E. L. Doctorow "Witajcie w ciężkich czasach" E.L. Doctorow (ur. 1931 r.), bardzo poczytny pisarz amerykański, wykładowca w Princeton University, znany jest polskiemu czytelnikowi m.in. z powieści "Jezioro Nurów" (PIW 1991) oraz "Ragtime" (PIW 1983), światowego bestselleru, który w 1975 r. zdobył nagrodę National Book Critics Circle Award. Powieść "Witajcie w Ciężkich Czasach", zekranizowana z Henrym Fondą w roli głównej, to historia zagłady małego miasteczka na terytorium Dakoty pod koniec ubiegłego stulecia, utrzymana w stylu kroniki wydarzeń pisanej na gorąco przez naocznego świadka, samozwańczego burmistrza. Blue - bo tak nazywa się burmistrz-narrator - ulegając przemocy Złego Człowieka z Bodie, pozwala mu zniszczyć miasto, po czym stara się odkupić swą winę i zakłada na gruzach nowe osiedle. Blue walczy z determinacją o przetrwanie miasteczka, a kiedy w krytycznym momencie znów pojawia się Zły Człowiek, tym razem stawia mu czoło. Ta opowieść o tym, że zło jest silniejsze od dobra i że nie można go zwalczyć w pojedynkę, a także o cenie strachu i nienawiści, przeciwstawia romantycznemu mitowi mocnego człowieka z westernów przekonanie o niezbędności społecznego współdziałania w walce o ocalenie. Doctorow Witajcie w Ciężkich Czasach Współczesna Proza Światowa E. L. Doctorow WITAJCIE W CIĘŻKICH CZASACH Przełożyła Mira Michałowska Państwowy Instytut Wydawniczy Tytuł oryginału «Welcome to Hard Times» Opracowanie graficzne Waldemar Świerzy Układ typograficzny Mieczysław Bancerowski E. L. Doctorow 1960 Copyright for the Polish language translation by Mira Michałowska Copyright for the Polish edition Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1984 ISBN 83-06-02404 -4 Dla Mandy Księga pierwsza 1 Człowiek z Bodie wychylił pół butelki najlepszego wina, jakim rozporządzało "Srebrne Słonce"; w ten sposób przepłukał gardło z kurzu, a potem, kiedy Florence, ta ruda, przesunęła się ku niemu wzdłuż baru, obrócił się i wyszczerzył do niej zęby. Jestem przekonany, że nigdy w życiu nie widziała równie wielkiego chłopa. Zanim zdążyła wydobyć z siebie pierwsze słowo, wsunął rękę za jej dekolt, szarpnął i rozerwał suknię aż po talię, tak że piersi Florence wyskoczyły na wierzch i ukazały się gołe w żółtym świetle lampy. Wszyscy szurnęli krzesłami i zerwali się na nogi, bo chociaż Florence była tym, czym była, żaden z nas nie oglądał jej nigdy w takim stanie. Knajpa była pełną, bo przez dłuższy czas obserwowaliśmy tego człowieka, jak podjeżdżał do naszego miasta, ale wszyscy milczeli jak zaklęci. Nasze miasto leży na Terytorium Dakoty. Z trzech stron-od wschodu, południa i zachodu-jak okiem sięgnąć, otacza je równina. Dlatego też widzieliśmy sylwetkę tego człowieka, kiedy był jeszcze bardzo daleko. Kurz na horyzoncie ciągnie się zazwyczaj ze wschodu na zachód, bo koła krytych wozów żłobią skraj równiny, kładąc na krawędzi widnokręgu długą plamę pyłu podobną do końskiego łajna. Kiedy ktoś jechał w naszą stronę, koń jego wzniecał gęsty tuman kurzu w kształcie rozszerzającego się coraz to bardziej wachlarza. Od północy sterczały wzgórza skalne, zawierające żyły złota i to właśnie one stanowiły jedyny, niezbyt może 7 wystarczający, powód istnienia naszego miasta. W gruncie rzeczy nie miało ono w ogóle powodu, żeby istnieć, chyba tylko ten, że ludzi po prostu ciągnęło do siebie. Toteż kiedy Zły Człowiek wchodził do "Srebrnego Słońca", znajdowała się tam już spora gromada mężczyzn. Chcieliśmy zobaczyć, co to za jeden. Głupie to było, bo w tych stronach każdy szczyci się tym, że nie zwraca uwagi na nikogo, no ale on-jak tylko wyciął ten numer dziewczynie-obrócił się i znowu wyszczerzył zęby. a my, różnie: jedni spuszczali wzrok, inni siadali z powrotem na stołki, jeszcze inni pokasływali. Tymczasem Flo, oszołomiona tym, co jej się przytrafiło, stała z rozdziawioną gębą i wybałuszonymi oczami. Po chwili Zły Człowiek zdjął rękę z lady, chwycił dziewczynę za przegub dłoni i tak silnie wykręcił ramię, że obróciła się, zawyła z bólu, zgięta wpół, a potem, zaczął ją prowadzić przed sobą zupełnie, jakby była oswojonym niedźwiedziem, zmusił do wejścia na schody i wepchnął do jednego z pokojów na pierwszym piętrze. Drzwi zatrzasnęły się za nimi, spojrzeliśmy w górę, skąd dochodził dziki wrzask Flo. No i wszyscy zaczęli się zastanawiać nad tym, cóż to za człowiek, który potrafi zmusić Flo do takiego krzyku. Jedynym dzieckiem w całym naszym mieście był Jimmy Fee. Kiedy zobaczył Flo potykającą się na schodach i plątającą się w strzępach własnej sukni, przykucnął, pchnął wahadłowe drzwi knajpy, pędem wybiegł na werandę, zbiegł ze schodków, minął przywiązanego tam konia tego faceta i szmyrgnął na drugą stronę jezdni. Jego ojciec, Fee, był cieślą, który prawie bez niczyjej pomocy zbudował wszystkie domy na naszej ulicy. Fee stał na drabinie i reperował dach stajni. - Tato! - wrzasnął Jimmy. - Ten człowiek porwał twoją Flo! Jack Millay. jednoręki kulas, opowiadał mi później, że poszedł za chłopcem, żeby wytłumaczyć jego ojcu dokładnie, co i jak. bo się bał, że dzieciak nie powie, że chodzi o Złego Człowieka z Bodie. Fee zlazł z drabiny, minął kilka domów, wszedł na swoje podwórko i wyłonił się stamtąd z grubą dechą. Niski, łysy, o muskularnym karku i szerokich barach, był jednym z nielicznych ludzi, jakich spotkałem, który naprawdę znał życie. Stałem w oknie 8 "Srebrnego Słońca" i kiedy zobaczyłem, że się zbliża, pchnąłem drzwi i uciekłem, aż się zakurzyło. Za mną wybiegli wszyscy, mimo że Flo wciąż darła się wniebogłosy. Kiedy w knajpie zjawił się Fee z tą swoją dechą, przy barze nie było już żywej duszy. Rozpierzchliśmy się po całej ulicy i każdy czekał, co będzie dalej. Tłusty szynkarz, Avery, zabrał z lady butelkę i stojąc na zakurzonej ulicy, w białym fartuchu, odrzucił głowę w tył i, zjedną ręką na biodrze, pił. Po raz pierwszy w życiu oglądałem Avery'ego w dziennym świetle. Sądząc po słońcu, które stało teraz nad zachodnią częścią równiny, musiało być około czwartej. Z wnętrza knajpy nie wydobywał się już żaden dźwięk. Jedyny koń przywiązany do bariery werandy należał do tego faceta: wielki. brzydki, dereszowaty, nie spodziewał się, że ktoś mu da wody albo go pogłaszcze. Pod nim leżała duża kupa świeżego łajna. Czekaliśmy. Nagle z wnętrza knajpy doszedł nas łomot, po czym znowu zapanowała cisza. Po chwili na werandzie ukazał się Fee ze swoją dechą, przystanął, zrobił kilka kroków naprzód, potknął się. spadł ze schodków: koń Złego odskoczył w bok i Fee wylądował na ziemi kolanami w łajnie. Wstał i w tych swoich upapranych portkach zatoczył się prosto na Ezrę Maple'a, tego od rozstawnej poczty. - On nic nie widzi - powiedział Ezra i zszedł mu z drogi. a Fee pokuśtykał dalej. Łysą czaszkę miał poranioną i całą we krwi; zasłaniał sobie oburącz uszy. Mały Jimmy stał obok mnie i wodził oczami za ojcem. Pobiegł za nim kilka metrów, przystanął, znowu zrobił parę kroków. Wreszcie go dogonił, chwycił za pasek od spodni i razem weszli do domu. Żaden z nas nie wrócił do baru, każdy widać przypomniał sobie, że ma coś do załatwienia. Kiedy doszedłem do drzwi mojego biura, obejrzałem się i zobaczyłem, że jedynym człowiekiem na ulicy jest szynkarz Avery. Nie wątpiłem, że będzie pierwszym człowiekiem, który się u mnie zjawi, i tak też się stało. - Blue, ten facet wciąż u mnie siedzi. Musisz go wykurzyć. - Sam widziałem, jak brałeś jego forsę. - Tam są zapasy trunków i szyby w oknach, a z tyłu 9 zboże i destylarnia. Diabli wiedzą, jakie on ma zamiary. - Może się sam wyniesie. - Roztrzaskał łeb Fee'emu! - W bójce jak w bójce. Nic na to nie poradzę. - A niech to szlag trafi! - Daj spokój, Avery, ja mam czterdzieści dziewięć lat. - A niech to szlag! Wyjąłem rewolwer z szuflady, pchnąłem po blacie biurka ku Avery'emu, ale go nie dotknął. Przysiadł na moim polowym łóżku i wraz ze mną czekał na dalszy rozwój wypadków. Kiedy zaczęło się ściemniać, zjawił się Jimmy i powiedział, że ojcu krew cieknie z ust. Poszedłem po Johna Niedźwiedzia, głuchoniemego Indianina ze szczepu Paunisów, który nas wszystkich leczył, i zaprowadziłem go do domu cieśli. Ale Fee już nie żył. Indianin wzruszył ramionami i wyszedł, ja zaś zostałem na całą noc i pocieszałem chłopca. Gdzieś koło północy zrobiło mi się zimno, więc poszedłem do siebie po koc. Przemknąłem się na drugą stronę ulicy - biegnąc przez miejsce oświetlone światłem księżyca - żeby zerknąć przez szybę do wnętrza „Srebrnego Słońca". Paliły się tam wszystkie lampy. Za barem siedziała Florence, rude włosy zwisały jej na ramiona, pochlipywała i nalewała sobie whisky do szklanki. Zastukałem w szybę, ale ona wiedziała, że Fee nie żyje, i nie chciała wyjść. Pobiegłem za dom. Na górze było ciemno. Dochodziło stamtąd potężne chrapanie Złego Człowieka z Bodie. Kiedy przyjechaliśmy na Zachód krytymi wozami, byłem jeszcze młodym człowiekiem pełnym bliżej nie określonych nadziei. Gdy przejeżdżaliśmy przez stan Missouri, napisałem moje imię smołą, wielkimi literami, na przydrożnej skale. Z biegiem czasu nadzieje moje zblakły podobnie jak ten napis, a ja nauczyłem się cieszyć z tego, że po prostu żyję. Źli Ludzie z Bodie nie byli zwykłymi łajdakami, stanowili po prostu integralną część tego kraju i nie było na nich rady, podobnie jak nie ma rady na suszę czy gradobicie. W komodzie Fee'ego znalazłem dwanaście dolarów i kiedy nastał dzień, dałem je Niemcowi, Hausenfieldowi. 10 Hausenfield miał wannę, którą przywiózł w swoim wozie aż z St. Louis. Z początkiem każdego miesiąca napełniał ją wodą ze studni, ustawiał za domem i brał kąpiel. Był też właścicielem stajni. Teraz wziął pieniądze, wszedł do stajni, wyciągnął wóz za dyszel i zaprzągł do niego muła i siwka. Wóz był kryty, okna miał zabite deskami, siedzenie wyjęte. Pomalowany na cZarno, stanowił jedyną pomalowaną rzecz w całym miasteczku. Hausenfield podjechał pod dom Fee'ego. - Włóżcie go do środka. Jack Millay, ten jednoręki, stał w pobliżu, więc pomógł mi wynieść ciało i ułożyć je w wozie. - Hausenfield, a nie masz ty trumny? - Fee miał zbić dziesięć, ale nie zdążył zrobić ani jednej. Zatrzasnąłem drzwi wozu. Skrzypiąc kołami ruszył na równinę. Mimo że było wcześnie i zimno, wszyscy prawie mieszkańcy wylegli na ulicę, żeby się pogapić. Przymocowana do dachu wozu siekiera stukała, koła skrzypiały przy każdym obrocie; ten stuk i ten pisk stanowiły całą żałobną muzykę dla Fee'ego. Siwek Hausenfielda ciągnął lepiej niż muł, toteż wóz zatoczył lekkie półkole w kierunku wschodnim. Daleko na równinie Hausenfield zatrzymał wóz. Od południowego wschodu nadciągały deszczowe chmury. Nie miałem pojęcia, gdzie podziała się Florence, ale w pewnym momencie spostrzegłem Jimmy'ego, który znalazł się nagle za wozem i szedł z rękami wbitymi w kieszenie. - Popatrz, Blue! Przed „Srebrnym Słońcem", drżąc na całym ciele, stał dereszowaty koń Złego Człowieka dokładnie tam, gdzie został uwiązany poprzedniego wieczoru. - Przemarzł - stwierdził Jack Millay. - On się o niego w ogóle nie zatroszczył. Jeszcze zanim Jack skończył zdanie, zwierzę osunęło się na kolana. Tylko tego nam brakowało. Marzyłem wszak o tym, żeby ten człowiek odszedł od nas bez przeszkód, bez jakichkolwiek trudności. Wróciłem do siebie, żeby spokojnie pomyśleć, ale w kilka minut później jakiś dureń, który widać nie mógł znieść widoku cierpiącego zwierzęcia, choć nie zastanawiał się nad dolą człowieka, stojąc w bezpiecznej odległości od "Srebrnego Słońca prawdopodobnie za jakimś węgłem-strzelił do dereszowatego. Wybiegłem i zobaczyłem, że koń leży na boku, jeszcze trochę podryguje, i że ulica jest pusta. - Kto to zrobił, do ciężkiej cholery?- krzyknąłem. Po niespełna minucie Zły Człowiek z Bodie wyszedł z baru zapinając rewolwerowy pas. Znieruchomiałem. Zły spojrzał na swojego konia, podrapał się w głowę, a ja cofnąłem się powoli, wśliznąłem do domu i Zaryglowałem drzwi. W przeciwległej ścianie, za łóżkiem polowym, były drugie drzwi i przez nie wyszedłem na podwórze. Pod wychodkiem stał Avery i rozmawiał z drugą ze swoich dziewcząt. Molly Riordan. Molly uciekła ze „Srebrnego Słońca" razem ze wszystkimi, kiedy Zły zabrał się do Flo. Spędziła noc u majora Munna, starego weterana wojennego, który lubił nazywać ją córką. Teraz wróciła do Avery'ego. Stali i kłócili się zawzięcie. - Ty, skurwielu!- krzyknęła na niego. Molly, o twarzy bladej i dziobatej, miała cienkie wargi i spiczasty podbródek. Nigdy nie była w moim guście, a teraz mi zaimponowała. - Blue - dodała na mój widok - ten skurwysyn chce, żebym poszła i też dała sobie rozpruć brzuch. - Nie tak głośno, na litość boską-szepnął Avery. - Jak ci się podoba ten tłusty bydlak? To dopiero prawdziwy mężczyzna, co? - Molly, tam jest wielki zapas wódy, a pod ladą cała moja forsa. Mówię ci, wszystko, co mam, znajduje się w knajpie. Dla podkreślenia wagi swoich słów Avery trzepnął Molly mocno w twarz, a kiedy zasłoniła się łokciem i wybuchnęła płaczem, wyciągnął spod fartucha sztylet i tak długo trzymał przed nią, aż go wzięła do ręki. - Idź, a jak cię obejmie, wyciągniesz z rękawa nóż i dźgniesz go w kark. Nie chcę tego faceta w mojej knajpie. Musisz się tym zająć. W tym momencie usłyszeliśmy pohukiwania i wrzaski i kiedy wychyliliśmy się, żeby zobaczyć, co się dzieje, zobaczyliśmy Złego, który galopował przez ulicę na dużym koniu-najlepszym koniu Hausenfielda. - Już go nie ma w twojej knajpie, Avery - powiedziałem. 12 Zły Człowiek z Bodie świętował początek nowego dnia, pędząc na oklep na koniu Hausenfielda z jednego wylotu ulicy na drugi i z powrotem. W zaułku między domami natknąłem się na Jacka Millaya. - Hausenfield zostawił drzwi stajni otwarte. - Tym gorzej dla niego. - Ten człowiek po prostu wszedł i zabrał mu konia. Staliśmy w cieniu i patrzyliśmy: Zły Człowiek z Bodie. pohukując i wrzeszcząc, wciąż pędził z jednego krańca ulicy na drugi. Kiedy zwierzę wreszcie przyzwyczaiło się do nowego jeźdźca, wbił mu ostrogi w bok i pognał po schodkach na werandę „Srebrnego Słońca", nisko pochylony nad końskim grzbietem, żeby nie uderzyć głową w belki. Koń przewrócił worek z suszoną fasolą, ustawiony przed sklepem Ezry Maple'a, i skoczył z powrotem na ulicę co rozbawiło Złego i skłoniło do dalszych okrzyków. Miałem nadzieję, że wkrótce skończy tę zabawę, osiodła konia i odjedzie w góry, w stronę kopalni. Od południa gromadziły się chmury i gdyby zaczęło padać, byłoby mu trudno zmusić konia do wspinaczki po mokrych skałach. Wreszcie zatrzymał się na północnym skraju ulicy przed chatą Johna Niedźwiedzia. John Niedźwiedź gotował sobie coś na dworze na ułożonym z kamieni palenisku. Obok chaty na niewielkim poletku uprawiał trochę cebuli i ziemniaków. Teraz siedział w kucki przed ogniskiem i szykował sobie posiłek. Zły Człowiek z Bodie wszedł na jego poletko i zaczął je tratować. John był wprawdzie głuchoniemy, ale co zobaczył. to zobaczył. Zły wyrwał z ziemi dobre pół tuzina cebul, zanim znalazł taką, która mu się spodobała. Oderwał szczypior. obrał ją, wytarł rękawem i wbił w nią zęby. - Śniadanko-powiedziałem do Jacka Millaya. Zły Człowiek nie zwracał uwagi na Johna Niedźwiedzia, zupełnie jakby Indianin nie istniał. Podszedł do paleniska. zdjął wiszący nad nim garnek i usiadł pod ścianą chaty. Indianin trwał bez ruchu i wpatrywał się w ogień. Avery i Molly Riordan stali za mną i też przyglądali się tej scenie. - Możesz już wracać do baru. Avery. - Bo ja wiem? 13 - Po prostu przejdź przez ulicę i wleź do środka. - A jak mnie zobaczy? - Gówno cię zobaczy - zauważył Jack. - Tylko nie biegnij, a nic ci się nie stanie. Molly, schowaj się, niech on ciebie lepiej nie widzi. Avery ruszył na sztywnych nogach przez ulicę, powstrzymując się od biegu. Zauważyłem, że Zły, na sekundę, nie przerywając jedzenia, podniósł wzrok. Kiedy Avery wpadł już do "Srebrnego Słońca", Zaryglował wewnętrzne drzwi, znajdujące się za krótkimi wahadłowymi, i spuścił rolety. - Ciekaw jestem, co on zrobi, jak się zorientuje, że Avery zamknął się w środku? - odezwał się Jack. Odetchnąłem głęboko i wyszedłem na słońce. Przekroczyłem ulicę, omijając zwłoki konia, znalazłem się na werandzie i wśliznąłem do sklepu Ezry Maple'a. Ezra stał przy oknie i patrzył na rozsypaną fasolę. - On tam jeszcze siedzi? - Ano tak. - Potrzebuję tytoniu. - Obsłuż się sam. Przeszedłem na drugą stronę lady. - Ezra, kiedy będzie następna poczta? - Za tydzień. Może dwa. - Co to za dzień dzisiaj? W sobotni wieczór zjedzie się kupa ludzi z kopalni. - To prawda... - No to jaki mamy dzisiaj dzień? - Czwartek. Podszedłem do okna, gdzie stał Ezra, i też patrzałem na rozsypane po werandzie ziarna fasoli. Były białe, przypominały klucze ptaków lecących na południe. - Nie jest to najlepsze miejsce na świecie, co, Blue? - Wziąłem kilka naboi. I ten tytoń. Po chwili ukazał się wracający do miasteczka karawan. Hausenfield poganiał konia lejcami, a muła batem. Zatrzymał się przed sklepem, wszedł do środka klnąc i potykając się. - Więc tu jesteś, Blue? Musisz koniecznie coś zrobić. - Na przykład, co? 14 - On mi ukradł konia. - Wiem. - Przecież jesteś burmistrzem. - Tylko dla tych, którzy na mnie głosowali. Ezra uśmiechnął się, kiedy to powiedziałem. Nie byłem burmistrzem z wyboru, po prostu sam wziąłem na siebie obowiązek prowadzenia ksiąg, na wypadek, gdyby miasteczko nasze rozwinęło się na tyle, żeby móc się ubiegać o prawa, albo gdyby nasze terytorium zostało stanem. Prowadziłem więc te księgi, a ludzie nazywali mnie burmistrzem. Hausenfield spojrzał na Ezrę i odpowiedział mu uśmiechem. - W porządku - odezwał się.-Mam w końcu broń. Wyszedł i wyciągnął z wozu rewolwer. Do dzisiaj nie wiem, czy rzeczywiście zamierzał zabić Złego Człowieka. Prawdopodobnie sam tego nie wiedział. Jego koń stał na poletku Johna Niedźwiedzia i objadał się w najlepsze. Hausenfield podszedł do konia, złapał go za grzywę i zaczął prowadzić ku stajni. Kiedy uszedł kilka metrów, odwrócił się- zupełnie jakby sobie nagle przypomniał, że ma coś do załatwienia - i dwukrotnie strzelił w kierunku Złego, który siedział i przyglądał mu się bacznie. Pierwszy strzał poszedł w ziemię, tuż pod jego nogi, drugi w znajdującą się za nim kępę drzew. Koń stanął dęba i odskoczył w bok. Hausenfield upadł. Byłem pewny, że strzeli jeszcze raz z pozycji leżącej, ale on tylko się czołgał próbując jednocześnie wstać, wrzeszcząc coś po niemiecku i wymachując rewolwerem w kierunku konia. W pewnym momencie odwrócił się plecami do Złego Człowieka, który wstał i pochylony puścił się biegiem, oddając serię strzałów w nogi Hausenfielda. Skoczył na niego szybciej niż kot, usiadł na nim okrakiem, wsunął rewolwer do futerału i zaczął walić w twarz trzymaną w ręku patelnią. - Nie wypuścił jej z ręki ani na chwilę-szepnął Ezra. Kiedy kule trafiły Hausenfielda, zaczął wrzeszczeć, ale po kilku uderzeniach już tylko jęczał. Po chwili Zły rzucił patelnię na ziemię i podniósł wzrok: koń Hausenfielda przyłączył się do koni ze stajni, zaprzężonych do cZarnego 15 wozu, co widać naprowadziło Złego na pewien pomysł. Głośno rechocąc złapał Hausenfielda za kołnierz, zawlókł do wozu i wrzucił do środka. Działo się to tuż pod oknem sklepu Ezry, więc musieliśmy się cofnąć w głąb. Zły zatrzasnął furgon, podniósł kilof Hausenfielda, cały oblepiony gliną z grobu Fee'ego, i użył go do Zaryglowania drzwi. We wnętrzu wozu Hausenfield krzyczał wniebogłosy i walił w podłogę. Zły skoczył na kozioł, chwycił lejce i okładając nimi konia i muła zmusił zwierzęta do zawrócenia i ruszenia w głąb ulicy. Pohukując pędził je teraz po drugiej stronie, tuż pod werandami, a kiedy znalazł się na końcu ulicy, objął prawym ramieniem belkę, podtrzymującą werandę ostatniego domu. lekko wskoczył na barierę, a rozpędzony wóz potoczył się na równinę. Żeby zwierzęta nie zwolniły biegu, oddał na wszelki wypadek kilka strzałów w ich kierunku, toteż nawet muł położył uszy po sobie i pędził z całych sił. Klaszcząc w ręce i śmiejąc się. Zły ruszył teraz w stronę gniadosza stojącego przed sklepem Ezry. Co kilka kroków przystawał, odwracał się. patrzał na rozpędzony wóz i śmiał się coraz głośniej. Podprowadził gniadosza pod „Srebrne Słońce", nałożył mu siodło zdjęte z martwego konia, przywiązał do bariery, otarł sobie czoło czerwoną chustką i podszedł do drzwi baru. które okazały się zamknięte. Otworzył je kopniakiem i wtedy doszedł mnie uprzejmy głos Avery'ego: - Proszę wejść, proszę wejść! Po pewnym czasie ludzie zaczęli wychodzić ze swoich domów, stawali na werandach albo na ulicy, w pojedynkę lub parami, i patrzyli na oddalający się i coraz to bardziej malejący wóz, który ciągnął za sobą stożkowatą smugę kurzu. Zauważywszy mnie Jack Millay przykuśtykał. machając jedną ręką. - Widziałeś kiedy w życiu coś podobnego. Blue? - Twarz Jacka Zarumieniła się z podniecenia. Cieszył się z byle czego, aby tylko się cieszyć. W zaułkach pomiędzy domami niektórzy ludzie podstawiali bryczki pod boczne drzwi, a u wylotu ulicy John 16 Niedźwiedź montował przed swoją chatą indiańskie włóki*. Przyglądałem się uważnie Indianinowi. Kiedy Hausenfield zaczął strzelać na oślep, Niedźwiedź, mimo że zwrócony tyłem do niego, skoczył do chaty. Jeżeli był głuchy, to miał widać inny zmysł, a czy był niemy, też nie jest pewne. Teraz wyszedł z chaty, położył jakieś rzeczy na zaprzęg, przywiązał je, chwycił końce prętów i ruszył naprzód. Kiedy dotarł do leżącej na samym środku ulicy patelni, przelazł przez nią i spokojnie poszedł dalej, aż minął ostatni dom. Później zobaczyłem go, jak stał nieruchomo w odległości jakiejś pół mili od krańca miasta i patrzał w naszą stronę. Zaprzęg leżał obok niego na ziemi. Dalej za nim, ale trochę na wschód, Jimmy Fee, który nie przyszedł do domu po pogrzebie, siedział nad grobem ojca. Chmury zasłaniały połowę nieba, słońca nie było, wiał słaby wiatr. Wróciłem do siebie, w domu zastałem Molly Riordan, która grzebała w moim biurku. - Nie masz odrobiny whisky, Blue? - Whisky znajdziesz po drugiej stronie ulicy-odpowiedziałem i w tym momencie usłyszeliśmy wesoły głos Avery'ego: - Molly! Mo-o-lly-y! Molly przykucnęła za biurkiem. Przez dziurkę w pergaminie, który zastępował szybę w moim oknie, zobaczyłem Avery'ego: stał w drzwiach baru i przywoływał Molly: - Molly, gdzie jesteś? Ten dżentelmen chciałby cię zobaczyć! Nawet tutaj, po drugiej stronie ulicy, słychać było brzęk szkła, ale Avery śmiał się, zupełnie jakby bawił go widok tłuczonych butelek. Jeszcze raz wezwał Molly i zawrócił do baru. - Jezu! -jęknęła Molly. -Czy nikt nie ma zamiaru nic zrobić? - Może byś jednak poszła? * Włóki, zwane travois, składają się z dwóch połączonych ze sobą drewnianych prętów, do których zaprzęga się konia; służą do transportu ciężkich przedmiotów (przyp. tłum.). 17 - Co takiego? -wyprostowała się i przyglądała, jak ląduję rewolwer. - Ten nóż, co ci go dał Avery - powiedziałem - zrób z nim, co ci kazał. Wsuń do rękawa, a jak nadarzy się okazja, wbij draniowi w kark. Chociaż myślę, że obejdzie się bez tego. - Na pewno. Na pewno. O Jezu kochany, ten Zły to jedyny prawdziwy mężczyzna w całym mieście! Aż się wierzyć nie chce. Jesteś taki sam jak ten skurwiel Avery, co chowa się za babską spódnicą i jeszcze udaje chojraka. Ależ mam ja z ciebie pożytek! Żeby cię szlag trafił, burmistrzu! Wsunąłem rewolwer za pas i otworzyłem drzwi. Ludzie stali na ulicy i czekali, co będzie dalej. - O Boże! -jęknęła Molly. -Więc do tego doszło. Dlaczego musiałam skończyć w tym przeklętym mieście? O Jezu, Jezu, to już koniec. Powiem ci teraz coś, czego nie wiesz, Blue. Dziesięć lat temu wyjechałam z Nowego Jorku, bo nie chciałam już służyć u ludzi. Za dumna byłam, żeby mówić: "Tak, proszę pani." Można się uśmiać, co? - Każdy żyje, jak może, Molly. Minęła mnie z wykrzywioną twarzą, po której spływały łzy. - Mam nadzieję, że dostaniesz się w jego łapy, burmistrzu, jak Boga kocham. Ty i ta twoja banda obrzydliwych tchórzów w tej nędznej dziurze. Ruszyłem za nią na drugą stronę ulicy. Wszyscy ustępowali nam z drogi. Weszliśmy po schodkach prowadzących do „Srebrnego Słońca". Molly obróciła się, żeby jeszcze raz na mnie spojrzeć. - Będzie dobrze, Molly - powiedziałem. Ale kiedy podchodziła pod drzwi, sztylet wysunął jej się z rękawa i z brzękiem upadł na werandę. Kopnąłem go szybko w bok, bo się bałem, że Zły zobaczy, pchnąłem Molly przez wahadłowe drzwi i wszedłem za nią do saloonu. I wtedy zrozumiałem, co ją aż tak przestraszyło, że wypuściła sztylet. Nagie ciało Florence zwisało z poręczy schodów głową i rękami w dół, z kaskadą rudych włosów pomiędzy ramionami. Avery nie mógł nie zauważyć zamordowanej dziewczyny, kiedy wszedłszy do baru ryglował drzwi i spuszczał 18 rolety. Ale wcale nie sprawiał wrażenia człowieka przerażonego, przeciwnie, powitał nas jowialnym śmiechem. - O, jest Molly! Halo, Blue! Wejdźcie, proszę, pijemy na koszt tego pana! Za barem stał Zły Człowiek z Bodie. Szczerzył zęby w uśmiechu i sięgnął po dwie szklanki. Avery podszedł do drzwi, otworzył je i zawołał: - Wszyscy są zaproszeni! Całe miasto! Na koszt tego tu dżentelmena! Zły Człowiek ryknął śmiechem i ludzie zabrali się do ucieczki. Przez szparę u dołu drzwi widziałem unoszący się spod ich nóg pył. Tylko Jack Millay dał się zwabić. Wszedł za nami na werandę. Kiedy Avery wystąpił ze swoim zaproszeniem, zaglądał właśnie do wnętrza baru. Avery wciągnął go do środka. Wiem, że już w kilka minut później miasto było puste. Zostali tylko ci, co już byli w saloonie. To była prawdziwa popijawa. Avery, Jack Millay i ja staliśmy przy kontuarze, a Zły nalewał nam drinka za drinkiem. Molly siedziała przy stoliku i zatkawszy usta pięścią wpatrywała się w zwłoki Flo. Zły wyszedł zza baru, podał jej pełną szklankę na tacy, kłaniając się przesadnie niczym elegancki kelner ze wschodniego wybrzeża. Nie patrzała na niego, a kiedy dwoma palcami ujął skraj spódnicy i odsłonił jej kolana, nawet nie drgnęła. Avery roześmiał się, Jack także, Zły-patrząc na nią i rechocąc-zrobił kilka kroków w tył. Następnie powrócił na swoje miejsce za kontuarem i przepił do niej z daleka. Żłopał whisky Avery'ego jak wodę i za każdym razem nalewał także i nam. Tamci dwaj dotrzymywali mu kroku, aleja wylewałem wszystko przez ramię. Kiedy to zauważył, odłamał szyjkę świeżej butelki, powoli napełnił moją szklankę, uniósł swoją i spojrzał mi w oczy. Był młodszy, niż mi się zdawało, ale jego twarz pokryta kilkudniowym Zarostem była cała w czerwonych plamach, na jednym policzku miał bliznę, oczy podobne do ślepi oszalałego konia. Ręka mi drgnęła, już chciałem sięgać po rewolwer, ale zamiast tego wyciągnąłem ją po stojącą na kontuarze szklankę. Poczułem chęć przypodobania mu się, napiłem się niemal z przyjemnością. Potem Zły Człowiek odbijał szyjkę świeżej butelki do 19 każdej rundy. W pewnej chwili, kiedy Avery podnosił szklankę do ust, Zły podbił ją wierzchem dłoni. Avery cofnął się gwałtownie. Wypluł kilka zębów, krew lała mu się z ust, mimo to próbował robić wesołą minę. Następnie Zły zwrócił uwagę na kikut ramienia Jacka, jakby się zdziwił, i rąbnął go pełną butelką. Jack zrobił się sZary na twarzy i tam gdzie stał, osunął się na podłogę. Jestem przekonany, że byłbym jego następną ofiarą, gdyby nie to, że właśnie w tej chwili spojrzał na Molly, która siedziała tak, jak ją zostawił. Ryknął jak opętany i przeskoczył przez kontuar. - Blue!- wrzasnęła Molly. Próbowała zasłaniać się krzesłami i stolikami, ale Zły tylko się śmiał i odrzucał je w bok. Jack Millay leżał nieprzytomny pod barem, Avery przykucnął na najniższym stopniu schodów, płakał i fartuchem wycierał sobie krew z twarzy. Sięgnąłem po rewolwer, ale za późno. Zły trzymał Molly za przegub ręki i niemal w tej samej sekundzie, w której strzeliłem na chybił trafił w głąb baru, przyklęknął przed nią i zaczął się ostrzeliwać. Molly szamotała się, próbowała mu się wyrwać, co z pewnością uratowało mi życie. Jak poganiany jego strzałami pchnąłem drzwi, wyskoczyłem na werandę, przekoziołkowałem przez schodki i upadłem na ziemię. Usłyszałem jego kroki tuż pod drzwiami i ten jego śmiech, więc podniosłem kapelusz i nisko pochylony puściłem się biegiem ulicą, potykając się i trzymając możliwie blisko werandy. Stał teraz w drzwiach, strzelając to pod moje nogi, to w ścianę werandy, a ja myślałem tylko o księgach pozostawionych w biurku i za wszelką cenę chciałem się dostać do domu i je uratować. Tymczasem on-zupełnie jakby odczytał moje myśli -strzelał w ziemię po równej linii, trochę na prawo od moich nóg, zmuszając mnie do pędzenia wprost przed siebie. Kulałem, bo padając uderzyłem się w nogę. Potykałem się, a serce niczym dłoń ściskało mi wnętrzności. Zatrzymałem się dopiero, kiedy znalazłem się na równinie razem z resztą mieszkańców. No i staliśmy tak rozproszeni, patrząc ku miastu: Jimmy Fee, John Niedźwiedź, Ezra i cała reszta. Niektórzy wzięli 20 ze sobą narzędzia, przyprowadzili konie, bryczki, spakowane tobołki, ale byli też tacy, co jak ja uciekli z gołymi rękami. Nad naszymi głowami wisiały ciężkie chmury, wiał silny wiatr i chociaż zaledwie przed chwilą minęło południe, zrobiło się ciemno. Staliśmy tak przez długi czas. Z rzadka docierał do nas jakiś krzyk albo huk, ale z tak dużej odległości, że trudno je było rozróżnić. Wreszcie po długiej ciszy zauważyliśmy, że z okien saloonu wydobywają się języki ognia. Przywiązany do bariery werandy koń Hausenfielda rżał i próbował się urwać. W drzwiach ukazał się Zły Człowiek z płonącym krzesłem w rękach. Pohukując przerzucił je przez jezdnię. Wylądowało na werandzie tuż pod drzwiami mojego domu. Coś widać zaprzątnęło uwagę Złego, gdyż przebiegł na drugą stronę ulicy. Była to drabina Fee'ego, która wciąż stała pod ścianą stajni, tak jak ją pozostawił. Zły podniósł ją i zaczął nią wybijać okna, a kiedy wiatr podsycił ogień i domy po obu stronach ulicy paliły się niemal równym płomieniem, zabrał się do łamania drewnianych kolumienek podpierających werandy. Kiedy rozżarzone szczapy padały na ziemię, odskakiwał na bok wydając z siebie dzikie okrzyki. Koń szalał ze strachu, więc go odwiązał, wskoczył mu na grzbiet i - zmuszając do jazdy stępem - ruszył w kierunku skał. Znikł nam na dłuższy czas z oczu. Nagle Ezra Mapie podniósł rękę i wtedy zobaczyliśmy Złego na szlaku prowadzącym ku kopalniom złota. Przez krótki czas oświetlała go łuna szalejącego na dole pożaru. Koncentrował się na jeździe i w ogóle nie oglądał się za siebie. Po chwili znowu zasłoniły go skały i tyleśmy widzieli Złego Człowieka z Bodie. Odczekaliśmy jeszcze dobrą chwilę, żeby się upewnić, czy naprawdę odjechał. Lunął deszcz, a myśmy stali dalej patrząc, jak pada na płonące domy, jak ogień się nim nasyca. 2 "Srebrne Słońce" paliło się najjaśniejszym płomieniem, szedł z niego najczystszy dym. Raz czy dwa część dachu 21 wystrzeliła wysoko w górę-zapewne na skutek wybuchu beczułek z alkoholem. Deszcz powoli ustawał. Powrócił wiatr i zapach dymu niósł się po równinie. Na lewo ode mnie major Munn, weteran, ten sam, który nazywał Molly Riordan córką, wszedł na bryczkę i stanął na niej z rękami wzniesionymi ku niebu. Był to przygarbiony starzec o długich białych wąsach. Krzyczał, a głos jego docierał do nas z wiatrem i szumem ognia: - Gdybym cię spotkał pod Richmond, wpakowałbym ci kulę między oczy, jak mi Bóg świadkiem. Zabiłem dwudziestu takich jak ty, kiedy byłem młodszy! -Głos jego rozchodził się po całej równinie. - Bodajby cię spaliło stepowe słońce, bodajbyś zdychał powoli z pyskiem pełnym łajna psów stepowych, z brzuchem rozdartym przez sępy. Bodajby ci się kutas w piekle smażył, bodajby ci jaja uschły na wiór, bodajby ci się szpik w kościach zagotował, a oczy wypłynęły na wierzch za to wszystko, coś tutaj zrobił. Bądź przeklęty, przeklęty!...-Zwrócony w stronę miasta potrząsał pięścią, ale przez chwilę zdawało mi się, że przeklina nie tamtego, lecz mnie. Szum pożaru zagłuszył resztę jego słów, zasłoniła go chmura dymu, a kiedy się rozwiała, zobaczyłem, że nie ma już majora na wozie. Leżał na ziemi pod swoim koniem Podbiegłem do niego; dostał wylewu krwi do mózgu, pięść miał zaciśniętą, na ustach pianę, rzęził. Przyłożyłem mu rękę do czoła, otworzył oczy, spojrzał na mnie nieruchomą źrenicą i wyzionął ducha. Ktoś przechylił się przez moje ramię i powiedział: - Czegoś takiego chyba już nie zobaczę. Inni też podchodzili, żeby popatrzeć na majora, i w ten sposób skończyła się fascynacja ogniem, ludzie zaczęli podnosić z ziemi tobołki, zaciskać popręgi. Po kilku minutach połowa mieszkańców ciągnęła z powrotem przez równinę ku miasteczku i tylko siedzące na wozach kobiety patrzyły za siebie. Deszcz nie ugasił resztek ognia, ale zmniejszył siłę wiatru, a to uratowało dwie budowle: pokraczny wiatrak stojący nad studnią na tyłach dawnego domu Hausenfielda i chatę Indianina znajdującą się na przeciwległym krańcu 22 miasta, bliżej skał. Ogień jej nie tknął. Kiedy wzeszło słońce, okazało się, że wszystkie inne domy spłonęły doszczętnie, sterczały tylko tu i ówdzie na wpół spalone belki i resztki ścian, które Fee sklecił z wilgotniejszych widać desek. Powróciwszy do miasta stwierdziłem, że wszystkie niemal pożary wygasły, tylko przy samej ziemi pełgają tu i ówdzie niewielkie języczki ognia i dym wydobywający się ze zgliszcz idzie prosto do góry. Cała ulica pokryta była popiołem i gdziekolwiek się spojrzało, widać było myszy biegające w kółko-całe tuziny tych małych, żałosnych, piszczących stworzeń tarzało się w kurzu, przerzucało z grzbietów na brzuchy. Duży zając podskakiwał, jak mógł najwyżej, próbując oderwać się od sterty rozZarzonych desek, ale za każdym razem spadał z powrotem na to samo miejsce. Pomyślałem sobie, że pewnie Zaraz jednoręki Jack pociągnie mnie za rękaw, aby zwrócić uwagę na ten niezwykły widok. Unosząc nogi wysoko, przelazłem przez kupę gruzów i wszedłem do siebie. Przewrócone do góry nogami biurko jeszcze się tliło. Szuflady były wypalone. Z moich ksiąg pozostały tylko okładki. Materac spalił się doszczętnie. Najlepszy materac, na jakim w życiu spałem, wypchany suchymi liśćmi kukurydzy. Poza tym jedyną rzeczą, jaką udało mi się zidentyfikować, był strzęp brunatnego koca. Biurko, księgi i koc odkupiłem od adwokata, który przejeżdżał przez nasze miasteczko rok temu. Pozbywał się wszystkiego, co miał, żeby jak najmniej dźwigać na ostatnim etapie marszu do osady górników przy kopalniach złota. Rozgrzebując butami zgliszcza, zauważyłem jeszcze coś: miałem zwyczaj trzymania całego mojego majątku, czyli dwóch woreczków złotego piasku, pod podłogą. Woreczki spaliły się, a złoty piasek-w formie dwóch twardych owalnych grudek - leżał na ziemi jak para jąder. Po jednej i drugiej stronie ulicy ludzie grzebali w zgliszczach. Próbowałem sobie wyobrazić ich reakcję, gdyby któryś z nich nagle natrafił na leżące, tak zupełnie osobno, ludzkie jądra. Spróbowałem zgarnąć złoto, ale piasek rozsypał się i udało mi się wrzucić do kieszeni zaledwie garsteczkę. Reszty nie starałem się zebrać. Już po 23 kilku minutach od tego gorąca i dymu twarz mi sczerniała, z oczu polały się łzy, a ubranie, które przecież całkiem przemokło na deszczu, niemal zupełnie wyschło. W powietrzu wisiał straszliwy smród, co przypominało mi o zwłokach leżących pod zgliszczami "Srebrnego Słońca". Z saloonu pozostały tylko trzy stopnie, które niegdyś wiodły na werandę, a pod nimi płonął jeszcze słaby ogień. Nieco dalej- tam gdzie jeszcze przed kilkoma godzinami znajdował się sklep - Ezra Mapie w nadziei, że coś się ostało, odsuwał deski, rozgrzebywał czubkiem buta zniszczone towary. To on właśnie zauważył nieprzytomną Molly leżącą na tyłach spalonego saloonu. - Blue! Chodź tu! Molly leżała twarzą do ziemi. Z tyłu cała suknia była spalona. Przykląkłem, obejrzałem dziewczynę dokładnie i stwierdziłem, że oddycha. - Żyje - powiedziałem do Ezry. - Co z nią zrobimy? - Nie możemy jej tak zostawić. Wyprostowałem się i zobaczyłem na ulicy Johna Niedźwiedzia wracającego z indiańskim zaprzęgiem do swojej chaty. Wrzasnąłem na niego, ale nawet się nie odwrócił, więc pobiegłem, żeby go sprowadzić. W trójkę wzięliśmy Molly za ręce i nogi i zanieśliśmy do chaty Indianina. Przód sukni zwisał z niej jak flaga. - Zaczekajcie - Ezra próbował nas zatrzymać. - To nieprzyzwoite. - Nie nakrywaj jej -odpowiedziałem -ma strasznie poparzone plecy. Ciało Molly od łopatek aż po pięty pokryte było wielkimi bąblami. Położyliśmy ją na twardym klepisku, po czym Indianin poszedł po wodę ze zbiornika Hausenfielda. Powrócił szybko, zeskrobał trochę piasku z klepiska, zmieszał go z wodą na gęstą papkę. Następnie wyjął ze swojego worka blaszane pudełeczko, odsypał z niego trochę proszku - myślę, że był to proszek do pieczenia - i dodał do tej mazi. Dobrze ją wymieszał, wysmarował starannie plecy, ramiona i nogi Molly i nakrył je szerokimi, płaskimi liśćmi jakiegoś zielska. John Niedźwiedź był urodzonym lekarzem, wszystko, co robił przy chorych, czynił z absolutną pewnością siebie. Kiedy skończył opatrywać Molly, 24 dziewczyna zaczęła jęczeć. Dobry był to znak, ale nie miałem ochoty tego słuchać. Wyszedłem na dwór i wielki cień przesunął mi się przed oczyma. Nie mam pojęcia, skąd przylatują sępy, ale faktem jest, że nigdy długo nie dają na siebie czekać. Kilka krążyło teraz powoli nad miastem, inne szybowały nad równiną. Pozostawiłem tam ciało majora, zablokowałem nim tylne koło wozu po to, żeby kuc nie mógł ruszyć. Ale jeden z tych obrzydliwych ptaków zniżył lot, szeroko rozłożył wielkie skrzydła, przysiadł na bryczce i spłoszył kuca, który zaczął rżeć i stawać dęba. Koło przetoczyło się przez ciało majora, kuc ruszył w stronę miasta ciągnąc za sobą wóz, pozosta- wiwszy zwłoki swojego pana sępom. W odległości kilkuset jardów na wschód Jimmy Fee biegał dokoła grobu ojca, machając rękami, zupełnie jakby cienie rzucane przez wstrętne ptaszyska były pajęczyną wplątującą mu się we włosy. Podbiegłem do wylotu ulicy, zatrzymałem kuca, zawróciłem go, skoczyłem mu na grzbiet i skierowałem z powrotem na równinę. Ptaki siedzące na zwłokach majora Munna zatrzepotały skrzydłami i uniosły się lekko w górę. Zdążyły już podziobać mu kark. Dźwignąłem starego, złożyłem na wozie i nakryłem leżącym tam kocem. Podjechałem do Jimmy'ego. Nadleciało jeszcze kilka sępów. Krążyły teraz zwartym szykiem nad grobem jego ojca. Hausenfield widać nie zakopał zwłok głęboko. Chłopiec siedział na niewielkim kopcu zgarbiony, trzymając się oburącz za głowę, szlochał i zawodził, mimo że Zaraz po śmierci ojca nawet się nie rozpłakał. - Chodź, mały - powiedziałem nie wypuszczając lejców z rąk. - Siadaj obok mnie. Chłopiec tylko głośniej zaszlochał. Musiałem zeskoczyć z kozła, objąć go i przez całą powrotną drogę do miasta trzymać na kolanach. - One go rozdziobią- zawodził.-One rozdziobią mojego tatę. Ale ja myślałem tylko o tym, że trzeba jak najszybciej pochować innych zmarłych. Na ulicy ktoś strzelał i klął, hiena kicała w kierunku skał. 25 Ezra znalazł łopatę z własnego sklepu, lekko tylko osmoloną, a ja Zardzewiały kilof pod wiatrakiem Hausenfielda. Żeby zająć czymś Jimmy'ego, kazałem mu poszukać jakiegoś narzędzia nadającego się do kopania. Po chwili znalazł patelnię, którą Zły Człowiek rzucił na ziemię. Ale gdybyśmy nawet mieli nowiutkie łopaty, dużo byśmy nie zrobili. Znaleźli się tylko dwaj mężczyźni, którzy zaofiarowali nam pomoc. Inni zajęci byli siodłaniem bądź zaprzęganiem koni i ładowaniem na wozy resztek swojego dobytku. Wszyscy odjeżdżali w pojedynkę lub po dwóch. Postanowiłem pochować zwłoki na równinie obok miejsca, na którym leżał Fee. I zacząć od niego. Nie ma chyba gorszej pracy niż kopanie dołów. Mimo że deszcz zmiękczył grunt, dopiero po dobrych kilku godzinach ciężkiej orki, zamieniając się łopatą i kilofem, udało nam się wykopać pięć grobów. Złożone w jedno miejsce ciała nakryliśmy kocami. Kiedy nadeszła chwila chowania zwłok i przeniesienia starego Fee do nowego grobu, kazałem chłopcu odejść. Staliśmy czekając, żeby się oddalił na wystarczającą odległość, ale on wlókł się powoli i co kilka kroków odwracał się. Wreszcie przysiadł na skraju równiny. Nie chciał widać sam iść do miasta, bo wszystkie sępy zgromadziły się przed zgliszczami „Srebrnego Słońca" i rozdziobywały zwłoki konia Złego Człowieka. Zrobiliśmy, co do nas należało, potem nasi dwaj pomocnicy wsiedli najednego konia i odjechali na południe. Teraz w miasteczku nie było już żywego ducha. Rękawem otarłem pot z czoła. Słońce chyliło się ku zachodowi, ale mnie było gorąco. Bolała mnie noga, muchy bzykały dokoła głowy. - Należałoby chyba powiedzieć kilka słów, co, Ezra? - Chyba tak. - Ale co? Ezra zdjął kapelusz, ja też i staliśmy tak wpatrzeni w świeżo rozkopaną ziemię. Straszny jest los człowieka, który musi umierać przed czasem. To tak, jakby mu przekreślono całe życie. Myślałem o starym Fee, który tak kochał drewno, o tłuściochu Averym, który tak troszczył się o swoją knajpę, o kalekim Jacku, który interesował się wszystkim, co dało się robić jedną ręką. O starym majorze, który w niedzielę zawsze wkładał mundur. O rudej Flo,jej 26 pulchnych udach i o tym, że czasami korzystałem z jej usług. Mieszkałem tu od roku i znałem ich wszystkich. Miasto było teraz ruiną i za rok nikt zapewne nie będzie pamiętał o nim i jego mieszkańcach. Przypomniała mi się roześmiana gęba Złego Człowieka i ruch mojej tchórzliwej ręki sięgającej po ofiarowaną mi szklankę. Dwadzieścia lat temu pochowałem młodą żonę, którą zabrała epidemia cholery, i ta sama złość, która ogarnęła mnie wtedy, znów zacisnęła mi gardło-bezsilna wściekłość na coś, co jest mocniejsze od człowieka, coś, z czym nie może sobie poradzić. Ezra kopnął grudkę ziemi czubkiem buta i powiedział: - No cóż. Pan nasz rzekł, że błogosławieni są ubodzy duchem, bo ich będzie królestwo niebieskie. Podjechaliśmy pod studnię Hausenfielda, żeby zmyć z siebie brud. Jimmy Fee przyłączył się do nas. Przysiadł, oparł się plecami o ścianę wiatraka, ale się nie mył i nie patrzał w naszą stronę. Spojrzałem na ulicę i pomyślałem, że nie można przecież pozostawić martwego konia na środku jezdni. Ptaki obsiadły go gęsto i wiedziałem, że kiedy odlecą, zaatakują go tłuste muchy. Po umyciu zwróciłem się do Ezry: - Myślę, że przy pomocy twojego kuca i muła majora da się wywieźć tę padlinę. - Ale dokąd? - Pod skały, jaką milę stąd. - Po co? Chyba że zostajesz. - Tak. Miałem nadzieję, że on także zostanie. Ezra spojrzał mi w oczy. - Miasto się skończyło, Blue. - Bo ja wiem - odpowiedziałem.-Mamy cmentarz. To już jest coś na początek. Ezra wylał sobie pół wiadra wody na głowę. Wytarł szmatą twarz, potem kark, ramiona i ręce. - Blue, ja tu przyjechałem z Vermontu. Tam rosną drzewa. - Nie mów? - Źródła tryskają ze skał, sarny i kozły podchodzą pod 27 same drzwi domów i każdy, kto ma trochę pomyślunku, radzi sobie bez większych kłopotów. - To samo słyszałem kiedyś o tym kraju. - Ja też. W Vermoncie. Ezra miał pociągłą twarz, był ode mnie wyższy, ale garbił się i patrzał na świat oczami starego psa gończego. Włożył kurtkę, odwrócił się, spojrzał na ciemną zadymioną ulicę, potem na porośniętą badylami równinę. - Prawda jest taka: jeżeli nie zrujnuje człowieka susza albo wichura, to przyjedzie pijany diabeł z rewolwerem w szponach i go wykończy. Podszedł do muła, nałożył mu siodło i wlazł na niego. Widok Ezry siedzącego na mule, w przydługim płaszczu, jak zawsze zgarbionego i patrzącego smutnym wzrokiem przed siebie, nie był szczególnie budujący. - Dalej na zachód są inne miasta - odezwał się. - Tylko idiota nie wie, kiedy odejść. - Ezra -ja mu na to - przez całe życie przenosiłem się z miejsca na miejsce. Pędziłem bydło z Teksasu do Kansas, poszukiwałem minerałów w Black Hilis, słuchałem śpiewu pomalowanych na cZarno białych pieśniarzy w Cheyenne, grałem w pokera w Deadwood, Leadville i Dodge, przemierzałem Zachód w tę i z powrotem, jak ta kulka złota tocząca się po patelni, i jeżeli mi mówisz, że to nie jest kraina twoich marzeń, to ja ci powiem, że takiej w ogóle nie ma. Ezra spojrzał na Jimmy'ego. - Zbieraj się ze mną, synku. Nauczę cię handlować. Jimmy siedział w kucki i grzebał patykiem w ziemi. - Dobra jest. - Ezra wbił pięty w boki muła i odjechał. No cóż, nie miałem czasu na odprowadzenie go wzrokiem, bo pozostała już najwyżej godzina dziennego światła, a trzeba było jak najprędzej pozbyć się śmierdzącej końskiej padliny. Wiedziałem, że mały kucyk nie pociągnie martwego konia, można więc było zrobić jedną jedyną rzecz: pokryć go ziemią i usypać na nim kopczyk. Zabrałem się więc do roboty i zasypałem go popiołem i ziemią. Nad moją głową krążyły niezbyt zadowolone sępy, po każdym ruchu łopatą napastowały mnie roje much. Skończyłem, kiedy słońce zaczynało chylić się ku zachodowi. Bolały mnie plecy. Zacząłem je sobie pocierać i 28 wtedy zorientowałem się, że nie mam rewolweru. Najpierw pomyślałem, że mi wypadł, ale Zaraz zauważyłem, że nie ma też Jimmy'ego. Poszedłem do chaty Indianina. John Niedźwiedź klęczał na ziemi i przygotowywał świeży opatrunek, a Molly leżała na bawolej skórze i płakała. W kącie izby tliła się lampa naftowa. Chłopca nie było. Wyszedłem więc i spojrzałem w górę, na skały. No i zobaczyłem go oczywiście. Drapał się w górę, wymachując moim rewolwerem. Zamierzał widać rozprawić się ze Złym Człowiekiem z Bodie. Sprowadzenie go na dół nie było rzeczą łatwą. Musiałem to zrobić tak, żeby nie zastrzelił ani siebie, ani mnie, ani mi nie uciekł. Dogoniłem go, złapałem od tyłu i zacząłem nieść w dół, a on kopał mnie i drapał. Był lekki, ale bronił się jak szalony. Dopiero kiedy rzuciłem go w kąt chaty Johna Niedźwiedzia, zaczął popłakiwać. Usiadłem, żeby odetchnąć. Ale Niedźwiedź rozpalił mały ogień we wgłębieniu klepiska i w jego świetle Molly, która z bólu nie przestawała kręcić głową, zauważyła mnie, stłumiła jęk i wbiła we mnie nienawistne zielone źrenice. Po chwili znowu zaczęła jęczeć, chłopiec też płakał, przez szpary drewnianej chaty dmuchał nocny wiatr, wyjąc jak upiorny chór duchów. Tyle nieszczęścia na tak niewielkiej przestrzeni, pomyślałem, i przez jedną krótką sekundę czułem przemożną chęć poderwania się z ziemi i odjechania stąd galopem. Ale nie potrafiłem tego zrobić, podobnie jak Fee i Flo i wszyscy tamci nie potrafiliby wstać ze swoich grobów-Zły Człowiek jakby nas przygwoździł do miejsca, mnie szczególnie przez to, że darował mi życie. Niedługo potem usłyszeliśmy wycie kojotów. Zeskakiwały ze skał i dysząc mijały chatę Niedźwiedzia i pędziły do kopca, pod którym leżały zwłoki konia. Warcząc rozgrzebywały ukle-paną przeze mnie ziemię, a kiedy uchyliłem drzwi i wyjrzałem na dwór, zobaczyłem ich cienie i tumany wznoszonego przez nie piachu. Ze zgliszcz unosił się jeszcze dym-błękitny teraz w promieniach księżyca-a tuż przy ziemi żarzyły się dogasające drewienka, jak otwory prowadzące w głąb piekielnych otchłani. 29 3 Jest takie powiedzenie, że Sam Colt uczynił wszystkich ludzi równymi sobie. Ale gdyby było ono prawdziwe, to nasze miasto nie spaliłoby się mimo deszczu. Zły Człowiek zostałby pochowany - z należytymi mu honorami - i Biuro Terytorialne oficjalnie o tym powiadomione. Zginąłby od kuli w pierś albo w plecy, a ten, kto by go załatwił, dostałby drinka od Avery'ego i nie jest wykluczone, że rudowłosa Flo i Molly obdarzyłyby go swoimi względami. Colt dał wprawdzie każdemu człowiekowi rewolwer, ale spust każdy musi nacisnąć sam. W ciągu tej długiej zimnej nocy zdawało mi się kilka razy, że Zły Człowiek powraca. Przywiązany na dworze kuc majora od czasu do czasu rżał albo parskał, ze skał sypały się kamyki, a Molly ni stąd, ni zowąd wybuchała krzykiem, zupełnie jakby zobaczyła Złego w drzwiach. Ale tak naprawdę to nie miał po co wracać. Nad ranem wyszedłem, żeby wyprostować nogi, i z przerażeniem stwierdziłem, że tam, gdzie było miasto, jest samo powietrze. Zimny świt przykucnął wprost na osmalonej ziemi, równina zaczynała się na horyzoncie i ciągnęła aż po miejsce, w którym stałem. Człowieka ani śladu. Byłem sztywny, obolały, niewyspany i kiedy nabrałem mroźnego powietrza w płuca, poczułem w piersiach ostry ból. Podszedłem do kupy gruzów, które były kiedyś sklepem Ezry Maple'a, i zacząłem je rozgrzebywać. Jimmy się zbudził, wyszedł na dwór i patrzał na mnie, oddając mocz na środku ulicy. Miał szeroko rozstawione oczy swojego ojca i jak on patrzał na ludzi wzrokiem, którym mierzył ich, ale pytań nie stawiał. Przydałoby mu się obcięcie włosów, i to bardzo, bo miał tak bujną czuprynę, że głowa wydawała się za duża w stosunku do całego ciała. Jak żyję, nie widziałem równie chudego dzieciaka. - Głodny jesteś?-zawołałem, ale nie odpowiedział. Dwie deski obsunęły się w czasie pożaru, tworząc coś w rodzaju daszka. Pod nimi w popiele znalazłem trochę suszonych jabłek i grochu. Groch był bardzo spalony. - Jimmy, rozejrzyj się, może znajdziesz garnek. Potrzebny nam jest garnek do kawy, słyszysz? Okazało się, że właśnie tak trzeba do niego mówić, bo od 30 razu zabrał się do szukania. Jeszcze zanim zdążyłem wybrać garść grochu z popiołu, przybiegł z zupełnie dobrym garnkiem w ręku. Napompowaliśmy wody ze studni, spłukaliśmy sadzę z garnka, rozpaliłem ogień znalezionymi w kieszeni chińskimi zapałkami i zrobiliśmy sobie kawę z palonego grochu. Zjedliśmy trochę suszonych jabłek i w ten sposób zaspokoiliśmy pierwszy głód, ale brunatny płyn był tak paskudny, że przypominały mi się różne okazje, kiedy piłem naprawdę dobrą kawę i jadłem boczek, chleb i wołowinę. Zaniosłem część naszego śniadania do chaty Indianina, ale okazało się, że Molly śpi. Przepłakała prawie całą noc. Teraz leżała z wyciągniętymi wzdłuż ciała chudymi białymi rękami. Końce zmierzwionych kosmyków włosów oblepione były błotem, którym wysmarował ją Niedźwiedź. Siedział przy niej żując suszoną kukurydzę. Postawiłem na podłodze garnek z kawą i jabłka i wróciłem na dwór do chłopca, żeby się zabrać do dalszych poszukiwań. W sklepie Ezry udało nam się znaleźć dwie osmolone puszki ze skondensowanym mlekiem, puszkę pomidorów w sosie własnym, pudełko 45-milimetrowych naboi, główkę młotka, garść hufnali i trochę sZarego mydła. Z ruin „Srebrnego Słońca" wygrzebaliśmy kawał balustrady, trzy lampy naftowe -jedna miała nawet cały klosz - i mnóstwo cZarnych butelek i nadtłuczonych szklanek. W pobliżu sklepu natrafiliśmy na nadpalone siodło i cały okrągły metalowy piecyk. Jimmy podniósł z ziemi almanach z lekko nadpalonymi brzegami. Tymczasem wzeszło ciepłe słońce i zagrzało mi plecy. W południe przed chatą Niedźwiedzia leżała już spora sterta pożytecznych przedmiotów. Wolałem jednak nie spędzać tam jeszcze jednej nocy. Wszedłem do środka, żeby zobaczyć, czy Molly się obudziła. Po podłodze pełgały świetlne plamy i pasemka, a jeden promyk słońca padł na otwarte oczy dziewczyny; wyglądała okropnie. Twarz tak jej wychudła, że każda kosteczka, każda błękitna żyłka rysowały się wyraźnie pod skórą. Jedzenia nie tknęła. Nie wiedziałem, co jej powiedzieć, nie wiedziałem, co ona mi powie, mimo to odezwałem się: 31 - Molly, chcę wykopać ziemiankę obok studni. Ziemia to jedyna rzecz, jakiej mamy pod dostatkiem, i myślę, że lepiej ochronią nas przed słońcem i deszczem obłożone darnią ściany niż drewno. Była tak sztywna, że przez chwilę bałem się, że umarła. Ale zaczęła coś szeptać, więc nachyliłem się nad nią, żeby lepiej słyszeć. - Dostałam kiedyś od jednego faceta wisiorek. Na łańcuszku. Dałam go do przechowania majorowi. - Major nie żyje, Molly-powiedziałem bardzo cicho. - Och! - przymknęła oczy.-Wiedziałam... - Tak się wściekał na Złego Człowieka, że go poraziło. Zaczekaj. Po naszym ocaleniu kazałem Jimmy'emu wziąć kuca i pojechać na równinę. Zwierzę pasło się tam teraz, ale zaprzęg majora stał pod drzwiami chałupy. Pod siedzeniem znalazłem rzeźbioną skrzyneczkę, w której trzymał trochę drobiazgów-guziki z masy perłowej, blaszane pudełeczko zawierające pomadę do włosów, sztywny kołnierzyk, jakiś wojskowy medal i krzyżyk na łańcuszku. Zaniosłem krzyżyk do chaty, pokazałem go Molly, a ona wyciągnęła rękę, ujęła go delikatnie długimi palcami, zamknęła w zaciśniętej pięści i położyła głowę z powrotem na posłaniu. I uśmiechnęła się. Od tego uśmiechu aż mi serce zatrzepotało, zapytałem, czy nie zjadłaby czegoś. - Zaopiekujesz się mną, Blue? - szepnęła. - O tak, Molly, jeżeli tylko pozwolisz. Wciąż uśmiechając się, dodała: - Burmistrzu...-Nachyliłem się i przyłożyłem ucho prawie do jej ust. - Gdybym teraz miała ten nóż - szeptała dalej - nie upuściłabym go na ziemię. Wpakowałabym ci go pod żebra i patrzałabym, jak leje się z ciebie żółta posoka. Przez chwilę nic z tego nie rozumiałem, uśmiech Molly nie pasował do słów wydobywających się z jej ust. A słodki był to uśmiech i jednocześnie tak pełen nienawiści, że poczułem, jakby łapa wielkiego kota powaliła mnie na ziemię. John Niedźwiedź przekopywał swoje poletko, używając do tego płaskiego kamienia. Wychodząc z chaty o mały 32 włos się z nim nie zderzyłem. Minąłem go bez słowa. Łopata leżała tam, gdzie ją pozostawiłem, niedaleko końskiego ścierwa. Kojoty podkopały się pod kopiec z jednej strony i oczyściły mięso aż do kości. Wiedziałem, że wrócą nocą, żeby dokończyć uczty, mimo to nasypałem świeżej ziemi. Ogarnęło mnie straszne uczucie beznadziejności. Patrzałem na otaczające mnie ruiny, zgliszcza i poczułem pełny ciężar moich lat. Najchętniej usiadłbym tam, gdzie stałem, żeby po prostu umrzeć. Po co się męczyć dalej? Kobieta leżąca w chacie Johna Niedźwiedzia nie miała nic wspólnego z dawną Molly, to, co się stało w saloonie Avery'ego, nie mogło się już nigdy odstać. Jedyną nadzieją człowieka jest możliwość naprawienia popełnionych błędów. Ale uśmiech Molly wygnał wszelką nadzieję z mojej duszy. Chwyciłem znów za łopatę. Ręce miałem obolałe, opuchnięte i całe w bąblach od wczorajszego kopania grobów. Chyba tylko myśl o rozpaczy Molly mogła mnie zmusić do zaciśnięcia ręki na łopacie, do zaniesienia jej pod wiatrak, i pewnie właśnie dlatego, że ból przeszywał mi ramiona, wbiłem ją w ziemię i zacząłem wykopywać dół pod ziemiankę. Wiatrak był jedyną wartościową budowlą, jaką Zły Człowiek pozostawił w naszym mieście. Hausenfield zapłacił za wywiercenie studni, a potem odbijał sobie koszta pobierając od wszystkich mieszkańców pieniądze za wodę. Mieliśmy do wyboru albo dobrą wodę od Niemca, albo ciepławą, deszczową ze zbiorników, wreszcie mogliśmy ją przynosić z małego źródełka wypływającego wysoko wśród skał. Większość ludzi wolała płacić. Fee, zamiast dawać Hausenfieldowi pieniądze, zbudował mu stajnię, Avery w zamian za wodę pozwalał Niemcowi korzystać z usług swoich dziewczyn. Ale byli i tacy, którzy po prostu obsługiwali się podczas nieobecności właściciela. Wytyczyłem kwadrat o boku dwóch i pół metra i zwilżyłem grunt kilkoma wiadrami wody. Wycinałem łopatą spore kawały darni i układałem je jeden na drugim. Wykombinowałem sobie, że jeżeli wykopię dół na głębokość półtora metra, a darń spiętrzę na wysokość jakichś sześćdziesięciu centymetrów, to uzyskam pomieszczenie, w którym dorosły człowiek będzie się mógł wyprostować. Podjechał 33 Jimmy Fee na kucu, żeby go napoić. Stał teraz trzymając kuca za uzdę i przyglądał się mojej pracy. - Jeszcze jeden grób? - zapytał. Tak jakby, pomyślałem sobie, ale na głos powiedziałem: - Weź kuca i przywieź mi dobrego, mocnego drewna. Buduję chałupę. Po południu na środku nieba wisiała martwa kula rozżarzonego słońca. Zrzuciłem-koszulę, owiązałem szyję chustką i co kilka minut uchylałem kapelusza, żeby się ochłodzić. Wiatr ustał całkowicie, poziom wody w zbiorniku obniżył się gwałtownie, musiałem włazić na rusztowanie, żeby pokręcić krótkimi, szerokimi skrzydłami wiatraka. Strasznie mnie wyczerpało to kopanie i ta wspinaczka. Przez całe życie ciężko pracowałem, ale przez ostatni rok spędzony w mieście pozwoliłem mięśniom zwiotczeć, do czego na stare lata miały prawo. Teraz rok ten dał mi się we znaki. Na moje szczęście Niedźwiedź, który wylazł ze swojej chaty, żeby uciąć sobie drzemkę w cieniu pod ścianą, podszedł do mnie i bez słowa wyjął mi łopatę z ręki. Myślę, że podobnie jak ja nie miał wielkiej ochoty dzielić ze mną swojej chaty. Kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, wykop był gotowy. Wydobyliśmy spod gruzów mocny drąg, przerzuciliśmy go przez wykopany otwór, po czym zabrałem się do układania przywiezionych przez Jimmy'ego desek w ten sposób, że jednym końcem opierałem je na krawędzi wykopu, a drugim na drągu. Mniejszymi kawałkami drewna ponakrywałem szpary. Potem wdrapaliśmy się na skały i zebraliśmy kilka naręczy suchych gałęzi. Położyliśmy je na deski, zasypaliśmy ziemią i powstał dach. Ziemianka była gotowa. Miała tylko otwór, a nie drzwi, ale na taki luksus można było poczekać. Na razie postanowiłem wstawić piecyk, zjeść trochę suszonych jabłek i może otworzyć puszkę skondensowanego mleka. - Właź do środka, poskacz trochę i uklep ziemię-powiedziałem do Jimmy'ego. Przekonałem się z rana, że trzeba mu dawać proste rozkazy. Przez cały dzień wydawałem mu polecenia. Wykonywał je bez wahania. Ale tym 34 razem nie ruszył się nawet, tylko stał i patrzał wprost przed siebie. Pomyślałem, że zapadający zmrok kojarzy mu się ze śmiercią ojca, on jednak wyciągnął rękę w kierunku równiny i powiedział: - Ktoś tu jedzie. Ściemniało się szybko, niebo nad niziną przesłaniały czerwone chmury. W odległości jakiejś mili na południe od nas coś się kłębiło wzniecając tumany kurzu. Po chwili okazało się, że to kryty brezentem wóz. - Jimmy, idź przed chatę Indianina i stań przy tych rzeczach, któreśmy pozbierali. - Tym razem posłuchał mnie. - Pudełko z nabojami wsadź za pazuchę! - krzyknąłem za nim. John Niedźwiedź wszedł do swojej chaty i zatrzasnął drzwi. Włożyłem koszulę, stanąłem przed ziemianką i obluzowałem kolta. Czekaliśmy, nie ruszając się z miejsca, na ten wóz. Podskakując przejechał po grobach. Kiedy dotarł na skraj miasta, zwolnił. Ciągnęła go szóstka koni. Cóż to za wóz, pomyślałem, który potrzebuje aż takiego zaprzęgu? Konie były mocno strudzone. Szły wolno ulicą między spalonymi domami, tak jakby woźnica chciał sobie wszystko dokładnie obejrzeć. Potem zawrócił skrzypiący pojazd i skierował go w moją stronę. - Halo!- zawołał. Ściągnął lejce w momencie, kiedy już byłem pewny, że mnie minie i pojedzie dalej. Był to tęgi mężczyzna, z szerokim uśmiechem pod sumiastym wąsem; siedział wysoko na koźle za tymi swymi spoconymi końmi i wyglądałby na kowala, gdyby nie to, że miał na sobie koszulę w paski, a rękawy przytrzymane gumowymi podwiązkami. Obrócił się i powiedział do kogoś siedzącego w głębi wozu: - Widzisz, to nie był pożar prerii. Nie ma trawy, nie ma pożaru prerii. - Ty jesteś geniusz jak jasna cholera, Zar -usłyszałem kobiecy głos.-Ale Culver City jak nie widać, tak nie widać. -Zza pleców woźnicy wysunęła się głowa kobiety. Pierwsza rzecz, jaka mnie uderzyła, to to, że była bez kapelusza. Oboje przyjrzeli mi się uważnie. 35 - Druh mój- odezwał się mężczyzna - powiedz, jest tu gdzie w tych wzgórzach kopalnia? - Słyszałem o czymś takim. - Aha, no to przecież wiem, co mówię. A co się tu stało? - Przyjechał człowiek i zrobił piekło. Roześmiał się, błysnął złotym zębem. - Druh mój, powiem ci coś. Dwa dni temu mówią mi, żeby jechać na Zachód, że trafili na żyłę złota, że można szybko się obłowić. No, ale Zachód to kawał świata i wczoraj zgubiłem drogę. Deszcz leje, ciemnica, a tu nagle na niebie łuna. Już wiesz, co ci chcę powiedzieć? Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wasze miasto się pali, a dla mnie to jak lampa w oknie. Zatrząsł się ze śmiechu, trzęsły mu się policzki, trząsł mu się brzuch. - Nie zważaj na gadanie Zara- zwróciła się do mnie kobieta. - To Ruski. - Zgadza się - odparł mężczyzna. Zeskoczył z wozu i wówczas stwierdziłem ze zdumieniem, że jest bardzo niski. - Zostaniemy tu na noc, Ada, a jutro do złota! Kobieta cofnęła się do wozu, a mężczyzna powiedział: - Druh mój, konie muszą się napić. Twoja ta studnia? - Tak jest. - Zapłacę ci. Uratowałeś się z pożaru. Pewnie potrzebujesz tego i owego? - Pewnie. Spojrzał na mnie z taką miną, jakby miał mi coś zabawnego do powiedzenia, ale się powstrzymał. - Lubisz szyneczki? Bo mam szyneczki. W tym momencie ktoś zeskoczył, a może coś spadło z tyłu wozu, i chociaż trudno mi się było zorientować, pomyślałem, że to chyba chłopiec. Usłyszałem kobiece głosy. Jednocześnie tamta kobieta pokazała się przy koźle i zeszła z wozu lekkim krokiem, mimo że miała na sobie kilka halek. - Ada - rozkazał mężczyzna - napoisz konie. Reszta niech rozstawi namiot za ziemianką. Będzie jak w starym kraju: dwa domy i już jest wioska. Kobieta, do której mówił Ada, podprowadziła konie, nie 36 odprzęgając ich, do beczki z wodą. Zobaczyłem wtedy trzy postacie stojące dokoła kwadratowej paki z brezentu. Słońce już prawie całkiem zaszło, więc dopiero po chwili zorientowałem się, że to kobiety. Jedna z nich miała na sobie spodnie - to właśnie ją wziąłem za chłopca - i była Chinką. - Popatrz na moją śliczną trzódkę. - Rosjanin wbił mi łokieć w żebra i zachichotał. - Woda za szyneczki, zgoda? - Zar! - zawołała jedna z kobiet. - Zaczekajże z pięć minut, dopierośmy zajechali. Zahandlowałbyś z kaktusem, gdyby ci się trafił po drodze, jak babkę kocham! - Hej, Zar! - zawołała druga. - Ten chłopaczek, co tam stoi, wygląda mi na chętniejszego niż facet, z którym gadasz. Chinka zachichotała, a Zar podniósł pięść do góry i krzyknął: - Zamknąć się! Niedużo brakowało, żebym się też roześmiał. Stoję tu, nic prócz łachmanów na grzbiecie nie chroni mnie przed ciosami losu i zastanawiam się wyłącznie nad tym, jak przeżyć następny dzień, a oto z dalekiej równiny nadjeżdża facet i proponuje mi usługi dziewcząt. Potrząsnąłem przecząco głową. I oświadczyłem, że wolałbym dostać od niego trochę żarcia i alkoholu, ale żeby najpierw rozbił namiot. - Jak sobie chcesz - wzruszył ramionami. Był rozcZarowany, panie uważał widać za swój najcenniejszy towar. Podszedł do nich, trochę na nie powrzeszczał, potarmosił Chinkę za ucho, więc szybko wzięły się do rozkładania namiotu. No cóż, sam też zabrałem się do roboty. Razem z Jimmym zaniosłem cały nasz dobytek do ziemianki. Zapaliłem lampę, ustawiłem piecyk i rozpaliłem go. Potem uklepaliśmy podłogę i położyliśmy na niej dwa koce majora. Przez cały ten czas myślałem o tym, czy uda mi się wydębić od Rosjanina chociaż trochę jedzenia. Dotychczas zadowalała mnie myśl o suszonych jabłkach i skondensowanym mleku, które znaleźliśmy w gruzach. Nie miałem ochoty polować na świstaki. Im dłużej myślałem o przybyszach, tym bardziej mi się podobali. 37 Kiedy ustawiliśmy już prawie wszystko, z zewnątrz zaczęły dochodzić zdenerwowane głosy. Jimmy wysunął głowę z ziemianki. - Coś się dzieje w chacie Indianina!- zawołał. Wyjrzałem na dwór. Było zupełnie ciemno. Przed chatą Niedźwiedzia migotały światełka, słychać było krzyki. - Zaczekaj, Jimmy - rzuciłem i pobiegłem do Niedźwiedzia. Kobiety Rosjanina stały w drzwiach jego chaty, machały latarniami i trajkotały. John Niedźwiedź leżał na ziemi twarzą w dół. Ten Zar próbował podnieść Molly ująwszy ją pod pachy, a ona wrzeszczała wniebogłosy i drapała mu policzki paznokciami. - Zostaw ją pan! - powiedziałem i wyciągnąwszy rewolwer wycelowałem w Rosjanina. Puścił szybko Molly, ale rewolweru jakby nie zauważył. - Druh m o j -odezwał się.-Co się tu dzieje? Moje dziewczyny idą się przywitać i co widzą? Dzikiego człowieka! - Tak, tak - dodała kobieta, na którą mówił Ada. - Siedział w kucki przed nią i gapił się na jej tyłek. Jak żyję, nie widziałam czegoś podobnego! - Skurwysyny-jęknęła Molly. - Tam, skąd ja pochodzę, jest to w ogóle nie do pomyślenia - odezwała się jedna z dziewcząt. - Żeby taki cholerny Indianin... - Ta pani jest poparzona - powiedziałem. - Jeżeli tak, to chętnie się nią zajmiemy. Weźmiemy ją do naszego namiotu. - Nie dotykajcie mnie! - wrzasnęła Molly. - Kurwy! Trzymajcie się z dala ode mnie! - Też mi wdzięczność - żachnęła się Ada. - Ten Indianin zna się na leczeniu - powiedziałem. Rosjanin uniósł krzaczaste brwi. - Na leczeniu? - On się nią opiekuje. - Zabiłem go. Rąbnąłem go pięścią w kark. Pochyliłem się nad Niedźwiedziem. Żył. Był tylko ogłuszony. Pomogłem mu usiąść w kącie. 38 - Blue, przepędź te kurwiszony. Błagam cię, przegoń je! - Kochana - odezwała się jedna z dziewcząt. - Spójrz na siebie. Jesteś cała wysmarowana jakimś ohydnym indiańskim świństwem. Nic dziwnego, że cię wszystko boli. Chodź do nas, Ada opatrzy cię, jak należy. Myślałem, że Molly dostanie ataku szału. Zaczęła krzyczeć i bić pięściami w ziemię. - Umrę, jak Boga kocham, umrę, jeżeli która mnie dotknie. O Boże, zabierzcie je stąd...-Co gorsza, zaczęła czołgać się po ziemi na czworakach szukając swojego krzyżyka. Zacisnęła na nim dłoń, mamrotała do samej siebie poruszając szybko wargami, przewracała oczami. - Biedactwo - powiedział Zar, końcami palców dotykając podrapanych policzków. -Ostre ma pazury, jak na tak cnotliwą babkę. - Do czego to podobne - dodała Ada - żeby tak leżeć na brudnej ziemi? Spojrzałem na Niedźwiedzia, który-wciąż na wpół przytomny - siedział opierając się plecami o ścianę. Potem na tę grupę tak pewnych siebie ludzi. - Molly, zabieram cię do siebie - oświadczyłem. Nachyliłem się, wsunąłem jej ręce pod pachy, dźwignąłem i przełożyłem sobie przez ramię. Obawiałem się, że zacznie się wyrywać, ale ona wcale mi się nie opierała, a ważyła nie więcej jak dziecko. Na dworze było zimno, więc powiedziałem Rosjaninowi, żeby okrył ją bawolą skórą. W momencie kiedy to robił, Molly jęknęła i wbiła mi paznokcie w kark. Wyniosłem ją z chaty i poszedłem do swojej ziemianki. Za nami ruszyły wszystkie cztery córy Koryntu ze swymi latarniami, które oświetlały ziemię migotliwym blaskiem. W ziemiance przecisnąłem się obok Jimmy'ego i położyłem Molly na kocu. Drugim zasłoniłem otwór, wysunąłem głowę przez szparę i powiedziałem do wciąż hałasujących kobiet: - W porządku, ja się nią zajmę, możecie już być spokojne. Kiedy powróciłem do Molly, zobaczyłem, że patrzy na swoją pustą rękę. Jeszcze raz zgubiła krzyżyk. - Zabrały mi go. Okradły mnie! - krzyknęła. 39 I znowu zaczęła zawodzić i złorzeczyć. Przeklinała ojca, matkę, dzień, w którym się urodziła, dzień, w którym postanowiła jechać na Zachód, no i mnie. W czasie tej awantury Jimmy wymknął się z ziemianki i w połowie drogi do chaty Indianina znalazł krzyżyk tam, gdzie Molly wypuściła go z ręki. Wrócił, klęknął przy niej i podał go patrząc na nią tym swoim poważnym, przypominającym spojrzenie ojca wzrokiem. Molly, której twarz była mokra od łez i umazana błotem, przyglądała się chłopcu, jakby go widziała po raz pierwszy w życiu. Jakże pragnąłem, żeby patrzała na mnie w taki sposób. - Molly - powiedziałem. - To jest Jimmy Fee. W kilka minut później oboje spali mocnym snem. W ziemiance było ciepło, tkwiliśmy w niej jak zwierzęta w norze. Usiadłem, żeby trochę odpocząć przed pójściem do namiotu Rosjanina. Wyciągnąłem nogi, przymknąłem oczy i natychmiast zasnąłem. Próbuję opisać wszystko, co się wtedy działo, i nie jestem pewny, czy to, co nam się śni, też jest wydarzeniem. A śnił mi się Zły Człowiek z Bodie. Pędził stado bydła przez pustkowia. Na każdym zwierzęciu siedział wilk albo sęp i wbijał mu szpony w kark. Ja byłem w samym środku stada, biegłem z innymi i nie mogłem się uwolnić ze szponów. Upadłem na kolana, tratowały mnie kopyta, usta miałem pełne ziemi. Czując smak tej ziemi zbudziłem się. Okazało się, że grudy wysychającej darni odrywały się od stropu i spadały mi na twarz. Przeraziłem się, bo zobaczyłem, że przez szpary po obu stronach zawieszonego w otworze koca, zagląda jasny dzień. Przespałem widać dobrych kilka godzin. Molly i Jimmy jeszcze się nie zbudzili, więc wylazłem z ziemianki, wyprostowałem się z trudem i zmrużyłem oczy. Bo raziło mnie słońce. Było już dobrze po południu. Przybysze z pewnością odjechali. Ale kiedy odwróciłem się, zobaczyłem ich w odległości jakich trzech metrów od mojej ziemianki. Zwijali namiot. Był to wielki wojskowy namiot i mieli z nim kłopot. Jednocześnie kłócili się gwałtownie, więc nie 40 bardzo im to szło. Kiedy któreś z nich zabierało się do wyciągania kołka z ziemi, inne zaczynało wrzeszczeć, potem wszyscy naraz podnosili głos. Teraz za dnia mogłem się przyjrzeć kobietom Rosjanina lepiej niż poprzedniego wieczoru: ta, którą nazywali Adą, była niewątpliwie najstarsza. Chinka i pozostałe dwie-jedna wysoka, druga mała i pulchna-były zaledwie dziewczynkami. Ucieszył mnie ich widok. Ale kiedy Zar mnie zauważył, przerwał mowę do kobiet i zakończył pod moim adresem: - Nie jesteś wcale druhem, bracie! Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Poszedłem pod studnię, żeby się umyć. Ruszył za mną, nie przestając do mnie mówić. - Co teraz robić? Całe rano szukałem drogi do kopalni! Nie powiedziałeś, że drogi nie ma, nic nie mówiłeś. A teraz te babska, które powinny już leżeć na plecach i pracować, nic tylko skaczą mi po głowie. Straciłem cztery dni! Byłem jeszcze zaspany. - Przecież jak na dłoni widać drogę przez te skały - powiedziałem. - To ma być droga? Może dla mrówek! Ja nią nie przejadę! Miał rację. Nie przypuszczałem, że zamierzał jechać aż do samych złóż tym wielkim wozem. A powinienem się był tego domyślić. - To rzeczywiście zła droga. Pomyliłeś, człowieku, miasta. To, do którego chciałeś jechać, jest o dwie doby drogi stąd, na głównym trakcie. Coś ci się pokręciło. Zdenerwował się. Na szyi wystąpiły mu żyły. Puścił wiązankę najpierw po angielsku, potem po rosyjsku. Zdawało się, że nigdy nie skończy. Kiedy się pochyliłem, żeby nalać sobie wody na kark, on też się pochylił, kiedy odrzuciłem głowę w tył i piłem, przemawiał do mojej grdyki. Kiedy zabrakło mu przekleństw pod moim adresem, wskazał palcem na swoje podrapane policzki i zabrał się do przeklinania Molly. Nazwał ją, między innymi, kocicą, a kiedy skończył z nią, obrócił się i dumnym krokiem odmaszerował do swoich kobiet. No, pomyślałem sobie, pożegnaj się z robieniem interesu na wodzie ze studni. Rosjanin nie da nam nawet skórki od 41 chleba. Ale, ostatecznie, gdyby przyjechał dwa dni wcześniej albo dwa dni później, wyszłoby na to samo. Nagle rozjaśniło mi się w głowie i coś sobie przypomniałem. Pobiegłem za nim. - Hej! - zawołałem. - Nie możesz dojechać do złota, to fakt, ale może złoto przyjedzie do ciebie? - Co takiego?! -Rusz się, Zar - powiedziała mała, kurduplowata. - Jedźmy już. Dostaję dreszczy, jak patrzę na to wszystko. - Jakie znowu złoto? - zapytał Rosjanin nie zwracając uwagi na dziewczynę. Zacząłem gadać jak najęty. Powiedziałem mu-lekko przesadzając-jakie bogate było nasze miasteczko jeszcze przed dwoma dniami. Jak to co sobotę zjeżdżali tu górnicy-i to całymi gromadami - żeby wydać swoje Zarobki i zabawić się. Że nie widzę powodu, dla którego nie mieliby się zjawić i dzisiaj, bo przecież, jak sobie przypomniałem, jest sobota. Przez dłuższą chwilę rozważał moją propozycję. Skubał wąsy, marszczył brwi i rozmyślał, co robić dalej. No i zdecydował się: - Nie. Odjeżdżamy. Uratowało mnie to, że on i jego panie nie mogli w żaden sposób porozumieć się co do dalszej drogi. Rosjanin chciał jechać na zachód, w kierunku głównego traktu, one wolały zawrócić. Kłócili się, robili obrażone miny, krzyczeli na siebie, grozili sobie nawzajem, a ja co chwila patrzałem w górę ku skałom i miałem nadzieję, że czas pracuje dla mnie. Ilekroć wydawało mi się, że już dochodzą do porozumienia, rzucałem słówko, którym podsycałem kłótnię. Tylko Chinka milczała i patrzała to na jedno, to na drugie z nich i pewnie zastanawiała się, co z tego wszystkiego wyniknie. Ona pierwsza zauważyła trzech jeźdźców na mułach, którzy przyglądali się nam ze szczytu jednej ze skał. - Machajcie rękami, dziewczyny, no, machajcie! - krzyknął Zar. Posłuchały go. Podskakiwały, powiewały chustkami i wołały: - Hej! hej! -i tamci ruszyli w naszą stronę. Słońce chyliło się ku zachodowi. Zar rzucał dziewczy- 42 nom krótkie rozkazy i podczas gdy szykowały się na przyjęcie gości, zaprowadził mnie do wozu i dał mi worek mąki, kilka połci suszonej wołowiny i puszkę smalcu. Uśmiechał się, znowu byłem jego przyjacielem. Nie tracąc ani chwili ukryłem wyniki naszej handlowej wymiany w ziemiance. 4 W kilka godzin później dokoła namiotu stało uwiązanych ponad tuzin koni i mułów. Rozlegające się ze środka. dźwięki piosenek dziwnie brzmiały wśród nocy. Górnicy już po paru minutach przestali się dopytywać o pożar i tylko kilku oderwało się na chwilę od nowych kurew, żeby pojechać do grobów i uchylić kapeluszy. Wdałem się w rozmowę z jednym, którego znałem, nazywał się Angus Mcellhenny. Był to stary, krępy facet - z wieczną fajką w zębach- który na pewno wbił dobrą setkę pali w różne miejsca, gdzie spodziewał się znaleźć złoto, zanim zrezygnował i zaczął pracować dla firmy. Angus nie mógł wprost uwierzyć w to, co się u nas stało. - Jeden jedyny człowiek? -zdziwił się. - Jeden jedyny. - Oni przeważnie grasują w stadach. Lubią się trzymać kupy. - Był sam. - Jezus Maria! Co za skurwiel! Opisz mi go jeszcze raz. - Wysoki, barczysty, o dobrą głowę wyższy ode mnie. Na jednym policzku ma dużą czerwoną szramę. Jak po oparzeniu. Ale najlepiej to zapamiętałem jego oczy. Oczy obłąkanego konia. - Znam go. To Clay Tumer. - Pojechał w waszą stronę. - Psiakość, może przejeżdżał koło naszego obozu. - Znasz go? Naprawdę? - Słyszałem o nim. Ktoś go już dawno powinien kropnąć. Zbiesił się dobrych kilka lat temu. - Angus wyjął fajkę 43 z ust i splunął. - Niechby się już w piekle smażył. Dosyć narobił krzywd. Z namiotu doszedł nas głośny wybuch śmiechu. Wyższa z dwóch białych dziewcząt wyszła na dwór prowadząc za ucho mężczyznę. Rechotał, był zdrowo zalany. Zeszliśmy im z drogi, a ona oprowadziła go dokoła namiotu, wepchnęła do wozu i weszła za nim do środka. - Blue- odezwał się Angus-chodź, napijemy się za naszą Flo. Panie, świeć nad jej duszą. Mimo że już nadeszła północ, w namiocie było gorąco. Z podtrzymujących go pali zwisały latarnie, rzucając żółte światło na roześmiane twarze. Rosjanin urządził bar na desce przerzuconej przez dwa kozły. Zakasał rękawy, owinął się dużym fartuchem i rozlewał z beczułki whisky zamawiane przez panie dla swoich klientów. Pocił się, był czerwony na twarzy, błyszczały mu oczy. Na desce, w zasięgu jego prawej ręki leżała strzelba. Pod nogami położył worek, do którego wrzucał monety albo woreczki ze złotym piaskiem znoszone mu przez dziewczyny. - Ja stawiam! - krzyknął na nasz widok i nalał nam whisky do cynowych kubków. Wypiliśmy z Angusem Mcellhennym za spokój duszy rudej Flo. Niektórzy klienci siedzieli na rozkładanych krzesłach, inni leżeli pokotem na ziemi i podszczypywali pulchną Chineczkę, ilekroć przechodziła obok. Inni zgromadzili się dokoła Ady, która grała na starym melodykonie i śpiewała różne piosenki. Wszystko, co chcę, nim wybije godzina, To kopalnia złota i tłusta dziewczyna... śpiewali, ale nagle umilkli, bo jeden ze stojących za Adą mężczyzn pochylił się nad nią, wpakował jej rękę za dekolt i zdrowo wymacał. Ada wrzasnęła, zerwała się z krzesła i dała mu mocno w twarz, po czym wszyscy razem wybuchnęli śmiechem. W chwilę później Ada zawołała do małej pulchnej: - Mae, zatańcz swój numer! Uwagę wszystkich ściągnęła teraz na siebie Mae, która 44 uniosła ręce wysoko nad głowę i zaczęła się obracać dokoła własnej osi. Mężczyźni klaskali w ręce nadając rytm, więc kręciła się coraz to szybciej i szybciej, aż spódnica i halki uniosły się i oczom wszystkich ukazały się jej nogi trochę powyżej cholewek. W kulminacyjnym momencie tańca zatrzymała się nagle, chwyciła jednego z mężczyzn za rękę, poderwała z ziemi i przy akompaniamencie śmiechów wyprowadziła z namiotu. Zaraz potem powróciła wysoka- Jessie było jej na imię-podeszła prosto do lekko wstawionego chłopca, który miał jeszcze krosty na twarzy, i usiadła mu na kolanach. Chineczka, ubrana w czerwoną, atłasową bluzkę i pantalony, przewiązana żółtą sZarfą, klęczała przed siwym, dobrze już podstarzałym facetem i częstowała go whisky, podczas gdy on gapił się na nią i skubał sobie brodę. Zamiast po szklankę sięgnął po nią, ale ona odepchnęła go lekko i uśmiechnęła się; przypuszczam, że czekała, aż zwolni się wóz. Te dziewczyny znały się na swojej robocie, zabierały się tylko do najbardziej pijanych i nieśmiałych. Moim zdaniem Zar prowadził swój biznes nie gorzej niż Avery. Angus Mcellhenny zaproponował mi drinka. Zgodziłem się. Ale kiedy odwrócił się do mnie plecami, a dziewczyny wciągnęły go do zabawy, wziąłem pełną szklankę i wyszedłem. Noc była zimna. W drodze do ziemianki towarzyszyły mi słowa piosenki: Wszystko, co chcę, nim mi przejdzie ochota, To pulchna dziewczyna, a z nią góra złota. Molly i Jimmy oświetleni blaskiem rozpalonego piecyka leżeli niczym para psów, obgryzali kawałki suszonego mięsa i przysłuchiwali się dochodzącym z namiotu swawolnym głosom. Smętny był to widok. Dorzuciłem patyków do ognia, zmieszałem mąkę z wodą, rozpuściłem odrobinę smalcu na patelni i usmażyłem placki. Położyłem dwa przed Molly i dwa przed Jimmym. Molly odwróciła głowę. - Molly-odezwałem się. - Mam whisky. Jeżeli zjesz placki, dam ci przepłukać gardło. Nie odpowiedziała. Ale w tej samej chwili usłyszałem na zewnątrz kobiecy, strofujący głos: - Nie tędy, stary 45 ośle!-Jednocześnie ktoś się potknął o nasyp przed ziemianką i jedna z desek spadła ze stropu prosto na plecy Molly. Wrzasnęła, a ja złapałem deskę i wybiegłem. Mae ciągnęła klienta za poły w stronę namiotu, a on śmiał się, potykał i kaszlał. Położyłem deskę na miejsce i usiadłem oparłszy się plecami o ścianę wykopu tak, żeby widzieć wszystko, co się dzieje, i trzymać pijaków z dala od ziemianki. Popijałem whisky, którą Molly wzgardziła. Smakowała mi. Rozgrzała gardło, ale cała reszta mojego ciała marzła na zimnie. Z ciemności dochodziło skrzypienie wiatraka, któryś z koni parskał od czasu do czasu, w namiocie wciąż śpiewano-chyba już dwudziestą zwrotkę. Ale ja przysłuchiwałem się rozmowie dochodzącej przez ścianę z darni. - Proszę cię-doszedł mnie głos Molly-popatrz na moje plecy i powiedz, czy krew się jeszcze sączy. - Już nie. - Dobry z ciebie chłopiec... znałam twojego ojca. - Wiem. - Lubił Flo... - Wiem. - No i nie ma go. Tyle mu z tego przyszło. Jimmy nic jej nie odpowiedział, a z wnętrza namiotu rozległy się szczególnie głośne krzyki i wybuchy śmiechu. - Dlaczego płaczesz? - Wca...wcale nie. - Nie ma go już. Ale są gorsze rzeczy niż śmierć. Spójrz tylko na mnie. Nie płacz po ojcu. Ile masz lat? - Ojciec mówił, że dwanaście. - Kiedy? - Nie... nie pamiętam. - Dwanaście. Jesteś mały na swój wiek. Zjedz mój placek. Chcesz chyba urosnąć i zostać prawdziwym mężczyzną, no nie? O Boże, jak mnie te plecy pieką! Jezus Maria! No, pojedz sobie, maty. Powiem ci, że niełatwo wyrosnąć na mężczyznę, nawet kiedy je się, jak należy. Nieco później zdrzemnąłem się na siedząco, ale przez całą noc budziły mnie na przemian albo piski dziewcząt, albo ryki mężczyzn. Światło padające z otworu namiotu odcisnęło się na ekranie mojej świadomości żółtym kwad-46 ratem, z którego - od czasu do czasu - wyłaniały się jakieś ciemne postacie i jak duchy rozpływały się, z chwilą gdy docierały do granicy ciemności. Nad ranem wydało mi się, że widzę cienie oddalających się mułów, a kiedy zasłona nocy podniosła się całkowicie, obudziłem się i rozprostowałem sztywne członki. W sZarym świetle poranka spostrzegłem leżących pokotem górników zmorzonych kamiennym snem. Wstałem, przeszedłem się i natknąłem na Angusa Mcellhenny'ego. Siedział skulony w obtłuczonej wannie Hausenfielda - sterczącej wśród ruin niczym wyrzucony na ląd szkuner - i chrapał. Widok Angusa w takiej sytuacji bynajmniej mnie nie rozweselił, przeciwnie, im dłużej patrzałem na niego w smętnym świetle poranka, tym większa ogarniała mnie melancholia. Zrozumiałem, że na tym pogorzelisku nikogo nic dobrego spotkać nie może. Ale nastał dzień i trzeba się było zabrać do roboty. Zmieszałem nieco mąki z wodą, usmażyłem placki na śniadanie, rozejrzałem się za jakimś naczyniem dla Molly, zbiłem kilka desek na drzwi do naszej ziemianki, nazbierałem trochę suchego łajna na opał, wygarniając je spod zwierząt wciąż jeszcze spętanych w pobliżu namiotu. Wyprowadziłem kuca majora na pobliskie pole, gdzie było trochę Zarośli. Kiedy słońce zaczęło mocniej grzać, górnicy budzili się, wstawali i klęli, klęli zachryple i odjeżdżali. Usłyszałem, jak jeden z nich mówił do swojego muła: - Te, Kwiatuszek, stąpaj miękko i ostrożnie, żeby mi łeb z karku nie spadł. Pryszczaty chłopak przyszedł do mnie z wymiętym listem w ręce. W dziennym świetle wyglądał jeszcze mizerniej i cherlawiej. - Zawsze nadawałem listy przez pana Maple'a- powiedział. - Nie ma już Ezry - odparłem. - Wiem. Może zatrzymałby go pan u siebie, aż przyjdzie poczta? - Wyjął z kieszeni dwa srebrne dolary i wsunął mi do ręki.- Opłata jest dwa dolary za uncję-dodał.-Ja nigdy nie piszę więcej niż za dolara. Odszedł, zanim zdążyłem się zgodzić lub nie, i teraz 47 wydaje mi się, że to wydarzenie, bardziej niż jakiekolwiek inne, wpłynęło na dalszy rozwój wypadków. Albowiem Zar gwiżdżąc wesoło wyłonił się z wozu i zaczął gramolić w dół właśnie w momencie, kiedy chłopiec, wręczywszy mi list, odjeżdżał. Rosjanin zapiął koszulę i powitał mnie. Wspólnymi siłami rozpaliliśmy ognisko, potem on zaparzył prawdziwą kawę, poczęstował mnie, usiadł na ziemi i poprosił, żebym mu opowiedział, co się właściwie stało z naszym miastem. Opowiedziałem. - Zaskoczył was? - zapytał. - Tak jest. Wskazał na list chłopca, który wsunąłem do kieszeni koszuli, i powiedział: - Miasto poszło z dymem, ale jest potrzebne. Tak czy nie? - Tak. - Poczta tu jeszcze przyjedzie? - Pewnie. Jeżeli będzie miała po co. - Przyjedzie. Górnicy na pewno też! Myśl o tej możliwości ogromnie go podnieciła. Zerwał się z ziemi, zaczął biegać tam i z powrotem, skubał sobie brodę - krągły jak beczułka człowieczek, mamroczący coś po rosyjsku. Popijałem gorącą kawę i obserwowałem go. Stał teraz i rozglądał się: patrzał na wiatrak, na kamieniste wzgórza, obrócił się, zatoczył pełne koło, spojrzał na wschód ponad doszczętnie spaloną ulicą, a potem na południe ponad równinę ciągnącą się aż po horyzont. Stojące w zenicie słońce rozpaliło ją do białości i tylko tu i ówdzie, tam gdzie teren nagle się obniżał lub gdzie chmury kładły swoje cienie, mieniła się odcieniami żółci i seledynu. , - Druh m o j -odezwał się wreszcie wciągając powietrze.-Czy czujesz-spojżał na mnie - zapach kawy, zapach konia, zapach spalenizny? Skinąłem potakująco głową. - A widzisz, bo ty nie masz kupieckiego nosa! A wiesz, czym mnie to pachnie? Forsą!- Spojrzał mi w oczy. Złoty ząb zabłysnął w szczecinie brody. Ogromnie ubawiony wziął się za boki i śmiał jak szalony. Tak głośno, że Jimmy wyszedł z ziemianki, żeby zobaczyć, co się dzieje. - Czy ty, druh mój, rozumiesz, co ja mówię?- ciągnął 48 Zar. - Będziemy sąsiadami! - Pochylił się nade mną i trzepnął mnie w ramię. Wciąż się śmiejąc, ruszył w stronę namiotu i zniknął w jego wnętrzu. Ponieważ garnek z kawą wciąż stał na ogniu, napełniłem kubek i skinąłem na chłopca. - Masz, Jimmy, wypij to. Wziął kubek bez słowa. Zauważyłem, że po przespanej nocy wygląda znacznie lepiej, że te jego tak do ojca podobne oczy nie są już tak zapadnięte jak wczoraj. - Czy Molly jeszcze śpi? - Nie. Mówi coś. - Jak to mówi? - Mówi do siebie. Do krzyżyka. - Może się modli? - Chyba się modli. Kiedy wypił wszystko, dolałem świeżej kawy do kubka. - Daj to Molly - poleciłem. - Od ciebie przyjmie. Może modli się właśnie o kubek kawy. Jimmy ruszył ostrożnie do ziemianki. W tej samej chwili z głębi namiotu wydobyły się okrzyki protestu, więc chłopiec stanął jak wryty i spojrzał na mnie. - Idź, idź- powiedziałem.-To ci sami co wczoraj. Dolałem wody do garnka i postawiłem go z powrotem na ogniu. Potem stałem i przysłuchiwałem się potwornym wrzaskom, jakie wciąż wydobywały się z głębi namiotu. Dziewczyny tam spały, a Zar zbudził je, żeby im powiedzieć, że będą zakładali nowe miasto. Cóż to była za awantura! One ryczały na niego, a on na nie. Wydawało mi się, że milczała tylko Chineczka, później okazało się, że mam rację. Po chwili klapy namiotu rozchyliły się i właśnie ona wyszła na dwór. Lekko kulejąc zrobiła kilka kroków, przystanęła i powiodła wzrokiem po ruinach, po równinie i po wzgórzach. W tym momencie przyszło mi coś do głowy. Poszedłem do leżącego w wannie Angusa i wyrzuciłem go na ziemię. Nie przebudził się, nie przestał nawet chrapać. Zaciągnąłem wannę pod studnię, wypłukałem, jak mogłem najstaranniej, i napełniłem wodą. Drgające w jej lustrze słońce odbijało z kolei niebo. Wykombinowałem, że jak zostawię wannę przez całe popołudnie na słońcu, to woda się 49 nagrzeje i zrobi się całkiem zachęcająca. Też mam swój pomyślunek. Tymczasem kłótnia w namiocie powoli cichła, aż w końcu słychać było już tylko głos Zara i jednej z dziewcząt. I ta wkrótce wyszła na dwór. Okazało się, że to mała, pulchna Mae. Ruszyła dumnym krokiem do wozu, weszła do środka i zaczęła wyrzucać na ziemię różne przedmioty: garnek, koc, torbę podróżną. - Na mnie nie licz, mój panie! - wrzeszczała. - Możecie kisnąć w tej zakazanej dziurze, jeżeli chcecie. Ale beze mnie. Zar także wyszedł z namiotu i stał teraz wymachując pięścią w jej stronę. - Nosa zadzierasz? Myślisz, że jesteś mądrzejsza od Zara! Uduszę cię własnymi rękami! Zamiast odpowiedzieć, rzuciła w niego owalnym lusterkiem i trafiła w skroń. Śmiać mi się chciało, ale Rosjanin ryknął z wściekłości, skoczył na wóz, wsunął rękę do środka, wyciągnął dziewczynę i zrzucił na ziemię. - Hej, Zar! - zawołała wysoka, na którą mówili Jessie. - Nic z tych rzeczy! Stały z Adą przed wejściem do namiotu i zaczerwienionymi oczami przyglądały się potyczce. Zaspane i wymięte, nie wyglądały ponętnie. Szminka starła się im z twarzy, włosy zwisały w bezładzie, wyglądały jak wyciśnięte cytryny. - Ja tu rządzę i tylko ja!- krzyczał Zar. I jakby dla podkreślenia tego twierdzenia dawał Mae kopniaka, ilekroć usiłowała wstać. Kiedy się wreszcie podniosła i zaczęła uciekać, przewrócił ją jeszcze raz i znowu skopał. Wrzeszczała, a on tylko powtarzał: - Zamknij się, stul pysk! Podbiegłem, odciągnąłem Zara od dziewczyny, która się już nawet nie szamotała, tylko leżała zakrywszy głowę rękami i szlochała. Zar pozwolił się prowadzić, ale co kilka kroków odwracał się i przeklinał dziewczynę po rosyjsku. Chineczka wróciła biegiem do namiotu, gdy tylko Zar z niego wyszedł, lecz Jessie i Ada podeszły do Mae i pomogły jej wstać. Ada objęła posiniaczoną dziewczynę i pocieszała. Było mi wstyd. Odwróciłem się plecami do Zara, który 50 siedział z ponurą miną i skrzyżowanymi nogami przed ogniskiem, podszedłem do zgnębionych kobiet i powiedziałem, że jeżeli mają ochotę, to mogą skorzystać ze stojącej pod studnią wanny. Na pewno nie kąpały się od miesięcy. Mae natychmiast zapomniała o swojej krzywdzie. Obie z Jessie rozebrały się do naga, jedna przez drugą skakały do wanny, pluskając się i śmiejąc jak dzieci. Ada przyniosła im kawałek pachnącego mydła. - Przyjechało aż z Paryża! - poinformowała mnie. - Dostałam je od skurwiela, który ukradł je żonie swojego pułkownika! Chinka przyglądała się koleżankom z daleka i uśmiechała się z zadowoleniem. Te dwie dziewczyny wskakujące i wyskakujące z wody - ogorzałe po szyję i przeguby rąk, a poza tym całkiem białe-zachowywały się tak swobodnie, jakby były ubrane. Jednym z tych, którzy przyglądali im się, był stojący pod ścianą ziemianki Jimmy, ale przecież nie mogłem mu tego zakazać, bo sam się na nie gapiłem. Tegoż wieczoru - siedząc z Rosjaninem przy ognisku - powiedziałem mu, że należałoby chyba postawić kilka w miarę przyzwoitych budynków przed przyjazdem poczty konnej. Przypomniałem sobie, że Fee oprócz tego, że kupował deski w kopalni, przywoził je także z opuszczonych okolicznych miasteczek. - No to znajdźmy takie miasteczko-zaproponował Zar. - Znam jedno - odpowiedziałem. - Nazywa się Fountain Creek. - Dobra. Jedziemy. Wstał. Ten człowiek był nawet przebieglejszy od Avery'ego i tak szybki, że trudno było za nim nadążyć. Miałem kiedyś takiego konia. Wystarczyło go raz dotknąć ostrogą i już nie dał się zatrzymać. - Chwileczkę! - krzyknąłem. - To jest pół dnia drogi. Po co tracić noc. Wyruszymy o świcie. Ale z chwilą kiedy zapadła decyzja, zacząłem się zastanawiać nad jej słusznością. Wypadki toczyły się zbyt .szybko jak na mój gust. Cieszyłem się wprawdzie, że 51 niebawem zacznę coś robić na serio, ale nie byłem pewny, czy to ma sens, i niemal mimo woli zacząłem zerkać w stronę rzucanych przez skały cieni. Nie miałem ochoty zostawiać Molly i Jimmy'ego samych na cały dzień, a może nawet i noc. No, ale zanim jeszcze zaczęło świtać, byłem ubrany, a kiedy pierwsze promienie słońca rozjaśniły nocne niebo, poszedłem do chaty Indianina. Jak się obawiałem, John Niedźwiedź nie miał najmniejszej ochoty pilnować kogokolwiek. Od chwili kiedy Zar na niego napadł, nie wysunął nosa z chaty. Przez otwarte drzwi widziałem, jak siedzi zgarbiony przed wygasłym ogniskiem, pogrążony w myś- lach. Nie można Indianinowi zrobić nic gorszego jak go uderzyć. Niedźwiedź miał na sobie koszulę, portki i mieszkał w chacie-chociaż jeszcze dziesięć lat temu nie zniósłby dachu nad głową-ale okazało się, że ma wciąż duszę nomada. Korzystając z chłodu wczesnego poranka Zar wyładował resztę rzeczy z wozu, a teraz ściągał z niego brezent i odkręcał pałąki. Na ziemi leżały już kufry, worki z ziarnem, liczne skrzynie, beczułka, bety - mnóstwo bagażu mieściło się w tym wozie. Dziewczęta krzątały się żwawo, zanosząc rzeczy do namiotu. - Zaraz będę gotów, druh mój!- zawołał Zar na mój widok. Poszedłem i powiedziałem mu, że Niedźwiedź wpadł w melancholię. Nie przejął się tym zbytnio. - Przejdzie dzikusowi-uspokoił mnie. Dobrze zapamiętałem te słowa. - Może i tak- odparłem -ale kto przypilnuje naszego dobytku? - E, tam-wzruszył ramionami. Byłem skłopotany. Nie miałem ochoty odjeżdżać, szczególnie ze względu na chorobę Molly. Ale nie było innego wyjścia. Pogadałem z najwyższą z dziewcząt Zara, Jessie, i namówiłem, żeby mi sprzedała jedną ze swoich starych sukien. Zaofiarowałem jej dwa srebrne dolary, które dostałem od pryszczatego chłopca za nadanie listu. - Nie-zmieniła nagle zdanie Jessie-ta suknia jest za dobra dla tej kurwy. - Daj mu suknię - zażądał Zar i zmarszczył brwi. 52 Transakcja została zawarta. Zaniosłem suknię do ziemianki. Molly siedziała zwrócona twarzą ku drzwiom, zakryta po szyję skórą z bawołu. Twarz miała wychudzoną i tak patrzała na mnie swoimi zielonymi oczami, że zrobiło mi się dziwnie, a nawet wstyd, że próbuję się do niej odzywać. Musiałem odchrząknąć. - Molly, wszystko się jakoś układa. Ci ludzie osiedlą się tutaj. Teraz jadę z Ruskiem po drewno. Będziemy się budować. Skinęła głową, widać było, że ją to nic nie obchodzi. - Jimmy zostaje - powiedziałem. - Mam dla ciebie suknię. Przez długi czas miałem się dręczyć tym, że nie potrafiłem przewidzieć jej odpowiedzi, jak również tym, czy jakikolwiek mój postępek znajdzie chociażby na chwilę uznanie w jej oczach. Teraz milczała tak uparcie, że nie byłem pewny, czy moje słowa do niej dotarły. Aż zrozumiałem, że płacze. Płakała bezgłośnie i wpatrywała się uporczywie w ziemię, zupełnie jakby oglądała tam historię swojego życia, a łzy spływały jej po policzkach. - Molly - powiedziałem-to jest naprawdę dobra suknia. Ale nie chciała jej przyjąć. - Sam ją noś, burmistrzu-odezwała się wreszcie. Przygryzała dolną wargę, przeczesywała sobie włosy palcami. Nie wiedziałem, co robić, więc wyniosłem suknię na dwór. Jessie od razu mnie zauważyła i kiedy dotarłem do namiotu, wszystkie trzy dziewczyny przerwały robotę i otoczyły mnie. - Wiedziałam, że tak będzie-powiedziała Jessie. -Ta kurwa nawet skunksowi dałaby cyca, nawet z koniem by się gziła, moja suknia jest dla niej za dobra. - Niech ja skonam-dodała Ada. - Bezczelne świńskie dupsko-odezwała się Jessie do Mae. - To ci dopiero. - Bo tę starą za mało przypiekło - stwierdziła Mae powoli. Skubałem szczecinę na brodzie i zastanawiałem się, co teraz robić, i pod wpływem tej babskiej gadaniny powiedziałem coś, czego sobie do dziś nie potrafię wytłumaczyć. 53 Może chciałem ochronić Molly przed ich złością, a może pokręciło mi się z tego wszystkiego we łbie. - Molly to moja żona - oświadczyłem. Teraz myślę, że powiedziałem to, bo już wiedziałem, że jesteśmy nierozerwalnie ze sobą złączeni przez Złego Człowieka z Bodie. Dziewczyny spojrzały na mnie jak rażone piorunem. Tylko w oczach Jessie zauważyłem przelotne zdumienie, pewnie zdziwiło ją, że umieściłem żonę w chacie Indianina, gdzie dziewczyny ją znalazły. No, ale dla dziwki nie ma nic godniejszego szacunku niż zamężna kobieta. Te damy zaczęły się rumienić i jąkać niczym dziewice i już po chwili Ada wciągnęła mnie do namiotu, otworzyła swój kuferek i wydobyła coś z samego spodu. - To jest moja ślubna suknia - powiedziała. - Miałam ją na sobie jeden jedyny raz, w dniu mojego ślubu. Dwadzieścia lat temu. Mąż był kaznodzieją. To jego namiot, to krzesła dla wiernych, a to jego melodykon. Grałam na nim hymny. Nie noszę obrączki, bo mi wstyd, ale możesz jej powiedzieć, że ta suknia jest w porządku." - Ależ, panno Ado... - Proszę to wziąć. - Przełożyła mi białą szatę przez ramię. - Fason jest prosty. Na pewno będzie na nią w sam raz. Biedna kobieta. Żeby się tak poparzyć. Nic dziwnego, że jej się pokręciło w głowie. - Pewnie-potwierdziła Jessie. - I oddaj mu dwa dolary-zażądała Mae. - Oczywiście.-Jessie wsunęła mi pieniądze do ręki. - Zwróć tę starą kieckę. To szmata, powinnam ją zakopać. - Drogie panie -powiedziałem -jesteście bardzo dobre. - Być może obłudnie to zabrzmiało, ale byłem naprawdę szczerze wzruszony. Ta ich nagła życzliwość powinna mnie była raczej zasmucić, ale przecież wiedziałem, co mogły zrobić Molly, gdyby się dowiedziały, że jest taką samą prostytutką jak one. Kiedy wyszedłem z namiotu, Zar już siedział na koźle. Konie były zaprzężone. - Więc jak, druh mój? - Chwileczkę-odparłem. Podszedłem do Jimmy'ego, który stał przed ziemianką. 54 Widać całkiem niedawno się obudził, bo miał zaspane oczy. Palcami rozczesywał ogon kuca majora. - Jimmy- powiedziałem -posłuchaj mnie uważnie. Jadę teraz po drzewo na budowę. Jak odjadę, dasz Molly tę sukienkę. Ona musi coś na siebie włożyć, a od ciebie ją przyjmie. Zaprzęgnij kuca do wózka Indianina i postaw go pod drzewami. Gdybyś zobaczył, że zbliża się Zły, bierz Molly i jedź na południe, na główny trakt. Zrozumiałeś? - Tak. - Nie powinieneś mieć żadnych kłopotów, tylko nigdzie nie chodź i trzymaj się z daleka od Indianina, bo coś mu odbiło i jak go zirytujesz, może się wściec. Zjedz placki, które usmażyłem. Jak grzecznie poprosisz te damy, to pewnie dadzą ci kilka srebrnych dolarów. Zrozumiałeś? - Tak. - Wrócę niedługo. - Odszedłem kilka kroków i zatrzymałem się. -Jeżeli która z nich spyta, jak się czuje twoja matka, to pamiętaj, że chodzi o Molly. Wskoczyłem na wóz i usiadłem obok Zara. Strzelił z bata i konie ruszyły z głośnym stukotem kopyt. Odwróciłem się i stwierdziłem, że tylko Jimmy odprowadza nas wzrokiem. Stał przy ziemiance i patrzał za nami, a kiedy po dłuższej chwili znowu się odwróciłem, zobaczyłem, że nie ruszył się z miejsca. Żal mi się zrobiło, że nie powiedziałem czegoś, co dodałoby mu otuchy, może powinienem był przynajmniej pogłaskać go po włosach. Rosjanin poganiał konie, jakby się ścigał z pociągiem. Musiałem się trzymać mocno, bo pusty wóz przechylał się gwałtownie na boki. Wskazywałem ręką kierunek, raz na południe, raz na zachód, i tak pędziliśmy przez równinę z turkotem, podskakując na grudach, wznosząc wielkie tumany kurzu. Nie była to sytuacja sprzyjająca rozmowie, ale Rosjanin jakby tego nie zauważył. Był to człowiek dumny z siebie i swoich osiągnięć. I gdy tak pędziliśmy na łeb, na szyję w gorących promieniach słońca, wykrzykiwał gromkim głosem historię swojego życia, nie przerywając ani na moment, nawet kiedy zjechaliśmy z płaskiego terenu między piaszczyste, porośnięte skąpą trawą pagórki, które ciągnęły się daleko, jak okiem sięgnąć, jak spokojne morze. Słuchałem go tylko jednym uchem, bo myślałem o Molly i o tym, czy włoży na siebie tę suknię. 55 - Posłuchaj, druh mój. Jechałem na Zachód, żeby się osiedlić, ale szybko zobaczyłem, że tylko ludzie, co sprzedają rolnikom ziemię, narzędzia, nasiona, ogrodzenia, że tylko oni robią forsę. Tak jest ze wszystkim, nie poszukiwacze mają złoto, ale kupcy, co im sprzedają muły, kilofy i patelnie, nie kowboje robią majątek, ale właściciele barów, co im sprzedają wódkę, szulerzy, którzy ich ogrywają, nie ci się bogacą, co szukają złota, ale ci, co dostarczają narzędzi. Oni jedni. Sprzedałem fermę, i myślę, co ci ludzie jeszcze potrzebują... no i wymyśliłem, że bardziej niż kilofów, bardziej niż patelni i nasion, nawet bardziej niż whisky i kart ci ludzie potrzebują kobiet. Zaraz potem poznałem wdowę Adę, właścicielkę namiotu, i od tej pory prowadzę ten interes. Do Fountain Creek dotarliśmy w południe. W miasteczku Zarośniętym wysoką żółtą trawą, leżącym nad brzegiem wyschniętej rzeczułki, była jedna ulica, dwa rzędy rozsypujących się drewnianych domków, zbutwiałe płoty, zagrody dla koni i Zarośnięte chwastami werandy. Zanim zabraliśmy się do roboty, pociągnęliśmy wody z butli i zjedliśmy część wałówki, jaką zabrał na drogę Rosjanin. Wszędzie poniewierały się na pół zasypane piaskiem Zardzewiałe puszki po konserwach, gorący wiatr dmuchał nam w oczy i kołysał drzwiami pozbawionej dachu chałupy stojącej u wylotu ulicy. W odległości kilku metrów od nas zauważyłem czającego się pod werandą skośnookiego wilka. Obserwował nas uważnie. - Jest głodny-stwierdził Zar. -Jeśli mu nie przeszkodzimy, dobierze się do moich koni. - No to zróbmy coś-odpowiedziałem. Nie przestając żuć Zar sięgnął po strzelbę, uniósł ją powoli, wycelował i wypalił z obydwu luf. Zwierzę wyskoczyło spod werandy jak z procy, razem z wilczycą, której wcale nie zauważyliśmy, i obydwa drapieżniki puściły się pędem brzegiem potoku. -Niedługo wróci im odwaga - zauważyłem. - Zabierajmy się do roboty. Najpierw przystąpiliśmy do demontowania zagród dla 56 koni, rozplątując skórzane wiązania, które dały się rozplatać, przecinając inne i układając drewniane pale na wóz. Następnie zaczęliśmy rozbierać ściany domów i stodół, starając się unikać miejsc, w których było zbyt dużo białych mrówek. Podważaliśmy klepki podłóg, wyłamywaliśmy drzwi, wyrywaliśmy deski z werand, słupy, belki, dachówki. Wszystko było już tak zbutwiałe, że nie wiadomo, jakim cudem te budowle jeszcze stały. Pracowaliśmy przez całe popołudnie, przerywając tylko od czasu do czasu, żeby napić się wody, wiatr wznosił tumany kurzu i piasku, dusił nas kaszel. Nasi przyjaciele, wilki, wypłoszyły myszy i sowy, ale całe chmary pająków i najrozmaitszego robactwa uciekały przed uderzeniami naszych łopat i kilofów. Przerwaliśmy dopiero, kiedy stało się jasne, że nic więcej nie zmieści się na wozie. Deski piętrzyły się na nim na wysokość dorosłego mężczyzny. Potem zaczęliśmy się rozglądać za gwoździami. W pewnym momencie zobaczyliśmy na dnie wyschniętego potoku kupę błyszczących, białych ludzkich kości. Staliśmy i przyglądaliśmy się resztkom szkieletu. Był czyściuteńki. Pomyślałem, jakie to świństwo, że tylko garstka kości pozostaje po człowieku jako jedyny ślad. - Fountain Creek - powiedział Zar. Wycierał sobie kark chustką do nosa. - Widzisz niebezpieczeństwo, druh mój? Jak się trafi wymarłe miasto, to zawsze ma nazwę pełną nadziei, no nie? Kiedy będziemy nadawać nazwę naszemu miastu, to ostrożnie, żeby nie popełnić takiego błędu. Kiedy byliśmy gotowi do odjazdu, noc już zapadała. Chwyciłem lejce, a Rosjanin usiadł na stercie desek, żeby je obciążyć. Konie napięły mięśnie, koła drgnęły i ruszyliśmy stępa. Prawdę mówiąc, byłem zmęczony. Pomimo migoczących na niebie gwiazd jechaliśmy w gęstych ciemnościach, wóz kołysał się i skrzypiał, a ja drzemałem i budziłem się na przemian, i trudno mi było uwierzyć, że dojadę do jakiegokolwiek celu, że ta wyprawa przyniesie jakiś pożytek. Czy będę mógł coś zrobić dla tej kobiety i tego chłopca? Tylko dureń nazwie domem jakieś miejsce w tym kraju, a jakąś jazdę podróżą ku temu domowi. Usnąłem zapewne i konie się zatrzymały, bo zbudził mnie huk strzału ze strzelby Rosjanina. Wóz ruszył gwał-57 townie naprzód, lejce się napięły. Horyzont zaczynał się przejaśniać. - Te przeklęte wilki biegły za nami - oświadczył Zar. - Ale je przegoniłem. Kiedy wjechaliśmy do naszego miasta, Jimmy wyskoczył nam na spotkanie. - Jest tu jakiś człowiek. Przyjechał tym samym wozem. Tym, którym wywieźli tatę. Był bliski płaczu. Zszedłem z wozu na sztywnych nogach i wziąłem chłopca za rękę. - Co jest, Jimmy? Co, chłopcze? - O tam - wskazał ręką studnię Hausenfielda, i rzeczywiście stał przed nią karawan. Oczom własnym nie wierzyłem. Podszedłem bliżej. No tak, muł był ten sam i siwek i kilof klinujący tylne drzwi. Oparty o tylne koło stał chudy, niemalże pozbawiony podbródka facet w skórzanej kamizelce. Patrzał na mnie uśmiechając się chytrze. - Się masz. - Gdzie trafiłeś na ten wóz? - spytałem. - Stał w polu, więc go zabrałem. - A zaglądałeś do środka? - Jeszcze nie. - No dobrze. To jest karawan. Czy grzebałeś kiedy zwłoki? - Jakoś nie. - No to zajrzyj do środka, masz tam pierwszego klienta. Obejrzałem się i zobaczyłem Molly, która stała oparta o ścianę ziemianki. Miała na sobie białą suknię i uśmiechała się do mnie dziwnym, gorzkim uśmiechem. Przetarłem rękawem oczy i pomyślałem, że mam dobrą i trafną nazwę dla naszego miasta. Nazwiemy je Ciężkie Czasy. Tak jak je zawsze nazywaliśmy. Księga druga 5 Tak to się skończyło i tak zaczęło od nowa. Od dnia mojego powrotu Molly nie zdejmowała ślubnej sukni, zupełnie jakby ta suknia była na nią szyta, chodziła wprawdzie sztywno, z odrzuconymi w tył ramionami, z ustami skrzywionymi od bólu. Ale nawet kiedy ból mijał, wyraz jej twarzy pozostawał nie zmieniony. Blizny po zagojonych poparzeniach zmuszały ją do trzymania się prosto, głowę z konieczności też nosiła wysoko, na szyi widać było łańcuszek z krzyżykiem. Toteż ilekroć na nią patrzałem, dręczyło mnie sumienie. W dniu, w którym rozpoczęliśmy z Zarem budowę domów, Molly wzięła z ziemianki skórę bawolą i poszła do Indianina, żeby mu ją zwrócić. Weszła do jego chaty, wyrwała go z otępienia i z dumną miną wręczyła zawszone futro przepraszając za sprawiony mu kłopot. Wywnioskowałem to ze sposobu, w jaki zachowywała się po powrocie do ziemianki. Zupełnie jakby nieznany sprawca ukradł własność Indianina, a ona, zwracając skórę, wynagrodziła mu stratę. Nastrój Molly nieustannie się zmieniał. Albo nie odzywała się do nikogo przez kilka dni, albo uśmiechała się do samej siebie, jakby snuła plany, albo łkała bez wyraźnego powodu, chyba że opłakiwała niedawną przeszłość. Nie było takiej niegodziwości na świecie, o jaką nie oskarżałaby mnie, jeżeli miała ochotę. Pewnego ranka Jimmy pomagał mi szykować darń do uszczelniania szpar pomiędzy deskami. Podeszła do nas pulchna Mae, chyba bez specjalnego 59 powodu, i zaczęła coś mówić do chłopca, a nawet trochę Żartować. Jimmy ciągle przyglądał się kobietom Zara z wielką uwagą, co sprawiało im przyjemność. - Podobam ci się, co, Jimmy, kochasiu? - odezwała się Mae. Chłopiec spłonął rumieńcem. - Przyznaj się, że masz ochotę na Mae? - Nie, proszę pani. - Przyłóż rękę, zobacz, jakie to miękkie. Położyła dłoń Jimmy'ego na swojej piersi i właśnie w tym momencie zjawiła się Molly i trzepnęła ją w ucho. Mae była tak zaskoczona, że nawet się nie rozzłościła, tylko przygryzła wargę i uciekła. Jimmy szybko zabrał się z powrotem do rozdrabniania darni, a Molly stała i patrzała^ na mnie jak na gada. To, co czułem, nie było ostrym bólem, a raczej czymś w rodzaju nieustannego pobolewania, jakby czyjaś ręka ściskała mi serce. Uczucie to nigdy mnie nie opuszczało. Kiedy patrzałem het na równinę, w kierunku grobów, albo w górę na skały, albo na spaloną ulicę naszego miasta, zawsze miałem przed oczami twarz Złego Człowieka z Bodie. Teraz już wiem, na czym polegał kłopot, na czym polegał mój błąd. Nie potrafiłem się wczuwać w cierpienia innych ludzi, nie umiałem odgadywać ich myśli. Nadszedł dzień, kiedy skończyłem zbitą z solidnych desek przybudówkę do ziemianki. Mieliśmy więc dwie izby. Z kawałków balustrady okalającej niegdyś „Srebrne Słońce" i kilku gładkich desek skleciłem stół. Jimmy i ja gromadziliśmy przez cały dzień wszystko, co nam się trafiało, a nadawało do jedzenia, tak żeby wieczorem można było zasiąść przy tym stole. Molly szykowała nam posiłek, potem brała swoją porcję do ziemianki, gdzie jadła osobno, a Jimmy i ja siedzieliśmy, jedliśmy i nie patrząc sobie w oczy mówiliśmy, że nam smakuje. Poza tym wyłoniła się sprawa Jenksa. To właśnie Jenks przywiózł karawan Hausenfielda z równiny i był tak zadowolony ze swojego łupu, że nawet nie poczuł wydobywającego się z wnętrza smrodu. Miał głowę wąską jak kij od szczotki, a podbródek tak daleko cofnięty, że właściwie nie istniejący. Patrzał na ludzi niby to chytrymi, żółtymi oczami przypominającymi ślepia przebiegłego wilka, ale w 60 rzeczywistości był idiotą. Zanim dał sobie radę z pochowaniem zwłok Niemca, musiałem mu dokładnie powiedzieć, gdzie ma to zrobić, pokazać kilof klinujący drzwi wozu i wytłumaczyć, że tym właśnie narzędziem najłatwiej będzie mu wykopać grób, zmierzyć jego głębokość, ale skończyło się oczywiście na tym, że sam napracowałem się co najmniej tyle samo co on. Kiedy Hausenfield był już pochowany, Jenks przez dobry tydzień w ogóle nic nie robił, tylko siedział w cieniu swojego nowego wozu, przyglądał się dziewczynom, oliwił broń i czyścił pas rewolwerowy. Kiedy siedział dzień w dzień i bawił się bronią, wyglądał na człowieka tak zamyślonego, że dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, iż on po prostu nie może się zdecydować na to, czy zostać, czy jechać dalej. Był zwykłym włóczęgą, który szedł, gdzie go oczy niosły, a teraz został właścicielem czarnego karawanu i myślał o tym, jak z tego wyciągnąć możliwie największy zysk. Zar byt zły na mnie za to, że pozwalałem mu za darmo czerpać ze studni wodę dla muła, siwka i jego własnej wyleniałej szkapy. Mnie to już także zaczynało działać na nerwy. Obydwaj z Zarem mieliśmy zastrzeżenie co do Leo Jenksa. Pewnego ranka Molly podeszła do niego i zapytała go tym swoim donośnym, lekko zachrypłym głosem: - Panie Jenks, czy pan tylko potrafi oliwić tę strzelbę i nic poza tym? Jenks siedział na ziemi oparty plecami o koło wozu, ale kiedy Molly przemówiła do niego, zerwał się szybko na nogi i zdjął kapelusz. - Co pani wskaże, rąbnę jednym strzałem. - Rzeczywiście? - Tak, pszepani. - Ten wiatrak przed nami ma osiem krótkich ramion. Patrzę teraz na to, co sterczy do góry. Jenks włożył kapelusz na głowę, odbezpieczył pistolet, wycelował, wystrzelił i bezbłędnie trafił w górne ramię wiatraka. Konie Zarżały. John Niedźwiedź, który okopywał swoje grządki, wyprostował się i podniósł oczy. - Widzę szyjkę butelki! - zawołała Molly. - Sterczy tam z gruzów! Jenks odwrócił się, wycelował i w sekundę później drobne ułamki szkła prysnęły w górę. Jeszcze trzykrotnie 61 Molly wskazywała mu cel-kamień, kupę śmieci, patyk-za każdym razem Jenks trafiał bez pudła. Huk jego strzałów odbijał się od skał i wracał do nas echem. Wszyscy przyglądali się widowisku. Dziewczyny spod namiotu. Zar zza świeżo postawionej zagrody dla koni, Jimmy, skulony, z tylnego siedzenia bryczki majora. Stałem tak blisko Jenksa, iż mogłem stwierdzić, że ilekroć brał coś na cel, jego niespokojne wilcze ślepia przybierały wyraz pełnego skupienia. Na koniec wsunął pistolet za pas i znów zdjął kapelusz z głowy. -Dziękuję panu, panie Jenks-powiedziała Molly patrząc prosto na mnie. - Nieczęsto trafia się w tych stronach prawdziwy mężczyzna. Bóg mi świadkiem, życzyłabym sobie, żeby mój mąż umiał tak strzelać jak pan! Od tego momentu Jenks nie miał już wątpliwości co do swoich doraźnych życiowych planów. O świcie jechał wozem w kierunku wschodnim, het na równinę i wracał wieczorem przywożąc w skrzynce pół tuzina świstaków. Trzeba być bardzo dobrym strzelcem, żeby trafić świstaka szmyrgającego w stronę kryjówki. Jak się później dowiedziałem, Jenks zatrzymywał wóz w samym centrum świstaczej osady, kładł się na nim i leżał przez długie godziny, aż zwierzęta zapominały o jego istnieniu i wyłaziły ze swoich nor. Okazał się pierwszorzędnym myśliwym i wymieniał upolowaną zwierzynę albo na wodę z mojej studni, albo na bimber Zara, albo na usługi którejś z pań. Świeże mięso jest wielkim luksusem i nic tak nie smakuje jak dobrze upieczony udziec świstaka albo gulasz z królika. Ale Molly przyprawiała potrawy z tego mięsa goryczą swojej pogardy, toteż były trudne do przełknięcia. Kiedy wreszcie nadjechał dyliżans pocztowy, lato miało się prawie ku końcowi. Słonce stawało się coraz bledsze i zachodziło coraz wcześniej. Wiatr prawie nie ustawał i był coraz dokuczliwszy. Z każdym dniem wznosił większe tumany kurzu i rozwiewał zwęglone szczątki naszego miasta. Zar skończył swoją budowlę-długi niski dom z solidnych, darnią uszczelnionych desek. Stał na miejscu 62 namiotu, nieco na północ od wiatraka, a jego drzwi wychodziły, podobnie jak moje, na południowy wschód. Woźnica zatrzymał dyliżans przed domem Zara. Wszyscy-nie wyłączając Johna Niedźwiedzia-wybiegli na powitanie. Towarzystwo, do którego należał dyliżans, nosiło nazwę Territory Express Company, i tę właśnie nazwę wymalowano czerwonymi literami na jego boku. Napis był prawie nieczytelny, bo pokrywał go kurz i brud, a ogony koni zesztywniały od zaschniętego błota. Nasze miasto leżało w dużej odległości od poprzedniego postoju. Woźnicą był Alf Moffet, mój stary znajomy. Wyprostował się, oparł łokcie na kolanach, zluzował lejce i powiódł po nas wzrokiem, szukając widać znajomej twarzy. Pierwszą osobą, którą rozpoznał, była Molly. - Panna Molly?- zdziwił się.-A słyszałem, że pani i Flo nie żyjecie. Molly zmarszczyła brwi, ale nie odezwała się. Rosjanin i jego panie stały tuż obok nas. Bałem się, że Alf coś chlapnie. Z górnikami nie było pod tym względem kłopotu. Przez pierwszych kilka sobót Molly ukrywała się, potem już o nic nie pytali. Alfa bałem się, bo wiedziałem, że lubi żartować. Miał szorstki głos i był wielkim gadułą. - No cóż. Alf- podszedłem do niego i odchrząknąwszy powiedziałem: -Jak widzisz, mieliśmy tu pożar, ale jakoś nie wszystkich diabli wzięli. To są nasze nowe obywatelki - wskazałem ręką na Mae, Jessie i Adę - a jeżeli zleziesz z kozła i pójdziesz ze mną do naszego nowego saloonu, to kupię ci drinka i może nawet przedstawię paniom. - Dużo czasu nie mam, Blue-powiedział, ale się nie opierał, kiedy pomogłem mu zeskoczyć na ziemię. Chwycił torbę z pocztą i kazał pomocnikowi-staremu facetowi, którego nie znałem - wyładować przeznaczone dla naszego miasta przesyłki. Były to dwie beczki przymocowane do tylnej ściany dyliżansu, stos pudeł spiętrzonych na dachu i kilka umieszczonych w środku paczek. Dyliżanse zawsze zabierały taką ilość bagażu, jaką można było w nich zmieścić oprócz pasażerów. Zawsze przywoziły nam stosy towarów, toteż od dnia pożaru z niecierpliwością czekałem na najbliższą pocztę. U Zara paliły się lampy. Był biały dzień, ale Rosjanin nie 63 zaprojektował ani jednego okna. Posadziłem Alfa na polowym krzesełku przy drewnianym stole i kiedy nasze oczy przyzwyczaiły się do półmroku, skinąłem na Zara, który z uśmiechem na ustach przyniósł pełną butelkę whisky i dwie szklanki-dokładnie to, o co prosiłem. Szklanki pochodziły z knajpy Avery'ego. Znaleźliśmy je z Jimmym w zgliszczach nazajutrz po pożarze. Z Alfem należało się mieć na baczności. Był to potężny mężczyzna o kwadratowej twarzy. Siwawe włosy zakrywał kapeluszem. Golnął sobie trzy whisky bez wody. Kiedy przepłukał już gardło, nawiązaliśmy rozmowę. - Chcielibyśmy złożyć u ciebie zamówienie. Alf-odezwałem się. > - Sam nie wiem, Blue. Mam się zorientować w imieniu firmy i po powrocie powiedzieć, czy warto jest jeszcze jeździć do Ciężkich Czasów. - Więcej górników zagląda tu do nas teraz niż przedtem. Temu Rosjaninowi dobrze idzie interes. Codziennie mamy kupę klientów. Pan Jenks, nie wiem, czy go zauważyłeś, przyjechał do nas aż z Kentucky. Alf przechylił głowę na bok i uśmiechnął się do mnie. - Ten pożar to nie było znowu nic takiego- powiedziałem. - Zanim się obejrzymy. Alf, wyrośnie tu znowu kwitnące miasto. - Zawsze cię lubiłem, Blue, to fakt. Gdybyś zawisł na jednej ręce nad przepaścią, na pewno mówiłbyś, że uprawiasz wspinaczkę. Alf dowiedział się o naszym pożarze od któregoś z dawnych mieszkańców miasta, nie chciał jednak powiedzieć od kogo. Nie mogłem więc blagować. - To samo zdarzyło się kilka lat temu w Kingsville, w stanie Kansas. Słyszałeś o tym? - Nic mi o tym nie wiadomo-mruknąłem. Nalał sobie następnego drinka. - Więc posłuchaj. To było bardzo fajne miasto. Końcowa stacja kolejowa. Miało dwie, może nawet trzy stajnie, kilka sklepów, wiele ładnych drewnianych domów, więzienie z cegły, kilka pierwszorzędnych saloonów i piętrowy hotel. Jednej wiosny najechała je grupa złych ludzi. Zostali trzy dni. Zabili dwadzieścia osób. Rozwalili hotel, obrabowali sklepy. Zamurowali drzwi i okna więzienia i spalili 64 szeryfa żywcem jak w piecu. To miasto nigdy nie odżyło. - A kolej? - Następnego lata przedłużono szyny o trzydzieści mil. Jakbyś kiedy tamtędy przejeżdżał, to zobaczyłbyś, że wszystko fest Zarosła trawa. - Ci źli ludzie to istna Zaraza, nie da się zaprzeczyć. Alf. No ale napijmy się jeszcze. Kiedy przełykając whisky odrzucił głowę w tył, mrugnąłem na Zara, który warował przy drzwiach. Po chwili zjawiły się Mae i Jessie i przysiadły się do nas. Przedstawiłem je Alfowi i wyszedłem na dwór. Niedźwiedź pomagał staremu przy rozładowywaniu beczek. Jimmy stał na dachu dyliżansu i odwiązywał sznury przytrzymujące skrzynki. Jenks obmacywał strzelbę wystającą z kuferka woźnicy. Ale tak naprawdę to zaskoczył mnie widok Ezry Maple'a. Nie rozejrzałem się wcześniej za pasażerami, toteż nie wierzyłem własnym oczom. Stał ubrany tak jak ludzie na wschodnim wybrzeżu, a przy nim na ziemi leżała torba podróżna uszyta z kawałka dywanu. Boże, to był naprawdę on! - Ezra! -krzyknąłem. Ale rozmawiała z nim Molly i kiedy podszedłem, mówiła właśnie: - Panie, już panu mówiłam, że go nie ma. Miał dosyć tego klimatu. Blue- zwróciła się do mnie-to jest brat Ezry Maple'a, Izaak. Nie chce mi wierzyć. Żąda, żebym go zaprowadziła do sklepu Ezry. Kiedy mu się bliżej przyjrzałem, zrozumiałem, że to nie może być Ezra. Był znacznie niższy od brata, mniej zgarbiony i młodszy. Cerę też miał jaśniejszą, ale tę samą pociągłą twarz i te same smutne oczy starego psa. - Aleś mnie pan nabrał-powiedziałem. Molly roześmiała się i odeszła, a ja wziąłem brata Ezry na małą przechadzkę i pokazałem miejsce, w którym jeszcze do niedawna stał sklep. Opowiedziałem mu, co się nam przydarzyło. Brat Ezry potrząsnął głową i spuścił wzrok. - Jak mógł odjechać, kiedy wiedział, że jestem w drodze. To wcale do niego niepodobne. Sześć miesięcy temu wysłałem mu list. Napisałem wszystko jasno i wyraźnie! 65 - Panie Maple, przecież pan dobrze wie, że jak list wyrusza ze Wschodu na Zachód, to może wylądować Bóg wie gdzie. Nie pamiętam, żeby Ezra dostał ostatnio list. Pewnie go nigdy nie otrzymał. Wyjął z kieszeni dużą zakrzywioną fajkę, nabił ją i przyłożył do niej zapałkę. Pykał, marszczył brwi i wpatrywał się w zgliszcza. Wreszcie potrząsnął głową i powiedział: - Coś tu nie gra. Rozumiałem go doskonale. Nikt nie wybiera się na Zachód bez powodu. Podróżował z pewnością od dobrych czterech, a może nawet pięciu tygodni - pociągiem, parowcem, dyliżansem - w nadziei, że u kresu wędrówki zastanie brata, i najprawdopodobniej zamierzał się tu osiedlić. - „Przyjedź do mnie, jak tylko będziesz mógł", powiedział mi na pożegnanie. - Rozumiem. - „Przyjedź, jak będziesz mógł, starczy miejsca i dla ciebie." - To prawda. - Więc jak matka umarła, napisałem mu, że sprzedaję sklep i przyjeżdżam. Zostaliśmy sami z całej rodziny, to uważałem, że powinniśmy wspólnie popróbować szczęścia. No i przyjechałem-rozejrzał się dokoła-a Ezry nie ma. Niedobra sprawa. - No cóż, panie Maple, sam nie wiem, co panu radzić. Wprawdzie woda nie spływa tu z gór i zwierzyna nie podchodzi pod kuchenne drzwi, ale to miasteczko ma, jak to się mówi, niezłe perspektywy. Spojrzał na mnie wnikliwym kupieckim wzrokiem. - Panie, od siedmiu dni nie widziałem jednego drzewa. - Ale zna pan przysłowie, że tam, gdzie jest woda, tam rosną lasy. Nie rozśmieszyło go to, tylko na chwilę przestał się zastanawiać nad losem brata. Zaprowadziłem go do studni. - Chciałbym, żeby pan skosztował tej wody-powiedziałem. - Nie jest gorsza niż inne, a lepsza od wielu. Pij 66 pan z tego wiadra. Potem zastanowisz się pan spokojnie, co dalej. W tym momencie nie miałem jeszcze żadnego określonego planu. Ale kiedy podszedłem do dyliżansu pocztowego i obejrzałem sobie wyładowane beczki i skrzynie, zaczęło mi świtać w głowie. To były zamówione przez Ezrę Maple'a dostawy. W jednej beczce znajdowała się mąka, w drugiej peklowana wołowina, poza tym worki kawy, kilka skrzyń sardynek i słonych biszkoptów. Sporo tego wszystkiego. Molly zaszła mnie od tyłu. - Burmistrzu - szepnęła - wiem, co ci chodzi po głowie, aleja uważam, że nie potrzeba nam tu drugiego Ezry. Niech ten człowiek sobie idzie szukać brata. Może go znajdzie w piekle. Nic na to nie odpowiedziałem i poszedłem do Zara. Na stole leżał kapelusz Alfa. Mae siedziała Alfowi na kolanach, a Jessie stała za nim i trzymała go za uszy. Wszyscy troje zanosili się śmiechem. - Blue - zawołał Alf na mój widok, odrzucając do tylu głowę - zaczynam cię rozumieć! To dopiero jest życie! - Fajnie, Alf, ale może byśmy pogadali trochę o biznesie? Zar przyniósł lampę i postawił ją na stół. Alf przeprosił dziewczyny, wyjął z torby papiery i rozłożył je. Były to rachunki za przywieziony przez niego towar, na każdym widniał stempel "zapłacone". - Razem czterdzieści dolarów, Blue. - Wszystkie są ostemplowane-zdziwił się Zar sprawdzając rachunki. - Ostemplowane, znaczy zapłacone. On chce forsę drugi raz! - Tak jest - zgodził się Alf. - To całe żarcie było zamówione przez Ezrę Maple'a, a Ezry nie ma. Jeżeli nie chcecie, to załaduję wszystko z powrotem na wóz i odjeżdżam. - Zar- powiedziałem - cena jest godziwa, towar dobry. Alf jest najlepszym dostawcą, jakiego mamy po tej stronie rzeki Platte i w firmie cieszy się doskonałą opinią. Oni liczą się z jego zdaniem. Byłem przekonany, że Alf zażąda więcej niż czterdzieści dolarów. A to, że przedstawił swoje warunki w takiej 67 formie, uznałem za dowód dobrych manier. Mógł sobie kazać zapłacić osobno za transport. - Zgoda, Alf, przybijamy - powiedziałem i uścisnęliśmy sobie ręce nad stołem. Następnie wymieniliśmy się listami. Ja dałem mu dwa - ten od krościatego chłopca i jeszcze jeden, który mi od tego czasu powierzono - no i cztery dolary. Alf dał mi jeden. - Jest zaadresowany do Ezry - powiedział. - Przybij go do jakiejś ściany, na wypadek gdyby się tu jeszcze zjawił. Potem zapytał mnie, czy zechciałbym zostać przedstawicielem Expressu na nasze miasto. Wyraziłem zgodę. Wręczył mi książeczkę z blankietami zamówieniowymi, blok rachunkowy i oświadczył, że będę dostawał trzy procent prowizji od każdej transakcji, z wyjątkiem opłat za przesyłki pocztowe. To także przypieczętowaliśmy uściskiem dłoni, po czym zostawiłem go z dziewczynami, a sam ruszyłem na poszukiwanie czterdziestu dolarów. Zar wyszedł za mną na dwór. - Co to za interes? Dajemy mu za darmochę baby i whisky i na dodatek płacimy drugi raz za towar. - Chcesz, żeby dyliżans przyjeżdżał do nas, czy nie? Jeżeli skreślą nas z trasy, to nawet gdyby wszyscy okoliczni górnicy zaczęli się tu zjeżdżać, nic by nam z tego nie przyszło. - Czterdzieści dolarów! Teraz, w świetle dnia, spojrzałem na list przywieziony przez Alfa dla Ezry, no i okazało się, że to jest właśnie list nadany przez Izaaka w Vermoncie. - Może to nie będzie twoja forsa - powiedziałem Zarowi. Podszedłem do studni i wręczyłem Maple'owi list. - Przyjechał razem z panem. Pamiętam, że gapił się na kopertę przez długi czas. Ściskał w zębach fajkę, robił się coraz czerwieńszy na twarzy. Był zły, ale i speszony. Mimo to widać było, że cieszy się, iż brat z rozmysłem nie uciekł mu przed samym nosem. - No i co z panem będzie? - spytałem. - Sam nie wiem. Chyba pojadę szukać Ezry. Muszę go znaleźć. 68 Więc zacząłem gadać jak najęty. Powiedziałem Izaakowi Maple, że nawet jeśli przemierzy sto tysięcy dróg, to i tak brata nie znajdzie. Powiedziałem mu, że mamy po jednej stronie góry, a po drugiej pustynię. I to góry tak wysokie, a pustynię tak rozległą, że mogłaby pochłonąć całą armię. Powiedziałem mu, że szukając kogoś na Zachodzie można zmarnować życie i stracić majątek. Ale, zaznaczyłem, gdyby spróbował się u nas osiedlić i wyrobić sobie nazwisko, to ustna wieść o tym, że Izaak Maple prowadzi sklep w Ciężkich Czasach, rozeszłaby się szybciej niż. wiadomość przekazana listem. I prędzej czy później dotrze ona do Ezry, który będzie wiedział, gdzie ma szukać brata. - Panie Maple-dodałem biorąc go pod ramię-te towary przeznaczone były dla Ezry. Alf Moffet odstąpi je panu za czterdzieści dolarów. A pan sprzeda je nam za drugie tyle. Zapłacimy częściowo gotówką, a poza tym damy panu wodę do picia i dach nad głową. Sklep jest już teraz potrzebny, a kiedy powiększy się liczba mieszkańców, będzie jeszcze potrzebniejszy. Przekonywałem go prawie godzinę, aż na koniec-otoczony ze wszystkich stron przez naszą gromadę - sięgnął za pas po pieniądze i wysupłał czterdzieści zielonych. Licząc je oblizywał kciuk i macał starannie każdy papierek, zanim włożył mi go do ręki. Kiedy to się skończyło, skinąłem na Zara i przedstawiłem Maple'owi pannę Adę, która podała mu rękę, wywołując ciemny rumieniec na jego twarzy, Jenksa, który skinął głową i zmrużył swoje wilcze ślepia, wreszcie Chineczkę i Jimmy'ego. Niedźwiedź powrócił do swojej nory, a Molly stała wyprostowana w drzwiach naszej chaty, najwidoczniej nie zamierzając ruszyć się z miejsca. Mimo to uważam, że Izaak Maple został powitany jak należy. Zaraz potem Jessie, ta wysoka, wyszła z saloonu Zara, poprawiając sobie włosy. Za nią wyłoniła się Mae. Podtrzymywała Alfa, który się śmiał i mrużył oczy. Alf wypił widać sporo whisky. Powiódł wzrokiem po nas, stojących dokoła dyliżansu, i powiedział: - Tak, panie, to jest dopiero życie. To jest życie, panie. Jego stary pomocnik przesunął się na miejsce woźnicy i chwycił lejce, a my pomogliśmy Alfowi wdrapać się na 69 kozioł i usadowić się obok niego. Wręczyłem mu czterdzieści dolarów i wypełniony blankiet z zamówieniem na prowianty dla Zara i Izaaka. Wsunął je za pazuchę. - Do zobaczenia. Alf. - Tak jest, Blue, tak jest!- uchylił kapelusza, sZarpnęło nim, głowa mu poleciała gwałtownie do tyłu, bo w tej samej chwili stary trzasnął z bata na konie i koła obróciły się podnosząc kłęby kurzu. Długo przyglądałem się, jak wóz przecina równinę, ciągnąc za sobą szeroki tuman kurzu. W miarę jak się oddalał, rosło we mnie zadowolenie. Czułem się tak, jak się czuje człowiek, który odwalił kawał dobrej roboty. Ale wieczorem w czasie kolacji złożonej z solonej wołowiny, świeżo kupionej u Izaaka Maple'a, nie znalazłem uznania w oczach Molly. - To mięso kosztuje nas dziesięć razy tyle, ile zapłacilibyśmy, gdybyśmy je sami kupili-powiedziała po dłuższym milczeniu. - Ja nie mam ochoty na prowadzenie sklepu. Brat Ezry ściągnie forsę do miasta, zobaczysz. Spojrzała na mnie z uwagą. - Do miasta! Oj, burmistrzu, do jakiego tam znowu miasta? Przestań mnie bajerować. - Nie rozumiem. - Ty to byś złapał byle durnia, żeby tylko mieć dokoła siebie gromadę ludzi. Pewnie myślisz, że im większy tłum, tym bezpieczniej. - Nic podobnego. - Znam ja ciebie, Blue-zachichotała i Jimmy, który patrzał na nią przez cały czas, też się roześmiał. Ale już po krótkiej chwili Molly spojrzała na mnie znowu zimnym wzrokiem. -Wiesz, co ci powiem, burmistrzu? Nawet jak wszyscy tchórze świata zejdą się do kupy, to jak przyjedzie Zły Człowiek, nie dadzą mu rady. A potem to już tylko ścigaliśmy się z czasem, żeby zdążyć przed zimą. Jenks rozpoczął jakąś budowlę z desek wygrzebanych ze zgliszcz, ale wcale mu to nie szło. Wreszcie powiedział nam, że próbuje sklecić pomieszczenie dla swoich trojga zwierząt i wozu. Kiedy Zar i ja usłyszeliśmy 70 to, zaproponowaliśmy, że przywieziemy porządny budulec z Fountain Creek i pomożemy mu postawić stajnię, ale pod warunkiem, że pozwoli nam trzymać w niej bezpłatnie nasze konie. Zgodził się, więc pojechaliśmy dwoma wozami - wozem Zara i karawanem Hausenfielda - i za dwoma nawrotami przywieźliśmy, co się dało. Roboty przy budowie było co niemiara, bo trzeba było zrobić stanowiska dla koni i w ogóle, więc przydałaby się nam każda para rąk, ale Izaak Maple, który wynajął sobie na mieszkanie namiot Zara, nie miał konia, więc nie widział powodu, żeby nam pomagać, a John Niedźwiedź nie chciał mieć z nami nic do czynienia, dopóki zadawaliśmy się z Zarem. Spędzał większość czasu wśród skał, prawdopodobnie nastawiając sidła i zbierając chrust. Przez te wszystkie dni Jimmy trzymał się blisko mnie. Zajmował się kucem, obrąbywał korzenie drzew, zbierał suche łajno końskie na opał, czyścił piecyk i pomagał przy uszczelnianiu ścian stajni darnią. Nie oddalał się ode mnie i robił wszystko, o co go prosiłem. Ale dobrze pamiętam wyraz jego twarzy, kiedy pewnego przedpołudnia przyglądał się Molly, która szła przez spaloną ulicę i grzebała w gruzach szukając sztyletu, który wypadł jej z rękawa w dniu pożaru. Kiedy go znalazła, zawróciła i przybiła go nad drzwiami naszego domu. Przez cały ten czas miała oczy pełne łez. Co rano słońce wstawało teraz nieco bledsze i słabsze, niczym starzec zwlekający się z pościeli. Ścięta nocnym przymrozkiem ziemia nagrzewała się coraz wolniej. Aż pewnego dnia stojąc w słońcu w samo południe stwierdziłem, że nie daje ono już żadnego ciepła, że chłodny wiatr mrozi mi kark, igra z nogawkami moich spodni i przenika ubranie na wskroś. Był jeszcze niezbyt gwałtowny, ale już biczował równinę mroźnym oddechem; niewiele pozostało nam czasu do zimy. 6 Już nastały prawdziwe mrozy, a dach nad stajnią jeszcze nie był gotowy, toteż na razie zapędziliśmy konie pomiędzy 71 cztery stojące już ściany. Wędrowały z kąta w kąt, parskały, z ich nozdrzy wydobywała się para, a my zabraliśmy się szybko do rozbierania zagrody i z uzyskanych w ten sposób gładkich desek ułożyliśmy podłogę. Jedynym sposobem na mróz był stały ruch. Kiedy dach był jako tako gotowy, postawiliśmy płot ze sztachet pozostałych z rozbiórki zagrody. Otoczyliśmy nim wszystkie zabudowania - stajnię, namiot Izaaka Maple'a, dom Zara, wiatrak, no i chałupę, jaką zbudowałem dla Molly, Jimmy'ego i samego siebie. Burze śnieżne Dakoty potrafią tak zmrozić oczy i tak człowieka zamroczyć, że zanim się spostrzeże, utraci poczucie kierunku. Wiem o ludziach, którzy zamarzli w zaspach w odległości zaledwie kilku metrów od własnych drzwi tylko dlatego, że nie zbudowali płotu, który byłby im drogowskazem. Podczas tych pospiesznych przygotowań do zimy wciąż myślałem o tym, jak bardzo przydałby się nam teraz taki dobry cieśla jak Fee. Gdybyśmy mieli prawdziwego fachowca, fakt, że deski były przeważnie przegnite, a gwoździe miękkie, nie miałby tak wielkiego znaczenia. Martwiłem się tym, czy dach stajni wytrzyma, jeżeli nawiedzi nas silna śnieżyca. Żeby nie marnować wody, rozmontowałem skrzydła wiatraka. Zima to dokuczliwy czas i najlepiej przycupnąć, zaszyć się w kąt, w nadziei że do nadejścia wiosny coś się przecież ostanie. Nie miałem odzieży, z wyjątkiem tej co na grzbiecie, Molly nic oprócz białej sukienki, a Jimmy nie miał nawet czapki. Nogawki spodni nie sięgały mu kostek, jedna podeszwa odkleiła się od buta, więc przepasałem go kawałkiem surowej skóry. Żadne z nas nie było ubrane na zimę. Wiedziałem, że kiedy nawiedzi nas na dobre, trzeba będzie liczyć wyłącznie na cztery ściany ziemianki i ciepło własnych ciał. Jeżeli okazałaby się wyjątkowo surowa, nasze szansę przeżycia byłyby niewielkie. Przez cały następny tydzień słońce wcale nie wyjrzało zza chmur. Niebo pociemniało, pierwsze płatki śniegu wirowały na wietrze. Kto miał odwagę stawić czoło przejmującemu zimnu na kilka choćby chwil, mógł stwierdzić, że linia horyzontu się rozmydliła, a niebo zlało się z ziemią. Równina posZarzała, posZarzały skaliste wzgórza, gęsty śnieg wirował w podmuchach wiatru dokoła naszych głów i 72 tak otumaniał, tak zapierał dech, że nie wiadomo było, czy się stoi na ziemi, czy wznosi ku niebu. Moja dobudówka nie nadawała się na taką pogodę. Drzwi nieustannie kołatały grożąc wyłamaniem zasuwy, śnieg przedostawał się przez drewniane ściany i zbierał po kątach. Przeniosłem więc piecyk do ziemianki. Siedzieliśmy w niej otuleni kocami, z rozpalonymi od ognia twarzami. Były to dziwnie spokojne chwile. Nie mieliśmy wprawdzie większych powodów do dumy, ale w końcu mogło być znacznie gorzej. Satysfakcję sprawiał mi fakt, że Molly mimo swojego rozgoryczenia ani razu nie próbowała opuścić domu, jaki dla niej stworzyłem, i że nikt w końcu nie zmuszał Jimmy'ego do pracy u mojego boku i do wykonywania każdego mojego rozkazu. Nie można żyć bez szukania dobrych znaków na ziemi i niebie, to po prostu niemożliwe, a mnie się zdawało, że te wszystkie znaki stanowią dobrą wróżbę. I kiedy patrzałem na Molly siedzącą przy piecyku z głową przechyloną w bok, z rękami złożonymi na kolanach, oczami wbitymi w dal, wsłuchaną w szum szalejącej śnieżycy-kiedy tak patrzałem, rozumiałem, że jeżeli nie odeszła stąd przy pierwszej lepszej nadarzającej się okazji, to tylko dlatego, że nigdzie indziej nie mogłaby się tak delektować swoim nieszczęściem. A co do Jimmy'ego, który tak pilnie pracował, to przypomniało mi się, że w kilka godzin po przyjeździe do miasta widziałem, jak przytrzymywał ojcu deskę do heblowania. Później także zwróciłem uwagę, że chłopiec nigdy nie migał się od żadnej roboty, jak większość dzieci w jego wieku. Widział śmiertelnie rannego ojca wychodzącego chwiejnym krokiem ze "Srebrnego Słońca". Chwycił go wówczas za pasek od spodni - i to też była robota. Był dzieckiem tej ziemi, umiał korzystać z jej darów i jeżeli robił to, co do niego należało, i spełniał wszystkie moje rozkazy, to dlatego, że uważał je za rzecz naturalną. Dlaczego więc uznałem te znaki za dobrą wróżbę? Zielonooka kobieta i ciemnooki chłopiec, którzy teraz przede mną siedzieli, zawsze poddawali się swojemu losowi. Aleja, widać, musiałem sobie za wszelką cenę wmówić, że zaczynamy stanowić prawdziwą rodzinę. No i w porząd- 73 ku: jeżeli przywiązywałem tak wielkie znaczenie do dobrych znaków, to dlaczego nie miałem ich sobie wymyślić i tym sposobem oszukać samego siebie? Przypomniało mi się, że mam gdzieś uratowany z pożaru nadpalony almanach, i pomyślałem sobie, że pogoda nadaje się w sam raz do tego, żeby uczyć chłopca sztuki czytania. Zaostrzonym patykiem wyryłem w klepisku litery alfabetu. Zaczęliśmy spędzać kilka godzin dziennie na nauce. Wskazywałem Jimmy'emu drukowaną literę, wymawiałem ją, a potem ją rysowałem. Molly nieraz nam się przyglądała z obojętnym wyrazem twarzy i może nawet też się uczyła. Pogoda była po prostu nikczemna. To przez kilka dni szalała burza i wielkie zwały śniegu zatrzymywały ciepło we wnętrzu ziemianki, to nagle, na jedno przedpołudnie, słońce przebijało się przez chmury, ciepłe wiatry nadciągały z gór i przy akompaniamencie dźwięków przypominających chrobotanie świerszczy śnieg topniał, a woda lała się zewsząd strumieniami. Nocą grunt zamarzał, ze wszystkich dachów zwisały sople lodu, a w ścianach naszej ziemianki znowu świstał zimny wiatr. I tak w kółko. Czasami dawał nam się we znaki ciepły, suchy wiatr z towarzyszącym mu śniegiem, jednego dnia tonęliśmy w zaspach, drugiego w błocie, buty za dnia nasiąkały wodą, a nocą zamarzały; jest to najgorszy rodzaj pogody, jaki sobie można wyobrazić-z wyjątkiem może gwałtownych zamieci śnieżnych-bo nie pozwala się człowiekowi przyzwyczaić. Pewnego wieczoru Molly powiedziała: - Męczysz chłopaka bez przerwy tymi cholernymi literami i wcale nie zauważyłeś, że jest chory. Jimmy od czasu do czasu kaszlał, ale dotąd nie zwracałem na to szczególnej uwagi. - Czy źle się czujesz, Jimmy?- zapytałem. - Dobrze-odparł. Ale nazajutrz kaszlał już prawie bez przerwy. Klepisko ziemianki było wilgotne, więc wieczorem wziąłem koc, złożyłem go kilka razy, wsunąłem Jimmy'emu pod plecy i usiadłem przy chłopcu. Kaszlał, nawet przez sen wstrząsały 74 nim dreszcze. Molly leżała na boku po drugiej stronie piecyka i wystarczyło spojrzeć na jej plecy, żeby się zorientować, że nie śpi, tylko nasłuchuje kaszlu chłopca. Nazajutrz Jimmy nie mógł już wstać. Dygotał, szczękał zębami, oddech miał nierówny, oczy błyszczące, na policzkach wykwitły mu silne wypieki. Molly patrzała na mnie tak oskarżycielskim wzrokiem, jakby chłopiec zachorował z mojej winy. Poszedłem do Rosjanina. Był szary mroźny poranek, płot oblodzony, ziemia pokryta warstwą śniegu i zamarzłego błota. Zar krążył po izbie tam i z powrotem, a na składanych krzesełkach siedziały Ada i trzy pozostałe dziewczyny. Szykowały śniadanie złożone z placków i sardynek. Tu też było zimno, ale oni wszyscy mieli ciepłe płaszcze. - Zar - powiedziałem - chciałbym cię prosić o odrobinę whisky. Jimmy'emu rzuciło się coś na piersi. - Proszę bardzo - odparł nie przystając ani na chwilę. Machnął ręką. - Bierz, co chcesz. Górnicy w tym tygodniu pewnie znowu nie przyjadą. Na co mi whisky? Ada spytała o objawy choroby Jimmy'ego. Powiedziałem jej, że strasznie kaszle, ma dreszcze i gorączkę. - To przez tę pogodę - odezwała się Jessie. - Ja sama też się kiepsko czuję. - To nie z powodu pogody - zaprzeczyła Mae. - To ten księżyc. Ada kazała mi poczekać i poszła do drugiego pokoju. Zar zbudował dom niewiele szerszy od wagonu kolejowego, za pomieszczeniem barowym znajdowały się dwa pokoje w amfiladzie. - Żadnych klientów, tylko ten cholerny Jenks, który pije za darmochę. - Zar był wściekły na pogodę, która wykluczała przyjazd górników. - Hej, Blue-Mae wstała z krzesła-fajnie ci rośnie broda, przyjdź którego wieczora, to ci ją rozczeszemy. Chineczka zachichotała, zasłaniając ręką pełne usta. - Jak Boga kocham - ciągnęła Mae -jedyny facet, jaki tu zachodzi, to Jenks, a on nic tylko poleruje te swoje rewolwery. Taka broda jak twoja musi dobrze grzać w nocy. - Maple to typowy facet z Nowej Anglii-żalił się 75 Zar. - Nie pije, kobiet nie potrzebuje, mieszka w moim namiocie, a jak się chce coś od niego kupić, to trzeba mu zapłacić gotówką. Dobre robię interesy, nie ma co. Ada wróciła z dwiema butelkami w ręku. Powiedziała, że w mniejszej jest terpentyna-i żebym nią natarł chłopcu nogi-a w większej rum, lepszy od whisky. Kazała mi go zmieszać z gorącą wodą i dać chłopcu tyle, ile tylko będzie mógł wypić. - Jedyna rzecz na bronchit to rum-stwierdziła. Podziękowałem jej, wróciłem do ziemianki i zrobiłem, co mi kazała. Przez chwilę wydawało się, że chłopcu jest lepiej. Ale po południu chwyciły go znowu dreszcze i już nie chciał więcej rumu. Kiedy kaszlał, całe jego ciało trzęsło się konwulsyjnie. Molly ugotowała na kolację zupę mączną z kawałkami solonej wołowiny, ale Jimmy nie mógł nic przełknąć. Przerażała mnie gwałtowność jego kaszlu, silnego jak kaszel dorosłego mężczyzny. Wydobywał się z głębi brzucha, wywalał mu język i oczy na wierzch, zalewał twarz purpurą. Zawinęliśmy go we wszystkie koce, nieustannie dokładaliśmy do ognia, a mimo to trząsł się jak osika. Rosła we mnie bezsilna wściekłość. Chodziliśmy koło niego bez chwili przerwy - sadzaliśmy go, żeby mu było łatwiej oddychać, i kładliśmy z powrotem, ale nic nie przynosiło mu ulgi, nie był w stanie zmrużyć oka. Około północy zaczął popłakiwać i patrzeć to na jedno z nas, to na drugie. Ale nie wiedzieliśmy, co robić. Oczy chorego chłopca płonęły nienaturalnym blaskiem, przy każdym świszczącym oddechu policzki zapadały mu się głęboko. Molly nie mogła na to patrzeć i zaczęła krążyć po izbie kurczowo zaciskając w pięści krzyżyk. W pewnym momencie, kiedy chłopca chwycił szczególnie gwałtowny atak kaszlu, pchnęła drzwi prowadzące do dobudówki i zniknęła w jej ciemnym wnętrzu. Poczułem zimny powiew powietrza na nogach i poszedłem za nią. Uchyliła wejściowe drzwi i patrzała - przez przestrzeń smaganą wiatrem i oświetloną światłem księżyca-ku chacie Indianina. - A co zrobisz, jak dzieciak umrze, burmistrzu? Czy pochowasz go obok ojca? Nie czekając na odpowiedź, tak jak stała, ruszyła tym 76 swoim sztywnym krokiem przed siebie, w stronę chaty Niedźwiedzia, i tylko rękami osłaniała się od zimna. Zalała mnie wielka fala wściekłości, uderzyłbym ją, gdybym ją miał w zasięgu ręki. Zatrzasnąłem drzwi. Byłem zrozpaczony chorobą chłopca. Przeklinałem tę kobietę za to, że tak zaciążyła na moim życiu. Co za bezlitosna kurwa! W kilka chwil później Indianin znalazł się w naszej ziemiance. Stanął nad Jimmym i przyglądał mu się uważnie. Chłopiec z kolei wpatrywał się w niego z przerażeniem w oczach. Niedźwiedź miał narzuconą na ramiona bawolą skórę, zwisające spod kapelusza czarne włosy sięgały mu ramion. Przez dłuższy czas patrzyli na siebie w milczeniu. Nagle Indianin pochylił się i tak brutalnie zerwał z chłopca wierzchni koc, że Jimmy krzyknął i zaniósł się kaszlem. Szybkość, z jaką Niedźwiedź zabrał się do wykonywania swoich zabiegów, już sama w sobie miała coś kojącego. Zasłonił kocem przejście z ziemianki do dobudówki, postawił na piecyku sagan z wodą i pogrzebał w ogniu. Kiedy woda zaczęła się gotować, wrzucił do niej garść ziół i już po chwili ziemianka wypełniła się aromatyczną parą. Przyglądaliśmy mu się jak urzeczeni. Wyjął z kieszeni małą puszkę i wysypał na dłoń garść ziaren. Potem przyklęknął i zaczął się rozglądać. - Potrzebny mu jest kamień - powiedziała Molly. Wybiegłem na dwór i przyniosłem spory płaski kamień. Niedźwiedź zaczął rozcierać nim ziarna, a kiedy już starł je na proszek, poczuliśmy ostry zapach musztardy. Wziął wody z wiadra, zwilżył proszek, wymieszał go z ziemią i zrobił gęstą pastę. Nabrał jej pełną garść, podszedł do chłopca i siadł na nim okrakiem. Jimmy zaczął się rzucać, machać rękami i kopać nogami, ale Indianin po prostu się odsunął i wpatrywał w niego tak długo, aż chłopiec się uspokoił i odwrócił twarz do ściany. Wciąż z tą pastą musztardową w dłoni. Niedźwiedź odsłonił pierś Jimmy'ego. Kiedy zobaczyłem to chude białe ciałko, te wystające żebra, ścisnęło mi się serce. Niedźwiedź posmarował mazidłem całą górną część ciała Jimmy'ego od pachy do pachy, od szyi po brzuch, ściągnął koszulę chłopca w dół i owinął go mocno kocem. Chcę teraz powiedzieć jedno: John Niedźwiedź niezależ-77 nie od tego, co później zrobił, był najlepszym uzdrawiaczem - wśród białych i czerwonych - na jakiego trafiłem w życiu. Miał prawdziwy dar leczenia ludzi, to trzeba mu przyznać. Przed odejściem podszedł do Molly i gdy tak stała zaskoczona, zdjął jej z szyi cieniutki łańcuszek, wziął krzyżyk i spuścił go na głowę Jimmy'ego. Nie był chrześcijaninem, ale po prostu skromnym człowiekiem; widział, że w czasie swojej rekonwalescencji Molly kurczowo zaciskała dłoń na krzyżyku, a on wierzył w siłę amuletów. Przyszedł najdłuższy dzień, potem najdłuższa noc tej zimy. Silny wiatr niósł się od skał, szalała śnieżyca, a w naszej ziemiance para unosząca się ze stojącego na ogniu sagana osiadała na ścianach z darni tysiącem kropelek. Niemal bez przerwy dokładałem szczap do ognia i dolewałem wody do sagana. Molly podniosła Jimmy'ego do pozycji siedzącej, podpierała kaszlącego własnym ciałem i przykładała mu do twarzy szmatkę, do której odpluwał flegmę. Oczy szczypały go od musztardy, bolała pierś wstrząsana kaszlem, skóra piekła, jednym słowem znajdował się w pożałowania godnym stanie. Ilekroć podnosił rękę, jakby chciał zedrzeć z siebie koc, Molly powstrzymywała go szepcąc: - To musi piec. To musi cię rozgrzać aż do samego środka. Raz w czasie tej strasznej zimy do drzwi zapukała Ada, chcąc się zapytać o stan chłopca. Odmówiła wejścia do środka, więc musiałem wyjść na dwór: Przez kilka chwil rozmawialiśmy próbując przekrzyczeć wiatr, potem pobiegła z powrotem do saloonu. Jimmy nie chciał jeść kolacji, ale w nocy, kiedy śnieżyca zelżała, zdawało mi się, że nieco łatwiej oddycha. Mimo to nie mógł zmrużyć oka, więc Molly objęła go i przytuliła jego głowę do piersi. Nie przyszło jej to łatwo, rumieniła się i patrzała na mnie tak, jakby się spodziewała, że lada chwila zacznę się z niej śmiać. W pewnym momencie w jej oczach zabłysło przerażenie. Chciała przemówić do chłopca, uspokoić go, ale nie znajdowała odpowiednich słów. Żeby je znaleźć, musiała się cofnąć daleko w przeszłość. 78 - Na pewno nie byłeś nigdy w wielkim mieście. A czy wiesz, że Molly mieszkała kiedyś w Nowym Jorku? To wspaniałe miasto. Kamienne domy stoją tam długimi, długimi rzędami, ulice są wybrukowane, na każdym rogu świeci latarnia. Co wieczór specjalny człowiek zapala te latarnie za pomocą długiego drąga. Po ulicach jeżdżą konne omnibusy, bardzo czyste i błyszczące, konie mają plecione grzywy i wysoko unoszą nogi. Czy ktoś ci już o tym opowiadał? Siedziałem oparty plecami o ścianę, żułem suchara i podczas gdy Molly snuła swoje wspomnienia, przyglądałem się jej uważnie. Im dłużej mówiła, tym łatwiej znajdowała słowa. Chłopiec, który nadal oddychał z trudem, słuchał jej z szeroko otwartymi oczami, a ona - przymknąwszy powieki - wywoływała z pamięci różne obrazy. - Każdego ranka wkładałam świeżo wypraną czarną sukienkę, biały płócienny fartuszek i malutki wykrochmalony czepeczek. Wyobrażasz sobie? Byłam schludna i cała wykrochmalona jak zakonnica. A ten dom! W życiu nie widziałeś czegoś takiego, dobrych piętnaście pokojów, w każdym pełen zestaw mebli, piękny dywan i wyfroterowana posadzka. Łóżka takie wielkie i miękkie, że można było w nich utonąć. A w jadalni - to znaczy w pokoju, rozumiesz, gdzie się tylko je - stał stół z pięknym obrusem obszytym frędzlami i nieraz nakrywano go aż na dziesięć osób. Przy każdym talerzu leżał nóż, widelec i łyżka ze szczerego srebra, stało parę kieliszków i szklanki na wodę. Goście gadali, śmieli się, świece się paliły, a my wchodziliśmy z kuchni do tej jadalni - było nas kilkoro służby - podawaliśmy na półmiskach gorące jarzyny i słodkie bułeczki z rodzynkami, czasem pieczoną kurę, czasem szynkę na gorąco. I tak obsługiwaliśmy te panie i tych panów. Wszystkie te panie i tych panów... Nigdy nie zapomnę jej słów. Nawet kiedy chłopiec zamknął oczy, nie wypuściła go z ramion i szeptała do niego te swoje wspominki. Więcej o sobie nigdy nie wyjawiła, nawet później nie dowiedziałem się o niej nic poza tym, co wtedy usłyszałem. Mówiła z akcentem irlandzkim po raz pierwszy, odkąd ją znałem, i po raz ostatni. - ...Wszystkie te piękne panie i tych wytwornych panów... 79 Potem otworzyła oczy i zobaczyła, że patrzę na nią. - Odwróć się! - zażądała, a oczy zaszły jej łzami. - Nie waż się tak na mnie patrzeć. Odwróć się! Nawet gdyby nic nie powiedziała, musiałbym się odwrócić. Blask dumy bijący z jej oczu był wręcz oślepiający. Później Molly odsunęła się od chłopca, którego wreszcie zmorzył długo oczekiwany sen. Położyliśmy się oboje na podłodze, żeby się także choć trochę przespać. Ale wszystkie koce oddaliśmy Jimmy'emu, ogień przygasł i przenikający do kości ziąb zaczął mi dokuczać. Nie mogłem więc zasnąć, Molly także nie. Drżała z zimna. Przysunąłem się do niej, dotknąłem jej ramienia, a ona krzyknęła, obróciła się i przytuliła do mnie. - Niech cię szlag trafi, burmistrzu-szepnęła mi do ucha. - Jak Boga kocham, patrzeć na ciebie nie mogę! Aleja objąłem ją mocno, bardzo mocno, i tak leżeliśmy, jej piersi przytulone do moich piersi, jej oddech zmieszany z moim, aż ogarnęła nas fala ciepła i Molly zasnęła. Leżałem bez ruchu. Marzyłem o przytuleniu jej już chyba od czasu pożaru. Palcami wyczuwałem przez suknię blizny przecinające jej plecy. Była drobna, znacznie drobniejsza, niż się wydawało. Obejmując ją myślałem, no cóż, oboje mieliśmy i mamy ciężkie życie, tyle że każde z nas inaczej daje sobie radę. Jeżeli nienawiść do mnie pomaga jej, to niech mnie nienawidzi. Jest to w końcu jej własna sprawa. Kiedy sobie to wszystko uświadomiłem, zawstydziłem się, bo przecież dawniej nie byłem o niej zbyt dobrego zdania. Jimmy zaczął powoli wracać do zdrowia, chociaż kaszlał jeszcze przez dobrych kilka tygodni. Molly poświęcała mu każdą minutę swojego czasu i nigdy nie prosiła mnie o pomoc. Gotowała mu zupy, ubierała go ciepło i podczas pierwszych powolnych przechadzek dokoła domu podtrzymywała go pod łokciami. Od czasu do czasu zanosiła swoją porcję jedzenia do Johna Niedźwiedzia i zasięgała jego 80 rady. Powracała zwykle z nowym lekiem i Jimmy, który chętnie by pomarudził, poddawał się jej zabiegom bez słowa sprzeciwu. W sposobie bycia Molly było coś takiego, co zmuszało go do posłuszeństwa. Traktowała go szorstko, bez uśmiechu, jakby chciała mu dać do zrozumienia, że jej cierpliwość może się w każdej chwili skończyć i pewnego dnia machnie na niego ręką, i pozostawi własnemu losowi. Ze mną już to zrobiła. Pozwalała się przytulać, ale wyłącznie dla rozgrzewki, była przy tym tak obojętna, jakby w ogóle nie zauważała mojej obecności. Doglądanie chłopca całkowicie ją pochłaniało. Ja-ponieważ mróz nie zelżał-musiałem siedzieć w domu. Pozostawało mi jedynie wynoszenie śmieci i martwienie się o to, czy wystarczy nam opału do końca mrozów. Kiedy Jimmy był już zdrowszy, zaproponowałem mu znów naukę pisania, ale nie miał na to ochoty. Stale wodził oczami za Molly i tyle przyszło mi z almanachu. Nawet takim drobiazgiem nie mogłem się z nikim podzielić. Mimo to poświęcałem almanachowi sporo czasu. Czytanie chroniło mnie przed rozmyślaniem i zastanawianiem się nad tym, gdzie i jak Zły Człowiek zabawia się tej zimy. Studiowałem wyniki spisu mieszkańców w poszczególnych stanach i okręgach, a także daty ich przystąpienia do Unii. Takie rzeczy zawsze mnie interesowały. Zanim ogarnęła mnie gorączka wyjazdu na Zachód, pracowałem przez kilka miesięcy u adwokata i zawsze z przyjemnością dotykałem jego biretu i czytywałem gęsto przetykane łaciną mowy obrończe. Ilekroć w czasie moich podróży widziałem plakat, zawiadomienie, list gończy czy nakaz aresztowania, czytałem je od deski do deski. Niektórzy mają słabość do kart albo lubią strugać patyczki, mnie jednak zawsze interesowały oficjalne dokumenty, akta prawne i inne temu podobne papiery. Kiedy po raz pierwszy zajechałem do Ciężkich Czasów, zatrzymałem się tu nie dlatego, że jakiś plakat zwrócił moją uwagę. Miałem za pazuchą trochę pieniędzy i jechałem do kopalni złota, żeby Zarobić jeszcze trochę grosza. Ale zobaczyłem, jak Fee przybija ostatnie deski do jednopiętrowego saloonu Avery'ego, i widok człowieka stawiającego 81 dom na tym płaskim terenie poruszył mną. Zdawałem sobie sprawę, że są lepsze miejscowości, w których cieśla mógłby Zarobić na życie. Nie było to wprawdzie najnędzniejsze miasteczko, jakie widziałem, ale z pewnością nie zasługiwało na taki wysiłek. Jednakże Fee pracował z takim samozaparciem, że zawstydziłem się swoich wątpliwości. Miałem czterdzieści osiem lat, byłem zmęczony ciągłym szukaniem, ciągłym przenoszeniem się z miejsca na miejsce, ciągłym snuciem niesprecyzowanych marzeń i gotów byłem przyznać, że nie miejscowość jest ważna, lecz sam proces osiedlania się. Kupiłem od Hausenfielda jeden frontowy pokój i zostałem. Później bez większego namysłu nabyłem u komiwojażera księgę rejestracyjną, a od adwokata, który przenosił się na teren kopalni, biurko i trochę mebli. Położyłem księgę na biurko i zacząłem w wolnych chwilach wpisywać do niej nazwiska mieszkańców miasta, rejestrować ich nieruchomości i ziemię, jakie obejmowali na własność. Nic nie sprawiało mi nigdy większej przyjemności. Bo trzeba wiedzieć, że miasto nie miało żadnego urzędnika i nikt tu nigdy nie założył żadnych akt. Gdyby kiedyś rozrosło się do tego stopnia, żeby móc figurować w oficjalnym spisie, albo gdyby nasze terytorium postanowiło ubiegać się o prawa stanowe, moje dokumenty mogłyby się okazać bezcenne. Niektórzy ludzie, a wśród nich Avery, śmieli się z tego, co robiłem; ale później Avery był jednym z pierwszych, którzy zaczęli nazywać mnie burmistrzem. Samo myślenie o tych sprawach wydłużało każdy dzień. Pewnego mroźnego popołudnia ktoś załomotał do naszych drzwi. Był to Izaak Maple. Przeprosił nas i oświadczył, że próbował porozumieć się z Zarem i Jenksem, ale Jenks śpi w stajni, a Zar jest w fatalnym humorze i w ogóle nie chce rozmawiać. - O co chodzi, Izaak?- zapytałem. Wyjął z kieszeni coś, co okazało się malutkim kalendarzykiem. Stojąc tak przede mną z kapiącym nosem powiedział: - Skreślam w tym kolejne dni i jeżeli się nie mylę, to dzisiaj jest dwudziesty piąty grudnia, Boże Narodzenie. 82 Molly i ja spojrzeliśmy na niego. Najwyraźniej czekał na naszą reakcję, ale mnie tylko tyle przyszło do głowy: - Jeżeli rzeczywiście tak jest, Izaaku, to zdejmij płaszcz i napij się z nami kawy. W tym samym momencie Molly przeniosła wzrok z niego na mnie i bez słowa poszła w kąt izby. Jego smutna psia twarz opadła. Już staliśmy się w jego oczach równie podli jak Jenks i Zar. - Nie, dziękuję - powiedział, odwrócił się i wyszedł. Myślałem o nim przez resztę dnia. Izaak Maple stale siedział sam w namiocie zastanawiając się prawdopodobnie nad losem swojego brata Ezry. Był człowiekiem nieśmiałym, nieprzywykłym do życia na Zachodzie i tylko przemożna potrzeba zetknięcia się z drugim człowiekiem mogła go przywieść do naszych drzwi. Osobiście rzadko obchodzę jakiekolwiek święta, ale teraz próbowałem wczuć się w nastrój Izaaka. Wieczorem poszedłem do Zara i zażądałem drinka na jego koszt. Zar stał oparty łokciami o kontuar. - A to niby dlaczego? -popatrzył na mnie spode łba. - Bo dziś jest Boże Narodzenie. Czyżbyś zapomniał? - Dobra, dobra. Co mi tam. Świętować to ja będę dopiero nadejście wiosny. Ale panna Ada wzruszyła się jak należy. Pobiegła w głąb domu, żeby zbudzić pozostałe dziewczyny. Pomyślałem sobie, że jej stosunek do sprawy jest właśnie taki, na jaki liczył Izaak Maple, więc kiedy powróciła, powiedziałem: - Izaak Maple przypomniał mi o tym. - Pobiegnę po niego-oświadczyła otulając się szalem. - Biedak musi być strasznie samotny. - Nie fatyguj się, Ada - powiedział Zar, ale jej już nie było. Zar nie znosił Izaaka i nie widział powodu, żeby ktoś miał się dla niego poświęcać. Kiedy Ada przyprowadziła Maple'a, musiała mu sama nalać drinka, bo Zar siedział na składanym krzesełku i tylko mruczał coś pod nosem. Po chwili zjawił się Jenks w czapie, jaką sobie uszył z futerka świstaków. Była spiczasta i zachodziła mu prawie na oczy, tak że widać było tylko błysk jego białych zębów. 83 - Klient - odezwał się Zar na jego widok i skrzyżował ręce na piersi. Kiedy się zorientowałem, że zanosi się na całkiem miły wieczór, wróciłem do ziemianki po Molly i chłopca. Ale Molly nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Powiedziała, że Jimmy'emu nie wyjdzie na zdrowie nocne chodzenie po dworze, szczególnie przy ostrym wietrze i śniegu zacinającym co się zowie. Odparłem, że owinę go w koc i zaniosę. Ten pomysł nie spodobał się za bardzo ani jej, ani jemu, ale nagle usłyszeliśmy niesiony wiatrem głos panny Ady, która śpiewała hymn, akompaniując sobie na melodykonie, więc wykonałem swój pierwotny zamiar, zakutałem Jimmy'ego w koc i wszyscy troje wyruszyliśmy do Zara. Kiedy Ada nas zobaczyła, zamilkła, wstała i podeszła, żeby przywitać się z Molly. Wszyscy byli bardzo uprzejmi - Jenks nawet zdjął na chwilę czapę z głowy, dziewczyny powitały Jimmy'ego, ale na odległość, bo chłopiec ani na chwilę nie puszczał ręki Molly. Pomieszczenie oświetlone było jedynie latarnią stojącą na środku stołu-, więc tonęło w półmroku; po chwili Zar się podniósł, zapalił drugą latarnię i na znak panny Ady zaczął nalewać drinka dla Molly. Ale ona wyciągnęła przed siebie rękę zupełnie jak dama, uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Za dawnych czasów zdrowo sobie popijała i teraz też pewnie by jej nie zaszkodził jeden drink, lecz wolała odmówić, bo to sprawiało jej większą przyjemność, dawało poczucie wyższości nad dziewczynami, mimo że wiedziała o nich więcej, niż mogły przypuszczać. Ale kiedyśmy tak stali ze szklankami w rękach, naraz okazało się, że żadne z nas nie ma nic do powiedzenia. Było nam głupio z powodu zorganizowania tej uroczystości. Uniosłem szklankę i zawołałem: - Wypijmy za Boże Narodzenie i za lepsze czasy dla wszystkich ludzi. - Amen - skwitowała panna Ada, usiadła i znowu zaczęła śpiewać hymn, akompaniując sobie na melodykonie. Wszyscy słuchali i popijali w milczeniu. Ada miała niski głos i śpiewała z wielkim przejęciem. Kiedy skończyła pierwszy hymn, zaintonowała drugi, który Izaak widać znał, bo stanął za nią i patrząc prosto w ścianę zaczął jej wtórować tenorem. 84 No cóż, whisky rozgrzała mi ciało jak słońce. Poza tym rozbrzmiewała jeszcze ta niby to kościelna muzyka. Molly siedziała na krzesełku z przytulonym do niej Jimmym, Zar krzątał się i nalewał wszystkim z butelki. Pomyślałem sobie, że już rozumiem, o co szło Izaakowi. Chciał po prostu uczcić fakt, że wszyscy tu jesteśmy. Zadawałem sobie w duchu pytanie, czy aby te lepsze czasy już nie nadeszły, bo oto w miejscu, gdzie przed kilkoma miesiącami były same tylko groby, znajdowali się żywi ludzie i zapuszczali w nim korzenie. Po pewnym czasie alkohol zaczął działać. Jessie i Mae, onieśmielone z początku obecnością Molly, postanowiły zapomnieć o niej i zabawić się na całego. Jessie podeszła do siedzącego na krześle Jenksa i wsunęła mu kciuk pod czapę. - Ślepak, a kuku! - zażartowała. Jenks trzepnął ją w rękę zerkając cały czas na Molly. - Uciekaj! - Hej, Jenks! - odezwała się teraz Mae siadając mu na kolanach - co ci jest? Nigdy nie widziałam cię w takim stanie. Nie wyspałeś się, czy jak? - Zostawcie mnie, dziewczyny - powiedział Jenks, odepchnął ją od siebie i wysoko trzymając szklankę podszedł do kontuaru. Jessie i Mae nagle zachichotały. Jenks zachowywał się niezwykle dostojnie, ale nie wiedział, że do portek na siedzeniu przylepił mu się zaschnięty gnój. Kiedy panna Ada skończyła hymn, obróciła się na krześle i położyła dłoń na ramieniu Izaaka. - Ładny ma pan głos, panie Maple - powiedziała. - Dziękuję pani. Bardzo lubię śpiewać hymny-odparł Izaak. Zar klasnął w dłonie. - Chwała, chwała, chwała! Bardzo dobrze śpiewacie! - Panna Ada ma prawdziwy talent-odezwał się Izaak. - Talent? - zdziwił się Zar. - Taki sam jak ty! Wyjecie do księżyca jak dwa kojoty! - Co takiego? - obruszył się Izaak. - Pewnie!- zaśmiał się Zar.- Taką muzykę słychać w nocy na prerii. Dokładnie taką: hau, hau, haua! - Zachwycony swoim dowcipem, pokładał się od śmiechu. - Jessie, Mae, słyszycie mnie? - I jeszcze raz powtórzył swoje. 85 Ale dziewczyny podeszły do kontuaru i zajęły się Jenksem. - Cóż to gryzie dzisiaj twojego przyjaciela, Mae? - zwróciła się Jessie do przyjaciółki. - On jest po prostu nieśmiały. - Mae szturchnęła Jenksa w żebra. - Gdybym śmierdziała końskim nawozem, też bym była nieśmiała-oświadczyła Jessie. - Powiem ci coś, druh m o j - powiedział Zar podchodząc do Izaaka. - Ty nie tylko ryczysz jak wół, ale nawet nie zachowujesz się jak człowiek. Gdybyś był prawdziwym mężczyzną, handlowałbyś ze mną wódą. Prawdziwy mężczyzna przychodziłby do moich bab. - Nikt mnie nie będzie uczył, jak handlować - zaperzył się Izaak rumieniąc się. - Gotówa, gotówa, gotówa! -Zar odrzucił głowę w tył.-Za wszystko tylko gotówa! - Nikt cię nie zmusza, żebyś u mnie kupował! - wrzasnął Izaak próbując przekrzyczeć Zara. Widząc, że kłótnia staje się niebezpieczna, panna Ada zerknęła na Molly i zaczęła grać nowy hymn. Ale to tylko wzmogło hałas. Zar machnął pogardliwie ręką, odwrócił się plecami do Izaaka i nalał sobie świeżego drinka ze stojącej na stole butelki. Rozwścieczony Izaak stanął za nim. - Czy nie zapłaciłem ci gotówką za wynajęcie namiotu? Jestem uczciwym kupcem, zawsze nim byłem i zawsze będę. Chodzi mi wyłącznie o godziwy zysk, a tym nie każdy może się pochwalić! - Przybłęda! - warknął Zar. - Ja się do was nie pchałem, proszono mnie, żebym został! Mae i Jessie zrzedły teraz miny. - Coś mi się zdaje, że pan Jenks nas nie lubi! - Słuchaj, ty nędzny kościotrupie - syknęła Mae. - Poleruj sobie swoje rewolwerki, proszę cię bardzo, ale jak przyjdziesz tu następnym razem z wywieszonym ozorem, to na nas nie licz. Idź lepiej prosto do niej. Zobaczysz, co o n a ci da. - Skurwiel szczerbaty! - rzuciła mu Jessie prosto w twarz. 86 Przez chwilę zdawało mi się, że Molly to wszystko słyszy, ale dźwięk melodykonu i głos Izaaka Maple'a na szczęście zagłuszał wrzaski dziewczyn. - Wystrychnięto mnie na dudka! O, tak! - Izaak spojrzał prosto na mnie.-Mówię, jak jest. Na dudka! Zapłaciłem uczciwie za to, żeby móc się osiedlić w tej piekielnej dziurze. Ezra tu nie wytrzymał i ja też nie wytrzymam! - A co, w Vermoncie nigdy nie pada śnieg? - Pada, pewnie, że pada, ale inaczej. Nie trzeba dzień i noc walić w ściany namiotu, żeby człowieka nie zasypało. - A mamy w tym roku łagodną zimę-powiedziałem. - Być może, ale dla mnie jest to pierwsza i ostatnia w tej dziurze. Możesz mi wierzyć. - No to jazda i cześć! - ryknął Zar. - Wyniosę się stąd, możesz być spokojny. Pierwszym dyliżansem pocztowym, jaki się zjawi... Właśnie wtedy panna Ada zamilkła i nagle zrobiło się bardzo cicho. Izaak powiódł wzrokiem dokoła i zawołał pełnym głosem: - A ten dyliżans już do nas nie przyjedzie! Wszyscy zdechniemy, zanim się znów pokaże! Nigdy nie słyszałem takiego krzyku rozpaczy. Ostatnio każdej nocy nachodziły mnie podobne myśli, ale nigdy ich głośno nie wypowiadałem ani nikt inny tego nie zrobił. Izaak poruszył w naszych duszach strach, który je od dawna drążył, i wydobył go na wierzch. Poczuliśmy straszny chłód i w nagłej ciszy usłyszeliśmy przeraźliwe wycie szalejącego po równinie wiatru. Widziałem skutą mrozem, nie przeciętą ani jedną koleiną, bezkresną i dziką krainę, oddzielającą nas od reszty świata. W kilka chwil później Izaak opuścił nas. Zaraz potem Molly wstała i szybko wyszła. Mae oparta o kontuar, przeczesując palcami włosy, powiedziała cicho jakby do samej siebie: - Do zobaczenia od dziś za rok, złotko. Zar usiadł ciężko za stołem i ukrył twarz w dłoniach. Nasze spotkanie straciło wszelki sens, każde z nas pogrążone było we własnej samotności, owinąłem więc chłopca kocem i opuściliśmy dom Zara. 87 Uczucie beznadziejności, jakie ogarnęło nas owego świątecznego wieczoru, rosło w miarę upływu czasu. Nadeszły dni tak strasznego mrozu, że oddychanie na dworze podobne było do tykania lodu. Pogoda uwięziła nas na dobre, zupełnie jakby chciała nam zrobić na złość, i jeżeli zdarzało mi się myśleć o wiośnie, to jako o czymś zupełnie nierealnym. Czy można sobie wyobrazić ciepło słonecznych promieni, kiedy dzień po dniu ponura zima bierze człowieka w obroty, wycinając najbardziej wyszukane hołubce? Skuleni w naszej chacie, wyglądaliśmy jak szare złamane patyki opatrzone dwojgiem oczu. Nie potrafiłem się nawet martwić tym, że wkrótce nadejdzie dzień, kiedy nie będziemy mieli co do gęby włożyć ani czym palić w piecu. Większym bowiem przerażeniem napawało mnie poczucie całkowitego zagubienia, świadomość tego, że jestem żywym stworzeniem w martwym krajobrazie. Staram się wytłumaczyć, dlaczego stało się to, co się stało, a ta zima miała w tym niemały udział. W takich warunkach nawet codzienne czynności przestają mieć jakikolwiek sens. Głupotą zdawało się przyjmowanie pokarmu po to tylko, żeby dalej żyć w tej ziemiance, głupotą zdawało się zasypiać co wieczór tylko po to, żeby obudzić się i przeżyć jeszcze jeden dzień. Kiedyś Molly spojrzała na drzwi i powiedziała: - Jezu kochany, jesteśmy pogrzebani tak samo jak ci, co teraz leżą zamarznięci pod ziemią, z tą różnicą, że my zdajemy sobie z tego sprawę, a oni nie. Wtedy Jimmy, podobny nagle jak dwie krople wody do ojca, zerwał się, przytulił do niej, rozpłakał, jakby chciał jej udowodnić, że to nieprawda. Od czasu do czasu słyszeliśmy przez wycie wiatru odgłosy awantur, jakie Zar urządzał swoim paniom. Brzmiało to tak, jakby je mordował. Rosjanin powoli zużywał swój zapas alkoholu i był coraz bardziej rozdrażniony. Jessie, tej wysokiej, wybił ząb, a pewnego dnia panna Ada przyłożyła mu kijem tak mocno, że stracił przytomność, a to dlatego, że okropnie znęcał się nad Chineczką. Leo Jenks wybiegał na dwór w czasie największych śnieżyc i strzelał w powietrze. Raz trochę za długo pozostał na mrozie z powodu, jak później twierdził, jelenia. Może go 88 widział, a może nie, ale faktem jest, że palce przymarzły mu do lufy, a kiedy dotarł do domu Zara, trzeba je było siłą oderwać, i to razem ze skórą. A Izaak Maple siedział samotnie w namiocie i skreślał w kalendarzyku każdy miniony dzień, tak jak się przekreśla błąd. Kiedy szło się do niego, żeby coś kupić, nie odzywał się ani jednym słowem. Nie życzył sobie rozmów i starał się pozbyć klienta jak najszybciej. Pewnego szczególnie mroźnego dnia, kiedy od lodowatych podmuchów wiatru aż zęby bolały i sklejały się powieki, odwiedził po kolei Zara, Jenksa i mnie, a potem jeszcze Indianina, i każdemu proponował przejęcie bez dopłaty połowy swojego zamó- wienia u Alfa Moffeta. Nikt nie miał na to ochoty, co utwierdziło Izaaka w przekonaniu, że został wystrychnięty na dudka i że Alf nigdy się już u nas nie zjawi. Podwoił cenę za mąkę i sardynki -jedyny towar, jaki mu pozostał - a po pewnym czasie w ogóle przestał nam cokolwiek sprzedawać twierdząc, że potrzebuje tych zapasów dla siebie. Wtedy zjawił się w ziemiance Zar ze spluwą w ręku i powiedział: - Trzeba go zabić. Bynajmniej nie żartował, ale udało mi się jakoś go odwieść od tego zamiaru i namówić, żebyśmy poszli do stajni Jenksa, który wciąż jeszcze miał kłopoty z poranionymi rękami, i obejrzeli konie. Stały ze spuszczonymi łbami, skóra na nich wisiała. Zżarły już cały owies, poobgryzały wszystką korę z pni, z których zbite były ich przegrody. Kuc majora był w najgorszym stanie, miał mętne ślepia, wystające żebra i pełno wrzodów na nogach. Wziąłem rewolwer Jenksa, przyłożyłem kucowi za uchem i wystrzeliłem. Żadne ze zwierząt nawet nie drgnęło. Zar uniósł rewolwer i zabił jednego ze swoich koni. Resztę popołudnia spędziliśmy na rozbieraniu końskiego mięsa. Prędzej czy później trzeba to było i tak zrobić, więc decyzja Izaaka była nam w gruncie rzeczy na rękę; jeszcze tydzień i nie byłoby na koniach śladu mięsa. Powróciłem do ziemianki. Ze zmęczenia nie czułem rąk ani nóg, odzież miałem przesiąkniętą krwią, ale wiedziałem, że pod naszymi drzwiami w 89 głębokim śniegu znajduje się zapas mięsa, który pozwoli nam trochę jeszcze pożyć. Wykorzystaliśmy każdą cząstkę biednego chudego kuca, z jednego żebra wystrugałem igłę, ze ścięgien zrobiłem nici. Nie mieliśmy kory, więc nie było czym garbować skóry, ale Molly oskrobała ją sztyletem, potem przez kilka dni tłukła kamieniem i nacierała piaskiem. Kiedy skóra zrobiła się niespodziewanie miękka, uszyła z niej kurtkę dla chłopca. Ja zaś poszyłem pokrowce na buty dla całej naszej trójki. Muszę w tym miejscu powiedzieć, że wszystko to-nawet zabicie i ćwiartowanie zwierzęcia-podniosło mnie nieco na duchu. Miałem świadomość, że robię coś pożytecznego. Molly także pracowała z ochotą. Myślę jednak, że Jimmy był przywiązany do kuca i chociaż nosił kurtkę z jego skóry i jadł zupę, którą Molly ugotowała z jego kości, przestał patrzeć w moją stronę. Ze wszystkich udręk tej zimy jedną z najgorszych była ta nagła niechęć Jimmy'ego. Osobiście nie wierzę, żeby zwierzęta były obdarzone ludzką inteligencją, i uważam, że należy je wykorzystywać w sposób jak najbardziej pożyteczny. Strzelając do kuca zrobiłem coś, co było konieczne. Ale teraz pożałowałem tego czynu. Bo widzicie, kiedy zorientowałem się, jak Jimmy to odczuł, zrozumiałem, że jego stosunek do mnie nie zmienił się tak nagle, lecz że od dawna wyrastała pomiędzy nami ściana niechęci. Był mi teraz mniej bliski niż tamtej nocy, którą spędziłem z nim po śmierci ojca. Ile kuców zabiłem poza tym jednym? Molly nie miała z nim takich kłopotów. Często mówiła mu coś takiego, co wydawało mi się okrutne, albo patrzała na niego jak na sierotę-którym przecież był-ale ten sposób traktowania wzmagał tylko w nim wprost psie przywiązanie do Molly. Stał się taki dopiero od czasu choroby. Nieustannie wodził za nią oczami i cierpliwie czekał na każdy rzucony mu ochłap sympatii. Twarz Molly zaczynała nabierać wyrazu zniecierpliwienia. Jimmy denerwował ją, nie chciała go takiego, nie życzyła sobie jego miłości. I podobnie jak ja miała mu za złe zbyt wielką zależność. Chciałbym, żeby to było zupełnie jasne. Jeszcze dzisiaj ogarnia mnie smutek, kiedy wspominam tamte dni. Ale dopiero w jakie dwa tygodnie po zabiciu koni nadeszła 90 noc, która uświadomiła mi, że zima skuła nas lodem na dobre. Zbudziło nas w ziemiance jakieś niesamowite chrobotanie. Podkręciłem płomień lampy i skierowałem jej światło w górę. Powiedliśmy za nim wzrokiem. Na dachu musiało być jakieś zwierzę próbujące dostać się pazurami do ciepłego wnętrza. Chwyciłem strzelbę i w tej samej chwili jedna z desek się przesunęła, sypnęło śniegiem i ukazała się kosmata, brunatna łapa szukająca czegoś tuż nad głową Molly. Dziewczyna wrzasnęła. Strzeliłem raz, potem drugi, nie w łapę, ale w miejsce, w którym powinno być serce zwierzęcia. Łapa cofnęła się już po pierwszym strzale. Przypomniało mi się mięso zakopane pod drzwiami ziemianki, więc wybiegłem na dwór z lampą w ręku i już od drzwi zobaczyłem w jej mdłym świetle cień uciekającego przez zamieć zwierzęcia. Uszy miałem jeszcze pełne huków, serce biło mi jak młotem, ale od razu zabrałem się do przymocowania obluzowanej deski. Nigdy nie zapomnę widoku, jaki ukazał mi się w szparze. Molly i Jimmy byli przytuleni do siebie z całą siłą, jakby scementował ich strach. Po tej nocy Molly zaczęła okazywać Jimmy'emu takie samo psie przywiązanie jak on jej. Jego adorujący wzrok przestał ją drażnić, opiekowała się nim czule, często obsypywała pocałunkami, i jestem pewny, że tylko ja myślałem nieustannie-często z bijącym sercem-o tych ostrych jak brzytwy szponach, które wyciągnęły się po nas z ciemności nocy. Było chyba jasne, że jeżeli zima rychło się nie skończy, to my się skończymy. Kiedy nadszedł marzec, gotów byłem, podobnie jak Izaak Maple, stawiać na zwycięstwo zimy. Dzień po dniu hulały teraz ostre, suche wiatry, zamiatając śnieg, obnażając zmarzniętą gołą ziemię, powodując burze piaskowe. Ale pewnego popołudnia miałem wrażenie, że czuję zapach deszczu. Wyszedłem na dwór. John Niedźwiedź stał przed swoją chatą, spoglądał ku zachodowi na ponure, zaciągnięte niebo-widać i on wywąchał deszcz. Powietrze było mroźne, ale wiatr, który wczoraj jeszcze wył, właściwie tylko już mruczał, i kiedy stało się bez ruchu, wyczuwało się jakieś niewielkie ciepełko, nikły ślad wilgoci. Nie zwierzyłem się nikomu z moich nadziei, ale tej nocy zbudziło mnie lekkie stukanie w dach. Nie była to jeszcze 91 ulewa, ale drobny, ciągły deszcz. A o świcie słońce szturmem wtargnęło na równinę. Wyszedłem z ziemianki prosto w świeżość tego poranka i aż wierzyć mi się nie chciało. Słońce nasycało mi oczy ciepłymi łagodnymi błyskami przeplatanymi różowością, seledynem i żółcią, przez równinę przeciągały ławice białych mgieł, jakby zima wyparowywała spod ziemi. Przysięgam, że czułem obrót ziemi dokoła jej własnej osi. Wszystko miało smak nowości; patrzyłem na nieliczne zabudowania-na uliczkę złożoną z ziemianki, wiatraka, saloonu, namiotu i stajni-i było mi tak, jakbym patrzał na rząd dopiero co wyrosłych roślin. Chineczka, zasłaniając dłonią oczy przed blaskiem słońca, wyjrzała przez okno, więc powitałem ją machnięciem ręki. Po kilku minutach wszyscy wylegli na dwór, wszyscy mrużyli oczy, wszyscy stali w milczeniu w obliczu tego zjawiska, które nie sposób zapomnieć. Nagle Jenks wydał z siebie okrzyk radości, podrzucił czapkę wysoko w górę i wszyscy zaczęli się prostować, nawoływać, a Zar objął i uściskał każdego z nas po kolei. Panna Ada podała Izaakowi rękę, dziewczyny się całowały, Jimmy chwycił Molly za ramię i ciągnął ją to w jedną, to w drugą stronę. Jenks poszedł do stajni i wypędził konie; wszyscy rozmawiali ze wszystkimi, wszyscy uśmiechali się jak idioci. Dopiero w świetle dziennym widać było, że jesteśmy bladzi i chudzi, mimo to jednak żywi i cali. 8 Gdybym mógł, napisałbym teraz o każdym pojedynczym drgnieniu tej wiosny, zużywając na to mój czas i siły i nie wdając się w opis pozostałych, trudnych pór roku. Ale nie sprawiłoby mi to już żadnej przyjemności, więc powiem o niej tylko tyle, ile jest konieczne do osiągnięcia mojego celu, czyli opowiedzenia, co i jak się zdarzyło. W tym czasie osiedlił się u nas Szwed. Kiedy przybył do nas Bert Albany, zabliźniały się nasze rany pod wpływem słonecznego ciepła i marzenia powoli zamieniały się w rzeczywistość. Zielone pędy nadziei wyrastały dokoła 92 podobnie jak listeczki, jakimi pokrywały się krzewy w skalnych załomach. Pamiętam inną wiosnę, znacznie wcześniejszą, kiedy jako aktor wędrownego zespołu teatralnego objeżdżałem położone nad Missouri miejscowości. Lody na rzece topniały z wielkim hukiem i trzaskiem, pękały i unosiły się w górę spływając wezbraną falą, aż wreszcie woda, wyzwolona z okowów, zaczęła wartko płynąć pełnym korytem. Jakże gwałtowny był tamten odwrót zimy. Podobnie szybka zmiana aury zdarzyła się i u nas. Pierwsze promienie słońca wyciągnęły całe zimno z naszych kości, krew zaczęła raźno krążyć w żyłach. Zjawił się Alf Moffet na wozie Zarzuconym taką ilością towarów, że aż się koła uginały pod ich ciężarem. Zaczęli nas znowu odwiedzać górnicy. Przepracowali całą zimę i teraz pałali chęcią wydania części Zarobionych pieniędzy nie tylko w sklepikach przedsiębiorstwa górniczego. Po kilku sobotach Izaak Maple przestał narzekać na to, że został wystrychnięty na dudka. On i Zar zaczęli prosperować tak dobrze, że mogli zamówić u Alfa regularne dwutygodniowe dostawy. Z pieniędzy wypłaconych mi jako pośrednikowi kupiłem duży zapas konserw, kawy, cukru, mąki, proszku do pieczenia, fasoli i solonej wieprzowiny. I powiem wam, że zaczęliśmy naprawdę dobrze jeść. Rano i wieczorem Molly smażyła góry naleśników, które posypywaliśmy cukrem, zawijaliśmy i zajadali z apetytem. Podawała nam fasolę z wieprzowiną, do tego często kilka pomidorów z puszki i dobrą mocną czarną kawę do popicia. Jedliśmy i jedliśmy, aż wreszcie zapomnieliśmy o smaku koniny. Wkrótce nasze kości obrosły ciałem i zaczęliśmy znowu wyglądać jak ludzie. Byliśmy wciąż obdarci niczym Indianie, ale z każdym dniem słońce silniej przygrzewało, wobec czego zapotrzebowanie na wodę ze studni Hausenfielda rosło. Brałem jednego dolara dziennie od każdego użytkownika. Z wiatrakiem nie miałem kłopotu. Przymocowałem z powrotem skrzydła, przybiłem kilka obluzowanych desek i zaczął funkcjonować najnormalniej w świecie! Wiatrak obracając się dostarczał świeżej, chłodnej wody do wiader, a i dolarów do mojej kieszeni. Któregoś dnia udałem się do namiotu Izaaka i wyszedłem z kurtką, wysokimi butami dla Jim- 93 my'ego, sznurowanymi bucikami i perkalikiem dla Molly i brzytwą do golenia dla siebie. Doskonale to pamiętam. Prosto z zakupów poszedłem pod studnię, położyłem paczki na ziemi, naostrzyłem brzytwę na kamieniu, namydliłem się kawałkiem ługowego mydła i zgoliłem brodę. Nie goliłem się od czasu pożaru, w którym straciłem brzytwę, i od tej pory marzyłem o tej chwili, w której będę mógł to znowu zrobić. Podobnie jak każdy mężczyzna, chętnie noszę wąsy, ale nigdy nie miałem ochoty na zapuszczanie brody, chociażby z tego powodu, że nie znoszę jej dotyku, a i wszy lubią brody. Kiedy skończyłem golenie, wziąłem paczki i poszedłem - czując się gładki jak nowo narodzone cielę - do naszej ziemianki. No i trzeba wam było widzieć twarze tych dwojga. Malował się na nich autentyczny zachwyt. Nie byłem pewny, czy z mojego powodu czy też z powodu prezentów, jakie przyniosłem. - Popatrz, popatrz - uśmiechnęła się Molly. Myślę, że mimo wszystko odnosiło się to do mnie. Jimmy też był cały w uśmiechach. Ale tylko do chwili, gdy Molly oświadczyła, że chłopiec musi się wykąpać, zanim włoży kurtkę i buty. Wyszedł na dwór i wlazł do wanny, a Molly nalała wody do wiadra i wyprała mu portki i koszulę. Nieco później wyszła z saloonu-jak zawsze wspaniałomyślna-panna Ada i pożyczyła Molly nożyczki. Ku mojemu zdziwieniu Molly przyjęła je, a ku zdziwieniu Jimmy'ego zabrała się do strzyżenia mu włosów. Kiedy było po wszystkim i chłopiec znalazł się znowu w ziemiance-ubrany w suchą czystą koszulę i spodnie, nowe buty i kurteczkę, no i, jak już mówiłem, ostrzyżony - był wprawdzie zły, ale wyglądał pierwszorzędnie. - Chłopak jak się patrzy - powiedziała Molly, przyglądając mu się uważnie. Na Molly też przyjemnie było popatrzeć, kiedy to mówiła. Poprzedniego dnia umyła sobie włosy, poszła na skały, usiadła i wysuszyła je na wietrze. Mimo drobnych blizn wciąż miała piękne rysy, czoło jej rozchmurzyło się, uśmiechała się łagodnie, w oczach jej tliła się iskra radości. Starałem się nie być zazdrosny o tę jej władzę nad chłopcem, wiedziałem przecież, że są sobie potrzebni, że pomagają sobie nawzajem zapomnieć o przeszłości, czy mogło to mnie nie cieszyć? 94 Wszystko, co teraz opiszę, działo się pewnego słonecznego popołudnia. Powietrze pachniało wiosną, było orzeźwiające. John Niedźwiedź grzebał w swoim ogródku. Jessie też próbowała coś tam wyhodować, a ja nie chciałem powiedzieć - o czym ona nie wiedziała - że z tej gleby tylko Indianin potrafi coś wydusić. Z komina destylarni Zara stojącej za domem unosił się dym. Het, daleko na równinie Zar i Jenks ćwiczyli swoje konie, poganiając je i każąc im zataczać wielkie koła. Wszystkie te poczynania miały w sobie coś radosnego. Pewnego ranka poszedłem do stajni Jenksa i-obejrzałem konie. Nie chodziło mi wcale o udobruchanie Jimmy'ego, po prostu nie lubię nie mieć na czym jeździć. Na oko najbardziej spodobał mi się muł. Wprawdzie widać mu było przez skórę żebra, ale w sumie przezimował lepiej niż siwek i kasztan. Znając dobrze Jenksa, podszedłem do niego i powiedziałem, że chciałbym kupić jedno zwierzę. Oczy zabłysły mu chytrością i od razu oświadczył, że może mi najwyżej sprzedać muła. Zgodziliśmy się na siedemdziesiąt pięć dolarów płatnych w naturze, to znaczy w zamian za wodę z mojej studni, biorąc dolara dziennie, z wyjątkiem dni deszczowych, gdyby się takie przytrafiły. Odszedłem ciągnąc za sobą muła i zaprzęgłem go do bryczki. Stał tak przez cały niemal dzień, aż wreszcie Jimmy podszedł do niego jakby mimochodem, chwycił lejce jakby od niechcenia, a po chwili wskoczył na kozioł i pognał w pole. Uradował mnie ten widok. Chłopiec wkrótce powrócił, ale tylko po to, żeby wyciągnąć z domu Molly-która protestowała - i posadzić ją obok siebie. Po chwili pędzili już razem przez równinę. Molly śmiała się i kurczowo trzymała bryczki, a Jimmy, stojąc i potrząsając lejcami, pokrzykiwał na muła zachrypłym głosem, żeby zachęcić go do szybszego biegu. Powróciłem do moich zajęć i teraz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że już po sekundzie się obróciłem i stwierdziłem, że ledwo ich widać. Zataczali coraz to szersze koła, aleja widziałem tylko długi lejkowa-ty, oddalający się w linii prostej tuman kurzu. Dokąd tak pędzili? Na chwilę aż mi dech zaparło; pożegnaj się z nimi, 95 pomyślałem, dobrze ci tak, uciekli od ciebie, a ona się z ciebie śmieje. Ale okazało się, że Jimmy po prostu zobaczył coś, co chciał obejrzeć z bliska. Przez dłuższy czas jego pojazd był tylko czarną plamą w moim polu widzenia. Ale w końcu plama poruszyła się i wkrótce oboje byli już z powrotem. - Co tam widziałeś Jimmy? -zapytałem go. Spojrzał na Molly. Zeskoczyła na ziemię i weszła do domu. On za nią. Sam tez poszedłem do środka. - Pytałem cię, co tam widziałeś. Głuchy jesteś, czy co? - Wóz. Znowu zerknął na Molly, która stała na środku izby z zaciśniętymi ustami. - Jeden? - Tak. - Po chwili dodał gwałtownie: - Ma cały tył rozwalony, facet siedzi i nic nie mówi, a ona wrzeszczy na niego. - Kto na kogo wrzeszczy? - Ta kobieta... - Jimmy!- syknęła Molly. - Co to za ludzie? -zwróciłem się do niej. - A skąd ja mam wiedzieć? - Nie pytałaś ich? - Jeszcze czego? Nie zadaję się z byle hołotą z prerii. Wyszedłem i opowiedziałem wszystko Zarowi. Robił coś przy destylarni, ale powiedział, że mogę wziąć jego wóz i konie. Zaprzęgłem czwórkę. Jenks postanowił mi towarzyszyć, więc obaj wleźliśmy na kozioł i ruszyliśmy. Dlaczego wolałem jechać wozem Zara niż pociąganym przez muła wózkiem? Molly rozumiała to nawet lepiej niż ja. Kiedy mijaliśmy nasz dom, stała w drzwiach, Jenks uchylił kapelusza, ale ona zawołała: - Znam ja cię, burmistrzu! Jedziesz, żeby sprowadzić jeszcze kilku durniów do twojego miasta! Pojechaliśmy prosto na południe i trafiliśmy na nich bez kłopotu. Było dokładnie tak, jak to opisał Jimmy: mężczyzna siedział na koźle starego, obładowanego aż po brezentowy dach krytego wozu, którego tylne koła rozchodziły się na boki niczym nogi nowo narodzonego źrebaka. 96 Mężczyzna miał płowe włosy, był gładko ogolony, ręce zwisały mu między kolanami, patrzał na nas oczami smutnymi jak oczy jego wołów. Kobieta już na niego nie wrzeszczała, ale krążyła w pewnej odległości od wozu wśród Zarośli, z głową nakrytą szalem i wzniesionymi do nieba ramionami, wydając z siebie okrzyki rozpaczy. - Nie ma tu w pobliżu osady Szwedów? - zapytał mężczyzna. - O ile wiem, to nie-odparłem. Skinął głową, jakby się właśnie tego spodziewał. Jenks i ja zeskoczyliśmy na ziemię obejrzeć oś jego wozu, mężczyzna także zlazł z kozła i wtedy stwierdziłem, że jest to chyba najwyższy człowiek, jakiego w życiu spotkałem, musiał mieć dobre dwa metry. Miał niezdarne, charakterystyczne dla bardzo wysokich mężczyzn ruchy, cerę jasną, upstrzoną czerwonymi plamami, a za uchem guz wielkości kuli armatniej. Oś wozu złamana była dokładnie w środku i oba końce wspierały się o ziemię. - Ma pan zapasową? - zapytałem. - Nie. Nie mam. Jedynym dźwiękiem, jaki rozbrzmiewał dokoła, było zawodzenie kobiety, więc wyraźnie tym speszony mężczyzna powiedział: - Moja żona-i stuknął się w czoło z nieśmiałym uśmiechem. - Rolnik?- zapytał Jenks przyglądając mu się uważnie. - Ano tak. Do niedawna. - Z prerią Żartów nie ma. - Aha. Wszyscy trzej gapiliśmy się na złamaną oś. - Przez trzy lata błagała mnie. żebyśmy zamieszkali wśród Szwedów. Płakała po całych nocach... miałem nadzieję, że w końcu spadnie deszcz. Ale nie. Teraz szukam jakiejś szwedzkiej osady, może to jej wróci rozum. Głos Szweda był głęboki, podobny do ryku krowy, ale łagodny, pozbawiony wszelkiej opryskliwości. Facet spodobał mi się od pierwszej chwili. Nie rozwodził się nad swoim nieszczęściem, po prostu opowiadał nam, co mu się przytrafiło. Oświadczyłem, że nie możemy naprawić osi, 97 ale żeby zamieszkał w naszym miasteczku i że w niedługim czasie z pewnością uda mu się zdobyć nową oś. Zgodził się, więc zabraliśmy się do rozładowywania wozu. Przeniesienie jego dobytku na wóz Zara zabrało nam dobrą godzinę. Ci ludzie wieźli ze sobą wszystko, co posiadali. Było tam drewniane łóżko, komoda z czterema szufladami, dębowy stół, toaleta z miednicą i nocnikiem, pościel, krzesła, stołki, maselnica, czajnik, balia, kilka żelaznych saganów, pług ze stalowym lemieszem, worek kukurydzy-nie można się dziwić, że pod takim ciężarem stary wóz się załamał. W pewnym momencie kobieta podeszła, żeby się nam przyjrzeć. Kiedy Jenks się zorientował, że ona patrzy na nas zza wozu, speszył się. Mnie to wcale nie przeszkadzało. Była przysadzista; kiedy szal zsunął jej się z głowy, okazało się, że ma rzadkie płowe włosy, twarz nawet całkiem sympatyczną, ale pustkę w oczach. Kiedy skończyliśmy robotę, poczułem silne pragnienie. Do zachodu słońca pozostała jeszcze dobra godzina. - Wóz jest pusty, więc teraz chyba ruszy. Zabieramy wasze rzeczy, a wy jedźcie za nami - powiedziałem. - Zgoda. Helga! - zawołał Szwed. Podszedł do żony i przemówił jak do dziecka. Wskazywał przy tym na Jenksa i na mnie. Kobieta zaczęła na niego wrzeszczeć i okładać pięściami. Sięgała mu zaledwie do piersi, ale unosiła ręce do góry i biła go po twarzy i ramionach. Nie próbował się bronić, stał i czekał, aż się sama uspokoi. - Boże miłosierny-jęknął Jenks. - Właźmy na wóz - powiedziałem. Wolałem na nich nie patrzeć. Nie lubię takich scen. - Boże miłosierny - powtórzył Jenks, kiedy już siedzieliśmy na koźle i czekaliśmy na nich.-Żeby człowiek pozwalał się tak maltretować! Po chwili kobieta uspokoiła się, więc się obróciłem i zobaczyłem, że Szwed sadza ją na krzesło umieszczone z tyłu naszego wozu, plecami do kierunku jazdy. Już nie protestowała, a on powiedział do niej: - Będziesz na mnie patrzała, dobrze, Helga? Ruszyliśmy, konie ciągnęły ze wszystkich sił, nie musiałem ich w ogóle powstrzymywać, bo czynił to ciężar wozu. Szwed trzasnął z bata na swoje woły i jego wóz także ruszył. Kołysał się wprawdzie z boku na bok, mimo to posuwał się 98 naprzód, a złamana oś żłobiła głęboką bruzdę w ziemi. Kiedyśmy już byli na miejscu, Szwed znajdował się dopiero w połowie drogi. - Nie ruszaj niczego, dopóki on nie przyjedzie-poinstruowałem Jenksa. Poszedł do Zara i po chwili Zar i jego panie wyszli, żeby zobaczyć, co się dzieje. Izaak Maple wyłonił się z namiotu. Potem Molly z Jimmym doszlusowali do nas i wszyscy gapili się na siedzącą na wozie kobietę. Dziewczyny obeszły wóz dokoła, żeby obejrzeć meble. Nikt nie powiedział słowa, a siedząca na krześle kobieta patrzała prosto przed siebie ku równinie, skąd nadjeżdżał jej mąż. Podszedłem do studni, żeby napić się wody, a kiedy znowu spojrzałem w tamtą stronę, zobaczyłem, że kobieta na wozie, wychyliwszy się do przodu, oparła ręce o kolana i splunęła Molly pod nogi. W mgnieniu oka Molly znalazła się przy mnie. Z początku myślałem, że trzęsie się ze złości, ale po chwili zobaczyłem, że jest aż szara ze strachu. - No, no. Molly-powiedziałem. Nawet nie zaprotestowała, kiedy położyłem jej rękę na ramieniu.-To jest po prostu żona ubogiego rolnika. I tak człowiek o nazwisku Bergenstrohm osiedlił się w naszym miasteczku. Jednakże my wołaliśmy na niego zawsze i wyłącznie: Szwed. Izaak Maple zaopiekował się tą parą. Wszystkich innych przerażał obłęd kobiety, ale Izaak powiedział: - Moja matka też miewała różne takie ataki, szczególnie jak zaczęła się starzeć. Przedtem babka też. Od najmłodszych lat stykałem się z tymi chorobami i jestem przyzwyczajony. Powiedział Szwedowi, że może wstawić swoje meble do jego namiotu. Kazał mu podjechać wozem. Wspólnymi siłami podparli tył wozu kamieniami. Łóżko i komodę wsunęli do środka. - Będziecie na razie mogli spokojnie mieszkać w wozie-powiedział Izaak. Widać od pierwszej chwili postanowił udzielić im kredytu. Płacił mi dolara dziennie za ich wodę, chociaż oświad- 99 czyłem, że nie trzeba. Przejrzał jeden ze swoich katalogów wysyłkowych, znalazł i zamówił stalową oś, która pasowałaby do starego wozu Szweda. Opiekował się nim jak rodzonym bratem. - Dla mnie wszystko jasne-powiedział Zar któregoś dnia.-On to robi dlatego, że ten Szwed ma wóz. Było to z pewnością słuszne spostrzeżenie, bo jeżeli Izaak zamierzał założyć porządny sklep, to potrzebny mu był środek transportu. Jedynym wozem w miasteczku był wóz Zara, ale Izaak z pewnością wolałby zrezygnować ze swoich planów niż prosić Rosjanina o przysługę. Ale myślę, że ucieszyłby się z przybycia tych ludzi, nawet gdyby mieli tylko taczki. Wystarczyło mu, że zjawili się w mieście po nim. Izaak należał do tego typu ludzi rozważnych, którzy zawsze szukają kogoś, komu można zaufać. A nie ufał żadnemu z nas właśnie dlatego, że osiedliliśmy się tu przed nim. Jednakże Szwed wyłonił się z równiny podobnie jak on, Izaak, poprzedniej jesieni, co liczyło się u niego na równi z listem polecającym z Vermontu. Niezależnie od tego, jakimi obdarował ich uczuciami, niewiele ryzykował. Można było liczyć na to, że mężczyzna, który nie pozbył się umysłowo chorej żony, spłaci długi i nie wymiga się od pracy. Już na długo, zanim Alf dostarczył tę oś, wiedzieliśmy, że Szwed jest człowiekiem godnym zaufania, mimo wzrostu i tuszy łagodnym jak baranek, że nie wymaga nic od nikogo i robi wszystko, o co się go poprosi. Jego kobieta uspokoiła się wyraźnie, prawdopodobnie dlatego, że znalazła się w gromadzie ludzi, a po pewnej sobocie sam Szwed przestał mówić o tym, że musi się rozejrzeć za jakąś szwedzką osadą. A było to tak. Jeden z górników zobaczył stojącą przy wannie Helgę i zaproponował jej pięćdziesiąt centów za wypranie sztruksowych spodni. Górnicy, jak to na wiosnę, czuli potrzebę odświeżenia odzieży. Przyzwyczailiśmy się wkrótce do widoku mężczyzn ubranych wyłącznie w kombinezony i wysokie sznurowane buty, palących zakupione u Izaaka Maple'a cygara i rozmawiających tak swobodnie, jakby byli członkami jakiegoś klubu. Szwed był zadowolony, że przynoszą mu dochód, zresztą ciekawiły go ich rozmowy. Rozpalał ognisko, rozciągał nad nim sznur, wieszał wypraną przez żonę odzież, a potem dołączał się do nich i brał udział w ich 100 rozmowach; przeważnie opowiadał im swoją historię. Kiedy słuchał ich opowieści, ze zrozumieniem kiwał głową. Nie będę krył, że wielką przyjemność sprawiło mi pojawienie się tego rolnika w naszym miasteczku. Molly miała rację twierdząc, że nawet gdyby przyjechał człowiek wyjęty spod prawa, powitałbym go z radością. Wiedziałem, że każdy nowy człowiek pomaga nam zapomnieć o tym, co się tak niedawno stało. Zjawienie się Szweda nasunęło mi myśl, której przedtem nie chciałem sobie uświadamiać, a mianowicie, żeby ponownie rejestrować bieżące wydarzenia, wskrzesić księgi miasta. Alf dał mi trzy takie księgi, pióro oraz stalówkę, żebym mógł prowadzić rachunki firmy Express. Księgi były tak grube, że zmieściłaby się w nich cała Biblia. Pomysł ten należało zdusić w Zarodku. Spojrzałem na Molly, jakbym się spodziewał, że domyśla się wszystkiego, byłem właściwie przygotowany na jej kpiny. W rzeczywistości od momentu, w którym Szwed i jego żona osiedlili się u nas na dobre, Molly nie powiedziała o nich złego słowa. Miałem wrażenie, że widok chorej Helgi budził w niej lęk, skłaniał do łagodności. Była jak ten alkoholik, który-w obawie przed mękami piekielnymi - rezygnuje z picia. Molly nigdy nie lubiła nowych twarzy, chociaż przez dłuższy czas nie przyznawała się do tego. Teraz jakby złagodniała. Kiedy zjawił się Bert Albany, a ja dowiedziawszy się, dlaczego się na to zdecydował, powiedziałem jej o tym, uśmiechnęła się nawet. Bert pojawił się na drodze z gór w połowie któregoś tygodnia. Szedł zgarbiony i wzdychał, zupełnie jakby dźwigał na plecach cały świat. Był to ten sam pryszczaty młodzieniec, który zawsze powierzał mi swoje listy do wysłania. Przez pewien czas stał przed domem Zara, końcem buta wodził po piasku, wreszcie zdecydowanym krokiem wszedł do środka. - Zapomniałeś, że to dzień pracy?- zauważył Zar. Nie odpowiedział, był zawstydzony. Przesiedział cały dzień u Zara wzdychając, wolno popijając whisky i milcząc. 101 Zar zastanawiał się, co mu tak mogło dokuczyć, w końcu doszedł do wniosku, że pewnie stracił pracę. - Biedny bo jeżyk, nic nie mówi, ale ja czuję, że podpadł nadzorcy kopalni. Jak to się mogło stać? Bert miał najwyżej dwadzieścia lat. Pamiętam, że ilekroć przychodził do miasta, zawsze się upijał, może nawet nie dlatego, że mu to sprawiało przyjemność, ale żeby się nie wyróżniać. Tak z reguły postępują młodzi ludzie; nie chcą być gorsi od innych, każdemu chcą dorównać. Nadzorca kopalni z pewnością nie zwolniłby takiego chłopca jak Bert, ale Zar powiedział: - Dam mu kilka dolarów więcej i niech mi pomaga w barze-więc postanowiłem siedzieć cicho. Kiedy Rosjanin zaproponował mu pracę u siebie, Bertowi aż szczęka opadła. Po chwili twarz mu się rozjaśniła i roześmiał się. Oczywiście, że się zgadza! W kilka dni później zagadnąłem go: - Teraz wystarczy ci zrobić kilka kroków, żeby nadać list. - E, tam, panie Blue - odparł. - Przestałem pisać listy. Nigdy nie otrzymałem odpowiedzi. Powiedział to bez żalu, a nawet z pewną wesołością. I od tej pory co rano do uszu naszych docierał nowy dźwięk. To Bert pogwizdywał przy robocie. Pewnego wieczoru, było to w czwartek, wpadłem na drinka. Przy stoliku siedział Jenks w towarzystwie Mae i Jessie. Domyśliłem się. gdzie jest Zar, gdyż z tylnego pokoju dochodziło potężne chrapanie, przypominające cwałowanie stada bawołów. Za barem stała panna Ada, i to ona nalała mi drinka. - Gdzie ten wasz nowy pomocnik? - zapytałem. Panna Ada spojrzała na dziewczęta, one na nią. Mae wstała, podeszła do drzwi pokoju, w którym chrapał Zar, i zamknęła je starannie. - Posłuchaj, Blue, proszę cię-szepnęła Ada.-I przyrzeknij, że słowa nie piśniesz, dobrze? Jessie i Mae przycisnęły się do mnie mocno, jedna z jednej strony, druga z drugiej, tak że z trudem podniosłem szklankę do ust. - O co chodzi, kochane panie? - Ten Bert podmaśla się do małej - powiedziała Ada. 102 - Co takiego? - zdziwił się Jenks, który "właśnie podszedł do baru. - Do tej małej żółtej? - Jenks, jak babcię kocham - syknęła Mae - nie mów na nią tak, bo cię oskalpuję! - Wracaj do swojej stajni, kościotrupie - dodała Jessie. - Nic ci do tego. Jenks oparł się plecami i łokciami o kontuar i uśmiechnął tym swoim chytrym uśmieszkiem. - Cholera, więc zadurzył się w żółtej kurewce? - Zamknij się, do stu diabłów-syknęła Ada i spojrzała na mnie. - To nie żarty. Zar się dowie i zabije go. - Więc on się naprawdę w niej zadurzył?- zapytałem. - Jezu! - westchnęła Jessie. - Jak żyję, nie widziałam nic podobnego. Można by pomyśleć, że jest biała jak śnieg i jest jedynaczką właściciela kolei! - W sobotę nie pozwoliła się dotknąć żadnemu mężczyźnie-dodała Ada.-Zapłacił jej, co trzeba, zaprowadził za studnię i przez całą noc tylko trzymał ją za rękę. - Na własne oczy widziałam-powiedziała Mae. - A niech to szlag! - zaklął Jenks. - Posłuchaj. Po pewnym czasie zorientowała się, że czas już wrócić, więc poszedł za nią, dał jej znowu ileś tam forsy i zaprowadził z powrotem za studnię. - Coś podobnego! - roześmiałem się. - A Zar myślał, że Bert został tu, bo wywalili go z- kopalni. - E, tam, sam rzucił robotę! Zwariował! Odbiło mu! Kto wie, co jeszcze zrobi. Jak żyję, nie widziałam tak zadurzonego faceta. - Znałem jednego, co spał z meksykańską kurwą. Ta to śmierdziała - wtrącił Jenks. - Mnie się to nie podoba - zauważyła Mae obgryzając paznokcie. - Bo ja wiem? - odezwałem się. -Słuchaj, Blue - powiedziała Ada. - Mała wyłazi ze skóry ze strachu. W sobotę miała takiego pietra, że aż dostała trzęsionki. - Tak się go boi? - Bez przerwy płacze. Teraz też zabrał ją dokądś i pewnie siedzi i gapi się na nią jak cielę na malowane wrota. Biedactwo, nie wie, co robić. 103 - No cóż, spodobała mu się. Znam gorsze nieszczęścia - powiedziałem. - Blue-żachnęła się Ada-są pewne granice. Ona jest jeszcze dzieckiem, nie zna się na takich numerach. Nie powinien jej w ten sposób traktować. - Jak Zar się skapuje, to ich pozabija - dodała Mae. - Ona nie jest jego własnością. Każda z was może sobie wziąć kochanka, jeżeli tylko zechce. , - Może tak, a może nie - stwierdziła Jessie. - Ale Zar ją kupił. Dał jej tacie sto dolarów. - Ten żółtek nie był nawet jej ojcem - powiedziała Mae zwracając się do Jessie.- Mówił, że nim jest, a wyglądał, jakby nie potrafił spłodzić muchy. - Ale ty o tym wszystkim nic nie wiesz, dobrze, Blue? - Nic nie widziałem, moje panie. - Biedne dziecko-rozczuliła się Ada. - Kto wie, co dalej będzie. Co też wstąpiło w tego chłopaka? Skończyłem swego drinka i powiodłem wzrokiem po pochmurnych twarzach trzech kobiet: zmęczonej panny Ady z jedwabistym meszkiem nad górną wargą, Jessie z wydatną dolną szczęką, pulchnej Mae o pucołowatych policzkach. Bały się reakcji Zara, ale wydaje mi się, że jeszcze bardziej przerażał je sam Bert. W obliczu tak silnej namiętności czuły się nieswojo. Na mnie spadło to jak objawienie, że coś takiego mogło się u nas zdarzyć. Jakby przybiegł do nas ktoś tylko po to, żeby zatknąć flagę. Postanowiłem pomóc chłopcu, w razie gdyby Zar-jak to przewidywały panie-zaczął się awanturować. Pragnąłem chronić to młode uczucie, dać mu szansę rozkwitu. Im dłużej się zastanawiałem nad Bertem, tym bardziej mi się podobał. Dobrze jest patrzeć na zakochanego szczeniaka. Poszedłem do namiotu Izaaka, gdzie zastałem także Szweda, i opowiedziałem im o wszystkim. Obydwaj zdrowo się uśmieli. Kiedy powróciłem do naszej chałupy, zastałem Molly siedzącą przed drzwiami. Ostatnio po południu z reguły siąpił przyjemny deszczyk, zdarzały się wieczory, kiedy słońce zachodziło szczególnie wolno na horyzoncie i wtedy Molly wynosiła stołek przed drzwi i czekała zapadnięcia nocy. Usiadłem obok niej. Zdawało mi się, że się uśmiechnęła, kiedy jej powiedziałem, że znalazł się wśród nas prawdziwie zakochany młodzieniec. 104 Potem zapadła pomiędzy nami cisza. Nie widzę teraz powodu, żeby nie opisać, jak było: poczułem obecność Molly w sposób radosny i bolesny Zarazem. Poczułem jej bliskość. Powtarzałem sobie w myśli, że jestem od niej starszy, co nie było żadną nowiną, że nie mam prawa do takich uczuć, że nie jestem Bertem Albany, że nie powinienem poddawać się emocjom. Toteż nic nie powiedziałem. Zapadła noc. Molly weszła do domu, a ja zaczekałem, aż zaśnie, i dopiero wtedy poszedłem za nią. Następnej sobotniej nocy uwierzyłem po raz pierwszy, że los nasz zaczyna się odmieniać na dobre. Przyjechała duża gromada górników. Widać było, że wiosna buzuje im we krwi, ich wybryki nie były zwykłą sobotnią zabawą. Urządzili prawdziwy bal z muzyką. Przywieźli instrumenty muzyczne, jedni grali na organkach, drudzy na banjo, reszta tańczyła i piła, a że kobiet było mało, więc mężczyźni tańczyli z mężczyznami i tak mocno przytupywali, że aż ziemia się trzęsła. Przez cały ten zgiełk przebijały się plotki o nowej kruszarni rudy, która miała powstać niedaleko stąd, trochę na wschód od miasta. Chineczka nie bała się dzisiaj Zara. Bert nie spuszczał z niej ani na chwilę oka, ale Rosjanin nie zauważyłby, nawet gdyby chłopiec Zarzucił ją sobie na plecy. Był wprost nieprzytomny ze szczęścia na myśl o tej krusZarni, biegał od jednego górnika do drugiego, wsłuchując się w kolejną wersję plotki; koło północy był już pewien, że Towarzystwo zbuduje tu drogę, żeby móc przewozić surowiec z kopalni do nowej krusZarni. Ja nie śmiałem w to wierzyć. Ale prawdą jest. że na nasze miasto miało wkrótce spaść nie lada szczęście i że odrobina tego szczęścia miała nawet przykleić się do mnie. 9 Gdyby umysł Zara był koniem, z pewnością dobiegłby pierwszy do mety. Nie chciałem brać udziału w rozmowach o wspaniałych perspektywach, jakie roztaczał przed nami. Ale ilekroć zdarzało się coś. co usprawiedliwiało jego optymizm, śmiał się ze mnie i mówił: - No i co, d r u h mój, czy jestem wariat? 105 W końcu musiałem przyznać, że pojawiły się pomyślne znaki, i powiedzieć: - Bóg mi świadkiem, że masz więcej oleju w głowie niż ja. Żadnych opowieści poszukiwaczy szlachetnych kruszców nie należy brać dosłownie. Poszukiwacz złota czy srebra to człowiek, który przez dwadzieścia lat potrafi od rana do nocy grzebać w ziemi, i to z taką nadzieją, z jaką przystąpił do dzieła pierwszego dnia. Wystarczy spotkać któregoś z nich. żeby usłyszeć tę samą piosenkę: „Wiesz, bracie, ciułam, jak tylko mogę, a jak uzbieram zaliczkę na własną działkę, mówię Towarzystwu Górniczemu cześć, jadę do Montany i trafiam na żyłę szczerego złota! Wiem, gdzie jej szukać, znam takie jedno miejsce, oj, człowieku, tam jest moje złotko, siedzi i czeka na mnie." Facet kupuje ci drinka i pijesz z nim za to jego złotko, i obaj wierzycie, że ono jest, że istnieje. Broniłem się więc, jak mogłem, przed wieściami, które docierały do nas z kopalni. Jednakże maszyna do kruszenia rudy rzeczywiście została zainstalowana. To fakt. Alf mi go potwierdził. Powiedział, że w związku z tym powstało miasteczko Numer Sześć w odległości około piętnastu mil w prostej linii od nas. Angus Mceilhenny dodał mi jeszcze, że Towarzystwo Górnicze transportuje rudę płatną drogą prowadzącą na zachód od kopalni, więc korzystniej jest przewozić wyłącznie urobek najwyższej jakości. Ale gdyby powstała droga do naszego miasteczka. Towarzystwo zaczęłoby przewozić rudę do nowej kruszarki i nie musiałoby nikomu płacić myta. W tym przypadku mieliby zyski i z rudy o mniejszej zawartości złota. Angus przedstawił sprawę w taki sposób, że mnie przekonał. W kilka dni później wczesnym rankiem zjechał z gór facet na koniu, ciągnąc za sobą kilka mułów. Nigdy go nie widziałem, ale wiedziałem, kim jest. Tylekroć przeklinano go w mojej obecności. Był to Archie D. Brogan, kierownik kopalni. Miał wyblakłe niebieskie oczy i tłustą gębę. Jego otyłość kiepsko szła w parze z górniczym strojem. Usiadł w saloonie. zamówił sobie drinka i czekał nerwowo, nie wiadomo na co. Zrozumieliśmy dopiero, co i jak, kiedy Alf MotTet zajechał dyliżansem pocztowym i wysadził trzech facetów w ciemnych ubraniach i meloni- 106 kach. Archie D. Brogan powitał ich z niesłychanym entuzjazmem. Mężczyźni ci przybyli ze Wschodu, byli niewielkiego wzrostu, stąpali ostrożnie po naszej nie wybrukowanej ulicy. Wkrótce okazało się, że są to dwaj ludzie Zarządu Towarzystwa i inżynier górniczy. Więc kiedy z pomocą Brogana dosiedli mułów i ruszyli wąską, wyboistą ścieżką w górę, powiwatowaliśmy trochę na ich cześć. - Wybuduję hotel! - zawołał za nimi Zar i z radości wziął w objęcia nawet Izaaka Maple'a. W kilka dni później powrócili. Okazało się, że miał po nich przyjechać specjalny dyliżans. Czekając wachlowali się melonikami. - Jak żyję, nie widziałam facetów z takimi białymi rękami - szepnęła mi do ucha panna Ada. - To wprost nieprzyzwoite! Nie odzywali się do nikogo i dopiero po chwili zapytali Zara, czy ma wino. Zar zmartwił się okrutnie, bo wina nie prowadził, ale kiedy odjeżdżali, znowu pomachał im ręką na pożegnanie wołając: - Zbuduję hotel! Za drugim razem zabrzmiało to jak przysięga, jak przypieczętowanie naszych nadziei. Wkrótce potem odwiedził nas właściciel zajazdu położonego przy płatnej drodze - tej, co prowadziła na zachód od kopalni- przyjrzał się nam uważnie i wytyczył sobie kawałek gruntu tuż obok wozu Szweda. Nie czekając na jakieś słowo, wsunął mi do ręki złotą dziesięciodolarówkę i już na odjezdnym oświadczył, że wkrótce powróci. Wszystko to napełniało nasze serca otuchą, budziło wiarę, tak że nawet wtedy, gdy przekonywałem samego siebie, że jest z tym podobnie jak z popołudniowym słońcem, które ogrzewa nam twarze niczym ciepła dłoń, skłaniając do marzeń, do oczekiwania samych dobrych rzeczy - nawet wtedy, kiedy nachodziły mnie wątpliwości, nadzieja brała górę nad wszystkim i tryskała jak nektar z dojrzałego owocu. Więc znów innego wieczoru, kiedy siedziałem z Molly pod kopułą nieba, a księżyc w nowiu robił z nas dwa nikłe cienie, zacząłem do niej mówić tak gładko, że nie poznawałem samego siebie. Jej też zebrało się na rozmowę i było tak, jakbyśmy się stali dwojgiem 107 zupełnie nowych, z naszego starego bólu zrodzonych ludzi. - Słuchaj, Molly, coś mi mówi, że idą lepsze czasy. Słowo honoru. Tu powstaje nowe życie. Mają budować drogę dla tych wielkich ciężarówek typu Concord. Zatrudnią ludzi, będzie kupa roboty, mnóstwo miejsc pracy! - Obrzydliwi byli ci trzej. Stąpali tak ostrożnie,jakby się bali, że sobie pobrudzą nóżki. - Tych to więcej nie zobaczymy. Przyjechali, żeby się zorientować, co i jak. - I zdobyć jeszcze więcej forsy dla tych swoich wyfiokowanych miejskich damulek. - A co to nam przeszkadza? Znajdziemy się na mapie. - Naprawdę tak myślisz? - Ja to wiem. Wybiła nasza godzina. - Prawdę mówiąc, Blue, żyje mi się teraz lepiej niż za czasów Avery'ego. - Chciałbym, żeby całej naszej trójce było dobrze. - Zawsze wolałeś Flo. - Bo byłaś dla mnie bardzo niemiła. - Nie mogę zapomnieć tego człowieka. Śni mi się każdej nocy. - Jeżeli odzyskam twój szacunek, to będę mógł szanować samego siebie. - Ciągle słyszę jego głos: "Jeszcze tu wrócę!" Tak powiedział. - Jeżeli to prawda, chociaż mi się nie wydaje, to będziemy gotowi na jego przyjęcie. Wszyscy będziemy gotowi. Milczała przez chwilę. - Oboje nacierpieliśmy się - powiedziała wreszcie. Trzymałem jej rękę w swoich dłoniach, i od tego dnia zacząłem znowu prowadzić księgi. Może źle to opowiadam. Bo kiedy znowu umoczyłem pióro w atramencie, to chyba nie tylko dlatego, żeby uczcić ten moment. Było to po prostu nieuniknione. Zar i Izaak zjawili się bowiem u mnie, żebym oficjalnie potwierdził ich prawo własności do działek. Myślę, że przyszło im to do głowy, kiedy zobaczyli, jak Jonce Early wsuwa mi do ręki tę złotą dziesięciodolarówkę. Wpisanie do ksiąg było jedynym 108 sposobem na zalegalizowanie ich posiadłości. Chyba nie jestem aż takim głupcem, by dać się zaślepić uczuciom. Mieliśmy prycze do spania i drugą izbę, i drzwi i spędziliśmy z Molly wiele dobrych nocy na jednym posłaniu przytuleni do siebie-dwoje nieszczęsnych, poślubionych sobie ludzi. Molly była nieśmiała niczym młoda narzeczona. Jakże jej było z tym do twarzy! Nigdy nie zaznałem podobnej radości. Ale czy ten czas naszej miłości nie był dla Jimmy'ego czasem rozpaczy? A widok jej uśmiechniętej twarzy, widok zamykanych na noc drzwi, czyż nie wywoływał w nim jeszcze większej do mnie nienawiści? Molly była teraz w stosunku do niego jeszcze łagodniejsza i ustępliwsza, ale to go tym bardziej rozstrajało. Nie bywał całymi dniami w domu. Nie widywałem go od jednego posiłku do drugiego. Nie chciał ze mną rozmawiać, a kiedy spotykałem go przypadkiem na dworze, natychmiast uciekał udając, że nie słyszy mojego wołania. Jak dobrze mogłoby nam być, gdyby było nas dwoje, ale było nas przecież troje. Kartki ksiąg wypełnione są najrozmaitszymi wpisami. Przeglądam je. Przez ten rok ulica wydłużyła się, wynika to z każdej linijki. Wpisywałem imiona i nazwiska kolejnych interesantów, sporządzałem opis ich posiadłości. Molly figurowała tam jako moja żona, wraz z wszystkimi należnymi jej z tego tytułu prawami, a Jimmy jako syn. Sam układałem wszystkie teksty umów. Pewnego dnia zjawił się znowu Jonce Early i zaczął budowę zajazdu w miejscu, które sobie wcześniej wytyczył. Kowal, nazwiskiem Roebuck, zakładając, że z czasem będzie przybywało koni, łopat i koparek wymagających przecież naprawy, założył kuźnię. Inny człowiek-nie mogę teraz odczytać jego nazwiska, a nigdy nie słyszałem, jak je wymawiano - przyjechał wozem pełnym węgla, żeby z nadejściem zimy sprzedawać go w workach. Z każdym upływającym miesiącem pojawiały się nowe nazwiska; dobrze pamiętam, że napawało mnie to radosnym zdumieniem. Ludzie ci, dowiedziawszy się o naszych perspektywach, przyjeżdżali z zamiarem osiedlenia się, było to całkiem zrozumiałe, aleja wciąż miałem wrażenie, że ktoś wyznaczył Ciężkim Cza- 109 som specjalne miejsce na ziemi i że dlatego wszystko to się dzieje. Tu widać, jak rosła moja prowizja od zamówień na towary. Tu widnieje wpis aktu ślubu Berta z Chinecz-ką-on się podpisał, ona postawiła krzyżyk. Bardzo wiele mówią te zapisy. Z chwilą kiedy zacząłem na dobre prowadzić księgi, wysłuchiwałem siłą rzeczy wszelkiego rodzaju skarg, i to Zarówno oficjalnie, jak i prywatnie. Czułem się jak ujeżdżacz koni i nie było dnia, żebym nie musiał komuś utrzeć nosa. Przez kilka niedziel z rzędu panna Ada, Mae i Jessie uszczęśliwiały Berta, przekazując Chineczce tylko najbardziej pijanych i najmniej jurnych klientów - toteż wystarczało, że prowadziła ich do swojego pokoju, brała od nich pieniądze i zostawiała tam, żeby się wyspali. Kiedy Bert obsługiwał bar, trzymał pod ręką gruby kawał deski i był zawsze gotów wyskoczyć zza lady i rozprawić się z każdym, kto by spróbował molestować jego dziewczynę. Panie bardzo nie chciały, żeby do tego doszło. Denerwowały się także, ilekroć któryś z jego dawnych towarzyszy pracy zaczynał z niego kpić, że rzucił robotę w kopalni dla dziewczyny. - Lubisz być jak najbliżej wyra, co. Bert? - odzywał się jeden czy drugi. Tego było już paniom za dużo. Zgłosiły się do mnie w charakterze delegacji, wybrały mnie na posła, który miał wytłumaczyć Zarowi, jak się sprawy mają. - Ty na pewno potrafisz mu to jakoś osłodzić. Blue-powiedziała Ada.-Gorzej byłoby, gdyby się sam skapował. Zrobiłem to w kilka dni później. Wszyscy pochowali się po różnych kątach. Przede wszystkim musiałem mu wyper- swadować, żeby nie zabijał chłopaka, potem, żeby go nie wyrzucił z pracy, co udało mi się. dopiero kiedy oświadczyłem, że Izaak Maple natychmiast zatrudni Berta u siebie. Kiedy wreszcie się uspokoił, powiedziałem: - Słuchaj, Zar, co ci tak zależy na Chineczce, za kilka miesięcy będziesz właścicielem jednego z najlepszych saloonów w całej okolicy. Taki biznesmen jak ty nie może się przejmować byle głupstwem. - Żadnegotamsaloonu.druh m oj. Ale hotelu. Piętrowego. Okna ze szkła, i lustro, i kontuar na wysoki połysk. 110 - No widzisz, to są wielkie interesy, zbliżają się dobre czasy. - Masz rację. - Pewnie, że mam. Jak zechcesz, to sobie sprowadzisz tuzin Chinek. To miasto rośnie jak na drożdżach, będziesz mógł przebierać w dziewczynach jak w ulęgałkach. - Będziemy prawdziwym miastem! - Na pewno! - No dobra, Blue. Możesz powiedzieć chłopcu, że go nie zabiję. - To jest słuszna decyzja. - Jak ją kocha, to niech ją ma. - Doskonale. - Dam mu ją za jedne trzysta dolarów. Zar okazał się wcale nie głupszy ode mnie, to fakt. Kiedy doniosłem Bertowi i paniom, jak postawił sprawę, wydłużyły im się twarze. Ale Molly wpadła na pomysł. - Jeżeli Bert weźmie Chinkę- powiedziała -ale na jej miejsce sprowadzi inną dziewczynę, to może Rosjanin zgodzi się na zamianę. Spróbowałem mu to zaproponować, no i Zar -myśląc zapewne, że nic z tego nie wyjdzie-zgodził się bez wahania. Usiedliśmy naprzeciwko siebie i zaczęliśmy się targować. Zachowywał się niczym król omawiający mariaż swojej córki. Powiedział, że jeżeli Bert sprowadzi inną dziewczynę, to może wziąć Chinkę za sto dolarów-czyli dokładnie za taką samą sumę, jaką za nią zapłacił-resztę będzie musiał odpracować. Więcej nie udało mi się nic wynegocjować. Nie odstępował od tych warunków przez większą część tygodnia. W końcu Bert pożyczył od nas wóz i muła i odjechał. Nie było go przez dwa dni, po czym -jak Boga kocham! -wrócił ze smutną siwą kobietą, całą w zmarszczkach, i zaprowadził ją tryumfalnie przed oblicze Zara. Była to niejaka pani Clement. Nigdy nie zdołałem się dowiedzieć, skąd Bert ją wytrzasnął. Trudno było sobie wyobrazić, jak ten chłopak mógł wykrzesać z siebie tyle przedsiębiorczości, głównie dlatego, że nigdy nie zwierzył się nikomu z tego. jak tego dokonał. Rosjanin oczywiście nie liczył na to, że Bert przywiezie kobietę, trzeba mu jednak przyznać, że nie wycofał się z umowy. Może nawet spodobała mu się Zaradność chłopaka. Ale natychmiast zaczęły się kłopoty z Jessie i Mae. Nie przypadła im do gustu nowa koleżanka, prychały na nią pogardliwie i znalazły w niej mnóstwo felerów. Kiedy Zar zaproponował jej te same warunki pracy co im, wpadły w szał. Oświadczyły, że czują się głęboko urażone, zrobiły dziką awanturę, postanowiły natychmiast zerwać z Zarem i opuścić miasto. Hałaśliwe było to przedpołudnie w moim domu. Jessie i Mae przybiegły i ze łzami w oczach zażądały, żebym wystawił im bilety na najbliższy dyliżans. Wraz z nimi zjawiła się panna Ada. która bez przerwy załamywała ręce, Zar, który wrzeszczał i rzucał się jak szalony. Wszystko nagle jakby obróciło się na opak, panie oskarżyły Berta o to, że zakłócił nam spokój. Zar zaś stanął w jego obronie. Ale kiedy Mae i Jessie zażądały od Zara zwrotu udziału w zyskach od pieniędzy, które mu powierzyły, Rosjanin zaskoczył wszystkich oświadczając, że ich pieniądze - wraz z własnymi-zainwestował w zakup drzewa pod budowę nowego hotelu. Powiedział rozwścieczonym kobietom, że pieniądze wypłacił Alfowi - oczywiście za pokwitowaniem, dodał z uśmiechem - i że każda z nich będzie mogła zabrać swoją porcję desek, z chwilą kiedy zostaną przywiezione. Ta wiadomość podziałała na panie jak zimny prysznic: zamilkły i w ogóle dały spokój, bo zrozumiały, że nic się nie da zrobić. Kiedy przywieziono drzewo i Zar zatrudnił kilku górników, którzy znali się na ciesielce, kobiety zaczęły z radością myśleć o luksusowych pokojach na piętrze nowego domu, co wcale nie oznaczało, że polubiły podstarzałą panią Clement. Przyszła jesień, nadszedł dzień ślubu Berta z Chineczką. Zar, Mae, Jessie i cała reszta mieszkańców miasteczka-wszyscy cieszyli się szczęściem młodej pary. Tylko na twarzach narzeczonych nie było widać uśmiechu. Starannie wymyci, uczesani, ale potwornie przerażeni, wyglądali, jakby żałowali, że wdali się w coś takiego. Ja im dawałem ślub. Nie żałuję, uważam, że była to słuszna sprawa i do mnie należało zakończenie jej, gdyż sam się częściowo do niej przyczyniłem. Stanęliśmy przed namiotem Zara. Dokoła nas zebrała się grupa ludzi, wśród nich znajdowali się tacy, których wcale nie znałem. Za ich 112 głowami, po drugiej stronie ulicy, wznosił się nowy dom Zara, jednopiętrowy, tak jak zaplanowano, z trzema pokojami o oszklonych oknach na pierwszym piętrze i górnej kondygnacji, która na razie miała tylko fasadę. Zaraz obok, przedzielony wąskim zaułkiem, stał-zbudowany z suchych desek, prawie całkowicie przez niego samego-sklep Szweda. Z miejsca, w którym teraz stałem, nie widać było dawnej wypalonej ulicy. Żaden z nowych osadników nie wiedział, że nie jestem prawdziwym burmistrzem i że słowa, jakimi zwracałem się do chłopca i dziewczyny, pochodziły częściowo od panny Ady-która jakby wstydziła się, że je jeszcze pamięta-a częściowo z głębin mojej własnej pamięci, bo w końcu dwadzieścia lat temu sam otrzymałem ślub z rąk wyświęconego duchownego. Panna Ada miała Biblię i nawet chciała mi ją pożyczyć na tę okazję, ale Mae słusznie zauważyła, że Chineczka w końcu nie jest chrześcijanką i że wobec tego czytanie Biblii byłoby wręcz niestosowne. Potem Zar zaprosił wszystkich na drinka. Nowy kontuar i lustro jeszcze nie nadeszły, więc częstował nas stojąc za ladą z grubej deski. Wypiliśmy kielicha, jeden z nowych osadników wyciągnął skrzypce i chociaż był jeszcze jasny dzień, zaczęliśmy tańczyć na nowiuteńkiej sosnowej podłodze, żeby ją należycie wygładzić. Szwed przyprowadził swoją Helgę i ruszył z nią do tańca, ja zaprosiłem Molly. Jak na niemłodego już mężczyznę, wcale nieźle tańczyłem; sztywne plecy Molly zmiękły pod dotykiem moich rąk, na jej twarzy zakwitł rumieniec, przytupywaliśmy, walcowaliśmy, obejmowaliśmy się, wirując aż do utraty tchu. Od tamtego pamiętnego wieczoru Molly złagodniała, a dzień, w którym ruszyliśmy do tańca, miał jedną taką chwilę, kiedy osiągnęliśmy pełnię całego przydzielonego nam na życie szczęścia. - Nacierpieliśmy się, ty i ja - powiedziała, ale słowa nie obracają się tak jak ziemia, słowa mają swój czas. Kiedy ta chwila nastąpiła, nie wiem albo nie potrafię sobie tego teraz uświadomić. Być może w czasie tańca, a może całkiem innym razem, któregoś poranka, kiedy promienie słońca drgały od podmuchu wczesnego wietrzyka, a może którejś z tych nocy, kiedy mocno do siebie przytuleni sięgaliśmy do gwiazd, a ziemia wirowała pod nami, może w czasie snu. 113 Nikt nie zna tajemnicy ludzkiego życia, wiemy właściwie tylko to, co zostaje nam we wspomnieniach, a one rządzą się własnym czasem. Prawdziwy czas kpi sobie z nas, nigdy nie wiemy dokładnie, kiedy co się stało, najlepsze nasze chwile blakną jak sen. Sięgam pamięcią ku zimie. Jest listopad. Podwójne ściany naszego domu nie przepuszczają wiatru. Tuż przy frontowych drzwiach stoi moje biurko, a raczej kupiony od Szweda stół. Na ścianach półki, na półkach zapasy żywności, na kołkach odzież, którą kupiłem dla całej naszej trójki. Mamy też komodę, a na niej żeliwną miskę i dzban. Przy moim biurku siedzi pan Hayden Gillis i długo przegląda księgi. Przyjechał z daleka z Urzędu Gubernatora Terytorium. - Ile pan liczy za rejestrację działki, burmistrzu?-pyta lakonicznie, zwracając się w moją stronę. - Bardzo niewiele. Jak ktoś żąda, żebym mu wytyczył działkę, wyznaczam ją kołkami. Potem obydwaj składamy podpisy w księdze, i to wszystko. - Nie jest pan więc organizatorem budowy tego miasta? - Nie... - Niech pan to sobie wyobrazi-mówi Molly, wycierając ręce o fartuch. - Każdy, kto chce mieć działkę, dostaje ją po prostu. Pan Gillis patrzy to na Molly, to na mnie. Jest to przysadzisty mężczyzna z dużą głową, z dwiema bruzdami po obu stronach ust i długimi, sięgającymi ramion włosami. - Pańskie wpisy są staranne. Ale nie widzę daty pańskiego wyboru na burmistrza. - No bo, widzi pan, mnie tylko tak nazywają. Bo wszyscy wiedzą, że prowadzę te księgi. A odkąd rozeszła się wiadomość, że tędy będzie przechodziła droga, ludzie rzucili się na wytyczanie działek, jeden chce tu, drugi tam, więc postanowiłem to wszystko uporządkować, żeby potem nie było sporów. Pan Zar, to znaczy ten Rosjanin, i pan Maple, sklepikarz, pierwsi zaczęli się budować, żeby stworzyć warunki dla tych, którzy tu zjadą do budowy 114 drogi. Zar jest właścicielem tego dużego domu na końcu ulicy i saloonu. Izaak Maple prowadzi sklep, i to on postawił te metalowe budy do wynajęcia. To są w tej chwili nasi najznaczniejsi obywatele. - A my mamy tylko ten kawałek gruntu, na którym stoi chałupa, no i jeszcze wiatrak - powiedziała Molly ze złością.- Mój mąż dba tylko o to, żeby inni się bogacili. - No dobrze już, Molly. - Ktoś niedługo wykopie drugą studnię, to pewne, ale Blue nie chce w to uwierzyć. Co wtedy z nami będzie? Oświadczam panu, panie Gillis, człowiek, na którego pan patrzy, jest więcej niż uczciwy. Może pan być pewny, że te wpisy są w porządku, bo on nic z nich nie ma! -Już się chyba zorientowałem - mówi pan Gillis i wstaje. Wkłada wytworny płaszcz, sięga po leżący na stole cylinder. -Czy pozwoli pan ze mną?- zwraca się do mnie i kłania się Molly. Na dworze jest zimno. Po niebie suną ciężkie chmury. Zar i Izaak czekają na nas z czapkami w rękach. Ruszamy do nowego domu Zara w milczeniu. Pan Gillis idzie pierwszy. Ma krzywe nogi, idąc kołysze się z boku na bok. Nagle, nie wiadomo skąd. wyskakuje Jimmy i rusza za nim. imitując jego chód. Daję mu raz. a dobrze, w ucho i chłopiec znika. - Blue-szepcze mi do ucha Izaak-jeżeli nadarzy się okazja, zapytaj go, czy zna Ezrę Maple'a. Dużo podróżuje, może gdzieś trafił na mojego brata. Miałbym ochotę postawić mu to pytanie i jeszcze kilka innych własnych, ale ten urzędnik nie jest człowiekiem, z którym łatwo się spoufalić. Podczas gdy wszyscy inni udają się do baru, ja i on idziemy na górę do jego apartamentu, zwolnionego w pośpiechu przez Jessie poprzedniego dnia. Pan Gillis siada przy stojącym pod oknem stole i zaczyna przeglądać jakieś papiery, stemplować je, mrucząc coś do siebie, zupełnie tak jakbym nie stał tuż za nim. - Ilekroć ktoś zaczyna lokować najmniejszy kapitał w ziemie na terenie Terytorium, gubernator każe mi jechać na inspekcję. Nie obchodzi go wcale, że cierpię na reumatyzm, że jestem za stary, żeby jeździć konno. Wystarczy, że ktoś Zarejestruje działkę albo zasieje coś, i już mamy miasto. Jak trafi na kawałek łąki, też mamy miasto. Inny 115 kopie studnię, znowu jest miasto. Jeszcze inny zatrzyma się w szczerym polu, żeby wypróżnić pęcherz - znowu jest nowe miasto. Na tym terenie co roku powstaje tysiąc miast i ja muszę im nadawać prawa. Ale po co? Ziarno nie wschodzi, łąka marnieje, studnia wysycha, ludzie dosiadają koni, przenoszą się w inne miejsce, a ja muszę jechać za nimi. W tym przeklętym kraju nie ma nic trwałego, ludzie wędrują po nim, jakby ich nosił wiatr. Nie można nadać praw kupie kamieni, nie można zmusić do osiedlania się stada kojotów, nie można ulepić społeczeństwa z piasku. Czasami wydaje mi się, że jesteśmy gorsi od Indian... Jak nazywa się to osiedle? Ciężkie Czasy? Pan jesteś człowiekiem dobrej woli, nieczęsto zdarza mi się stykać z takimi ludźmi. Zauważyłem na pańskim biurku tomy dzieł Blackstone'a i Chitty'ego. Może pan czytać księgi prawnicze, ile tylko dusza zapragnie, ale na wiosnę, jak zjawią się ludzie, żeby budować drogę, dużo panu to nie pomoże. Potrzebny jest wam szeryf, a pan-jak widzę-nawet nie nosi przy sobie broni. Patrzę przez to okno, widzę ziemianki, chaty, namioty, budy wszelkiego rodzaju, ale nie widzę więzienia. Zabierzcie się lepiej do jego budowy. Znajdźcie sobie dobrego strzelca do pilnowania porządku i zbudujcie więzienie. Potem odwraca się, podchodzi do swojej torby podróżnej, otwiera ją, grzebie przez chwilę w jakichś rzeczach i wyciąga butelkę prawdziwej whisky z naklejką i dwie małe szklaneczki. Wyciera je połami marynarki, po czym patrzy na mnie małymi oczkami w tej swojej małej twarzy, kiwa wielkim łbem, podaje mi jedną szklaneczkę i nalewa. - Więzienie może poczekać, a my wypijemy sobie za pomyślny koniec pańskiej służby. Wszystko, co mówi, staram się dobrze zapamiętać i tylko zastanawiam się nad tym, co właściwie oznacza jego wizyta. Chyba to, że przed nami długi rok wyczekiwania, ale że z nadejściem wiosny wszystkie nasze nadzieje się spełnią. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek pił whisky o doskonalszym smaku. W kilka minut później schodziłem po schodach. Z baru patrzyły na mnie niespokojne oczy Zara, Izaaka, Szweda i Berta Albany. Pomyślałem sobie, że żaden nie nadaje się na szeryfa. Zanim któryś z nich zdążył 116 się odezwać, wyszedłem na dwór i ruszyłem w stronę stajni, gdzie zastałem Jenksa; spał przy samych drzwiach. Potrząsnąłem nim, zbudziłem go siłą i zaciągnąłem przed Haydena Gillisa. Na górnym podeście, podczas gdy z dołu wszyscy przyglądali się ze zdumieniem tej ceremonii, a Jenks-już całkiem przebudzony - stał z otwartą gębą, pan Gillis przypiął mu do piersi blaszaną gwiazdę i odebrał od niego przysięgę. W ten sposób Jenks otrzymał tytuł zastępcy szeryfa i pensję dwudziestu pięciu dolarów rocznie, płatną w następnym roku. - Zabiłeś kiedy człowieka?-zapytał pan Gillis. Jenks zrobił się purpurowy na twarzy. - Chyba tak, pszepana... - Dobra jest. Od tej chwili jesteś odpowiedzialny za to miasto. Zorganizuj zbiórkę na budowę więzienia. Weź księgi rejestracyjne od pana Blue i prowadź je starannie. Jeżeli schwytasz jakiegoś zbrodniarza, i do tego żywcem, napisz do stolicy, a my przyślemy ci sędziego. Tu masz formularze, papier, statut miejski, wzór petycji o nadanie praw stanowych, którą możesz podsuwać ludziom do podpisu, jak nie będziesz miał nic lepszego do roboty. Po chwili pan Gillis, już w płaszczu i cylindrze, z torbą podróżną w ręku, schodził ciężkim krokiem po schodach i wyszedł z domu Zara nie żegnając się z nikim. - Blue?! - krzyknął Izaak Maple, aleja tylko wzruszyłem ramionami, więc pobiegł za nim. Wszyscy pozostali zgromadzili się dokoła mnie. Co to była za wizyta? Co się właściwie stało? Uśmiechnąłem się, bo wiedziałem, że wszystko jest w porządku. - Możesz być spokojny, Zar -powiedziałem.-Każdy grosz, jaki wpakowałeś w to miasto, zwróci ci się w dwójnasób. Tymczasem Jenks wciąż stał na schodach z pękiem papierów w ręku. Patrzył na blaszaną gwiazdę błyszczącą mu na piersi, to na drzwi, to znowu na swoją pierś. Był zupełnie skołowany. Po chwili zaczęło mu w głowie świtać, ruszył w dół i z każdym krokiem jego wilczy uśmiech stawał się coraz szerszy. - Fajno! - wrzasnął Zar.- Zgoda! Jak Jenks jest szeryfem, będzie klawo! Wszyscy się roześmieli. Jenks podszedł do kontuaru, za 117 którym stał Bert, zatoczył szeroki gest ręką i powiedział: - Stawiam każdemu, co zechce! W czasie pijaństwa, które się rychło rozpoczęło, papiery złożone na ladzie widać zsunęły się na ziemię, bo znalazłem je później całe podeptane ciężkimi buciorami. Pozbierałem je i wsunąłem do kieszeni kurtki. Fakt pasowania Jenksa na szeryfa niewiele zmienił. Ludzie w dalszym ciągu przychodzili do mnie ze swoimi sprawami, nadal prowadziłem rejestry. Byłem gotów przekazać Jenksowi wszystko, gdyby o to poprosił. Ale chyba w miesiąc po wizycie Haydena Gillisa zjawił się u mnie szeryf i oświadczył, że chętnie zgodzi się na to, żebym dalej robił za niego biurową robotę, a to dlatego, że jest cholernie zajęty pilnowaniem porządku na ulicy, a także ze względu na to, że nie umie pisać. I odtąd, podobnie jak do tej pory, nie miał udziału w tym, co robiłem przy biurku, tyle że zjawiał się u nas raz albo dwa razy dziennie, zaglądał mi przez ramię, jeżeli akurat byłem w domu, kiwał mądrze głową i objadał się za darmochę potrawami Molly. O ile wiem, nikt w miasteczku nie zwracał na niego uwagi, chyba żeby się z niego co jakiś czas nabijać. Jedynie Molly i Jimmy traktowali go z szacunkiem i powagą, co dawało mu poczucie wartości większej niż ta, na jaką zasługiwał. W regularnych odstępach czasu patrolował ulicę z rewolwerem sterczącym z otwartego futerału, przytroczonym do paska, i gwiazdą szeryfa na piersi. Jimmy szedł przeważnie w odległości kilku kroków za nim, tak że kiedy zobaczyło się Jimmy'ego pod jakimś domem, człowiek mógł być pewny, że Jenks znajduje się w pobliżu. Kiedy nadszedł nowy rok, ulica ciągnęła się już-od naszego domu, stanowiącego jej południowy kraniec - zakolem aż po chatę Johna Niedźwiedzia, która stała u podnóża ścieżki prowadzącej w górę, ku kopalniom. Minęło niemal dokładnie półtora roku od dnia, w którym wetknąłem łopatę w ziemię i zacząłem kopać ziemiankę. - Wszyscy ci durnie zbiegli się jak sępy do gnijącego ścierwa-powiedziała Molly. - Sępy żrą tylko padlinę, Molly, a nasze miasto żyje. - Wszyscy milczą. Wszyscy na coś czekają. 118 - Czekają na wiosnę, Molly. - Dlaczego trzeba było jej to mówić? - Każdy spodziewa się Zarobić trochę grosza, jak tylko się ociepli. - Jimmy!- zawołała. Staliśmy w drzwiach. Było późne popołudnie, niebo powoli ciemniało. Na ziemi leżała jeszcze gruba warstwa zmarzniętego śniegu. Cała ulica iskrzyła się od świateł płonących w oknach domów. W ostrym, zimnym powietrzu unosiły się zapachy przyrządzanych potraw. Gotowano kolację. - Molly - zwróciłem się do niej - co cię gryzie? Czy nie widzisz, jak dobrze się wszystko układa? Powodzi nam się coraz lepiej. W tej samej chwili Jimmy wyskoczył na nas od strony, z której spodziewaliśmy się go najmniej. Zaszedł Molly od tyłu i nakrył jej oczy rękami. - Hu! -krzyknął jej do ucha. Wzdrygnęła się. A potem przycisnęła go mocno do siebie i powiedziała: - Och, burmistrzu, nawet gdyby to miasto rozciągnęło się na wszystkie cztery strony świata, jak okiem sięgnąć, i tak byłoby pustynią! Figiel chłopca i mnie przestraszył. I przez krótką, lecz krew w żyłach mrożącą chwilę wiedziałem, o czym myślała Molly. Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach. Potem znowu uległem urokowi obrazu naszego miasta, znowu patrzyliśmy na nie tak samo jak przedtem, ale każde z nas widziało co innego. Uśmiechnąłem się myśląc, jakie to typowe dla kobiet bać się zawsze na zapas, nawet w dobrych chwilach. Działo się to zaledwie ubiegłej zimy, ale dla mnie jest to już zamierzchła przeszłość. Księga trzecia 10 Próbuję spisać wszystko tak, jak było, a jest to ciężka praca, przy której trudno ustrzec się przed braniem własnych pragnień za rzeczywistość. Nie pozostało mi wiele czasu, a poza tym wspomnienia mają własną formę i czas i kierują moim piórem w sposób, któremu całkiem nie ufam. Oczami duszy widzę łuk zbudowany z samych słońc, wielokrotnie powielający niebo, albo długą, roziskrzoną noc z jednym nieustannie obracającym się i oblekającym się we własny cień księżycem. Wiem, że są to omamy, ale nie potrafię ich odgonić. Powtarzam w myślach: Molly, Molly, Molly i oto ona czasem pojawia się i obraca jak ów księżyc, przechodząc z jednej fazy w drugą, uśmiecha się przy tym i marszczy brew, podczas gdy chłopiec rośnie i staje się coraz podobniejszy do swojego ojca... I widzę jeszcze coś, co nigdy się nie stało, widzę, jak tych dwoje idzie, z wysiłkiem dźwigając ogromny krzyż, i stawia go na grobie Fee'ego. "Nie bardzo wierzyłem w Boga - protestuje Fee.-Wierzyłem w ludzi." Molly, czy rzeczywiście wiedziałaś, co się stanie? Czy tez stało się to dlatego, że wiedziałaś? Czy byłaś mądrzejsza od życia, czy też treść życia zależała od ciebie? Kiedy zrobiło się cieplej, ludzie zmajstrowali transparent. Izaak ofiarował zwój perkalu. Zar kupił farbę, a młody Bert przez tydzień malował literami - których krój skopiował z katalogu-czerwony napis. Helga podszyła transparent płótnem żaglowym, pozostawiając szpary, żeby go nie 120 zerwał wiatr. Pewnego jasnego słonecznego poranka Szwed zawiesił go nad ulicą. Jeden koniec przywiązał do rusztowania studni, drugi do nie wykończonego frontu nowego domu Zara. WITAJCIE W CIĘŻKICH CZASACH, widniało na transparencie. Trzepotał na wietrze jak jakieś żywe stworzenie. Niemal wszyscy wylegli" na dwór z tej okazji, patrzyli na napis i robili uwagi. Byłem pewny, że widać go z równiny z odległości dobrej pół mili. I tegoż, ranka Molly nagle rozpłakała się i powiedziała: - Zlituj się nad nami, Blue, zabierz nas stąd czym prędzej! Przez następne tygodnie nie było takiego dnia, żeby nie powtórzyła tych słów, żeby mnie nie błagała, bym wszystko sprzedał. - Tu nie jest już bezpiecznie. Przysięgam ci. Trzeba uciekać! - Dokąd, Molly? Dokąd cię niesie? - Chryste, sama nie wiem. Ale musimy uciekać, Blue. I to już. Dzisiaj. Wszyscy troje. Jakoś się gdzieś urządzimy. - Molly, gadasz głupstwa. Wpakowaliśmy tyle pracy, tyle wysiłku w ten dom. Stworzyliśmy go z niczego, a ty chcesz wszystko rzucić! - O Boże, co z ciebie za dureń, burmistrzu. Zawsze byłeś idiotą! - Możliwe. Ale nie jestem taki durny, żeby się wynosić, kiedy zaczynają się lepsze czasy! Ty pewnie myślisz, że gdzie indziej jest inaczej. Że po tym kraju grasuje jeden Turner. - Jezu, wiem, że są ich setki. Tysiące. I że prędzej czy później dopadną mnie. I to wszyscy! Gdybym rzeczywiście był mądrzejszym człowiekiem, rozumiałbym, z czego zrodziła się jej udręka. Kiedy stało się przed drzwiami domu, nie widać było wypalonej ulicy. Jej widok zagradzały nowe budowle. Mimo to blizna została. - Na pewno mnie obronisz! Na pewno nie dasz mnie skrzywdzić tak samo jak wtedy. Nasz kochany burmistrz jest wspaniałym strzelcem. Jak się ma takiego opiekuna, nie trzeba się niczego bać, co, Blue? Nic a nic! 121 Serce moje znowu ściskała niewidzialna pięść, przenikał je dawny, zapomniany już niemal ból. - Cóż to za banda durniów! Te ich transparenty, baraki, wielkie plany na przyszłość. O Boże, trzeba stąd uciekać jak najszybciej! - Molly, błagam cię. Trzymałem ją w ramionach, a ona szlochała drżąc na całym ciele. - Blue, błagam cię, sprzedaj wszystko... pojedźmy do jakiegokolwiek innego miasta, Blue... Głaskałem ją po włosach, przyciskałem jej głowę do piersi i staliśmy tak, aż się uspokoiła. Pamiętam, jak pewnego razu posadziłem ją przy stole. Jej zielone oczy były zapuchnięte od płaczu, oparła łokcie o blat, ujęła głowę w dłonie i próbowała mnie wysłuchać. - Molly, może masz i rację, może ta nasza u lica, mimo że roi się od ludzi, zwabi tu znowu jakiegoś Złego Człowieka. Powiem więcej, masz na pewno rację. Tak jak po zimie następuje lato. tak niechybnie Zły Człowiek z Bodie zjawi się znowu. Wiem to równie dobrze jak ty. Ale widzisz, tym razem nie da sobie z nami rady. Posłuchaj mnie uważnie: wcale nie mam zamiaru z nim walczyć, nie będę musiał tego robić. Poprzednim razem, z chwilą kiedy podeszła do niego Flo, już byliśmy straceni. Zanim jeszcze Fee wszedł do Avery'ego z tym swoim drągiem, byliśmy straceni. Wystarczy im się sprzeciwić, wystarczy podnieść na nich wzrok, a już cię mają. Molly, ja to wiem, bo dużo widziałem. Pamiętam raz, jak cała ich grupa wjechała do miasteczka. Rozglądali się, chcieli wyczuć atmosferę, zorientować się, jak zostaną przyjęci, tak przyjąć ich dobrze, to koniec, można z równym powodzeniem skierować broń na samego siebie, bo o tym, żeby ich potem wygnać, nie ma już mowy. Ale dobrze prosperujące miasteczko po prostu ich odrzuca. Kiedy praca wre i życie toczy się, jak należy, nic nie mogą zrobić, są z góry pokonani. - O Boże -jęczała-Molly - o Jezu kochany, wybaw mnie od tego człowieka, od tego gaduły! - Molly, powiem ci coś. Posłuchaj! Czy wiesz, dlaczego on się tutaj zjawił? Bośmy tego pragnę li. Po prostu czekaliśmy na niego i nie mogliśmy się go doczekać. Nawet 122 biedny stary Fee, który zbudował wszystkie domy na tej ulicy, nie potrafił stworzyć prawdziwego miasta. Kiedy podnosił tę deskę, wiedział już, że wszystkie nadzieje stracone. Gdyby tego nie wiedział, nie byłby człowiekiem, za jakiego go miałem. Gdyby tego nie wiedział, oznaczałoby to, że nie zna życia. - Blue... - Molly, jeżeli mi uwierzysz, jeżeli uwierzysz w to, co ci teraz mówię, Turner nigdy tu nie przyjedzie! Po pewnym czasie przestała mnie namawiać na wyjazd. Już sam ten fakt powinien był mnie skłonić do spakowania manatków i jak najszybszego wyjazdu. Przestała o tej sprawie mówić nie dlatego, że przyznała mi rację, ale - tak mi się teraz wydaje - dlatego, że uległa diabłowi, który szczerzył na nią zęby. Ale czy ten jej krzyk, to jej: "Blue, błagam cię, Blue, Blue, Blue" -czyż nie był to krzyk rozpaczy, zwykłe błaganie o pomoc? A ja po raz drugi zawiodłem ją, po raz drugi pchnąłem ją w stronę saloonu. Miała teraz jakby żal do każdego człowieka, który nie ucierpiał z rąk Złego. Kiedy nowi ludzie zjawiali się w miasteczku, robiła się natychmiast ponura. Pewnego dnia wzięła dwa patyki, zbiła z nich krzyż i wraz z Jimmym poszła na grób jego ojca. Patrzyłem na nich stojąc na progu naszego domu i nie mogłem oprzeć się wspomnieniom. Myślałem o tym, w jakim porządku powstawały te groby; Molly bowiem wbiła krzyż w grób jednorękiego Jacka Millaya. Zupełnie przestała brać udział w życiu toczącym się na naszej ulicy, prawie wcale nie wychodziła z domu, czasami tylko, kiedy pogoda była łaskawa, siadała przed drzwiami i wpatrywała się w przestrzeń na zachód od skał i w głąb równiny. Ja załatwiałem sprawunki, a Jimmy znosił jej nowiny. Nadawał się do tego, potrafił znaleźć się zawsze tam, gdzie coś się działo, po czym biegł do Molly i wszystko jej opowiadał. W ten sposób znała wszystkie plotki, a Jimmy wszystkie jej opinie. A opinie Molly były niezmiennie te same. Czy na temat kogoś, kto przyjechał dyliżansem, czy pogłosek dotyczących budowy drogi, czy jakiejś nowej transakcji Zara bądź Izaaka lub wreszcie któregoś z moich Zarządzeń - były mianowicie negatywne. Brała na język wszystko i wszystkich i bywały takie kolacje, kiedy ja 123 jadłem, a Molly gadała i gadała nie darując ani jednej piędzi ziemi, ani jednemu człowiekowi, tak że kiedy już opróżniłem talerz i nawet wypiłem kawę, jej posiłek był jeszcze nie tknięty. Jimmy wsłuchiwał się w te monologi jak w ewangelię, niezależnie od tego, co mówiła, i po raz któryś z rzędu spijał z jej ust słowa, niczym mleko matki. Jedynym człowiekiem, którego Molly tolerowała, był Jenks, nie dlatego, żeby go nie uważała za durnia, ale dlatego, że dobrze strzelał. Tylko jego nie obrzucała epitetami przy naszym stole, toteż znalazł się wśród niewielkiej grupki ludzi, z którymi Jimmy zamieniał od czasu do czasu kilka słów. Nieraz, widziałem, jak chłopiec pomaga mu w stajni wyrzucając gnój z przegród koni albo załatwia dla niego sprawunki. W zamian za to Jenks pozwalał mu głaskać konie i uczył go obchodzenia się z bronią. Zastałem ich pewnego dnia przy takiej nauce. Jimmy z koltem na wysokości ramienia, naciskając spust. mierzył w ścianę stodoły, a Jenks trzymał patyk pod przegubem jego ręki i powtarzał w kółko: ..Spokojnie. spokojnie, synku. Teraz ściskaj, ściskaj i nie sZarp. Dobra jest, trafiłeś. No i jeszcze raz, tylko równo." Chciałem przerwać tę naukę, ale okazało się, że odbywa się na prośbę Molly. Nie ma nic zdrożnego w uczeniu chłopca sztuki strzelania, z tym że Jimmy innych nauk nie pobierał. Wszyscy się zgodzili, że chłopiec staje się coraz bardziej przysadzisty, coraz podobniejszy do swojego ojca, mimo że ma wyraz twarzy Molly. Mae powiedziała mi w tajemnicy - bo jak twierdziła, nie chciała robić hecy - że pewnego dnia. wyglądając na ulicę z pierwszego piętra, zobaczyła Jimmy'ego i głośno go powitała, a on w nagłym napadzie wściekłości podniósł kamień i rzucił w górę. uderzając ją w pierś. Izaak Maple przyłapał go kiedyś na kradzieży nabojów, które leżały na ladzie sklepowej. Załatwiłem sprawę z Izaakiem w ten sposób, że zapłaciłem mu za naboje, ale on stwierdził, że nie chodzi mu o pieniądze. Jednakże załatwienie sprawy z Johnem Niedźwiedziem było po prostu niemożliwe, bo grządka, którą uprawiał, była dla niego nie tylko miejscem, na którym rosły warzywa, ale dowodem na to, że nikt tak jak on nie potrafi uprawiać roślin. Któregoś dnia obudził się z popołudniowej drzemki i zobaczył, że ktoś zdeptał jego 124 poletko. Nie przyszło mu nawet do głowy, że mógł to zrobić Jimmy, podejrzewał raczej Zara. chociaż było to całkiem nieprawdopodobne. Ja jednakże wiedziałem, kto jest sprawcą tego czynu. I pomyślałem sobie, że ani rozmowa, ani lanie nie dadzą rezultatu i że trzeba chyba wciągnąć w tę sprawę Molly. - Molly.Jimmy zdnia nadzień robi się dzikszy. Wyrasta na łobuza. - Tak uważasz? - Rzucił kamieniem w Mae. - Mam nadzieję, że trafił. - Molly. przecież to syn Fee'ego. - Już ja wiem, co cię gryzie, burmistrzu. Nie możesz znieść tego, że on tak przylgnął do Jenksa, że go podziwia. To cię boli, przyznaj się? - Jenks nie ma nic do tego! - Gdybyś umiał porządnie strzelać, burmistrzu, to może i ty mógłbyś go wykierować na mężczyznę. - To nie ma z tym nic wspólnego. - A właśnie, że tak. - Deptanie grządek Indianina uważasz za dowód męskości? Spojrzała na mnie spode łba. Potem podeszła do drzwi i krzyknęła na chłopca, który w kilka sekund zjawił się i stanął przed nią. - Czy to ty zniszczyłeś warzywa Niedźwiedzia? Jimmy rzucił mi nienawistne spojrzenie. - Nie-odpowiedział. - Gadaj prawdę! Molly chwyciła go za ramiona i mocno nim potrząsnęła, więc przeląkł się i warknął: - Tak, ja. Raz, dwa, trzy razy trzepnęła go w twarz. - Zrobisz to jeszcze raz, a policzę ci kości. Słyszysz mnie? - wrzasnęła. - Słyszysz? I znowu nie o to mi chodziło. Mogłem go sam sprać, gdybym uważał, że to coś pomoże. Teraz przyłożył rękę do piekącego policzka, patrzał na mnie i nienawidził. Tego dnia, a może to było nazajutrz, zauważyłem, że ktoś przewrócił kałamarz i wylał atrament na okładkę jednego z moich rejestrów. Krew uderzyła mi do głowy, zapomnia-125 łem o wszystkich postanowieniach i z pewnością sprawiłbym chłopakowi dobre lanie niezależnie od tego, czy to miało sens czy nie, gdyby nie to, że odwróciłem się i zobaczyłem Molly. Stała w ziemiance, która była obecnie pokojem Jimmy'ego. Jimmy rozbierał się przed snem, a Molly przyglądała mu się. - Popatrzcie tylko na te ramiona-usłyszałem jej ściszony głos. - Mój chłopiec rośnie i jest coraz silniejszy. Bo Molly karmi go, jak należy. Niedługo będzie z niego prawdziwy mężczyzna. Zasłynie jako Wielki Jim i nigdy nie opuści swojej Molly, o nie... Był to okres naszej największej zamożności. Roje komarów wirowały w żółtawej poświacie zachodzącego słońca. Konie, przywiązane do sztachet werand, stały zad w zad. Z każdym wschodem słońca długie smugi kurzu unosiły się nad równiną. Nadjeżdżali do nas ludzie w poszukiwaniu pracy. Cały Zachód widać rozbrzmiewał tej wiosny wieścią o tym, że właśnie tu można ją znaleźć. Rozchodziła się jak zapach wody po pustyni. Jak reagowałem na to? Czy było mi nieswojo na widok naszego miasta zamieniającego się w przytułek? Ileż to razy otwierając drzwi naszego domu, widziałem obracające się koła różnych pojazdów; były to taczki popychane z trudem przez dwoje zakurzonych ludzi, wóz drabiniasty załadowany po brzegi gromadą robotników z okręgu Pikę. Za wozem szedł kuśtykając przysadzisty facet w sięgającej kolan kurtce przepasanej wojskowym pasem, ze starym długim karabinem przerzuconym przez ramię. Nietrudno było rozpoznać tych z okręgu Pikę, bo wszyscy kasłali. Pewnego dnia przyjechał na koniu męż- czyzna w brudnym białym lnianym ubraniu, z przerzuconym przez siodło zrolowanym kawałkiem zielonego sukna. Był zawodowym graczem w faraona. Zarówno Zar, jak i Jonce Early zaproponowali mu miejsce u siebie. Wygrał Zar. Zjawiła się też stara obdarta kobieta. Przywiozła ze sobą zaledwie trochę szmat i klatkę z trzema gdaczącymi kurami. Utrzymywała się ze sprzedaży jaj, brała dolara za sztukę. Ale większość przybyszów miała tylko samych siebie do ofiarowania potencjalnemu pracodawcy, a ich 126 grosze szły przeważnie do kieszeni tych, co już byli osiedleni. Zarabialiśmy sporo. Za wodę ludzie płacili mi w najrozmaitszy sposób: w srebrnych dolarach, w banknotach zielonych, w banknotach terytorialnych. Jeżeli nie obsługiwałem studni, to wypisywałem zamówienia towarowe i przyjmowałem pocztę. Puszczono na naszą trasę drugi dyliżans, więc co tydzień mieliśmy dwie dostawy. Kiedy wchodziło się do sklepu Izaaka Maple'a („Bracia Maple" -wymalował Izaak na swoich drzwiach, dając w ten sposób wyraz swojej nadziei), kiedy się tam wchodziło, zawsze zastawało się jakiegoś klienta i trzeba było czekać swojej kolejki, mimo że Izaakowi pomagała teraz Chinka. Sklep wypełniały najrozmaitsze towary, właściwie można tam było dostać wszystko, czego dusza zapragnie-cukier, mąkę, konserwy, beczki pełne marynowanych mięs i ryb, dżemy, materiały bławatne. sztućce, wszelkiego rodzaju narzędzia, papier smołowy, zwoje drutu kolczastego, tytoń, środek na wszy, krochmal, wodę lawendową, miód, rycynę-zupełnie jakby to było Silver City. Dokładnie naprzeciwko sklepu, w namiocie Szweda, znajdowała się jadłodajnia, przed którą rano i wieczorem ustawiał się długi sznur klientów. Ludzie czekali cierpliwie, aż olbrzym wpuści ich do środka. Za dwadzieścia pięć centów ofiarował śniadanie składające się z kawy i naleśników, za pięćdziesiąt centów obiad złożony z solonej wieprzowiny, kawy i pieczonych przez Helgę bułeczek. Kiedy Molly przestała mi gotować, też zacząłem tam jadać. Jeżeli zaś chodzi o Rosjanina, to nie mógł nawet marzyć o lepszym biznesie, i to mimo konkurencji po przeciwnej stronie ulicy. Każdy, kto wjeżdżał do naszego miasteczka, kierował się automatycznie po informacje do „Pałacu Zara", jako że był to najwyższy budynek na całej ulicy. Bert, który zazwyczaj urzędował za ozdobnym kontuarem, zawsze posyłał przybyszów do mnie. Jeżeli jednak szli do jadłodajni Szweda, wytarłszy ręce w fartuch, osobiście prowadził ich pod moje drzwi. Kopalnia nie miała w naszym mieście przedstawiciela, więc z własnej inicjatywy sporządziłem listę ludzi poszukujących pracy. Nie przedstawiałem im się jako agent kopalni, odwrotnie, zawsze 127 podkreślałem, że nim nie jestem, ale chciałem dokładnie wiedzieć, kto przebywa w naszym mieście, poza tym wykorzystywałem każdą okazję, żeby zdobyć dodatkowy podpis pod petycją o nadanie nam praw stanowych. Przybyszom złożenie podpisu dawało poczucie dobrze spełnionego obowiązku wobec miasta jeszcze przed rozpoczęciem starań o pracę. Zebrałem tych podpisów chyba dobre pół setki. Pewnego dnia, kiedy wróciłem pod wieczór do domu, spostrzegłem, że nie ma ani ognia w piecu, ani kolacji na stole. Wkrótce potem Molly przestała również prać. W końcu byłem zmuszony każdego ranka i każdego wieczoru zamiatać podłogi i wycierać kurze. Kiedy ciężar rośnie, człowiek po prostu układa go sobie jakoś inaczej na plecach i przyzwyczaja się do niego jakby mimo woli. Któregoś dnia - a było to przed namiotem Szweda - podszedł do mnie jakiś człowiek i powiedział: - Burmistrzu, wracam z pańskiego domu, bo chciałem nadać list, ale tam nikt nie odpowiada na pukanie. - Ależ moja żona w ogóle nigdzie nie wychodzi - odpowiedziałem. - Zauważyłem nawet, że dym idzie z komina. Czy pani burmistrzowa cierpi na głuchotę? - uśmiechnął się szeroko. - Proszę mi dać list-zażądałem.-Wyślę go. Poszedłem do domu. Dzień był ciepły, wiatru ani śladu. W powietrzu unosił się fetor gnoju i gotującej się strawy, muchy obsiadły mi ubranie, komary przyklejały się do policzków tak mocno, że trzeba je było ścierać rękawem. - Molly! Drzwi były zamknięte od środka. Waliłem w nie dopóty, dopóki mnie nie wpuściła. - Słuchaj - powiedziałem. - Nie możesz się tak zachowywać! - Nie życzę sobie hołoty w moim domu. - Pewnie sobie wyobrażasz, że każdy, kto zapuka do drzwi, jest Człowiekiem z Bodie. - Daj mi spokój! - Jak tylko ktoś przychodzi do mnie w jakiejś sprawie, 128 chowasz się w ziemiance. Ludzie grzecznie wycierają nogi, uchylają kapeluszy, a ty na nich ujadasz! - Każdy włóczęga, każdy łajdaczysko z całej okolicy, każdy śmierdziel ma prawo tu wejść! - Miasto zaczyna cię obgadywać, Molly. Nie podoba mi się twoje zachowanie! - To wynoś się! Wszyscy jesteście tacy sami. Hołota! Jeden wart drugiego. Uciekła do ziemianki i zatrzasnęła za sobą drzwi. Rzeczywiście dziwnie się zachowywała, jakby się bała, że każdy nowy przybysz odbiera jej trochę powietrza. Cóż mogłem jej na to poradzić? Teraz już wiem, co się z nią działo, ale wtedy nic nie rozumiałem. Jimmy akceptował jej humory: powinien się był martwić tym, że prawie zupełnie przestała się nim zajmować, ale miał do niej bardzo szczególny stosunek i wystarczyło mu, że od czasu do czasu zwracała się do niego w nagłym przypływie uczuć. Służył jej z bezgranicznym oddaniem. Niektórzy ludzie na przykład wiedząc, kim jest, płacili mu za wodę z mojej studni. Nigdy dokładnie tego nie podliczyłem, ale wiem, że zanosił część pieniędzy Molly i chyba dawał jej mniej więcej tyle samo co mnie. Nie miałem pojęcia, gdzie je ukrywała ani co zamierzała z nimi zrobić. Na pewno nie miała zamiaru uciekać, bo od dawna nie robiła żadnych planów. Gdybym znał wtedy przyszłość, wsadziłbym ją osobiście do dyliżansu, kupiłbym jej suknię i kapelusz z katalogu, wręczyłbym jej torbę pełną zielonych i na koniec powiedziałbym: Do widzenia, Molly, odjeżdżaj, miałaś rację, ja nie, pamiętać będę wyraz twoich zielonych kocich oczu, jedź jak najdalej, dopóki starczy ci pieniędzy, a Ciężkie Czasy pozostaw burmistrzowi... Aż pewnej nocy dowiedziałem się, na co ciułała te pieniądze. - Blue - doszedł mnie jej szept spod przeciwległej ściany. - Śpisz? - Nie. - Dlaczego? Co cię tak dręczy, Blue, że nie możesz spać? - Nic. - Powiedz mi. Powiedz wszystko swojej Molly. - Co? 129 - Czy chcesz przyjść do mnie? Czy chcesz się położyć obok Molly? No dobrze, już dobrze. Chodź. Słyszałem, jak się przesuwa, robi dla mnie miejsce w swoim łóżku. - Rozmyślałem, co może być w liście, który nadszedł do Archie Brogana-powiedziałem szybko. Zastanawiałem się raczej nad tym, co jej się stało. - A nadszedł do niego list? - I to zaadresowany na maszynie do pisania. Ciekaw jestem, co w nim jest? To wszystko. - Głupi jesteś-roześmiała się cicho. - Trzeba go po prostu otworzyć. - Śpij, Molly. - Chodź tu, Blue. Chodź, pocałuj mnie i zapomnij o tym liście, co to ci zasnąć nie daje. Zresztą na pewno nie chodzi o list. Sam o tym wiesz. Chodź do swojej Molly, no już. Od jak dawna nie myślałem o niej w ten sposób? Kiedy to po raz ostatni wtulała się we mnie powoli, miękka i uległa, aż czułem się niczym pławiący się w rozkoszy Zły Człowiek. - Chcę ci coś szepnąć do ucha. Chcę ci coś powiedzieć, ale bardzo cichutko... Niemądry ze mnie człowiek. Zawsze pójdę do Molly, zawsze, na każde jej zawołanie, i to mimo że wszystko wiem, że spodziewam się po niej najgorszych rzeczy. Zaledwie spuściłem nogi na podłogę, już wrzasnęła: „Jim-my!' tak głośno, że pewnie zbudziła całe miasto. - Jimmy! Drzwi do ziemianki natychmiast się otworzyły. W nikłym świetle nocy stanął w nich chłopiec wyrwany ze snu, ze strzelbą gotową do strzału. - Trzymaj się z daleka ode mnie, burmistrzu. Nie podchodź! Spróbuj mnie dotknąć, a zobaczysz! Zobaczysz, obleśny stary skurwielu! Jakże dobrze znałem ten ton jej głosu. Jęknąłem, rzuciłem się na chłopca i wyrwałem mu broń z rąk. Zataczając się podszedł do łóżka Molly i padł w jej objęcia. Trząsł się na całym ciele. - No dobrze już, dobrze, Jim. Nic się Molly nie stało, przestań. Chwyciłem go za ramię i odciągnąłem na bok. 130 - Wracaj do łóżka - powiedziałem i pchnąłem go w Stronę drzwi. - Idź. bo jak nie, to wygarbuję ci skórę! Postępując za nim pchnąłem go tak silnie, że potknął się o próg i upadł. - Oooo! - zawołał i zaczął sobie pocierać palce stóp. Zostawiłem go w tej pozycji. Siedział na ziemi i płakał. Nowiuteńką, lśniącą, naoliwioną dubeltówką wyrżnąłem jak młotem w blat biurka, ale nie złamała się. Molly siedziała w łóżku, z kołdrą podciągniętą pod brodę, z rozpuszczonymi włosami i parskała śmiechem przez zaciśnięte usta. Rzuciłem w nią strzelbą, która rąbnęła w ścianę i spadła na łóżko. Molly zamilkła. Zrobiła minę osoby ciężko obrażonej, ale Zarazem cierpiącej i cierpliwej. Zatrzasnąłem drzwi. Usiadłem, pochyliłem głowę i ukryłem twarz w dłoniach. Jakże mogłem być tak głupi, taki ślepy? Boże, wybacz mi moją tępotę! Jakże strasznie żal zrobiło mi się dzieciaka. Czyżby wszystko, nawet jej dawna dla mnie łaskawość, miała na celu skorumpowanie go? Molly przygotowywała chłopca na spotkanie ze Złym Człowiekiem, ujeżdżała go, by stał się posłusznym wierzchowcem, na którym będzie mogła pogalopować do piekła. A ja to dopiero teraz zauważyłem i nawet nie wpadło mi do głowy, że to Jimmy jest jej ofiarą, nie ja. Nazajutrz rano poszedłem do Zara. - Śniadanko dla burmistrza?- zapytała Mae cichym głosem, gdy zobaczyła mnie w drzwiach. - Coś mi się widzi, że przydałby ci się jeden głębszy. Lokal był prawie pusty. Kilku klientów spało z głowami na stole. Zimne powietrze przesycone było zaduchem nocy. - Nie ma Berta? - Pewnie myślisz, że on wylezie z ciepłych betów tylko dlatego, że czeka na niego robota? - odpowiedziała nalewając mi whisky do szklanki. - Nie ma ochoty rozstać się ze swoją Chineczką. Wziąłem od niej szklankę. - Ta twoja żona dobrze ci daje w kość, no nie, Blue? 131 - Co takiego? - Jak facet wygląda od rana tak jak ty, to albo dokucza mu baba, albo wątroba. O ile wiem, wątrobę masz w porządku. - Ty też nie wyglądasz najlepiej - odparłem. Była rzeczywiście blada, no i straciła sporo na wadze. -Chyba nie służy ci ten natłok klientów. - A niech to szlag trafi. - Mae masowała sobie energicznie czoło. - Nie ma nawet kiedy odetchnąć świeżym powietrzem. Dawniej pracowało się tylko w weekendy, a teraz co dzień jest sobota. Zar zszedł z góry tupiąc ciężkimi buciorami. Ubierał się teraz całkiem elegancko. - La, la, la - podśpiewywał. Podszedł do Mae i uszczypnął ją w policzek. - Maeszka - zagadnął, ale ona odtrąciła jego rękę, wzięła szklankę i usiadła. - Blue - uśmiechnął się do mnie Rosjanin.-Właśnie chciałem się z tobą zobaczyć. Jest coś ważnego do obgadania. - Nie teraz. Zar. - Właśnie że teraz. Musisz mnie wysłuchać. - Wyjął z kieszeni starannie złożony kawałek gazety. - W Silver City jest Towarzystwo, co za trzysta dolarów przyjeżdża z wiertłem parowym i raz, dwa robi ci studnię. - I co z tego? - Mówię ci to, bo nie chcę, żebyś był potem zły. Chcę ich sprowadzić. Będę miał własną wodę. - Winszuję. - Nie będę sprzedawał wody, przyrzekam ci to. . Mae roześmiała się. Zar obrócił się w jej stronę i zmierzył groźnym spojrzeniem. - Zar - odparłem - rób, co chcesz. Ale jak ty wywiercisz sobie studnię, to Izaak Maple Zaraz zrobi to samo. Wiesz o tym doskonale. - Co mnie to obchodzi - powiedział i wzruszył ramionami. - Więc dlaczego myślisz, że mnie obchodzą twoje zamiary? Zrobisz, jak będziesz chciał. Powodzenia. Dwaj mężczyźni weszli do lokalu, po chwili jeszcze 132 kilku. Zaczynał się dzień. Położyłem pieniądze na ladę i wyszedłem. Na werandzie zatrzymał mnie jakiś facet. - Dzień dobry, burmistrzu - wymamrotał. -Co słychać nowego? - Jak coś będzie, wszyscy się o tym dowiedzą - uciąłem rozmowę. - Wiem, burmistrzu, ale ja nie mogę... - Proszę przyjść do mnie później - powiedziałem. - Teraz mam inne sprawy na głowie. Izaak wykładał towary na werandę. Wciągnęłem go do sklepu i porozmawiałem z nim przez kilka minut. Kiedy z nim skończyłem, wróciłem do domu. Molly spała. Jimmy'ego nie było. Już koło dziesiątej powietrze zrobiło się gorące i nieruchome jak w południe. Z namiotu -jadłodajni wyszło kilku mężczyzn. Dłubali w zębach. Przy wejściu natknąłem się na Szweda, który wynosił dwa puste czajniki. - Szukam mojego chłopaka-zagadnąłem go. - Owszem - uśmiechnął się.-Jest u mnie. Nie znalazłem Jimmy'ego przy żadnym z długich stołów. Wszystkie oczy zwróciły się w moją stronę. Było tam ze dwunastu klientów. Jimmy'ego znalazłem na zapleczu. Siedział w kucki na podłodze, zwijał placki i pakował je do ust. Nawet głowy nie podniósł. Przy nim stała żona Szweda z rękami w kieszeniach fartucha i przyglądała się z uśmiechem, jak chłopiec zajada. - Pójdziesz ze mną, Jimmy- zażądałem. Wsunąłem dłoń do kieszeni, żeby zapłacić za jego posiłek, ale Helga potrząsnęła głową i machnęła ręką. Kiedy chłopiec przestał jeść, obróciłem się i wyszedłem bez słowa. Minąłem chatę Indianina i zacząłem się piąć w górę wąską ścieżyną. Oddychałem z coraz większym trudem, ale nie zatrzymywałem się i w pewnym momencie skręciłem w bok. Kiedy zobaczyłem płaski kamień, usiadłem na nim i zaczekałem na Jimmy'ego. Po minucie zjawił się i zatrzymał w pewnej odległości. - Siadaj. Muszę z tobą pogadać.-Nie ruszał się.-No chodź, nie zrobię ci nic złego. Siedzieliśmy więc wpatrzeni w leżące pod nami miasto, na jego jedyną ulicę, dwa rzędy domków u stóp łańcucha 133 wzgórz, na to małe ludzkie mrowisko w otaczającej nas ciszy. Nasze twarze owiewał lekki wiatr, ten sam, który na dole nie był zdolny poruszyć nawet wiatraka. Konie i muły stały przywiązane do sztachet werand, ludzie krzątali się; i od czasu do czasu do uszu naszych docierały strzępy słów, a do naszych oczu błyski wywołane odbijaniem się słonecznych promieni o jakąś gładką powierzchnię. - Przyprowadziłem cię tu dlatego, że nie chcę, żeby nas ktoś usłyszał-zacząłem po chwili.-To, co ci powiem, musi zostać między nami. Zgoda? - Zgoda. - Ile ty właściwie masz lat? Czternaście? Piętnaście? - Nie wiem. - Jesteś znacznie większy niż wtedy, kiedy znosiłem cię z tych skał. Czy pamiętasz? Chciałeś mi zabrać strzelbę i zabić człowieka, który zamordował ci ojca. Przeniosłem wzrok na ciągnące się za naszym miastem pole, na rząd grobów i myślę, że i on się w nie wpatrywał. Zabrakło mi odwagi, żeby spojrzeć na chłopca, nie byłem pewny, czy uda mi się powiedzieć mu to, co zamierzałem. - Pamiętasz? - Tak. - Dzisiaj nie potrafiłbym cię udźwignąć. Chyba w ogóle nie mógłbym cię już zmusić do niczego. Ale chcę ci coś powiedzieć: kiedy zaniosłem cię wówczas do chaty Indianina, to za szybko postawiłem cię na nogi. Za szybko pozwoliłem ci się usamodzielnić. Powinienem był postępować z tobą według jakiegoś określonego planu. Ale widzisz, nigdy nie byłem ojcem i nie miałem w tych sprawach żadnego doświadczenia, po prostu nie znałem się na tym. Poczułem na sobie jego wzrok, ale nadal wpatrywałem się przed siebie. - Spójrz teraz w dół, na miasto. Nie jest takie schludne jak tamto, które zbudował Fee, nie czuje się w nim ręki jednego majstra. Jest to taka sobie przygodna robota, trochę desek, trochę gnoju, ale myślę, że gdyby je zobaczył, powiedziałby, że jest jak trzeba. - Nie możesz wiedzieć, co by powiedział mój tato. - Często z nim rozmawiałem. Wiem, co cenił. Zmarło 134 mu się o dwa lata za wcześnie. Byłby zadowolony, gdyby mógł nas teraz zobaczyć. Jimmy podniósł z ziemi kamień, cisnął go i patrzał, jak leci w dół, podskakując na skałach. - Kiedy zamknął oczy, powiedziałem sobie: "No cóż, pozostał po nim syn, zajmę się nim i przekażę mu wszystko, czego mnie nauczył Fee." Nie jest to coś, czego można nauczyć człowieka w ciągu jednego dnia czy tygodnia. W to trzeba się wczuć, jak na przykład w stolarkę. Rozumiesz mnie? Milczał jak zaklęty. - Doskonale to wiedziałem, ale nie chciałem ci mówić. Kombinowałem, że najlepiej zrobię, jeżeli będę się zachowywał tak jak twój ojciec,jeżeli będę robił wszystko tak, jak on to robił, że w ten sposób wychowam cię jak należy. Że wtedy być może najmniej odczujesz jego stratę. Na dole jakaś kobieta nalewała wodę do wiader, mężczyzna podobny do Jenksa wchodził do „Pałacu Zara". - Ale okazało się, że to był błąd. Powinienem cię był od początku krótko trzymać, może rozmawiać z tobą tak jak teraz. Molly od razu zdobyła twoją sympatię, myślę, że jest to naturalne, ale jeżeli pójdziesz za jej przykładem, mówię ci to uczciwie, Jimmy, nie wyjdziesz na ludzi, przestaniesz być synem Fee'ego. - Dużo wiesz... - Spróbuj zrozumieć Molly. Ona nie chce się rozstać ze swoim cierpieniem. - Mój tato nie bał się niczego. Nie był tchórzem. - Czy ona tak o mnie mówi? No to powiem ci coś. - Patrzałem na niego z rozpaczą w sercu.-Twój tato zrobił tylko jedną złą rzecz w życiu: to, że ruszył na tego Turnera. - Co takiego? - To był jedyny jego postępek, którego nie wolno ci naśladować. Stawił mu czoło dlatego, że chciał zginąć. - Co? - Tak się postępuje, kiedy przychodzi Zły Człowiek, Jimmy. Taki utarł się zwyczaj. Ja też miałem to zrobić, ale •jestem fuszerem z natury. - Nie pozwalam ci tak mówić o moim ojcu! O Boże, słabo mi się robiło na widok tej twarzy, bo była to 135 twarz Fee'ego, tyle że bez zmarszczek, gładka, jeszcze bez Zarostu, na której malował się tylko i wyłącznie gniew i ani śladu zrozumienia. - Nie pozwalam ci tak o nim mówić - powtórzył. - Nie pozwalam! Ale czego się właściwie spodziewałem? I czy dobrze robiłem mówiąc to do niego: "Jim, nawet jeżeli naciśniesz spust i zabijesz jednego Złego Człowieka, to żeby tam nie wiem co, zjawi się na jego miejsce drugi. Bo oni wyrastają z tej ziemi jak chwasty, niewiele im potrzeba, wystarczy mała grupka ludzi, a wylęgają się z niej, wystarczy trochę zgiełku i wrzawy i już wykluwają się z pustych skorup. Jimmy!" Zerwał się gwałtownie z ziemi. Na dole widać było drobną postać Molly, która właśnie wyszła z naszego domu. - Rozmawiałem z Izaakiem Maple - powiedziałem starając się panować nad głosem. - Potrzebny mu jest pomocnik. Chinka już ledwo się rusza, będzie rodziła lada dzień. Co powiesz na pracę w sklepie? Myślę, że to dobre zajęcie. Nauczysz się czytać i rachować, będziesz rósł razem z miastem i któregoś dnia... - Molly mnie woła. Tu! Jestem tu! - krzyknął wymachując rękami. Zmusiłem go, żeby usiadł. Trzymałem go za ramiona i nie pozwalałem wstać. - Maminsynek! Urok na ciebie rzuciła, czy co? Mówię ci jeszcze raz, przyjdzie dzień, że żaden tam Człowiek z Bodie nie odważy się nawet zbliżyć do naszego miasta, że prędzej sczeźnie, rozpadnie się w proch i pył. Czy słyszysz, co do ciebie mówię? Chcę, żebyś wyrósł na samodzielnie myślącego człowieka, żebyś się rozwijał tak jak to miasto, żebyś został prawdziwym mężczyzną, a nie durnym włóczęgą, co to jeździ na koniu po kraju i mści się za swoje krzywdy. Jimmy, słuchajże... Był silny. Wyrywał się. Nie słuchał mnie wcale. Patrzał na mnie z nienawiścią. Czułem na policzku jego czysty, pachnący trawą oddech i nie przestawałem mówić, zupełnie jakby słowa mogły zastąpić czyny. -Słuchajże, słuchaj-powtarzałem, ale powoli opuszczały mnie siły, tak jak opuszcza człowieka nadzieja, i słyszałem wewnętrzny głos, który mówił: "Jest za późno, 136 nie dałeś rady, za późno, jest za późno." W końcu odepchnął mnie, skoczył na nogi, kopnął mnie w bok i puścił się pędem w dół. Kopniak był bardzo silny i trafił w bolesne miejsce. Jeszcze teraz czuję je, kiedy głębiej oddycham. Na dole nie było już widać Molly. Ale kiedy wyprostowałem się, usłyszałem wrzaski i po chwili zobaczyłem, jak z namiotu wyłaniają się dwie kobiece postacie, zwierają się ze sobą, zataczają. Ktoś krzyknął, ludzie zaczęli się zbiegać ze wszystkich stron, z saloonów, ze sklepu, i kołem otoczyli wczepione w siebie kobiety. Po chwili zjawił się Jimmy i zmieszał się z tłumem. Zorientowałem się, że to Molly i żona Szweda, Helga, tarzają się w kurzu ulicy. Molly chyba postanowiła dać Heldze nauczkę za to, że podkarmiała jej chłopca. Zbiegając w dół słyszałem, jak ludzie zachęcają je okrzykami do dalszej walki. Ale kiedy przepchnąłem się przez gęstą ciżbę, okazało się, że Jenks i Szwed już je rozdzielili. Stały teraz dysząc ciężko, rozchełstane, podrapane, z rozwichrzonymi włosami, tak że trudno było odróżnić jedną od drugiej. Suknia Molly była z przodu rozdarta od góry do dołu. - Ale ma cyce-odezwał się któryś z mężczyzn. Później, w chałupie, z ręką na obolałym miejscu patrzałem, jak Jimmy przykłada Molly kompres na głowę, bo Helga wyrwała jej sporą kępę włosów. Molly leżała na łóżku i jęczała. Ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem je. Stał w nich Szwed i załamywał ręce. Z głębi ulicy dochodziły wrzaski jego żony. - Blue, to okropność! Nie gniewaj się na Helgę! To wszystko moja wina... -Jesteś skończonym idiotą!- krzyknąłem na niego. Czułem, że łzy napływają mi do oczu. Jaka tam znowu jego wina? Dlaczego, do stu tysięcy diabłów, musiał zawsze wszystko brać na siebie? 11 To był z pewnością prawdziwy mój koniec niezależnie od tego, co się jeszcze stało. Poczułem nagle pełną beznadziejność mojej sytuacji, rozpacz równie gwałtowną jak kopniak Jimmy'ego, równie dojmującą jak ten ból w boku. Przecież 137 byłem odpowiedzialny za szaleństwo tej kobiety, za to, że zniszczyła chłopca. Ale kto chce się zbyt długo zastanawiać nad takimi sprawami? Starałem się za wszelką cenę nie upadać na duchu, toteż kiedy tylko nadarzała się okazja, przebywałem poza domem. Ale jak długo mogłem tak żyć? Tydzień? Godzinę? Niektórzy przybysze gotowi byli płacić za jakiekolwiek pomieszczenie i urządzali się jako tako w stajni Izaaka Maple'a. Ci, którzy zgadzali się spać po dwóch w jednym łóżku, wprowadzali się do różnych domów. Ale nasze miasto było za małe, żeby ich wszystkich pomieścić, a nikt już teraz nie budował. Jeżeli ktoś miał pieniądze, znajdował lepsze lokaty. - Co nas obchodzi, gdzie oni się gnieżdżą?- powiedział kiedyś Zar. -Grunt, że chleją moją whisky i zabawiają się w moich łóżkach! Wreszcie ludzie zaczęli koczować na tyłach domów, ustawiali tam swoje wozy i spali na ziemi pod zaimprowizowanymi daszkami. Rozpoczęły się niesnaski. Najpierw z powodu tego, że wylewali swoje brudy na ulicę. Niektórzy załatwiali się, gdzie popadło, i trzeba było ciągle uważać, żeby nie wdepnąć w jakieś paskudztwo. Któregoś ranka Molly natknęła się na pijanego mężczyznę, który sikał na nasze drzwi, i tak się tym zdenerwowała, że przepłakała cały dzień. Zwołałem przy studni zebranie mieszkańców ulicy. Za niektórymi domami ludzie pobudowali sobie wychodki, ale nie za wszystkimi. Na moje wezwanie zjawili się tylko Szwed, Jenks i Izaak. - Zastanów się chwilę - powiedział Jenks. - To przecież dobry nawóz. Indianinowi tylko dlatego coś rośnie na tych grządkach, że obsrywa je przez całą zimę. - Ich nic nie obchodzi - żachnął się Izaak. - Dopiero jak złapią dezynterię, będą sobie pluli w brodę. Izaak wprawdzie zgadzał się ze mną. ale był człowiekiem bardzo zajętym. Skończyło się więc na tym, że Szwed i ja wykopaliśmy doły kloaczne na obu krańcach ulicy i nawet je ogrodziliśmy. Szwed każdemu, (kto go prosił, pomagał. Przechylał głowę na bok, zamykał oczy i robił znak zgody - niezależnie od tego, czego się od niego chciało. Te kloaki poprawiły trochę sytuację, ale nie za bardzo. Były jednakże i inne problemy. Niektórzy z nowych 138 przybyszów wyglądali okropnie. Jeden miał zropiałe wrzody na całej twarzy, drugi groteskowo pokręcone i opuchnięte ręce. Izaak przyszedł do mnie ze skargą, że ilekroć ktoś taki wchodzi do jego sklepu, reszta klientów bierze nogi za pas, no i że on traci przez to mnóstwo pieniędzy. Kłamał, chodziło mu po prostu o to, żebym tych ludzi wygnał z miasta. - Porozmawiaj o tym z Jenksem - zaproponowałem. - Przecież on jest u nas stróżem porządku publicznego. Później i Zar się zbuntował. Pewnego dnia odmówił garbusowi drinka, a ten pobiegł do Mac i Jessie i zaczął im wymachiwać przed nosem swoimi potwornymi łapskami. Zar kazał Bertowi wyrzucić starego, ale Bert nawet nie ruszył się zza kontuaru. Zar przybiegł do mnie na skargę. Kazałem mu czym prędzej obsłużyć kalekę i w ten sposób pozbyć się go dwa razy szybciej i bez kłopotu. - W końcu tak będzie prościej i bez historii - przekonywałem go. Zar, podobnie jak Izaak, był za wypędzeniem tych ludzi z miasta. Wreszcie Jenks złapał dwóch czy trzech takich potworów, pogroził im strzelbą i zmusił do ucieczki. Ale z zapadnięciem nocy powrócili. Potrzebowali pracy tak samo jak wszyscy inni i przez pewien czas koczowali na zapleczach domów i karmili się tym, co im Helga podawała przez tylną klapę namiotu. Po pewnym czasie zaczęli znowu pokazywać się u Zara i w sklepie i wszystko zaczęło się od początku, tyle że nienawiść do nich była teraz większa, bardziej zaciekła, gwałtowniejsza. Pewnego dnia kobieta od jaj stwierdziła, że ktoś ukręcił łeb jej kurze. Była starą mieszkanką Zachodu, więc nie zwierzyła się nikomu ze swoich krzywd, chwyciła kij i wymachując nim wpadła do „Pałacu Zara". Musiała być abstynentką, bo uznała swoją stratę za skutek nadużycia whisky. Posiniaczyła kilku pijakom plecy, potłukła kilka butelek i cały rząd szklanek spośród tych, które Zar z dumą sprowadził ze Wschodu, aż wreszcie udało sieją wyrzucić. Ten kłopot także spadł na mnie, bo to w końcu ja musiałem ją uspokoić. Lato robiło się coraz upalniejsze i każdy kolejny dzień 139 okresu naszej zamożności wstawał chłodny i rześki po to, by w miarę upływu godzin przemienić się w jeszcze gorętszy i przykrzejszy niż poprzedni. Ilekroć zajeżdżał dyliżans Alfa albo wóz z towarem, spodziewałem się, że wysiądzie zeń przysłany ze Wschodu, ubrany na cZarno specjalista z planami w kieszeni i pełną kiesą pieniędzy na wypłatę. Pewnego sobotniego wieczoru, kiedy górnicy tłumnie wlewali się do miasta i cała ulica od końca do końca rozbrzmiewała wesołymi głosami, natknąłem się na Angusa Mcellhenny'ego, który stał pod stajnią i zapalał fajkę. - Jeżeli Towarzystwo rzeczywiście zamierza zbudować tę drogę - zapytałem go-to dlaczego, u licha, nie zaczyna robót? - Blue, tyle lat pracuję łopatą i co mi z tego przyszło? Spodziewałem się, że zrobię fortunę, a tu nic tylko odciski na łapach i w głowie ta sama sieczka co zawsze. Ja nic a nic nie wiem. - Ale może coś słyszałeś? - Nie naciskaj mnie, stary. Mówię ci, że nic nie wiem. Przez sześć dni w tygodniu odgarniamy ziemię łopatami i nie patrzymy ani w lewo, ani w prawo. Więcej ci nic nie powiem. - W porządku, Angus. Ale jakbyś zobaczył Archie'ego D. Brogana, to powiedz mu, że leży tu dla niego list. Wyjął fajkę z ust. - Od kogo? - Nie wiem, Angus. Na kopercie jest tylko jego nazwisko. Powiesz mu o tym? Skinął głową i oddalił się. Zdziwiło mnie, że Angus nic nie chce mówić, to nie było do niego podobne. Tymczasem te same pytania ludzie stawiali innym górnikom i one też im się nie podobały. Głodny wyraz oczu przybyszów niepokoił ich. Niektórzy z tych ludzi zmęczeni czekaniem szli w górę, na teren kopalni, i tam pytali o pracę, i choć wracali jeszcze tego samego dnia z kwaśnymi minami, zasiedziali górnicy nie byli zadowoleni, że taka kupa ludzi ciągnie w nasze strony w poszukiwaniu pracy. Owego sobotniego wieczoru atmosfera panująca pomiędzy tymi dwiema grupami nie była najlepsza. Górnicy przywieźli ze sobą tygodniową wypłatę, 140 chcieli ją wydać i rozpychali się na całego. Co chwila wybuchały kłótnie, Jenks musiał przerywać bijatyki, raz czy dwa wyciągał nawet pistolet, żeby zaprowadzić spokój. Siedziałem w domu za biurkiem i robiłem porządki w moich papierach, Molly coś tam reperowała, co chwila w "Pałacu Zara" rozpoczynała się bójka, słychać było piskliwe głosy pań. Molly ledwo mogła utrzymać igłę w roztrzęsionej ręce. Opuściła dłonie na kolana. Przyglądałem jej się kątem oka, była naprawdę przerażona. Co kilka minut wpadał Jimmy, żeby opisać najnowszą awanturę, miał spocone czoło i roziskrzone radością oczy. Był tak podniecony, że aż się jąkał. - J-Jenksdał im dobrą szkołę, r-rąbnął jednego w głowę, buch. o tak... - Jimmy - przerwałem mu-zostań już w domu, połóż się spać. Słyszysz mnie, synu? Ale on nie słuchał. Spojrzał szybko na Molly i wybiegł na ulicę, pozostawiając szeroko otwarte drzwi. Nie próbowała go zatrzymać i tylko siedziała patrząc przed siebie szeroko otwartymi oczami; jedną ręką ściskała zawieszony na piersi krzyżyk, drugą, zamkniętą w pięść, wpakowała sobie do ust. żeby nie krzyczeć. W dzień, a może dwa później, jeszcze dobrze przed wschodem słońca, do naszych drzwi gwałtownie zapukał Bert Albany i przestał dopiero, kiedy krzyknąłem, że Zaraz do niego wyjdę. Otrząsnąłem się ze snu i poszliśmy do "Pałacu Zara". Na podłodze leżał-biały jak ściana-zawodowy gracz w faraona. Ktoś pewno dźgnął go nożem, bo przez przeciętą kamizelkę sączyła się jaskrawoczerwona krew. Obok stał Jenks, jedną ręką trzymając za kołnierz garbusa, drugą wbijając mu lufę rewolweru w plecy. Bert powiedział, że gracz pożyczał ludziom pieniądze na wysoki procent, a potem je od nich wygrywał. Miał listę dłużników, którą Bert widział na własne oczy. Tego wieczoru garbus siedział przy stole, karta mu nie szła. a kiedy przegrał ostatni pożyczony grosz, zerwał się z krzesła i wpakował swojemu wierzycielowi nóż w brzuch. 141 Gracz leżał na ziemi, starając się w miarę możliwości oddychać miarowo. Był jeszcze na tyle przytomny, żeby wiedzieć, że nie powinien się poruszać. Poszedłem po Johna Niedźwiedzia. Jego chata była widocznym świadectwem tego, co potrafi zawiść ludzka. Drzwi były rozbite, z dachu wyrwano parę desek. Obudziłem Indianina i dałem mu do zrozumienia, że jest potrzebny choremu. Ruszył za mną w stronę saloonu Zara, ale kiedy się zorientował. dokąd go prowadzę, i zobaczył czekającego na werandzie Rosjanina, zrobił w tył zwrot i wrócił do siebie. Zar i ja zanieśliśmy gracza do jednego z pokojów na górze, przy czym Zar bardzo uważał, żeby sobie nie zaplamić ubrania krwią rannego. Panna Ada. z szalem na długiej nocnej koszuli i z zaplecionymi w dwa warkocze włosami, zjawiła się natychmiast i oświadczyła, że zajmie się tym człowiekiem i zrobi dla niego, co będzie mogła. Kiedy zszedłem na dół. okazało się, że Jenks już zabrał swojego więźnia, a nieliczni świadkowie zajścia rozeszli się. Zar zaproponował mi drinka, ale była to ostatnia rzecz, na jaką miałem ochotę. Z zewnątrz dobiegał stuk młotka i kiedy znalazłem się na werandzie, zobaczyłem w szarym świetle poranka Jenksa stojącego przed stajnią. Okazało się, że wpakował garbusa do starego karawanu Hausenfielda i zabija drzwi gwoździami. - Jenks!- krzyknąłem.- Na miłość boską, co ty robisz? - Wcale niezłe więzienie, nie uważasz? - Mogłeś go związać, ale wsadzić człowieka do takiego pudła! - Burmistrzu, ja tu jestem szeryfem, a na dodatek nie dostaję za to złamanego grosza. Nie martw się o niego. Dopilnuję, żeby miał co żreć i żeby mógł rozprostować nogi. Szwed zgodził siego karmić resztkami z garkuchni. Dźgnął nożem człowieka i musi za to zapłacić. - Widzę, że sobie wszystko obmyśliłeś? Skinął głową. - Trzeba będzie sprowadzić z miasta sędziego-rzekł z powagą i stanowczością. - Jenks- powiedziałem patrząc mu prosto w oczy. - Pamiętam cię, jak przesypiałeś całe dnie. Jest wprawdzie dosyć ciemno, ale widzę, że stałeś się zupełnie nowym 142 człowiekiem, takim, co to poważnie odnosi się do swoich obowiązków. Jenks uśmiechnął się od ucha do ucha. - Napiszesz za mnie list do tego sędziego? - Pomyślę o tym. Niebo przejaśniało się. Poszedłem do domu. Dopiero teraz zauważyłem, że mam koszulę na wierzchu spodni i nie zawiązane sznurowadła. Pod domem Izaaka spał jakiś człowiek. Siedział na ziemi oparty plecami o ścianę werandy. Na stopniach domu Zara inny człowiek siedząc w kucki kaszlał tak głośno, że mógłby zbudzić umarłego. Powinienem był współczuć nieszczęsnemu karciarzowi, ale w gruncie rzeczy sam ledwo żyłem. Jimmy i Molly spali. Po wielkiej bitwie z Helgą chłopiec przeniósł się na moje posłanie, a ja przeniosłem się do ziemianki. Nie miałem się już ochoty kłaść, byłem zbyt podniecony, więc zaparzyłem kawę. usiadłem za biurkiem i raz jeszcze obejrzałem list do Archie'ego D. Brogana. Po głowie chodziła mi tylko jedna myśl, że oto za chwilę wstanie nowy dzień, upalniejszy od poprzedniego, i że jeżeli dyrekcja kopalni nie zacznie przyjmować ludzi do pracy przy budowie drogi, to wóz Jenksa zapełni się, i to szybko. Gdyby jednak znalazła się praca dla ludzi, a co za tym idzie pieniądze, wszystko jakoś by się ułożyło. Byłem pewny, że taka jest zapowiedź na ten rok. Spełnią się nadzieje naszego miasta, będziemy szczęśliwi. W duszy mojej rosła nadzieja, chociaż powinienem był zauważyć, że w rzeczywistości rosły jedynie kłopoty. Przenikał mnie dreszcz emocji, ilekroć myślałem o istocie doskonałości, chociażby doskonałości mojego związku z Molly. Był to wspaniały związek, ale nie można było wykluczyć, że należy już do przeszłości, że był i minął równie niepostrzeżenie, jak powstał-przelotna chwila w cieniu krótkiego dnia. Człowiek spodziewający się powrotu takiego szczęścia mógł być tylko durniem, nie znającym życia marzycielem. Wyjąłem oszczędności z szuflady i przeliczyłem je. Było tego dwieście pięćdziesiąt dolarów. Wyszedłem i wynająłem czterech mężczyzn, którzy twierdzili, że znają się na ciesielce, i wysłałem ich na poszukiwanie drewna. Zaofiarowałem im po trzy dolary dziennie i kazałem dobudować 143 do południowej ściany naszego domu pomieszczenie na biuro. Przed moimi drzwiami zebrała się spora gromada ludzi. Niemal z każdym przeprowadziłem oddzielnie rozmowę. Jeden twierdził, że jest drukarzem, więc pożyczyłem mu siedemdziesiąt pięć dolarów na założenie drukarni. Inny, stary poganiacz bydła, powiedział, że wie, gdzie można kupić tuzin rasowych krów po trzy dolary, podjął się przyprowadzić je do naszego miasta w ciągu tygodnia i wystawić na sprzedaż po dziesięć dolarów za sztukę. Kazałem mu zająć się tym natychmiast. Pożyczyłem jeszcze dwóm ludziom trochę pieniędzy na jeden procent i w ten sposób już koło południa pozbyłem się wszystkich oszczędności. Pozostawiłem sobie tylko tyle, ile potrzebowałem na codzienne wydatki dla nas trojga. Potem poszedłem pod wiatrak, wskoczyłem na pustą skrzynię i oświadczyłem zebranym tam ludziom, że do chwili rozpoczęcia robót drogowych każdy, kto nie jest właścicielem nieruchomości, może pobierać wodę z mojej studni za darmo. - To, co wypisałem na transparencie - krzyknąłem niczym prawdziwy polityk-to prawda! Każdy z was wkrótce Zarobi spory grosz, ale zanim to nastąpi, musimy sobie nawzajem pomagać! Nikt mi nie bił brawa, ale przecież nie spodziewałem się tego. Przez cały ten czas Molly nie wychodziła z ziemianki, nie otwierała nawet drzwi do głównego pokoju. Chłopiec zanosił jej herbatę i od czasu do czasu coś do zjedzenia. Aleja miałem jeszcze inne plany. Zamierzałem napisać list do dwóch lub trzech banków terytorialnych, proponując im założenie filii w naszym mieście. Zastanawiałem się, czy nie pojechać osobiście na teren kopalni, zawieźć Broganowi list i namówić przedsiębiorców do wyznaczenia terminu, w którym zaczęliby najmować ludzi do roboty. W mojej głowie roiło się od planów. Zastanawiałem się, jak uspokoić nastroje i napędzić trochę pieniędzy do miasta. Pod wieczór przybiegł Zar. Zapukał gwałtownie do moich drzwi. Spodziewałem się go. - Burmistrzu, nie ma co, ładny z ciebie druh! - Nie rozumiem. 144 - Mówię ci, że będę wiercił studnię, a ty od razu obniżasz cenę za wodę. Tak robi druh mój? - Przecież powiedziałeś, że ta studnia ma być wyłącznie na twój własny użytek. Myślałem, że nie sprawi ci to różnicy. - To jest zwyczajne świństwo. Naraziłeś sobie niebezpiecznego człowieka! Nie robił na mnie wrażenia człowieka szczególnie niebezpiecznego. Miał na sobie kurtkę w kolorową kratę, tużurek, lniany krawat, no i fartuch barmana. Gadał i gadał, nie zdając sobie sprawy z tego, że w ten sposób zdradza się ze swoimi uprzednimi zamiarami. Wreszcie przerwałem mu: - Posłuchaj no, Zar. Chcesz wiercić studnię. W porządku. Wynajmij pół tuzina ludzi i każ im postawić wiatrak. Koszty zwrócą ci się szybko. Mógłbyś poza tym zatrudnić jeszcze kilku ludzi. Stać cię na to, żeby samemu nie zamiatać baru. - Co takiego? - Ci ludzie pętają się bezczynnie, wydają ostatni grosz i nic nie Zarabiają. Wyciągnęliśmy z nich wszystko, co mieli. - Czy to źle? - To się okaże. Towarzystwo jakoś nie spieszy się z budową drogi. Do chwili rozpoczęcia tych robót będziemy w kiepskiej sytuacji. Jesteś człowiekiem interesu i wiesz, że z biznesu nie można tylko ciągnąć, że w interes trzeba zawsze coś wkładać. - Nie po to pędzę whisky, żeby ją rozdawać, d r u h mój. Będę im dawał za darmochę, a oni pójdą na drugą stronę ulicy i wydadzą forsę u kogo innego. - No dobrze, ale mógłbyś nająć chociaż kilku facetów. Daj im Zarobić, a będą wydawać u ciebie. Spojrzał na mnie z uwagą i jakby zapomniał o urazie. - Blue, czy tobie czasem coś nie odbiło? - Zar, żyję w tym kraju już dosyć długo. Przyjrzyj się twarzom ludzi przesiadujących u ciebie. Jeżeli nie potrafisz z nich odczytać pewnych znaków, to nie wróżę ci długiego pobytu w tym mieście. - Mówią, że rozdajesz forsę na prawo i lewo. - Owszem, zainwestowałem trochę tu i ówdzie. 145 - Blue, druh mój, przykro mi, że nawrzeszczałem na ciebie. Widzę, że jesteś chory. - Lepiej zastanów się nad tym, co ci powiedziałem. Ruszył ku drzwiom potrząsając głową. - No dobra-rzuciłem mu na pożegnanie. - Mam nadzieję, że trzymasz swoje złoto w bezpiecznej kryjówce. Ale kiedy wyszedł, zacząłem się zastanawiać. A może się mylę? Może uległem strachowi? Gdyby sytuacja naprawdę przedstawiała się tak groźnie, to ani Rosjaninowi, ani nikomu innemu nie trzeba by było mówić, co mają robić. W gruncie rzeczy nie było znowu tak źle. Taki na przykład Izaak Maple. Wiedziałem, że daje na kredyt każdemu, kto twierdzi, że zna jego brata Ezrę. Pierwszy lepszy zajeżdżający do naszego miasteczka kowboj już po kilku godzinach wiedział, jak podejść do Izaaka; wystarczyło mu powiedzieć, że się widziało Ezrę w Bannocku albo w Virginia City, i już można było kupować w sklepie na kredyt. Może pocieszałem się w ten sposób, a może byłem po prostu sobą, człowiekiem, który wieczorem z reguły żałował tego, co zrobił rano? Jeżeli Jimmy rozumiał moje zamiary, to nie dawał tego po sobie poznać. Molly też nie. Spałem teraz doskonale, bo nie budziły mnie żadne hałasy. Nazajutrz rano Jimmy przywlókł do ziemianki stojącą pod studnią wannę. Potem wędrował tam i z powrotem nosząc wiadra z wodą. Molly postanowiła widać chociaż częściowo zmyć z siebie nagromadzony przez zimę brud. Kiedy wanna była już pełna, Jimmy usiadł na progu - czerwony na twarzy jak burak - z tą swoją przeklętą strzelbą na kolanach. Przed naszymi frontowymi drzwiami znowu zgromadził Się tłum. Po co? Czego znowu ode mnie chcieli? I właśnie wtedy, rozpychając ludzi, zjawił się Archie D. Brogan. Musiał dobrze wystraszyć kilka osób, bo słychać było głośne szemranie, a nawet trochę wrogich okrzyków. Pchnął drzwi i wszedł do mojego pokoju. - Czy to pan, Blue? Mcellhenny powiedział mi, że ma pan dla mnie list. Nazywam się Brogan. Wstałem i wyprostowałem się. - Tak jest. Leży tu już ponad tydzień. 146 - Co takiego? - Leży na moim biurku od dobrych kilku dni. - Wygarbuję mu skórę. Co za skurwiel! Powiedział mi o tym dopiero wczoraj wieczorem. Dawaj pan ten list! Zachowywał się jak prawdziwy boss kopalni. Zdjął wprawdzie kapelusz, ale tylko dlatego, że chciał się nim powachlować. Był tęgi, miał na sobie sztruksowe spodnie; źle znosił upał. Podałem mu list. - Przykro mi, że musiał się pan specjalnie fatygować - powiedziałem. - Zazwyczaj przynoszą panu pocztę na górę, prawda? - Co panu do tego - warknął i rozerwał kopertę. W miarę jak czytał, twarz mu opadała, wreszcie zrobił się blady jak ściana. Wsunął list do kieszeni i wypadł na dwór, pozostawiając drzwi szeroko otwarte. Ludzie zrobili mu przejście. Poszedł prosto do Zara. Zobaczyłem Berta, który stał tuż pod moimi drzwiami, i gestem dłoni zaprosiłem go do środka. - Co jest. Bert? Dlaczego tu sterczysz? - No bo moja babka już spuchła jak melon, a nie ma nawet łóżka, w którym mogłaby urodzić dziecko. Chciałbym zamówić prawdziwe meblowe łóżko, pan wie, jakie? Ale zadłużyłem się już na dwutygodniowy Zarobek. - Izaak Maple na pewno sprzeda ci je na kredyt. - Nie, on mnie za dobrze zna. Poza tym płaci mojej babce, co się jej należy, więc nie mogę go prosić. - Zgoda, Bert, pożyczę ci tyle, ile potrzeba na łóżko. Wyjąkał coś, widać było, że już pożałował, że przyłączył się do tłumu oblegającego mój dom. Miły, trochę głupkowaty chłopiec, pomyślałem, niewiele starszy od Jimmy'ego. - Zgoda, Bert, oddasz mi tę forsę, jak będziesz mógł. A teraz posłuchaj. Widziałeś człowieka, który stąd przed chwilą wyszedł, nazywa się Brogan. - Wiem. Nie musi mi pan tego mówić. - Wracaj do saloonu i nie spuszczaj z niego oka. Nadszedł do niego list. Dałbym prawą rękę za to, żeby wiedzieć, co tam napisane. Czasem jak facet sobie wypije, to zaczyna gadać. Rozumiesz mnie? - Pewnie, Blue. - Chciałbym porozmawiać z nim o budowie drogi. Jeżeli 147 dostał odpowiednie instrukcje, mógłby zatrudnić tych wszystkich ludzi. No, a teraz leć już. Zamknąłem za nim drzwi. Czekałem tak długo na zjawienie się wysłannika dyrektora kopalni, że teraz rozkołatało mi się serce i tak szybko biło, że wprost nie mogłem usiedzieć na miejscu. Odgryzłem kawałek tytoniu, żułem i wsłuchiwałem się w hałasy dochodzące zza jednych moich drzwi i ciszę zalegającą za drugimi. Chłopiec patrzał na mnie uparcie. Myślałem: zabierzże się do tego podania w sprawie Jenksa, napisz listy do dyrektorów banków. Ale przecież wiedziałem, że całe to moje pisanie nic nie da, jeżeli Towarzystwo nie rozpocznie wreszcie budowy drogi. Dlaczego list do Brogana przysłany był na moje ręce? Dlaczego Angus od tygodnia milczał na temat budowy drogi? Wyszedłem z domu i szybkim krokiem ruszyłem do saloonu. Kilku ludzi poszło za mną. - Nie ma żadnych wiadomości. Nie mam nic do powiedzenia - powiedziałem w drodze. - Idę do baru, jeżeli ktoś chce mi postawić drinka, to bardzo proszę. To ich zniechęciło. Wszedłem do saloonu, stanąłem przy kontuarze i czekałem, żeby mnie Bert zauważył. Postawił przede mną szklankę i nalał mi whisky. - Jest na górze - powiedział. - Kazał sobie dać całą butelkę i zabrał ze sobą pannę Jessie. - W powszedni dzień? - zastanowiłem się. - Pewnie chce coś oblać. - Słowa nie pisnął. Zachowywał się, jakby mnie nie znał. Wziął butelkę i pomaszerował na górę z panną Jessie. Podeszła do nas Mae i odgarniając sobie włosy z czoła powiedziała: - O Jezu, żeby ten skurwiel wreszcie zdechł. Jak się masz, Blue? - Dziękuję. - Ten przeklęty gracz. Od dwóch dni leży na moim łóżku i krwawi jak świnia. Nie rozumiem Ady. Siedzi przy nim, zupełnie jakby to był jej własny chłop. - No cóż - westchnąłem - ona przejmuje się takimi sprawami. - E, tam, przecież on wykituje. I dobrze mu tak, jak Boga kocham. Zaraz pierwszego dnia, jak tu przyjechał, chciał, 148 żebym z nim poszła na górę za darmochę. Słyszysz, Blue? "Ach ty tani draniu - powiedziałam do niego - mogę z tobą iść, ale musisz zapłacić tak jak wszyscy inni." I wiesz co? Odmówił. Jak ci się to podoba? Nalej mi jednego. Bert, na koszt Zara. - Gdzie Zar? - A bo ja wiem? Popijałem whisky i czekałem wpatrując się w schody z niby to obojętną miną. Przy stołach siedziało kilku ludzi. Rozmawiali, grali w pokera, ale nie hałasowali aż tak bardzo, żeby nie było słychać, co się dzieje na górze. Dochodziły stamtąd stłumione jęki gracza, a z innego pokoju głos Archie'ego D. Brogana. który śpiewał jakąś piosenkę. Po chwili zeszła do nas Jessie. Wysoka, chuda Jessie. Podeszła do Mae, naszeptała jej coś do ucha i obydwie zaczęły chichotać. Nie pamiętam już, ilu strofek piosenki Brogana wysłuchałem. Nie rozróżniałem poszczególnych słów, ale zorientowałem się, że śpiewa po irlandzku i że jak dochodzi do końca, to zaczyna od początku. W czasie pauz myślałem, no dobra, może nareszcie skończył, ale nic z tego, bo milkł tylko po to, żeby przepłukać sobie gardło. Wreszcie usłyszałem skrzypienie otwieranych drzwi i na schodach ukazał się Brogan. Schodził powoli, pochylony, i trzymał się kurczowo poręczy. Na ostatnim stopniu pośliznął się, wybuchnął śmiechem i usiadł. Poczerwieniał, na policzkach wystąpiły mu sine żyłki. Podbiegłem do niego i próbowałem go podnieść. Śmiech uwiązł mu w gardle, odegnał mnie gwałtownym ruchem ręki, wstał o własnych siłach i ruszył ku drzwiom. Poszedłem za nim. Wymiotował na środku ulicy. Kiedy skończył, otarł sobie twarz czerwoną chustką i poszedł do sklepu Izaaka trzeźwiusieńki już jak nowo narodzone dziecię. Jakże dobrze pamiętam te chwile - nawet dziką melodię, jaką wtedy śpiewał. Do dziś brzmi mi w uszach. A przecież wcale nie znałem tego człowieka! Wyszedł ze sklepu Izaaka niosąc dużą paczkę i kilka pękatych worków. Przerzucił je przez grzbiet muła, dosiadł go i podczas gdy gapiłem się na niego jak urzeczony, dotarł do końca ulicy i wjechał na równinę. Patrzyłem za nim przez dłuższy czas. Nikt jakoś poza 149 mną nie zauważył jego odjazdu, ulica roiła się od ludzi, przed namiotem Szweda gromadziły się grupy zgłodniałych. Wszedłem do sklepu. Zastałem tam Izaaka, który robił rachunki. Brzuchata Chinka siedziała przy drzwiach. Trzymała ręce na kolanach i ciężko dyszała. - Izaak, powiedz, co ten facet kupił? - Czy to nie był czasem nadzorca z kopalni? - Tak. - Kupił sporo prowiantu, patelnię, całe pudło nabojów, zapałki, koc, butelkę rycyny, kilka uncji tytoniu. Czyż nie były to wystarczające dowody? Czy koniecznie musiałem przeczytać list? Nazajutrz ścieżką wiodącą z kopalni zaczęli przybywać górnicy po dwóch na jednym mule, każdy z nich miał kilof przerzucony przez ramię. Zapełniła się nimi nasza ulica. Angus Mceilhenny powiedział do mnie: - Dopóki nam płacili, rąbaliśmy te skały, ale ja już od dobrych kilku tygodni wiedziałem, że tam nie ma ani krztyny złota. Nabrali się na kolor tych żył. A więc pomyłka. Jak cały Zachód, jak cała moja egzystencja. Nabieramy się na kolory, które mamią nas, oślepiają i dopiero kiedy jest za późno, świta nam, że życie to jedno wielkie oszustwo, jedna wielka beznadziejna bzdura. 12 Pisząc to teraz, rozumiem oczywiście, że byliśmy u kresu wędrówki, zanim ją rozpoczęliśmy, że w samym początku tkwiła zapowiedź końca. Piszę w nadziei, że ktoś znajdzie te kartki i przeczyta. Powiem teraz, jak wyobrażam sobie mojego przyszłego czytelnika. Może będzie nim dżentelmen siedzący w miękkim fotelu, ustawionym na dywanie, wewnątrz murowanego domu w mieście składającym się z solidnych budynków, takim na przykład jak Nowy Jork, o którym Molly opowiadała któregoś wieczoru. Miasta oświetlonego na każdym skrzyżowaniu latarniami gazowymi, tętniącego kopytami koni ciągnących lśniące powozy, pełnego wytwornych ludzi... Ale nie myśl, szanowny 150 czytelniku, że z racji tych wszystkich wspaniałości jesteś lepszym kowalem własnego losu niż ja. Czy czytając moją historię bardzo się gorszysz? No cóż, dałbym wiele za to, żeby znać twoją. Czyny twojego ojca tkwią w tobie, podobnie jak czyny jego ojca tkwiły w nim, nikt z nas nie zaczyna od początku, dźwigamy na sobie brzemię pokoleń; nic się nie mnoży oprócz kłopotów, kolejne klęski są po prostu coraz większe, to wszystko. Wiem, że tak jest, zawsze to wiedziałem. Wymyślam sobie od durniów za to, że prowadziłem całą tę buchalterię. Zupełnie tak, jakby wpisy do ksiąg mogły być namiastką życia, jakby stawiane na papierze znaki mogły wpływać na nasz los. Można spisywać jedynie i wyłącznie fakty, tak jak czynię to teraz na kartkach częściowo wypełnionych notatkami i poliniowanych czerwonymi kreskami. Wiem, że nie pomoże to już ani mnie, ani nikomu z tych, których znałem. "Oto ci, którzy zginęli", napisałem. O nie, nie pomoże to już nikomu. Tyle że mnie ułatwia wydobywanie tego czy owego z pamięci. Bo mimo wszystko tli się we mnie nadzieja, że ktoś kiedyś przeczyta te bazgroły, i ta nadzieja jest ostatnim nieszczęściem, jakie spada na moją głowę. Gdybym nie był taki słaby, roześmiałbym się. Któż zechciałby przyjechać tu po to, żeby przewertować moje księgi? Chyba że ten stary bezzębny poganiacz bydła, który wziął resztę moich oszczędności i przyrzekł, że sprowadzi kilka krów. Myślę, że mnie nabrał, wyglądał na cwaniaka. Musiałem chyba zdawać sobie sprawę z tego, że ten człowiek mnie okłamuje, kiedy wręczałem mu pieniądze, ale oddawałem mu po prostu dług, płaciłem za to, żeby sobie poszedł. A może zjawi się tu sędzia sądu objazdowego? Nie mogę sobie przypomnieć, czy zdążyłem napisać list, o który prosił mnie Jenks, i jeżeli tak, to czy dałem go Alfowi, czy nie, a zresztą po cóż by miał teraz przyjeżdżać, skoro nie ma tu już kogo sądzić? Jenks wypuścił garbusa, z chwilą gdy zorientował się w sytuacji. Kaleka błyskawicznie zmieszał się z tłumem, trochę później mignął mi w grupie ludzi plądrujących sklep Izaaka. Przynajmniej tak mi się teraz zdaje. Tyle było wówczas hałasu, tyle zgiełku i wrzasku, że wszystko mi się pomieszało. Księżyc był gorący jak słońce, jasny jak samo południe, błyskał w ciemności raniąc boleśnie oczy. 151 - Jenks!-wrzasnęła Molly. Jak dobrze pamiętam ten jej krzyk. Wybiegła przed dom, stała i wymachując rękami próbowała zatrzymać pędzący ulicą wóz. Nasz szeryf stał na dachu karawanu, którego boczne drzwi otwierały i zatrzaskiwały się rytmicznie. Obok niego siedziały Ada i Jessie. Jenks myślał, że Molly chce się z nimi zabrać. - Szybko, szybko - krzyknął i przechylił się, żeby pomóc jej wleźć.-Te skurwysyny Zaraz zaczną hulać. Ja też sądziłem, że Molly chce się wdrapać na karawan, chociaż straciłem wszelką nadzieję na to, że zechce uciec. Ale ona zrobiła zupełnie coś innego. Ściągnęła nieszczęsnego Jenksa na ziemię i rzuciła się na niego jak szalona. Obejmowała go za szyję, wczepiła się w niego, całowała po policzkach, jęcząc przy tym: - Jenks, błagam cię, załatw go, zrób to dla mnie, musisz to zrobić, przecież, .wiem, że masz na mnie ochotę, widzę to od dawna, kobiety znają się na tym. Załatw go, a pójdę z tobą na koniec świata, będę twoją kobietą, zrobię wszystko, co będziesz chciał... Chłopiec i ja, a także dwie kobiety siedzące na koźle przyglądaliśmy się tej scenie w milczeniu. Głośne wrzaski zaczęły dochodzić z „Pałacu Zara". - Na litość boską, Jenks!- szepnęła Jessie spojrzawszy za siebie ze zgrozą. - Na litość boską, jedźmy już! - Przepraszam bardzo - szarpnął się Jenks próbując uwolnić się od Molly. - Proszę mnie puścić! - Jenks, oddaj jeden strzał, jeden jedyny. Nie możesz go nie trafić, on aż się prosi, żeby go zabić! - Przecież już mówiłem, że wyrzuciłem gwiazdę szeryfa. - Porzuciłam umierającego człowieka - zawodziła panna Ada. -On tam leży sam jeden. Jeszcze oddycha. - Zamknij się, stara idiotko! - warknęła Jessie. - Chcesz poświęcić życie dla tego cholernego karciarza? Chcesz, żeby zrobili z tobą to, co z Mae i tą drugą babą? Boże drogi! Jenks, jedźmy już! Z "Pałacu Zara" ludzie wylewali się tłumnie na werandę i na ulicę. Inni próbowali zajrzeć do środka, żeby zobaczyć, co się dzieje, jakby odbywało się tam nabożeństwo odprawiane przez wędrownego kaznodzieję. Słychać było 152 potworny wrzask Mae. Wiedziałem, że już niedługo wszyscy poczujemy ciężką rękę Turnera, wszystkim się dostanie. Bóg sam raczy wiedzieć, kiedy się zjawił. Zjechał z gór i zobaczywszy wielki kłębiący się tłum, na pewno się uśmiechnął. Przyjechał niechybnie z północy śladem górników, bo przecież kiedy odjeżdżał od nas, skierował się właśnie w tamtą stronę. Kosa kosi półkolem i zawsze wraca do punktu wyjścia. Gdyby było inaczej, czy zauważyłbym go? Przez całe popołudnie stałem wpatrując się w równinę, po której ciągnął się wielki tuman kurzu, bo kiedy dyliżans przyjechał i natychmiast odjechał, ludzie uznali to za sygnał i zaczęli pośpiesznie zbierać manatki, ładować je na grzbiety swoich zwierząt i zabierać się w drogę. Przed moim domem odgrywały się takie same sceny, jak te, które pamiętam sprzed laty z Westport, w stanie Missouri. Ludzie stali w grupach, żegnali się z sobą i jednocześnie patrzyli het, daleko w głąb równiny. Baba od jaj odjechała prawie pustym wozem przy akompaniamencie głośnego gdakania kur, pozostało po niej tylko kilka piórek, którymi igrał wiatr. Jonce Early pospiesznie wyciągnął z ziemi kołki wyznaczające jego działkę i nawet nie spojrzał za siebie. Kto miał odrobinę oleju w głowie, uciekał. Mężczyzna i kobieta o twarzach pozbawionych jakiegokolwiek wyrazu ciągnęli ręczny wózek. Jednakże większość nędzarzy, którzy przybyli tu w poszukiwaniu pracy, po prostu wyległa na ulicę. Patrzałem, jak wypełnia się ludzkim mrowiem, zbyt oszołomiony, żeby zrobić najmniejszy ruch. Nie chciałem wierzyć temu, co działo się przed moimi oczami. Myślałem, że na pewno Angus kłamie. Przyszła mi do głowy szalona myśl: gdybym wybiegł na drogę i zatarasował ją głazami, to udałoby mi się zawrócić z drogi tych górników, po prostu ogarniętych zbiorowym szaleństwem, jednoczes- nym wybuchem gniewu. Gwar ludzkich głosów podobny był do wycia wiatru. Podszedł do mnie górnik i zagadnął cichym głosem: - Czy spodziewa się pan jeszcze dyliżansu? 153 - Owszem-odparłem uprzejmie-powinien tu być po południu. Splunął sokiem tytoniowym na ziemię i nie podnosząc głowy powiedział: - Chciałbym kupić bilet. Wręczył mi woreczek złotego piasku, więc zaprowadziłem go do mojego domu i wypisałem bilet. Wyszedł, ale Zaraz potem zjawił się następny górnik i już po chwili przed moimi drzwiami utworzył się ogonek. Wszyscy ci ludzie żądali biletów na dyliżans, wciskali mi do ręki banknoty, srebrne monety, bryłki złota. Przez otwarte drzwi i ponad ich głowami widziałem grupę mieszkańców naszego miasta, którzy przyglądali im się w milczeniu. Wypisywałem bilety powoli i to na znacznie większą liczbę pasażerów, niż mieściło się w dyliżansie, i myślałem: "Czy to nie dziwne, że potrafię pisać zimnymi jak lód rękami, czy to nie dziwne, że zachowuję się tak, jakby nic się nie stało?" Przypomniałem sobie faceta trafionego kulą w samo serce, który przeszedł dobrych kilka kroków, zanim zwalił się na ziemię. Wiedziałem, że Zar i Izaak przybiegną, jak tylko zorientują się w sytuacji, i że i mnie udzieli się ich rozpacz. Wypisałem ostatniemu facetowi z kolejki bilet i właśnie w tej samej chwili weszli. Na ich twarzach malował się niekłamany strach. Widać nie wierzyli własnym oczom. - Co będzie z tą drogą, Blue? Kiedy zacznie się budowa?- powtarzał Rosjanin raz po raz. - Znasz tę równinę, wiesz, że nic na niej nie rośnie. Więc jak zobaczysz na niej sad pełen wysokich drzew ze złotymi dolarówkami zamiast liści, to Zaraz potem zacznie się budowa drogi. - To okropne-jęczał Izaak-to straszne. Co robić? Powiedz, co teraz robić? - Nie wiem. - Wiedziałem, że tak się to skończy. Zawsze to mówiłem. Jestem zrujnowany! Nabrałeś mnie, wyprowadziłeś w pole! - Niech będzie. - Już dawno byłbym z Ezrą, gdybym tu nie tkwił. Gdyby nie ty, odnalazłbym go na pewno! 154 - Od roku nie słyszałem, żebyś narzekał, Izaak. Zarobiłeś chyba spory grosz! - Tak uważasz? A niech cię szlag trafi! Wpakowałem wszystko, co miałem, w to cholerne miasto. - Musisz ich zatrzymać, Blue! - Rosjanin wygrażał mi przed nosem pięścią. - Musisz coś zrobić! - A co? Może mam wpakować złoto z powrotem pod ziemię? - Mój hotel! Mój piękny hotel! Skąd wezmę klientów? - A niech was obu diabli wezmą! Dajcie mi święty spokój! Czego ode mnie chcecie? Wszyscy zawsze tylko do mnie przylatują. Wynoście się. i to już! Jestem bezradny tak samo jak wy. Czy nie widzicie tego? - D r u h mój... - Czego jęczysz? Sam nie wiesz! Mało forsy wyciągnąłeś z tego miasta? Ja uważam, że dosyć. Na pewno masz dobrze schowane woreczki ze złotem, a jeżeli nie, to jesteś głupszy, niż myślałem. - Blue, błagam-Rosjanin wyciągnął do mnie ręce i uśmiechnął się przymilnie, błyskając złotym zębem. - Blue, proszę cię, rób coś! Przecież wszystko wezmą diabli! Opadłem ciężko na krzesło. Twarz ukryłem w rękach. Na lodowatych palcach poczułem ciepło własnego oddechu. Ach, ci przeklęci ludzie ze Wschodu o białych twarzach i w cZarnych kapeluszach! Od jak dawna wiedzieli o wszystkim? Może już tamtego popołudnia znali prawdę? Pamiętam, jak czekając na Alfa siedzieli w milczeniu, wachlowali się chusteczkami. Pewnie dlatego nic nie mówili. Ktoś powiedział, że kiedy byli w kopalni, pobrali jakieś próbki, znaczyli coś na mapach. Już rok temu! Ale musieli mieć jakieś plany, nadzieje, bo w przeciwnym razie Biuro Terytorialne nie przysłałoby do nas Haydena Gillisa. Jak długo czekaliśmy na coś, co nigdy nie miało się ziścić? Nasze miasto zaludniało się coraz bardziej, a oni przez cały czas wywozili z kopalni zupełnie bezwartościowy urobek. Ja zaś co rano wypatrywałem przybycia organizatorów roboty nawet wtedy, kiedy list do Brogana leżał już na moim biurku. Nie masz większego durnia niż dureń z Zachodu, można go tak skołować, że będzie robił swoje 155 nawet wtedy, kiedy nie ma już żadnych szans, najmniejszego nawet cienia nadziei. Powiedziałem do nich tak: - Zjeżdżajcie stąd, póki czas, ładujcie wozy i uciekajcie, bo wiem na pewno, że nie ma już chwili do stracenia. Ci, co zostaną, będą kwiczeć jak prosiaki nadziane na widły i nic im to nie pomoże. - Co ty wygadujesz. Blue? - Głupki od krów! Martwicie się o swój dobytek, a powinniście ratować skórę... - Co to znaczy, Blue? - Jeszcze nie rozumiecie? Niech was Pan Bóg kocha! Czy nie macie oczu? To miasto jest skończone. Zostaliśmy wszyscy nabrani, wszyscy co do jednego! Do dziś nie pojmuję, dlaczego wtedy nie uciekli. Po ich minach zorientowałem się, że mi uwierzyli. Mieli zatem szansę, więc pojęcia nie mam, dlaczego zostali, dlaczego wybiegli z mojego domu i wrócili do siebie, każdy za własny kontuar, dlaczego z miłym wyrazem twarzy dogadzali klientom tak długo, aż zrobiło się za późno na ucieczkę. Może człowiek nie lubi myśleć o grożącym mu nieszczęściu? Może po prostu nie mieli dokąd iść? Tak samo było ze Szwedem. Mógł się przecież szybko spakować i odjechać jeszcze przed nadejściem nocy, ale nie zrobił tego, nie zrobił tego nawet Zaraz po zjawieniu się Złego. Molly otworzyła drzwi między ziemianką a moją izbą. żeby zobaczyć, co się u mnie dzieje: stała boso, z rozpuszczonymi włosami, wyglądała jak wcielenie gniewu bożego. Kiedy Zar i Izaak wyszli, jej twarz się rozjaśniła. Oczy zabłysły, policzki nabiegły kolorem, uśmiechnęła się nawet i powiedziała do stojącego przy niej chłopca: - Mój Boże, czy spodziewałeś się, że będziesz świadkiem czegoś takiego? Burmistrzu, czyja się nie przesłyszałam? Czyś ty rzeczywiście namawiał tych ludzi do odjazdu? Śmiała się, była naprawdę szczęśliwa, wyglądała jak młoda wieśniaczka naigrawająca się z zalotnika. - Jak Boga kocham, Jimmy. czy słyszysz, co burmistrz mówi tym wszystkim ludziom, których tu ściągnął i których namawiał, żeby się osiedlili? Popatrz na niego. To chory człowiek. Zesrał się ze strachu. Po południu przyjechał Alf. Już z daleka zobaczył 156 kłębiący się na naszej ulicy tłum i nie trzeba mu było niczego więcej. Zatrzymał dyliżans z dala od miasta, blisko grobów, zawrócił i wraz ze swoim pomocnikiem zaczął pośpiesznie wyrzucać ładunek. Mimo to nie udało mu się odjechać w porę; górnicy przybiegli co sił w nogach, taszcząc swój dobytek, i zaczęli ładować się do dyliżansu. Ja także podbiegłem, bo chciałem mu coś powiedzieć, ale Alf nie był w nastroju do słuchania. Bez liczenia wsunął za pazuchę woreczek z pieniędzmi, który mu podałem, wskoczył na kozioł, trzasnął z bata i ruszył. Wóz jęknął pod ciężarem ludzkich ciał. Górnicy obsiedli go jak muchy. Odprowadzałem ich wzrokiem i w pewnym momencie zobaczyłem człowieka, który stracił siły, nie potrafił się utrzymać, spadł na ziemię, przewrócił się. wstał, przez chwilę biegł za dyliżansem, aż dał za wygraną i wymachiwał zaciśniętą pięścią, podczas gdy kurz powoli na nim osiadał. Dokoła mnie leżały wielkie sterty paczek, skrzynie i beczki rozrzucone byle gdzie. Istne pobojowisko. W ręku trzymałem listę zamówień dla Alfa. Spojrzałem w głąb ulicy i podarłem kartkę na strzępy. Nagle z namiotu wybiegł Szwed ciągnąc za sobą ręczny wózek i zaczął ładować na niego te beczki-i skrzynie. Mruczał coś pod nosem, pot spływał mu z czoła i zwilżał jego długie jasne włosy. Beczki obejmował oburącz, paczki podnosił bardzo ostrożnie, z jednej wysypały się herbatniki, bo upadła i otworzyła się-pozbierał je więc starannie. - Do jasnej cholery! - zakląłem. - To nie jest dywan w salonie jakiejś damy! Pociągnął wózek załadowany głównie towarami Izaaka, a nie własnymi. Napinał mięśnie i posuwał się przed siebie wolno, krok za krokiem, jak osioł albo wół. Zagotowało się we mnie. Miałem ochotę rąbnąć go w łeb. Szedłem obok niego, ale nie spuszczałem oczu z miasta. Powstało bez powodu, bez powodu trwało. Wyrosło z ziemi dlatego, że ludzie gromadzą się w naturalny sposób, ale czy jest to wystarczające wytłumaczenie? W równie naturalny sposób możemy żyć samotnie na pustyni. - Szwed, słuchaj no! Weź swoje manatki, odblokuj koła wozu i zabieraj się stąd ze swoją kobietą. Twoje woły są 157 powolne, więc musisz się pospieszyć. Czy słyszysz, co do ciebie mówię? . - Aha. - Pojedź gdzieś, gdzie są inni Szwedzi. Podobną radę dałem Bertowi Albany. Kiedy znalazłem się na skraju naszej ulicy, przypomniał mi się, więc poszedłem na poszukiwania. Był w stajni, gdzie mieszkał wraz z żoną. Pocieszał ją, mówiąc coś do niej cichym głosem, ale jego nikt nie pocieszał. Nie chciał nigdzie się ruszyć. - Dokąd mam jechać?- zapytał. Trochę było w tym lojalności wobec Zara, trochę strachu, że Chinka zacznie rodzić na środku drogi. - Nie kłóć się ze starym człowiekiem. Bert- powiedziałem. - Zabierz to, co zdołasz unieść, i chodź za mną. W tym mieście nie urodziło się jeszcze żadne dziecko i to jest właściwie okropnie smutne, ale tak już jest i niech tak zostanie. Kowal Roebuck miał wóz. Był gotów do odjazdu, więc dałem mu wszystkie dolary, jakie znalazłem w kieszeni, w zamian za zabranie Berta i jego żony. Pomogłem im wleźć na wóz i powiedziałem, że kowal zgodził się ich zabrać. Szedłem obok wozu, który przeciskał się przez kłębiącą ciżbę, i zatrzymałem się dopiero na skraju równiny. Przez chwilę odprowadzałem ich wzrokiem. - Było nam tu dobrze. Blue-krzyknął jeszcze Bert.-Co się właściwie stało? Co teraz z nami będzie? Zobaczyłem jeszcze okrągłą, zalaną łzami twarzyczkę Chinki, która próbowała wchłonąć wzrokiem to, czego rozumem objąć nie potrafiła. Równina upstrzona była grupkami uciekinierów. Nagle, w odległości mniej więcej dziesięciu stóp przede mną, zobaczyłem Angusa Mcellhenny'ego. Zaciskał pasy. którymi przytroczył ładunek do grzbietu swojego muła. I chociaż, jeszcze tak niedawno umiałem przemówić do Zara i Izaaka, do Szweda i Berta, teraz miałem zupełną sieczkę w głowie i właściwie sam już nic nie rozumiałem. Zbliżyłem się do Angusa, ale nie udało mi się wydobyć z krtani ani jednego słowa, nie byłem już nawet pewny, czego od niego chciałem. Mocno przygryzał fajkę i wcale na mnie nie patrzał. 158 - Widzę, że ci się spieszy, co, Angus? - Co nie jestem idiotą. Gdybyś miał trochę oleju w głowie, też byś wyjechał. - Angus-chwyciłem go gwałtownie za ramię.-Czy tam nie ma już ani odrobiny złota? - Ta góra jest dziurawa jak plaster miodu, nie wiadomo, dlaczego się nie rozpada. Słuchaj. Blue, zostało tam tylko kilku ludzi, którym nie mieści się w głowie, że zostali zwyczajnie oszukani. Zgniją, ale do samej śmierci będą dłubać w skałach. - Teraz teren należy do Towarzystwa, prawda? Jeżeli im się uda, to jeszcze go komuś wtrynią. - Na pewno znajdą naiwniaka, który kupi akcje, przyjedzie i zacznie kopać od początku. Jak zobaczy, że się naciął, palnie sobie w łeb. Stojący opodal górnik wybuchnął śmiechem. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mi w gardle. Powiodłem wzrokiem po odległych szczytach jaskrawo oświetlonych czerwienią zachodzącego słońca i poczułem, że krew zastyga mi w żyłach. - Blue-szepnął Angus Mcellhenny i rzucił mi krótkie spojrzenie. - Nie musisz nic mówić, wszystko rozumiem. Do widzenia, stary. Wiem, jak kochasz to twoje miasteczko, i nawet nie chcę myśleć o tym. co się z nim stanie. Wtedy zrozumiałem, że muszę się spokojnie zastanowić nad tym, co robić dalej. Wszystko diabli wzięli. Ale człowiek zawsze sobie wmawia, że jego życie ma jakiś cel, mimo że nic za tym nie przemawia. Nie miałem już ani centa. Nawet gdyby udało mi się wsadzić Molly i Jimmy'ego na czyjś wóz, to czy zajechaliby daleko? Kiedy patrzałem za oddalającym się i mieszającym się z tłumem uciekinierów Angusem, zdawało mi się, że wraz z nim odchodzi nasze miasto, a nędzne jego resztki rozniesie wiatr. Przez całe popołudnie przyglądałem się, jak odjeżdżają ludzie-powolna to była tortura. Ale ja zawsze miałem skłonność do przedłużania swoich cierpień, toteż liczyłem teraz uciekinierów tak, jak się liczy uderzenia zagrożonego zawałem serca. Chcę powiedzieć, że nie myślałem w ogóle o własnej ucieczce, po prostu nie miałem na to sił. Kiedy zapadł zmierzch, w mieście zrobiło się cicho, mimo że 159 sporo ludzi jeszcze pozostało. Mężczyźni stali w grupach i rozmawiali, nikt już się nie krzątał. W gorącym powietrzu zawisł kurz i gniew. Zobaczyłem nagle Jimmy'ego, który pędził przed siebie jak opętany. Miał wybałuszone oczy i usta otwarte do krzyku. Biegł od strony "Pałacu Zara", więc poszedłem, żeby zobaczyć z bliska, co się dzieje. Z głębi saloonu wydobywał się dziki śmiech. Przywiązana do bariery werandy stała wychudzona, zajeżdżona niemal na śmierć szkapa. Rozpoznałem w niej pięknego niegdyś siwka Hausenfielda. Przez górną część drzwi widać było tylko jego kapelusz i ramiona. Ale po chwili podniósł głowę i w tafli ozdobnego, wiszącego za kontuarem lustra ukazało się odbicie jego twarzy. Dwaj Źli Ludzie! Zły Człowiek zwielokrotniony! Pamiętam, co przebiegło mi wówczas przez myśl: On wcale od nas nie odjechał i trzeba było tylko odpowiedniego oświetlenia, by zobaczyć go w miejscu, w którym przebywał przez cały czas. - Hej, gdzie szef? - zawołał. Ktoś wskazał palcem na Zara, który stał przy samym końcu kontuaru. - Chodź tu, napij się z nami, przyjacielu, fabrykujesz całkiem dobrego sikacza, jak babkę kocham. Zar nawet się nie poruszył i w kompletnej ciszy zalegającej zatłoczony bar Zły Człowiek pochylił się i puścił pełną szklankę po kontuarze. Pojechała równo- ludzie odsuwali się, żeby jej nie tamować drogi - dopiero na samym końcu przewróciła się, whisky rozlała się i powoli kapała na podłogę. Zar zmarszczył brwi i skrajem fartucha próbował wytrzeć blat. Człowiek uznał, że to zabawne, i wybuchnął śmiechem, a wszyscy ludzie zgromadzeni w tym jasno oświetlonym, zadymionym pomieszczeniu zawtórowali mu. A potem Turner wyprostował się i wtedy zobaczyłem jaskrawą bliznę na jego policzku i te nieruchome oczy. W tej samej chwili wzrok jego padł na Mae, Jessie i panią Clement, które stały za Rosjaninem. - Chodź tu, złotko- powiedział przerywając kompletną 160 niemal teraz ciszę. - No chodź! - powtórzył i kiwnął palcem na Mae. Serce podskoczyło mi do gardła, zalała mnie fala wstydu, zebrało mi się na wymioty. Poczułem, że muszę uciec od widoku tego. co się Zaraz stanie, od tej podłej sztuczki, bo jakże inaczej nazwać oszustwo, którym jest powtórne przeżywanie tego samego koszmaru? Ziemia obraca się dokoła swej osi, my razem z nią się obracamy, kręci się, aż wraz z nami popadnie w szaleństwo. Poszedłem do stajni Jenksa. wyciągnąłem muła i zaprowadziłem go na tył naszego domu. Przywiązałem go do zaprzęgu majora, obszedłem dom dokoła i pchnąłem drzwi. W środku było tak ciemno, że nic nie widziałem. Z ziemianki doszedł mnie jakiś szmer, więc zapaliłem lampę, uniosłem ją i wtedy zobaczyłem w kącie pod samą ścianą Molly i Jimmy'ego. Molly siedziała za plecami chłopca, trzymała w ręku nóż i mierzyła nim prosto we mnie. On miał strzelbę przerzuconą przez kolana. - Zaprzęgłem muła -powiedziałem.-Spakujcie trochę rzeczy i jazda. - Zabiję cię, burmistrzu - syknęła Molly. Patrzała na mnie. jakbym był dzikim, gotowym do skoku zwierzęciem. Siedziała z szeroko rozłożonymi nogami, w wysoko podniesionej ręce trzymała wymierzony we mnie sztylet. Zupełnie, jakbym to ja sprowadził Złego do miasta. - Trzymaj się od nas z daleka, Blue! - Na litość boską. Molly, rób, co ci każę! W półmroku oczy jej błyszczały jak rozżarzone węgielki. - Czy chcesz, żeby wszystko się powtórzyło?- krzyknąłem.-Czy nie zależy ci na niczym i nikim? Czy nie odpokutowałem już dostatecznie mojej winy? Ratuj przynajmniej chłopca, jesteś mu przecież matką, nawet rysica dba o swoje małe. Zrób to dla dzieciaka, uciekaj z nim, do jasnej cholery! Chłopiec przesunął się tak, że stał teraz pomiędzy Molly a mną. i podniósł strzelbę odrobinę wyżej. - Spójrz na niego - powiedziałem. - Możesz być z siebie dumna. Udało ci się rzucić na niego urok. Aleja mam go dość, możesz go sobie wziąć, nie chcę go już znać, ciebie też. 161 wynoście się oboje! Bierz zaprzęg, muła, wszystko, co chcesz, tylko zejdź mi z oczu. Byłaś dla mnie jednym wielkim nieszczęściem. Przeklinam dzień, w którym zobaczyłem cię po raz pierwszy, przysięgam ci. Gdybym wiedział, coś ty za jedna, dałbym się wtedy zabić, wyciągnąłbym ręce do Złego Człowieka. Strzelaj celnie, bracie, bo Molly Riordan czeka tam, żeby powoli zamęczyć mnie na śmierć... Podczas całej tej obłąkanej gadaniny patrzałem na nią i zdawałem sobie sprawę, że ona mnie w ogóle nie zauważa, że zawsze myślała tylko o jednym, pragnęła tylko jednego: powrotu Złego Człowieka! Czekała na niego jak najwierniejsza z żon. Nikt dla niej nic nie znaczył-ani ja, ani Jimmy - ważny był tylko on, tylko on jeden, ten Człowiek z Bodie. Gotów byłem ją zabić! Patrzałem na chłopca stającego w jej obronie, jakby był jej synem, i zalała mnie fala obrzydzenia. - Synku, jak ci się zdaje, kogo ty przede mną bronisz? Czy ty naprawdę myślisz, że ona cię lubi? Kocha cię akurat tyle co mnie. Gdybyś teraz w tei chwili przyłożył sobie lufę do oka i nacisnął spust, nawet by nie drgnęła. Powiedz mu, Molly, że tak jest, bo on mi nie wierzy. Stoisz jak głupi, nie masz nawet połowy rozumu twojego ojca, bo inaczej uciekłbyś stąd, gdzie pieprz rośnie! Jimmy, błagam cię, zrób to, póki czas. Po co ci ona, nie jesteś pierwszym, którego nabrała, nie musisz się tego wstydzić. Uciekaj, chłopcze, spiesz się... Ale on znowu przesunął lufę odrobinę do góry. Wdzięczny jestem chociaż za tę łaskę, za to, że w jego oczach nie było najmniejszego nawet błysku zrozumienia. Nie byłem odpowiedzialny za to, co miał za chwilę zrobić, był to wynik odruchu gwałtownego jak wystrzał, bo przecież żył przez bardzo długi czas pod straszną presją. Przegrałem, Molly postawiła na swoim, wszyscy troje zmarnowaliśmy życie, ale spowiadam się teraz tylko ze swojej winy. Wtedy i w chwilę później tylko jeden jedyny raz miałem ochotę obezwładnić oboje, wpakować ich siłą na wóz i wywieźć z miasta. Ale to była tylko krótka chwila. Nie kombinowałem nawet, jak to zrobić. Ruszyłem w stronę Molly odtrącając ramiona chłopca, ale właśnie w tym 162 momencie ona usłyszała turkot kół nadjeżdżającego wozu. Pochylona nisko puściła się naprzód i w biegu przejechała nożem po moich żebrach. Wypadła na ulicę, a ja potknąłem się o nogi chłopca. I tak skończyła się moja jedyna próba uratowania ich. Później nie było już na to czasu. - Jenks! - wrzasnęła Jessie. - Jenks! Wsiadaj, bo jak nie, to pojedziemy same! Jenks! - Pan Jenks się nigdzie nie wybiera, on musi się zająć jednym człowiekiem - mówiła Molly przymilnym głosem. Robiła teraz wrażenie zupełnie zdrowej na umyśle. - Drogi szeryfie, wiem, że jesteś wspaniałym strzelcem, że potrafisz jednym strzałem przestrzelić facetowi jaja. Nasz szeryf nigdzie nie jedzie, o nie, to nie miałoby sensu. Spójrzcie na burmistrza. Nawet ten nędzny marny tchórz nie ucieka! - To jego sprawa. Bardzo panią przepraszam, ale obawiam się, że nie uda mi się załatwić tych wszystkich ludzi. - No to chociażby jego, tylko jego jednego. - Molly znów chwyciła Jenksa kurczowo za połę koszuli.-Tylko Złego Człowieka z Bodie. Pamiętasz chyba, co on mi zrobił, na pewno pamiętasz. - Cóż... - Jenks, obiecuję ci wspaniałe rzeczy, daję ci słowo honoru, że robię to lepiej niż te dwie dziewczyny na wozie razem wzięte. Wierzysz mi? Ostatnie słowa Molly wyrwały pannę Adę z osłupienia. Wszystko, co usłyszała, tak ją zbulwersowało, że wstała, wyciągnęła oskarżycielsko palec, wskazała na Molly i powiedziała: - Zawsze wiedziałam, o tak, nawet kiedy dawałam ci własną ślubną suknię, że nie jesteś uczciwą kobietą. W głębi ulicy ktoś, kto stał niedaleko „Pałacu Zara", obrócił się i zobaczył stojącą na wozie kobietę. Powiedział coś i po chwili kilku mężczyzn oddzieliło się od tłumu. Z wielkim krzykiem puścili się w stronę wozu. Zły Człowiek Zaraził wszystkich swoją gorączką. - O Boże, Jenks - wrzasnęła Jessie i chwyciła cugle. Szeryf chciał się wspiąć na kozioł, ale Molly nie puszczała 163 go. W tej samej chwili zacząłem bezwiednie klepać konie po zadach, tak jak to robił Jimmy, chociaż myślę, że z innego powodu. Poderwały się gwałtownie, pociągnęły wóz, panna Ada przewróciła się. Wielkie tumany kurzu unosiły się spod rozpędzonych kół. W chwilę później kilku mężczyzn dosiadło koni i ruszyło w pościg. My, którzy staliśmy na ich drodze, przycisnęliśmy się do ściany domu, dusząc się od kaszlu. Nigdy już nie widziałem tych dwóch kobiet i nie mam pojęcia, co się z nimi stało. - O Boże, ludzie!-jęknął Jenks.-Zobaczcie, co ona narobiła. - No i co, kochany szeryfie - zachichotała Molly - teraz będziesz mnie już słuchał? Próbuję opisać wszystko dokładnie, ale im bliżej końca, tym mniej szczegółów pamiętam. Tracę coraz więcej krwi i-co gorsza- mam straszne uczucie, że nic z tego, co dotychczas opowiedziałem, nie oddaje grozy tych godzin. Mimo moich najlepszych chęci. Staram się, jak mogę, ale wiem, że pamięć zawodzi mnie coraz bardziej. To, co się stało, przekracza mój rozum, moją zdolność kojarzenia. Ale czy w granicach moich możliwości, wspominając dzień po dniu, noc po nocy, udało mi się pokazać choćby to, jak grunt powoli usuwał się nam spod nóg, jak tragicznie poplątały się nasze losy? Nie przypominam sobie już dokładnie plugawych słów nieszczęsnej Molly, wszystkiego, co przyrzekała Jenksowi, ale pamiętam, że Jimmy, który także wszystko słyszał, stał jak porażony, i że po pewnym czasie Jenks zaczął obracać swojego kolta, sprawdzać komory nabojowe, przy czym jego prymitywna duma pęczniała niczym męskość pod wpływem jej szalonych obietnic. A może rzeczywiście uwierzył, że jeżeli zabije Turnera, to wszystko będzie po staremu? Na drugim końcu ulicy zobaczyłem grupę mężczyzn. Biegli w kierunku chaty Johna Niedźwiedzia. Sklep Izaaka był Zaryglowany i ciemny, ale jakiś człowiek już walił w jego drzwi. W takich chwilach byłem zawsze zupełnie niezdolny do akcji. W normalnych warunkach nie jestem gorszy od innych, ale tylko do momentu, kiedy dochodzi do próby sił. Poza tym szalałem z wściekłości, bo ten obleśny dureń 164 Jenks spijał słodkie niczym syrop słówka padające z ust Molly i już pędził w stronę saloonu, nie zdając sobie sprawy, że ona myśli wyłącznie o sobie i Złym Człowieku. Ledwo zdążyłem wpaść do domu i wyjąć rewolwer z szuflady biurka, Molly mocno ściskając w dłoni swój krzyżyk pobiegła do ziemianki. Jimmy wciąż stał jak wryty przed drzwiami ze strzelbą w opuszczonej dłoni. - Właź do domu! - rzuciłem mu i puściłem się w pogoń za Jenksem. - Człowieku! - wrzasnąłem na niego. - Czy ty wiesz, co robisz? Pędził przed siebie dumnie wyprostowany i w odpowiedzi warknął tylko: - Wiem! Teraz, gdy oświadczyny Molly brzmiały mu w uszach, byłem dla niego niczym. - Mam nadzieję, że wyjdziesz na swoje, panie szeryfie -powiedziałem.-Ale zrób sobie chociaż plan akcji. - Zjeżdżaj z drogi. - Jesteś skończonym idiotą. Nie zdążysz nawet w niego wycelować. To nie jest tarcza strzelnicza, to jest Zły Człowiek z Bodie! - Już ja go załatwię. Jakże mu chciałem uwierzyć. Zauważyłem nagle, że stojący na lewo od ulicy namiot Szweda zaczyna zapadać się z jednej strony. Ze środka wydobywał się brzęk tłuczonych garnków i talerzy. Nieco dalej grupa ludzi oświetlonych błękitnym światłem kończącego się dnia rozwalała chatę Indianina. Pomyślałem, że może naprawdę jeden celny strzał położy kres temu wszystkiemu, zdmuchnie płomień i ugasi ogień. 13 Tej myśli trzymałem się teraz jak ostatniej deski ratunku, ona zagrzewała mnie do działania; prosta to była myśl i klarowna, od Jenksa ją przejąłem i od razu stałem się takim samym durniem jak on, a kiedy padł trupem, zdjąłem mu z głowy błazeńską czapkę, nasunąłem ją na własny łeb, 165 stałem się ostatnim błaznem Molly i jestem nim do dziś. Ale któż by się mógł od tego uchronić? W obliczu takiej klęski, wśród takiej obłędnej, księżycowej nocy? Należało zabić tego człowieka gwoli sprawiedliwości, jego jednego, właśnie jego. Musiałem coś zrobić i to, co najprostsze, wydało mi się najlogiczniejsze, zgadzało się bowiem z logiką tych wszystkich przeklętych ludzi tarzających się w ciepłym jeszcze piasku ulicy, biegnących na wszystkie strony w poszukiwaniu czegoś do niszczenia. Nie zamierzałem iść w ślady Jenksa. Ten wszedł po schodach na werandę saloonu Zara, z tym swoim błyszczącym rewolwerem w dłoni, pchnął drzwi, zawołał: - Hej! - i podniósł rękę, żeby wycelować w Złego, ale oślepiły go światła lamp, więc zmrużył oczy i natychmiast stał się jakże doskonałym celem, jakże ostro obramowaną sylwetką. Przez ułamek sekundy było cicho, a potem ludzie runęli ku drzwiom, wypadali jeden przez drugiego na ulicę, ich wąskie, długie cienie przemykały się przez jasno oświetloną werandę, spływały po schodkach w dół, by dopiero na ulicy przemieniać się na powrót w żywych ludzi. Ktoś w biegu potrącił Jenksa, ten stracił równowagę i próbując ją odzyskać zaczął nieskładnie wymachiwać rewolwerem. Usłyszałem głos Zara: -Nie, nie!- Może biegł ku drzwiom przerażony myślą o tym, że za chwilę strzaskają mu jego cenne lustro, jego piękne lampy tak wytwornie rozwieszone nad posypaną wiórami podłogą? Oddany przez Jenksa na oślep strzał trafił Zara w żołądek. Zły strzelił dwukrotnie. Pierwszy strzał raził Jenksa w pierś, obrócił nim, drugi z pewnością złamał mu kark. Spadając ze schodów, fiknął kozła i wylądował mi pod nogami z otwartą gębą, zwinięty w kłębek, wpatrzony we mnie zdziwionym, nieruchomym już wzrokiem. Leży tam do tej chwili, wszyscy oni nadal leżą tam, gdzie padli. Mogę pisać jedną ręką, ale nie mogę kopać grobów. Gwałtowny upadek Jenksa spłoszył konie, jakiś człowiek biegł w moją stronę, pomyślałem, że może chce mi coś powiedzieć, ale groził mi klepką od beczki, więc zamachnąłem się na niego rewolwerem i odgoniłem od siebie jak psa. Pobiegł dalej w poszukiwaniu innej ofiary. Jadłodajnia Szweda była już tylko kupą zmiętego płótna 166 namiotowego, unoszącego się i opadającego na przemian niczym żywa istota. Szwed próbował wydostać swoją żonę spod tego zwaliska, więc podbiegłem i mu pomogłem. Postawiliśmy ją na nogi. Płacząc objęła męża za szyję, przylgnęła do niego ze wszystkich sił. Szwed także płakał, ale ze złości. W jednej ręce trzymał żelazny rondel. Rozwścieczony niemal do nieprzytomności, wyrwał się z ramion żony i przeklinając zaczął walić z całych sił tym rondlem w kłębiące się płótno namiotu. Helga ciągnęła go za poły kurtki. Tymczasem dokoła nas ludzie biegali jak obłąkani po ulicy, wpadali na siebie, brali się za bary-istne miasto szaleńców. - Szwed! - zawołałem. - Zabieraj ją stąd czym prędzej! Uspokoił się natychmiast. Jeszcze teraz widzę jego twarz nagle spokojną, białe czoło pod jasną czupryną. Objął żonę, pociągnął ją i oboje ruszyli szybkim krokiem za miasto w kierunku skał. Zgłębi "Pałacu Zara" wydobywał się przeraźliwy krzyk kobiety, zakończony śmiertelnym rzężeniem. Przypomniałem sobie, że za sklepem Izaaka leży wielka szpula kolczastego drutu. Być może Izaak, który wszak pochodził z Vermontu, wyobrażał sobie, że do Ciężkich Czasów ściągną wkrótce stada bydła. Dumny z chytrego pomysłu poszedłem na tyły sklepu. Byłem tak podniecony, że nie czułem bólu w boku, że nie myślałem ani o Molly, ani o Jimmym, co się z nimi dzieje, zapomniałem nawet o tym, że na własne oczy widziałem rabusiów rozwalających drzwi sklepu Izaaka. Z wnętrza saloonu dochodził mnie pijacki śpiew Turnera, trzask łamanych mebli - i cała moja nienawiść skoncentrowała się na tym człowieku. Cóż to była za ulga. Z miejsca, w którym teraz stałem, rozlegał się szeroki widok - na wschód, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się oświetlone księżycem skały. Mam jeszcze w oczach obraz Johna Niedźwiedzia leżącego na jednym ze skalnych występów, chociaż nie jestem całkiem pewny, czy to właśnie w tym momencie spostrzegłem go po raz pierwszy, ale niewątpliwie nie miał na sobie ani koszuli, ani nakrycia głowy. Klęczał na kolanie i spokojnie patrzał na to, jak motłoch rozwala mu dom. Nie miał już powodu, żeby przebierać się w odzież białego człowieka. Sam nie wiem, jakim cudem 167 moje oko go wypatrzyło - był wszak nieruchomy jak głaz. To chyba księżyc wskazał mi na niego i wypalił jego obraz w moim mózgu ługiem swego blasku. W bezruchu Indianina było jednak jakieś wewnętrzne drżenie, a w pozie jego coś tak absolutnie trwałego, że chociaż nie miałem go już nigdy więcej zobaczyć, w świadomości mojej nie ma przerwy pomiędzy tym obrazem a widokiem Rosjanina, którego zwłoki znalazłem na podłodze jego saloonu dopiero dzisiaj rano. Ale nawet gdybym znał zamiar Indianina, nie dotarłby on wtedy do mojej świadomości, zbyt bowiem byłem zajęty swoim własnym planem zgładzenia Złego Człowieka. Spocony, zbolały i wściekły, ciągnąłem ciężki zwój kolczastego drutu ku „Pałacowi Zara". Gdy zobaczyłem Szweda, który wracał ciężkim krokiem do sklepu Izaaka, zawołałem go i zażądałem, żeby mi pomógł. - Ezra!- wołał z głębi sklepu Izaak.-Ezra-a! Jego przeciągły krzyk przebijał się przez dochodzące ze sklepu huki i trzaski. Zrozpaczony Szwed chciał iść przyjacielowi na pomoc, ale ja go zatrzymałem, Zaraziłem swoim szaleństwem, i wspólnymi siłami, szybko niczym para pokutników uciekających przed bożym gniewem, przeciągnęliśmy druty przez werandę w nadziei, że Turner potknie się o nie. Przeciągnęliśmy je od kolumny do kolumny rozwijając wielką szpulę, biegaliśmy tam i z powrotem jak wariaci, a Turner wciąż śpiewał. Szwed z grubą deską w ręku wlazł na wystający dach i rozpłaszczył się na nim, a ja cofnąłem się na środek ulicy. Promienie księżyca grzały mi plecy niczym pustynne słońce. Przykucnąłem za koniem Złego, którym był siwek Hausenfielda, jego przyjaciel, podobnie jak ja poraniony i beznadziejnie zmęczony. - Turner!- wrzasnąłem- wyłaź! Chodź tu, jeżeli masz odwagę! Ale głos wydobywający się z mojej krtani był cudzym głosem, głosem obcego człowieka. To on, ten obcy, robił za mnie robotę, podczas gdy ja patrzyłem spokojnie, jak jedno po drugim światła w saloonie gasły, aż zrobiło się zupełnie ciemno. Wtedy zamilkłem. Moje palce sprawdziły cyngiel, ramię przerzuciłem przez siodło Złego, pięść zacisnąłem mocno na uchu jego konia. W wielkiej ciszy zawieszonej 168 pomiędzy mną a drzwiami saloonu nie ruszało się nic. Ale dookoła huczało; ludzie walili we wszystko, co blaszane, rozbijali skrzynie Izaaka, ktoś próbował uruchomić jego wóz, ale koń się spłoszył i stanął dęba. Kątem oka zobaczyłem, jak garbus wybiega ze sklepu Braci Maple, trzymając oburącz całą masę zrabowanych przedmiotów. Za nim wlókł się długi kawał jakiegoś materiału. No cóż, miał Turner teraz tę ciemność, której pragnął. Gdyby nie zgasił świateł w saloonie, z pewnością zauważyłby druciane zasieki, ale on tylko chciał się zorientować, gdzie jestem, w jakim kierunku strzelać. Wyszedł więc, wahadłowe drzwi z trzaskiem rąbnęły w ścianę, i stał się kształtem tylko, cieniem z dziurą pełną ognia w samym środku. Zanim jeszcze koń dostał postrzał w bok, ja oddałem pierwszy strzał. Usłyszałem okrzyk zdumienia i zobaczyłem, jak Turner wali się na werandę, nie cień już, ale mężczyzna beznadziejnie zaplątany w te piekielne druty. Jakże wszystko staje się łatwe, kiedy jest się pewnym swojej racji. Wyprostowałem się i strzeliłem jeszcze dwa razy, chybiając wprawdzie, ale było mi wszystko jedno, czułem się jak dziecko nie wierzące własnym oczom. Krew tryskająca z karku konia zalała mi policzek, poczułem ją na wargach, na języku. Zły próbował wyplątać się z drutów, ale miał przestrzeloną nogę i nie mógł się podnieść. Szwed usiłował uderzyć go deską, przechyliwszy się przez okap dachu, ale nie sięgnął tak daleko. - Nie, Szwed! - wrzasnąłem. Zły obrócił się na wznak na tym swoim cierniowym łożu i strzelił w występ dachu. Szwed osunął się i nie wydając z siebie ani jednego dźwięku - tak jak to on - wyzionął ducha. Dziś rano Helga wyszła ze swojej kryjówki, wołała go, rozglądała się za nim, przewracała leżące zwłoki, ale nie wpadło jej do głowy, żeby spojrzeć do góry. Aż nagle zauważyła długie ramiona zwisające z występu dachu nad „Pałacem Zara" i czuprynę jasnych włosów i przez dłuższy czas wrzeszczała na męża, żeby wreszcie zlazł na dół. Szwed przypłacił śmiercią mój błąd, tak, to był mój błąd, jeden z ostatnich, ale największy. Ich ciąg rozpoczął się z chwilą, kiedy przybyłem do tego kraju. Biłem Człowieka z Bodie kolbą z całych sił tak długo, 169 aż stracił przytomność, ale Szwedowi to już nic nie pomogło. Zaraz zobaczycie, że to nie był wcale mój ostatni błąd. Okazało się bowiem, że jeszcze nie zabiłem Turnera, że za wcześnie przestałem go katować. I wtedy znowu za sprawą podłej sztuczki zostałem zepchnięty na dno nieszczęścia, okryty hańbą do reszty. Gdybym zrobił tę robotę do końca, skazałbym tylko siebie na potępienie. Wszędzie dokoła toczyły się bójki. Przybysze z gór i mieszkańcy naszego miasta robili, co mogli, żeby się nawzajem okaleczyć albo zabić. Nienawiść przesycała ich głosy, błyszczała na ostrzu noży, wypełniała ślady ich rozbieganych stóp. Ale to wszystko nie miało żadnego związku z Turnerem. Boże drogi, on był przecież też tylko człowiekiem! Czułem ciężar jego ciała na ramieniu, wdychałem idący od niego odór whisky, potu i krwi spływającej zjego rozwalonej głowy i zlepiającej mu włosy. Stracił część oka. kiedy tarzał się w kolczastym drucie, miał złamaną nogę. Wszystkie moje zmysły były nim nasycone. Trzymałem go za przeguby rąk, potknąłem się o cierpliwie stojącego na ulicy, wykrwawiającego się na śmierć konia - i chyba ironiczny los zadbał o to, żebym resztką sił zaniósł Turnera do naszego domu. - No to masz go, Molly! Jesteś zadowolona? O to ci chodziło? Ale ona nie słyszała moich słów. Stała w najdalszym kącie pokoju, wparta w ścianę, i patrzała, jak rzucam go na stół. A ja z trudem łapałem oddech, czułem, że za chwilę pęknie mi głowa: runąłem na ziemię, poczołgałem się ku drzwiom i usiadłem oparłszy się o nie plecami. Bałem się, że jeżeli się położę, to już nigdy nie wstanę. Jakże żałuję, że byłem świadkiem tego, co się później stało, a skoro już nim musiałem być, to że nie straciłem później pamięci. Dlaczego nie jest mi dane umrzeć na zielonej łące, w chłodnym cieniu rozłożystego drzewa? Kiedy to po raz ostatni siedziałem na trawie, oparty o pień? Marzę o tym tak, jak spragniony człowiek marzy o łyku zimnej wody i chyba zginę od tego. Kiedy pomyślę, że Ezra Maple mógł wsadzić chłopca na muła, zabrać ze sobą w świat i wyuczyć kupieckiego rzemiosła albo że ja sam mogłem go wywieźć od razu w pierwszych godzinach, zanim jeszcze Molly 170 wbiła szpony w serce tego syna cieśli, tego sieroty o zapłakanych oczach-z ust moich wydobywa się głuchy jęk, tak jakby dusza moja już była w piekle, mimo że jeszcze nie umarłem. Co kilka minut przychodzi Helga, staje przede mną ze zwisającymi na ramiona włosami i wpatruje się we mnie swoim obłąkanym wzrokiem, i rwie sobie resztki sukni na strzępy. Te jej oczy to chyba znowu oczy Molly? Oczy patrzące z tych wszystkich martwych twarzy? Jestem z pewnością jedynym człowiekiem, którego strzeże tyle par zastygłych oczu. O tak, uprawiałem ja glebę tego kraju i zebrałem bogaty plon, razem z Ludźmi z Bodie. Powiedziałem chłopcu, żeby się przygotował, bo niedługo już przyjdą nas obrabować, że to kwestia minut. Mówiłem resztką tchu: - Jimmy stań tu, mierz w drzwi. Ale on tylko na nią patrzył, tak jak to czynił od roku i więcej, inaczej już nie potrafił. Taki był jego los, tego go nauczyła. Powoli, z pełną ostrożnością, z pełną niewiarą, Molly przesuwała się w stronę Turnera, tego mężczyzny swoich marzeń, wielkiego krzywdziciela, który leżał teraz na naszym jadalnym stole, bezradny, cały we własnych ekskrementach. O tak, to był on, na pewno on, ten sam. Boże, Boże, i niepotrzebny był już krzyżyk na łańcuszku ani modlitwa, wystarczył nóż, sztylet, o tak, teraz można z niego zrobić użytek. Małe dziabnięcie, żeby zobaczyć, czy jeszcze żyje, drobne ukłucie, żeby przywrócić mu przytomność, żeby jęknął z bólu, żeby wzdrygnął się. Molly odskoczyła w tył, przesunęła się nieco w bok, a on próbował się usunąć, uniknąć ostrego koniuszka noża. - E?- mówi Molly i znowu:- E?- jakby chciała przez to powiedzieć: „No i co, pamiętasz jeszcze swoją Molly? A to, czy to ci czegoś nie przypomina? A to z kolei?" Prawie że tańczyła dokoła stołu. Powolnym tańcem odwetu. - Molly! O Boże, Molly, przestań, przestań!- krzyczałem. Z trudem podniosłem się z ziemi i zrobiłem kilka kroków w jej stronę. Co za bezmiar zaciekłości! Nie potrafię opisać tego, co wyczyniała. Niechaj Bóg zlituje się nad jej duszą. Na twarzy chłopca malowało się dzikie przerażenie. Przez ileż nieskończonych, straszliwych sekund znosił ten potworny widok? I jakże inaczej mógł do niej przemówić, 171 kiedy się wreszcie zdecydował zażądać swoich praw? Jakże inaczej mógł wyrazić potrzebę swego serca? Przemówił więc tak, jak go nauczyła, po męsku, przy pomocy odpowiedniego instrumentu, głośno, odrodzicielsko. Stało to się w momencie, w którym ramiona Turnera ściskały Molly jakby w miłosnym uścisku. Zakryłem wylot lufy strzelby Jimmy'ego własną dłonią, ale jego strzał był mimo to celny, zginęli od niego oboje. Mdlejąc słyszałem jeszcze, jak na zewnątrz jacyś ludzie biegnąc potykają się o zbiornik z wodą. Był to ostatni odgłos, jaki pamiętam, ten syk wytryskującej wody, dziwnie sprośny dźwięk. 14 Więc już spisałem wszystko, wszystko, co się tu działo od początku do końca. I bardziej niż śmierci boję się tego, że przedstawiłem prawdę. Ale jakżeby się to mogło stać, skoro pisałem tak, jakbym wiedział, przeżywając każdą minutę tamtego czasu, która z nich jest ważna, a która nie. jakbym pamiętał każde wypowiedziane przez obecnych słowo? Czyż prawda może się wyłaniać z takich bazgrot, z opowieści tak ograniczonego człowieka jak ja? Poza mną w mieście pozostała wyłącznie Helga: ci, co nie zginęli, uciekli na równinę. Powietrze jest gorące, suche i nieruchome. Słońce pali. Usta mam pełne piasku, nie mogę zebrać śliny. Najmniejszy nawet podmuch wiatru nie porusza powitalnego transparentu, na niebie nie ma ani jednej chmurki. Stado myszołowów, które od czasu do czasu podrywają się gwałtownie w górę, rzuca na mnie trochę cienia. Ulica roi się od szakali i sępów, much, myszy i wszelkiego robactwa, stwarzają wrażenie nieustającej krzątaniny. Siedzę zwrócony twarzą ku równinie i patrzę, jak popołudniowe słońce maluje na niej różnobarwne plamy. Na kogo czekam? Czyżby na Jimmy'ego? Ale on odjechał, wziął zaprzęg Indianina, jego muła i pędzi teraz ku innym miastom -jeszcze jeden Człowiek z Bodie. który był niegdyś synem cieśli imieniem Fee. Ktoś powiedział mi kiedyś, że na szlakach, po których 172 jeżdżą teraz wozy, zbudowana zostanie wkrótce kolej żelazna, że skrajem naszej równiny pędzić będą wagony pociągane lokomotywą parową. Kiedy wytężam wzrok, widzę słupy telegraficzne spinające niebo z ziemią. Czyżbym tak powoli umierał? Dziś rano, zanim zacząłem pisać i ból był zbyt dojmujący, bym mógł usiedzieć w miejscu, ale jeszcze zanim zdrętwiało mi ramię, przeszedłem ulicą, żeby obejrzeć rozmiary naszej klęski. Izaak zginął w swoim sklepie. W ruinach "Pałacu Zara" znalazłem ciało pani Clement. Nie żyła, mimo że na jej ciele nie było żadnej rany. Zawodowy gracz, w faraona z pewnością leży na górze. Zwłoki Mae są przerzucone przez jeden ze stołów. Suknię ma zawiązaną na szyi, czaszkę rozbitą, jej zęby leżą rozrzucone po podłodze. Pod barem znalazłem Rosjanina z głową fachowo oskalpowaną. Kula trafiła go w żołądek, jeżeli sądzić po czerwonej plamie na fartuchu. Musiał jeszcze żyć, kiedy dopadł go John Niedźwiedź. Widok zwłok Zara. który akurat tyle zawinił, że zaszedł kiedyś od tyłu Indianina i lekko go uderzył, skłonił mnie do tego, że wyjąłem księgi z biurka, przyniosłem je tutaj i spróbowałem opisać, co się wydarzyło. Mogę wybaczyć wszystkim, tylko nie sobie. Zapewniałem Molly, że jesteśmy przygotowani na przybycie Złego Człowieka, ale teraz, wiem, że było to niemożliwe. Nie można się nigdzie ukryć, ziemia obraca się dokoła własnej osi, nie przesuwa się ani w jedną, ani w drugą stronę, to się nigdy nie zmienia, zmienia się tylko nadzieja, tak jak dzień przemienia się w noc. O tak, tylko nasze nadzieje raz rosną, raz maleją. Dlaczego tak jest, że tuż przed klęską zwycięstwo wydaje się najbliższe? Czy mogłem jeszcze coś dla nich zrobić? Może gdybym nie miał tak niezachwianej wiary w naszą przyszłość, oboje żyliby w tej chwili... O, Molly, o, mój chłopcze... Za pierwszym razem uciekłem przed Złym, za drugim stawiłem mu czoło, ale obydwa razy przegrałem. Cokolwiek bym zrobił, przegrać musiałem. Helga stoi nade mną, będzie patrzała, jak umieram. Kto zaopiekuje się żoną Szweda? Smród śmierci unosi się zewsząd, a już szczególnie z mojego ciała: tyle jest dzisiaj w tym mieście padliny, że jeszcze przed zachodem słońca 173 wszystkie sępy z całej okolicy zlecą się na żer. Wpadło mi do głowy, że można by spalić całą ulicę i że płomienie by je odstraszyły. Ale nie ma ani odrobiny wiatru, a w ogóle byłaby to ciężka praca, a ja już wcale nie mam sił. Poza tym przyznaję ze wstydem, że mam nadzieję, iż może kiedyś zjawi się tu człowiek, ktoś, komu nasze drzewo przyda się do budowy nowego domu. PRINTED IN POLANO Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1994 r. Wydanie drugie Ark. wyd. 10, ark. druk. 11 Drukarnia Wydawnictw Naukowych S.A. w Łodzi Zam. 4254 Koniec