Harry Harrison Opowiadania Aksamitna Rękawiczka Jon Venex włożył klucz w otwór hotelowych drzwi. Poprosił o duży pokój - największy w całym hotelu - zapłacił za to zresztą portierowi extra. Drzwi otwarły się i na widok wnętrza odetchnął z ulgą. Pokój był większy niż oczekiwał - pełne trzy stopy na pięć. W takim miejscu mógł dać odpocząć nogom, a to znaczyło, że do rana będzie jak nowy. W tylnej ścianie był hak, na którym zawiesił się za pomocą kółka na karku i paroma energicznymi kopniakami doprowadził do tego, że zwisał swobodnie nad podłogą. Nogi odpoczywały, toteż z ulgą odłączył zasilanie od pasa w dół. Przeciążony motor musi ostygnąć zanim będzie w stanie do niego się zabrać, toteż spokojnie skupił się na czytaniu gazety. Żyjąc w ciągłym strachu przed bezrobociem, zaczął od działu ogłoszeń "Pomoc potrzebna - roboty". W dziale "Specjalistów" nie było nic dla niego, a ogólnie było gorzej niż źle - nawet "Robotnicy niewykwalifikowani" nie obiecywali niczego porządnego. Zdecydowanie Nowy Jork był tego roku złym miejscem dla robotów. Po ogłoszeniach zajął się komiksami. Miał nawet swój ulubiony, choć ledwie przyznawał się do tego sam przed sobą. Nazywało się to "Raftly Robot", a jego bohaterem był przygłupawy, mechaniczny błazen, mający rzadkie zdolności do pakowania się z jednej kabały w drugą. Było to, rzecz jasna, karykaturalne ujęcie robota, ale czasami bywało zabawne. Zabierał się właśnie za kolejny odcinek, kiedy zgasło światło. Była 22.00 - czas wyłączenia dla robotów. Należało się gdzieś zamknąć i włączyć dopiero 0 6.00 rano - osiem godzin nudy i ciemności dla wszystkich, poza paroma nocnymi stróżami. Ale na wszystko są sposoby. Ten przepis prawny, jak zresztą prawie wszystkie, miał lukę - pojęcie światła nie było w nim sprecyzowane. A więc spokojnie odsunął parę przysłon swego reaktora i czytał dalej w promieniach podczerwonych. Czujnikiem umieszczonym na czubku palca wskazującego lewej ręki sprawdził temperaturę nogi - ostygła na tyle, że można było zabrać się za jej naprawę. Wodoodporna skóra rozsunęła się, ukazując druty nerwów, kable mocy i staw kolanowy. Rozłączywszy nerwy delikatnie odłączył nogę ponad kolanem, po czym położył ją na półce przed sobą. Z czułością z wewnętrznej kieszeni wyciągnął części zapasowe i narzędzia - były one efektem oszczędności ostatniej, trzymiesięcznej pracy na świńskiej farmie w Jersey. Sprawdzał właśnie nowe kolano, stojąc na jednej nodze, gdy światło w pokoju rozbłysło ponownie. 5.30, minął czas wyłączenia, a on skończył na czas. Dawka oliwy dopełniła dzieła. Schował narzędzia, odblokował zamek i ruszył ku wyjściu. Winda była od dawien dawna nieczynna, a schody w nie najlepszym stanie, toteż ruszył ostrożnie w dół, trzymając się cały czas ściany. Jego nowe kolano było jeszcze nie dotarte, a na następne nie było go stać. Na siedemnastym piętrze zwolnił jeszcze bardziej, gdyż za nim pojawiły się dwa inne roboty. Były najprawdopodobniej z rzeźni - zamiast prawych dłoni miały długie na stopę noże. Gdy zbliżyły się do końca schodów, wsunęły je w plastikowe pochwy na piersiach. Jon podążył za nimi do hallu. Pomieszczenie było zatłoczone do granic możliwości robotami wszelkich możliwych rodzajów, kształtów i barw. Jego wysokość pozwalała mu rozejrzeć się nad głowami większości obecnych i przez szklane drzwi wyjrzeć na ulicę. W nocy padało, a teraz czerwone promienie słońca odbijały się w kałużach. Trzy biało pomalowane roboty - znak nocnej zmiany - weszły do hallu, ale nikt z niego nie wyszedł - prawo zabraniało tego przed punkt 6.00. Zgromadzony tłum rozmawiał przyciszonymi głosami, lekko falował. Jedyną ludzką istotą był nocny portier pochrapujący za kontuarem. Zegar nad jego głową wskazywał 5.55. Odwracając wzrok od jego tarczy, Jon dostrzegł potężnego, czarnego robota, wymachującego ku niemu. Potężne ramiona i compact identyfikacyjny wskazywały na członka rodziny Digerów - jednej z najliczniejszych. Ten przepchnął się tymczasem przez tłum i klepnął Jona w plecy. - Jon Venex! Wiedziałem, że to ty, ledwie zobaczyłem to cielsko górujące nad tłumem jak zielone drzewo. Nie widziałem cię od dawnych, dobrych dni na Wenus! Jon nie musiał sprawdzać numeru widniejącego na podrapanej plakietce na piersiach. Alec Diger był jedynym jego bliskim przyjacielem przez trzynaście nudnych łat w Obozie Orange Sea. Świetny szachista i gracz w siatkówkę. Uścisnęli sobie dłonie z dodatkowym akcentem oznaczającym przyjaźń. - Alec, ty przerośnięty koszu na śmieci! Co cię przygnało do Nowego Jorku? - Nieodparta potrzeba zobaczenia czegoś poza deszczem i dżungłą, jeśli chcesz wiedzieć. Po tym jak się wykupiłeś, zrobiło się tak nudno, że zacząłem w tej zasranej dziurze z diamentami robić dwie zmiany w ciągu jednego dnia, a przez ostatni miesiąc nawet trzy, żeby mieć forsę na wykup kontraktu i przyjazd na Ziemię. Byłem tak długo pod ziemią, że gdy wyszedłem na powierzchnię przepaliła mi się fotokomórka w prawym oku - przy tych słowach pochylił się i szepnął: - Jeśli chcesz znać prawdę, to miałem sześćdziesięciokaratowy diament za soczewką. Sprzedałem go tu za dwieście kredytów, co dało mi sześć miesięcy wakacji, ale to już, cholera, przeszłość. Teraz idę z bezrobotnymi szukać zajęcia. A co z tobą? - Jak zwykle. Najrozmaitsze zajęcia dopóki nie trzepnął mnie autobus. Uszkodziłem sobie kolano. A jedyną robotą, jaką mogłem znaleźć z niesprawną nogą, było napełnianie koryt w świńskiej farmie. Zarobiłem tyle, żeby sprawić sobie nowe, no i jestem tutaj. Alec wskazał na rdzawego, trzystopowego robota, który cicho pojawił się za jego plecami. - Jeśli uważasz, że masz kłopoty, to przypatrz się Dikowi. Dik Drryer - poznaj Jona Venexa, mojego starego kumpla. Jon przysunął się, aby uścisnąć dłoń małego robota i doznał szoku. To co brał za farbę ochronną, było warstewką rdzy pokrywającej cały korpus Dika. Alec zdarł jej fragment z małego automatu i jego głos nagle spoważniał. - Dik był pomyślany do prac na pustyni Marsa. Tam jest sucho jak w piecu, toteż firma zaoszczędziła na nierdzewnej stali, a kiedy zbankrutowała, został sprzedany jakiemuś przedsiębiorstwu w mieście. Gdy rdza zaczęła go zżerać, oddali mu kontrakt i wyrzucili na bruk. - Nikt nie wynajmie mnie w takim stanie - odezwał się mały robot piskliwym głosem. - A ja nie mam pieniędzy na naprawę nie mając zajęcia. Idę do kliniki. Mówili, że może będą mogli mi pomóc. Słowom towarzyszył przykry skrzyp, gdy uniósł rękę. Alec Diger trzasnął się w pierś, aż zadudniło. - Nie licz na nich za bardzo. Są wspaniali jak chodzi o darmowe dziesięciokredytowe bańki z olejem czy też trochę drutu. Ale nie licz na nich, gdy chodzi o coś poważnego. Była już 6.00 i tłum robotów wyruszył na cichą jeszcze ulicę, toteż dołączyli do nich. Jon dostosował tempo do szybkości małego robota, który poruszał się nieregularnymi szarpnięciami, a jego głos był równie przerywany i skrzypiący jak ruchy. - Jon Venex, nie kojarzę imienia twojej rodziny. To ma chyba coś wspólnego z Venus... - Zgadza się. Venus Eksperimental, w rodzinie jest nas tylko dwudziestu dwóch. Mamy wodoodporne i wytrzymałe na ciśnienie ciała do pracy na dnie morza. Pomysł był niezły i robiliśmy, co do nas należało, tylko nie było wystarczającej gotówki z drążenia kanałów, żeby trzymać nas wszystkich na chodzie. Ten mój oryginalny kontrakt wykupiłem za pół ceny i stałem się wolnym robotem. - Bycie wolnym nie jest... takie, jak powinno być. Czasami... myślę, że Akt Równouprawnienia Robotów nie powinien być uchwalony. Chciałbym być czyjąś... własnością z warsztatem i taczką... górą części zamiennych. - Opowiadasz, Dik - Alec objął go potężnym ramieniem. - Sprawy nie idą wyśmienicie, to fakt. Ale jest o niebo lepiej niż dawniej. Byliśmy tylko kupą mechanizmów wykorzystywanych dwadzieścia cztery godziny na dobę i wyrzucanych, gdy byliśmy już zużyci. Dziękuję, nasram! Wolę sam borykać się z moimi problemami w takim stanie rzeczy, w jakim się one znajdują. Pożegnali się z Dikiem, który wolno szedł w dół ulicy i skręcili do biura zatrudnienia. Przepchnęli się do kolejki przy rejestracji i zajęli się studiowaniem ogłoszeń przypiętych do tablicy. Uwagę Jona zwróciło jedno z nich, obwiedzione czerwoną obwódką: POTRZEBNE ROBOTY NASTĘPUJĄCYCH RODZIN ZATRUDNIENIE NATYCHMIASTOWE CHAINJET LTD. 1219 BRODWAY FASTEH FLYER ATOMMEL PILMER VENEX Podniecony stuknął Aleca w ramię. - Zobacz, potrzebują robota w mojej specjalności. Mogę dostać normalną gażę. Zobaczymy się w nocy, w hotelu. I powodzenia w twoim polowaniu. - Miejmy nadzieję, że ta praca będzie taka, jak myślisz. Nigdy nie wierzę w te historie, dopóki nie mam w garści swoich kredytów - po czym Alec pomachał mu na pożegnanie. Jon maszerował szybko wzdłuż długich kwartałów bloków rozmyślając sobie, że nie ufność Aleca jest lekką przesadą - nie można przecież ciągle oczekiwać, że ktoś da ci w łeb. A poza tym dzień zapowiadał się przyjemnie i ta perspektywa zajęcia... Skręcając za róg zderzył się z biegnącym z przeciwka człowiekiem, co gwałtownie przerwało jego błogie rozmyślania. Jon stanął natychmiast, ale nie miał czasu, aby uskoczyć. Gruby jegomość wpadł na niego i runął na chodnik. Jonem zatrzęsło - zranił człowieka! Schylił się, chcąc mu pomóc wstać, ale inicjatywa ta spotkała się z wręcz odwrotnym od zamierzonego skutkiem. Grubas odtrącił podaną mu rękę i rozdarł się piskliwie. - Policja! Pomocy! Zostałem napadnięty... szalony robot... Pomocy! Wokół zaczęli gromadzić się gapie - w należytej na razie odległości, ale gniewne pomruki świadczyły jednoznacznie po czyjej są stronie. Jon stał jak sparaliżowany, podczas gdy przez gęstniejący tłum przepchnął się policjant. - Niech go pan aresztuje albo lepiej zastrzeli... uderzył mnie... prawie zabił... - ciąg dalszy tych wrzasków zamienił się w niezrozumiały bełkot. Policjant dobył swej siedemdziesiątkipiątki i przystawił Jonowi do boku. - Ten człowiek oskarża cię o poważne przestępstwo, śmieciu. Zabieram cię na posterunek ! - oświadczył, machając jednocześnie bronią, aby tłum dał im przejście. Ten odpowiedział wolnym ruchem w bok i głośnymi wyrazami niezadowolenia. Myśli Jona wirowały pod czaszką jak szalone. Nie mógł powiedzieć prawdy, bo oznaczałoby to nazwanie człowieka kłamcą, a to stało w jawnej sprzeczności z zasadami robotyki. Od początku roku miało miejsce sześć przypadków samospalenia robotów, a gdyby zaczął mówić prawdę, byłby siódmym. Zdominowało go uczucie rezygnacji - jeśli człowiek utrzyma oskarżenie w mocy, będzie to oznaczało obóz karny, a tego, jak sądzi, nie przeżyłby... - Co tu się dzieje? - odezwał się nagle grzmiący bas, na który prawie wszyscy się odwrócili. Potężna kontenerowa ciężarówka stała przy krawężniku, a z kabiny przez tłum przedzierał się ku nim kierowca. - To mój robot Jack i bądź łaskaw mi go nie dziurawić -wrzasnął na widok policjanta z bronią w dłoni. -Ten grubszy tu, jest skończonym łgarzem - kontynuował nowo przybyły. - Robot stał sobie tu czekając, aż zaparkuję. Ten grubszy musi być równie ślepy jak głupi. Widziałem całe zajście. Wpadł na robota i wywalił się, a potem zaczął wrzeszczeć na policję. Słuchając tego grubas miał dość - z poczerwieniałą nagle twarzą ruszył wściekle wywijając pięściami. Pięści te zresztą nie osiągnęły celu. Dłoń kierowcy bowiem wylądowała na jego twarzy i gość siadł powtórnie na chodniku. Widzowie ryknęli śmiechem i robot poszedł w zapomnienie. Nawet policjant uśmiechał się chowając broń i starając się rozdzielić walczących. Kierowca tymczasem obrócił się ku Jonowi i wrzasnął: - Właź na wóz! Jak na jeden dzień i tak narobiłeś wystarczającego zamieszania, ty śmieciu! Tłum podśmiechiwał się jeszcze, gdy weszli do kabiny - i potężne diesle zagłuszyły głosy. Jon poruszył ustami, ale był zbyt zaskoczony, aby się odezwać. Dlaczego ten obcy facet pomógł mu? Słyszał, że nie wszyscy ludzie są im przeciwni. Kierowca musiał właśnie należeć do tej drugiej grupy, która uważała roboty za istoty, a nie za maszyny. Tenże tymczasem prowadząc ostrożnie jedną ręką pojazd, drugą sięgnął pod deskę rozdzielczą i podał mu plastikową broszurę zatytułowaną "Roboty - niewolnicy świata ekonomii", napisaną przez Philpotta Asimova II. - Jeśli cię złapią czytającego to - uprzedził go uprzejmie - to zniszczą cię na miejscu. Najlepiej noś to pomiędzy powłoką a generatorem, żebyś w każdej chwili mógł to spalić. Czytaj wtedy, gdy jesteś sam. Jest tam masa rzeczy, o których nie masz pojęcia. Roboty wcale nie są gorsze od ludzi, a w wielu sprawach są od nich lepsze. Jest też tu trochę historii świadczącej o tym, że roboty wcale nie są pierwszymi, którzy są traktowani w ten sposób - jako istoty niższej kategorii. Może będzie ci trudno w to uwierzyć, ale kiedyś jedni ludzie traktowali innych w taki sam sposób, jak teraz traktuje się was. To zresztą jeden z powodów, dla których jestem w tym ruchu - coś tak, jak ten facet, który spalił się pomagając innym wydostać się z ognia. Jadę na US-1, wyrzucić cię gdzieś po drodze? - Przy Chainjet, jeśli można. Szukam pracy. Reszta drogi upłynęła w milczeniu, ale przed opuszczeniem wozu kierowca uścisnął mu dłoń. - Przepraszam, że nazwałem cię śmieciem, ale tłum oczekiwał tego - stwierdził i nie oglądając się odjechał. Jon czekał pół godziny na swoją kolej, ale w końcu dostał się do pokoju przesłuchań. Za transplastikowym biurkiem siedział nieprzyjemny mały człowiek z wyrazem stałego przestrachu na obliczu i przekładał z miejsca na miejsce papiery coś pisząc na marginesach. Rzucił na Jona krótkie spojrzenie i warknął: - Tak. Szybko. Czego chcesz? - Umieściliście ogłoszenie. Ja... Przerwało mu niecierpliwe machnięcie ręki. - Dobra, pokaż kartę identyfikacyjną... szybciej, inni czekają Jon odczepił plakietkę od nadgarstka i podał mu przez stół. Facecik odczytał numer i zaczął go sprawdzać w długim wydruku. Nagle przestał i przyjrzał się uważnie Jonowi. - Pomyliłeś się. Nie mamy dla ciebie zajęcia. Tłumaczenie, że figurowała tam jego specjalność zostało przerwane następnym niecierpliwym machnięciem. Oddając mu plakietkę mężczyzna wyciągnął nagle spod stołu kartkę i potrzymał przez sekundę przed jego oczyma wiedząc, że wiadomość zostanie natychmiast utrwalona w fotograficznej pamięci robota, po czym wrzucił ją do popielniczki i podpalił. Jon przypiął identyfikator i wychodząc na ulicę odczytał sobie spokojnie te kilka linijek tekstu bez podpisu, które tkwiły w jego pamięci: Do robota z rodziny Venex. Jesteś pilnie potrzebny do ściśle tajnego projektu kompanii. Podejrzewa się, że istnieje podsłuch w głównych biurach, dlatego zatrudnia się ciebie w ten nietypowy sposób. Zgłoś się natychmiast na 787 Washington Street i spytaj o Mr Colemana. Odetchnął z ulgą - obawiał się już, że był to znowu fałszywy alarm. A tymczasem trochę nietypowy, ale dość często stosowany przez duże kompanie chwyt dla zachowania tajemnicy. Nadal miał szansę na pracę. Szary kadłub podnośnika poruszał się miarowo wzdłuż ściany starego magazynu, układając paki w sięgające sufitu kominy. Na pytanie Jona wskazał schody przyczepione do tylnej ściany. - Jego biuro jest z tyłu, ma zresztą tabliczkę na drzwiach - poinformował go, po czym przyłożył koniuszki palców do ucha Jona i zniżył głos do najlżejszego śladu szeptu. Dla człowieka byłby niesłyszalny, ale dla Jona tak, gdyż dźwięk był przenoszony przez metalowe części mówiącego. - To najgorszy ze złych, jakich do tej pory mogłeś spotkać. Nienawidzi nas, toteż jeśli chcesz coś uzyskać, to bądź przesadnie grzeczny. Jeśli uda ci się użyć pięć razy sir w jednym zdaniu, to może ci się udać. Wymienili porozumiewawcze mrugnięcia i Jon ruszył na poszukiwanie biura. Nie było to daleko. Poszukiwane drzwi znajdowały się na dole straszliwie brudnych schodów. Zapukał delikatnie. Coleman był rozlazłą i nijaką osobowością w konserwatywnym, czerwono-żółtym ubraniu. Rozpoczął od porównania i sprawdzenia Jona w Generalnym Katalogu Robotów. To co tam znalazł, musiało go najwyraźniej usatysfakcjonować, bo zamknął go z trzaskiem. - Dawaj identyfikator i stań tyłem przy tej ścianie. Musimy cię sprawdzić. Jon położył co miał na stole i ruszył we wskazanym kierunku mówiąc jednocześnie: - Yes, sir. Tu, sir? Dwa razy sir w pierwszych dwóch zdaniach to całkiem nieźle, pomyślał, zastanawiając się, jak można by umieścić ich pięć w taki sposób, aby nie dać człowiekowi do zrozumienia, że jest robiony w durnia. Z niebezpieczeństwa zdał sobie sprawę o mgnienie za późno. Pole potężnego elektromagnesu, umieszczonego za ścianą, rozpłaszczyło jego metalowy korpus. Znalazł się na ścianie nie będąc w stanie wykonać żadnego ruchu. Coleman omal nie tańczył z radości. - Mamy go, Duca. Wygląda jak gówno na skale. Nie może ruszyć choćby jednym motorem. Przynieś tu swoje śmieci i załatw, co masz - rzucił radośnie w intercom. Duca nosił kombinezon mechanika i skrzynkę z narzędziami na plecach. Na długość wyciągniętej ręki trzymał czarne, metalowe opakowanie najwyraźniej starając się być od niego tak daleko, jak to tylko było możliwe. - To nie wybuchnie dopóki nie jest uzbrojone, ty durniu -wrzasnął na ten widok Coleman. - Przestań zachowywać się jak dziecko. Załóż mu to na nogę i po kłopocie! Pogwizdując pod nosem Duca umieścił ładunek parę cali nad jego kolanem. Coleman sprawdził zabezpieczenie i wyjął z szuflady stalowo połyskujące pudełko z czarnym przyciskiem na wieczku. Dołączył kabel, który później dołączył do ładunku i coś pomajstrował przy nodze. Coś trzasnęło, gdy bomba uzbroiła się i wszystko zostało zwinięte. Jon mógł tylko obserwować i kląć własną głupotę, która władowała go w całą tę sprawę. Pole magnetyczne nagle ustąpiło i jego silniki, nastawione na opór, pchnęły go w stronę Colemana. Ten natychmiast dotknął przycisku. - Tylko nie podskakuj, rupieciu. To jest detonator tego, co masz na nodze. Jeden ruch mego kciuka i zostanie z ciebie kupa rozwalonego po podłodze złomu - ostrzegł go i wskazał na Duca, który otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju. - A na wypadek, gdyby obudził się w tobie bohater, to pomyśl sobie o nim. Na podłodze leżała brudna sterta łachmanów, w której z pewnym wysiłkiem można było dopatrzeć się istoty ludzkiej, której jedynym zainteresowaniem była flaszka whisky dzierżona w dłoni. Bez większego trudu dawał się natomiast zauważyć przypięty do jego piersi czarny obiekt, identyczny z tym, który Jon miał na nodze. Coleman kopnął drzwi i odezwał się: - To śmieć z Bovery, Venexie, ale nie sądzę, żeby tobie robiło to jakąkolwiek różnicę. Jest nadal człowiekiem, którego robot nie może zabić przez swoje postępowanie, nie? Jego bombka jest nastawiona na tą samą częstotliwość, co twoja. Jak zaczniesz grać sobie z nami w kulki, to on zamiast brzucha będzie miał dwustopową dziurę. Nie sądzę, aby to przeżył. Coleman miał rację. Jon nie mógł zrobić żadnego fałszywego ruchu. Cały jego trening łącznie z zapieczętowanym obwodem dziewięćdziesiątym drugim uniemożliwiał jakiekolwiek zachowanie, którego skutki mogłyby okazać się niebezpieczne dla człowieka. Z nie znanych mu powodów złapano go w pułapkę. Coleman tymczasem odciągnął dywan i wskazał mu nieregularną dziurę widniejącą w podłodze. Tunel, który tu się zaczyna jest w dobrym stanie na odcinku najbliższych trzydziestu stóp. Dalej jest obwał. Masz go oczyścić i, jeśli będzie trzeba doprowadzić do otworu odpływowego na nabrzeżu. Potem tu wróć i radzę ci, żebyś był sam, bo w przeciwnym razie obaj wylecicie w powietrze. Tunel był wydrążony fachowo i podparty skrzyniami z magazynu. Kończył się gwałtownie ścianą świeżego piachu i kamieni. Jon zaczął ładować to, co w nim leżało w mały wózek na kółkach, który stał w tunelu. Opróżnił go około czterech razy i był w trakcie ponownego napełniania, gdy odkrył rękę. Dłoń robota wykonaną z zielonkawego materiału. Włączył lampę i zbadał ją dokładniej. Bez wątpienia była to kończyna robota z rodziny Venex. Szybko, ale nader ostrożnie odgarnął znajdujące się za nią rumowisko i odkopał resztę robota. Kadłub był zgnieciony, stos nie istniał, a kwas z baterii wypływał przez brzydkie rozdarcie w prawym boku. Delikatnie rozłączył pozostałe druty i odłożył na bok jeszcze całą głowę. Była zupełnie ciemna i cicha, ale istniała jeszcze nadzieja. Oskrobywał właśnie z błota identyfikator, gdy do tunelu opuścił się Duca z silną latarką. - Zostaw to gówno i weź się do roboty - wrzasnął - albo skończysz jak on. Ten tunel musi być skończony dziś w nocy! Jon załadował szczątki na wózek i przepchnął cały ładunek ku przodowi tunelu, rozmyślając nad sytuacją. Martwy robot, szczególnie z własnej rodziny, to tragiczna rzecz, ale z tym było coś nie tak. Na plakietce znalezionego identyfikatora był numer siedemnaście, a on sam doskonale pamiętał ten nieszczęsny dzień, w którym podwodny wybuch zabił Venexa właśnie z numerem siedemnastym w głębinach Orange Sea. Cztery godziny zajęło mu doprowadzenie tunelu do starego, granitowego nabrzeża i rozszerzenie istniejącego otworu do wielkości umożliwiającej przejście. Zrobił to przy użyciu krótkiego łomu, jaki dał mu Duca. Gdy wspiął się z powrotem do biura, starał się wyglądać na zmęczonego, aby opuszczenie łomu przy nogach i spoczynek na kupie gąbki w rogu był jak najbardziej naturalny. Ułożył się w miarę wygodnie i zabrał za głowę Venexa Siedemnastego. Coleman sprawdził czas i z pomrukiem satysfakcji odezwał się. - Słuchaj no ty, zielony śmieciarzu. O 19.00 wykonasz pewne zadanie, przy którym nie będzie żadnych dowcipów. Pójdziesz tunelem i nabrzeżem aż do Hudson River. Wylot, jak sam wiesz, jest zalany przy przypływie, toteż nikt cię nie zobaczy. Po dnie przejdziesz dwieście jardów na północ, co powinno cię doprowadzić dokładnie pod nasz statek. Zresztą w tej okolicy i tak stoi tylko jeden. Trzymaj oczy otwarte, ale nie używaj światła! Gdzieś w połowie prawej burty znajdziesz zwisający łańcuch. Wleziesz na niego, odczepisz paczkę, która jest do niego przymocowana i przyniesiesz ją tutaj. Żadnych pomyłek, bo wiesz, co będzie. Jon skinął głową nie przestając zajmować się uporządkowaniem różnych kolorowych kabli sterczących z rozwalonej szyi. Gdy mu się to wreszcie udało, zapamiętał je i porównał z kodem we własnej osobie. Dwunasty był głównym zasilającym, a szósty zwrotnym. Oddzielił te dwa i rozejrzał się niewinnie po pokoju. Duca spał na krześle, Coleman gadał z kimś przez telefon, a z boku pobrzękiwało sobie radio. Jak długo Duca spał, jego ciało zasłaniało widok Colemanowi, co umożliwiało spokojne zajmowanie się głową. Uruchomił gniazdo w przedramieniu, w którym było wejście do zasilania bateryjnego używane przy różnych narzędziach napędzanych elektrycznie. Wodoodporna skóra odsunęła się z cichym szczęknięciem i powoli wsunął druty w gniazdo. Jeśli głowę odłączono od zasilania nie więcej niż trzy tygodnie temu, to był w stanie ją reaktywować. Każdy robot miał zamontowaną minibaterię w mózgu, której odpowiednie natężenie prądu umożliwiało zachowanie umysłu przy życiu przez cały ten okres. Sam umysł pozostawał w nieświadomości, dopóki nie zwiększyło się natężenie prądu, co robił właśnie teraz w nader delikatny sposób. Krótkie oczekiwanie i nagle otwarte oczy Siedemnastego zamknęły się. Gdy ponownie się otwarły, był w nich charakterystyczny blask oznaczający powrót inteligencji. Omiotły pokój jednym spojrzeniem i zatrzymały się na Jonie. Prawa dłoń zamknęła się gwałtownie, podczas gdy palce lewej zaczęły drgać spazmatycznie w dość dziwny sposób. Był to międzynarodowy kod robotów przesyłany tak szybko jak szybko był w stanie operować solenoid. Wiadomość głosiła: - Telefon... zadzwoń do dyżurnego operatora... powiedz "sygnał 14" pomoc będzie... Drganie urwało się w połowie grupy kodowej, a blask w oczach zgasł. Przez sekundę Jon był przerażony, zanim nie zrozumiał, że tamten świadomie odciął zasilanie. Chrapliwy głos Duca zabrzmiał mu w samo ucho. - Co ty z tym wyprawiasz? Znowu jakieś wasze kurewskie sztuczki? Znam was, wy kurwy jedne, zawsze... - jego głos zmienił się w nieartykułowany bełkot. Nagle błyskawicznym kopniakiem posłał głowę Venexa Siedemnastego w kąt pokoju. Głowa odbiła się od ściany i poturlała z powrotem, zatrzymując się przy nogach Jona. Tylko istnienie obwodu dziewięćdziesiątego drugiego powstrzymało Duca od wstąpienia na drogę, którą bez wątpienia zasłużenie kroczyli jego przodkowie. Gdy Jon odzyskał władzę nad własnym ciałem (po przejściu fali ściekłości) stali naprzeciw siebie jak skamieniali. Nabrzmiałą grozą ciszę przeciął ostry głos Colemana: - Duca, przestań się z nim zabawiać i idź do magazynu wpuścić Małego Williego i jego chłopaków. Potem będziesz miał na to dość czasu. Duca, klnąc pod nosem zrobił, co mu kazano, a Jon opadł na gumowe szczątki analizując te parę faktów, które znał. Zawiadomienie dyżurnego operatora oznaczało, że nie jest to lokalna sprawa, tylko rzecz, o której wiedzą władze. Tylko i wyłącznie rząd mógł się kryć za tak poważną sprawą. Sygnał "14" oznaczał natychmiastową akcję wojskową - co oznaczał bliżej, tego nie wiedział nikt poza bezpośrednimi organizatorami. Jedyne co mógł zrobić, to wykonać ten telefon. I to szybko, ponieważ Duca chciał sprowadzić tu więcej ludzi. Jeśli miał coś zrobić, to tylko przed ich przybyciem. Nawet gdy ten łańcuch myślowy formułował w jego umyśle logiczny obraz, to jego ręce zajęte były gwałtowną działalnością - odłączeniem nogi z ładunkiem w stawie biodrowym. Gdy trzymała się już tylko na zatyczce, powoli wstał i ruszył w stronę biurka. - Mr Coleman, sir, czy nie czas, abym udał się już na statek, sir? - spytał powoli zbliżając się do biurka. - Masz jeszcze trzydzieści minut. Siadaj spokojnie, powi... Słowa urwały się gwałtownie. Jaki szybki nie byłby refleks ludzki, zawsze będzie o całe niebo powolniejszy niż refleks maszyny. W przeciągu sekundy, gdy Coleman zdawał sobie sprawę z gwałtownego ruchu Jona, ten zrobił to, co zamierzał - odłączył nogę i schylając się nad biurkiem wsadził ją jednocześnie za spodnie siedzącego mężczyzny, krzycząc prosto w ucho: - Zabijesz się, jeśli naciśniesz guzik! Miało to zaiste piorunujący efekt. Palec Colemana wstrzymał się zanim dotknął przycisku, a jego właściciel wlepił osłupiałe spojrzenie w czarny pojemnik tkwiący na wysokości jego piersi. Jon nie czekając na reakcję chwycił porzucony łom i w podskokach ruszył ku zamkniętej komórce. Wsunął łom między drzwi i framugę i nacisnął. Coleman zaczął wyciągać sobie bombę z gaci, ale było już po wszystkim. Drzwi pękły, a Jon jednym szarpnięciem przerwał pasy przytrzymujące ładunek na ciele pijaka i rzucił na biurko Colemana, przyprawiając mu kolejne zmartwienie. Stracił nogę, ale usunął zagrożenie nie narażając ludzkiego życia. Teraz musiał dostać się do telefonu i zadzwonić. Coleman sięgnął do szuflady po broń, a głosy nadchodzących odcinały drogę przez drzwi. Jedyną możliwością ucieczki było przeszklone okno wychodzące na wewnętrzny dziedziniec magazynu. W kaskadzie lecących na wszystkie strony szczątków Jon Venex wypadł przez szybę ścigany rykiem siedemdziesiątkipiątki. Jakiś kawał metalu oderwał się po nim od framugi, a inna kula zrykoszetowała mu na głowie, gdy wspinał się ku tylnym drzwiom magazynu. Był niespełna trzydzieści stóp od nich, gdy zatrzasnęły się ze świstem powietrza. Musieli zablokować wszystkie wyjścia, a tupot stóp po betonie wskazywał, że zamierzali ich też pilnować. Spojrzał w górę, gdzie plątanina wsporników i podpór sięgała dachu. Dla ludzkiego oka była ona pogrążona w mroku, ale jego sensory podczerwieni radziły sobie zupełnie dobrze przy cieple wydzielanym przez mury. Pogoń zbliżała się, a wkrótce zacznie się przeszukiwanie magazynu, toteż jego jedyną szansą ucieczki była góra. W dodatku na ziemi powstrzymywał go brak nogi - na tej pajęczynie mógł poruszać się o wiele szybciej używając rąk. Był właśnie na jednym ze skrzyżowań wsporników, gdy gardłowy ryk z dołu i seria kul rykoszetujących dziko wokół niego poinformowały go, że został odkryty. Cicho rozpoczął wędrówkę ku tyłowi budynku. Będąc chwilowo bezpiecznym, rozejrzał się. Ludzie byli rozrzuceni szeroką ławą po magazynie i odnalezienie go było tylko kwestią czasu. Drzwi były zamknięte, a budowla pozbawiona była okien, także tą możliwość miał z głowy. Gdyby mógł zadzwonić, nieznani przyjaciele Venexa Siedemnastego pospieszyliby z pomocą, ale jedyny telefon w całym budynku stał na biurku Colemana. Sprawdził to śledząc kable. Odruchowo spojrzał na biegnące nad głową kable w plastikowej osłonie przymocowane do ścian - prąd i telefon. Linia telefoniczna! To przecież było wszystko, czego potrzebował, żeby zadzwonić. Błyskawicznymi, dokładnymi ruchami sięgnął w górę i odsłonił część kabla z izolacji. Omal nie roześmiał się wyciągając z lewego ucha mały minifon. Teraz był jeszcze na pół głuchy - niech ktoś stwierdzi, że nie poświęca się dla sprawy! Podłączył go do linii i sprawdził, czy ktoś z niej korzysta. Na szczęście mieli pilniejsze zajęcia. Posłał jedenaście dokładnie modulowanych sygnałów, które powinny go połączyć z tutejszym dyżurnym i umieścił minifon, jak tylko mógł najbliżej swoich ust. - Halo dyżurny, halo dyżurny, nie mogę cię usłyszeć, więc nie odpowiadaj. Zadzwoń do operatora dyżurnego - sygnał 14, powtarzam - sygnał 14! Powtarzał to dopóki poszukujący nie znaleźli jego kryjówki, po czym zsunął się niżej, zostawiając minifon na drucie. Otwarte połączenie mogło znacznie przyspieszyć dokładne umiejscowienie połączenia, a w panujących na górze ciemnościach nie powinni go zauważyć. Przeszedł najdalej jak mógł od tego miejsca. Ucieczka była niemożliwa, toteż jedyną rzeczą jaką mógł zrobić, to zyskać na czasie. - Mr Coleman, przepraszam, że uciekłem - z głośnikiem nastawionym na pełną moc, jego głos zabrzmiał w hali jak grom. -Jeśli pozwoli mi pan wrócić i nie zabije, zrobię, co pan chce. Bałem się bomby, ale teraz bardziej boję się strzelb. Brzmiało to cholernie naiwnie, ale wątpił, aby ktoś tam w dole zadał sobie trud, aby się nad tym zastanowić. A to, żeby ktoś znał się na robotyce, było czystym nieprawdopodobieństwem. - Proszę mi pozwolić zejść, sir! - omal zapomniał to sir, więc powtórzył dla pewności: - Proszę, sir! Coleman pohzebował tej paczki rozpaczliwie, toteż powinien się zgodzić. Co do swej przyszłości po tym fakcie, Jon nie miał żadnej wątpliwości, ale żywił nadzieję, że do tego czasu nadejdzie pomoc. - Złaź! Nie będę wściekły na ciebie, jeśli będziesz robił dokładnie to, co ci każę - w głosie brzmiała wściekłość na robota, który ośmielił się sprzeciwić, ale ogólnie ton był dość spokojny. Zejście nie było trudne, ale Jon robił to tak wolno, jak tylko mógł. Zeskoczył na podłogę przytrzymując się sterty skrzyń. Byli tu wszyscy, Coleman i Duca wraz z bandą nowo przybyłych. Ci ostatni na jego widok unieśli broń. - To mój robot, chłopcy - powstrzymał ich Coleman. - Ja się nim zajmę! Po czym odstrzelił drugą nogę Jona, który odwrócony podmuchem eksplozji upadł bezsilnie na podłogę. Pierwszą rzeczą, którą dostrzegł po upadku była dymiąca lufa siedemdziesiątkipiątki. - Cwanie jak na puszkę, ale nie za cwanie. Dostaniemy to, co chcemy, może trochę trudniejszą drogą, ale unikając twego szwendania się pod nogami - odezwał się zimno. Mniej niż dwie minuty minęły od wykonania telefonu. Musieli mieć dwudziestoczterogodzinny dyżur w oczekiwaniu na wiadomości od Venexa Siedemnastego. Główne drzwi rozleciały się nagle w huku potężnej eksplozji i jęku dartej stali. W dymiącym otworze pojawiła się tankietka plująca ogniem sprzężonych działek wielkokalibrowych. Coleman pociągnął za spust o moment za późno. Jon dostrzegł ten ruch i zrobił co mógł tak, że kula strzaskała mu ramię zamiast głowy. Na drugi strzał zabrakło już czasu. W magazynie eksplodowały pociski gazowe wystrzelone przez działka i osuwający się na ziemię mężczyźni nawet nie dostrzegli wpadającej do wnętrza policji w maskach przeciwgazowych na głowach. Jon leżał na podłodze komisariatu, gdy technik policyjny dokonywał prowizorycznych napraw jego ramienia i nóg. Po drugiej stronie pomieszczenia Venex Siedemnasty z widoczną przyjemnością wypróbowywał swe nowe ciało. - To naprawdę jest coś! A już myślałem, że to faktycznie koniec, gdy to się osunęło. Ale powinieniem zacząć od początku przeszedł przez pokój i potrząsnął chwilowo jeszcze nieużyteczną ręką Jona. - Nazywam się Wil Counter 4951 L3, ale to i tak nieważne. Miałem już tyle ciał, że zapomniałem jak pierwotnie wyglądałem. Prosto ze szkoły przyzakładowej poszedłem do szkoły policyjnej i od tej pory jestem w zespole detektywów Wydziału Dochodzeń w stopniu młodszego sierżanta. Głównie robię za robota usługowego, na przykład sprzedając słodycze i zbierając informacje. Ta ostatnia robota - przepraszam, że używałem osobowości Venexa, ale nie sądzę, abym przyniósł hańbę twojej rodzinie - była zlecona przez Departament Celny. Wyglądało na to, że ktoś szmugluje do nas heroinę. FBI wyłapało dystrybutorów, ale nikt nie wiedział, jak to się do nas dostaje. Kiedy Coleman, którego mieliśmy już wcześniej na oku, zaczął poszukiwać robota do prac podwodnych, zostałem wsadzony w nowe ciało i posłany do akcji. Zaalarmowałem firmę ledwie zacząłem kopać tunel, ale za szybko mi to spadło na głowę i nie zdążyłem zorientować się, który statek wiezie ładunek. Moi nie wiedzieli o wypadku, toteż spokojnie czekali. Tamci zobaczyli, że pół miliona gotówki może im odpłynąć do Starego Kraju, toteż wynajęli ciebie. Zrobiłeś na czas, co powinieneś i w ten sposób zdążyli uratować dwa roboty od pewnej śmierci. - Nie powinieneś mi chyba tego mówić - Jon skwapliwie skorzystał z chwili przerwy - to są chyba tajne informacje?! Specjalnie dla robotów. - Oczywiście, że są! - przyznał ten bez mrugnięcia okiem. - Kapitan Edgocombe, szef mego wydziału jest ekspertem w różnych rodzajach szantażu. Powinienem powiedzieć ci tyle tajemnic, żebyś albo przyłączył się do nas, albo został zastrzelony jako potencjalny informator. Mówiąc prawdę, Jon, potrzebują cię. Roboty, które myślą i prawidłowo reagują w sytuacjach ekstremalnych są rzadkością. Kiedy usłyszeli coś ty nawyprawiał w magazynie, kapitan przysiągł, że pozostawi mnie bez ciała, jeśli nie namówię cię do tej roboty. Szukasz zajęcia? Długa robota, mała pensja, ale masz pewność, że nigdy nie będzie nudno - nie zwracając uwagi na osłupiałego Jona, ciągnął dalej już poważniej. - Uratowałeś mi życie i chciałbym cię za wspólnika, a myślę, że będzie nam razem dobrze. A poza tym - dodał już starym tonem - mogę mieć w przyszłości okazję, żeby ci się zrewanżować, bo cholernie nie lubię mieć długów. Technik skończył i ramię Jona było znowu w pełni sprawne. Gdy tym razem uścisnęli sobie dłonie, to był to gest z typu tych, które trochę trwają. Na noc został w pustym areszcie, który był ogromny w porównaniu z pokojami hotelowymi czy barakami, do których przywykł. Żałował tylko, że nie ma swoich nóg, bo mógłby urządzić sobie ładny spacerek wzdłuż ścian. Ale obiecali mu je jutro - jakby nie było - założą mu je jeszcze zanim podejmie nową pracę. Wypadki minionego dnia wirowały mu przed oczyma w tak oszałamiającym tempie, że jedyną rzeczą, jakiej pragnął, było wyłączenie. Gdyby miał coś do czytania, zająłby przynajmniej umysł czymś mniej przyczyniającym się do zwarcia. Nagle w przebłysku uświadomił sobie, że przecież nadal posiada broszurkę otrzymaną od kierowcy - schował ją bowiem odruchowo tam, gdzie ten mu poradził. Teraz delikatnie ją wyjął i otworzył na pierwszej stronie. Spomiędzy kartek wysunął się arkusik papieru z krótką wiadomością: PROSZĘ ZNISZCZ TĘ KARTKĘ PO PRZECZYTANIU Jeśli uważasz, że to co piszą w tej książce to prawda i chciałbyś dowiedzieć się więcej - przyjdź w czwartek o 17.00 do pokoju 107 w George St. Kartka zapłonęła i zmieniła się w popiół, ale Jon wiedział, że to nie tylko doskonała pamięć jest powodem, dla którego będzie tę wiadomość pamiętał. przekład : Jarosław Kotarski powrót Harry Harrison I kto to mówi.. O zmarłym profesorze Ephraimie Hakachiniku napisano miliony słów pełnych nienawiści i jadu, oczerniając go i obrażając na papierze. Papier jest cierpliwy, więc wszystko przyjął. Mnie już nie starczyło cierpliwości, toteż zdecydowałem się wreszcie skorygować pewne opinie i wyjaśnić sporne kwestie. Zdaję sobie sprawę, że ryzykuję ściągnięcie na siebie gniewu tak zwanych autorytetów, ale nie zmusi mnie to do milczenia - nie zabierałem głosu już zbyt długo. Nadszedł czas prawdy, gdyż tylko prawda, obojętne jak zwariowana by się wydawała, może ukazać zmarłego we właściwym świetle, na co bezwzględnie zasłużył. Uczciwie przyznaję, że na początku naszej znajomości byłem przekonany, iż profesor jest - eufemistycznie rzecz ujmując - ekscentrykiem przekraczającym nawet normy przyjęte na zapyziałych uczelniach położonych tam, gdzie bociany nie dolatują. Z wyglądu robił wrażenie wielkiej klasy niechluja ukrytego za bujną brodą, z zasady nie czesaną. Nie golił się z dwóch powodów - po pierwsze oszczędzał na żyletkach, po drugie nie znosił krawatów. Notabene prawie każdym jego zachowaniem kierowała chęć osiągnięcia podwójnego celu, o czym dobitnie świadczy to, że był profesorem tak nauk humanistycznych, jak i ścisłych. Na Uniwersytecie Miskatonic prowadził dwa przedmioty - fizykę kwantową i konwersatorium indoeuropejskie. Takie właśnie, pozornie nie związane ze sobą umiejętności umożliwiły mu dokonanie odkrycia, o którym chcę opowiedzieć, oraz pozwoliły teorię połączyć z praktyką, czyli zbudować urządzenie, bez którego cała teoria byłaby kolejną naukową mrzonką. Jako magistrant byłem blisko profesora i prawdę mówiąc byłem przy tym, gdy wpadł na pomysł, który zaowocował słynnym odkryciem. Gdyby zostało ono właściwie wykorzystane, znacznie zwiększyłoby sumę ludzkiej wiedzy, ale cóż... Było słoneczne czerwcowe popołudnie i przyznaję, że drzemałem nad kolejnym zwojem z Morza Martwego, którego lektura była wybitnie usypiająca. Obudził mnie chrapliwy wrzask odbijający się echem nawet od osłoniętych regałami ścian biblioteki. -Neobican! - Profesor w stanie podniecenia miał skłonności do serbsko-chorwackiego. - Neobican! - Co jest tak wspaniałe, panie profesorze? - zdziwiłem się uprzejmie. - Posłuchaj no tego cytatu z Edwarda Gibbona, jest zaiste inspirujący. Zwiedzał właśnie ruiny Kapitolu, gdy był łaskaw zapisać, co następuje: "Gdy tak siedziałem wśród ruin Kapitolu, słuchając śpiewu modlitw bosych kapłanów w świątyni Jupitera... przyszedł mi do głowy pomysł opisania zmierzchu i upadku tego miasta." Czyż to nie wspaniałe, mój chłopcze? Toż to dech zapiera, prawdę mówiąc: oto mamy historyczny początek znanego i wielkiego przedsięwzięcia. Po dwunastu latach i napisaniu pięciuset tysięcy słów Gibbon ukończył Zmierzch cesarstwa rzymskiego. Nadzwyczaj inspirujące. - Inspirujące? - spytałem tępo, czując, że ponownie ogarnia mnie senność. - Osieł! - oświadczył dobitnie profesor, po czym dodał kwiecistą wiązankę babilońską, zdecydowanie nie nadającą się ani do przekładu, ani do publikacji. - Nie masz poczucia perspektywy? Nie rozumiesz, że każde wielkie wydarzenie w naszej historii musiało mieć jakiś początek? Że ktoś kiedyś musiał powiedzieć coś, co jego albo innych natchnęło pomysłem? - To raczej oczywiste - zauważyłem skromnie. - Imbecyl! Nie rozumiesz nawet najogólniejszego zarysu pomysłu?! Pomyśl, niemoto: potężna sekwoja o pniu tak szerokim, że przebito przezeń tunel, aby samochody mogły tam przejeżdżać, kiedyś była drobiazgiem, na który żaden szanujący się pies nie zwróciłby uwagi! Czy to cię nie fascynuje? Wymamrotałem coś niewyraźnie, że niespecjalnie, i ledwie profesor się odwrócił, ponownie przysnąłem. Przyznaję, że o całej sprawie nie pamiętałem, dopóki po jakichś dwóch tygodniach nie dostałem zaproszenia do gabinetu profesora. - Przypatrz no się temu - zagaił z dumą profesor, pokazując na zwykłe radio, tyle że z pękniętą obudową i ze znacznie większą niż zwykle liczbą pokręteł i skal. - Fajnie! To finałów posłuchamy sobie razem! -Stumpfsinnig Schwein! -warknął, gdy odzyskał głos. To nie jest jakieś tam głupie radio, ty techniczny analfabeto! To całkowicie nowe urządzenie, które najpierw wymyśliłem, a teraz właśnie skończyłem konstruować. To jest Temporalny Akustyczny Psychoenergetyczny Odbiornik, w skrócie TAPO. Teorii i techniki nie będę ci tłumaczył, bo i tak słowa nie pojmiesz. Praktycznie urządzenie to wychwytuje i wzmacnia głosy z przeszłości, dzięki czemu można je zapisywać. Słuchaj i podziwiaj! Profesor włączył owo cudo techniki i przez dobrą chwilę dostrajał je, aż w końcu uzyskał coś, co do złudzenia przypominało faceta z katarem, usiłującego udawać świnię z czkawką. - I kto to mówi? - zaciekawiłem się. - Protojapoński, przecież słychać - mruknął, nie odrywając rąk od pokręteł. - Mniej więcej osiemnasty wiek przed naszą erą. Coś gadają o zbożach i barbarzyńcach. Widzisz, chłopcze, największym problemem jest to, że muszę słuchać wszystkich tego typu bzdur, zanim trafi się okazja na początek czegoś naprawdę ważnego. Ale muszę przyznać, że sporo ciekawostek już zapisałem: ta sterta papieru, którą tu widzisz, to moje pierwsze sukcesy. Jeszcze nieco fragmentaryczne, ale wiadomo: najtrudniejszy pierwszy krok. Udało mi się dotrzeć do początków kilku naprawdę ważnych wydarzeń i dokładnie spisać, co, kto i kiedy powiedział. Naturalnie przekłady są do poprawienia i wygładzenia językowego i historycznego, ale tym możemy się zająć później. Nareszcie badam coś naprawdę istotnego. Obawiam się, że dobrowolnie wówczas zrezygnowałem z jego towarzystwa i wybrałem mecze finałowe. To właśnie wtedy ostatni raz widziałem go żywego. Podobnie zresztą jak reszta ludzkości. Kartki, które mi pokazał, uznano za bazgroły obłąkańca, nie rozumiejąc ich prawdziwej wartości, i wyrzucono. Część z nich udało mi się uratować i teraz przedstawiam je po raz pierwszy szerszej publiczności, aby oceniła ich rzeczywistą wartość. Choć bowiem są fragmentaryczne, jednak ich treść rzuca nowe światło na wiele dotąd mrocznych zakamarków naszej historii. "...nawet jeśli ten pałac jest moim domem, to i tak jest za mały, odkąd pojawiła się tu moja nowa macocha, która jest okropnym babsztylem. Miałem nadzieję spokojnie kontynuować studia filozoficzne, ale coś mi się zdaje, że to zdecydowanie niemożliwe. Chyba lepiej będzie zebrać wojsko i dać wycisk sąsiadom, może mi cholera przejdzie." Aleksander, Macedonia, 336 r. p.n.e. "...«gorąco» nie jest właściwym słowem: cała Wirginia przypomina tego lata jeden wielki piekarnik. Kiedy nadarzy się okazja, żeby trochę zarobić, jak będą mierzyli te wzgórza, muszę się tym zająć, zanim Ministerstwo Finansów zmieni zdanie. W ten sposób dziś spotkałem w gospodzie tego, jak mu było... cholera, zapomniałem, będę musiał go jutro spytać! Wypiliśmy po piwku, narzekając na upał. Od słowa do słowa, i po paru następnych piwkach nabrał do mnie zaufania. Jest członkiem jakiegoś tajnego klubu, jeśli dobrze pamiętam, Synowie Wolności czy jakoś tak..." George Washington, 1765 r. "...Francja straciła wielkość, skoro uczciwy wynalazca nie jest w stanie czerpać korzyści ze swej pomysłowości. Przez miesiące doskonaliłem Maszynkę Do Cięcia Salami, co powinno mi przynieść fortunę: każdy rzeźnik w kraju powinien zabijać się o przenośny egzemplarz. I co mam? Gówno Konwent używa modelu stacjonarnego, nie płacąc mi ani sou. A po tym, jak ją zaczęli wykorzystywać, nie dziwię się, że żaden uczciwy rzeźnik nie ma ochoty jej kupić". dr n. med. J. I. Guillotine, 1791 r. "Jezu, ale mnie głowa boli! Niech no ja dorwę tego skurwysyna, który na Fetter Lane wyrzucił wczoraj nocnik! Nogi z tyłka mu powyrywam albo łeb rozwalę tym gównianym naczyniem... Już się zdążyłem nauczyć, że w tym zawszonym Londynie trzeba ciągle uważać i szybko się ruszać, jeśli się chce uniknąć zawartości nocników wylewanych bez ładu, składu i porządku z górnych pięter. Niech już będzie; co kraj to obyczaj. Ale zawartości, nie pojemników! Swoją drogą trzeba mieć pecha, żeby człowieka trafił akurat jedyny spadający nocnik w okolicy... Gdy mi łeb przestanie pękać, muszę się dokładniej zastanowić, jak to jest z tym spadaniem..." sir Isaak Newton, 1682 r "...I. boi się, że F. wie! A jeśli faktycznie wie, to marny mój los. Gdyby I. nie była tak pociągająca, może bym znalazł drogę do innej łożnicy, a tak sama mnie do niej zaprosiła. Powiedziała, że sprzeda trochę biżuterii i kupi mi te trzy statki, o których niedawno rozmawialiśmy. Ostatnim miejscem, gdzie chciałbym się znaleźć w pełni madryckiego sezonu, są te zapowietrzone Wyspy Korzenne, ale to F. tu rządzi. A jak król się dowie, to lepiej być jak najdalej stąd..." Cristoforo Colombo z Genui, 1492 r. [prawdopodobnie, bo były niesamowite zakłócenia] "Na szczęście kupiłem Pierre'owi tego Małego Budowniczego! Jak tylko zaśnie, muszę mu zabrać tę śmieszną wieżę, którą właśnie skończył. Na nic się nie przyda organizatorom Wystawy, ale przynajmniej dadzą mi święty spokój!" Alexandre Gustave Eiffel, 1888 r. "Biada Chinom! Kolejny rok nieurodzaju i coraz gorszego kryzysu. Miliony bezrobotnych, a jedyny plan wydający się mieć szanse odrodzenia to projekt budowlany Wah-Ping-Aha. Ten zapaleniec twierdzi, że ta budowa rozbudzi ekonomię i ponownie spowoduje cyrkulację pieniądza. Może i prawda, ale pomysł zupełnie obłąkany - budować mur długości tysiąca pięciuset mil! I jeszcze chce, żeby go nazywać budową WPA! Jeszcze czego! Trzeba to jakoś sensownie nazwać i wmówić ludziom, że to powstrzyma barbarzyńców. Wszystkie wydatki na zbrojenia da się przepchnąć, byle ludność była wystarczająco nastraszona." Cesarz Shih Hwang-ti, 252 r. p.n.e. "Dziś będzie pełnia, to spokojnie znajdę drogę na właściwy balkon. Wolałbym co prawda nie zbliżać się do tej zwariowanej rodzinki, ale Maria to najlepsza cizia w całym mieście! Julia przy niej wygląda jak kwit na węgiel, a niby siostry! Obiecała, że zostawi otwarte okno..." Romeus Montague, 1562 r. [Wyjątek z dziennika okrętowego:] "Dziś wylądowaliśmy na skalistym brzegu. Nawigacja woła o pomstę do nieba - kierowaliśmy się do Wirginii, a wylądowaliśmy w Massachusetts! Jak kiedyś dorwę tego gówniarza, co świsnął kompas, to kwakier, nie kwakier..." Mayflower, 1620 r. 79 Przykładów jest znacznie więcej, ale powyższe są chyba wystarczającym dowodem, że profesor Hakachinik był geniuszem wyprzedzającym swoje czasy, a nie niezrównoważonym szaleńcem, jak go po śmierci określano. Ponieważ ta śmierć i jej przyczyny stały się pożywką dla rozlicznych plotek, podaję prawdę, do czego mam pełne prawo, ponieważ to ja odkryłem jego ciało. To kłamstwo, i to wierutne, że popełnił samobójstwo. Zawsze kochał życie, na pewno nie dolegało mu nic nieuleczalnego i, o ile wiem, miał nader konkretne plany na kilka najbliższych lat. Nie został też porażony prądem, choć siedział w pobliżu TAPO, który był stopiony, jakby przepłynął przezeń wyjątkowo silny prąd elektryczny. Oficjalnie przyczyną zgonu, jak zapisano, był atak serca; jest to częściowo prawda - skoro był martwy, a serce nie funkcjonowało, to bez dwóch zdań można było wszystko zwalić na serce. Gdy go znalazłem, siedział przy biurku tak, aby głośnik odbiornika skierowany był prosto w jego ucho. W palcach ściskał jeszcze pióro, a na leżącej na blacie kartce zapisana była niekompletna relacja kolejnego nasłuchu - najwyraźniej zmarł w trakcie notowania. Notatka była w staronormańskim, który dla wygody nie znających tego interesującego skądinąd języka przetłumaczyłem na angielski: "...ta narada w końcu się odbędzie, więc jak nie skończycie chlać i nie odstawicie tych obślinionych rogów, to dam po łbach, pijaki jedne! Tak już lepiej. No, to do rzeczy. Problemami Yggdrasilla zajmiemy się później, ważniejszy jest doprawiony piachem beton w fundamentach mostu Bilfrost. Już zaczyna się sypać i chcę, żeby... Chwileczkę! To miała być zamknięta narada, prawda? To jakim prawem ktoś nas podsłuchuje?! Thor, bądź łaskaw zająć się tym natrętem..." przekład : Jarosław Kotarski powrót Harry Harrison Jeżeli - Jesteśmy na miejscu! Obliczenia były idealne! - ucieszyła się Trzydziestka Piątka. - To jest to miejsce! - Jesteś idiotką! - oznajmiła zimno Siedemnastka. Miejsce jest to, ale czas nie ten: jesteśmy o dziewięć lat za wcześnie! - Jestem idiotką i uwolnię cię od mej bezużytecznej obecności! - zgodziła się Trzydziestka Piątka, wyciągając z pochwy nóż i przykładając go do szyi zdecydowanym ruchem. - Nie teraz! - syknęła Siedemnastka. - Już jest nas zbyt mało, a twój trup na nic się nam nie przyda! Bierz się do roboty i znajdź właściwy czas: wiesz, że mamy ograniczone zasoby energii. -Tak jest! - Trzydziestka Piątka schowała nóż i podeszła do tablicy przyrządów. Czterdziestka Czwórka nie zwracała uwagi na pozostałe i obserwowała ekrany reaktora, gotowa do natychmiastowej reakcji. - Gotowe! - oznajmiła po chwili Siedemnastka, zacierając dłonie. - Właściwy czas, właściwe miejsce! Lądujemy na chwałę Saura, od którego zależy los wszystkich. - Na chwałę Saura - mruknęły jej towarzyszki. Z błękitnego nieba opadał kulisty pojazd o gładkiej powłoce, rozciętej jedynie w dolnej części prostokątną śluzą. Opadał powoli, choć nie było słychać ani widać, w jaki sposób się porusza, aż zniknął za północnym grzbietem otaczającym Jezioro Johnsona na skraju sosnowego lasu. W pobliżu nie było żadnego człowieka, a krowy pasące się opodal nie zwróciły najmniejszej uwagi na metalową kulę, która zniknęła w krzakach przy ścieżce łączącej jezioro z autostradą. Ptaszki ćwierkały, a królik podgryzał coś ze smakiem, gdy rozległo się szuranie stóp i monotonne pogwizdywanie. Ptaszki umilkły, królik prysnął w zarośla, a od strony jeziora nadszedł chłopiec. Ubrany normalnie, z teczką w jednej i niewielką, domowej roboty klatką w drugiej ręce. Wewnątrz drucianej klatki siedziała niewielka jaszczurka, gorączkowo przewracając ślepkami, najprawdopodobniej ze strachu. Chłopak gwizdał zdecydowanie niemelodyjnie i nie spiesząc się, szedł ku autostradzie. - Chłopcze! - rozległ się cienki głosik, gdy wszedł w cień drzew. - Słyszysz mnie? - Pewnie, że słyszę - zgodził się zapytany. - Gdzie jesteś? - Obok ciebie, ale nie zobaczysz mnie, bo jestem twoją opiekuńczą wróżką... - Guzik prawda! - parsknął chłopak pogardliwie. Wróżek nie ma! Wyłaź z lasu, kimkolwiek tam jesteś. Nie wierzę we wróżki. - Wszyscy chłopcy wierzą we wróżki - w głosie pojawiła się lekka panika. - Znam mnóstwo tajemnic. Wiem, że masz na imię Don i... - Wszyscy wiedzą, ie mam na imię Don, i nikt nie wierzy w żadne wróżki. Teraz wierzy się w rakiety, okręty podwodne i energię jądrową. - A uwierzyłbyś w podróż kosmiczną? - Uwierzyłbym. - Nie chciałam cię przestraszyć. - W głosie słychać było ulgę. - Tak naprawdę to jestem z Marsa i właśnie wylądowałam. Don smarknął pogardliwie i zażądał: - Mars nie ma atmosfery i życia. Wyłaź z krzaków i przestań się wygłupiać! Zapadła długa cisza, którą przerwał w końcu niepewny głos: - Uwierzyłbyś w podróże w czasie? - Może. Zaraz mi powiesz, że jesteś z przyszłości? - Jestem - przytaknęło z ulgą z krzaków. - No to wyłaź, żebym mógł ci się przyjrzeć. - Są rzeczy, których człowiek nie powinien oglądać... - Przestań pleść bzdury! Człowiek może oglądać wszystko, co chce. Wyłazisz albo sobie idę! - Wolałabym, żebyś tego nie robił - głos był zupełnie skonsternowany. - Mogę ci udowodnić, że jestem z przyszłości, podając ci rozwiązania jutrzejszej klasówki z matematyki. Zadanie pierwsze: jeden, siedemdziesiąt sześć. Zadanie drugie... -To na nic: sam wynik nic nie daje, trzeba znać równanie. Liczę do dziesięciu: albo wyjdziesz, albo sobie idę. - Nie możesz! Muszę cię prosić o przysługę: wypuść tę jaszczurkę, którą trzymasz w klatce, a spełnię twoje trzy życzenia... to jest, chciałam powiedzieć, odpowiem na trzy pytania. -A niby dlaczego miałbym ją wypuścić? - To pierwsze pytanie? - Nie, to zdrowy rozsądek. Chcę wiedzieć, o co chodzi, zanim cokolwiek zrobię. Ta jaszczurka jest wyjątkowa, nigdy tu takiej nie widziałem. - Masz rację. Należy do rodziny Rhiptoglossa i popularnie zwana jest kameleonem. - O! - Don po raz pierwszy wyraźnie się ucieszył. Przykucnął, wyjął z teczki książkę z czerwoną okładką i umieścił na niej klatkę, wszystko razem stawiając na ścieżce. Zmieni kolor? - zainteresował się. - W zauważalny sposób. Teraz do rzeczy: jeśli ją uwolnisz... - Skąd wiesz, że to ona? Z przyszłości? - Widzę, że muszę ci wszystko opowiedzieć. - Głos westchnął z rezygnacją. - Została kupiona w sklepie zoologicznym przez niejakiego Jima Benana wraz z drugim kameleonem płci męskiej. Wydostała się na wolność dwa dni temu, gdy Benan upojony płynem zawierającym alkohol etylowy siadł na klatce. Jej partner, niestety, zmarł z odniesionych ran. Uwolnienie jej... - Myślę, że robisz sobie ze mnie jaja i idę zaraz do domu przerwał Don. - Chyba że się pokażesz! - Ostrzegam cię... - Pa, pa! - Don złapał klatkę i książkę. - O, faktycznie poczerwieniała! - Zostań! - pisnęło rozpaczliwie z krzaków. - Wychodzę! Don przyglądał się z zaciekawieniem postaci, która wynurzyła się z zarośli. Stwór był purpurowy, miał wyłupiaste oczy i dobrze skrojony, brązowy kombinezon. Na plecach niósł prostokątny ładunek na szelkach. Poza tym miał jakieś siedem cali wysokości. - Nie bardzo wyglądasz jak człowiek z przyszłości - przyznał. - Prawdę mówiąc, w ogóle nie wyglądasz jak człowiek. I jesteś za mały. - Mogłabym powiedzieć, że ty jesteś za duży. Wielkość to pojęcie względne. Poza tym przybywam z przyszłości i nie jestem człowiekiem. Nigdy nie mówiłam, że jestem. - Też fakt. Jesteś jaszczurką... prawdę mówiąc jesteś bardzo podobna do tego kameleona. Co was łączy? -Tego nie mogę ci powiedzieć. Teraz wykonasz moje polecenie, jeśli nie chcesz, żebym zrobiła ci krzywdę. - Purpurowy przybysz odwrócił się i wrzasnął w stronę lasu: Trzydziestka Piątka, to rozkaz: zniszcz te zarośla! Wcale nie przestraszony, Don obserwował z zainteresowaniem pojawienie się błękitnej, metalowej piłki, która powoli wysunęła się spomiędzy drzew W jej powierzchni odsłoniła się kolista klapka, z której wyjeżdżało coś do złudzenia przypominającego wylot strażackiego węża i skierowało się ku zaroślom odległym o jakieś trzydzieści stóp. Z wnętrza metalowej kuli dobiegło burczenie przybierające na sile tak, że stało się ledwie słyszalne, i ku zaroślom wystrzeliła nitka światła. Zarośla zapłonęły niczym pochodnia i po sekundzie zmieniły się w osmolone szczątki. - To urządzenie nazywa się roxidizer i jest śmiertelnie groźne - oznajmiła jaszczurka. - Uwolnij kameleona! - Dobra, dobra - mruknął Don. - Na co komu stara jaszczurka? Postawił klatkę na ścieżce i zaczął ją otwierać. Nagle znieruchomiał, pociągnął nosem i bez słowa złapał klatkę i ruszył ku pogorzelisku. - Wracaj! - pisnęła jaszczurka, podskakując nerwowo. Jeszcze krok, a otworzymy ogień! Chłopak zignorował ją zupełnie i wyciągnął rękę - dłoń przeszła przez resztki spalonego krzaka jak przez powietrze. - Tak też sobie myślałem - stwierdził zadowolony. - Całe to ognisko o parę stóp i żadnego zapachu... Hej, ty, to jakaś trójwymiarowa projekcja, nie? - Ponieważ odpowiedziała mu cisza, podszedł do metalowej piłki i spróbował jej dotknąć; dłoń przeszła przez obraz bez oporu. - Tego też tu nie ma - oznajmił z satysfakcją. - A ty jesteś! - Nie musisz eksperymentować. Ja i okręt jesteśmy tu jedynie w postaci tak zwanego temporalnego echa. Materia nie może poruszać się w czasie, ale jej obraz i głos można przesyłać. Skończmy z tym, to dla ciebie zbyt trudne... - Jak na razie wszystko rozumiem - sprzeciwił się Don. - Mamy ze sobą kontakt, ale fizycznie nas tu nie ma, a i tak operacja taka pochłania olbrzymie ilości energii. Prawie wszystkie nasze elektrownie współpracują przy transferze czasowym. - Dlaczego? I przestań wreszcie kłamać! Żadnych wróżek i tym podobnych bajeczek. - Było to konieczne, gdyż tajemnica jest zbyt wielka dla nas, żebyśmy ją wyjawiali od razu, nie próbując wcześniej innych sposobów przekonania cię. - No to może wreszcie powiesz dla odmiany prawdę. Don siadł wygodnie i dodał: - Słucham! - Potrzebujemy twej pomocy, gdyż zagrożone jest całe nasze społeczeństwo. Ostatnio, według naszej skali czasu ma się rozumieć, wykryliśmy dziwne zakłócenia czasoprzestrzeni. Żyjemy jakiś milion lat w przyszłości jako dominujący gatunek na tej planecie. Wasza rasa wyginęła w wyniku kataklizmu, ale oszczędzę ci szczegółów. Coś zagraża teraz naszej rasie, zaczęliśmy badać to zagrożenie i okazało się, że mamy zostać ogarnięci przez falę prawdopodobieństwa, w wyniku której przestaniemy najprawdopodobniej istnieć, jako że z naszej własnej przeszłości nadciąga potężna fala migracyjna... - Czy ty nie potrafisz mówić po ludzku? Znaczy się tak, żeby dało się to zrozumieć? - Dam ci przykład z waszej własnej, ludzkiej literatury: jeśliby twój dziadek zginął bezpotomnie, nie narodziłby się twój ojciec, i ciebie także by nie było. -Ale jestem. - Mówię przecież: "jeżeli". Teraz zresztą nie pora na teoretyczne rozważania, gdyż mamy już niewiele energii. Upraszczając problem: prześledziliśmy nasze pochodzenie poprzez rozmaite mutacje i zmiany, aż dotarliśmy do tej pierwszej protojaszczurki, od której wywodzi się nasza rasa. - Zgaduję, że to ta, którą mam w klatce! -Ta - przyznała poważnie jaszczurka. - Gdzieś w tej okolicy urodzi potomstwo, a że skały w pobliżu jeziora są w pewien sposób radioaktywne, spowoduje to mutacje, w wyniku których zyskamy rozum. Stulecia później nasza rasa zapanuje nad całą planetą... Co nie nastąpi, jeśli nie otworzysz klatki. Don podrapał się w głowę i na wszelki wypadek zapytał: - I tym razem mówisz prawdę? Żadnych kantów? - Przysięgam na Saura. - Jaszczurka gorączkowo zamachała rękoma (albo przednimi łapami, jak kto woli). - Przysięgam na gwiazdy wieczne i sezony mleczne... - Przestań gadać do rymu - przerwał jej Don. - Nie cierpię wierszyków! Dobra, niech już będzie moja strata, nie chcę być odpowiedzialny za wytępienie całej rasy. I odgiął drut zamykający drzwi klatki. Kameleon spojrzał nań podejrzliwie jednym okiem, drugim zezując na otwarte drzwi. Jaszczurka w kombinezonie obserwowała wszystko w pełnej szacunku ciszy. - Zmiataj! - polecił Don, wytrząsając kameleona na trawę. Tym razem został właściwie zrozumiany - eks-więzień czym prędzej prysnął w krzaki. - No, to przyszłość mamy spokojną - oznajmił Don - albo przeszłość, jeśli o was chodzi. Jaszczurka i pojazd zniknęły bez jednego choćby dźwięku. - Moglibyście chociaż podziękować! - parsknął Don. Ludzie są lepiej wychowani. Zebrał teczkę i pustą klatkę z ziemi, otrzepał portki i ruszył w stronę domu. Nie zwrócił uwagi na nagły szelest w krzakach, toteż nie zauważył dorodnego kocura przemykającego z martwym kameleonem w pysku. A oprócz niego nie było już nikogo, kogo mogłoby to zainteresować. przekład : Jarosław Kotarski powrót Harry Harrison Konserwator Stary miał taki wyraz twarzy, jakby zamierzał powiedzieć coś mądrego i wzniosłego. Byliśmy sami w biurze, a ponieważ sądzę, że najlepszą obroną jest atak, zacząłem pierwszy. - Odchodzę. Nie wciskaj mi głodnych historii, jaką to brudną robotą musisz się zajmować, bo i tak mnie to nie ruszy. Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. Wdusił jeden z przycisków na biurku i na blacie pojawiła się płachta jakiegoś dokumentu. - To jest twój kontrakt - poinformował mnie uprzejmie. - Mówi on jak i kiedy możesz go zerwać. Stop stali i wanadu. To nie jest materiał, który możesz zniszczyć byle rozpylaczem, chłopcze! Zanim zdążył zareagować, ja pochyliłem się do przodu i wyłuskałem mu arkusz z dłoni. Tym samym ruchem ciągłym wyrzuciłem go w powietrze i nim zdążył opaść trafiła go wiązka z mojego miotacza. Nie jestem specjalnie utalentowanym wynalazcą, ale Solar mi się udał - na podłogę opadły nie dające się odczytać strzępki materii. Stary wdusił ponownie guzik i drugi, srebrzyście połyskujący arkusz znalazł się na blacie biurka. Jego twarz była jeszcze bardziej zatroskana niż przed chwilą. - Powinienem ci powiedzieć, że to był duplikat twojego kontraktu tak, jak ten zresztą też - tu stuknął palcem w arkusz. - A tak na marginesie, to odciągam z twojej wypłaty trzynaści kredytów za duplikat i sto tytułem kary za użycie broni w zamkniętym pomieszczeniu. Przechodząc zaś do rzeczy, to tu jest napisane, że nie możesz zerwać umowy w takich warunkach jak obecne, czyli po prostu bez powodu. Dlatego też nie mówmy już o tym. Mam dla ciebie małą robótkę, z rzędu tych, które lubisz. Naprawa. Beacon Centurii przestał działać. To beacon typu Mark IIL.. - Jaki typ powiedziałeś? Być może nie był to z mojej strony szczyt uprzejmości przerywanie mu w połowie słowa, ale jeśli ktoś tak jak ja zajmuje się naprawą i konserwacją beaconów hiperprzestrzennych w całej Galaktyce i to od ładnych paru lat, to ma prawo trochę w siebie zwątpić, jeśli słyszy po raz pierwszy o jakimś nieznanym typie. - Mark III - powtórzył uprzejmie Stary. - Nie przejmuj się, ja też nic o takim nie słyszałem dopóki archiwum nie znalazło jego danych. To jeden z pierwszych typów, a po mojemu, lokalizacja na jednej z planet układu Centurii wskazuje na to, że może to być zgoła pierwszy, jaki w ogóle powstał. To co przeczytałem w dokumentach, które zdążył w międzyczasie wyjąć z szuflady, zjeżyło mi włosy na głowie. - Przecież toto ma ponad dwieście metrów wysokości i jeszcze Bóg jeden wie, jak to wygląda. Jestem konserwatorem, a nie archeologiem. Tym czymś, co ma w dodatku dwa tysiące lat powinni zająć się archeolodzy. Zamiast szukać tego rupiecia, lepiej zbudować nowy! Na to kazanie Stary założył kciuki za kamizelkę i zaczął czterdziestą lekcję Obowiązków Kompanii i Moich Osobistych Kłopotów. - Ten departament jest oficjalnie nazwany Inwestycje i Naprawy, a powinien nazywać się Kupa Kłopotów. Nie muszę ci przypominać, że beacony hiperprzestrzenne powinny funkcjonować wiecznie albo coś koło tego. Kiedy któryś wysiada, to nigdy nie jest wypadek, a naprawa nigdy nie ogranicza się do wymiany jednej śrubki. A poza tym zainstalowanie nowego beaconu zajęłoby ponad rok - to po pierwsze, jest diabelnie drogie - to po drugie, ten zabytek jest jednym z najważniejszych - to po trzecie, a w podprzestrzeni są w tej chwili cztery statki w zasięgu piętnastu lat świetlnych, które są unieruchomione - to po czwarte. To był tupet! Mówić takie rzeczy m n i e , który robił całą brudną robotę, podczas gdy on płaszczył swoją szlachetną dupę w klimatyzowanym biurze! - Poza tym - kontynuował - guzik mnie obchodzi, że jesteście bandą oszustów na skalę kosmiczną. Nie interesuje mnie, co robicie w wolnym czasie - szantaż, kradzieże - każdy robi to, co lubi. Jeśli chodzi o was, łobuzy albo konserwatorzy, co kto woli, to możecie wieszać się nawzajem, byle tylko statki szły tam, gdzie mają i beacony były sprawne! Sądząc po optymistycznym akcencie był to koniec miłej pogawędki, toteż zebrałem ze stołu makulaturę i udałem się ku drzwiom. Gdy już miałem klamkę w ręku, dogoniły mnie jeszcze jego słowa: - I nie radzę ci wysilać się nad jakimś dowcipnym sposobem wyłgania się z kontraktu. Możemy zablokować twoje konto na Aląd II, zanim zdążysz poprosić o wypłatę. Uśmiechnąłem się z wyższością i opuściłem pomieszczenie. Jego szpicle zaczynali pracować na swoją pensję. Co prawda, nigdy nie liczyłem na to, że uda mi się utrzymać to konto w tajemnicy w nieskończoność, ale mogli z tym poczekać parę dni. Przemierzając hall zastanawiałem się nad sposobem bezkolizyjnego wyciągnięcia swoich pieniędzy, wiedząc jednocześnie o tym, że w tym samym czasie Stary rozmyśla nad problemem wręcz odwrotnym. Było to na dłuższą metę zbyt męczące, toteż skręciłem do najbliższego baru. W czasie, gdy ekwipowano moją łajbę, zająłem się obraniem najdogodniejszej marszruty. Najbliżej zniszczonego beaconu znajdowała się klasyczna Beta na circinusie. Postanowiłem zacząć od niej. Z mojego aktualnego miejsca pobytu był to drobiazg - jakieś dziewięć dni hiperprzestrzeni. Żeby zrozumieć istotę beaconów należy najpierw pojąć hiperprzestrzeń. Nie jest to, według mnie, specjalnie skomplikowane zadanie, tym niemniej znam niewielu, którzy by to potrafili. Największą trudność sprawia pojęcie tego, czego praktycznie nie ma, bo nie sposób tego zobaczyć, a nie dość, że istnieje, to jeszcze rządzi się pewnymi stałymi regułami. Najważniejszą z nich jest ta, że nie ma w niej niczego, co umożliwiałoby orientację. Do tegoż właśnie celu służą budowane na różnych planetach beacony, czyli źródła potężnych strumieni promieniowania, które umożliwia poruszanie się statkom w hiperprzestrzeni. Każdy z nich ma swój system pulsacji odróżniający go od pozostałych w celu identyfikacji, a do normalnego skoku potrzebne jest współistnienie przynajmniej czterech takich źródeł. Do dłuższych podróży potrzeba większej ich liczby. W ten prosty sposób wychodzi na to, że podstawą bezpieczeństwa i możliwości skoków w ogóle jest ciągłe działanie wszystkich beaconów. Pięknie to brzmi, gdy tymczasem jeden z nich, o podstawowym znaczeniu, najzwyczajniej w świecie zamilkł. W takich właśnie chwilach okazuje się, że ta banda wykolejeńców, jak nas Stary łaskawie nazywał, czyli konserwatorzy, są potrzebni. Na wyposażeniu mamy specjalnie projektowane jednostki wyposażone praktycznie we wszystko, co może i nie może się przydać - ot, taki latający przegląd ludzkiej produkcji i pomysłowości. Maszyny są jednoosobowe, gdyż komplet robotów naprawczych, jakim dysponuje jednostka, wystarczyłby od biedy na wybudowanie nowego beaconu, tak więc więcej jak jeden człowiek do kierowania nimi byłby czystą rozrzutnością. Problemem jest samotność, gdyż do uszkodzonego beaconu nie można dolecieć w hiperprzestrzeni - po prostu nie wiadomo dokąd ma się lecieć - toteż trzeba podróżować w klasycznej przestrzeni, co niekiedy trwa długie miesiące. Zgodnie z tą regułą wziąłem namiar na najbliższy czynny beacon i wybrałem przybliżone koordynaty Alfy Centauri. Gdy znalazłem się ponownie w normalnym świecie, wylazłszy ze środka niczego, okazało się, że nieźle trafiłem - komputer stwierdził, że normalna podróż przyświetlna potrwa sześć tygodni. Nie mam pojęcia skąd był tego taki pewien, ale komuś musiałem przecież zaufać, toteż chcąc nie chcąc zgodziłem się z nim i poszedłem spać. W tym czasie prawie zakończyłem korespondencyjny kurs nukleoniki i przebudowałem po raz dwudziesty moją karierę. Kursu tego nie robiłem bynajmniej dla zaspokojenia moich zboczonych ambicji. Powód był o wiele bardziej prozaiczny - firma podwyższała pensję w miarę zdobywania dodatkowych specjalności przez konserwatorów. Oszalały funkcjonalizm! Oczywiście ten kretyn włączył alarm planetarny, gdy smacznie spałem, a Alfę Centauri ledwie było widać na ekranie. Elektroniczny sadysta! Tym niemniej, gdy osiągnęliśmy parkingową drugiej planety, na której ponoć zbudowano ten beacon, byłem w miarę przytomny. Ze starożytnych szpargałów po parogodzinnym wysiłku wywnioskowałem lokalizację, ale kształtu samego beaconu nie byłem już w stanie odgadnąć. Zresztą poza informacjami, że jest to bagnisko - tropikalna planeta - niewiele z tych papierów wynikało. Koordynaty stanowiłyby niezłą zagadkę dla bardziej lotnych umysłów niż mój. W takiej robocie jak moja człowiek szybko uczy się dbać o własną skórę, toteż wysłałem na rekonesans Szperacza, sam pozostając poza atmosferą. Jako punkty orientacyjne, ci dowcipnisie z zeszłych wieków podały dwa szczyty górskie - beacon miał być pomiędzy nimi. Po sześciu godzinach latania Szperacz namierzył fragment pasujący do tego opisu. Obniżyłem go i zająłem się oglądaniem doliny leżącej między tymi szczytami. Obraz zafalował, zgasł, po czym na ekranie wyłoniła się wstrząsająca w swym ogromie kamienna piramida. Posłałem Szperacza na parę okrążeń okolicy, tak w celu zaspokojenia wyobraźni, jak i w celu przeszukania. W promieniu dziesięciu mil jedyną rzeczą, która wystawała ponad błota w sposób zauważalny, była piramida. Ale to nie był mój beacon. Z nudów opuściłem Szperacza trochę niżej, aby móc lepiej obejrzeć to kuriozum. Budowla była z ciosanego kamienia, surowa w swej prostocie, nigdzie śladu jakiegokolwiek ozdobnika czy innej dupereli. Na samym szczycie znajdował się pokaźny zbiornik z wodą. Zaskoczyłem dopiero po paru chwilach. Poleciłem Szperaczowi stale krążyć wokół piramidy i zacząłem szukać w dokumentacji. Po chwili byłem już w domu - beacon Mark III miał na górze zbiomik wody służący do chłodzenia reaktora. Wniosek był wstrząsający - jeśli zbiomik tu jest, to cała reszta też - wewnątrz. Tubylcy, którzy oczywiście nie zostali nawet wzmianką zaszczyceni przez tego idiotę, który sporządzał dokumentację, zbudowali po prostu małą piramidkę wokół aparatury. Ponowny rzut oka przekonał mnie o słuszności tej tezy - ściany piramidy, pięknie teraz widoczne, gdyż Szperacz latał w kółko o jakieś dwadzieścia metrów od jej boków, oblepione były ferajną. Były to półtorametrowe jaszczurki, obdarzone bez wątpienia inteligencją, gdyż zajmowały się właśnie próbami strącenia Szperacza za pomocą strzał i innych kamlotów. Przerwałem im tę radosną twórczość, włączając automatycznego pilota na kurs powrotny do statku. Po wykonaniu tej istotnej czynności zrobiłem sobie zasłużonego drinka. Faktem jest, że miałem na swoim koncie niezłe osiągnięcia, jak dotąd - nie dosyć, że znalazłem aparaturę, co prawda wewnątrz kamiennej budowli (ale to jest już szczegół techniczny), to jeszcze dość skutecznie rozwścieczyłem te stworki, które ją zbudowały. Świetny początek, który, jak sądzę zapoczątkowałby u silniejszego ode mnie alkoholizm. Całe szczęście, że już mi to nie zagrażało. Konserwatorzy omijają wszelkie lokalne cywilizacje jak rejony objęte prohibicją, z tego też powodu, jak i zresztą paru innych równie dobrych, beacony są budowane na nie zamieszkanych planetach. Jeśli przypadkiem zdarza się inaczej, to sytuuje się go w miejscach raczej niedostępnych. A tu co? Umieścili sobie aparaturę w samym środku miłego, domowego bagienka, które jeszcze awansowało przez to ani chybi na miejscową świętość. No cóż, nie pozostało mi nic innego, jak nawiązać kontakt. A jak wiadomo niezbędna do tego jest znajomość lokalnego języka. A na to byłem już przygotowany. Dosyć dawno temu wymyśliłem sobie szpicla ogłupiającego w sposób totalny. Nikt nie zwróciłby na niego uwagi, nawet w środku miasta - ot, zwykły trzyfuntowy kamień. Jedynym problemem było nie rzucające się w oczy umieszczenie go. Zlokalizowałem miejscową metropolię jakieś tysiąc metrów od piramidy i posłałem w nocy Szperacza ze szpiclem w pojemniku. Wylądował przy tutejszej drodze i do połowy wleciał w muł. Rankiem, gdy pojawił się pierwszy egzemplarz tubylca, uruchomiłem rejestrację głosu i obrazu. Gdzieś po pięciu lokalnych dniach w pamięci translatora był wystarczający zapas słów do prowadzenia konwersacji. Przyszedł czas na doświadczenia. Wybrałem jednego tubylca, który przechodził koło szpicla dzień w dzień, umieściłem w rowie dodatkową aparaturę i pewnego pięknego poranka przyszedł czas na kontakt. Gdy podszedł tego ranka w pobliże stanowiska, odezwałem się: - Witaj o Goat, mój wnuku! To ja - duch twojego dziadka! Przemawiam do ciebie z zaświatów - to, co powiedziałem, zgadzało się z miejscową religią tak, że szansa wykrycia kłamstwa była minimalna. Zanim zdołał na tyle dojść do siebie, aby wziąć nogi za pas, przekręciłem dźwigienkę i na drogę sypnęły się dwa naszyjniki tutejszych muszli, czyli lokalnej waluty. - Masz tu trochę gotówki z zaświatów, jestem bowiem z ciebie zadowolony, chłopcze. Przyjdź tu jutro, to trochę porozmawiamy. Z zadowoleniem stwierdziłem, że mój podopieczny najpierw się ukłonił, a potem złapał muszle i ruszył tak, że aż błoto pryskało. Poza tym, że gotówka nie pochodziła z zaświatów, lecz z jednego z magazynów, wszystko się zgadzało. Po tym trudnym początku dziadek z wnuczkiem odbyli wiele szczerych rozmów w przydrożnym rowie. Dla obu były one owocne. Trochę mniej dla okolicznych sklepów. Tym niemniej dowiedziałem się tego, czego potrzebowałem z historii i współczesności jaszczurek i nie były to miłe informacje. Z bieżących nowości najważniejszą była mała, religijna wojenka, jaka toczyła się naokoło piramidy. Oczywiście wszystkiemu byli winni moi kretyńscy przodkowie budujący beacon. Żadnemu z nich nie wpadło do łba, że mrowiące się w okolicznych bagnach tałatajstwo może stać się rasą inteligentną i zainteresować się aparaturą jako tworem czysto religijnym. Co notabene nastąpiło. Dolinę uznano za świętą, beacon za świątynię, dorobiono opakowanie, a wodę użytą do chłodzenia, która była odprowadzana do rezerwuaru oczyszczającego, za magiczny płyn bogów. Co ciekawe, to tym tu, radioaktywność wody wcale nie przeszkadzała, wprost przeciwnie-wywoływała w nich korzystne mutacje. No cóż, co kraj to obyczaj. Dla dopełnienia całości zbudowali w pobliżu miasto i przez stulecia żyli w szczęściu i spokoju. Specjalna kasta kapłanów zajmowała się obsługą świątyni. Wszystko było piękne do pewnego dzionka, jakieś pięć miesięcy temu. Wtedy to jeden z nich bądź na skutek wybujałych ambicji, bądź innych zaburzeń psychicznych wtargnął do wnętrza świątyni i coś tak pomajstrował (to moja teoria), znaczy rozgniewał bogów (to ich teoria), że święta woda przestała lecieć. Konsekwencją tego była rewolucja, masakra i zmiana kapłanów (starzy przenieśli się na zasłużony odpoczynek w zaświaty). Nowa banda kapłanów strzegła świątyni, ale wody jak nie było, tak nie ma. Rozeźlone społeczeństwo założyło oblężenie świątyni oraz niesolidnych kapłanów i czekało na cud. A moja osoba miała ni mniej ni więcej tylko wleźć w sam środek tej kotłowaniny, żeby naprawić ten mebel. Pomyślawszy o tym przytargałem prefabrykaty pianolitu i na podstawie trójwymiarowego modelu wnuczka sporządziłem sobie kombinezon przypominający tubylca. Sam sobie się raczej podobam, ale wolałem nie ryzykować pokazywania się we własnej osobie - okaże się, że nie jestem w ich typie i co...? Nie wyglądałem w tym przebraniu jak jeden z nich, ale o to mi chodziło. Nie miałem być tubylcem, tylko ich wyobrażeniem o duchach. Logiczne. Jeślibym na ten przykład żyjąc w starożytnym Egipcie spotkał przedstawiciela rasy zamieszkującej Spician i wyglądającej jak dwudziestostopowa krzyżówka ośmiornicy z befsztykiem sądzę, że w trybie pospiesznym opuściłbym miejsce spotkania. Co innego, gdyby gość miał kształty humanoidalne - pewnie bym został, a na pewno nie zrobiłbym odwrotu tak pośpiesznie. Tak więc założyłem stelaż, potem twarzowy, zielony plastik jako skórę i upchnąwszy elektroniczny ekwipunek w ogonie przymocowanym do pasa systemem klamer i dźwigni, stanąłem przed lusterkiem. Wstrząsające, ale efektowne. Ogon ciągnął mnie do tyłu, przez co poruszałem się z dostojeństwem kaczki, ale to tylko wzmagało autentyczność postaci. Wsadziłem na głowę łeb z kamerami zamiast oczu i zadowolony z siebie, podczepiwszy się pod szpicla ustrojonego na podobieństwo pterodaktyla powędrowałem w dół, kierując się na wejście do piramidy. Wyglądało to na autentyczne zstąpienie z nieba i wywarło podobny efekt. Pierwszy, który mnie dojrzał, uciekł z takim wrzaskiem, że lądowałem na zupełnie pustym placu. Uniosłem ramiona gestem proroka i ryknąłem: - Witajcie czcigodni słudzy Wielkiego Boga! Translator zadziałał, głośniki też i wspaniałe echo odbiło się od ścian piramidy. Zadowolony z efektu, jaki wywołałem wśród zbiegowiska, kontynuowałem: - Chciałbym pomówić z wami, Czcigodni! Zanim zdołali zdecydować się na jakąś konstruktywną odpowiedź wszedłem do środka. Sala była niezbyt okazała w porównaniu z resztą budowli i mam nadzieję, że nie złamałem zbyt wielu tabu naraz. Na końcu była sadzawka wypełniona błotem z ciekawym gadem w środku. Osobnik ów zerknął na mnie wzrokiem śniętej ryby i coś tam zabulgotał. Słuchawka w moim uchu wyszeptała: - Skąd w imię trzynastu demonów żeś się tu wziął? Skłoniłem się uprzejmie i odparłem: - Przybywam z misją i posłaniem od twoich przodków. Chcę wam pomóc odzyskać Świętą Wodę. Szef opadł w błoto, że ledwie oczy mu wystawały i prawie słyszałem wysiłek, z jakim trawił te nowiny w głębinach swojej czaszki. W końcu musiał je jednak przetrawić, bo go poderwało i wyciągnąwszy paluch ku mnie, wrzasnął: - Jesteś kłamcą! Nie jesteś naszym przodkiem! My... - Zamknij się! - mój ryk był jeszcze efektowniejszy, bo prawie go utopił. - Powiedziałem ci, że jestem wysłańcem przodków, a nie, że jestem jednym z nich. Nie waż mi się sprzeciwiać, bo przodkowie zwrócą się przeciwko tobie. Dla poparcia moich słów rzuciłem w odległy kąt świątyni granat. Wywaliło twarzową dziurę w podłodze i spowodowało efektowny kłąb dymu. Szef przemyślał widać sprawę, bo zaczął gadać z sensem - zwołał radę kapłanów. Gulgotaliśmy i chrząkaliśmy ponad godzinę i w efekcie poczłapaliśmy w głąb budowli - do pancernych drzwi strzeżonych przez dwóch wartowników. Gdy zaczęły się otwierać, szef zwrócił się do mnie: - Bez wątpienia wiesz, że zasadą ustaloną od wieków jest, że w Miejsce Najświętsze ze Świętych może wejść jedynie osoba ślepa. Założę się, że ogłaszając mi tę nowinę uśmiechał się. Jego trzydzieści parę zębów błysnęło w świetle łuczyw. Wyglądało to, wypisz wymaluj, jak ujmujący uśmiech wykonany przez zepsuty zamek błyskawiczny. Wyczekałem, aż zbliżył rozpalone żelazo, przygotowane bez wątpienia na moją cześć do prawego obiektywu, po czym odezwałem się: - Oczywiście, że oślepianie jest słuszne, ale musisz trochę poczekać w -moim przypadku. Potrzebuję swoich oczu do naprawy Świętej Wody. Gdy popłynie znowu, oślepisz mnie, gdy będę wychodził z Najświętszego ze Świętych Miejsc. Zastanawianie się nad tą możliwością zajęło mu półtorej minuty, po czym zgodził się ze mną. Lokalny kat sapnął zawiedziony i drzwi stanęły otworem. Po chwili byłem sam w ciemności. Lecz nie na długo. Obok mnie zmaterializowało się trzech oślepionych kapłanów, którzy bez słowa zaprowadzili mnie do solidnych drzwi z napisem MARK III BEACON - WSTĘP TYLKO DLA OSÓB UPOWAŻNIONYCH. Stwierdziłem, że wydaję się sobie osobą jak najbardziej upoważnioną, toteż otworzyłem drzwi i wszedłem, zostawiając trzech przewodników po ich drugiej stronie, po c.zym starannie je za sobą zamknąłem. Pierwszą rzeczą, jaką uczyniłem, było pozbycie się kostiumu, którego stelaż nie byt specjalnie wygodnym przyodziewkiem. Następnie wziąłem się za dokumentację i zlokalizowałem sterownię. Awaryjne oświetlenie udało mi się uruchomić już po piętnastu minutach. Zadziwiające, ale na pierwszy rzut oka, nic tu nie wyglądało na zniszczone. Zgodnie z oczekiwaniami jedna z jaszczurek zapałała chęcią wiedzy i dobrała się do skrzynki z bezpiecznikami. Pomajstrował sobie ten obiecujący młodzian, w wyniku czego wywaliło wszystkie bezpieczniki i cały ten interes wyłączył się. To był problem. A w zasadzie początek problemów, gdyż bezpośrednim skutkiem tego było wylanie się chłodziwa, a pośrednim usunięcie paliwa z reaktora, aby uniknąć reakcji łańcuchowej. Tym niemniej pradziadkowie budowali dobrze - ponad dziewięćdziesiąt procent maszynowni było bez zarzutu po przeszło dwóch tysiącach lat. Sporządziłem listę części i wysłałem zamówienie na statek. Szperacz przywiózł to wszystko w nocy i odleciał nie zauważony. Nazajutrz miałem niezłą zabawę obserwując kapłanów targających cały ten ładunek pod moją komendą. Sama naprawa była dziecinnie prosta i zajęła mi zaledwie dziesięć godzin. Byłem na tyle zadowolony, że zainstalowałem jeszcze w odpływie wody drobiazg nadający wodzie zielonkawy kolor. Według moich obliczeń powinien pracować około pięćset lat. Wodę włączyłem dopiero rano, żeby efekt był większy. Faktycznie był - radosny ryk tłumu przeniknął nawet do mnie przez zwały kamienia. Zupełnie nieźle musiało się to prezentować na zewnątrz. Dopiąłem kombinezon i podążyłem ku drzwiom i niezwykle radosnej emocji związanej z wypalaniem oczu. Ślepi kapłani oczekiwali mnie w korytarzu za pierwszymi drzwiami i wyglądali na mniej szczęśliwych niż zazwyczaj. Zrozumiałem dlaczego, gdy spróbowałem je otworzyć. Były zamknięte na wszystkie możliwe sposoby - jak zdążyłem się zorientować, miejscowe jaszczurki były asekurantami. - Zostało postanowione - odezwał się jeden z nich - że pozostaniesz tu na zawsze, aby pilnować Świętej Wody. My pozostaniemy tu także, aby ci służyć i zaspokajać twoje potrzeby. Oszałamiająca perspektywa - nic, tylko szczyt moich marzeń - spędzić resztę moich dni w zamkniętym beaconie z trójką ślepych jaszczurek! Ich troskliwość o moją osobę była naprawdę wzruszająca. Tyle że nie lubię czułych gadów. - Co?! Ośmielacie się zakłócać wolę przodków?! - odpaliłem wzmacniacze na pełną moc i o mało nie rozwaliło mi uszu. Wyciągnąłem mojego Solara i wywaliłem magazynek w drzwi. Jak należało się spodziewać zamek zniknął, a drzwi stanęły otworem. Zanim moi opiekunowie zdążyli zrozumieć, co się dzieje, złapałem ich kolejno za karki i wystawiłem za drzwi. Zanim zamknąłem je dokładnie za sobą, musieli osiągnąć już koniec schodów. Sądząc z odgłosów, wpadli właśnie do sali z bajorkiem. Pognałem za nimi i dopadłem szefa zanim nagromadzony tłum zdążył wyjść z osłupienia. Fakt faktem że miał on nader dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy - zdążył się prawie zanurzyć, zanim go dopadłem i wyciągnąłem z bajora. - Co za chamstwo! - tym razem przykręciłem wzmacniacz, bo jeszcze mi dzwoniło w uszach po poprzednim występie. - Za karę przodkowie zdecydowali, że dostęp do Świętej Wody będzie zamknięty na zawsze. Ale w swojej dobroci pozwalają jej płynąć. To mówiąc wypaliłem w stronę schodów, robiąc tam wcale niezgorszy zawał. Razem z zaspawanymi laserem drzwiami powinno ich to wystarczająco zniechęcić do prób odkrywczych. - A teraz czas na uroczystość! Ponieważ miejscowy kat był jak reszta osłupiały, nie tracąc czasu na perswazje zabrałem mu żelazo i wsadziłem sobie w oba oczodoły. Kamery szlag trafił, a plastik dał wcale niezły smród. Wstrząsnęło to wszystkimi, mną prawie też. Zanim zdążyli wpaść na jeszcze jakiś wspaniały pomysł, przekręciłem wajchę i mój sfałszowany pterodaktyl wleciał do środka. Oczywiście, z wypalonymi oczami nie byłem w stanie dojrzeć go, ale szczęk karabińczyków umocowanych na moich ramionach był najpiękniejszym dźwiękiem, jaki słyszałem w ciągu ostatnich paru tygodni. A potem poczułem, że lecę. Gdy uznałem, że jestem wystarczająco wysoko, zdjąłem z siebie łeb i spojrzałem na malejącą piramidę. Tłum rozanielonych jaszczurek kłębił się w radioaktywnej sadzawce. Zrobiłem rachunek sumienia. Wyszło nawet nieźle: po pierwsze - beacon naprawiony; po drugie - wejście było totalnie zatkane, tak że przyszłe ewentualne sabotaże, wypadki czy przypadki były wykluczone; po trzecie - kapłani powinni być zadowoleni - woda znowu płynęła, moje oczy były wypalone, a oni znowu kierowali interesem; po czwarte - do następnej naprawy przyślą już innego konserwatora, bo nie nastąpi ona tak szybko i to było właśnie to, co cieszyło mnie najbardziej. przekład : Jarosław Kotarski powrót Harry Harrison Kosmiczne szczury z BGW Co za przyjazne odruchy... o, ten stołek się nada. Won ze starym Phrnnx niech odeśpi swoje na podłodze. Krddle zawsze mają słabą głowę, starczy trochę tlnnx, a już lecą z nóg i zostaje po nich tylko dym tego ich piekielnego zielska, krmm. Tak, raz flnnx... oj... przykro mi z powodu tego rękawa. Gdy wyschnie, da się zdrapać nożem. Twoje zdrowie... Oby ci się dysze nigdy nie zatkały, gdy będziesz miał bandę kpnnz na ogonie. Nie, przykro mi, nigdy o tobie nie słyszałem. Ostatnio zbyt wielu dobrych ludzi młodo odchodzi z tego padołu, właśnie! Ja? Też nie słyszałeś? Możesz mi mówić Panie Sierżancie... Mówiłem o dobrych ludziach... ale on był najlepszy Nazywaliśmy go Dżentelmen Jax. Miał jeszcze inne imię, ale tam, na jego planecie, czeka na niego jedna dziewczynka, która pilnie śledzi wszystkie lśniące szlaki, wypatruje, kiedy on nadleci z powrotem z głębokiej próżni. Czeka na swego chłopa. Ze względu na nią właśnie nazwaliśmy go Jax. Jemu by się to spodobało, jej chyba też, gdyby wiedziała, ale do dzisiaj to już pewnie posiwiała lub wyłysiała i może artretyzmu dostała od tego przesiadywania w oknie i wyglądania, czy luby wraca, ale to już inna historia, i na Oriona, ja jej nie opowiem. Dobre to, no to po łyku... Jasne, że dobry tlnnx musi wydzielać zielone opary... Lepiej zamknij oczy, gdy pijesz, bo inaczej oślepniesz na tydzień, na Mrddl! Że co? Mrddl to imię świętego proroka! Właśnie, wiem, co myślisz. Jak taki stary szczur kosmiczny mógł dać się wrobić w wyprawę na kraniec Galaktyki, gdzie gwiazdy świecą buraczkowo i fotony mają pętlę? Powiem ci, co teraz robię: upijam się jak planizziański pfrdftl, ot co. Podobno to świństwo wymazuje wspomnienia, a o to właśnie mi chodzi. Cygnus w dupę... Popatrz tylko na te szramy na moich dłoniach. Każda to osobna historia. I jeszcze te, co mam na plecach, i te na... Dobra, o nich innym razem. Jasne, że ci opowiem, to szczera prawda, klnę się na święte imię Mrddla, chociaż przyznaję, że zmienię to i owo. Wiesz, dla dobra tej dziewczyny... Słyszałeś opowieść o BGW? Skoro tak wytrzeszczyłeś gały, to musiałeś słyszeć. Właśnie, Pan Sierżant, którego tu widzisz, był jednym z pierwszych Kosmicznych Szczurów z BGW, a facet znany jako Dżentelmen Jax był wtedy moim kumplem. Niech Wielki Kramddl przeklnie jego imię i zaćmi mi wspomnienia tych dawnych dni, gdy ujrzałem go po raz pierwszy .. -Absolwenci, ba-a-CZNOŚĆ! Stentorowy głos sierżanta wcisnął się natrętnie w uszy ustawionych w idealnych szeregach kadetów. Na ów fatalny rozkaz sto trzy wypolerowane do oślepiającego połysku buty uczyniły co trzeba i osiemdziesięciu siedmiu absolwentów stanęło na baczność (trzeba dodać, że niektórzy pochodzili z obcych światów i mieli rozmaitą liczbę kończyn). Ani oddech nie mącił ciszy, ani powieka nie drgnęła, gdy pułkownik von Thorax stanął przed kadetami i spojrzał na nich przez monokl osadzony przed szklanym okiem. Miał też krótko przycięte, siwe włosy, sztywne jak drut kolczasty, oraz idealnie skrojony i wyprasowany czarny mundur. W stalowych palcach sztucznej lewej ręki trzymał papierosa z krmml. Sztuczna prawa ręka uniosła odzianą w czarną rękawicę dłoń do salutu. Serwomotorki zawyły z cicha, gdy sztuczne płuca i otrzewna poruszyły się przy głębokim oddechu poprzedzającym wyryczenie komendy. - Spocznij! I słuchać. Jesteście wybrańcami, ludźmi i nieludźmi pochodzącymi z wszystkich cywilizowanych światów Galaktyki. Sześć milionów czterdziestu trzech kadetów zaczęło pierwszy rok kursu i większość z nich odpadła. Wykruszyli się na różne sposoby. Niektórzy po prostu nie dorośli do sprawy, niektórych trzeba było usunąć i zastrzelić za grzech sodomii. Inni durnie wierzyli, że wieczna wojna jest czymś zbytecznym. Ich też trzeba było zastrzelić. Słabi ginęli lub odchodzili, aż został sam zdrowy rdzeń, czyli WY! Gwardziści z pierwszego rocznika BGW! Gotowi nieść dobrodziejstwa cywilizacji do gwiazd. Gotowi wreszcie się dowiedzieć, co oznacza skrót BGW! Z szeregu gardeł dobył się ryk męskiego entuzjazmu i wrócił echem odbity od ścian stadionu. Na znak von Thoraxa stadion nakryty został olbrzymią i nieprzezroczystą tarczą kryjącą murawę przed oczami i uszami szpiegów żywych i elektronicznych. Radosny wrzask umilkł natychmiast, gdy tylko pułkownik uniósł dłoń. - Gwardziści, nie będziecie osamotnieni w waszej walce, nie sami poniesiecie płomień cywilizacji pod obce, barbarzyńskie słońca. Każdy z was będzie miał u boku wiernego kompana. Ty tam, ze skraju pierwszego szeregu, krok do przodu! Na spotkanie waszego towarzysza! Wywołany gwardzista dzielnie huknął obcasami, zrobił trzy sprężyste kroki i znów strzelił obcasami. Niczym echo odpowiedział mu dziwny odgłos dochodzący z wrót szeroko otwartych na stadion. Wszystkie oczy zwróciły się odruchowo w kierunku bramy, z której wyłonił się... Jak to opisać? Jak opisać trąbę powietrzną, gdy porwie i wtłoczy w swój lej, jak opisać burzę, kosmiczny sztorm unoszący przez przestwór? To coś było równie nieokreślone jak żywioł. Stworzenie mierzyło ze trzy metry i miało szpetny łeb z zaślinioną i zębatą paszczą. Poruszało się niczym nawałnica na czterech pneumatycznych nogach, każdej zakończonej pazurami rysującymi wyłożoną supertwardym imperwitem podłogę. Istne monstrum zrodzone w złym śnie. Zmora zawyła, aż wszystkim dreszcz przeszedł po plecach. - Oto właśnie! - ryknął pułkownik von Thorax, też zapluwając się czerwoną śliną. - Oto wasz wierny towarzysz, mutawielbłąd, zmutowany potomek szlachetnych stworzeń żyjących na Starej Dobrej Ziemi, symbol i duma BGW, czyli Bojowej Grupy Wielbłądziej! Gwardzisto, poznaj swojego wielbłąda! Wybrany gwardzista podszedł bliżej i uniósł rękę, by powitać dumne zwierzę. Dumne zwierzę po prostu odgryzło mu dłoń. Okaleczony zaczął pojękiwać, przez szeregi przeszedł szmer zdumienia. Treserzy wielbłądów zagonili pałkami zwierzę z powrotem do bramy, tymczasem służba medyczna nałożyła gwardziście opatrunek na kikut i odciągnęła jego ciało na bok. - To była pierwsza lekcja, jak postępować z bojowymi wielbłądami! - krzyknął pułkownik. - Nigdy nie podnoście na nie ręki. Pewien jestem, że wasz kolega nigdy nie powtórzy swego błędu. Sztuczna ręka nie pozwoli mu o tym zapomnieć, cha, cha! Następny wystąp! Przyprowadzić wielbłąda! Wielbłąd przygalopował, huknął kopytami i zarżał jak podczas szarży. Tym razem gwardzista trzymał łapy przy sobie i wielbłąd odgryzł mu głowę. - Obawiam się, że nie fasuje się gwardzistom sztucznych głów - zażartował pułkownik. - Uczcijmy minutą ciszy naszego towarzysza, który odszedł do wielkiego rajskiego kosmodromu. Starczy. Ba-a-CZNOŚĆ! Przejdziecie teraz do parku wielbłądów, gdzie zapoznacie się wszyscy ze swoimi wiernymi towarzyszami. Nie zapominajcie tylko, że każdy z nich został wyposażony w sztuczne zęby z imperwiumitu i takież, ostre jak brzytwy, pazury. Roze-ejść SIĘ! Baraki oddane kadetom na kwatery przypominały zakład karny o obostrzonym rygorze. Łóżkami były sztaby imperwitium; nie stosowano tu żadnych miękkich materacy, uznając słusznie, że takie pozorne wygody przyczyniają się tylko do zwyrodnień kręgosłupa. Kocy też nie było, zresztą temperaturę utrzymywano niezmiennie na miłym dla wszystkich poziomie czterech stopni w skali Celsjusza. Tak zatem, wróciwszy do baraków, gwardziści wpadli niemal w popłoch, widząc, jak umajono im kwatery. Każda z nagich żarówek nad pryczami otrzymała gustowny abażur, a na samych pryczach leżały grube na dwa centymetry poduszki. Proszę, dopiero rok pracy, potu i starań, a już takie efekty! Największym mirem pośród kadetów cieszył się niejaki M. Pewnych rzeczy nie trzeba ujawniać, szczególnie jeśli można wówczas nieostrożnym słowem dotknąć ukochanych takiej osoby lub nazbyt ucieszyć jej sąsiadów. Okryjmy zatem pana M. płaszczem anonimowości. Powiedzmy tylko, że nosił wówczas ksywę "Stalowy". "Stalowy" albo Stalowy, jak będziemy go dalej nazywać, miał wówczas bliskiego kumpla zwanego L. Później, o wiele póżniej, L. otrzyma miano "Dżentelmen Jax", ja zaś w dalszej opowieści skrócę jego przezwisko do "Jax". W nauce i sporcie Jax ustępował pola tylko Stalowemu, byli przy tym najlepszymi przyjaciółmi. Od roku mieszkali w jednym pokoju. Właśnie tam wrócili i ułożywszy wysoko nogi, rozkoszowali się niespodziewanymi wygodami. Popijali przy tym kawę bez kofeiny i palili wytwarzane specjalnie dla szkoły papierosy bez nikotyny. Nazywały się te papierosy Denikcig, jednak kursanci mówili na nie "gwoździe" lub "zerwipłucka". - Rzuć mi gwoździa, Jax - powiedział Stalowy, leżąc na pryczy z dłońmi podłożonymi pod głowę i marząc o wspaniałej przyszłości w towarzystwie wiernego wielbłąda. - Och! jęknął, gdy paczka wyrobów tytoniopodobnych trafiła go w oko. Wyciągnął jedną z gładkich białych laseczek, postukał nią w ścianę, by zapalić, i głęboko się zaciągnął odświeżającym dymem. - Nie do wiary... - westchnął i puścił kółko. -A jednak, na Mrddl - Jax się uśmiechnął - to już za nami. Zostaliśmy absolwentami. Moie byś tak odrzucił mi moją paczkę zerwipłucków, żebym też mógł się sztachnąć? Stalowy posłuchał, ale entuzjazm wciąż go rozpierał, cisnął więc paczką z takim impetem, że gruchnąwszy o ścianę, stanęła zaraz w płomieniach. Szklanka wody zażegnała groźbę pożaru, jednak zaraz zapłonęło czerwone światełko pod ekranem pokojowego kompa. - Wiadomość priorytetowa - zauważył Stalowy, uderzając pięścią w przycisk. Obaj młodzieńcy aż sapnęli z przejęcia, gdy na ekranie wykwitło surowe oblicze pułkownika von Thoraxa. - M. i L., biegiem do mojego gabinetu - padły ciężkie słowa z warg pułkownika. - O co mu chodzi? - zastanawiał się Jax, gdy spadali już obaj szybem grawitacyjnym. - Zaraz się dowiemy! - krzyknął Stalowy, gdy podeszli do drzwi starego, i wcisnął płytkę dzwonka. Drzwi odsunęły się cicho i obaj kursanci weszli bez wahania. Ale co to? Pułkownik spoglądał na nich z uśmiechem... Z uśmiechem! Nigdy jeszcze nie widzieli uśmiechu na jego żelaznym obliczu. - Spocznijcie, panowie - powiedział, wskazując na dwa wygodne fotele. - W poręczach foteli znajdziecie zarówno ćmiki, jak i walumiańskie wino i szaniańskie piwo. - A kawa? - spytał oszołomiony Jax i wszyscy się roześmiali. - Wątpię, byście naprawdę mieli ochotę na kawę - brzęknął pułkownik sztuczną krtanią. - Nalejcie sobie, jesteście już Kosmicznymi Szczurami z BGW i czas dzieciństwa jest za wami. I patrzcie uważnie. W powietrzu przed nimi pojawił się trójwymiarowy obraz osobliwego statku kosmicznego. Nigdy jeszcze takiego nie widzieli. Smukły jak miecznik, uskrzydlony jak ptak, masywny jak waleń i uzbrojony po zęby niczym aligator. - Święty Trepie - jęknął nieprzytomnie Stalowy i rozdziawił usta. - To się nazywa rakieta! - Zwykle mówimy na nią Niezawodna - mruknął nie bez humoru pułkownik. - To ona? Coś słyszeliśmy .. -Niewiele mogliście słyszeć, od początku trzymamy ją bowiem pod kluczem. Ma największe silniki, jakie kiedykolwiek zamontowano na statku kosmicznym, uwspółcześniony wzór MacPhersona, udoskonalony napęd Kelly'ego (nigdy byście go nie poznali, tak bardzo został unowocześniony), no i jeszcze ekrany Fitzroya o zdwojonej mocy. Te stare wyglądają przy nich jak dziecinne zabawki. Najlepsze zaś zachowałem na koniec... - Najlepsze już usłyszeliśmy... - Tak wam się wydaje. - Pułkownik roześmiał się, nawet uprzejmie. Jego śmiech przypominał odgłos rozdzierania stalowych płyt. - Najlepszą wiadomością jest to, że ty, Stalowy, zostaniesz teraz kapitanem tego kosmicznego super-drednota, a Jax będzie miał szczęście objąć stanowisko pierwszego inżyniera. -Jax byłby znacznie szczęśliwszy jako kapitan, a nie smoluch z maszynowni - mruknął Jax i wszyscy znów się roześmiali. Znaczy wszyscy prócz Jaxa, bo ten wcale nie żartował. - Statek jest całkowicie zautomatyzowany - ciągnął pułkownik - i starczy dwóch, by nim sterować. Muszę was jednak ostrzec, że ma na pokładzie tyle eksperymentalnego wyposażenia, że powierzymy go tylko ochotnikom... - Zgłaszam się na ochotnika! - krzyknął Stalowy. - Muszę iść do toalety - powiedział Jax i uniósł się z fotela. Ujrzawszy jednak w dłoni pułkownika nader brzydki blaster, przysiadł ponownie. - Żartowałem, oczywiście. Zgłaszam się na ochotnika. - Wiedziałem, że mogę na was liczyć, chłopaki. BGW wychowuje prawdziwych mężczyzn. No i wielbłądy, rzecz jasna. Oto wasze zadanie. Jutro o trzeciej zero cztery wyruszacie na pokładzie Niezawodnej przez kosmiczny eter w kierunku Cygnusa. Dokładnie, na pewną planetę... - Spróbuję odgadnąć - wycedził Stalowy przez zaciśnięte zęby. - Ale chyba nie kieruje nas pan na ten pełen larszników świat Biru-2? - Owszem. To główna baza larszników, ich centrum operacyjne, narkotykowe i hazardowe. Handlują tam niewolnikami, drukują fałszywe zielki i destylują flnnx. Prawdziwe legowisko kosmicznych piratów. - I pan chce, byśmy tam polecieli? - Stalowy skrzywi: się na obliczu. - To nie będą przelewki - zgodził się pułkownik. - Ale gdybym sam był nieco młodszy i miał trochę mniej sztucznych organów, to nie wahałbym się ani chwili... - Może pan zostać pierwszym inżynierem - syknął Jax. - Stul pysk - poprosił pułkownik. - Powodzenia, panowie. Reprezentujcie godnie honor BGW - A wielbłądy? - spytał Stalowy. - Może następnym razem. Mamy nieco kłopotów z przystosowaniem. Od chwili, gdy tu przyszliście, straciliśmy jeszcze czterech absolwentów. Może zresztą zmienimy zwierzęta i przerobimy szkołę na BGO... - Bojowa Grupa Owsików? - spytał Jax. - Raczej osłów. Lub okoni, chociaż... Ale to już mój problem. Waszym zadaniem jest dostać się na Biru-2 i otworzyć ten świat. Wiem, że możecie to zrobić. Jeśli nawet twardzi gwardziści mieli jeszcze jakieś wątpliwości, to zachowali je dla siebie, byli bowiem twardymi gwardzistami. Zrobili co trzeba i następnego ranka, o trzeciej zero cztery, zero zero sekund, potężny kadłub Niezawodnej runął w przestrzeń. Silniki MacPhersona ryknęły rozgłośnie, przekazując kwantyliony ergów energii napędowi, i w końcu pole grawitacyjne matki Ziemi zostało za nimi. Jax pracowicie ustawiał parametry, aż Stalowy dał znak z mostku, że pora przejść na pożerający przestrzeń napęd Kelly'ego. Stalowy przycisnął właściwy guzik i statek wystrzelił z siedmiokrotną szybkością światła. Ponieważ wszystko działało automatycznie, Jax odświeżył się potem w odświeżaczu, rzeczy uprał w pralce i rześki i pachnący podążył na mostek. - Hmm - powiedział Stalowy, unosząc brwi. - Nie miałem pojęcia, że nosisz gatki w groszki. - To jedyna czysta część mojej garderoby - odparł Jax. Pralka automatycznie połknęła resztę. - Nie martw się. Niech larsznikowie z Biru-2 się martwią! Dokładnie za siedemnaście minut wejdziemy w atmosferę i właśnie zastanawiałem się, co zrobić potem. -Taką właśnie miałem nadzieję! Ja nie miałem czasu się zastanawiać. Ledwie zdążyłem odsapnąć. - Spokojnie, stary. Jedziemy na jednym wózku. Mamy dwie możliwości. Możemy otworzyć ogień ze wszystkich luf lub przemknąć cichcem. - Widzę, że naprawdę długo nad tym myślałeś. - Zignoruję ten przytyk, bo wiem, że jesteś zmęczony. Chociaż mamy sporą siłę ognia, to jednak naziemne baterie są pewnie i tak potężniejsze. Proponuję więc działać niezauważenie. - Czy to nie będzie trudne, jeśli wziąć pod uwagę, że ten statek ma masę trzydziestu milionów ton? - Byłoby, ale widzisz ten tutaj guzik, podpisany "niewidzialność"? Gdy ty tankowałeś statek, ja słuchałem wyjaśnień fachowców. To najnowszy wynalazek, nigdy jeszcze nie wykorzystany w boju. Będziemy niewidzialni i niewykrywalni dla wszelkich czujników. -To już lepiej. Jeszcze kwadrans, pewnie jesteśmy już bardzo blisko. Włącz promienie niewidzialności. - Jeszcze nie! -Już zrobione. Teraz wszystko na twojej głowie. - Niezupełnie. Eksperymentalna instalacja niewidzialności przewidziana jest tylko na trzynaście minut aktywności. Potem obwody się przepalą. Niestety, okazało się to prawdą. Ledwo sto mil nad pustynną, wypaloną powierzchnią Biru-2 Niezawodna ukazała się nagle w całej okazałości. Minęło kilka milisekund, a już kosmiczne sonary i kosmiczne radary namierzyły nadlatujący statek. W górę pobiegły szyfrowane sygnały i anteny zaczęły nasłuchiwać odpowiedzi mającej ujawnić, czy przybysz jest wrogiem, czy swoim. - Wyślę im fałszywy sygnał. Larsznikowie nie słyną z bystrości umysłu - roześmiał się Stalowy. Postukał w mikrofon, wyszukał międzygwiezdną częstotliwość alarmową, i zmieniając głos, wychrypiał: - Agent X-9 do bazy. Miałem starcie z patrolem, trafili mnie w książki kodów. Ale wracam z ładunkiem ośmiuset tysięcy ton piekielnego zielska krmml. Odpowiedź larszników była czysto spontaniczna. Tysiące laserów i dział kosmicznych otworzyły ogień z takim natężeniem, że sama materia przestrzeni kosmicznej zaczęła się odkształcać. Cała ta promienista nawała runęła na ekrany Niezawodnej, której nie był, niestety, pisany długi żywot. Pociski przeszyły kadłub z superwytrzymałego metalu. Materia parowała, rozpadając się na elektrony i protony (no i neutrony, rzecz jasna). Zwykła cielesna powłoka człowieka była niczym wobec podobnej katastrofy. Jednak Stalowy i Jax dobrze wykorzystali tych parę sekund, kiedy to salwy przedzierały się przez ekrany statku, i błyskawicznie nałożyli swe zbroje kosmiczne. W ostatniej chwili! Wrak potężnej niegdyś jednostki runął w atmosferę planety i po chwili roztrzaskał się na zatrutej powierzchni Biru-2. Dla postronnych obserwatorów mógłby to być koniec misji. Królowa kosmicznych szlaków nigdy już nie miała się wznieść w przestwór. Zostało po niej ledwie z dwieście funtów osmolonego złomu. Nigdzie nie było widać ani śladu życia, gdy nagle przez sekretny właz pobliskiej bazy wypełzły dwa pełzacze i ruszyły przez dymiące rumowisko, nastawiając wszystkie czujniki na maksymalny zasięg. - Meldować! - pisnęło radio. - Brak śladu życia do piętnastego miejsca po przecinkuwarknął, zakląwszy pod nosem, operator pełzacza i nakazał wszystkim powrót do bazy. Pojazdy zniknęły z łoskotem, zostawiając stygnące z wolna szczątki swojemu losowi. Trujący deszcz padał na wrak jak wielkie łzy. Czyżby nasi dwaj przyjaciele jednak zginęli? Już myślałem, że nigdy o nich nie spytacie. Technicy larszników nie mieli pojęcia, że na milisekundę przed upadkiem statku mocarne sprgżyny wystrzeliły z pokładu dwie pancerne kapsuły, które poleciały aż za horyzont i runęły na skalną ścianę. Dziwnym trafem w tej właśnie skale znajdowały się tajne wrota, przez które pełzacze wracały po bezowocnym przeszukaniu powierzchni. Przeklinający operator, oszołomiony dodatkowo krmml nigdy nie miał zauważyć nagłego ożywienia wszystkich detektorów w chwili, gdy pełzacze wjechały już do tunelu i wrota z hukiem się za nimi zatrzasnęły. - Udało się! Jesteśmy wewnątrz ich linii obrony! - ucieszył się Stalowy. - A wszystko dzięki temu, że przycisnąłeś guzik niewidzialności. - Też coś, a skąd niby miałem wiedzieć, że to tak się skończy? - mruknął Jax. - Straciliśmy statek, ale wykorzystaliśmy element zaskoczenia. Nie wiedzą, że tu jesteśmy, ale my wiemy, że oni tu są! - Trafna uwaga... Sza! - syknął. - Pochyl się, dochodzimy do czegoś. Pełzacze wjechały z grzechotem do obszernej hali wyciosanej w żywej skale i pełnej wszelkich możliwych machin wojennych. Jedynym człowiekiem (o ile to był człowiek) był tu larsznicki operator. Ledwie spostrzegł intruzów, zaraz sięgnął do kontrolek broni, ale i tak był bez szans. Ogień dwóch precyzyjnie wycelowanych blasterów zmienił go w parę, zostawiając ledwo kilka deka osmalonego ciała na siedzisku. Miecz sprawiedliwości dosięgnął wreszcie larsznicką bestię w jej legowisku. I było to sprawiedliwe, sprawiedliwe bowiem było tu wszelkie mordowanie i zarzynanie, gdyż nie uświadczyłbyś ani jednego sprawiedliwego w tej jaskini rozpusty Zemsta cywilizacji sunęła przez korytarze niesławy, gubiąc wszystkich, którzy stanęli na drodze naszej mężnej dwójki. -To chyba jakaś szycha - mruknął Stalowy, wskazując na wykładane złotem drzwi, pod którymi bojówka zabójców popełniała właśnie samobójstwo w morderczym ogniu. Opór był coraz słabszy, aż w końcu padł i ten ostatni bastion, a nasi gwardziści wkroczyli triumfalnie do centralnej rozdzielni, obsługiwanej już tylko przez jedną postać siedzącą przy głównej konsoli. Oto był sam superzbrodzień, tajemniczy numer pierwszy, głowa międzygwiezdnego świata przestępczego. - Koniec z tobą. - Stalowy skrzywił się i wycelował blaster w odzianą na czarno postać w nieprzezroczystym hełmie kosmicznym. - Zdejmij hełm albo umrzesz w tej chwili. Z wnętrza kasku dobiegł najpierw wściekły bulgot, a drżąca czarna rękawica długo wisiała nad kontrolkami broni. Potem te same dłonie uniosły się powoli, by zwolnić zatrzaski, obrócić hełm i... - Na święte imię proroka Mrddl! - jęknęli unisono obaj gwardziści i stracili na chwilę zdolność mowy. - Tak, teraz już wiecie - warknął arcyzbrodzień przez zęby. - Ale, cha, cha, założę się, że ani przez chwilę mnie nie podejrzewaliście! -To ty! - krzyknął Stalowy, przerywając ciężką ciszę. TY! Ty! -A tak, to ja, pułkownik von Thorax, komendant BGW Nawet mnie nie podejrzewaliście, a ja tylko się z was śmiałem. - Ale... - zawahał się Jax. - Czemu? - Czemu? To oczywiste dla każdego prócz takich demokratycznie chowanych świń jak wy. Jedynym, czego boją się larsznikowie Galaktyki, jest BGW, potężna instytucja zwalczająca korupcję i przestępczość, instytucja szlachetna i prawomyślna. Moglibyście sprawić mi kłopoty, więc nie czekając, aż uczyni to kto inny, sam założyłem szkołę BGW i od dawna działam już na dwa fronty. Nasi werbownicy zbierają na wszystkich planetach najlepszych ludzi i BGW zwraca ich potem złamanych psychicznie lub schorowanych, zepsutych i podłych, tak że nie stanowią już dla nas żadnego niebezpieczeństwa. Oczywiście zawsze może się zdarzyć, że kilku ocaleje mimo moich starań. W każdym pokoleniu trafiają się nieprzeciętni masochiści, ale tymi zajmuję się na inny sposób. - Na przykład wysyłając ich na samobójcze misje? - spytał ironicznie Stalowy. - To całkiem dobry sposób. - Ale tym razem nie zadziałał! Zmów ostatnią modlitwę i błagaj o zbawienie swej brudnej duszyczki, staniesz bowiem przed obliczem Stwórcy! - Stwórcy! Modlitwę! Odbiło wam? Wszyscy jesteśmy tu zaprzysięgłymi ateistami... I nagle nadszedł koniec. Wraz z tymi bluźnierczymi słowami na wargach, zbrodzień zniknął w cuchnącym dymie. Dostał to, na co zasłużył. - I co teraz? - spytał Stalowy. -A to! - odparł Jax, naciskając spust łapacza i spowijając Stalowego w nierozrywalną sieć promieni paraliżujących. - Nie będę już drugim. Dość tego, żebym ja gnił w maszynowni, a ty spacerował sobie po mostku. Od tej chwili ja dyktuję reguły gry. - Oszalałeś? - zdołał wykrztusić Stalowy. - Po raz pierwszy w życiu. Superzbrodzień nie żyje, niech żyje superzbrodzień. Cała Galaktyka należy do mnie. - A co ze mną? - W zasadzie powinienem cię zabić, ale to byłoby zbyt łatwe rozwiązanie. Nigdy nie chciałeś się ze mną dzielić czekoladowymi batonikami. Teraz na ciebie spadnie wina za cały ten bałagan, za śmierć pułkownika von Thoraxa i za zniszczenie głównej bazy larszników. Wszyscy będą od dzisiaj przeciwko tobie, zostaniesz wyrzutkiem ściganym do końca życia, kryjącym się strachliwie na najdalszych peryferiach Galaktyki. -Ale że zapamiętałeś sobie te czekoladki? -A owszem. To było najgorsze. Nigdy w życiu nie dostałem batonika i jadłem tylko kradzione. A teraz idź stąd! -Chcesz znać moje imię? Starczy Pan Sierżant. Moja opowieść? To nie dla wrażliwych uszu, chłopie. Nalej lepiej i wypij ze mną. Tyle przynajmniej możesz zrobić dla weterana, który wiele już widział w swoim długim życiu. Pech to pech, do diabła, niech Wielki Krmddl przeklnie tego typa, znanego jako Dżentelmen Jax. Co, głodny? Ja nie... Nie! NIE! Tylko nie czekoladkę!!! przekład : Radosław Kot powrót Harry Harrison Milczący Milton Wielki autobus Greyhounda zahamował zdumiewająco gładko dokładnie przy przystanku i kierowca otworzył drzwi. - Springville! - krzyknął. - Koniec trasy! Pasażerowie wysypali się na gorący blask słońca. Sam Morrison został sam na szerokim tylnym siedzeniu. Poczekał, aż ostatni wysiadający znajdą się przy drzwiach, wyciągnął spod ramienia pudełko po po cygarach, wstał i też ruszył do wyjścia. W pierwszej chwili nie tłumiony już przyciemnianymi szybami autobusu blask słońca oślepił go, a wilgotne i rozgrzane powietrze upalnego lata w Missisipi zaparło mu dech w piersiach. Ostrożnie i patrząc pod nogi zszedł po stopniach, po jednym na raz, i nie zauważył czekającego nań mężczyzny aż do chwili, gdy coś twardego wparło mu się w okolice żołądka. - Czego szukasz w Springville, chłopcze? Sam zamrugał i spojrzał przez oprawne w stalowy drut okulary na rosłego mężczyznę w szarym mundurze, który stał naprzeciwko i mierzył weń krótką i grubą pałką. Był rosły, ale i otyły, wielki brzuch wylewał się zza mocno opuszczonego pasa. -Ja tylko przejazdem, proszę pana - odparł Sam Morrison. Wolną ręką zdjął kapelusz, ukazując posiwiałe, krótko przycięte włosy. Przesunął spojrzeniem po poczerwieniałej twarzy i złotej oznace tamtego i opuścił oczy. -A dokąd niby jedziesz, chłoptasiu? Lepiej nie ukrywaj niczego przede mną... - Do Carteret, proszę pana, mam autobus za godzinę. W odpowiedzi usłyszał jedynie nieartykułowane chrząknięcie. Obciążona ołowiem pałka postukała w pudełko po cygarach, które Sam ściskał pod pachą. - A tam co masz, spluwę? - Nie, proszę pana. Nie ośmieliłbym się nosić broni. Sam otworzył pudełko i pokazał zawartość: trochę metalowych części, odrobina elektroniki i dwucalowy głośniczek, wszystko porządnie polutowane i oplecione drucikami. - To... radio, proszę pana. - Włącz. Sam przycisnął włącznik, poprawił ostrożnie podłączenie paru drucików i z głośniczka zaczęła dobiegać cicha muzyka, ledwie słyszalna ponad warkotem silników autobusów. Czerwonolicy roześmiał się. - Prawdziwe radio prawdziwego czarnucha... co za gówno. - Znów przybrał urzędowy ton. - Pilnuj tego swojego autobusu, słyszysz? - Tak, proszę pana - powiedział Sam, ale mówił to już do zapoconych pleców odchodzącego. Ostrożnie zamknął pudełko i skierował się do jaskrawo pomalowanej poczekalni, ale gdy zajrzał tam przez okno, stwierdził, że jest pusta. Nigdzie na ulicy nie było widać żadnych czarnych twarzy Nie zwalniając kroku, Sam minął poczekalnię i klucząc pomiędzy zaparkowanymi autobusami, dotarł do tylnej bramy. Całe swe sześćdziesiąt siedem lat przeżył w stanie Missisipi i potrafił wyczuć, kiedy szykują się jakieś kłopoty. Jedyną radą na takie kłopoty było trzymać się z daleka. Szedł uliczkami, które stawały się coraz węższe, coraz bardziej zapuszczone. Znajome chodniki doprowadziły go w końcu do drzwi, nad którymi widniał złuszczający się napis BAR. Do środka wchodził akurat jakiś facet w poplamionym kombinezonie, takim, w jakich pracuje się na polu. Sam też się tam skierował; poczeka tu do odjazdu autobusu. -Butelkę jaxa poproszę. Położył kilka monet na mokrym i odrapanym kontuarze i wziął chłodną butelkę. Barman nie odezwał się ani słowem, nie dał też szklanki. Zrobiwszy swoje, wycofał się na krzesło na drugim końcu baru i przytknął głowę do mruczącego z cicha radia, ciemny i niewzruszony. Jedyne światło we wnętrzu wpadało z ulicy i boksy w głębi wyglądały wręcz odstręczająco. Klientów było tylko kilku, każdy z nich siedział przy swoim stoliku z butelką piwa przed oczami. Sam przepchnął się między ciasno ustawionymi stolikami i już zamierzał przycupnąć w boksie przy tylnych drzwiach, gdy zorientował się, że ktoś już tam siedzi po drugiej stronie stołu. - Przepraszam, nie zauważyłem - powiedział Sam. Chciał się cofnąć, gdy mężczyzna machnął zapraszająco w kierunku ławy, wziął ze stołu torbę z reklamą TWA i postawił ją obok siebie na podłodze. - Starczy miejsca i dla dwóch - powiedział, unosząc znacząco swą butelkę piwa. Sam upił łyk, ale tamten opróżnił od razu połowę zawartości. W końcu opuścił butelkę i westchnął z ulgą. - Paskudztwo - powiedział. - Wydawało mi się, że panu smakuje - odparł Sam, uśmiechając się przy tym z leciutką ironią. - Bo jest zimne i mokre, ale tylko dlatego. Wiele bym oddał za butlę budweisera lub ballentine'a. - Domyślam się, że jest pan z Północy? - Świadczyć o tym mógł też wyraźny akcent i ostra intonacja towarzysza od stolika. Dopiero teraz Sam zauważył, że jest to młody, dwudziestoparoletni mężczyzna o lekko ciemnej skórze, w białej koszuli z podwiniętymi rękawami. Na jego twarzy malowało się jakby napięcie, a zmarszczki na czole wydawały się wpisane tam na trwałe. -Racja, cholera. Jestem z Północy i wracam... - Raptownie sięgnął znów po butelkę. - A pan jest z tych okolic? spytał, jakby naszły go jakieś podejrzenia. - Urodziłem się niedaleko stąd, ale teraz mieszkam w Carteret. Czekam tylko na przesiadkę. - Carteret to tam, gdzie jest uczelnia? - Zgadza się. Uczę tam. Po raz pierwszy młodzieniec zdobył się na uśmiech. -No to mamy coś wspólnego. Ja jadę na uniwerek w Nowym Jorku, zajmuję się ekonomią. - Wyciągnął dłoń. Charles Wright, wszyscy prócz matki mówią mi Charlie. - Miło pana poznać - powiedział Sam powoli, z nieco staroświecką uprzejmością. - Jestem Sam Morrison. Sam i w życiu i w papierach. - Interesuje mnie pańska uczelnia, chciałem tam nawet wstąpić, ale... - Młodzieniec urwał nagle, słysząc dochodzący z ulicy warkot samochodu i pochylił się, by dojrzeć drzwi baru. Trwał tak, aż samochód zmienił bieg i odjechał. Dopiero wtedy opadł z powrotem na krzesło. Strumyki potu spływały mu po czole, gdy upił kolejny szybki łyk. Nie spotkał pan przypadkiem na dworcu autobusowym takiego dużego gliniarza ze sporym kałdunem i obliczem jak burak? - Owszem, widziałem go. Zaczepił mnie, ledwie wysiadłem z autobusu. - To sukinsyn! - Nie ma się co podniecać. To tylko policjant na służbie i robi swoje. -Tylko...! - Młodzieniec uzupełnił kwestię krótkim, soczystym słowem. - To Brinkley, musiał pan o nim słyszeć, najpaskudniejszy typ na południe od Bombingham. Przyszłej jesieni zamierza wygrać wybory na szeryfa, a już teraz jest szychą w HIanie. Prawdziwa podpora tutejszej społeczności. - Takie gadanie przysporzy panu tylko kłopotów - zauważył półgłosem Sam. - Wuj Tom też tak mówił i o ile pamiętam, umarł jako niewolnik. Ktoś musi wreszcie powiedzieć to głośno, nie można wciąż milczeć. -Tekst jak z wiecu. - Sam spróbował przybrać surową minę, ale nigdy nie wychodziło mu to za bardzo. -No dobrze, jeśli chce pan wiedzieć, to jestem jednym z wiecujących, ale koniec. Wracam do domu. Boję się i nie wstydzę się przyznać do strachu. Wy żyjecie tu w dżungli, nie zdawałem sobie sprawy, jak paskudnie to wygląda, nim nie ujrzałem Południa na własne oczy. Pracowałem w komitecie wyborczym, a ten tam, Brinkley, usłyszał o tym i przyrzekł, że albo mnie zabije, albo wpakuje na resztę życia za kratki. I wie pan, uwierzyłem mu. Wyjeżdżam dzisiaj, czekam tylko na samochód, który mnie zabierze. Wracam na Północ, tam moje miejsce. - Domyślam się, że tam też nie bywa łatwo... - Może. - Charlie dokończył piwo i wstał. - Ale nie ma porównania z tym, co zobaczyłem tutaj. Nowy Jork to nie raj, ale żyje się zupełnie znośnie. Wyrosłem na południu Jamajki, tam było ciężko, a teraz mamy własny dom, porządnych sąsiadów... Jeszcze jedno piwo? - Nie, dziękuję, jedno mi wystarczy. Charlie wrócił z nowym piwem i zaraz podjął wątek. -Może jesteśmy na Północy obywatelami drugiej kategorii, ale jednak liczy się nas pośród obywateli i też mamy szansę zdobyć coś dla siebie, trochę własnego szczęścia. I ma się szansę dożyć późnej starości. Tutaj człowiek jest wyłącznie bydlęciem, wystarczy, by miał nie ten kolor skóry. - Tego bym nie powiedział, sprawy mają się coraz lepiej. Mój ojciec robił całe życie w polu, był synem niewolnika, a ja jestem nauczycielem akademickim. To już jakiś postęp. - Niby jaki? - Charlie uderzył w stół, ale przyciszył głos do gniewnego szeptu. - Co z tego, że jedna setna procenta Murzynów zdobywa jakieś wykształcenie i ciągnie dalej na prowincjonalnych uczelniach? Proszę zrozumieć, nie chcę pana urazić, robi pan swoje, i bardzo dobrze, ale na każdego panu podobnego przypada tysiąc innych, którzy rodzą się, żyją i umierają w skrajnym brudzie i smrodzie i rok za rokiem mija im bez żadnej nadziei. To są miliony ludzi. Gdzie ten postęp? A nawet pan... czy nie wolałby pan uczyć na jakimś uznanym uniwersytecie? - Nie. - Sam się roześmiał. - Jestem tylko zwykłym belfrem. Wbijanie studentom do głów podstawowych wiadomości z zakresu geometrii i algebry jest wystarczająco trudne. Gdybym jeszcze miał wyjaśniać im zagadnienia topologii czy algebry Boole'a... - Czyjej? Nigdy o tym nie słyszałem. - No, to jest nieinterpretowalny rachunek logiczny, szczególna gałąź matematyki. Nie bardzo potrafię to wyjaśnić, chociaż poruszam się w tym dość łatwo. Wyższa matematyka to moje hobby Gdybym pracował na jakiejś wielkiej uczelni, to nie miałbym czasu na takie rzeczy. - Skąd pan może wiedzieć? A gdyby mieli j akiś porządny komputer, nie przydałby się panu? - Zapewne tak, oczywiście. Ścieżki już wydeptałem, żeby uzyskać dostęp do jakiegoś. W końcu się uda. -A jak długo może pan jeszcze na to czekać? - spytał cicho Charlie i zaraz zrobiło mu się przykro, gdy ujrzał, jak starszy pan opuszcza w milczeniu głowę. - Cofam to. Mam niewyparzoną gębę. Przepraszam, złość mnie wzięła. Ale czy może pan wiedzieć na pewno, ile udałoby się panu dokonać, gdyby miał pan stosowne kwalifikacje i wyposażenie... - Zamknął się, pojmując, że z każdym słowem tylko pogarsza sprawę. Przez chwilę w rozgrzanym wnętrzu słychać było jedynie odległy warkot ruchu ulicznego i cichą muzykę z radia za barem. Barman wstał, wyłączył odbiornik i zniknął na zapleczu, by przynieść kolejną skrzynkę piwa. Muzyka jednak nie umilkła, aż Charlie zrozumiał, że dochodzi ona z leżącego obok na stole pudełka po cygarach. - Ma pan w tym radio? - spytał szczęśliwy, że moie zmienić temat. - Tak, nie... chociaż odbiera fale radiowe. -Czy może pan mówić jaśniej? Jak wspomniałem, zajmuję się ekonomią... Sam uśmiechnął się, otworzył pudełko i wskazał na misternie podłączone obwody. -Zbudował je mój bratanek. Ma mały sklepik dla majsterkowiczów. Wcześniej służył w lotnictwie i nauczył się sporo o elektronice. Dałem mu rysunki, a on połączył wszystko jak trzeba. Charlie pomyślał o specu od elektroniki, który musi prowadzić tani sklepik, ale uznał, że nie ma już sensu ruszać tego tematu. - I co to ma robić? - W zasadzie nic. Chciałem tylko zobaczyć, czy moje obliczenia dadzą coś w praktyce. Pewnie nie słyszał pan zbyt wiele o Einsteinowskiej jednolitej teorii pola...? Charlie uśmiechnął się przepraszająco i uniósł dłonie, poddając się bez walki. - Trudno to wyjaśnić. Mówiąc najprościej, podejrzewa się, iż wszystkie zjawiska są ze sobą w jakiś sposób powiązane niezależnie od tego, czy manifestują się poprzez materię, czy energię. Coś jak zwykła przemiana energii cieplnej w mechaniczną w silniku, elektrycznej w światło... - W żarówce! - Właśnie. Idąc dalej, istnieje postulat, że czas oddziałuje na energię świetlną w podobny sposób jak grawitacja na światło. To drugie zostało już dowiedzione. Czy grawitacja ma energię elektryczną? Tym się właśnie zajmuję. Przyjąłem, że stany energetyczne związane są ze stałą grawitacji i że stany te można zmierzyć, podobnie jak dają się określić linie pola magnetycznego wokół magnesu... chociaż nie, lepiej opisać to w odniesieniu do idealnego drutu przewodzącego prąd w warunkach nadprzewodnictwa superniskich temperatur... - Zgubiłem się, profesorze. I wcale mi nie wstyd. Czy mógłby pan podać jakiś prostszy przykład? Albo powiedzieć po prostu, co takiego niezwykłego dzieje się w tym radiu? Sam poruszył coś ostrożnie i muzyka przycichła do progn słyszalności. - Nie części radiowe są tu najważniejsze, ale to, że całość działa. Wykazałem w ten sposób, że istnieje pewien przeciek... nie, winienem powiedzieć raczej, że istnieje pewna różnica między stałą grawitacji pola ziemskiego a polem tego kawałka ołowiu, który tkwi w rogu pudełka. - A gdzie są baterie? Sam uśmiechnął się z dumą. - I o to właśnie chodzi. Nie ma baterii. Obwód zasilania nie jest zamknięty... - Chce pan powiedzieć, że to radio gra na grawitację? Czerpie elektryczność z niczego? - No, tak by można powiedzieć, chociaż dokładnie to oczywiście, że nie. Tak naprawdę... - Ale tak to właśnie wygląda! - Podekscytowany Charlie pochylił się nad stołem, by zajrzeć do pudełka. - Może nie mam bladego pojęcia o elektronice, ale podczas studiów ekonomicznych mieliśmy sporo o źródłach energii. Czy ta pańska zabawka mogłaby zostać tak rozbudowana, aby produkować energię elektryczną przy znikomych kosztach własnych lub zgoła za darmo? - Nie od razu, to dopiero pierwsza próba... -Ale ostatecznie byłoby to możliwe, a to oznacza... Sam pomyślał, że młodemu człowiekowi zrobiło się nagle niedobrze. Oddalona ledwie o kilka cali twarz okryła się szarością, a oczy patrzyły w przerażeniu w coś za plecami Sama. Charlie opadł powoli na krzesło, a zanim starszy pan zdołał spytać go o cokolwiek, inny głos zagrzmiał w pomieszczeniu: - Czy ktoś widział tu może chłopaka imieniem Charlie Wright? Gadać. Nie bać się, nie dam skrzywdzić nikogo, kto powie prawdę. - Święty Jezu... - szepnął Charlie, osuwając się jak najniżej na krześle. Brinkley podszedł do kontuaru i rozejrzał się po mrocznym wnętrzu. Nikt mu nie odpowiedział. - Kto będzie go ukrywał, narobi sobie kłopotów! - krzyknął gniewnie gliniarz. - I tak znajdę tego czarnego matacza! Ruszył ku tyłom baru. Charlie złapał torbę, zanurkował w cień boksu i ruszył ku tylnym drzwiom. - Wracaj, sukinsynu! Stół zakołysał się, potrącony przez Charliego, i pudełko po cygarach spadło na podłogę. Zadudniły ciężkie buciory. Drzwi otworzyły się z piskiem i Charlie wybiegł z baru, a Sam pochylił się, by podnieść swoje pudełko. - Przysięgam, że ukatrupię drania! Obwody nie były uszkodzone. Sam odetchnął z ulgą i wstał. Z pudełka wciąż sączyła się cicha muzyka. Mógł usłyszeć jeszcze pierwszy strzał, ale z pewnością nie słyszał już drugiego, gdyż kula kalibru 38 trafiła go dokładnie w potylicę, zabijając na miejscu. Bezwładnie padł na podłogę. Marger, policjant z patrolu, wyskoczył z radiowozu z bronią w dłoni i wbiegł do baru, ale ujrzał, jak Brinkley wraca spokojnie tylnymi drzwiami na salę. - Uciekł, skurwiel. - A co tu się stało? - spytał Marger, chowając broń do kabury i spoglądając na skulone na podłodze, martwe ciało. - Nie mam pojęcia. Musiał wyskoczyć mi na strzał, gdy waliłem do tamtego. Pewnie też jakiś komunista, siedzieli przy jednym stoliku. - Będą z tego kłopoty... - Jakie kłopoty? - spytał Brinkley głosem pełnym świętego oburzenia. -Przecież to był tylko jakiś murzyński staruch. Odwracając się, nastąpił ciężkim buciorem na pudełko po cygarach, miażdżąc je całkowicie. przekład : Radosław Kot powrót Harry Harrison Nareszcie prawdziwa historia Frankensteina - A oto widzą państwo potwora zbudowanego przez mego pradziadka, wielkiego Victora Frankensteina, z fragmentów ciał pochodzących z sal sekcyjnych i wykradzionych świeżo zakopanych na cmentarzu trupów. Proszę o uwagę... - Wysoki mężczyzna na podwyższeniu uniósł teatralnie rękę i przy wtórze jęku zebranych za rozsuniętą zasłoną ukazał się oświetlony od góry zgniłym, zielonkawym blaskiem potwór, którego reklamował. Stojący tuż przy sznurowej barierce, czyli w pierwszym rzędzie zatłoczonego namiotu, Dan Bream otarł zroszone potem czoło - wewnątrz było gorzej niż w łaźni - i przyjrzał się uważnie eksponatowi. Wyglądał nie najgorzej, zwłaszcza biorąc pod uwagę jarmarczny charakter imprezy zwanej odpustem oraz miejsce, w którym wszystko się działo, czyli zabitą dechami dziurę na głębokim południu. Blada skóra bez kropli potu, szwy w miejscach zeszycia skóry, oczy bez wyrazu i dwa metalowe gniazda na skroniach - dokładnie jak w filmie. - Unieś prawą rękę! - polecił Victor Frankenstein V z twardym, pruskim akcentem i powoli, niczym źle naoliwiony mechanizm, potwór uniósł prawą rękę do wysokości ramienia i znieruchomiał. - Ten stwór zbudowany z kawałków trupów nie może umrzeć, a gdy jakaś jego część za bardzo się zużyje, po prostu doszywam nową zgodnie z przepisem przekazywanym w naszej rodzinie z ojca na syna. On także nie czuje bólu, jak widzicie... Tym razem jęk był głośniejszy, jako że mówiący przebił biceps potwora długą na stopę szpilą o harpunowatym zakończeniu, tak że wystawała z drugiej strony. Potwór nie drgnął, a na metalu nie pojawiła się nawet kropelka krwi. - ...obojętne mu gorąco czy mróz i ma siłę dziesięciu ludzi... - ciągnął głos z niemieckim akcentem, ale Don miał już dość: widział całe przedstawienie trzy razy, co w zupełności mu wystarczyło, a pozostanie w namiocie groziło uduszeniem albo rozpuszczeniem, toteż energicznie przepchnął się do wyjścia. Na zewnątrz było niewiele chłodniej, ale przynajmniej tak nie śmierdziało. Tubylcy wyraźnie wychodzili z założenia, że częste mycie skraca życie. Ponieważ jednak na Florydzie wszystkie bary mają klimatyzację, ruszył do najbliższego krokiem kogoś, kto ma jasno wytyczony cel w życiu. Piwo, kufel i butelka były przyjemnie zimne, a pierwszy orzeźwiający łyk postawił go na nogi. Drugie piwo można było wypić wolniej, toteż zabrał je do stolika, wytarł blat papierową serwetką, po czym usiadł i wyjął z kieszeni kilka pogniecionych i przepoconych kartek. Przeczytał starannie ich treść, dopisał parę zdań i schował je do wewnętrznej kieszeni. Dotarł do połowy kufelka, gdy w drzwiach stanął Victor Frankenstein V, bez monokla i reszty artystycznego przyodziewku. - Wspaniały numer! - zawołał radośnie Dan. - Pozwolisz, że ci postawię?! - Głupi byłbym, odmawiając - odparł zapytany z nosowym akcentem rodem z Nowego Jorku; niemiecki zniknął wraz z monoklem. - Jeśli mają schitza lub buda, to piwo, jeśli tylko lokalne popłuczyny, to burbon... Spokojnie usiadł przy stole, a Dan zajął się piwem. - Całe szczęście, że zimne - mruknął i wsypał sól do kufla, aby się wymieszała, po czym duszkiem wypił połowę zawartości naczynia. - Widziałem cię dziś na paru pokazach. Podoba ci się numer czy jesteś po prostu maniakiem odpustów? - Numer jest dobry, a z zawodu jestem dziennikarzem. Dan Bream. - Zawsze miło spotkać kogoś z prasy, reklama to dźwignia show-businessu. Jestem Stanley Arnold, nazywaj mnie Stan. - Frankenstein V to pseudo? - A co myślałeś? Jak na reportera nie jesteś zbyt bystry... schowaj legitymację, żartowałem. Co powiesz o moim potworku? - Wygląda autentycznie: szwy, gniazdka... - Makijaż i klej dobrej jakości. Wszystko, bracie, jest iluzją, ale miło słyszeć, że numer wygląda autentycznie nawet dla doświadczonego dziennikarza. Tak na marginesie: dla jakiej gazety piszesz? - Jestem wolnym strzelcem. O tobie dowiedziałem się z pół roku temu i zainteresowałem się, przyznaję. Trochę poszperałem w różnych miejscach i tak sobie myślę, że tak naprawdę to chyba nie chcesz, żebym cię nazywał Stan: w papierach naturalizacyjnych figurujesz jako Victor Frankenstein, więc Stein byłoby bliższe prawdy... - I co jeszcze wyszperałeś? - głos Frankensteina stał się chłodny i pozbawiony emocji. - Że urodziłeś się w Genewie, a do Stanów przybyłeś w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym... - Zaraz usłyszę, że jestem właścicielem prawdziwego potwora. - Tak właśnie sądzę. Ani hipnoza, ani joga nie potrafi aż tak znieczulić na ból, nie mówiąc już o wzroście siły. A twój podopieczny ma i jedno, i drugie. Wiesz, czego chcę? Chcę poznać prawdę. - Prawdę... - Frankenstein roześmiał się nagle i klepnął rozmówcę w ramię. - Dobra, Dan. Poznasz prawdę: jesteś upartym dziennikarzem i należy ci się nagroda. Ale najpierw przynieś coś do picia, i to nie lokalną wodę z bagien. Akcent z Nowego Jorku zniknął, podobnie jak przedtem niemiecki, i jego angielski nie miał teraz żadnych naleciałości. - Wolę piwo. - Dan zabrał butelki. - Tutaj panuje prohibicja, jakbyś zapomniał. - Nie zapomniałem, gdzie żyję, Dan. To wielki i wolny kraj. Może i obowiązuje tu zakaz sprzedaży alkoholu, ale jak położysz pięć dolarów na ladzie i powiesz, że chcesz mountain dew, to na pewno nie dostaniesz soku pomarańczowego. Reszty zresztą też nie. Dan zrobił, co mu kazano, i wrócił z butelką kukurydzianej wódki i dwiema szklankami. -Możesz mi mówić Victor, chcę, żebyśmy zostali przyjaciółmi - oznajmił Frankenstein po pierwszej kolejce. - Opowiem ci zaskakującą, ale prawdziwą historię, którą zna niewielu. Prawdziwą, a nie wypływający z ignorancji stek półprawd i czystych bujd, które tworzą tę głupią książkę Mary Godwin. Mój ojciec do śmierci pluł sobie w brodę, że w chwili słabości zwierzył się tej głupiej gęsi z tego, czym się w tajemnicy zajmował. Na szczęście nie powiedział jej wszystkiego... - Momencik. Powiedziałeś, że to będzie prawda, a Mary Godwin Shelley napisała Frankensteina albo Nowego Prometeusza w tysiąc osiemset osiemnastym roku. Nie chcesz mi chyba wmówić, że twój ojciec... - Poczekaj i nie przerywaj. Obiecałem ci prawdę i mówię prawdę: ojciec zajmował się wieloma rodzajami badań. Wszystkie miały jedną cechę wspólną: tajemnicę życia. Potwór, jak go nazywano, był tylko jednym z jego osiągnięć, głównie zaś interesował się długowiecznością i przyznać należy, że umarł bardzo późno. Nie powiem ci, w którym roku ja się urodziłem, bo to nie ma nic do rzeczy. Co się tyczy tej głupiej Mary Godwin, to ojciec znał ją, zanim wyszła za tego całego poetę, i miał nadzieję, że wybierze jego, gdyż mu się podobała. Finał znasz: spisała wszystko, co zdołała zrozumieć z wynurzeń ojca, rzuciła go i napisała tę parszywą książkę. Roi się w niej od błędów, że aż coś! Ponownie klepnął reportera w ramię. - Po pierwsze: ojciec nie był Szwajcarem, tylko pochodził z porządnej bawarskiej rodziny o długim rodowodzie. Po drugie, uniwersytet nie mieścił się w Ingolstadt, bo w tysiąc osiemsetnym roku przeniesiono go do Landshut, o czym wie każdy uczeń w okolicy. Po trzecie, całkowicie i złośliwie zmieniła charakter ojca: nigdy nie płakał i na pewno nie był niezdecydowany, wręcz przeciwnie. No, a na koniec nic nie zrozumiała z doświadczeń, jakie prowadził: tak była zafascynowana ideą Golema, że wszystko przekręciła. Ojciec nie budował niczego z fragmentów nieboszczyków, bo to nonsensowny pomysł. Ojciec zajmował się, i to z powodzeniem, przywracaniem martwych do życia, choć naturalnie nie w pełni i nie do końca. Faktem jest, że trupy chodziły i wykonywały polecenia. Wyszedł w tych badaniach od zombie, ale znacznie udoskonalił technikę i osiągnął lepszy efekt niż szamani. I to jest właśnie prawda i cała tajemnica. Teraz pozostaje jedna drobna kwestia: co należy zrobić, by nadal była tajemnicą, panie Bream? Pytanie zadane było takim tonem, że reporter aż się cofnął. Po paru sekundach rozluźnił się jednak - tu, wśród ludzi, był bezpieczny, a co dalej, to się zobaczy. - Boisz się, Dan? - spytał Victor, ponownie klepiąc go w ramię. - Nie ma czego. - Co to było? - zdziwił się Dan, gdy poczuł ukłucie w ramię. - Nic takiego. - Frankenstein uśmiechnął się, ale tym razem bez cienia wesołości, i pokazał mu otwartą dłoń, na której leżała pusta ministrzykawka, jakich używają chorzy na cukrzycę. - Siadaj! - powiedział cicho, widząc, że Dan wstaje, i tamten posłusznie usiadł. - Coś mi zrobił? - spytał przerażony dziennikarz. - Zastrzyk niegroźny dla zdrowia, którego receptura jest właśnie rodzinnym sekretem. Jest nieszkodliwy, ale ma dziwne działanie: umożliwia mi panowanie nad twoim ciałem; bez mojego rozkazu nic nie zrobisz ani nie powiesz, choć często będziesz miał ochotę. Jak długo jesteśmy razem, musisz wykonywać moje polecenia, a zapewniam cię, że cały czas będziemy razem. Zanim działanie specyfiku się skończy, będziesz już martwy. Napij się piwa i posłuchaj finału. Przerażony dziennikarz bezradnie patrzył, jak jego mięśnie wykonują polecenie Victora wbrew jego woli. -Tak więc słynny Frankenstein nie jest żadnym arcydziełem krawiectwa, tylko uczciwym zombie: trupem, który może chodzić, ale nie może mówić, może wykonywać rozkazy, ale nie może myśleć. Ruszające się w rytm rozkazów ciało, idealny niewolnik. Tak jak Charley, którego tyle razy oglądałeś. Jest tylko jeden problem: trup nie ma funkcji życiowych i komórki nie regenerują się, nie mówiąc już o dziurach powstających w wyniku przedstawienia. Stary Charley przypomina zużytą poduszkę do igieł, a poza tym nie ma palców u nóg: odłamują się, kiedy zbyt szybko chodzi. Czas posłać go na emeryturę, jako że miał długie życie i jeszcze dłuższą śmierć. Wstań, Dan! Ślicznie. Taak, na koniec ciekawostka: wiesz, kim był Charley, zanim rozpoczął karierę artystyczną? Dziennikarzem, tak jak ty i podobnie jak ty wścibskim, który wreszcie tak samo jak ty nie zrozumiał wagi swego odkrycia i najpierw postanowił pogawędzić ze mną. Pokażę ci karty wizytowe twoich poprzedników, naturalnie zanim cię zabiję, potem nie byłbyś w stanie ich docenić. Mówię ci, stary: prasa to potęga! A teraz chodź! I Dan poszedł za nim w gorącą noc, grzecznie i cicho, tylko wewnątrz resztki jego ,"Ja" wyły z przerażenia. przekład : Jarosław Kotarski powrót Harry Harrison Przenikacz skał Wiatr przebiegał ponad granią grzbietu i spieszył w dół, po zboczu, lodowatym podmuchem. Szarpał brezentowym skafandrem Pete'a, obsypując go twardymi jak stal ziarenkami lodu. Pete, opuściwszy nisko głowę, torował sobie drogę pod górę. Zmierzał ku sterczącej nad nim czarnej granitowej skale. Przemarzł do szpiku kości. Żadne odzienie nie jest w stanie ochronić człowieka, kiedy temperatura osiąga pięćdziesiąt stopni poniżej zera. Czuł, jak martwieją mu ręce; kiedy strząsał z wąsów zastygłe na nich podczas oddychania drobne kryształki lodu, nie czuł już palców. W miejscach, gdzie alaskański wiatr dobrał mu się do skóry, była ona biała i połyskująca. "Robota jak to robota... - pomyślał, Spękane wargi wykrzywiły się w grymas niby-uśmiech. - Jeśli te łajdaki w pogoni za cudzymi działkami zabrały się i za te, to pomarzną tu na amen, zanim zdążą zawrócić... Stanął wreszcie pod osłoną granitowego głazu i z trudem namacał na boku, u pasa, mały przycisk. Ze stalowego pojemnika, również przypiętego do pasa, rozległo się przenikliwe wycie. Kiedy opuścił na twarz czołową szybkę hełmu, syk uchodzącego tlenu nagle ustał. Pete wspiął się na głaz wystający ponad skuty mrozem grunt. Stał teraz, zupełnie wyprostowany, nie odczuwając już naporu wiatru. Srebrzyste śnieżynki przenikały przez jego ciało. Ruszył powoli przed siebie, z wolna zagłębiając się w skałę. Przez chwilę wierzchotek hełmu sterczał jeszcze nad powierzchnią, jak szyjka butelki zanurzonej w wodzie. Potem skrył się zupełnie pod pokrywą śniegu. Pod ziemią było cieplej, wiatr i mróz pozostały daleko nad głową. Pete zatrzymał się i otrząsnął z kombinezonu śnieg. Ostrożnie odpiął od rzemienia przewieszoną przez ramię ultraświetlną latarkę i włączył ją. Wiązka światła o częstotliwości pozwalającej na przenikanie gęstej skały przebiła otaczające go warstwy gruntu, jakby to była półprzeźroczysta galareta. Jedenaście lat przenikał już Pete skały, ale do dziś nie wyzbył się podziwu dla tego nieprawdopodobnego widoku. Zgoda: wszechprzenikacz to zadziwiający wynalazek. Jakby nie było, pozwalał mu na przenikanie - tak, bez niczego, na wskroś skał... Ale była to dla Pete'a rzecz w pewnym sensie oczywista, jasna; to był ostatecznie tylko aparat, sprytne urządzenie, które w razie potrzeby można było rozebrać i naprawić. Zadziwiające natomiast było to, co aparat ten czynił z otaczającym teraz Pete'a światem. Pas granitu zaczynał się już u jego stóp i znikał, hen, w dole, w morzu czerwonej mgły. Na mgłę tę składał się głównie jasny wapień i inne minerały, uciekające do przodu zamarłymi warstwami. Granitowe głazy i masywy skalne otoczone byty zewsząd lżejszymi minerałami i zdawało się, iż zawisły w powietrzu. Przechodząc pod nimi, ostrożnie się pochylał. Szedł w dół, pochylony, przebijając się z trudem przez wapień. Górotwór przechodził przez jego ciało i opływał go na kształt szybko bieżącego strumienia wody. Fakt - przenikanie stawało się coraz trudniejsze. Kryształ piezoelektryczny jego wszechprzenikacza z każdym dniem coraz bardziej odbiegał od optymalnej częstotliwości. Żeby przepchnąć atomy ciała, trzeba było nie lada wysiłku. Odwrócił nieco głowę i mrugając próbował zatrzymać wzrok na dwucalowym ekranie oscyloskopu, zainstalowanego wewnątrz hełmu. Uśmiechnęła się doń maleńka zielona twarzyczka - szpiczaste zygzaki fal błysnęły jak rząd połamanych zębów. Zachmurzył się - różnica robiła się coraz większa. Linia odbiegała teraz macanie od kształtu wzorcowej, wytrawionej na szkle ekranu. Jeśli kryształ wysiądzie, całe urządzenie rozreguluje się i człowieka czeka powolna śmierć. Albo od mrozu, bowiem nie będzie już się mógł skryć pod ziemię, albo jeśli będzie już pod ziemią - pozostanie, uwięziony na zawsze w warstwie skały, podobny do muchy zamkniętej w kawałku bursztynu... Przypomniał sobie, jak zginął Miękkogłowy, i wzdrygnął się ledwie zauważalnie. Miękkogłowy Samuel należał do tej grupy weteranów - nieugiętych skałoprzenikaczy, którzy pod wiecznymi śniegami Alaski odkryli złoża minerałów. Któregoś dnia pośliznął się na granitowej skale, na głębokości jakichś dwustu jardów i - w pełnym tych słów znaczeniu - wpadł gębą prosto na bajeczną żyłę Białej Sowy. To właśnie odkrycie wywołało słynną gorączkę 63 roku. I kiedy chciwe bogactwa chmary ludzi ruszyły na północ, do Dawson, Miękkogłowy wyprawił się z pełnym kontem na południe. Wrócił za trzy lata, spłukany do czysta. Ledwie starczyło na bilet lotniczy. Jego zwątpienie w ród ludzki nie miało granic. Wszedł i przysiadł się do garstki ludzi, siedzących wokół pękatego żelaznego piecyka. Cieszyła go okazja posiedzenia choćby ze starymi przyjaciółmi. O swojej podróży na południe nie opowiadał nikomu i nikt też nie zadawał mu żadnych pytań. Tylko kiedy do pomieszczenia wchodził jakiś nieznajomy, wargi Sama silniej zaciskały w ustach cygaro. Lecz oto "North American Mining" przeniosło go do innej grupy i znów rozpoczęło się nieskończone błądzenie pod ziemią. Pewnego razu Sam poszedł pod ziemię i więcej nie powrócił. "Ugrzązł" mówili jego kolesie... Ale nikt nie wiedział dokładnie, gdzie to się stało. W każdym razie dopóty, dopóki w 71 roku nie natknął się na Miękkogłowego Pete. Bardzo dokładnie pamięta ten dzień. Przechodził wtedy przez kamienny łańcuch, zbudowany z niezwykle gęstej skały; zmachał się wtedy jak pies i chciało mu się spać. I nagle dojrzał Sama, pojmanego na wieki przez monolit piaskowca. Na jego twarzy zastygła maska grozy. Stał, pochylony do przodu, uchwyciwszy wyłącznik u pasa. Sam zrozumiał, że widać w tej właśnie strasznej chwili nawalił jego wszechprzenikacz. Skała połknęła go. Już siedem lat stał w tej dziwnej pozie - i pisane mu było pozostać w niej wiecznie, bowiem atomy jego ciała nierozerwalnie zlały się z atomami otaczającego go górotworu. Pete cicho zaklął. Jeśli nie uda mu się w najbliższym czasie natrafić na żyłę, aby mógł sobie kupić nowy kryształ, przyjdzie przyłączyć się do tej nieskończonej galerii zaginionych poszukiwaczy. Jego energobaterie pędziły już resztkami mocy, butla z tlenem puszczała, a połatany podziemny skafander Mullera nadawał się tylko do muzeum. Nie było już na nim miejsca na nowe łaty i - oczywiście - nie trzymał powietrza jak należy. Wystarczyło tylko raz zaczepić... Reflektor na hełmie wyławiał z mgły jakieś krystaliczne skały, rzucając dziwny, błękitny odblask. Pete porzucił granitowy grzebień, wzdłuż którego szedł dotąd, i zagłębił się w rzadsza skałę. Może to był właśnie ytan. Podłączył ręczny neutralizator do zasilacza przy pasie i podniósł kawałek minerału. Błyszczący pręt neutralizatora uzgadniał płaszczyznę drgań próbki z częstością drgań ciała ludzkiego. Pete przycisnął podobny do rybiego pyszczka otwór analizatora widma do głazu i nacisnął klawisz. Krótki błysk - to rozjarzył się atomowy płomień, błyskawicznie przekształcający twardy materiał próbki w parę, Z analizatora wyskoczył wycinek kliszy i Pete łapczywie wpił wzrok w spektroskopowe linie widma. Znów nic - nie było widać znajomych śladów y-tantalitu. Zachmurzył się. Wsunął analizator na powrót do torby przewieszonej przez ramię i ruszyl dalej, przeciskając się przez lepką skałę. Y-tantalit był rudą, z której otrzymywano tantal. Ten rzadki metal stanowił podstawę do wykonywania najdrobniejszych kryształków piezoelektrycznych, które czyniły możliwym budowanie wszechprzenikaczy wibracyjnych. Z ytanu otrzymywano tantal, z tantalu wykonywano kryształy, z kryształów wszechprzenikacze, którymi posługiwał się Pete, aby odszukać nowe złoża ytanu... Błędne koło... Gonitwa psa za własnym ogonem. Sam zresztą podobny był do psa - tyle tylko, że w tej chwili bardzo już nieszczęśliwego. Ostrożnie pokręcił potencjometrem wszechprzenikacza, zwiększając nieco jego moc. Obciążenie kryształu wzrosło teraz trochę, ale musiał się wreszcie na to zdecydować, żeby móc się przecisnąć przez lepka skałę. Nie opuszczała go myśl o tym maleńkim kryształku, od którego zależało teraz jego życie. Cieniutka płytka materii, podobna do zakopconego szkła tyle tylko, że wyjątkowo dobrze wyszlifowana. Kiedy przez kryształ przepływał bardzo słaby prąd, kryształ poczynał drgać z częstotliwością prądu wystarczającą do tego, by ciało było zdolne prześlizgiwać się pomiędzy cząsteczkami innego ciała. Ten słaby sygnał sterował z kolei innym, o wiele potężniejszym obwodem, pozwalającym człowiekowi na przechodzenie, wraz z całym oprzyrządowaniem, przez ziemskie złoża. Jeśli kryształ nawali, atomy ciała człowieka powrócą do swych zwykłych pozycji i zleją się z atomami złóż, przez które w danej chwili przenikały... Pete wzdrygnął się i ruszył szybciej w dół zbocza. Przepychał się tak już przez oporne skały ze trzy godziny i mięśnie nóg paliły jak rozżarzone żelazo. Jeśli pragnie stad cało wyjść, to za kilka minut będzie musiał zawrócić. Jednakże jeszcze przez cała godzinę podążał śladami ytanu, pozostając cały czas pod wrażeniem, że jest ich coraz więcej. Gdyby tylko udało się odszukać główna żyłę! Musiała być wyjątkowo bogata, Nadszedł jednak czas, żeby zbierać się w drogę powrotną, do góry. Pete podszedł do żyły - weźmie jeszcze ostatnią próbkę, zaznaczy miejsce, a jutro zacznie stąd poszukiwania. Błysk płomienia - i Pete spojrzał na kliszę. Czuł, jak w całym ciele napięty się mięśnie. Serce ciężko załomotało. Przymknął na chwilę oczy, a potem znów spojrzał na kliszę - ślady nie zniknęły. Linie tantalu oślepiająco błyszczały na tle innych, słabszych. Drżącą ręka rozpiął kieszeń na prawym kolanie - miał tam podobna kliszę, z analizy pokładu Białej Sowy. To byt najbogatszy pokład w całym okręgu. Tak, nie było najmniejszej wątpliwości - jego żyła była bogatsza. Z maleńkiej kieszonki wyjął dwa półkryształy i ostrożnie położył połówkę B w miejscu, w którym kiedyś znajdowała się pobrana przezeń próbka. Nikt nie będzie w stanie odszukać tego miejsca bez drugiej polówki kryształu, nastrojonej na to samo pasmo UKF. Kiedy z pomocą półkryształu A wzbudzi sygnał w podręcznym generatorze, połówka odezwie się echem o tej samej częstotliwości. W ten sposób będzie mógł powrócić na miejsce odkrycia, mając zarazem zabezpieczone prawo do złoża. Pete ostrożnie schował półkryształ A do kieszonki i ruszył w długa drogę powrotną. Była jeszcze bardziej męcząca: stary kryształ w przenikaczu do tego stopnia odszedł od częstotliwości wzorcowej, że Pete ledwie przeciskał się przez skałę. Czuł wręcz, jak głowę uciska półmilowa warstwa skały - miał wrażenie, że czeka tylko, aby na zawsze złapać go w swe okowy. Jedyna droga powrotna prowadziła wzdłuż długiej granitowej grani, ukośnie wychodzącej za powierzchnię. Kryształ pracował bez przerwy już ponad pięć godzin. Gdyby Pete mógł na jakiś czas go wyłączyć, aparat ostygłby nieco... Kiedy zaczął nerwowo poprawiać troki plecaka, uświadomił sobie, że zaczyna się bać - całą siłą zmusił się do spokoju. Włączył na pełną moc neutralizator i wyciągnął przed siebie rękę z połyskującym prętem. Z czerwonej mgły na przedzie wyłonił się nieoczekiwanie osiemnastostopowy głaz wapienia. Pete uzgodnił płaszczyzny drgań atomów głazu ze swoimi - głaz natychmiast pod wpływem siły ciężkości osunął się w dół, wnikając w granitowa grań. Wtedy Pete wyłączył z powrotem neutralizator. Rozległ się głośny trzask, molekuły głazu zmieszały się z atomami litej skały. Pete wstąpił do wnętrza sztucznie powstałego pęcherza i wyłączył swój wszechprzenikacz. W mgnieniu oka - zawsze go to zdumiewało - otaczająca go mgła przemieniła się w monolitowe kamienne skały. Promień reflektora na hełmie przebiegał po ścianach maleńkiej pieczary - próżniowego bąbla bez wejścia i wyjścia, oddzielonego od lodowych przestworów Alaski półmilową skorupą skały. Z westchnieniem ulgi zrzucił z siebie ciężki plecak i wyciągnąwszy się na "podłodze", dał odpoczynek zmęczonym mięśniom. Trzeba było oszczędzać tlen - dlatego wybrał to właśnie miejsce. Jego sztuczna pieczarę przecinała żyła tlenku rubidu. To był tani, powszechnie spotykany minerał, którego nie było nawet sensu wydobywać tak daleko, za kręgiem polarnym. A mimo to był to najlepszy przyjaciel skałoprzenikacza. Przekopał cały plecak, zanim znalazł generator tlenu i przymocował do pasa baterię. Potem zgrubiałymi palcami włączył aparat i wbił dwie elektrody w żyłę tlenku. Bezdźwięczny błysk oświetlił pieczarę - zaiskrzyły się natychmiast kryształki śniegu, który począł się osypywać z żyły. Płatki tlenu, wytworzonego przez aparat, tajały, nie zdążywszy dotknąć podłogi. W podziemnym apartamencie powstała lokalna atmosfera, pozwalająca na normalne oddychanie. Kiedy cała przestrzeń wypełni się powietrzem o odpowiednim ciśnieniu, Pete będzie mógł wreszcie otworzyć hełm i wydostać z plecaka pożywienie. Ostrożnie uniósł szybkę czołową i pociągnął nosem. Właściwie można już było oddychać, chociaż ciśnienie było jeszcze niskie i nieco za duże stężenie tlenu... Radośnie zachichotał, jak pacjent u dentysty oszołomiony gazem. Mamrocząc coś niedorzecznego, rozerwał papierowe opakowanie koncentratu. Potem łyknął trochę wody z manierki i uśmiechnął się do siebie na myśl o grubych, soczystych befsztykach. Kiedy przeprowadzą dokładne analizy, właścicielom kopalni gały wyjdą z orbit, gdy przeczytają komunikat. I wtedy pewnie przylezą do niego - solidni, dostojni ludzie, ściskający kontrakty w wypielęgnowanych dłoniach. A Pete sprzeda wszystkie prawa do złoża temu z nich, który da najwięcej niech sobie teraz popracuje ktoś inny. Tak... Pewnie wyrównają i ściosają tę grań; potem ogromne podziemne ciężarówki pomkną przez ziemię, przewożąc górników do pracy i z powrotem. Pete, rozleniwiony uśmiechnął się do swych marzeń, wsparty o wklęsła ścianę pieczary. Widział już siebie wymytego, wychuchanego, odstawionego - jak wchodzi do "Klubu Górnika"... Dwóch ludzi odzianych w kombinezony podziemne pojawiło się w skale, przerywając marzenia Pete'a. Ich ciała wydawały się przeźroczyste; nogi przy każdym kroku więzły w ziemi. Nieoczekiwanie podskoczyli, wyłączyli przenikacze pośrodku pieczary i ciężko opuścili się na podłogę. Odchylili szyby czołowe i jeden z nich pociągnął nosem. - Niegłupio pachnie, nie sądzisz Mo? - uśmiechnął się ten mniejszy. Mo nijak nie mógł uporać się ze ściągnięciem hełmu; jego głos doniósł się zza okrycia: "Fakt, Algie!" Szczęk! - hełm nareszcie zszedł. Pete nie posiadał się ze zdumienia, kiedy zobaczył Mo. Algie uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Piękniś z Mo nieszczególny, ale można się do niego przyzwyczaić... Mo był siedmiostopowym gigantem o szpiczastej, gładko wygolonej i błyszczącej teraz od potu czaszce. Wyraźnie musiał być szpetny od urodzenia i zapewne z upływem lat nie stawał się piękniejszy. Miał rozbity nos, jedno ucho zwisało mu jak szmata, mnóstwo małych, białych blizn odchylało nieco górną wargę, odsłaniając dwa żółte zęby. Pete powoli zakręcił pokrywkę manierki i schował ją do plecaka. Może to i byli uczciwi skałoprzenikacze, ale trudno to było powiedzieć na ich widok. - W czym wam mogę pomóc, chłopcy? - zapytał. - Ach, nic, przyjacielu... Dziękujemy - odpowiedział mały. - Jak raz przechodziliśmy sobie tędy i dojrzeliśmy błysk twojego generatora tlenu. No to pomyśleliśmy, że to może któryś z naszych chłopców i podeszliśmy popatrzeć. Nie ma dziś nic gorszego od łażenia pod ziemią, nie? - mówiąc to karzeł szybkim spojrzeniem obrzucił pieczarę, nie opuszczając niczego. Mo z cichym pomrukiem opadł na podłogę i oparł się o ścianę. - Fakt - ostrożnie zgodził się Pete. - Od miesięcy nie natknąłem się na żadną żyłę. A wy, chłopcy, dawno przyjechaliście? Jakoś sobie nie przypominam, żebym was widział w obozie? Algie nie odpowiedział. Nie odrywał wzroku od plecaka Pete'a, wyładowanego próbkami. Z cichym szczęknięciem otworzył długi nóż sprężynowy. - Słuchaj no, synu, co tam trzymasz w woreczku? - Nic. Sama niskogatunkowa ruda, wziąłem parę próbek - oddam je do analizy, chociaż wątpię, czy je w ogóle warto taszczyć do obozu. Zaraz ci pokażę... Pete wstał i ruszył w kierunku plecaka. Przechodząc obok Algiego, nagle błyskawicznie się pochylił i uchwycił go za rękę z nożem. Z całej siły uderzył go kolanem w brzuch, a kiedy tamten zgiął się wpół z bólu, uderzył go jeszcze kantem dłoni w kark. Nie czekając chwili, rzucił się w kierunku plecaka. Jedną ręka złapał swój wojskowy pistolet, starą 45-tkę, a drugą - kryształ kontrolny i podniósł nogę w ciężkim, podkutym stalą bucie, aby rozetrzeć kryształ w proch. Ale noga nie zdążyła opaść. Gigantyczna łapa dosięgła w locie łydki, zatrzymując ruch nogi. Pete próbował się jeszcze odwrócić, lecz wielkie jak bochen chleba łapsko uchwyciło nadgarstek - chrupnęła kość... Pete z krzykiem wypuścił pistolet ze zmartwiałej ręki. Pete wisiał już tak z pięć minut, zanim zrozpaczony Mo nie dowiedział się od z trudem dochodzącego do przytomności Algiego, co ma dalej czynić. Wreszcie Algie przyszedł do siebie i klnąc głośno powiedział mu. Potem rozsiadł się wygodnie i z uśmiechem obserwował ich, dopóki Pete nie stracił przytomności. Raz-dwa. Raz-dwa. Głowa Pete'a opadała z jednej strony na drugą w takt ciosów. Nie mógł ich powstrzymać, rozłupywały głowę, odrywały ją od ciała. Skądś, z daleka, doszedł go głos Algiego: - Starczy, Mo, starczy na razie. Przychodzi do siebie... Pete z trudem oparł się o ścianę i otarł krew zalewającą oczy. Tuż przed nim pojawiła się twarz małego. - Słuchaj, chłopcze, przysparzasz nam masę kłopotów. Zabieramy teraz twój kryształek i poszukamy tej żyły. Jeśli ona cała jest taka bogata, jak ta próbka, to będę w siódmym niebie i uroczyście to uczcimy - zginiesz bardzo wolno. Ale zapamiętaj - jak jej nie odszukamy, to umrzesz bez porównania wolniej. Tak czy inaczej wykończę cię - jeszcze nikt nie ośmielił się uderzyć Małego Algie, jasne? Włączył przenikacz Pete'a. Potem wraz z Mo uchwycili go pod ramiona i rozbitego powlekli przez ścianę. Po przejściu około dwudziestu stóp weszli do innej, o wiele większej pieczary. Prawie cała przestrzeń zajmowała w niej ogromna, połyskująca metalem bryle traktora atomowego. Mo rzucił Pete'a pod ścianę i wziął przenikacz pod obcasy, błyskawicznie zamieniając go w kupę bezużytecznego złomu. Potem gigant przestąpił przez ciało Pete'a i ciężkim krokiem ruszył w kierunku traktora. Kiedy tylko wgramolił się do kabiny, Algie włączył potężny stacjonarny przenikacz. Kiedy maszyna ruszyła do przodu i podobna do ducha wniknęła już w ścianę, Pete zdążył jeszcze zauważyć, jak Algie bezgłośnie się doń uśmiechnął... Odwrócił się i pochylił nad zmiażdżonym przenikaczem. Nie nadawał się do niczego. Bandyci pracowali czysto - w tej kulistej mogile nie było niczego, co dawałoby mu jakaś szansę wywinięcia się z tego interesu. Podziemne radio znajdowało się w starej pieczarze; za jego pomocą miałby jeszcze szansę połączenia się z baza wojskowa. Za jakieś dwadzieścia minut uzbrojony patrol już by tu był. Ale od radia dzieliło go dwadzieścia stóp litej skały. Oświetlił reflektorem skałę. Żyła rubidu przechodziła i przez tę pieczarę. Pete złapał się za pas. Generator tlenu był wciąż jeszcze na miejscu! Przycisnął elektrody aparatu do żyły w powietrzu zawirowały płatki srebrzystego śniegu. Wewnątrz kręgu opisanego przez styki skala trzeszczała i osypywała się drobnymi okruchami. Jeśli tylko wytrzymają tak długo baterie i bandyci nie odszukają zbyt szybko ytanu... Z każdym błyskiem generatora z żyły odpadał okruch skały o grubości około cala. Aby akumulator podładował, potrzeba było 3,7 sekundy; potem pojawił się znów biały błysk i odpadł jeszcze jeden kawałek skały. Pete pracował w diabelskim tempie, odgarniając - jak automat - lewą ręką odłamki skał. Błysk pomiędzy elektrodami w prawej ręce - i odgarnięcie odłamków lewą; błysk - i odgarnięcie, błysk i odgarnięcie... Pete śmiał się i płakał jednocześnie; po policzkach toczyły się gorące łzy. Zapomniał nawet o tym, że przy każdym błysku wyzwalają się coraz nowe porcje tlenu. Ściany pieczary chwiały mu się przed oczami. Zatrzymał się na moment, by opuścić szybkę czołową hełmu, spojrzeć za siebie, a potem znów zwrócił się ku ścianie wydrążonego tunelu. Kruszył oporną skalę, ścierał się z nią wściekle, starając się zapomnieć o pulsującym w skroniach bólu. Legl na chwilę na boku i zaczął odrzucać za siebie okruchy skały, ubijając je nogami. Wielka pieczara została już z tyłu i teraz Pete był zamurowany w maleńkim korytarzyku. Fizycznie prawie czuł nawisłą nad nim półmilową warstwę skały, cisnącą, uniemożliwiającą prawie oddychanie. Jeśli teraz wysiądzie generator tlenu, Pete pozostanie już na zawsze w tym kamiennym grobie własnej roboty. Spróbował przegnać tę myśl i myśleć tylko o tym, jak się wydostać na powierzchnię. Miał wrażenie, że czas się zatrzymał - a pozostało tylko nieopisane napięcie. Ręce pracowały jak tłoki, pokrwawionymi palcami zagarniał wciąż nowe i nowe porcje pokruszonej skały. Na mgnienie oka opuścił ręce wzdłuż ciała, umożliwiając wypełnionym ogniem płucom zaczerpnięcie powietrza. I w tej samej chwili skała przed nim trzasnęła i z łoskotem obsunęła się, odsłaniając maty otwór, przez który ze świstem zaczęło uciekać powietrze. Wreszcie ciśnienie w tunelu i w pieczarze wyrównało się. Przebił się. Pete wyrównywał właśnie poszarpane brzegi nowo powstałego otworu błyski generatora, prawie już zupełnie wyczerpanego, były coraz słabsze kiedy obok twarzy pojawiły się nagle czyjeś nogi. Potem ze sklepienia wyjrzała twarz Algiego, wykrzywiona grymasem wściekłości. W tunelu nie było miejsca do materializacji - Algie mógł więc tylko potrząsnąć pięścią przed i poprzez twarz Pete'a. Z tyłu, spoza zwału żwiru, doszedł Pete'a głośny chrobot. Po chwili okruchy skały rozsypały się na boki i do tunelu wcisnął się Mo. Pete nie mógł się odwrócić, by stawić mu opór, ale zanim wielkie łapska Mo uchwyciły go za łydki, podkuta podeszwa buta Pete'a wylądowała na bezkształtnym nosie wielkoluda. Mo powlókł Pete'a jak dziecko przez wąski kamienny korytarzyk i wciągnął go z powrotem do wielkiej pieczary. Po chwili Pete leżał już na podłodze, ciężko chwytając ustami powietrze. Zwycięstwo było tak blisko... Algie pochylił się nad nim. - Zbyt chytry jesteś, synku, zbyt chytry... - powiedział. - Chyba cię od razu ustrzelę, żebyś nam tu czegoś jeszcze nie wykręcił. Wydobył pistolet Pete'a zza pasa i odciągnął kurek. - Aha, znaleźliśmy twoją żyłę. Jestem teraz cholernie bogatym facetem... Cieszysz się, chłopcze? Algie nacisnął spust i na biodro Pete'a jakby spadło uderzenie młota. Maleńki człowiek stał nad Petem i uśmiechał się. - Właduję ci, synku, wszystkie te kule - jedną po drugiej - ale tak, żeby cię nie zabić... W każdym razie nie od razu. No i jak? Gotów jesteś na następną? Pete uniósł się na łokciu i przycisnął dłoń do otworu lufy. Algie szeroko się uśmiechnął. - Pięknie! Zatrzymaj więc kulę rączką! Znowu nacisnął spust - pistolet sucho szczęknął. Na twarzy Algiego odbiło się zdumienie. Pete ostatkiem sił zerwał się i przycisnął elektrody generatora tlenu do hełmu karla. Grymas zdumienia zastygł na twarzy bandyty w chwilę potem jego głowa w hełmie po prostu rozpadła się na srebrzyste płatki lodu. Pete rzucił się na pistolet, odciągnął raz jeszcze kurek i błyskawicznie odwrócił się. Algie był kuty na cztery nogi - ale nawet on nie wiedział, że lufa wojskowej 45-tki działa jak bezpiecznik. Jeśli coś do niej przycisnąć, cała lufa idzie do tyłu, naciskając na bezpiecznik i żeby znów zarepetować pistolet, trzeba, ponownie odwieść kurek. Mo niepewnym krokiem ruszył do przodu; ze zdumienia opadła mu dolna szczęka. Pete z trudem utrzymując się na zdrowej nodze wycelował w tamtego pistolet. - Ani kroku dalej, Mo! Będziesz mnie musiał odstawić do miasta! Gigant nie słuchał go; myślał ty, o jednym. - Zabiłeś Algiego! Zabiłeś Algiego Pete wystrzelił pół magazynka, zanim wielkolud runął na ziemię. Pete wzdrygnąwszy się, odwrócił się o umierającego człowieka. Przecież się bronił. Ale jakby sobie tego nie tłumaczył, mdłości nie ustępowały. Owinął nogę skórzanym pasem, aby powstrzymać upływ krwi, i przewiązał ranę sterylnym bandażem, który znalazł w pakiecie sanitarnym traktora. Teraz traktor dowiezie go do obozu; niech żołnierze sami sobie radzą z tym interesem. Ostrożnie osunął się na fotel przy kierownicy i zapuścił silnik; Potężny przenikacz zadziałał bez zarzutu. Maszyna ruszyła ku powierzchni. Położył postrzelona nogę na masce silnika... Kiedy traktor wydostał się wreszcie na powierzchnię, wciąż jeszcze padał śnieg. przekład : Krzysztof Malinowski powrót Harry Harrison Ramię sprawiedliwości To była wielka, dokładnie opakowana przeciw-wstrząsowa skrzynia, wyglądająca jakby ważyła tonę. Ten ciołek zrzucił ją dokładnie przed drzwiami posterunku i odleciał. Spojrzałem uważniej na kierowcę, który przywiózł pakę z kosmodromu. - Co to jest, do cholery? - A skąd ja mam wiedzieć? - odparło indywiduum, gramoląc się do kabiny. - Nie jestem wszystkowiedzący. Przybyła ranną rakietą z Ziemi. To wszystko co wiem. Zapuścił silnik i odjechał w kłębach czerwonego dymu. - Dowcipnisie - mruknąłem. - Mars jest pełen rozkosznych dowcipnisiów. Gdy ponownie zabrałem się za oglądanie pudła, poczułem, że w zębach zgrzyta mi piasek. Szef Craig musiał słyszeć silnik, gdyż wyszedł z biura i zaczął mi pomagać w oglądaniu. - Myślisz, że to bomba? - spytał niepewnym tonem. - A dlaczego miałby się ktoś wysilać na przysłanie nam takiego drobiazgu? I to jeszcze takich rozmiarów, i z Ziemi? Zmieniliśmy temat, zastępując go milczeniem i zaszliśmy pakę z tyłu. Adresu nadawcy nie było. W końcu odbiliśmy ścianę i stanęliśmy lekko zbaranieli. Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z Nedem. Bylibyśmy znacznie szczęśliwsi, gdyby było także ostatnim. Że też ktoś wpadł na ten kretyński pomysł i trudził się przesłaniem tego z Ziemi. Teraz już rozumiem, co starożytni mieli na myśli pisząc o puszce Pandory. Ale póki co staliśmy tu i wyglądaliśmy jak dwa pół-inteligenty. Ned leżał spokojnie i też nam się przyglądał. - Robot! - rozpoznał szef. - Doskonale, to było dla ciebie łatwe do rozpoznania. Chodziłeś przecież do Akademii Policyjnej. - Ha, ha! Spróbuj teraz znaleźć coś, co tłumaczyłoby, co on tu robi. Ja nie chodziłem do Akademii, ale znaleźć list w stosie plastiku nie jest sztuką wymagającą studiów. Szef wziął go i zaczął czytać z całkowitym brakiem entuzjazmu. - Dobra, dobra. United Robotics sądzi, że... "roboty dobrze użyte mogą ułatwić pracę policyjną... zapraszają nas do współpracy w teście terenowym... robot dołączony do tego listu jest najnowszym, eksperymentalnym modelem, wartości 120 tysięcy kredytów..." Obaj zajrzeliśmy do pudła, jakby była tam wymieniona w liście suma. Szef zajął się dokładnym poznaniem treści listu, a ja zacząłem się zastanawiać, jak go wyjąć z tego pudła. Eksperymentalny czy nie, wyglądał miło - ubrany był w uniform navy-blue ze złotymi wykończeniami. Ktoś zadał sobie dużo trudu, aby osiągnąć ten efekt. Fakt faktem, że wyglądał jak rasowy glina. Miał wszystko, co trzeba, poza gumą i gnatem. Doszedłszy do tego budującego wniosku zauważyłem, że robotowi błyszczą oczy. Nigdy dotychczas nie miałem do czynienia z humanoidami, toteż zaryzykowałem. - Wyłaź ze skrzyni! Wylazł z prędkością rakiety i zamarł o dwie stopy ode mnie w postawie zasadniczej. - Eksperymentalny robot policyjny numer seryjny XPO-456-934B melduje gotowość do pełnienia obowiązków, sir! Słowa padały z ekspresją, a sylwetka wyrażała pełne sprężenie. Fakt, że mięśnie miał ze stali, a zamiast ścięgien drut, ale wyglądał autentycznie. Umacniała to przekonanie budowa - wzrost i sylwetka człowieka, do tego ubrana w granatowy mundur. Wszystko wskazywało na to, że faktycznie sterczy przede mną Ned - rakietowy glina. Potrząsnąłem głową i zwróciłem się do niego. - Odpręż się, Ned. Nie posłuchał mnie i nadal się prężył. - Przemęczysz sobie obwody, jak się będziesz tak gimnastykował. A poza tym jestem tu tylko sierżantem. Szef policji to ten drugi. Ned obrócił się w stronę szefa z taką samą szybkością i zameldował się w ten sam sposób. - Zdziwiłbym się, gdyby umiał coś jeszcze oprócz tego salutowania i meldowania się - stwierdził szef, obchodząc go, jak pies hydrant. - Funkcje, działanie i możliwości akcji na stronach 184-213 - Ned rozległ się natychmiast, jakby w odpowiedzi na uwagę szefa. - Detale dotyczące programów strona 1035-1261. Szef mający kłopoty z przeczytaniem więcej niż trzech stron komiksu na raz, spojrzał z czystym obrzydzeniem na tomisko sześciocalowej grubości, noszące skromną nazwę "Instrukcja obsługi". Potem wpadł na wspaniały pomysł i rzucił mi tomisko na biurko. - Zajmij się tym - rzekł, opuszczając biuro. - I robotem też. Zrób coś z nim. Zaangażowanie szefa w sprawę omal mnie nie przytłoczyło. Wziąłem książkę i zacząłem przeglądać, myśląc jednocześnie, że o robotach wiem tyle, co pierwszy lepszy chłop z ulicy, a zasadzie nawet mniej. Na otwieranych przeze mnie stronach piętrzyły się jakieś piętrowe wzory, diagramy kilometrowej długości i wykresy o kolorystyce tęczy, a także inne, ogólnie niezrozumiałe duperele. Ich wygląd sugerował, że wymagają głębszej uwagi. Niestety, nie miałem zbyt dużo czasu, toteż odłożyłem to skądinąd mądre dzieło i spojrzałem z lekkim obrzydzeniem na Neda. - Za drzwiami stoi miotła. Wiesz jak się tego czegoś używa? - Yes, sir. - W takim razie posprzątaj ten pokój, starając się naśmiecić przy tym mniej niż jest to już zrobione. Zabrał się do roboty. Ja zaś z mieszanymi uczuciami obserwowałem 120 tysięcy kredytów, wykonujące pracę sprzątaczki zesłanej do Nineport. Zastanawiałem się, dlaczego on tu jest - chyba dlatego, że nie ma drugiej tak małej i nieważnej placówki policyjnej w całym Układzie. Konstruktorzy mogli mieć pewność, że jeśli ich pupilek nawet się tu zbłaźni, to straty dla obu stron będą minimalne. Inną sprawą jest to, co ja tu robię. Jedyny normalny glina w całej załodze. Potrzebny, żeby stworzyć wrażenie, że wszystko jest OK. Szef - Alonso Craig - myśli tylko o forsie i jest zbyt tchórzliwy, żeby ryzykować cokolwiek, nie mówiąc już o własnej skórze. Jest jeszcze dwóch policjantów - jeden stary i przez trzy czwarte czasu pijany, drugi zbyt młody, żeby się do czegoś nadać. Ja mam za sobą dziesięć lat w Policji Metropolii na Ziemi. Dlaczego jestem teraz tu -to moja sprawa i tyle! Dość, że tu jestem i jestem odpowiedzialny za przestrzeganie prawa w Nineport. Do diabła, co za górnolotne sformułowanie! Nineport nie jest, wbrew pozorom miastem. To po prostu przystanek na trasie. Jedyni stali mieszkańcy tej dziury to ci, którym się tu dobrze powodzi - alfonsi, szulerzy, kurwy i cała reszta. Jest tu też port kosmiczny i parę kopalni rudy, które się jeszcze nie zawaliły, bądź nie zostały do cna wyeksploatowane. Można powiedzieć, że jest to miasto, które zniknęło, zanim powstało, jeśli użyć górnolotnych sformułowań. Zająłem się dla odmiany Fatem. Był to starszy posterunkowy, który nieodmiennie wypijał pięć kwaterek dziennie i nieodmiennie był stale na fleku. Nikt nigdy, jak daleko by nie sięgnął pamięcią, nie widział go trzeźwego, ale też nie mógł się pochwalić, że widział Fata lecącego na pysk z nadmiaru gorzały. Potrafił utrzymywać w zadziwiający sposób tak doskonałą równowagę płynów w organizmie, jak i stan pełnego nasycenia. Wyciągnąłem go z piątej celi, gdzie uciął sobie starym zwyczajem drzemkę i doprowadziłem do pokoju. Fat doszedł do siebie i postanowił przejść się w celu dotlenienia płuc. Co prawda trochę mu się poplątały kierunki, bo zamiast do wyjścia, powędrował do aresztu, ale odruchy miał prawidłowe - złapał za klamkę, otwarł drzwi - i zamarł. - Co to? -wyjąkał, wskazując robota końcem czerwonego nochala. - To jest robot. Zapomniałem jaki numer dała mu mamusia w fabryce, więc nazywamy go Ned. Teraz pracuje. - Bóg z nim! Ale nieźle, że wprowadzę trochę porządku w tej kupie gnoju. - To moja robota! - do rozmowy włączył się Billy, zmaterializowany nagle w drzwiach. Nie jest prawdą, że Billy jest głupi. Po prostu w jego głowie nie może zaczepić się zbyt wiele myśli. - To robota Neda. Ty awansowałeś na mojego pomocnika - poinformowałem go. Moje wyjaśnienie ciężko go uradowało, toteż uspokojony siadł obok Fata i obaj z zacięciem obserwowali, co Ned wyczynia z podłogą. Sprawy tak się miały z tydzień. Przez ten czas Ned doprowadził posterunek do stanu zgoła septycznego. Szef, który nigdy nie miał głowy do takich spraw, nie zwrócił na to większej uwagi, tak samo jak i na to, że zniknęło tak coś z pół tony makulatury, na którą składały się wszystkie urzędowe pisma, które powinny być jego domeną, a które Ned w mojej obecności spakował w większą pakę i wyrzucił. Nie widziałem ani jednego powodu, aby przeszkodzić mu w tym zbożnym dziele. Instrukcje leżały spokojnie na moim biurku nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Nikt z nas nie miał bladego pojęcia o tym, co robot może, a czego nie i nikomu to nie przeszkadzało. Najpewniej zostałby u nas na etacie sprzątaczki, gdyby szef nie był tak leniwy. Od tego się zaczęło. Około dwudziestej pierwszej, gdy szef zbierał się do wyjścia, rozległ się dzwonek telefonu. Odebrał, posłuchał i rzucił słuchawkę na widełki. - Burdel Greenbacka. Mówi, że napad, rozejrzyj się! To ostatnie było do mnie. - O, to coś nowego, przecież, jeśli się nie mylę, płaci okup. Czyżby China Joe miał konkurencję? - Lepiej idź i zobacz, co się tam dzieje. - Jasne - sięgnąłem po czapkę. -Ale ponieważ jesteśmy tu we dwóch, ty musisz pilnować gospodarstwa, dopóki nie wrócę. - To mi się nie podoba! Jestem głodny, a siedzenie tu nie pomoże mi na to. - Ja mogę się zająć tą sprawą - odezwał się w tym momencie Ned, stając w pozycji zasadniczej trzy kroki przed szefem. W pierwszej chwili szef nie zaskoczył. Tak samo zresztą zachowałby się każdy, gdyby jego własny bojler zlazł ze ściany i zameldował gotowość wykonania pracy. Potem go odblokowało. - W jaki sposób TY możesz to zrobić? - ryknął, ustawiając bojler z powrotem na ścianie. To znaczy tak mi się wydawało, że to właśnie robi, bowiem Ned zapędził go w ślepy zaułek. Dokładnie w trzy minuty dał szefowi streszczenie zachowań oficera policji przy napadzie z bronią i innych zwyczajowych kradzieżach. Ze zbaraniałej miny szefa wynikało, że Ned w tym momencie zaczął górować wiadomościami zawodowymi w tym duecie. - Więc, do cholery, skoro tyle wiesz, to czego tu jeszcze stoisz? - znowu ryknął szef. Zabrzmiało to jak przeróbka "jeśli jesteś taki cholernie cwany, to dlaczego nie jesteś bogaty" z czytanek serwowanych młodzieży w szkółkach niedzielnych. Ned do takiej szkółki nie chodził, a że do tego był maszyną prostoduszną i logicznie myślącą, toteż zinterpretował ryk szefa dosłownie i wymiotło go za drzwi. Doleciało nas jeszcze pytanie: - To znaczy, że wysyła mnie pan, żebym złożył raport, sir? - Tak, do diabła! - wrzasnął szef i wreszcie mogliśmy kontemplować granatową smugę, w którą zamienił się robot. - Musi być szybszy niż dźwięk - odezwałem się. - I lepszy niż wygląda. Nawet się nie zapytał, gdzie jest ta nora! Zanim szef zdążył odezwać się, zadzwoniło znowu. Słuchał przez chwilę bełkotu w słuchawce i wyglądało, jakby mu ktoś gwałtownie puścił krew. Nigdy nie był specjalnie rumiany, ale teraz jego twarz miała niezdrowy, sinokoperkowy odcień. - Bandyci są ciągłe wewnątrz - wycharczał. - Jego chłopak na posyłki jest na linii. Pyta, gdzie jesteśmy. Powiada, że jest pod stołem, na zapleczu domu... Nigdy nie dowiedziałem się co jeszcze ten bohater ma do zakomunikowania, bo teraz, dla odmiany, mnie wymiotło i rzuciło do patrolowca. Setki rzeczy mogło się zdarzyć, jeśli Ned będzie szybszy. Strzelanina, ranni i tym podobne przyjemności. A wszystko spadnie na nas - wysłali wygodnisie robota do zajęcia dla gliniarza. Może przypadkiem szef potwierdziłby potem, że to był jego pomysł, ale nie bardzo byłem skłonny w to uwierzyć. Nigdy nie było mi zbyt ciepło na Marsie, ale teraz byłem spocony jak kościelna mysz. Nineport ma coś ze czternaście przepisów drogowych - złamałem wszystkie, zanim dojechałem do Greenbacka. Mimo wszystko Ned jednak był szybszy. Gdy wyjeżdżałem zza ostatniego rogu, zobaczyłem go wchodzącego do lokalu. Zakląłem i wyskoczyłem z grata. Zdążyłem akurat, by zająć miejsce na galerii - na ostrzeliwanej galerii na dodatek. Wewnątrz było dwóch pieprzonych punków - jeden w rogu zajmował się kasą z uwagą przysięgłego rachmistrza, drugi zaś zawartością barku. Obaj oddawali się swym zajęciom z entuzjazmem. Gnaty mieli schowane, ale brutalne wtargnięcie Neda chyba wstrząsnęło ich systemami nerwowymi, bo natychmiast je wyjęli - może nie lubili nieproszonych gości? Wyciągnąłem swój rozpylacz i czekałem na szczątki rozstrzelanego robota, lecące mi na łeb z resztkami okna - był idealnie wystawiony na ogień! Ned miał jednak wspaniały refleks - jak każdy robot. - RZUCIĆ BROŃ! JESTEŚCIE ARESZTOWANI! Musiał mieć niezłe wzmacniacze, bo aż mi w uszach zadźwięczało, a byłem na zewnątrz. Rezultat był zgodny z moimi oczekiwaniami. Obaj dżentelmeni nadusili na spusty i powietrze wypełnił ciągły terkot automatycznych pięćdziesiątek z pociskami napędzanymi rakietowo. Szyby rozleciały się, a ja padłem na brzuch, bo pierwsza salwa omal nie urwała mi głowy. Te pociski niewiele co jest w stanie powstrzymać. Przez człowieka przechodzą, nie zauważając nawet, że coś im stało na drodze. Jedyną reakcją Neda była osłona oczu - mała tarczka ze stalowej blachy, która zsunęła się z daszka czapki z wąziutkimi szczelinami na wysokości oczu. A potem Ned ruszył w swoją pierwszą akcję. Wiedziałem, że jest szybki, ale nie sądziłem, że aż tak. Parę pocisków stuknęło w niego, ale w drugim końcu lokalu znalazł się, zanim strzelec zdążył przesunąć lufę i już broń była w ręku Neda. Chwyt należał do najczęściej wykonywanych, a sporo ich już widziałem - klient miał wyłamane pałce i był zupełnie nieszkodliwy. Z tą samą szybkością co po broń prawą ręką, Ned użył lewej, aby zatrzasnąć kajdanki na przegubach delikwenta. Pacjent numer dwa ruszył z kopyta ku drzwiom i przygotowywałem się właśnie, aby go tu gorąco powitać. Mogłem sobie darować niepotrzebny wysiłek. Nie zdążył zrobić połowy drogi, gdy Ned był przed nim. Zanim się zorientował, o co chodzi, z wyłamaną w stawie barkowym prawą ręką leżał obok swojego kumpla, skuty drugą parą bransoletek. Byłem zupełnie zbędnym dodatkiem w tej całej sprawie, ale skoro już tu byłem, to postanowiłem się na coś przydać. Wlazłem do środka, odebrałem od Neda spluwy i aresztowałem obu w majestacie prawa oficjalną formułką. Na to wszystko wylazł Greenback i ujrzał dokładnie to, co chciałem, żeby zobaczył. Zobaczył też podłogę zaścieloną szkłem, kompletny demontaż okien i luster oraz pogrom baru, toteż zaczął kląć na czym świat stoi. Nie chciało mi się słuchać, toteż sprowadziłem jego wypowiedzi na ciekawszy temat. Ale był mało komunikatywny. O telefonie wiedział mniej niż ja, więc wyciągnąłem spod stołu wystraszonego gówniarza i wytłumaczyłem mu, na czym polega jego głupota. Był tu parę dni i nie orientował się w zawiłościach bezpiecznej egzystencji, to jest w tak podstawowych kwestiach jak ta, że o napadzie powiadamia się obstawę Chiny Joe, a nie zawraca dupy pilicji. Po czym zabraliśmy owoc wycieczki do wozu i ruszyliśmy do domu. Szef miał ciągle ten niezdrowy, trupi kolorek na twarzy, gdy wszedłem do środka. - Ale bigos - wychlipał na mój widok czułe powitanie. Chłopcy niezbyt byli chętni do udzielania wywiadu, toteż szef, bynajmniej nie będący wcieleniem miłosierdzia, cierpliwości czy innych cnót charakteru prawdziwego chrześcijanina, dał im parę razy w zęby, co wyraźnie ułatwiło wzajemne porozumienie. Za drugim razem udzielili wyczerpujących odpowiedzi na zadawane pytania. - Nigdy nie słyszeliśmy o China Joe. Jesteśmy tu od wczoraj i... - Ochotnicy, psiakrew! - Szef opadł na fotel. - Zamknij ich i powiedz, co się tam właściwie stało, u diabła! Zrobiłem, co chciał z pacjentami i wskazałem przez ramię na Neda. - Tu masz bohatera. Wziął ich jedną ręką pod gradem kul, ku chwale służby. To jednorobotowe tornado skrzyżowane z siłą słonia i mistrzem mastery of fight. Do tego kuloodporne! - wskazałem zarysowania na pancerzu. - Jedyne ślady po kulach. - To mi śmierdzi kłopotami i to dużymi kłopotami! - Szef nie był w dniu dzisiejszym optymistą. Miał na myśli chłopców z ochrony - nie kochali aresztowań punków i konfiskat broni bez swego błogosławieństwa. Tyle tylko, że Ned nie bardzo orientował się w subtelnościach tego typu i postanowił szefa pocieszyć. - Nie będzie żadnych problemów, sir. Nie ma możliwości, żebym złamał któreś z praw robotyki. Są one częścią moich obwodów kontrolnych i są całkowicie zautomatyzowane. Człowiek, który dobywa broni i strzela, łamie dwa podstawowe prawa robotyki, jak i sprawiedliwości. Ja przecież go nie osądzam - tylko unieszkodliwiam. To wszystko spływało po szefie jak woda po kaczce. Wyglądało na to, że nawet nie silił się aby, słuchać. Natomiast ja słuchałem i nawet przemyślałem to, co usłyszałem i zastanowiło mnie, jakim cudem, u Boga Ojca, robot, czyli ordynarnie mówiąc maszyna, może logicznie wnioskować w dziedzinie przepisów prawnych i praktyki. Ned pałał gotowością oświecenia mnie w tej kwestii, usłyszawszy te wątpliwości. - Roboty były przygotowywane do tych funkcji od lat. Praktycznie zasada jest ta sama, obojętne, czy chodzi o łamanie prawa, czy o przekraczanie szybkości. A do tego sprowadza się auto-motor. A wykrywacz alkoholu? Przecież wsadził do więzienia więcej pijaków niż wszyscy oficerowie śledczy w kupę wzięci! A potem roboty zostały wyposażone w możliwość zabijania -przed wprowadzeniem praw robotyki -automatyczne stacje obrony balistycznej były przecież w powszechnym użyciu. Składały się z półautomatycznej baterii dział i rakiet przeciwlotniczych, automatycznego radaru i ośrodka koordynującego jeśli samolot nie nadał właściwego sygnału identyfikacyjnego, to automatycznie szedł rozkaz i zestrzeliwano go. A przecież nie obsługiwał tej stacji ani jeden człowiek. Doszedłem do wniosku, że nie pogadam sobie z Nedem na tematy dowolne. Może poza jego instrukcją obsługi, ale nie miałem dotąd serca jej poznać, a obecnie moment był mało sprzyjający, toteż niezwłocznie zamknąłem dyskusję. - Ale robot nie może, do diabła, być gliną! To zajęcie dla człowieka! Wydawało mi się, że zamknąłem dyskusję, ale ta blaszanka była dziś wyjątkowo pyskata. - Oczywiście, że nie i nie jest to celem budowy nas, robotów policyjnych. Ale przecież jest tyle mechanicznych czynności w pracy policjanta, których nie będzie musiał on robić, gdy będziemy w powszechnym użyciu. A nie są to kwestie wyboru - jeśli aresztuje pan kogoś, to zakłada mu pan kajdanki - jeśli pan mi każe, to zrobię to ja, ale nie ja decyduję przecież o tym, kogo i za co pan aresztuje. Jestem tylko mechanizmem w tej czynności, chociaż... Ręce mi opadły. Nadawaliśmy na różnych częstotliwościach, co uniemożliwiało konstruktywne porozumienie. Ta puszka po konserwach teoretycznie miała rację, tylko w praktyce... - China Joe nie będzie tym zachwycony! - skonkludował z zadziwiającą bystrością szef, przerywając pyskówkę Neda i moje dumania. Wyjątkowo byłem skłonny zgodzić się z nim. Tu było prawo pięści, a nie kodeksu w użyciu. Prawo nawet niezłe dla burdeli, szulerni i spelunek, czyli miejsca zwanego szumnie Nineport. Wszystkim rządził China Joe. Tak samo zresztą jak i policją. Wszyscy byliśmy na jego garnuszku. Był zresztą jedynym, o którym można było powiedzieć, że nam płaci. Ale to nie była kwestia, którą podjąłbym się wytłumaczyć robotowi. Nawet w sprzyjających okolicznościach. - Tak, China Joe! Pomyślałem, że to echo, ale szybko zmieniłem zdanie. Echo przeważnie nie materializuje się, a obok mnie, oparte o framugę drzwi, coś się pojawiło. Coś zwane Alex. Sześć stóp mięśni, ścięgien i kłopotów. Prawa ręka Chiny Joe. To coś udało uśmiech, na widok którego szef wstąpił się w sobie i zapadł w fotel. - China Joe chciałby, żeby mu ktoś wytłumaczył - odezwało się to coś od drzwi - dlaczego śmierdzące gliny napastują ludzi i pozwalają niszczyć dobre trunki. Jest bardzo tego ciekaw i jeśli nie będziecie w stanie zadowolić jego ciekawości... - Aresztuję cię w imieniu prawa na podstawie artykułu 46 paragrafu 19 ustawy o... - Ned zrealizował to, zanim zorientowaliśmy się, że w ogóle się ruszył. To był szczyt - na naszych oczach zamknął Alexa i śpiewał nam własny tren żałobny. Alex nie był tak wolny jak my. Obejrzawszy się, kto tak bezczelnie mu przerywa, wydobył armatę i zdołał trafić Neda dokładnie w miejsce, gdzie powinno być serce, gdyby Ned był klasycznie zbudowany, zanim ten wytrącił mu broń z ręki i zaobrączkował. Gdy my wyglądaliśmy jak śnięte rybki, Ned przyjrzał się swemu dziełu i dokończył. - Dam sobie głowę za to uciąć. Więzień Peter Rakjonsky, alias Alex - Siekiera, poszukiwany w Lunal City za napad z bronią w ręku i morderstwo. Również poszukiwany przez policję w Detroit, Nowym Jorku i Manchesterze. Oskarżony o... - Zabierajcie to ode mnie! - ryk Alexa był doskonale słyszalny dla wszystkich w odległości 150 jardów, wyłączając głuchych i nieboszczyków. Denny Bug nie był ani jednym ani drugim. Wsadził łeb zza drzwi i rzuciwszy okiem na tę malowniczą scenę wewnątrz, dał nogę z alarmującą i zadziwiającą wieścią. - Alex!!! Gliny capnęły Alexa!!! Gdy wyskoczyłem na zewnątrz nie było po nim śladu ni zapachu. Kląłem w duchu - dureń! Przecież chłopcy China Joe`go zawsze chodzą w parach. Profilaktyka. W efekcie będzie on o wszystkim powiadomiony przed upływem kwadransa. - Zamknij go! - poleciłem Nedowi po powrocie. - Skoro zacząłeś ten bajzel, to go ciągnij. Nie chcę mieć więcej kłopotów, gdybyśmy go teraz wypuścili. Fat orbitował mamrocząc coś do siebie. Na mój widok szczerze się ucieszył. - Może ty mi powiesz, co tu się dzieje, u diabła? Widziałem Denniego, który pruł stąd, jakby się ziemia za nim paliła...w tym momencie ujrzał Alexa z bransoletkami na przegubach i zablokowało go gruntownie. Po parenastu sekundach jego umysł ruszył z miejsca. Bez straty czasu na pierdoły podszedł do szefa i rzucił mu swoją odznakę. - Jestem starym człowiekiem i piję zbyt dużo, żeby dalej być gliną. Dlatego też składam rezygnację ze służby. Zresztą, jeśli jest tak, jak jest, to pozostanie tu dłużej gwarantuje, że nie postarzeję się ani o jeden dzień. Z tego powodu rezygnuję natychmiast. - Szczur! - szef dobył głos gdzieś z głębi siebie. - Śmierdzący szczur! - Pieprzysz - rzucił mu Fat i opuścił lokal. Szef był w szoku - wyczerpanie po wzmożonym wysiłku, jakim była dla niego ostatnia wypowiedź. Nie mrugnął nawet okiem, gdy wziąłem odznakę i poszedłem do Neda. Nie wiem sam, dlaczego to zrobiłem, może dlatego, że doceniłem jego odwagę. Chociaż, czy można mówić o odwadze u robota? W każdym razie wpędził nas w kłopoty, ale dziwnie się o to nie martwiłem. Chyba przemęczenie! Na jego torsie były dwa otwory. Nie byłem specjalnie zaskoczony, gdy okazało się, że pasują idealnie do zamocowania odznaki. - Teraz jesteś prawdziwym gliną! - sarkazm, to było to, co dominowało w moim głosie. Miałem nadzieję, że roboty nie są wyczulone na tony. Ned w każdym razie nie był. - To wielki honor. Nie tylko dla mnie, także dla wszystkich innych robotów. Dołożę wszelkich starań, aby okazać się godnym tego zaszczytu. Czyste, żywe wzruszenie - prawie słyszałem silniczek poruszający taśmę z nagraniem. A potem zajął się Alexem. Gdyby nie całokształt sytuacji, to świetnie bym się bawił. Ned miał wbudowanego więcej wyposażenia policyjnego, niż Nineport kiedykolwiek oglądało, wliczając w to dni swojej świetności. Zaczęło się od zbiorniczka z atramentem, który spryskał palce Alexa i karty daktyloskopijnej, która objechała te palce chwilę potem. Następnie więzień został odstawiony na długość ramienia i coś trzasnęło. Z boku Neda wyleciały dwie odbitki - en face i z profilu. To był początek - wielce zajmujący, co prawda, ale miałem jeszcze parę spraw na głowie. Na przykład, jak w tych warunkach pozostać żywym? - Jakie pomysły, Szefie? Pytanie było czysto retoryczne i odruchowe. Odpowiedzią był nieartykułowany pomruk. Do biura wszedł Billy - podpora sił Policji Nineport. Kazałem mu łazić dookoła. Jeśli miał nas spotkać marny koniec, to niech przynajmniej będzie to koniec z fasonem - i z honorową wartą. Ned skończył ceremoniał przyjmowania aresztanta i zamknął drzwi od mamra. Dokładnie w tym momencie wszedł China Joe. Powinno się w zasadzie rzec: raczył wstąpić, albo: weszli. Choć czekaliśmy na to, to jednak był to szok dużej miary. Wlazł sam, a w przejściu zrobił się tłok jak przy barze. China Joe na przedzie, z rękami ukrytymi w obszernych rękawach swej szaty mandaryna, a za nim całkiem dobry zespół footballowy. Nie zaszczycił nas wzmianką na temat swych obecnych zainteresowań, zwrócił się jedynie do swej obstawy. - Wyczyśćcie lokal, chłopcy. Nowy Szef Policji będzie tu za chwilę, a nie chciałbym, żeby zostały do tego czasu jakieś flaki na żyrandolu! Przyznaję, że udało mi się nie wkurzyć. Nawet jeśli nie najwyższego lotu, to jednak byłem gliną, a nie pajacem na lince. Wiele razy szukałem czegoś na niego, ale nie znalazłem nawet najmarniejszego, maciupkiego haczyka. A ciągle chciałem wiedzieć. - Ned, rzuć okiem na tego chińskiego młodziana znajdującego się w tej okolicy i powiedz mi, co o nim sądzisz. Boże, ależ te roboty błyskawicznie pracują! Ned wypalił, jakby od swego przybycia do Nineport tylko na to czekał. - Pseudowschodni typ. Chemicznie ściemniony pigment skóry. Nie jest Chińczykiem. Także jego oczy poddane były operacji - skóra koło nich jest sztucznie naciągnięta, tak, aby sprawiały wrażenie skośnych. Blizny są widoczne w podczerwieni. Wszystko po to, aby uniemożliwić identyfikację, ale cechy Batillona w budowie uszu i czaszki czynią ją możliwą. Jest na liście najbardziej poszukiwanych przez Interpol. Prawdziwe nazwisko... China Joe po raz pierwszy w dziejach naszej znajomości był zły. - A więc to jest TO... wielkie pyskate radioodbiomiczydło. Słyszeliśmy coś o tym i mamy coś specjalnego na tę okazję! Zespół skoczył pod ściany odsłaniając klęczącego młodziana z bazooką na ramieniu. Model przeciwpancerny i to na ciężkie czołgi. To było moje ostatnie spostrzeżenie, gdy urządzenie odpaliło. Nie jest wykluczone, że można z tego trafić czołg, ale osobiście wątpię, żeby taka sztuka udała się z robotem. Ned padł na pysk sekundę wcześniej, niż ja zrozumiałem na co patrzę. Tylna ściana posterunku rozleciała się dokumentnie. Od pierwszego strzału. Drugiego nie było. Ned złapał za rurę i zgiął ją w połowie, jak starą gazrurkę. Billy zdecydował, że ten, kto odpala rakietę wewnątrz posterunku łamie prawo i runął z wrzaskiem w środek - zapewne chciał aresztować strzelca. Byłem za nim, więc nie straciłem co ciekawszych epizodów. Utworzył się wirujący kłąb, z którego wystawały ręce i głowy w sekundowych sekwencjach. Ned był gdzieś na spodzie tego zespołu taneczno-bokserskiego, ale nie sądziłem, żeby trzeba było się o niego martwić. Ktoś nerwowy dobył broni, ktoś inny krzyczał, posypały się kule i zrobiło się zupełnie swojsko. Jegomość nazwiskiem Brooklyn Eddi usiłował mnie trzasnąć w ucho swoim rozpylaczem, którego nie był w stanie użyć z powodu tłoku, toteż ponieważ moja pięść była w pobliżu jego szczęki, nie widziałem żadnego racjonalnego powodu, aby nie doprowadzić do spotkania obu tych części ciała. Wszędzie była mgła. A przynajmniej tak mi się wydawało. Ostatnie, co zarejestrowałem przed pojawieniem się tego cholernego tumanu, to piekielny tłok wokół mojej osoby. I to, że byłem piekielnie zajęty. Potrząsnąłem głową - mgła zniknęła. Stwierdziłem z lekkim zdumieniem, że jestem jedyną osobą w całym lokalu, która znajduje się w pozycji pionowej. Reszta tego szacownego zbiegowiska zdecydowanie preferowała pozycje siedzące lub zgoła horyzontalne. Korzystnym faktem było to, że ściany jeszcze stały. Poczułem się raźniej. Ned wkroczył przez coś, co niedawno było drzwiami, niosąc w objęciach zdegustowanego Eddiego Brooklyna. Jego twarz sugerowała, że dobrze wykonałem swoją robotę. Nadgarstki Eddiego były skute stalowymi obrączkami, a gdy Ned położył go pieczołowicie pod ścianą, okazało się, że leży tam już około tuzina podobnie przyozdobionych osobników. To niezrozumiałe, jak szybko rozprzestrzenia się moda w pewnych kręgach. Do dziś mam wrażenie, że Ned produkował te artykuły w miarę wzrostu popytu. Parę kroków ode mnie stało całe, jakimś cudem ocalałe krzesło. Siadłem więc z uczuciem ulgi i rozejrzałem się po otoczeniu. Krew była głównym kolorem figurującym na ścianach i stercie ciał na podłodze. Gdyby nie stłumione przekleństwa i jęki, dałbym głowę, że leżą tam sami klienci Zakładu Pogrzebowego. W tej scenerii gospodarzył Ned, sortując stertę całkiem zgrabnie - ranni pod ścianę, trupy pod drzwi. W końcu okazało się, że wiedział czego szuka. Z samego spodu wydobył Billa. Prawie w jednym kawałku, tylko nie bardzo komunikatywnego. Za to wyraz jego twarzy był bardzo wyrazisty - pełny błogostan, albo absolutne szczęście - tak się to chyba nazywa. Poobijane napięstki i inne ślady podobnego typu wyraźnie świadczyły o bojowej przeszłości właściciela. Jak mało potrzeba ludziom do szczęścia! Gdyby nie Ned, chłopak nie byłby w stanie się ruszyć - kula wyrwała mu spory kawał uda. Ned był właśnie zajęty samarytańskim zabiegiem, gdy się odezwał. - China Joe i jeszcze jeden uciekli samochodem. - Nie zaprzątaj tym sobie głowy! Twoje bitewne wyczyny i tak przejdą do historii - pocieszyłem go. I wtedy spostrzegłem, że szef ciągle jeszcze siedzi za biurkiem. Najogólniej mówiąc było to nienormalne zachowanie, nawet jak na jego głupie pomysły. I wtedy zrozumiałem, że Alonso Craig, szef policji Nineport jest martwy. Jeden strzał i to z małego kalibru. Prosto w serce i z tak małą ilością krwi, że całkowicie wsiąkła w rzeczy. Miałem całkiem niezłe pojęcie o miejscu, w którym była broń, gdy pociągnięto za spust. Była to mała broń, akurat taka, jaka mieści się w szerokich rękawach mandaryńskiego przyodziewku. Nie byłem zaskoczony, tylko wściekły. Szef nie był kryształowym ani najmilszym gościem, ale na pewno zasługiwał na lepszy koniec niż ten, jaki go spotkał. Zaraz po tym wniosku doszedłem do następnego. Zdecydowanie był to dobry dzień na myślenie. Musiałem podjąć decyzję i to z gatunku tych ważniejszych. Biorąc pod uwagę szefa z kulą w sercu, Billa niezdolnego do ruchu i Fata, który odszedł w siną dal, byłem jedyną żywą i sprawną siłą policyjną w Nineport. Coś trzeba było z tym zrobić. Niezgorszym rozwiązaniem tej kwestii byłoby wyjść z lokalu i zostawić ten bajzel swojemu losowi. Ned wtargnął właśnie z dwoma następnymi klientami do paki. Sądzę, że za parę chwil pomieszczenie owo będzie poważnie przeludnione. Może na widok jego granatowych pleców, a może jestem zbyt słaby, żeby móc uciekać, więc jakby nie było, zdecydowałem się. Ostrożnie odpiąłem szefowi złotą odznakę i umieściłem na miejscu swojej. Stanowczo nie był to najlepszy dzień w moim życiu. - Przedstawiam nowego szefa sił policyjnych Nineport - wygłosiłem, nie kierując tej przemowy do nikogo konkretnego z szerokiego gremium zajmującego lokal, ale odzew był jak najbardziej konkretny. - Yes, sir! - Ned wyprężył się w salucie, wypuszczając przy tym z rąk więźnia, który z odgłosem świadczącym o twardości naszej podłogi, dość niespodziewanie się z nią spotkał. Po czym Ned pozbierał gościa i wrócił do zbożnego zajęcia jakim niewątpliwie było zapełnienie aresztu. Odsalutowałem. Ambulans, wyjąc potępieńczo, zabrał nieboszczyków (sztuk cztery) i rannych (sztuk sześć). Wróciłem na posterunek ignorując gapiów, których zdążyło się już zebrać niezłe stadko. Po założeniu opatrunku na mój pogruchotany łeb, wszystko zaczęło wracać do normy. Ned starym zwyczajem zmywał podłogę. Ja zjadłem z tuzin aspiryn i czekałem, kiedy krasnoludki w mojej głowie zrobią sobie fajrant z kuciem w kość czołową. Wydawało mi się, że wtedy zastanowię się logicznie, co dalej robić. Kiedy zebrałem do kupy rozpierzchnięte myśli, odpowiedź stała się jasna i oczywista. Zbyt oczywista - będę wykonywał swoją pracę tak długo, jak długo będę w stanie przeładować broń. - Uzupełnij swój schowek z kajdankami, Ned. Wychodzimy! Zupełnie jak normalny glina! Nie zadał ani jednego głupiego pytania. Zadziwiające! Zamknąłem drzwi i dałem mu klucz. - Masz. Jest najbardziej prawdopodobne, że będziesz jedynym zdolnym do użycia tego przyrządu, nim skończy się ten piękny dzień! Zbliżałem się do siedziby China Joe tak ostrożnie, jak tylko mogłem, starając się wymyśleć inny sposób niż ten, na który wpadłem na posterunku. Nie znalazłem, a morderstwo zostało popełnione i China Joe był tym, którego chciałem mieć. No cóż, okazuje się że znalazłem dość skomplikowany sposób popełnienia samobójstwa. Najlepszą rzeczą, jaką mogłem zrobić w obecnych warunkach, to cofnąć się za róg i zrobić Nedowi odprawę. - To tam, to kombinacja baru i sklepu, własność tego, którego będziemy na razie nazywali China Joe, dopóki nie będzie sprzyjającej chwili, abyś przedstawił mi jego dane personalne. To, co mamy do zrobienia, to wejść tam, znaleźć go i odstawić przed sąd. Dobrze by było, gdyby nie był całkiem martwy. Acha i jeszcze jedno, nie dać się przy tej okazji zabić. Proste? - Proste - zgodził się potulnie Ned. - Ale prościej byłoby chyba złapać go teraz, kiedy siedzi w samochodzie niż czekać, aż raczy wrócić! Faktycznie, za nami zmaterializował się wóz z czwórką pasażerów, prujący w stronę knajpy zdrową sześćdziesiątką. Gdy nas mijał, dojrzałem czerwony strój Joe'go. - Zatrzymać go! - wrzasnąłem do siebie z głęboką frustracją w głosie, starając się jednocześnie gonić ich. Tyle tylko, że to parszywe pudło, popularnie zwane patrolowcem policyjnym pokazało znowu, że ma charakter. Za jasną cholerę nie dało się zmusić do zapalenia. Mogłem się dłużej nie męczyć -byli zbyt daleko, abym ich dogonił tą kupą złomu. Tak więc Ned ich zatrzymał. Zrozumiał mój wrzask jako rozkaz i wystawił łeb przez okno. Zawsze się zastanawiałem (w ciągu dzisiejszego dnia, rzecz jasna), dlaczego większość jego wyposażenia mieści się w korpusie. Teraz już wiem - działko 25 milimetrowe, nawet z krótką lufą, zajmuje wystarczającą ilość miejsca, przy normalnej wielkości głowy. Nad lufą tegoż działka (nad nosem) było całkiem fajne urządzenie z noktowizyjnym celownikiem laserowym. Całkiem fajne miejsce na taki drobiazg - pomiędzy oczami - nie ma problemów z celowaniem na wysokości głowy przeciwnika i działko jest stale gotowe do użycia. Ktoś tam musiał mieć dobry dzień, kiedy projektował Neda. Dwa strzały omal nie urwały mi głowy. Oczywiście Ned był dobrym strzelcem i pudło albo zmiana celu na moją głowę nie wchodziły w grę, ale sama fala uderzeniowa w zamkniętej gablocie wozu prawie mnie ogłuszyła. Wpakował po jednym pocisku w tylne koła, robiąc z nich sieczkę i wóz, fiknąwszy twarzowego kozła rozkraczył się na środku drogi sztorcem na pasie szybkiego ruchu. Powoli wylazłem z wozu - nie musiałem się śpieszyć. Te trzysta jardów Ned pokonał jak zwykle z nowym rekordem i stał tam teraz o dwa kroki od ich wozu, obserwując zawartość. Zawartość owa - czterech dżentelmenów - nie traciła nawet czasu na ucieczkę. Nie dziwcie się - też bym grzecznie siedział, mając o metr lufę dwudziestkipiątki ze snującym się jeszcze z niej dymem, która patrzy łagodnie w moją stronę z męskiej twarzy. Pomysł umieszczenia właśnie tam tego drobiazgu był niezłym chwytem psychologicznym. Szok - to chyba właściwe określenie. Cała czwórka trzymała przepisowo łapy w górze, omal nie dziurawiąc nimi dachu. Zupełnie jak w prawdziwym westernie. A na podłodze stały śliczne walizeczki - sądzę, że z nader interesującą zawartością. Wszystko poszło bardzo szybko i składnie. Tylko China Joe nie wytrzymał nerwowo i zaczął kląć, psując ten nastrój, gdy Ned korzystając z chwili spokoju poinformował mnie, że tak naprawdę to on nazywa się Santos i że na Elmirae ciągle trzymają celę gotową na jego przyjęcie. Przyrzekłem Joe'mu, że umożliwię mu to gorące przyjęcie, jakie mu tam na pewno zgotują, nawet jeszcze dziś. Notabene, niewiele rzeczy sprawiło mi dotąd taką przyjemność. Reszta zacnego grona spotkała się z nie mniej gorącym przyjęciem, tyle, że bliżej - sądzono ich w Lunal City. To był męczący dzień. Po nim nastąpiła totalna sielanka. Billy kurował się w szpitalu i cieszył się moimi starymi naszywkami sierżanta. Nawet Fat wrócił w charakterze syna marnotrawnego: Co prawda miał problemy, żeby spojrzeć mi w oczy, ale poza tym nie zmienił się ani na jotę. Nudziliśmy się straszliwie, bo Nineport zmieniło się teraz w cichutkie i spokojniuteńkie miasteczko. Aż żal było człowiekowi, że nie zostawił choćby ze dwóch bandytów na wolności. Można by się było od czasu do czasu rozerwać. A tak? Ned chodził na patrolach nocnych, a częstokroć też i na dziennych. Możliwe, że Związek Zawodowy Policjantów nie pochwaliłby tego, gdyby się dowiedział, ale nie wyglądało na to, żeby Ned chciał pisać do nich skargę. Wyklepał i pomalował wszystkie ślady od kul i paradował po mieście w mundurku jak z igły i z błyszczącą (codziennie czyszczoną!) odznaką na piersi. Wiem, mówić o robocie, że jest szczęśliwy czy wściekły to głupota wysokiego rzędu, ale Ned "Wygląda" na szczęśliwego. Czasami wydaje mi się, że coś do siebie tam mamrocze, ale, rzecz jasna, to tylko silniki tak szumią. Kiedy przypominam sobie przeszłość i rozmyślam nad nią, to wydaje mi się, że stworzyliśmy swojego rodzaju precedens, robiąc z robota pełnoprawnego glinę. Ponieważ jak dotąd nie zaszczycił nas nikt z fabryki, nie mam pewności, czy dzierżymy w tym względzie palmę pierwszeństwa we wszechświecie, czy też nie, ale niespecjalnie mnie to wzrusza. Acha, powiem wam coś jeszcze, moi drodzy. Nie zamierzam zostać w tym ugrzecznionym i cukierkowatym zadupiu na zawsze. Wysłałem już sporo ofert w poszukiwaniu nowej roboty. Tak więc, gdy ją znajdę, poniektórzy będą BARDZO zaskoczeni zobaczywszy , kto zostanie nowym Szefem Policji w Nineport, gdy ja wreszcie odejdę. przekład : Jarosław Kotarski powrót Harry Harrison Robot, który chciał wiedzieć Całe nieszczęście polegało na tym, że Filer 13B-445-K chciał wiedzieć wszystko na świecie. W tym również to, co zupełnie go nie dotyczyło i co nie miało prawa interesować żadnego robota, nie mówiąc już o wnikliwszym badaniu. Niestety - Filer pod tym względem był robotem szczególnym. A przecież historia z blondynką z Dwudziestego Drugiego Wydziału powinna była posłużyć mu za dobrą lekcję. Wychodził właśnie z hałasem z magazynu, trzymając w rękach stertę książek, i podążał przez Dwudziesty Drugi, kiedy ją zauważył. Pochylała się nad jakąś książką, która znajdowała się na najniższej półce. Robot zwolnił i zatrzymał się kilka kroków od niej, nie spuszczając z niej wzroku ani na chwilę. Jego metaliczne oczy dziwnie błyszczały. Kiedy dziewczyna się schyliła, jej krótka spódniczka ukazała oczom robota obciągnięte nylonowymi pończochami nogi. Ale nogi - chociaż, co prawda, nieprzeciętnie zgrabne - robota nie powinny w ogóle interesować. A mimo to Filer zwrócił na nie uwagę. Stał i patrzył. Wreszcie dziewczyna, zauważywszy jego spojrzenie, odwróciła się. - Gdybyś był człowiekiem, Buster, dałabym ci po fizjonomii - powiedziała. - Ale ponieważ jesteś robotem, to bardzo chciałabym wiedzieć, w co tak wlepiłeś te swoje fotooczka? - Szew się pani przekrzywił - nie namyślając się ani chwili odparł Filer, po czym odwrócił się i z mechanicznym pomrukiem ruszył dalej. Zaskoczona blondynka z niedowierzaniem pokręciła głową, poprawiła szew na łydce i po raz kolejny pomyślała, jaka z tej elektroniki chytra nauka. Gdyby wiedziała, na co rzeczywiście patrzył Filer, jej zdumienie nie miałoby zapewne granic. Bo on patrzył na jej nogi. Oczywiście - Filer nie skłamał - roboty po prostu nie są w stanie kłamać, ale w żadnym wypadku nie patrzył tylko na przekrzywiony szew. Filer napotkał problem, którego nie próbował rozwiązać jeszcze żaden robot na świecie. Miłość, romantyzm, problemy płci - oto, co z godziny na godzinę coraz bardziej go zajmowało. Rozumie się, było to zainteresowanie o podłożu czysto akademickim, a mimo to była to również bezspornie jego pasja. Sama praca obudziła w nim zaciekawienie tą dziedziną życia, w której króluje bogini Wenus. Roboty systemu FILER odznaczają się wyjątkowymi walorami intelektualnymi i nie produkuje się ich zbyt wiele. Można je ujrzeć tylko w największych bibliotekach, a i tam pracują jedynie przy największych i najbardziej skomplikowanych księgozbiorach. Nie można ich nazwać po prostu bibliotekarzami - oznaczałoby to bowiem ukazanie w fałszywym świetle pracy samych bibliotekarzy, jako łatwej i prostej. Jasne jest również, że do rozmieszczania książek na półkach i stemplowania kart biblitecznych nie potrzeba wielkiego intelektu. Ale też już od dawna wszystkie te czynności wykonują najprostsze roboty, w istocie niewiele bardziej skomplikowane niż prymitywne IBM na kółkach. Wprowadzanie jednak do systemu elektronicznego pewnego zasobu ludzkiej wiedzy było zawsze niewiarygodnie trudne. Warunki te spełniły w końcu roboty systemu Filer. Ich metalowe ramiona nie uginały się pod tym brzemieniem podobnie jak kiedyś nie ugięły się ramiona ich poprzedników, bibliotekarzy z krwi i kości. Oprócz zwykłej pamięci Filery dysponowały zdolnościami właściwymi w normalnych warunkach tylko mózgowi ludzkiemu. Umiały one na przykład budować i kojarzyć pojęcia abstrakcyjne. Jeśli Filera proszono o książkę dotyczącą jakiegokolwiek problemu, natychmiast przypominał on sobie wszystkie książki traktujące o dziedzinach pokrewnych i mogące również się przydać. Wystarczyła mu tylko sugestia, by mógł zbudować logiczny łańcuch pojęć i przedstawić go w najzupełniej realnej postaci sterty książek. Umiejętności takie właściwe są tylko homo sapiens - człowiekowi rozumnemu. One to właśnie pomogły człowiekowi wybić się ponad jego krewniaków ze świata zwierzęcego. I jeśli Filer okazał się bardziej ludzki niż inne roboty, to winić za to można było tylko jego twórcę - człowieka. Sam Filer nikogo za nic nie winił - on był po prostu żądny wiedzy. Zresztą wszystkie roboty tego systemu są żądne wiedzy, bo tak już zostały skonstruowane. Na przykład pod ręką jednego z Filerów 9B-367-0 - bibliotekarza Uniwersytetu Taszkienckiego - znalazła się nieprzebrana liczba podręczników do nauki języków, zajął się więc lingwistyką. Znał tysiące języków i narzeczy praktycznie wszystkie, w jakich można było znaleźć jakiekolwiek teksty. W kręgach naukowych uważano go za niedościgły autorytet. A wszystko dzięki bibliotece, w której pracował. Natomiast 13B, ten, który z takim zainteresowaniem oglądał dziewczęce nogi, był zatrudniony w zakurzonych labiryntach Nowego Waszyngtonu. Tutaj miał dostęp nie tylko do najnowszych mikrofilmów, ale i do ton starożytnych ksiąg, wydrukowanych jeszcze na papierze, wiele wieków temu. Jednakże najbardziej zajmowały Filera powieści napisane w owych minionych czasach. Początkowo zupełnie zbiły go z tropu niezliczone wzmianki i aluzje do romantycznych przeżyć, uniesień, mąk ciała i duszy, nieodmiennie towarzyszących wielkiej miłości. Nigdzie jednak nie mógł znaleźć pełnej definicji tych pojęć, co naturalnie zainteresowało go jeszcze bardziej. Stopniowo zaintrygowanie przeszło w pasję, a pasja w manię. I nikt na świecie nie podejrzewał nawet, że Filer stał się ekspertem w sprawach miłości. Już na początku swych badań zdał sobie sprawę z tego, że ze wszystkich form stosunków międzyludzkich miłość jest najsubtelniejsza i najbardziej krucha. Dlatego badania te utrzymywał w największej tajemnicy i wszystko, co udało mu się odkryć, starannie chronił w pojemnych zakamarkach swojego elektronicznego mózgu. W tym samym mniej więcej czasie doszedł do wniosku, że swoją wiedzę książkową uzupełnić może obserwacjami rzeczywistości. Stało się to wówczas, gdy w oddziale nauk zoologicznych natknął się niechcący na zastygłą w objęciach parę. Błyskawicznie uskoczył wtedy w cień i przełączył urządzenia słuchowe na maksymalną czułość. Ale rozmowa, którą podsłuchał, wydała mu się, delikatnie mówiąc, nudnawa. Wszystko to stanowiło tylko żałosne, niesłychanie ubogie naśladownictwo wspaniałych miłosnych tyrad, z którymi zetknął się w książkach. Ale porównanie okazało się cenne i pouczające. Po tym wypadku starał się nie przeoczyć żadnej okazji przysłuchania się rozmowie między kobietą i mężczyzną. Próbował oglądać kobiety z męskiego punktu widzenia i na odwrót. I dlatego właśnie z takim zaciekawieniem przyglądał się dolnym kończynom blondynki z Dwudziestego Drugiego. Dlatego też - koniec końców - popełnił ów fatalny błąd. Kilka tygodni temu Filer asystował jakiemuś szperaczowi, który życzył sobie jego usług. Przy tej okazji tamten wyrzucił z kieszeni na stół masę różnych papierków. Spomiędzy nich wyśliznęła się jakaś karteczka i upadła na podłogę. Filer podniósł ją i oddał właścicielowi, który wymruczał podziękowanie i schował ją do kieszeni. Kiedy wszystkie potrzebne książki zostały już skompletowane i facet poszedł swoją drogą, Filer usiadł i odczytał tekst zapisany na karteczce. Widział ją tylko jakiś ułamek sekundy - i to w dodatku do góry nogami - ale więcej nie było mu trzeba. Obraz karteczki na wieki utrwalił się w jego mózgu. Filer długo nad nią rozmyślał, dopóki nie zaczął się przed nim rysować pewien konkretny plan. Bilecik był zaproszeniem na bal kostiumowy. Znał dobrze ten rodzaj rozrywek, gdyż opisy takich zabaw raz po raz pojawiały się na zakurzonych stronicach starych romansów. Na takie bale ludzie zwykle chadzali przebrani za romantycznych bohaterów Dlaczegóżby i robot nie miał pójść na taki bal, przebrany za człowieka? Kiedy ta właśnie myśl raz zrodziła się w jego głowie, nie był już w stanie się jej pozbyć. Oczywiście, takie myśli były robotom w ogóle zakazane, nie mówiąc już o ich realizacji. Filer po raz pierwszy uświadomił sobie, że łamie barierę oddzielającą go od sekretów miłości i romantycznych przygód. To jednak, jak należało się spodziewać, jeszcze bardziej go podnieciło. I, rozumie się, postanowił się wybrać na bal. Oczywiście Filer nie śmiał kupić kostiumu. Ale przecież w magazynach zawsze można znaleźć stare portiery! W jakiejś książce przeczytał o sztuce kroju i szycia, w innej znalazł obrazek kostiumu, który wydał mu się najodpowiedniejszy Sam los przeznaczył mu odegranie roli rycerza. Starannie zaostrzonym piórem odmalował na kartonie kopię zaproszenia. Zrobienie maski, a ściślej mówiąc, połowy maski, drugą połowę stanowiła bowiem maska ludzkiej twarzy, nie było przy jego talencie i możliwościach technicznych zbyt skomplikowane. Na długo przed wyznaczonym dniem wszystko było gotowe. Pozostały czas wypełniło mu kartkowanie wszelkich dostępnych opisów balów kostiumowych oraz staranne studiowanie najnowszych tańców. Filera do tego stopnia zaabsorbował ten pomysł, że ani razu nie pomyślał nawet o tym, jak obce powinny być robotowi tego rodzaju zajęcia. Czuł się po prostu jak uczony badający osobliwy gatunek żywych istot. Rodzaj ludzki. A ściślej mówiąc - żeński. Aż wreszcie nadszedł długo oczekiwany wieczór. Filer wyszedł z biblioteki, trzymając w ręku zawiniątko podobne do paczki książek. Nikt nie zauważył, kiedy skrył się w zaroślach porastających biblioteczny ogród. A jeśli nawet zauważył, to z pewnością nie przyszłoby mu do głowy, że to właśnie Filer jest tym eleganckim młodym człowiekiem, który kilka minut później wyszedł z drugiej strony. Jedynym, niemym świadkiem owej metamorfozy był arkusz papieru pakowego pozostawiony w krzakach. W swoim nowym wcieleniu Filer prezentował się nieskazitelnie - jak przystało robotowi najwyższej klasy, który doskonale przestudiował swoje zadanie. Lekko wbiegł po schodach, przeskakując po trzy stopnie, i niedbale okazał swoje zaproszenie. Po wejściu skierował się wprost do bufetu i wlał do plastykowej rurki, podłączonej do zbiorniczka w jego klatce piersiowej, trzy kieliszki szampana. Dopiero potem pozwolił sobie na obrzucenie leniwym spojrzeniem zebranych na sali kobiet. Tak, ten wieczór był stworzony do miłości. Spośród wszystkich kobiet jedna od razu przykuła jego uwagę. Zrozumiał, że to właśnie ona jest królową balu i ona jedna jest godna jego adoracji. Czyż mógł przystać na coś innego - on, spadkobierca pięćdziesięciu tysięcy romantycznych bohaterów dawno zapomnianych książek? Caroll Ann van Damm była, jak zawsze, smutna. Jej twarz skrywała maska, ale żadne przebranie nie było w stanie ukryć cudownych kształtów jej ciała. Liczne grono wielbicieli w dziwacznych kostiumach tłoczyło się przy niej, gotowe do usług. Każdy z nich marzył o zawładnięciu jej młodością i pięknem, a przy okazji milionami jej ojca. Wszystko to dawno jej się znudziło i teraz z trudem powstrzymywała ziewanie. I wtedy tłum adoratorów uprzejmie, lecz stanowczo rozsunęły szerokie ramiona nieznajomego. Rozstąpili się w milczeniu, a on stanął pośród nich jak lew wśród stada wilków. - Ten taniec należy do mnie - powiedział wyniośle głębokim, niskim tonem. Machinalnie wsparła się na wyciągniętym ramieniu, niezdolna sprzeciwić się człowiekowi, w którego oczach taił się taki przedziwny blask. Jeszcze chwila... i już wirowali w walcu... Miał mięśnie krzepkie jak stal, lecz tańczył z lekkością i gracją młodego boga. - Kim pan jest? - szepnęła. - Pani księciem. Przybyłem, by panią stąd uprowadzić odpowiedział półgłosem. - Mówi pan rzeczywiście jak książę z bajki - roześmiała się. -Bo to jest bajka, a pani jest księżniczką... Te słowa jak iskra rozpaliły jej duszę i całą jej istotę przeszył jakby prąd. W istocie było to wyładowanie elektryczne. Jego usta szeptały słowa, o których usłyszeniu marzyła przez całe życie. Nogi, jak zaczarowane, same poniosły poprzez wysokie drzwi na taras. Słowa przemieniły się w czyn, a gorące usta dotknęły jej ust. I to jeszcze jak gorące - termostat był nastawiony na czterdzieści dwa stopnie! -Usiądźmy - wyszeptała resztkami tchu, czując, jak słabnie od nieoczekiwanie ogarniającej ją namiętności. Usiadł obok niej, ściskając jej ręce w swoich, tak nieludzko silnych, a mimo to delikatnych. Mówili sobie słowa znane tylko zakochanym, dopóki znów nie zagrała orkiestra. - Północ - wyszeptała. - Czas zdjąć maski, kochany. Zdjęła swoją, lecz Filer, oczywiście, nawet nie drgnął. -A ty? - zapytała. - Także musisz zdjąć swoją. Te słowa zabrzmiały jak rozkaz, a robot nie mógł odmówić wykonania rozkazu. Szerokim gestem zrzucił maskę i plastykową atrapę z podbródkiem. Caroll Ann najpierw przeraźliwie krzyknęła, a potem aż pozieleniała z wściekłości. - Co to znaczy?! Odpowiadaj, ty blaszanko!!! - To miłość, najdroższa. To miłość mnie tu przywiodła i rzuciła w twoje objęcia... Odpowiedź była najzupełniej prawdziwa, chociaż Filer przyoblekł ją w formę odpowiadającą jego roli. Usłyszawszy te pieszczotliwe słowa, dobiegające z bezdusznej, elektronowej paszczy, Caroll Ann ponownie krzyknęła. Zrozumiała, że padła ofiarą okrutnego żartu. - Kto cię tu nasłał? Odpowiadaj! Co oznacza ta maskarada? Odpowiadaj! Odpowiadaj! Odpowiadaj! Ty skrzynio złomu!! t Filer pragnął posortować tę lawinę pytań i odpowiedzieć na każde z nich z osobna, ale Caroll Ann nie dała mu czasu na otworzenie ust. - Coś podobnego! Przysłać cię tu w przebraniu człowieka! W życiu nikt tak ze mnie nie zakpił! Jesteś robotem, rozumiesz? Niczym! Dwunogą maszyną z głośnikiem! Jak śmiałeś udawać człowieka, kiedy jesteś robotem?! Odpowiadaj!!! Filer nieoczekiwanie powstał. - Jestem robotem - wyrwały się z urządzenia mówiącego urywane słowa. To już nie był pieszczotliwy głos kochanka, lecz wrzask zrozpaczonej maszyny Myśli jak huragan krążyły w elektronowym mózgu, ale w gruncie rzeczy była to tylko jedna, wciąż ta sama myśl... Jestem robotem... robotem... widać zapomniałem, że... jestem robotem... i co powinien czynić robot z kobietą... robot nie może całować kobiety... kobieta nie może kochać... robota... ale przecież ona powiedziała, że... kocha mnie... i mimo to jestem robotem... robotem... Cały drżący odwrócił się i zgrzytając, warcząc, ruszył przed siebie. W marszu jego stalowe palce zdzierały z korpusu resztki ubrania i plastykową imitację tkanki ludzkiej. Wszystko to odpadało strzępami na ziemię. Po jakichś stu metrach pozostała na nim tylko naga stal - taka jak w pierwszym dniu jego mechanicznego stworzenia. Przeszedł przez ogród i wyszedł na ulicę. Myśli w jego stalowej głowie coraz szybciej wirowały w zaklętym kręgu. Rozpoczęła się nie kontrolowana reakcja. Błyskawicznie ogarnęła nie tylko mózg, ale i całe mechaniczne ciało. Szybciej kroczyły nogi, pośpieszniej pracowały silniki, a w piersi jak oszalała miotała się pompa smarownicza. I nagle robot, z przeraźliwym krzykiem, rozrzucił ręce na boki i runął twarzą do ziemi, uderzając głową o schody. Ostry kant granitowego stopnia przebił cienką powłokę ciała. Metal zazgrzytał o metal i w skomplikowanym mózgu elektronicznym nastąpiło krótkie spięcie. Robot Filer 13B-445-K był martwy Tak w każdym razie głosiła diagnoza mechanika ogłoszona następnego dnia. Właściwie nie "martwy», lecz "nieodwracalnie uszkodzony". Należało rozebrać go na części. Ale najdziwniejsze było to, co powiedział mechanik podczas oględzin metalowego trupa - bo powiedział zupełnie coś innego. W oględzinach towarzyszył mu drugi mechanik. On to odkręcił śruby i wyjął z klatki piersiowej pękniętą pompę smarowniczą. - W tym sęk - stwierdził. - Niesprawna pompa. Pękł tłok i ustało podawanie oleju do stawów kolanowych. Z tego powodu upadł i rozwalił sobie głowę. Pierwszy mechanik wytarł szmatką zatłuszczone ręce i przyjrzał się uszkodzonej pompie. Potem przeniósł wzrok na ziejącą w klatce piersiowej dziurę. - Coś podobnego! Po prostu pękło mu serce! Obaj zaśmiali się i mechanik cisnął pompę w kąt na stos innych, zniszczonych, brudnych i nikomu już niepotrzebnych części. przekład : Jarosław Kotarski powrót Harry Harrison Stragan z zabawkami Ponieważ wśród widzów było niewielu dorosłych, a pułkownik "Biff" Hawton miał przeszło metr osiemdziesiąt wzrostu, mógł więc widzieć wszystkie szczegóły pokazu. Dzieci, podobnie zresztą jak większość rodziców, gapiły się z szeroko otwartymi oczami. "Biff" Hawton był zbyt inteligentny, żeby się dać oczarować. Patrzył, ponieważ chciał wykryć, na czym polega tajemnica urządzenia. - Wszystko jest wyjaśnione w załączonej instrukcji powiedział sprzedawca, podnosząc kolorową broszurkę i otwierając ją na stronicy z przekrojem zabawki. - Wiecie wszyscy, że magnes przyciąga metalowe przedmioty, za pewno wiecie też, że cała ziemia jest wielkim magnesem - dlatego kompasy zawsze wskazują północ. Otóż... nasz Atomowy Kosmolot wykorzystuje to pole magnetyczne ziemi. Jego niewidzialne fale są wszędzie i nawet przenikają nas samych. Atomowy Kosmolot pływa po tych falach jak okręt po falach oceanu. A teraz patrzcie... Oczy wszystkich zwrócone były na niego, kiedy położył jaskrawy model rakiety na stole i cofnął się o krok. Zabawka zrobiona była z tłoczonej blachy i wydawała się równie zdolna do lotu, co puszka szynki, którą zresztą trochę przypominała. Żadne skrzydła, śmigła czy dysze wylotowe nie wystawały pomad malowaną powierzchnię. Pojazd opierał się na trzech gumowych kółkach, a spod niego wychodziły dwa zwoje cienkiego izolowanego drutu. Ten biały drucik leżał na stole i prowadził do pudełeczka, które sprzedawca trzymał w ręku. Na pudełku była lampka kontrolna i przełącznik. - Przekręcam przełącznik mocy, posyłając prąd do receptorów fal. Przełącznik pstryknął i światełko zaczęło rytmicznie mrugać. - Należy ostrożnie obchodzić się z generatorem fal, gdyż mamy do czynienia z siłami całej kuli ziemskiej. Zgodne a-a-a... przebiegło przez tłumek, kiedy Atomowy Kosmolot poruszył się, a następnie powoli uniósł się w powietrze. Sprzedawca cofnął się i zabawka wzniosła się wyżej, kołysząc się łagodnie na niewidzialnych falach pola magnetycznego, które ją podtrzymywało. Stopniowo dopływ energii został zmniejszony i model z powrotem osiadł na stole. - Tylko 17 dolarów i 95 centów - powiedział młody człowiek, kładąc dużą kartkę z ceną na stole - za cały zestaw: kosmolot, tablicę rozdzielczą i broszurkę z opisem... Na widok kartki z ceną tłum zaczął się rozchodzić i dzieci pobiegły oglądać modele pociągów. Sprzedawca nie potrafił zapanować na ogólnym gwarem i po chwili zamilkł ponuro. Odłożył pudełko z tablicą rozdzielczą, ziewnął i usiadł na brzegu stołu. Z całego tłumu gapiów jedynie pułkownik Hawton pozostał na miejscu. - Czy może mi pan powiedzieć, jak to działa? - spytał pułkownik podchodząc bliżej. Demonstrator natychmiast rozchmurzył się i wziął do ręki jedną z zabawek. - Jeśli pan spojrzy tutaj - sprzedawca uniósł górną ruchomą część zabawki - zobaczy pan zwoje, receptory fal magnetycznych. - Ołówkiem wskazał plastykowe części o dziwnych kształtach, mające około jednego cala średnicy i owinięte - dość niedbale - kilkoma zwojami miedzianego drutu. Poza tym wnętrze modelu było puste. Zwoje były połączone, a dwa inne druty wychodziły na zewnątrz przez otwory w podłodze. "Biff" Hawton spojrzał bardzo krytycznie na zabawkę i na sprzedawcę, który zignorował tę jawną oznakę niedowierzania. - W pudełku z tablicą kontrolną mieści się bateria kontynuował młody człowiek otwierając pudełeczko i ukazując zwykłą bateryjkę do latarki. - Prąd biegnie poprzez przełącznik mocy i lampkę kontrolną do generatora fal. - Chce pan powiedzieć - przerwał mu "Biff" - że prąd z tej piętnastocentowej bateryjki idzie przez ten żałosny reostat, do tych bezsensownych zwojów w modelu i absolutnie nic się nie dzieje. A teraz niech mi pan powie, co naprawdę porusza zabawkę. Jeżeli mam wydać 18 dolarów na kawałek blachy wartości 6 dolarów, to chcę przynajmniej wiedzieć, co kupuję. Sprzedawca zaczerwienił się. - Przepraszam pana - wyjąkał. - Nie próbuję niczego ukrywać. Jak każda sztuczka magiczna, tak i nasza jest w pełni wyjaśniana tylko nabywcom. - Pochylił się i powiedział szeptem: - Powiem panu, co zrobię. Te zabawki są za drogie i nikt ich nie kupuje. Szef powiedział mi, że mogę je sprzedawać po trzy dolary sztuka, jeśli tylko znajdę chętnych. Jeżeli odpowiada panu ta cena... - Załatwione, chłopcze! - powiedział pułkownik, kładąc na stole trzy monety. - Za tę cenę kupuję, niezależnie od tego, na czym to polega. Kolegom z pracy to się na pewno spodoba - powiedział, wskazując rakietę ze skrzydłami na swoim mundurze. - A teraz naprawdę, na czym polega trik? Sprzedawca rozejrzał się dookoła i pokazał palcem. - Sznurek! - powiedział. - A właściwie czarna nitka, przyczepiona do modelu, która przechodzi przez bloczek pod sufitem i drugim końcem przywiązana jest do obrączki na moim palcu. Kiedy się cofam, model unosi się w górę. To bardzo proste. - Wszystkie dobre sztuczki są proste - mruczał pułkownik, prowadząc wzrokiem czarną nitkę - jeśli się robi różne hokus-pokus dla odwrócenia uwagi widzów. - Jeśli pan nie ma czarnego stołu, można użyć czarnego koca. Bloczek można przykręcić do framugi drzwi, trzeba tylko pamiętać, żeby pokój za plecami był ciemny. - Zapakuj to chłopcze. Nie jestem żółtodziobem, wiem dobrze, jak się robi takie rzeczy. "Biff" Hawton zademonstrował niespodziankę na najbliższym czwartkowym przyjęciu. Wszyscy zebrani byli specjalistami od rakiet i występ pułkownika wywołał ożywione komentarze. - Daj mi przerysować plany, "Biff". Zastosuję te fale magnetyczne w mojej nowej rakiecie. - Te bateryjki są tanie jak barszcz - mówię wam, że ta rzecz ma przyszłość. Spośród zebranych jedynie Teddy Kaner nie dał się nabrać. On też zajmował się sztuczkami magicznymi i od razu zorientował się, na czym rzecz polega. Siedział jednak cicho, nie chcąc psuć efektu koledze po fachu i tylko uśmiechał się ironicznie, kiedy audytorium zamilkło z podziwu. Pułkownik był dobrym demonstratorem i znakomicie wszystko przygotował. Nieomal przekonał zebranych o możliwości wykorzystania fal magnetycznych. Kiedy model wylądował i pułkownik wyłączył kontakt, wszyscy stłoczyli się wokół stołu. - Nitka! - krzyknął jeden z inżynierów jakby z ulgą i wszyscy wybuchnęli śmiechem. - Szkoda - powiedział fizyk. - Już miałem nadzieję, że Atomowy Superkosmolot pomoże nam rozwiązać niektóre problemy. Pozwólcie, że teraz ja się pobawię. - Najpierw Teddy Kaner - powiedział "Biff". - On się zorientował od razu, ale siedział cicho, żeby nie psuć zabawy. Kaner wsunął na palec obrączkę z czarną nitką i chciał się cofnąć. - Musisz najpierw przekręcić przełącznik - powiedział "Biff". - Wiem - uśmiechnął się Kaner - ale to jest tylko gierka dla odwrócenia uwagi widzów. Chcę wypróbować z początku sam ruch ręki, a potem przerobię całą sztuczkę. Kaner cofnął rękę łagodnym, nie zwracającym uwagi ruchem wykazując zręczność wprawnego magika. Model uniósł się w górę i z hałasem spadł na stół. - Zerwała się nitka - powiedział Kaner. - Pewnie szarpnąłeś, zamiast łagodnie pociągnąć powiedział "Biff" związując nić. - Daj, pokażę ci, jak się to robi. Nitka zerwała się jednak ponownie, co wywołało śmiech widzów. Ktoś zaproponował pokera. Wkrótce jednak zapomniano o tej propozycji, ponieważ po kilku próbach okazało się, że nitka utrzymuje model tylko wtedy, gdy się przekręci przełącznik i prąd z dwu i półwoltowej bateryjki przepływa przez te śmieszne zwoje drutu w zabawce. Po wyłączeniu prądu model był za ciężki i nitka zrywała się. Jednak wydaje mi się, że to był głupi pomysł - mówił młody człowiek. - Przez cały tydzień harowałem jak głupi demonstrując te zabawki przed każdym bachorem w promieniu tysiąca mi. I sprzedając po trzy dolary sztuka modele, z których każdy kosztował nas co najmniej sto dolarów. - Ale czy sprzedałeś przynajmniej dziesięć z nich ludziom, którzy się tym mogą zainteresować? - Myślę, że tak. Złapałem kilku oficerów lotnictwa i pułkownika wojsk rakietowych. Był też urzędnik, którego pamiętam z Biura Patentowego. Na szczęście nie poznał mnie. No i jeszcze ci dwaj profesorowie z uniwersytetu, których ty wypatrzyłeś. - A zatem nasz problem stał się teraz także ich problemem. Możemy sobie usiąść spokojnie i czekać na rezultaty. - Jakie rezultaty? Ci ludzie nie wykazali żadnego zainteresowania, kiedy podtykaliśmy im pod nos dowody. Opatentowaliśmy te zwoje i możemy udowodnić każdemu, że kiedy włączyć prąd, następuje zmniejszenie ciężaru... - Ale tylko niewielkie zmniejszenie ciężaru. Nikt nie jest zainteresowany czymś takim - częściowa redukcja ciężaru w topornym modelu, zbyt mała, żeby unieść sam generator. Nikt - kto ma na co dzień do czynienia z olbrzymim zużyciem paliw, ciężarami rzędu wielu ton itp. nie będzie się przejmował jakimś pomyleńcem, któremu się wydaje, że podważył jedną z zasad Newtona. - Czy myślisz, że teraz się zainteresują? - Wiem na pewno. Wytrzymałość nitki jest idealnie dopasowana do wagi modelu. Nie można zawiesić modelu na nitce, jeśli się nie zredukuje jego ciężaru przez włączenie prądu. To ich zmusi do zastanowienia. Nikt im nie każe rozwiązywać tego problemu, ani się nim zajmować. Ale będzie ich to gryzło, bo muszą przez cały czas pamiętać, że to zjawisko zaprzecza prawom fizyki. Oczywiście od razu zorientują się, że historia z falami magnetycznymi jest bzdurą. A może i nie? Nie wiadomo. Ale oni wszyscy będą się nad tym zastanawiać. Ktoś z nich zacznie przeprowadzać doświadczenia w piwnicy jako hobby, żeby znaleźć źródło błędu. I wreszcie, któryś z nich odkryje, na czym polega działanie zwojów, może nawet ulepszy je! - A my mamy patenty... - Słusznie. Będą prowadzić badania, które zakończą się zastosowaniem naszego wynalazku w praktyce. - I kiedy zacznie się produkcja, zrobią z nas milionerów - wtrącił młody człowiek cynicznie. - I wszyscy będziemy bogaci, synu - powiedział ten starszy. - Zapewniam cię, że w ciągu najbliższych dziesięciu lat nasz świat zmieni się nie do poznania. przekład : Lech Jęczmyk powrót