz lornetki w każdy fragment ogrodu, cisza, żadnego szelestu, żadnego poruszenia gałęzi, spokój jest przeciw nam, zmusza do ostrożności, więc co ty teraz zrobisz z nimi i z sobą, przeczołgaliśmy się do drzwi ogrodowych, trwało to kilka minut, nagle seria poruszyła wierzchołki drzew, spadły drobne owoce, pociski rozszarpywały ziemię kilka metrów dalej, więc byli pewni naszej obecności, kilkumetrowe pomyłki nie stanowiły o niczym, skryci przed ich wzrokiem stanowiliśmy ich cel, zbyt byłem pewny siebie, mieliśmy przecież jeszcze dom, był nasz, a to ma znaczenie, nawet wobec ich przypuszczeń, że będziemy się w nim bronić, tak oto orzeźwia nas i uspokaja chłód korytarza, idziemy ostrożnie, jakby to mogło mieć jakieś taktyczne znaczenie, idziemy coraz wyżej, pod oknami przemykamy chyłkiem, łatwo jeszcze w tym pochyleniu z pistoletem w ręku, gorzej tym, którzy taszczą cekaem, dopadliśmy drugiego piętra, nagle uświadomiłem sobie śmieszność tej całej ucieczki, kilkoma skokami dobiegłem do drzwi, zmienię decyzję, pomyślałem, no dobrze, zmienię, ale ci dwaj na dole już zabarykadowali drzwi wejściowe, biegną do nas na piętro, plecami wygniatamy drzwi do pokoju na wprost słusznie oceniając, że z tego właśnie mieszkania będziemy mieć najlepszą widoczność, drzwi otwierają się łatwo, stanęliśmy w jasnym przedpokoju w tej chwili posłyszałem jakiś szmer, złudzenie ruchu, potem gdzieś daleko zaterkotały karabiny maszynowe trudno było przypuszczać, że to nasi, może wycofując się poszli zbyt daleko i ponosimy teraz zupełną klęskę, ale już sam fakt, że się strzela, robił dobre wrażenie, stwarzał poczucie wspólnoty, – ubiezpieczyć wejście do domu, powtórzyłem, – zrobione, powiedział Olek, – przejrzeć dom, powiedziałem, – wszystko w porządku, krzyczał Stefan, aż do siódmego piętra żadna zasadzka nas tu nie spotka, – staniesz przy oknie na klatce schodowej, ogród i wejście do domu należą do ciebie, powiedziałem do Stefana, okno z kuchni wychodziło na boczną uliczkę, skąd przed kilkoma minutami siekli nas z cekaemu, drzwi z kuchni prowadziły do wielkiego pokoju o trzech oknach, zapewniało nam to dobrą widoczność i całkowitą kontrolę nad terenem w przypadku, kiedy chcieliby nas podejść, 59 – zajmiesz to miejsce przy oknie w kuchni, powiedziałem do Olka, tutaj łatwo można ustawić cekaem, zostanie z tobą Paweł, jeśli zaatakują od frontu, przeniesiecie cekaem do pokoju, wyszedłem na klatkę schodową, wszystko w porządku, pozycje obsadzone, zostałeś sam z sobą, masz dom, wspinasz się po schodach, sprawdzasz drzwi, ponieważ nie masz zaufania do tego, co ci powiedzieli przyjaciele, a może to jest jedyny dom, który ocalał, którego przypadło nam bronić, dom, skąd brzegi morza i śmieszne góry są w tej jednej minucie widoczne, to wszystko, co się w nim znajduje, musi ocaleć, kosztem krwi i cierpień, ale musi ocaleć, trudno ci nagle oddać swoje progi, swoje własne drzwi, swoje okna, obronić go, powtarzasz, jak powtarzałeś zawsze w zagrożeniu, wyrwać go z pustego snu, z odrętwienia, i dom staje się przychylny twoim prośbom, otwiera swoje góry przed marszem sponiewieranych, otacza ich bezpieczną zielenią, daje chleb i wodę, uczy cierpliwości, schodzisz po jego równinach, śpiewasz, nieśmiało odezwały się w naszą stronę dwa cekaemy, i tamci mieli w tym przewagę, szybko oceniłem, że strzelali do nas z trzeciego piętra, jakieś sześćdziesiąt metrów stąd, nieco z lewa, nasze pozycje były na drugim, nie były to proporcje najlepsze, rozkazałem przenieść nasz cekaem na trzecie piętro, ponieważ kuchnia musiała być w tym samym miejscu, sam stanąłem przy oknie wypatrując miejsca, skąd do nas strzelali, tak, to było na pewno to szerokie okno na trzecim piętrze, złożyłem się do strzału, gdy z nagła odezwały się, prawie jednocześnie, karabiny od strony ogrodu, Stefan, tamci dwaj na trzecim piętrze i ja, ostrzeliwani z dwóch stron, profilaktycznie, na wszelki wypadek, musieli jednak być pewni, że nam nie zrobią nic przez najbliższe minuty, ostrzeliwani z dwóch stron odpowiadaliśmy im sporadycznie, tyle żeby nie podeszli zbyt blisko, chodziło o przetrwanie do zmroku, o doczekanie szansy, jaką otwiera przed człowiekiem noc, ale jak długo wytrzymamy, jak długo to potrwa, bo do użycia granatów chyba nie dojdzie, my ich nie mamy, tamtych nie można dopuścić do przyzwoitej odległości, w końcu przecież musi się to jakoś zamknąć, to karabinowe piekło, które współtworzymy, my i oni, tacy sami, z bronią w ręku, z oczyma wypatrującymi najmniejszego poruszenia, powoli zapadał zmrok, wiązałem z nim jasne nadzieje, jeszcze jakieś pół godziny, niech będzie zupełnie ciemno, układałem plan wycofania się, po gwałtownym strzelaniu z naszej strony w celu zniszczenia amunicji oraz odbarykadowania drzwi wejściowych, żeby tego nie dostrzegli, po oporządzeniu się i umyciu w kuchni na drugim piętrze, powinni byli zostawić pistolety w piwnicy i wymknąć się do ogrodu, sam postanowiłem stanąć przy cekaemie i strzelać na przemian to z pistoletu, to z cekaemu zmieniając co kilka sekund pozycję, po trzech minutach od ich wyjścia miałem uczynić to samo, zostawiając cekaem i pistolet w kuchni, reszta miała zależeć od inicjatywy każdego z osobna, myślałem, że był to plan całkiem znośny, byłem tego pewien, ciemność opadała na ogród bardzo szybko, owszem, obawiałem się oświetlenia ulicznego, większość lamp była jednak zniszczona i to było również na naszą korzyść, zresztą prąd był chyba w tej dzielnicy wyłączony, w przeciwnym razie ciemność nie byłaby tak gwałtowna, postanowiłem za dziesięć minut podać im swoją decyzję, na wszelki wypadek za dziesięć minut, być może zajdą dodatkowe przeszkody, coś mogło się jeszcze stać, ostrożność, ostrożność, skurwysyny, tego nie przewidziałem, w jednej chwili zapaliło się w naszą stronę kilka reflektorów, w jednej sekundzie mrok zmienił się w oślepiającą białość, musieliśmy przycisnąć się do ścian, w pomieszczeniach było przeraźliwie biało i na to zaskoczenie tamci właśnie najpewniej liczyli, mogli ustawić strzelców wyborowych, każde nasze pojawienie się w smudze reflektora oznaczałoby śmierć, jedynym ratunkiem było zniszczenie reflektorów, przynajmniej tych, które oślepiały nas najbardziej, pomyślałem o tym, ale było już za późno, tamci rozpoczęli strzelanie, niewidoczni, dobrze skryci, 60 – zniszczyć reflektory, krzyknąłem wbiegając na klatkę schodową, postać Stefana składającego się do strzału rzucała ogromny cień, podbiegłem do okna, wybuchła wrzawa od strony ogrodu, instynktownie nacisnąłem spust, nagle w bocznej uliczce, gdzie powinien był znajdować się dom, ponieważ stamtąd do nas strzelano i stamtąd teraz kłuł nas w oczy reflektor, nagle w bocznej uliczce ucichło, trafiliśmy któregoś albo też zmieniają miejsce, – zniszczyć reflektor, mówię do Stefana, składamy się, ja z jednej strony, on z drugiej strony okna, wychylił się na chwilę, może nieco za wcześnie, zanim bowiem uniósł głowę nad parapet, odezwał się cieniutki, pojedynczy gwizd, potem głuche, miękkie klaśnięcie, w sam środek czoła, osunął się po ścianie, potem całym ciężarem przewalił się na schody, resztką głowy w dół, Stefan, ale znowu potrzebne było moje strzelanie, zająłem miejsce Stefana, chwilę wpatrywałem się w ten obrzydliwy reflektor, potem z niespotykaną wściekłością nacisnąłem spust, trwało to tak długo, aż reflektor przestał świecić, wbiegłem na piętro, przeskoczyłem jeszcze kilka schodów, – Olek, zająć miejsce Stefana, krzyknąłem, spadająca łuska skaleczyła mnie w policzek, – tak jest, powiedział i wybiegł z kuchni, pomogłem Pawłowi założyć taśmę, musisz sobie radzić sam, powiedziałem, i znowu to, czego oczekiwałem, nagły ogień w naszym kierunku, śmieszna jest ta strzelanina, gdyby tamci wiedzieli, ilu nas jest i co tu mamy do powiedzenia, dawno już daliby sobie z nami radę, ale walka polega na tym, że tamci nie wiedzą, boją się, chcą oczyścić przedpole, za jakąś godzinę rozpoczną atak ostateczny, tyle im trzeba, żeby się na nas poznać, mamy jeszcze czas, przytrzymuję taśmę i przeczuwam klęskę, Paweł o tym nie myśli, ten, który strzela, nigdy zresztą nie myśli, po to jesteś dowódcą, żebyś kalkulował, żebyś zdawał sobie sprawę z sytuacji, twoi ludzie wierzą w ciebie, ponieważ nie przeczuwają twoich intencji, klęska i zwycięstwo ostatecznie zawsze są twoim udziałem, widzisz do końca sprawę, potrafisz ją zanalizować, potrafisz każdemu przeznaczyć odpowiednie miejsce w ziemi, ale oni o tym nie mogą wiedzieć, wpakowaliby ci kulę w łeb, patrzę na śmieszną krzątaninę Pawła i żal mi go, przegrywa, przegrywam razem z nim, jeszcze Olek, stanowimy epizod sprawy, wybraliśmy śmierć, właśnie wybraliśmy, dopiero ta świadomość dodaje ci odwagi, podchodzisz do okna, strzelasz, to wszystko, co ci jeszcze zostało, seria, potem trzy pojedyncze strzały od strony ogrodu, biegnę na klatkę schodową, Olek, coś ty zrobił, Olek leży głową pomiędzy butami Stefana, reflektor świeci jak dawniej, co jest, klnę wściekły, ale tak przecież miało się to rozwijać, wszystko idzie prawidłowo, tak jak przewidziałeś, tak jak ci przeznaczono, kiedy przekraczałeś progi tego domu, nic się nie dzieje poza tobą, powoli schodziłem na drugie piętro, zaterkotał automat, wbiegłem do kuchni, odpowiedziałem kilkoma pojedynczymi strzałami, jeden z reflektorów przestał świecić, wybiegając z kuchni uderzyłem dłonią w lustro na korytarzyku, zabolało, wytarłem krew o rękaw, poszedłem wyżej, od strony ogrodu ponownie zaterkotał automat, oparty o balustradę strzeliłem dwiema krótkimi seriami, potem zmieniłem magazynek, w ogrodzie ucichło, ale to był czas potrzebny im do podejścia bliżej, byłem na półpiętrze, kiedy rozległa się ponowna gwałtowna strzelanina od frontu budynku, automat Pawła pracował dobrze i bez przerwy, posiadał tę cudowną płynność, którą trzeba umieć słyszeć i rozumieć jak przyzwoity koncert, taka pewność maszyny dodaje odwagi, powoli stawiałem stopy na schodach, automat Pawła pracuje pięknie, seria z kuchni, mały obłoczek kurzu, reszta poszła już w okno, odpowiedzieli natychmiast, słyszę, jak pociski utykają w ścianie klatki schodowej piętro niżej, i znowu cisza, widzę go wyraźnie, który z nas, 61 pociągam za spust i tamten raptownie milknie, moment zupełnej ciszy, jakby to piekło na chwilę umarło, – Paweł, Paweł, dlaczego milczysz, miękkie echo strzału, biegnę do kuchni, Paweł osuwa się po ścianie na podłogę, wyciągam rękę po erkaem, duża czerwona łapa, po co mi erkaem, szybciej, szybciej, ostrożnie, schylony czołgam się do drzwi, znowu serie z ogrodu, w okno i w tynk, w o żeby nie było śladu, jak najszybciej, na górę, odwróciłem się, schody w nieskończoność, tamci przy drzwiach, już spokojniejsi, okno umarłe, odwracam się na chwilę, drętwiejący ból w podudziu, czerwone łapy rosną mi w oczach w ogromne czerwone płachty, ból mija, jeszcze kilka schodów, strych, jakieś gabloty do suszenia owoców, łokciem zamykam drzwi, wciągam się na skrzynię, potem na gabloty, podbijam okienko lufą pistoletu, tamci znowu strzelają krótkimi seriami, spodziewają się zasadzki, chwytam się z całej siły dachu i wytężając mięśnie wciągam ciało, fala chłodu orzeźwia mnie jak nagłe uderzenie, zamykam okienko i pochylając się po pistolet upadam płasko w twardy mrok. Sawicki zwilża wargi końcem języka, zapala papierosa i porządkuje przez chwilę kartki maszynopisu. Głowa Tomasza rzuca nieruchomy, kulisty cień na ścianę. Brzęczenie wokół lampy gęstnieje. – Przyszło południe i wraz z nim pragnienie i głód, które tkwiły w nim na jakimś odległym planie świadomości, ale w miarę jak zaczynał wierzyć, że z sobą wszystko mu się udało, głód i pragnienie musiały przyjść natarczywiej, więc odwracając twarz od słońca pomyślał najpierw o tym, jak się przebudził ze zmęczenia i z odrętwienia z pistoletem w ręce, w pierwszych sekundach nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, gdzie jest, ale zaraz potem poczuł ogromną radość z tego, że żyje, pomyślał, że będzie bezpieczniej podczołgać się w inne miejsce, podniósł się na rękach, przeraźliwy ból szedł od nóg, było zupełnie ciemno, wreszcie postanowił, tu będzie bezpieczniej, było zupełnie ciemno i nie mógł wiedzieć, że tu będzie bezpieczniej, ale tak właśnie postanowił, położył się jak mógł najwygodniej i zaraz przypomniał sobie przebudzenie o świcie, tę świadomość, że może mu się udało, że, nie przyjdzie im do głowy zaglądać na dach, nie musieli przecież wiedzieć, ilu nas było, trzy trupy to dla nich dobry rachunek i znowu, głupio tak żyć na konto towarzyszy, uspokoił się szybko, dach był bezpieczny i dość głęboki, aby go nie dojrzeli z sąsiednich domów, jeszcze raz się o tym przekonał szczegółowo przypatrując się wszystkiemu naokoło, słońce wzniosło się już wysoko, w siatce anten widoczny jak na dłoni wróg, poranny wiatr przywracał przytomność. – Wolniej i wyraźniej – powiedział Tomasz. – Rana była łagodna, trochę krwawiła, ale nie za bardzo, w każdym razie po drobnym zabiegu mógł spokojnie oczekiwać nocy, wierzył, że starczy mu sił na cały dzień cierpliwej męki, później zaś, noc jest dla mnie, rozwarł szeroko oczy, zabolało w nich słońce, spływające łzy zwilżyły powieki, nauczył się tego w wojsku, czując ulgę w oczach poczuł się silniejszy, południe stanęło w nieruchomej gorączce, obrazy wstecz, przeszłe godziny w napięciu, kiedy, gdzie, po co, pytania jednoznaczne przywołują minione, świat rozrasta się w inne wymiary, nagle wszystko staje się proste jak drut, skazani na siebie nie potrafimy się odnaleźć, życie sprawdza człowieka fałszywie, 62 idziesz drogą i nagle nie potrafisz sobie uświadomić przyczyny drogi, słuchasz rozkazu i nagle jego skutki obracają wszystko w bezsens, nie ma niczego, za co się można zaczepić, świat odchodzi w niewiadome, szukasz takich przestrzeni, gdzie twój krok będzie pewniejszy, ziemia otwiera przed tobą doły i ten pierwszy, który jest w tobie, mówi ci wyraźnie: zginęły całe pokolenia za skrawek ziemi, którego nie chcesz oddać, twoje żony rodzą dzieci bez poczucia przestrzeni, postęp, co to jest postęp, wypowiadasz wojnę, komu, szybkolotne samoloty wyprzedzają twój głos, nie zdążyłeś powiedzieć wojna i już nie istnieją setki tysięcy ludzi, o które ci zawsze chodzi, rodzą się nowe ziemie o powierzchni potwora, ale świat się zwęża, to jest ręka lewa, a to prawa, to żołądek, a to wątroba, przestałeś istnieć w całości, broniąc siebie przegrywasz z sobą, nawet śmierć przestaje istnieć w sensie fizycznym, całość została sprowadzona do pojęcia, do syntezy, ale nie znajduje odzwierciedlenia w rzeczywistości, bezsens równa się bezsens, skoro zdaje ci się, że żyjesz, zdaje ci się fałszywie, ręka, żołądek, wątroba, to jest wieczna prawidłowość, i wtedy ten drugi rozpoczyna z tobą rozmowę, zadaje kłopotliwe pytania: kiedy, gdzie, po co, jesteś zmuszony odpowiadać, dzielnica na przedmieściu, jesień, dziesięć lat temu, jakiś incydent, teraz śmieszny już, niewart pamięci, trafiasz do domu, w którym ci mówią: twoja wolność narodzi się z uporu, innego wyjścia nie ma, jeśli potrafisz myśleć, zostań, jeśli nie potrafisz, proszę, drzwi otwarte, wtedy się nie przyznałeś, miałeś opory, ale oni znowu powtarzają: wolność, wolność, w końcu czujesz jej smak, zostawiasz dom, matkę, ulicę, co kto ma, ty zostawiasz właśnie to, co masz najważniejszego, idziesz z karabinem w ręku, z granatem w ręku, z ulotką, najważniejsze: idziesz, staczasz z sobą drobne potyczki, mija kilka lat, mówią ci: jutro na placu centralnym manifestacja i nagle widzisz, ilu was jest, nigdy nie myślałeś, że was jest tylu, potrzebujecie soli, owoców, nafty, miast, słowa, serwus, Stefan, Paweł, Olek, śpiewacie pieśni, wznosicie okrzyki, tłum przewala się ulicami, wlewa się na plac ze wszystkich stron, różne kolory, różne wzloty, czytasz czarne litery, las, który znałeś z dzieciństwa, jest teraz lasem drzewców i transparentów, wszystkie wzywają do tego samego, wszystkie prowadzą w tym samym kierunku, ogarnęła cię nagła jasność i w tym świetle widzisz skierowane w ciebie karabiny, sądzisz, że to zabawa, wspinasz się na palce, falująca równina, ktoś się przeciska, ktoś wznosi okrzyk, ktoś podsłuchuje, jakaś para trzyma się za ręce, zazdrościsz im, przypominają ci się twoje miłości i twoje kobiety, przynajmniej niektóre z nich, jesteś jeden wielki tłum, i znowu po kilku godzinach słyszysz w domu na przedmieściu w swojej dzielnicy: aresztowano, mają być sądzeni, według rozkazu dowództwa należy ich odbić policji w czasie transportu do innego więzienia, około godziny dziewiętnastej we czwartek, w okolicy Parku Miejskiego i Dzielnicy Willowej, słuchasz rozkazu i jest w tym wszystkim jakaś niepewność, nigdy jeszcze nie strzelałeś do prawdziwych ludzi, ten rozkaz nie dotyczy bezpośrednio twojej jednostki, macie ubezpieczyć odwrót, zostajesz mianowany dowódcą drużyny, dostajesz broń i amunicję, czujesz w sobie ważność, istniejesz. Maria bierze w dłonie głowę Teresy i opiera o ścianę. – Zbudź się – mówi. – Mijało południe, wszystko obok i wszystko wyżej pozostawało bez zmian, fale odrętwienia ustępowały i wracały, wróciła również świadomość rzeczywistości, wspomnienia nakładały się tworząc całość, od tamtych pierwszych strzałów, jeszcze nieudanych, droga była już prosta, zrobił to wszystko na własną odpowiedzialność, trzeba mieć w sobie również świadomość klęski, tyle że oni będą teraz bardziej czujni, i to wszystko nie skończy się szybko, 63 z ustępującym upałem przechodziło znużenie, wracał zmysł kalkulacji i wyrachowania, myśli stawały się jasne i ciągłe, nawet ból, który musiał się wzmagać, był do pokonania, więc przede wszystkim należało patrzeć dokładnie, znaleźć i ustalić własne miejsce wobec rzeczy, ustawić siebie we właściwych proporcjach, tu jest dach, dwadzieścia na czterdzieści metrów, może więcej, patrzenie z pozycji leżącej skraca odległość, pośrodku dachu komin, jakich się już nie buduje, wysoki i szeroki, kilka anten radiowych, kable i wreszcie najważniejsze: kamienie, odłamki szkła, ziarnka piasku, wszystko, co spotyka się zwykle w takich okolicznościach, choć trudno wiedzieć, skąd się to wzięło, jesteś teraz na to zdany bez reszty, właściwie mógłbyś nie istnieć, to, co widzisz, istniałoby za ciebie, wystarczy zamknąć oczy, pod powiekami zostają obrazy, do których przez te godziny przywykłeś, stworzyłeś nowe związki, nowy czas, nową przestrzeń, otwierasz nagle oczy i wszystko się zgadza, teraz miałbyś czas pomyśleć o sobie, domaga się tego twój mózg, twoje głodne kiszki, twoja noga, two, i świat, który niesiesz w sobie, poszerza się, tam, niżej, żyje miasto, które przeczuwasz, nie tak łatwo sprawdzalne jak ten dach, a jednak wiesz, że ono jest na pewno, przypomina przyjaźnie, miłość, bliskich, istnieje jako coś ogólnego, rzeczy zacierają się w sumie doznań, mówisz miasto, jak mówisz serce, dwa konkrety, dwa znaczenia, dwie funkcje, bo wbrew pozorom okłamywałeś sam siebie, bo wbrew pozorom pamiętasz tylko to, co żyje, to nie tramwaj, to nie szum aut, nie knajpa, pozwalają ci wierzyć, że wszystko ma znowu swój sens, to jest twoje przeczucie ponownego uczestniczenia w tym wszystkim, wiara, że znowu będziesz się pośród tego obracał, że znajdziesz tam swoje interesy, że ktoś usłyszy twój głos i że ty usłyszysz głos cudzy, twoja świadomość rozrasta się wszerz, nie potrafisz tych przestrzeni opanować, ale wiesz, że istnieją, poprzez ciebie, wtedy te dwadzieścia na czterdzieści metrów zaczynają cię ugniatać, kierują się przeciw tobie, i to drugie w tobie ulega nagłym przemianom, podpowiada ci obraz miasta, w którym jest wszystko i zarazem nie ma niczego, masz prawo wyboru, widziałeś już kiedyś miasto, w którym otwarte są sklepy, w którym ludzie się modlą, kochają, zabijają, ale zarazem miasto, w którym nagle wszyscy stali się niewidoczni, właśnie, nigdy nie widziałeś takiego miasta, tu wszystko jest zespolone, człowiek z ruchem, kamień z wiatrem, każda rzecz z każdym wyobrażeniem, patrzysz dalej, twoje punkty odniesienia są coraz szerzej rozrzucone w przestrzeni, rośnie w tobie myśl, której nadajesz określone kształty, rzeczywistość jest poza tobą, ale w tobie się sprawdza i poprzez ciebie się zmienia, wiesz to, bo musisz to wiedzieć, w przeciwnym razie nie leżałbyś tu z przestrzeloną nogą, w strachu o życie, grałbyś w karty albo kochał dziewczynę, ale ty wiesz, że to, co się dzieje z tobą, jest ważniejsze, i znowu podaliście sobie ręce. – Teresa – szepce Maria – obudź się, ty dziwo. – Ponownie przyszła pora chłodu, a wraz z nią gęstniejący mrok, dojrzała decyzja odwrotu, decyzja zejścia, jeszcze dwa, trzy kwadranse, takie myśli odwołują od stanowczych zamiarów, na co nie można sobie pozwolić, należało się przygotować solidnie, najgorsza jest zawsze powolność, popatrzył w niebo i dostrzegł je, właśnie teraz po raz pierwszy dostrzegł niebo, kurz szarości, przez który przebłyskiwały łagodne czerwienie od zachodu, poruszył nogą, zabolało, zrozumiał, że ma przeciw sobie samego siebie, którego najtrudniej pokonać, oraz ich, o których trudno cokolwiek powiedzieć, ale wiadomo, że są, i również trzeba ich pokonać, miał czas przemyśleć każdy szczegół z osobna, chwile odrętwienia mijały przecież, przychodził czas trzeźwych kalkulacji, więc postanowił, że tu, gdzie leży, może działać powoli, z 64 dokładnością, która gwarantuje powodzenie, należało sprawdzić sprawność ciała, opatrzyć ranę, dokonać wszystkich powinności żołnierza, których go nauczono, należało, usiadł, chwila oszołomienia minęła szybko, naprężył mięśnie, wracała pewność siły, próbował się dźwignąć, to szamotanie się z sobą mogło być śmieszne, ale tak właśnie postanowił, noga trochę nabrzmiała, pod palcami bolało, czuł to wyraźnie i ostro, ogromny plaster skrzepłej krwi i materiału dokuczał przy każdym poruszeniu, należało się do tego przyzwyczaić, wstał wreszcie, miał nawet wrażenie, że czuje się pewnie, jednak po kilku chwilach ponownie opadł z sił, wtedy właśnie postanowił zmienić taktykę i wykorzystać przede wszystkim ręce, obciągnął bluzę, wygładził palcami spodnie, zdjął z pasa kaburę i położył tuż przy kominie, pistolet schował do kieszeni spodni, było to trochę kłopotliwe, ale nie tak bardzo, łatwo przywykł do tego ciężaru, wstał i po chwili wahania postawił pierwszy, ostrożny krok w stronę okienka na dachu, nie był siebie pewien, więc po tych dwóch krótkich krokach w stronę okienka zatrzymał się, jakby jeszcze raz chciał siebie sprawdzić, spróbował uklęknąć, ból, więc z największym wysiłkiem, odchylając zranioną nogę w tył, pochylił się, podniósł, zdawałoby się ołowianą, klapę okna i ostrożnie oparł się o wystający pręt metalu, buchnęło nagrzane powietrze, strych był ciemny, ale on dobrze pamiętał miejsce, w którym stoją gabloty, bał się najbardziej, żeby nie zrobić hałasu, hałas musiałby być podejrzany dla kogoś, kto może być w pobliżu, musiał być ostrożny i czujny, wpatrywanie się w ciemność strychu nie dało żadnego rezultatu, usiadł więc obiema nogami do przodu, możliwie najbliżej okienka, potem, podpierając się rękami, przesunął się jeszcze kilkadziesiąt centymetrów, stopy nie napotykając oparcia zwisały w dół, przesunął się jeszcze dalej, noga gwałtownie zabolała, wsparty łokciami o dach kolebał się teraz bezradnie, szukając stopami oparcia, był to zresztą ruch instynktowny, wiedział doskonale, że w tej chwili zaczynało się najtrudniejsze, ciało powoli spadało w dół, aż do wyprężenia rąk uczepionych skrawka dachu, w takiej pozycji manewrowanie zdrową nogą nie było łatwe, w dodatku ten ból pod twardym plastrem krwi, idący wysoko aż pod oczy, czuł wyraźnie ciepłe sączenie się pomiędzy skórą nogi a szorstkim opatrunkiem założonym prowizorycznie, fala omdlenia spływała jednak z góry, od rąk uczepionych dachu, zdawało mu się, że trwa to już nieskończoność, że palce za chwilę wyprostują się i tępe ciało spadnie w dół tak głęboko, że nie będzie już żadnego wyjścia, nagle wszystko stało mu się obojętne, strach ustąpił, przyszło oczekiwanie na koniec, czubkiem buta dotknął gabloty, spróbował pewniej oprzeć stopę, ale coś zachybotało i stopa na moment pozostała w powietrzu, jeszcze raz wyprężył ciało, jakby chciał je rozciągnąć, czubkiem buta dotknął ponownie gabloty ustępującej pod naporem, omdlałe palce zaczęły się powolutku przesuwać po ostrych deskach dachu, wiedział, że to jest jego ostatnia szansa, chwycił się silniej desek, w tym momencie gablota znieruchomiała, postawił stopę silnie przyciskając czubki palców do wewnętrznej strony dachu, aby się nie przewrócić, w oczach pojawiły się wielkie, czerwone koła, po chwili jasność, wracał do równowagi, oparł się na chwilę na chorej nodze, ostry ból ponownie przeszedł ciało i zatrzymał się w oczach, zdrową nogą wyszukał pewne oparcie i to dawało mu poczucie zwycięstwa, nowa fala bólu przyszła z chwilą, kiedy odrywając ręce od dachu schylił się, aby na czworakach wyszukać miejsce, którędy będzie można zejść na podłogę, pokonany w tym ociemniałym poszukiwaniu ostatkiem sił z pełną ostrożnością osunął się po deskach, ból nie ustępował już ani na moment, więc kiedy mimo bólu i nagle wzrastającej gorączki poczuł w sobie trochę siły, usiadł tak, jak to był już zrobił tego wieczora, opuścił nogi czepiając się rękami brzegów gabloty, odwrócił się do niej twarzą, rozluźnił palce, zsuwając się brzuchem po nierównościach desek dotknął stopą podłogi, zanim gablota osunęła się razem z nim, zrobiło to trochę hałasu, zwłaszcza kiedy szamotał się z osuwającą się na jego głowę górną gablotą, ale szybko wszystko wróciło do porządku i nawet gdyby ktoś to słyszał, trudno było- 65 by mu przypuszczać, że to człowiek, raczej jakiś powiew wiatru, może kot, chociaż kotów tu nie było, jednak dla pewności przez kilka minut nie poruszył się i dopiero kiedy usłyszał, że cisza jest zupełna, pozwolił sobie na wstanie, na zrobienie kilku bezszelestnych kroków w stronę, w której spodziewał się drzwi, nie omylił się, drzwi były zamknięte, stojąc przysłuchiwał się, czy nie dobiegają jakieś odgłosy z klatki schodowej, potem obciągnął bluzę i poprawił koszulę, poczuł się nieco swobodniej, położył rękę na klamce, ale zaraz cofnął ją z powrotem, w obawie przed czymś, czego nie umiał nazwać, ponownie chwilę przysłuchiwał się ciszy korytarza przystawiając ucho do drzwi, że panowała za nimi taka sama ciemność jak tu, to było pewne, w przeciwnym razie byłby już dostrzegł jakieś odblaski w szparach, ponownie położył dłoń na klamce, nacisnął drzwi, uchyliły się bezszelestnie, poczuł chłód na twarzy, od tej chwili nie mogło już być mowy o żadnej grze, przecisnął się przez uchylone drzwi, nie zamknął ich w obawie przed hałasem, doszedł do poręczy tłumiąc ból, wiedział, że schodzenie z bezwładną i sztywną nogą będzie bolesne, trzymając się lewą ręką poręczy, prawą trzymając w kieszeni z rewolwerem, który odbezpieczył kciukiem, zaczął powoli schodzić, stopień po stopniu, stopień po stopniu, bał się tego, co mogło przyjść z ciemności nieoczekiwanie, choć wiedział, że ciemność jest dla niego, że może mu przynieść wybawienie, spoglądając przez poręcz w dół nie dostrzegł niczego, nabierał przekonania, że dom jest pusty, ale to nie było pewne, musiał przecież robić jakiś szmer nie do uniknięcia w takiej ciszy, schodził jednak stanowczo, niżej, niżej, przygotowany na cios z boku, gotowy się bronić wyuczonym uderzeniem w skroń, bryłka żelaza, którą trzymał w prawej ręce, wzmacniała pewność siebie, schodził więc coraz niżej czując się bezpiecznym i zwycięzcą, wreszcie był pewien, że tu nie ma nikogo, przylepiony do ściany przy oknie na parterze postanowił trochę odpocząć, nabrać sił, teraz nie będzie już mógł wykrzywiać twarzy z bólu, poczuł spiekotę w ustach, w oczach pojawiły się krążki tęczy, to mogło iść od żołądka, głód dawał się już we znaki wczoraj po południu, ale ten wczorajszy to był głód letni, łatwiutki do obłaskawienia, teraz pojawił się głód natarczywy, przywracał świadomość niebezpieczeństwa, zmuszał do pośpiechu, drzwi wejściowe były zamknięte i wszystkie próby otwarcia nie dawały rezultatu, wrócił więc do okna na półpiętrze, szczelne kraty, które napotkał przez wybite szyby, nie ustępowały, próbował plecami, bez skutku, kto może mieć klucze, pewnie policja, głupie pytanie o te klucze, przecież słyszał w południe hałas, mogli je zabić gwoździami, zaryglować, klucz nie ma tu znaczenia, uchwycił się poręczy i wypracowanym sposobem zszedł niżej, schody prowadziły do płytkiej piwnicy, posuwając się wzdłuż ściany poszukał rękami drzwi, wystraszył się nagle tego odkrycia, przesuwając ręce po drzwiach napotkał rygiel, spróbował przesunąć, rozległ się zgrzyt i rygiel odskoczył niespodziewanie łatwo, drzwi się same, poczekał, aż echo hałasu zniknie na wyższych piętrach, potem wszedł do piwnicy i od razu natknął się na skrzynie, o których nie mógłby nic powiedzieć ponad to, że są długie, że jest ich kilka, może trzy, tak, trzy skrzynie dosyć długie i chłodne, trumny, pomyślał, zupełnie jak, skrzynie, o które ocierał się kolanami, skończyły się, niepewnie skierował się w stronę, skąd szło świeższe powietrze, natykał się na jakieś kawałki miękkich szmat i pryzmy piasku, wreszcie wysuniętą do przodu ręką namacał ścianę, poszedł w lewo i poczuł wyraźnie płynący z góry strumień świeżego powietrza, okno piwnicy było dość obszerne, łatwo poznał to rękami, postanowił więc chwilę odpocząć, czynił to wbrew sobie, im cel jego wędrówki stawał się bliższy, tym większy lęk go ogarniał, zaczął podejrzewać, że ktoś go śledzi i że każda sekunda w tym domu może mu 66 przynieść śmierć, ale kiedy zmęczenie ustąpiło na tyle, że potrafił myśleć precyzyjniej, nieoczekiwanie dla siebie samego uśmiechnął się, nie było w tym nic dziecinnego, co się czasem słyszy od żołnierzy z frontu, którzy przeszli ciężką próbę suszy albo ognia, a więc nie było w tym nic dziecinnego, ale coś prawie radosnego, usłyszał miasto, nie zobaczył go, ale usłyszał, a to znaczy tyle samo, było odległe i wlewało w niego swój przytłumiony hałas, jednak było tu, z tej piwnicy czuł to wyraźnie, był przekonany, że wszystko będzie w porządku, podciągnął się na rękach na tyle silnie, że potrafił pokonać ciężar ciała i ból przestrzelonej nogi, przechylił ciało do przodu, świeże powietrze zwisało teraz ożywczo nad jego głową, spóbował natychmiast wstać, byle dalej stąd, w drzewa ogrodu, bliżej swojej dzielnicy, ostry ból w czaszce i błyskawiczna świadomość, że to nic groźnego, nawet odruchowo nie próbował się bronić, ciemność była nieprzenikniona i można było nie dojrzeć napastnika, w poczuciu bezsiły i załamania zwiesił bezbronnie ręce na metalowych prętach, o które uderzył głową, i w tej pochylonej pozycji, z nienawiścią i gwałtowną wściekłością wyprężył mięśnie, ku jego zdziwieniu koniec metalowych prętów podniósł się, ustąpił, więc jeszcze raz popchnął żelastwo w górę, przewaliło się z rumorem, otwierając drogę w czyste, wolne powietrze, i znowu wspiął się na rękach, nie zwracał już uwagi na ból, wypełzł z cementowej nory, wstał i zagryzając wargi, płacząc z bólu, pobiegł w śmiesznych podskokach w stronę drzew, płaski chodnik okalający dom urwał się nagle, wystająca ziemia podcięła mu nogi, zwalił się bezwładnie w soczystą zieleń, tłamsząc spiekłymi wargami wilgotną trawę, przynoszącą chłód, dalej, naprzód, dalej, jaśniejące światło w oczach zdawało się granicą nie do przebycia, podniósł się, aby ją ponownie pokonać, to tam, za skrzyżowaniem alei jest miejsce, gdzie mógł się poczuć pewniej, naprzód, miękkie kroki niosły na wprost, światło ogromniało, nad spadającym ciałem zamknęły się trawy. Słońce, jakby onieśmielone chmurami, ledwo różowiło ściany pokoju delikatnie i migotliwie. Wszystkie przedmioty nabierały od tej migotliwości nieoczekiwanego piękna. Pochylona na prawe ramię głowa Andrzeja przesłonięta oparciem krzesła wyglądała jak głowa więźnia. Mietek i Maria leżeli na łóżku, na którym poprzedniej nocy spał Tomasz. Ubrani i obuci, para makabrycznych trupów. Z korytarza ciągnęło zapachem gazu, dochodziły szmery, jakby się ktoś skradał pod drzwi. Błażej leżał na nadmuchiwanym materacu trzymając w ręce pustą butelkę po piwie. Broszurka, do której zachęcał Andrzej, pełniła funkcję zsypiska ości po śledziach. Cuchnęło cebulą i kiszonką. Tomasz przetarł oczy i otworzył je ponownie, ale w układzie pokoju nic się nie zmieniło. Poczuł piekące pragnienie, zwilżył wargi, wata z podniebienia nie odpadła. Nagle zauważył, że pod drzwiami stoi butelka z wetkniętymi do wnętrza dwoma czerwonymi goździkami. Idąc w stronę drzwi, potknął się o nogi Teresy. Odwróciła się na wznak i otworzyła oczy. – Pan nie śpi? – zachrypiała. – Niech się pan położy. Tomasz pił mleko z butelki i przyglądał się odkrytym do połowy białym udom Teresy. – Może zagramy w szachy? – powiedział. – Nie mogę spać. Pomógł jej wstać, Teresa obciągnęła spódnicę i przeczesując palcami włosy, powiedziała: – Gdzie jest to mleko? Można zdechnąć. – Masz – powiedział – a gdzie szachy? – Tam – powiedziała cicho Teresa, pokazując palcem na szafę – tylko uważaj, bo ich zbudzisz. 67 Otworzyła okno, przeglądała się przez chwilę w szybie, wycierając farbkę spod rzęs, potem podeszła do stołu i biorąc delikatnie w końce palców brzegi broszurki zasypanej resztkami śledzi, wyrzuciła wszystko przez okno. Tomasz usiadł przy stole i zaczął ustawiać figury szachowe. – Wyrzuciłaś, zdaje się – powiedział Tomasz – wielki strzęp XX wieku. Co by na to powiedział Andrzej? – Kiedy zaczynam białymi, zawsze wygrywam – szepnęła Teresa muskając go palcem po dłoni – musisz uważać. – Lubię cię za to, że jesteś taka zupełnie głupia. – Jak zawsze pionek – odsłoniła o dwa pola króla. W drzewach odezwały się ptaki, zza horyzontu musiały już nadciągać gęste chmury, ponieważ plama różowości na niebie robiła się coraz mniejsza. – Nie zaczynajmy tak schematycznie – powiedziała. – Przecież ciekawiej jest skoczkiem. – Także za to cię lubię, że mało mówisz. W szachach – dodał – są pewne układy, których się nie zrywa. Czy to wypada – żartował – straszyć biednego pionka koniem? Świeże powietrze omiotło pokój i Błażej naciągnął płaszcz pod szyję. Z ulicy dolatywało skrzypienie bramy, ktoś pojedynczy szedł szybko i hałaśliwie. Potem znowu nastała cisza. – Jak tak dalej pójdzie – powiedziała Teresa – zostaniemy o samych królach. Szach. – Jak widzisz – zrobił ruch – łatwo się bronić. – Szach. – Mogę uciekać. – Znowu szach i gardé. – Uciekam. – Dlaczego nie ruszasz innych figur? – Taktyka, czyż król nie może się bronić sam? – No to zobaczymy. Szach. Andrzej poprawił się w fotelu, odezwały się dzwony po kościołach. – Na białe nie można, można tylko na czarne. Tak, tylko tu. – Stawiam króla na właściwym miejscu – powiedział Tomasz – ale powiedz, Teresa, co ci z tej gonitwy przyszło. Łudziłaś się łatwym sukcesem, a przecież stoi teraz nie zagrożony. – O Boże – przeraziła się Teresa – jaka jestem głupia. – Myślałem, że wiesz – Tomasz poczęstował Teresę papierosem – że cofając się wciąga się w zasadzkę, z której trudno potem przeciwnikowi wyjść. Nie upajaj się pierwszymi sukcesami, oto pierwsza zasada każdej gry. Ale dam ci szansę – powtórnie podał ogień – jest to szansa jedyna. Widzisz? – Tak. Tracę przy tym królową albo wieżę. Nieźle się to udało. – Miałem dużo czasu. – Nie rozumiem, dlaczego nie szachujesz? Mógłbyś i zabrać drugą wieżę. – Szach jest rodzajem ostrzeżenia, jeśli się szykuje zasadzkę, nie ostrzega się, przeciwnie, sprawia się wrażenie wspaniałomyślności. Oto więc rezygnuję z szacha i posuwam naprzód zwykłego pionka. – Muszę go zabrać, nie ma innej rady, prawda? – Nie musisz, ale chcesz, mogłabyś go przecież wziąć w następnym ruchu. Zresztą – oparł głowę na ręce – jeden czy dwa pionki w tej sytuacji nie mają żadnego znaczenia. – Oczywiście, dlatego wezmę go, zawsze to pewniej, kiedy przeciwnik jest choćby minimalnie słabszy. – Szach – powiedział Tomasz odchodząc do okna. – Dobrze się zastanów, co robisz. – Muszę się bronić, to jasne. – Obrona bez ataku nie przynosi rezultatu – wrócił do stołu – a więc, gdzie stawiasz figurę? 68 Przesunęła króla na białe pole, pod osłonę pionka i gońca. – Jestem zmęczona – powiedziała – trudno, przegram. – Dokończę to samymi pionkami, chcesz? – zapytał, jakby próbował osłodzić gorycz porażki – masz ruch. Teresa wstała od stołu. – Skończmy, dobrze? Mdli mnie. – Właśnie – powiedział Tomasz – mat. – Ale śmieszny – zdziwiła się Teresa – nie pamiętam, żeby mi ktoś dał takiego mata. Świetnie grasz, to chyba satysfakcja tak grać, co? Nałożyła buty na bose stopy i związując włosy, powiedziała: – Chodźmy się trochę przejść, to nam dobrze zrobi. Przy okazji kupimy pieczywo i mleko. – Dobrze – powiedział Tomasz – ale nałóż coś cieplejszego, jeszcze jest chłodno. Wyszli na pustą ulicę, Teresa się obejrzała. – O, zobacz – szepnęła do Tomasza – Błażej! Pokiwała dłonią i krzyknęła: – Zaraz wracamy! Błażej machał z okna rękami, Teresa chciała coś krzyknąć, ale w tym momencie Błażej przyłożył palec do ust. – W figury szachowe trzeba uwierzyć jak w żywych ludzi – mówił Tomasz – w przeciwnym razie gra jest nudna i sztuczna. Najlepiej w tym celu ulepić sobie figury z chleba. Pomyśl, jaka wygoda. Zamiast odstawiać na bok, każdą pobitą figurę zjadasz. Nie dość, że wygrywasz mecz, ale masz pełny żołądek. Na chodnikach stały kasety z mlekiem, od strony placu Wolności dolatywał zgrzyt tramwaju. – Powinni zaraz otworzyć – powiedziała Teresa. – Miałeś rację, zimno. – Trzeba nimi także grać tak samo, jakby to byli żywi ludzie – mówił dalej Tomasz. – Zauważ, że pod koniec partii w ogóle nie ruszałem króla, królowej ani innych ważniejszych figur. One tylko stały, z tym że stały w dobrze wybranych miejscach. I kiedy byłaś w nie zapatrzona, mniejsze figury robiły swoje. Jeśli się ma dobrą praktykę, mniejsze figury na ogół wystarczają. Pod jednym warunkiem, że istnieje wzajemne porozumienie. Jak wiesz, samotny król jest bezradny. – Nabierasz mnie na sztuczki – powiedziała Teresa. – Szachy są szachy, muszę sobie przemyśleć tę partię. – Idź kupić pieczywo – powiedział Tomasz – ja pójdę zadzwonić. – Tak wcześnie? Daj ludziom spać. – Tomasz? – zdziwiła się Katarzyna. – Co o tej godzinie robisz? – Zasypiam przy słuchawce, nie słyszysz? – Dlaczego nie przyszedłeś? Spodziewałam się, że przyjdziesz. – Właśnie się do ciebie wybieram... Chwileczkę... Otworzył drzwi i zawołał do Teresy: – Poczekaj, zaraz kończę. Machnęła ręką, zamknął drzwi budki. – Przepraszam, właśnie chciałbym do ciebie wpaść, jeśli można... – Zawsze – usłyszał z słuchawki i poczuł swędzenie w uchu. Teresa stała za szybą i dopiero teraz uświadomił sobie, jaka jest mała. Jej głowa mieściła się akurat w zielonym kółku narysowanym na szybie. Twarz przekreślała na ukos namalowana słuchawka. Widok tułowia trzymającego pod jedną pachą chleb, a pod drugą butelkę mleka, w dodatku tułowia, który w miejscu głowy posiada telefon, rozśmieszył Tomasza. Otworzył drzwi i powiedział: 69 – Jesteś zupełnie ładna dziewczyna. Wzruszyła ramionami. – Idź do Błażeja i powiedz, że odwiedzę go po południu. Teraz muszę złożyć wizytę. – O której? – Kilka minut po trzeciej. – Dobrze. – Będziesz? – Mam dziś popołudniową zmianę. – Ty pracujesz? – zdziwił się Tomasz. – Myślałem, że ty jesteś po prostu dziewczyna. Szli środkiem placu Wolności, po ulicach kręciło się już coraz więcej ludzi, przejeżdżające tramwaje były przepełnione. – Jestem konduktorką – mówiła tonem, w którym wyczuwał nutę goryczy. – Chciałam zostać w mieście, więc zrezygnowałam z nakazu. Jakoś trzeba żyć, prawda? – Przepraszam za szczerość, ale sądziłem, że z Błażejem dajesz sobie radę. – Chciałeś powiedzieć odwrotnie, że on ze mną jakoś daje sobie radę. Choć prawdę mówiąc, mam już dość tego. Żeby mnie chociaż kochał, ale czy ja wiem? – Nie pobierzecie się? Teraz wszyscy na gwałt się żenią. – Nie chcę. Usiedli na tej samej ławce naprzeciw zegara, na której wczoraj w południe siedział Tomasz. Było piętnaście minut po szóstej. – Rok temu sama go do tego namawiałam, ale miał inne plany i nie chciał się zgodzić. Miał rację, bo go poznałam lepiej. Teraz ja się nie zgadzam. Tomasz przypatrywał się Teresie. Jej twarz była sucha i delikatna, może nawet ładna, gdyby nie oczy i układ brwi, które mąciły jej delikatność. Wargi miała obrzmiałe i spierzchłe od papierosów, kosmyki włosów w nieładzie opadały na szyję, przesłaniając wysoki dekolt sukni. – Z przekory? – zapytał Tomasz. Zauważył, że palce prawej ręki, w której trzymała chleb, zwarły się mocniej. Zachowywała jednak spokój, jakby się przygotowywała do dłuższego słuchania. – Masz ładne ręce – powiedział Tomasz. – Z takimi rękami w tramwaju pasażerom musi być lepiej. Teresa odwróciła twarz w stronę Tomasza i przygryzając wargi, patrzyła mu na brwi. – Nie myśl, że jestem taka głupia dziewczyna, za jaką mnie masz – powiedziała raptownie, i gwałtownie gasnąc, co dla Tomasza było zupełnie niezrozumiałe, dodała: – Przecież go kocham, ale nie chcę, czy to tak trudno zrozumieć? – Daj kawałek chleba – powiedział Tomasz – zgłodniałem. – Oczywiście, że nie rozumiesz – mówiła dalej – wy nigdy nic nie rozumiecie. Odłamywali po kawałku chleb i popijali surowym, zimnym mlekiem. Ulicą naprzeciw przejechała karetka pogotowia. Z odległych dzielnic, z kilku stron naraz, zerwał się nagły ryk syren. – Nigdy mi tak jeszcze nie smakował chleb z mlekiem – powiedział Tomasz – dobrze, że tu przyszliśmy. Ryk syren stawał się coraz bliższy, tramwaj i kilka osobowych samochodów zatrzymały się. Brzegiem placu, jeden za drugim, przejechały cztery wozy straży pożarnej. Po chwili tą samą trasą mknęło kilka karetek pogotowia na syrenach, potem wóz milicyjny z światłem rozbłyskowym. Tramwaj ruszył ociężale i w tym momencie w ulicy wlotowej na plac pojawiła się pierwsza ciężarówka, za nią długi szereg podobnych. Kolumnę zamykał osobowy wóz milicyjny. – Wiesz, Tomasz – Teresa popiła mlekiem kęs chleba – ja ci bardzo współczuję. – Dlaczego, kochanie, jestem szczęśliwy, że tu siedzę, i nic mi więcej nie trzeba. Czysta miłość, patrz. 70 – Nie udawaj. Nie chciałabym cię urazić, ale ja przecież wszystko wiem. Błażej mi opowiadał o tobie. Ty nawet nie wiesz, jak go to gryzie. – Powiedz Mietkowi Sawickiemu – starał się zmienić temat – że jego opowiadanie ze snu nie jest wcale złe, później sam mu to powiem, ale teraz może mu być przykro; oprócz niego i mnie wszyscy posnęli. Nie jestem zresztą pewien, czy on to doczytał do końca, ale i to, co czytał, jest. – On ci tego nigdy nie powie – ciągnęła dalej Teresa – może jeszcze rok temu by ci powiedział, ale teraz nie. – Nie mam do Błażeja żalu. – To chyba nic nie zmienia. Mówiłam mu tak samo: nie jesteś winien, nie mogłeś. – Ale patrzyłem na to – odpowiedział Błażej – przyglądanie się też jest winą. – Pójdę już – powiedział Tomasz – przecież nieraz jeszcze porozmawiamy. Patrzył chwilę na odchodzącą Teresę. Na nierównym gruncie placu niepewnie stawiała kroki przypominające chód młodych dziewcząt nie przyzwyczajonych do wysokich obcasów. Wydawała się Tomaszowi naturalna i zgrabna. Wchodząc na twardy chodnik odwróciła się. Tomasz pomachał dłonią. Odpowiedziała tym samym gestem i po chwili przesłonił ją kiosk. Gwar miasta narastał, jak zawsze, jak każdego dnia o tej porze, kiedy światło ustępuje chmurom i po minucie blasku chowa się gdzieś nieosiągalnie wysoko. Mat. 71 Tomasz L. Pstry ptak. Wir trinken Pein. Pogoń. Jest wiadomość dla mnie? – zapytał Tomasz. – Powinna już być jakaś wiadomość. – Tutaj? – zdziwiła się Katarzyna. – Prosiłem ojca, żeby napisał na ten adres. Przepraszam, ale to wydawało mi się naturalne. Zresztą – uczynił rękami koło – staram się nie nadużywać gościnności. – Nie ma – odpowiedziała – może będzie później. Weszli do pokoju i Tomasz przywitał się z Kunickim. – Przed chwileczką wróciłem z Warszawy – powiedział namydlając twarz. – O ósmej muszę być w zakładzie na zebraniu. – Jak poszło? – Tomasz manipulował przy radiu. – Pomyślnie? – Zjesz jajecznicę? Pewnie nie zdążyłeś jeszcze zjeść kolacji, nie mówiąc o śniadaniu. – Dziękuję – Tomasz przypatrywał się Kunickiemu ubranemu w sportową koszulę. – Ale herbaty napiję się z przyjemnością. – Panie Tomku – Kunicki ostrzył brzytwę o pasek – panu też przydałoby się golenie. Czerwona strzałka zatrzymała się obok napisu „Lyon”. Po chwili zgrzytów i zakłóceń z głębi radia zaczęła powoli narastać czysta i lekka muzyka rozrywkowa. Kunicki zdrapywał z twarzy pianę i wycierał brzytwę o wierzch dłoni między kciukiem i wskazującym. Miał krótkie i krępe nogi z widoczną szeroką blizną na podudziu. Wydawał się Tomaszowi śmieszny, a przebieranie bosymi nogami po podłodze w takt płynącej z głośnika muzyki sprawiało wrażenie ucieczki z błota. – Pyta pan, jak poszło? – naciągnął palcami skórę na policzku. – Nijak! Rozłożył ręce i zamierając na chwilę w tym geście, był podobny do przydrożnego bożka, zafrasowanego i skąpo odzianego. Tomasz zamruczał pod nosem, tłumiąc śmiech. – Nijak – powtórzył Kunicki – i to jest najgorsze. Wytarł brzytwę o wnętrze dłoni i podał ją Tomaszowi. –Można już podać śniadanie? – zawołała Katarzyna – tato!... Kunicki oblewał twarz wodą z miednicy, potem wziął ręcznik z poręczy krzesła i powiedział wycierając szyję: –Niech się pan, panie Tomku, nie obrazi, ale jestem zgłodniały jak wilk. Usiadł przy stole, łyżeczka od herbaty dzwoniła o szklankę. – Tomasz! – krzyknęła Katarzyna – jak ty śmiesznie wyglądasz. Zupełnie zapomniałam ciebie w czasie golenia. Pokaż się – podeszła bliżej. – Tak właśnie powinieneś wyglądać! Kiedy zdrapiesz mydło, jesteś trochę za chudy. – Może. – Przyjdziesz dziś na obiad – zapytała ojca – czy zjesz w zakładzie? – Na wszelki wypadek nie gotuj, zdaje się, nieprędko wrócę. – Nie chodzi o to, ale mam dzisiaj sporo zajęć w uczelni i to może dłużej potrwać. Nie zdążyłabym nic kupić, a muszę jeszcze iść do fotografa, żeby mi zrobił zdjęcie do dyplomu, i pozbierać różne zaświadczenia. 72 – Rządź, jak ci wygodniej – powiedział ojciec. – No, panie Tomku, daje pan sobie radę? – Jak na pierwszy raz po tylu miesiącach, wcale nieźle, tylko że brzytwa jest strasznie ostra i stale się zacinam. – Kasia – powiedział ojciec – daj mu świeży ręcznik. – Dziękuję, proszę sobie nie robić kłopotu. – Po goleniu jak po kąpieli, prawda? Zupełnie przechodzi zmęczenie, żeby to można jeszcze było wymieść ten piasek z oczu. – Połóż sobie watę z esencją – powiedziała Katarzyna. – Mnie to zawsze pomagało w czasie egzaminów. – Właśnie, panie Stefanie – potwierdził Tomasz – znakomicie pomaga. – Będę się musiała spieszyć – Katarzyna wkładała przybory toaletowe do torebki – za piętnaście ósma muszę być na drugim końcu miasta. – Jak się zobaczymy? – zapytał Tomasz. Katarzyna poprawiła włosy, potem schowała klucze do kieszeni płaszcza. – Nie wiem. – Wpadnij o trzeciej do Błażeja. – Bo ja wiem? – powiedziała niezdecydowanie. – Tak dawno u nich nie byłam. Czy koniecznie trzeba u Błażeja? – Wpadnij – powiedział Tomasz – to równy chłop, z pewnością się ucieszy. W głośniku znów zaczęło zgrzytać. Kunicki położył się na leżance. Tomasz wyszukiwał innej fali. – Niech pan skręci to świństwo, człowiek trochę odsapnie. – No i co, lepiej? – Tomasz przystawił krzesło do leżanki. – Ulżyło, prawda? Kunicki, leżący z płatkami waty o kolorze jodyny przykrywającymi oczy, wyglądał jak ociemniały po operacji. Przypomniało to Tomaszowi scenę z powiatowego szpitala, gdzie zabrał go kiedyś ojciec w odwiedziny do znajomego. Przez pomyłkę otworzył drzwi innej sali i wtedy na odgłos klamki wszystkie twarze nieomal jednocześnie skierowały się w stronę wejścia, świecąc wielkimi płatami waty przyklejonej plastrem. Tomasz przeraził się i od tego czasu najbardziej boi się w życiu ślepoty. – Niech pan to zdejmie – powiedział – przecież i tak nie pomoże. – Jeszcze chwilkę – Kunicki odwracał plastry waty na drugą stronę. – Jak się zagrzeją, nie dają ulgi, ale zimne dają. – No więc, niech pan wreszcie powie, jak było w tej Warszawie – Tomasz włożył Kunickiemu do ręki papierosa i podał ogień. – Załatwiliście coś? Przez okno wdzierał się świeży i wilgotny zapach poranka. Z ulicy dochodził przytłumiony szmer. Plac z zabudowaniami fabrycznymi był opustoszały, w przestrzeń wsiąkała cisza i nawet dalekie drzewa, które pierwszego wieczora poruszał wiatr, stały nieporuszone. Miasto, którego nie znasz, o którym czytałeś setki stron, które żyje w twojej wyobraźni podobne górze kamieni, w której wykuwa się domy, idziesz długą ulicą nieprzyzwoicie brzydką, oczy cieszy wieża wielkiego kościoła, patrzysz na złotą kropelkę na szczycie i z nagła ogromny hangar jak miejsce na rakietę, która nie wzleci, przypatrujesz się krzewom róż, barokowym fontannom, myślałeś: jest piękne, ale sen przychodzi wcześnie i czerwono-żółte tramwaje gubią swoją migotliwość, ledwie więc gaśnie poblask słońca w chmurach i zapalają się uliczne latarnie, góra kamieni oglądana z wieży najwyższego kościoła wygląda jak wymarła, jak po zarazie, kilkadziesiąt ulicznic zebrało się przed jednym z dwu całonocnych lokali, neon loterii pieniężnej, zakład usług nocnych, miasto, którego nikt nie wymyślił, ale które wymyśliło się samo, 73 mężczyźni zapinają marynarki na wszystkie guziki i powoli odliczają pieniądze przy budkach z piwem, kobiety starzeją się szybko, idziesz długą ulicą, są uśmiechnięte i pełne radości, nikt nie płacze, wszyscy noszą chusteczki przy oczach, dzieci spacerują powoli z założonymi do tyłu rękami, szare myszy wygnane na plac centralny, nagle wszystko zamazuje się, niska mgła zamyka obraz w jedno koło, widzisz tyle, ile na to pozwala szarość mgły, zmieniające się pasma widoków w czasie jazdy tramwajem wywołują zdumienie, czujesz zapach dymu, każde pasmo jest inne, każdy fragment miasta w zderzeniu z drugim ledwie się rysującym we mgle sprawia wrażenie wymarłego pieca, przypominasz sobie formy dna morskiego oglądane na obrazach Tanguy, to nie on uciekał z Paryża, nigdy go w nim nie było, płyniesz we mgle i wielki biały kościół ze złotą kulką u szczytu przypomina ci absurdalną rzeźbę ustawioną w martwej przestrzeni, ale zanim znalazłeś się w środku tego pejzażu, tramwaj niesie cię dalej, znowu masz przed sobą kształty nieprzeczuwane, które cię zaskakują, marzysz, ograniczona widoczność mogłaby być dobrem tego miasta, w którym nigdy nie byłeś, jego oryginalnością, a jednak każdy wie tu o wszystkim i nikt nie wie o niczym, nie potrafisz uświadomić sobie tej sprzeczności, rozmawiasz z człowiekiem, ale on słucha kogoś zupełnie innego, który nie istnieje, mgła zatem, a więc ograniczenie widoczności, skrępowanie swobody ruchów przydaje temu miastu oryginalności, ogranicza jego wolność, jasność widzenia, zmysł praktyczności, jakże niezbędny ogrodnikom, których mieszka tu dużo, mgła, dlaczego ludzie nie jedzą mgły? mogliby przecież jeść mgłę, ale w mgle i w zimie znużenie przychodzi szybko, człowiek znużony – myślisz – człowiek znużony, głodny, chory na raka i na niecierpliwość, idziesz obok człowieka chorego, chciałbyś dla niego coś zrobić, coś załatwić, opuszczasz miasto, którego nie znasz, szeroki portal zaprasza cię wyniośle, wchodzisz w szeroki portal, zapamiętałeś dwie kariatydy przy bramie, dwie kariatydy stoją umundurowane i w granatowych czapkach z otokami, a więc opuściłeś miasto, opuściłeś plac centralny. – Pojechaliśmy natychmiast do centrali związkowej – mówi Kunicki – zaprosili nas do stołu. – Siadajcie, towarzysze – powiedział gospodarz Nr l – trzeba się trochę pokrzepić. – Było nas dwudziestu ośmiu, wszystkich razem, rzecz zrozumiała. – Zapali pan jeszcze? – mówi Tomasz, pociera zapałkę o pudełko, zapałka gaśnie. – Dziękuję – mówi Kunicki – tych nie lubię. Stół jest zastawiony butelkami wody mineralnej, bukietami z jarzyn, talerzami owoców. Talerzyk po jajecznicy świeci przed Tomaszem jak wiosenny mlecz. – Więc słucham towarzyszy – mówi gospodarz Nr l – co macie? Posługaczki przynoszą herbatę. Tomasz podaje ogień Kunickiemu. – Chcielibyśmy przedstawić bezpośrednio wam nasze żądania – mówi przewodniczący Rady Zakładowej Wagonowni, Kaźmierczak. Pociera dłonią czoło i zapala papierosa. Ktoś rozlewa wino w lampki. Białe wino opalizuje w świetle kryształowych lamp. Kaźmierczak podaje gospodarzowi arkusz papieru. – Sądziłem – kontynuuje – że towarzysz jest zorientowany w naszych postulatach. Gospodarz Nr l miesza kawę i pilnie studiuje podany arkusz. – Postaram się – mówi Kaźmierczak – jeszcze raz je omówić. Obecny tu dyrektor naczelny zakładu obiecał potem przedstawić swój punkt widzenia. A więc generalne nasze żądania, z którymi przyjeżdżamy, aby je wspólnie z wami przedyskutować, są następujące: – realna podwyżka płac, – ograniczenie nadgodzin, – regulacja sprawy potrąceń podatkowych, – regulacja sprawy premii dla pracowników umysłowych oraz kilka innych, z których wspomnę sprawę bezpieczeństwa pracy. No i problem zaopatrzenia. 74 Kaźmierczak komentuje szczegółowo każdy z przedstawionych problemów, podsuwając to samo spisane na arkuszu papieru gospodarzowi Nr l. Dyrektor raz po raz prostuje poszczególne dane, opatrując sprawę własnym komentarzem. Posługaczki wnoszą dalsze szklanki z kawą. Tomasz staje przy oknie, patrzy na Kunickiego z watą koloru jodyny na oczach. – Proponuję – mówi gospodarz Nr l – żeby się spotkać z Nrem l w waszym resorcie. Jak zresztą przedstawił towarzysz Kaźmierczak, w porządku naszych obrad spotkanie takie jest przewidziane. – Powinniśmy tam iść – mówi Kunicki – z określonymi wnioskami z tego posiedzenia, unikniemy w ten sposób powtórnego przedstawiania całej sprawy. – Popieram wniosek towarzysza Kunickiego – mówi monter Nowak. – Trudno nam będzie na tym stopniu obrad dojść do zasadniczych konkluzji – replikuje gospodarz Nr l – możemy tylko w zasadzie powiedzieć, że wasze postulaty po rozpatrzeniu zasługują na stopniową realizację. – Sprawa jest bardzo poważna, towarzysze – mówi Kaźmierczak – i w każdym wypadku musimy wrócić z pewnymi wynikami, ponieważ musimy zdać szczegółowe sprawozdanie przed załogą. Na przystanku zgrzytnął tramwaj. Przy narożniku Alej i Nowego Światu zatrzymał się autobus. W zniecierpliwieniu czerwone światła zdawały się świecić zbyt długo. Obłoczek dymu uleciał w górę. Ludzie śpieszyli się, pracowicie machając nogami. – Myślałem, że tu jest ciszej – powiedział Tomasz. – Proszę siadać – powiedział w resorcie gospodarz Nr l. – Znam wasze postulaty, słucham. Kaźmierczak referuje po kolei każdy punkt sprawy. – Zgoda – mówi Nr l. – Pod koniec miesiąca wyrównamy, potem trzeba będzie się zastanowić nad podwyższeniem płac według przygotowanego harmonogramu, ale towarzysze rozumieją, zakład jest duży. Trzeba przede wszystkim załatwić to, co się da. Tylko spokojnie, tylko powoli. Sytuacja ogólnie nie jest zła. – Prawda – odpowiada dyrektor – ale z planami będą kłopoty, to nieuniknione. – Niezupełnie – mówi Nr l – bez nadgodzin nie wyobraża sobie nikt pracy takiego zakładu, ale oczywiście trzeba je ograniczyć. Konkretną decyzję w tej sprawie powinno wydać kierownictwo zakładu. – To jest sprawa kluczowa – przerywa Kaźmierczak. – Towarzysze z fabryki pracują niekiedy po kilkanaście godzin dłużej, co zresztą jest w pismach szczegółowo wyliczone, i nie można tego stanu uważać za normalny. Ale przecież nie idzie tu głównie o pracę. Robotnicy chcą pracować i będą pracować, ale nie można od nas wymagać zbyt wiele, zwłaszcza gdy czujemy swoją krzywdę. Zadają nam pytanie: za co my tyle pracujemy? Dlaczego się nas oszukuje na podatkach? Nikt nie chce im na te pytania odpowiedzieć. A załogi są, co trzeba podkreślić, bardzo solidarne i stopień zacietrzewienia jest już tak wysoki, że można go rozładować tylko bardzo stanowczymi i pozytywnymi decyzjami. – Proszę, towarzyszu, spojrzeć w listę płac – mówi Kunicki – tu stoi czarno na białym, że zarobki nie wzrastają, przeciwnie – maleją, mimo że ilość nadgodzin przekracza kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie. – Racja – mówi Nr l przypatrując się liście płac. – To trzeba załatwić, towarzyszu dyrektorze. Wskazówki na zegarkach pędzą jak obłąkane. Popielniczki są pełne niedopałków, rzędy pustych szklanek przypominają kuchnię wielkiej kawiarni. – Przyjmując wasze postulaty jako słuszne – mówi Nr l ciepłym ojcowskim głosem, wywołującym odruch serdeczności, nadziei i wdzięczności – uważam – załamuje nagle zdanie i wszystkie oczy są w tym momencie skierowane na jego twarz – uważam – powtarza – że bez zbytniego pośpiechu i zniecierpliwienia z waszej strony powinniśmy je wspólnie załatwić. 75 Nr l mówi powoli, sposobem dobierania słów i ich łagodną tonacją pragnie zatrzeć wrażenie bezładu i krzykliwości, jakie panowało jeszcze przed chwilą. Przed przyjezdnymi otwiera się nagle oszałamiająca perspektywa: załatwią, załatwią to, co załatwić obiecali. Słuchają słów Nru l z niemym zdziwieniem i nagle wszystko wydaje się zupełnie proste, dziecinnie proste. Wystarczyło trochę dobrej woli, zrozumienia i ludzkiego serca, aby mogli wrócić z powrotem z czystymi sumieniami i powiedzieć im: – Wybraliście nas i nie zawiedliście się. Nawet więcej, bo oto... – Towarzysze pozwolą – mówi Nr l – że odwiedzę ich zakład i bezpośrednio przekonam się, jaka tam panuje sytuacja, w jakim stopniu i w jakim czasie można będzie wasze wnioski załatwić, że spotkam się z załogą, porozmawiam. Kończąc, życzę wam dalszych sukcesów, pomyślnego powrotu do produkcji, przekroczenia planów. Do zobaczenia. „Nawet więcej – myślą – bo oto Nr l przyjedzie do fabryki. Nie, tego się nikt nie spodziewał”. – Brawo! – zawołają robotnicy. – Awoo! – poniesie się echo, wypełniając wszystkie hale. Zadowoleni wrócą do swoich miejsc, do swoich ludzi i maszyn. Będą się poklepywać po plecach. Graba, gratuluję, graba... Kaźmierczak wstaje od stołu i dziękuje. Za jego przykładem wstają wszyscy. Kaźmierczak apeluje do rozsądku, spokoju, zapewnia o najszczerszych chęciach, podkreśla dyscyplinę i ofiarność załogi. Oklaski brzmią miękko i cicho, jakby ktoś sypał kwiaty. – No to gratuluję – mówi Tomasz – taki sukces! – Nie ma czego – mówi Kunicki zakładając drelichowy kombinezon – nie ma czego. I niech pan – krzyczy z kilku metrów – wpadnie po południu. Tomasz szuka drobnych i dobiega do przystanku. „Kiedy się wreszcie skończy ta pogoda – myśli – trzeba się trochę opalić. Głupio tak wrócić do domu zupełnie białym”. Jadący w dół ulicy Robotniczej tramwaj hamuje, ludzie wpadają na siebie, przepraszają się. „Skąd tyle spokoju – myślał – nigdy we mnie nie było jeszcze tyle spokoju; chyba jest w tym coś z rzetelnej prawdy, że codzienność stwarza w człowieku poczucie ładu, kiedy jest się oddzielonym od ludzi, tęskni się za nimi, potem znowu tęskni się za miejscem, skąd ci sami ludzie byli nieosiągalni, jesteś wreszcie w ich otoczeniu, ale rozczarowany uciekasz, chowasz się w niecodzienność, szukasz miejsc anonimowych, biegniesz i znowu naprzeciw idzie szary tłum, boisz się zderzenia, przeraża cię chwila, w której twoje ciało dotknie innego ciała, trwa to jednak krótko i znowu jesteś pośród takich samych jak ty, nie dających się poznać, idących w jakimś kierunku, a więc wróciłeś, wszystkie różnice zatarły się, nie potrzebujesz się sprawdzać, popisywać, mówisz ekspedientce: – poproszę bułkę – otrzymujesz bułkę, – poproszę paczkę papierosów – otrzymujesz paczkę papierosów, stanowisz całość, dałeś się w nią wciągnąć, nie wyobrażasz sobie życia innego, tylko to jedno, w całości, nikt nie patrzy na twoje ręce, ponieważ nikt nie może patrzeć na setki tysięcy rąk naraz, nikogo nie obchodzi twoja twarz, bo nikt nie poznaje tysięcy twarzy naraz, przekraczasz granicę niewoli, jesteś zależny tylko od siebie, jesteś wolny, wolny, to znaczy poruszający się po sprawdzalnym i przez ciebie wybranym obszarze teraźniejszości, wolny, to znaczy także uwolniony z pamięci, zdany tylko na wolę swojego działania, niezależny od tych ludzi, którzy się o ciebie ocierają, niezależny od własnego brzucha i serca, które dopominają się swoich praw, idziesz przez sekundę przez niedostrzegalną przestrzeń, w której człowiek pozostaje tylko człowiekiem, nagą formą mięśni i kości, którym myślenie nadaje sens trwania, stoisz w olśniewającym blasku czasu i wtedy czujesz swoją ustawiczną nieograniczoność, istniejesz jako ja, nigdzie przedtem i nigdzie teraz nie zaznaczone, nie zapisane, stoisz tak moment i oto pojawia się on, oni, my, wy, przeżyłeś moment zderzenia, moment powrotu, wszystko, co ważne, do- 76 konało się już w tobie, pozostaje trud pokonywania otoczenia, stajesz się niewolnikiem własnego strachu i niezaradności, własnej pamięci i własnego życia, stajesz się niewolnikiem świata, teraz pojawiają się śmieszne czynności kupowania cukru, marchwi, papierosów, powoli wkraczasz w świat zdarzeń, atakują cię, wreszcie ponownym wysiłkiem, wydrapujesz się na wierzch, dochodzisz do tej sekundowej przestrzeni, omiata cię światło czasu, i znowu białe bile toczą się po równej powierzchni, przypatrujesz się okrągłym twarzom ludzi, tramwaj toczy się z przystanku na przystanek, oczekujesz, kiedy cię ta szarzejąca pod dachem i uchwytami masa wyrzuci z powrotem, tramwaj odjedzie dalej, zostaniesz sam, powoli zaczną się wokół ciebie gromadzić inni, poczujesz ból w żołądku, ile lat boli mnie już żołądek? – Poproszę kilogram papierosów – powiedzą – i nastanie kłopotliwe milczenie, ponieważ ci, którzy sprzedają, pojechali dalej, a ci, którzy ci się przyglądają, powiedzą: – Wariat, znowu wariat”. – E, kurdupel, zamknij się! – krzyknął gruby jegomość, chwytając Tomasza za kołnierz. – Człowiekowi się śpieszy, a bydle nie myśli przepuścić! Tramwaj stał na przystanku przy alei Różanej, ulice dzielnicy nadrzecznej odbiegały w dół, w parującą nad łęgami mgłę. – Kto to słyszał – szeptała jakaś starsza pasażerka do sąsiadki – żeby zapaliła się rzeźnia, kto to słyszał?... – Podobno nie rzeźnia, ale szopy z bydłem – mówiła druga sąsiadka. – Szopy drewniane, to możliwe, że się zapaliły. Tramwaj wtaczał się powoli w ulicę Podjazd. Tomasz wyskoczył w biegu, cofnął się kilkadziesiąt metrów i przecinając skosem Rynek Staromiejski poszedł w stronę Wzgórza Św. Męczenników. Stając na ogromnym kamieniu położonym tuż przed portalem kościoła, patrzył na dym idący niżej i przesłaniający drzewa. Pobiegł przed siebie wymijając grupki rozwrzeszczanych przechodniów. Przy Szyperskiej zatrzymał go strażnik. – Dalej nie wolno! – powiedział ostro. – Nie widzisz, bydlaku, co się dzieje? – Służbowo – powiedział Tomasz wyrywając rękę z uchwytu strażnika. – Przecież nie pchałbym się z tej strony. Przez furtkę w ogrodzeniu wbiegł na rozległy plac. W kłębach dymu i pary czerwieniały wozy strażackie, betonowa posadzka pełna była kałuż, pod obmurowaniem stali przerażeni ludzie przypatrując się niecodziennemu widowisku. W tym momencie z szopy buchającej ogniem i iskrami wybiegł palący się koń i jak chmura ognia pognał wprost na strażackie wozy. Osaczyli go strumieniami wody i przez chwilę było widać perlącą się kulę, gdy nieoczekiwanie dla wszystkich koń wyskoczył ponownie i przeraźliwie rżąc zaczął bezmyślnie cwałować, by się wreszcie zderzyć z murowanym ogrodzeniem. Ludzie zebrani w tym miejscu, za murem, podnieśli wrzask i kiedy podnieceni pokazali się znowu, koń leżał na betonie wierzgając nogami. Był zupełnie czarny i dopiero teraz, kiedy wyciągnął łeb pokazując czerwień chrap i uzębienia, można było zobaczyć czerwonobrązową wysepkę sierści, której nie zdążył strawić płomień. Podbiegło kilku robotników w gumowych kombinezonach i spętało koniowi nogi. – Nie można go było wyprowadzić? – powiedział ktoś z boku. – Koń nie świnia – powiedział ktoś drugi. Wszystkie świnie do tego momentu zostały już wywiezione. Pożar chlewów ugaszony. Trudności były z krowami i z końmi. Zwłaszcza konie nie chciały wychodzić ze stajni, kopiąc i gryząc każdego, kto próbował się do nich zbliżyć. Tomasz obszedł plac z lewej strony, pochylił się i przebiegł pod strumieniem wody. Z przeciwnego narożnika odjeżdżały ciężarówki załadowane krowami. Obok prowadzono po trapach konie, przedzielając je grubymi belkami. Pierwszy z samochodów ruszył i kiedy przejeżdżał przez opuszczony łańcuch przy bramie, konie podniosły łby strzygąc uszami przy każdym wstrząsie ciężarówki. 77 – Nie starczy nam aut! – zawołał starszy pan o zaaferowanym wyrazie twarzy. – Dopóki nie przyjadą nowe wozy, ładować w pierwszej kolejności konie! Tymczasem zbite stado i przestraszone krowy zaczęły się powoli rozłazić na różne strony. – Powiązać je! – wołał zaaferowany pan. – Wyprowadzić za ogrodzenie. Kilkunastu robotników zaczęło się szamotać z krowami, które porykując znowu zbiły się w stado. Nagle, jakby ogłupiałe, oderwało się od stada cielę i popędziło prosto na grupę robotników przygotowujących sznury. Próbowali je schwytać, ale cielę wyrwało się wlokąc za sobą jednego z robotników. – Cholera! – wrzasnął inny dobiegając do zwierzęcia – czy ktoś ci chce krzywdę zrobić, czy co? Zwierzę stało ogłupiałe i zapatrzone w niebo. Poskrobało kopytkiem o beton, cofnęło się kilka kroków. – Kurwa – powiedział robotnik – myślisz, że będę cię gonił? Podniósł leżący żelazny pręt i celnym uderzeniem złamał cielęciu nogi w kolanach. Zwierzę beknęło i spadło pyskiem na beton. Wiązane po cztery krowy robotnicy wyprowadzali przez bramę do zastępczego ogrodzenia. Kiedyś w tym miejscu był wybieg dla zwierząt przeznaczonych w najbliższym dniu na ubój. Świeże mięso musi być dotlenione przed ubojem. Kiedy przepustowość rzeźni wzrosła, na wybiegu oczekiwały swego losu świnie. Właśnie zabito ostatnią z dziennej partii i nim zdążyli wpuścić tutaj nową partię – wybuchł pożar. Tomasz przysłuchiwał się wypowiadanym gorączkowo sądom i domysłom zebranych i obserwujących. Krowy opuszczając łby przekraczały bramę, prowadzone czuły się pewniej, zbite w masie nie przeczuwały zagrożenia. – Rzeźnia nie może stanąć! – wrzeszczał szpakowaty pan do drugiego szpakowatego pana – pożar to pożar, a praca to praca! Brać w pierwszej kolejności sztuki nadpalone, a potem krowy z wybiegu. Dalej, jazda! – ponaglał. – Na co się tak gapicie? Dopiero w tym momencie Tomasz zdał sobie sprawę, że słyszy maszyny warczące za jego plecami. Zza ceglastego muru dochodził miarowy warkot, raz po raz słychać było głośne wycie lub kwiczenie. Na środku placu pracowały już tylko trzy wozy strażackie. Przy kilku pozostałych strażacy zwijali węże. Grupa robotników, która kilkanaście minut przedtem wiązała krowy i wyprowadzała do wybiegu, wprowadzała je teraz z powrotem, rozwiązywała. Każdą z rozwiązanych krów odbierał jeden z robotników ubranych w umazane juchą fartuchy i wprowadzał do bojowni. Uderzane pneumatycznym nabojem między rogi, osuwały się na posadzkę w zupełnym milczeniu. – Jaki stan? – wypytywał szpakowaty pan człowieka z aktówką pod pachą – już sprawdziliście? – Według mego obliczenia, panie kierowniku – odpowiedział ten z aktówką – cztery krowy i dwa konie muszą być jeszcze w szopach. – Czy w tym – wskazał szopę – może jeszcze coś żyć? – zapytał szpakowaty komendanta najbliższego wozu. – Można sprawdzić – odpowiedział komendant – chociaż raczej wątpliwe. Rozkazał przerwać gaszenie i trzech strażaków podeszło pod szopę. Odczekali kilka minut, aż para i dym pogorzeliska opadną pod ciężarem wilgoci, potem ostrożnie przez uchylone drzwi, nadpalone na górze, weszli do środka. Wrócili po kilkunastu minutach i zdejmując maski rozkładali ręce. – Cztery krowy, panie komendancie, nic więcej. Ale nie można w tej chwili wydobyć. Przygniótł je dach, będzie potrzebny dźwig. – Dobra – powiedział komendant – dobra, chłopcy, a teraz zobaczcie jeszcze w sąsiedniej szopie. 78 Podeszli pod wrota, dwóch weszło do środka, trzeci pozostał na zewnątrz. Szpakowaty rozmawiał o czymś z komendantem. Tomasz podszedł bliżej szopy i przypatrywał się czerwonej strużce żłobiącej sobie miejsce w namokłym betonie. W tej sekundzie z szopy rozległ się głośny krzyk, który po chwili przeszedł w niesamowite rżenie. Kilka osób podbiegło pod wrota, Tomasz znalazł się pośród nich. – Pan do pracy! – powiedział szpakowaty. – Pan tu nie ma nic do szukania. Mówiłem już, że pożar to pożar, a praca – praca! Tomasz cofnął się kilka kroków i powiedział: – W porządku, dyrektorze. Szpakowaty podniósł oczy, uśmiechnął się i pogroził palcem. W szopie trzech strażaków nie mogło sobie poradzić z koniem, który wierzgał na wszystkie strony, rżał i zapierając się mocno w beton, w żaden sposób nie pozwalał się wyprowadzić. Tomasz oparł się dłonią o ścianę szopy. Drzewo było nadpalone i parzyło. Zajrzał do środka. Trzej strażacy i koń byli zupełnie czarni. Cuchnęło spalenizną i kałem. Drugi koń leżał martwy, z wzdętego brzucha sterczały sztywno nogi zakończone zdartymi kopytami. – Spokojnie – powiedział szpakowaty. – Tylko spokojnie. Podszedł do konia i poklepał go po karku. W miejscu gdzie ręka dotknęła skóry konia, powstał czerwony ślad dłoni. Szpakowaty zarzucił mu na szyję sznur i poprowadził w stronę wyjścia. Koń nie opierał się, rżał. Za nim szli trzej strażacy z umazanymi sadzą twarzami. Na paskach wokół szyi mieli przywiązane maski tlenowe. Tomasz wyprzedził ich przed samym wyjściem. Stanął pod ścianą i wyjął papierosa, zastanawiał się chwilę, potem schował z powrotem do pudełka. – Wziąć to – powiedział szpakowaty oddając koniec sznura nadbiegającemu robotnikowi. Koń miał zupełnie spaloną sierść, włosie ogona i rzęsy. Łagodnymi zielonobiałymi oczami patrzył w przestrzeń. Musieli to zauważyć wszyscy, ponieważ opuścili głowy i milczeli. Na dziedziniec wjeżdżała milicyjna warszawa pobekując syreną. Koń drgnął i zanim zebrani podnieśli głowy, pogalopował wprost na milicyjny samochód. Wszyscy zaczęli się nagle śmiać. Pędzący, przeżarty ogniem koń wyglądał niesamowicie. Przebiegł kilkadziesiąt metrów, gwałtownie się zatrzymał, znieruchomiał na chwilę i upadł. Uderzenie o beton było szorstkie, jak skrobnięcie łopatą o cement. W trzaskaniu drzwiczek samochodu i w rytmie maszyn rżenie konia stawało się ostre, potem umilkło jakby nagle zduszone. W stronę leżącego nieruchomo konia szły trzy grupy ludzi, od strony samochodu, od bramy i od strony szop. Stanęli w półkolu i szpakowaty zapytał: – Więc ile? – Według wstępnych obliczeń, około pięćdziesiąt sztuk. – Psiakrew – powiedział szpakowaty. Tomasz przyglądał im się z przeciwnego narożnika placu. Dym nad szopami rozcieńczał się, za ostatnim wozem strażackim zamykała się brama. Było kilka minut po dziesiątej. Ludzie rozchodzili się do domów opowiadając szczegóły. Przekraczając bramę Tomasz odwrócił się. Do konia leżącego pod murem podjeżdżał dźwig. Związane razem cztery kopyta robotnicy zawiesili na haku. Włączyli motor. Koń, napinając grzbiet, szedł łatwo w górę. Łeb zwisał mu luźno i bezwładnie. W ogromnej, wysoko wyciągniętej łapie dźwigu wyglądał jak tobół. Za maszyną przetaczającą się wolno środkiem placu szli trzej robotnicy wymachując niezrozumiale rękami. Mijając narożnik ulicy Muzealnej Tomasz spostrzegł palący się czerwono neon superkawiarni „Luksor”. Opowiadał mu już o niej Sawicki, dając do zrozumienia, że jest przykładem nowej atmosfery w mieście. Zwłaszcza na początku, zaraz po otwarciu, zbierała się w niej młodzież szukająca w życiu innych niż podręcznikowe przygód. Moda na kawiarnie obca była Tomaszowi, w początkowych latach studiów chodzenie na kawę traktowane było po- 79 dejrzliwie, co mu na niejednym zebraniu wytykano, toteż niezbyt pojmował wywody Sawickiego na temat znaczenia kawiarni „Luksor”. Spostrzegając czerwony neon poczuł w sobie nie tyle ciekawość, co zmęczenie. Postanowił wstąpić na chwilę i odsapnąć przed dalszymi kolejami dnia. Wrażenia z pożaru teraz dopiero docierały do mózgu, natarczywie dopominając się o swoje miejsce. Obraz wczorajszego wieczoru był tu jedynie mało wyraźnym, zamazanym tłem. Usiadł przy stoliku w głębi sali i zaczął studiować kartę napojów, oprawioną w czerwoną skórę. Oszołomiony obcymi wyrazami zaczął się irytować, nagle przyszło jednak to olśnienie, które przynosi wraz z sobą znane dobrze, na chwilę tylko zapomniane obce słowo. – Bitte? – usłużnie zapytał kelner. – Dużą kawę ze śmietaną – powiedział Tomasz. – Obsługujemy tylko cudzoziemców – powiedział kelner podnosząc głowę znad ucha Tomasza – tylko cudzoziemców. Warum nur Ausländer? – powiedział Tomasz – ich... – Ich weiss nicht, wir haben solche Anweisung. – Und für polnisches Geld? – zapytał Tomasz. – Ja, für polnisches Geld. Was darf ich Ihnen bringen? – Seien Sie also, bitte, so freundlich und bringen Sie mir einen grossen Kaffee mit Sahne. – Bitte sehr – powiedział kelner odchodząc po miękkim dywanie. Tomasz siedział przez chwilę zapatrzony w okno, potem powolnym ruchem głowy i oczu lustrował wnętrze. Nie było w nim nic nadzwyczajnego. Stare secesyjne żyrandole pobłyskiwały złotem. Przy estradzie stała długa, obita czarną skórą kanapa. Czerwień i czerń dominowały w tym wnętrzu, nieco przyciemnionym i dostatecznie eleganckim. Kawiarnia była długa, na końcu odbite w lustrze stały wysmukłe butelki, barman wycierał blat, rozmawiali kelnerzy. „Co w tym nadzwyczajnego – myślał Tomasz – chyba to, że podaje się kawę. Ale przecież kawiarnie są po to, żeby w nich podawano kawę i żeby prostytutki miały się gdzie spotykać”. Zwiesił głowę nad kartą napojów i bez przyczyny zaczął ją wertować we wszystkie strony. W pewnej chwili zauważył niewyraźnie odbity na maszynie napis: „Tylko dla cudzoziemców!” Podniósł głowę i spojrzał w kierunku baru. Kelner podchodził do kasy automatycznej, naciskał guziczki i kręcił korbą. Właśnie maszyna wyrzucała białą karteczkę, kiedy Tomasz znalazł się obok kelnera. – Mam w dupie euren Kaffee, verstehen Sie! Ich scheisse auf euren Kaffee und auf den ganzen Luksor! Dobiegł do wyjścia i trzasnął drzwiami. Zdumiony kelner przetarł okulary i kierując czerwoną twarz w stronę kolegów, którzy siedzieli przy stoliku służbowym, powiedział: – A widzieliście, co za bezczelny gówniarz! Żeby tak zachować się w eleganckiej kawiarni. To nieprawdopodobne! Myślałem, że już sobie z tymi młodymi chamami poradzili, a tu patrzcie, znalazł się jeszcze jeden nie domyty chuligan. Maminsynek, psiakrew, szwaba udaje, a tu patrzcie, taki chamuś skończony. Szedł ulicą Armii zapatrzony w czubki butów. Próbował opanować żywioły, jakie rozszalały się w jego brzuchu, ale nie przychodziło to łatwo, obraz wielkiej czerwonej pluskwy rozrastał się wszerz, obejmował strefy dzieciństwa, sklep kolonialny i zabawy z Niemczykami, po których wracał do domu z płaczem i bez klucza z gwoździem; oczywiście, Wielkanoc; kradło się z domu pudełko zapałek, zdrapaną siarkę ubijało w otworze klucza, wkładało się gwóźdź, uderzało o kamień albo narożnik domu, jeżeli strzał się udał, była niezła zabawa, no właśnie, wtedy przy kolonialce strzał się udał, wrócił do domu zmoczony łzami, następnego dnia rozstrzelali kilkunastu Polaków, oczywiście, stało się to z całkiem innej przyczyny, w 80 każdym razie ilekroć pomyślał o kluczu, natychmiast nakładał się na to obraz rozstrzelania, stał plecami do okna restauracji, dzieci nie chcieli szwaby dopuścić bliżej, kiedy usłyszał strzał, odwrócił się twarzą do okna, w oknie stała biała karteczka z napisem nur für Deutsche, potem nastąpiła druga salwa, niewiele z tego zrozumiał, pobiegł przed siebie, krzyczał. – Ordynarne chamstwo – powiedział do siebie. Stanął przy wysepce tramwajowej, po przeciwnej stronie ulicy kręciły się drzwi obrotowe dwóch obok siebie się znajdujących restauracji, w oknie z niebiesko-czerwono-białą chorągiewką wisiał złocony napis: „Tylko dla cudzoziemców”! Poczuł się całkowicie głupio, może nawet po raz któryś już zwariował w tym dniu, przeszedł na drugą stronę, przyjrzał się dokładnie napisowi, potem spojrzał na fasady domów, wszystkie były czyste i schludne, straszyły zwisającymi okapami, a więc nie, to jest całkiem rzeczywiste – myślał – przejeżdża tramwaj, wróbel rozdziobuje końskie łajno, kobieta popycha wózek z dzieckiem, w oknie na trzecim piętrze czerwienieją pierzyny – ponownie odwrócił się do okna przypatrując się napisowi. Obrotowe drzwi wyrzuciły roześmianą parę. Tomasz podszedł do dziewczyny w różowej sukience i zapytał: – Proszę pani, dlaczego pani ma piegi? Mężczyzna zdziwił się nieco, jego brwi falowały niespokojnie po obu stronach nosa. – Comment? Comment dites vous? – zapytał głaszcząc dziewczynę po łokciu. – Nic, nic! – zaśmiał się Tomasz. – Pytam, dlaczego ona ma piegi. – Bo jestem kurwa – odpowiedziała dziewczyna – rozumie pan? Kurwa zawsze ma piegi. Tomasz wsiadł do tramwaju z zamiarem pojechania do uniwersytetu. Do spotkania u Błażeja miał jeszcze kilka godzin, postanowił więc załatwić sprawę zapisu na nowy rok akademicki. Decyzja przyszła zupełnie nieoczekiwanie. „Będzie lepiej – pomyślał – jeśli to wreszcie ruszę z miejsca”. Wysiadł na placu Uniwersyteckim. Punkt, z którego patrzył na plac, otwierał nie znane przedtem perspektywy dla oczu. Już trzeci dzień włóczy się po tym mieście i dopiero teraz przeżył sekundę zachwytu. „Musiałem się przemieścić wewnętrznie – myślał idąc brzegiem jezdni – to przecież tu, o kilka metrów dalej, siedzieliśmy z Andrzejem, rozmawiając o ucieczce Éluarda z Paryża, właśnie, wtedy to miasto wyglądało jakoś niesłychanie ogromne, plac, który mam przed sobą jak wygrzany step, teraz wszystko jest skurczone, okoliczne domy wiążą się z drzewami i z powietrzem w jedną całość. Z przeciwnej strony, od Opery, plac wygląda całkowicie odmiennie. Przypomniał sobie spacer sprzed dwóch dni, kiedy usiadł i oparł się o nogi cementowego lwa. Plac z tamtego punktu wyglądał ponuro i szaro, właśnie szaro, chciał go wyciąć jak widokówkę i posłać komuś z życzeniami, ale komu posłać taki okropny plac? Lepiej byłoby go zastąpić szarą, pustą jamą, byłaby prawdziwsza, a jednak nagle to odwrócenie proporcji, to zajęcie innego punktu widzenia wystarczyły, żeby całość nabrała piękna. Zresztą może jest to tylko chwilowe złudzenie, może jest to jedynie piękno, jakie istnieje we mnie, a prawda jest całkowicie inna? Próbował odpowiedzieć sobie na to pytanie, ale myśli rejestrowały jedynie mgliste aluzje o względności piękna i fałszu, który się za nim kryje, więc jeśli puste stadiony, na których może się zmieścić dwieście tysięcy osób, są piękne, to i ten plac jest piękny. Właśnie stadion, pusty, kamienno-zielony stadion. Okoliczne rabaty zakwitały hasłem: „Niech żyje pokój!” W gablotach przed uniwersytetem studenci zawieszali gazetkę ścienną, zauważył również, że klamka przy drzwiach wejściowych jest inna niż ta, którą widział, kiedy stąd odchodził. „Ależ tak – pomyślał – na stadionach sportowcy też układają się w hasło: Niech żyje pokój!” – Pana dziekana nie ma – powiedziała sekretarka – wróci za godzinę, może pan zaczeka. 81 Tomasz na chwilę zamarzł. Teraz dopiero uświadomił sobie sens zadanego pytania i logiczną odpowiedź. Mógł się przecież spotkać ze zdziwieniem. Jak to? – dziekan Węsierski? Proszę pana, dziekan Węsierski dawno już nie jest dziekanem. A jednak nie, nie usłyszał tej odpowiedzi. To znaczy, że świat zmienia się wolniej, niż się ludziom zdaje. Oczywiście, nie zawsze, ale przecież są takie sytuacje, w których po wielu latach zastaje się coś zupełnie identycznego z tym, co się opuściło. Maszyna, która zawsze wszystko z taką precyzją przemiela, w tym miejscu się zacięła. Tryb w kole został wybity i na skutek tego dziekan Węsierski jest dalej na swoim miejscu. Tomasz zaczynał powoli odmarzać. – Tak, proszę pani, poczekam. – Czy wziął pan z sobą indeks? – Zabrali mi, powinien być w dziekanacie. Drugi rok. – Jak nazwisko? – Lempart, Tomasz. W szklaneczce po musztardzie stał bukiecik fioletowego groszku, Tomasz bawił się kawałkiem kopiowego ołówka przywiązanego sznurkiem do balustrady. Na frontowej ścianie wisiało godło państwowe i portret pierwszego rektora. Naprzeciw fotografia ratusza w Zamościu, obraz olejny przedstawiający scenę batalistyczną, portret Adama Mickiewicza. – Jest, proszę pana – powiedziała sekretarka otwierając indeks. Ze środka wypadła mała różowa kartka. Tomasz spróbował ją podnieść, ale szpary w drewnianej balustradzie były za wąskie i ręka uwięzła pomiędzy nimi. – Przepraszam – powiedział. Teraz sekretarka zamarła. Szybko jednak opanowała się i z uśmiechem na twarzy powiedziała: – Pan będzie łaskaw poczekać na korytarzu. Domyślał się, co zawiera różowa kartka, ale zrezygnował z pokusy. Nie ma nic do ukrywania, wszystko jest jasne. Korytarz z Wydziału Prawa prowadził do obszernego hallu, stamtąd zaś kolejny korytarz do Wydziału Historii Sztuki. W hallu często urządzano prowizoryczne wystawy reprodukcji malarskich, było tak jeszcze za czasów jego bytności w uczelni. Na rozstawionych ekranach rozwieszone były tym razem reprodukcje Piotra Breughla. W hallu panował ustawiczny chłód i półmrok, Tomasz pamiętał to jeszcze z dawniejszych czasów, tego dnia chmury szły nisko i w hallu trzeba było zapalić światło. Ekspozycja rozpoczynała się pejzażami, pośrodku, pod lampą jarzeniową, wystawili swoje protezy żebracy, całość zamykała „Wieża Babel”. Reprodukcje wykonane zostały w roku 1935 w Berlinie. Tomasza zdziwiła jego własna skrupulatność, na ogół nie przywiązywał specjalnego znaczenia do tekstu, który towarzyszy obrazom, ta data zatrzymała jednak jego uwagę na dłużej. Urodził się w tym samym roku, być może dlatego wydała mu się ważna, ale przecież nie tylko dlatego. Miał zwyczaj zapytywać siebie w samotności: co też może się dziać na świecie w tej właśnie godzinie? W Paryżu, Rzymie, w Warszawie? Nie było to czcze pytanie, wynikało z chęci ogarnięcia w jednym mgnieniu całości. W takich chwilach człowiek czuje się bardziej wolny, odnajdując związki łączące go ze wszystkimi żyjącymi, potwierdza swoje miejsce w czasie. Myśli: wprawdzie jesteś anonimowy, ale jesteś, z magmy takich anonimów składa się ludzkość, jesteś zatem jej cząstką, warto żyć, co, Kusy? – My tu sobie gadu, gadu, a na drugiej stronie ziemi się pieprzą, bo jest wieczór – odpowiada Kusy. Teraz Tomasz zadaje sobie to samo pytanie, ale o czas przeszły. Zastanawia się, nigdy przecież nie zadawał sobie takiego pytania: co mogło się dziać w Berlinie w 1935 roku o godzinie trzynastej dwadzieścia? Zadaje sobie to pytanie i próbuje się cofać wstecz. Czas go pokonuje. Przede wszystkim trudno znaleźć punkty odniesienia. Z przeszłości pamięta się 82 tylko własne życie. Ewentualnie to z zewnątrz, co się siłą do własnego życia wdarło. Wszystko pozostałe nie istnieje. Jest zapisem, kotletem dla historyków. Liczy się tylko to, co jest teraz, co jest dziś i co z tego wyniknie w przyszłości. W człowieku tkwi niepokój, to jest chyba podstawowa część tego, co się człowiekiem nazywa. Nie można się niepokoić o przeszłość, jeśli się miało życie czyste. Ale o przyszłość trzeba się niepokoić. Hall był pusty, tylko portier pobrzękiwał kluczami. „Niewiele się zmieniło – myślał Tomasz, stając przed obrazem z żebrakami – tak samo wystają kikuty i kostury”. Znał tę reprodukcję od dawna i miał w związku z nią bardzo ciekawy pomysł. – Co? – zapytała Katarzyna – znowu jesteś wariat? – Nie jesteś praktyczna – odpowiedział – gdyby ten obraz powiększyć, ustawić na ulicy, a obok niego czapkę, więcej by sypali pieniędzy niż normalnym żebrakom, możemy się przekonać. – Popatrzyliby sobie na dzieło sztuki, prawda? – I popatrzyliby sobie na dzieło sztuki – odpowiedział Tomasz. Wyjął z kieszeni dwa złote i położył na podpórce ekranu. „Ostatecznie można to zrobić teraz – pomyślał – nikt mi tego nie zabrania”. – Ej, nie wolno dotykać! – krzyknął portier podchodząc do Tomasza. – Co to za macanie! – Nie macanie, a dwa złote – odpowiedział Tomasz – znalazłem. – A, jak dwa złote, to co innego, pan da, może się kto zgłosi. Tomasz podszedł do „Wieży Babel”, stał przed nią chwilę, potem obejrzał się na portiera, ten z oddali pomachał kluczem. Chciał zrobić coś bardzo oryginalnego i szlachetnego zarazem, ale nic mu nie przychodziło do głowy, zawrócił więc i podchodząc do portiera, powiedział: – Pan zapali, co tam „Wieża”, w końcu nie takie były! – Pan też człowiek – powiedział portier – a już myślałem, że chuligan. Z okna hallu widać było po prawej stronie szary gmach Szkoły Muzycznej oraz plac zamknięty ciężką, pruską budowlą, o wielkiej, kwadratowej wieży. Gmach zbudowany z szarego piaskowca, zakurzony i ciężki, sprawiał ponure wrażenie. Wymiar czasu. Tamta wieża przylepiona do stelażu różowym plastrem i ta, stercząca w niebo, tajemnicza i martwa, znacząca godziny wielkimi wskazówkami w barwie złota. Portier pyka papierosa, Tomasz uświadamia sobie ponowny napad przeszłości. Chciałby się wreszcie otworzyć i wyzwolić, ale nie potrafi. Szuka związków i porozumień i znajduje je; żeby choć ułamek jakiegoś obrazu nie zaczepiał o nić, ciągnącą się z całkiem innego kłębka, żeby jakakolwiek myśl wynikająca z faktu patrzenia na teraźniejszość nie potrafiła się złączyć z czymś, co się pamięta, nie, nie można zaznać spokoju, nawet w bieżącej chwili. Człowiek ustawicznie jest czegoś pełen, traci na to całe życie. Różowa kartka z indeksu, różowy plaster przy stelażu, do czego przyczepić ten płaski kolor? Gdzieś tam, w swoich miejscach postawione, otwierają się zawory i strużka pamięci zaczyna się sączyć powoli, potem gwałtownieje, spada na mózg i ciało jak powódź, mija, po chwili ostrej suszy przychodzi to samo, ale z innego miejsca. Siedzisz w wygodnym, za wygodnym fotelu i nie masz już nic więcej do powiedzenia, nie masz, bo powiedziałeś wszystko i stale wierzysz, że dają wiarę twoim słowom, mylisz się, nie pamiętasz dobrze swojego życia, nosisz w sobie sprawy, które dla ciebie wydają się najważniejsze, ale nie wiesz jeszcze, że dla innych najważniejsze są rzeczy całkowicie inne, twój mechanizm selekcyjny pracuje źle, wiesz, że nie można pamiętać wszystkiego, że chłonność twojego mózgu jest ograniczona, wypychasz z siebie fakty mniej ważne, aby pozostawić miejsce dla tych, które przyjdą i będą ważniejsze, nie przeczuwałeś, przydzielono ci mechanizm selekcyjny zupełnie innego kalibru i nagle okazuje się, że to, co dla ciebie było nieważ- 83 ne, staje się najważniejsze, a co dla ciebie najważniejsze, teraz całkiem się nie liczy, to pierwsze sito, które uruchamiasz w sobie, nazywa się sumienie i godność, to drugie, – nie, nie pamiętam, z kim piłem wódkę w dniu 16 października o godzinie dziesiątej piętnaście, – nie znam, to chyba ktoś całkiem przypadkowy, – nie wiedziałem, – tak, spałem z Izdebską w jej domu, ale nie pamiętam adresu i nie wiem, o czym rozmawialiśmy, – nie wiem, być może kupowałem buty, które się zaraz rozkleiły, – możliwe, w oczach tańczą ci różowe płatki, to trwa długo, siedzisz w wygodnym fotelu, w za wygodnym fotelu, tak sobie wyobrażałeś zresztą całą tę rozmowę, chciałeś wszystko wyjaśnić, prosto, grzecznie i wygodnie, siedzisz w fotelu, wstajesz, zostajesz odprowadzony, podarowano ci paczkę papierosów, nie podarowano zapałek, myślisz: to niezły pomysł, chciałbyś wykrzesać ogień, nie potrafisz, nie jesteś Robinsonem. – robinzon? nie znam, nikogo takiego nie, – mówiliście przecież, proszę, robinzon, o, proszę, pierwszy raz słyszysz swój głos z taśmy, słuchasz z niedowierzaniem, wreszcie wybuchasz śmiechem, – to taki jeden, bohater, przecież, wstajesz, siadasz, różowe płatki w oczach, patrzysz na biurko, gdzie leży teczka z dwiema skośnymi różowymi krechami, nic nie pojmujesz, odpowiadasz dalej: – nie znam, – nie pamiętam, teczka ci odpowiada: – piliście wódkę w dniu 16 października o godzinie dziesiątej piętnaście z ob. Kaźmierczakiem Jerzym, który, i wreszcie wierzysz, że nie znasz siebie, że nie przeczuwałeś tego drugiego flirtu, który się nazywa, zaraz, jak on się nazywa, szukasz, patrzysz, na stole leży teczka kontrolnoobserwacyjna, zresztą, może się nazywać jakkolwiek, to i tak nie ma znaczenia. – Nie wie pan – pyta Tomasz – kiedy przychodzi dziekan Węsierski, miał być o pierwszej. – To pan nie zna dziekana? – zdziwił się portier. – Przed chwilą tu przecież przechodził. Niech pan biegnie, bo go pan potem nie złapie. – Musi pan wiedzieć – powiedział dziekan – że wtedy nic nie dało się zrobić. – Chciałbym, żeby mi pan pomógł, cenię pana życzliwość i wielkoduszność. – Panie Tomaszu – Węsierski starał się nadać rozmowie ton serdeczności – niech mnie pan nie prosi o rzeczy, o których mam własne, sprecyzowane zdanie. Będzie pan moim studentem, powinno to pana uspokoić. – Mam zaległości. – Dziękuję – powiedział dziekan – przestałem palić, serce. W kłębach dymu czarny, podobny do trumny kałamarz. W dzióbku złotego orła laurowy wieniec. – Czy ja zwariowałem? – pyta Tomasz – niekiedy wydaje mi się, że zwariowałem. Nic do niczego nie pasuje. Sądziłem nawet, że pan mnie nie przyjmie. Przyznam się, że po tych wszystkich miesiącach bałem się wrócić, byłem pełen obaw, na szczęście spotkały mnie miłe, choć zaskakujące rozczarowania. – Trzeba mieć zaufanie do ludzi – powiedział dziekan. – Wy, młodzi, nie lubicie o tym słuchać, ale proszę mi wierzyć, zaufanie do ludzi jest naprawdę ważne. Czy pan myśli, że oni wszy- 84 scy byli tacy źli, tacy skurwysyńcy, jak pan powiedział? Nauczy się pan tego, jestem pewien, trzeba tylko mieć poczucie dobroci. Widzieć ją, cenić i nie oszukiwać urojeniami samego siebie. – Dziękuję panu – Tomasz markuje ruch, jakby się zbierał do wyjścia – nigdy nie rozmyślałem o dobroci. I przepraszam, czasami się unoszę, to nawyk i charakter. – Niech pan jeszcze chwileczkę posiedzi – dziekan otworzył drewniane pudełko z papierosami – zapewne pan wie, że nie był pan wtedy sam. – Nie rozumiem. – Nie był pan wtedy sam w nieszczęściu. – Wiem, mam kilku znajomych, powinniśmy się kiedyś spotkać. – Radzę do tego zbyt często nie wracać, jest za wiele pracy, a czasu mało. Ale pan mnie źle zrozumiał, mówiąc, że nie był pan wtedy sam, myślałem o rzeczy bardzo konkretnej. Pan zna sprawę profesora Lebensroffa? – Lubiłem chodzić na jego wykłady. Trochę metafizyk, ale mówił bardzo pięknie. – Widzi pan, to mu wcale nie pomogło. Nie miał okazji się popisać swoim krasomówstwem. – Nie rozumiem – przerwał Tomasz – do czego pan zmierza? – To pana w pewnym sensie – powiedział Węgierski – oczywiście, w pewnym sensie tylko – pana kolega. – Za co? – Powiedział: cóż, zmarł jak każdy! Po prostu powiedział: cóż, zmarł jak każdy. Niech pan to zrozumie. Nic więcej, tylko to, jak na krasomówcę bardzo niewiele, przyzna pan, a przecież wystarczyło. W marcu umiera wiele ludzi, ale wtedy właśnie, kiedy on to powiedział, jakby nigdy nic, jakby konstatował normalny, ludzki fakt, wtedy było nas o jednego za dużo, o tego jednego, któremu jeden normalny ludzki fakt wydał się całkowicie nieludzki. – A więc za to? – zdziwił się Tomasz. – To pan mnie pocieszył. – Rozmawiałem wczoraj z profesorem Lebensroffem – powiedział dziekan – ma doskonały humor. On to rozumie. Pan się dziwi? Chciałbym, aby i pan to zrozumiał. – Wiem, co pan powie – wtrącił Tomasz. – Powie pan, że trzeba umieć pokonać i pokochać przeszłość. – Tu nie idzie o drwinę, chociaż świadczy ona za panem, po prostu pozostał pan wrażliwy, a więc nie jest źle. – Myli się pan, bardzo mi przykro, ale tym razem myli się pan na moją korzyść. I mnie nie idzie o drwinę. Po prostu ma pan rację. Trzeba umieć pokonać i pokochać przeszłość. – Trzeba umieć o wiele więcej. – Wiem, powiedział pan: marzec! W marcu umiera wiele ludzi! Ale pan nie wie, jak to jest, kiedy w marcu czeka na śmierć jeden człowiek. Słuchając pana myślałem o tym, jak w marcu czeka na śmierć jeden człowiek, mogłem się przesłyszeć, pamięć mnie zagłusza, ale skoro trzeba umieć pokochać przeszłość, to wszystko się zgadza. – Zbyt natarczywie wraca to do pana. – Dopiero trzy dni, chcę to jakoś objąć myślami. Przez trzy dni – dotknął dłońmi oparcia fotela, jakby się przygotowywał na mocne uderzenie – przez trzy dni nie można wiele zrozumieć. – Powinien pan gdzieś wyjechać – dziekan oparł łokcie o blat biurka i przypatrywał się Tomaszowi – wyjazd w takiej sytuacji jest zbawienny. – Myślę o tym, czekam na list z domu. – Taak – w dalszym ciągu natarczywie przypatrywał się Tomaszowi, ruchami dłoni, które wyglądały w tej chwili jak spłoszone wróble, maskując swoje zakłopotanie – chciałbym panu coś zaproponować. – Było nas wtedy kilku razem, może sześciu, czekaliśmy, nigdy na nic tak długo jak wtedy nie czekałem, każdy z nas bał się przede wszystkim o siebie, ale kiedy wywoływali jednego z 85 nas, zaczynaliśmy się bać właśnie o niego, jego sprawa miała być miarą dla nas, dla naszych urojeń i rzeczywiście dokonanych przez nas faktów, właśnie tak, nie czynów, a faktów, częściej przecież żyliśmy urojeniami, myślę, że dla profesora Lebensroffa to było potworne, on miał wyobraźnię, wyobraźnia ułatwia życie, człowiek stwarza sobie coś, co wprawdzie nie istnieje, ale co ma wszelkie znamiona prawdopodobieństwa, można wymyślić świat i uwierzyć w niego, ale wyobraźnia w takich sytuacjach jest na ogół niebezpieczna, zaczyna się wątpić w to, czy jest się normalnym, czy też nie – wahał się przez ułamek sekundy, dziekan dostrzegając zakłopotanie wyszukiwał palcem pyłki kurzu na szkle, potem usiadł wygodnie w fotelu i podniósł wysoko brodę – nie odpowiedział mi pan na pytanie, czy jestem zwariowany, to chyba znaczy, że jestem normalny, jednak proszę mi wybaczyć, że się tak przy tym pytaniu upieram, muszę panu powiedzieć, że jeśli jestem normalny, to jestem taki dopiero tu, w tych warunkach, wtedy wszyscy byliśmy wariatami. Dziekan przeprasza i po chwili znika za drzwiami sekretariatu. Palce Tomasza ugniatają papierosa. W narożniku okna gabinetu dziekana kołysze się gałązka topoli. Kłąb dymu owija biały klosz zwisający z sufitu na długim, czerwonym sznurze. Wtedy wywołano Sieluckiego, prawdę mówiąc przerwano nam partię szachów i byłem zły, ale Sielucki powiedział: – Znowu? – Pewnie na krótko – odpowiedział strażnik – macie dziś szczęście – poklepał Sieluckiego po plecach. – Już, szybciej! – Ee! – krzyknął Siersz. – Wracaj! Dolepiałem z chleba kilka brakujących figur szachowych, kiedy zgrzytnęły drzwi, poderwaliśmy się wszyscy. Siersz akurat lał w kibel. – Sowa – szepnąłem. – Siersz, kończ lanie, szybciej. – Sowa był niesłychanie akuratny i służbisty, lubił urządzać awantury po nocach, nie wiem, od kiedy nosił to przezwisko Sowa, ale nosił je właśnie za te nocne awantury, stoimy twarzami do drzwi, przed nami Sielucki, nagle, tak? szybko? skąd się tu wziął Sielucki? otwieram szerzej oczy, nie mogę uwierzyć, Sielucki stoi przez chwilę nieruchomo, potem nagle wybucha płaczem. Nikt nic nie mówi. – Nie męczcie człowieka – stwierdza po chwili Włodek – zaraz dostanie sraczki. Posadziliśmy go na kiblu i zaczęliśmy cicho śpiewać. Każde głośniejsze stęknięcie Sieluckiego kwitowaliśmy głośnym i niezmiennym refrenem: rudududu! rudududu! Po dwóch godzinach po raz pierwszy się uśmiechnął. Tak? Po dwóch godzinach? Nie pamiętam dokładnie, może to było nieco mniej, nie wiem, pamiętam, że nigdy nie widziałem tak uśmiechniętego człowieka, siedział na kiblu z portkami przy kostkach, nogi miał owłosione i kolana sterczały jak dwa białe jaja, podniósł głowę, przeciągnął palcami po szczecinie głowy i uśmiechnął się. Następnego dnia, zdaje się, może to było o dzień później, nie dostaliśmy jedzenia, ktoś umarł. Sielucki czekał, wszyscy czekaliśmy na coś, co było nieuchwytne, a przecież musiało być, skoro czekaliśmy i mówiliśmy o tym, że czekamy, i staliśmy na baczność, w każdym razie przestałem się bać, a potem? tak, potem był już Kusy, znowu mój stary, kochany Kusy. – Słucham – powiedział Tomasz do dziekana zamykającego drzwi – zdaje się, że chciał mi pan coś zaproponować. – Przepraszam – dziekan szedł wolno środkiem pokoju, musnął łokieć Tomasza połą marynarki, stanął za biurkiem – przepraszam – powtórzył – ale niech pan się czuje swobodnie. – Pozwoliłem sobie skorzystać z pańskich gościnnych papierosów. – Chciałem zapytać, czy ma pan pieniądze na wyjazd – dziekan czekał krótką chwilę i w obawie, że usłyszy zaprzeczenie Tomasza, prawie natychmiast zaczął mówić dalej – bo jeżeli pan nie ma, mogę panu pożyczyć. 86 – Bardzo dziękuję, ale na razie to zbędne. Pracowałem, trochę się tego uzbierało, ale jeżeli będzie potrzeba, zgłoszę się do pana profesora. I – dodał – niepotrzebnie się pan krępuje, to bardzo ludzkie, co pan zaproponował, dziękuję panu. – Więc – dziekan wyciągnął rękę na pożegnanie – wszystkiego najlepszego. Szczegóły co do papierów omówi pan z sekretarką. Jeśli pan ma jeszcze jakieś zaległe egzaminy, proszę się nie martwić, jakoś to załatwimy. Mam nadzieję, że do jesieni dojdzie pan do formy. Wtedy łatwo da pan sobie radę. Głowa do góry, panie Tomaszu. Do widzenia. Powietrze nad placem stężało i pociemniało. Z szarego, lewego skrzydła zamku wyskakiwały jaskrawe, kwadratowe plastry piaskowca. „Tego przedtem nie było – pomyślał Tomasz – a więc znowu coś nowego”. Odczekał na brzegu chodnika, aż minie go uliczna polewaczka, za którą wlókł się ogon kurzu, przebiegł ulicę i usiadł na pierwszej z brzegu wolnej ławce ustawionej w małym parczku na zapleczu zamku. „Dlaczego – myślał z pewnym rozżaleniem – dlaczego ta cudza i niespodziewana życzliwość jest tak niezrozumiała i gorzka?” Wieża pobliskiego kościoła zgarniała chmury w jedno, coraz to ciemniejsze miejsce. „Może na zasadzie wyjątku? A może z poczucia nadmiaru? Szuka się czegoś, a to jest bardzo blisko A więc oślepłem przez te lata? Straciłem wzrok wewnętrzny? Błądzę? Trzeba było od razu pojechać do domu, uniknąłbym tych drażliwych konfrontacji. Łatwo powiedzieć: uniknąłbym. Przecież chciałem ich, mówiłem sobie: a teraz im pokażę! Położyli na mnie krzyżyk. Nie ma mnie, nie liczę się, nie istnieję. Nie, nie, proszę państwa, to, że mnie nie było wśród was, nie oznaczało, że przestałem istnieć. Proszę bardzo, proszę mnie dotknąć, istnieję, ja, Tomasz Lempart, wróciłem ze swej podróży, jestem z wami, powinniśmy porozmawiać. Chciałem dowieść, że istnieję, chciałem im pokazać, rozliczyć się z nimi, pozałatwiać stare sprawy i dopiero potem powiedzieć: dziękuję, do widzenia! Sądziłem, że będę wtedy czystszy, że będzie mi lżej. Czy jestem czystszy? Czy to się w ogóle da jakoś załatwić? Nie wiem, ale skoro wnioskuję, że powinienem był od razu pojechać do domu, to znaczy, że moje oczekiwania zostały zawiedzione. A więc dobrze – wstał z ławki i poszedł przed siebie – w takim razie trzeba to możliwie szybko zakończyć. Niewiele już zostało”. Kora przyulicznych platanów obłaziła żółtymi płatami. Te drzewa, te ohydne drzewa. Zastukał trzy razy w drzwi. W małej okrągłej szybce pojawiło się oko, potem zachrobotał łańcuch i w szparze ukazała się przylizana głowa Klary. – Melduje się student – powiedział Tomasz – proszę składać serdeczne gratulacje. – Pan... pan Tomek, co się stało? – pisnęła Klara – co się stało, że pan w takim nastroju? – Przepraszam Klarę, ale myślałem, że to Błażej otworzy drzwi. – Błażek? ach, Błażek się kąpie, proszę wejść. – Swój w dom – powiedziała Teresa. – Coś załatwił, że się śmiejesz? – Przyjmą mnie z powrotem na prawo – Tomasz. wziął z tacy kanapkę z serem. – Bardzo się cieszę, Teresa, nie masz pojęcia, jak się cieszę. – No to gratuluję – powiedziała. – Siadaj, zaraz coś przekąsimy. Zbierało się na deszcz, niebo nad dachami było szaromgliste. Tomasz stał przy oknie i śmiesznie podrygiwał nogami. – Mam cię zabrać – jedząc bełkotał Błażej – do Sawickich. Marysia obchodzi urodziny, powinno być ciekawie. Pójdziesz? – Siadaj – Teresa nalewała wrzątku do szklanek – Błażej, siadaj, trzeba zjeść obiad. – Wcześnie dziś fajerant – powiedział Tomasz – co się stało? – Poprosiłam koleżankę o zastępstwo, chcę po prostu być na tych urodzinach. 87 – Więc mówisz – cedził powoli Błażej – że Węsierski przyjął cię grzecznie i dobrodusznie? Hm, widać się zmienił. Wszyscy moi kumple dawniej strasznie go przeklinali. Podobno piła i nudziarz. – Tak – sucho odpowiedział Tomasz – przyjął mnie nadspodziewanie czule, prawie po ojcowsku, sam się temu dziwiłem, ale tak było. Prawdę mówiąc, poczułem się głupio, nie znoszę litościwego nadskakiwania, ale pomyślałem sobie: może on nie udaje? Może to jest prawdziwe? Przecież nie ma powodów, dla których może mu na mnie zależeć. – Dobrze, że jest, jak jest – powiedziała Teresa – a poza tym, Tomasz, mógłbyś się przebrać, co? – Jak myślisz – kontynuował Tomasz – czy mogą być takie powody? – Nie wiem – Błażej dopijał herbatę, – Lepiej wierzyć, że ich nie ma. A swoją drogą, myślałem, że ty już nie pójdziesz na studia, że zaczniesz pracować. Przecież ten tytuł nie zda ci się na nic, może tylko na to, że będziesz żałował straconych lat. – Może – powiedział Tomasz – ale tak właśnie postanowiłem. – Tu jest czysta koszula – krzyknęła Teresa z narożnika pokoju – będzie na ciebie za duża, ale to nie szkodzi. Marynarkę i krawat niech ci wykombinuje Błażej. – Pierwszy raz będę chodził w cudzej koszuli – zaśmiał się Tomasz. – Czy to konieczne? – Pierwszy? – żartował Błażej. – To tam nosiłeś własną? Stali obaj przed wielkim lustrem wprawionym w drzwi szafy. Teresa sprzątała ze stołu. Niebo jakby się na chwilę rozjaśniło. – To powiadasz – cedził Błażej – żeś student. Ha, świetnie, ale gdzie ty teraz będziesz mieszkał? Pomyślałeś o tym? – Wyglądam w tych spodniach – postękiwał Tomasz – jakbym się wybierał na bal rybaków Napoleona. Czy nogawki można tak wysoko podwinąć? – Załóż swoje – powiedziała Teresa – w tych wyglądasz jak pamper. – O, proszę, co za krawacik – Tomasz stroił do lustra dziecinne miny. – Teresa, patrz! Nie masz gdzieś żywej żmijki? Chętnie zawiązałbym sobie pod szyję żywą żmijkę. – Koszula ciut, ciut luźna – śmiał się Błażej odpychając łokciem Tomasza. – Dopuść człowieka przed lustro. – Przytyję – powiedział Tomasz – będzie w sam raz. Jak myślisz, czy do rana przytyję? – Teresa! – krzyknął Błażej – Klara! Chodźcie! Teresa i Klara pojawiły się po chwili w drzwiach pokoju. – Wyglądam – aprobującym głosem zapytał Błażej – czy nie wyglądam? – Błażek – zawyrokowała Klara – Błażek, powinieneś się częściej ubierać. Śliczny jesteś. – Wiesz – Tomasz mocował się z guzikiem przy marynarce – ona traktuje ciebie jak żonę. – Szkapcia? Mnie? – Tak, wyglądasz, jakbyś był jej żoną. – Tylko bez głupstw – powiedziała Teresa. – Panowie gotowi? – Gotowi – powiedział Tomasz – z wyjątkiem marynarki. Wyglądam jak karzeł, który założył marynarkę po Goliacie. – A – wtrącił Błażej – dziękuję za komplement, dawno żonie nie mówiono komplementów. Jak by nie było, to przecież moja marynarka. – Ostatecznie – powiedziała Teresa zwracając się do Klary – i w szlafroku można chodzić na eleganckie przyjęcia. Błażej na chwilę zamilkł, potem wybuchnął śmiechem, długim i wariackim. – Ależ tak – krztusił się – jasne, Teresa, jesteś genialna, jasne, że on w tej marynarce wygląda jak w szlafroku. – Sza! – krzyknęła Teresa. – Koniec, kropka, bawidamki. Teraz w kąt i czekać, pani się przebiera. – Proszę – Błażej zdjął ze sznurka różową haleczkę – proszę to włożyć zamiast sukni. 88 Klara zamknęła drzwi, Tomasz narożnikiem chodnika położonego przed łóżkiem czyścił buty. Teresa naciągała przez głowę spódnicę. – Prawdę mówiąc – nieomal półszeptem powiedział Błażej przypatrując się Tomaszowi – to ci zazdroszczę. – Pleciesz, lepiej patrz, świetna dziewczyna, czy nie widzisz, że to świetna dziewczyna? – Właśnie tego ci zazdroszczę, że widzisz – powiedział Błażej – że widzisz, że ona jest świetna dziewczyna. Teresa odwróciła się od nich twarzą i pogroziła im palcem. Potem stanęła przed lustrem i w odbiciu jej twarzy w narożniku lustra Tomasz zauważył nieśmiały uśmiech. Odpowiedział jej tym samym. – Jeszcze ci to zostało? – zapytał Błażej. – Znaczy, nie wypadłeś z formy. Po co więc to całe udawanie. Te intelektualne mazgajstwa? Tomasz! Czyś ty naprawdę aż tak się zmienił, że nie mogłem cię poznać? – Zobacz – powiedział Tomasz – deszcz jak perły. – Przejdzie prędko – odezwała się Teresa. – No i nie kłam, skoro nie musisz, jakie tam perły. – Jego specjalność – Błażej wyrównał koc przykrywający łóżko – jego specjalność. – Nie specjalność – poprawił Tomasz – ale jego wysokość, tak będzie lepiej. – Poproszę Jego Specjalność, żeby zamknął mordę – Błażej podsunął pod nos Tomasza paczkę giewontów – bo morda jest od tego, żeby ją po otwarciu zamykać. – Spokój, żona – zrewanżował się Tomasz. – Nie musisz być taki głuptasek. – Przechodzi – Teresa stanęła obok łóżka opierając się dłonią o drewniany pręt – powinniśmy zaraz wyjść. Po raz pierwszy Tomasz zauważył na jej palcu obrączkę. „Wydaje mi się – pomyślał – że widziałem już gdzieś podobną kobietę. Tak, oczywiście, przecież to Gala, tyle że jakby z jesiennego żurnalu”. – Gala – powiedział – to jest Gala. – Nie żadna gala – przerwał mu Błażej – ale normalna popijawa u Sawickich. Tomasz wstał, przeszedł powoli na środek pokoju i równie powoli powiedział, jak się zdawało Teresie i Błażejowi, nieco od rzeczy: – I muszę śmiać się, płakać, mówić, nie mając nic do powiedzenia. Po kłopotliwym milczeniu wszyscy, nieomal jednocześnie, wybuchnęli nie tłumionym śmiechem. Klara uchyliła drzwi i z niemym zdumieniem przypatrywała się śmiejącym. W powietrzu pachniało kurzem i ciepłem. Zatrzymali się na placu Młodych przy budce z kwiatami. Teresa przez długą chwilę przebierała goździki. – Błażej – powiedział Tomasz – powiedz jej, że jest nudna. Teresa słyszała oczywiście, co powiedział Tomasz, ale nie odezwała się ani słowem. Błażej co pewien czas poprawiał kołnierzyk przy koszuli, wyciągając przy tym szyję i krzywiąc twarz. – A czy są w tęczę? – zapytał Tomasz. – Jeżeli są w tęczę, to poproszę tysiąc sztuk. Sprzedawczyni uśmiechnęła się, ale raczej z politowania niż z poczucia humoru. – Wezmę dziewięć czerwonych – powiedziała Teresa. – Pani pozwoli, że wybiorę sama. Tomasz poszedł do kiosku z gazetami. Kiedy wracał, Teresa odbierała resztę pieniędzy. – Wezmę tę paprotkę – powiedział Tomasz uśmiechając się swoim dwuznacznym sposobem. – Ile kosztuje? – Co ty znowu knujesz? – zapytał Błażej. – Zdaje się, że coś knujesz. – Już cię na tyle znam – mówiła Teresa, kiedy wchodzili pod podcienia – i wiem, że kiedy się tak głupkowato śmiejesz, planujesz głupie figle. 89 – Racja – mówił Tomasz – coś trzeba na tym świecie zmieniać. Przecież i ty rzeczywiście kupiłaś goździki w tęczę, tak jak radziłem, prawda? Ale – dodał – czy w ogóle widziałaś goździki w tęczę? Ja widziałem. Śliczne, zwłaszcza po deszczu. Zatrzymał się przy koszu na śmieci i rozwinął z papieru paprotkę. – Potrzymaj – powiedział do Błażeja – trzeba to udekorować. Teresa poszła przodem i kiedy ją dogonili, doniczka ponownie zawinięta była w papier. Błażej pogwizdywał szlagierową melodię, Tomasz milczał. – Cholernie dziwnie ci Sawiccy mieszkają – powiedział Tomasz, kiedy wspinali się po krętych schodach – mogliby być hrabiostwem. Taki zamek. Baszta. Miedziana kopuła. Może nawet duchy. Klatka schodowa podobna była do kamiennego leja. Śmierdziało pleśnią i kotami. Mieszkanie znajdowało się na poddaszu i prawdopodobnie przeznaczone było kiedyś na suszarnię orzechów. Nad brązowymi drzwiami paliła się mała elektryczna lampa. – To tam – powiedziała Teresa podnosząc do góry głowę – gdyby nie ta lampka, nigdy bym do nich nie trafiła. Strych był w istocie nieprzyjemny i odpychający. Tomasz szedł na końcu i wymyślał coś na temat średniowiecznych lochów. – Głupio, prawda? – powiedział do Teresy, kiedy stanęli przy drzwiach – głupio musieli ci ludzie dawniej kisnąć. – Teraz lepiej? – Nieco lepiej. No i śmierdzi inaczej, wierzcie. Zabrzęczał dzwonek. – Witamy w starym zamczysku – przywitał ich ze świecą w ręce Mietek Sawicki – pani domu na polowaniu. – Nie żartuj – powiedziała Teresa. – Gdzie Marysia? – Oprawia kurę – powiedział Mietek – prosimy dalej. Sawicka w pośpiechu zdejmowała kuchenny fartuch i przyjmowała życzenia. – Ach, cudne goździki – powiedziała z zachwytem. – Dziękuję wam, Teresa, Błażej. – Stachowiacy przyjdą niebawem – Sawicki wkładał zgaszoną świecę w pozłacany lichtarz – proszę wejść do pokoju, Błażej, prowadź. – To ode mnie – powiedział Tomasz –z najlepszymi życzeniami. Sawicka rozwinęła doniczkę z papieru. – Mietek! – krzyknęła – zobacz! W korytarzyku pojawiła się niespodziewanie Teresa. Błażej chichotał za drzwiami. – Co oni wykombinowali? – zawołała – ach! W doniczce tkwiła plastykowa laleczka zasypana pod szyję piaskiem. Włosy laleczki były lnianożółte i splecione w dwa warkoczyki z kokardkami. – Woła mamo – powiedział Tomasz – proszę spróbować. – Trzeba to podlać – Sawicki był dobrze rozbawiony – w przeciwnym razie uschnie. – Kiedy urośnie – przerwał Tomasz – można ją wydać za mąż. – No to podlejmy – Błażej Osiński stanął w drzwiach z kieliszkiem wódki – czas zacząć. Przepijali zdrowie Marii. „A jednak – myślał Tomasz – czerwone kokardki są ładniejsze niż bukiet czerwonych kwiatów. Idzie się ulicą i szuka się czegokolwiek, byle to było czerwone, a potem nie można się już opanować, na przykład z Ewą, co z nią jest, z tą małą dziewczynką w czerwonym kąpielowym stroju, wróbelek, kasa pływalni, najważniejsze, żeby iść ulicą, żeby czegoś szukać, ostatecznie nie jest ważne, czy się znajduje, czy nie, ważne jest, żeby szukać, wtedy... Kiedy? Lempart, przywołaj się do porządku, nie było żadnego wtedy, jest teraz, jesteś na cudzych urodzinach, przyniosłeś upominek, pijesz wódkę, zdrowie, Ewa, twoje zdrowie, twoje, Teresa, Błażej, wasze, Sawiccy, a więc nie było żadnego wtedy, przywołaj się do porządku, jest 90 teraz, jest dziś, i jutro będziesz studentem, świat wraca do normy, najważniejsze jest to, co będzie jutro, dziękuję panu, panie dziekanie Węsierski, naprawdę dziękuję panu. Chwilowe oszołomienie alkoholem minęło. Tomasz zapalił papierosa, rozlał kolejkę i wygłosił krótki toast do zebranych: – Ta dziewczyna – dotknął kieliszkiem czoła laleczki – będzie się odtąd nazywać Ewa! Wypijmy toast za zdrowie Ewy Laleczki, jest to pierwsza dziewczyna, jaką spotkałem w tym mieście, wypijmy, proszę, jej zdrowie i takiego Francuza. – Stuk – powiedział Mietek Sawicki – stuk, stuk. – Nie żadne stuk – odparł Tomasz – ale Gala. – Niech będzie Gala – zaśmiała się Maria – a więc, Tomasz, Gala. – I Galileusz – Tomasz udawał pijanego – Galileusz, którego pozdrawiam. I Gala Eluardzianka, Dziankaelua Gala, Elua. Elle. – Nie chcę tu słyszeć żadnego politykowania – powiedziała Maria – dziś tylko zabawa! Błażej potwierdzająco kiwał głową. – A owszem – Tomasz dalej udawał pijanego – a owszem, przyszedłem tu po prostu na schlanie, na nic więcej, tylko na schlanie, jeśli państwo pozwolą. – Tomasz – podeszła do niego Teresa. –. Nie wygłupiaj się tak od początku. – Przepraszam – Tomasz seplenił pijacko, po chwili jednak przerwał tę grę i siadając w wiklinowym fotelu, powiedział zupełnie trzeźwo: – Głupstwa głupstwami, ale tak naprawdę, to który dzisiaj jest? Zupełnie mi się wszystko poplątało. – Dwudziesty siódmy – odpowiedział rzeczowo Sawicki. – Dwudziesta zero pięć – dodał Błażej – wystarczy? – Jeśli o mnie idzie – odpowiedział Andrzej – zupełnie wystarczy. Teresa z namysłem wyciągała kolejną kartę. Brakowało jej piątki. Jeżeli będzie piątka, powinna wygrać. Był as. Bank zgarnął Andrzej. Zabrzęczał kolejny dzwonek i wszyscy zaczęli zgadywać, kto z zaproszonych przyszedł. W pokoju pełno było dymu, obok doniczki z laleczką stały cztery półlitrowe butelki po wódce, w korytarzu za ścianą rechotały jakieś liczne, mało znajome głosy. – Nie bój się – powiedział Tomasz do Zosi, żony Andrzeja – nie bój się, ja naprawdę o tych rzeczach nie mówię, nawet po pijaku. – Ale nie mów na mnie Adamkówna – powiedziała Zosia – proszę. Nazywam się Stachowiak, możesz to dla mnie zrobić? – Bardzo nam miło – Sawicki szerokim gestem otworzył drzwi – bardzo nam miło, że państwo przyszli. Andrzej starannie układał talię kart, kiedy Sawicki zaczął kolejno przedstawiać swoich gości. Było jasne, że dalsza gra w oczko jest niemożliwa. Tomasz irytował się nadmiarem ludzi. Chciał o coś zapytać Adamkównę, ale w tym właśnie momencie podszedł do niego przystojny szpakowaty pan i powiedział: – Jules Crapule. – Francuz – wtrącił Sobiesiak – nie mogłem się od niego odczepić. Zresztą myślę, że nie będzie nam przeszkadzał. Bardzo go tu wszystko interesuje. – Ty – Tomasz z irytacją potrząsał ręką Sobiesiaka – a mnie byś tak nie przywitał trochę serdeczniej, co? Piórka ci już powyrastały? Dziennikarz, psiakrew, a ja, myślisz, co? – A to – Sobiesiak cofnął się o krok potrącając stół – to jest pani Ewa Schwitz z mężem. – Bardzo mi – Tomasz wyszukiwał słowa – przyjemnie mi bardzo, ale może państwo powiedzą, dlaczego się tak spóźnili? – Podobno byliście na jakimś przyjęciu – pisnęła Maria – Zenek, prawda? – Właśnie dlatego się spóźniłem – powiedział Sobiesiak – i przestań, Tomasz, zadawać na ten temat głupie pytania. Tak – Zenek wpadł w ton Marii – byłem oficjalnie na przyjęciu z 91 ramienia „Echa Pracy”. Nie zdążyłem nawet napisać krótkiej informacji na ten temat. Na szczęście wiadomości na miejską stronę dostarcza się do dziesiątej, myślę, że znajdę wolną chwilę, żeby to zrobić. – Damy im szkołę – powiedział Tomasz – dwóch szkopów, pardon: jeden szkop i jedna szkopka, no i Francuzik, damy im szkołę, co? Zenek Sobiesiak podszedł do Marii. – Mówiłem już Mietkowi – powiedział – że nie było sposobu, żeby się od nich odczepić. Nie gniewaj się, jakoś to urządzimy, żeby wódki starczyło. Oni naprawdę chcieli przyjść do takiego domu. A poza tym, mają już nieco w czubie. Zgoda? – Czyś ty, Zenek, zwariował? Tyle że będziesz nam musiał pomagać w rozmowie. To nawet świetnie, że nie przyszedłeś sam, Boże, co za niespodziewane urodziny. – Zosia – zawołał Tomasz, manipulując przy adapterze – nie wolno ci mnie zdradzać z własnym mężem. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. – Co on powiedział? – zapytał Crapule – może mi pan przetłumaczyć? – Tomek – krzyknął Sobiesiak przerywając notowanie – pan Crapule prosi, żebyś mu przetłumaczył swoje powiedzenie. – Niech pan Crapule uważniej słucha – powiedział Tomasz, po czym wyjaśnił po francusku: – Żona przyjaciela zdradza mnie z własnym mężem, na co nie mogę się zgodzić. Mietek rozmawiał z państwem Schwitz. Tomasz wyszukał płytę z pieśniami pasyjnymi, włączył adapter, wyregulował dźwięk i podszedł do Crapule’a, zagadując: – Pan wybaczy, ale ze mną rozmawia się trudno. – Ależ – mówi Crapule – znakomicie. – Słuchajcie – przekrzykuje wszystkich Teresa – oni byli na jakimś fantastycznym przyjęciu. Zenek, opowiadaj! – Za dużo gadania, za mało pijania – zawyrokował Błażej – wracajmy do spirytusu. Zofia i Maria wyszły do kuchni pomagać matce Mietka w przygotowaniu kolacji. Błażej odkorkował butelkę spirytusu i kilka kropel wlał na spodeczek. Zgasił światło, potarł zapałkę i zapalił spirytus. – Kto chce pić w tym domu – recytował powoli, jakby odprawiał misterium – musi się napić zapalonego spirytusu z tego oto spodeczka. Zenek Sobiesiak tłumaczył słowa Błażeja Niemcom, Tomasz Francuzowi. Zanim skończyli, spirytus się wypalił. – Światło – zawołał Błażej – więcej światła! Teresa podeszła do kontaktu. W ciszy, która przez chwilę zapanowała, słychać było zgrzyt igły o ebonitową płytę. – Wyłącz to świństwo – powiedział Błażej – szkopy radzi pomyśleć, żeśmy Żydzi. Tomasz wyłączył adapter, Teresa przekręciła kontakt. – Więc – Błażej z pytającym zdziwieniem stanął przed państwem Schwitz, trzymając w jednej ręce butelkę ze spirytusem, w drugiej kieliszek koniaku – Herr Schwitz, pan pije czy nie? – Pije – odpowiedział po polsku Schwitz. – Żona też pije. – Z nim możesz swobodnie – Sobiesiak klepał Błażeja po ramieniu – oni prawie jak my, coś niecoś mam do powiedzenia na ten temat po dzisiejszym przyjęciu. Wszyscy musieli obowiązkowo wypić po kieliszku spirytusu. Ustalono, że kto się od tego wymiga, zostanie wyłączony z dalszej części wieczoru. – To piękne – powiedziała pani Schwitz pokładając głowę na ramieniu Mietka – ten wódka. – Owszem – powiedział Tomasz – to byłoby piękne, gdyby nie żona, co, Mietek? – Ed – Schwitz przykucnął obok żony i Mietka – Ed, kupię ci konia, miej humor! 92 – Proponuję – powiedział Błażej – żebyśmy się zdecydowali: albo-albo. Albo burdel, albo polityka. W przeciwnym razie na dzisiaj pas. – Błażej – Teresa wzięła go pod brodę jak dobrze oswojonego pieska – bądź chociaż dzisiaj spokojny. Usiedli na ławie pod wielką reprodukcją Picassa. Sawicki odepchnął lekko głowę pani Schwitz i ustąpił miejsca jej mężowi. Crapule szeptał coś z Tomaszem, potem wybuchnęli głośnym śmiechem. Błażej zawołał: co jest! ale zanim dokończył, Teresa musnęła go palcem po wargach, co powinno oznaczać: cicho! Błażej zrozumiał to inaczej i zaczął Teresę natarczywie całować po szyi. Jules Crapule znowu głośniej tokował, byli już z Tomaszem dobrze pijani. – Jak się pan bawi? – zapytał Sawicki – mam nadzieję, że nie jest panu nudno. Tomasz odpowiedział nie tłumacząc nawet pytania Mietka. – Owszem, pan Żilkrapil – wziął Crapule’a pod łokieć z wyraźną czułością – nasz Żilkrapil czuje się tu całkowicie genialnie, co mi właśnie przed chwileczką powiedział, nie masz się co, Mietek, martwić. Ale – dodał po chwili zastanowienia – czy Teresa powiedziała ci, że to opowiadanie, które czytałeś wtedy wieczorem, bardzo mi się podoba? – Dziękuję – powiedział Mietek – nie powiedziała mi jeszcze, ale jeśli naprawdę ci się podoba, to bardzo się cieszę. – Po prostu: podoba – powtórzył Tomasz – zresztą nie znam się na tym. Podszedł do stołu i przyniósł dwa pełne kieliszki wódki. – Pan pozwoli – skierował się do Crapule’a – ten oto pan, Mieczysław Sawicki, jest pisarzem! Proponuję wypić za jego zdrowaśkę. Napisał opowiadanie – brzdęk, panowie, wasze zdrowie – o pewnej Lotaryngii i tak dalej, nasz król tam latami był sobie, prawda? Stanislas Nanseńczyk, plasstanislas, leszczyna, spalony, tak że mógł się czuć wygnańcem, schronicielem, cokimkolwiek, prawda? Ja bardziej nie mam pojęcia, pardon, składnia się nie składa, więc po polsku idąc ku rzeczy, to było wtedy tak, siedziałem sobie wygodnie, dwa na trzy, bezpieczny jak w głuchym uchu, a tu jak kiedyś nie wrzaśnie prasówka codzienna: Cienin Zaborny! wszyscy myślą – nowy, co za imię i nazwisko, ale nic, i tak już szło co dzień: Cienin Zaborny, istny koszmar, dziewięciuset chłopów podjęło apel Cienina, tysiąc chłopów, tysiąc pięćset chłopów, co apel to nowy apel, bekony na tony, świnie, ziarno, tucz, przystawy, nadplanowa mięsodajnia, wielka rodzicielka żarcia, wrzaskało, aż odzyskałem słuch i po wszystkim, prawda? Ale proza, proszę bardzo, cug ma, pali się, tu, tam wiązka poetyckiego chrustu, rzucasz i już ogień buzuje, iskry, bukiety, kotlety, oui? Crapule, przyznaj, dzieckiem w kolebce kto łeb urwał hydrze, ten, młody, zdusi centaury, piekłu ofiarę wydrze, do nieba pójdzie po laury, pusta gadanka, pogadanka, trčs, trčs, trčs, Crapule, bien? – Panie redaktorze – zawołał Crapule do Sobiesiaka – pan się nudzi, niech pan na chwileczkę do nas podejdzie. Ja nic nie rozumiem, co to wszystko znaczy, co on mówi? Sobiesiak zamknął notes i z kieliszkiem spirytusu w ręce podszedł powoli do Tomasza. – Coś pilnego? – bawił się wybrzuszeniem kieliszka. – Mam nadzieję – Crapule objął ramionami Tomasza i Sobiesiaka – że pan tego wszystkiego nie opisze. A poza tym – dodał – trzeba mi było powiedzieć, że pański przyjaciel jest pisarzem. – Mietek? – zdziwił się Sobiesiak. – Mietek pisarzem? Przecież on dopiero zaczyna. Raczej dziennikarzem. – O! – krzyknęła pani Schwitz spostrzegając całujących się Teresę i Błażeja – oni się kochają! – Ed – Schwitz wstał, podszedł do stołu i nalał w kieliszek wódki – powinnaś wypić jeszcze kieliszeczek, dobrze ci zrobi. Otworzyły się drzwi do pokoju i Zosia zawołała: – Kolacja jedzie, proszę ustąpić miejsca, kolacja! 93 Tomasz podbiegł i zabrał jedną z tac, która wymykała się z rąk Zosi. Maria chrapiąc niezrozumiale i bez żadnej przyczyny: brrrr! dźwigała ogromną wazę bulionu. Wreszcie wtaszczyła się matka Sawickiego, ubrana w czarną, luźną sukienkę, obszytą krochmalonymi koronkami. – Może w czymś pomóc? – zapytał Mietek – mamo? – Zaproś panów do stołu – powiedziała matka – potem trzeba tu będzie posprzątać i przewietrzyć. Straszny bałagan i duszno. – Dziś nic, tylko żarcie i wódka – przerwał milczenie Zenek, kiedy po wstępnym toaście wszyscy zabrali się do gęsi na zimno – prawda, że nieco tego za dużo? – skierował się do pana Schwitz – czy w Niemczech też się tyle żre? – Dobrze – powiedział Tomasz – oczywiście, że postaram się przetłumaczyć to, co pan powie. Sawicki wzniósł toast, Błażej uzupełnił: – ...i za zdrowie matki Mietka! Kiedy córka obchodzi urodziny, to obchodzi je również matka! – Żilkrapil opowiada – Tomasz skrótowo tłumaczył Francuza – że szedł dzisiaj po najdłuższym chodniku w życiu. Od trotuaru przez cały dziedziniec Zamku aż do sali recepcyjnej. Zapytał mnie, czy zawsze, kiedy pada deszcz, rzucamy gościom chodniki pod nogi. Odpowiedziałem, że dzisiaj padały perły, a jeśli pada deszcz, to rzucamy kalosze. Na co Żilkrapil odpowiedział, że jednak butów sobie nie zabrudził. – W istocie – przerwał Tomaszowi Zenek – położono chodnik tak, że z auta wysiadało się czystą stopą. Zrobiło się nawet zbiegowisko na dziedzińcu zamkowym, ale potem każdy poszedł w swoją stronę. Kiedy wychodziliśmy, chodnika, zdaje się, już nie było. – Nie – odpowiedział Tomasz panu Crapule – na takie przyjęcia nie nakłada się u nas fraków. We frakach chodzą jedynie dyrygenci i wdowy, a zdaje się, że na przyjęciu nie było ani jednej wdowy, prawda? – On jest adwokatem? – zapytał Schwitz Mietka Sawickiego – mówi, jakby był adwokatem. – Stoły ustawione były w podkowę – streszczał Francuza Tomasz – na wszystkich narożnikach paliły się ogromne, kute w żelazie świeczniki. – Ja – śmieje się Sobiesiak – ja nigdy jeszcze nie widziałem tylu pawich ogonów. Na stołach, skośnie, jeden przy drugim, leżały na półmiskach indyki z powtykanymi w kupry ogonami pawi. – Co dla pana? – zapytał kelner – ach, przepraszam, pan mówi po angielsku, a więc co dla pana? Do Mr Cummingsa podchodzi gospodarz przyjęcia i z uśmiechem pyta o samopoczucie. – Ach – odpowiada Mr Cummings – dziękuję, wysypiam się dobrze. – Pan pozwoli – odpowiada gospodarz– może łososia? – Widziałem tu, zdaje się, kawior – powiedział Mr Cummings – u was kawior smakuje odrobinę słoniej. Kelner podbiegł ze świecznikiem w ręku i podał gospodarzowi płomień. W głębi sali następowały przetasowania. Ktoś poczuł się słabo i w prześwicie drzwi mignęła biel fartucha sanitariuszki. – Cieszę się – powiedział gospodarz – że państwo się u nas tak dobrze czują, jeśli pogoda dopisze, nasze otwarcie powinno się udać wspaniale. – Boże – odpowiedział signor Fioretto – moja firma byłaby niepocieszona, gdyby nie było pogody. Wszystko zależy od pogody. – Dziękuję – powiedział gospodarz – sprawia nam to pogodny zaszczyt. Mr Cummings rezygnuje z podstawionego przez kelnera kieliszka koniaku, podchodzi do stołu i szybkimi gestami wypija kolejno trzy kieliszki wódki. Signor Fioretto macha do niego poufale dłonią i mruga, potem woła kelnera i prosi go o kieliszek chablis. Gospodarz ujmuje 94 pod łokcie państwa Schwitz i podprowadza pod zwisające z sufitu kilimy. Rozmawiają o jutrzejszym, gdy nagle pan Schwitz, porozumiawszy się uprzednio dyskretnie z małżonką, proponuje gospodarzowi krótki spacer po hallu. – Chciałbym to kupić – powiedział Schwitz – mojej żonie bardzo się to podoba. Gospodarz przeprasza, wraca po kilku sekundach w towarzystwie starszego pana o szpakowatych włosach. – Pan kustosz powiedział mi – gospodarz z pewnym ubolewaniem przekazuje wiadomość państwu Schwitz – że to nie jest na sprzedaż. Kilimy są własnością muzeum i zostały jedynie wypożyczone na dzisiejsze przyjęcie. W każdym razie – dodaje gospodarz – cieszę się, że się to państwu podoba. – Państwo na długo? – Sawicki zwraca się do Schwitza – czy tylko na otwarcie? – O! – odpowiada pani Schwitz, ale na tym westchnieniu kończy. – Niezła gęś – mówi Tomasz – prawda, panie Crapule? Niech pan dalej opowiada. – Wypijmy – zaproponowała Maria – coś nam nie ubywa. – Brawo solenizantka! – krzyknął Błażej. – Zdrowie solenizantki. – Panie – pani Schwitz krztusiła się od śmiechu – ppanie... Zenek, co to jest? – Podarek imieninowy – odpowiedział Sobiesiak. – Podarek imieninowy – powtórzył. – Dziewczynka – łkała już prawie przez łzy pani Schwitz – dziewczynka w piasku? Podarek imieninowy? Patrz – targała łokieć męża – zobacz, August, widzisz? to jest podarek imieninowy. – Powiedz jej – powiedział do Sobiesiaka Tomasz – że mogłaby być w malutkim piecyku. Dziewczynka w malutkim piecyku! Dziewczynka z czerwonymi kokardkami, to byłoby nawet oryginalniejsze, prawda? – Tomasz zwrócił się do Crapule’a – prawda, że taka dziewczynka byłaby oryginalniejsza? – Pani jest Niemką – stwierdza Crapule. – Wiem, wiem – odpowiedział gospodarz – ale cóż ja na to poradzę, proszę mi wierzyć, że tych kilimów nie można sprzedać. – Ed – powiedział Schwitz – nie nalegaj. – Tak – mówi Tomasz – tak, panie Crapule, to byłaby niemiecka dziewczynka. Błażej wznosi kolejny toast. Teresa nakłada płytę z rock and rollem. W pokoju panuje zaduch. Zosia tuli się do Andrzeja, ten ją odpycha i wstając nagle z krzesła wrzeszczy: – A ja zawsze mówiłem, że Niemki są kochliwe! – Andrzej! – krzyczy Zosia – przestań! – Powiedz pani Schwitz – odpowiada Andrzej – żeby mnie nie trącała pod stołem kolanem. – Niezła gęś – powtarza Tomasz – pani Sawicka, upiekła pani niezłą gęś. – A potem – powiedział Schwitz – co zrobimy potem? Przecież jesteś już zmęczona. – Ja zmęczona? – irytowała się pani Schwitz – jeżeli nie chcesz, to pojadę sama. Wszyscy dopadli indyków. Przy stołach, na całej ich długości, zaroiło się od targowiczów. Ktoś, zapewne pośledniejszy, wygłaszał kolejne przemówienie powitalne. – Witam was – mówi Tomasz słaniając się na nogach – witam was serdecznie u państwa Sawickich. Żilkrapil, ciebie nie, przepraszam, odtąd będziemy po imieniu, witam cię, Żil, pana, panie Schwitz, i ciebie, ty stara pumo. Na słowo puma, które Sobiesiak dość długo wyszukiwał, aż się wreszcie zdecydował powiedzieć, na słowo puma pani Schwitz drgnęła: – August, słyszysz? August, jak pan na mnie pięknie powiedział. Chcesz? – przytuliła się do Andrzeja, po czym spostrzegłszy błąd, przesunęła się w przeciwną stronę, tuląc się do ramienia męża – chcesz, będę dla ciebie pumą? – Pumcia – Błażej prztyknął palcem w nos pani Schwitz – pumcia, spokój! 95 – Dopadli indyków – kontynuował Sobiesiak – i w jednej chwili zniknęły wszystkie tak pysznie nastroszone ogony. Kazałem to sfotografować koledze, ale grzecznie go wyproszono. Mówię wam – rozłożył ręce – to było coś niemożliwego. – Żil – warknął Tomasz w dalszym ciągu kołysząc się na środku pokoju – powiedz, jak było dalej, bo jak nie, zrobię skandal. – Panie redaktorze – Crapule skierował się do Sobiesiaka – może pan będzie opowiadał dalej? – Zenek ma fajerant – mówi Tomasz wywołując złe błyski w oczach matki Sawickiego – a jak Zenek ma fajerant, to Lempart rządzi. Gęś była świetna, to niech i wszystko inne będzie świetne. Albo się żyje, albo nie. Żil! – wrzeszczy coraz głośniej – opowiedz, jak było z panią Schwitz? – Z pumcią – wtrąca Błażej. – A teraz – Tomasz nagle zwolnił bieg zdań, jakby chciał osiągnąć majestatyczny efekt – a teraz Julek Krapulek opowie nam, jak pani Schwitz, czyli puma, jeździła na koniu. Trzy, cztery, start! – Ależ – gospodarz fastrygował zdania, widać było wyraźnie, że nie odpowiada mu propozycja pani Schwitz – to żaden problem, za chwilę państwu odpowiem. Proszę mi tylko powiedzieć, ilu jest chętnych. – Jakieś piętnaście osób – odpowiedział od razu pan Schwitz – czy to dużo? – Posprzątam – mówi matka Sawickiego – czas na kawę. – Pomóc? – wtrąca się życzliwie Teresa – niech się pani nie boi, nie pozbijam. – Dziękuję – odpowiada gospodarzowi pan Schwitz w imieniu wszystkich, którzy wyrażają ochotę na eskapadę – bardzo panu dziękuję. W sali recepcyjnej towarzystwo uległo kolejnemu przetasowaniu. Wnoszono melbę. Grupki zebranych porozpadały się na mniejsze konstelacje. Przyszedł ten moment wieczoru, kiedy wszystko i wszyscy są do siebie dopasowani. Brzęczący gwar przerwało na chwilę echo czyjejś migreny. – Zdaje się, Szwedka – powiedział Zenek, ale zanim dokończył, podszedł czarno ubrany kelner i zaproponował pół litra wódki za pół ceny. – Dziękuję, panie Władziu, że pan o mnie pamiętał. – Ale – pan Władzie rozejrzał się wkoło – szaaa. – Wiesz – Zenek nachyla się do ucha Mietka – jeśli zabraknie ci wódy, to połówkę jeszcze mam w kieszeni. Czech poprosił o aspirynę. – Aspirynę? – zdziwił się Sobiesiak – tu aspirynę? Zresztą – wskazał dłonią gospodarza – zwróćcie się do tego pana. Melbę jedzono niechętnie. Mr Cummings podchodzi do Sobiesiaka i nie przeczuwając, z kim ma do czynienia, powiada: – Skąd oni to biorą? – Z nieba – odpowiedział Zenek. – Wszystko to biorą z nieba. Matka Sawickiego wnosi tort z powtykanymi dwudziestoma trzema świeczkami. Tomasz bije brawo, potem zapala jedną ze świeczek, gasi światło. – Julek – krzyczy przeciągle – długo mam czekać na opowieść o pumce? – Aaa – Zenek dopiero w tej chwili orientuje się w przedmiocie rozmowy prowadzonej półszeptem przez Crapule’a i Tomasza dwie godziny temu – ach, to o to idzie. Stadnina. Tak, oczywiście, wszyscy byliśmy zdumieni, że to się udało załatwić tak szybko. Owszem, owszem. Byłem tam redakcyjnym wozem. – O co chodzi? – wtrąca Maria. – Zenek! O co chodzi? – Pani Schwitz – mówi Zenek – wpadła na pomysł, żeby z przyjęcia urwać się do stadniny w Siełukach. 96 – Pani lubi konie? – pyta Mietek. – Nie wygląda pani. – Przyznam się – Zenek nie dopuszcza do głosu pani Schwitz – to ja jej podsunąłem ten pomysł. Długo molestowała męża, aż się wreszcie zwrócił do gospodarza z prośbą o umożliwienie wyjazdu. Nikt się nie spodziewał, że rzecz da się załatwić. No i nie mieliśmy racji. Po nażarciu, dobrze już zawiani, wsiedliśmy do samochodów i pojechaliśmy do Sieluk. Co? – Zenek podszedł do Marii – wystarczy? – Jak widzisz – głaskał ją po włosach – nic nadzwyczajnego. – To zależy – Tomasz odpalał papierosa od świeczki w torcie – Jules Crapule opowiadał mi bardzo ciekawe szczegóły. – Nie męcz Francuza – przerwał mu Błażej – skoro wiesz, co i jak, sam opowiadaj. Tomasz podszedł do okna i usiadł na parapecie. Na wolnym od dłuższego czasu krześle obok Teresy usiadł Crapule. Objął Teresę wpół i powiedział do Tomasza: – Dziewczyna, co? – Jeśli więc – zaczął Tomasz – państwo zechcą wysłuchać tej zabawnej opowiastki, pan Lempart ją wam opowie. Zajmij się – powiedział do Crapule’a – Zosią. Teresa jest dziś nietykalna. – Tom... – warknęła Zosia szybko podrywając się z ławy – daj mi wreszcie święty spokój. – A więc – mówi Tomasz – pani Schwitz z mężem Schwitz, z tym oto Francuzikiem i kilkunastoma innymi wariatami, w tym z obecnym tu redaktorem działu miejskiego „Echa Pracy” Zenonem Sobiesiakiem, wybrali się dnia dzisiejszego do stadniny w Sielukach na konie. – A propos – przerwał mu Crapule – czy to prawda, że dziś paliła się rzeźnia? – Prawda – mówi tym samym tonem Tomasz – u nas jest taka rzeźnia, co się zawsze pali. Wszyscy, jak państwo wiedzą, byli już dobrze pijani, choć to może delikatnie powiedziane, w każdym razie nikt nie był trzeźwy, pomijając jednego masztalerza. – Podobno – przerwał mu Zenek – dyrektor stadniny był również trzeźwy. Wyobraźcie sobie, przez cały dzień chodził trzeźwy, a kiedy się dowiedział, że ma przyjechać ta cała wataha, spił się dokumentnie, tak że kiedy przyjechaliśmy do Sieluk, ledwo stał na nogach. – To – mówi Tomasz – jedynie dopełnia nam obraz stanu równowagi w państwie końskim. Pani Schwitz rzuciła się na jedynego trzeźwego masztalerza z błaganiem, aby jej wybrał najdzikszego konia. Dyrektor kiwnął głową, co mogło oznaczać: rób, jak chcesz. Zgodnie z dyrektorskim ruchem głowy masztalerz wyprowadził ze stajni najdzikszego konia i zaczął go siodłać. – O nie – powiedziała pani Schwitz – siodłać potrafię sama, proszę mi to pozwolić zrobić. Pozostali masztalerze wyprowadzili potrzebne konie. – Bez pośpiechu – bełkotał dyrektor – dla wszystkich starczy. Osiodłali je sprawnie i pierwsi jeźdźcy znaleźli się na grzbietach. Musiało być przy tym sporo pisku – Tomasz zwrócił się do Crapule’a – niech pan potwierdzi. – Pisku? – zdziwił się Zenek. – To było piekło, nie pisk. Pani Schwitz, oczywiście, nie miała zielonego pojęcia o siodłaniu. Jedyny trzeźwy masztalerz cierpliwie stał jednak przy końskim pysku. Raz po raz parskał śmiechem, ale nie pomagał, tylko stał i tak sobie patrzył. Przepraszam państwa, że to upiększam, ale nie byłem na miejscu, a skoro Crapule nie chce opowiadać, proszę słuchać również tego, co zmyślam. Poniekąd zresztą można to traktować jako mój autorski popis krasomówczy i chciałbym, aby Mietek Sawicki powiedział mi potem, że mu się ten popis podobał. Będzie jeden do jednego. Poza tym – mówi dalej Tomasz – proszę mi podać wódki, ponieważ zaschło mi w gardle i coraz trudniej mi się opowiada. Proszę również zapalić świeczkę, która zgasła, bo jak świeczka gaśnie na urodzinowym torcie, to nie wróży nic dobrego. No, wypijmy brawo, wybijmy prawo, der bunte Vogel, 97 Wir trinken Pein, wir fressen etwas Torte. Wir haben Angst um eine Frau. Wir stehen stumm wie Statuen an der Borte Des Stammtisches zur geborstnen Sau. – Więc tak – Tomasz przełknął przyniesiony mu przez Marię kieliszek wódki – pani Schwitz założyła siodło odwrotnie. Gniady wałach do pewnego czasu był cierpliwy, ale potem zaczął nerwowo przebierać nogami. Grzbiet nie pasował mu do siodła. – Cargule, pardon Crapule! – woła Tomasz – jakie to było siodło? A więc – kontynuuje Tomasz – wnioskując z opisu Julka, była to kulbaka. Kulbaka, jak wiadomo, posiada uchwyt i trudniej spaść. Pani Schwitz miała trudności nie tylko ze spadnięciem, ale przede wszystkim miała je z wejściem na konia. Nie mogła trafić w strzemię. Pomijam już śmieszność sytuacji: elegancka kobieta w obcisłej spódnicy z dupą gotową do skoku, w wysokich czarnych szpileczkach, w bluzce z wielkim dekoltem, nad którym się perlą biżuteryjne cacka, co widać i w tej chwili, kiedy Błażej głaszcze panią Schwitz po szyi, a pan Schwitz łapie za kolano Teresę, i kiedy Teresa stara się zrzucić rękę pana Schwitza, a pani Schwitz przeciwnie, stara się o drugą rękę Błażeja, nie na karczek, ale na Brust, a więc pomijając śmieszność sytuacji, trzeba dodać, że pani Schwitz była poważnie pijana. Zgodnie z kobiecą logiką, zdjęła zbyt ciasną spódnicę i przy pomocy masztalerza udało jej się trafić szpilką w strzemię, potem, również przy wydatnej, a może zbyt wydatnej, bo dobra dupa zawsze potrzebuje wydatności, pomocy tegoż masztalerza, co za chwyt, udało jej się zająć miejsce w siodle. Musiało to być niewygodne i dla konia, któremu siodło nie pasowało na grzbiet, i dla pani Schwitz, której korpulentny zatyłeczek, przepraszam, nie pasował do siodła. Zachodziła jedność przeciwieństw. I jak my w tej sytuacji widzimy naszą pumę? Szpileczki, potem długie nogi w czarnych pończochach, potem biel odsłoniętej nogi przecięta czarną podwiązką, potem coś okrągłego w czarnym trykocie, kawałek, nagiego brzucha i pleców, dekolt, biżuteria. Jak państwo widzą, na takiej głowie, jak ma pani Schwitz, nie ma miejsca dla dżokejki, cała głowa jest zgrabna jak dżokejka, a więc, żeby się nie pogubić w szczegółach, w stanie pewnego sugestywnego negliżu, nasza puma wyczuwa pod sobą delikatne rżenie końskiej skóry. W plenerze w tym czasie śmigają już pozostałe konie, raz po raz ktoś spada, ktoś piszczy, pijani masztalerze sypią sprośnościami, których państwu oszczędzę, a nasza pumcia ściąga ostro cugle, koń próbuje stanąć dęba, na szczęście jeszcze stoi przy nim masztalerz, i tak oto – stępa – widowisko się zaczyna. – Myślą, kurwa – powiedział dyrektor – że to auta. Gdzie tam autom do koni. – Daj pan jednego – powiedział Zenek – też spróbuję. – Bierz kłus – przekrzykuje pisk pan Schwitz stojący przy swoim mercedesie – a potem wyciągnięty... Puma nieznacznie skraca cugle i koń robi gwałtowną woltę. Ale puma zaparta obcasami szpilek w strzemionach odzyskuje równowagę, jednak przerażona obrotem sprawy wypuszcza cugle, zdając się jedynie na dobrodziejstwo łęku siodła. Koń czując wolność wziął galop, co obudziło w pumie ostre gamy skowytu: ihi-hejeejaaa! – masztalerze zbiegli się w grupkę i przekrzykiwali do dyrektora: dziupa niedorżnięta! cha, cha, cha, patrz pan, leży! pługiem w to i bronować, bronować. – Bredzisz – mówi Teresa – lepiej zajmij się Schwitzem. Mietek włączył radio, przez chwilę manipulował gałką, buchnęła muzyka heroiczna, potem zabrzęczało coś sentymentalnego. – To nie jest takie głupie – sentencjonalnie powiedział Tomasz – to nie jest takie głupie, kiedy konie zrzucają jeźdźców. To są mądre zwierzęta. Chcę przecież dodać, że gniadosz naszej pumci sam wrócił po kilku minutach do stadniny i że nasza pumcia, która ma w tej chwili wyraźną ogierę na Błażeja, że nasza pumcia dosiadła gniadosza ponownie. Poszło już 98 nieco lepiej, przy wydatniejszej niż przedtem pomocy trzeźwego masztalerza, nie jestem nawet pewien, jak by się z tym masztalerzem skończyło, gdyby nie obecność pana Schwitza, nasza pumcia bowiem strasznie ludzi od koni poważa i przebieg eskapady wskazywałby na to że nie wracała w pełni zadowolona. Tak oto dochodzimy do końca, czy tak, panie Crapule? Otóż pani Schwitz nie chciała zejść z konia! – Ed – błaga mąż – przecież widzisz, że prawic wszyscy już odjechali. Nie można tego przedłużać w nieskończoność. Koń idzie stępa i nie zwraca uwagi na błagania pana Schwitza. – Ed. – Daj mi spokój – bełkocze puma – mnie to sprawia przyjemność. Pan Schwitz idzie przy końskim ogonie i wygraża. – Lepiej zapal reflektory – powiedziała Ed – robi się ciemno. Schwitz wraca do mercedesa włącza reflektory. – Kupisz mi tego konia! – powiedziała rozkazująco Ed. – Słyszysz? Na podjeździe do szosy warczą auta Anglików, Jugosłowian, Szwedów. Po chwili przydrożne drzewa omiata światło reflektorów. Auto hamuje i powoli zjeżdża, zatrzymuje się na podwórzu stadniny. Gospodarz przyjęcia podchodzi do grupki dziennikarzy, którzy dyskutują z masztalerzami. – Wpadłem – powiedział gospodarz – żeby zobaczyć, jak się państwo bawią. Zdaje się, że nieźle, prawda? – Zabawa – powiedział trzeźwy masztalerz – ale oni nie mają pojęcia o koniach. – Ach, to pan – zdziwił się pan Schwitz poznając gospodarza przyjęcia. – Dobrze, że pan przyjechał. Ed chce kupić konia, na którym jeździ. – Nie wiem – odpowiada dyrektor stadniny. – Tak od ręki? – Nie zejdę – wścieka się Ed. – Słyszysz, August, nie zejdę! – Ed – błaga mąż – Ed, wrócimy do tego jutro. – Pojedziesz za mną autem, a ja pojadę do miasta na koniu. – I co z tym zrobisz w hotelu? – Twoja w tym głowa. Jazda! Koń w smudze jasnego światła cierpliwie stuka kopytami. Schwitz opuszcza szybę i krzyczy: – Pojadę przodem, a ty jedź za mną. Schwitz, mijając konia, nacisnął klakson. Umyślił sobie, że to jest jego ostatnia szansa. Zgodnie z przewidywaniami, koń poniósł. – Więc widzisz – powiedział Schwitz do żony, kiedy po kilkunastu minutach wróciła z dwoma masztalerzami z powrotem – widzisz, że to nie jest takie proste. Rozmawiałem z gospodarzem, powiedział mi, że można będzie wrócić do transakcji jutro. Jeśli tak bardzo chcesz, ostatecznie mogę ci kupić konia, ale dlaczego akurat tego? – August – błagalnie powiedziała Ed – on mi sprawiał taką przyjemność. Wiesz – ociągała się przez chwilę, wracając do równowagi – było mi z nim przyjemniej niż czasami z tobą. – Ta pumcia – włączył się w tok opowieści Błażej – jest niezgorsza świnka, co? – dotknął czubkiem nosa jej policzka. – Co, pumcia, jesteś świnka czy nie jesteś? Tomasz podszedł do kontaktu i zapalił światło. Świece na torcie dogasały. – Koniec pumciulenia – oświadczył. – Bredziłem dlatego, żebyście się mogli trochę pomigdalić. Skończyłem. Koniec. Kropka. – Tańczymy – zaproponowała Maria. – Tomasz, chodź! – Nie! – żachnął się Tomasz. – Pierwszy kawałek z mężusiem. Co do mnie, wybieram Zosię. I przydałoby się trochę popić, przy jasnym świetle pije się lepiej i wolniej się człowiek upija. 99 – Tango – powiedziała Zosia. – Kiedy my ostatni raz tańczyliśmy tango? – Dawno – Tomasz rytmicznie kołysał ciałem, z upodobaniem i natręctwem tuląc do siebie Zosię – może ze cztery lata temu. Zdaje się, był to bal inaugurujący nowy rok akademicki. – Tak. – Pocałowałaś mnie w tańcu. – Tak. – Byłaś we mnie zakochana i teraz się boisz. – Nie wiem. – To, co zrobił Andrzej, było rodzajem zemsty. – Niestety, było. – Jest, zdaje się, do dzisiaj zazdrosny, dlatego cię poprosiłem. – I ma rację. – Boisz się? – Powiedział mi wczoraj wieczorem, że wróciłeś. Ucieszyłam się, on mniej. Nie wiem, może ma wyrzuty sumienia. Po prostu chciał cię ode mnie odciąć i to, co zrobił, okazało się najłatwiejszym sposobem. – Jesteś pewna? – Powiedział mi to kiedyś po pijanemu, wtedy go właśnie przestałam kochać. – Dziękuję – odpowiedział Tomasz wypadając nieco z rytmu – nie powinnaś była tego zrobić. – Kocham cię do dziś. – Ciszej, po co masz mu zepsuć resztę wieczoru. Myślę, że nie chcesz zrobić jakiegoś głupstwa. – Nie wierzysz mi – zirytowała się – nie będę ci tego demonstrować. – Nie wiem, czy nie wierzę – mówił spokojnie – po prostu wygasłem, nie możesz na mnie liczyć. – Wiem, ale przyjemnie mi, że ze mną tańczysz. – Słuchaj – rozglądał się po pokoju szukając Andrzeja – czy mogę cię o coś zapytać? – Tak. – Wyczuwasz, że Andrzej boi się prawdy o tym wszystkim, co było między nami? – Jest przede wszystkim pewien – odpowiedziała – że nic między nami nie było. W przeciwnym razie nie ożeniłby się ze mną. On jedynie przeczuwał, że coś się może stać, i dlatego jak najprędzej chciał się ciebie pozbyć. – I ty się tego również boisz, prawda? – Boję się, oczywiście... – wahała się przez moment. – To znaczy, nie chciałabym zepsuć tego, co przez okres twojej nieobecności zaszło. Przywiązałam się do niego, prowadzimy dom, to są rzeczy, których się nie chce tracić. Poza tym rodzice. – Po co mi to mówisz? Przecież do niczego cię nie namawiam. – Bo jest mi źle, musisz mnie zrozumieć. A przecież sam wiesz, że jest to sytuacja bez wyjścia. – Tak – powiedział Tomasz, ale w tym miejscu skończyła się melodia i dalsze słowa zabrzmiały niespodziewanie głośno: – Andrzej to świetny chłopak i bardzo się cieszę, naprawdę bardzo się cieszę, żeście się pobrali. – I jak? – zapytał Andrzej. – Dobrze się bawicie? – Coś, dziubuś, mówiłeś? – z pijacka powiedziała Zosia. – Właśnie Tomasz się tobą zachwyca. Andrzej wziął żonę pod rękę i tłumacząc jej coś szeptem, prowadził pod okno. Maria rozlewała wódkę do kieliszków. Nastrój w pokoju pogarszał się z każdą chwilą, grożąc pijacką eksplozją, Tomasz wytaszczył z narożnika pokoju ogromny zydel, ustawił go na środku pokoju, tuż przy stole jadalnym, i uciszając obecnych podniesionymi do góry rękami, zawołał: 100 – Wybieramy błazna wieczoru. Stanął na zydlu, chwiał się przez chwilę nie mogąc utrzymać równowagi, podskoczyła Teresa i podała mu rękę. – Przepraszam – powiedział Tomasz – jestem już nieco za trzeźwy. Przy pomocy Teresy stanął, tym razem pewnie i skutecznie, na zydlu i powtórzył: – Ja, jak i wszyscy, jesteśmy już dostatecznie pi, więc wybierzemy sobie błazna wieczoru. – Proponuję – zawołał Błażej, któremu propozycja zabawy najwyraźniej przypadła do gustu – proponuję, żeby jednogłośnie wybrać błaznom wieczoru Tomasza Lemparta. Kto przeciw? Kto się wstrzymał? Nie widzę! W demokratycznych wyborach błaznem wieczoru wybrano Tomasza, co uroczyście oświadczam! – O czym on mówi? – zapytał Crapule. – Zenek, o czym on mówi? – Panie przewodniczący – zaczął Tomasz – panie, panowie! Dziękuję wam uprzejmie za jednomyślny wybór, którego zresztą byłem pewien, ponieważ tak właśnie ustaliłem z komisją matką, czyli Błażejem Osińskim. Pozwolę więc sobie skorzystać z przywileju wszystkich błaznów i wygłosić krótkie przemówienie, do którego jestem poniekąd zobowiązany. Po pierwsze – przepraszam, jestem nietrzeźwy i wszelkie zająknięcia proszę mi wybaczyć – po pierwsze, odpowiedzmy sobie na pytanie, co to jest błazen? Błazen jest to niepoważny człowiek na poważnym miejscu, w pewnym sensie dzisiejszego wieczoru mamy zatem do czynienia z sytuacją odwrotną, ale ponieważ w życiu zdarza się i tak, i tak, nie miejmy do nikogo pretensji. Szedłem na przykład ulicą i spotkałem ładną dziewczynę. Miałem w kieszeni spodni dwie kostki cukru, wyjąłem dwie kostki cukru i podarowałem dziewczynie. – Przepraszam – powiedziałem – ale czarnej kawy zapomniałem zabrać z sobą. – Błazen! – odpowiedziała dziewczyna i omijając mnie poszła dalej. Zdradziła brak poczucia humoru, ale wypełniła swój obywatelski obowiązek. Do kawy trzeba bowiem przywyknąć, a myśmy wszyscy bardzo długo nie mogli chodzić na kawę. Proszę docenić wagę tego ulicznego wydarzenia. Po raz pierwszy dowiodłem opinii publicznej, jako że wszystko działo się na, że nadaję się na błazna. Co więcej, sam w to uwierzyłem. Każdy błazen powinien uwierzyć we własne powołanie, w przeciwnym razie zawiedzie i siebie, i wybierających. Następnie poszedłem do sklepu. Po incydencie z dziewczyną zacząłem mieć wątpliwości co do swoich błazeńskich kwalifikacji. Postanowiłem się sprawdzić po raz drugi i dlatego właśnie poszedłem do sklepu. – Wódki! – powiedział Tomasz. – To moje prawo. Prawo alkoholiczne. Sawicki podał Tomaszowi szklankę pełną alkoholu. – Wszedłem do sklepu – kontynuował Tomasz – i ustawiłem się w kolejce po pieczywo. Byliśmy razem z Katarzyną Kunicką. – Zobacz – powiedziała Katarzyna – co jest z wędlin, ja będę stała tutaj, po nabiał. – A propos – wtrąciła matka Sawickiego – dlaczego nie przyszła Katarzyna? – Wróciłem – powiedział Tomasz – i głośno wyskandowałem do Katarzyny: „Z wędlin są tylko kiszone ogórki!” Stojący w kolejce wybuchnęli śmiechem. Po chwili zaśmiały się ekspedientki i, jak się domyślam, również kierownik, który nieoczekiwanie powiedział: „Skoro tak, to się jeszcze coś znajdzie”. Po chwili przy kwaszonych ogórkach pojawiła się skrzynia z kiełbasą. Wszyscy byli zadowoleni i zapewne w duchu mi dziękowali. W taki oto sposób sprawdziłem swoje kwalifikacje na błazna po raz drugi. Jeśli jednak pierwsza próba dała skutek negatywny, druga dała skutek pozytywny. Społeczeństwo lubi pełnię życia, chciałem się przekonać, czy i ja będę w jakimś stopniu pełniejszy. Mam wrażenie, że mi się ta pełnia spełnia. – Co do Kasi – odpowiedziała Maria – powinna już dawno przyjść, musiało jej coś niespodziewanie wypaść. 101 – Ale – kontynuował Tomasz – w dalszym ciągu miałem zastrzeżenia co do swoich błazeńskich kwalifikacji. Powiedziałem o tym Katarzynie. Wyśmiała mnie. Do trzech razy sztuka – uzgodniliśmy z Kasią – jeżeli za trzecim razem się uda, mogę być wybrany na błazna. Niestety, przy tej trzeciej próbie Katarzyny nie było, była to zatem próba niejako anonimowa, czysto osobista, czysto wewnętrzna, ale zapewne skuteczna, w przeciwnym razie nie zostałbym przed chwilą wybrany. Była to próba najtrudniejsza, jak się łatwo domyślić, tak trudna, że emanuje ze mnie do tej chwili, co widać, co musi być widać, bo gdyby było odwrotnie, nie stałbym na tym zydlu i nie wygłaszałbym przemówienia. Mietek włączył radio i usiadł na podłodze rozrzucając szeroko nogi. Zosia otworzyła okno, wachlując twarz chusteczką. Tomasz zupełnie nieoczekiwanie proponuje ogólnego bruderszafta. Na słowo bruderszaft pani Schwitz podskakuje z kieliszkiem do Tomasza, rozlega się cienki brzęk, po czym Tomasz brutalnie odpycha głowę pani Schwitz. Pani Schwitz siada na podłodze przy zydlu i wygląda jak obłąkany pies. Crapule miętosi biust Teresy, która natarczywego Francuza bije lekko po rękach pokrzykując: „Won, won!” Maria nalewa kolejną szklankę wódki i z rozmachem pcha szklaneczkę po parkiecie w stronę Błażeja. Błażej stuka brzeżkiem szklanki o czubek buta pana Schwitza i powtarza monotonnie: „August, no, August!” – Otóż, proszę zebranych – mówi dalej Tomasz – miałem dzisiaj widzenie. Objawił mi się lew. Well. Nie wiem dokładnie, kiedy i gdzie to było, w każdym razie objawił mi się lew i widzenie trwało długo. Zdaje się wracałem z uniwersytetu, gdzie zostałem przyjęty ciepło. Do trzeciej, a więc do terminu spotkania z Błażejem Osińskim w jego domu, pozostawało jeszcze sporo czasu, usiadłem więc w parku naprzeciw Opery i zapaliłem papierosa. Fontanna szumiała łagodnie, było chmurno, gdy nagle nad strumieniem wody pojawiła się tęcza, nie wiem dlaczego, to musiał być cud, przecież jeżeli nie ma słońca, tęcza się nie pojawia, a tu nieoczekiwanie pojawiła się tęcza, a z tęczy zaczął powoli wychodzić wielki, ogromny well. Wyszedł, zeskoczył na betonową obudowę, podszedł wolniutko do mnie, przypatrywał mi się chwilę uważnie i przenikliwie, potem wskoczył na ławkę i usiadł obok mnie. – Zapalisz? – zapytałem, sądząc, że ma ochotę na studenta. – Dziękuję – odpowiedział, wyjmując własne obywatelstwo – kto by palił takie? – Po co więc przyszedłeś, jeżeli nie palisz moich papierosów? – Lubię posłuchać, co myślisz – odpowiedział. – Myśl dalej. Spróbowałem sobie przypomnieć, co myślałem przed chwilą, ale z pewnością nic nie myślałem, ponieważ nie mogłem sobie przypomnieć. – Stracisz czas – robiłem dobre miny. – Ja zawsze myślę tylko o przyszłości, przeszłość mnie nie interesuje. – Ładny park – powiedział lew. – Chociażby te lewkonie. – Owszem – przytaknąłem – ale czy oddałeś już wszystkie długi? – Ja? – zdziwił się lew – długi? Moje długi są formą premii dla tych, od których chciałem pożyczyć. Nie martw się o moje premie. – Przepraszam – powiedziałem. – Czy możesz mi zdradzić, do jakiego fryzjera chodzisz? – Trzeba zapytać – odpowiedział lew – jacy fryzjerzy chodzą do mnie. Czy nie uważasz, że zbyt wiele nabiegałem się wychodząc z buszu i dochodząc aż tutaj, żeby teraz sytuacja nie miała ulec odwróceniu? Ci, co biegali dawniej – teraz siedzą. Ci, co siedzą teraz – kiedyś biegali. Tworzy się historię! – Czytałeś Marksa? – zapytałem uważnie obserwując jego twarz. – Kiedyś, przypadkowo – odpowiedział – siedziałem za kratami, znudziło mi się obserwowanie ludzi, poprosiłem dozorcę o książki. – To znaczy – zapytałem – że byłeś w zoologu? – Tak, w Hamburgu. – Wypuścili cię? 102 – Wymuszenie przez grzeczność. To było dość dawno. Zdążyłem zapomnieć. Przez ten czas dorobiłem się zresztą niejednego. – Dlaczego nie rozgniatasz butem niedopałka – powiedziałem spostrzegając na ziemi tlący się kawałek pachnącego papierosa. – Elegancki palacz rozgniata peta. Jesteś w mieście porządku. – Przepraszam, ja z pospólstwa, zostały mi stare nawyki. – Powiedz coś – prosiłem, kiedy się przez chwilę namyślał strojąc dziwne, ale smutne, jak się domyślałem, miny – lubię słuchać. – Różne głupstwa chodzą mi po głowie. – Jakie? – Widziałeś kiedy anioła? – zapytał. – Widziałem. – No to nie ma ci co opowiadać, skoro widziałeś. – Opowiedz coś innego. – Byłeś w zoologu? – Byłem, lubię słonie i yampy. – Słonie, owszem, ale nie kłam, przecież yamp nie ma na świecie. – Szkoda – odpowiedziałem, myślałem, że yampy są, co by zresztą szkodziło panu Bogu, gdyby były, prawda? – A czy – lew zastanawiał się sekundę, jakby próbował mnie już na zapas przekonać – a czy, jak byłeś w zoologu, przynoszono ci kiedy coś do zjedzenia? – Nie – odpowiedziałem – nigdy nie byłem panem i nigdy nie przynoszono mi nic do jedzenia. Lubię chodzić głodny. – A mnie w Hamburgu pewna staruszka Niemka przez okrągłe trzy lata przynosiła świeże gnaty. Czy ty wiesz, co to za obraza przynosić stare gnaty dla lwa? – Wolisz podroby – stwierdziłem. – Jeśli o mnie chodzi, nie znoszę zup. – Przynosiła te gnaty i szeptała: „Żrej, żrej, bo zdechniesz!” Nie lubię się upokarzać, ale na tych gnatach nie było ani włókna mięsa. Powiedz – skierował twarz na Tomasza – czy w restauracji przyniósł ci już kiedy kelner pusty talerz? – Tak. – Zaskakujące – zdziwił się lew. – Żądał rachunku? – Żądał. – Nie kłam. – Napiwku też. – I wyobraź sobie – kontynuował lew – że co roku przynosiła mi te same gnaty. Czułem się lekceważony i upodlony. – Cyk – powiedział cicho Błażej – co za facet. – Daj mu skończyć widzenie – ucięła Teresa. – Słyszę! – odpowiedział Tomasz przysuwając się do lwa. – Jestem dobrze wychowany i naprawdę nie lubię udawać, że słucham, podczas gdy w rzeczywistości myślę o niebieskich migdałach. – Zapytałem jej – powiedział lew – czy krowy rosną już coraz mniejsze, ale staruszka milczała. – Czy sądzisz, że tak się da żyć dalej? – Za szybko się poddajesz – odpowiedział lew. – Nie ma wyjścia – odpowiedziałem. – Jeśli jest, powiedz jakie. – Wtedy poprosiłem o książki – powiedział lew. – Czytaniem niewiele zmienisz – odpowiedziałem. – Poprosiłem swojego dozorcę o większe kości! – Słoniowe! 103 – Słonina też. – Masz ładne, nowe buty na słoninie – pochwaliłem. – Właśnie. Założyłem organizację, postanowiliśmy zaprotestować. – Dobrze wypadasz – odpowiedziałem. – To musiało być dawno. – Ma się te cztery łapy, udało nam się zwiać z zoologu. – Zapal – podsunąłem mu pod nos pudełko z papierosami. – Jak widzisz, jakoś się żyje. – Lubisz dziewczęta? – zapytałem. – Ja przepadam. – Tęgi papieros. – Może pójdziemy na wódkę – zaproponowałem delikatnie, robiąc aluzję, że najlepiej się rozmawia przy wódce – jest tania. – Czy wy zawsze tyle pijecie? – wtrącił się pan Schwitz –to okropne. Tomasz zapalił papierosa, zirytowany pytaniem Błażej odpowiedział: – Gdybyśmy zawsze pili, nie byłoby za co pić, to jasne, nie? Pije się, owszem, potem się pracuje, a potem znowu się pije. Urodziny! Przecież widzisz, Auguście, że święto. Sprzeczność w ramach jedności, jak by powiedział mój zacny, ten oto – wskazał ręką Tomasza – iluzjonista. – Jestem za stary i doświadczony – powiedział lew, po czym nieoczekiwanie zapytał: – Powiedz, ale uczciwie, czy ty byłeś kiedy na wojnie? – Byłem. – Szkoda – odpowiedział lew. – Nie mogę ci opowiedzieć, jak byłem na wojnie. – Wygrałeś ją, czy tak? – Wygraliśmy. – I dlatego nie lubisz dziewcząt, bo wtedy musiałeś iść na wojnę, a teraz jesteś stary i dobrze wyglądasz, Prawda? – Czas by się znalazł – odpowiedział lew – ale trzeba się było zająć trudną sytuacją wśród lwów. Mieliśmy spore problemy, dzięki Bogu wszystko poszło dobrze i mogę sobie pozwolić na ten przyjemny spacer. – Więc jesteś zadowolony? – Tak – odpowiedział lew – z nastroju tego spaceru wnioskuję, że jestem zadowolony. – Wytłumacz mi – powiedziałem – co to jest prawo dżungli, co to jest lwizjonizm? – Chciałeś powiedzieć – sprostował – dżungla prawa. Robisz drugi raz tę samą pomyłkę. – Dostrzegasz w tym jakąś różnicę? – zapytałem. – Tak – odpowiedział – zasadniczą różnicę. – Odwiedzasz czasem Hamburg? – Nie lubię wracać do starych miejsc, posyłam współpracowników. – Twoja klatka jest pusta? – Nie – odpowiedział – nie można marnotrawić przestrzeni, która jest dobrze zorganizowana. – Kto tę klatkę aktualnie zajmuje? – zapytałem. – Zadajesz dziwne pytania – odpowiedział. – Oczywiście że lew. Przecież to była klatka dla lwów. – Popraw sobie krawat – powiedziałem – przesunął ci się trochę w prawo. – Wiesz – odpowiedział poufale – mam trochę kłopotów, ostatnio nic mi się nie udaje. – Dlaczego? – Nie wiem, ale dzieje się coś niedobrego. Współpracownik powiedział mi, że gnaty, które nosiła staruszka, stają się coraz mniej więcej, a w dodatku staruszka zmarła i po przeczytaniu ogłoszenia w gazecie „odnośnie wakującego pracownika” zgłosiło się kilka tysięcy lwów. Nie wiem, co mam z nimi zrobić. Powołują się na moje nazwisko i na moje światłe nauki i przykłady, a ja nie znajduję wyjścia. 104 – Jesteś sentymentalny. – Wychowała mnie przyroda. – Rozkaż tłuc gnaty na drzazgi. – Propozycja formalna – odpowiedział. – Miałem już lepszy pomysł, kazałem produkować sztuczne gnaty. – Pięknie. – Straciłem na inwestycjach w stomatologii. – Przepraszam – odpowiedziałem. – Nie znam się na tym. – A przecież – rozczulił się – moją dewizą jest, żeby każdy miał do gryzienia swoją kość. Swoją własną kość. A propos – dodał – czytałeś Dantego? – Tak. – Szkoda – odpowiedział. – Nie mogę ci opowiedzieć. – I co z nimi zrobiłeś – zapytałem – z tymi tysiącami lwów, które się zgłosiły? – Zaapelowałem do ich sumienia. – Postąpiłeś sumiennie. – Niestety, zbuntowały się i już mam kontrpartnera. Lwi Pazur, dlatego trochę się boję. Jeśli cię to interesuje, chodzi na spacery do sąsiedniego parku. – Lekceważysz go, prawda? – zapytałem wstając z ławki. – Znowu masz rację. – Lempart – ryknął lew, zapewne sądząc, że się przestraszę, ale nie odwróciłem głowy i nie przystanąłem, musiał to uznać za dowód przegranej, ponieważ ryknął ponownie, ale już spokojniej, jakby błagalnie: – Lempart, Tomasz, Tomek, Tom, T. – nie zostawiaj mnie tak samego, masz, daję ci paczkę wyśmienitych papierosów i czekoladkę, Tomek, słyszysz? Zachowałem się twardo, szedłem przed siebie dokładnie po śladzie, jaki pozostawił na piasku lew. Potem wskoczyłem na betonowe obudowanie fontanny i, całkowicie zaskoczony, że to takie łatwe, wszedłem w tęczę. Patrzyłem z góry, jak lew wstał z ławki i powoli człapał do Błażeja Osińskiego. Dochodziła trzecia. Kiedy już odśniłem, trzymałem pod pachą doniczkę z wsadzoną w nią i otuloną ziemią małą laleczką z czerwonymi kokardkami. Tak oto – Tomasz zaciągnął się papierosem i zmrużył oczy – poddałem się trzeciej próbie błazeństwa. Sądzę, że była to próba udana jak bibka, o której opowiadał Crapule. Dziękuję, jestem zupełnie zelwiony. Maria zaskrzeczała: – Bis, Tomasz, wymyśl coś jeszcze! Zabrzęczał dzwonek u drzwi wejściowych. Mietek Sawicki przeczołgał się przez pokój na kolanach i na rękach, obwąchując drzwi zapytał: – Kto? – Swój! – stłumiona odpowiedź zmieszała się z brzęczeniem gości. – Otwórz! – krzyknęła Maria. – Przecież to Katarzyna. Tomasz wypił ze szklanki resztę wódki i chciał zeskoczyć z zydla, ale w tym samym momencie w drzwiach stanęła Katarzyna. – Boże! –krzyknęła. – Co oni wyprawiają! – Masz! – powiedziała Zosia podchodząc do Tomasza. – Załóż sobie to na głowę. – Nie masz głosu – powiedział Błażej – a w ogóle, to sto karniaków. – Zdrowie, Maria – powiedziała Katarzyna dotykając wargami alkoholu. – Przepraszam, ale dzisiaj nie mam ochoty na wódkę. – Ty? – zdziwił się Błażej. – Ty nie masz ochoty na wódkę? – Ładnieś się urządził – powiedziała Katarzyna do Tomasza w dalszym ciągu sterczącego na zydlu – a już w tej krakowskiej czapeczce to ci zupełnie do twarzy. – Spokój! – wrzasnął Tomasz z powagą właściwą człowiekowi wracającemu do trzeźwości. – Spokój albo wszystkich wymorduję! 105 Szmer rozmów wygasał. Wreszcie zrobiło się cicho i Tomasz wyczekiwał stosownej chwili, aby dokończyć monolog. Nie mógł się zdecydować na pierwszą głoskę. Było w nim coś z nie wyżytego dyrygenta orkiestry, który w poczuciu nieograniczonej władzy nad zespołem przetrzymuje pałeczkę o kilka sekund za długo. Na szczęście nikt się nie zdenerwował i nie wyprzedził ruchu pałeczki. – Pppproszę pani – Tomasz skierował się do Katarzyny Kunickiej – pppragnę pani, jedynej tu nieobecnej, przypomnieć, że opowiadałem o cudownym lwidzeniu. Ale – mówił trzeźwo i wyraźnie – to była celowa błazenada, ponieważ chciałem szanownych zebranych wyprowadzić w pole, w topole, w topolskę i tak dalej. Pozwolą państwo, że zamknę kołodziejo rozważań i powiem im, co o tym wszystkim myślę naprawdę. Błazen bywa prawdziwy, a ja posiadam odrobinę sprytu i kocham dobrą grę, nawet jeżeli jest tak głupia. Proszę jeszcze wytrzymać kilka minut, chciałbym się z państwem pożegnać. – Ej, Krakowiaczek – wrzasnął Błażej – uszanuj starszych! – Więc przede wszystkim ty, Crapule – ciągnął Tomasz nie wytrącony z nastroju przez Błażeja – sympatyczny Francuziku, pogardzający wszystkim i wszystkimi. Jesteś równy chłop i cokolwiek świntuch, ale masz serce na karku. Burdel raz na kwartał i już świat wydaje ci się ładniejszy, zazdroszczę ci tego braku daru troszczenia się o całość, myślałem zawsze, że jesteście inni, że to wszystko, co o was bzdurzą, jest fałszem, ale okazuje się, że nie jest fałszem – zastanawiał się przez moment – nie jest, a ja, Crapule, ty idioto, daj pyska, w pysk go, ja w to wszystko wierzyłem. Gala. Tak, ona, ta! A teraz pani, pani Schwitz, szał na koniu Podkowińskiego, pani nie jest kobietą, pani jest tęgą chmurą, pani pada wszędzie i na wszystkich, czy pani wie, co mi opowiedział Crapule w cztery oczy? Powiedział: ta? ta jest zwykłą kurewką z małżeństwa, więc jak, puma, jak było z tymi końmi? Nie lubię tego powiedzieć, co powiem pani teraz, chciałbym panią zaszczycić, pani należy się malutka dziewczynka w piecyku, nie w doniczce, w malutkim zgrabnym piecyku, i oczywiście dziewczynka może być upieczona, pani widziała kiedyś upieczoną dziewczynkę? Przepraszam, rezygnuję ze śledztwa, pani jest kura, zwykła kwoka. Dziwię się, panie Schwitz, że pan jako człowiek interesu, prawdopodobnie jako człowiek interesu, ponieważ nie jestem pewien, kim pan jest rzeczywiście, a więc jako człowiek interesu, wziął pan sobie taką zwykłą niemiecką kurkę za żonę, i niech mi pan powie, jak to się stało, jak się to dzieje, że mimo wszystko wasze małżeństwa są takie układne i gładkie jak kupon materiału, że wszystko wam tak idzie? Tak płynnie? Tak lekko? Na marginesie, czy pan już miał kiedyś polską dziewczynę? Szkoda, szkoda, że teraz panu przeszkadzamy w pana romansie z kolanem Teresy, bo pewnie dawniej nie miałby pan na to żadnej ochoty, a nawet jeżeliby pan miał, nie miałby pan publicznej odwagi, cóż, czasy się zmieniły, panie Schwitz, jest mi pana żal, jak skazanego kierowcy. Pani Schwitz, niech się pani podzieli z mężem upieczoną dziewczynką, Dziękuję. Gala. Dajcie się mylić pozorom, utytłani w stanowiskach, zagrzebani w swoich małych interesikach, głusi na wszystko, zapatrzeni w siebie jak w studnię bez wody, tacy rewolucyjni, bez głów, które zastąpiliście kłębami dymu, biegacie jeden obok drugiego, a tu, z boku, widzę, że to tylko cienie, pustynia, gra. Powiedz mi, Błażej, o co toczy się wasza gra, powiedzcie mi wszyscy, do cholery, o co wam idzie, musi wam przecież o coś chodzić, o jakieś sprawy ważniejsze niż różaniec, ślub, kobieta, rżnięcie, powiedzcie mi, chciałbym wiedzieć, przecież gdzieś istnieje Cejlon i Sumatra, co? Nie wiem, długo mnie nie było, poszedłem innym kanałem, coś się w tym czasie stało, powiedzcie mi, co się stało? Ale jak naprawdę, nie w książkach, w gazetach, w knajpach, z dawnymi dziewczętami, ale co się stało naprawdę? Jesteście gdzieś, słyszycie, co do was mówią, próbujecie się porozumieć? Powiedz, Błażej, coś zrobił dzisiejszego dnia? Powiedz, Mietek, co zrobiłeś dzisiejszego dnia? Zosia, Katarzyna, Maria? Ja stoję z boku, korzystam z prawa łaski, wpasowuję się, staram się znaleźć formę dla siebie, ja nie musiałem jeszcze dzisiaj nic robić, ale coście zrobili wy? Ty, Andrzej – skierował się do Stachowiaka – powiedziałeś w czasie ulotnej rozmowy, że trzeba ratować ginący świat, 106 coś w tym rodzaju, zdaje się: ratować ginący świat! Andrzej, ty nic nie zrozumiałeś, jesteś taki sam, boisz się każdej zmiany. Właśnie, to jest słowo: boisz się! Wy wszyscy się boicie. Boicie się poddać próbie własną odwagę. Nikt z was nie wierzy w to, że można coś zmienić. Można zmienić, jestem tego pewien, jeszcze wam pokażę, trzy dni chodzę dopiero po tym nowym mieście i już widzę, że można zmienić wiele, noszę w sobie pewien obraz, trzeba będzie nagiąć do niego to, co jest naokoło. Postaram się, zobaczymy. Powiem wam teraz, co zwróciło moją uwagę, kiedy wyszedłem. To nieprawdopodobne, ale pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to była pogoda. A potem już niewiele. Po prostu niewiele, poza pogodą, się zmieniło. Kobiety noszą krótsze spódnice i cieńsze obcasy. To wszystko. Więc jak, Andrzej, ratować ginący świat? Świat to nie wypadek uliczny, po którym wszyscy rozchodzą się do domu. Rozmawiałem z ludźmi, oni mają jeszcze coś ciekawego do powiedzenia. Ale wy siedzicie pod klimatycznym kloszem i nie słyszycie tego, co mówią ludzie. Łatwiej porozumieć się z pawianem z zoologu niż z wami. Ratować świat! Bzdura! Stwarzać świat, trzeba stwarzać całkowicie nowy świat, samo się to nie stanie. Nauczyć dziecko podnoszenia hantelek, Błażej, to się będzie liczyć. Napiszcie coś, zaproponujcie coś ludziom, gotujcie groch, spółkujcie, wszystko jedno, ale róbcie coś, co się liczy. Róbcie. Układałem kafelki w latrynach, nie macie pojęcia, jakie to głupie zajęcie układanie kafelków, a przecież teraz komuś, kto idzie szczać do tego pisuaru, musi być nieco przyjemniej, zrobiłem rzecz głupią, ale pożyteczną, ułożyłem kilka tysięcy kafelków, moja Sumatra przez to wypiękniała. A wy byliście przez ten czas kapłanami narodu, chcecie nimi być dalej? Myśliciele, wnuczęta rewolucji, w brzuchu beczy wam biały baranek. Trzeba go zarżnąć. Wnuczęta nie lubią zarzynać białego baranka, wnuczęta lubią się białym barankiem bawić. Przykro mi, że tak jest, że tak się stało, może nawet nie słuchacie, powiecie: wariat! No, nic, dobra wasza, mnie jest w każdym razie lżej. Znalazłem formę i sposobność, żeby wam o tym powiedzieć. Mam do was żal, mimo że nie mamy już ze sobą nic wspólnego, mam do was żal nie za to, co było, nie za to, jacy byliście, ale mam żal za to, jacy jesteście teraz, za to, żeście się nie zmienili. Nosicie tylko inne maski, nie poznaję was. No nic, no, za wasze zdrowie, maski! Nic, tylko maski. A dokoła proch, głód, znużenie, krew w powietrzu. Zeskoczył z zydla, podszedł do drzwi. – Nic, tylko kukły – ukłonił się nisko, prawie do ziemi, a kiedy w pokoju rozniecać się zaczął powolny, cichutki gwar przerywany popiskiwaniami pani Schwitz, powiedział do Błażeja: – Marynarkę, krawat i koszulę odeślę ci jutro. Dziękuję. Katarzyna dogoniła go na ulicy. – Dlaczego nie przyszłaś wcześniej? – powiedział gwałtownie. – Jak długo można udawać durnia? – Tomasz – powiedziała ostro – wracaj i przeproś ich! – Gala. – Przecież to było wstrętne. – Chodźmy na kawę, napiłbym się zwykłej, lurowatej kawy. – Nie wrócisz? – Nie! A poza tym pytałem, dlaczego przyszłaś tak późno? Szli kilkanaście metrów w milczeniu. – Przecież oni i tak byli wszyscy pijani – powiedział Tomasz – nie pamiętają, co mówiłem, nie będę przepraszał pijanych. Patrz – dodał – jak przejrzyście. Czysta miłość. – Ja pamiętam, co mówiłeś. – Słuchaj, Kasia – objął ją ramieniem i przytulił – czy ty nie rozumiesz, że ja naprawdę się w tym wszystkim pogubiłem? Dlaczego ani ty, ani oni nie chcecie tego zrozumieć? Myślałem, że uzyskam od was jakąś radę, jakąś pomoc, ale tak się nie stało. Przyjęliście mnie tak, jakbyśmy się poprzedniego wieczora rozstali po dobrej zabawie. 107 – Przepraszam, czuję się nieszczególnie. – Wszystko przez ten czas zapomniałem, prawie wszystko. Podglądałem ludzi, przypatrywałem się im, nie mogłem uwierzyć w to, że jestem w całkowicie zmienionym świecie, a przecież kiedy przyglądałem się dokładniej, kiedy rozmawiałem z twoim ojcem, okazywało się, że nie zmieniło się nic, że inne gesty, inne stroje, inne słowa oznaczają to samo. Przyznam ci się, że byłem przerażony, że nie potrafiłem, i do tej chwili nie potrafię, tego zrozumieć. Chodź na postój – powiedziała Katarzyna – o tej godzinie nigdzie nie dostaniemy już kawy, chyba na dworcu. – Przepraszam – mówił Tomasz – zawracam ci głowę swoimi sprawami, nie bierz tego poważnie. A jak z tobą? – zmienił szorstki ton rozmowy na nieco łagodniejszy. – Ból głowy przechodzi? Tam było cholernie duszno, na świeżym powietrzu powinno ci przejść. – Śliczny poranek się robi – powiedziała Katarzyna – może wreszcie będzie trochę pogody. Tomasz podniósł głowę, jak robił to często, kiedy wiał silny wiatr. W środek nieba wsiąkały blade gwiazdy. W ciszy słychać było wyraźnie jedno brzęknięcie staromiejskiego zegara. – Wpół do... – zastanawiał się – wpół do której? – Czwartej – powiedziała Katarzyna – długo to trwało. – Tak – powiedział Tomasz – ale czuję się wypoczęty. – Nie mam na myśli bibki – powiedziała Katarzyna – czekałam na ojca. – To nie ma go w domu? – Mam nadzieję, że już wrócił. – Coś się stało? – Ach – powiedziała Katarzyna – przepraszam, zupełnie zapomniałam, przyszedł list do ciebie. Przystanęli w polu czerwonosinego światła przed hotelem. Tomasz czytał list. Katarzyna wpatrywała się w okno wystawowe sklepu mięsnego, za którym nie było nic, oprócz trzech metalowych foteli, stoliczka i lodówki. – I co? – zapytała Katarzyna. – Matka prosi, żebym natychmiast przyjeżdżał. Chodź, zadzwonimy do informacji, o której mam pociąg. – Tu powinien być rozkład jazdy – Katarzyna pociągnęła Tomasza pod witrynę reklamową Orbisu – o, widzisz, jest. Urbis et Orbis. – Dopiero o szóstej – powiedział Tomasz. – Szkoda, że tak późno. – Musisz oddać rzeczy Błażejowi. – Wyślę w paczce. – W takim razie wsiadamy do taksówki i jedziemy do mnie, można się jeszcze trochę zdrzemnąć. – Katarzyna – zaczął Tomasz, ale przeszkodziła mu zupełnie w tej chwili nonsensownym pytaniem: – Co? – Nic, tak powiedziałem. Lew. Gala. – Dziwny jesteś, jesteś coraz dziwniejszy. – Tak. – Tomasz – zaczęła Katarzyna, ale przeszkodził jej w dokończeniu zdania równie nonsensownym pytaniem: – Co? – Boję się. – To chciałaś powiedzieć? – Nie, chciałam cię prosić, żebyś czasem do mnie napisał. – Za dwa miesiące wrócę. Wsiedli do taksówki. Długa kiszka ulicy była szara. Wyglądało tak, jakby okapy dachów na szóstym piętrze stykały się z sobą. „Jestem – myślał Tomasz – zbyt wrażliwy. To mnie 108 gubi. Muszę się nauczyć dystansu i wyrachowania. Mój spryt jest instynktowny. Trzeba to będzie przemyśleć. Intuicja jest zawodna. Brak mi wprawy, powinienem nad sobą pracować”. – Co myślisz? – Że nie mam pieniędzy na podróż – odpowiedział Tomasz. – Czy będziesz mogła mi pożyczyć? – Nie żartuj – zaśmiała się. – Jasne. – Przepraszam, rzeczywiście jasne. – Odwiozę cię na dworzec, chcesz? – I muszę śmiać się, płakać, mówić, nie mając nic do powiedzenia. – Bogu dzięki, żeście przyszli – powiedział Kunicki. – Nie mogę zasnąć. – Dlaczego ojciec tak długo nie wracał? – troskliwie zapytała Katarzyna. – Czekałam. – Wszystko załatwiłaś? – Kunicki zapalił nocną lampkę przy tapczanie. – Co? – Byliśmy na urodzinach – powiedział Tomasz. – Przykro mi, że panu przeszkodziłem w spaniu, jest późno. – Tomasz będzie przyjęty na studia – powiedziała Katarzyna. – A co z tobą, tato? – Dobrze pan zrobił, panie Tomaszu – Kunicki sięgał po papierosy: – Proszę. – Katarzyna też sobie wszystko załatwiła do dyplomu – Tomasz pocierał zapałkę. – Dzielna dziewczyna. – Bez plotek! – zawołała Katarzyna zza kotary. – Komu herbatę, komu kawę? – Na dobrą sprawę, nie warto już spać – powiedział Kunicki. – O piątej muszę być w zakładzie. – Tak wcześnie? – zdziwił się Tomasz. – Zmiana godzin? Katarzyna przyniosła kawę. Tomasz zwilżył twarz ręcznikiem. W pokoju było szaro i duszno. Tomasz z ręcznikiem przy twarzy podszedł do okna, otworzył je, potem powiesił ręcznik na stojaku do kwiatów. – Chciałem się dzisiaj upić i, widzi pan, nie udało mi się. Niech pan powie, jak to jest, że człowiek chce się czasem upić, a nie wychodzi na swoje? – Panie Tomaszu, najlepiej tego nie robić, niech mi pan uwierzy jako człowiekowi starszemu. Gdybym się zawsze upijał, kiedy mam się ochotę upić, byłbym teraz szmatą. Nie można się stale upijać. Rozmowa nie udawała się, w pewnej chwili Kunicki próbował ją zacząć od nowa, ale po kilku mało znaczących słowach urwał, wyraźnie zmęczony i zniechęcony. Tomasz wachlował twarz gazetą. Katarzyna wyszukiwała pod tapczanem domowe pantofle. W drzewach odezwał się ptak, niebo rozjaśniało się coraz mocniej. – Ładny świt – powiedział Tomasz zdając sobie sprawę z banalności stwierdzenia –powinniśmy jutro... – Dziś – sprostowała Katarzyna. – Tak, dziś – dodał Tomasz – będziemy mieć dziś ładną pogodę. – Panie Tomku – Kunicki ociągał się z pytaniem przypatrując się uważnie Tomaszowi, jakby chciał zyskać czas na zastanowienie się, czy sprawa, o którą chce zapytać, jest w takim momencie stosowna, musiało to trwać długo, a być może, Katarzyna zauważyła uważne spojrzenie ojca, zanim bowiem zdecydował się na dalszą część zdania, Katarzyna chcąc mu przyjść z pomocą, czego zresztą prawie nigdy nie robiła i czego nie lubił również ojciec, czując jednak jego wahanie, powiedziała: – Masz jakieś kłopoty, tato? – Żeby to kłopoty – Kunicki próbował obrócić pytanie w żart – żeby to tylko kłopoty. – Co się stało? – Pierwszy raz w życiu nie wiem, co mam robić – powiedział Kunicki – chciałem się właśnie poradzić. 109 Tomasz poczuł się zmieszany. Domyślał się przez chwilę, że idzie o niego, ale potem jego przypuszczenie wydało mu się śmieszne i zaczął domniemywać się jakichś innych, pewnie o wiele ważniejszych spraw, zrobiło mu się głupio, nigdy bowiem nie znalazł się jeszcze w takiej sytuacji, kiedy ktoś starszy pyta go o sprawę ważną, a domyślał się, instynktownie wyczuwał obserwując Kunickiego, że zapyta go, właśnie jego, Tomasza Lemparta, o sprawę bardzo ważną, prawdopodobnie trzeba się będzie w tym mądrze zachować, co ja mu odpowiem? – myślał – nasze sytuacje są poniekąd podobne, on nie wie po raz pierwszy w życiu, co ma zrobić, ja nie wiem po raz pierwszy w życiu, jak mam się zachować, ponieważ po raz pierwszy w życiu jestem w całkowicie nowej sytuacji, a więc, co ja mu odpowiem? zaciągnął się papierosem, opuścił głowę, czekał. – O co chodzi? – powiedział Tomasz. – Domyślam się najgorszego. – To dłuższa historia – powiedział Kunicki. – Jeżeli pan pozwoli, panie Tomku, opowiem panu w skrócie ten dzień, wieczór i kawał nocy, łatwiej wtedy przekona się pan, że sprawa nie jest prosta, sam zresztą myślałem, że wszystko da się jakoś załatwić, mówiłem panu o tym zaraz po powrocie z Warszawy, wszyscy się cieszyliśmy, teraz to wygląda beznadziejnie, po prostu nie mogę zrozumieć, rozumie pan? nie mogę zrozumieć. Nie mogę zrozumieć! – Tato – powiedziała Katarzyna – jak zawsze przesadzasz, ile razy mam ci powtarzać, że fabryka to dla ciebie nie wszystko, masz dom, nie jesteś najzdrowszy. – Minie – powiedział Kunicki – wszystko minie, ale przecież nie można ich tak zostawić, nie mogą nas tak zostawić. – Niech pan wreszcie powie, co jest – nalegał Tomasz – po powrocie, kiedy się rozstawaliśmy rano, był pan lepszych myśli, skąd ta nagła zmiana? – Jeszcześmy nie zdążyli dobrze zdjąć ubrań – zaczął – a już większa część załogi wiedziała, że swoje sprawy załatwiliśmy pozytywnie. Ale widzi pan, oni bardziej cieszyli się z tego, że do zakładu przyjedzie sam gospodarz resortu, niż z tego, że wszystko, cośmy mu przedstawili, obiecał załatwić. Wyznaczono masówkę, ale wszyscyśmy się bali, że może dojść do jakiegoś zatargu, pan wie, jak to jest, kiedy jeden człowiek, niezbyt dokładnie zorientowany w trudnościach zakładu, rozmawia z setkami ludzi znających ten zakład do najdrobniejszej śrubki. Zrozumiałe, że próbowano się zabezpieczyć na taki wypadek, specjalnie więc bardzo ostrożnie zreferowaliśmy w Radzie Zakładowej wynik warszawskiego spotkania, pozostawiając w ten sposób najważniejsze argumenty zaproszonemu gościowi. Niemniej wiadomo było powszechnie, że uzyskaliśmy aprobatę wniosków wysuniętych przez załogę, w tej sytuacji przedmiotem sporu mogły być jedynie terminy oraz poważne zapewnienia, co do ich dotrzymania. Sądzę, że atmosfera tego rana panowała w zakładzie dobra, mogę tak wnioskować na przykładzie mojej Wagonowni 3, gdzie dotychczas było najostrzej. Ludzie byli uspokojeni, wierzyli nam, wierzyli w to, co im mówiłem, sami nas przecież wybrali, nikt ich do tego nie zmuszał, a kiedy rozniosła się wieść, że zaproszony gość przyjechał z Warszawy, żeby z nimi porozmawiać, kiedy ogłoszono masówkę na godzinę czternastą, wybuchł entuzjazm, oczekiwano powszechnie oficjalnego potwierdzenia naszych rozmów oraz realnych przyrzeczeń. – No – powiedział Tomasz – to znakomicie. – Niestety – kontynuował Kunicki – od momentu, kiedy stało się wiadome, że w zakładach znajduje się oczekiwany gość, a więc gdzieś od godziny dziesiątej przed południem, nikt z nas, wybranych przez załogę delegatów do Warszawy, nie mógł się z nim skontaktować. Domyślałem się z początku, że jest bardzo zajęty, że z pewnością chce najpierw poznać wszystkie problemy, a więc zapoznać się z opiniami Egzekutywy POP, dyrekcji, Rady Zakładowej, ale kiedy zadzwoniłem do Kaźmierczaka, który był z nami w Warszawie, i zapytałem, czy widział się z gościem, otrzymałem odpowiedź przeczącą, potem inni potwierdzili to samo, od tego momentu zacząłem mieć niejasne jeszcze przeczucie, że coś się w tym wszystkim psuje, że coś się za tym ukrywa, rzecz jasna, mogłem się mylić, nie wiem, ale również pośród robot- 110 ników słyszało się uwagi: no, coś nam nasz pan bóg nie chce pokazać się na oczy! Spodziewali się, że obejrzy zakład, porozmawia z nimi, stale wierzyli, że to jeszcze nastąpi, ale kiedy godzina masówki była bliska, stało się jasne, że nie będzie żadnego oglądania zakładu, żadnych rozmów, że o wszystkim porozmawiano sobie w tajemnicy przed załogą nie wiadomo gdzie, a już to samo pachniało nieuczciwością, ostatecznie do kogo on przyjechał, mówili, do nas czy do dyrektora, jeśli do dyrektora, to nie warto było, a jeśli do nas, ale nie chce z nami rozmawiać wprost, no to i pewnie żadnej masówki nie będzie, uspokajałem ich, zapewniałem, że nie mają racji, że ich podejrzenia są niesłuszne, w głębi ducha jednak sam miałem duże wątpliwości, niech pan powie, panie Tomku, jak ja bym się czuł między moimi ludźmi, gdyby mi powiedzieli: a nie mówiliśmy, że kłamiesz? Wybraliśmy ciebie, a ty się pokumałeś z nimi, swołocz jedna, co ty jesteś wart, zdrajca i tyle, z pewnością nie byłbym w stanie ich przekonać, że się mylą, że powiedziałem im prawdę bez żadnych upiększeń, że spełniłem honorowo swój obowiązek, oni by mi, proszę pana, nie uwierzyli, liczą się fakty, a nie gadanie, jedynym moim faktem był nie wyrzucony bilet z Warszawy i słowo kolegów, którzy byli razem ze mną. Zaniepokojeni bliskim terminem rozpoczęcia masówki, poszliśmy do Rady Zakładowej domagając się ponownego spotkania z zaproszonym. Traf szczęśliwy chciał, że go właśnie zastaliśmy akurat w Radzie. Zdawał się być nieco zaskoczony, co mnie zbiło całkowicie z tropu, zwłaszcza kiedy zaczął powątpiewać w prawdziwość i realność naszych postulatów. – W sumie nie jest tak źle – powiedział – powinniście iść do roboty i cierpliwie czekać. – Robotnicy wiedzą swoje – powiedziałem – za pół godziny macie mieć z nimi spotkanie. – Powiem im to samo – odparował – nie jest tak źle. – W Warszawie – odezwał się Kaźmierczak – przyznaliście nam rację, a to nie były i nie są nasze wymysły, tylko postulaty spisane przez załogę. Występowaliśmy w jej imieniu, nie w swoim. – Warszawa co innego – powiedział – tu, na miejscu, okazało się co innego, macie piękny i duży zakład, wykonujecie plany, trzeba jeszcze więcej pracować, a wszystko będzie dobrze. – Powiedzą, żeśmy ich okłamali – wtrącił Nowak. – Jak można tak oszukiwać ludzi. – Mnie to zostawcie – powiedział – doszliśmy z dyrektorem do wspólnych wniosków, co się da załatwić, to załatwimy, ale przecież sami wiecie, że nie da się załatwić wszystkiego. – Towarzyszu –.powiedział Kunicki – chciałbym wiedzieć, co powiecie moim ludziom, kiedy zapytają o cylindry. Sami o tym wiecie, bo jest to napisane i mówiłem o tym w Warszawie, że W-3 pracuje nierytmicznie i nie wykonuje planu nie z winy robotników, ale złego zaopatrzenia. Przeszło dwadzieścia pięć dni czekamy na cylindry i półfabrykaty, ani cylindrów, ani półfabrykatów nie ma, produkcja stoi, planów się nie wykonuje, tracą robotnicy, ponieważ nie wykonują normy i planu, traci państwo, ponieważ stoi produkcja. Więc pytam się, co wy im na to odpowiecie? Żeby produkowali z niczego? To są ludzie, towarzyszu. Muszą pracować, jeść, zarabiać. – Słusznie – odpowiedział – ale i ja nie poradzę nic na chwilowe przestoje, trzeba to będzie potem nadrobić, kiedy zaopatrzenie się polepszy. – Kiedy? – zapytał Kunicki. – Czy możecie powiedzieć kiedy? – Trudno mi to w tej chwili powiedzieć – rozłożył ręce szeroko i opuścił oczy – gdyby to ode mnie zależało, to zaraz, ale to nie zależy ode mnie, są trudności, musimy je pokonać. – Powiedzcie, towarzyszu – zapytał Grzegorzewski – dlaczego tak się dzieje, że robotnikom, którzy przekroczyli sto sześćdziesiąt procent normy, oblicza się wysoki trzydziestoprocentowy podatek od wynagrodzenia? Przecież to zupełna głupota, czysty wyzysk, żeby ludzi, którzy dużo i dobrze pracują, bić po kieszeni takimi podatkami? Trwa to już kilka lat, straciliśmy miliony złotych, dobrze wiemy, kto stracił i ile. Co im na to odpowiecie, kiedy was zapytają, a zapytają na pewno? – Przerażające – powiedział Tomasz. – Jak to jest w ogóle możliwe? 111 – Widzi pan – Kunicki przewrócił się na bok – a pan myślał, że wszystko jest takie proste. A przecież – wyszukiwał notesu w kieszeni marynarki wiszącej na krześle przy tapczanie – to jeszcze nie koniec. Przyjrzyj się – pokazał Tomaszowi notatki – przyjrzyj się tym wszystkim cyfrom, które wynotowałem jeszcze w Warszawie. Sam się przeraziłem, że to poszło tak w dół. Człowiek pracuje, kantują go jawnie, ale nie odczuwa tego z dnia na dzień, dopiero kiedy się tym zająć bliżej, przyjrzeć się, jak to wygląda przez lata, widać jak na dłoni, ile się traci. Zobacz – wskazał palcem słupek cyfr przesłonięty cieniem głowy Tomasza – tu masz lata: 1953 – zmiana norm, oczywiście podniesiono je, 1954 – przegląd norm, znowu na naszą niekorzyść, jedyna różnica, że to się inaczej nazywa, 1955 – przegląd stanowisk, czy pan wie, co znaczy przegląd stanowisk? To znaczy, że przy podbiciu norm w górę, dodatkowo glajszachtuje się niektóre stanowiska, na czym z reguły tracą ci, którzy je dotychczas zajmowali. Ale to nie koniec, zobacz dalej, planuje się rewizję norm, czyli że te już tak wyśrubowane są jeszcze za niskie, być może dla jednych normy się jeszcze bardziej podniesie, dla niektórych obniży, w sumie znowu uderzeni zostaniemy po kieszeni. Zapytał o to wszystko majster Grzegorzewski, i jak myślisz, co mu odpowiedziano? Że to była i jest konieczność, że trzeba usprawniać pracę, podnieść wydajność. Słusznie, zgadzam się, trzeba podnieść wydajność pracy, ale nie gołymi rękami, na co jest ta cała technika, co? – Można, towarzyszu – powiedział Nowak – pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale samymi rękami wydajności się nie podniesie, sami wiecie. To nie są oddzielne sprawy, ale wszystko się ze wszystkim łączy, jak nie będzie materiałów, zaopatrzenia i usprawnień, podnoszenie norm nic nie da, jeśli w ogóle można je jeszcze podnieść. – Są możliwe – odpowiedział gość – zarówno usprawnienia produkcyjne, jak i pewne pozytywne z punktu widzenia skutków ekonomicznych i płac rewizje norm, z dyrektorem doszliśmy do identycznych wniosków. – Ale nie przy takim bałaganie – krzyknął ktoś z boku. – Towarzysz – ciągnął dalej – jest, zdaje się, pierwszy raz w takim zakładzie, a jeśli nie pierwszy raz, to pierwszy raz rozmawia z robotnikami na tak drastyczne tematy, w dodatku z robotnikami, którzy ośmielają się mówić w interesie zakładu i swoim własnym, czyli we wspólnym interesie państwa. Towarzysz wybaczy, ale to brzmi śmiesznie, na masówce nas wyśmieją i wygwiżdżą, jeśli nie możecie się dogadać z nami, nie dogadacie się również z załogą. – Niedźwiedzki ma rację – Kunicki wstał z krzesła i skierował się ze swoim apelem do dyrektora. – Jeśli to jeszcze możliwe, trzeba przesunąć o godzinę termin masówki, w przeciwnym razie nikt nie może odpowiadać za to, co się stanie na zebraniu. – Racja – powiedział Nowak. – To kpiny, zostaliśmy w Warszawie wprowadzeni w błąd. – Zobacz dalej – powiedział Kunicki do Tomasza – to są dane, o które zapytał potem Kaźmierczak, sądząc pewnie, że chociaż w tej sprawie będzie można uzyskać jakieś prawdziwe wyjaśnienia. Kaźmierczak rozumował słusznie, że robotnicy będą przede wszystkim pytać o swoje własne, bytowe sprawy, o warunki pracy, o zarobki. Trzydziestoprocentowe podatki od norm mogli traktować jako dowód głupoty albo nakazu z góry, ale przecież głównie interesuje ich to, dlaczego tak mało zarabiają. Podatki są jedyną, i nie najważniejszą przyczyną. Widzisz? – białą kartkę notesu przesłonił kłąb dymu – przepraszam – dodał – widzi pan, jak to wyglądało do dziś? Tomasz przypatrywał się niezgrabnym literom. Katarzyna siedziała w fotelu zapatrzona w wyimaginowany punkt w przestrzeni, za oknem delikatnie szemrały gołębie. – Nie mogę się połapać – powiedział Tomasz. – To proste – Kunicki pociągnął łyk herbaty – niech pan, panie Tomku, zobaczy: w ciągu ostatnich lat wydajność wzrosła o blisko dwadzieścia pięć procent, a średnia płaca wzrosła niewiele ponad półtora procent. I to nie byłoby źle, gdyby ten stan utrzymał się przez cały czas. Ale jeżeli jeszcze dwa lata temu nie było najgorzej, to w porównaniu z płacami z tamte- 112 go okresu i przy stałym, równomiernym wzroście wydajności pracy w chwili obecnej płace spadły o blisko trzy i pół procent. – I co towarzysz na to odpowie? – zapytał Kaźmierczak. – Będą o to pytać. – Dyrektorze – odpowiedział zaproszony – zdaje się, że już czas na masówkę. – Będziemy protestować – powiedział Nowak – albo rozpowiemy, że nas towarzysz oszukał. – Sprawa wygląda tak – dyrektor starał się złagodzić drażliwą sytuację – powinniście nie dopuścić, żeby na masówce mówiono o sprawach innych niż produkcyjne, resztę załatwimy sami, towarzysz z resortu nie musi w tym być dokładnie zorientowany. – Jak to – zaperzył się Grzegorzewski – to po tośmy go zaprosili, żeby się wywinął kwitkiem i dobrą miną? I dyrektor jeszcze będzie nas tu namawiał do tego, żeby spraw, na które wszyscy czekają, nie poruszać? Dobrze, można powiedzieć załodze, żeby o takie sprawy nie pytała, ale jeżeli towarzysz nie chce rozmawiać nawet z nami, jeżeli nas zbywa wykrętnymi odpowiedziami, to, przeciwnie, powiemy załodze, żeby wygarnęła wszystko. Albo więc uzyskamy odpowiedzi teraz, towarzysz zajmie jasne stanowisko we wszystkich sprawach i wtedy my sami im powiemy, jak to wygląda, albo... Nie ma się czego bać, tchórzostwo nigdy jeszcze nie popłacało. Pytam się, kto i czego się tutaj boi? My się nie boimy, nie boimy się szczerej prawdy, towarzysz też nie potrzebuje się niczego bać, może nam nawet wiele zarzucać, ale jedyne, czego się domagamy, to domagamy się szczerej prawdy. Ludzie mają już dość ogólników, zbyt długo zbywano ich ogólnikami, powtarzam, chcemy wiedzieć, co i jak; na to pytanie nikt z nas nie uniknie odpowiedzi, jeśli wypowiemy sobie wojnę, to to nikomu nie pomoże, przeciwnie, zaszkodzi. Jeżeli jednak dyrektor unika odpowiedzi na pytania, które zadano towarzyszowi z Warszawy, odpowiem za dyrektora, ponieważ, jak się domyślam, towarzysz z Warszawy nie został poinformowany dokładnie lub może zapomniał treść pism, jakie mu przedłożyliśmy. Oto, jak sprawa wygląda realnie: nie ma co gadać ogólników o spadku zarobków w ostatnich latach, bo to jest jasne, ale powiedzieć, jak ten spadek faktycznie wygląda. Proszę bardzo – coraz wyżej podnosił głos – tylko w tym roku, a jesteśmy ledwie na półmetku, skutkiem zaniku progresji obniżyły się zarobki blisko siedmiu tysięcy robotników akordowych! Żeby nie być gołosłownym: ponad dwa tysiące dwieście osób straciło do stu siedemdziesięciu złotych miesięcznie, trzysta osób – dwieście siedemdziesiąt złotych miesięcznie, blisko siedemset osób do trzystu sześćdziesięciu złotych miesięcznie i ponad czterystu robotników do czterystu sześćdziesięciu złotych miesięcznie. Dodam jeszcze, że dolna granica zarobków wynosi pięćset złotych. A jeśli są jakieś dodatkowe fundusze płac, to, jak było zeszłego roku, w najwyższym procencie przydziela się je nie tym najniżej zarabiającym, ale właśnie dyrekcji, dozorowi i aparatowi administracyjnemu. Taka jest – głos Grzegorzewskiego powolniał i słabł – prawda, proszę towarzyszy. Nie ma sobie co mydlić oczu. Ludzie patrzą i widzą dobrze. Jeśli nie chcecie w to uwierzyć, proszę bardzo, nie my narazimy się na kpiny, ale wy się narazicie. Ale powtarzam: można tego uniknąć, tylko trzeba chcieć. Tomasz przechadzał się po pokoju. Niezbyt był pewien, czy dokładnie zrozumiał zawiłe, i zapewne tylko jemu samemu dokładnie w tej chwili znane, wywody Kunickiego. Pomyślał o czekającym go za godzinę wyjeździe do domu. „Trzeba by się do tego jakoś przygotować – myślał – umyć się, ogolić, nie można rozczarować rodziców głupim i wynędzniałym wyglądem – dalej chodził po pokoju dokładnie odmierzając kroki – a potem położę się spać i na długo o wszystkim zapomnę, właśnie to: spanie, jedyny ratunek przed natarczywością samotności, ale nie to długie i smaczne spanie, po którym chce się wstać i zacząć pracować, ale to spanie co noc przerywane, wytrącane z równowagi, ten pół sen, pół jawa, spanie nie dające nigdy wytchnienia, spanie przez całe lata, kiedy po porannym apelu nie przychodzi człowiekowi ochota do pracy, ale do dalszego spania właśnie, a więc położę się spać, ileż to razy marzyłem o tym, żeby położyć się spać, mieć tę drobinę wolności, ten przedświt dnia i wolności zarazem, nawet jeżeli przychodziło bezczelne nocne dudnienie, zawsze pozostawała świado- 113 mość, że się tu wróci, do tych czterech dobrze znajomych kątów, że nic się tutaj nie będzie dziać, tak, to jest jedyne miejsce, gdzie świat stoi w miejscu, czy jedyne? zaraz, w jakim miejscu może jeszcze stać świat? Może na biegunach, nie wiem, nie jest ważne, gdzie on stoi, ważne, że tak jest, jak jest, miska jadła, cztery kąty, kafelki, miska jadła, niewielu można oszukać, ponieważ wszystko już się stało oszukaństwem, jest ciasno, ale mimo wszystko świat nie ugniata, w zasadzie jest się wolnym, nie łączą cię z nikim żadne więzy społeczne, no nie, tak znowu nie jest, ale z pewnością są w tym pewne ograniczenia, nie podkładasz nikomu kłody pod nogi, nie narzekasz na brak guzików, nie czekasz w kolejce do fryzjera, nie denerwuje cię spóźniony pociąg, żyjesz na wyspie, jesteś Robinsonem swojego czasu, a jednak zadajesz sobie głupie pytanie: jak to w zasadzie jest, że w czterech ścianach, w tej małej cuchnącej trumience, czujesz się niekiedy bardziej wolny, niż byłeś wtedy, kiedy chodziłeś ulicą, obracałeś się co minuta na cztery strony świata, mówiłeś dziękuję, przepraszam, do widzenia, jak to właściwie jest? Niestety nie miałeś śmiałości odpowiedzieć sobie na to pytanie, wierzyłeś w świat iluzji, w końcu doczekałeś się, wszedłeś w ten świat z powrotem, poczułeś się źle, za szybko poczułeś się źle, marzysz o tym, żeby się wyspać, a co zrobisz z sobą, jeżeli teraz zaczną ci się śnić cztery śmierdzące kąty, płat nieba na oknie, Kusy, co zrobisz, jak to ocenisz, a potem, kiedy zbudzi cię szmer matki przynoszącej śniadanie do łóżka, jak się poczujesz wtedy, czy będzie ci głupio? Być może, będzie ci głupio, coraz częściej jest ci głupio w zwykłych sytuacjach, czujesz się skrępowany, nie potrafisz się znaleźć, zjadasz bułkę, wypijasz kubek lury, wyskakujesz z łóżka i biegniesz zakładać kafelki do wspaniałych pisuarów, to jest jedyne, co ci zostało, nie odpowiadać na pytania, ale robić swoje, zakładać kafelki, wracać, w końcu jednak – wracał do początku, do źródła tej rozmowy z sobą – w końcu powinienem mu coś odpowiedzieć, niech to przynajmniej będzie forma pożegnania na najbliższe dwa miesiące, ale co? co mam mu odpowiedzieć? – Widzę, że pan się przejął – powiedział Kunicki. – Tak, sprawa nie jest łatwa, jeżeli dojdzie do strajku, to trudno przewidzieć, co się stanie. – Czy ten z Warszawy, ten... zresztą mniejsza o nazwisko – na zebraniu z załogą rzeczywiście zachowywał się tak samo, jak w Radzie Zakładowej? – Gorzej – powiedział Kunicki. – Mówić do kilkunastu osób, a mówić do kilku tysięcy, to nie to samo. Wyśmiali go, gardzili nim, wyglądał zmięty i nie miał dosłownie nic do powiedzenia. Doszło do tego, że na każdą kwestię odpowiadali szmerem oburzenia i chichotem, jakby chcieli powiedzieć: ot, żartowniś nam się dziś udał, nie ma co! Potem sami zaczęli wchodzić na mównicę i zadawać te same pytania, które i my zadawaliśmy, tylko że to były już pytania bardzo szczegółowe, dotyczące z osobna każdego z mówiących albo oddziału, na którym pracuje. Nie można odpowiedzieć na kilka setek pytań w ciągu krótkiej masówki, to zrozumiałe. A przecież mimo wszystko zdawał się być zadowolony, zachowywał się tak, jakby w duchu przeżywał wielki triumf. Podszedłem do niego w kilka chwil później, nawet nie zdążyłem zapytać, co o tym wszystkim myśli, poklepał mnie poufale po ramieniu i powiedział, jak pan myśli, Tomku, co on mi mógł powiedzieć? Nie zgadnie pan, powiedział, że nie jest tak źle, że trzeba zabrać się do roboty. – Widzicie, towarzyszu – odpowiedziałem – że nikogo nie trzeba do tego namawiać, wszyscy wracają do swoich stanowisk i będą pracować. – Dobrze, dobrze robią, to jest jedyne wyjście. – Ale pamiętacie chyba, że mówili również o innym wyjściu, o strajku, o wyjściu na ulicę. – To niemożliwe – warknął. – Jakże byłoby to możliwe? – A pan? – zapytał Tomasz. – Jak pan myśli, czy oni wyjdą, czy nie? – Właśnie zadałem panu to pytanie – powiedział Kunicki. – Co mam zrobić, jak mam postąpić? 114 – Czy nie ma już rzeczywiście żadnego wyjścia? – zapytał Tomasz. – Nie mogę i ja uwierzyć, że to jest możliwe w dzisiejszych warunkach. Niech pan powie, panie Stefanie, czy to nie jest sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem? Czy pan kiedyś słyszał o podobnej sprawie? – Owszem – powiedział Kunicki – jest wyjście, tym wyjściem jest partia. Jeżeli partia tego nie rozstrzygnie mądrze i trzeźwo, nie będzie już żadnego wyjścia. – Wierzy pan w to? – Klasa robotnicza nie może nie wierzyć w klasę robotniczą. Blisko trzecia część załogi jest partyjna. To wiele znaczy. – To znaczy, jesteście przeciwni strajkowi? Wy, partia? – Uważamy, że są lepsze formy, godniejsze formy załatwienia słusznych żądań robotników. – Jakie? – Powiedzieć robotnikom prawdę, powiedzieć im, kiedy mogą się spodziewać polepszenia sytuacji. – Czytałem – powiedział Tomasz – że robotnicy nie ufają słowom, ale faktom. Czy partia może im zaproponować jakieś realne następstwo faktów? – Wszyscy są już osobiście dotknięci, upokorzono ich, żyje w nich chęć odwetu za wszystko, za wszystkie nie spełnione obietnice, pod tym względem są solidarni, ale jest szansa, partia może, a w zasadzie musi im coś realnego zaproponować. – Zatem masówka była błędem, nie skompromitowała partii, ale skompromitowała system zarządzania zakładem, który musiał przecież uzyskać akceptację. – Egzekutywa POP doszła do tego samego wniosku, teraz jest problem, czy wygra się wyścig z czasem. Trzeba, aby wszyscy członkowie partii wpłynęli na bezpartyjnych i zapobiegali strajkowi. To nie jest łatwe, nie tylko ze względu na czas. Robotnicy dotrzymują słowa swojej klasie, ale nie zawsze dotrzymują słowa, nie we wszystkim dotrzymują słowa swojej partii, zwłaszcza jeśli wiedzą, że to oni, a więc i partia jako całość, mają rację. A lubią dotrzymywać słowa, ponieważ ktoś z wysoko postawionych w administracji nie chce im tej racji przyznać. Nie ma nic gorszego niż obrażona duma robotnika. Jest tak, że jako członek partii powinienem zniechęcić ludzi do strajku, a jako robotnik nie jestem pewien, czy jest to stanowisko słuszne. Sądzę, że większość myśli tak samo. – Jeżeli żadna siła polityczna nie pokieruje robotnikami, wyjdą na ulicę, to jasne, a takie wyjście bez żadnego poparcia politycznego nie jest bezpieczne. Dużo jest ludzi nieodpowiedzialnych. Są dwie możliwości: albo zapobiec strajkowi poprzez przyjście do załogi z prawdą, albo tym strajkiem właściwie pod względem politycznym pokierować. Mam obawy – powiedział Tomasz – że żadna z tych możliwości nie wchodzi w rachubę. Większość skryła się w sobie i w obawie przed odpowiedzialnością za strajk przypatruje się biernie czemuś, co może być gorsze niż strajk. Trzeba od czegoś zacząć, coś zrobić. Wy sami już coś zrobiliście? – Pan zapomina, że ja jestem tylko robotnikiem. Trzeba takie pytanie zadawać władzom. – No więc pytam – powiedział Tomasz – czy ktoś zadał to pytanie władzom. – Sęk w tym – Kunicki opanował wibrujący głos – że ich nigdzie nie można uświadczyć. – Panie Stefanie – Tomasz cedził powoli słowa – ja jestem młody i zaledwie przeczytałem trochę książek, okazuje się, że nawet przeczytanie kilku książek jest czasem ważniejsze niż długoletnia praktyka. Trzeba wśród działaczy i załogi – mówił – rozpowszechnić broszurkę Marksa „18 brumaire’a”. Niedawno, i pana córka jest tego świadkiem, opowiadałem o książce Marksa w towarzystwie przyjaciół Katarzyny. Niech panu powie, do czego doszło. – Przepraszam, ale na Marksa jest już za późno. Idź pan do nich i opowiadaj im o Marksie. Wyśmieją pana jak tego z Warszawy. I będą mieli rację. Powiedzą: połóż pan sobie tego Marksa na talerz i zjedz go, my wolimy kawałek zwyczajnej kiełbasy. Albo kup sobie buty za tego Marksa, my chcemy kupować buty za pieniądze. 115 – Owszem – denerwował się Tomasz chodząc wokół stołu – będą mieli rację. Mnie szło o całkiem inne sprawy. Strajk to nie przechadzka. Obawiam się jednak, że wszyscy zapomnieli już, jak wygląda strajk, i widzi im się to jak niedzielna majówka. Niech mi pan powie, panie Stefanie, kto ostatecznie wami kieruje, kto was popiera, kto jest przeciw wam? Całe miasto śpi, proszę pana, nikt o niczym nie wie, knajpy pełne, młodzi i zbuntowani, tacy jak Osiński albo Stachowiak, pewnie teraz leczą kaca albo dalej piją, niech panu powie Katarzyna. Jeżeli tak jest ze wszystkimi, cała ta wasza demonstracja zapowiedziana na rano nie ma żadnego sensu. Nadmuchaliście balon, który nie pęknie, ale najzwyczajniej w świecie z sykiem wypuści powietrze ł będzie po wszystkim. To są za ważne sprawy, żeby udawać dzieci. Powtarzam panu, i niech to będzie odpowiedź na zadane przez pana pytanie, według mnie cała ta zabawa nie ma sensu. Partia ma rację, jeżeli sądzi tak samo. – A może by tak – powiedział Kunicki – zechciał pan teraz odpowiedzieć jako człowiek, jako robotnik, a nie jako książkowy agitator, co? Też przyjdzie to panu łatwo? – Nie jestem członkiem partii – powiedział Tomasz – wyciągam jedynie wnioski z własnych, na doraźny zresztą użytek czynionych przemyśleń. Powiedziałem panu: nie wiem, co odpowiedzieć, nie znam się na tym, bo i skąd, wychowałem się, kiedy słowo strajk znane było jedynie z nauki historii, poza tym przeczytałem trochę książek, czego więc pan ode mnie wymaga? Czy jeżeli powiem panu: tak! to pan i wy wszyscy usłuchacie mnie? Nie usłuchacie. Jeżeli powiem: nie! też zrobicie po swojemu. W pewnym sensie nic się nie da już w tej sprawie zmienić. Powiadam jednak: nie! Również pan, jako robotnik, a nie tylko jako członek partii, powinien powiedzieć: nie! I to w miarę swoich sił głośno. Czy pan doprawdy nie przeczuwa, czym to grozi? Zadzwonił telefon. Katarzyna wyszła na korytarz i po chwili zawołała: – Tatuś, do ciebie! Kunicki wstał z tapczanu, ubrany w białe płócienne kalesony i w sportową koszulkę bez rękawów wyglądał śmiesznie. Idzie powoli środkiem pokoju, wygląda jak zbudzony ze snu. – Tomasz – powiedziała Katarzyna – ja się na tym zupełnie nie znam, ale wydaje mi się, że nie powinieneś go przynajmniej drażnić. O ile znam ojca, naprawdę musi mu być ciężko. Widziałam go ostatni raz w takim stanie po śmierci matki. Kazał sobie wytłumaczyć, jak to jest, że niektórzy ludzie umierają, a inni żyją. Rozumiał to lepiej ode mnie, przecież byłam wtedy smarkata, a mimo to kazał sobie tłumaczyć. Nie potrafiłam mu nic powiedzieć, tak jak ty w tej chwili. A tak szczerze – wstała z fotela i podeszła do Tomasza – między nami, czy ty naprawdę myślisz, że ojciec nie ma racji? Powiedz uczciwie! – Przykro mi – powiedział Tomasz – ale naprawdę. To znaczy – dodał – jestem pewien, że ich żądania są słuszne, ale inaczej powinni to rozgrywać. – Tak – Kunicki stanął w drzwiach – pewnie pan ma rację. – Co? – zawołała Katarzyna. – Dzwonił Grzegorzewski, powiedział, że nie powinniśmy iść, że nie wierzy, aby mogło się udać. Nie jest to – położył dłoń na ramieniu Tomasza – pierwszy telefon tej nocy. – I wszyscy powiedzieli, że nie wierzą? – Nie wszyscy, prawdę mówiąc, jeden powiedział, że się niczego nie obawia. – Zawsze tak jest – mówił Tomasz – że kiedy coś jest odległe, kiedy pozostaje jeszcze te kilkanaście, potem kilka godzin, wierzy się nieodparcie, że wszystko da się załatwić inaczej. A potem wskazówki zegarka biegną za szybko i pojawia się strach, trema. Trzeba się sprawdzić. I wtedy większość się załamuje. Nie są w stanie sprostać decyzjom, które podjęli. Mówiąc prawdę – kontynuował Tomasz – wierzę, że do rana wszystko się jeszcze wyjaśni. Do pracy i tak trzeba iść. Co będzie dalej? Ba! Nikt nie wie dokładnie, co będzie dalej. A to, że nikt nie wie, jest nieomal gwarantem, że nie stanie się tak, jak pan i wszyscy przypuszczacie. – Niech pan pomyśli – Kunicki usiadł na tapczanie i zapalił kolejnego papierosa – niby wszystko jest normalne, spokojne, uśpione, jak pan przed chwilą powiedział, a przecież za 116 tymi oknami, w całym mieście muszą się toczyć rozmowy podobne do tej, którą prowadzimy teraz. W innym wypadku nie miałbym tylu telefonów. Jeśli nikt nie jest pewien, co będzie i jak będzie, to z pewnością wszyscy myślą o tym, że coś musi się stać. Gdzieś w głębi tych domów, które mijaliście jadąc tutaj, działy się i dzieją ogromne walki, mimo że niczego nie widać. Ostatecznie trzecia część załogi, proszę pana, to nie jest cała załoga. I co będzie, jeżeli ta pozostała część myśli w tej chwili inaczej? Zdradzić ją, kiedy jest się pewnym, że ma rację? Jeszcze raz ją oszukać? – Przepraszam – powiedział Tomasz – na mnie już czas. Do dworca daleko, a z taksówką może tu być kłopot. Kunicki siedzi przez chwilę z głową w dłoniach, potem odkłada peta do popielniczki i powoli zaczyna naciągać na nogi skarpety. Katarzyna odnosi puste szklanki do kuchni. Tomasz stoi zapatrzony w siebie. – Jeżeli nie chcesz – zawołał do Katarzyny – nie musisz mnie odprowadzać. Połóż się spać, tak będzie lepiej. – Nie – powiedziała Katarzyna – odprowadzę cię. Potem wrócę – wyszła zza kotary – i zrobię tatusiowi śniadanie. Odpocznę później, a zresztą – uśmiechnęła się – wcale nie jestem zmęczona. Podeszła do ojca. – Tato – powiedziała – przestań się wreszcie martwić, naprawdę. – Dziękuję – Kunicki naciągnął spodnie – jesteś dobra, ale nic nie rozumiesz. A pana – spojrzał na Tomasza stojącego przy bibliotece – przepraszam za niepotrzebną gadaninę. Niech pan dobrze wypocznie i wraca po wakacjach. Minęło ich kilka aut pędzących w stronę miasta z dużą szybkością, ale żadne z nich nie było taksówką. Szli brzegiem chodnika, raz po raz spoglądając za siebie. – Straszny wygwizdów – powiedział Tomasz. – Dopiero teraz widzę. – Mamy jeszcze czas – powiedziała Katarzyna. – Lepiej tak iść, niż czekać na dworcu. Szli objęci wpół. W gałęziach odzywały się pojedyncze ptaki. – W dzień jest tu taki hałas – szeptała Katarzyna – że nie słychać żadnego ptaka. – Nie bądź sentymentalna, nie mam nastroju do gadania o ptakach. W dodatku – odskoczył od Katarzyny na brzeg trotuaru – straciliśmy taksówkę. Teraz mogę pomachać do czerwonego światełka i do lampy. – Przepraszam – powiedziała Katarzyna – postój już niedaleko. Tomasz idzie dalej brzegiem trotuaru i nie odpowiada na żadne z pytań stawianych przez Katarzynę. Przygląda się czubkom butów i biegnącemu równo obramowaniu chodnika. – Skręcisz nogę – mówi Katarzyna, ale Tomasz nie reaguje najmniejszym gestem ani nie odpowiada. Wygląda, jakby był zupełnie wyłączony ze świata. Ostatnie dwieście metrów idą w zupełnym milczeniu. Katarzyna nieco z przodu, Tomasz o pół kroku z tyłu. Z rękami w kieszeni, w za obszernej marynarce Błażeja, z niedbale zaciągniętym krawatem, wygląda, jakby wracał z nieudanego balu, na którym pokłócił się z dziewczyną. – Zobacz! – krzyknął nagle zatrzymując się u wylotu cienkiej uliczki – wróbel! Drugi raz – kopnął czubkiem buta martwą gulkę ptaka – drugi raz w ciągu tych dni znajduję zdechłego wróbla. – Chodź! – Katarzyna pociągnęła Tomasza za rękę. – Jak dalej pójdziemy w tym tempie, to rzeczywiście nie zdążymy. – Aa – głos Tomasza był ironiczny – wiesz ty chociaż, co to jest świat? No powiedz – szedł powoli za Katarzyną – na powiedz, co to jest świat? Powiedz, powiedz wreszcie, do cholery, co się z nami stało przez te dwa lata, co ja mam zrobić, nie jestem z kamieni – stanął na środku chodnika i zaczął wymachiwać rękami – czy i ty nie masz nic innego do powiedzenia, tylko o tych cholernych ptaszkach? Nic cię to wszystko nie obchodzi, studia, dyplom, zaświadczenia, praca, śniadanie, to jest twój świat? Ty – zastanawiał się przez chwilę nie mo- 117 gąc utrafić w odpowiednie słowo – ty też jesteś po prostu kurka, zwykła domowa kurka z wyższym wykształceniem. O, tak, pocieszać ojczulka to ty potrafisz, wyprowadzić mnie na jakiś idiotyczny spacer, owszem, to wszystko potrafisz, jedziesz ze mną na dworzec, świetnie, genialnie, że jedziesz ze mną na dworzec! Ale coś odpowiedziała ojcu, kiedy mnie maglował? Nic, zasypiałaś! Coś powiedziała przez te kilka dni? Nic. Ptaszki pięknie śpiewają. A tu jest wielka cuchnąca nora, w której każdy na każdego szczeka tak samo jak przedtem. I to jest świat, właśnie cuchnąca nora, której nikt nie ma odwagi przewietrzyć. Aniołki z białymi barankami w brzuchach. No – zrobił dłuższą pauzę – powiedz coś wreszcie, do jasnej cholery, powiedz! Podbiegł do postoju, na którym stały trzy taksówki. Po chwili dobiegła zadyszana Katarzyna, ale w tym momencie auto ruszyło. Zauważył, że Katarzyna wsiadła do następnej taksówki. – Dworzec Główny – powiedział – niech się pan pośpieszy. – Ucieka – nagliła kierowcę Katarzyna – niech go pan nie zgubi. – Ech – żartobliwie powiedział kierowca – z tymi dzisiejszymi chłopakami urwanie głowy. Cóż – dodał – młodość ma swoje prawa. – Nie pana rzecz – odburknęła – niech pan jedzie szybciej. – Jeśli się na tym znam – kierowca żartował dalej – wieczorem się pogodzicie. Życie, prawda? Taksówka z Tomaszem zniknęła za zakrętem ulicy Robotniczej. Niebo robiło się jaśniejsze, jakby je ktoś od horyzontu zaciągnął różowoniebieską kotarą. – Pojedzie pan – powiedział Tomasz, kiedy wjeżdżali na ulicę Armii – nie na dworzec, ale wkoło miasta. – Jak? – Dawno tu nie byłem, wyjeżdżam na dwa miesiące, chcę sobie jeszcze raz wszystko obejrzeć. – I tak pan dziś nie wyjedzie! Na placu Uniwersyteckim fontanna biła wysokim strumieniem wody. Robotnice z długimi wężami w rękach spryskiwały klomby czerwonych róż. – Dlaczego? – zapytał ze zdziwieniem Tomasz. – Dlaczego nie miałbym wyjechać? – Pan nic nie wie? – Nie! – Wreszcie będziemy mieli pogodę – powiedział kierowca. – Już się wszystkim sprzykrzyły te mżawki i mgły. – Są! – krzyknęła Katarzyna. – Widzi pan? – Niech się pani nie martwi – powiedział kierowca drugiej taksówki – tak szybko to nam chłopak nie zginie. A swoją drogą – odwrócił się do Katarzyny – dziwną sobie wybrali trasę na Dworzec Główny. – Pewnie jedzie do kolegi zabrać swoje rzeczy – powiedziała Katarzyna – a więc na Inżynierskiej ich złapiemy. Pierwsza taksówka wjeżdżała w Inżynierską. W pokoju Błażeja było ciemno. „Albo śpi – pomyślał Tomasz – albo jeszcze piją u Sawickich”. – Nie zatrzymujemy się? – zapytał kierowca Tomasza. – Nie, pojedzie pan z powrotem na Robotniczą, tam gdzie wsiadłem. Kierowca pokręcił głową i dodał gazu. – Więc – zaczepnie powiedział Tomasz – dlaczegóż to nie miałbym wyjechać? – Niech pan nie udaje dziecka, dziś od szóstej pociągi stoją. Najwyżej zdążyłby pan wyjechać za miasto, z powrotem musiałby pan drałować pieszo. – Tak – powiedział Tomasz – już za późno. 118 Na wysepkach tramwajowych ludzi było coraz więcej. Przed sklepami z pieczywem stały kosze chleba i konwie z mlekiem. Kobiety w szlafrokach, zziębnięte, ustawiały się w kolejki. – A nie mówiłem – powiedział kierowca do Katarzyny – że wszystko dobrze się skończy? Tyle że nie wieczorem, ale już rano. Taksówki zatrzymały się nieomal jednocześnie, jedna za drugą. Obaj kierowcy wyszli na świeże powietrze i przeciągali się. – Ci ludzie – pierwszy pokręcił głową, dając do zrozumienia, że idzie o Katarzynę i Tomasza – ledwie się posprzeczali, a już idą razem obok siebie. – Czego chcesz – powiedział drugi – zrobiliśmy niezły kurs, a oni pójdą teraz się popieprzyć i wszystko będzie w normie. Patrzyli przez chwilę za odchodzącymi Katarzyną i Tomaszem. – Jeszcze się kłócą – powiedział pierwszy – ale jak dojdą do domu i położą się spać, róg od pierzyny – zaśmiał się – pogodzi ich. – Zjeżdżam – powiedział drugi – za godzinę zjeżdżam się trochę przespać. – Zobacz – powiedziała Katarzyna – jadą na pierwszą zmianę. Pośpieszmy się, muszę ojcu zrobić śniadanie. Kunickiego nie było już w domu. Katarzyna posprzątała mieszkanie, schowała pościel do tapczanu i zabrała się do przyrządzania śniadania. Tomasz się golił pogwizdując. – I po coś to zrobił? – powiedziała Katarzyna. – Mnie na złość? – Po to – odpowiedział Tomasz odwracając namydloną twarz w stronę Katarzyny – po to, rozumiesz? Katarzyna głośno się zaśmiała. – Czy na wszystko trzeba ci odpowiadać? – Wiesz – niosła na tacy dwie szklanki herbaty i chleb – wiesz, ty się jednak nic a nic nie zmieniłeś. Kończyli jeść, kiedy rozległo się głośne i dłuższe niż zwykle wycie fabrycznej syreny. – Pójdę – powiedział Tomasz – powinnaś się trochę wyspać. – Coś ty – żartowała beztrosko – mam dzisiaj w mieście mnóstwo rzeczy do załatwienia. – Zadzwonię – powiedział Tomasz. – W południe zadzwonię. – Nie możesz zaczekać? – odpowiedziała. – Przecież zaraz wychodzę, pojedziemy razem. – Zobacz – wskazał ręką plac przyfabryczny – tam się coś dzieje. Idę zobaczyć. – Ja z tobą! – zawołała Katarzyna. Tomasz szybko zamknął drzwi i pędem biegł po schodach. – Dlaczego on – powiedziała do siebie stojąc w otwartym oknie – dlaczego on tak mną gardzi? Od strony fabryki, środkiem jezdni, przelewał się tłum. Przechodnie przystawali na chodnikach z obu stron ulicy, przypatrując się maszerującym. Szli powoli i w milczeniu. Ciekawych na chodniku przybywało. Co jakiś czas z szeregów rozlegał się głos: „Chodźcie z nami! Chodźcie z nami!” Czołówka pochodu docierała już do najbliższej przecznicy. Tomasz stał w dalszym ciągu w tym samym miejscu. Ktoś coś mówił, ktoś krzyczał. Ludzie z chodnika doskakiwali do maszerujących, włączali się w pochód, szli trotuarem, jak w czasie procesji. Po kilkunastu minutach ulica przypominała burzliwą rzekę. Z chwilowego zamyślenia wytrącił Tomasza chłopczyk biegnący z impetem przed siebie. Tomasz zmienił miejsce, stanął pod drzewem, chroniąc się w ten sposób przed naporem idących. Wyszukiwał twarzy Kunickiego, ale po chwili zdał sobie sprawę z bezsensowności zadania. Ludzi było zbyt wielu, żeby można kogoś rozpoznać. – W-3 już przeszło? – zapytał przypadkowego gapia. – W-3? – zdziwił się zapytany. – Przeszło już dawno, jest na czele. 119 Tomasz nerwowo szukał po kieszeniach zapałek. Obcy mężczyzna podał mu rozżarzonego peta. „Dołączę do pochodu – pomyślał – teraz albo wcale”. Decyzja przychodziła opornie. Obcy wmieszał się już w tłum. ,,A jeżeli mnie widzą, jeżeli obserwują przez te wszystkie dni przeżyte po tej stronie?” Jednak świat należy kiedyś opłynąć. Drzewko akacji rzucało pstrokaty cień. Pod rzeźniczym szyldem dzielnicowej jatki ktoś żółtą farbą wypisywał słowo: „chleb”. Tomasz: Lecz czy miejsce, na którym stoję, jest dobre? iść! biec przed siebie! gdzie to jest? jak dopłynąć? Krzyczą: chleba, śpiewają buntownicze pieśni. Co by powiedziała mama, gdyby mnie tak zobaczyła stojącego na brzegu? Jestem, nie mam nic do powiedzenia. Tamci, od wódki, od zagadywania na śmierć, tamci są chociaż tchórzami. A ja? Głosisz swoje poglądy, zgoda, więc teraz je wykonuj. Iść – to iść. Tak dużo do stracenia, co do zyskania? Nie wiem. Oni idą w pochodzie. Zawsze byłem osobny, sam w swoim państwie, któremu na imię Tomasz. Teraz też chcę być osobny. Drugi: Nike siadała im na dziób okrętu, była maskotką lub skrzydłem, a tu są transparenty i krzyże. Czy cudzy głód trwoży cię umiej niż własny? Spójrz, ile upodlenia. Tomasz: Nie miałem czasu, żeby odpocząć. Boli mnie brzuch. Nie mogę sprawić przykrości ojcu. Nie wiem, po co ani dokąd idą. Drugi: Zrób krok. Tomasz: Pamiętam, co uczynił Bonaparte, choć wszystko się różni, nawet pogoda. Należy ich zawrócić. Drugi: Zrób drugi. Tomasz: Co dalej? Drugi: Spróbuj być taki jak oni, nie wyróżniaj się za wszelką cenę. Droga do godności nigdy się nie kończy. Tomasz: Wtedy broniłem czystości przekonań, teraz nie wiem. Drugi: Zaszli już daleko, bez ciebie, rozejrzyj się, już im nawet nie zawadzasz. Tomasz: Prędzej, staruszku, prędzej, tak, tak, tak. Kiedy idę razem z nimi, jest mi jakby lżej. Drugi: Pochlebiasz sobie, jest ci ciężko, to tylko twoja niepewność jest mniejsza. Tomasz: To jest pewność, że jest mi lżej. Drugi: Zastanów się, póki masz czas, żebyś potem nie żałował. Twoje studia. Twój chory ojciec. Tomasz: Nic mnie nie cofnie, oni krzyczą i płaczą, patrz, słuchaj. Nie słyszysz tam mnie? Drugi: Co mam napisać matce? Wolę, żebyśmy o tym zdecydowali razem, nikogo nie lubisz okłamywać. Tomasz: Napisz, że przyjęli mnie na studia, że nie rzucimy, że, sam wiesz najlepiej, nie przeszkadzaj mi śpiewać. Przez lament pieśni przebiło się wołanie: – Tomasz! Tomasz! Odwrócił głowę i zauważył Katarzynę. – Zaczekaj! – wołała. – Zaczekaj na mnie! Podał jej rękę i przyciągnął do siebie. Była zdyszana, krztusiła się kurzem. Szli długo w milczeniu, zapatrzeni we własne myśli, obcy i zarazem bliscy. – Kasia – powiedział, ale nie pozwoliła mu dokończyć. – Nie szkodzi – spojrzała na Tomasza i uśmiechnęła się. – Nic nie szkodzi. Podniósł głowę, jak zawsze, kiedy szedł pod wiatr. – Dlaczego to zrobiłeś? – zapytała. – Dlatego – odpowiedział. – Tylko tyle? – Z zemsty też – dodał. – Na tobie, na was, na wszystkich. Czysta miłość. 120 Tomasz. Zeschnięte pola Mangalii. Wybiegnięcie. Dwie białe, obandażowane kukły kolebią się rytmicznie. – Dlaczego słońce jest takie fioletowe? – krzyczy Tomasz. – Dlaczego tak tutaj śmierdzi lizolem? Otworzył szerzej oczy i lekko uniósł się na łokciu. Przez twarz przebiegła błyskawica. Flesz. – To – szeptał – to nie ma najmniejszego sensu. W ciszy pokoju, białej i jakby czujnej na każdy dźwięk, słychać było monotonny szmer taśmy magnetofonowej. Zielone oko aparatu mrugało porozumiewawczo. Fotograf wkręcał do flesza nową żarówkę. – Zabezpieczyć taśmy – rozległ się głos – i na dziś koniec. 1963 r. 121 Urywki z najdawniej zaczętego końca. Słowo koniec, jeszcze nie wypowiedziane, lecz już w domyśle, przypomina Drugiemu i Tomaszowi odmienną wersję wyznania. Dyskutowali właśnie o wszystkich znanych im wtedy relatywizmach teatru i niezdecydowani, czy wybrać formę zamkniętą, czy otwartą, posłużyli się wydarzeniem przestrzennym. Miały się tu przenikać, wchodzić w siebie i wychodzić, nakładać się i zacierać granice dwóch języków: krzyki natury i klekoty sztuczności. W tej scenie Tomasz i Drugi stoją pod sklepieniem niebieskim, oparci plecami o drzewo wiadomości dobrego i złego, wspólne dla nich, dla ich przyjaciół, dla całego świata. Patrzą na uliczny, trwoniący się w emocjach tłum. Podsłuchują się wzajemnie, z prawdziwą sumiennością nauczoną od tej ziemi, ponieważ i ona, tak jak oni, nigdy nie była taka sama, ani jedna, ani świętsza. Tomasz patrzy w niebo-lustro, Drugi zaczyna dialog dobrze mu znany, bo wielokrotnie powtarzany. Drugi: Otwórz książkę na dowolnej stronie i przeczytaj pierwsze zdanie. Tomasz: ...i już nie było słychać śpiewu Syren ani głosu, moi wierni towarzysze wydobyli wosk, którym zalepiłem im uszy, a mnie uwolnili z więzów. Drugi: Lepiej najedzmy się szachów. Tomasz: Raz przyszła do mnie, siedziałem wtedy w ciemnej wannie sumienia, była naga, miała na sobie tylko skrzydła. Drugi: Być to podejrzenie? A śpiewać dla głuchych, to już nie muzyka? Tomasz: Nie, przyjacielu, przyszła w ciężkich trepach i w parcianej kurtce. Nie płynął żaden okręt, to nam dymiła z głów wojna. Ale dosyć tego. Na plecach miała nie skrzydła, lecz paragrafy. Drugi: Nie kłam, widziałem, zawiązywała sandał, agitowała za spółdzielniami, musisz ją pamiętać, gruba, w okularach. Tomasz: Za dużo pamięci dla jednego imienia. Nike? Historia? Lud? Nowo narodzone? Drugi: Zwycięstwa nie da się podzielić, powiedz? Tomasz: Jednak nasze łodzie, nasze pieśni, nasze krajobrazy szybciej popłynęły naprzód. Drugi: Upadasz w bezczynności (szach), wzlatujesz w upojeniu (szach). Trzeba posprzątać, wymyć kibel, wygładzić koce, zdrapać paznokciem ślad po pluskwie. Tomasz: To, z czym do mnie przychodzisz, było zawsze wielką niejasnością i wstydem, tak, pouczycielu, wstydem. A przecież tak łatwo mógłbyś się stać moim porządkiem, przewodnikiem. Zastanów się, życie zawsze jest do odnowienia, ty masz w sobie zmysł ładu, ja mam tylko sumienie. Didaskalia z roku 1963 nakazują: teatr zamknięty, dialog prowadzi Aktor ze swoim Sobowtórem. Publiczność otoczona wysokim murem ułożonym z luster. Na małej estradzie, w środku teatru. Aktor czyta „Odyseję”, w przerwach lektury dialoguje z Sobowtórem. Po zdaniu „ja mam tylko sumienie” na estradę, z góry, zstępuje lew. Czas na intermedium z lwem. Po tej scenie, zwielokrotnionej przez koliste lustro, Aktor wstępuje w tęczę, lew zastyga w pomniku, Sobowtór pozostaje na estradzie i dalej czyta „Odyseję”. Po kilku próbach autor odrzuca tę scenę jako nieuczciwą. Medytacja nad możliwościami teatru popycha język ku prozie. W tym miejscu, Drogi Słuchaczu-Czytelniku, opowiadacz wchodzi w nawias rzeczywistości, w klamrę: było tak – jest tak. Opowiadacz to, być może, Trzeci, Czwarty... demon schorowanej duszy Tomasza. Patrzy z zewnątrz, więc widzi chłodniej. Chciałby jeszcze z tekstu 122 wydarzyć dramat, lecz tak wyprzedził czas, tak przed niego wybiegł, że dialogi przeskakiwały siebie i z jasności życia rodziła się niejasność sztuki. Urywki z najdawniej zaczętego końca, przepisane tu z roku 1963, skreśliły się więc niejako same. Żaden teatr, z natury swego zamknięcia, nie uniósłby owej realności obrazów, jaką potrafi opowiedzieć proza. Teatr jest rzeczywistością pokazaną, wydarzoną, proza tylko ją wyobraża. Dla istnienia prozy musi istnieć pamięć, co teatrowi jest balastem, bo on sam pamięć stwarza. Opowiadacz bierze przykład: w uwagach do teatru lustrzane mieszkanie Kunickiego miało być schludne. Co to znaczy? To znaczy: harmonia kultury w przestrzeni bytu. Meble tak ustawione, że nie potrącają bioder. Drzwi nie skrzypią, mosiężne klamki wybłyszczone sidolem, szyby czyste jak powietrze, firanki wykrochmalone i szpitalnie białe. Podłoga z desek, wymyta tak, że widać każdy słój drewna, każdy sęk. Zlew wyszorowany. Słowem: surowe piękno pojedynczego życia. Kto w takim życiu choćby pobył, bo przecież nie musiał uczestniczyć, ten wie: porządek najporządniejszy z porządnych. Ten porządek wyraża, materializuje pewną filozofię, lojalność wobec kultury materialnej i jej tradycji. Jest sposobem uprawiania religii, życia etycznego; potrzebą moralną. Oto dlaczego prozie niezbędna jest pamięć. A w teatrze? W teatrze za dużo się słucha, za mało widzi. I tak treść dramatu, pomyślanego pierwotnie, naszkicowanego w zarysie, zmuszona była wybrać dla siebie formę prozy. Ułożyłem ją w słowach ponad dziesięć lat temu. Składałem ze snu i z realności, z poezji i z reportażu, ze szczegółu i z panoramicznej alegorii, z oczu i z uszu, z węchu i z dotyku. Jej realizm, ukształtowany przez fantazję, jej elastyczność, ani być może zła, ani dobra, wyrastają z wielu kultur i czasów, które przeszły przez równinę Mangalii. Gmatwają się tu dziecięce lęki i dorastające olśnienia. Żegnam w nich dzieciństwo wieku dojrzałego – bo czyż, nawet starzy, nie poczuwamy się nagle zadziwionymi dziećmi – witam pewność – to odkrycie każdy musi przeżyć na własny rachunek – że nie rządzi los, lecz działanie. Mój wydarzony wtedy Tomasz przechadza się teraz aluminiowo-szklanym teatrem warszawskiej Ściany Wschodniej. Widzę to, ponieważ mieszkam wysoko, skąd pejzaż miasta układa się w wielką scenografię dla żywego teatru. Na pierwszym planie zryty buldożerami kwartał miasta, wydarty ziemi pod Dworzec Centralny. Na drugim – dalszym – cięciwa Trasy Łazienkowskiej: od Ochoty – po Grochów. Rytm. Rytm. Rytm. Zasłuchany, ogłuszony światłem migotliwego szkła, siedzę niejako na karku miasta i zastanawiam się, w jaki sposób zeszło mi się ku tej książce, napisanej dla siebie, potem porzuconej, teraz wyspowiadanej. Oto jej kolejne wersje tytułowe: 1. „Koncert kameralny. Sztuka na instrumenty medyczne”. Pomysł ten opuścił mnie sam, potem wrócił, ale to już inny tekst-partytura. 2. „Kość do gryzienia”. Urażona duma zniechęciła mnie, zbytego, do walki o istność tekstu; potrzebę prozy wnet zresztą zaspokoiło życie. 3. „Czysta miłość”. W tej wersji wkomponowałem w gotowy tekst istniejące urywki teatru, w którym Aktor i Sobowtór zdają się prawdopodobnymi upostaciowaniami Tomasza. 4. „Odyseja, odyseja”. Wariant ten powraca w istocie do pierwotnego pomysłu. Decydując się na ujawnienie Tomasza, chciałem go wyprowadzić z kręgu piekła wewnętrznego w krąg rzeczywistości zewnętrznej. Oznacza to, że tekstowi, przypadkom, jakie opowiada, zmuszony byłem odebrać koniec; zatem nie zamknąć opowieść, lecz ją otworzyć i otwartą pozostawić. Odyseizm, przepraszam za podróżne słowo, to filozofia czynu i wiary: płynąć naprzód, także między ułudami, osiągnąć cel, a potem znowu cel, i znowu. Fragmenty „Urywków”, otwierające Tomasza ku nowym czasom, napisane zostały w marcu 1974 roku. Spowiadam się z dziejów tego tekstu, ponieważ stanowią integralną część jego treści artystycznej i mojego do niej przywiązania, a więc i moich z nią klęsk. A może los każdego tek- 123 stu w czasie, los tekstu napisanego do ostatniej kropki, stanowi nieodłączną treść samego siebie? Odsłaniam myśl, niech ją obejrzy ślepnące oko badacza. Zdarzyła się lipcowa ulewa 1973 roku. Spędzałem wtedy wakacje w górach. Wezwany telegramem do zalanego mieszkania, porządkowałem, co się dało uporządkować. W tynku, w magmie cementopleśni, znalazłem pozlepiane kartki wypłowiałego już rękopisu „Koncertu kameralnego”. Wtedy przypomniałem sobie „Kość do gryzienia”. Znalazłem ją, sam zacząłem gryźć. Czytam słowa Aktora: Aktor: Po takim smętku jakie odrodzenie? Sobowtór: Umiera Heros, rodzi się Dionizos. W tekście „Kości” kwestia ta przetransponowana została na urodzinową popijawę. Obraz teatralny – myślę – byłby tu wierniejszy, oprawę mogłyby stanowić obrazy Breughla, skoro jednak autor raz odrzucił teatr, zmuszony był do prawdziwej wierności prozie, mimo że spłaszczyła ona wydarzenie wesołego kabaretu. Młodzieżowe Dionizje (które rok później wyszły na ulice Mangalii pod nazwą Kozienalia) odbywały się przecież równolegle z robociarskimi Faustaliami. Oto dwie rzeczywistości biegnące w jednym czasie obok siebie; miejsca, w którym się spotykają, nie miałem sumienia opisać. Był to wybór moralny, nie taktyczny. W wersji teatralnej Tomasz (Aktor-Sobowtór) miał na uroczystości urodzinowej śpiewać wciąż tę samą piosenkę. Więc pijcie, pijcie truciznę – O ri la, o ri la. O, jak nam dusze śmierdzą – O ri, o ri, o la. Więc pijcie cieknący chleb – O ri la, o ri la. O, zagryzajcie gadanką – O ri, o ri, o la. Proza kazała mu oszaleć w inny sposób: błaznować między magią a realnością. Ale przygłupy i wygłupy Tomasza, przynajmniej w intencji autora, nie były grą, lecz jedynym w tych warunkach sposobem obrony samego siebie. Bywa, że największa tragedia, a spośród młodych wtedy jedynie Tomasz stawał się jej mimowolnym uczestnikiem, zakłada maskę komizmu. Z wierzchu Dionizos, w środku Faust. Lecz nie autorowi osądzać trafność diagnozy, po której Tomasz ubrany jest w szpital: schizofrenia. Wracam do prozy. Oskrobuję pięknostki, czytam – wciąż w ruinie zdewastowanego domu – i z każdą stroną, w głębi samego siebie, dosłuchuję się krzyku. Czysty po ulewie poranek wpycha mi w oczy wypasione obrazy, nowy dzień zasypuje mnie rozległymi panoramami, połyka, trawi. Rzeczy, jakie były, nakładają się na rzeczy, jakie są; są – skoro je widzę. I nieoczekiwanie, po latach, poruszam w sobie strunę uśpioną, już nie dosłuchuję, już słyszę: brzmi muzyką godną i ozdrowieńczą. Wracam do Tomasza, do jego opowieści intymnej, która nie wypowiada niczego więcej ponad to, co wypowiada: jedno wołanie, jeden los. Wracam do pieśni o godności, do człowieka, któremu udało się przejść siebie i przezwyciężyć siebie. Być sobą – podszeptuje opowiadacz – to znaczy uczciwie istnieć w stawaniu się człowieka (świata?). I zarazem nie zgubić pewności, że istnieją racje, bez których przeszłości by nie było, zaś przyszłość miałaby twarz złudy. Jest to więc pieśń o kształtowaniu się wartości etycznych? Kunicki odpowiada: tak! Czas, także miniony, jest wartością wspólną i wszyscy mamy się prawo nią dzielić. Tomasz odpowiada: tak! Spontaniczność nie jest przywilejem wieku, jest dobrem wszystkich. Gdzie jest – woła Tomasz – moja Mangalia, kraj dzieciństwa bez języka? Czyż każdy chłystek jest tu od razu dorosły? Tak – odpowiada Drugi – tak chcą niecierpliwi, stąd te labirynty duszy i zasieki wyobraźni. 124 To, co teraz zapisuję, jest już o dziesięć lat starsze od wysłuchanego sumienia Tomasza i o osiemnaście lat starsze od jego wydarzenia się w ceglanej jamie pewnej ulicy, na której zacząć – wtedy – życie to jakby się na nowo urodzić. Odbyłem osobiście, dawno – pisząc, teraz – odgrzebując z kurzu, krótką odyseję trzech dni i nocy zwyczajnego życia. Mówię o sobie, choć wypowiadają mnie cudze usta. Lecz czy zgrzytanie sztuki nie jest mową naszą, tyle że wypowiadaną cudzymi ustami? Ta rozmowa cudzych ust: we mnie, poza mną, nie jest skargą ani pretensją, ani pomówieniem. Po prostu: tylko jest. Gdybym potrafił komponować, napisałbym ją jako muzykę. Nie potrafię, jednak spróbuj, Czytelniku-Słuchaczu, usłyszeć mnie tak, jakby to była muzyka: rozkolebane topole, równinarówninarównina, kantylena wschodzącego świtu, grzechotka w ręce odchodzącego czasu, w powietrzu unosi się na jednym skrzydle wydoroślały chłopiec. Nie dosłyszałeś całości? Nie szkodzi, już opowiadacz podszeptuje, pogania: tamta proza – mówi – wymyka się poza nawias dzisiejszej rzeczywistości: ulicę? plac? dom? krajobraz? I pozostawmy chleb – ciągnie – historykom. Didaskalia z roku 1963, kiedy język teatru wciąż jeszcze przewrzaskiwał język prozy: scena szpitalna. Po zastrzyku Aktor budzi się z krzykiem: Aktor: Jestem Troją. Pielęgniarka mówi do pielęgniarki: daj mu lucidril forte. Aktor popija pastylkę, po chwili następuje dialog, ponownie odrzucony przez autora jako sztuczny. Drugi: Prowadziłem cię przez oświetlony pejzaż, przypominałem strofy pełne czułości. I muszę śmiać się, płakać, mówić, nie mając nic do powiedzenia. Klatki pełne wróblików otworzą – i przed tłuszczą ptaszki na wolność puszczą... Muzyka nieustanna... Tomasz: Myśli, jak chmura, przelecą słońce, potem odsłonią jasność. Drugi: Nareszcie. Zachwycaj się istnieniem. Tomasz: To nie za mało? Drugi: Ono jest w tobie, w nich, we wszystkich. Tomasz: Chcę, żebyś i ty zrobił coś ważnego. No, zachwyć się, uskrzydlony. Drugi: Zrobiłem. I ten trzeci w tobie. Wszyscy. Także ci, co odeszli. Tomasz: Co! Drugi: Ofiarowałem siebie, bez reszty, do ostatniego słowa. Tomasz: Otrząśnij się z czasu. Oczyść się dalej. Drugi: Przecież życie to ustawiczne przenikanie, nie jest tak? Tomasz: Dawniej nikt już nie śpiewa. Drugi: Jesteś o tyle już dalej? Tomasz: Proporczyki przy włosach. Liście z gałęźmi. Patrz, szeleszczą już nasze dzieci, już nie do wiary. Drugi: Ulice niosą rozwrzeszczanych jak pięciolinia melodię. Tomasz: Pomogłeś mi, słyszę. Drugi: Wstał dzień, jakoś to jest. Słońce dookoła. Tomasz: Obracam się w lustrze, nie w słońcu. Deszcz gra na dachu. Powiedz, czy błoto może być śladem? Drugi: Powiedzcie mu, i każdy sobie, i wszystkim, których spotkacie, że prawda nie wstydzi się samej siebie. Tomasz: Każdego z nas jest tyle tylko, ile zechcą przyjąć inni. Ale to dla mnie mało. Powiedz, czy człowieczeństwo można wyczerpać? Drugi: Najprzód odpowiedz sam. Didaskalia z roku 1963: światło teatru na chwilę gaśnie. Aktor i Sobowtór siadają wśród widzów. Obraz po rozjaśnieniu teatru: koliste lustro zaciągnięte jest ciemną zasłoną, z przy- 125 czepionymi do niej maskami, jakby żywe odbicia nagle się zmaterializowały. Na pustej estradzie leży pojedyncze wiosło, książka, bochenek chleba. Po długim namyśle, w marcu 1974, a więc w chwili kiedy właśnie piszę, Tomasz powinien był odpowiedzieć: Tomasz: Już wiem, człowieczeństwa nie można wyczerpać, ono się wciąż powtarza, rozrasta, rozkrzewia, gotowe dać plon, gotowe do ofiary. Bez końca. 126 SPIS TREŚCI Tomasz Lempart ur. 25 VI 1935 roku syn Andrzeja i Marii z d. Blass. Wejście ........ Tomasz Lem. Zwierzyniec niebieski. Sen nad potokiem krwi. Kozica............ Tomasz L. Pstry ptak. Wir Trinken Pein. Pogoń ....... Tomasz. Zeschnięte pola Mangalii. Wybiegnięcie ....... Urywki z najdawniej zaczętego końca..... 127