Mayer Alan Brenner Zaklęcie intrygi (Przekład Tomasz Oljasz) Rozdział I ŚWIAT ROZWIJA SIĘ DALEJ Fradi dopiero co zmarł, fakt więc, że znowu się obudził, zrobił na nim wrażenie. Właściwie z jednej strony był dosyć zaskoczony, ale z drugiej - wcale się nie dziwił. Zdawał sobie sprawę, że "dopiero co" jest wyrażeniem, którego znaczenie zmienia się zależnie od okoliczności. Przypomniał sobie, że jeszcze niedawno leżał na łożu śmierci, w otoczeniu osób, które pragnęły być świadkami jego ostatnich chwil. Nie w tym teraz rzecz. Nie ulegało wątpliwości, że sytuacja jest nader korzystna; nic go nie bolało. Przedtem cierpiał straszliwie i spodziewał się (jeśli cokolwiek brał w ogóle pod uwagę), że ocknie się tam, gdzie dalsze odczuwanie bólu fizycznego będzie dla niego najmniejszym zmartwieniem. Odnowione życie po śmierci to kwestia wiary; religie różniły się przecież w sposobie określania natury tego nowego istnienia i związku pomiędzy nim a uczynkami w ziemskiej egzystencji. Instynkt samozachowawczy kazał Fradiemu uczepić się raczej wiary, która kładła nacisk na dokonania, a nie na niepewne oceny, co jest dobre, a co złe. Zawsze jednak pozostawiał sobie pewien zakres wątpliwości. Ucieszył się zatem, gdy poczuł, że nabiera otuchy. Tak rzadko w końcu człowiek jest świadkiem potwierdzenia się jakiejś prawdy wiary. Z pewnością wydarzył się tu jakiś cud. - Bogom - zaczął solennie - dzięki składam... - Proszę bardzo - rozległ się głos ponad jego głową. Otworzył oczy. Nad głową zobaczył sufit, kunsztownie rzeźbiony w kamieniu, w którego wzorkach odbijało się światło. Obraz, który ogarnął kątem oka, był wyraźny, nie zamącony irytującą plamką bieli, która zawsze mu utrudniała celowanie z łuku. Co więcej, wydawało mu się, że wszystkie zmysły ma napięte, czujne; odrętwiałe kiedyś stawy nie utrudniają ruchów rękom, a myśli biegną jasnym torem. Jednym słowem czuł, że w pełni odzyskał swój naturalny (czy też nienaturalny - jak twierdzili przeciwnicy) wigor. Leżał na wznak w długim zagłębieniu o kształcie trumny i choć przykrywał go rodzaj togi ze złotymi brzegami, widział wszystko z boku. Postać kobiety, prawdopodobnie tej, która się odezwała, znalazła się w jego polu widzenia. Rzecz jasna, nie mogła być kobietą, zważywszy na sytuację, w jakiej przebywał, ale dla niego, gdy ledwie odzyskał wzrok, takie subtelności były jeszcze zbyt trudne do uchwycenia. Uświadomił sobie w pewnej chwili, że jeszcze inna sfera anatomii, z której aktywnością dawno już się pożegnał, znów zaczęła się liczyć. Postać trzymała w dłoni kanciaste berło ozdobione szczególnym deseniem. Wychylała je ku niemu, uważnie przyjrzała się wyrzeźbionym znakom, po czym obróciła powoli Ruchem Wirowym Sinalli. Fradi na to także uniósł rękę i wykonał "Wirowanie" dotykając palcami, w końcowej fazie, do klatki piersiowej poniżej serca. Postać uśmiechnęła się do niego dobrodusznie. - Spójrz - powiedziała - albowiem nadchodzi twój pan. Przezroczyste mary obróciły się trochę w dół. Kamienny strop zdawał się rozpływać we mgle, za którą, ponad bezkresną srebrzystą równiną, otwierała się ciemność. Z jej głębi wyrastał słup pary. Poczuł, że z oparów emanuje moc jakiejś Obecności. "Słup" odezwał się: - Fradjikanie! Zostałeś wezwany! Gdy zwiewna postać umilkła, Fradi poczuł, że jego ciało przenika grad słów, które toczą się ze ścinającym krew w żyłach łoskotem. Fradi wiedział, że gazowy "obłok" przygląda mu się uważnie, choć nie wychwycił ani zarysów twarzy, ani żadnych narządów wzroku. W następnej chwili dotarł do mężczyzny, trochę zaskoczonego, wybuch gromkiego, jakby podziemnego śmiechu; albo raczej chichotu. Chichotu? - Obudziłeś Naszą wesołość - rzekł "słup" - z powodów tylko Nam znanych. To jednak możesz wiedzieć. W uznaniu twoich cnót, poświęcenia i wytrwałości w pielęgnowaniu wielu pożytecznych umiejętności, obdarzyliśmy cię Naszą łaską. Z trudem powstrzymał cisnące się na usta słowa. - Zaszczyt to dla mnie niezwykły, o Najznamienitszy. Zanoszę Ci pieśni pochwalne. Nie sposób w pełni oddać ukorzenie się, ani też słusznie odpłacić... - To prawda. A jednak - rzekł z namysłem głos Obecności - jest coś, co mógłbyś uczynić. Co więcej, obdarzyliśmy cię Naszym błogosławieństwem łaski przewidując, że wykonasz pewne zadanie. Słup pary uśmiechnął się dobrotliwie. - Zadanie to ma na imię Maks. - Nie ma się czemu przyglądać, prawda? Dwaj mężczyźni stali nad trzecim. Ten, który mówił, miał kręcone, opadające kaskadami na ramiona włosy i pasujący do nich jasnobrązowy wąsik. Ubrany był w płaszcz z prostej, lecz kosztownej tkaniny z wysokim kołnierzem. Okulary niedbale zsunął na czubek nosa, kapelusz z szerokim rondem, zakończony futrzaną opaską, położył na stole. Krótko mówiąc, był to kupiec, a nie wojownik. - Nie, Meester Groot - odrzekł jego towarzysz. "Towarzysz" oczywiście to zbyt mocne określenie jak na tutejsze stosunki. Sugerowałoby ono równą pozycję społeczną, a taką rzadko osiągali nawet oświeceni kupcy. Relacje pomiędzy Haalsenem Grootem a jego podwładnymi nie były jednak typowe, ponieważ czcigodny "Mistrz" nie ograniczał swoich zajęć lub działań kompanów do takich, które każdy uczciwy kupiec uważałby za chwalebne. Trzecia postać tego żywego obrazu, ten, który leżał u ich stóp, stanowił wystarczający dowód. Trzeba przyznać, że Haalsen Groot nie był kolosem. Wypukłości masywnych mięśni zastępowała rozciągnięta, nieco zniszczona skóra i wystające kości; obrazu dopełniały zapadnięte policzki i głęboko osadzone oczy. Wszystko to zdradzało, że był barbarzyńskim szermierzem, który oddalił się znacznie od domu i zagubił w dziwacznych konwulsjach cywilizacji. "Trzeci" nie otworzył jeszcze oczu. W tej chwili tracił siły cierpiąc z gorączki, szczękając zębami i wyginając ciało w osobliwe pozycje płodu - podobnie to przedstawia jeden z malarzy Realizmu Koszmarnego. Myśląc o tym wszystkim, Meester Groot zauważył: - Życie może sobie być życiem, ale estetyka z całą pewnością pozostaje estetyką. Na to jego podwładny odrzekł, jak miał w zwyczaju: - W rzeczy samej, panie. Barbarzyńca przerwał tę wymianę uwag atakiem głębokiego, wilgotnego kaszlu, po którym na jego ustach pojawiło się kilka różowych pęcherzyków piany. - Jesteś pewien, że odszukałeś właściwego człowieka? - zapytał nagle Meester Groot. - Zarejestrowali go pod nazwiskiem Svin - odrzekł rzeczowo podwładny. - W więziennych aktach jako jego ostatnie zajęcie zapisano "strażnik karawan", więc okoliczności wydawały się odpowiednie. Kiedy się go nakarmi, umyje i wyleczy, z pewnością będzie odpowiadał opisowi; tu, na dalekim na południu, wyróżnia się pośród innych ludzi. Czy mam rozpytywać się dalej? - Nie, Julio, nie mam ci nic do zarzucenia, jeśli chodzi o twoje starania. Chyba najlepiej by było, gdybyś posłał po lekarza. Nie sądzisz, że nasz przyjaciel może mieć gruźlicę? - Bardzo możliwe. Lekarz będzie tu lada chwila. - Julio również zakasłał, ale o wiele delikatniej. - Czy domyślacie się, panie, dlaczego Meester Maksymilian chciał, żebyście zabezpieczyli właśnie ten okaz? Gdy Haalsen Groot głośno zastanawiał się, wzrok utkwił w barbarzyńcy, lecz ukryte za szkłami oczy zdawały się spoglądać w zupełnie inne miejsce. - Dla Maksa poszukiwanie przygód to czysta improwizacja. Lubi dysponować zróżnicowanym zestawem surowców, które może dowolnie połączyć. Ma też pewną wadę - nadmierny sentymentalizm, jak również określoną wizję świata. Najprawdopodobniej spotkał tego barbarzyńcę w jakiejś karawanie i pomyślał, że wyprowadzi go na ludzi. - Jakiekolwiek by były powody zainteresowania się Maksa Svenem, Groot od lat nie widział, by ten aż tak się czymś przejmował. Sprawy zapowiadały się niezwykle interesująco. Być może wiązały się z niebezpieczeństwem i zapewne wymykały się rozsądkowi, ale z pewnością... nie będzie nudno. Przypomniał sobie, że musi zamówić więcej worków z piaskiem. Narastający z wolna okrzyk wojenny na długo zapadał w pamięć i dowodził siły głosu. Wrzasnąwszy, Lew z Równiny Oolvaan odepchnął się od pręta wysokiego, ciężkiego kandelabru, strącając po drodze kilka płonących świec i runął w dół; masywny miecz zataczał przy tym śmiercionośne kręgi wokół ciała. Przeciwnik, który rozglądał się uważnie po komnacie i zastanawiał, do czego Lew może zmierzać tym razem, uniósł do góry rapier. Gdy Lew opuszczał się w dół, z potężnie umięśnionymi nogami już spinającymi się do skoku, ostrze wroga błysnęło za łydkami, przez co wojownik nieoczekiwanie stracił cały impet. W miarę jak podłoga zbliżała się do niego, Lew zaczął obracać się do tyłu; wtedy przeciwnik umiejętnie odsunął się z drogi. Wtem rozległ się głuchy odgłos, po którym Lew uświadomił sobie, że leży na wznak i patrzy, jak z góry podążają za nim, niczym gasnące komety, wciąż płonące i rosnące w oczach świece. Końcówka rapiera znalazła się w jego polu widzenia. Przypominała teraz, gdy odbiły się w niej pełzające płomienie, krwistoczerwoną plamę. Kawałki świec posypały się na wszystkie strony. Odgłosy chłostania i szlachtowania ustały. Lew zwilżył wargami kciuk i palec wskazujący jednej dłoni, po czym uniósł ją do czoła, zamknął oczy i uszczypnął się ostrożnie w plamę wosku, zastygającą szybko ponad brwiami. Poczuł ulgę, gdy coś zaskwierczało. - Tym razem nie trafiłeś - zauważył Lew. - Do cholery, to twoja wina - odpowiedział przeciwnik. - Tam do diabła! Czy w ogóle można coś osiągnąć dzięki tak gwałtownym ruchom? - Muszę cię poinformować, że zaskoczyłem tak kiedyś niedźwiedzia. - Spadając z żyrandola? A która blizna jest pamiątką po tym wyczynie, co? Lew prychnął. - Zamknij się i pomóż mi się podnieść. Plecy bolą jak diabli. I rzuć któryś z tych ręczników. Szybkie i pewne dźwignięcie pozwoliło Lwu znowu stanąć na nogach. Zarzucił sobie ręcznik na nagie ramiona i ruszył pierwszy do kredensu. - Prawie się już zdecydowałem, żeby się do ciebie przyłączyć -rzekł po chwili, rzucając słowa pomiędzy kęsami ogromnej pieczeni wołowej. - Przegapiłem ostatnie dwa "zdarzenia", a wcześniejsze odbyły się pewnie... ze dwadzieścia-dwadzieścia pięć lat temu. - No jasne - odpowiedział Maks. - Śmiało, jedź ze mną. Zapomnij o tych wszystkich bzdurach, które mówiłeś w zeszłym tygodniu; że jesteś jedyną osobą, która może utrzymać to miasto w ryzach i dopilnować, żeby składy przebudowano w terminie. Zapomnij o tym dobrym seminarium administracyjnym, na które posyłasz Kaara. Niech Roosing Oolvaya znowu zatonie w rzece. W końcu kto tego miasta potrzebuje? Lew spojrzał na Maksa ostro, ale cały efekt popsuł wypychający jeden policzek kawałek pieczeni. - To przez moje dzieciaki - powiedział. - Nigdy nie powinienem był mieć najpierw dzieci. To początek końca, gdyż skrzywiają człowiekowi wrażliwość. Zobaczyłbyś, gdybyś miał ich kilkoro. - Zapominasz - odrzekł Maks - że ja też... mam dzieci. Twoje dzieci są moimi dziećmi. Tylko nie myśl, że tego nie żałuję. Lew skończył przeżuwanie z wyrazem zadowolenia na twarzy. Choć to on na końcu leżał plackiem na ziemi, wcale nie znaczyło, że przegrał. - A więc sądzisz, że możesz mojego syna czegoś nauczyć? - Ma dwie ręce, głowę i jest wystarczająco rozsądny - odpowiedział ostrożnie Maks. - Nie rozumiem, czemu nie. Powinienem postarać się przede wszystkim o to, żeby trochę wydoroślał, jeśli przedtem ktoś nie potnie go na kawałki. Dosyć dziki uśmiech pojawił się w lewym kąciku ust Lwa. Przesunął ręcznikiem po czole, ścierając smużkę potu, która wypływała spod długich, czarnych włosów, spiętych opaską. - Uczyłeś się u mistrzów, którym nie przyniesiesz wstydu. Walczysz jak szalony; nie sposób przewidzieć, jak uderzysz za chwilę. Nie ma gdzie się przed tobą ukryć. A co więcej - wiesz, ile jest warte życie. Do diabła, to właśnie podoba mi się w ludziach! Czy jesteś pewien, że nie jesteś moim synem? Maks uniósł brwi i spojrzał bystro na Lwa. Rzeczywiście, byli prawie tego samego wzrostu, obaj mieli długie ciemne włosy, choć Maksa były bardziej kręcone, natomiast Lwa - nieco posiwiałe. Maks był drobniejszej i giętszej budowy niż Lew i czuł się doskonale w towarzystwie tego grubokościstego, masywnego mężczyzny ze wschodnich równin. Błyskotliwości, bystrości umysłu Lwa, stwierdził Maks, nie sposób było przecenić. Lew był jednak tak milczący, że wolał zacisnąć zęby i wybrać wielki, poręczny miecz albo rzucać najbliższym krzesłem. Poza temperamentem, należało też pamiętać o wieku. - To mało prawdopodobne - powiedział Maks. - Chociaż kto wie? Jeśli stać cię na porządne dziedzictwo, to możesz mnie adoptować. - A tak w ogóle, to jak zdobyłeś ten swój przydomek "Nieprzytomnie Niegodziwy"? Lew bawił się chwilę wyciągniętym z pochwy mieczem, usiłując ukroić cienki plaster peklowanej wołowiny na drugą pajdę z półmiska. Nagle obrócił się w miejscu i cisnął kawałkiem mięsa z miecza prosto w oczy Maksa, po czym rzucił się ku niemu. Maks natychmiast uchylił się w kierunku ziemi i odskoczył do tyłu. Spodziewał się czegoś takiego, odkąd odkrył, że Lew lubi uśpić czujność przeciwnika, zanim zaskoczy go nagłym atakiem. Peklowana wołowina przeleciała nad nim i uderzyła w ścianę, szybujący zaś miecz upadł na ziemię. Maks przerwał salto do tyłu stając na rękach i zmienił kierunek tak szybko, jakby od samego początku to planował. Wyskoczył pewnym ruchem do góry, by najpierw stanąć mocno na ugiętych nogach, a następnie zwarł się z nacierającym Lwem. Potem chwycił wciąż wiszący na szyi Lwa ręcznik i pociągnął tak, że twarz przeciwnika spurpurowiała; wyprostowywał się dzięki temu chwytowi, aż przeskoczył ponad ramieniem Lwa i zmusił go do lotu ku drzwiom. Maks wylądował na szczycie kredensu. Uważał przy tym, by nie nastąpić na jedzenie. Gdy szabla Lwa uderzyła o ziemię, zaraz usłyszał znajomy rumor padającego na podłogę potężnego ciała. - Ach, ci akrobaci - mruknął Lew. - Zawsze nienawidziłem akrobatów. Te cholerne króliki zawsze wyskakują spod nóg. - Zawsze ci powtarzam - rzekł Maks - że zwinnością można pokonać najsilniejszą rękę z mieczem. Lew skoczył na nogi, wykazując się nie lada zwinnością i wyłowił swój kawałek wołowiny z kinkietu. - Wszystkim o tym rozpowiadaj - powiedział. - Akrobaci są w porządku, jeśli zostawiasz ich w spokoju. Jeśli tak nie jest, szykuj się na śmiertelny cios. Gdy ruszył z powrotem w kierunku kredensu, zobaczył, że Maks stoi już na nim z założonymi na krzyż rękami i wybija takt nogą tuż obok miski z pieczonymi ziemniakami. - No dobra - rzekł Lew. - Na dzisiaj mam już dosyć. Zrób sobie kanapkę. - Nigdy nie będzie pasować - rozległ się skrzekliwy głos spod stołu. Coś czarnego i skórzastego poruszyło się i błysnęło za jedną z nóg, po czym rozpłynęło się w tyle kabiny, w cieniu rzucanym przez pojedynczą lampę pod sufitem. Drewniana paka przesunęła się z hukiem po deskach pokładu pod stołem, po czym grzmotnęła o ścianę. - Jeśli mogę pozwolić sobie na śmiałość, odnoszę wrażenie, że większość czasu spędzamy na przenoszeniu dobytku z miejsca na miejsce - zauważył inny głos tuż za drzwiami. W wejściu zachybotała sterta niechlujnie związanych książek, a za nią pojawiła się postać, która właśnie się odezwała. Osoba ta próbowała utrzymać tomy w nienaturalnie długich i chudych kończynach, które oplatały stosik tak ściśle, jakby zginały się nie tylko w łokciach, ale i w przedramionach. Skóra tych rąk, z pewnością nieprzypadkowo, miała odcień zieleni. Mamroczący coś "czarny płaszcz" wychynął spod stołu i czmychnął na bok, gdy wyższa z postaci zdecydowała się zrzucić książki na powierzchnię stołu. Czubek kaptura małej osóbki wystawał niewiele ponad blatem, tak więc przebywanie pod stołem nie było dla niej aż tak wielką niewygodą. - Nie po to wziąłem pracę, żeby meble ustawiać - rzuciła mamrocząca postać. Trzecia osoba siedziała przy stole, usiłując za wszelką cenę odszyfrować jakiś list. Człowiek ten podniósł wzrok znad sterty książek, które właśnie zasypały dokument grubą warstwą, tak że nie sposób go było szybko wydostać. - Co się stało, Haddo? - zapytał z rezygnacją i dezorientacją. - Problem, który komentował przed chwilą Master Haddo - powiedział ten o zielonkawej skórze, wyciągając poskręcane ramiona - dotyczył ściśle służebnych funkcji, do jakich ostatnio ograniczyła się nasza praca u pana. - Dam radę gadać sam za siebie - zacharczał Haddo. - Nic mi po jakimś rzeczniku. - Kaptur w oskarżycielskim ruchu uniósł się ku górze, ukazując bezdenną czerń, przetkaną jedynie dwiema świecącymi, pomarańczowymi plamkami, umieszczonymi mniej więcej tam, gdzie powinny znajdować się oczy. - Ale Wroclaw mówi prawdę. - Och, daj spokój - odrzekł mężczyzna przy stole. - Przecież wiesz, jaka jest sytuacja. Wiesz, że mnie samemu też nie bardzo się to podoba. -Ale to pan jesteś za stołem- odparł Haddo - a my harujemy z ciężarami. - Tyle że ja jestem szefem - zauważył Wielki Karlini. - To ja mam właśnie siedzieć i myśleć za stołem. Wy natomiast macie zajmować się takimi sprawami, jak pakowanie i przenoszenie rzeczy, właśnie po to was zatrudniłem. Wroclaw zakaszlał dyskretnie. - To niezupełnie prawda, jeśli wolno mi panu przypomnieć. - A nie mówiłeś pan "Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich"? -zapytał z oburzeniem Haddo. - Jeśli nie podoba ci się ta praca, Haddo, nic cię tu nie trzyma -rzekł Karlini. - Nie jesteś moją własnością; nie mam nic przeciwko temu, byś zabrał się stąd i wrócił, skąd przyszedłeś. Ale, ale: skąd przybyłeś? - Z Hinterlandów - odpowiedział Haddo. - Nie mówię, że chcę odejść. Każdy cywilizowany gość ma prawo się poskarżyć, nie przyzna pan? - Czego więc chcesz, Haddo? Następnej podwyżki? - Dotychczasowa umowa wystarczy. Słusznego uznania się domagam, no i równego traktowania. Karlini spojrzał w bok na Wroclawa. - Wroclaw? - Sądzę, że Master Haddo pragnie, aby uczestniczył pan w najcięższych pracach lub - jeśli to nie wchodzi w grę - właściwie go traktował, aby sam mógł dalej dźwigać ciężary. - Nigdy nic nie zyskasz - warknął Haddo do Wroclawa, - jak będziesz dobierał takie ładne słówka. Ja mam jedno pytanie: dlaczego ja, a nie pan, mam błagać? - Chcesz, żebym cię błagał, byś pracował dalej? - zapytał Wielki Karlini. - Dlaczego miałbym to robić? - To dodatek - odrzekł Haddo. - Sprawdź pan w umowie. Nic to pana nie kosztuje. - No więc dobrze - stwierdził Karlini. - Proszę cię, błagam, Haddo, zostań i kontynuuj tę poniżającą, lecz niezbędną pracę. Błagam cię. No i jak? - Nie było źle - odparł Haddo. - A co ze mną? - wtrącił się Wroclaw. Karlini zerwał się na nogi i wbił wzrok we Wroclawa. Spojrzał potem na swój taboret i zagrzmiał; - Czy chcesz, żebym i ciebie błagał? Zamachnął się w kierunku stołka i wyrzucił go w górę, potykając się o jedną z nóg, po czym odwrócił się i wyszedł z kabiny, lekko kulejąc. Haddo i Wroclaw spojrzeli po sobie, po czym skierowali wzrok w ślad za Karlinim, który wyszedł na pokład. - Coś podobnego - skomentował Wroclaw. Na rzecznej barce roiło się od bel materiału, owiniętych w nieprzemakalne pokrowce, wiązek starannie poskładanego twardego drewna, baryłek peklowanych ryb i wszystkiego, co można sprzedać drożej z dala od Roosing Oolvaya. Uginali się przy towarze członkowie załogi, którzy pakowali produkty na środku pokładu, gdzie nie docierały fale, albo pod ławkami dla wioślarzy. Karlini miał nadzieję, że zaraz zajmą się też ławkami; barka popłynie z biegiem rzeki, z prądem, więc chyba nie można spodziewać się zbyt wiele pracy przy wiosłach. Musiał przy tym przyznać, że marny był z niego żeglarz. Odsunął się na bok, gdy dwaj ludzie weszli z nabrzeża po trapie, ciągnąc ze sobą krnąbrnego kozła i wprowadzając ostrożnie na pokład. Na okrężnicy w porcie siedziała kobieta. Swobodnie machała nogami nad wodą i miała takie samo ubranie, składające się ze spodni i płaszcza, jak Karlini. Obok niej stał kałamarz; za uchem miała gęsie pióro. Na kolanach zaś trzymała księgę rachunkową. Nie patrzyła w nią, lecz na jakieś bliżej nieokreślone miejsce po drugiej stronie portu, przerywając tą obserwację od czasu do czasu zerknięciem na czarnowłosą młodą kobietę, która siedziała po jej lewej stronie. Karlini podszedł i zajął miejsce po prawej stronie, przyglądając się uważnie kałamarzowi. Szybko pocałował kobietę w policzek, a ona odwróciła się do niego błyskawicznie. - Au! - zawołał Karlini. Ścierał z twarzy długi strumyk atramentu, który sięgał przez policzek do ucha. Roni włożyła pióro, narzędzie zemsty, do książki i usiadła pomiędzy pozostałą dwójką. - A czego się spodziewasz, skoro się podkradasz, gdy pracuję? -zapytała. - Zostaw, tylko to rozmazujesz. Karlini obejrzał swoją rękę. Rzeczywiście, cała była ubrudzona w atramencie, co dawało pojęcie o tym, jak mogła wyglądać twarz. Dziewczyna, siedząca po drugiej stronie Roni, wydała dziwny, skomlący dźwięk, po czym zasznurowała usta. Mogło to wskazywać, jak bardzo powstrzymuje wybuch śmiechu. Kiedy wyrwał się jej jeszcze jeden okrzyk, zasłoniła usta dłonią. - No proszę, nie żałuj sobie - rzekł Karlini głosem, który, jak miał nadzieję, przedrzeźniał tylko jego własny. W tym momencie dziewczyna nie wytrzymała i zaniosła się spazmatycznym chichotem, jakby bąbelki wytrysnęły z otwartej butelki musującego wina. Zgięła się wpół i chwyciła za boki, kiedy nadeszła jeszcze większa fala śmiechu. - Na pewno wyglądam rewelacyjnie - oznajmił zrezygnowany Karlini. - Nie ruszaj się - poleciła Roni, wyciągając z bocznej kieszonki chusteczkę, którą przyłożyła następnie do policzka mężczyzny. -Tildy, może pójdziesz poszukać rozwiązań do nowego zestawu, ja dołączę do ciebie później. Tildamira, najstarsza ze znanych dzieci byłego Lwa z Równiny Oolvaan, z trudem skinęła głową i zbiegła z okrężnicy. Popędziła przez pokład potykając się i przyciskając do piersi swój zeszyt. - To dobre dziecko - mówiła dalej Roni - i chyba będzie biegła w matematyce, więc nie złość się na nią. Obiecujesz? - Och, no dobrze - zgodził się Karlini. - Ale czy ja naprawdę wyglądam tak śmiesznie? - Oczywiście, mój drogi - odrzekła pogodnie Roni. - Jak idzie ładowanie? - Ludzie znowu szemrzą - wyznał. - Nie dziwię się im. Wszystkim będzie lepiej, kiedy wyruszymy. - Też tak myślę. Czy przeczytałeś już list od Groota? - Haddo i Wroclaw robią remont w tamtym pokoju. Tyle wiem, że wysłał kolejne ostrzeżenie, by uważać na jego statek. - Nie jestem taka pewna - oświadczyła Roni. - Coś nie daje mi spokoju. No, teraz możesz już pokazać się ludziom. Daj mi rękę. Czy myślisz, że możemy zaufać załodze? - To statek Groota - odparł. - Ludzie też należą do Groota. Równie dobrze mogłabyś zapytać, czy możemy zaufać Grootowi. - A czy możemy? Mewa zatrzepotała skrzydłami i usiadła na ramieniu Karliniego. Nie zwrócił na nią uwagi. - Chyba tak, jak każdemu. Wszystko zależy od tego, z czego odniesie korzyści. Chociaż zawsze miał słabość do Maksa. - A czy z nami jest inaczej? - zauważyła Roni. - Tak jest lepiej. Postaraj się wytrzymać z pięć minut, zanim znowu się ośmieszysz, dobrze, mój drogi? - Wiedziałaś, co cię czeka, kiedy za mnie wychodziłaś - rzekł Karlini. - Tak. Powiedziałam, że nie chcę od razu mieć dzieci, ale w efekcie wyszłam za dziecko. - Czy chcesz listu rozwodowego? - Zamknij się - odrzekła - idioto. - Dobrze, moja droga - odpowiedział, przybierając zmartwiony wyraz twarzy. - Jak idą badania? - Trudno jest pracować bez sprzętu, aparat mam spakowany, ale sądzę, że wyprawa nie okaże się całkowitą klęską. Zebrałam już dość danych, by usiąść i poukładać je w myślach przez jakiś czas. - Ale tego nie zrobisz, na ile cię znam. Czy wciąż uważasz, że to wszystko do czegoś jednak doprowadzi? - O tak - odparła. - To nie ulega kwestii. Biologiczne, komórkowe korzenie siły magicznej. Oczywiście, czy zdołamy ją poznać na tyle, żeby jej używać, jeszcze nie wiemy. - Wszyscy w ciebie wierzymy -zapewnił jej mąż. - Nie o to chodzi. Mamy do czynienia ze skomplikowanymi układami, ogromnymi energiami, z rzeczami, które nawet pojąć nam trudno. Sama tradycyjna magia jest już dość niebezpieczna, nawet gdy wiesz, co powinieneś robić. Tu przecież staramy się znaleźć nowe narzędzia na całkowicie odmiennym obszarze. To onieśmiela jak diabli. Jeśli chcesz wiedzieć, to w każdej chwili zamieniłabym to na zwykłe badania. Mewa, która z zainteresowaniem dziobała Karliniego w ucho, poderwała się do lotu, zamachała dla równowagi skrzydłami i usiadła ostrożnie na jego głowie. - Dlaczego ona się za mną plącze? - zapytał, obracając oczy ku górze, aby wcześniej dostrzec, co ptak zamierza zrobić. - Może znajduje w tobie coś miłego. Z gustami nigdy nic nie wiadomo. Usłyszeli za sobą przeraźliwe, spinające uwagę "hurrump". Karlini przesunął się, by obrócić głowę nie płosząc mewy. To był Haddo - tyle można było uchwycić w silnym słonecznym świetle, którego promienie wpadały do kabiny, oświetlając z lekka jego twarz. - Ptak - oświadczył Haddo. - Wypuszczę go. - Proszę bardzo, Haddo - odpowiedział Karlini. - I dziękuję. Zobaczymy się później. Sługa odszedł. - Dziękuję? - zdziwiła się Roni. - Nie pytaj. Przez chwilę przyglądali się nurtowi wody. Wtem Karlini oświadczył: - Nie poddaj się wpływowi Maksa i nie panikuj. Nie rzucaj się na to. On i tak przeżyje. - Tak, ale na tym właśnie polega cała rzecz, mój drogi. Nie rozumiesz? - odrzekła. - Czy przeżyje? A my? Ostatni raz objąłem wzrokiem moje biuro. Wiem, że sentymenty związane z miejscami, zwłaszcza wynajętymi, są śmieszne. Biuro i ja jednak wiele razem przeszliśmy, jeśli można tak powiedzieć. W każdym razie nie potrafiłbym zliczyć, jak często leżałem tu na podłodze i jestem przekonany, że część z płynów organicznych, które wylałem, wciąż jeszcze sączy się piętro niżej. W pokoju nie było nic, tak jak wtedy, gdy tu przyszedłem po raz pierwszy. Nie oznaczało to, że był zupełnie pusty. Rozumiałem, że każdy przedmiot, który bym tam przyniósł, mógłby zostać rozbity na ścianie, jeśli nie na mojej głowie. Nad drzwiami wejściowymi wciąż wisiała stara, wgnieciona tarcza. Była tu od początku i pewnie zostanie do końca. Zaledwie kilka miesięcy temu odkryłem, że tak naprawdę nie należała do mnie, gdyż wgniecenie nie pochodziło z którejś z kampanii mojej młodości. Kilka miesięcy przed tym, jak zacząłem zadawać się w Maksem i jego załogą, doszedłem do wniosku, że w ogóle nie mam żadnych wspomnień sprzed przybycia do Roosing Oolvaya, siedem lat wcześniej. Klątwa bezimienności, jak nazwał to Maks, z pewnością nie jest codziennym doświadczeniem nawet dla czarodzieja, który specjalizuje się w tego rodzaju sprawach. Maks, według mnie, nie był wielkim specjalistą. Jego największym talentem, jak zdołałem odkryć, była genialna wprost łatwość doprowadzania ludzi do szału poprzez tajemnicze i niejasne uwagi, które czynił bez przerwy i których nigdy nie chciał wyjaśniać. No cóż, tę grę mogą prowadzić tylko dwie osoby, myślałem początkowo; wkrótce jednak okazało się, że wszystko jest trudniejsze, niż sądziłem. Jednym z najczęściej analizowanych obiektów był mój umysł. Nie zrozum mnie źle. Moja cierpliwość względem Maksa nie wyczerpywała się, niezależnie od tego, jak bardzo mnie irytował. Pogorszenie stosunków z nim było jednak niczym w porównaniu ze świadomością, że wciąż istniał gdzieś mój wróg, który rzucił na mnie czar bezimienności; usunął wspomnienia, a nawet pamięć o moim imieniu. Magia. W końcu wszystko się do niej sprowadza, prawda? Nienawidzę magii. Rzecz jasna, moje życie coraz bardziej się z nią wiązało. Zrozumiałem, że mam problemy, gdy stwierdziłem, że kłopoty z pamięcią można będzie wyjaśnić tym jednym uderzeniem w głowę za dużo. Shaa, lekarz, zapewnił mnie jednak, że mój stan to nie "prosta organiczna amnezją". Kiedy uświadomiłem sobie, że wolałbym fizyczne uszkodzenie mózgu niż zadawanie się z magią, wcale nie poczułem się spokojniejszy o swoje zmysły, lecz... Ktoś zapukał do drzwi. Och, nie! - pomyślałem. Tylko nie to. Ostatnim razem, gdy komuś udało się wdrapać po schodach tak, by nie zaskrzypiały, choć specjalnie przystosowałem je na dodatkowy "dzwonek do drzwi", uprzedzający o intruzie, czekały mnie kłopoty. Wielkie kłopoty. One właśnie doprowadziły do spotkania z Maksem i jego przyjaciółmi i na dodatek omal nie skończyły się zniszczeniem całego Roosing Oolvaya. Kiedy rozważałem wyjście przez boczne okienko i ucieczkę dachem, zamknięte na klucz drzwi otworzyły się i weszła kobieta. W przeciwieństwie do poprzedniego mojego gościa, pobladłego i zdeterminowanego w dążeniu do celu, ta osoba miała bardzo opaloną skórę, jak ktoś, kto wiele czasu spędza w tropikalnych dżunglach i przysłuchuje się falom. I patrzy, jak bawią się rekiny. Przypominała mi w dodatku Gashanatantrę, którego nastawienie do życia, w rodzaju "Zrobimy tak, jak ja chcę, albo obetniemy ci kilka paluszków i spróbujemy jeszcze raz" - uchodziło zapewne i w jej kręgach towarzyskich za normalny sposób prowadzenia rozmów. Nie potrzebowałem nawet ostrzegawczego tykania w tyle głowy, by zrozumieć, że całe poprzednie zamieszanie, czegokolwiek by dotyczyło, znowu się zaczynało. Właśnie miałem powiedzieć "Jak się masz, Gash?", zaczynając w ten sposób rozmowę i wzmacniając się typowym pokazem zimnej bezczelności. Jednocześnie miałem udawać, że wiem dobrze, o co chodzi. Jednakże, choć wydawało się to świetnym początkiem pojedynku na spryt, niezwykły wybuch strachu zamknął mi usta. Oparłem się więc tylko o ścianę w pobliżu okna, założyłem ręce na piersi i obrzuciłem ją takim odważnym spojrzeniem, na jakie było mnie stać w danej chwili. Drzwi zatrzasnęły się za nią same - sprytna sztuczka, pożałowałem, że sam nigdy jej nie stosowałem, kiedy interesy szły źle. Stanęła pewnie pośrodku pokoju, rozstawiła szeroko nogi i opuściła swobodnie ręce. Skierowała ku mnie wewnętrzne strony dłoni, tak że powietrze, które przemykało między palcami, zagęszczało się nieznacznie. Oczy kobiety przybrały barwę błyskawicy. Chwila wlokła się za chwilą. Czułem, że coś próbowało wcisnąć mnie w ścianę, ale moje ciało pozostawało silne i oporne jak ceglany mur. Może wchodził w grę tylko stan mego umysłu. To było możliwe, ale z drugiej strony czułem, że to nieprawda. O ile się nie myliłem, metaboliczna więź, którą narzucił mi Gashanatantra, budowała automatycznie jego własną tarczę ochronną. W tej chwili brama, która nas łączyła, była mi pomocna; jeśli tak rzeczywiście było, to działo się tak po raz pierwszy. Ochrona działała w pełni, zanim zdążyłem się podrapać, automatycznie. Gdy więc próbowałem sam wywrzeć na tę więź jakiś wpływ, wyszło na jaw, że w magii jestem całkowitym ignorantem. A jednak było coś, co mogłem zrobić sam z siebie. Zamiast spojrzeć groźnie na kobietę przy drzwiach albo pozwolić, by szczęka opadła do ulubionej pozycji na piersi, wykrzywiłem twarz w zjadliwym uśmiechu. Domyśliłem się, oczywiście, że nie odniosłem pełnego sukcesu, miałem jednak nadzieję, że szczypta kpiny doprowadzi do jakiejś równowagi. Po chwili, której długości w żaden sposób nie potrafiłbym określić, oczy po drugiej stronie pokoju zwęziły się. Zacisnęła palce u rąk, a powietrze w ich wnętrzu zafalowało i oczyściło się. Nacisk na moje ciało ustąpił. - A więc... - powiedziała. Jej głos zabrzmiał jak struna skrzypiec przesuwana po stercie odłamków szkła. Był łagodny i liryczny bardziej niż smagnięcie bicza. Z ulgą powstrzymywałem uśmiech, by nie rozpromienił mojej twarzy; to zapewne był dopiero początek. - A więc? - odpowiedziałem z naciskiem. - "A więc?" Czy to wszystko, co jesteś w stanie powiedzieć? Chciałabym cię darzyć większym szacunkiem, zawsze tak dumnego, że mówisz właściwą rzecz w odpowiednim czasie... Czy aby mój czar wciąż był tak silny? - Przechyliła głowę do tyłu i na bok, po czym zachichotała, ale w jej śmiechu było odrobina wstrętnego żartu, którego nie zdołała ukryć. - O mojej reputacji czasem mówią zbyt wiele - zagrałem na zwłokę. O ile się nie myliłem, nigdy przedtem tej kobiety nie spotkałem. - Swoją drogą - ciągnęła dalej - masz doskonałe schronienie. Prawie mi wstyd, że tak wiele czasu zajęło mi wytropienie ciebie. - Tak właśnie powiedziała, ale wcale nie wyglądała na zawstydzoną. - Doprawdy? - odezwałem się. - To miło z twojej strony. Przykro mi, że tyle się przy tym natrudziłaś. Czemu właściwie zawdzięczam ten zaszczyt i przyjemność? - No, teraz jesteś taki, jakim zawsze cię znałam - rzekła w zadumie. - Nawet gdy masz inne ciało i ukrywasz się w pułapce na szczury w mieście zaatakowanym przez pchły. To zresztą zupełnie nie jest w twoim stylu, ale... tym lepiej. Rozumiem nawet, dlaczego nie witasz mnie, jak należy. Bądź jednak spokojny, mój drogi, pewne sprawy przetrwają nawet w tysiącu ciał. Chodź tu i pocałuj mnie. Starałem się, żeby nie domyśliła się, że mam ucisk w gardle. - Nie sądzisz, że z tym można jeszcze poczekać? - zapytałem z nadzieją, że nie chrypiałem jak zarzynane prosię. Nachmurzyła się. To była małoduszna chmurność. Cieszyłem się, że nie ja byłem jej adresatem, ale ten, za kogo mnie brała. I żałowałem jednocześnie, że tego człowieka nie było w pobliżu. - No dobrze - odpowiedziała wreszcie. - A więc tak chcesz postępować. Mogłam przypuszczać, że posmakujesz swobody. Ale z drugiej strony jednak wiem, znając ciebie, że to nie jest niemożliwe. Mimo wszystko - chmura znów pojawiła się na twarzy kobiety, wypierając z niej równie przykry uśmiech - wciąż jestem twoją żoną. - Jak się czujesz? - zapytał Jurtan Mont. - Gdy pomyślę, czym mogło się jeszcze skończyć - odrzekł Zalzyn Shaa - to nieźle. Usiadł z łoskotem na wygodnym kamieniu. - W końcu, rozejrzyj się wokoło... - dodał, ogarniając gestem ręki porośnięte krzakami wzgórze, równiutkie połacie upraw, nisko położoną gardziel rzeki Oolvaan i zaczynające się za nią góry oraz, nieco niżej po prawej, rozległe i rozgorączkowane Roosing Oolvaya. - Tak - odparł Mont, idąc wzrokiem za gestem Shaa. - Ale o co ci chodzi? - Daj spokój. Na pewno jesteś bardziej wrażliwy na piękno, niż teraz okazujesz. A może marnowałem czas dla gbura? Mont umieścił torbę z ziołami, które zbierał Shaa, obok kamienia i położył się. - No dobrze. Ładny widok, ale co to ma wspólnego z twoim sercem? - Jeśli ktoś ma zamiar dać z siebie wszystko, a nawet więcej -powiedział Shaa w zadumie - to lepiej to uczynić w miejscu, gdzie jest na co popatrzeć. Jeśli twoje ograniczenia grzecznie ustępują, to przyjemna perspektywa jest natychmiastowym zadośćuczynieniem za samo podjęcie trudu. Jeśli nie zdołasz ich przełamać, możesz się przynajmniej pocieszyć myślą, że szybko stracisz z pola widzenia wszystko; rzeczy ładne i brzydkie. - A więc czujesz się silniejszy? - Shaa zdecydowanie żwawo wchodził na wzgórze. - Oddech masz już chyba dosyć pewny. - Grubiaństwem byłoby skarżyć się - zgodził się Shaa. Tak przynajmniej wydawało się Montowi, ale za Shaa zawsze trudno było trafić. - Czy skończyłeś się już pakować? Mont skrzywił się. - Tak, chyba tak. Nie wiem. Nie wiem nawet, co powinienem spakować. - Wszystko, co możesz zabrać, nie obciążając nadmiernie konia. - Dlaczego muszę jechać konno? Nie lubię koni. - Tak samo jak Maks - zauważył Shaa. - On za to jeszcze mniej lubi podróżować pieszo, a jak wiadomo, to typowe alternatywy. - No tak, ale Maksa też nie lubię. Dlaczego nie mogę jechać z tobą? Po co w ogóle mam jechać? Shaa otworzył worek, zajrzał do środka, poprzerzucał z namysłem ostatni zbiór ziela, wybrał jedną cienką łodygę, zakurzoną i zieloną, z purpurowymi brzegami, po czym roztarł na papkę jej cebulowaty koniec pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Włożył do kącika ust ten cieknący, lepki koniuszek. - Czy pytałeś o coś? - odezwał się. - Dlaczego robisz uniki? - zapytał Jurtan. - Doskonale wiesz, że zadałem ci pytanie. Zanim odpowiedział, Shaa przez chwilę obracał łodyżkę językiem w ustach. - Maksymilian zaproponował - dosyć mężnie, mogę dodać - że będzie ci towarzyszył w podróży wieku męskiego. Chyba nie bardzo rozumiem dlaczego, a przecież nie jestem też pewien, czy wiem, dlaczego spędzam tyle czasu z tobą, skoro wciąż jesteś taki niepokorny. Urwis! Inni chętnie zapłaciliby za możliwości, które ty otrzymujesz za darmo. Ale czy z twoich ust pada choć słowo wdzięczności? Ja go nie słyszałem i ośmielam się twierdzić, że inni również tego nie doświadczyli. - Nigdy nie mówiłem, że chcę być poszukiwaczem przygód - odparł Mont - ani kimkolwiek, za kogo siebie uważasz, niespecjalnie też chcę wprawiać się w walce mieczem. Wolałbym zająć się... no, wolałbym zająć się innymi sprawami. - Jedno drugiego nie wyklucza, jak doskonale wiesz, a ćwiczenie się w fechtunku będzie dla ciebie nie tylko zajęciem w oczekiwaniu na Wielki Dzień, ale może też przydać się, gdy już tam dotrzemy. - Wielki Dzień? Myślałem, że jedziemy do Imperialnego Miasta. - To tylko synonim - odparł Shaa - który z czasem może zaczniesz cenić, jeśli przeżyjesz. Chodzi o to, byś nie zirytował któregoś z nas tak, że odrzuci on zasady zawodowej grzeczności. - No cóż, przepraszam, że żyję - odrzekł gorzko Mont. Shaa z zadowoleniem zauważył, że brzmienie głosu Monta poprawiało się. Jednak, co Shaa przyznawał bez bólu, miał niejednego przecież wybornego nauczyciela. - Co jednak będzie, jeśli wszystkie te przygody okażą się nie dla mnie? - ciągnął dalej Mont. - Ty przecież masz powód; jest nim twoja klątwa. - Rzeczywiście. I mam jej serdecznie dosyć. Tym razem może trafi się okazja, by się jej pozbyć; dlatego biorę w tym udział. Mont prychnął. - Wcale nie masz jej dosyć. To znaczy, może masz dość klątwy, ale nie poszukiwania przygód - jestem tego pewien. Lubisz to. - Lubię wtedy, gdy w danej sytuacji mam jakieś pole manewru. Myśl o tym, że przygoda może zakończyć się moją śmiercią, też nie ma uspokajającego wpływu. - Sadziłem, że z poszukiwaniem przygód zawsze wiąże się ryzyko. - To prawda. Ale w moim przypadku ryzyko jest większe, niż wynikałoby tylko z cech tego zawodu - odrzekł Shaa - o czym doskonale wiesz. - Sytuacja jest dość ciekawa, jak się nad nią zastanowić - ciągnął w zamyśleniu Mont. - Klątwa każe ci ścigać kogoś, kto prawdopodobnie chce cię zabić. - No cóż, tak - skomentował tamten. - Sytuacja jest dosyć klasyczna. Mój brat wiedział, co robi. Mont stęknął, jakby go ktoś uderzył w przeponę. Otworzył usta. - Twój... - powiedział. - Chwileczkę. Myślałem, że ty masz siostrę. - Rzeczywiście, mam siostrę. Ale też i brata. -Ale ja myślałem, że to siostra sprawia ci cały ten kłopot. Shaa obrócił wzrok na Monta. - Musisz się jeszcze nauczyć jednego: nie zakładaj z góry, że skoro znasz jeden fakt, to znasz już wszystkie, albo że gdy znasz fakty, to potrafisz je właściwie zinterpretować. - Ale... - zaczął Mont - ale... - Dlaczego miałbym zdawać relację z całego życia prostakowi, który chce przez całe życie gnić w Roosing Oolvaya? Mont ponuro odął wargi. - Pojadę z Maksem - rzekł wreszcie. - Nie rób mi łaski. Wciąż chyba jesteś temu niechętny - zauważył Shaa. - Czy jeszcze czymś się dręczysz i chciałbyś to z siebie wyrzucić? - Nie - odpowiedział Mont. - Tak. Dlaczego w ogóle musimy wyjeżdżać i pakować się w nowe kłopoty? Chodzi mi o to, że Roosing Oolvaya leży zupełnie na uboczu, niewiele się tu dzieje, a teraz, kiedy cały ten przewrót - Oskin Yahlei i inne rzeczy - skończył się, jestem pewien, że nic się nie wydarzy przez wiele lat, jeśli w ogóle kiedykolwiek można na to liczyć. Dlaczego więc nie możemy tu zostać i ćwiczyć to samo... - Typowy przykład - stwierdził Shaa - ograniczonego myślenia, życzeniowego. Wydarzenia same wiedzą, kiedy nadejść, w swoim tempie, albo... - Shaa przeciągnął słowo, aby odrzucić obiekcje Monta, wracając do rzeczowości - albo (powtórzył dla lepszego efektu) same postaci biorące udział w wydarzeniach, uwikłane w ich rytm, zajmują się poszukiwaniem; różnica leży jedynie w semantyce. Faktem jest, że wydarzenia, niegdyś uważane za chaotyczne, równie trudno ogarnąć, jak gaz wydobywający się z pękniętego balonu. Chociaż może tu istnieć jakiś entropowy związek. Możemy się skonsultować z Roni, to chyba należy do obszaru jej zainteresowań. Mont zacisnął zęby. Trzymał się mocno swej pierwotnej myśli, co zawsze było trudne w rozmowie z Shaa, ale w końcu miał tyle praktyki w tym zakresie. - To śmieszne. Dlaczego nie mógłbym zostać tutaj i pracować jako urzędnik, handlowiec albo ktoś taki? Rzeczy, o których mówisz, nigdy nie dotykają urzędników. - Być może nie te, ale inne zdarzenia, a mógłbym ci przytoczyć listę przykładów zbijających twoją teorię, od których włosy by ci stanęły na głowie. A co z twoim ojcem? Czy on szukałby cię tutaj, hm? I jeszcze jedna rzecz, tak dla przypomnienia. Tak, mam klątwę, ale ty masz dar. Powiedz mi, przyjacielu - co bardziej motywuje? Może mógłbyś zostać w domu, chociaż... czyżbyś chciał? Mont otworzył usta, powstrzymał się, pochylił głowę lekko na bok, a w jej głębi (tak przypuszczał Shaa) pojawiały się wizje przyszłego bohaterstwa. - Chyba nie - odpowiedział z wolna. - Chcę tylko wiedzieć, jakie mam możliwości i tyle. Nie chcę, by mnie ciągnąć za sobą jak pajacyka na sznurkach. Chcę sam dokonywać wyborów. - A czego więcej chce każdy racjonalnie myślący człowiek? Słusznego, a przy tym ambitnego celu. Jak sądzisz, w jaki sposób można go osiągnąć? Pewnego dnia, pomyślał Mont, nauczy się je rozpoznawać, gdy nadejdą. - Chodzi o szczęście... Obaj wiedzieli, że Mont rzucił tylko bezużyteczną odpowiedź, aby zyskać na czasie i móc naprawdę przemyśleć wcześniejsze pytanie. Shaa jednak chciał mu dać odpowiedź w tej chwili; był bardzo otwarty. - To zbyt niepewne źródło dla kogoś, kto planuje wznieść się ponad zwyczajny los. Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że chcesz ukryć się przed bogami, przed przeznaczeniem, przed dobrą i złą fortuną, a nawet - przed całym światem. - Hm - odrzekł Mont. - Prawdę mówiąc, taka możliwość przeszła mi przez myśl. Dlaczego się nie ukryć? Czyż nie to robi właśnie Maks, a nawet ty sam? - Ach - powiedział Shaa. - Rzeczywiście. Ukrywanie się może być cenną strategią, daje nieograniczone możliwości, ale to wcale nie oznacza, że polega ono jedynie na siedzeniu w domu i niewychodzeniu na ulice. Jak myślisz, na ile byłoby to skuteczne dla kogoś, kto przede wszystkim pokłada ufność w szczęściu? - No dobrze, dobrze, rozumiem, do czego zmierzasz. Jeśli chcesz panować nad swoim losem, musisz wiedzieć, co robisz; a jeśli chcesz to osiągnąć, musisz wykazywać się odpowiednimi umiejętnościami. Doświadczeniem. Prawda? Shaa uniósł brwi, co u niego oznaczało uprzejmość, po czym pozwolił, by cała głowa poszła za tym dyskretnym ruchem czoła, i zaczął się przyglądać czystemu niebu. W oddali poruszał się jakiś migoczący punkcik, który mógł okazać się dużym ptakiem. - Ale skąd ten cały pośpiech? Dlaczego musimy tak nagle wyjeżdżać z miasteczka, siedząc tu już miesiąc? Chodzi mi o to, że jeszcze nic się nie dzieje, prawda? - Nie jest dobrze, gdy dowiadujesz się o czymś jako ostatni - rzekł z powagą Shaa. - Zawsze trzeba spodziewać się najgorszego. Rozwijaj więc w sobie nastawienie, że nawet pod najpiękniejszym niebem już coś się dzieje. Rozdział II KRYZYS TOŻSAMOŚCI Skoro chcesz w tym się babrać - powiedziałem - to możesz chociaż usiąść. Biurko zostanie w pokoju, gdyż niespecjalnie przydałoby mi się w drodze, podobnie dwa krzesła. Zająłem to, które stało od strony biurka. Tu siada właściciel. Kobieta zaś, której nigdy przedtem nie widziałem, usiadła na drugim. Siedzieliśmy tam i przyglądaliśmy się sobie. Nie miałem pojęcia, o czym myśli, ale w tym momencie najmniej się o to kłopotałem. Skupiałem się na tym, co już mi powiedziała i co zaobserwowałem. Nigdy nie prowadziłem zbyt rozpustnego życia; a w każdym razie nie przypominam sobie tego. Rzecz jasna, "nie przypominam sobie" było clou tego zdania. Nie wiedziałem, co będzie gorsze: czy to, że kobieta zorientuje się, iż nie jestem poszukiwaną przez nią osobą, czy fakt, że okażę się w istocie jej mężem. Nie przypominałem sobie, bym się kiedyś żenił. Ktoś wystarczająco wścibski mógłby sam wyrazić wątpliwości co do mojego nazwiska. Jednak gdybym przyjął, że faktycznie ożeniłem się z nią i o tym zapomniałem, nie mógłbym tego uznać za właściwą odpowiedź. Powiedziała, że rozpoznała mnie, mimo że zmieniłem wygląd. Miałem wrażenie, że nie mówiła o moich włosach, lecz o jakiejś transformacji całego ciała, co zwiastowało dosyć silną magię. Sądziłem, że ten, kto rzucił na mnie klątwę, mógł spowodować również całą tę zamianę. Dopóki jednak grałem w ciemno, lepiej było wybrać bardziej oczywiste rozwiązanie. Nazywało się ono "Gashanatantra". Zastanawiałem się, dlaczego nic o nim nie wspomniała. Nie widziałem też żadnego sensu w tym, by w nieskończoność podtrzymywać metaboliczną więź między mną a Gashem, gdyż musiała ona wyczerpywać jego siły, choć - o ile mogłem się zorientować - były one jeszcze wciąż duże. Ale już wiedziałem. Używał mnie jako przynęty. Ta kobieta nie rozpoznała mojej osoby, lecz ślad Gasha, który przebijał przez to nasze połączenie. Myślała, że naprawdę nim jestem. Sądziła, iż posmak aury Gasha, która wciąż mi towarzyszyła, był cząstką jego prawdziwej tożsamości, przebijającej przez skuteczne przebranie. Cała ta sprawa z pierścieniem, którą mi zlecił przedtem, była dosyć ryzykowna, ale wyglądało na to, że tak naprawdę jeszcze niczego wielkiego nie przeżyłem. Sprawa z pierścieniem przynajmniej była jasna; tu natomiast zapowiadało się niezłe zamieszanie i to ściśle osobistej natury. Co ja mu takiego zrobiłem? Mogło wchodzić w grę jeszcze jedno wytłumaczenie, na które wpadłem przebiegając myślą wszystkie możliwości. Kobieta postradała po prostu zmysły. Takie rozwiązanie podobało mi się jeszcze mniej niż poprzednie. Zaskoczyła mnie swoją siłą i żywotnością, więc przyjąłem, że za jej zachowaniem kryły się jakieś racjonalne przesłanki. Jeśli powodowały nią jednak złudzenia albo czyste szaleństwo, no cóż, wtedy najlepszym wyjściem byłoby dla mnie pomodlić się do dobrych bogów. Odkąd zacząłem zadawać się z Maksem i Shaa, porzuciłem ich i uczciłem kilka razy Phlinna Arola, Boga Łowców Przygód, tak na wszelki wypadek. Nie miałem jednak pojęcia, czy zyskałem przez to jego łaski, czy nie, ani nawet czy się do niego w ogóle zbliżyłem. Powiadają, że drogi bogów są tajemne, a ja nigdy w to nie wątpiłem. Rzecz jasna, nie miałem w zwyczaju siedzieć za biurkiem i dochodzić tych tajemnic, które zapewne wypróbowywali i na mnie. - Wiele czasu minęło - powiedziałem - od naszej ostatniej rozmowy... - Wiem - odrzekła. - Powiedziałeś mi wtedy, iż nie chcesz mnie już nigdy widzieć. Pamiętam, że znienawidziłeś mnie od tamtej historii z Kortese. Urwała. Przytwierdziłem ją do miejsca srogim spojrzeniem. Głośno przełknęła ślinę, po czym rzekła: - Czy sądzisz, że narażałabym się na twój gniew bez istotnego powodu? - Nie wiem - odpowiedziałem - może byłabyś do tego zdolna? Jesteś tutaj przecież od jakiegoś czasu, a nie podjęłaś nawet próby wyjaśnienia przyczyn twojej obecności. Zgadzasz się ze mną? Sama uznałaś za stosowne przypomnieć, że chyba jesteśmy małżeństwem, a przynajmniej ktoś chce, aby tak to wyglądało... Co to w ogóle znaczy? Nie zapominajmy także o twoim powitaniu na początku. Powiedziałbym, że zapowiadało bardziej ostry cios niż grzeczną rozmowę. .. Spojrzenie kobiety nieco złagodniało, a może raczej stało się mniej pewne siebie niż na początku. - Dobrze więc, powiem prosto z mostu. Chcę pierścienia. Gdybym mogła zdjąć go z twego spalonego ciała, zrobiłabym to. - Aha! - zawołałem. - Zdaje się, że teraz zaczynamy do czegoś zmierzać. Ale do czego? Pierścieni jest tu wiele, a dla kilku z nich warto poświęcić głowę powinowatego. O który ci chodzi? I dlaczego sądzisz, że ja mógłbym go mieć? - Nie baw się ze mną - prychnęła za złością. - Wiesz doskonale... - Nie bawić się? - powtórzyłem urażonym tonem. - A czego właściwie oczekiwałaś, jeśli wolno spytać? Jeśli w ogóle mnie znasz, moja droga, to wiesz dobrze, że pokrętność mam we krwi, że tak powiem. - Rzuciłem wszystko na jedną szalę. Shaa mówił mi kiedyś, że Gash cieszył się reputacją Szalonego Intryganta, Podstępnego - i był "pasowany" na mistrza podstępów i spisków. - Wiesz, rozczarowałaś mnie trochę. Sądziłem, że w czasie naszego związku coś powinno między nami się wytworzyć. Tymczasem co mnie spotyka? Otwarty atak! Oczywiście słaby - jak się tego spodziewałem - ale po nim nastąpiły groźne deklaracje. Oj, moja droga, moja droga... W tym momencie rzuciłem na nią jedno czy dwa groźne spojrzenia. Na twarzy kobiety walczyły ze sobą różne uczucia. Na zewnątrz dominowała wściekłość, skierowana bez wątpienia na mnie i słuszna ze względu na moje uwagi, bagatelizujące jej sprawę. Głębiej można było doszukać się tej samej arogancji co na początku, ale jakby rozerwanej na dwoje przez drobiny wątpliwości. Jeszcze niżej zaś kryło się coś, co teraz miotało się jak lewiatan z morskiej otchłani. Jak ukryty stwór, to "coś" zostawiało jedynie drobną zmarszczkę na powierzchni; ale w przeciwieństwie do lewiatana, który nie wynurza się z wody, ponieważ nie potrafi oddychać powietrzem, ona celowo ukrywała to uczucie. Oznaczało to, że specjalnie i z naciskiem okazywała inne oblicza. Do czego zmierzała? - Skoro już składasz takie deklaracje - ciągnąłem dalej - to teraz ja spróbuję zagrać w twoją grę, co ty na to? Co zamierzałaś zrobić, kiedy tu wchodziłaś? Dlaczego w ogóle zaatakowałaś? Wiedziałaś, że sama nigdy mnie nie pokonasz. - Nie - odpowiedziała. - Masz rację. Nagle powrócił jej dziki i głupi uśmiech. Nie, tym razem było nawet jeszcze więcej. Nagle lewiatan wynurzył się z głębiny i wystrzelił w górę wzbijając pianę. - Dlatego przyniosłam to - jej ręka wsunęła się w środek biurka i zniknęła za jego równą linią, jakby przebiła niewidzialną ścianę. Dzięki temu mogłem dobrze przyjrzeć się jej nadgarstkowi i przedramieniu w przekroju - były w bardzo złym stanie. Widok rozerwanych mięśni i pulsujących arterii oraz żółtość kości sprawił, że zrobiło mi się jej żal. Nie było tu Shaa, który by w pełni docenił zalety tej drastycznej sztuczki; ja wolałem natomiast, żeby anatomia pozostała wewnątrz ciała. Nie musiałem oglądać tej szczególnej salonowej magii zbyt długo, ponieważ szybko chwyciła przedmiot, którego szukała w tajemnej przegródce, i wyciągnęła go na światło dzienne. W pierwszej chwili zobaczyłem jakby masę szarych i czarnych robaków, wijących się bez końca i chlupoczących obrzydliwie; miałem nadzieję, że nie zaczną rozpływać się jak posoka po całym biurku. Potem zrozumiałem, że kula z robakami wcale nie musiała być ciałem stałym, ponieważ insekty przechodziły przez siebie nawzajem, łączyły się i rozdzielały. Takie obrazki, rodem z beczki sfermentowanych, ciągnących się strumieniem koźlich jelit, mogą przyprawić człowieka - z braku świeżego powietrza albo ostrego fetoru - o utratę przytomności. Robaki odnosiły się do jej ręki z szacunkiem i nie próbowały łączyć się z ciałem. Zauważyłem również, że jej rękę pokryła lśniąca błona, naśladująca rękawiczkę. Czegoś takiego nie widziałem jeszcze w ciągu moich nielicznych spotkań z magią, a ponieważ nie miałem pojęcia, jak mógłbym sztuczkę powtórzyć, obawiałem się, że robaki inaczej potraktują moje ciało. To rzeczywiście robiło wrażenie, musiałem przyznać. Jednak w moim przypadku efekt został w pewnym stopniu zmarnowany, ponieważ nie miałem pojęcia, do czego ta kula miała służyć, oprócz tego, że oznaczała z pewnością nowe kłopoty. Tę wiedzę zawdzięczałem jedynie zdrowemu rozsądkowi. Byłem przekonany, że Gash rozpoznałby to od razu; takim był człowiekiem i zdaje się, że w tym typie magii specjalizował się. Niestety, wciąż go tu nie było i chyba nie wysyłał żadnych pomocnych informacji. - A więc - powiedziałem - masz nową zabawkę. Czy czekasz, aż padnę ci do stóp i zacznę żarliwie błagać o łaskę? Spojrzała na mnie, nagle zakłopotana. Rzuciła szybkie spojrzenie na robaki, jakby chciała się upewnić, że na pewno tam były; nie zdziwiłbym się, gdyby potrząsnęła ręką, by sprawdzić, czy zagrzechoczą. Nie uczyniła tego. Zachowała uśmiech na twarzy i wyciągnęła do mnie rękę z robactwem. Poczułem nagłą falę ciepła, jakby piecyk otworzył mi się prosto w twarz. Nie poczułem jednak tej temperatury na skórze, lecz głęboko w środku głowy. - Co więc chcesz mi powiedzieć? - zapytałem. - Chcesz rozwodu? - Wolałabym zostać wdową. - Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. - Nie, nie sądzę. Jej ręka zatrzymała się. Robaki były już na tyle blisko, że wystarczyło, abym skierował na nie wzrok, a wyraźnie bym je rozróżniał. Nie mogłem jednak wytrzymać gorąca, bijącego w moją twarz. Do tej pory powstrzymywałem się przed tym, by skupić się na krześle, teraz jednak zrozumiałem, że zanim znowu ona się ruszy, ja muszę coś zrobić - i to bardzo szybko. -Wiesz - stwierdziła - podoba mi się to bardziej, niż się spodziewałam, a wyjątkowo na to czekałam. - Nie mów, że nigdy nie dostarczam ci rozrywki - odparłem. - Z czystej ciekawości, powiedz mi: przypuśćmy, że uda ci się usmażyć tym mój mózg. Jak wtedy będziesz chciała zdobyć pierścień, o którym mówiłaś? Twierdziłaś przecież, że jest głównym powodem twojego przybycia. - Powiedziałam, że zdjęłabym go z twojego spalonego ciała, i wciąż jeszcze mogę to zrobić. - Ach, tak - odrzekłem. - Rzeczywiście tak mówiłaś i sporo się nad tym rozwodziłaś. A co byś zrobiła, gdyby się okazało, że nie ma go na moim ciele; tak zresztą jest naprawdę. - To najstarszy wykręt, jaki znam. - Nie wątpię. Jest też najskuteczniejszy, jeśli odpowiada prawdzie. - Prawdzie? Nigdy w życiu nie mówiłeś prawdy. Nie poznałbyś, że coś jest prawdą, nawet... - Czy jesteś pewna, że chcesz zaryzykować? Trochę trudno będzie przywrócić mnie do życia, gdy zostaną ze mnie tylko tlące się zwłoki. Co byś zrobiła, gdyby się okazało, że jednak byłaś w błędzie? Co zrobiliby twoi wspólnicy? To było wykalkulowane zagranie. Rzeczywiście, nie mówiła o żadnych wspólnikach. Nie była jednak tak bystra jak ja, a ściślej mówiąc, jak ten za kogo mnie brała; czułem, że ona też to wiedziała. Cała sprawa mogła mieć wiele wspólnego z faktem, że oboje najwyraźniej się nie znosili. W związku z tym wszystkim nie sądziłem, żeby zdecydowała się sama ruszyć za mną, a skoro nie działała z własnej inicjatywy, to miała jakichś wspólników. Przedłużenie rozmowy nie było koniecznie moją ostatnią deską ratunku. Laska znajdowała się w zasięgu ręki, oparta o bok biurka. Poza tym doszedłem do wniosku, że byłem sprawniejszy fizycznie niż Gash. Zwinność i krzepa były zawsze ostatecznością wartą zachodu, ale też rozwiązaniem, ku któremu zwracasz się, gdy nie możesz wymyślić niczego innego. Ja jednak byłem sprytny, w każdym razie tak mi mówiono, i postanowiłem sprawdzić, na ile pożyteczną bronią okaże się ta umiejętność, zanim ucieknę się do rzucania głową naprzód, przygniatania ludzi własnym ciężarem, do utraty przytomności w wyniku zderzenia. Zagryzała z roztargnieniem koniuszek wargi i w zamyśleniu obserwowała mnie. Nie odrywając ode mnie wzroku, zrobiła ruch wolną ręką wokół szyi i chwyciła okrągły kryształowy dysk wielkości dłoni, który wisiał na srebrnym łańcuchu. Uniosła go do twarzy i spojrzała na mnie. - Mówisz, że nie masz pierścienia? - Nie mam pierścienia. Kiedy ponownie wypowiedziałem te słowa, wzorek złożony ze srebrnych pyłków przeleciał przez dysk jak ławica maleńkich piskorzy. Mocniej zmarszczyła brwi. Odęte wargi zwęziły się tworząc złowieszczą linię. Nagle rzuciła kulę robaków prosto w moją twarz. Kiedy wykonała ten ruch, moja głowa instynktownie odleciała do tyłu, poczułem jednak wściekłą chłostę na czole i usłyszałem syk gorącego tłuszczu. Jednak to ona zaskomlała, gdy opadła z powrotem na krzesło. Ręka jej drgała bez opanowania, przedramię wykręcało się spazmatycznie w przód i w tył. Robaki, tworzące ruszającą się warstwę, która ledwie musnęła mą twarz, usmażyły się i bezwładnie wtopiły w jej rękę. Z poskręcanych odwłoków unosił się brązowy, groźnie wyglądający dym. Pozostały drobiazg pomykał we wszystkich kierunkach z pękniętej kuli - przez obrus i po drżącym ramieniu kobiety. Przez chwilę patrzyła na mnie, tym razem z wyraźną mieszaniną szoku i przerażenia, po czym zajęła się robakami, składając swobodną rękę w garstkę. Pod jej dłonią uformował się spłaszczony wir. Robaki albo zeskakiwały, albo były odsysane z blatu biurka. Niektóre schodziły niechętnie, wydając głośne "pop", a garść ich pomknęła okrężnym ruchem wprost do wiru jak strzały z kuszy, które kierują się ku celowi, aby wygrać. Trysnęły w końcu iskry i po chwili zginął ostatni robak. Osmolone ślady wiodły po przedramieniu kobiety. Pomyślałem, że pewnie tak samo wyglądało moje czoło. Nie mogłem zrozumieć, co się stało ani dlaczego. Najwyraźniej nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Kiedy tak się zastanawiałem, odjąłem rękę od Mono-cha, miecza ukrytego pod postacią laski, założyłem ręce na piersiach i uśmiechnąłem się do przybyłej. Nie odwzajemniła uśmiechu. - Mówiłam mu, że to na nic się nie zda - mruknęła pod nosem, - ale takiego zakończenia w życiu bym się nie spodziewała. Dobrze, pomyślałem, a więc mam przewagę. Wytrąciłem ją z równowagi. Był to doskonały moment, by zakończyć sprawę ostatnim ciosem. Główny problem polegał na tym, że wciąż nie wiedziałem, czym ten cios zadać. Pierścień; powinienem skoncentrować się na pierścieniu. Chciała pierścienia, ale ja go nie miałem. Jakkolwiek by na to spojrzeć, kłopoty były nieuniknione. Mogłem wybrać jedną w dwóch możliwości: albo nadal próbować przekonać ją, że nie mam pierścienia, albo utwierdzić kobietę w przekonaniu, że jest u mnie, a ja nie chcę go jej oddać. Powiedziałbym wtedy, że go ukryłem i zaprowadzę ją do schowka. Gdyby udałoby mi się przekonać tę kobietę, że nie posiadam pierścienia, pojawiłoby się pytanie, gdzie on jest. Nie sądziłem też, żeby przyjęła za dobrą monetę twierdzenie, iż nie wiem, o co jej chodzi. Mógłbym upierać się przy tej wersji dla zyskania czasu, albo powiedzieć jej coś zbliżonego do prawdy, a mianowicie, że związałem się z innymi ludźmi i im powierzyłem pierścień. Wtedy jednak trzeba zdradzić, kim byli; ich życie byłoby zagrożone. Chyba że podałbym jej błędne dane... Kogo ze znanych mi osób chciałbym poszczuć na tę wiedźmę i jej kolesiów? Wtedy przyszło mi do głowy, że są jeszcze inne rozwiązania. - Bardzo dobrze - powiedziałem. - Porozmawiajmy o pierścieniu. Porozmawiajmy jak dorośli, a nie siekajmy się nawzajem na kawałki jak wściekłe króliki. Ich ostre siekacze są poniżej naszego poziomu, nie sądzisz? Zdawało się, że coś ją boli; nieznacznie, ale wystarczająco, by stała się bardziej wrażliwa. Mnie też bolało, ale moja przewaga polegała na tym, że ja się tego spodziewałem. - Jasne jest, że masz ochotę położyć rękę na tym pierścieniu - ciągnąłem. - Myślę, że teraz uwierzysz mi, jeśli ci powiem, że go nie mam. Miałem go jednak kiedyś, jeśli mówimy o tym samym pierścieniu, a zdaje się, że tak. Spojrzała na mnie bystro. Sądziła zapewne, że wywalę ją z domu drzwiami albo przez ścianę, lub też w inny wymiar - dopóki miałem nad nią przewagę. Grałem jednak rolę Mistrza Intryganta, a przynajmniej tak mi się zdawało, dlatego usiłowałem wznieść się na wyższy poziom. - Ja uknułem wszystko z tym pierścieniem, ale nie samodzielnie - oświadczyłem. Nikły promyk triumfu rozjaśnił jej twarz; wiedziała, że zdobyła punkt, choć to ja jej na to pozwoliłem. - Do mnie należała intryga, ale nie ja wprowadziłem ją w życie. Działał ze mną ktoś, kogo sobie przypomnisz, ale przywoływania jego imienia w tych okolicznościach byłoby chyba nierozsądne. Kiedy już zdobyliśmy ten pierścień, zaczęło się między nami układać nie tak, jak zakładał mój plan. W efekcie nie mam teraz pierścienia. Wystarczy powiedzieć, że zostałem przechytrzony; no więc, jesteś zadowolona? Sam widziałem, że była. Wyglądała na naprawdę zadowoloną. Domyślałem się, że niechętne samooskarżenie oraz kłopotliwe i upokarzające przyznanie się do porażki dobrze na nią podziała, jeśli weźmie się pod uwagę jej obecny stosunek do mnie. Poza tym czujność kobiety mogła nieco przygasnąć z powodu bólu od oparzeń. Ale czy połknie przynętę? Przy całej radości jej twarz przybrała jednak zamyślony wyraz. - Czy to jest osoba, o której ja myślę? - zapytała. Chciałem odpowiedzieć: "Jeśli myślisz, że mówię o tym, o kim myślisz, to sądzę, że wiesz, o kogo mi chodzi" albo coś w tym sensie, ale w końcu pomyślałem, że to zepsułoby efekt rozmowy, którą prowadziliśmy. Zamiast tego uniosłem brew i rzuciłem uśmiech, pozostawiając ją w niepewności. Przez chwilę obserwowałem męki kobiety, po czym dolałem jeszcze oliwy do ognia. - Pewnie z przyjemnością usłyszysz, jak przyznaję się, że nie potrafię sam odzyskać pierścienia, bez ryzyka śmierci. Właściwie pogodziłem się z tym stanem rzeczy, jeśli chcesz znać prawdę. Jak mówiłem, pierścień nie jest wart, by narażać się dla niego na pewną zgubę. Chociaż to, że zjawiłaś się dzisiaj, by drążyć tę sprawę, kazało mi zastanowić się nad przedsięwzięciem jeszcze raz. Jeśli ty, twoi wspólnicy i ja zjednoczymy się, będziemy mieć sporo szans zwyciężyć tam, gdzie ja sam poniosłem porażkę. - Jak podzielimy się pierścieniem? Dlaczego chciałbyś związać się z nowymi wspólnikami, skoro przyznałeś, że ostatnim razem obróciło się to przeciw tobie? - Nie jestem pewien, czy dużo wiesz o tym pierścieniu - odrzekłem. - Pozwól mi chociaż powiedzieć, że korzyści, jakie daje, nie muszą się ograniczać do jednej osoby. Poza tym dla mnie to już nie jest tylko kwestia pierścienia. Trzeba jeszcze myśleć o reputacji i uregulować pewne rachunki, nie sądzisz? - Nigdy nie robiliśmy nic razem - powiedziała - nawet kiedy w sumie nieźle się rozumieliśmy. Czy uważasz, że ma sens myśleć o tym teraz? - Nie - odparłem. - A ty? Tym razem to ona się do mnie uśmiechnęła. - Ja też nie. - To dobrze - podsumowałem. -No to się dogadaliśmy. Sytuacja mówi sama za siebie. Muszę przyznać, że nie jestem w szczytowej formie, głównie z braku motywacji. Jeśli jestem niezbyt zaradny, a ty i tak nie możesz zmusić mnie, bym oddał ci pierścień, którego nie mam, to jak sama odbierzesz go tym, którzy naprawdę go mają? Porozmawiajmy z twoimi wspólnikami. Są gdzieś w mieście, jak się domyślam? Skinęła lekko głową i ruszyła ku drzwiom. Chwyciłem Monocha i poszedłem za nią. Podniosłem paczkę, którą oparłem o drzwi, gdy przyszedłem przejrzeć rzeczy przed spotkaniem z Maksem. Zamknąłem za sobą drzwi. Nie odwróciłem się za siebie, choć wiedziałem, że prawdopodobnie nigdy tu nie wrócę. Cóż, sentymenty były obecnie tym, na co najmniej mogłem sobie pozwolić. Rozumiałem, że nie na długo zda się cała gra. Nie wiedziałem, z kim grałem, a moje pojęcie o zasadach pojedynku było bardzo niewielkie. Najbardziej mnie zajmował w tej chwili bieżący problem jak pozostać przy życiu. To pytanie stawało się coraz ważniejsze. Może ruszyłem coś z posad, a może nie. Nawet jeśli wyzwoliłem jakąś wielką siłę, nie wiedziałem, czy doprowadzi to do jednorazowego starcia czy do otwartej wojny bogów. Choć to może brzmi pompatycznie, liczyłem dziś tylko na to, by w całym zamieszaniu wywinąć się spod haka, na którym zawieszono już kołnierz mojej koszuli. Nieważne, czego się spodziewałem - z trwogą podejrzewałem, że wynik będzie i tak zupełnie inny. Nie jestem doskonały, nigdy tak nie twierdziłem. Staram się jedynie uczyć na moich błędach i nie powtarzać ich już więcej. Problem polega na tym, że - podobnie jak większość ludzi - mam zdolności twórcze. Mam taki demoralizujący talent, że wymyślam coraz to nowe błędy, nawet gorsze od tych starych. Zastanawiałem się tylko, w co wdeptuję tym razem. Przejąłem inicjatywę, to prawda, a przynajmniej tak mi się zdawało. Tak więc zmierzałem ku nowej próbie w lepszej sytuacji, niż się spodziewałem. W chwili, gdy do mnie przyszła, spodziewałem się, że wyjdzie z biura dopiero wtedy, gdy mnie zabije. Wydawało się niemożliwe, by tak spokojnie odeszła sobie z mojego życia i pozwoliła wrócić do moich spraw. Odjeżdżaliśmy więc razem, ale trzymając się raczej na dystans - nie jako jeniec i jego poskromicielka. Efekt był taki sam, ale gra, jaką stoczyliśmy, postawiła mnie w nieco lepszej sytuacji. Wszystko działo się, rzecz jasna, w zamkniętym kręgu; dzięki tej "lepszej sytuacji" dotarłem do szczytu drabiny i zająłem miejsce linoskoczka. Ruszyliśmy pieszo na zachód przez Roosing Oolvaya, trzymając się z dala od rzeki, a bliżej terenów osadniczych. Liczyłem na to, że napotkamy kogoś z moich znajomych, komu mógłbym ukradkiem przekazać wiadomość, jednak wiedziałem zarazem, że to płonne nadzieje, i miałem rację. W Roosing Oolvaya wstawał normalny dzień; ludzie zaczynali krzątać się przy swoich zwykłych sprawach. Wozy ze świeżą żywnością, skrzynie pełne kurczaków, a raz nawet zbiornik przygłuszonych ryb telepały się obok nas w drodze na targ. Jechały może trochę za późno, ale najwyraźniej ktoś uznał, że warto je jeszcze wysyłać. Gdy zbliżyliśmy się do zachodniej bramy, za którą leżały tereny osadnicze, ruch na drodze stawał się większy, aż wreszcie zaczęliśmy z trudem przedzierać się pod prąd. Przyczynę tego ścisku poznaliśmy przy bramie, a właściwie przy wjeździe do samego miasta. Wozy spiętrzyły się w tym miejscu w stertę połamanych desek; jeden z nich nachylił się do przodu i stracił przednie koła i oś. Pozostałe pojazdy, jeźdźcy i piesi musieli omijać wrak wąskim przesmykiem, który pozostał pomiędzy nim a kamiennymi ścianami bramy. Grupa ludzi usiłowała rozdzielić wozy i odciągnąć z przejścia. Niestety, chyba nie uzgodnili, w którą stronę chcą wszystko skierować, i nawzajem się zatrzymywali. Gdy przecisnęliśmy się przez bramę obok wrzeszczących woźniców, straży miejskiej i rozwścieczonych mieszczan, którzy przeszli tędy zapewne chwilę wcześniej, zauważyłem kruszejący wyłom w łuku bramy, tuż nad głowami. Niżej, właśnie w tym miejscu, stał wóz z roztrzaskaną przednią osią, a obok sterczał wielki kamień. Niewiele się nad tym zastanawiałem. Buduje się bramę, most lub pałac i wiadomo, że z czasem zaczną się one rozpadać. Taką budowlę się naprawia albo burzy i wszystko zaczyna od nowa. To zwyczajna kolej rzeczy. Każdy liczy tylko na to, by nie stać akurat pod budynkiem, który zaczyna się walić. Czasami ludzie mieli naprawdę dużo szczęścia, gdyż wznoszono obiekty, które, dzięki pewnym naprawom i niewielkiej dbałości, trzymały się jeszcze po upływie tysiąca lat. Na to jednak nieczęsto można liczyć. Wszystko, co mówiłem, wynika jedynie ze zdrowego rozsądku. Może w dawnych, takich naprawdę odległych czasach tak nie było, ale obecnie inżynieria stała się czymś w rodzaju zapomnianej sztuki. Nie stało się to przypadkiem, oczywiście, ani dlatego, że ludzie przestali się nią interesować, lecz z powodu bogów, którzy postanowili, że będzie dla nas lepiej, jeśli porzucimy technikę i powrócimy do czystszego, prymitywniejszego świata. A przynajmniej bogowie zdecydowali, że dla nich tak będzie lepiej. Nigdy nie lubiłem bogów z powodu wyniosłości, z jaką się do nas odnosili. Ich awersja do światowej techniki była tego doskonałym przykładem. Teraz, gdy szedłem z moim własnym bogiem, mogłem osobiście przedstawić mu swoje obiekcje, a może nawet dowiedzieć się z pierwszej ręki, dlaczego zawsze tak postępują, nie mówiąc o tym, że zawsze chcą kierować światem i postępowaniem każdego człowieka. Spojrzałem na tę kobietę. Ku swemu zdumieniu stwierdziłem, że i ona mi się przygląda, jakby zastanawiała się, czy zapytać mnie o coś. Badaliśmy się nawzajem wzrokiem przez jakiś czas, po czym odwróciliśmy się ku przodowi i znowu zaczęliśmy przeć naprzód. Przedarliśmy się na pas otwartej przestrzeni, utrzymany w takim porządku jak droga. Rzecz jasna, nie było tu normalnych dróg, jedynie szerokie połacie płaskiej ziemi, zakurzone i odgrodzone przez miejscowych przedsiębiorców, którzy podzielili pobocze na działki do wynajęcia na sezon. Nieregularne drogi zwykle przecinały się i zbiegały przy różnych studniach, tak więc zobaczyłem przed nami cembrowinę i słupy kołowrotu. Okazało się, że tłumy na drodze, które zaczęły się przerzedzać, gdy odjechaliśmy od bramy, znowu zaczęły się zbierać. Co się działo tego dnia w mieście: czy to zaraza, czy pech? Przedarliśmy się przez jakieś zbiegowisko i stanęliśmy twarzą w twarz z jeszcze żałośniejszą sytuacją. Przed nami stali dwaj mężczyźni w podróżnych strojach, skacząc sobie do oczu, wrzeszcząc i machając rękami. Był z nimi jeszcze jeden człowiek, który wyglądał na uczonego; jedną ręką pocierał sobie brodę i mądrym wzrokiem obserwował rozwój sytuacji jak ktoś, kto za chwilę wyda orzeczenie. Obok gestykulujących kręcił się wół, nerwowo orząc ziemię prawym kopytem. Na jego lewym rogu widać było krew. Pomiędzy mężczyznami, jakby w centrum całej sceny, leżała zbrukana krwią owca. Nie ruszała się, ale jeśli któryś z nich znał się choć co nieco na magii współczulnej, przy takim natężeniu emocji w każdej chwili mógł poderwać zwierzę na nogi. Tymczasem mężczyzna, którego wziąłem za właściciela owcy, chwycił za pęta wiszące z karku wołu. Ten zaś, już wystraszony całym zdarzeniem, wycofał się poza zasięg ramion człowieka. Niestety, zwierzę nie obejrzało się najpierw za siebie i wpadło z impetem na wątłą ściankę okalającą szeroką studnię; fragment płotka, na który wół trafił, rozleciał się w drzazgi z głośnym chrupotem, a zwierzę, które nie mogło się zatrzymać, wpadło tyłem do studni. Gdy łeb i rogi zniknęły z pola widzenia, słychać było przerażający ryk nieszczęśnika. Ludzie ucichli. Dwaj kłócący się mężczyźni zamarli w pół gestu, z szeroko otwartymi ustami. Pośród tej ciszy usłyszeliśmy głośne PLOP. To znowu wprawiło sprawę w ruch. Do dwójki przyłączył się trzeci człowiek, prawdopodobnie właściciel studni, a za nim poszedł cały tłum, który zaczął wykrzykiwać i machać rękami. Do mędrca również przyłączyło się kilku ludzi i wszyscy razem pochylili głowy w mądrej rozmowie, przerzucając się cytatami z rozpraw i wersetami stosownymi do okoliczności. Gdy próbowaliśmy ominąć to zbiegowisko bokiem, jeden z ludzi bezskutecznie usiłował uchwycić wołu na powróz albo w jakiś inny sposób wydobyć go ze studni. Naraz chwycił się za pierś z wyrazem przerażenia na twarzy, sięgnął do wyraźnie pustej sakiewki, która wisiała na rzemieniu na jego szyi, i zaczął wykrzykiwać: - Moje klejnoty! Ta studnia połknęła moje klejnoty! Dołączył do rozżalonych właścicieli wołu, owcy i studni, uderzając stojącego mu na drodze człowieka łokciem w plecy. Ten zaś, do tej pory trzymający mocno rozhuśtany powróz wołu, stracił równowagę i runął w dół naprzód do studni. Wół i mężczyzna zanieśli się wspólnym chórem. Odwróciłem głowę; dość się już napatrzyłem. Moja towarzyszka patrzyła na mnie z nieukrywanym podziwem. - Którym z nich byłeś? - zapytała. - Obserwowałam cię cały czas, ale nic a nic nie spostrzegłam. Czy kazałeś wołu wpaść do studni, czy też sam zacząłeś to wszystko? A może chodzi o owcę? - Potrząsnęła głową ze zdumieniem. - Doskonały przykład twojej filozofii: tu dotkniesz, tam kopniesz leciutko, a potem pęd lawiny. Przedtem nie byłam pewna, jeśli chodzi o kamień, który wypadł z bramy, choć wydawało się to zgodne z twoją osobowością. Teraz nie ma już wątpliwości, prawda? Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by posłać jej tajemniczy uśmiech. Pomyślałem, że właśnie nauczyłem się czegoś cennego; wiedziałem już wiele o osobie, którą miałem odgrywać, choć nie przyniosło to ani spokoju, ani pożytku. - Rzeczywiście, nieco efekciarskie, jeśli to na pewno byłem ja -odrzekłem. Znowu spojrzała na mnie z ukosa. - Chyba taki bardziej mi się podobasz. Twoja zuchwałość była dla mnie zawsze jedną z nieznośnych cech. Nigdy nie sądziłam, że się zmienisz, ale czas, który spędziłeś z tymi śmiertelnikami, jednak na coś się przydał. - Nie obiecuj sobie po tym zbyt wiele - zaznaczyłem. Tłum za nami znowu zamilkł, by po chwili ponownie wybuchnąć wzmożoną wrzawą. Nie chciałem na to patrzeć. Kobieta doprowadziła mnie do następnego zakrętu drogi, gdzie znajdowały się zagrody dla wielbłądów po lewej oraz labirynt namiotów po prawej stronie. Obeszliśmy dookoła jednej z nich, średniej wielkości, moja towarzyszka odsunęła klapę wejściową i dłonią wskazała na środek. - A mówiłaś, że to ja zadaję się ze śmiertelnikami. Odęła usta, wracając do poprzedniego nastroju; ze zniecierpliwienia opuściła kącik wargi. - Właź do wewnątrz - warknęła. Przecisnąłem się obok niej. Tu i ówdzie, na niskich stolikach i obok poduszek rozstawiono niewielkie kadzidełka, a płócienne ścianki przepuszczały dodatkowe światło z zewnątrz. Bez trudu więc dojrzałem sylwetkę mężczyzny, który rozsiadł się wygodnie na dużym siedzisku w odległym końcu namiotu. Nogi miał skrzyżowane i palił nargile. Z umiejscowieniem tego wszystkiego nie miałem kłopotów, a cały problem polegał na wytłumaczeniu sensu tego, co zobaczyłem. Kobiety nigdy wcześniej nie widziałem; jego z całą pewnością. Znałem go pod imieniem Gashanatantra. Rozdział III JEDNAK NIE ZAPOMNIANY Dlaczego mnie to nie dziwi? - zapytał Maks. - Bądź spokojny - odrzekł Shaa - na pewno coś z tego będzie. - Coś? Czy aby coś dobrego? - dopytywał się Jurtan Mont. - Dobre czy złe - różnica zależy głównie od punktu odniesienia -odparł na to Shaa. Zdarzenia to podstawa filozofii Maksa. Potem je wywołuje i kształtuje ich bieg w sposób całkowicie improwizowany. Aby skierować dokądś prąd, potrzebny jest ruch, a nie sadzawka. Shaa wskazał na wzburzoną powierzchnię rzeki Oolvaan za okrężnicą i na inne przycumowane barki, potem na statek, który sunął lekko w dół rzeki. - Znowu zaczynasz z tą filozofią? - odezwał się Maks. - Próbujesz mi ją wmówić od dziesięciu lat. - Jeśli jest odpowiednia - rzekł dobrotliwie Shaa - to czemu się przed nią uchylać? Maks prychnął. Ze swojego miejsca na szczycie kabiny tylnego pokładu barki Haalsena Groota mógł obserwować teren ponad pakami ustawionymi na nabrzeżu i wznoszącą się sylwetką korbowego dźwigu, którego budowa jak zwykle się opóźniała. Widział teraz wielu ludzi, lecz nie było jeszcze pomiędzy nimi Podstępnego Miecza, chyba że zjawił się tu w przebraniu. Dlaczego jednak miałby to robić? Miecz spóźniał się już o kilka godzin. Cóż, że nie wiedział, jak się nazywa, przez co zmuszał wszystkich do stosowania beznadziejnego pseudonimu. Co do jednego ich przekonał - był dosyć punktualny. Choć poczucie czasu Maksa bywało zmienne, umiał je docenić u innych. - Czy zastanawiasz się może nad złożeniem wizyty w jego biurze? - zapytał Shaa po chwili namysłu. - To tylko formalność - odrzekł Maks. - Jasne, że to zrobię, ale jego tam nie zastanę. Mam tylko nadzieję, że w cokolwiek się wplątał, na dłuższą metę pomoże to nam. Chciałbym tylko wiedzieć, kiedy się znowu pokaże. - Myślisz, że jeszcze go zobaczymy? - zapytał Jurtan. - Tak, zobaczymy go znowu, najpewniej w samym środku takiej burdy jak ostatnio. - O ile jeszcze będzie żył - dodał Jurtan, usiłując przybrać ton sygnalizujący zimną krew i bezwarunkowe przyzwolenie na zawieruchy, jakie czasem trafiają się na świecie. Taki sposób mówienia przychodził Maksowi i Shaa całkowicie naturalnie. - Czy będzie żył? - zdziwił się Maks. - A co to ma do rzeczy? - Rzucił spojrzenie na Shaa. - Myślałem, że masz uczyć tego dzieciaka. Shaa wzruszył ramionami. - Codziennie, no, może co drugi dzień, zdarza się coś godnego uwagi. Młodsze pokolenie nie jest już tym, czym dawniej, o ile dawniej nim było. Życzę ci więcej szczęścia. - Czy jesteś pewien, że go nie potrzebujesz? - zapytał z nadzieją Maks. Nie dręczył już więcej Jurtana, a przynajmniej tak przekonywał samego siebie. - Czy chodzi ci o to, że śmiercią nie należy się w ogóle martwić, czy też o to, że klątwa Miecza powoduje, że on nie może umrzeć? - Klątwa to podstępna rzecz - zamruczał z kajuty Haddo. - Śmierć może tu mieć znaczenie, albo i nie. - Haddo ma w zasadzie rację - odparł Maks podnosząc głos, aby usłyszano go w kajucie. - Ja myślałem jednak przede wszystkim o bogach. - Ty zawsze myślisz o bogach - rzekł na to Haddo. - Wrzodów przez to dostaniesz. Nagle tuż obok Maksa otworzyły się drzwiczki służące za wentylator; wychynął przez nie czarny kaptur i lśniące oczy podobne do węglików. - Może zazdrosny jesteś bogom władzy i wiedzy chcesz? - Znasz mnie przecież, Haddo - odparł Maks. - Nie zazdroszczę bogom, nienawidzę ich. Z przyjemnością bym ich wytępił albo przynajmniej przywrócił do statusu ludzi. - A nie chciałbyś się do nich przyłączyć? Shaa i Maks wymienili trudne do rozszyfrowania spojrzenia. - Wolałbym umrzeć, niż do nich przystąpić - odpowiedział Maks. - Myślałem, że powiedziałeś, iż śmierć wcale nie ma nic do rzeczy, jeśli chodzi o bogów - odezwał się Mont. Wszystkie trzy głowy - a przynajmniej Maksa i Shaa - natychmiast obróciły się ku niemu, lustrując młodzieńca dzikimi spojrzeniami. A któż by odgadnął, co wyraża twarz Hadda - jeśli w ogóle coś takiego miał? Jednak "oko" stworka było zirytowane nieco bardziej niż zazwyczaj. Mont nic nie zrozumiał. Dlaczego zawsze wszystko zrzucają na niego? No tak, był trochę niedojrzały, ale to przecież ważne pytanie i całkiem na miejscu, czyż nie? - Prawda jest prawdą, chyba że nią nie jest - rzekł Haddo tajemniczo, po czym zniknął im z oczu. Shaa otworzył już usta, prawdopodobnie po to, by ciągnąć dalej rozmowę. W tej jednak chwili barką wstrząsnął nagły dreszcz, po czym zakołysało nią na boki. Maks ześlizgnął się zgrabnie z dachu kajuty i stanął na ułożonych pakach. Shaa powiedział coś innego, niż początkowo zamierzał: - Czy to jakieś duże wodne stworzenie? - W środku portu Roosing Oolvaya? - odparł Maks. - Mało prawdopodobne. Gdzie jest Roni? On i Shaa znowu na chwilę spojrzeli na siebie, po czym równocześnie obrócili się, by spojrzeć na rufę, gdzie na końcu kajuty zainstalowano tymczasowe laboratorium dziewczyny. Statek jeszcze raz drgnął, na tyle mocno, że Mont zrobił kilka niepewnych kroków w stronę portowej okrężnicy, po czym przewrócił się o sięgającą do kolan stertę drewna. Ruch był tak silny, że nawet Maks wyciągnął rękę, aby się czegoś chwycić. Barka zatrzymała się z wysoko uniesionym pokładem od strony dziobu, a w ciszy, która nagle zapadła, usłyszeli cichy, lecz wyraźny głos Roni: - Cholera. Krótka chwila spokoju zakończyła się sykiem, jaki mógł wydawać czajnik wielkości kotła, w którym nagle zaczęła wrzeć woda. Wtem, z trzaskiem pękającego drewna, oderwała się tylna część dachu kajuty, z której we wszystkie strony posypały się drzazgi. Na środku leżała kula pulsującego światła wielkości pięści, opakowana w grudkowatą, przezroczystą i porozrywaną na strzępy osłonę. Całość ruszała się, jakby żyła. Za galaretowatą plamką wystrzelił z otworu słup "koronek"; jego czubek rozpadł się promieniście, jak płatki orchidei na długiej łodydze. Potem te płatki, jakby szufelki, z głośnym trzaskiem zacisnęły się na fruwającej plamce. Ostatnia fala światła wydobyła się z laboratorium, gdy płatki już się zasklepiały. Uwięziona plamka zatańczyła przez chwilę w powietrzu, jak mały koszyk na końcu krótkiego, wąskiego wiru powietrza, czy raczej na końcu grubej wędki. Potem linka i koszyk opadły z głośnym mlaśnięciem znów do kajuty. Barka powróciła do normalnej pozycji, rozbryzgując na boki fontanny piany aż po najbliższy dok. Na pokład spadły kawałki osmalonego drewna. Shaa spojrzał na Maksa i uniósł brew. - Wyglądało to na doładowanego pierwotniaka - zawyrokował Maks. - Roni sądziła, że uda się jej opanować wybuch ciałek magii komórkowej za pomocą tych jednokomórkowców, które bada. Najwyraźniej proces jest jeszcze w początkowym stadium. Mimo wszystko czary średniego stopnia bez trudu sprawiły, że rzecz nie wyrwała się spod kontroli. - Nie zapominaj o statku - mruknął Shaa. - To tylko mała dziurka - odparł Maks, wdrapując się z powrotem na dach. Stanął nad kraterem i wziął się pod boki z wyraźnym zadowoleniem. - Przydałoby się jednak więcej zabezpieczeń! - zawołał w głąb otworu. - Dla mnie wystarczy - odpowiedziała nieco słabym głosem Roni. - Co by się stało, gdyby się to wydostało na zewnątrz? - Mont zwrócił się cicho do Shaa. - Nie jestem pewien, czy chcielibyśmy się tego dowiedzieć - odparł w zamyśleniu Shaa. - Konsekwencje zależałyby chyba od tego, czy próbka organicznej materii potrafi się reprodukować. Siostra Monta wyszła z kajuty kaszląc. Jej twarz pokrywały smugi czarnej sadzy. Shaa wyjął czystą chustkę i podał ją Tildamirce. - Życie asystentki w laboratorium ma swoje wady - zauważył. - Kurczę! - zawołała oszołomiona. - To prawdziwa nauka. - Co dalej, Shaa? - zwrócił się do niego Mont. - Nie w tej chwili, proszę - odpowiedział Shaa. - Wstrzymaj myśli. Wielki! - zawołał głośniej, aby usłyszano go w kajucie. - Czy sytuacja jest pod kontrolą? - Nie ma problemów - odpowiedział ten z wnętrza rzednącej chmury dymu, która wciąż wypełniała drzwi i otwór na dachu. - Nie ma rannych, tylko mnóstwo sadzy, potłuczone szkło i ze dwie rozerwane belki. - Świetnie - odrzekł Shaa. - W takim razie, Maksymilianie, czy zaszczycisz nas przez chwilę swą obecnością na pokładzie? - Co? - odpowiedział Maks. - A tak. Oczywiście. Nieco roztargniony, odszedł od otworu i krawędzi kajuty; zeskoczył w dół tuż za skrajem dachu i chwycił się obiema rękami belki okapu, po czym zrobił pół obrotu w powietrzu i wyprostował nogi w górze, by stanąć mocno na rękach. Szybko złapał równowagę i odbił się silnie w powietrze. Natychmiast obrócił nogi ku dołowi, zginając się w pasie, po czym wyprostował górną część ciała i balansował, aż znalazł się w pozycji pionowej. Kiedy leciał w dół, stopy minęły krawędź dachu co najmniej o sześć cali. Po zetknięciu się z deskami ciało wydało głuchy odgłos; wylądował na ugiętych nogach, aby wyhamować impet upadku, a ręce wyciągnął na boki, żeby zachować równowagę oraz... dla lepszego efektu. Shaa był przekonany co do ostatniego. - Dziękuję - powiedział Shaa. - Na pewno nie zapomnę pochwalić twoich umiejętności, kiedy zjawi się tu poszukiwacz talentów z cyrku. Ale do tego czasu musimy omówić pewną ważną kwestię. Czy jesteś przekonany, że te badania są bezpieczne? - A co jest bezpieczne? - zapytał Maks, wstając i strzepując sadzę z ubrania. - Życie nie jest bezpieczne. Pływanie łódką nie jest bezpieczne. Magia nie jest bezpieczna. Rzeczy, którymi się zwykle zajmujemy, nie są bezpieczne. Jeśli potrzebujesz bezpieczeństwa, to lepiej... - Niezupełnie o to mi chodziło - odparł Shaa. - Mówiłem wyłącznie o naszym bezpieczeństwie, nie o konsekwencjach na szerszą skalę, które mogą się pojawić, jeśli stracimy kontrolę nad badaniami. - To trzeba zrobić - oświadczył z mocą Maks. - W przeciwnym... - Czy aby nie wyczuwam w twoim głosie nutki obsesji, hę? - zastanawiał się Shaa. - Poza tym nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Maks nie lubi znaleźć się w krzyżowym ogniu pytań - wyjaśnił stojącej z boku Tildy, która w wielkim skupieniu obserwowała ich wymianę zdań, jakby to był mecz tenisowy i obracała głowę z jednej strony na drugą, aby popatrzyć na każdego z mówiących po kolei. - Gdybyś był kimś innym... - zaczął Maks. - Ale nie jestem - zauważył ironicznie Shaa. - Gadają tak od lat - wtrącił Wielki Karlini, który wyszedł z kabiny kilka minut wcześniej. - Zwykle zajmują się tym dla zabicia czasu. Tym razem jednak sądzę, że Shaa do czegoś zmierza, więc nie próbuj zmieniać tematu, Maks. Chciałbym też wiedzieć, do jakiego stopnia jest to niebezpieczne. - Ten wypadek nic nie znaczy - oświadczył Maks. - Wiesz, na czym polegają eksperymenty czarnoksięskie; zawsze coś się wymyka spod kontroli, wychodzi trochę tak po swojemu, ale to nigdy o niczym nie świadczy. Radzisz sobie z tym i wracasz do pracy. No dobra, czasami wybucha ci laboratorium, ale tak to już bywa. W ten sposób rodzi się postęp. - Roni jest ostrożna - zauważył Karlini. - Nie jest tak roztargniona jak ja, a przynajmniej tak o niej mówią. Nikt, kto ją poznał, nie zakwestionowałby jej metod. - Jasne, że jest dobra - zgodził się Maks. - Jest jedną z najlepszych. Dlatego ona wszystkim się zajmuje, a nie jakiś niedojda, jak choćby Umberto Iguana czy nawet Shaa, albo ja sam. Jeśli ktokolwiek może tego dokonać, to właśnie Roni. Shaa rozłożył ręce w teatralnym geście wskazując na chmurę dymu, wciąż wiszącą nad kajutą. - Wyobraźmy sobie jednak zupełnie hipotetyczną sytuację - rzekł po chwili - w której ten twórczy wysiłek przynosi owoce i wydostaje się na zewnątrz. Według mnie konsekwencje byłyby dosyć poważne, nie sądzisz? - No tak - odpowiedział Maks. - Rzeczywiście, to możliwe. Chyba tak. - Czy "poważne" znaczy... - zapytała Tildy nerwowo drżącym głosem - takie jak w przypadku Roosing Oolvaya? - Nie - odrzekł Shaa. - Poważne w porównaniu z tym, co było w Roosing Oolvaya. - Och - szepnęła Tildy osłabłym głosikiem. - No dobrze, a więc to jest niebezpieczne - rzekł Maks. - Jakie mamy inne wyjście? To wielka szansa. Nie ma co do tego dwóch zdań, musimy ją wykorzystać. - Oczywiście, że mamy inne wyjście - odparł Shaa. - Stan jak przedtem. Nie denerwuj się tak, Maks. Istnieją jeszcze inne, bardziej taktyczne rozwiązania. Możemy doprowadzić do tego, by organizmy, których używamy w doświadczeniu, nie mogły uciec ani się rozmnażać, albo też zaprogramować je tak, by po ucieczce dokonały autodestrukcji lub uległy mutacji. Żeby mieć pewność, iż nie będą mogły żyć poza laboratorium, możemy je wyhodować na takich odżywkach, których tylko my jesteśmy w stanie dostarczać. Istnieje masa możliwości. - To dobre pomysły - przyznał Maks. - Nie jestem idiotą; wiem, kiedy coś ma sens. Zróbmy tak. Przepraszam, jeśli trochę mnie poniosło. - Zanim zabierzemy się wszyscy z powrotem do pracy - rzekł jeszcze Shaa - myślę, że ten dżentelmen będzie chciał zamienić z kimś słówko. - Wskazał na ich pomarszczonego kapitana, który biegł po trapie, potrząsając z niedowierzaniem siwą głową. Dobiegł do kajuty, gdzie chmura dymu prawie całkiem się już rozrzedziła, lecz wciąż jeszcze widać było smużkę czarnego woalu, który unosił się do nieba. - Powinienem był mu uwierzyć - oświadczył wzburzony kapitan. - Meester Groot bardzo mnie przed wami ostrzegał. Tak, tak, a ja myślałem, że to tylko jedna z jego przejaskrawianych opowieści. Takie rzeczy się nie powtórzą na rzece, zrozumiano? - Kapitanie - rzekł Maks. - Może zamienimy słowo na osobności? Shaa dał znak głową i oboje Montów oddaliło się z nim na pokład, poza zasięg pokrzykującego Maksa i słów roztrzęsionego kapitana. - A więc - Shaa zwrócił się do Jurtana, który przyglądał się całemu zajściu w milczeniu, jedynie od czasu do czasu przełykając głośno ślinę. - Co chciałeś mi wcześniej powiedzieć? - Um, hm... - Jurtan zachrząkał zdezorientowany. - Shaa rzeczywiście pamiętał, że on miał coś do powiedzenia. Nigdy by się tego nie spodziewał. Jak ma to teraz powiedzieć... ? - Weź się w garść - zachęcał Shaa. - Nie bądź pierdołą - przynaglała Tildy. Jurtan rzucił jej ostre spojrzenie, na które odpowiedziała tym samym, jak siostra bratu. - Ach, rodzina - mruknął pod nosem Shaa. Wszystko jednak wskazywało, że rodzeństwo Montów nie odnosiło się do siebie tak chorobliwie, jak w rodzinie Shaa, na ich szczęście. Z całą pewnością żadne z nich nie postradało zmysłów, a poza tym ich ojciec nie zaczął działać przeciw sobie, napuszczając ich na siebie. Ich skłonność do dopiekania sobie nawzajem, poprzez dotykanie najczulszych punktów, całkowicie mieściła się w granicach normalności. Jurtan przestał pomrukiwać na siostrę i powiedział: - Hm, ja przedtem chciałem się dowiedzieć, czy jest bezpieczny. Chodzi o Maksa - czy nic mu się tu nie stanie? No bo... czy bezpiecznie jest zostać z nim sam na sam? I ja też taki będę? Shaa obrzucił go badawczym spojrzeniem. - Nie - zawyrokował. Jurtan otworzył usta, popatrzył na swoją siostrę i nagle, zmarszczywszy brwi, najwyraźniej zmienił zdanie co do dalszych pytań. - Dobrze - powiedział. - Tylko to chciałem wiedzieć. Obejrzał się w kierunku, gdzie zostawili Maksa z kapitanem. Ten ostatni wciąż tkwił na pokładzie, mrucząc coś do siebie, natomiast Maks zniknął. Jurtan znowu się rozejrzał, ale tym razem w panice. Coś poruszało się pomiędzy dwiema zniszczonymi klatkami, a po chwili Maks i pochylił się beztrosko nad siecią z przewrotnym uśmieszkiem. - A więc - zagadnął Maks - jesteś gotów do drogi, co? W jaki sposób Maksowi udało się tak ich podejść? Jak mógł tak szybko się zamaskować? - Co? Tak od razu? - A znasz jakiś bardziej odpowiedni moment? - Hm... - odrzekł Jurtan - sarn nie wiem... jak to zrobiłeś? - To wielka sztuka - oświadczył Maks. - Ale można się jej nauczyć - zauważył Shaa. - Czy słyszałeś kiedyś o Stowarzyszeniu Masek, Jurtanie? - Czy chcesz pobudzić jego motywację? Jeśli pójdzie ze mną - powiedział Maks - nauczę go tego i owego, ale nie zacznij mu obiecywać teraz gwiazdki z nieba. Zobaczymy, jak sobie poradzi. - Świetnie! - zawołał Jurtan głosem na tyle zdecydowanym, na ile potrafił się zdobyć. - Zróbmy to. Rozdział IV PATELNIA LUB OGIEŃ Odkąd zacząłem zadawać się z Maksem, Shaa i resztą, miałem wrażenie, że jestem jakby przytroczony tyłem do uciekającego konia, ręce mam związane, a na twarz założono mi chustkę zasłaniającą oczy. Co chwila zmieniałem kierunek, a najpilniejszym moim zmartwieniem było nie wdepnąć w jakąś papkę albo nie upaść na skałę. Stojąc w wejściu do namiotu i wpatrując się w postać Gashanatantry, wyraźnie odczułem, że z koniem rozstałem się raz na zawsze. Jednakże świadomość, że utraciłem orientację i zdolność zmysłowego odczuwania otoczenia, nie były dla mnie czymś całkowicie nowym. Tak więc - choć wcale tego nie planowałem - zacząłem odzyskiwać spokój. Zauważyłem tuż obok wolną stertę poduszek na barwnym kilimie przykrywającym płócienną podłogę i zanim się spostrzegłem, znalazłem się przy niej i zająłem na niej miejsce. Kobieta wciąż stała w wejściu i obserwowała mnie wzrokiem, w którym - według mnie - była odrobina podziwu. - Proszę, wejdź i rozgość się - zwróciłem się do niej. - Nie tego oczekiwałem - rzekł Gash do mnie i do niej. - Czekałem na ciebie i pierścień; może także na jego głowę, odciętą dłoń lub inne odpowiednie świadectwo zgonu. Nie spodziewałem się was obojga razem, a jego najwyraźniej w jednym kawałku. Rozumiem też, że nie masz pierścienia? - On go nie ma - odpowiedziała wchodząc do namiotu, lecz nie siadając. - Jak cię o tym przekonał? - Jego wersja zdarzeń wydała się prawdopodobna i... - Nie mam co do tego wątpliwości - stwierdził mężczyzna o rysach Gasha. - Na pewno, biorąc pod uwagę jego reputację. - Nie mów do mnie tym tonem, Zhardann - powiedziała wpatrując się w niego z rękami opartymi na biodrach. -Nie jestem głupia, wiem doskonale, do czego jest zdolny; a co więcej, nie kłopotałabym się rozmową z nim, gdyby detektor jednak wykrył przy nim pierścień. Ubliżać mu - tak, owszem, ale nigdy wysłuchiwać. - Detektor - odrzekł. - Rozumiem, detektor. A przy okazji, jaka jest jego czułość? - Wystarczająca. - Rozumiem. Detektor. Masz dzisiaj dla mnie mnóstwo niespodzianek, nieprawdaż, moja droga? - Gash w zamyśleniu pyknął z nargilowej fajki W stronę komina wzniosły się małe, gęste obłoczki, które przepłynęły obok twarzy kobiety. Gdybym miał pod ręką fajkę, to również pykałbym z niej w zamyśleniu. Nazwała Gasha "Zhardannem", ale to nie była pierwsza rzecz, która kazała mi zastanowić się, czy to jest ten sam Gash, którego znałem. Z całą pewnością nie pokazał po sobie, byśmy się już kiedyś spotkali, nie zauważyłem też na jego twarzy ani znaku, świadczącego o tym, by mnie rozpoznał. Nie wydawało się również, by rozpoznał Monocha, ukrytego pod postacią laski, a to przecież on, Gash, mi go dał. Miecz zresztą chyba też go nie rozpoznał. Oczywiście, nie miałem wątpliwości, że Gash mógłby się tak zachowywać, sądząc z mojej dawnej z nim znajomości. Z drugiej strony nie poczułem też drżenia od metabolicznej więzi, którą narzucił mi Gash, a która jemu oddawała moje siły życiowe. Nie byłem pewien, czy poczułbym cokolwiek, gdybym znowu stanął twarzą w twarz z Gashem, ale mimo to uznałem, że warto się nad tym zastanowić. Na tym jednak nie koniec. Kobieta nie uważała go za Gasha; a najwyraźniej rozpoznała go we mnie. Byłem jej mężem Gashem. Jeśli Zhardann był Gashem, to prowadził bardziej skomplikowaną grę, niż chciałbym. Taka sytuacja wywołałaby lawinę pytań. W każdym razie na stole leżała już pełna ich garść. W tej chwili najważniejsza była kwestia tożsamości Zhardanna. Czy był tą samą osobą (lub bogiem), z którym niegdyś miałem do czynienia? Czy ten bóg (lub osoba) był naprawdę Gashanatantrą? W każdym razie nie sądziłem, by Zhardann chciał coś zdradzić. Wcale to nie znaczyło, że kiedyś nie zechce odciągnąć mnie na bok i szepnąć kilku słów wyjaśnień, ale... wiedziałem, że nie ma co marnować energii na czekanie. Czy Zhardann nic nie mówił, ponieważ był tym, kogo znałem, lecz teraz szykował nową intrygę? A może nie był tamtą osobą i nigdy wcześniej mnie nie widział? Ale czy coś łączyło tych dwóch Gashów; jeden był klonem drugiego, albo przybrał postać tamtego? Prosząc o drobne przysługi, czyli wyjaśnienia, miałem też nadzieję, że nie powstrzyma się i nazwie tę kobietę po imieniu, bym choć mógł się dowiedzieć, jak mam się do niej zwracać. Mogłoby wypaść dziwnie, gdybym przedstawiając ją komuś nie wiedział, co powiedzieć - przecież ona sądziła, że jestem jej mężem. - Jeśli on nie ma przy sobie pierścienia - rzekł po chwili Gash (lub Zhardann) - i twierdzi, że nie jest w stanie go odzyskać, czy może nas poinformować, gdzie jest w tej chwili i w jaki sposób go stracił...? - Jestem bardziej niż szczęśliwy mogąc tu wylegiwać się na twoich poduszkach - przerwałem mu. - Ale zamiast słuchać o tym wszystkim z drugiej ręki, równie dobrze mógłbyś zapytać o pierścień mnie, skoro przypadkiem tu jestem, i w ogóle. Zwłaszcza że mamy być wspólnikami. Jego brwi powędrowały do góry. Popatrzył na kobietę. - Ilu ważnych informacji nie miałaś jeszcze okazji mi przekazać? Patrząc jednocześnie na nas obu, co było sprytną sztuczką, ponieważ Zhardann (lub Gash) i ja znajdowaliśmy się bardzo daleko od siebie, kobieta podeszła do niego, usiadła obok na szkarłatnej poduszce z długimi złotymi kutasami i zaczęła cicho do niego mówić. Cały czas siedziała odwrócona do mnie plecami. Pomyślałem, że pewnie niedługo znowu się mną zajmą i właściwie ucieszyłem się, że nie muszę w tej chwili podtrzymywać rozmowy. Nie byłem pewien, co przed chwilą kazało mi zacząć mówić. Miałoby to jakiś sens; gdybym chciał zmusić ich, by traktowali mnie jak wspólnika. Musiałem nadal być asertywnym, nieznośnie pewnym swego typem -na tyle, by trwali w przekonaniu, iż jestem jednym z nich. Z drugiej strony postanowiłem trzymać usta na kłódkę, na ile mogłem, aż reguły gry się bardziej wyklarują. Z jeszcze innej strony był we mnie instynkt, który lepiej niż moje świadome, "ja" wiedział, o co tu chodzi; chciał wedrzeć się tu i pomóc. Pewnie gorzej by było, gdybym go nie posłuchał. Z kolei gdybym zaczął słuchać takich podszeptów, musiałbym zaufać im bardziej, niż chciałbym. Do tej pory bywało tak, że byłem posłuszny instynktom co do joty, przez co sprawy kończyły się najgorzej, jak mogły. Kobieta i Zhardann spojrzeli na mnie jednocześnie, po czym znowu zgodnie pochylili głowy. W końcu co mogli mi zrobić? Pewnie wiele rzeczy. Moje bliskie spotkanie z kulą robaków tej kobiety było chyba wstępną lekcją... Co jeszcze mieli w rękawie? Mogli na przykład torturować mnie i rozdzierać na kawałki; w ten sposób pozbyliby się mnie i na tym koniec. Chyba że... Maks wiele razy sugerował, że bogowie mają swoje sposoby na omijanie śmierci. Lub też Śmierci, jeśli zapoznamy się z nią osobiście. Postanowiłem nie rezygnować z walki tak długo, jak to będzie możliwe. Coś w końcu jednak spadnie na mnie i miałem nadzieję, że nie okaże się pierwszym kamieniem ogromnej lawiny. Zhardann znowu podniósł na mnie wzrok, tym razem jednak odezwał się: - Dlaczego właśnie ty miałbyś zrezygnować, i to w sytuacji gdy miałeś już pierścień w swoich rękach? - Można zrezygnować na różne sposoby - odpowiedziałem. - Pomyślałem, że może być ciekawie, jeśli usunę się na bok i popatrzę, jak ktoś inny przejmuje cugle. Takie przedmioty, jak ten pierścień, lubią wracać na scenę i wywołują przy okazji wiele innych interesujących zjawisk. Wy też tu jesteście. Spojrzeli po sobie; najwyraźniej zdobyłem punkt. - Rozumiem - odrzekł Zhardann. - A więc, jak sądzisz, gdzie teraz może być Pasook? - Ba! Nie wiem - odparłem. - Jeśli o niego chodzi, dałem sobie już ze wszystkim spokój, więc może nawet nie chce mu się zachowywać ostrożności. Możemy po prostu zacząć od najbardziej oczywistych miejsc. Zostawię to wam; w końcu ja wybrałem się tylko na przejażdżkę. - Nie ufam mu - rzekł Zhardann do kobiety. - Źle zrobiłaś przywożąc go tutaj. - Kto powiedział, że ja mu ufam? - odparła nieco urażonym tonem. - Przyprowadziłam go, bo mógłby być uży... - Nie mam żadnych gwarancji - przerwałem - i też wam nie ufam. Dlaczego nie odłożymy podchodów na bok i nie zajmiemy się tym, co mamy zrobić? - Nie masz prawa niczego proponować - oświadczył Zhardann. - Zapamiętaj to sobie. Wciąż mnie coś niepokoi, coś bardzo ważnego. Dlaczego się tym wszystkim zająłeś, a potem rzuciłeś w połowie drogi? - A kto powiedział, że tak zrobiłem? Moje słowa brzmiały na tyle dwuznacznie, że znowu zamilkli. Musiałem tak mówić, gdyż nie bardzo wiedziałem, co jest grane. W każdym razie szczęście zdawało się mi dopisywać. Kiedy przez cały czas czynisz tajemnicze uwagi, ludzie zaczynają myśleć, że coś głęboko ukrywasz, ale trudno do tego dotrzeć. Albo że jesteś kretynem. Dowiedziałem się przynajmniej, że osoba, z którą według nich związałem się w kwestii pierścienia, nazywała się Pasook. Zhardann spojrzał na mnie z ukosa, jakby inny kąt załamania promieni słońca miał sprawić, że lepiej będzie mógł obserwować. - Czy ty jesteś abdykacjonistą? O co, u licha, mu chodziło? Musiałem jednak dać szybką odpowiedź, w przeciwnym wypadku dowiedziałbym się, jak smaży się mój tłuszcz. - Jeszcze się do końca nie zdecydowałem - odpowiedziałem w nadziei, że zajęcie miejsca pośrodku nie dotknie ich za mocno ani z jednej, ani z drugiej strony. - A czy wy określiliście swoje stanowisko? - Moje stanowisko jest znane. Święte prawo bogów jest ścisłe i niezmienne. Zhardann zwrócił się do kobiety. - Czy ty wiesz, jakie jest jego zdanie? Teraz znowu przyszła jej kolej na badanie mnie. - Myślę, że jesteś na właściwym tropie, Zhardann. Pod Dall stał w końcu pomiędzy frakcjami aż do czasu, gdy utknął w pierścieniu, i wtedy rzeczywiście wszystko zaczęło się sypać. Pójście za Dallem mogło być z jego strony polityczną decyzją. Ale wprowadzenie do gry Pod Dalla nie mówi chyba nic o tym, po której stronie stoi mój mąż, ponieważ Dall sam był pośrodku. - To niekoniecznie prawda - odrzekł w zamyśleniu Zhardann. -Abdykacjoniści zazwyczaj korzystają na wprowadzaniu zamętu, a konserwacjoniści na utrzymywaniu status quo. Użycie Pod Dalla "w grze", jak to określiłaś, oznaczałoby popieranie abdykacjonistów. - Tylko z początku - odpowiedziała - a on już po pierwszej rundzie nie domyśliłby się, że gra się skończyła. - Nie zapominaj też o własnej mocy Pod Dalla - zauważyłem żywo. - Przechwycenie jego mocy to nie lada sztuka. Oboje odwrócili głowy, by na mnie spojrzeć. Uśmiechnąłem się do nich radośnie. - Nie przeszkadzajcie sobie - powiedziałem. - Ja tylko staram się pomóc. - Ja nie zmieniłem zdania - rzekł Zhardann, wciąż mi się przyglądając, ale kierując słowa do kobiety. - Byłoby dla nas o wiele lepiej, gdyby on nie żył, choć zgodzę się też na to, by przetopić go na pierścień i umieścić gdzieś w słoju, albo jeszcze lepiej zakopać na środku pustyni. Przychylam się do twojego punktu widzenia. Na razie chyba będziemy go tu potrzebowali. - Lepiej uważajcie - ostrzegłem. - Wszyscy z czasem przywiązują się do mnie. "Potrzebować" zmieni się w "chcieć" i gdzie wtedy podzieją się wasze cenne przekonania o tym, kto jest kim, kiedy ogarnie was braterskie uczucie? Kobieta wyciągnęła rękę, żeby powstrzymać Zhardanna. - Wiem - powiedziała. - Ma cięty język i używa go o wiele za często, ale nie zapominaj, że ma też swoją moc. Nie jest mocny tylko w gębie. - Jego moc to żałosne... - Przeszkodził mi... - przerwała - oraz Harmali. Na wzmiankę o Harmali, co musiało być oficjalnym imieniem kuli robaków, twarz Zhardanna przyjęła strapiony wyraz. Wyglądało na to, że odstraszenie Harmali było rzeczywiście czynem, o którym warto pamiętać. Chciałem zrozumieć, jak tego dokonałem i czy to w ogóle było moją zasługą. - Nie pytałeś też, jak zmusiłam go, by tu przyjechał - mówiła dalej kobieta. - No cóż, nie zmusiłam go. Co gorsza, zainteresowałam go naszą sprawą i z własnej woli zdecydował się tu przybyć. Miło mi było, że tak widziała niedawne zdarzenia; dla mnie jednak sytuacja nie była jasna. Jeszcze nie czas na westchnienia ulgi. - Jeśli chcesz rozgnieść mnie w pył - powiedziałem do Zhardanna - chciałbym skończyć z tym jak najszybciej. Jeśli nie, zabierajmy się do dzieła jako wspólnicy, korzystając przy tym z mojego doświadczenia. Zhardann spojrzał na kobietę. Wzruszyła ramionami. - Twoja sprawa, jeśli chcesz z nim walczyć - powiedziała. - Ja radzę tego zaniechać. Miałam już okazję poznać, do czego jest zdolny i muszę powiedzieć, że trzeba się z nim liczyć; jest w dobrej formie. Pewnie byś wygrał, ale nie ma sensu tracić czasu i energii tylko po to, by pokazać mu jego właściwe miejsce. Pamiętaj, że go znam i muszę ci powiedzieć, że nikt go jeszcze nie zdołał postawić na "jego miejscu". Musiałbyś go w tym celu zabić, a wiedz, że to jest mało prawdopodobne. Nawet dla ciebie. Znowu rzuciła na mnie drapieżne spojrzenie. - Zaatakuj go, kiedy przestanie być czujny albo kiedy odwróci się plecami, a sytuacja może okaże się zupełnie inna. Ja też się uśmiechnąłem. - Z takiej sytuacji są dwa wyjścia - odparłem - a każdy, kto ma plecy, może je czasem odwrócić, hę, hę. Uśmiech zastygł jej nieco na twarzy, ale odważnie przy nim trwała. - No dobrze, Jill - rzekł Zhardann. - Tymczasem powstrzymam swój słuszny gniew. W końcu należy słuchać rad wspólników. - To czasem wystarczająco dobry powód, by ich w ogóle mieć, prawda, Jill-tang? No i znowu - nie wiedziałem, że to powiem, aż się stało. Kobieta - Jill? Jill-tang? - sprawiała wrażenie, jakby chciała dalej się droczyć, ale Zhardann odezwał się pierwszy. - Dość tego - oświadczył. - Zacznijmy planować następne posunięcie. Mam nadzieję, że powiedzie się lepiej niż poprzednie. - Jak może wam się nie udać? - zapytałem. Żadne z nich nie podskoczyło ani nie utłukło mnie na papkę. Jill-tang to zapewne rzeczywiste jej imię - dłuższa, oficjalna forma. Ale, jak już mówiłem, nigdy wcześniej jej nie widziałem. Skąd więc mogłem wiedzieć, jak ma na imię? Miałem nadzieję, że przyczyną tego olśnienia jest metaboliczne połączenie z Gashem. Jeśli tak nie było, to ktoś, czyli ja, musi odpowiedzieć na wiele pytań. Zhardann znowu spojrzał na mnie niemiło; czy jemu się to nigdy nie znudzi? - Gdzie jesteśmy, w Roosing Oolvaya? - zapytał. - Czy Oolsmouth jest niedaleko stąd? - Trochę dalej w dół rzeki Oolvaan - odpowiedziałem. Zhardann spojrzał na Jill, która odwzajemniła się pustym spojrzeniem, jakby już przegrała. - W Oolsmouth mieści się siedziba Oolvaańskiego Banku Wzajemnego - rzekł w zamyśleniu. - Zapomniałem o tym - powiedziałem, starając się, by mój głos zabrzmiał jak najbardziej nieszczerze. Mogli zastanawiać się, czy rzeczywiście zapomniałem, czy też nie; ja jedynie chciałem, by sami o wszystkim opowiedzieli. - Oolvaański Bank nie ma zbyt wielu oddziałów, ale czy najbliższy nie mieści się właśnie w Oolsmouth? - Dlaczego zdecydowałeś się osiąść w Roosing Oolvaya? - zapytał Zhardann. - Lubię ten klimat - odparłem. - Miasto leży na uboczu, ale wieści i tak wcześniej czy później tu docierają. Można iść na ryby za nabrzeża. Lubię też powodzie, które się tu czasem zdarzają. - Czy mieszkasz w Roosing Oolvaya, ponieważ leży blisko Oolsmouth? - Wiesz przecież, że niczego z niego nie wydobędziesz, zadając bezpośrednie pytania - zauważyła Jill. Zhardann zamruczał coś sobie pod nosem. Na głos zaś powiedział: - Przestań mnie rozpraszać, kiedy do czegoś zmierzam. W końcu po czyjej jesteś stronie? - Po naszej - odrzekła Jill - o czym doskonale wiesz. Po prostu wskazuję ci, jak zaoszczędzić przy nim czasu na dłuższą metę. - Więc przestań. Jeśli twoje podpowiedzi są coś warte, sam na to wpadnę. A kto mówił, że sprawa z nim będzie się ciągnąć dłużej? Zastanów się nad swoją lojalnością, rozumiesz mnie? - Dopóki ty rozumiesz mnie - odparła. - Czy to jasne? - Tak - potwierdził Zhardann. - Zupełnie jasne. A więc Oolsmouth. Zdecydowanie Oolsmouth. - Wymierzył we mnie palcem. - Jeśli tylko się dowiem, że chcesz mnie wystawić do wiatru dla swoich celów, to... - Tak, oczywiście - zgodziłem się. - Dobrze, rozumiem cię. Chodzi więc o Oolsmouth. Chcesz spełnić toast, czy od razu ruszyć w drogę? I czy chcesz omówić, co zrobimy z pierścieniem od razu, jak go znajdziemy, czy później? Pamiętaj, że to ja wiem, jak nad nim panować. Rzecz jasna, nie miałem o tym pojęcia, a przynajmniej nie wiedziałem, czy mam. Oni jednak zawsze gotowi byli uznawać, że wiem o pierścieniu wszystko. Nie łudziłem się, by rozmyślania doprowadziły tę parę aż do takich wniosków, dlatego postanowiłem "wyłożyć karty na stół", by im jeszcze bardziej poplątać w głowach. - Sądziłam, że nie jesteś już zainteresowany pierścieniem - zauważyła Jill. - Tak było, dopóki się nie zjawiłaś - wyjaśniłem. - Teraz zainteresowałaś mnie wieloma różnymi sprawami. - Dobrze więc - podsumował Zhardann - podzielimy się tym pierścieniem. - Świetnie - odrzekłem przeciągając słowa. - Tak samo umawiałem się ostatnim razem i źle na tym wyszedłem. Czy myślicie, że jestem aż tak głupi? - Możemy kolejno brać go na przechowanie, prawda? - zaproponowała Jill. - Zhardann, czy twoja organizacja nie mogłaby się tym zająć? - Może - odrzekł. - Może, jeśli my... - Możemy sprzedać go na aukcji - rzuciłem. - Dla niektórych grup fakt, że mają Pod Dalla w kieszeni, może być cenniejszy niż dla nas, nie sądzicie? Jill i Zhardann spojrzeli na siebie szybko, znowu porozumiewając się bez słów. Nie odstawiałem całej tej sceny po to, by wynegocjować dla siebie większy udział, ale po to, by uważali, że jestem osobiście zainteresowany transakcją. Zdawałem sobie sprawę, że porozumienie, które byśmy w ten sposób zawarli, niewarte byłoby w rzeczywistości złamanego oola. Jeśli jednak oni dojdą do wniosku, że zajęliśmy się wspólną sprawą, a ja przyjąłem ich rozwiązanie, może przestaną oglądać się przez ramię i czekać, aż spróbuję ich oszukać. Wszystko to oczywiście straci ważność, gdy tylko zdobędziemy pierścień. Sami by to przyznali, ale przynajmniej do czasu moglibyśmy uczciwie współpracować. A jednak nic z tego, bo wiedziałem, że cała heca od początku jest szaleństwem. Wszystko sobie wymyśliłem, by wysłać nas do Oolsmouth śladem Pasooka. - Aukcja może być nie najgorszym pomysłem - stwierdziła Jill. -Proponuję, byśmy na razie na tym poprzestali i powrócili do tej sprawy w drodze, dobrze? - Dobrze - odrzekłem. - Zgoda. Nareszcie nadszedł czas odjazdu. Miałem pełną świadomość, że będzie to kolejne ważne wydarzenie, które najpewniej obnaży mój całkowity brak wiedzy co do drugiej natury boga, który stał się człowiekiem. Do tej pory jednak szło mi dobrze i może dałem się ponieść przeświadczeniu, że dopisuje mi szczęście. A szczęściło mi się niewątpliwie. W każdym razie niecierpliwie oczekiwałem, co się stanie, kiedy będziemy wyruszali. Dobrze byłoby zbadać, dokąd sięga wiedza, którą czerpałem z metabolicznego połączenia; czekałem więc, w jaki sposób ujawni się ona tym razem, gdy uzna, że znowu jestem przyparty do muru. Dlatego byłem bardzo zaskoczony i nieco zawiedziony, gdy Zhardann zagwizdał na kilku służących, zostawił ich przy pakowaniu rzeczy i poprowadził Jill ze mną do wyjścia z namiotu. Zaskoczyło mnie to, że nie odlecieliśmy ani nie zrobiliśmy czegoś równie oryginalnego, ale przecież nie spieszyło się nam tak strasznie. Pokazowe sztuczki zabierają mnóstwo energii, jeśli musisz z nich skorzystać, nawet gdy jesteś bogiem. Nagle poczułem dreszcze, którymi zapewne posługuje się zdrowy rozsądek, gdy daje znać o swoim powrocie; ale nie byłem tego pewien. Przyszła mi do głowy następująca myśl. Co by się stało, gdyby Zhardann powiedział: "No, lecimy", a więź metaboliczna nie zadziałałaby? A może Zhardann jednak był Gashanatantrą i cała historia ma tylko na celu zdezorientowanie mnie, bym nie wiedział, co robić dalej? Myśl, że ci dwoje tylko czekają na potknięcie, napawała mnie średnim optymizmem. Dobrze byłoby zostać z tyłu w czasie podróży, wymknąć się im cichaczem i zniknąć w tłumie. Z drugiej strony różne czarne scenariusze, rysowały się wyraźnie na horyzoncie i muszę przyznać, że wcale nie chciałem ich wówczas doświadczać. Wszystkie te hipotezy przesuwały się przez moją głowę, gdy maszerowaliśmy w słońcu, a służba składała za nami namiot. Gdy debatowaliśmy w środku, na zewnątrz zgromadzono kilka koni. Zhardann wskoczył na jednego z nich, najwyraźniej przedniego chowu, choć nigdy nie interesowałem się za bardzo końmi. Jill zaś dosiadła innego, jeszcze bardziej atrakcyjnego wierzchowca maści kasztanowo-białej. - Jestem pewien, że nie pomyślałeś, by przyprowadzić własny środek transportu - rzekł do mnie mężczyzna lodowato. - Jeden z tych w zupełności się nada, dziękuję - odparłem. Mruknął coś pod nosem, zapewne "To będzie długa podróż" albo jakiś inny, niecenzuralny odpowiednik tej uwagi. Cieszyłem się, że tego nie dosłyszałem; nie wiedziałem przecież, ile obelg zniesie mój łagodny temperament. Jeśli o mnie chodzi, to ta wędrówka będzie i tak o wiele dłuższa niż dla nich. Oprócz mego nieustającego celu, by pozostać przy życiu, mogłem zyskać dużo więcej niż oni. Jeśli będę bystry, to przy sporej dawce szczęścia i otwartych uszach zajdę może daleko. Rozdział V KOSTKI LODU Powietrze nad powierzchnią rzeki Oolvaan było zbyt wilgotne dla Zalzyna Shaa. W tej chwili stał na pokładzie "Bezpodstawnego Zysku", statku Haalsena Groota i pochylał się, z założonymi na piersiach rękami, nad okrężnicą sterburty. Przyglądał się przy tym mijanym po drodze drzewom bawełnianym. Płynęli już od trzech dni, bez Maksa i Jurtana Monta, którzy wyruszyli w swoją drogę lądem na zachód; żaden z nich nie rozwikłał zagadki zniknięcia detektywa. Odjazd był trochę męczący z powodu bałaganu zwykle związanego z takimi chwilami, ale od tamtego czasu minęły trzy dni bez zdarzeń. Jak dotąd - mówił ostrożnie Shaa. Na wznoszącym się wysoko brzegu widać było połacie nie przetrzebionych lasów, na przemian z polami uprawnymi. Świeciło słońce, które zbliżało się już do linii horyzontu, a ludzie poruszali się niespiesznie; w sumie był to piękny dzień. Mimo to Shaa nie był zadowolony. W zasadzie miał gderliwe usposobienie i nie podobał mu się ten dzień, ponieważ nie dał wygodnego pretekstu, by ulżyć swemu splinowi. - Przepraszam? - odezwał się za nim jakiś głos. Była to Tildamira. - Przyniosłam trochę mrożonej herbaty. Shaa opuścił wzrok na zielonobrunatne wody, uderzające o brzeg. - A jakich dokładnie składników użyto do tej mikstury? - zapytał. - Tych samych co zwykle: pewnie herbaty, wody i czegoś do mrożenia - wyliczała Tildy. - Wody? - powtórzył Shaa. Ostentacyjnie przyglądał się czemuś pomiędzy łodzią a brzegiem - ach, już zrozumiała. - Nie z rzeki, przynajmniej tak mi się zdaje, a poza tym przepuścili ją przez kocioł destylacyjny Maksa. Stanęła obok niego, oparła łokieć na balustradzie i wychyliła się, przyglądając mu się z dosyć bezpiecznej odległości. - Proszę - postawiła kubek na okrężnicy pomiędzy nimi. Z szerokiego dzióbka wystawała gałązka mięty i jeszcze jeden listek ze schowka Shaa, w którym trzymał glicerydy według własnego przepisu. - Dziękuję - powiedział Shaa, z trudem zachowując spokój. W końcu tylko chciała być miła, a pomiędzy gderliwością a grubiaństwem jest jeszcze cała przepaść. - Chyba nie mam teraz ochoty. - Jak chcesz - stwierdziła. Spojrzała na wodę i dojrzała dwa piżmoszczury dokazujące przy brzegu. - Całkiem tu ładnie. - Chyba tak - odrzekł posępnie. - Co ci się stało? - Nie lubię czuć się bezużyteczny. - Dlaczego tak się czujesz? - zapytała Tildy. - Opracowałeś na nowo eksperyment Roni, żeby jej drobnoustrojom trudniej było uciec, prawda? A czy sam nie przeprowadzasz doświadczeń na odżywkach? Jak postępy? Shaa spojrzał na nią, pochylając głowę tak, by jego oczy bardziej błyszczały pod gniewnie zmarszczonymi brwiami. - Potrzebna jest tu cierpliwość - odrzekł - jak w większości eksperymentów, w przeciwieństwie do amatorszczyzny lub wynalazków. Niemniej moje doświadczenia z odżywkami to tylko boczny tor. Patrzenie, jak ktoś inny wykonuje główną robotę, którą równie dobrze mógłbym zająć się sam, nie jest dla mnie ideałem widowiska. - Ale to, co sam zrobiłeś, jest... - Nie musisz mi schlebiać - oświadczył. - Jeśli zapragnę opieki, dam ci znać. Tildy zmarszczyła brwi. - Mówię ci po prostu, co myślę. Dlaczego masz chodzić taki osowiały? Czy dlatego, że klątwa nie pozwala ci własnoręcznie sporządzać czarów, a na statku nie można się już wplątać w żadne kłopoty? Dlaczego nie potraktujesz tego rejsu jako wakacji? Przecież jest wycieczka, prawda? Za takie rzeczy ludzie słono płacą. Shaa odwrócił wzrok z powrotem ku wodzie. Jakoś nie od razu się połapał, że blok lodu wielkości wanny pojawił się tuż za barką. Statek płynął w dół rzeki z prądem, lecz nieco szybciej od niego - dzięki żaglom pomiędzy masztami - przez co lód dryfował leniwie w stronę rufy. Co zaskakujące, otaczająca ich woda miała temperaturę powyżej zera, a najbliższy śnieg czy lodowiec znajdowały się o setki mil w górę rzeki, kilka miesięcy drogi stąd. - Ale ten nieszczęsny element przymusu - mówił dalej w roztargnieniu Shaa, niemal całą uwagę skupiając na miniaturowej górze lodowej - to, że mam przymusowe wakacje, odbiera mi całą radość. Wakacje to zwykle nagroda za dobrze wykonaną pracę, albo chociaż dokończoną, a najprzyjemniej jest, gdy odpoczywa się, kiedy ma się na to ochotę. Wakacje pod przymusem, z narzuconym próżnowaniem, to straszliwie męcząca perspektywa. - A co z wypalaniem się? Przecież zawodowo zajmujesz się magią, prawda? Co robisz, kiedy potrzebujesz się doładować? - Zapadam z radością w lekką śpiączkę na tydzień lub dwa - odpowiedział Shaa. Tildy pomyślała, że w jego głosie pobrzmiewa zarozumiałość. Ale przecież to był Shaa, a jego głos zawsze brzmiał nietypowo - trochę tak albo inaczej. - Na pewno mógłbyś zająć się wieloma rzeczami, na przykład czytaniem, co ty na to? Jesteśmy na rzece, możesz więc nawet usiąść na pokładzie i opalać się. - Przyspieszone dermatologiczne starzenie się - mruknął Shaa. - Rak skóry. A jednak siedział (czy też próżnował) na pokładzie i słońce miał rzeczywiście wysoko nad głową. Nasunął brzeg kapelusza głębiej na czoło. - Wiesz, że nie musisz tu ze mną siedzieć - zauważył kwaśno. - Zdaję sobie sprawę, że moje towarzystwo obecnie pozostawia wiele do życzenia. Jeśli mnie będą pytać, potwierdzę, że twoje zadanie jako niańki zostało odpowiedzialnie spełnione. - Nie musisz zachowywać się jak stary skorupiak, kiedy ktoś stara się być tylko miły - mruknęła Tildy. Shaa żałował, że nie ma szczypiec albo odpowiedniego pancerza, które mógłby wyciągnąć zza pazuchy i osiągnąć piorunujący efekt. Nie był jednak przygotowany na każdą możliwość. Mimo to próbował coś zrobić. Kiedy zdał sobie sprawę, że wymyka mu się niezwykła okazja, stał się jeszcze bardziej drażliwy. - Nie musisz zapewniać mi widowni - rzekł do niej, wymachując rękami i poruszając palcami jak rak. Dla niego życzliwość Tildy była w najlepszym razie kiepską namiastką prawdziwej, znaczącej pomocy, a ponieważ Shaa, jako człowiek czynu, potrzebował byle jakiego usprawiedliwienia dla swej niemocy magicznej, skorzystał z nadarzającej się okazji. - Ach, dobrze - rzuciła, odsunęła się od burty i zniknęła w laboratorium. Shaa patrzył smętnie, jak lodowa kra oddala się od rufy. Nie zawsze był człowiekiem czynu. W tej chwili akurat czuł się pognębiony. Chciał tylko być aktywny; iść przed wszystkimi, przykładać do wszystkiego ręki i... pakować się w kłopoty, ale zdrowie sprawiło mu zawód. Co jeszcze ważniejsze, klątwa obróciła się przeciwko sercu Shaa, które przekazało zepsucie reszcie organizmu. Zdrowie nawaliło mu zaraz, gdy tylko wpakował się w masę nieczystych interesów, tak że zamąciły mu w głowie. Popatrz na siebie, pomyślał, stałeś się pośmiewiskiem dla nieletniej strażniczki, na tej łagodnej rzece wijącej się wśród uprawnych ziem. Nie trzeba więcej, żeby człowiek zaczął się miotać. Zaraz też przyznawał, że jego strach nie ma nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Nie ma przecież ochoty tak od razu umierać. Gdyby tak było, mógłby po prostu skoczyć do wody i czekać, aż trafi się ktoś, w czyje sprawy mógłby się wmieszać. Nie miał też zamiaru zadowolić się swym obecnym stanem. Wybrał więc pośrednie rozwiązanie i postanowił być przez jakiś czas umiarkowanie nieszczęśliwy w oczach każdego, na kogo się natknie, a potem stać się niesłychanie dumny, chyba że pojawiłoby się coś godnego zainteresowania. Wszystko to nie oznaczało, że nad Roosing Oolvaya było wiele do oglądania. Shaa rozważył wszystkie możliwości w myślach. Rzeka co prawda czasem wylewała, ale teraz była niewłaściwa pora roku; można było jeszcze liczyć na jeden, dwa pioruny, zanim dotrą do Oolsmouth. Z pewnością gdzieś trwała jakaś wojna, dorzecze rzeki Oolvaan jednak oddawało się na razie spokojnemu handlowi; a zresztą on i tak nie był nigdy wielbicielem bezładnych rzezi. Wszyscy piraci rzeczni porzucili już swój fach. Na brzegach widział zaorane pola, rzadkie lasy; w promieniu setek mil nie znalazłbyś ciekawej zwierzyny, a tutejsze bydełko było udomowione. Cóż, może zjawi się choć jego brat. Wypłynęła następna kra, którą natychmiast pochwycił prąd wody prutej dziobem barki. Shaa zmarszczył brwi. Odszedł od burty i skierował się na rufę, przedzierając się przez sterty klatek i porozrzucanych towarów na handel. Taksował je wzrokiem, jak przedtem wody rzeczne. Nie było tu kawałków lodu - a nie, był jeden, ukryty w wodorostach. Shaa dotarł do kajuty na rufie i zajrzał do jej wnętrza. - Wielki! - zawołał. - Czy miałbyś dla mnie chwilkę? - O co chodzi? - zapytał Karlini. - Ujawniają się. Wypływają. Karlini wyszedł na pokład, zmrużył oczy, po czym skrzywił się, patrząc tam, gdzie wskazywał mu palec Shaa. - Lód? - zapytał. - To dziwne. - No właśnie. Sprawdzimy, co go wytwarza? - Sądzisz, że to efekt rezonansu? No cóż, to możliwe. Chyba równie dobrze mógł zacząć się tutaj, jak gdziekolwiek indziej. Poszli obaj na dziób statku. Nieliczni krzątający się tam marynarze nie zwrócili na nich uwagi; doradzono im jeszcze przed wypłynięciem z Oolsmouth, że będzie dla nich bezpieczniej, jeśli pozwolą Karliniemu i jego ludziom robić, co tylko zechcą, a poza tym dostawali za ten rejs niesamowite pieniądze. - Najprościej będzie obserwować na dziobie - rzekł Shaa, schodząc po szczebelkach drabiny na korytarz pod dziobowym pokładem, a nie po schodach, wiodących prosto na pokład. - Jeśli zauważymy krę, będziemy wiedzieli, skąd lód się bierze. - Rezonans może wywieść nas w pole - zauważył Karlini. - Z daleka dociera do ciebie tego całe mnóstwo, kiedy grzbiety fal są najpotężniejsze. Jeśli ta maszynka do lodu rzeczywiście jest sprytna, to może wytwarzać zamarzające plamy na rzece w odległości pięćdziesięciu jardów, więc samo obserwowanie, skąd lód nadchodzi, być może niewiele nam powie. - No tak - zgodził się Shaa. - To prawda; nie mogę powiedzieć, że całkowicie ufam takiej lodziarce. Po prawej stronie pojawiła się mała galeria. Shaa wyjrzał najpierw, by sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi z kotłem, po czym przecisnął się pomiędzy stertą garnków i worków z mąką, w pewnej odległości od odlewów w nowiutkich pakach. Maszynka do lodu tkwiła mocno na beczce solonych dorszy, wsparta o drewniany szkielet statku. Rura wychodząca z niej zmierzała w górę, ku zbiornikowi wody na pokładzie, a pod sufitem, wsparta na hakach, wchodziła do oczyszczającego filtra Maksa. Shaa zakręcił zawór, pozwolił, by woda w niej zabulgotała i opadła, otworzył zatrzask na skrzynce filtra i ostrożnie wyjął sito, prostokątny kawałek gąbki w drewnianej ramce. Słabe, mgliste światełko w tubie prowadzącej od skrzynki do filtra zajarzyło się i zgasło. Shaa podał rurę Karliniemu i obaj zaczęli się jej przyglądać. - Jak się dobrze przyjrzeć - rzekł Karlini - to okazuje się, że ten filtr jest słabo naładowany, prawda? Największy efekt rezonujący, jakiego można by się po nim spodziewać, to sopel lodu na przylegającej ścianie. - W większości przypadków pewnie bym się z tobą zgodził - powiedział Shaa, wskazując palcem na gąbczasta matrycę; temperatura na jej powierzchni nagle spadła tak, że palce od niej drętwiały. - Pamiętaj jednak, kto to zaprojektował. - Nie zapomniałem o tym, ale weź pod uwagę, że to jednak nie jest jedna z tych mechanomagicznych hybryd Maksa. Nie ma w niej ruchomych części, tylko procesy rozpraszania i transmisji. - A jak sądzisz, co on wplątał w matrycę? Czy użył tu technik podstawowych, czy też jakichś efektów kwantowych drugiego poziomu? Karlini przesunął dłonią po powierzchni siatki. - Według mnie to pierwszy poziom. Przecież Maks trzyma wszystko, co ma związek z drugim poziomem, w tajemnicy. Nie sądzę, żeby ryzykował utratę swojego nowego odkrycia przez coś tak przyziemnego jak maszynka do lodu. - Uwierz mi - zapewnił Shaa. - Kiedy Maks rzuca się na jakiś nowy projekt, to w końcu może w nim użyć każdej techniki, którą zna. Jest też nadzwyczaj troskliwy, jeśli chodzi o wygodę swoich stworzonek. - Ale to my mamy maszynkę do lodu, a nie on - przypomniał mu Karlini. - Myślał, że wyświadcza nam przysługę. - Bo to była przysługa. Jak myślisz, w jaki inny sposób moglibyśmy otrzymywać lód? Nie mamy miejsca na skrzynię z lodem, gdyż graty Groota zajmują cały pokład. No cóż, cieszę się, że mamy lód. - Ja też - przyznał Shaa. Coś znowu uderzyło w kadłub statku, powodując drżenie na całym pokładzie i zazgrzytało o burty, upadając tuż obok miejsca, w którym stali - zapewne poniżej linii wody. Chrobotanie trwało kilka sekund, po czym maszynka do lodu rozsypała się na kawałki. - Wiesz - powiedział Shaa do Karliniego - według mnie to urządzenie działało bez zarzutu. Co byś powiedział, żebyśmy zmienili obiekt naszego zainteresowania? Ta kra jest, zdaje się, większa od wcześniejszych, a poza tym podeszła bliżej. Zanim Shaa skończył, Karlini pozbierał części maszynki i już wychodził na przedni pokład. Shaa podążył za nim korytarzem. Był tam już kapitan, w towarzystwie Hadda i Wroclawa. Ten ostatni najwyraźniej zajmował się przed chwilą polerowaniem broni, sądząc ze sterty szmatek u jego stóp, groźnie wyglądającego wiaderka ze smarem i na wpół lśniącego stojaka u boku. Wszyscy przyglądali się taflom lodu na wodzie. Było ich zdecydowanie więcej, niż sądził Shaa, i nie ulegało kwestii, że stale rosły. Shaa pomyślał, że nie od rzeczy byłoby je teraz nazywać małymi górami lodowymi. Kiedy nadchodzili, Haddo odwrócił się do nich z wyraźnym wyrzutem, promieniującym z głębi kaptura. - Nie podoba mi się to - oświadczył. - Kapitanie Luff- powiedział Shaa. - Rozumiem, że to nietypowe zjawisko na tym odcinku rzeki... - Nigdy czegoś takiego nie widziałem - przyznał kapitan. - Chociaż wygląda to ładnie, prawda? Ale jesteśmy na statku, a te cholerstwa kierują się na nas. - Czy ma pan zamiar zacząć je wymijać? - Nad tym się właśnie zastanawiałem, panie Shaa - powiedział kapitan, gładząc swoją krótką srebrzystą brodę. - Może pana rada, albo pana Karliniego, pomogą w tej sytuacji. Jak pan wie, przepłynąłem wiele mórz i rzek, jako chłopię i jako mężczyzna, i zawsze, kiedy widziałem tego rodzaju rzeczy, szykowała się jakaś czarna magia. Wy dwaj, panowie, przepraszam, że o tym wspomnę, jesteście od tego wybitnymi fachowcami. - Sądziliśmy, że to może robota maszynki do lodu - rzekł Karlini - ale to nie to. Nie wiemy, co to jest, ale podejrzewam, że kry tak po prostu sobie nie odpłyną, a wszystko wskazuje na to, że robią się coraz większe. Polecałbym przygotować się do wymijania. Pewne jest, że to fizyczne ciała, a nie jakaś iluzja. - Szczerze mówiąc, kapitanie - odezwał się Shaa - doradzałbym panu płynąć dalej tak, jak pan chce i nie prosić nas o radę, przynajmniej nie w środku kryzysowej sytuacji. - Właśnie tak robiłem - stwierdził kapitan. Nie muszę już mu tłumaczyć, żeby starał się nie nadepnąć na odcisk komuś, kto może wstrząsnąć nogą i ugryźć, pomyślał Shaa. Skrzywił się na myśl o tym, że jego metafora tak niewiele ma wspólnego z cywilizowanym rozumowaniem. Kapitan Luff zdawał się rozumieć, że magicy to niebezpieczni, trudni i niezrównoważeni osobnicy, chociaż to, co sądził na temat Karliniego zwłaszcza, choć również i o Shaa, w związku z ich wyjątkową beztroską w stosunku do spraw największej wagi, było niezbadane. - Proszę tylko, wtrąćcie się, gdy będziecie mieli coś do dodania -poprosił kapitan. Nie ulegało wątpliwości, że kapitan dotrzymuje słowa, gdyż dwaj marynarze nadeszli z oszczepami z rufy i zajęli miejsca przy obu burtach. "Jeden stopień na port!" - krzyknął marynarz z gniazda. Sternik z pokładu na rufie odpowiedział: "Tak jest" i statek skręcił lekko w stronę portu, pozostawiając ostatnią krę po stronie sterburty. Stojący tam oszczepnik uderzył w lód dzidą i wychylił się mocno, aż mięśnie na plecach i ramionach naprężyły się pod krótką koszulą, a kra obróciła się powoli i odpłynęła. Kapitan, który przyglądał się temu, rzekł półgłosem do Shaa: - Te górki robią się coraz większe, a oszczepy na nic się nie zdadzą; pękną jak patyczki. Nie ulegało wątpliwości, że kapitan ma rację. Góry lodowe formowały się pod powierzchnią wody, po czym z rozbryzgiem wypływały na powierzchnię; dzięki temu można było ocenić masę każdej nowej kry. Najwyraźniej rozrastały się. Dzięki rozwiniętemu żaglowi, który chwytał wiejącą od tyłu bryzę, i prądowi rzeki płynęli z dużą szybkością. - Wiem, że chcecie dopłynąć jak najszybciej - stwierdził kapitan. - Jest dla mnie punktem honoru, by prowadzić najszybszy tranzyt na tym odcinku Oolvaan, ale muszę wam powiedzieć, że wolałbym, byśmy na jakiś czas stanęli. Płyniemy w dół rzeki szybciej niż prąd i to on właśnie niesie na nas kry lodowe. Jeśli zwolnimy albo się zatrzymamy - lód zostanie przed nimi. O to właśnie chodzi. - Jeśli za tą ławicą lodu ktoś stoi - zauważył Shaa - to może zależy mu właśnie na spowolnieniu nas. Jednak to pan jest kapitanem, a my mamy szczęście, że pan jest z nami. Proszę robić, co pan uważa za słuszne. Ze skwapliwością, która podkreślała poczucie ulgi, kapitan polecił zwijać żagle. - Teraz zobaczymy, co się tu naprawdę święci - mruknął Shaa. - Tak sądzisz? - zapytał Karlini. - A ty nie? Haddo znowu obrócił się do nich i uważnie się im przyglądał. - Czy macie pojęcie - zapytał - o czym każdy z was mówi do drugiego? - Oczywiście, do ciebie należy komentarz - zauważył Shaa. - A jednak jakoś się porozumiewamy, co? Haddo, najwyraźniej nie mając na to celnej odpowiedzi, obrócił się onieśmielony. Znowu zaczął przyglądać się wodzie. - Czy widzicie to, co ja widzę? - zapytał. - Nasze zjawisko się zmienia - zgodził się Shaa. Kry wypływały na powierzchnię w odległości około dwóch długości statku przed nimi, z miejsca, które trzymało się od nich wciąż, mniej więcej, w tej samej odległości. Jednak kiedy łódź zaczęła zwalniać, obszar ten począł się do niej nieuchronnie zbliżać. Zwolnili teraz mniej więcej do dwóch trzecich poprzedniej prędkości. Odległość do strefy wytwarzania kry zmniejszyła się proporcjonalnie i nadal kurczyła się w tym samym tempie. - Kapitanie, ufam, że pan widzi to samo co ja. - Tak jest - odrzekł kapitan, mrużąc oczy w skupieniu. Shaa spojrzał na Karliniego. Ten mruczał sobie coś pod nosem i przesuwał rękami, powtarzając ściśle określone ruchy; a opuszki jego palców mieniły się metaliczną poświatą w słońcu - może najlepiej będzie mu nie przeszkadzać. - Sądzę, że to odpowiednia proporcja pod względem matematycznym i geometrycznym, biorąc pod uwagę stosunki i kąty - rzekł Shaa do nikogo w szczególności. - Kiedy ten statek osiądzie na miejscu i zakotwiczy, fragmenty lodu będą próbo wały wypłynąć na powierzchnię spod kilu, mniej więcej pośrodku kadłuba. - Niedobrze - odezwał się Wroclaw, który do tej pory przyglądał się całemu zdarzeniu w milczeniu. - W rzeczy samej - podchwycił Shaa. - Nie jestem wykwalifikowanym marynarzem, a mając takiego u boku nie zaryzykuję precyzyjnej oceny sytuacji, mogę jednak zauważyć, że stanowi ona poważne, jeśli nie śmiertelne, zagrożenie dla naszego statku. - Podnieść żagiel! - rozkazał kapitan. Odpowiedział mu na całego zgodny chór "podnieść żagiel" i "podnieść żagiel, tak jest". Niemal natychmiast po komendzie załoga podniosła czworokątny żagiel na maszt. Statek skoczył naprzód, zostawiając za sobą głębszy kilwater. Miejsce, z którego wypływał lód, cofnęło się i przerwało swój nieuchronny napór na kadłub. Nie wycofało się jednak do poprzedniego położenia, gdy statek płynął z uprzednią prędkością. Zachowanie strefy rodzącej kry lodowe nie pasowało do przypuszczenia Shaa, że "celem" tego osobliwego miejsca jest powstrzymanie ich od dalszej podróży. - Może ktoś o ciekawym poczuciu humoru bawi się nami - rzekł Shaa. Karlini stał teraz z rękami opartymi na biodrach i obserwował na niebie coś, co tylko on potrafił dostrzec. - Czy chcesz się podzielić jakimiś wnikliwymi uwagami, Wielki? - Chyba nikt tym nie kieruje - rzekł Karlini, unosząc palec, by trzepnąć w nieco skrzepłe powietrze przed swoją twarzą. - Przeprowadziłem kilka testów, usiłując dowiedzieć się, jaki mechanizm tu działa i jak jest związany ze statkiem. Wydaje się, że nikogo tu nie ma, przynajmniej w tej chwili. - Nic w tym niezwykłego - odrzekł Shaa. - Tak, to prawda; uprzednio zaprogramowana pułapka albo czas o działaniu fizykalnym nie muszą być kierowane przez aktywnego operatora. - Czy sądzisz, że to jakieś nowe urządzenie, a nie zapomniany czar-mina, pozostawiony na Oolvaan po wojnie czy czymś takim? - Sugerujesz - odparł Karlini - że wszystko, czym się tu zajmowaliśmy, to grzebanie w czyimś starym wynalazku? Wszędzie widzisz spiski. - To Maks, nie ja - bronił się Shaa. - Ja tam biorę świat, jaki jest. Nie zapominajmy tylko, jaką wartość ma sprawdzenie od czasu do czasu rzeczy zwyczajnych. Może byli tu ostatnio piraci albo jakiś wodny stwór nauczył się czegoś nowego? Może morska nimfa płynęła na południe, a my przecięliśmy jej szlak? A jeśli jest to jedno z nielicznych zdarzeń, które jakoby przytrafiają się znajomym twojego wujka? - Piraci? - powtórzył Wroclaw; jego miętowa karnacja jeszcze bardziej zzieleniała. - Stwory? - Nie - odpowiedział po chwili namysłu Shaa - chyba nie piraci. - Na dolnej Oolvaan nie ma piratów, odkąd przestałem być chłopcem okrętowym - dodał kapitan. - Ster, dwa stopnie na prawo! Centrum powstawania lodu nie przesuwało się ani w przód, ani w tył, ale same góry niestety ciągle rosły, tak że ostatnia miała już objętość niewielkiego statku. Jeśli nie pojawią się żadne nieoczekiwane wiry i manewr w prawo się powiedzie, to być może kra ich ominie... Wreszcie przesunęła się na tyle blisko, że poczuli zimny powiew idący od zmrożonej powierzchni. Znowu wszyscy zwrócili się ku dziobowi; odłamki lodu pojawiały się w regularnych odstępach, mniej więcej co minutę. Następny nadejdzie za chwilę, ocenił Shaa. Albo teraz. Teraz? Shaa spojrzał na Karliniego. Nie podobał mu się nowy wyraz jego twarzy: zmarszczone czoło i odęte wargi. - Wielki, co się dzieje? - Tropy, którymi szedłem, właśnie zniknęły. - Czy myślisz, że czar się wypalił? Skończył się? - To możliwe - odrzekł bez przekonania Karlini. - Nie wiem. Trochę martwię się, że mógł wykonać coś groźnego na zakończenie. - Spójrzcie! - zawołał kapitan, wskazując prosto przed siebie. - Co? - zapytał Karlini. - Och. Sto jardów przed nimi na powierzchni wody pojawiła się szczelina, jakby wrzucono w nią przezroczystą kulę. Rzeka wzburzyła się i runęła w tę dziurę. Zamiast jednak wypłynąć z niej i rozlać się po powierzchni rzeki, zwał wody bulgotał i krążył w głębi jak ostrze wirnika. Ludzie na statku wyraźnie słyszeli ten bulgot; brzegi szczeliny rozszerzały się, a ścianki zaczęły się obracać, jakby ktoś wyjął zatyczkę z dna rzeki i woda chciała przez nią uciec w całości. - Czy pan kiedykolwiek... - zaczął Shaa. - Nie - odrzekł kapitan i zawołał: - wszyscy na pokład! Przygotować się... do czego? - Te ostatnie słowa skierował do Shaa, unosząc brwi i zniżając głos. Shaa wzruszył ramionami. - Na nieznane. - Tak jest - odparł kapitan. Po czym krzyknął znowu: - Przygotować się na nieznane! Ludzie wysypali się na pokład. Shaa nie bardzo zdawał sobie sprawę z ich obecności. Przed nimi stożek odmętu zaczął się już szybko wypełniać od dołu; wypełniać i przelewać. Góra wody nad czymś, co było tylko dziurą, wzbierała... To była masa zielonobrunatnej wody rzecznej; brązowobura z wyjątkiem białych strużek we wnętrzu. Strużek? Nie, nie strużek, lecz części jednolitego bloku, a woda była już jasnozielona, nie ciemna i nie była falą, lecz spienioną, przewalającą się... Szczyt bloku wody pękł i rozbryznął się na wszystkie strony, okrywając deszczem odległy o sto jardów statek. Z masy skłębionej wody wychynęła góra lodowa tak wielka, że trudna do opisania za pomocą ludzkich słów, a na pewno dwa razy szersza od kadłuba "Bezpodstawnego Zysku". Ku niemu właśnie góra zaczęła dryfować, jak tylko osiadła na powierzchni i wzbiła kolejną fontannę piany. - Wszyscy na lewą burtę! - wrzasnął kapitan. Po prawej stronie było trochę więcej lodu niż po lewej, ale i tak desperacki gest rozpaczy najwyraźniej nie dawał szans ucieczki. - Nie wiem dlaczego - wymruczał Shaa - ale chyba się tego spodziewałem. - Przygotował się na uderzenie i konieczność skoku do wody, ale nagle obok... rozległo się elektryzujące wycie. Shaa zaczął obracać głowę ku Karliniemu. Kątem oka widział coś wyraźnego i jasnego, co zniekształcało całą scenę jak gęsta fontanna czystej wody lub ruchoma kryształowa sztaba. To "coś" runęło w stronę góry, zostawiając za sobą błyszczącą wstęgę. Uderzyło w krę nieco na lewo od jej środka i natychmiast w niej zatonęło jak olejek. Wycie stało się intensywniejsze; słychać też było chrupot i gruchotanie. Cała góra zaczęła rozpadać się na włókna. Pojawiły się rysy. Z jej powierzchni zerwała się chmura śniegu, po czym lodowy masyw zniknął w nagłej i gęstej zamieci, wydając potężne trzaski. Shaa rzucił się na pokład i zakrył głowę rękami. Z nieba zaczął padać grad. Statek zakołysał się, wspiął, przechylił, a jego cięższe fragmenty posypały się z głuchym łoskotem na pokład. Shaa poczuł lekkie uderzenie w ramię, po czym przelatująca deska rozpadła się na drzazgi, które oblepiły mu ramiona. Odczekał jeszcze kilka sekund, aż stukot powoli zamarł - wtedy podniósł się na nogi. Przed nim, w miejscu gdzie przedtem wznosiła się gigantyczna góra lodowa, szalały fale. Statek prawie dotarł do tego miejsca. Wzniósł się jeszcze raz, wyraźnie zakołysał i przesunął w prawo, po czym ruszył naprzód przez niespokojny obszar, przedzierając się przez duże fragmenty rozbitej góry. Pokład wokół Shaa był wgięty i pogruchotany, a cały dziób pokrywała lśniąca warstwa pokruszonego lodu. Pozostali też się podnosili. Obok Shaa otrzepywał się kapitan, patrząc na niego krzywo, zaciskając zęby i ostrożnie oglądając łokieć. Shaa obejrzał się na Karliniego. - Chyba nie zawsze tak wychodzi, prawda? - Biorąc wszystko pod uwagę - rzekł Karlini, żywo strzepując kawałki lodu z włosów - wyglądało, że to działanie mogło być dla nas korzystne. Uznałem, że rozpuszczanie trwałoby zbyt długo, więc... - wzruszył ramionami. - Zgadzam się z twoją oceną- rzekł w zamyśleniu Shaa. - Pomyśl tylko, ile energii musiałbyś zużyć, żeby zamienić to wszystko w mgnieniu oka w płyn. To by było... - Shaa zaczął liczyć w milczeniu. Wroclaw wyciągnął jeszcze jedno wiadro, tym razem nie zabrudzone niezdrowym płynem do mycia, i zapobiegliwie czerpał nim kawałki lodu do użytku w kuchni. Kapitan odszedł, aby zająć się załogą, która sprawdzała ilość szkód i przywracała wszystko do jakiegoś porządku. Karlini, spoglądający na morze i głęboko zamyślony, najwyraźniej nie zauważył nadejścia Roni i Tildamiry, choć musiały rozdeptywać lód, który zalegał na pokładzie warstwą grubości kilku cali. Roni spojrzała na Karliniego z czułym smutkiem. Za najlepszych czasów jej mąż nie zauważał tego, co działo się wokół niego, chyba że celowo zwracało mu się na to uwagę. Shaa schylił się, by podnieść większy kawałek lodu. - Pięknie, Karlini, świetnie. Spójrz: powierzchnie odłamków są gładkie, nie starte w pył. - Naprawdę? - zapytał Karlini. - Co wy, chłopcy, robicie? - chciała wiedzieć Roni. - Trudno powiedzieć - odparł Shaa, obracając w dłoniach rurę i zatrzymując się, by dokładniej przyjrzeć się jednej powierzchni. -To naprawdę dobre pytanie. - Albo ktoś wypróbowuje tu swój nowy pomysł - powiedziała Roni, rzucając ostre spojrzenie na Wroclawa, który mocno pokręcił głową i kilka razy wskazał palcem na Karliniego - albo też ktoś będzie musiał sporo wyjaśnić. - Jak chcesz - zgodził się Shaa. - Na dwoje babka wróżyła. - Albo ktoś zrobił to celowo - odezwał się Karlini, wpatrując się z uwagą w niebo. - Czy sądzisz, że powinniśmy się skupić na nich? - Shaa zwrócił się półgłosem do Karliniego. - Czy też mamy przygotować się na walnięciem zaraz w głowę czymś nieprzyjemnym? Karlini rozejrzał się nerwowo. Jeśli Shaa zauważył nadejście kobiet i celowo postanowił na to nie reagować, to mąż Roni nie zauważył niczego. Zachowanie Karliniego łatwo można było przewidzieć, podobnie jak Shaa, jeśli się na tym skupić. Roni bardzo ostrożnie wybrała jednego z nich na męża. Teraz spojrzała na małżonka, pokiwała głową z łagodną, lecz typową dla niej irytacją, po czym chwyciła go za ramiona obiema rękami i potrząsnęła nim. - Moja droga! - zaoponował Karlini. - Dobrze się czujesz? - Nie - odpowiedziała mu Roni. - Nie, i to przez ciebie. A może nie? - Właściwie... - O czym wy mówicie? - zapytała Tildy. - O ataku - odparł Shaa. - Prawdopodobnym. Usta Tildy rozwarły się nieco, po czym zamknęły i odęły lekko w zamyśleniu. - Naprawdę myślicie... ? - Ja często się staram... - odparował Shaa; jego trudny nastrój nie wyparował wraz z górą lodową. - To znaczy, czy naprawdę myślicie, że ktoś zaatakowałby nas kupą lodu? - To bardzo prawdopodobne - stwierdził Shaa. Przestał przyglądać się lodowej rurce i włożył ją do ust. -Ale kto? - To - rzekł Shaa, głośno ssąc rurkę - pytanie zazwyczaj najciekawsze, nie mówiąc że najpilniejsze. - Czy ktoś mógł szukać pierścienia? - Ktoś mógłby szukać wielu rzeczy, począwszy od odrobiny zabawy, ale pierścień z pewnością byłby na tej liście. Oczywiście, najprawdopodobniej to przypadkowe zdarzenie. - Wierzysz w to? - zapytała sceptycznie Tildy. - To, w co wierzę, pewnie nie ma wielkiego wpływu na fakty - stwierdził Shaa. - Chociaż, z drugiej strony, paranoja to świadectwo instynktu samozachowawczego. Wiesz, ten lód jest całkiem smaczny. - A więc naprawdę myślisz... Shaa otworzył szeroko oczy i spojrzał na nią szczerze. - Niczego nie myślę- odpowiedział. - To tylko hipotezy, przypuszczenia. Nie martw się tym, to u mnie rodzinne. Tildy zamknęła usta i już się nie odzywała. Shaa mimowolnie przypomniał jej o innej cesze tej rodziny: o zwyczaju zadawania ciosów nożem w plecy. Czyjego brat mógł stać za tym atakiem, jeśli to był atak? Wtem poraziła ją inna myśl. Nigdy jeszcze tak nie było, by Shaa mówił coś nie wiedząc, jak daną wiadomość zinterpretuje jego rozmówca; nie był nieśmiały, nie ukrywał też swojej wiedzy pod płaszczykiem aluzji. Jeśli sądził, że jest w to wmieszany brat, nie powiedziałby o tym? Chyba że jej nie ufał. Albo... jego brat podsłuchiwał. .. - Jest jeszcze jedna możliwość - powiedział Shaa. - To mogło być ostrzeżenie. - Przed czym? - zapytała Roni. - No, przed różnymi rzeczami - odpowiedział Karlini. - Jak myślicie, jak się miewa Groot? - zastanawiał się Shaa. - Wkrótce się tego dowiemy - odrzekł Karlini. - Będziemy na miejscu za kilka dni. - Może lepiej się tego dowiedzieć, zanim tam dopłyniemy. - Chwileczkę - wtrąciła się Tildamira. - Jeśli coś dzieje się z waszym przyjacielem Grootem, to skąd może pochodzić ostrzeżenie? Shaa uśmiechnął się enigmatycznie. - Haalsen Groot ma na świecie wielu przyjaciół. Rozdział VI NIESPODZIANKA Proszę mi powiedzieć, co to wszystko ma znaczyć! - ryknął Haalsen Groot. Dwaj starannie ubrani członkowie Policji Gminnej trzymali go za oba ramiona. Stojący przed nim w drzwiach sierżant obrzucił Groota obojętnym, natrętnie uważnym spojrzeniem. - Nie ma tu co wyjaśniać - oświadczył. - Rozkaz jest podpisany i pieczęć przystawiona, jak pan sam widzi. Nie odwrócił jednak rozwiniętego pergaminu, aby Groot mógł zobaczyć, co tam było napisane i sprawdzić pieczęcie. - Nic takiego nie widzę - stwierdził Groot słabnącym, lecz pewnym głosem. Nie miał trudności, żeby nadać mu tak że brzmienie. Groot lubił porządek i sam go stosował w praktyce. Ci łotrzy nadeszli, kiedy przeglądał korespondencję w gabinecie przy filiżance porannej herbaty, wciąż jeszcze w szlafroku. Jednak pewne zaplanowane czynności wykonał wcześniej, jak to miał w zwyczaju, umył się i z urzędnikiem Juliem przejrzał plan zajęć na ten dzień. Nic nie zapowiadało wizyty żadnych władz. - Nie widziałem żadnych rozkazów, żadnych oskarżeń, nie znam też oskarżyciela. Gdyby pan nie słyszał, sierżancie, to Oolsmouth jest wolnym miastem, w którym panuje prawo i przewodnia ręka Rady; samowolne aresztowanie na podstawie niesprecyzowanych oskarżeń jest niezgodne z tutejszymi obyczajami. Niezgodne z obyczajami - powtórzył zimno. Sierżant, osobnik wyjątkowo gruboskórny, najwyraźniej został wybrany do misji ze względu na tę właśnie cechę. Teraz przyglądał się Grootowi. - To jest Rockfish Lane 25. Przyznał pan, że nazywa się Haalsen Thelomarias Groot. Ja przedstawiłem się jako oficer na służbie reprezentujący Radę Miejską Oolsmouth i poinformowałem pana, że posiadani w pełni potwierdzone upoważnienie do zatrzymania i zaaresztowania pana. W zgodzie więc z prawem Oolsmouth powinien pan uważać się za zatrzymanego i oddać się bez zwłoki pod moją opiekę. Odmowa może narazić pana na oskarżenia kryminalne, oprócz cywilnych. Proszę więc za mną. Groot chętnie założyłby ręce na piersi; taka postawa odpowiadałaby przynajmniej groźnemu spojrzeniu, którym strzelał. Dwaj pozostali policjanci trzymali jednak mocno jego ręce. Podniósł więc podbródek i rzekł: - Żądam przedstawienia mi ciążących na mnie zarzutów. Mam takie prawo. Sierżant nawet nie pokręcił głową i nadał miał łagodny wyraz twarzy. - Ja mam rozkazy, a one nie wspominają, by to prawo było zachowane w obecnej sytuacji. - Nie wspominają? - Wąsy Groota drżały. - Co to ma znaczyć? Prawo to prawo. - Rozkazy zawieszają możliwość skorzystania przez pana z tego prawa w obecnej chwili. - Co? Nie może pan tak po prostu... - Rada postanowiła - oświadczył sierżant. - Rada niczego nie postanowiła, niech cię! Ja jestem członkiem Rady. Nie sądzisz, że gdyby Rada coś postanowiła, powiadomiłaby mnie o tym sama? - Tego nie wiem, proszę pana. A teraz proszę ze mną. - Sierżant skinął na pomocników. - Bierzcie go, chłopcy. - Chwileczkę! - zawołał Groot, zapierając się piętami w drewniany parkiet korytarza. Policjanci nie zwrócili na to uwagi - po prostu podnieśli go do góry i ponieśli w stronę drzwi. - Pozwólcie mi chociaż ubrać się odpowiednio, chyba że wasze wszechpotężne rozkazy i tego zabraniają. Sierżant uniósł dłoń i Groot znalazł się na podłodze. Policjant znowu rozwinął pergamin i przyjrzał mu się bacznie, poruszając ustami, gdy przedzierał się przez oficjalne sformułowania. - W rozkazie nie ma bezpośredniej wzmianki o ubiorze - stwierdził. - A więc decyzja należy tu do mnie. Ponieważ reszta rozkazu wskazuje, że sprawa jest nie cierpiąca zwłoki, a pan sam wydaje się osobą niebezpieczną... - Co?! - zawołał znowu Groot. - Błagam... - .. Jak powiedziałem, osobą wyjątkowo niebezpieczną, z którą mam być bardzo ostrożny, aby nie umożliwić jej ucieczki, co mogłoby spowodować obrażenia lub nawet śmierć moją lub moich podwładnych... Z powodu tych niebezpieczeństw oraz pośpiechu wnoszę, że nie powinienem panu pobłażać - znowu skinął na pozostałych. - Możecie go związać na zewnątrz. Wyszli za próg w sposób bardziej haniebny, niż kiedykolwiek zdarzyło się Grootowi, chyba że podczas... Służący Groota, który postanowił uniknąć wbicia na oszczepy dobijających się do drzwi policjantów, pojawił się z powrotem za rogiem, ale teraz uciekał biegiem. Ścigał go Julio, który wyszedł z domu na chwilę przed przybyciem policji. Julio rozpoczął swą tyradę, zanim się jeszcze zatrzymał. - Julio! - zawołał Groot, gdy policjanci wiązali mu ręce na plecach. Julio ucichł i nastawił uszu, dysząc po biegu. -Myślę, że dasz sobie spokój. Ten funkcjonariusz jest bezgranicznie oddany swoim rozkazom, jakiekolwiek by one były i od kogokolwiek by pochodziły. Najlepiej będzie, jak z nim pójdę i spróbuję to wszystko wyjaśnić. Idź po starego Snee'go, spotkamy się w więzieniu... Rozumiem, że idziemy do więzienia przy Ratuszu? - Tak jest - odpowiedział sierżant. - Przyjdź więc do więzienia z odpowiednimi dokumentami. Eelmon pójdzie tam z nami. - Tak jest, Meester Groot - odpowiedział z głębi domu służący. Julio pobiegł ulicą do biura Snee'go, prawnika Haalsen Traders, a Groot ruszył z policjantami. Drzwi zamknęły się za nimi, a Eelmon pojawił się znowu, ciągnąc naprędce spakowaną torbę podróżną. Groot patrzył na znajome ulice i twarze ludzi, którzy zatrzymywali się w zdumieniu zarówno z powodu jego stroju - szlafroka jak i towarzystwa, oraz tego, że miał założone kajdanki na rękach. Tak przeszli przez brązowy most na Zielonym Kanale. Po ich lewej stronie na szczycie mostu, za kanałem, widać było samą rzekę Oolvaan z typowymi dla niej statkami. Południowy brzeg Zielonego Kanału zajmowały doki i magazyny; należały one, przynajmniej w większej części, do samego Groota. Przycumował tam właśnie jeden statek, oceaniczna "Słuszna Wartość Rynkowa", który do południa miał zostać rozładowany, by wyruszyć na wschód wzdłuż wybrzeża. Zamiast pokrzykiwań woźniców, operatorów dźwigów, robotników portowych, marynarzy panowała tu cisza i było zupełnie pusto. Kim jednak byli ci ludzie ustawieni w szeregu na nabrzeżu, którzy trzymali straż przed wejściem do składu? Wtem Groot zrozumiał tę scenę, na chwilę przed tym, jak zbiegli z łuku mostu i znowu zniknęli w gąszczu ulic. Przy składzie pojawiły się nowe oddziały policji. Zakład był właśnie zamykany. Co tu się działo? Groot był nie tylko jednym z największych handlowców w Oolsmouth, ale także jednym z najlepszych. Do wizerunku dobrego biznesmena należało uczestniczenie w życiu społeczności, aby zapewnić sobie lokalne poparcie, nawiązać i utrzymać dobre stosunki; dlatego Groot starał się jak mógł, żeby to wszystko osiągnąć. Naczelną zasadą tej filozofii było, oczywiście, wyczuwanie nawet najdrobniejszych zmian koniunktury i dostosowywanie się do nich, nie mówiąc już o korzystaniu z ostrzeżeń przed wrogimi ruchami, które ktoś mógłby przeciw niemu planować. Co się tu popsuło? Groot nie usłyszał żadnego ostrzegawczego szeptu. Jak to się stało, że tak go zaskoczono, a ktoś urósł na tyle w siłę (czego on nawet nie zauważył), że wystąpił przeciw niemu otwarcie? Istniała oczywiście możliwość, że zaszła tu pomyłka albo że ktoś rozpoczął swój ruch przedwcześnie. Cała intryga jednak wyglądała na zbyt dobrze przygotowaną, aby to było prawdą - jednocześnie zaaresztowano go i zlikwidowano działalność handlową. Jeśli zaszła tu pomyłka, na pewno wszystko się w swoim czasie wyjaśni. Jednakże, przyjrzawszy się sprawie pod innym kątem, Groot stwierdził z zadowoleniem, że jakiś błąd chyba popełniono. Ten, kto stał za wszystkim, będzie musiał kiedyś przyznać Grootowi rację. Tymczasem on dysponował takimi środkami, że nawet najlepiej przygotowany atak nie wydobyłby ich na jaw. A poza tym miał jeszcze przyjaciół. Ale co będzie, jeśli tej ofensywy nie skierowano bezpośrednio przeciw niemu, tylko w jego przyjaciół? Z tego, co słyszał od Maksa i Shaa, święciło się coś poważnego. Statek niedługo pojawi się w Oolvaan... Ukazała się przed nimi rozległa połać skąpanej w słońcu łąki, a na jej środku - czynna fontanna. Ulica, którą szli, rozszerzała się w bulwar; jeden z siedmiu, które rozchodziły się promieniście od Placu Biurokratów, jak go nazywał Groot, a w tym miejscu bulwar łączył się właśnie z samym placem. Fontanna po środku parku miejskiego ozdobiona była kilku posągami, które tworzyły razem tableau z lokalnymi symbolami - bohaterskim dwumasztowcem z dwoma rzędami zgrzybiałych wioślarzy, plątaniną chmur i piorunów wiszących nad statkiem przy jego pochylonej burcie. Stał w tej grupie też rybak nadzwyczajnych rozmiarów, zarzucający jedną ręką sieć pełną karpi, a w drugiej trzymający kałamarnice na ostrzu oszczepu. Poniżej zwyczajowego lewiatana widniały morskie żyjątka. Groota prowadzono wokół fontanny w stronę podłużnego Ratusza Ludu, po drugiej stronie placu. Groot od lat wygłaszał nieco zjadliwe uwagi na posiedzeniach Rady, gdy nie było ciekawszych tematów do dyskusji (tak było przeważnie), sugerując zmianę nazwy Ratusz Ludu na jakąś inną, ponieważ lud - jak wszyscy dobrze wiedzieli - miał niewiele do powiedzenia w ważnych sprawach. Taka nazwa, poza tym, mogła podobać się jedynie biurokratom. Choć propozycje Groota zwykle spotykały się z chórem potakiwań i zgodnych pomruków ze strony członków Rady, nigdy nic takiego nie uchwalono. Ludzie z Oolsmouth i okolicznych ziem, które także należały do Wolnego Kraju Oolsmouth, rozumieli, że tak naprawdę na niewiele spraw mają wpływ, nie mówiąc już o nadętej wiecznie Woli Narodu i jej Wybranych Reprezentantach. Nie byli jednak nieszczęśliwi z powodu tego stanu rzeczy, zwłaszcza kiedy porównali go do dawniejszych rządów autorytarnych. Prawdą było, że w Radzie zasiadały wyłącznie głowy miejscowych gildii kupieckich, grupy bezpośrednio wybranych mówców, a nawet kilku najwybitniejszych przedstawicieli nieludzi. Jednak cała władza jednoznacznie należała do kupców i ich pełnomocników. Dzięki obecności we władzach przedstawicieli handlu, państwo nie ingerowało w sprawy gospodarki, co powiązano dodatkowo z przywilejami socjalnymi realizowanymi w sposób nieco paternalistyczny. Lud nie był najlepiej reprezentowany w Ratuszu, wszyscy jednak mieli świadomość, że w przeszłości powstali przeciw władzy i w każdej chwili mogą zrobić to znowu. Prawda była taka, że klasa kupców wcale nie miała zbyt silnej pozycji wobec reszty społeczności, a ponieważ klasa robotnicza była liczniejsza niż burżuazja, grupy te się równoważyły. W mieście dominował raczej handel, a nie produkcja czy wydobycie surowców naturalnych, czy też dostarczanie towarów i usług dla społeczności lokalnej; gospodarka więc nie sprzyjała powstaniu oligarchii ani nawet wyraźnemu przejęciu władzy przez tę czy inną grupę. W rezultacie zasadnicza umowa społeczna pozostawała niemal nietknięta. Dlatego też ludzie uznali, że mają ważniejsze sprawy na głowie niż mieszanie się w debaty Rady. Obserwowanie ich było jednakże popularną rozrywką, ponieważ kupcy wykorzystywali to forum do swoich brutalnych rozgrywek. Rada Ludu, nawet w tak rozkwitającym mieście jak Oolsmouth, była niewątpliwym objawem ekstrawagancji. Bogate i stabilne miasto, z silnymi i cieszącymi się kredytem zaufania rządami, mogło sobie mimo wszystko pozwolić na pewną monumentalność. A jednak wiadomo było, że Rada Ludu nie przetrwałaby, przynajmniej w obecnej formie, bez napływu obfitych dobrodziejstw z przeszłości. Zdawało się, że ludziom sprawia przyjemność odkrywanie wciąż tej samej prawdy. Oolsmouth nie było pierwszym w historii miastem, które wykorzystało swe strategiczne położenie u ujścia rzeki Oolvaan. Mniej więcej w tym samym miejscu istniało kiedyś inne miasto, którego rozkwit przypadał na czasy sprzed Wielkiego Przemieszczenia i upadku cywilizacji technicznej. Jego zapadnięcie się w bagno było prawdopodobnie równoczesne z końcem tej cywilizacji. Częste wylewy rzeki i zamulenie jej delty uchroniły przodków przed losem większości struktur architektonicznych tego okresu, a zwłaszcza przed losem tych budowli, do których nie można było wejść bez przypłacenia życiem, z powodu licznych klątw rzucanych przez przodków. Nic więc dziwnego, że wszystko, co pozostało jeszcze z czasów rozkwitu, zostało wkrótce starte z powierzchni ziemi w wyniku żarłocznego kipienia albo prostackiej, pospolitej złości. Z dawnego świata pozostało niewiele śladów. Zawsze pamiętano twardą dłoń bogów, która opadała "z nieba", aby zdusić każde wspomnienie przeszłości i zniszczyć tych, którzy zdawali się zbytnio nią zainteresowani. Przodkowie byli jednak wyjątkowo przebiegli i Groot wcale by się nie zdziwił, gdyby zaplanowali sobie zatopienie Oolsmouth w bagnie tylko po to, aby wydobyć je na powierzchnię w lepszych czasach. Rzecz jasna, Groot zadawał się z Maksymilianem Nieprzytomnie Niegodziwym, który wiele czasu poświęcał na wchodzenie w kontakt z przodkami; wiedział więc, że jego stosunek do przeszłości ukształtował się pod znaczącym wpływem Maksa. Ostatnie jednak pięćdziesiąt lat poświęcono na osuszanie bagien nie po to, by badać historię miasta czy ją gloryfikować, ale by czerpać korzyści z niegdysiejszej technologii. Przy takich okazjach człowiek zastanawiał się, czym tak naprawdę różniła się obecna cywilizacja od poprzedniej, uważanej za barbarzyńską, zwłaszcza że większość wydobywanych materiałów służyła do budowy nowych rzeczy. Naturalnie, Ratusz Ludu powstał nie tylko z wydobytych z ziemi materiałów. Duże jego fragmenty zostały zbudowane z miejscowego kamienia, a większość fasad pokrywał importowany marmur, drogi, choć bez przesady. Pracami zajmowało się konsorcjum złożone z handlowców Rady, która wówczas była jedynie przybudówką, założoną przez Hugona Autokratę. Rada nie miała się czym zajmować, więc wzięła się za prace budowlane o marginalnym znaczeniu, ale precedens ten skutkował do dziś. Wszystkie krawędzie budynku, włącznie z gzymsami i okiennicami, wykonano nie z kamienia, ale ze starych stopów metali, wypolerowanych tak, że oczy obserwatora przechowywały na siatkówce blask bijący od Ratusza co najmniej przez pół godziny. Panele w kopule rotundy na dachu zaś odlano ze szkła. Co więcej, przez pokolenia przekazywano sobie wieści o tajnych przejściach i ukrytych komnatach oraz ruchomych podłogach tej budowli. Każdy musiał przyznać, że jego twórca był chyba szaleńcem. Fronton Ratusza, ku któremu Groot się teraz przeciskał, obstawiony był taką ilością kolumn i posągów, że obrażało to każdy dobry gust, a elementy współczesności miały się nijak do śladów przeszłości. Wcale to nie znaczyło, przyznawał Groot, że te dekoracje w innym miejscu wyglądałyby lepiej. Bezguście jest jednak ponadczasowe. Ratusz posiadał wiele wejść, oprócz głównego z długą kolumnadą i męczącymi schodami oraz balustradami zdobnymi w gryf. Portal po prawej stronie, tuż za rogiem, wiódł do głównego garnizonu policji i więzienia leżącego poniżej. Groot nigdy tam nie był, ale jako człowiek świadomy tego, że prawo bezustannie jest wprowadzane w życie, wiedział o jego istnieniu. Praworządność była nieodłącznym warunkiem funkcjonowania społeczności, lecz równie nieatrakcyjnym jak choćby ściąganie podatków. Dawniej (nie w czasach starożytnych przodków, ale na przykład dziadków), kiedy świat był prostszy, ale bardziej surowy i brutalny, efektywniej egzekwowano prawa, zwłaszcza wtedy, gdy jakaś sprawa zbliżała się do finału. Teraz jednak Oolsmouth stało się cywilizowanym miastem, czasy też były przyzwoitsze, więc atmosfera chleba i igrzysk, ukształtowana przez dawne publiczne egzekucje, chłosty, okaleczenia czy łamanie kołem odeszła w przeszłość, wraz z wieloma nieszczęśnikami, którzy tych widowisk doświadczali na własnej skórze. Groot wiedział, że nie zniszczono instrumentów używanych do tych celów; przechowywano je gdzieś w budynku, który miał przed sobą. Jakieś zapobiegliwe głowy odłożyły te eksponaty na przyszłość, gdy koło fortuny się obróci. Pytanie, czy te narzędzia poupychane są w tajnych przejściach i podziemnych komnatach, pozostanie dla Groota prawdopodobnie bez odpowiedzi, dopóki nie skończy się historia, w którą został wplątany. Po odblaskach bijących od metalowych części fasady Ratusza, słabe światło w wewnętrznym korytarzu sekcji policyjnej przynosiło ulgę. Nie można było tego powiedzieć o ciemnej ogólnej celi. Długie tunele z zakratowanymi furtami wiodły z trzech stron, a wąskie, długie schody, którymi zeszli do podziemia, przeciskały się w czwartym kierunku. Strażnik wyłonił się z niszy i podał księgę sierżantowi, a dwaj funkcjonariusze wciąż mocno trzymali Groota. Pokwitowano odbiór więźnia na nowej stronie. - Postaw tu swój znak - polecił strażnik, wskazując na miejsce poniżej ich nieczytelnej bazgraniny. Najwyraźniej są przyzwyczajeni do obcowania ze zwykłymi rzezimieszkami, pomyślał Groot kreśląc swój typowy podpis, ze wszystkimi zawijasami. Strażnik, z wyglądu krzepki troglodyta, który całe życie zapewne spędził pracując w podobnych pomieszczeniach, przyjrzał się uważnie najpierw podpisowi, a potem Grootowi. W roztargnieniu ssał paluchy. - Jakich warunków sobie życzy wasza miłość? - zapytał. - Za dwa, eee... trzy oole... - Nic z tego nie będzie - wtrącił się sierżant. - Ten człowiek jest niebezpieczny i nie należy dawać mu nic ponad to, co jest potrzebne ze względu na nasze bezpieczeństwo; tak mówią moje rozkazy. - Ale... - Nie rozumiesz? Eelmon szedł za nimi zachowując ostrożność przez całą drogę, a teraz kręcił się u wejścia na schody i ściskał torbę, jakby bał się, że ktoś zechce mu ją wyrwać - tu, w głównym więzieniu. Eelmon to, człowiek godny zaufania, z głową na karku, pomyślał Groot. Silny facet; wiedział, co się tu dzieje. Wzrok Groota spotkał się z jego oczami, a wtedy kupiec skinął lekko głową. Eelmon wydął usta i też skinął. Strażnik nachmurzył się i splunął w kąt tak precyzyjnie, że z pewnością musiał to od dawna ćwiczyć, po czym odpiął od pasa zwyczajny pęk kluczy. Otworzył z przejmującym zgrzytem furtę po lewej stronie, zdjął ze ściany latarnię i poprowadził ich w ciemność. Dla kogoś, kto kąpał się niemodnie często - codziennie, jeśli tylko mógł - fala odoru, która wionęła, nie była czymś zachęcającym, zwłaszcza że wskazywała na całkowitą pogardę dla utrzymywania czystości. Schludność była wielką obsesją przodków, którą Maks i Shaa szczerze podziwiali, a Groot przyłączył się do nich jako wykształcony uczeń. To chyba będzie najgorsze, co mogło mnie od nich spotkać, pomyślał. Sierżant i jego podkomendni najpierw wprowadzili Groota do małej celi, długiej na trzy kroki i tak samo szerokiej; dopiero potem zdjęli mu okowy. Nowy łańcuch na kostce stopy, przymocowany do podłogi, z ledwością pozwalał mu dojść do drewnianych drzwi. Eelmon wciąż stał na korytarzu i nikt nie próbował jego też zaaresztować, więc jedno z głównych zmartwień Groota, że zniknie bez śladu w bezimiennej celi, a wszystkie dokumenty mówiące o nim zagubią się, na razie zostało oddalone. Sierżant i jego ludzie wychodzili teraz w pośpiechu, zapewne po to, by zdać relację swoim oficerom czy komukolwiek, kto wydał im te tajemnicze rozkazy. Zostawili strażnika, aby przejrzał zawartość torby pod nadzorem Eelmona. Groot, choć ich już nie widział, usłyszał z korytarza cichy brzęk monet, które przechodziły z rąk do rąk. Eelmon zrozumiał instrukcję Groota, by nie żałował strażnikowi grosza, pomimo (lub właśnie z powodu) zakazu sierżanta. Po chwili do celi wszedł strażnik i postawił torbę na zapaskudzonej podłodze w zasięgu rąk Groota. - Proszę, wasza miłość - powiedział z szacunkiem. - Niedługo przyniosę panu ławkę i świece. - Dotknął grzywki i wycofał się. Ile Eelmon mu zapłacił? - zastanawiał się Groot. W każdym razie uznał, że będzie to rozważna inwestycja na przyszłość. Kto wie, może nawet to ona zapewni, że będzie miał jakąś przyszłość. Groot oparł się o ścianę z nogami wyciągniętymi przed siebie. Gdy przyniosą świece, przyjrzy się celi dokładniej. W krótkich chybotach światła latarni strażnika zauważył, że ogniwa w łańcuchu są jakby stare, zgrubiałe i pokryte łuskowatą warstwą rdzy. Zamek na kajdanach chyba również podpowiadał pewne możliwości. Oczywiście to, czy warto uciekać, stanowiło inną kwestię. Strażnik przyniósł ławkę i świece, ale nie zjawił się sam, lecz wraz z Juliem i prawnikiem Snee. Strażnik zostawił ich samych, drzwi również nie zamknął i wyszedł na korytarz. Julio i Snee usiedli na ławce naprzeciwko Groota. - Czemu przypisuje pan to uwięzienie, Meester Groot? - rzucił pospiesznie prawnik, by zacząć rozmowę. - Miałem nadzieję, że właśnie pan mi to powie - odrzekł Groot. - Może odsuniemy się kawałeczek. Co się tutaj dzieje? Idąc tu mijałem Zielony Kanał; najwyraźniej konfiskowano wszystko, co posiadam. - To prawda - odezwał się Julio. - Cały majątek Haalsen Traders należy teraz do władz i jest skonfiskowany. Z różnych relacji i z tego, co sam widziałem na ulicy Piki i w Starym Młynie, załatwiano to szybko i rzeczowo, choć funkcjonariusze byli nieco zmieszani. Jednak nie ulega wątpliwości, że większość, jeśli nie wszystkie z oddziałów wzięto z Policji Miejskiej oraz cywilnej straży milicyjnej, a działały one prawdopodobnie na podstawie instrukcji wydanych przez Radę. Chcą opieczętować wszystkie budynki, odebrać całość aktywów i ukrócić wszelką działalność handlową. Atak ten jednak poszedł policji niebyt składnie, jak już mówiłem, więc nie jestem pewien, czy to wszystko zostało dobrze ukartowane i czy... - Jasne, że świetnie to przygotowano - przerwał mu Groot. - Pytanie tylko, kto to zrobił. I dlaczego? I... ale, czy ktoś został ranny? - Z naszych ludzi nikt poważnie, o ile mi wiadomo, choć poturbowano kilku robotników portowych, połamano parę drzwi - typowe sprawy, kiedy nie wiadomo, co się tak naprawdę dzieje. - Julio zawahał się. - Jeśli mogę zaryzykować, to powiedziałbym, że nie przemoc ani nawet zastraszenie było tu ostatecznym celem, ale odebranie własności. Oprócz pana nikt nie został aresztowany. - Trzeba też wziąć pod uwagę, że ktoś może w ten sposób coś panu przekazywać, dawać do zrozumienia - zauważył Snee. - Przekazanie wiadomości też jest możliwe - zgodził się Julio. - Ale nie to jest najważniejsze. - Na pewno chodzi tu o coś więcej - przytaknął Groot. - Nie wysyła się biznesmenowi wiadomości zamykając wszystko, co posiada. Kiedy się kogoś prawie zupełnie zniszczy, co można mu jeszcze powiedzieć? Kto wysłucha wtedy informacji? Nie ma się wtedy żadnego pola do manewru. Wysyłając wiadomości, nie zaczyna się od zmiecenia wszystkiego z powierzchni. A z tego, co mi mówicie, wynika, że niewiele już zostało. Co jeszcze mogą zrobić? - Zdrowie panu wciąż dopisuje, jak sądzę? - zapytał Snee. - Czy tylko chcesz coś zasugerować, czy wiesz więcej niż ja? Snee przesunął wypielęgnowaną dłoń po rzednących jasnokasztanowych włosach, gładząc je delikatnie przy skroniach. - No cóż... - grał na zwłokę. Groot poruszył nogami, żeby łańcuch zagrzechotał. - To nie jest odpowiedź i z całą pewnością nie za to ci płacę. Powiedz mi więc, prawniku, prosto z mostu, o co tutaj chodzi? - Nie wiem - odparł niechętnie Snee. - Przepraszam? - Groot nie takiej odpowiedzi się spodziewał. - Co to znaczy "nie wiem"? - Nie ma żadnych oficjalnych dokumentów. Moi asystenci już w tej chwili zajmują się tą sprawą, ale jak dotąd niczego nie odkryliśmy. - Wyjaśnij mi coś, proszę -rzekł Groot. - Jestem uwięziony w cywilnym obiekcie, tak czy nie? A więc zarzuty nie będą oficjalnie przedstawione, prawda? Czy mamy tu rządy prawa czy nie? - To nie takie proste - odrzekł prawnik nieco profesorskim tonem. - Jest pan inteligentny, zna pan świat, więc proszę nie udawać zaskoczonego. W prawie znajdziemy zawsze kilka sposobów ominięcia gwarancji obywatelskich. Jeśliby ogłoszono stan wojenny, wyjątkowy albo stan oblężenia, to pewne zabezpieczenia pełnego procesu zostałyby zawieszone. Poza tym Rada może działać apodyktycznie, a nawet jej członkowie mogą podejmować decyzje samodzielnie, jeśli pojawi się skrajnie nieprzewidziana sytuacja. - Nie wiedziałem o tym - stwierdził Groot. - Dlaczego o tym nie wiedziałem? Jestem członkiem Rady! - Te rzeczy są zapisane w prawie - odpowiedział Snee. - Są niejasne, ale istnieją w prawie. - O jakiej "skrajnie nieprzewidzianej sytuacji" tu mówimy? - Czy mogliby pana zatrzymać pod zarzutem zdrady? - zapytał ostrożnie Snee. - Zdrady? - powtórzył z niedowierzaniem Groot. - Kogo miałbym zdradzić? To wolne miasto! - No to o współpracę z wrogami. - Czyimi wrogami? Zdrada? Oczywiście, że nie. - Przecież ma pan wiele kontaktów z zagranicą - zauważył Julio. - Jestem handlowcem! Powinienem mieć zagraniczne kontakty! - To mogło posłużyć za pretekst, by pana aresztować - rzekł w zamyśleniu Snee. - Może nie do przejęcia własności, ale właśnie aresztowania. Jeśli jacyś członkowie Rady mieli dowody, że utrzymywał pan kontakty z wrogimi miastu cudzoziemcami, mogli dzięki temu sporządzić nakaz zatrzymania pana profilaktycznie, dla dobra państwa. Taki rozkaz mógł pozostawać w tajemnicy, zwłaszcza jeśli inni radni mieli dowody, że konspiracja cały czas działa. Chociaż praktycznie rzecz biorąc, rozkaz prędzej czy później musiałby stać się oficjalny. Groot potrząsnął głową. - Dla mnie to wszystko za bardzo pachnie autokracją. Jaki sens ma w ogóle sprawiedliwy proces, jeśli można go uniknąć, kiedy tylko się zechce? Czy mamy w końcu niezależne sądownictwo, czy też jego pozór? - Pyta pan poważnie? - zagadnął Snee. - Oczywiście, będę się starał o przesłuchanie sądowe dla pana, ale muszę uprzedzić, że żaden sędzia nie będzie chciał wchodzić Radzie w drogę w takiej sprawie, czy dotyczy ona bezpieczeństwa państwa, czy tylko rozgrywek pomiędzy członkami Rady. Każdy sędzia przy zdrowych zmysłach by ustąpił, gdy Rada używa swoich nadzwyczajnych uprawnień sądowniczych. A jak pan sam wie, autokratyczna przeszłość Oolsmouth wcale nie jest tak odległa, by nie można było tu i ówdzie zobaczyć jej pozostałości. Niektóre z nich zachowały się nawet w prawie. - Cholera - parsknął Groot. - Więc mam tu siedzieć i gnić w brudzie? Jednym z powodów, dla których tak zależało mi na sukcesie osobistym i bogactwie, było odizolowanie się od tego rodzaju nieprzyjemności. Czy chce mi pan powiedzieć, że marnowałem czas? - Prawo jest po pana stronie - zauważył prawnik. - Ale czasami tak nie jest. - Dziękuję - odrzekł Groot. - Dziękuję bardzo. Będę przechowywał tę perłę mądrości, samotną w plugawej celi. Przypuszczam, że nie wie pan też, co kryje się za przejmowaniem mojego majątku? Snee spojrzał na wilgotny kamienny sufit. - Niestety nie. Usiłuję zidentyfikować jeden z rozkazów, o których tyle mówi policja. Możemy się z nich czegoś dowiedzieć, ale policja oczywiście miała nikomu ich nie pokazywać. Groot spojrzał na Julia. - Kto mógłby zdobyć dla nas te papiery? Julio zawahał się; zapowiadało się na kolejne złe wieści. - Zdaje pan sobie sprawę, Meester Groot, że w tej chwili nie może pan nikomu zapłacić. Wszystkie środki są zamrożone. O mnie nie musi się pan martwić - dodał pospiesznie, odwracając wzrok. - Ja... no cóż, po prostu nie musi się pan o mnie martwić. Nie chodzi tylko o pieniądze. Groot uczynił Julia udziałowcem Haalsen Traders na takich zasadach, że opłacało mu się zostać z szefem, ale teraz chciał, by ten podał mu kwotę, której będzie jeszcze potrzebował. Groot nie popadał w popłoch i chciał walczyć, przynajmniej na razie; a poza tym, czy ktokolwiek inny mógł mu jeszcze pomóc? - Kto jeszcze jest na tyle lojalny albo zależny ode mnie, czy też opłacony z góry? - Nie jestem pewien, czy chciałbym tego słuchać - oświadczył Snee. - Nie wiem, jakich środków chce pan użyć, aby wydostać ten rozkaz, ale jeśli nie są one jednoznacznie uczciwe, to dla wszystkich będzie lepiej, jeśli nie będę o nich wiedział. Przynajmniej zanim ich użyjecie. Jeśli zdobędziecie jeden z tych rozkazów, dajcie mi znać, ale nie chcę wiedzieć, jak to zrobicie. Będę natomiast starał się dalej zdobyć je swoimi sposobami. - Bardzo dobrze - stwierdził Groot. - Ile czasu zajmie panu dotarcie do sedna? Snee spojrzał chłodnym okiem. - Sądzę, że zdobycie dowodów będzie niełatwe. Wielu rzeczy jeszcze nie wiemy... - Czy na tym polega problem, tak? Prawnik wzruszył ramionami. - Zrobię, co będę mógł. Może pan też używać swoich nacisków. - Dziękuję - odrzekł Groot z lekkim warknięciem. - Może zabierze się pan za to od razu? Snee wstał. - Czas już na mnie. Skłonił się leżącemu Grootowi, po czym wyszedł z celi. - Jasne, że użyję swoich środków - mruknął Groot, patrząc ponuro za prawnikiem. - Nie jestem aż takim głupcem, żebym liczył, że prawnik wydobędzie mnie z tarapatów. Spojrzał na Julia. - Będziemy musieli zwołać sesję Rady w na tyle pełnym składzie, na ile jest to możliwe o tej porze roku. Postaraj się dowiedzieć, co myślą inni, o ile ci się uda. - Dooglas? - zapytał Julio. - Nie zdziwiłbym się. To śmielszy ruch, niż można by oczekiwać, ale czy jest inny równie dobry kandydat? - No tak - odpowiedział zimno Julio. - Nie poświęcał pan zbyt wiele czasu dla swojego stronnictwa, prawda? - Nie, wiesz o tym doskonale - przytaknął Groot. - Teraz nie wydaje się to zbyt mądre, zgadzasz się? - Tak, proszę pana. Muszę przyznać, że tak. - Hm... - Groot zastanawiał się przez chwilę. - Co ma tu do powiedzenia Sy? Gdzie był w tym czasie? Dlaczego nie zauważył, że coś się zbliża? - Nie było go w miejscach, do których zajrzałem, a nie przechodziłem koło jego domu. - Może się pokaże. Sy Gazoont był czarodziejem i specjalistą od komunikacji w firmie. - Mamy tylko kilka dni na rozplatanie sprawy, bo nasi przyjaciele płynący z góry rzeki trafią w jej środek. - Tak, rozumiem, co ma pan na myśli. Jeśli nie ma już nic więcej, to może powinienem zabrać się do dzieła? - Tak - zgodził się Groot. - Czy Eelmon wciąż tu jest? Możesz wziąć go ze sobą, jeśli chcesz; wygląda na to, że tobie bardziej przyda się para nóg niż mnie. Dowiedz się, kto za tym stoi i z kim mamy walczyć. - Skontaktuję się z panem później - powiedział Julio i zniknął za drzwiami. Natychmiast wrócił strażnik i sprawdził kajdany, czy aby ktoś nie majstrował przy nich, wykorzystując spotkanie; pogładził się po grzywce i znowu wyszedł z celi. Masywne drzwi się zatrzasnęły. Niezły bigos, nie ma dwóch zdań. Groot podniósł się, pobrzękując wyraźnie łańcuchem, i zaczął studiować wnętrze celi, choć niewiele rzeczy było wartych uwagi. Wszystko, z wyjątkiem drewnianych drzwi i krat z odlewu żelaza, wykonane było z kamienia. Nawet podłoga była kamienna, nie piaszczysta - ale po dokładniejszym zbadaniu stwierdził, że jest odlana z jakiegoś betonu. Czyżby tu już były fundamenty? Naprawdę był tak nisko? Światło biegnące od płomyczka jedynej świecy było dosyć nikłe, oględziny zatem zmęczyły go, a ich wyniki okazały się niepewne. Nie przejmował się tym, bo miał przecież dużo czasu, żeby wszystkiemu dokładnie się przyjrzeć; nigdzie się w najbliższym czasie nie wybierał. Groot przyjrzał się dokładniej jednej ze ścian. Możliwe, że prostokątne kamienie, z których była zbudowana, pochodziły również z odlewu, a nie z kamieniołomu. Beton był zazwyczaj bardziej kruchy niż kamień, ale te w murach celi były wyjątkowo twarde. Nie mógł zarysować ich paznokciem, a na palcu pozostawał nie biały pył, lecz zwyczajny stary brud. Śmiesznością byłaby próba ucieczki przez tunel, z tego zdawał sobie sprawę. Jedyne wyjścia stąd to drzwi oraz maleńki zakratowany otwór wentylacyjny w suficie, który skręcał i wiódł nie wiadomo dokąd; na pewno nie wpadało przezeń dzienne światło. Ale ta odbarwiona plama na zewnętrznym murze, tuż pod sufitem - co to takiego? Przystawił ławkę i wszedł na nią ze świecą w ręku. Jeden prostokątny kamień rzeczywiście wyglądał inaczej niż pozostałe; może był nowszy? Mniej poczerniały od czasu i dymu świec? Groot zastukał w to miejsce, potem w sąsiedni kamień. Najwyraźniej oba mocno się trzymały. Drapanie po wierzchu natomiast okazało się bardziej interesujące. Poczuł, jakby wbijał palec w papier ścierny o grubości pumeksu, a na palcu została warstewka piaszczystych grudek. Czy to nowy beton, wylany od razu na miejscu? Stary z pewnością nie został rozkruszony na miazgę, skoro pozostałe są nienaruszone. Najprawdopodobniej nie był to też błąd budowniczych. Może któryś z poprzednich więźniów chciał wyskrobać, wydłubać drogę, ucieczki, którą później, po otwarciu, wypełniono? A może to drugi otwór wentylacyjny? Ale taka szpara zostałaby zakratowana, nie ma co do tego wątpliwości. Okienko na zewnętrznej ścianie łączyło się. prawdopodobnie z wolną przestrzenią... Groot ustawił ławkę z powrotem po drugiej stronie celi, kopnięciem usunął z drogi łańcuch i zaczął przemierzać celę: trzy kroki naprzód, trzy kroki w tył. A tak w ogóle, skąd oni mieli tu beton? Znowu przerwał mu zgrzyt otwieranych drzwi. Czy Julio o czymś zapomniał? Strażnik szeroko rozwarł drzwi. Był z nim nieznany mężczyzna, w ciemnym, prostym płaszczu duchownego i marynarce, bez wątpienia takiej, jaką nosił Julio, ale miał też okulary i długą brodę, a nie tylko wąsy. - Ktoś chce się z panem widzieć - oznajmił strażnik. Groot jedną ręką wskazał na ławkę i cofnął się do ściany. Mężczyzna wszedł, obrzucił celę bystrym spojrzeniem i skłonił się krótko Grootowi. - Meester Haalsen Groot? - powiedział. -A kim pan jest? - Moje nazwisko nie jest istotne. Reprezentuję Bank Nowego Świtu. Bank Nowego Świtu? Groot nie utrzymywał kontaktów z taką instytucją; swoje rachunki miał w Oolvaańskim Banku Wzajemnym. Co więcej, nigdy nie słyszał o Banku Nowego Świtu. - Rozumiem - rzekł Groot. - Czym mogę panu służyć? Niestety, nie mogę obecnie zaproponować wygód i napojów, ale zapraszam pana na ławeczkę. - Dziękuję - odrzekł bankier siadając, ale ostrożnie trzymając okrycie w powietrzu. Groot, aby nie dać się prześcignąć w mowie ciała, natychmiast usiadł na swoim miejscu na posadzce. Jeśli wciąż ma przyjmować tylu gości, będzie musiał znowu przekupić strażnika, by przyniósł mu drugą ławkę. Bankier obejrzał dokładnie celę i skomentował jej wygląd mało zachęcającym cmoknięciem. - Zapewne zastanawia pana, co mnie tu sprowadza - ciągnął, wciąż patrząc na prymitywne otoczenie. - Rozmyśla pan zapewne też nad tym, jakie smutne zrządzenie losu wepchnęło tu pana... Mężczyzna jakby czekał na jakąś odpowiedź. Groot skrzyżował ręce na piersiach i zagrzechotał łańcuchem, który okazywał się cennym rekwizytem, podkreślając sytuację więźnia i fakt, że Groot jest jej świadomy. Kupiec nie był aż tak wielkim zwolennikiem improwizacji jak Maks, ale nie wątpił, że trzeba dawać sobie radę z tym, co ma się pod ręką. - A więc... - zaczął bankier. - Muszę panu powiedzieć, że obecność pana tutaj i moja wizyta są ze sobą związane. - Naprawdę? - Tak. Widzi pan, Bank Nowego Świtu, dla którego pracuję, jak już chyba wspomniałem, nabył aktywa Oolvaańskiego Banku Wzajemnego. W gruncie rzeczy, poprzez tę transakcję, Oolvaański Bank Wzajemny stał się, z pewnością tymczasowo, podległą spółką Banku Nowego Świtu. To tylko kwestia dni, po których Oolvaański Bank Wzajemny połączy się z Bankiem Nowego Świtu. Czy to wyjaśnia sytuację? - Ani trochę - odpowiedział Groot. Kim był ten idiota? Nie był to z pewnością bankier tego typu, z jakim Groot chciałby mieć do czynienia. - Proszę mówić dalej - dodał, nie będąc pewny, czy ten podejmie temat bez zachęty. Bankier zakasłał delikatnie. - Dobrze więc. Znaczna część tych aktywów, to znaczy aktywów Oolvaańskiego Banku Wzajemnego, należy do... - jak pan doskonale wie - pana i różnych pańskich przedsiębiorstw. Mówiąc szczerze, Bank Nowego Świtu, w celu ochrony swoich inwestycji i zapewnienia nienaruszalności aktywów, w tym również nowo nabytych z Oolvaańskiego Banku Wzajemnego, postanowił, kierując się dobrą praktyką, ograniczyć ryzyko obniżki cen swoich akcji. Ponieważ główna niepewność wiąże się z pańskimi operacjami, z pewnością rozumie pan i uzna za słuszną decyzję, by ograniczyć wartość naszych pożyczek do realnych, gwarantowanych rozmiarów. W związku z tym postanowiliśmy zrestrukturyzować naszą doskonałą kapitalizację i zredukować to, co po wnikliwej analizie danych Oolvaańskiego Banku Wzajemnego uznaliśmy za nadmierny kredyt, przyznany panu przez poprzedni zarząd. - Czy chce pan powiedzieć, że wzywacie mnie do zwrotu pożyczek? - Sądzę, że to właśnie chciałem panu przekazać. Był to tak śmieszny pomysł, że Groot nigdy by nie przypuszczał, że może zostać wprowadzony w życie. Jak większość handlowców i kupców, w znacznym stopniu korzystał z operacji bankowych; pożyczał pieniądze na wyprawy handlowe i zwracał pieniądze z procentami po ich zakończeniu. Na podobnych zasadach rozliczał się z innymi kupcami, którzy funkcjonowali jako jego lokalni agenci. Dawał im akredytywy i sam takież dostawał; już sama sieć kredytowa Groota miała sporą wartość. Poza tym jego kredyt przydawał się nielicznym zagranicznym oddziałom Oolvaańskiego Banku Wzajemnego. Bank miał do niego zaufanie i oceniał, że "płynność" Groota była bez zarzutu. - Wszystkie rachunki są w pełni zabezpieczone - oświadczył. - Moje transakcje były najlepszą dojną krową banku przez ostatnich pięć lat, a kredytów i obligacji nie kwestionuje się w całym cywilizowanym świecie! To, co usłyszał, było nie tylko szalone i niezgodne z jego umowami, ale i nieracjonalne z punktu widzenia interesów banku. - W początkowym stadium konsolidacji Oolvaańskiego Banku Wzajemnego albo, co powinienem był podkreślić, byłego Oolvaańskiego Banku Wzajemnego, z Bankiem Nowego Świtu, zarząd postanowił zastosować konserwatywne praktyki rachunkowe - tłumaczył bankier. - To najbardziej ekonomiczny plan i właśnie on jest teraz realizowany. W związku z tym postanowiliśmy spisać akredytywy i inne wynegocjowane umowy i akceptować jedynie majątek realny, kosztowności i inne zabezpieczenia dla likwidacji zaległych rachunków. Wybaczy pan ostrożność naszego zarządu w tej kwestii, przecież sam jest pan człowiekiem interesu. Mógł wyrazić się ściślej - "byłym człowiekiem interesu" - pomyślał smętnie Groot. Jeśli w ogóle można wierzyć w to, co mówi ten gość. - Niezależnie od tego, jakie wewnętrzne decyzje podejmiecie - rzekł Groot - nie możecie ich wprowadzać w życie samowolnie, bez żadnego zawiadomienia. - Ależ właśnie pana zawiadamiam - stwierdził bankier. - To bezgranicznie śmieszne - oświadczył Groot - nie mówiąc już, że niezgodne z normalnymi praktykami. Pożyczki z Oolvaańskiego Banku zostały wzięte na długoterminowe operacje. Jeśli się je zamknie i będzie próbowało odzyskać jedynie wartość odsprzedaży zużytego majątku trwałego, zniszczy się wartość, jaką te pożyczki miały przynieść. Poza tym wszystkie moje pożyczki są w bardziej niż dostatecznym stopniu pokryte przez składy, nabrzeża, statki w porcie, licencje na dokowanie, nieruchomości, artykuły handlowe i tak dalej. Nie było sensu konfiskować wszystkiego, co się nawinęło, nawet jeśli uznaliście, że w ogóle mieliście prawo konfiskować cokolwiek. Z tym ostatnim się nie zgadzam. - Pańska zgoda nie jest nam potrzebna w obecnej sytuacji. Pańska wycena swoich aktywów też nie ma znaczenia; mamy swoich audytorów. Pan, rzecz jasna, dokonałby wysoce nierealistycznej wyceny swoich składów i lokalnej własności, natomiast nasze, bardziej rygorystyczne analizy przyniosą odpowiedniejszą wycenę. - A co z niezależnymi wycenami, przechowywanymi przez Oolvaański Bank Wzajemny? Co z arbitrażem? Bankier wzruszył ramionami. - Bank Nowego Świtu zawsze polega wyłącznie na swoich specjalistach. Wartość składów i lokalnej własności Groota mogła być wyceniona, tak jak każda własność, wysoko lub nisko. Ci z Nowego Świtu dawali im najniższą możliwą wartość, czego ten facet nie mówił wprost. Aby więc zapewnić sobie spłatę wszystkich sum, bank musiał skonfiskować wszystkie rzeczy Groota, których tylko mógł dopaść. Najpierw zagarniali wszelką jego własność, by potem może (tylko "może") łaskawie zająć się szczegółami. Musieli opłacić albo odstraszyć wielu członków Rady, aby dostać te rozkazy, wynająć policję i w ogóle dokonać tego przewrotu, depcząc przy tym ustawy na prawo i na lewo. Nie było to przecież ani łatwe, ani niezauważalne, a Groot był jednym z najbardziej znaczących obywateli Oolsmouth. Dlaczego liczyli, że ujdzie im to płazem? Skonfiskowali nie tylko wszystko, co Groot posiadał, ale i jego samego. - Dlaczego siedzę tu w więzieniu, zamiast być do waszej dyspozycji na wolności? - zapytał. Postanowił pograć trochę z tym facetem i sprawdzić, czy nie wytrzęsie z niego jakichś informacji. - Dlaczego w ogóle nie poinformowano mnie o sytuacji, jak normalnego biznesmena, żebyśmy mogli usiąść i załatwić wszystko jak należy, zamiast wciągać w to policję? Bankier uśmiechnął się do niego nieznacznie. - Słynie pan z zaradności - zauważył. - Zarząd chciał działać skutecznie i uniknąć okpienia przez pana. Bankier pochylił się do przodu i oparł ręce na kolanach. - Szczerze mówiąc, nasza rewizja Haalsen Traders nie została jeszcze zakończona i przeczuwamy, że wartość jego aktywów w momencie likwidacji nie wystarczy, by pokryć wartość wszystkich kredytów. Panuje przekonanie, że będziemy mieli większą szansę na odzyskanie wszystkich środków, jeśli zajmiemy się samym panem. W związku z tym zadbaliśmy, by pan nie zniknął albo stał się dla nas niedostępny i w ten sposób uniknął spłaty długów, a lokalne władze, zgadzając się z naszym stanowiskiem, wydały sądowy nakaz aresztowania pana. To najbardziej absurdalna rzecz, jaką w życiu słyszałem, pomyślał Groot. - Naprawdę sądzi pan, że uwierzę w te bzdury? - Może pan wierzyć, w co pan chce - odparł bankier. - W końcu będzie pan miał na to czas, nieprawdaż? Być może bankier celowo starał się go sprowokować do złości, żeby mogli dodać do listy oskarżeń z powództwa cywilnego usiłowanie napaści albo inne przestępstwo kryminalne. - Zobaczymy - odrzekł Groot zachowując spokój. - Jaka jest więc pańska propozycja? - Och, tym razem nie mamy dla pana propozycji. To wyłącznie kurtuazyjna wizyta. Zarząd Banku Nowego Świtu uważał, że doceni pan osobiste złożenie wyjaśnień. Czy ci ludzie zakładali, że wyjątkowy dar przekonywania tego faceta sprawi, iż coś zyskają? - Dziękuję - powiedział Groot. - To zapewne bardzo miło z pana strony. Czy byłby pan jeszcze tak dobry i wyjaśnił mi, jak to się w ogóle stało, że Oolvaański Bank Wzajemny znalazł się w rękach Banku Nowego Świtu? Oolvaański Bank był całkowicie niezależny i miał pewną kapitalizację; w przeciwnym wypadku Groot nigdy by się z nim nie wiązał. Pierwszy raz bankier zawahał się. Po chwili rzekł niechętnie: - Chodziło o spór między dwoma patronami. O, pomyślał Groot. Cholera. A on sądził, że panuje nad wszystkim, co się tutaj dzieje. Chociaż to miało sens. Jeśli bogowie się wmieszali, normalne zasady już nie obowiązują. Banki, podobnie jak przedsiębiorstwa, organizacje i w ogóle ludzie czasami brały sobie bogów za patronów, albo też były adoptowane przez któregoś boga wbrew swojej woli. Bywało, że bóg wspierał działalność swego podopiecznego w bardzo znaczący sposób. Nic nie można było zrobić, jeśli przedsiębiorstwo stawało się obiektem jakiejś gry, chyba że miało się odpowiednie koneksje i było skłonnym zaryzykować wiele, by je wykorzystać. Prawdziwą tajemnicą było to jednak, że wielu ludzi wychodziło z siebie, by przyciągnąć uwagę boga, i niewiele to dawało. Groot uważał, że nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie celowo zadawał się z bogami, natomiast w rzeczywistości najwyraźniej mnóstwo osób potrzebowało takiej właśnie terapii. Na dokładkę bogowie znani byli też z tego, że zakładali własne ziemskie przedsiębiorstwa. Groot nie wiedział, z którą z tych sytuacji miał do czynienia. - Spór - powtórzył. - Najwyraźniej - odrzekł bankier, podnosząc się na nogi. - Ci z nas, którzy są nisko w hierarchii, bali się badać tę sprawę zbyt szczegółowo. - To z pewnością bardzo roztropne. Jak długo mam tu gnić? - Muszę wracać do biura - oświadczył bankier. - I tak spędziłem w więzieniu zbyt wiele czasu. A więc dobrego dnia, Meester Groot. Popędził ku drzwiom, aż płaszcz rozwiał mu się jak pióropusz. Strażnik przyszedł, by zamknąć drzwi, i przyniósł Grootowi jedzenie, a przynajmniej tak mu się zdawało. Groot siorbał z kubka rozwodnione piwo, a czarny chleb odłożył na bok na wypadek, gdyby znowu miał towarzystwo. Piwo dotarło do żołądka i zwiększyło jeszcze panujące w nim uczucie kwasoty, Groot tymczasem usiłował się pozbierać i zabrał się za poważne myślenie. Później, po południu - Groot przypuszczał, że było popołudnie - wrócił Julio. - Jest chyba problem z naszym bankiem - poinformował. - Słyszałem o tym - odrzekł kupiec. - Opowiadano mi o tym. Julio słuchał w milczeniu, kręcąc tylko od czasu do czasu z niedowierzaniem głową. Na zakończenie jeszcze raz pokręcił głową - dla porządku. - Nie mam tu nic do dodania - stwierdził. - Nie wiedziałem, że Oolvaański Bank ma do czynienia z bogiem, ani też nie znałem pozycji Banku Nowego Świtu. - Ja również - stwierdził kupiec. - Zakładając, że to, co powiedział, jest zgodne z prawdą, a możemy to przyjąć, bo nie mamy żadnych przeczących temu informacji, i tak w miarę trafnie ocenimy, co się działo w kuluarach. Bóg, który był patronem Oolvaańskiego Banku Wzajemnego, musiał się podporządkować temu od Nowego Świtu; on pociąga teraz za cugle. Kimkolwiek był ten bóg, doznał nie lada porażki. W instytucji popierania banku, bóg udzielał mu swojej pozycji i stałości. Upadek więc i wyprzedaż depozytorów stanowiły świetny sposób podważenia wiarygodności boga. - Mówi się przecież "Jak się zadasz z bogiem, to już nie ma zmiłowania" - zauważył Julio. - Ten zamęt wyraźnie to potwierdza. - Maks nigdy mi tego nie daruje - mruknął Groot. Skoro raz dostałeś się w szpony boga, byłeś też narażony na wszystkie spiski i intrygi, które knuł i roztaczał wokół siebie. Ryzyko, którego ludzie zadający się z bogami z reguły nie brali pod uwagę, polegało na tym, że można było paść ofiarą klęski boga. Wydawało się, że taka sytuacja miała miejsce właśnie teraz. - Nawet jeśli taka jest prawda, to wciąż nie wiemy najważniejszego. - Odrzuca pan powody i motywację, którą przedstawił ten bankier? - Oczywiście, że tak - odparł Groot - tak samo jak ty, bo inaczej nie byłbyś tym Juliem, którego znam, lecz jakimś przebiegłym oszustem. Na twarzy Julia pojawił się i zaraz zniknął chytry uśmiech, o którym klienci i większość innych ludzi nawet nie mieli pojęcia. Kiedy ktoś widział ten grymas po raz pierwszy, a zmieniał on cały wyraz twarzy Julia, zwykle ponownie rewidował pogląd na temat zdolności Julia, które wcześniej wyglądały na rozległe, lecz nieruchawe, ale i na jego poczucie humoru, którego wcześniej wcale nie zauważał. Inaczej też myślał o każdej transakcji, którą zawarł z Juliem w przeszłości. - Rzeczywiście - przyznał Julio. - Myślałem podobnie jak pan. Ktoś, prawdopodobnie ten, kto stoi za tym nowym bankiem, chce zamrozić naszą działalność, jeśli nie zniszczyć jej całkiem, oraz pozbawić pana zdolności do zareagowania. Wszystko to jednak może być kwestią dwóch pieczeni przy jednym ogniu. Myśli pan, że ścigają statek? Nie tylko Sy Gazoont zniknął, nie powiedziałem chyba jeszcze, że Komisja Publicznego Herolda została zawieszona. - Nie mówiłeś o tym - przyznał Groot. - Ale takiego ruchu należało się spodziewać, nieprawdaż, niezależnie od tego, czy chodzi im tylko o ten statek, czy o całą flotę. Jeśli nie możemy się porozumiewać z naszymi "aktywami" w terenie, nie możemy też im nakazać zastosować uniki. Ale ten ruch podsunął mi pewną myśl. Jeśli nawet "Zysk" jest tylko jednym z wielu celów, to jest też możliwe, że statek i jego pasażerowie mogą mieć coś wspólnego z wydarzeniami na miejscu. Mówisz, że policja wydawała się zdezorganizowana i zagubiona, jakby ktoś ją popędzał? "Zysk" przybije do portu najdalej za dwa dni, wcześniej niż planowaliśmy - może dlatego zadziałali przedwcześnie. - Trzeba by też wziąć pod uwagę, że nasz zamęt i niewiedza, o co tak naprawdę chodzi, tym bardziej może się komuś przysłużyć. Po co miałby ten Bank Nowego Świtu zawracać sobie głowę i wysyłać kogoś do nas? - Też tak myślisz, prawda? - zapytał Groot. - Próba celowego zwodzenia? Może nasi tajemniczy przyjaciele po prostu chcieli pokazać swe panowanie nad sytuacją? Zagrać nam na nosie? Sprawdzić, jak zareagujemy na nieoczekiwany atak? Na rzucenie rękawicy? A może jest najbardziej prawdopodobne połączenie kilku powodów? Tak właśnie zrobiłby Groot. Nie było sensu marnować czasu na trzy ruchy, skoro wszystko można było osiągnąć w jednym. Czy przeciwnik był wytrawnym graczem i czy w ogóle stał za tym tylko jeden człowiek? Na czym polegało sedno jego ruchu? - Jak sądzisz, komu przede wszystkim zależy, by zostawić mnie na lodzie? Julio zakasłał dyskretnie. - Może Meester Dooglas pamięta incydent ze "Zmaterializowanymi Odsetkami"... - Myślałem o tym gnijąc tutaj - przyznał Groot. - Od tamtej pory stara się mnie dopaść. Statek "Zmaterializowane Odsetki", znany wówczas jako "Obłok Dooglasa", stracił grotmaszt i trzecią część załogi w złą pogodę, kiedy wracał z wypakowanymi ładowniami z Cematrilli. Główny kliper Groota, "Rwący Potok", który konkurował w tej ekspedycji z "Obłokiem", uniknął wszelkich strat podczas tego sztormu. Gdy "Obłok" miał osiąść na mieliźnie, a załoga spuszczała już łodzie ratunkowe, pojawił się "Potok" i zaofiarował pomoc. Po zakończeniu przygody okazało się, że szybko przemianowany "Obłok", jego ładunek i większość wdzięcznej załogi znalazła się w księgach Haalsena. Nie była to pierwsza utarczka pomiędzy Dooglasem a Grootem, ale to zdarzenie okazało się przełomowe i ukształtowało ich stosunki na przyszłość. - Nigdy przedtem nie był aż tak śmiały - zauważył Groot. - I dlatego, jeśli to jego sprawka, ktoś w niej maczał palce. Dooglas musiałby zgromadzić tyle władzy albo pieniędzy, żeby nie bać się pokazać podobnej jak ta sztuczki i wytrzymać nasz kontratak. Rozumiem, że starałeś się dowiedzieć, co zamierza? - Oczywiście - odrzekł Julio. - Nikt nie widział go od jakiegoś tygodnia i nic niezwykłego w tym czasie się nie działo. Właściwie do jego drzwi nie pukałem, sam pan rozumie, ale odniosłem wrażenie, że zaszył się gdzieś i coś knuje. Kazałem Eelmonowi obserwować jego dom. Groot ściszył głos; wydawało mu się, że strażnik zerka z zewnątrz. - Przygotowałeś kryjówkę? Julio obejrzał się za siebie, zanim odpowiedział: - Tę najporęczniejszą. Jeśli mnie śledzono, to tym lepiej. Spodziewają się, że sięgnę po ukryte środki, skoro wszystkie inne są zamrożone. Wygłupiałem się, biegałem alejkami, jakbym wyciągał tam coś z ukrycia; mam nadzieję, że przeszukają je wszystkie. - To dobrze - odpowiedział Groot znowu normalnym głosem. - O ile wiem, Dooglas nie był szczególnie blisko związany z żadnym bogiem, przynajmniej kiedyś. Przyjmijmy na razie, że rzeczywiście skumał się z którymś albo z własnej woli, albo dlatego, że został w to wciągnięty. - Jeśli Meester Dooglas został do tego wciągnięty, to głównym napędem afery byłby plan tego nieznanego osobnika czy boga - rzekł w zadumie Julio. - To by miało sens, nawet jeśli Meester Dooglas przygotował szczegóły. - Tak - zgodził się Groot. - Chociaż to bardzo śmiałe, pasuje do Dooglasa: wrzucić mnie za darmo do więzienia tylko po to, by mnie rozzłościć, zwłaszcza jeśli sądzi, że mu się to upiecze. Najłatwiej to zrobić mając popleczników gwarantujących odpowiednie środki zapobiegawcze. Z jednej strony, warto byłoby uderzyć bezpośrednio w tego poplecznika i dać sobie spokój z pośrednikami. Może być też podejście pośrednie, polegające na ruszeniu najpierw pionków, z użyciem gróźb, podkreśleniem własnej pozycji, aż do błyskawicznego ścięcia z nóg głównych postaci. Ale, odkładając na bok wszystkie bezpłodne rozważania, Groot musiał w pierwszym rzędzie pomyśleć o sobie, bo to on był zaszachowany. - Kiedy twój król jest zaszachowany, a ty okazujesz się właśnie nim - zauważył Groot - najlepiej jest wydostać się z tego pola, próbując przy tym wyrządzić jak najwięcej szkód stronie przeciwnej. - Słusznie, proszę pana - odpowiedział Julio, z dawna nawykły do nieoczekiwanych konkluzji Groota. Jego szef miał zwyczaj myśleć nad czymś intensywnie, po czym informować innych tylko o tym, że znalazł się już w innym punkcie, nie dając żadnych podpowiedzi co do drogi, jaką przebył między punktami A i B. Zazwyczaj jednak to miało sens, a Julio z grubsza nadążał za jego procesami myślowymi. Nawet jeśli mu się to nie udawało, lubił zgadywanie myśli szefa. Znowu obniżył głos. - Spodziewają się, że coś pan zrobi, niezależnie od tego, jak bardzo - według nich - pana przechytrzyli. Z uwagi bankiera, o której pan wspomniał, wynika, że spodziewają się, iż spróbuje pan uciec. - Dzięki temu byłbym wolnym zbiegiem, a nie potencjalnym męczennikiem w klatce - zauważył Groot. Mówił celowo głośno. - Jednak wolność to wolność, a ja nigdy nie lubiłem lochów. Mówisz, że Sy jeszcze się nie pokazał? - Nie, jeszcze nie. - Julio uniósł brwi i odpowiadał równie głośno. - Wie pan, że nigdy do końca mu nie ufałem. - W tej chwili nic nie można na to poradzić - orzekł kupiec. - Najwyżej sprawdzić, jaką grał rolę. Wątpię, byśmy mieli wiele do zrobienia, jeśli chodzi o przegląd szkód, nie sądzisz? Co się stało, to sienie odstanie. Chociaż masz rację, musimy patrzeć w przyszłość. Co z tym grubianinem? Skoro już tu jest, to coś mam dla niego. Najpierw jednak musisz znaleźć chemika. Rozdział VII MALOWNICZA MARSZRUTA Niewiele czasu spędzałeś do tej pory na koniu, prawda? - Tfu! - zagrzmiał Jurtan Mont. Maks był obrzydliwie radosny, odkąd opuścili Roosing Oolvaya. Jurtan nie wierzył jednak, by czuł się pewniej niż on, prócz tego, że znał się na koniach. Rzecz jasna już to, co myślał Jurtan o swoim towarzyszu, czyniło różnicę między nimi. - Spójrz na to pogodniej - powiedział Maks. Mała osada farmerów, którą napotkali wcześniej tego ranka, zniknęła wreszcie za łagodnymi wzgórzami. Wyjechali teraz poza pola uprawne. Ze wszystkich stron, z wyjątkiem drogi za nimi, otaczały ich trawy prerii, które miejscami sięgały do ramion, a oni przedzierali się przetartym szlakiem. Długie, senne podmuchy bryzy poruszały prerią. - Ból od siodła to normalka - dodał. - Każde nienawykłe do siodła ciało czuje się, jakby przegrało walkę ze słoniem, po całym dniu jazdy na koniu. Tak jest przynajmniej na początku. Ty chciałeś być wyjątkowy, prawda? W takim razie skup się na wznoszeniu ponad swoje ciało, pomyśl o tym, czym się wyróżniasz. - Czy mógłbyś przestać wstawiać mi gadki? - Kto wstawia? Próbuję pomóc ci zachować filozoficzny dystans. - Gadasz jak mój ojciec. - Naprawdę? - Maks się zamyślił. - Może robię to tak, jak należy. - Tfu - odmruknął tylko Jurtan. Od wielu dni nie robili nic innego, tylko przedzierali się przez te okolice. No dobrze, było kilka chwil większej aktywności, które zapowiadały się interesująco, ale wszystkie szybko się kończyły. Przed wyjazdem z Roosing Oolvaya sprawdzili miejsca, w których lubił bywać człowiek bez imienia, Podstępny Miecz. Maks zakradł się przed jego biuro i machał rękami w dziwny sposób, mrucząc do siebie; mówił, że przeprowadza testy. - Coś się tutaj działo - oświadczył wreszcie. - Ze ścian wciąż jeszcze ściekają emanacje. - Co takiego? - zapytał Jurtan. - Pojedynek? Czy go zabili? Maks przyjrzał się fragmentowi gipsu przy drzwiach. - Cokolwiek to było, nie emanowało aż dotąd. Chyba. Och, nie wiesz, pomyślał Jurtan. A przecież jesteś podobno taki bystry. Ale głośno tego nie powiedział. - Jestem pewien, że nie został sproszkowany - mówił dalej Maks. Jurtan z zazdrością stwierdził, że jego towarzysz mógł pozwolić sobie na to, by myśleć na głos. - Nawet jeśli byłby wtarty w ziemię, coś by zostało. - Maks poruszył nosem. - Dlaczego brał się za sprawy na boskim poziomie? Jak je powstrzymał? - Może się z tego wywinął gadaniem. - Tak - odpowiedział Maks - może. I na tym zakończył temat. Następne wydarzenie, tylko nieco bardziej interesujące niż podskakiwanie w górę i w dół na koniu, miało miejsce pierwszej nocy, gdy drzemali pod drzewem oddzielonym rowem od drogi. Maks chciał zmusić Jurtana za pomocą rapiera do zrobienia kilku kroków, ten jednak był na tyle zmęczony siniakami, otarciami i mięśniami, które sztywniały jak żelazne pręty, że nie był w stanie zrobić nic więcej, jak tylko położyć się plackiem na ziemi. Wtedy nie wiedział jeszcze o zwyczaju rozciągania się z samego ranka, każdego ranka. Najwyraźniej nic by nie pomogło, gdyby Jurtan wiedział o tym wcześniej - zdawał sobie z tego sprawę - ponieważ nie był na siłach czmychnąć Maksowi ani mu się opierać. Gdyby wiedział, czego ma się spodziewać rano, być może zmusiłby się do szybszego zaśnięcia, by nie tracić sił z dwóch powodów naraz. Musiał też jeszcze pogodzić się z tym, że dla Maksa "ranek" to czas przed wschodem słońca, kiedy świat jest jeszcze szary i ponury - przynajmniej tak uważał Maks podczas podróży. W sumie Jurtan cieszył się, że nie wiedział o tym wszystkim owej pierwszej nocy. Nie chodzi o to, by uważał niewiedzę za coś pożądanego. Gdyby zasnął od razu, nie dowiedziałby się, co robi Maks, kiedy sądzi, że Jurtan już śpi. Jurtan leżał z zamkniętymi oczami i słuchał owadów, których muzyka harmonizowała z tą drugą muzyką, huczącą mu nieustannie w głowie. Odkąd odkrył, że może ją zmieniać, jeśli skoncentruje się zaciskając zęby, dbał o powiększenie samokontroli. Nie ulegało wątpliwości, że przez to "napady" zdarzały mu się coraz rzadziej. Teraz potrafił już "odpowiedzieć" na nie podświadomie, odruchowo, zanim wzrok zaczął mu się rozmywać i pojawiało się dudnienie w uszach. Nie stracił przytomności już od co najmniej dwóch tygodni. Jednostajny rytm stukotu końskich kopyt kiedyś wystarczyłby, żeby nie otrząsnął się ze stanu odrętwienia. Jurtan nauczył się też usuwać "brzęczenie" w głowie na bok, gdzie nie przeszkadzało mu już myśleć. Wciąż jednak, kiedy "muzyka" chciała zwrócić mu na coś uwagę, śmiało dawała o sobie znać. Gdy Jurtan leżał tak pod drzewem i niebem pełnym gwiazd, udając bardziej sarkofag niż zwinnego człowieka, a może nawet drzemał, nieustający stukot kastanietów kazał mu otworzyć oczy. W świetle dużego księżyca zobaczył, że konie drzemały tam, gdzie je zostawili, zanim poszli odpocząć. Posłanie Maksa było jednak puste. Jurtan uniósł głowę. Tam, w szeregu drzew nad strumieniem, Maks... z kim rozmawiał? Widział tylko dwie niewyraźne sylwetki, migoczące w blasku księżyca pośród brzóz. No cóż, to nie jego sprawa. A może jednak? Jeśli Maks spiskował z kimś, i mogło to zagrozić im obu, to na pewno dotyczyło to też Jurtana. Podniósł się ze skrzypieniem, ukucnął i ruszył w stronę strumienia. Najważniejsze to zachować ostrożność i skradać się, pomyślał Jurtan, gdy trawa i krzaki chrupały pod jego stopami. Kiedy się zbliżył, zauważył, że towarzysz Maksa emanuje wewnętrznym fosforyzującym światłem, jakie czasem można zobaczyć na bagnach. Przez to ciało można dostrzec rosnącą z tyłu brzozę. Ich ciche szepty trudno było odróżnić od szumu strumyka. Stopniowo jednak Jurtan zaczął rozumieć słowa. -...o Shaa? - Myślałem o tym, żeby podsunąć coś Administratorowi Klątw - mówił Maks. - Spróbuję ją anulować albo zastąpić czymś, a nawet wymazać zupełnie. - Sprytne - odpowiedział drugi osobnik. - Nie mówiąc o tym, że ryzykowne. Ja bym tego nie robił. Jardin... aktywniejszy. Może lepiej zaczekaj, aż się okaże, do czego on zmierza. Jeszcze krok i Maks go usłyszy. Jurtan miał wrażenie, że i tak za chwilę skończą. Wrócił ostrożnie do obozowiska, usiłując nie patrzeć zbyt często za siebie. Tuż przed swoim posłaniem obejrzał się znowu. Tego drugiego już nie było - odniósł przez chwilę wrażenie, że coś jakby arkusz papieru trzepotało w miejscu, gdzie stał, ale na pewno tylko tak mu się zdawało; przecież niczego tam nie było oprócz skał i drzew. Następnego dnia Maks nie mówił nic, co by wskazywało, że wiedział, iż Jurtan podsłuchiwał, ale on wciąż się nad tą sprawą zastanawiał. Shaa nauczył go tyle, że nie pozwalał sobie na niedocenianie Maksa. Ale jeśli Maks o tym wiedział, to dlaczego nie czynił mu wyrzutów? Może mu to nie przeszkadzało. A może nie chciał ryzykować i dawać Jurtanowi możliwości, by dowiedział się, kim był ten drugi i o czym rozmawiali. Nie dałoby się uniknąć wyjaśnień, gdyby teraz zaczęli otwarcie dyskutować. Jurtan starał się odłożyć sprawę na bok i zapomnieć. Ostatni wart uwagi epizod zdarzył się następnej nocy. Maks wypytywał Jurtana o objawy jego rozstroju muzycznego. Chłopak omawiał już to wszystko z Shaa i oznajmił to teraz. - Ponieważ jest to teraz mój problem, a nie Shaa - odparł na to Maks - chciałbym wiedzieć, co się z tobą dzieje. - Ale to też mój problem i pozostanie nim niezależnie od tego, czy ty lub Shaa będziecie w pobliżu. - Jurtan z upływem dni, gdy na jego ciele pojawiało się coraz więcej odparzeń, stawał się bardziej drażliwy. Na dodatek po południu użądliła go pszczoła. Biorąc pod uwagę swój stan, nie zważał już na to, co Maks mógł mu odpowiedzieć. Nie po raz pierwszy Maks go zaskoczył. Zamknął jedno oko, a drugim wpatrywał się w niebo, przeżuwając coś w kąciku ust. - Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem? - oświadczył. - O czym? - zapytał nerwowo Jurtan. - Siedź spokojnie. - Maks podjechał do niego i położył rozwartą lewą dłoń na czole Jurtana, z kciukiem nad uchem, a środkowym palcem na czubku głowy. Coś chrupnęło pomiędzy palcami Maksa a skórą Jurtana. - Nie ruszaj się! Czy słyszysz teraz muzykę? - Au, tak - widział, jak u samej góry tańczyły zielone zakrętasy. - Czy próbujesz, au, odczytać moje myśli? -Zamknij oczy. Tak lepiej. Nie, pełna telepatia to poważna sprawa; zresztą to nie moja specjalność. Muszę dopasować impedancje1... ha! - Co? - Czy możesz zrobić głośniej? Tak! Jakby klarnet nad sekcją dętą... czy to właśnie słyszysz? - Czy to znaczy, że ty słyszysz to samo? - Nieźle - stwierdził z zadowoleniem Maks. - Możesz przy tym tańczyć. Jurtan wyrwał głowę do tyłu. Maks klasnął, gdy stracił kontakt z jego czołem. - Och! - zawołał Jurtan masując czoło. - Powiesz mi, co robiłeś? Maks spojrzał na niego chmurnie. Ręka mu drżała, jakby wyjął ją z gorącego pieca. - Eksperyment, a co myślałeś? Szło nieźle, dopóki nie przerwałeś. - Dokąd szło? Do moich myśli? - Mówiłem ci, że to nie telepatia, prawda? Nie. Próbowałem się wsłuchać. -W moje myśli! Maks żachnął się. - Nie, nie w twoje myśli. Usiłuję ci to wytłumaczyć. Nie wiem, co się, do cholery, dzieje w tej twojej głowie, ale nigdy o czymś takim nie słyszałem. Chyba nikt nie mógłby odczytać twoich myśli, nawet gdyby miał moc wulkanu. Słyszałby tylko muzykę. Jurtan usłyszał znowu odgłos mlaskania. Opuścił głowę. Ziemia, po której stąpał koń, była wilgotna. Znowu postawił kopyto, a woda wystrzeliła spod niego, jakby chodził po gąbce. - Maks? - odezwał się Jurtan. Jurtan zauważył, że w miarę jak jechali na zachód, równina schodziła coraz niżej i rozciągała się ku południowi. Teraz Maks ściągnął cugle przed rozlewiskiem płytkiej, stojącej wody, przetykanej gdzieniegdzie kępami trawy i łatami ziemi. Trawa była na wpół zielona, na wpół żółta; nie wyglądała zachęcająco. Jurtan poczuł się nieswojo, gdy pomyślał, że te łodygi mogą błyszczeć w ciemności. W powietrzu czuć było zapach gnijących warzyw. Krążyły też owady. Maks zeskoczył z konia i podszedł do brzegu, prostował plecy; przesycona wodą ziemia tłumiła odgłos kroków. Patrzył na drugą stronę, gdzie zaczynała się gmatwanina kanałów. - Tam - oświadczył. - Co tam? - zapytał Mont. - Patrzymy na moczary, no i je tam widać. - Według mnie to raczej bagno - orzekł Maks, przyglądając się okiem zawodowca. - Choć można zaryzykować i nazwać to moczarami. - Co ma do rzeczy, jak je nazwiesz? Część gruntu stoi w wodzie, a reszta nasiąkła jak gąbka. - Przyszła mu do głowy niemiła myśl. - Chyba nie chcesz tam jechać, co? - A jak sądzisz, dlaczego w ogóle tyle się nabiedziliśmy, żeby tu dotrzeć? Tu gdzieś może być to, co mieliśmy znaleźć. Znaleźć? - Myślałem, że jedziemy do Peridolu na "zdarzenie" i nie wiedziałem, że mamy coś znaleźć. - To pokazuje, ile wiesz, nieprawdaż? - zapytał Maks. Badał wodę czubkiem buta. Znalazł oparcie dla nogi tam, gdzie było nieco płycej; postąpił ostrożnie jeden krok, potem drugi, a koń niechętnie ruszył za nim. Przy trzecim kroku zanurzyła się cała stopa. Błoto uwalało but. - To obrzydliwe - powiedział Jurtan. - Oczywiście, że obrzydliwe, to moczary. Mont musiał przyznać, że Maks wcale nie był zachwycony perspektywą przedzierania się przez szlam. - Jeśli koniecznie chcesz tam iść, to dlaczego nie użyjemy łodzi? A co z magią? Z tego, co wiemy, to może się ciągnąć aż do wybrzeża. - Z tego, co ty wiesz - mruknął Maks. - O ile ja wiem, nie jest aż tak rozległe. Gdyby to był normalny teren, przeszlibyśmy go w jeden dzień. - Byłeś tu już kiedyś? - Mam wiarygodnego informatora. Jeśli chcesz łodzi, to ją znajdź. - Możemy zbudować tratwę. - Świetny pomysł. Możesz mi powiedzieć, skąd weźmiemy drzewo? Mont rozejrzał się. Falująca równina, którą dojechali na brzeg moczarów, porośnięta była tylko dzikimi zbożami i rzadkimi niskimi krzakami. Co prawda, widzieli kilka kęp drzew, ale ostatnia z nich została o jakąś godzinę drogi stąd. Obserwując horyzont, niczego więcej nie dostrzegł. Zrezygnowany, znowu spojrzał na błoto, pociągnął konia i ruszył za Maksem. Wtem Jurtan zdał sobie sprawę z tego, że się myli. W zasięgu wzroku rzeczywiście było kilka drzew, choć straszliwie powykręcanych. Problem polegał na tym, że rosły one dalej na moczarach. No cóż, może lepsze to niż nic; nie były aż tak daleko. - A te drzewa? - zapytał. - Czy z nich możemy zbudować tratwę? - Z których? Z tych, do których się kierujemy? - Och - zdziwił się Mont. - Czy chcesz powiedzieć, że przez cały czas chciałeś sprawdzić, czy z tamtych drzew nie da się. zrobić tratwy? A może chciałeś jeszcze raz pokazać, jaki jestem głupi, skoro tego nie pojąłem, prawda? - Czy ja zrobiłbym coś takiego? - oponował nieco roztargniony Maks. - No dobrze, a co z magią? Czy o to powinienem zapytać? Wiem, że według ciebie często lepiej jest polegać na środkach fizycznych, ale skoro to takie wielkie moczary... Na powierzchni bagna po lewej stronie Jurtana pękł ogromny pęcherz, od którego uniósł się odór zgniłych jaj. Stąpający za nim koń szturchnął go łbem w plecy; Jurtan zapragnął w jakiś sposób odpowiedzieć, że w pełni zgadza się z jego oceną. Maks zatrzymał się tuż przed nimi i rozglądał się uważnie. Wciągnął nosem powietrze. Jurtan obserwował już nieraz węszącego Maksa i choć sam nic nie czuł, domyślał się, że ten ostatni szuka czegoś innego niż zapach fizyczny. Maks znowu rozejrzał się wokoło i powiedział cicho: - Mam powody, by wierzyć, że magia tutaj będzie nieskuteczna, a nawet jeśli, to nie najmądrzej byłoby jej używać. Jeśli dane, które dostałem, są prawdziwe, to pracował tu kiedyś ktoś o imieniu Iskendarian. - Na moczarach? - On stworzył te moczary. Był naprawdę bardzo, bardzo sprytny. - Był? Czy on nie żyje? - Tak mówią. Nie pokazuje się przez ostatnie pół wieku mniej więcej, a przynajmniej nikomu nie udało się go spotkać, a poza tym i tak miałby teraz sto pięćdziesiąt albo dwieście lat. Ale to i tak jest chyba bez znaczenia. Dla takiego czarodzieja jak Iskendarian śmierć jest stopniowalna. - Czy można być tylko w pewnym stopniu zmarłym? Maks odwrócił się i zaczął znowu ostrożnie zagłębiać się w moczary. - Powiedzmy tylko, że istnieje ciągłość, rodzaj przejścia pomiędzy snem a śmiercią, polegającego na całkowitej utracie świadomości. Ale jeśli nawet jest w pełni zmarły, mogę wyciągnąć z niego informacje. Nawet tutaj. - Ja na pewno nie chciałbym umrzeć w takim miejscu - mruknął Mont, wyciągając stopę z wyjątkowo kleistego szlamu i powodując przy tym głośny chlupot. -A co ten Iskendarian ma ciekawego, czego ty możesz chcieć? - Wiedzę - odrzekł Maks. - Może jakieś odpowiedzi, na przykład, w sprawie tej klątwy bezimienności, którą nosi Miecz. - Nie myślisz chyba, że Iskendarian sam rzucił ten czar, prawda? Czy on mógłby rzucać czary, będąc martwym? Czy śmierć jest aż tak stopniowalna? Maks skrzywił się. - Nie wiem, ale to chyba szkoda, nie sądzisz? Czar Miecza ma pewne cechy charakterystyczne dla Iskendariana. Właściwie jest jeszcze jedno pytanie, na które nawet bardziej potrzebuję odpowiedzi. Jeśli Iskendarian nie miał z tym czarem nic wspólnego - w co szczerze wątpię, ale zawsze trzeba mieć otwarty umysł - to pytanie brzmi: dlaczego miałoby mu na tym zależeć? Jeśli się nie żyje, to rzadko się podróżuje. Jak w ogóle mógł spotkać Miecza? Nikt nie widział Iskendariana dłużej, niż Miecz żyje. - Nie wiesz, skąd pochodzi Miecz - odparł na to Mont. - Skąd możesz wiedzieć, ile ma lat? Maks zatrzymał się zanurzony po biodra w mazi i spojrzał w zamyśleniu przez ramię na Monta, uniósłszy jedną brew. Skinął głową i wykrzywił usta w skupieniu. - Mimo wszystko - ciągnął - Iskendarian prawdopodobnie nie ma z tym nic wspólnego. Ktoś mógł jednak przechwycić jego notatki albo on sam mógł nauczyć kogoś tej techniki. Nawet jeśli czar nie ma nic wspólnego z Iskendarianem, jego formułka sugeruje, że tylko mechanizm typowy dla jego praktyk może ten czar zdjąć. Zresztą i tak chciałem się tu pewnego dnia zatrzymać, niezależnie od sprawy Bezimiennego. Iskendarian położył podwaliny pod znaczącą część współczesnej magii; wszystko wskazuje na to, że jest to, albo był, wyjątkowo przebiegły facet, więc może warto się będzie czegoś tu nauczyć. O ile idziemy we właściwym kierunku... Wzruszył ramionami i powrócił do powolnego przedzierania się ku drzewom. Jurtan popatrzył na moczary, dochodziły go pojedyncze dźwięki instrumentu, który brzmiał jak banjo. Słyszał od Shaa, że Maks nasiąkł ruinami i opowieściami sprzed okresu "Wielkiego Przymierza", jak gąbka wodą. Jurtana nie opuszczała nadzieja, choć podejrzewał, że próżna, że nie będzie musiał zetknąć się ze zbyt wielu dziwactwami Maksa. Shaa czasami ubierał w słowa to, czego Maks w żaden sposób nie mógł poskładać i przedstawić. Maksowi chodziło o to, że Iskendarian był mistrzem długowieczności, a może nawet odmładzania; właśnie dzięki temu mógłby chodzić sobie po świecie i szkodzić innym w wieku blisko dwustu lat. Ale Shaa sam potrzebował jakiegoś odmłodzenia. Koń znowu zaczął prychać za plecami Jurtana. - Czy to dobry pomysł, żeby zabierać tu ze sobą konie? - zapytał Mont. - Mojemu to się chyba nie podoba. - Rzeczywiście - zgodził się Maks. - Niestety, nie mamy wyboru. Wyjdziemy przecież po przeciwnej stronie i będziemy ich potrzebowali, a gdybyśmy je tu nawet zostawili, to pewnie byśmy się z nimi pożegnali. - Ale jeśli zatoną w mule, to też ich już nie zobaczymy. - To prawda - przytaknął Maks. - Co więc radzisz? Jurtan obejrzał się na swojego konia. Pocił się, ale, poza rzadkim prychaniem, oddech miał dość równy. Łypnął jednym okiem na swojego pana z niezadowoleniem. Wytrzymałby jeszcze choć trochę. - Co ty na to... - zaproponował Mont. - Dojdziemy do tych drzew. Jeśli uda nam się zrobić z nich w miarę niezłą tratwę, zabierzemy konie ze sobą. Jeśli nie, to pozwolimy im samym zadecydować. Wygląda na to, że jeśli my w to zagramy, one też. Maks zrobił jeszcze jeden krok i zniknął pod powierzchnią. Po chwili wystrzelił z powrotem; włosy opadały mu na twarz, jakby nosił perukę z piżmoszczura. Wypluł sporo wody. - Zagramy - powtórzył. - Dobrze. Niezła gra. Brnęli dalej, a drzewa przyzywały ich do siebie. Maks pierwszy dotarł do gaiku, gdy tymczasem Jurtan walczył z komarami. Wszedł na niski pagórek ledwo omywany wodą. - Ha - powiedział. - Co się stało? Coś nie tak z drzewami? - Daj spokój z drzewami - rzucił Maks. Koń ruszył za nim na kopiec pomiędzy drzewa, po czym obaj zaczęli znikać z pola widzenia. Jurtan żwawiej rzucił się naprzód i wreszcie wydostał się na grzbiet wysepki. Z większej wysokości mógł zobaczyć przednią część wzgórza, trawiaste moczary, a dalej, na kanale z czystą wodą dostrzegł Maksa, który dokładnie oglądał podobny do barki statek. Na brzeg prowadziła mocno przegniła siatka z trzcin. - Wygląda na stary - stwierdził Maks - ale mocny. - Jak myślisz, do kogo to należy? - Nie zdziwiłbym się, gdyby należał do Iskendariana. W tej chwili jednak myślę, że należy do nas. Nie zjawił się nikt, kto mógłby zaprzeczyć temu przypuszczeniu. Kiedy Maks sprawdził statek i stwierdził, że nie ma na nim pułapek, wprowadzili konie prosto z brzegu na pokład. Choć łódź mocno się kołysała, a woda zaczęła się wlewać przez niskie poręcze, nic nie wskazywało, by miała utracić równowagę. Konie nie były specjalnie zadowolone, że z mazi przeszły od razu na statek. Kiedy jednak przywiązano je, a statek przestał się chybotać, zaczęły się uspokajać. Statek przypominał raczej tratwę okoloną niskim płotkiem. Gdy cała czwórka znalazła się na pokładzie, zrobiło się ciasno. Najważniejsze jednak, że dzięki łajbie wydostali się ze szlamu, a kiedy Maks i Jurtan zabrali się do drągów, które znaleźli na pokładzie, zauważyli, że poruszają się też znacznie szybciej. Plątanina zamulonych kanałów powiodła ich głębiej w moczary. W godzinach popołudniowych udało im się nieco zejść z dotychczasowego kursu, na chwilę zaplątali się w korzeniach jednego z czułkowych namorzynów, jak je nazwał Maks, po czym trafili na stosunkowo otwartą wodę. Trawa była tu grubsza i coraz wyższa, im znajdowali się bliżej środka laguny, gdzie przewyższała już namorzyny. Maks skierował łódkę ku miejscu, w którym trawy zdawały się najbujniejsze. Gąszcz uginał się przed nimi niechętnie, czasami chlastał ciało. Szerszą perspektywę przesłonił im zwarty mur wodorostów. Kilka długości dalej statek osiadł na ukrytej przeszkodzie, po czym zatrzymał się całkowicie z dziobem nieco uniesionym. Okazało się, że trawa, zasiana na podwodnej wysepce, w tym miejscu osiągnęła niezwykłe rozmiary. - To chyba tu - oświadczył Maks. - Nie ma tu zamku - zauważył Mont. - Ani nawet chatki. - Na pewno to trochę zaskakujące nie znaleźć niczego - mruknął Maks. - Może jest tu coś, czego my nie dostrzegamy. Mogło spróchnieć albo wybuchnąć. A może coś tu było, ale zostało przeniesione. Nagle zamyślił się. - Na przykład zamek Karliniego? Czy też uważasz, że tu się znajdował? Maks dalej się rozglądał i zadzierał głowę ponad czubkami traw. - Właściwie tak nie myślę, ale to interesująca możliwość. Nagle przyszło do głowy Jurtanowi coś bardziej praktycznego. - Niedługo zacznie się ściemniać. Czy tu spędzimy noc? - Masz lepszy pomysł? - Wiedziałem, że tak mi odpowiesz - odrzekł z rezygnacją Mont. - Czy rozwiążemy konie? Wypuścili je. Kiedy ze zdziwionymi minami próbowały trawy, Maks i Jurtan rozdzielili się, aby zbadać wysepkę. Miał serdecznie dość wdeptywania w gnój i maź, więc patrzył głównie pod nogi. A jednak wysokie rośliny na tyle skutecznie przesłaniały mu widok, że w pierwszej chwili nie wiedział, na co nastąpił, gdy pod jego nogą coś chrupnęło. Pochylił się, żeby to obejrzeć. Spod dużego palca wystawała czaszka z dziobem, a kości z długiego na stopę skrzydła leżały po obu stronach jego nogi. - Maks - powiedział. W drodze z drugiego krańca wyspy do Monta Maks znalazł pół tuzina ptaków w różnym stadium rozkładu. Jurtan też napotkał jeszcze kilka. - Dlaczego tylko ptaki? - zapytał. - Jeśli jest tu coś... nie wiem, trującego, to dlaczego działa tylko na ptaki? - Może zwierzęta lądowe są odstraszane przez coś, czego ptaki ze swej głupoty nawet nie zauważają? A ty? Czy ta twoja muzyka coś ci podpowiada? Uszy Jurtana pękały od rosnącego wycia rożków i szybkiego, marszowego rytmu kotła. - No tak, uznaje, że coś się tutaj dzieje. Właśnie w tym momencie słońce skryło się za horyzontem i napadła na nich nieoczekiwana ciemność. - A co tak piszczy - zapytał Mont - wysoko i niewyraźnie? - Ja nic nie słyszę - odrzekł Maks - bo nie docierają już do mnie tak wysokie dźwięki, ale podejrzewam, że to nietoperze. Słyszysz ten inny dźwięk, jakby trzepotało kilka starych kartek papieru? Skrzydła nietoperzy. Dziwię się, że możesz słyszeć ich piski poprzez kląskanie tych bagien. Niebo nad nimi wciąż jeszcze było dosyć jasne. Maks zlustrował jego pułap nagle zwężonymi oczami i zobaczył spadające i szybujące za komarami chmary nietoperzy. Czas już, by ktoś się zajął także owadami. Pomyślał o ptakach. Niektóre z nich miały popękane czaszki, jakby zderzyły się z czymś, czego nie widziały. - Dlaczego one to robią? - pytał Maks. - Nietoperze. Widzę, jak tu wszystkie opadają, ale omijają okrąg na środku wyspy. W miejscu, którego unikały nietoperze, widać było niebo i świecące gwiazdy. - Ptaki tego nie widzą, ale nietoperze tak - zauważył Maks. - To jest właśnie tam. Po to tu przyszli: to coś wisiało w powietrzu, ukryte we wnętrzu strefy refrakcyjnej2. Rozdział VIII WIEŚCI NA RZECE Nic nowego, hę? Wielki Karlini podniósł wzrok z książki, którą trzymał na kolanach. Nad tekstem, w pewnej odległości od twarzy wisiała trójwymiarowa matryca z kryształowych paciorków w odcieniach zieleni i błękitu. Zamontowano ją pod takim kątem, jaki lubił Karlini. - Zupełnie nic - odpowiedział. - Czy przyniosłeś tę kanapką, o której mówiłeś? - A pewnie - odrzekł Shaa, wyciągając zza pleców tacę i zdejmując z niej serwetkę. - Przyniosłem też więcej herbaty - dodał i przysunął tacę, żeby pokazać stojący na niej dzbanek. Karlini sięgnął po połówkę kanapki i ugryzł kęsa, wciąż przyglądając się temu, co robił Shaa. Wtem odsunął ją od siebie i przyjrzał się uważnie. - Co jest w tym czymś? - Z zewnątrz to, o ile się nie mylę, jedna z cebulowych bułek, które zabraliśmy z Roosing Oolvaya. - Shaa pokazał palcem na drugą warstwę. - Podstawowe składniki to sardele rzeczne oraz siekane pomidory z sałatą, chociaż pozwoliłem sobie dodać odrobinę jajecznego masła, które tak lubisz, oraz przekrojoną wzdłuż marynatę. - Majonez - powiedział Karlini i spróbował jeszcze jeden kęs. - Maks mówił, że tak to się nazywa. Znalazł przepis w jakimś starym karteluszku papieru, który tłumaczył. Kartka była fragmentem książki kucharskiej albo opakowania na pojemniki z jedzeniem, ale nie podręcznikiem użytkownika. Jesteś pewien, że nie ma tu żadnych ryb oprócz sardeli? - Stosunkowo pewien - potwierdził Shaa. Posunął się do tego, że odwinął brzeg bułki, żeby sprawdzić zawartość. - A co, nie smakuje ci? - Co ma mi nie smakować? Chciałem się tylko upewnić, czy nic się nie przeistoczyło w drodze z kuchni. - Warto być rozważnym - zgodził się Shaa. - Spodziewałeś się czegoś takiego? Z tego co wiem, ryby zwykle już nie mutują, kiedy się znajdą na talerzu. - Jeden pokaz związany z wodą już mieliśmy - zauważył, chrupiąc bułkę, Karlini. - Sądziłem, że dobrze będzie mieć oko na następne, nie uważasz? - Rozumiem, że to intuicja coś ci podpowiada, ale niczego nie zauważyłeś? Karlini napił się mrożonej herbaty. - Czy tylko mi się coś mami, czy twój nastrój się poprawił? - Zawsze jestem najszczęśliwszy, kiedy jakaś siła, której nie znam, próbuje mnie zniszczyć. - Nadal nie jesteśmy pewni, czy coś tu się dzieje - zauważył ostrożnie Karlini. - Ale mamy znak - powiedział Shaa. - Dwuznaczny znak, jeśli wolisz. Znak to zawsze znak; jakkolwiek byś na to patrzył. Nie co dzień niższy brzeg Oolvaan ciska w ciebie górami lodowymi. A więc nie odkryłeś za tym niczyjej ręki? Czy raczej Ręki? - Żadnych rąk, ramion i dodatków. - No tak, tego się spodziewaliśmy - stwierdził Shaa. - Czy podzielisz się jeszcze jakimiś myślami o cumowaniu na rzece i wysyłaniu naprzód zwiadowcy w łódce, a może nawet lądem? - Dla mnie to i tak przeciągnięta struna. - Hm, zgadzam się - rzekł Shaa. - Pomiędzy nami nie powinno być zbyt wielu spraw, z którymi nie damy sobie rady. A jednak warto czasem mieszać. - Może to wcale nie był żaden znak - stwierdził Karlini - i chyba nie był to też żaden atak, a nawet jeśli, to nie był skierowany przeciwko nam. - Wtedy to naprawdę wyglądało na atak. Co chcesz zrobić, zepsuć całą zabawę? To znaczy zabawę, którą można mieć z przewidywania nieszczęścia... - Ty naprawdę jesteś w dobrym nastroju, prawda? - Zawsze jestem w dobrym nastroju - oświadczył Shaa. - Nasza rodzina słynie ze spokojnego charakteru. Skoro nie znalazłeś niczego na temat zjawiska lodu, to rozumiem, że zbierałeś tajne informacje o tym, co dzieje się w Oolsmouth? Rozsądnie byłoby to zrobić, o ile te informacje mogą się na coś przydać. Może zastosowałeś tę swoją sondę napowietrzną? Karlini spojrzał z ukosa na Shaa znad resztki kanapki, a sardela zwisała mu z ust. - Chyba nie podpatrywałeś mnie, co? Shaa teatralnym gestem zasłonił sobie twarz jedną ręką. - Z twojej odpowiedzi wnoszę, że rzeczywiście używałeś rzeczonej sondy w pobliżu Oolsmouth. Przewiduję również, iż uznałeś, że wszystko jest w doskonałym porządku. Czy mam kontynuować? - Nie - odrzekł kwaśno Karlini. - Tyle wystarczy, dziękuję. Właściwie po co marnowałem czas, żeby dowiedzieć się tego, co ty i tak już wiedziałeś? - No cóż, można uznać za aksjomat, że napowietrzny rekonesans jest najbardziej użyteczny po naturalnym kataklizmie, czy też z naszego punktu widzenia nienaturalnym, albo też na przykład kiedy ktoś szuka armii zagubionej w lesie. Wiele trzeba się nabiedzić, zanim normalnie funkcjonujące miasto można będzie zobaczyć z powietrza. Z drugiej strony schodzenie do poziomu interpersonalnego jest męczące i czasochłonne, pochłania energię i sprawia, że jest się podatnym na odwet w formie kontrataku przy użyciu tarcz osłonowych. Jesteś w tym dobry, wiem o tym, a ponadto poświęciłeś temu zagadnieniu wiele czasu i wysiłku, więc nie uważam się za krytykanta; ani mi to w głowie. Po prostu świat nakłada pewne ograniczenia, z czego doskonale zdajesz sobie sprawę. Wiesz równie dobrze jak ja, co twój wysiłek mógłby w końcu przynieść. - Tak - odpowiedział Karlini. - No cóż. Próbowałem zlokalizować Groota, ale nie można go znaleźć. Jego dom i składy są zamknięte, i to pod strażą. I zanim mi o tym powiesz, tak, sprawdziłem więzienia. Te sprawdza się rutynowo; a więc tak, byłem bardzo pedantyczny. - Czy można w jakiś sposób dotrzeć bezpośrednio do Groota albo jego ludzi? - zapytał Shaa patrząc w zamyśleniu na belki niskiego stropu. - Czy on nie zatrudnia jakiegoś czarodzieja? - Chyba tak. W zasadzie wiem, że tak. Jeden z jego handlowców utrzymuje kontakty z partnerami handlowymi i statkami i różnymi dalej sięgającymi sprawami. - Statki? Wyszli z pracowni Karliniego, która służyła również jako pomieszczenie na żagle, i skierowali się na mostek. Kiedy szli pokładem przez plątaninę zniszczonych towarów, nagle zza grotmasztu wyłoniła się Tildamira z zeszytem w ręku. - Cześć! - zawołała. - To jak, wymyśliliście już coś dobrego? - Czy ty celowo mnie śledzisz? - mruknął Shaa. - Czy też te nieustanne szczęśliwe przypadki są wynikiem wyłącznie złośliwości losu? - Podniósł rękę. - Nie, nic mi nie mów, tajemnica to ostatnio zagrożony gatunek. Skradaj się, jeśli musisz. Co wcale nie oznaczało, że potrzebowała zachęty, pomyślał Shaa. Może gdyby zagroził, że da jej wykład, poszłaby sobie. - Mamy nadzieję, że skontaktuję się z łącznikiem Groota - dodał. - Brzmi ciekawie - odpowiedziała ostrożnie. - Właściwie wcale takie nie jest - oświadczył Shaa. - Zadanie łącznika jest dosyć męczące i nużące, gdyż wiele rzeczy wplątuje się w wiadomości i skupienie się na nich staje się tym trudniejsze, im dalej się zabrnie. Działają tu zwyczajne prawa odwrotnej proporcjonalności. Jak w przypadku innych prac magicznych, przepływ jest niewielki, ponieważ po ważniejszym akcie komunikacji zwykle trzeba długo odpoczywać. To specyficzna umiejętność wymagająca znajomości wyższej matematyki. Jest jeszcze problem skontaktowania się z łącznikiem, gdyż jego ekspertyza opiera się na styczności z tobą. Widzisz? Nic w tym pasjonującego. Karlini wszedł przed nimi do nadbudówki, gdzie kapitan przyglądał się rzece z miną wilka morskiego. Ruch na wodzie wzmagał się w ciągu ostatnich kilku godzin, co wskazywało (jeśli ktoś z nich miałby jeszcze wątpliwości), że szybko zbliżają się do rejonu Oolsmouth. - Klucz? - kapitan powtórzył pytanie Karliniego. - Tak, klucz, klucz. To tylko strata czasu. Nazywa się Gazoont, to pomocnik Meester Groota; nie jest taki bystry jak wy, ale wyrobił się ostatnio. Karlini i Shaa porozumieli się krótkim "hm". Tildamira już miała się do nich przyłączyć, ale spojrzawszy na Shaa, zmieniła zdanie. - Możemy zasugerować mu wątpliwości i powiedzieć, że jest na wakacjach - zaproponował Karlini. - Za dużo zbiegów okoliczności - rzekł Shaa do Tildy. - O wiele za dużo. - Muszę się z panem zgodzić, doktorze Shaa - oświadczył kapitan. - Nie wiem, czy ten Gazoont nie żyje, czy opuścił Meester Groota, czy też może zdarzyło się coś innego... - Komunikacja może ugrzęznąć w punkcie wyjścia- zauważył z powątpiewaniem Karlini. - Chociaż nie wyczułem rodzaju medium, którego się pan spodziewał. - Zaraz zaczniesz mówić, że warunki atmosferyczne są nieprzekonywające - wtrącił Shaa. - Co znaczy, że to wszystko dym. Ważne jest, że Gazoont nie odpowiada. Niestety, to dosyć jasne. Najważniejsze, według mnie, to dowiedzieć się, co jest przed nami. - Może nie będzie pan musiał zbyt długo czekać - rzekł kapitan. Pokazał fajką w stronę lewej części dziobu. Płynęła ku nim barka pchana wiatrem. - Wypłynęła z Oolsmouth wczoraj - zawyrokował. - Za chwilę znajdzie się w zasięgu słuchu. - O co ci chodziło z tym kluczem? - Tildy zapytała cicho Shaa. Shaa skrzyżował ramiona i oprał się na relingu pomiędzy mostkiem a pokładem. - Jeśli chcesz się skontaktować z łącznikiem, to zazwyczaj musisz znać jego adres, czyli wzór rozpoznawczy aury. Łącznik może go opublikować zapisując na różnych przedmiotach "klucz", którym dla wygody jest zwykle jakiś symbol. Stworzenie takiego klucza nie jest łatwe, więc łącznik nie ma ich zbyt wiele. W nieodpowiednich rękach mogą stać się niebezpieczne, ponieważ uaktywnienie klucza pozwala specjaliście nie tylko na kontakt, ale i zlokalizowanie ciebie. Taki niepozorny osobnik może cię nawet zaatakować; to kolejny powód, dla którego niewielu jest łączników. Kapitanie, czy Oolsmouth ma publicznego łącznika? Kapitan przechylił głowę na bok, wciąż patrząc na zbliżającą się barkę. - Może jest jeden w Ratuszu Ludu, ale o ile mnie pamięć nie myli, to ta łączniczka pracuje dla polityków, nie jest do wynajęcia. Muszę powiedzieć, że nigdy nie ufałem temu Gazoontowi. Niby nic konkretnego nie mam, ale wiecie, jak to jest. - Łącznicy muszą jeszcze pamiętać o swoich gildiach - ciągnął Shaa. - A poparcie gildii wymaga lojalności wobec niej i godnego zachowania, ale według mnie są równie podatni na przekupstwo jak każdy inny. Kapitan zwinął dłonie w trąbkę i krzyknął głośno w stronę barki: -Ahoj "Pilodarze"! Odpowiedź była znacznie słabsza: - Cześć, "Zysku". Czy słyszeliście, że macie nowego właściciela? - Co takiego? Nowy właściciel, mówicie? - Tak, wszystko na to wskazuje. To statek Groota, prawda? -Tak jest! - Groot trafił na mieliznę! - zawołał ktoś z "Pilodara". Barka była już na tyle blisko, że kapitan nie musiał zdzierać gardła. Shaa powoli opuścił zwiniętą dłoń od ucha. - Jaką mieliznę? - pytał kapitan Luff. - Przyszłych potęg - padła złowieszcza odpowiedź. Luff wymienił spojrzenia z Karlinim i Shaa. Shaa wzruszył ramionami. - Myślałem, że Groot był jedną z przyszłych potęg. - Tak - kapitan znowu złożył dłoń. - Co jeszcze możecie nam powiedzieć? - Mądrzej by było w ogóle o tym nie mówić! - To kapitan Moore, prawda? Jak zejdziemy na ląd, postawię panu kolejkę! Kapitanowie pożartowali trochę, wkrótce jednak statki zaczęły oddalać się od siebie. Widać było, że ciągnięcie rozmowy nic by nie dało. - "Pił do dna", tak nazywają ten statek na rzece - rzekł kapitan obserwując barkę. - Kontrast między zaawansowaną techniką współczesnej magii a zacofanym światem zawsze robi wrażenie, nieprawdaż? - zauważył Shaa. - Z drugiej strony, wykrzykiwanie do siebie może jest prymitywne, ale bez wątpienia skuteczne. - Tylko dlatego, że nie mogłem się dowiedzieć, co jest... - zaczął Karlini. - Chodzi mi tylko o to - przerwał Shaa - że nie cieszę się, iż moje podejrzenia się sprawdziły. - Coś złego się święci, nie ma dwóch zdań - zgodził się kapitan Luff. - Racja, racja - przytaknął Shaa. - Może powinniśmy się zastanowić, czy w ogóle nie ominąć Oolsmouth. - Doki i nabrzeża w Oolsmouth kontrolują wszystkie przejścia na południe do morza - zauważył kapitan. - Wiele kanałów delty Oolvaan zaczyna się dopiero za Oolsmouth. - Czy między miejscem, w którym jesteśmy, a Oolsmouth jest jakaś możliwość skręcenia w bok? -Ani jednej, doktorze Shaa, ani jednej. - Hm - odrzekł Shaa. - Możemy zawrócić do Roosing Oolvaya albo zakotwiczyć tutaj i czekać na rozwój wypadków w Oolsmouth, lub też zejść na ląd i jechać, a nie płynąć. Jednak każde z tych wyjść oznaczałoby stratę czasu, a - co więcej - niekoniecznie by pomogło. - Kłopoty Meester Groota mogą nas dopaść - zauważył kapitan. - Jeśli te przyszłe potęgi postanowią posłać za nami swoje siły, i rzeczywiście ktoś szuka tego statku,.. - spojrzał zimno na Shaa, na co ten odpowiedział miłym i szczerym spojrzeniem - no cóż, nakaz konfiskaty z Oolsmouth będzie też pewnie honorowany w Roosing Oolvaya. - Nawet jeśli nie, to skonfiskują statek, aż się wszystko wyjaśni - dodał Karlini. - Można by spróbować sztuczki z "zarazą na pokładzie" - zaproponował Shaa. - Wie pan - odparł kapitan. - Ja sam widziałem, jak straż portowa paliła zarażone statki aż po linię wody albo rozbijała je na drobne kawałki. Statki z zarazą, tak, a nawet takie, które o to posądzano, gdzie nie było nawet czyraków ani gorączki. Legalność tego może była omawiana później, a może i nie. - Lepiej będzie zostawić to rozwiązanie na później - zgodził się Shaa. - Może powinniśmy po prostu oddać się w ich ręce - powiedział kapitan. - Może Meester Groot się mylił, a prawdą jest to, co mówił kapitan Moore. Shaa uniósł ze sceptycyzmem brwi, Karlini wytrzeszczył oczy, a Tildy z niedowierzania otworzyła usta. - To tylko sugestia - dodał kapitan, przyglądając się im. - Nic przez to nie chciałem powiedzieć. - Tak więc przez wykluczanie powróciliśmy do głównego kursu - podsumował Shaa - który polega na kontynuowaniu podróży do Oolsmouth i braniu się za problemy, kiedy się nadarzą, jak to praktykujemy od dawna. W końcu zostaliśmy chociaż ostrzeżeni, a przez to możemy się lepiej przygotować, więc nie jesteśmy jeszcze na straconej pozycji. - Tak - odezwał się Karlini. - Ale wygląda na to, że możemy stawiać czoło jednemu z największych zagrożeń cywilizowanego świata: biurokracie uzbrojonemu w jakiś oficjalny dokument. - Ach - rzekł tajemniczo Shaa. - Ale my też mamy użyteczne dokumenty. Poza tym możemy się na to jeszcze inaczej przygotować. Chodź, obmyślmy to razem sumiennie. Rozdział IX NALEWKA Z WĄTROBOWCA Potężna ręka jest, jak zawsze sądził Haalsen Groot, słabsza niż potężny umysł. Jak każdy aforyzm, tak i ten w pewnych warunkach zawodził, jak teraz, gdy potężna pięść wisiała tuż nad głową, usta były zakneblowane, a ręce związane na plecach. Doskonałość rzadko można osiągnąć. Mimo to Groot niegdyś przyjął, że woli przegrać przeprowadzając jakiś podstęp, niż wygrać przez fizyczny atak. Groot pomyślał, że należało pamiętać, iż poprzednią filozofię przyjął abstrakcyjnie; gdy nie mógł jeszcze przewidzieć, czy i kiedy będzie mógł ją przećwiczyć. Nie tkwił wówczas w miłych warunkach celi o grubych ścianach, z nogą przywiązaną łańcuchem do ziemi. Wcale to nie znaczyło, że Groot miał jakieś filozoficzne obiekcje wobec metod doświadczalnych. Świecę ustawił daleko od siebie, na wypadek gdyby drzwi otworzyły się raptownie, a on potrzebowałby ciemności, żeby szybko okryć to, czym się zajmował. Pracował więc głównie na wyczucie, a nie korzystając z tego, co widział. Uważał, że efekt końcowy byłby znacznie lepszy, gdyby w trakcie pracy nikt mu nie przeszkadzał. Skończył nakładanie pierwszej warstwy rozpuszczalnika na kawałek betonu o zróżnicowanej powierzchni, który wypatrzył wcześniej - ten nowszy, bardziej kruchy, u zbiegu sufitu ze ścianą zewnętrzną. Rekonesans Julia i parę pomiarów trygonometrycznych wykazały, że przypuszczenia Groota co do tego bloku były mniej więcej słuszne. Rzeczywiście, zakratowane otwory wentylacyjne często zamurowywano. Według Groota te okienka dawniej wychodziły na otwartą przestrzeń, to prawda, ale nie na poziomie ziemi, a w każdym razie nie w jej okolicach. Część więzienna Ratusza Ludu otoczona była rowem wykopanym w ziemi wokół fundamentów, co stanowiło rodzaj suchej fosy. W przeciwieństwie do większości tego typu konstrukcji, których zadaniem było niedopuszczanie nikogo do środka budynku, ta, rzecz jasna, miała na celu nikogo ze środka nie wypuścić. Chociaż odległość od okna do ziemi wynosiła około dwóch pięter, jakiemuś więźniowi ze wspaniałej przeszłości sztuka się udała, ponieważ wszystkie otwory wypełniono kamieniami i betonem, a na dodatek rów został od góry zamknięty żelazną kratą. Jeszcze zanim Groot skończył, ciastowaty rozpuszczalnik zaczął się pienić. Jeszcze raz zanurzył łopatkę w drewniany garnek i równo pokrył ostatni kawałek ścianki, zeskoczył ostrożnie z ławki i przesunął ją z powrotem pod przeciwległy mur. Rozpuszczalnik, składający się głównie z nalewki z wątrobowca w zasadowym bulionie, był dobrze wypróbowany i praktycznie nietoksyczny, o ile sam użytkownik nie był zrobiony z betonu - tak przynajmniej twierdził dowcipny chemik, którego znalazł Julio. Mimo to Groot nie chciał, żeby ta substancja kapała mu na głowę albo na plecy, więc z zadowoleniem obserwował stojąc z drugiej strony celi, jak roztwór zaczyna działać. Rozpuszczalnik wypełniał specjalną komorę w jego kociołku. Groot ocenił, że zużył dotąd połowę specyfiku. W kociołku ukryto jeszcze jedno narzędzie: wytrych. Groot włożył go do zatrzasku w łańcuchu; klucz chwilę poskrzypiał, dopasował się i podzwonił, po czym załapał. Zamek otworzył się z chrzęstem. Groot schował klucz do kociołka i nalał do niego gulaszu, ukrywszy rozpuszczalnik i wytrych pod podwójnym dnem. Garnek dopasował się do skrytki z cichym trzaskiem. Rozpuszczalnik był tu przez cały czas, kiedy przyniesiono obiad, choć poziom gulaszu w garnku był nieco niższy, zapewne z powodu służbowego testowania przez strażnika. Taki już był jego przywilej, z którego nie zrezygnował pomimo łapówek, o które dbał Groot. Julio wynajął gońca z ulicy, aby przyniósł jedzenie. Miał nadzieję, że to na jakiś czas wyłączy go z kręgu podejrzanych, w razie gdyby plan się nie powiódł; ani Julia, ani Eelmona nie było w pobliżu. Są jednak takie chwile, pomyślał Groot, że trzeba podejmować ryzyko, a skoro ci, którzy go zatrzymali, najwyraźniej czekali, aż zrobi coś podobnego, najlepiej było ich nie rozczarowywać. Pianka skwierczała cicho, przedzierając się przez beton. Nie kapała po ścianie, jak przypuszczał Groot; rozpuszczalnik przywierał mocno do ścianki i szybko w nią wsiąkał. Usłyszał stukot kamyków spadających na skały, gdy wciśnięty w otwór żużel wypadł na zewnątrz. Beton wokół niego zamienił się najpierw w lepidło, a potem stajał i zaczął ściekać. W górnym rogu pojawiło się nagle światło dzienne. Groot na wszelki wypadek zmrużył oczy, ale gdy go nie zabolały po całym dniu spędzonym w styksowych lochach, wzruszył ramionami i z powrotem otworzył oczy. Miał przecież świecę, a bijące tu światło nie było bezpośrednio promieniami słońca, lecz raczej ich mglistą poświatą. Rzecz jasna, nie było żadnego powodu, żeby wpadać w euforię, pomyślał marszcząc brwi Groot. - To rzeczywiście styksowe mroki - mruknął. Starając się cały czas pamiętać o proporcjach, Groot podszedł do błyskawicznie znikającej cegły. Przypominała teraz nie tyle kamień, ile prawie roztopiony kawałek lodu. Po drugiej stronie otworu pojawiła się lina. - Halo? - syknął ostrożnie Groot. - Kto woła? - odpowiedział mu głęboki, dudniący szept i stłumiony kaszel. - Groot - potwierdził. Nie było sensu pytać, kto stał po drugiej stronie. Kiedy przyjaciel Maksa, Svin, zszedł na ląd i nie przebywał już na wilgotnym powietrzu, szybko pozbył się dreszczy i przeziębienia. Przez większą część tygodnia jadł za dwóch, gwałtownie uzupełniając kilogramy, które stracił, przez co przestał wyglądać jak ostrzyżona dwumetrowa owca, a zaczął przypominać machinę wojenną barbarzyńców z legend. Kaszel nie minął, choć teraz wynikał chyba z ćwiczeń fizycznych. Svin niewiele mówił, ale dużo ćwiczył. Dlatego na najwyższym piętrze i osłoniętym tarasie na dachu domu Groota, gdzie Svin się zatrzymał, odizolowany i ukryty, rozlegało się raz po raz dudnienie od jego wyczynów, kaszel. Groot usunął pieniący się żwir - jedyną pozostałość po cegle, za pomocą szmatki, którą obwiązany był kociołek. Wytarł następnie sąsiadujące powierzchnie i zwinął szmatkę. Tak jak przewidywał, otwór był dostatecznie duży, by przecisnąć się przezeń na zewnątrz. Wyciągnął więc rękę, chwycił zewnętrzną krawędź i zagłębił się w wyłom głową naprzód. Ostrożnie przesuwał się do przodu. Rzut oka w dół pozwolił mu stwierdzić, że szmatka i resztki cegły zmieszały się już z liśćmi, patykami i kopcem śmieci, zalegającymi na dnie fosy. Przekręcił się na tyle, by głowę skierować do góry. Lina biegła od okienka wentylacyjnego jeszcze dziesięć stóp w górę., by zakończyć się hakiem przymocowanym do mocnej żelaznej poprzeczki, która wspierała kratę. Na małym murku przy placyku przycupnęła postać Svina, obróconego plecami do fosy; siedział jak zaczajony dziki kot, z rękami wciśniętymi między kolana i plecami przechylonymi nad zakratowaną fosą. - A co z kratami? - zapytał cicho Groot. - Zardzewiałe - odrzekł Svin. - Zmurszały już i oderwą się pod twoim ciężarem. Złap za te cienkie obok liny. - Świetnie. - Było to wiarygodne, czyli takie, jak potrzeba. - Zajmij się teraz swoją dywersją. Pamiętaj jednak, bez zabijania - rozumiesz? - To żadne zadanie dla urodzonego wojownika - skomentował Svin. - Ale już się do tego przyzwyczajam. - Dobrze, jeśli to rozumiesz. Skontaktuj się z Juliem, kiedy skończysz. Svin chrząknął. - Jestem barbarzyńcą, ale nie dzieckiem; pamiętam rozkazy - wstał i odszedł. Groot też odchrząknął dla porządku. Ten człowiek wypełnił swoje zadanie. Wyciągniętą do tyłu ręką Groot chwycił wewnętrzną krawędź muru i opuścił się do środka. Gdy przednia część ciała pojawiła się z powrotem w celi i całym ciężarem opadła na ławkę, ręka wysunięta na zewnątrz obsunęła się w niewłaściwym momencie, przez co uderzył się głową o kamień. Zacisnął zęby i zaczekał chwilę, aż fala bólu minęła. "Winny z powodu kontaktów", tylko o to tu chodzi, pomyślał. Maksymillian i cała reszta lubią te bzdury: walki ze strażami, przemykanie się do i z budynków, zabawianie się śmiałymi czynami... Mnie to nie odpowiada; dajcie mi pokój na tyłach, księgę rachunkową i pełną fajkę na każdy dzień. Gdyby nie chodziło o pieniądze i jego inwestycje, w ogóle by się z nimi nie wiązał. I co z tego związania wynikło? W jakiś sposób zdobył reputację człowieka czynu. Ale dlaczego uznali, że muszą go zamknąć a potem oczekiwali, że w cudowny sposób ucieknie? Tego nie mógł pojąć. To irracjonalne, nie mówiąc, że... Bijąc się z myślami, Groot cofnął się o kilka ostatnich cali, palcami stóp wymacał ławkę, opadł na nią całym ciałem i z zadowoleniem wyprężył plecy. Zszedł z ławki na podłogę z zamiarem, by rozsiąść się wygodnie i powdychać świeże powietrze, które teraz oczyszczało celę. Tymczasem spotkały go nowe niespodzianki. Drzwi celi stały otworem, a w nich zobaczył znajomą twarz. - A co my tu mamy, wasza miłość? - zapytał strażnik. Wciąż nie było powodu, by nie skorzystać z ławki, przynajmniej na razie, więc Groot to zrobił. - A jak to wygląda? - odpowiedział wyzywającym tonem. - No cóż, wasza miłość, to ucieczka. - Jak to może być ucieczka, skoro wciąż tu jestem? - W takim razie próba ucieczki, jeśli pan woli. Nie powinien pan robić takich rzeczy, wie pan o tym. Będę musiał złożyć na ten temat raport, z całą pewnością. Jasne, że złożysz raport, ty matołku, na tym polega twoja praca. Zamiast tej uwagi Groot powiedział: - Jak to może być próba ucieczki, skoro ja wracałem? - Pewnie utknął pan, nie mógł się przecisnąć, czyż nie tak? Jeden kufel piwa za dużo, prawda? - Wręcz przeciwnie - odparł Groot. - Jeśli zechcesz sam sprawdzić, to zobaczysz, że otwór jest dość szeroki, byśmy mogli nim wyjść obaj naraz. Sprawdzałem tylko, jaka jest pogoda, i zastanawiałem się, gdzie odpadła ta cegła, kiedy ucinałem sobie drzemkę. Strażnik wyglądał na zadowolonego z siebie, choć wcale nie był spokojny. - A więc podziwiał pan przyrodę, tak? - zachichotał. - No, nieważne. Przeszedł na drugą stronę celi i sam oglądał otwór. -A co to jest, lina? - I mnie się tak zdawało. Jak myślisz, skąd mogła się tu wziąć? - Może sam pan o tym opowie w sądzie, dobrze? Może uważa się pan za kogoś ważnego, ale z nami nie może się pan równać, prawda? Ha! A cóż to takiego? Wskazał na porzucony łańcuch i kajdany. - Pan pozwoli - poprosił strażnik. Groot pozwolił zakuć się ponownie. Kiedy się wyprostował, z ratusza doszedł ich stłumiony łomot oraz czyjeś krzyki. - A to co takiego? - Może zapomniałeś o jakimś innym więźniu? - podsunął Groot. - To nie stąd, proszę pana; to z korytarza przy wejściu. Proszę tu zostać, ja zaraz do pana wrócę. Wezmę to ze sobą, jeśli nie ma pan nic przeciwko - dodał idąc do drzwi z kociołkiem. Groot patrzył na niego z ławki, siedząc z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Zamykając drzwi, strażnik zatrzymał się jeszcze przez chwilę. - Jest pan dżentelmenem, co do tego nie ma dwóch zdań. - Tak? A dlaczego? - Pan jest taki szybki i silny, a nie próbował mnie powalić i zabrać kluczy, gdy nie miał pan kajdanek. Chociaż muszę powiedzieć, że to sprytny postępek. Dotarłby pan do drzwi. Potem, no cóż... - wzruszył ramionami. - Mógłby tam przechodzić jakiś oddział, który nie byłby tak przyjaźnie usposobiony do pana jak ja. Strażnik dotknął dłonią grzywki. - Mój człowiek okaże ci naszą wdzięczność - powiedział mu Groot. - Proszę zostać na miejscu - ostrzegł strażnik ryglując drzwi. Rzecz jasna, że zostanę na miejscu, pomyślał Groot. Na tym polega plan. Teraz, kiedy dowiedział się już, czego się spodziewali i ich ubiegł, mogą mieć poczucie, że wszystko jest pod ich kontrolą. Dzięki temu będą mogli z Juliem skupić się na prawdziwych przygotowaniach. Ułożył się wygodniej, żeby pomyśleć i poczekać. Okazało się, że wcale nie musiał czekać zbyt długo, gdyż nie upłynęła minuta, gdy strażnik Brzęk wrócił. Plecy miał zgarbione, jakby nieświadomie bronił się przed ciosem topora w plecy, na twarzy malowała się głęboka troska. Otwierając szeroko drzwi powiedział: - Ci panowie chcieliby rozmawiać z... oj! - Z drogi - warknął pierwszy ze stojących za strażnikiem ludzi, zupełnie niepotrzebnie, gdyż jego pogardliwy gest już posłał nieszczęśnika na ścianę. Mężczyzna wycelował palec w rękawiczce w stronę podnoszącego się i trzymającego ściany Brzęka, obracając się ku niemu. - Cisza - rzucił. Trzej przybysze weszli jeden za drugim do celi i stanęli naprzeciwko Groota. Ubrani byli jednakowo: czarne spodnie, czarne tuniki, czarne rękawice i czarne worki włożone na głowy i wpuszczone w koszule. Owalne wycięcia z czarną błonkowatą gazą ukazywały zarysy ich oczu i ust. Dwaj stojący po bokach mieli ze sobą małe czarne torby. - Myślałem, że Rada kazała resztę z was rozwiązać wiele lat temu - rzekł do nich Groot. - Nie - odpowiedział ten, który już się odzywał. - Najwyraźniej nie i to wbrew powszechnemu mniemaniu. Musi pan wiedzieć, po co przyszliśmy. - Dlaczego mi tego nie wyjaśnicie? - zapytał oschle Groot. W środku jednak wcale nie był spokojny. Czy mogło to być coś, czego obawiał się prawnik Snee, kiedy robił aluzje do resztek autokratycznej przeszłości Oolsmouth? - Dobrze więc, będzie się pan bał jeszcze bardziej - powiedział przybysz. - Nazywa się pan Meester Haalsen Groot. Nieważne, kim my jesteśmy. Przyszliśmy przesłuchać pana. Poproszę o klucz do jego kajdan. Wyciągnął rękę do strażnika, ale nie oderwał wzroku od Groota. - Na co to potrzebne? - zapytał Brzęk gburowato. - Żeby rozpiąć kajdany - odparł mężczyzna w czerni. - Po to, żeby zabrać go stąd w całości. Dolna część kaptura naprężyła się, kiedy człowiek się uśmiechnął. - Wszystko we właściwym czasie i miejscu. Pochopność świadczyłaby o braku profesjonalizmu. Obaj jego towarzysze przytaknęli. - Nie, proszę pana - odrzekł strażnik. - Błagam o wybaczenie... - Milcz - rzekł do niego ten w czerni. - Równie dobrze możemy zabrać was obu. Klucz. Strażnik gapił się na niego niezdecydowany, aż obcy podniósł rękę, żeby go uderzyć. - Chwileczkę - wtrącił Groot. - Najwyraźniej jesteście w błędzie. Moje uwięzienie tutaj jest sprawą czysto cywilnej natury. Nawet gdyby "przesłuchanie" było nadal legalną czy przyjętą procedurą, a tak nie jest, to wy... Mężczyzna odwrócił się od strażnika ku mówiącemu, lecz zdecydowanie nie chciał zmarnować uniesienia ręki, więc uderzył nią Groota w twarz. Groot potoczył się w lewo, a palce obcego wprawiły jego głowę w ruch. Odrobinę za późno Groot niejasno zdał sobie sprawę, że mężczyzna miał w rękawicy coś więcej niż tylko dłoń; było tam jakieś urządzenie, które nadawało uderzeniu ogromną siłę, a szorstka powierzchnia z hakami i kolcami rozorała ciało Groota. Czuł wyraźnie, jak krew płynęła mu ku szczęce po skaleczonym policzku. Zamiast skupić się na tym, Groot otworzył oczy i obejrzał się. Mężczyzna stał nad nim z założonymi rękami. - Taki był rozkaz - powiedział. - Czyj? - zapytał niewyraźnie Groot. - Tych, którzy wydają takie rozkazy. - Proszę posłuchać - rzekł Groot starając się pozbierać myśli; nie był pewien, co mówi, a o czym tylko myśli. - Ta sytuacja jest zupełnie niepotrzebna, nie mówiąc, że zaskakująca. Dlaczego po prostu nie zapytacie mnie o to, co chcecie wiedzieć? Nikt mnie o nic nie pytał, czyż nie tak? - Jak w wielu takich przedsięwzięciach - przyznał mężczyzna - samo zadawanie pytań jest najmniej istotne. Ale nasze rozkazy są jasne. Nie ma tu żadnej pomyłki. - Jestem tu przetrzymywany jako gwarant moich pożyczek bankowych - mamrotał Groot. - Tak mi powiedziano. Jestem tu w ramach dużej transakcji handlowej. Przejście od tej sytuacji do waszego zaangażowania jest całkowicie niestosowne. - Nie ma pan prawa... - Wprowadziłoby to zamęt w Oolsmouth - mówił dalej Groot. - Jestem obywatelem i członkiem Rady! Jeśli ja mogę zostać aresztowany i pozbawiony aktywów przez złodziejski dekret oraz poddany przesłuchaniu tylko dlatego, że jacyś bogowie postanowili się posprzeczać, to jakie prawa i oczekiwania może mieć jakikolwiek inny obywatel? - Nic o tym nie wiem - powiedział kat, wyraźnie rozbawiony wiciem się jego ofiary. - Co więcej, nic mnie to nie obchodzi. Mamy pracę do wykonania, zadanie, które nam zlecono i... - W grę wchodzi kwestia umowy społecznej! - wykrzyknął Groot. - Zawsze istnieje napięcie pomiędzy przywilejami bogów a prawami ludzi, ale to jest bez wątpienia niespotykane nadużycie. Jak można prowadzić normalny biznes, skoro coś takiego uderza jak grom z jasnego nieba? Co więcej, kwestionuję wasze prawo do przebywania tutaj - wasz fach został zakazany wiele lat temu! Żądam wyłożenia waszych rozkazów! Kto... Gdy Groot perorował, trzej kaci przyglądali mu się zza masek, jakby był małym owadem przeznaczonym do wiwisekcji. Zdawał sobie sprawę, że marnuje głos, jeśli chodzi o nich, ale nie do nich kierował swoje słowa. Strażnik, który zaczął się wycofywać, gdy tamci trzej całą uwagę skupili na Groocie, wydostał się teraz na korytarz. Ciężkie grzmotnięcie, które wydały zamykające się drzwi, błyskawicznie zwróciło na niego ich uwagę. Kaci obrócili się zdumieni i spojrzeli na drzwi. - Co ty wyprawiasz?! - wrzasnął ich przywódca, kiedy usłyszeli odgłos ryglowania wejścia. - Co to ma znaczyć?! - Meester Groot ma rację - odpowiedział strażnik głosem śmielszym z powodu sześciu cali oprawionego w żelazo drzewa. - Pokażcie, jakie macie dokumenty, nakaz sądowy, statut, gdyż... - Otwieraj natychmiast albo osobiście obedrę cię ze skóry i... - Nic z tego, jeśli łaska - odrzekł strażnik. - Mojego ojca wywlekli tacy jak wy; nigdy go już nie zobaczyliśmy, prawda, ani przez chwilę. A teraz mogę głosować i robię to, prawda. Trzeba bronić rządów prawa, jak mówi Meester Groot, i walczyć przeciwko takim jak wy. Dokumenty poproszę! - Jeśli nie otworzysz drzwi, Groot i jego racje znikną- zapowiedział kat. Rzecz jasna, z punktu widzenia Groota, była to najdotkliwsza słaba strona posunięcia strażnika, ale też najlepsza okazja, jaka się zdarzyła. Tylko czy strażnik zrobi następny ruch? Nastąpiło milczenie, gdy kaci obserwowali Groota czekając na odpowiedź strażnika. - Gdzie się podziałeś?! - ryknął po chwili przywódca. - Chyba nie poszedłeś... - Proszę o wybaczenie, wasza miłość - odpowiedział strażnik słabym, ale znowu przybierającym na sile głosem. - Już jesteśmy. Trochę to nieporęczne, prawda, więc nigdy przedtem tego ze sobą nie brałem. Nie widziałem takiej potrzeby, ale od tej historii zawsze będę to miał pod ręką, zapewniam pana. O to chodzi, proszę pana. W świetle latarni strażnika Groot uchwycił w zakratowanym okienku w drzwiach błysk mosiądzu; kaci chyba dojrzeli to wyraźniej. - Na zewnątrz stoi oddział i czeka na sygnał - wyjaśnił strażnik. - A więc, czy mam zadąć w róg, czy też pokażecie swoje dobre wiary? - Co? - Chyba chodzi mu o dokumenty "w dobrej wierze" - powiedział pod nosem Groot. Nikt nie zwracał na niego uwagi, co mu w tej chwili bardzo odpowiadało. Mężczyzna w czerni spojrzał groźnie na drzwi. - Na twoją głowę, niech tak będzie - podniósł lewą rękę i strzelił palcami. Jego dłoń wydała przy tym metaliczny brzęk, gdyż zadzwoniło ukryte urządzenie. Mężczyzna po jego lewej stronie postawił torbę na ziemi i szybko podniósł jej pokrywę. Groot zobaczył przez chwilę lśniące metalowe przyrządy, poukładane w przedziałki albo poumocowywane do wszystkich widocznych powierzchni. Jego wzrok przyciągnęło coś, co składało się z imadła ze szczękami i igłami oraz pustej rury; był tym zahipnotyzowany. Zamiast tego urządzenia, mężczyzna wyjął zwinięty, oficjalnie wyglądający pergamin i podał go swojemu przywódcy, po czym zamknął i pozapinał klamry na torbie. - To jest nasze upoważnienie - powiedział ten wznosząc pergamin na wysokość ramienia. - Proszę go pokazać Meester Grootowi. - On nie ma tu nic do... - Takiego dużego dokumentu nie da się przecisnąć przez to okienko, żeby nie porwał się na strzępy - wyjaśnił cierpliwie strażnik, jakby tłumaczył dziecku lekcję. - Proszę go pokazać Meester Grootowi. Znowu pokazał swój róg. Kat stał przez chwilę bez ruchu, po czym obrócił się, by na wpół podać, na wpół rzucić dokument Grootowi. - Dziękuję - powiedział Groot. - Świeca jest tam na podłodze, jeśli można. Ku zdziwieniu Groota, jeden z oprawców naprawdę przyniósł mu świecę. Przy niej i w świetle padającym przez otwór łatwo było odczytać dokument. - To dosyć dziwne memorandum - rzekł po chwili, zaczynając czytać po raz drugi. - Rzeczywiście jest to upoważnienie do "wyciągania substancji poprzez procedurę Przesłuchania", jak to jest tu ujęte w bardzo wielu słowach, od Haalsena Groota, obecnie uwięzionego tu i tu. Nie podano żadnych podstaw prawnych oprócz zobowiązania egzekutora, którego podpis jest bardzo niewyraźny. Ale ja rozpoznaję ten podpis, należy do niejakiego Dooglasa, który służy wraz ze mną w Radzie. Z jakiegoś powodu Meester Dooglas wydaje się uważać tu za uprawnionego, by mówić w imieniu i z ramienia całej Rady, co jest, oczywiście, absurdem. Najciekawsze jest jednak to, że Meester Dooglas stwierdza w tym dokumencie, iż upoważnienie sporządzone zostało na żądanie i w imieniu patrona Banku Nowego Świtu, który jest tu wspomniany pod imieniem boga Sapriela. - A więc mówi pan, że to bóg? - zapytał strażnik. - Tak jest napisane w dokumencie. - Sapriel? - zamyślił się strażnik Brzęk. - Nie mogę powiedzieć, bym gdzieś słyszał o takim bogu. - Czy chcesz dodać bluźnierstwo do swojego... - Proszę o ciszę, gdy Meester Groot i ja rozmawiamy. Czy na tym dokumencie są jakieś pieczęcie, kontrasygnaty lub symbole, Meester Groot? - Tylko osobista pieczęć samego Dooglasa, którą dobrze znam. W tym słabym świetle wygląda na autentyczną. - Sam nie wiem - powiedział strażnik w zamyśleniu. - Jurysdykcja to problem szerszy, niż tylko ci panowie. - Dooglas ewidentnie przesadza, kiedy mówi o działaniu całej Rady - rzekł Groot - ponieważ ja należę do Rady, a on najwyraźniej nie działa w moim imieniu. Znając Dooglasa sądzę, że on działa sam i napisał ten rozkaz w wyniku zadawnionej wrogości między nami; nie, jak mówi dokument, w imieniu boga, ani zwłaszcza w imieniu Rady. Nawet jeśli uznamy go za pełnomocnika tego Sapriela i stwierdzimy, że dokument został zgodnie z prawem wystawiony w jego imieniu, to Oolsmouth, zgodnie z Kartą Praw, nie uznaje przecież zwierzchnictwa bogów nad władzą obywatelską. Przypuszczam, że na tym polega problem z jurysdykcją, o którym wspomniałeś? - Co... - wybełkotał przywódca katów. - Co?! To więcej niż bluźnierstwo, niż nieposłuszeństwo woli bożej, niż... - No cóż - oświadczył Groot. - Wasza żarliwość nie ma tu sensu. Odpowiedni ustęp Karty Praw wyraźnie stwierdza, że Oolsmouth nie podporządkowuje swojej niezależności żadnemu... - Kiedy zdobędziemy na ciebie rozkazy, to ja ci... - Rzeczywiście trudno jest powiedzieć "nie" bogu, który jest tak zdeterminowany pójść określoną drogą -powiedział Groot, a ból w policzku skłaniał go do większego ożywienia, niż wykazywał zazwyczaj. - Bogowie są jak przysłowiowa przerośnięta i nie pasująca do stada małpa górska, która idzie tam, gdzie chce, a nie tam, gdzie chciałaby społeczność. Trzeba przyznać, że ten zapis w Karcie Praw to raczej generalna zasada niż szczegółowe rozporządzenie. Gdyby nie było bogów, i tak wciąż mielibyśmy trzęsienia ziemi, wulkany, wszelkiego rodzaju klęski, wobec których prawo w podobny sposób by zawodziło. A jednak pewnych spraw musimy bronić. Jeśli ten Sapriel jest tak zdecydowany, to niech przyjdzie i sam wszystkiego dokona; jeśli nie, to stosujmy się do procedur, które przewiduje prawo. - Jeśli posłuchasz tego argumentu - przywódca oprawców zwrócił się do strażnika - to osobiście dopilnuję, by każde z twoich dzieci... - Prawdę mówiąc, trzeba coś dodać na rzecz obu stron - przerwał mu Brzęk. - Z jednej strony, jak mówi Meester Groot, rządy prawa; z drugiej, jak sami stwierdziliście, rządy strachu i siły. Jak słusznie zauważył Meester Groot, pan i inni obecni tu dżentelmeni nie macie podstaw prawnych do "przesłuchania"; co więcej, jesteście wyjęci spod prawa, jeśli wolno mi tak powiedzieć. W tej chwili znajdujecie się ponadto za kratami. - Zabierzemy się za niego - rzekł kat. - Wezwę posiłki - zapowiedział strażnik. - Chwileczkę - wtrącił Groot. - Skoro Meester Dooglas znany jest w całym Oolsmouth ze swoich podejrzanych i krętych ścieżek, czy zagrałby tak otwarcie wydając ten kontrowersyjny i bezpodstawny dokument? Czy związałby się tak jednoznacznie z jakimkolwiek bogiem, skoro bogowie są tak zmienni i niewiarygodni? Nie rozumiałem tego i nadal nie rozumiem, ale pojawiło się jeszcze inne wyjaśnienie. Właśnie odkryłem, że ten podpis nie został złożony ręką Dooglasa. - Czy chcesz nam powiedzieć, że uważasz ten dokument za sfałszowany? - zapytał kat. - Niech pan sam zobaczy. - Groot wyciągnął do niego pergamin. -Ktokolwiek za tym stoi, bawi się z panem tak samo jak ze mną. - To absurd - oświadczył oprawca. - On plecie co mu ślina na język przyniesie, byle tylko próbować się wymigać. - Czy jest pan pewien? - strażnik zapytał Groota. - Absolutnie - skłamał ten. - To podejrzana sprawa - stwierdził Brzęk. - Bardzo podejrzana. Zbyt poważna, żeby decydował ktoś taki jak ja, co do tego nie ma dwóch zdań. Nie wydam Meester Groota bez zgody mojego zwierzchnika. - A tylko... - wrzasnął kat. Niewzruszony strażnik zwrócił się do oprawcy. - Spodziewam się, że mój przełożony zechce mieć więcej dowodów w związku z tym rozkazem. Myślę, że zechce, aby Sapriel zjawił się tu osobiście albo przedstawił inny dowód, lub też by przekonał go Meester Douglas. O ile znam mojego przełożonego, zechce znaleźć dokładny przepis w prawach miejskich. Wtedy będzie pan mógł go dostać. - Zgodnie z prawem - powiedział Groot - cała Rada powinna się zebrać, skoro przywołano tu jej imię. Pojedynczy członek Rady nie ma prawa działać przeciw innemu obywatelowi, a zwłaszcza drugiemu członkowi Rady, a już szczególnie w taki skryty sposób i jeszcze używając przy tym imienia całej Rady. Tak więc widzicie, że niezbędna jest pełna debata. - Będzie, jak pan mówi - oświadczył strażnik. - Oto moja decyzja. Ponieważ Meester Groot jest pod moją opieką, nie pozwolę wam okaleczyć go, zanim zdążą przybyć posiłki. Ponieważ mi groziliście, nie wypuszczę was na wolność, abyście nie zaatakowali mnie, zanim nadejdzie pomoc. Oto co zrobię. Zadmę w róg, aby sprowadzić oddziały z zewnątrz. Potem zdejmę rygiel z tych drzwi i wycofam się szybko z tego korytarza, z dala od wyjścia. Jeśli się pospieszycie i nie zatrzymacie się, żeby zadawać komuś rany, będziecie mieli akurat tyle czasu, by uciec z tego budynku, zanim przybędą oddziały, by was pojmać. Główny kat broczył pianą i bezskutecznie usiłował się wtrącić. Teraz udało mu się wydać pełen złości okrzyk: - Nie waż się dąć... I wtedy, tuż obok, rozległ się czysty dźwięk myśliwskiego rogu: "oo, OO, oo, OO, oo, OO!" Klątwa kata utonęła wśród ech, a następnie w skrzypieniu drzwi, które jego dwaj pomocnicy otwarli, niemal się przy tym przewracając. - Cholera! - wrzasnął przywódca wybiegając za nimi. Chwilę później strażnik wetknął głowę do celi. - Dziękuję - powiedział Groot. - Może jestem zwyczajnym człowiekiem, dozorcą więziennym, jak pan widzi, ale wiem, na czym polega moja praca, żeby się nie chwalić. Wie pan, czasem nawet wiem, co jest dobre, a co złe. Teraz, kiedy z kapitanem sprawdzę, czy złapali tamtych trzech, wrócę do tego, co robiłem do tej pory, to znaczy do przeniesienia pana do celi bez wyjścia przez mur i jeśli pan pozwoli, przyniosę też coś na ten policzek. - Jest pan księciem pośród urzędników - powiedział Groot, a strażnik znowu zaryglował drzwi, po czym odszedł. Groot rozłożył pergamin, który sobie zatrzymał, i jeszcze raz uważnie mu się przyjrzał. A więc to jednak był Dooglas. Groot żałował, że przesadził mówiąc o sfałszowaniu podpisu; ale z drugiej strony wtedy jeszcze możliwe było, że sprawa obróci się na jego niekorzyść. Teraz sytuacja znacznie się wyjaśniła. Skończy się to "skradanie kota". Dooglas rzucił swoją rękawicę. Nadszedł czas, by Groot ją podniósł. Rozdział X NA ULICACH OOLSMOUTH Wyprawa do Oolsmouth okazała się całkowitym niewypałem, jeśli chodzi o poszukiwanie odpowiedzi. Jechaliśmy konno wraz z Zhardannem i Jill-tang przez cały dzień, zatrzymując się od czasu do czasu na posiłek. Pozwalaliśmy wtedy służbie otworzyć wóz z bagażami, by rozpalić przytulne ognisko, a na noc rozkładaliśmy przenośny namiot Zhardanna. Nie spałem w tym namiocie, nie zrozumcie mnie źle, ale cokolwiek by robili tam Zhardann i Jill, odpowiadało mi to. Ona mogła sobie wyobrażać, że jestem jej mężem, ale... nie oznaczało to naszego porozumienia. Jeśli myślała, że ukarze mnie trzymając się blisko Zhardanna, to nie miałem nic przeciwko temu, gdyż robiła to na próżno. Byłem zadowolony, że nie kazała mi brać udziału w tym przedstawieniu. Rzecz jasna, nie dałem jej tego poznać. Wiedziałem bowiem, że jeśli odkryłaby, że sprawy idą po mojej myśli, natychmiast postarałaby się je zniweczyć, a wszystko co mnie denerwowało... no cóż, o tym wolałem nie my sieć. Nie skarżę się. To była całkiem przyjemna wycieczka, tak długo, aż zacząłem zastanawiać się nad swoim losem; co będzie, gdy odkryją, że jestem kimś innym, niż uważali. A jeśli chodzi o próżnowanie z bogami, nie było to aż tak wzniosłe doświadczenie, jak się spodziewałem. Nie obnosili się ze swoją mocą, że tak powiem, a trawa nie stawała się zieleńsza (czy też czarniejsza), kiedy po niej stąpali. Szczerze mówiąc, trudno było znaleźć różnice między ich sposobem podróżowania a zwyczajami normalnych, bogatych ludzi z orszakiem. Jechaliśmy stosunkowo szybko; nie było to tempo skrzydlatych pegazów, niebieskiego rydwanu czy choćby sterownego balonu, ale też nie mitrężyliśmy czasu. Prawdę mówiąc, różnica sprowadzała się do kierunku podróży i moich współtowarzyszy. Rzecz jasna, nie były to różnice bez znaczenia. Gdy wędrowałem kiedyś z Maksem, choć potrafił być nieprzyjemny w drodze, przynajmniej nie musiałem pilnować się przy nim na każdym kroku, żeby jakiś niewłaściwy ruch nie spowodował mojego unicestwienia. Niewiele rozmawialiśmy, po prostu podskakiwaliśmy w siodłach przez cały dzień, a wieczorami siedzieliśmy przy talerzach patrząc na siebie tajemniczo. W rezultacie nie dowiedziałem się właściwie podczas jazdy, dlaczego kierowaliśmy się do Oolsmouth ani co związanego z Oolvaańskim Bankiem Wzajemnym miałoby nadać sens naszym wysiłkom. Zhardann nie ukrywał jednak swoich celów, gdyż odesłał czeladź z bagażami w jedną stronę, a mnie i Jill w zupełnie inną - do miasta, gdy tylko dotarliśmy do Oolsmouth późnym rankiem, czwartego dnia po wyjeździe z Roosing Oolvaya. W porównaniu z Roosing Oolvaya, Oolsmouth było prawdziwym miastem, z widocznymi oznakami bogactwa. Nie, żeby krzywić się na Roosing Oolvaya, chyba rozumiecie, ale Oolsmouth rzeczywiście sprawiało, że jego mniejszy kuzyn z północy wyglądał na trochę zaniedbanego. Były tu szerokie ulice, publiczne pomniki i wielkie, wspaniałe budowle, ogromne pałace kupców i hurtowników i przylegające do nich świątynie ozdobione girlandami kamiennych płaskorzeźb, witrażami i podłużnymi freskami. Widziałem parki z długimi zielonymi trawnikami, przystrzyżonymi krzewami, oswojonymi wiewiórkami; zaskoczeniem była także dla mnie nieobecność murów miejskich. W Oolsmouth panowała atmosfera zadowolenia ze szlachectwa połączona z ostentacyjnym bogactwem. Miejsce to wydawało się bezpieczne dla wszystkich, dostatnie i silne; nie musiano tu chyba obawiać się żadnej inwazji, panował dobry smak i nikt się niczym nie przejmował. Minęliśmy wnet operą, z wielką kolumnadą u wejścia oraz posągami muzyków, którzy skierowali swe przeróżne instrumenty ku kobiecie stojącej pośrodku, i rozłożonymi kamiennymi skrzydłami, rozwartymi ramionami i wzniesionymi w niebo oczami. Jej pierś rozdzierało nieme zawodzenie wycelowane w przestrzeń pozaziemską. Tak, gospodarze miasta przestali przynajmniej zlecać jakiemuś wyspecjalizowanemu czarodziejowi, by wprawiał posągi w ruch, choć może rezerwowali to na otwarcie sezonu. Nieco za operą, przed bramą kolejnego, trzypiętrowego zespołu, obudowanego drewnem, dostałem gęsiej skórki, a powietrze nagle ochłodło, gdy wjechaliśmy do strefy przenikania pola wentylacyjnego, które spychało duszne bryzy ku rzece. Natychmiast zacząłem szukać powodu, by odwiedzić kogoś, kto mieszka w tej dzielnicy, albo chociaż podejść do drzwi, ponieważ ta wymiana powietrza była najprzyjemniejszym wrażeniem z dnia. Nawet mój koń obrócił łeb i spojrzał tęsknie na bramę, ale jadący na czele Zhardann nie zawahał się ani przez chwilą. Zacisnąłem zęby i popędziłem wierzchowca naprzód. Po pięciu krokach ogarnęło nas wilgotne powietrze znad rzeki. Skręciliśmy za róg na końcu alejki. Co zaskakujące, ulica miała nawet chodnik, oddzielony od jezdni rzędem krzewów. Ruch był tu niesamowity, jak i w każdym innym miejscu w tym mieście. Jednakże po prawej stronie, gdzie kolejna wielka budowla zajmowała środek kwartału, z dwupiętrowymi budynkami po bokach, zauważyłem pustkę, nikt tędy nie podążał. Ludzie omijali wejście do głównego budynku, szli szerokim hakiem po ulicy, żeby tylko nie zbliżyć się do niego zanadto -wyraźnie nadkładali drogi. Przed bramą odmierzało kroki kilku mężczyzn, uzbrojonych w piki i miecze, ubranych w jednakowe uniformy: żółte tuniki z zielonymi pelerynami narzuconymi na lewe ramiona, zrównoważone kutasami po prawej stronie. Zhardann ściągnął wodze. - Hm - powiedział. Po czym znowu przynaglił konia i ruszył ku pustemu placowi, a przezeń na dziedziniec budynku. Ruszyliśmy za nim. Kiedy wynurzyliśmy się z ciżby miejskiej i stało się jasne, dokąd zmierzamy, dwaj ludzie w uniformach zastąpili nam drogę, trzymając w pogotowiu piki. Jeden z nich uniósł wolną rękę, aby zatrzymać Zhardanna i powiedział: - Stać! Co was tu sprowadza? - A o co chodzi? - odrzekł Zhardann, pozwalając, by jego koń nadal szedł wprost na tamtego mężczyznę. - Kim jesteś? Mężczyzna został na miejscu, opuścił pikę na ziemię, a drugi jej koniec, metalowy i zaostrzony, wycelował w twarz Zhardanna. - Stać, powiedziałem. Głusi jesteście? Zhardann popatrzył na pikę. Sądząc z jego spojrzenia, zastanawiał się, jak ją sproszkować. Zatrzymał konia o dłoń od dzidy, gdy niewiele brakowało, by wyjęła mu oko. - A ja zapytałem: kim jesteś, by mnie o cokolwiek pytać? Mam pewną sprawę do załatwienia w tej instytucji. - Nie, nie może pan niczego zrobić- odparł strażnik. - Tak? - zdziwił się Zhardann. - A to dlaczego? - Ponieważ ta instytucja jest zamknięta, proszę pana. Brama nie tylko była zaryglowana; owinięto ją jeszcze grubym łańcuchem, który również zapieczętowano. Na wewnętrznym dziedzińcu podjazd pod trzecie piętro był opuszczony i widziałem tam puste pomieszczenia. Wejście od ulicy wysokości człowieka również zamknięto i odgrodzono łańcuchem. - A dlaczego ta instytucja jest zamknięta? - chciał wiedzieć Zhardann. - To jest bank, nieprawdaż, a jego działalność polega na załatwianiu klientów, do których należę, więc o co tutaj chodzi? - Ta instytucja jest zamknięta, proszę pana. - Tak pan mówił. Ale dlaczego? - Ponieważ nie jest otwarta. Jill, która podjechała do Zhardanna, pochyliła się i położyła mu dłoń na ramieniu. Zdziwiłem się nieco widząc, że wcale nie ma poparzonej dłoni; Zhardann najwyraźniej zaczynał się pieklić. - A kiedy będzie otwarty? - zapytała. - Nie wiem, czy wolno mi o tym mówić, proszę pani. - Czy ten bank jeszcze funkcjonuje? - To zależy od punktu widzenia - odpowiedział strażnik, który albo był największą ofiarą w Oolsmouth, albo świetnie się bawił, nie okazując tego nawet drgnieniem twarzy. - Co masz na myśli - krzyknął Zhardann - mówiąc o punkcie widzenia? - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli stąd teraz odjedziecie - strażnik pomachał znacząco piką. - Czy ty masz pojęcie, kim jestem? - Nie miałoby to znaczenia, gdybym wiedział. - Zaczekaj - powiedziała Jill, ściskając mocniej Zhardanna. - To Oolvaański Bank Wzajemny, prawda? - To też, proszę pani, zależy od punktu widzenia - odpowiedział strażnik. - A jaki jest twój punkt widzenia? - Na pewno nie powinienem o tym mówić, proszę pani. - A więc, kto mógłby powiedzieć nam o tym więcej? - Musiałbym się nad tym zastanowić, proszę pani. Nie wiem, czy jest jeszcze o co się dowiadywać. Jak dotąd wynik był: Straż - Moja Drużyna 2:0. Dlatego pomyślałem, że mogę też się włączyć i spróbować. - Kto pana wynajął? - zapytałem go. - Nie wiem, czy to powinno pana interesować. - Proszę posłuchać - rzekłem. - Wie pan już, że przyjechaliśmy, by być obsłużonymi w tym banku. Mówi pan, że nie możemy na to liczyć, czy tak? Czy może pan nam zaproponować inny bank, do którego moglibyśmy przenieść nasze interesy? - To będzie Bank Nowego Świtu, proszę pana. Zhardann i Jill równocześnie obrócili się i spojrzeli na mnie. Złożyłem ręce na osadzie siodła i wychyliłem się lekko nad karkiem konia ku strażnikowi. - Czy jest jakiś powód, dla którego wybrał pan akurat ten bank? - Oczywiście, proszę pana - odrzekł ten. - Zapewniam pana, że nie lekceważę sobie spraw związanych z biznesem. Nie powie nic więcej, dopóki nie zadam właściwego pytania. - Jestem tego pewien - powiedziałem. - My też jesteśmy od tego dalecy. Niech pan pozwoli przedstawić sytuację. Musimy zawrzeć transakcję z bankiem. Pan mówi nam, że ten, który sobie upatrzyliśmy, Oolvaański Bank Wzajemny, jest nieczynny, i proponuje pan zwrócić się do Banku Nowego Świtu. Jeśli jednak mamy zmieniać nasze plany, to równie dobrze moglibyśmy wybrać bank na chybił trafił albo skonsultować się z naszymi kolegami. Tak więc, o ile nie ma pan szczególnie przekonującego argumentu za Bankiem Nowego Świtu, wątpię, byśmy go odwiedzili. Dlaczego mielibyśmy się nim zainteresować? - Nie chciałbym was obrazić mówiąc o rzeczach oczywistych. - Proszę bardzo - zachęciłem go. - Zniosę to. Wreszcie się skrzywił; wiedział, że go miałem. Oczywiście, mógł nic nie powiedzieć, ale nie sądziłem, że on prowadziłby taką grę. Zastanawiał się jednak chwilę, zanim odpowiedział: - Chociaż może nie powinienem o tym mówić, Bank Nowego Świtu będzie przejmował rachunki Oolvaańskiego Banku Wzajemnego. Jeśli pan i pańscy znajomi jesteście już klientami Oolvaańskiego Banku Wzajemnego, to nie wątpię, że Bank Nowego Świtu wkrótce się z wami skontaktuje. - Dziękuję - powiedziałem. - Bardzo nam pan pomógł. Zhardannie, daj temu panu napiwek. - Ty chyba... - zaczął Zhardann. - Dobrze - syknęła Jill. - Zrób to. Zhardann pogrzebał w pasku i wyciągnął kilka monet, które podał strażnikowi. Ten przyłożył dwa palce do czoła i wyciągnął rękę po pieniądze, choć nie odsunął piki sprzed nosa Zhardanna. Jednak zanim strażnik sięgnął po napiwek, Zhardann uniósł rękę. - A co się dzieje z patronem Oolvaańskiego Banku Wzajemnego? Współpracowałem z nim ostatnio. - Tego nie wiem, proszę pana - odparł strażnik. Wciąż wodził wzrokiem za pieniędzmi, ale powstrzymywał się od jawnego oblizywania się. - Może pan zgadywać - podsunąłem. - Jestem pewien, że mojemu koledze wystarczą pana domysły. - Nie sądzę, żeby to było roztropne, proszę pana. - Patron nazywa się Pasook - poinformował Zhardann. - Soaf Pasook. Strażnik potrząsnął głową. - Chyba nie mogę panu pomóc. Jestem strażnikiem, a nie agencją informacyjną. - Daj mu to. - Jill zwróciła się do Zhardanna. - Nie rzucaj w twarz. - Dziękuję panu bardzo - powiedział strażnik, chowając wreszcie monety do kieszeni. - Musi pan mieć urwanie głowy - rzuciłem do strażnika tonem swobodnej rozmowy. - Przychodzą tu pewnie wszyscy klienci i chcą wiedzieć, co się stało z ich bankiem. Strażnik spojrzał na Zhardanna. Może wyprostował kark, ale sięgnął znowu do sakiewki. Z monetą w dłoni Zhardann popatrzył na mężczyznę w uniformie, jakby chciał przewiercić go na wylot. - Nie wiem, czy mogę o tym mówić - strażnik powtórzył w zamyśleniu, w roztargnieniu opuszczając pikę, aż spoczęła lekko pomiędzy oczami Zhardanna. Ten ostrożnie wręczył strażnikowi monetę. Strażnik wyprostował się i odsunął włócznię od twarzy konnego. - Przepraszam pana. To południowe słońce i te wszystkie pytania... a może i lekki udar. Jesteście chyba nowi w tym mieście. - Dlaczego tak pan myśli? - zapytałem. - No bo wy pierwsi rozpytujecie bez przerwy o tę instytucję. - A dlaczego miejscowi nie robią tego samego? - Tego nie wiem, proszę pana - odrzekł strażnik. - Ale, kładąc na karb udaru słonecznego, zaryzykuję i spróbuję zgadnąć. Być może chodzi o to, że słyszeli o nieszczęsnym Groocie. Groot? - pomyślałem. Co za nieszczęsny Groot? - Chodzi o to, że on jest więzieniu i niektórzy zastanawiają się, czy to zbieg okoliczności, skoro jego firma współpracowała z tą instytucją. - Czy pan mówi... - zaczął Zhardann. - A czyja coś w ogóle mówiłem? - zapytał strażnik i potrząsnął głową. - To na pewno przez ten cholerny udar; od razu zapominam, o czym przed chwilą powiedziałem. Nie mówiąc już o tym, jakie bzdury mogę wygadywać, jak mi się pomiesza. Spojrzałem na pozostałych trzech strażników. Przeszli powoli, by nas okrążyć, ale usta trzymali na kłódkę. - Może któryś z pana kolegów mógłby pomóc, skoro pan źle się poczuł. - Jak pan widzi, ten posterunek jest narażony na ostre promienie słoneczne. Moi ludzie i ja cierpimy tu razem. - W takim razie moi przyjaciele z pewnością przyłączą się do moich życzeń szybkiego powrotu do zdrowia - powiedziałem do niego, po czym zwróciłem się do Zhardanna. - Czy zostawimy tego biedaka w spokoju? - Ja... - Tak - odpowiedziała Jill. - Zróbmy tak. Popędziłem konia na bok i pomogłem jej pociągnąć Zhardanna za sobą, a tymczasem strażnicy otoczyli swojego przywódcę, by podzielić się łupem. Po chwili Zhardann jechał powoli po mojej lewej stronie, a Jill po prawej. - To było interesujące - odezwałem się. - Nie sądzicie? - Co może być ciekawego w gburowatym śmiertelniku? - rzekł ostro Zhardann; wciąż jeszcze był wściekły. - Można się porachować z takimi bezużytecznymi... - Tak, można - przytaknąłem. - I jeśli słuchałeś uważnie, to zauważyłeś, że użyłem jednego z takich sposobów. Zbaczając na chwilę z tematu, chyba nie chcesz, żeby wszyscy w mieście wiedzieli, że ulicami jedzie nieszczęśliwy bóg, prawda? - To daje efekty. - I powoduje też, że ludzie chowają się pod łóżkami, wraz ze swoimi cennymi rzeczami. Na przykład z pierścieniami. Co więcej, nie powinniśmy się ujawniać, dopóki nie będzie to absolutnie konieczne. Jeśli Zhardann naprawdę myślał tak, jak mówił, to w żaden sposób nie mógł być Gashanatantrą w przebraniu; Gash znany był z tego, że knuł plany i intrygi nawet we śnie. - Zachowajmy przewagę, jaką daje zaskoczenie, dobrze? - O tak - odrzekł sarkastycznie Zhardann. - Zaskoczenie. Dla takich jak my istnieją taktyki godne i niegodne. Siła powinna być używana dla dominacji, a nie ukrywana dla... - Armia uzbrojona w miecze różni się jednak od sprytnego skrytobójcy z nożem - zauważyłem. - I jedno, i drugie się przydaje. Możesz być mistrzem w jednym, ja jednak jestem mistrzem w tym drugim, a tak się składa, że gramy w tej chwili w moją grę. Nie martw się tym, myślę, że dasz sobie radę. - Co uważałeś za tak ciekawe? - zapytała szybko Jill. - To dziwny zbieg okoliczności - zauważyłem. - Nie sądzicie? Ktoś atakuje Pasooka akurat wtedy, kiedy przyjechaliśmy po niego. Przez skrzyżowanie przed nami przejeżdżał powoli wóz wyładowany pakami, ciągnięty przez parę zrezygnowanych wołów. Zatrzymaliśmy się, żeby go przepuścić. - Czy ktoś jeszcze mógł odkryć związek pomiędzy Soafem Pasookiem a pierścieniem? - zapytała Jill. - To daje do myślenia, prawda? - odpowiedziałem. - Ja z nikim nie rozmawiałem o pierścieniu, ale kto może ręczyć za Pasooka. Może powiedział coś nieopatrznie albo ktoś miał coś na niego i zmusił go do wyznania. A poza tym, jak wszyscy wiemy, są jeszcze inne sposoby. - Hmm - odezwał się Zhardann. - To mało prawdopodobne. - A jednak - wtrąciła Jill - dzieje się tu więcej, niż się spodziewaliśmy. - A więc jedyne, co możemy zrobić, to przez to wszystko przebrnąć - oświadczył Zhardann kłując piętami boki konia; wierzchowiec skoczył naprzód, roztrącając na boki ludzi i ściągając na siebie ich wrzaski i przekleństwa. - Odwiedźmy Bank Nowego Świtu i zmuśmy ich do... - Przestań - rzuciła Jill. Znowu skłoniła swego wierzchowca, by zrównał się z Zhardannem, przewracając następną grupę pieszych i chwyciła jego wodze. Oba konie się zatrzymały. - On ma rację. Nie ma powodu, by się niepotrzebnie rzucać w oczy. Co jak co, ale nasze wygłupy mogłyby dotrzeć do abdykacjonistów i podziałać na ich korzyść. - Chwileczkę - wtrąciłem się. - W ten sposób nie knuje się intryg przeciw bogom, prawda, Zhardann? - Oczywiście, że nie. - Zhardann był w tej chwili uosobieniem świętego oburzenia: łopatki miał ściągnięte, ręce założone wojowniczo na piersi, nachmurzoną twarz. - A co to ma do rzeczy! To nie są bogowie, to ludzie. Są jak pył pod naszymi nogami. - Takie nastawienie nie na wiele się przyda. Spróbuj myśleć o nich, jakby byli bogami. Nigdy nie lekceważ wroga, prawda? Traktuj ich tak, jakby byli godni twojej subtelności, nawet jeśli tak nie jest; w każdym razie o wiele więcej z nimi osiągniesz, niż gdybyś patrzył na nich jak na wiewiórki. Przyznaję, że przyjemniej by było wyciąć tu paru, tam paru, ale nie po to tu jesteśmy, o ile sobie przypominam. Chyba że zmieniłeś zamiary? - No dobrze - rzekł po chwili. - A więc jaki jest twój plan? - W końcu będziemy chcieli pojechać do tego Banku Nowego Świtu, ale dopiero wtedy, gdy dowiemy się, co się tu właściwie dzieje. Strażnik mówił o jakimś Groocie, którego zamknęli w więzieniu - może on powie nam coś pożytecznego. - Tak - rzekł z wolna Zhardann. - Ta gra jest chyba warta zachodu. - Może pójdziesz do domu i zajmiesz się tam naszymi sprawami. - Jill zwróciła się do Zhardanna. - My tymczasem poszukamy Groota. On jest podobno w tym dobry. - No tak - powiedział Zhardann, znowu patrząc na mnie kwaśno. - No właśnie - dodałem na wszelki wypadek. Mogłem zaproponować, że zajmę się tym sam, ale nie było sensu strzępić sobie języka. Jill zaproponowała, że ze mną pójdzie, nie po to by mi pomóc, ale by nie wypuścić mnie spod swojej władzy. Mogłem to załatwić tak czy siak, a ponadto odczułem tak dużą ulgę, że taki drobiazg jak mordercza niańka, depcząca mi po piętach, nie był w stanie mnie zaniepokoić. Soafa Pasooka nie było w mieście i wiele wskazywało na to, że z jakiegoś powodu zniknął na dobre. Dopóki nie wrócił, nie musiałem stawiać mu czoła. Gdybym stanął twarzą w twarz z Pasookiem, który, rzecz jasna, nie miałby bladego pojęcia, kim jestem, cała intryga wzięłaby w łeb, gdyż moi partnerzy natychmiast zorientowaliby się, że nigdy z Pasookiem nie współpracowałem, a on nie słyszał o pierścieniu, o który chodziło w naszych knowaniach. Było w tym wszystkim coś niepokojącego i nie mogłem tego zignorować. O co, tak naprawdę, chodziło w wojnie banków i dlaczego działo się to akurat teraz? Nie mogło to mieć związku z historią Pasooka i pierścienia... a może jednak? Jill i Zhardann powiązali te sprawy ze sobą - przy mojej cichej zachęcie. Co będzie, jeśli ktoś jeszcze wie o koneksjach moich, czy raczej boga, za którego mnie uważali, i doszedł do takich samych wniosków co Zhardann? Jeśli ta hipotetyczna osoba poskłada historię w całość, lecz trochę wcześniej niż my, to mogła już dopaść Pasooka. Niezależnie od tego wszystkiego było oczywiste, że to ja powinienem się zająć szukaniem odpowiedzi. Nawet Jill i Zhardann to akceptowali. W końcu uznali, że jeśli naprawdę byłem Gashem, to przebrałem się za detektywa i skoro nieźle mi szło, musiałem mieć do tego jakieś zdolności. Oczywiście, nie wiedzieli, że naprawdę byłem tylko detektywem; ale to nie miało znaczenia. Chyba że... Przyszła mi do głowy kolejna niepokojąca myśl. Co będzie, jeśli zabawa w detektywa naprawdę była maskaradą, tylko że ja o tym nie wiedziałem? Nie zajmowałem się zbytnio czarem bezimienności, ale to nie znaczy, że całkiem o nim zapomniałem. Nie, od tej myśli jest już zbyt blisko do paranoi, nawet jak dla mnie. Zamęczanie mojej pamięci przez jakąś wymyślną klątwę to jedno, ale zmiana całej osobowości to już zupełnie inna sprawa; było to doprawdy zbyt niedorzeczne, żebym mógł się na to zgodzić. Nie mówiąc już nic, Zhardann zawrócił konia i skierował się w stronę przecinającego nam drogę bulwaru. - Jest dzisiaj trochę drażliwy - zauważyłem. - Prawda? - Powinieneś mieć dla niego więcej szacunku - powiedziała Jill. - Ty wiesz, kim on jest, nawet jeśli to szkodliwe robactwo nie wie. - Szkodliwe robactwo, co za piękny zwrot. Wyświadcz mi jednak przysługę, nie zwracaj się tak do nich, kiedy będziemy się z nimi zadawać, dobrze? Namawianie kogoś, by zrobił coś, czego nie powinien robić, wcale nie staje się łatwiejsze przez to, że nazywamy tę osobę Waszą Robaczywością. Wóz przed nami wreszcie zjechał ze skrzyżowania i ruszyliśmy dalej w swoją stronę. O kilka przecznic od nas zobaczyłem otwartą przestrzeń wyglądającą na park z przerośniętą kamienną fontanną pośrodku. - A propos, czy orientujesz się, w którą stronę jechać do głównego więzienia? Chyba nie byłem nigdy w Oolsmouth. - Jeśli jesteś detektywem - odrzekła z rozbawieniem - to je wywęsz. - Wielkie dzięki -burknąłem. - Chcesz zobaczyć jak skaczę przez obręcz, to dobrze, skoczę przez obręcz. - A właściwie dlaczego powiedziałeś, że w głównym więzieniu? Groota mogą trzymać gdziekolwiek. - Strażnik powiedział, że został aresztowany, co wskazuje, że zatrzymały go władze miasta, a nie jakiś oprych w zgniłej jamie. Jeśli naprawdę jest takim ważnym biznesmenem, jak się zdaje, a w każdym razie ważnym dla Oolvaańskiego Banku Wzajemnego, to zamknęli go w najważniejszym miejscu. - Czy detektyw zajmuje się tylko wyprowadzaniem logicznych wniosków z przesłanek? To jest tak proste, że aż żenujące. Każdy by tak potrafił. - Myślenie jest myśleniem - odparłem. - Więcej nie potrzeba, ale musi być w nas jeszcze chęć rozmawiania z ludźmi, narażania się na ich kłamstwa i czasem dostawanie batów, jak zwyczajny człowiek. Możesz być sfrustrowany i znudzony miesiącami, aż w końcu dowiesz się czegoś, o czym w ogóle nie chciałbyś wiedzieć. Nigdy nie twierdziłem, że ten zawód to coś wyjątkowego. Chcesz spróbować, to proszę bardzo. Przed nami coraz bardziej odsłaniał się jakiś plac. Możliwe, że dotarliśmy do centrum miasta, ale Oolsmouth mogło być jeszcze bogatsze, niż myślałem, i mieć więcej niż jeden bezużyteczny teren do spacerów. Więzienie musiało być gdzieś niedaleko. Kiedy podjechaliśmy bliżej, wszystkie wątpliwości rozwiały się. Przed nami, po drugiej stronie placu, stała ogromna budowla z kamienia, szkła i metalu- tak nie-foremna i obwieszona architektonicznymi błyskotkami, pozbawiona stylu i gustu, że tylko w jej murach mogli przesiadywać miejscowi biurokraci, gdy nie komplikowali życia zwykłym ludziom w mieście. Oni będą z pewnością wiedzieli, gdzie jest więzienie. Stajnia znajdowała się obok budowli i tam właśnie natknęliśmy się na wejście do więzienia. - Widzisz? - powiedziałem poufnie do Jill, wskazując na wejście, na wypadek gdyby go nie zauważyła. - No i jest. Czy to ci przywraca wiarę, powiedz? - Nie można przywrócić czegoś, co nigdy nie ... - Dobrze - odrzekłem. - Dziękuję za komplement. Pocwałowałem do ogrodzonego koralu3 na tyłach, odebrałem drewniany numerek od stajennego i ruszyłem przez dziedziniec do bocznego wejścia do ratusza. Na ulicy grupa wyszykowanych robotników gromadziła się na małym bazarku pośród ulicznych handlarzy, spowitych w obłoki dymu ze smażalni i w aromaty ryb. Pomyślałem, że to pewnie pora drugiego śniadania. Zbieranina suplikantów, żebraków, robotników sezonowych i innych warchołów wałęsała się wokoło albo spacerowała po chodnikach. Strumień znudzonych mieszkańców przelewał się ulicą po obu stronach wejścia. - Dlaczego uważasz, że się nam uda zobaczyć z Grootem bez odsłonięcia przy tym czegoś ważnego? - zapytała Jill, doganiając mnie, gdy zatrzymałem się, by popatrzeć na tłum. - To też należy do mojego fachu - odparłem. - Mów ciszej. Właściwie wcale nie mówiła tak głośno, ale wystarczająco, by zwrócić uwagę mężczyzny, który przecinał plac i szedł mnie więcej w tym samym kierunku co my, w stronę więzienia. Na dźwięk imienia Groot zatrzymał się i spojrzał prosto na nas. Bardziej do niego niż do Jill powiedziałem: - Rozumiesz, że zanim nakłonimy Groota, by z nami porozmawiał, może będziemy musieli obiecać, że pomożemy mu się stąd wydostać. - O co ci chodzi? Mężczyzna postąpił niepewnie w naszą stronę. Ubrany był w czarny bankierski strój i miał piaskowe wąsy, tyle dostrzegłem kątem oka. Ponieważ Jill najwyraźniej wcale go nie dostrzegła i dalej patrzyła na kram z owocami, mężczyzna nie mógł wiedzieć, że jest obserwowany. Odwróciłem się, spojrzałem na niego i zgiąłem palec wskazujący w typowym geście "chodź tutaj". Ruszył natychmiast, oczywiście rozglądając się wokoło, by upewnić się, że na pewno jego wezwałem; upewniony opuścił ramiona i spojrzał na mnie. Skinąłem jeszcze raz, a on wreszcie się zdecydował. - Zacze... - powiedziała Jill idąc za moim spojrzeniem i wtedy zobaczyła idącego ku nam mężczyznę. - Co się tu dzieje? - To też jest coś, co robią detektywi - odparłem. - Patrz uważnie, może się czegoś nauczysz. Rzecz jasna, imię Groot nie było mi obce; wiedziałem, że ktoś o nazwisku Groot był ważnym handlowcem z Oolsmouth i miał powiązania z Maksem i bandą. Nigdy nie widziałem Groota i on chyba nie wiedział, kim jestem, o ile Maks albo Karlini czegoś mu nie przekazali przez swoich łączników. Mój zasadniczy plan polegał jednak na tym, by uciec po cichu od Jill i Zhardanna, gdy tylko zadomowimy się w Oolsmouth na tyle, bym nawiązał własne kontakty. Fakt, że strażnik wymienił imię Groota, natychmiast zmienił moje plany. Doszedłem do wniosku, że o tym, co miało tak brzemienne skutki, iż wepchnęło Groota do więzienia, lepiej dowiedzieć się jak najprędzej, i to nie tylko z powodu gry, jaką rozpocząłem z Jill i Zhardannem. Wiedziałem, że statek z Karlinimi i Shaa zdążał do Oolsmouth i przybędzie tu stosunkowo niedługo. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że każdy atak na Groota łatwo obróci się też przeciw nim. W tej chwili sprawy toczyły się tak, że Jill i Zhardann mogli znaleźć się po tej samej stronie co Groot, Shaa i reszta, a ja razem z nimi na dokładkę. Układ zdarzeń, który do tego doprowadził, zapewne nie potrwa długo, ale chciałem skorzystać na tyle, na ile mi się uda, dopóki jest czas. - Dzień dobry - odezwałem się do nieznajomego. - A dzień dobry - odparł tamten lekko, kłaniając się dla porządku Jill. - Przypuszczam, że mieszka pan w Oolsmouth? - Tak - odpowiedział ostrożnie. - Aha. To wszystko wyjaśnia. - Przepraszam? - Czy pan już coś jadł? - zapytałem. - Trochę się spieszę - powiedział, patrząc na drzwi więzienia po drugiej stronie placu. - Jeśli można... - My też nie stoimy tu dla zdrowia. Ale może są sprawy, które warto omówić wspólnie. - A jakie to mogą być sprawy? Uniosłem brew. - Przede wszystkim sprawa pewnego aresztanta z miejskiego więzienia, szczególnego aresztanta o nazwisku Groot. Teraz spojrzał na mnie zimno, uważnie. Zlustrował nieco zniszczone podróżą ubranie i ogoloną twarz, zapadłe policzki i kępę kasztanowatych włosów z jasnymi pasmami. - Czego chcecie od Groota? - zapytał. - To może zależeć od pana. Zauważyłem, jak wybałuszył oczy. Twarz miał bladą z braku słońca, a na jasnej cerze tym wyraźniej rysowały się obwódki wokół oczu, świadczące o niewyspaniu. Zmarszczone czoło wyraźnie sygnalizowało napięcie. - Kim jesteście? - Mogę dać panu szansę i uznać, że nie zadał pan tego pytania. - A jednak... - rzekł po chwili milczenia. - Zadam je znowu: kim jesteście? - Potencjalnie możemy być wieloma osobami - zauważyłem. - I... przyjaciółmi. Możemy też przynosić kłopoty; wszystko wchodzi w grę. Możemy też okazać się odpowiedzią na pana modlitwy. - Mówi to pan w przenośni, prawda? - zapytał. - Tak? - odparłem. - Czy jest pan pewien, że nie ma ochoty na przekąszenie czegoś? - Jak się pan nazywa? Westchnąłem. - Dlaczego zależy tak panu na tożsamości? Zapewne nie zna pan żadnego z imion, które bym podał; a jeśliby pan je już spotkał kiedyś, to wolałby pan ich teraz nie usłyszeć. Wygląda pan na inteligentnego. Myślałem, że w tej chwili będzie pan otwarty, skoro chodzi o możliwość pomocy. Jill wycofała się powoli i stanęła w takim miejscu, z którego mogła obserwować nasze twarze, nie wchodząc w pole widzenia mojego rozmówcy. Była cierpliwa, choć nie wiedziała, co się dzieje. Dawała mi jednak swobodę, bym prowadził swą grę. Straciłbym na wiarygodności, gdyby intuicja mnie teraz opuściła. - Pomoc? - powtórzył tamten. - Jaka pomoc? - Oczywiście dla pana i pana pracodawcy. - Sądzę, że się nie znamy - oświadczył. - Nie jest pan z Oolsmouth. Co pan wie o mnie i o moich sprawach? - Jest pan głównym referentem biznesmena Groota - odpowiedziałem. - On jest w tej chwili zamknięty w tych lochach, a pan jest jego jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym i stara się pan zająć jego sprawami. - Cóż, może nie zaszkodzi nam trochę wędzonego dorsza - powiedział z wahaniem urzędnik. Wskazałem ręką stragan jakiegoś rybaka. Ruszył ku niemu. Gdy podążyłem jego śladem, Jill chwyciła mnie za rękę. - Skąd to wiedziałeś? - szepnęła. - Kim on jest i jaki ma związek z Grootem? - Wszechmoc? - Nie bądź śmieszny - prychnęła. - Wiesz lepiej ode mnie, że za tą starą bajką nic się nie kryje. - No dobrze - powiedziałem. - Domyślenie się, że facet jest wyższym urzędnikiem bankowym, było dosyć łatwe - czy przyjrzałaś się jego palcom umazanym w atramencie i aktówce pod pachą? Jest ubrany w rzeczy prawie nowe, a sobolowy kołnierz wskazuje chyba, że również drogie. Śmiało można przypuścić, że nie jest to jakiś zwykły księgowy, ale ktoś usytuowany wysoko w hierarchii: główny referent albo jakiś kierownik... Zatrzymał się i zaczął nas obserwować, kiedy wspomniałaś o Groocie, ale pamiętasz, co mówił strażnik przy banku; człowiek z ulicy niechętnie przyzna się obecnie do związków z bankiem czy Grootem. Wobec tego przyjąłem, że jest to ważny łącznik Groota. Ten facet mógł być jednym z jego oskarżycieli, strażników, wierzycieli lub pracowników. Założyłem, że to człowiek Groota. Z tego, co obserwowaliśmy przy Oolvaańskim Banku Wzajemnym, oraz ze słów strażnika wynikało, że wszystko spadło na ofiary znienacka, mniej więcej wczoraj. Jeśli Groota zamknięto bez uprzedzenia, to sytuacja jest dosyć ciemna; ktoś więc musi próbować rozwikłać jego problemy na zewnątrz i zdawać mu z tego relacje oraz próbować go wyciągnąć. Z twarzy tego człowieka widać, że pracował wiele godzin; pewnie nie spał całą noc. Najwyraźniej jest w stresie, i to nie z byle powodu. Spieszył się, ale to, o czym rozmawialiśmy, wystarczyło, by go zatrzymać. Kiedy wspomniałem, że może będziemy musieli uwolnić Groota, podjął decyzję i zaczął się ku nam zbliżać. - Mógł być donosicielem albo agentem policyjnym - skomentowała Jill. - Albo jedną z osób odpowiedzialnych za uwięzienie Groota. - To się nie zgadza z innymi faktami. Teoretycznie rzecz biorąc, tak, mógłby, ale jeśli weźmiesz pod uwagę całą resztę, to nie ma sensu. Mogłabyś także założyć, że skoro zamknęli Groota, to zgarnęli i jego ludzi, ale nawet wtedy ktoś jeszcze chodziłby po ulicach. Tak naprawdę, wielkie porwanie nie ujdzie na sucho w demokratycznym mieście, jakim jest Oolsmouth, chyba żeby wybuchło powstanie albo działo się coś równie niedobrego. Przyznaję jednak, że działałem nieco ryzykownie, biorąc pod uwagę tylko znane mi fakty i taki ogląd sytuacji, jaki mam. - Czy chcesz powiedzieć, że pewne fakty tylko zgadywałeś? Myślałam, że dedukcja to metoda, w której nie ma miejsca na przypadek; po prostu śledzi się fakty i interpretuje odpowiednio. - A więc myślisz, że świat jest wieżą z kości słoniowej? Referent zerkał na nas ze sklepu rybnego, więc pospieszyłem do niego. Zapłaciłem za jego rybę, a sam wziąłem mały kufel piwa i jabłko, po czym skierowałem się do jednego z długich stołów ustawionych przy ulicy. Jill dołączyła do nas z pieczonym kurczakiem. Urzędnik zamówił jeszcze chleb cebulowy i sałatkę z pomidorów i po chwili ułożył to wszystko na stole. - A więc - odezwałem się. - Opowiedz nam o tym. Referent przeżuł i przełknął kęs. - Nazywam się Julio - powiedział. - Jak wiecie, moim szefem jest Haalsen Groot, który obecnie marnieje w miejskim więzieniu. Rozumiem też, że wiecie o poczynaniach Banku Nowego Świtu wobec Oolvaańskiego Banku Wzajemnego oraz zamrożeniu i konfiskacie aktywów Haalsen Traders? - Co nieco - odrzekłem. - Domyślam się jednak, że nie wiemy najciekawszych rzeczy. Będę wdzięczny za wszystko, co odkryłeś nowego. - Nie znam was - powtórzył Julio. - Dziękuję za poczęstunek, doceniam też waszą bystrość, ale to wcale nie wyjaśnia, dlaczego miałbym wam cokolwiek mówić. Nie wiem, kim jesteście, skąd przychodzicie ani dlaczego to was interesuje. Skąd mam wiedzieć, czy nie jesteście sprzymierzeni z tymi, którzy chcą nas zniszczyć? - Jaki sens miałoby wysyłanie nas, byśmy się przekradali, skoro wasi wrogowie już dostali wszystko, czego chcieli poprzez jawny atak? Julio wzruszył ramionami. - Bogowie się w to wmieszali. - Tak - powiedziała Jill. - Wiemy o tym. - Och - rzekł w zamyśleniu Julio. - Och. Ale skoro, ee... bogowie są... - Śmiało - zachęciłem go. - Mów swobodnie. Nie ugryziemy cię. Rzeczywiście zdarza, się, że pewne zasady się chwieją, kiedy zaczyna się mieć do czynienia z bogami, ale tym bardziej warto podzielić się z nami swoim ciężarem. - Nie rozumiem, dlaczego niby warto - odparł Julio. - Czy mogę dostać trochę...? - wskazał na piwo. Podałem mu kufel trunku, który właściwie tylko po to kupiłem. - To ma sens, ponieważ będziesz mógł skorzystać z rad specjalistów i zdobędziesz przewagę, a także otrzymasz silne wsparcie. A poza tym, czy może stać się coś jeszcze gorszego? Dopił i obtarł wąsy. - Chyba tak. Po prostu nie wiem. Jill najwyraźniej nudziła ta rozmowa, ponieważ zdawała się nigdzie nie prowadzić. W tej chwili całą uwagę skupiła na porcjowaniu kurczaka. Postanowiłem zaryzykować. Uniosłem brew tak, by Jill tego nie widziała i powiedziałem: - To nie jest tak, że właśnie wyszedłem na ląd i twierdzę, że jestem dawnym przyjacielem Groota, ale przyznasz, że może mieć przyjaciół, którzy się jeszcze nie pokazali, prawda? Julio przymknął jedno oko, jakby dzięki temu mógł lepiej myśleć, wydął wargi, po czym spojrzał szybko na Jill. Zmarszczyłem brwi i potrząsnąłem lekko głową: nie. Odwrócił wzrok w kierunku ulicy i wtem, najwyraźniej podejmując decyzję, skinął głową i rzekł: - Dobrze, zaufam panu w nadziei, że... no, zaufam panu. Rozumie pan, wszystko działo się tutaj w sposób nienormalny; to bezsensowne schwytanie bez uczciwego procesu i tak dalej. Uważamy, że nie było żadnych podstaw, by aresztować Meester Groota ani by skonfiskować jego aktywa. Sądzimy również, a nasz radca prawny się z tym zgadza, że dokonano tego procederu w jawnej sprzeczności z prawem i zwyczajami Oolsmouth, jak również wbrew kupieckiemu zdrowemu rozsądkowi. Nasz prawnik usiłował ustalić, kto z władzy maczał w tym palce i jaki miał interes, ale, niestety, bez większych skutków. Odbyliśmy także, z nieco lepszym rezultatem, rozmowę z członkami Rady próbując doprowadzić do zwołania posiedzenia. Jak pan wie, Meester Groot sam jest członkiem Rady. - A co mówią inni członkowie? - Byli dosyć zaskoczeni i zaniepokojeni. Kilku z nich bało się też o swoje bezpieczeństwo. Martwiono się również, że bogowie sarni mogą mieszać się w sprawy Oolsmouth. Osądzono, że z tego wynikną same kłopoty. - To na pewno rozważne podejście - zauważyłem. Fakt, że właśnie to powiedziałem, wcale nie dodał mu otuchy. - Dlaczego Rada natychmiast nie położyła wszystkiemu kresu, zwłaszcza że - jak mówisz - aresztowanie odbywało się wbrew prawu? - Polityka - odrzekł Julio. - Meester Groot jest jednym z liderów Rady, a jego uwięzienie spowodowało pewne ruchy, no i utratę równowagi na rzecz innego ugrupowania. Radny Dooglas, który jest jego przeciwnikiem, znajduje się na drugim krańcu Rady, ale od kilku dni dostęp do niego mają jedynie najbliżsi współpracownicy. No i są jeszcze bogowie. Racja, mądrze było stąpać ostrożnie, gdzie w grę wchodzili bogowie, spójrz tylko na mnie. - Musisz przyznać, że ci Radni niekoniecznie są głupcami - powiedziałem. - Pomiędzy bezpośrednim przeciwstawieniem się intrydze, w której bogowie maczają palce, a szukaniem sprytnego sposobu, by odwrócić los, jest wielka przepaść - warto więc szukać równowagi. Ale ich tendencja do uników nie jest tym, czego oczekujesz w tej chwili. Przeciągnięcie na moją stronę innego boga czasem pomaga w podobnej sytuacji, choć kiedy indziej może ściągnąć katastrofę i jest w ogóle ruchem niebezpiecznym. Widzę, że przechodzi cię dreszcz - ciągnąłem. - Rozumiem więc, że nie tę drogę chcesz obrać. Ludzie lubią też rozważać, jak odnieść się do potencjalnych sprzymierzeńców, którzy już są z bogami związani: nie zwracać na nich uwagi, czy zapoznać się z nimi bliżej, a może zdecydować się na otwarte przymierze? Nawet bogowie zawiązują koalicje, a przynajmniej tak mówią. - Mój szef - rzekł ostrożnie Julio - wyznaje taką filozofię, która polega na unikaniu fatygowania bogów dla jego celów, tak bezpośrednio, jak przez pośredników. - To bardzo szlachetne z jego strony - zauważyła zgryźliwie Jill, porzucając kurczaka. - A, tak - odpowiedział Julio. - Dziękuję. Uważamy jednak, że panujemy nad sytuacją, a przygotowania idą pełną... - Tak - przerwałem. - Nie musisz już strzępić języka; widzieliśmy, jak idą przygotowania. Czego dowiedziałeś się o innym wmieszanych w to siłach? - Jest jeszcze Bank Nowego Świtu, ale przypuszczam, że o tym wszystko już wiecie. - Nie przypuszczaj. Jak mówiłem, interesują nas twoje spostrzeżenia. O co chodzi z tym bankiem? Julio pochłonął spory kawałek dorsza i popił go porządnym łykiem piwa. - Nigdy nie słyszałem o Banku Nowego Świtu, dopóki nie zaczęła się cała afera. Nie miałem przedtem pojęcia, że powstał i jak dawno to się stało. - O czym wy mówicie? - wtrąciła Jill. Jill świetnie nadawała się do gry w dobrego i złego gliniarza, dopóki grała tego złego. Julio przełknął ślinę, choć tym razem nie miał jedzenia w ustach. - Nie wiedzieliście? Ach, "Nowy Świt" to nazwa starej instytucji, Proroczego Trustu Skarbowego. Jill zaparło dech. Kątem oka wychwyciłem, że rzuciła na mnie bystre spojrzenie, w którym mieszało się zaskoczenie ze... strachem; natychmiast zapomniała o udku kurczaka, które trzymała w ręku. - No tak - odezwałem się i w zamyśleniu ugryzłem jabłko. - To rzeczywiście ciekawe. Jill miała teraz czas, by przyjść do siebie. Spojrzałem na nią. - Myślę, że powinniśmy bardziej zaufać naszemu przyjacielowi Juliowi, nie sądzisz? Widzisz - powiedziałem, zwracając się znowu do Julia - nas interesuje przede wszystkim bankowość, w tym transakcje finansowe, zbywalne papiery wartościowe i stosunki handlowe w tym rejonie pomiędzy świętymi a śmiertelnikami. Sam specjalizuję się w fuzjach, polubownych i przymusowych nabyciach i przejęciach w określonych instytucjach. Interesują mnie także szczegóły stosunków między patronami. Choć mogło ci się zdawać, że ci patroni podejmują dowolne przedsięwzięcia finansowe - ciągnąłem, coraz bardziej angażując się w historię, którą tworzyłem na poczekaniu, co stawało się ostatnio nawykiem nie do odparcia - i mogą rozwiązywać różnice zdań czy sprzeczki za pomocą negocjacji, podstępów lub... siły, jest pewien poziom, powiedzmy... status quo, który musi być zachowany. Patron nie jest, jak wiemy, wszechmocny, tak więc ograniczenia, jakie narzuca zdrowy rozsądek, wynikają z rozwagi. Jeśli jedna strona takiej ugody staje się nieznośna, mówiąc bez ogródek, druga strona może czuć się zmuszona do obrony, a jest jeszcze możliwość różnicy zdań w jednym obozie. Naszą zaś rolą jest nadzorowanie wydarzeń, a także wstawianie się za kimś, jeśli sytuacja wymyka się spod kontroli. - Jak się nad tym zastanowić, to może wcale nie wyssałem tego wszystkiego z palca. Ta historia o abdykacjonistach i konserwacjonistach, którą opowiedzieli mi Jill i Zhardann: jeśli to nie była różnica zdań pomiędzy bogami, to co? Zdecydowanie było to coś więcej niż po prostu debata. - Naprawdę? - zapytał Julio. - Czy chce pan powiedzieć, że ta właśnie sytuacja... ee... wymyka się spod kontroli? - Wydaje się, że w tym kierunku zmierza. Nie sądzisz? - zwróciłem się do Jill. Patrzyła na mnie z wyrazem nieprzyjemnego zdumienia. - Będziemy musieli o tym porozmawiać - oświadczyła. W trakcie rozmowy obserwowałem ludzi na dziedzińcu, tak dla zasady, zobaczyłem więc w pewnej chwili młodego człowieka, który pokręcił się u wejścia do więzienia i ruszył ulicą, rozglądając się niespokojnie. Gdy jego wzrok padł na nas, zawrócił i machając rękami pospieszył w tę stronę. - Czy czekasz na kogoś? - zapytałem Julia. Obejrzał się za mną, po czym odstawił na bok resztki dorsza i wstał. Młodzieniec raptownie zatrzymał się przed nim. - Przepraszam pana - powiedział ledwie dysząc. - Wysłano mnie po pana. Pracuję w więzieniu, dla strażnika Brzęka, on jest tym, który... - Tak, tak - potwierdził Julio. - Pamiętam cię, mów, o co chodzi? - Były kłopoty, proszę pana, kłopoty z Meester Grootem, nie z jego winy, proszę pamiętać, ale zawsze... - Weź się w garść, człowieku - rzekł Julio podniesionym głosem. Przekazałem Juliowi kufel piwa; pomyślałem, że było go jeszcze dosyć na dnie, by wywrzeć pozytywny skutek. Posłaniec pociągnął mocno i otarł usta wierzchem dłoni. - Bardzo panu dziękuję - wysapał. - Strażnik uważał, że powinien pan wiedzieć, iż przyszła grupa, żeby zabrać pana Groota na przesłuchanie, jak powiedzieli. Strażnik Brzęk... - Dokąd? Na przesłuchanie? - zdziwił się Julio. - Gdzie on teraz jest, dokąd go zabrali? Muszę... - Proszę nie wpadać w panikę - uprzedził posłaniec. - Jak usiłowałem panu powiedzieć, strażnik Brzęk odesłał ich. Nie dostał rozkazów i chociaż ich nakaz był podpisany przez Meester Dooglasa z Rady, kiedy Meester Groot powiedział, że pergamin jest sfałszowany... - Najlepiej będzie, jak już pójdę - rzekł do mnie Julio. - To chyba dobry pomysł - odpowiedziałem. - Możliwe, że zajmę się wraz z moimi współpracownikami sprawami związanymi z tym Dooglasem jak i z Bankiem Nowego Świtu, czy jak on się teraz nazywa. Jak mamy się z tobą skontaktować, gdyby zaszła taka potrzeba? Julio pogrzebał w swojej aktówce i wyjął z niej karteluszek z adresem, po czym nabazgrał coś na odwrocie. - Umie pan czytać, prawda? - zapytał, gdy już wręczył mi wizytówkę. Wiedząc, że obaj jesteśmy w równym stopniu odpowiedzialni za rozwój sytuacji, zerknąłem na kartkę: pismo dało się odczytać, ale to w końcu był urzędnik. - Nie sprawi to problemu - zacząłem, ale gdy podniosłem wzrok, Julia już nie było w zasięgu słuchu; szedł przez dziedziniec z posłańcem z więzienia. Jill patrzyła na mnie. - Nie mogę uwierzyć! - oświadczyła. - A jednak- odpowiedziałem - chyba istnieję. O co ci chodzi? Nie wierzysz, że umiem czytać? A może nie na to skarżysz się tym razem? Czy wciąż nie podobają ci się z moje metody? Znaleźliśmy słuszne... - To jest zupełnie bez znaczenia, podobnie jak twoje wątpliwe poczucie zdrowego rozsądku! Wyjawianie tajemnic człowiekowi, i to w miejscu publicznym: jesteś już na krawędzi przepaści, a jeśli tego nie rozumiesz, to już znajdujesz się za krawędzią, niezależnie od tego, czy jesteś abdykacjonistą, czy nie. A jeśli nie zdajesz sobie sprawy, czym jest tu tupet, to ja ci uzmysłowię. - Posłuchaj - zwróciłem się do niej. - Najwyraźniej czeka nas spotkanie z patronem tej grupy Nowego Świtu, a właściwie Proroczego Trustu Skarbowego; potrzebujemy wszystkich informacji, jakie możemy zdobyć. Jeśli będziemy mieli jakieś problemy z tym Juliem, to zawsze możemy go usunąć, a ilu ludziom może o tym opowiedzieć? Przecież możemy zlikwidować jeszcze kilku, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ale nie sądzę, byśmy musieli się tym teraz kłopotać; możemy przecież zmylić trop. - Muszę przyznać - stwierdziła Jill - że agencja, którą sobie wymyśliłeś i do której niby należymy, nie jest takim głupim pomysłem. Czyste zuchwalstwo, ale to zawsze była jedna z twoich mocnych stron. Chociaż skąd ci przyszło do głowy, że ktoś przy zdrowych zmysłach kupi taką bajkę...? - Sam decyduję, co komu mówię. - Chyba masz rację; w końcu to tylko człowiek i o niczym ważnym nie ma pojęcia. Ale ty powinieneś wiedzieć, jak trudno jest podjąć współpracę, zwłaszcza ze scentralizowaną władzą, gdy nie można natychmiast czegoś ofiarować. Prawdziwy układ sił w takiej instytucji to jedno, natomiast przepisy i zasady biurokratyczne to drugie. -Potrząsnęła głową. - To absurd, że abdykacjoniści liczą na to, że ktoś zgodzi się na twoją propozycję. Nazywają siebie umiarkowanymi - ha! Ale ty, tak naprawdę, nie jesteś abdykacjonistą, prawda? - A co - zapytałem - naprawdę myślałaś, że zachowuję się absurdalnie? Przecież nie jesteś na tyle niemądra, by wyciągać wnioski na podstawie kilku słów, które wypowiadam od przypadku. Celowość, wprowadzanie intrygi w życie i prawda to różne sprawy, to się samo rozumie - zupełnie różne. Czy skończyłaś już tego kurczaka? W papierze, w który zapakowany był kurczak, została tylko kupka ogryzionych kości; wiedziałem, że lubiła pochłaniać posiłki aż do ostatniego włókienka. Jill wstała od wyssanych do cna resztek i założyła ręce na piersi. - Najzupełniej - powiedziała. - Czas zatem, by odwiedzić Groota, o Wielki Detektywie? Do tej pory Oolsmouth wyglądało na niezwykle czyste miasto; o jego bogactwie miało świadczyć między innymi zatrudnienie oddziału oczyszczania miasta. Po jednej stronie dziedzińca stał nawet ozdobny kontener, zbyt wysoki, by mogły go dosięgnąć zabłąkane psy. By dokuczyć Jill, ale i zaspokoić swoją potrzebę estetyki, ostrożnie uniosłem pozostałości z jej kurczaka za brzegi torby i wrzuciłem do kontenera, który znajdował się zaledwie o kilka kroków od nas. Jill szła za mną pełna sprzecznych uczuć. - Rozum ci wysechł - stwierdziła. - Nie ma co do tego wątpliwości. - No i dobrze - odrzekłem. - To idź sobie. Jej odpowiedzią było prychnięcie. - Groot? - zapytała. - Nie - odpowiedziałem. - Julio wie już na razie dość i przez jakiś czas będzie się teraz zajmował Grootem. Zajrzyjmy do Zhardanna. - Najpierw do Groota, potem nie do Groota... wysil mózg i podejmij jakąś decyzję. - Ten wyschnięty? Warknęła na mnie i skierowała się ku koniom. Jeśli chciałem jej dokuczyć, to chyba mi się udało. Właściwie rzeczywiście chciałem jej dokuczyć, chociaż trochę. Zależało mi na tym, by nie czuła się dobrze ze mną, a może nawet niebezpiecznie. Dopóki uważała nas za małżeństwo, nie dopuszczałem, by myślała, że możemy się pogodzić, cokolwiek nas dzieliło. Odebraliśmy konie i ona poprowadziła do Zhardanna, który nie raczył mnie poinformować, gdzie się zaszyje. Zaczekałem, aż Jill wybierze właściwą drogę w plątaninie ulic i skrzyżowań, po czym zapytałem: - Czy chciałabyś mi powiedzieć coś o Proroczym Truście Skarbowym? - Nic - odparła. - Ja nic nie wiem. Jednak skurcz, który przemknął po jej twarzy, powiedział mi coś innego. Co ukrywała? Pewnie coś, co miało związek z patronem Proroczego Trustu Skarbowego. Czy mogłem wiedzieć, kim jest ten bóg? Nie, chyba nie. Jill natomiast wiedziała o czymś, co nie powinno do mnie dotrzeć. Jeślibym usłyszał imię patrona - pozostając w jej wyobrażeniu bogiem - na pewno bym go rozpoznał. Nie pomyślała, że i tak bym wszystkiego się dowiedział; a może miała jakiś interes w tym, by nie ujawniać dostojnego imienia jak najdłużej. Zhardann ulokował się w mieszkalnej części miasta, niedaleko od głównego placu, z którego właśnie wracaliśmy; może nawet był właścicielem tego miejsca. Trzypiętrowy dom wznosił się na rogu ulicy Bogactwa, przy której było pełno tego typu rezydencji. Każda miała piękny ogród od strony ulicy, odgrodzony od kocich łbów kamiennym murem, zakończonym żelaznymi kratami. Na prętach widniały wymyślne wzorki, herby i wyobrażenia zwierząt oraz długie ornamenty roślinne i co tam jeszcze, a ich końcówki wieńczyły ostre, wypolerowane strzały. O ile znałem Zhardanna, już ten drobiazg powinien wystarczyć, by wymówił dzierżawę. Jeden ze służących, którzy towarzyszyli nam z Roosing Oolvaya, otworzył boczną bramę i podjechaliśmy z Jill ku stajniom na tyłach domu. - Zajmij się końmi i może odśwież się, a potem spotkamy się w domu - zaproponowała Jill, zeskakując z wierzchowca pod wiszącą nad tylnym wejściem markizą. - Ostatnią rzeczą, której pragnąłby koń przy zdrowych zmysłach, jest zajęcie się nim przeze mnie - odpowiedziałem, również zsuwając się z siodła. Służący z powrotem zamknął za nami bramę, a teraz wziął cugle, by odprowadzić oba konie. Jill spojrzała ponuro. - No więc tylko się odśwież - poprawiła się. - Chyba że i tu masz jakieś obiekcje... - Tego bym nie powiedział, w żadnym wypadku. Kamienna ścieżka wiodła wzdłuż bocznej ściany domu od podjazdu poprzez trawnik. Ogrodnik przycinał krzewy sekatorem, a linia ściętych gałęzi ciągnęła się aż do furtki. - Sam widok wydobywania porządku z chaosu i wprowadzanie czystości, dzięki umiejętnościom i ciężkiej pracy, wywołuje na mojej twarzy uśmiech i cieszy serce. Ale, jak wiesz, niczego nie lubię w nadmiarze. Jeśli więc ty nie czujesz potrzeby, żeby się "odświeżyć", jak to ujęłaś, to nie rozumiem, dlaczego miałbym nie pójść za twoim przykładem. Zajrzymy do Zhardanna? - Och, jesteś niemożliwy - stwierdziła. A jednak porzuciła myśl, by wciągnąć mnie w pułapkę, gdy poprzednio rozmawiała z Zhardannem, a mnie nie było w pobliżu. Oczyściliśmy buty i przeszliśmy przez nasłoneczniony pokój, który prowadził do kuchni, gdzie kucharka układała w kredensie warzywa. Podniosła głowę, kiedy nas usłyszała i wskazała palcem front domu. - Jest na górze, w gabinecie - powiedziała. Jill ruszyła już do korytarza obwieszonego portretami czyichś przodków, których galeria wiodła dalej do głównego holu i drzwi. Z przedpokoju wiodły na górę proste schody z ozdobną poręczą, rzeźbioną w ciemnym drewnie. Jeden ze służących siedział przy nich z woskiem przez cały ranek dla uzyskania odpowiedniego połysku. Wchodziliśmy na pierwsze piętro mijając kolejny rząd portretów i obraz przedstawiający bardzo szczegółowo mitologiczną bitwę, pełną smoków atakujących powietrzne rydwany i ciskających błyskawice, które jak deszcz spadały na jakieś skłócone ziemie. Schody biegły dalej do góry, ale my obeszliśmy na podeście studnię schodów i dotarliśmy do pokoju, którego okna wychodziły na ulicę. Jill delikatnie otworzyła drzwi, wychyliła się za framugę i po cichu weszła ze mną do środka. Ściany frontowe miały wiele okien, przez które widać było środkowe gałęzie drzewa po prawej stronie oraz trawnik okolony ostro zakończonym płotem i dalej ulicę, po lewej stronie. Sufit w komnacie wyłożony był takimi samymi panelami z ciemnego drzewa co klatka schodowa. Grube belki nie ograniczały przestrzeni, ponieważ piętro było wysokie. Zhardann siedział w wygodnym pluszowym fotelu przed nie zapalonym kominkiem, obudowanym marmurem, na którym ustawiono zegar i wypchane ptaki. Na obrazku wiszącym nad paleniskiem stał wąsaty mężczyzna z łukiem i w zielonym stroju na tle drzew. Wokół postaci na łące leżały zakrwawione ptaki; w każdym tkwiła strzała. Dwa następne spadały właśnie bezwładnie z nieba - jeden wprost na jego głowę. Nie wiedziałem, kim jest człowiek na portrecie, nie poznałem też Zhardanna. Górna część ciała czarownika, od głowy do pasa, była zanurzona w rodzaj kokonu. Do jego uprzedzenia potrzebny byłby co najmniej batalion jedwabników, które używałyby zamiast jedwabiu wstęg z chmur. Niematerialne zwoje opadały wzdłuż nóg Zhardanna aż do podłogi i niżej były cieńsze, gdyż prześwitywała przez nie dolna część ciała. Jill cicho zasiadła w drugim fotelu przy kominku, naprzeciwko Zhardanna, a ja znalazłem sobie miejsce na małej sofie. Z początku myślałem, że Zhardann jest tylko w transie. Teraz oceniłem, że z pewnością nie była to cała prawda, gdyż "coś" w kokonie się ruszało, wyginało go i jakby toczyło bezgłośną dyskusję. Ponieważ ten widok nie zrobił wrażenia na Jill, też nie reagowałem. Przyglądałem się jednak tym sztuczkom Zhardanna z ostrożnością. Nie musiałem robić tego zbyt długo, gdyż po kilku minutach Zhardann wyprostował się, a spowijająca go chmura zakręcała się wokół, jakby nagle zadął w nią wiatr. Potem płachta zaczęła znikać, jakby ktoś pociągnął ją do góry, znikając jednocześnie wokół środka tak, że tylko końce luźno zwisały; chmura w końcu zsunęła się z Zhardanna, uniosła nad jego głowę i rozpłynęła w podmuchu. Zhardann, który się teraz ukazał we własnej postaci, siedział na fotelu z założonymi na piersiach rękami; doświadczenie najwyraźniej mu nie zaszkodziło, był nawet zadowolony z nadarzającej się okazji. - Zgadnij, kto stoi za Bankiem Nowego Świtu? - zapytał Jill. - Proroczy Trust Skarbowy - odpowiedziała. Wydało mi się, że jej głos był nieco napięty, jakby chciała swego towarzysza przed czymś przestrzec, ale on chyba nie zwracał na to uwagi; może jeszcze nie otrząsnął się w pełni z czarów chmury. Szczerze mówiąc, ja też bardzo się przejąłem tą chmurą; może dlatego, że nie byłem w ostatnich dniach świadkiem uprawiania czarów. Tych dwoje z pewnością było mistrzami w magii, choć dotąd zachowywali się jak zwyczajni ludzie. - No tak - stwierdził Zhardann. - No tak. Wy też nie próżnowaliście, prawda? Nie spodziewałem się, iż on przyłoży do tego rękę, ale właściwie nie jest to do końca niespodzianka, prawda? Focasti uważa, że może działać tu ktoś jeszcze, ale nawet ona zgadza się, że naprawdę to jego gra. No, ale tym razem może połasił się na więcej, niż może udźwignąć. Kontaktowałem się z innymi, którzy też są tą sprawą zainteresowani, i oni też są za: ten układ może być nawet tak silny, że warto rzucić mu wyzwanie. Jeśli się odpowiednio przygotujemy, może uda nam się skłonić go do poddania bez frontalnego ataku. Czy to nie byłoby coś? Sapriel wreszcie musiałby się bronić. Patrzyłem na niego, ale i ją obserwowałem, więc kiedy na dźwięk imienia "Sapriel" Jill przeraziła się, rzuciła mu jadowite spojrzenie i natychmiast obróciła się ku mnie, żeby zobaczyć moją reakcję, zdążyłem się już przygotować. Czekałem na coś takiego; fakt, że nie odróżniałem Sapriela od Hadda, nie miał najmniejszego znaczenia. - Sapriel - powiedziałem cedząc sylaby, jakby były umaczane w smakowitym sosie złości. - Tak, tak, Sapriel. Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, by Sapriel znalazł się w takiej sytuacji, żeby musiał prosić o litość. Prawdopodobnie Jill sądziła, że dawniej spotykałem się z Saprielem i uznałem, że pewnie powinniśmy być teraz wrogami. - To może być zabawniejsze, niż przypuszczałem. Jak sądzisz, czy ten Dooglas jest jego przedstawicielem? Jill jednak była nie w ciemię bita. - Sprzymierzeniec, przedstawiciel, ofiara... co za różnica? Zhardann, który chyba wreszcie wrócił na ziemię, zapytał: - Dooglas? Kto to jest Dooglas? - Zaraz ci wyjaśnię - odrzekła Jill. - Najprostszy plan polega na tym, żebyś kontynuował, co zacząłeś, a mój mąż zajmie się śmiertelnikami, zaczynając od Dooglasa. - Zwróciła się do mnie. - Nie zbliżaj się do tych banków, a szczególnie do Trustu. Jeśli Sapriel cię zobaczy... czy mam mówić dalej? - Nie - odpowiedziałem w zamyśleniu. - Nie, wcale nie musisz. - Jeśli pokaże się Soaf Pasook, może będziemy mogli i jego wykorzystać - ciągnęła, ale ja pogrążyłem się już we własnych myślach. Jakby nie dość tego, że wpakowałbym się w nieciekawą sytuację, gdybym napotkał Pasooka, to teraz musiałem się jeszcze martwić o Sapriela. Jeśli dopisze mi szczęście, a spotkam któregoś z nich... Problem polegał na tym - zdałem sobie sprawę - że zanadto polegam na szczęściu; tym razem byłem na debecie. Szczęście nie będzie jednak trwało wiecznie. Jeśli fortuna się odwróci... Ach, no dobrze, pomyślałem. Mogłem jedynie tańczyć, jak mi zagrają. Ale kim był Sapriel? Rozdział Xl W POWIETRZU Słońce jeszcze się nie ukazało, ale niebo rozjaśniło się już na tyle, by Jurtan i Maks mogli zabrać się do pracy. - Popatrz tylko. Czy widziałeś kiedy coś podobnego? - Jurtan wyciągał szyję do góry i przechylał głowę pod różnymi kątami, mrużąc oczy, aby lepiej przyjrzeć się wiszącemu nad wyspą obiektowi. - Nie, niczego podobnego nie widziałem. Maks był już z powrotem na skraju małej wysepki pośrodku moczarów, wyciągnął przed siebie rękę z kciukiem skierowanym do góry i przez utworzony w ten sposób kąt spoglądał w różne strony. - To musi być wewnętrzna jednostka refrakcyjna - zawyrokował. -Nic innego nie miałoby sensu. Kiedyś zdarzyło się, że w refrakcji ukryto to czy owo, tylko że tamten pakunek wystrzelono na kablu spod wiszącej skały. Kiedy już byś na to wpadł i wdrapał się na szczyt skały, mógłbyś teoretycznie zsunąć się do tego. - A nie można użyć kabla, żeby to wciągnąć? Albo po prostu odciąć i złapać pakunek na dole? - Pewnie - odrzekł Maks. - Jeśli chciałbyś to zdetonować. Oczywiście, kabla też nie mogłeś zobaczyć. Od szczytu skały było w dół jakieś tysiąc stóp, o ile pamiętam, i musiałeś przedzierać się na szczyt góry wisząc na wbitych w ścianę uchwytach. - A po co ktoś był na tyle szalony, by ukrywać rzecz w ten sposób? - Żeby nikt tego nie znalazł; a jak myślisz? A może chodzi ci o to, że musieli wspinać się tak wysoko? - Maks zaczął obchodzić wysepkę zgodnie z ruchem wskazówek zegara, przedzierając się przez wysokie trawy. - Wiele problemów znika, jeśli umie się latać. - To ludzie mogą latać? - Zazwyczaj nie - przyznał. - Są jeszcze czary lewitacyjne i tak dalej, ale ich koszty są naprawdę ogromne, a poza tym jest więcej powodów, by się nie powiodły, niż by się udały... No, powiedzmy, że są powody, dla których te czary nie cieszą się popularnością. Doszedł do pierwszego z powyginanych namorzynów, których korzenie plątały się aż w wodzie. Pochylił się, żeby lepiej przyjrzeć się korze, wyciął kawałek nożem i skoczył na pień. Zniknął w gąszczu konarów. Drzewo zadrżało, posypały się gałązki i liście, a potem Jurtan zobaczył, jak głowa Maksa wychynęła ponad sklepieniem, rozejrzała się i zniknęła, by po chwili pojawić się znowu - na dole, w innej gęstwinie liści. Maks ruszył do następnego drzewa. - To nie człowiek musi latać - zauważył. - Może ten wielki ptak Karliniego, co? - zapytał Jurtan. - Czy myślisz, że w podobny sposób trzeba będzie dostać się i tutaj? - To możliwe. Jeślibym zbudował takie urządzenie, musiałbym dopilnować, żeby mnie rozpoznawało, na przykład dzięki amuletowi albo na podstawie kodu czy czegoś w tym guście. Obniżyłoby się wtedy, gdybym nadszedł. Nie chciałbym przechodzić przez jakieś idiotyczne wirowanie za każdym razem. - Czy masz na myśli swój amulet...? - Chyba nie jest szczególnie aktywny, odkąd tu przyszliśmy -zauważył Maks. - Prawda? W każdym razie nie jest przeznaczony do tych sztuczek, a przynajmniej ja nic o tym nie wiem. A może gdzieś ukryto drabinę? Chociaż wygląda na to, że musiałaby być okropnie długa. Jurtan zasłonił oczy przed pierwszymi promieniami słońca. Przeszedł na drugą stronę wysepki, by słońce atakowało go raczej w plecy i znowu popatrzył do góry. - Co to trzyma? - A jak myślisz? - Maks był już na trzecim drzewie. Tym razem jednak pień okazał się odporny na jego nóż, a nawet zgrzytnęło, kiedy go ukłuł. Odgiął gałąź i zajrzał uważnie między liście. Czy coś się za tym kryło? - To magia, prawda? - Czy masz pojęcie, jak mocnego czaru potrzebowałbyś, żeby utrzymać w nieskończoność kilkutonowy przedmiot w powietrzu? Same zmiany wynikające z wilgoci doprowadziłyby cię do szału. Powiedzmy tylko tyle, że ja z pewnością nie chciałbym próbować. - Ale myślałem, że ten Iskendarian jest sprytniejszy nawet od ciebie. - Nie tak bym to ujął, dzieciaku - głos Maksa docierał z połowy wysokości drzewa. - Opowiadaj tylko takie rzeczy czarodziejom, a nagle stwierdzisz, że resztę życia musi spędzić jako żabka albo jakaś galaretowata amfibia. - Przepraszam - zreflektował się Jurtan. - Ale czy nie mówiłeś mi... - Nie sądzę, żeby nawet Iskendarianowi się to udało. W każdym razie nie zrobił tego. Te testy, które przeprowadzałem wczoraj w nocy, nie tylko potwierdziły, że nie jest to najlepsze miejsce dla czarów, ale okazało się, że na takim terenie magia wymknęłaby się spod kontroli. - Coś musi utrzymywać to w górze. Wielki podziemny magnes? Maks opuścił się z gałęzi na szczycie drzewa i pomacał wokół siebie. - Aha! - zawołał po chwili. Pochylił się i zaczął przyglądać się powierzchni, wymachując obiema rękami. - No dobrze - rzekł Jurtan. - Nie magnes. A może... Maks zamachnął się rękojeścią swojego noża. W powietrzu coś zgrzytnęło. - Uchwyt. Zamocowany na drzewie. Pewnie przekręca się jak łuk. Najprawdopodobniej znajdziemy jeszcze dwa takie w równych odległościach na brzegu. - Hej! Ale to sprytne. Czy masz zamiar teraz po tym zejść? - Zbyt śliskie - stwierdził Maks, przeciągając dłonią wzdłuż niewidzialnej powierzchni. - To może być efekt uboczny pola refrakcyjnego. Znowu cofnął się między drzewa. - Na moczarach jest tyle gazów, że można by wypuścić balon. Albo latawca! Co powiesz na to? - Czujesz jakiś wiatr? - Maks zeskoczył z najniższej gałęzi i otrzepał się z liści. - Przyznam, że sam myślałem o latawcu i zawsze uwielbiałem balony, choć nie mamy tu dość materiału, żeby zbudować wystarczająco duży. Stanął przy ich małym obozowisku, rozłożonym obok przycumowanej łodzi i zaczął szperać w rzeczach. Jeden z pasących się opodal koni przykłusował i zaglądał mu z powątpiewaniem przez ramię. - Pobiegnę przez wyspę i pociągnę latawca - zaproponował Jurtan. - Możemy też użyć któregoś konia. Latawiec nie musi długo zostawać w górze, wystarczy, że wzniesie się na tyle wysoko, by lina... och. Maks wy taszczył kuszę i pedałem zaczął naciągać jej sprężynę. Włożył strzałę na miejsce i zamocował linkę do haczyka na jej końcu, wrócił do drzewa z uchwytem, przymierzył i wystrzelił. Strzała świsnęła w powietrzu, poleciała piękną parabolą i runęła w dół, ciągnąc za sobą linkę, która z szumem rozwijała się z rolki. Gdy uderzyła w miękką ziemię, linka zawahała się, wciąż trzymając się linii paraboli, zatrzepotała i zaczęła opadać, po czym nagle zatrzymała się i zesztywniała. - A teraz zobaczymy, czy ta kolumna ma ostry grzbiet - zapowiedział Maks, a kiedy mówił, linka pękła na dwie części na samym szczycie. Obie spadły na ziemię. - Nic dziwnego - stwierdził. - Szansę były małe. W każdym razie warto było spróbować. - No to co teraz? Spróbujemy z latawcem? - Nie, znowu strzałą, tylko że tym razem będę mierzył w środek, gdzie łączą się dwa uchwyty, skoro wiem już mniej więcej, jak to daleko od kolumny. Zwinął wolny koniec linki, odwiązał ją od strzały i obtarł z błota, załadował i wycelował, po czym znowu wypuścił. Strzała wciąż leciała do góry i gdy minęła już środek wyspy, zobaczyli nagle, jak zatrzymuje się w powietrzu z niewielkim drgnięciem i zaczyna spadać. Nie opadła nawet pięciu stóp, gdy znowu na coś natrafiła, zatrzymała się i zaczęła spadać w dół po gładkim łuku, ciągnąc za sobą kabel. Linka zakreślała w powietrzu, po lewej ręce Maksa, okrąg. Rzucił się w prawo i zaczął biec, wciąż ostrożnie dzierżąc kuszę, gdyż wisząca nad nim linka, ślizgająca się po niewidzialnej powierzchni zawieszonej w atmosferze kuli, znowu się zatrzymała. Strzała uderzyła w ziemię, jednakże linka pozostała w górze. Maks obszedł zwisającą linkę dookoła, mijając po drodze wbitą w ziemię strzałę. Linka jednak wciąż wisiała, najwyraźniej nie wsparta na niczym trwałym. Strzała trzymała ją z jednej strony jak kołek od namiotu. Dalej linka wybiegała w górę pod pewnym kątem aż do miejsca znajdującego się mniej więcej czterdzieści stóp ponad głową. Tam zaginała się, jakby układała się na krzywiźnie kuli, zataczała pętlę, tworząc w ten sposób okrąg o promieniu dwóch stóp; i dalej leciała w dół. Kończyła się na rolce kuszy, którą Maks trzymał w rękach. - Łapmy ją w sieć - oświadczył Maks, ostrożnie odkładając kuszę w trawę. Rozłożyli zmurszałą sieć, którą przedtem okryta była łódź. - Naprawdę tam wejdziesz? - zapytał Jurtan z nutką niedowierzania w głosie. - Chcesz to zrobić za mnie? - Maks dopasował paski plecaka do ramion. - Na tym polega sens tego ćwiczenia, jeśli nie uważałeś od początku. - Ty to naprawdę lubisz. - Jesteś kopalnią pytań retorycznych, nieprawdaż? - mruknął Maks. Przymocował jeden koniec grubszej liny do czubka wbitej w ziemię strzały. - Patrz i ucz się, a przyda ci się. - Co się dzieje z liną, która jest już w górze? Maks zaczął ciągnąć, ostrożnie nawijając cienką linkę z powrotem na rolkę kuszy. - Widzisz, jaka cienka? Jest mocna, ale strasznie trudno dobrze ją chwycić, żeby móc się wspinać. Cięższa lina wystrzeliła w powietrze, przeleciała przez pętlę i wróciła do rąk Maksa. Jedno z uschłych drzew zaryło się w ziemię niedaleko od ich pozycji. Wykorzystał tę okoliczność i odłączywszy cieńszą linkę od nowej, grubszej, przeciągnął wolny koniec do drzewa i obwiązał pień liną. Potem wrócił do Jurtana. Jurtan przyglądał się węzłowi. - Co mam zrobić, jeśli wypadnie ci... Lina podskoczyła u jego stóp. Gdzie się podział Maks... Maks znajdował się już w połowie drogi, podciągał się na rękach, opasany liną, która spadała między nogami na ziemię. Szybko wdrapał się następne dziesięć stóp, po czym zwolnił. Tuż nad jego głową kabel zawijał się na niewidzialnej kuli. Maks powoli wyciągnął ku niej rękę. - Ha - powiedział, przebiegając kilka razy dłonią po dziwacznej powierzchni. - Wygląda, jakby to była pełna kula. Myślałem, że może od spodu jest płaska. Przynajmniej nie obracała się i nie zrobiła mu krzywdy. To, rzecz jasna, niewielka pociecha. Ptaków też nie smażyła; tylko o nią uderzały. - A może wejście jest od spodu? Maks wdrapywał się na górę, ignorując Monta. Zdarzało mu się wiele dziwnych sytuacji, ale ta, z powodu całego zagubienia, była jedyną w swoim rodzaju. Nawet gdy wystawiał nos ponad powierzchnię, było jasne; patrzył w dół przez otwór, wbrew prawu grawitacji. W końcu dotarł na szczyt i po prostu siedział w powietrzu. W dotyku obiekt ten przypominał dobrze wypolerowany lód. Maks, ubezpieczony linką wokół pasa, zacisnął nogi na niżej wiszącej linie i uwolnił ręce. To miała być najtrudniejsza część zadania. Zanim zaczął wchodzić, odciął kawałek kabla. Wyłowił go teraz z koszuli i obwiązał nim drugą linę, tam gdzie skręcała się przy kolumnie. Zawiązał za pomocą obu rąk kilka węzłów, co było jedynym sposobem poradzenia sobie z konstrukcją ze sznurów, chyba że użyłby jakiejś starej sztuczki fakirów. Potem połączył prowizoryczne siodełko z drugą, dłuższą linką i usiadł na nim okrakiem, przywiązując drugi koniec sznura do bioder. - To wygląda dziwacznie! - zawołał z dołu Mont. - Mów do mnie jeszcze. Rzut oka w dół powiedział mu, że niezależnie od kibicowania, Mont przymocował już sieć. Maks wciągnął więc dygoczącą linę, a pakunek dotarł na jej końcu. Choć brzegi sieci były całkiem zniszczone, po bliższym przyjrzeniu okazało się, że nie jest taka zła, jak się wydawało na początku. Na ziemi Maks rozciął ją do połowy; dzięki temu oplotła teraz kulę i zwisała poniżej. Jeszcze chwilę potrwało, aż Maks związał luźne końce i miał już do dyspozycji widzialną powierzchnię. Odciął się od liny i zaczął gramolić się po stworzonej w ten sposób estradzie. Najwyraźniej liczył na to, że wejście nie znajdowało się u dołu. Nie, żeby nie potrafił tam zejść, wymagałoby to jednak skomplikowanych sztuczek, co wcale się Maksowi nie uśmiechało; była naprawdę zbyt wczesna godzina, nie mówiąc już o niepotrzebnym ryzyku upadku na ziemię. W każdym razie umieszczenie wejścia u dołu sprawiłoby budowniczemu nie lada problem z wystrojem wnętrza, jeśli nie chciał, żeby rzeczy wypadały za każdym razem, gdy ktoś wchodzi albo wychodzi. Kula nie była mała, ale mając promień długości dziesięciu czy dwunastu stóp, nie mogła służyć za salę balową. Rozwiązałoby sprawę specjalne zawieszenie dolnego pokładu i poręcze... aaa! W kryjówce nie użyto czarów drugiego poziomu; Maks upewnił się co do tego, kiedy badał kulę poprzedniego wieczoru. Nie emitowała żadnych dla tego poziomu fal. Niewiele więcej mógł się dowiedzieć, mając nos przyciśnięty do samego obiektu. To fakt, teraz czuł matrycę strefy refrakcji, a optyczny brak ciągłości pojawiał się o cal lub dwa od powierzchni, do której przywarł. To ostatnie zbijało go z tropu. Wewnętrzna strona siatki w miejscu, gdzie była najbliżej kuli, syczała i zagłębiała się w przerwach przestrzeni, usiłując zniknąć; podobnie zachowywały się ręce i całe ciało Maksa. Z twarzą przyciśniętą do powierzchni kuli, Maks widział ziemią jak przez mgłę albo jak odbicie w poplamionym lustrze, które penetruje światło. Ograniczając się do samych rąk lub co najwyżej pasywnych czarów, Maks zaczynał wątpić, czy odnajdzie wejście do kuli w krótkim czasie, choć w żadnym wypadku nie powiedziałby o tym dzieciakowi. Nie przyznałby się do chwili niepewności nawet Shaa. A jeśli to była pułapka? Maks nie odzyskał swojej zwykłej odwagi, dopóki palce, przesuwając się po powierzchni, nie natrafiły na zgrubienia, które po dłuższych badaniach okazały się dużym otworem. Okrągła pusta przestrzeń była wystarczająco duża, by posłużyć jako właz. Szczyt wejścia znajdował się jakieś dwie stopy poniżej kolumny podwieszenia, a więc na całkiem wygodnym poziomie. Odsunął na bok fragment sieci, żeby to miejsce obejrzeć. Pozostała jeszcze jedna przeszkoda. Nie wyczuwał nic ani w głębi otworu, ani w jego pobliżu. Postanowił zaryzykować jeden lub dwa czary rozjaśnienia, o niskim nakładzie energii, ale kiedy przebiły się one przez strefę refrakcyjną, niczego nie pokazały; nie zobaczył żadnych napisów runicznych, nie zajarzyły się żadne polecenia, nie zmaterializowały się żadne zamki. Dla pewności Maks jeszcze raz przycisnął twarz do powierzchni i przetarł ją dłonią, szukając wskazówek. Przez mgiełkę refrakcyjną widział, że Jurtan Mont stoi na dole z niewygodnie wygiętym do tyłu karkiem. - Może byś w to uderzył?! - zawołał Mont. Ostatnie dwa czary poszukiwawcze wciąż jeszcze krążyły. Maks zamknął oczy, aby poczuć odpływ i dalszy bieg fal. To bez wątpienia były drzwi, za którymi nisza czekała, aż jakiś klucz okaże się katalizatorem i zmieni jej stan skupienia... Nie, istniały więcej niż dwa stany, stwierdził, kiedy przyjrzał się dokładniej. Prosty stan zamknięcia miał właśnie przed sobą, a "otwarcie" było tylko kwestią logicznej dedukcji. Ale musi przecież pokonać jeszcze dwa, a nawet trzy stany pułapkowe, których aktywizatory zdawały się mieścić drażniąco blisko sekwencji prowadzącej do otwarcia. Maks powinien się skoncentrować i nie wątpił, że mu się powiedzie. Chociaż potrwa to jakiś czas. Oderwał głowę od kuli, by zająć wygodniejszą pozycję. Coś zdawało się ograniczać jego ruchy, przyciskając piersi do powierzchni. Jakiś kształt wybrzuszał mu koszulę. Coś pod koszulą? Amulet? Maks wyjął go na zewnątrz. Klejnot pośrodku jarzył się na niebiesko i był ciepły. Kiedy go puścił, amulet zawisł na łańcuszku i przywarł do powierzchni kuli jak połówka magnesu. Zaczął się obracać zgodnie z ruchem wskazówek zegara, zatrzymał się, ruszył w drugą stronę o pół obrotu, potem... Maks chwycił go znowu. Tym razem bardziej się opierał; właściwie musiał go oderwać siłą. Odskoczył z impetem. Miał nieprzyjemne widzenie, że właz się otwiera, amulet wpada do środka, a łańcuszek owija się ciasno wokół szyi i pociąga go do wnętrza kuli, gwałtownie dusząc. Maks obrócił amulet w rękach, badając go dokładnie. Magiczny talizman ignorował właściciela od chwili, gdy Maks go nabył w Imperialnych Archiwach Magicznych. Nie pierwszy raz obracał w głowie myśl, że przedmiot ten nie trafił do jego rąk przypadkowo. Prawdopodobnie osobowość amuletu była tym, co się Maksowi należało. Traktował czarodzieja tak, jak ten odnosił się do innych. Nigdy jednak nie pomyślał, że amulet może pełnić rolę klucza. Mógłby być wytrychem pasującym do pewnego rodzaju zamków, ale nie do tego konkretnego. Ostatnia możliwość była, naturalnie, ciekawsza i nawiązywała do mrocznych, bezimiennych intryg i ukrytych podstępów. Coś takiego nie zdarzało się nawet ludziom prowadzącym niezwykłe życie, co nie znaczy, że nie było możliwe. Ale nie czas na rozmyślania o tajemnicach, gdy dowody mogą być tuż, w zasięgu ręki. Maks zdjął łańcuszek z szyi i ostrożnie włożył amulet do otworu, który wyczuł wcześniej w matrycy. Amulet właściwie sam wiedział, dokąd chce iść. Tym razem uderzył niewidzialną kulę wypukłością centralnego klejnotu, który w stanie bezczynności był po prostu diamentem, ale teraz zamienił się w gorzejący szafir. Kamień zadrżał raz, po czym zawisł obracając się w lewo i w prawo, najwyraźniej wbrew zasadom ruchu na ziemi. Potem zsunął się śladem łańcuszka i zniknął z pola widzenia. Wyciągnięta ręka również nie opierała się i też zniknęła. Maks wsadził głowę w pustą przestrzeń. Głębiej nie było już pusto, co Maksa wcale nie zdziwiło. Widok sieci i ziemi zaszedł mgłą, za to właz, poruszający się w obie strony, okazał się lekko matowym metalem. Amulet wciąż tkwił we włazie z klejnotem dotykającym powierzchni. Trochę niżej, w środku kuli, wisiał na potrójnym łańcuchu wielki czarodziejski globus, który właśnie się rozgrzewał, pulsując barwami od zieleni do szkarłatu, aż ustabilizował się na kolorze bladego nieba. Kula rozjarzyła się, odsłaniając płaską podłogę z wyżłobieniami, która pokrywała wypukły spód. Szafki na książki wyginały się pod ścianą, obok nich widać było niewielkie biurko ustawione na wprost włazu. Na środku "pokoiku" leżał ozdobny dywanik, a na nim stała otomana zachęcająca do wypoczynku. Na otomanie i rozrzuconych poduszkach pozostał odciśnięty ślad człowieka. Nie był to jednak świeży ślad; ktoś w przeszłości spędzał tu tyle czasu, że wygięły się sprężyny łóżka, ale ostatnio nikogo tu nie było, sądząc z ogromnej ilości kurzu i pajęczyn. Albo Iskendarian nie zadał sobie trudu, by ustawić ciągły czar czystości, albo w ogóle nie zależało mu na domostwie. Może też nie planował powrotu. Sądząc z ilości książek na półkach, zatrzęsienia manuskryptów i pojedynczych kartek poukładanych na biurku, ta ostatnia możliwość nie wydawała się dobrym wyjaśnieniem. Jaką część tego wszystkiego zdoła wynieść? Może lepiej będzie osiąść tu na kilka tygodni i po prostu wszystko przeczytać? Należało rozpocząć od rękopisów. Pierwszym problemem, na jaki natknął się, gdy tylko zaczął przekładać górne kartki, było to, że Iskendarian zapisywał wszystko szyfrem. Zobaczył więc mrowie równań włączonych do tekstu, których formę, w przeciwieństwie do treści, nie sposób ukryć. Miał tu całą derywację transformacyjną, która ciągnęła się przez pięć... dziesięć stron! Coś tu przypominało... łączność, o to chodziło; ten termin musiał być pasmem przenoszenia, a tamten... - Maks! Maks! - usłyszał wołanie. Wyszedł po drabinie i wystawił głowę na zewnątrz. - O co chodzi? Słońce przemieściło się na drugą stronę nieba i zamiast wschodzić, zaczynało już zachodzić. - Czy wszystko w porządku?! - zawołał Jurtan. - Tak - odpowiedział. Dzieciaka niepokoiło coś więcej niż zazwyczaj. Przedtem Mont nie krzyczał; mówił niemal cicho. - Co się stało? - Myślałem, że... że możesz mieć kłopoty. Muzyka... coś jest nie tak. - Jurtan oglądał się nerwowo przez ramię w kierunku, z którego przypłynęli. - Czy ktoś mógłby nas śledzić? - Cholera! - powiedział Maks. Wychylił się mocniej przez właz z nożem w ręku i ciął po węzłach, którymi umocował sieć. Ta opadła na ziemię. Mont pospiesznie odskoczył na bok, a sieć spadła tuż obok jego głowy. - Co ty robisz? - zapytał Jurtan. - Myślałem, że ich strąciliśmy. - Maks wciąż jeszcze ciął nożem. - Odetnij węzeł! No już! - Kogo strąciliśmy? - Jurtan dobiegł do drzewa i odciął węzeł swoim nożem. Wolny koniec zaczął się unosić, lecz drugi koniec nie opadał. Maks wciągał to wszystko do wnętrza. Odciął już plątaninę, która utrzymywała kabel przy uchwycie, ale jego ciało wciąż znikało od pasa w dół; tors i głowę było widać, choć balansował na niczym, poniżej jednak... no, to było dziwaczne. Lina znikała tam, gdzie powinny też być jego nogi. - To oni - oświadczył Maks. - "Ręka". Na dół! Czy możesz powiedzieć, jak są blisko? - Czyli ktoś nas tu śledził? Facet od "Ręki"? Oba końce liny poleciały do góry i zniknęły w powietrzu. Maks zniknął wraz z nimi. - "Ręka" to nie jest jedna osoba, to grupa - syknął. - Oni... - Wiemy, że tu jesteś, Maksymilianie! - krzyk doszedł gdzieś z wody otaczającej wysepkę. - Lepiej wyjdź na zewnątrz! - Jak mówiłem - mruknął Maks. - To "Ręka". - Chciałbym, żebyś mnie tak nie zaskakiwał - rzekł Jurtan posępnie, z twarzą przy ziemi, poniżej poziomu traw. - Sprawy i tak cię zaskakują, dzieciaku. Albo ja będę ci je serwował, albo stanę z boku i życie samo będzie cię zaskakiwać, wybieraj. - Otoczyliśmy wyspę, Maksymilianie! Proszę, wyjdź i zaoszczędź nam wszystkim kłopotów, ee... stary przyjacielu. - Kto to mówi? - szepnął Jurtan. - Co zrobimy? Co ty zrobisz? Rozdział XII RÓŻNE PERSPEKTYWY Czy nie możesz tego jakoś uspokoić? - zapytał Wielki Karlini. - Ptak to nie maszyna - odpowiedział Haddo. Karlini nigdy nie był aż tak wielkim wielbicielem latania jak Maks, który kochał swobodę otwartych przestrzeni i ogromnych prędkości. Nie chodzi o to, że Karlini nie lubił tych rzeczy; nie miał nic przeciwko łagodnemu powietrzu ani prostemu, równemu ślizgowi, nie bał się nawet dużych wysokości bez żadnego zabezpieczenia. Maks natomiast, obdarzony niezwykłym poczuciem równowagi i ciałem o stalowej strukturze, potrafił się cieszyć wszelkimi ruchami wielkiego padlinożernego ptaka, którego odziedziczył po nim Karlini - spadaniem, napływaniem, kołysaniem czy napotykaniem przeszkód. Do tych spraw Karlini podchodził bez entuzjazmu. Haddo - no cóż, kto mógł tak naprawdę wiedzieć, jakie ma poczucie równowagi? Jedno było pewne, dobrze sobie radził z ptakiem, a jeśli skóra pod jego czarnym jak węgiel płaszczem zzieleniała (albo przybrała taki kolor, jaki uchodził w kręgach Hadda za oznakę mdłości), to nigdy nie dał tego po sobie poznać. Karlini znowu zamknął oczy, powoli wziął głęboki wdech i zacisnął mocniej obie ręce wokół talii Hadda, który rozsiadł się wygodnie tuż przed nim, na dwuosobowym siodle założonym na grzbiet ptaka, u nasady długiej, gruzłowatej szyi. - Nie ściskaj moich płuc - mruknął Haddo, ale nie próbował otrząsnąć się z uścisku Karliniego. Dzięki mutacji i jakiejś innej jeszcze zmianie biologicznej ten podgatunek ptaka osiągnął kolosalne rozmiary, tak że mógł unieść na swoich skrzydłach dwóch dorosłych ludzi i pewną ilość bagażu. Wszystko to sprawiło, że dla ptaków pojęcie piękna lotu stało się czymś innym niż dla ich karłowatych przodków i kuzynów. Zamiast kręcić się bez celu po niebie, wznosząc się i leniwie opadając, czekały, aż jakieś lądowe zwierzę zrobi im przysługę i zamieni się w padlinę. Wielkie myszołowy zdawały się teraz cieszyć bardziej męczącą powietrzną akrobatyką. Na pierwszy rzut oka wydaje się to dziwne, pomyślał Karlini, ponieważ szkielety i mięśnie są wielokrotnie bardziej obciążone, niż wynikałoby to z wielkości ich ciał. Shaa opisał im kiedyś wyniki rzadko przeprowadzanej przez przyrodników autopsji na takim ptaku. Choć znał tę historię tylko z opowieści znajomego medyka, opowiadał tak barwnie, jakby to on sam ciął piłą. Mówił o wypełnionych wodorem kościach, ścięgnach o sile kabli mostowych ze starego świata i o sprężarce doładowującej niezwykle efektywne serce. Tylko Maks skinął wtedy poważnie głową na ostatnią uwagę, gdyż wiedział dobrze, czym była sprężarka doładowująca, ale jak zwykle nic nie mówił. Gdy Karlini pogrążył tak się w zadumie, która wydawała się stanem o wiele przyjemniejszym od obecnego, poczuł, że jego organy wewnętrzne nagle jakby podskoczyły ku lewemu ramieniu, obróciły się w klatce piersiowej, aż wreszcie znalazły się po prawej stronie. Potem odbiły się od kręgosłupa. - Cholera - stęknął Karlini. - Po co się skarżyć - rzucił Haddo. - Nie powiesz chyba, że ci się to podoba? - zapytał Karlini. - A może? - To nie ma nic do rzeczy - odparł Haddo. - Ja mam słuchać Karliniego. "Dosiadaj ptaka" - mówi Karlini, to się go obaj słuchamy, ja i ptak, bo jaki mamy wybór? Stworzenie być może naprawdę ich słuchało; nikt jednak, kto miał o tych ptakach pojęcie, nie zaryzykowałby twierdzenia, czy wiele rozumieją. "Wehikuł" rzucił się wściekle w bok, potem w górę, a następnie wszedł w spiralę ku ziemi. Haddo krzyknął na wierzchowca skrzekliwie i złapał za wodze; ten zapiszczał w odpowiedzi i niechętnie wyprostował lot do długiego ślizgu; po chwili zaczął się powoli podnosić wyżej. - Haddo zawsze musi być z ptakiem - ciągnął gderliwie. - Nie zgodziłem się przecież na lotnika. Nie... - Nie ma tego w twojej umowie, Haddo, wiem o tym - odrzekł niezupełnie przytomnie Karlini. - I zapewniam cię, że wszyscy znamy i doceniamy twoje poświęcenie. - Nie muszę też prowadzić przewozów powietrznych - dodał Haddo, ale jedynie z rozpędu, jak się domyślił Karlini; Haddo wiedział, że osiągnął swoje. Pierwszy raz od przeszło pół godziny. - A z ptakiem radzisz sobie wyśmienicie - komentował Karlini. - Nie wiem, gdzie go chowasz, ale nie widziałem go, aż wyruszyliśmy z Roosing Oolvaya. Był na polowaniu? Skąd wiedział, kiedy ma się pokazać? - Mieliśmy układ. Ptak potwierdził głośnym krzykiem. Karlini ostrożnie otworzył jedno oko i rozejrzał się. Z tej wysokości wciąż mogli dojrzeć jeszcze lustro rzeki Oolvaan skąpanej w świetle księżyca. Meandry rzeki wyginały się to w jedną, to w drugą stronę. Woda stopniowo wylewała się przez brzegi, gdy docierała do delty, tuż poniżej linii horyzontu. Znacznie bliżej widzieli wyraźnie miejskie centrum Oolsmouth. Ptak znowu skręcił w prawo i zaczął tracić wysokość, tym razem w znacznie bardziej cywilizowanym tempie. Najwyraźniej Haddo i ptak osiągnęli porozumienie, które dawało stworzeniu sporą swobodę; szczerze mówiąc, Karlini uznał to za słuszne, gdyż w przeciwnym wypadku problem miejsca dla ptaka nigdy by nie zniknął. Tymczasem pozostawianie go na swobodzie zaoszczędzało im wielu kłopotów, zwłaszcza że podopieczny Hadda chętnie zjawiał się, kiedy go potrzebowano. Jeśli można coś wnosić z tak wątłych dowodów, ptak wolał pracę u Karliniego od poprzedniej, dla Śmierci, która skończyła się na pierścieniu, i gotów był pójść na kompromis, żeby tylko zadowolić swoich panów. - Czy uważasz, że wystarczająco nad nim panujesz? - zapytał cicho Karlini. - I że da ci znać, zanim zechce udać się na łąki przodków? - Lepiej - odrzekł Haddo - żeby chociaż sam to wiedział. No tak, czego więcej można oczekiwać od ptaka? - pomyślał Karlini. Decyzję, by to stworzenie przewiozło go do Oolsmouth, podjęli na tyle wcześnie, że Karlini zdążył zmusić się, by opuścić dwa posiłki. Dzięki temu wojna trzewiowa nie dotknęła go w takim stopniu, jak mu to groziło; nawet nie miał nudności. Z pewnością trzeba być wdzięcznym. Ptak miał jeszcze ochotę ich wieźć, a Karlini nie chciał wystawiać jego cierpliwości na próbę wymiotując mu na pióra. Kiedy zniżali lot, Wielki trzymał zęby mocno zaciśnięte. Wtem, zupełnie nagle, krajobraz pod nimi przybrał bardziej określone kształty; pojawiły się kępy drzew, prawie w zasięgu ręki, a w świetle księżyca ich korony i gałęzie wyglądały na jednobarwne. Właściwie nie byli jeszcze tak blisko drzew, ale ptak równał lot, gdy Haddo szukał miejsca wystarczająco obszernego, by wylądować. Pomiędzy drzewami biegła droga... pewnie za wąska? Tak, Haddo ją minął. Drzewa nagle się urwały i ustąpiły polom, a po ich lewej stronie połyskiwało Oolsmouth. Ziemia uskoczyła pod nimi, lecieli nad płotem, po czym ptak wyhamował i osiadł łagodnie, machając skrzydłami. - Ufff! - odetchnął Karlini, opuszczając nogi na ziemię. Jedna z nich wylądowała w piasku, a druga zaplątała się w krzaku podobnym do jeżyn. Całe pole było pokryte tymi krzewami. Wyszarpnął kończynę ze splątanych gałązek, zadowolony, że włożył spodnie na podróż... Nogawkę jednak pobieliły drobinki puchu, które prawie świeciły w blasku księżyca. Wylądowali na polu bawełny. Haddo rzucił na ziemię pakunek Karliniego. Ten podniósł paczkę i obrócił się do ptaka, by zamienić ostatnie słowo z Haddem, zanim odleci, ale miejsce pilota było puste. - Idziemy - syknął Haddo. Jego oczy błyszczały już w pewnej odległości na polu. Karlini pomachał do niego. Kiedy stanął wreszcie przy Haddzie, usłyszał za sobą trzepot skrzydeł, a podmuch powietrza uderzył go w plecy. Odwrócił się w ostatniej chwili, by zobaczyć, jak ptak odrywa się od ziemi i odlatuje nad pole, znowu trzepocze skrzydłami i znika w mroku nocy. - Myślałem, że tylko mnie podwozisz - powiedział Karlini. - To się pan pewnie mylił. - Haddo odwrócił się i ruszył zdecydowanym krokiem przez pole. Chwileczkę - pomyślał Karlini. Według planu miał wślizgnąć się do Oolsmouth, postarać się dowiedzieć konkretnie, co się stało z Grootem i, jeśli szczęście dopisze, znaleźć rozwiązanie. Co miał zamiar robić Haddo? Karlini dogonił go. - Dokąd ty się wybierasz? - zapytał. - Nie idziesz chyba tylko na zakupy, co? - Pan ma swoje sprawy, ja mam swoje - odparł Haddo tajemniczo, ale ze zdecydowaniem; jego ton wskazywał, że wie o swoich planach i jak je zrealizować więcej niż sam Karlini. Może powinienem go namówić, żeby najpierw wziął mnie ze sobą do swego zadania, pomyślał Karlini. - Idzie pan? - zniecierpliwił się Haddo. Karlini ruszył i szedł tak za nim aż do końca pola, za płot z ciosanych belek koło piaszczystej drogi. W tym miejscu podopieczny skręcił bez chwili wahania w lewo i ruszył w drogę jak ktoś, kto wie, dokąd się wybiera i po co. Od jakiegoś czasu Karlini coraz bardziej interesował się swoim służącym. Jeśli będzie teraz uważny, to nadarzy się znów okazja, by się czegoś cennego dowiedzieć. Krnąbrność i tajemniczość Hadda były jednak ciekawsze od klątwy Maksa. Fakt, że nie tylko pozwolił Karliniemu towarzyszyć w załatwianiu swojej "sprawy", lecz wyraźnie powiedział, by ten się pospieszył, zatrzymałby w miejscu nawet niezbyt impulsywną osobę. Karlini bynajmniej nie uważał siebie za impulsywnego; był raczej typem zrównoważonym. Sytuacja tym bardziej go zaskoczyła, gdy porównał ją ze stosunkami, które zazwyczaj między nimi panowały. Boczna dróżka, którą szli, łączyła się z inną. Na skrzyżowaniu skręcili w prawo, kierując się wprost ku przedmieściom Oolsmouth poprzez łagodnie pochyły teren. Minęło wiele lat, odkąd Karlini ostatni raz był w Oolsmouth, a czas mijał w tym mieście tak szybko, tyle podejmowano publicznych projektów, że nie był pewien, czy trafi, gdzie chce. Jeśli jednak pamięć go nie myliła, szli ku slumsom w północno-zachodnim krańcu miasta. Wędrówka po pomocy, zaledwie w świetle księżyca, nie była najlepszym sposobem na przypomnienie sobie topografii terenu, ale Haddo zdawał się wiedzieć, dokąd zmierza. - Hm, Haddo, czy ta część miasta wciąż jest... ee... - Zobaczy pan - odrzekł. - Teraz tu jest spokojnie. - Jeśli tam właśnie idziemy - mruknął Karlini - to cieszę się, że jestem z tobą. - Powinien się pan cieszyć. Zobaczyli przed sobą rząd chatek, po części zrujnowanych, po części zaś tylko przybudówek; to był początek miasta. Nie wyglądaj na ofiarę, powtarzał sobie Karlini. Zawsze tak mówią. Ale nie należy też skupiać na sobie uwagi, będąc zbyt śmiałym. Istniała sekwencja czarów powodująca niewidzialność, ale jej przygotowanie wymagałoby wielogodzinnej sesji, nawet jeśli miałby pod ręką wszystko, co potrzeba. Taka magia była jednak najskuteczniejsza przeciw zwykłym, spokojnym ludziom. Gdy mijali pierwsze domy, na ulicy było wciąż pusto. Po prawej stronie zobaczył piętrowy budynek z drewnianymi okiennicami i wybitymi szybami na piętrze. Pod oknem coś świeciło i poruszało się bezładnie - delikatne, jak chmura w kształcie człowieka albo manekin otoczony gazem. Nie wyglądało to groźnie, a przecież rzeczy w gazie są zwykle złe, gdy się im przeszkodzi; to była pewnie tylko przednia straż czegoś groźniejszego. Po drugiej stronie ulicy Karlini spostrzegł parę nóg, wystających z głębokiego cienia pomiędzy dwoma domami. Stopy, obute w stare, podarte sandały, spoczywały na zaśmieconej rynnie, a nagie łydki znikały w ciemności. Miały grubość talii Karliniego, a długością sięgały mu chyba do bioder. Z alejki dochodziło dudniące chrapanie. Karlini wcale się nie uspokoił, gdy zobaczył, że Haddo omija te odgłosy szerokim łukiem, ale zacisnął szczęki i ruszył za towarzyszem. To bez znaczenia, pomyślał, wciąż są w zasadzie tacy sami jak my. Za następnym rogiem, na płaskiej żerdzi w połowie wysokości budynku, siedziała postać, która wydawała się w każdym szczególe człowiekiem, przynajmniej na tyle, na ile można to było dostrzec w świetle księżyca i kilku okien. Człowiek ten opierał się o mur, a ręce miał założone na piersiach. Głowa obróciła się, by podążać za nimi ulicą, a w oczach odbiła się srebrzysta poświata księżycowa. Karlini powstrzymywał się, by nie ruszyć biegiem, gdy przechodzili obok. Niektórzy ludzie mieli liczne kontakty ze swoimi bardziej ekscentrycznymi kuzynami, czy to z powodu handlu, filozofii życiowej, czy też różnych emocjonalnych problemów, a ponieważ bratanie się różnych ras było poczytywane bardziej za występek niż codzienność, w dodatku ostentacyjny występek, ludzie ci nie mówili o swoich związkach zbyt głośno. Może nawet byli tak zamknięci, jak ci "podludzie", z którymi się zadawali. Ale z nich wywodzili się ci, którzy stoją na rogu ulicy i wykrzykują obraźliwe manifesty, potrząsając kosmykami wątłych włosów, albo wygłaszają kazania w rodzaju "Moje życie z Ludem Pola". To naprawdę dosyć nużące, pomyślał Karlini. Z drugiej strony każdy, kto spędził noc na żerdzi przed domem, obserwując ulicę, był więcej niż dziwny; był po prostu niebezpieczny. Jesteś czarodziejem, powiedział do siebie Karlini. I to jednym z lepszych. Na pewno dasz sobie radę z jednym dziwakiem. Nie brzmiało to zbyt uspokajająco. Facet mógł mieć przyjaciół. Mógł znać całą dzielnicę. A jedyne wsparcie, jakie miał Karlini - to Haddo? Gdzie on się podział? Z prawa doszedł go ostry syk, gdzie kolejna wąska alejka biegła pomiędzy budynkami. Oczy-węgielki wpatrywały się w niego. - Proszę uważać - rzucił Haddo. - I nie gubić się. - Daleko jeszcze idziemy? - Aż dojdziemy. Oczy zniknęły, gdy towarzysz się odwrócił. Karlini usłyszał, jak pod stopami chrupią śmiecie. Dźwięk zaczął słabnąć, więc znowu ruszył za nim. Na uliczce było znacznie ciemniej, co wcale go nie zaskoczyło. Nie lubił używać czarów w tym zapomnianym przez bogów miejscu, ale czy pamiętał coś z nocnej wizji? A co z...? Zapomnianym przez bogów? - Haddo - zapytał cicho. - Czy wy macie jakichś bogów? Chrupot przed nim ustał. - Co pan ma na myśli? - Wszyscy bogowie, o których słyszałem, są jak ludzie, to znaczy z wyglądu i z temperamentu. Czy są tacy bogowie jak ty? Haddo nic nie odpowiedział. Może to był drażliwy temat; powinien bardziej zastanowić się. Odpowiedź jednak mogła mieć znaczenie - dla kogoś, gdzieś tam i kiedyś tam, jeśli nie w tej chwili. - To osobiste pytanie - odrzekł z wolna służący. - Och, no nie wiem. To raczej... - Proszę przyjąć to na słowo. - No cóż - rzekł Karlini. - Czy nie masz bogów, którzy są ci przychylni i patrzą ci przez ramię na to, co robisz? - Bez reprezentacji, jest jeszcze opodatkowanie. - Chyba nie rozumiem.... - Niech pan zapyta Maksymiliana. On jest ekspertem od bogów. Haddo odwrócił się i pospieszył naprzód. Czy Haddo starał się jedynie skierować jego uwagę na boczny tor? Wiedział, że Maks jest teraz zbyt daleko, by Karlini mógł go o to zapytać. Nie, to chyba w ogóle nie było zwodzenie; wyłuskać coś ciekawego z Hadda i nikomu o tym nie powiedzieć, to do Maksa podobne. Za następnym rogiem, gdy myśli latały w głowie Karlinie-go jak oszalałe, mało nie wpadł na Hadda. Służący nawet nie zwrócił na to uwagi, zajęty najwyraźniej oglądaniem gładkiej ściany budynku przed nimi. - Haddo izney tu - powiedział do budynku. Nic się nie wydarzyło. Po chwili powiedział głośniej i jakby z wyrzutem: -Haddo izney halatul Potem dla zasady kopnął w mur. Ukryte wejście zarysowało się na ścianie i drzwi otworzyły się do środka. Haddo, porzucając swój tradycyjny pospieszny chód, wkroczył dostojnie do ciemnego korytarza. Karlini uniósł ramiona i ruszył za nim. Drzwi zatrzasnęły się za nimi. - Z drzwiami więcej sztuczek - mruknął Haddo. - Z nimi zawsze najwięcej sztuczek. I zawsze wymyślą coś nowego. W ciemności odezwał się gdzieś spod sufitu głos. Był to rodzaj skowytu brzęczącego kontraltem, jakby ktoś miał w gardle kilka pszczół. - Nikt nie mówił, że musicie tu przychodzić - powiedział głos. - Jestem Haddo - rzekł ten. - Ach tak? - zabzyczało. - A kim jest ten... ta osoba? - Skończ z grami - warknął Haddo. - Drzwi otwarte. - Ty możesz wejść - odpowiedział niechętnie głos - ale twój człowiek zaczeka na zewnątrz. Nagły czerwony błysk przejechał po nawykłych do ciemności oczach Karliniego. Jego zduszony okrzyk przemknął prawie niezauważony pośród trzasków zamykającego się łuku elektrycznego, a wściekłe "buczenie ula" spadło ze swojej gałęzi. W rozpalonym do białości błysku Karlini zarejestrował przed sobą postać Hadda, z jedną ręką uniesioną na wysokość ramienia, oświetlonego promieniem lejącym się z dłoni. Buczenie schodziło po skali, aż zakończyło się bulgotem i sapnięciem. Jednakże teraz, już bez słowa, otworzyły się drzwi na wprost po prawej. W dół prowadziły schody. - Ani słowa - mruknął przez ramię Haddo. - Spokój. Ruszył po schodach. Przed nimi na schodach, którymi podążali, wiły się uskakujące światła świec i latarń, w całkiem sporej ilości, wreszcie zobaczyli kominek na końcu pokoju z drewnem buchającym płomieniami. Karlini przestał już zastanawiać się, w co wciąga go Haddo, ale spodziewał się przynajmniej niewielkiego pokoju z pojedynczą krótką świecą na środku stołu, a wokół niego różnych ciemnych stworów kreślących tajemne znaki i zachowujących się jawnie tajemniczo. Tymczasem rozległy pokój w podpiwniczeniu był najprawdopodobniej tawerną, czy raczej siedliskiem kosmopolitycznej nieprawości i to, zdawało się, w stanie rozkwitu. Nie było to jednak miejsce szczególnie miłe dla ludzi, których jedynym przedstawicielem okazał się Karlini. Większość nieludzi odbiegała od tego, co ludzie nazywają normą, tylko rozmiarami ciała, kolorem skóry, liczbą stawów w kończynach i rysami twarzy. Nie byli jednak za bardzo skłonni do rozmów, w odróżnieniu od ludzi. Inne rasy gromadziły się zazwyczaj w swoich dzielnicach, w tradycyjnych miejscach spotkań podobnych do tutejszego. I, czy działo się tak z ich woli, czy pod presją ludzkich obywateli (lub przymusem władzy miejskiej), ludzie - dopóki ich nie widzieli - byli skłonni tolerować tę odmienną społeczność. Większość jednak obywateli ludzkich pozostawała obojętna na ich los. Karlini ujrzał w pewnej chwili gromadę korpulentnych stworków, sięgających człowiekowi do pasa; prawdopodobnie robotników najemnych. Postaci te śpiewały bez składu, stojąc przy kominku, a gdy Haddo i Karlini zeszli po schodach, większość odwróciła się, kilku zaś uniosło głowy, by rzucić okiem na przybyłych. Mistrz magii zmierzył się wzrokiem z osobnikiem o szkarłatnych oczach, ubranym w białe futro i liliowy beret; w czerwonych ustach stworka tkwił ustnik z kości słoniowej, z którego unosiła się cienka strużka połyskliwego dymu. Karlini patrzył na tę osobę na tyle wytrwale, by pokazać, że się nie boi, ale nie aż tak długo, by coś w ten sposób powiedzieć. Obrzucił potem spojrzeniem całe pomieszczenie z wyraźnym uczuciem ulgi. Stwierdził, że odmienność twarzy tej postaci działa na niego trochę deprymująco, ale wolał raczej patrzeć na tego jegomościa niż na jego odrażających towarzyszy, zgromadzonych wokół stołu. Jeden z nich miał bardzo jadowity wygląd, a inny, ze skórzanym ramieniem obejmującym palącą się... Wtem stopa Karliniego natknęła się na coś bardziej chropowatego niż śliskie stopnie schodów i domyślił się, że stąpa już po podłodze. Haddo skręcił w lewo, Karlini ostrożnie podążył za nim. Barman, krępy humanoid, ze trzy stopy wyższy od Karliniego i ze dwa razy potężniej zbudowany, patrzył, jak się zbliżają, wykrzywiając usta, a właściwie obserwował Hadda; Karliniego zupełnie ignorował. Spojrzał na Hadda jeszcze raz i zniknął w magazynie za ladą. Karlini zauważył, że środkowa część lady miała wysokość odpowiednią dla człowieka średniego wzrostu i chyba także dla stworów tu zebranych. W lewej części lady umocowano liczne podnóżki wzdłuż podłogi, po prawej zaś wykopano rów w ziemi, zrywając parkiet. Haddo podszedł spokojnym krokiem do środkowej części sekcji dla niskich osób i obrócił się, żeby znowu spojrzeć na tłum. Karlini stanął przy nim i szepnął: - Czy naprawdę musieliśmy tu przychodzić? Ten bar jest taki nieciekawy. - Żeby kogoś spotkać - powiedział Haddo, wpatrując się w daleki ciemny kąt sali. - Żeby spotkać kogoś, trzeba przyjść tam, gdzie dana osoba przebywa. - Nie byłem w takim miejscu, odkąd, no, odkąd ciebie spotkałem. Haddo mruknął coś niezrozumiale. Barman wrócił, ale wciąż przy-kucał z tyłu za drzwiami z drewnianą paką wielkości walizy. Postawił w końcu pudło przed Haddem, mocno chwycił za pokrywkę i chybotał nią tam i z powrotem. Gwoździe poddawały się z piskiem. Barman odłożył pokrywkę na bok i włożył niewiele mniejszą od pakunku rękę do środka. Na ladę posypały się wióry. Potem z chrząknięciem triumfu wydobył ze środka zawiniątko w kształcie cylindra, zawinięte we włochaty materiał. Haddo wyprostował się. - Imri naj? - zapytał. Barman odwiązał koniuszek zawiniątka i pokazał Haddzie jego zawartość - na mgnienie oka. Karlini, który widział to "coś" pod innym kątem, odniósł wrażenie, że było to duże i ciężkie szkło, błyszczące w środku. Haddo sięgnął za pazuchę po portfel, ale barman wyciągnął do niego drugą rękę, wnętrzem dłoni ku niemu. - Ty jesteś Haddo? - zapytał. - Jestem Haddo. - No to za to już zapłacono - oświadczył barman. Haddo nie odpowiadał przez chwilę, po czym wzruszył ramionami, wziął trunek, zeskoczył z podnóżka i skierował się do stolika. Karlini spojrzał na barmana, który go zignorował, i odwrócił się. Zrobił dwa długie kroki i zrównał się z Haddem. - Dlaczego nie zamówiłeś czegoś dla mnie? - zapytał Karlini. - Pana żołądek nie lubiłby tego jedzenia - odrzekł służący. Gdy Haddo machnął ręką, otworzyło się przed nimi przejście przez pokój. Jakieś stworzenie równe wzrostem Karliniemu, z twarzą ukrytą pod kapturem zielonego płaszcza, chodziło od stołu do stołu z kuflem pieniącego się płynu, który wystawał jakby wprost z rękawa. Wtem dziwaczny osobnik dostrzegł napierającego na niego Hadda i depczącego mu po piętach Karliniego. Wyprostował się nagle i czmychnął im z drogi. Z boku Karlini dostrzegł wolny stolik, do którego zapewne kierował się Haddo. Patroni siedzący przy kolejnym stole też odwrócili się ku nim, wąchając powietrze, jakby wisiało w nim coś niezdrowego. Haddo skręcił i ruszył ku nim. Karlini chwycił go za ramię i pochylił się. - Hm, Haddo? - szepnął tak ostrożnie, jak tylko mógł w tej chwili. - Czy nie sądzisz, że byłoby lepiej, gdybym poczekał na zewnątrz? Nie chcę czegoś zepsuć, a zdaje się, że bardzo ich denerwuje moja obecność. - Nie złoszczą się z powodu pana - odpowiedział Haddo. Służący Karliniego rzucił jeszcze jedno spojrzenie na stół butnych gnomów i powiedział: - Do was, wszyscy feh! - Odwrócił się potem od nich i znowu ruszył do pustego stolika i jego zachęcających krzeseł. Kiedy tam dotarli, Karlini stwierdził, że nieświadomie wstrzymywał oddech. - Może pan wreszcie odetchnąć - powiedział oschle Haddo, który też to zauważył. Karlini wcisnął się w krzesło i przywarł plecami do ściany. Czy Haddo, jakiego znał, przemienił się w ciemności w swojego sobowtóra? Ich stolik znajdował się w kącie sali, a jaśniejące pośrodku światło od paleniska zasłaniała wystająca kamienna ściana kominka. Na kominku stała tarcza do rzutek. Małe i bardzo zadziorne człekokształtne stworzonko o bosych, porośniętych futrem stopach stanęło w odległości pięciu kroków od tarczy na blacie stołu i przygotowywało się do rzutu. Rzuciło i trafiło w tarczę, rzuciło i trafiło, a nieliczni pieczeniarze obok mruczeli z aprobatą. Na twarzy z nosem jak guzik pojawił się głupawy uśmiech; powiedział wysokim, piskliwym głosem, wyraźnie po to, by usłyszeli go siedzący wokoło patroni: - Myślicie, dupy jedne, że to było dobre? No to patrzcie teraz. Rzucił jeszcze raz, tym razem z zaskoczenia. Czubek krótkiej strzałki musnął spiczaste ucho jegomościa wyglądającego na elfa, który zgarbił się w swoim krześle przed stolikiem, i kiedy ten niby-elf wyciągnął rękę, żeby chwycić futrzaka za gardło, strzałka zmieniła kurs i wpadła do ognia. Rzucający czmychnął z drogi, ale trafił nogami w salaterkę z sałatką, która natychmiast trysnęła spod jego stóp. Wylądował w końcu plecami na dzbanie piwa, który się roztrzaskał, po czym spadając uderzył się o kant stołu, a elf stuknął się o drugi kant, kiedy się podnosił. Stół, co było do przewidzenia, przewrócił się i wszyscy pospadali na podłogę. - Czy często zadajesz się z takimi znajomymi? - zapytał Karlini, wciąż mówiąc cicho. - Dlaczego, tak naprawdę, tu jesteśmy? - Czas już, żeby usłyszał pan pewne rzeczy - oświadczył Haddo pociągając piwo. Mały piorun błysnął w kuflu i zniknął w kapturze Hadda. - Ale niech pan niczemu nie ufa - uniósł do góry palec, przestrzegając swego pana. - Wyjaśnię później. - Mam nadzieję, że więcej, niż wyjaśniałeś do tej pory - mruknął Karlini. Podłoga zadrżała. Trzęsienie ziemi? Nie, trzęsienia ziemi nie wywołuj ą takich niskich dźwięków, jakby zgrzytał piach albo ktoś przeciągał długimi kamiennymi paznokciami po fundamencie budynku. Oprócz stukotu odrzucanych na boki krzeseł i łomotu wywróconego do góry nogami stołu, który teraz szybko rozpadał się na kawałki, oraz okrzyków irytacji, pochrząkiwania i przeklinania graczy w strzałki, którzy turlali się po podłodze, wszystko inne zamarło. Znowu nadszedł ten sam zgrzytliwy odgłos i tym razem nawet walczący gracze się uspokoili. Przestali okładać się nogami od krzeseł i gryźć sobie łokcie; usta mieli otwarte w zamyśleniu, słuchając wraz z innymi, ale... wciąż się ruszali. Blat stołu wysunął się i upadł z łoskotem. Oni wciąż byli w ruchu, ponieważ... Podłoga pod nimi zaczęła się obracać. Nagle pojawił się barman, poodsuwał gapiów na bok pewnym gestem i mocnym kopniakiem, sięgnął do pary wahających się przeciwników; podniósł tego mniejszego i zadziorniejszego za owłosioną stopę. Cisnął nim w stronę schodów, zaraz za raptownie malejącym tłumem. Znajomy-elf popędził za nim na czworakach, starając się biec jak najszybciej, a jednocześnie stanąć na nogach. Jeszcze jeden kopniak i popchnięcie, a krępy barman oczyścił ruchomą część podłogi z kawałków stołu i poprzewracanych siedzeń. Wtedy ukląkł i zastukał w środek wirującego koła. Koło przestało się obracać i skrzypienie ustało. Postukał, a odpowiedziało mu grzmotnięcie spod spodu. Zastukał jeszcze kilka razy i odsunął się. Płytki na podłodze zrobiły jeszcze ćwierć obrotu i zgrzytanie zmieniło się raczej w drapanie, a fragment podłogi otworzył się przed nimi. Pod pułapką coś się poruszało. Było okrągłe i połyskiwało w ciemności, jak podstawa odwróconego do góry nogami kotła; nie mogło żyć... ale jednak zaczęło się gramolić w kierunku powierzchni. Górna część "przyrządu" przypominała kocioł, a gdzieś niżej mógł mieć kulisty zarys i długość około połowy człowieka. Gdy mechanizm pojawił się w pokoju, zazgrzytał jakimiś dziwnymi obracającymi się detalami. Przyciągnął też uwagę Karliniego mnóstwem lamp i modułów - nie sposób było odgadnąć, co jest w środku. Karlini przywykł do widoku najnowszych zbiorów nielegalnej i przemycanej maszynerii, którą Maks znosił do domu, albo przyrządów, które sam konstruował, ale nigdy nie widział aż takiego nagromadzenia w jednym obiekcie kół zębatych i bloków, złączeń, pasków, zębatek, kabli, korb, miechów pneumatycznych oraz pasm światła. Kłęby parującego powietrza buchały z wybrzuszonej podstawy, a każdy z tych wybuchów powodował podskakiwanie do góry dziwacznego urządzenia. Pokrywa w kształcie kotła stanowiąca pierwszy człon machiny, a raczej kopuła, otoczona była jakby linią mocnych okien, które z wolna kręciły się, "przyglądając" uciekającemu tłumowi i barmanowi, który też patrzył w milczeniu. Kopuła nadal penetrowała salę, wreszcie dostrzegła Karliniego. Obrzuciła go "wzrokiem". To właściwe określenie, pomyślał, ponieważ z wynalazku spoglądała na niego para jak najbardziej organicznych jasnozielonych oczu, zaopatrzonych w normalne źrenice i powieki. Haddo stanął obok swego pana i gestem przywołał maszynę. Urządzenie pochyliło się lekko na lewo, a trzy wirniki zatrzepotały wśród mechanizmów jak metalowe płetwy. Z tyłu buchnął następny kłąb. No tak, pomyślał Karlini, co jeszcze? To "coś" najwyraźniej kierowało się do ich stolika. Przeskoczyło przez ostatnią stertę krzeseł i zatrzymało się. Znowu ze zgrzytem otworzyły się trzy podpórki zakończone przyssawkami i ustawiły się ostrożnie na podłodze. "Łapy" przylgnęły głośno do podłogi. Urządzenie zachwiało się, a furkotanie, klekotanie i poszczekiwanie znacznie przycichło. Kopuła znowu ruszyła i stanęła naprzeciwko Hadda, który odchylił się do tyłu w swoim krześle, z rękami założonymi na piersiach pod ciemnym płaszczem. Z boku mechanizmu otworzył się mały właz i wynurzyła się zeń rura zakończona rogiem w kształcie płatków tulipana. Z tuby wydobył się "cynowy" głos, który powiedział coś zupełnie niezrozumiałego. - Nie używać dolnopokliskiego - polecił Haddo. Rura jakby nadęła się, ale po chwili, już mniej łamiącym się głosem powiedziała: - Haddo, co jest z tobą? Karlini starał się zdusić jęk. Wystarczająco trudno było porozumieć się z Haddem. Czy miał teraz zadawać się z czymś (kimś), co jeszcze dziwaczniej mówiło? - Ze mną wszystko dobrze, Ulubiony - odpowiedział Haddo tubie. Kopuła znowu przemieściła się w lewo, żeby lepiej przyjrzeć się Karliniemu. - Ten to nie być Maksymilian - stwierdziła maszyna. - Racja. Czas przedstawić. Wielki Karlini - rzekł Haddo. - Poznać Ulubieńca Bogów. - Miło mi - powiedział Karlini, niezgrabnie wyciągając rękę do maszyny i trafiając palcami w powietrze. - Hm - chrząknęło urządzenie. Kopuła rozejrzała się wokoło. Karlini poszedł za jej przykładem i zauważył, że tłum dosłownie się rozpłynął. Dwóch najgrubszych nieludzi, wyglądających na górników, wciąż jeszcze kręciło się przy schodach, poza zasięgiem słuchu; najwyraźniej trzymali straż. Z drugiej strony sali barman skinął maszynie i pokazał kciuki do góry, po czym zniknął na zapleczu. - Według mnie sytuacja spokojna - ocenił Haddo. Maszyna znowu prychnęła i cofnęła się do swego włazu. Z jej wnętrza dobiegł metaliczny brzęk, a potem jakby piłowanie odskakujących zacisków i pisk odkręcanych śrub. Kopuła zatrzęsła się, po czym uniosła nad resztą maszyny z głośnym trzaskiem i odwróciła się. Ukazała się para spiczastych uszu, potem zmierzwione włosy i mała podłużna twarz. Uszy obróciły się i wycelowały w przybyszy - jedno w Hadda, drugie w Karliniego. Pozostała część ciała stworzenia wydobyła się na zewnątrz i opadła na żerdź gumowanego szczebla na maszynie. - Czy jesteś jakimś elfem? - zapytał Karlini. - Myślę, że tak też można to określić - rzucił Ulubieniec Bogów. - Ale nie to określenie lubię najbardziej, jeśli chcesz znać prawdę. - Rozumiem - odrzekł Karlini, niczego nie rozumiejąc. - Bardzo przepraszam. Gnom? - Chwileczkę, dobrze?! - zawołał Ulubieniec Bogów. - Poczekaj cholerną chwileczkę. - Machnął jedną ręką w powietrzu. - Nie jestem gnomem! Pojmujesz? Karlini wyrzucił w górę ręce. - Proszę o wybaczenie! Nie wiedziałem, że masz uprzedzenia rasowe. Facet wyglądał jednak na gnoma, jeśli nie był jakąś miniaturową odmianą elfa. Czy istniało jakieś nowsze, bardziej poprawne politycznie określenie? Ulubieniec zwrócił się do Hadda, marszcząc brwi. - Czy to nad nim zamknęła się pułapka Pod Dalla? - zapytał, wskazując z niedowierzaniem na Karliniego. - Racja - odrzekł Haddo. - To był Karlini. - Kto to jest Pod Dall? - chciał wiedzieć Karlini. - Pamięta pan zamek z pułapką? Pamięta pan swoją wizję boga Śmierci i złapanie przez pierścień? Ten bóg to był Pod Dall. Zamek Pod Dalla to miejsce, gdzie pana złapano. Pod Dall ma zamek, który się rusza. - Teraz ty poczekaj chwileczkę, Haddo. Myślałem, że nikt nie wie, kim był tamten bóg - powiedział Karlini. - Miło, że o tym teraz mówisz, ale nie rozumiem, dlaczego tyle czasu zwlekałeś. Dlaczego nie mówiłeś nic wcześniej, kiedy łamaliśmy sobie głowy, żeby to rozgryźć? To ważna informacja i... - Uważaj, jakim tonem mówisz, ty wielki prostaku - żachnął się Ulubieniec. - Jak śmiesz zwracać się tak do Hadda? Radzę ci, żebyś miał dla niego trochę szacunku, słyszysz? - O czym ty mówisz? - zdziwił się Karlini. - Myślałem, że Haddo pracuje dla mnie. Wygląda na to, że się myliłem, czy tak, Haddo? - Chyba nie sądziłeś, że ktoś pokroju Hadda zadawałby się z takimi jak ty bez bardzo ważnego powodu, co? - zapytał Ulubieniec. - Ulubieniec zawsze tak drażliwy - powiedział Haddo powstrzymując go, gdyż znowu zaczął się ruszać. - Taki nawyk. Jak jest się niskim, można stać się trudnym dla innych. Karlini walczył ze sobą, by nie trafił go szlag. - Kim jest ten facet, Haddo, twoim agentem? Najemnym prawnikiem? O co chodzi? Czy będzie mnie oskarżał, że źle cię traktuję? I o jakim "pokroju" on w ogóle mówi? Kiedy stałeś się czarodziejem? - Ten facet jest tylko niezbyt wykształconym czarodziejem - mruknął Ulubieniec. - Panaceum i afrodyzjaki, i tyle w tym nauki, że możesz... - Zaraz... - Cisza - syknął Haddo. - Obydwaj! - spojrzał na postać przycupniętą na żerdzi maszyny. - Wstydzę się za ciebie. Zawsze musisz szukać zaczepki? - To człowiek, do cholery - rzucił nadąsany Ulubieniec. - Dobrze wiesz, że tracę maniery przy takich jak on. - Jesteśmy tu dla pewnego celu - rzekł z wolna Haddo, cedząc każde słowo i mlaszcząc, wciąż patrząc na Ulubieńca. Błyski oczu pod jego kapturem zdawały się coraz ostrzejsze, jaśniejsze i gorętsze, aż wreszcie wyraźnie oświetlały twarz Ulubieńca pełną złości, posiniałą. Karlini widział, jak źrenice Ulubieńca zwężają się pionowo. Z jego lewej brwi zaczął unosić się kłąb pary. - U Karliniego większa ciekawość niż wychowanie, ale czy u Karliniego niegrzeczność nie oznacza złośliwość? Jeśli on się zachowa, to i ty się zachowasz? Spotkać się pośrodku można? Ulubieniec próbował jeszcze przez chwilę wpłynąć na Hadda wzrokiem. Potem raptownie zamknął oczy i odwrócił twarz. - Dobrze, dobrze - powiedział. - Ale tylko dlatego, że tak bardzo nalegasz. Nadal mówię, że spędzasz zbyt wiele czasu z takimi wielkimi idiotami jak on; nie powinieneś się tak oddalać od swoich. - Nieobecność ma powody; dobrze o tym wiesz - Przenikliwe światło z kaptura Hadda zniknęło. Obrazy twarzy Ulubieńca wciąż tańczyły przed oczami Karliniego; cieszył się, że to nie na niego skierowano jupiter. Haddo rzucił na niego okiem, a on był zadowolony, że powstrzymał się przed wzdrygnięciem. - Proszę wybaczyć zachowanie Ulubieńca - zwrócił się do niego Haddo. - Igra z ogniem. Świat jest trudny. - Co do tego, racja - zgodził się Karlini pojednawczo. Igranie z ogniem było zapewne dobrym określeniem trybu życia Ulubieńca Bogów, nawet jeśli bardziej podrygiwał niż ryzykował. Karlini nie mógł zrozumieć, po co taszczył ze sobą tyle żelastwa. - Ty chyba naprawdę jesteś lubiany przez bogów - rzekł do Ulubieńca. - Moi znajomi, którzy spróbowaliby złożyć w jedno tyle żelastwa, od razu sami wylądowaliby w najbliższej rupieciarni albo wróciliby do domu tak odmienieni, że nikt w okolicy by ich nie poznawał. - Hm - odchrząknął Ulubieniec. - Wygląda na to, że ja muszę tu zagadać - zauważył Haddo, groźnie patrząc na Ulubieńca. - Pomoże ci, kiedy potrzebę poczujesz. Nie na darmo nazywany jest Ulubieńcem - mówił dalej, zwracając się do Karliniego. - Zapracował na takie imię. - Czy to znaczy, że pracujesz dla bogów? - Karlini zapytał Ulubieńca. - No tak, robię coś tam dla tych dużych - odpowiedział niechętnie. - Właściwie to w szczególności dla jednego z nich. Mają na mnie haka. Karlini zastukał palcami po blacie i zamarzył o drinku. - Jesteś technologiem? - Lubię się nazywać fałszerzem. - Ale bogowie zabraniają... - Och, no dobrze - odrzekł Ulubieniec Bogów z nutą rezygnacji. - I tak nigdy nic nie zrozumiesz, nawet jeśli Haddo ci wytłumaczy, a nawet jak coś pojmiesz, to i tak na nic, bo Haddo wszystko pokręci. Rzecz polega na tym. Czasem bogowie potrzebują mechaników, a niektórzy z nich po prostu lubią się tym zajmować dla rozrywki. Wiesz, niektórzy z nich kolekcjonują dzieła sztuki, budowle, klejnoty, inni kolekcjonują ludzi; większość z nich ma swoje - jak to nazywają - estetyczne rozrywki. Chcesz powiedzieć, że karczują technikę z powierzchni ziemi, tak? No tak, ale to nie znaczy, że sami grają według tych samych zasad. Haddo mówi, że nie jesteś idiotą, więc musisz wiedzieć, że bogowie nie grają czysto. - To żadna nowość - odparł Karlini. - No właśnie - zgodził się Ulubieniec. - Lubią mieć społeczność ludzi pod swoją kontrolą. Nie wiem, czy naprawdę sądzą, że owoce inżynierii wysadzą ich pojazdy w powietrze, ale wolą się zabezpieczyć, a w końcu to oni tu rządzą. Więc, jak mówiłem, niektórzy z nich szukają mechaników. Ci, oczywiście, nie są dla nich żadnym zakazanym owocem; bogowie się ich nie boją, ale dla tych, co się z nimi zadają, są trochę ryzykowni. - Technika to grzeszna przyjemność? - No tak, to prawda, można tak to określić. Wywołuje skrzywienie na twarzach w dobrym towarzystwie, jeśli takie wśród bogów istnieje. Większość z nich kręci na to nosem, mówiąc, że technika to prostactwo, dziwaczenie i tak dalej. Ci, którzy się takim rzeczom naprawdę oddają, nie bardzo wiedzą, jak wszystko działa, więc muszą kogoś wynajmować. - Żaden z bogów nigdy się w tej sprawie nie kontaktował z Maksem - powiedział Karlini do Haddo. - A on jest chyba jednym z najlepszych mechaników na ziemi. Jestem pewien, że nie nająłby się u bogów, ale nikt się do niego nie zwracał. Nigdy nie słyszałem, by ktoś był na służbie u bogów. Może nie wolno o tym rozpowiadać. - Twój przyjaciel Maks to zupełnie inna para kaloszy - stwierdził Ulubieniec. - Choć nie wiem, skąd jesteś taki pewny, że nikt się nim nie interesował. Chcesz coś dodać, Haddo? - Wyjaśniaj dalej. - Jak chcesz. - Ulubieniec poprawił żerdź przy klapie. - Nazywasz się Karlini, prawda? No dobrze, Karlini, nie powinieneś się dziwić, że nigdy wcześniej nie słyszałeś o tych sprawach. Bogowie nie są głupi. Nie lubią posługiwać się ludźmi, jeśli mają jakieś inne wyjście; ludzie sprawiają za dużo kłopotów. Za bardzo są podobni do samych bogów: chytrzy, zapalczywi i ani na jotę nie możesz im ufać. Można oszaleć, jeśli chce się dyskutować z człowiekiem. Wszyscy są cholernymi intrygantami, zaczynają jakieś zadanie, by je potem zostawić. Co więcej, za dużo gadają. Nawet jeśli nie nadają na cały świat, to mają zdolność, by sprowadzać nowe problemy. Słyszysz, co mówię? I on mnie nazywa rasistą, pomyślał Karlini. - Rozumiem, że do czegoś zmierzasz - powiedział. - Jak po grudzie - ocenił Haddo. - Ulubieniec chce powiedzieć, że kiedy bogowie potrzebują kogoś do poważnej roboty, posyłają po Ulubieńca, a nie po ludzi. - Najlepszy Fałszerz na rynku - pochwalił się Ulubieniec - to właśnie ja. Wcale nie czuję się głupio, że sam ci o tym mówię. - No dobrze - odrzekł Karlini. - A więc powiedziałeś mi. Tylko po co? - Nie utrudniaj - odrzekł Ulubieniec. - Pracuję tu, pracuję tam. Jak mówiłem, oprócz tych prac udawało mi się zrobić co nieco i dla siebie. - Na przykład ten pojazd? - Tak, jak stary Flotarobolis. Co o nim sądzisz? - Jak dla mnie, chyba trochę za mały - orzekł ostrożnie Karlini. - Na pewno ma jednak swój styl; musiałeś się przy nim nieźle napracować. To, że prawie każdy na tej planecie, kto zbudowałby taki mechanizm, natychmiast ściągnąłby na siebie wyrok najbliższego boga i zostałby zniszczony, też o czymś świadczy. Ulubieniec zmarszczył brwi. - Może i jesteś człowiekiem, ale dobrze mówisz. Jestem trochę w niebezpiecznej sytuacji. Lubią mnie, ale to wcale nie znaczy, że mogę robić, co mi się tylko podoba. Trudno zgadnąć, gdzie jest granica. No tak, mam większe pole manewru niż inni, ale... - wzruszył ramionami. - No ale twój... jak go nazywasz... Flotaromobil... twoi przyjaciele bogowie nie mają nic przeciwko niemu, prawda? Ulubieniec popatrzył na Karliniego, obejrzał się na swój pojazd i sprawdził dokładnie jakiś miernik. Wyprostował się i znowu obejrzał, zanim powiedział: - Właściwie jeszcze go nie widzieli. - Tak? - zdziwił się Karlini. - Skoro jesteś, że tak powiem, na każde skinienie bogów, to powinni też bardzo dokładnie cię obserwować. Przecież nie zaryzykują, że wygadasz wszystkie ich tajemnice? Nie byliby chyba zadowoleni, gdybyś tak siedział i o wszystkim opowiadał? A właśnie teraz rozmawiamy o tych sprawach; jeśli nie dla towarzystwa, to dla zaspokojenia ciekawości. - W tym właśnie sęk - odezwał się Haddo. Pociągnął ostatni raz z kufla, siorbiąc głośno. Potem zajrzał tęsknie do środka. - Doskonały to rocznik. Powinieneś też spróbować. - To nie dla mnie - stwierdził Ulubieniec. - Moja natura jest inna. Usmażyłbym się od tego jak frytka. Ale Haddo ma rację. Opracowałem technikę... eh... odciągania uwagi, która zabezpiecza przed sondowaniem przez bogów. Dobrze działa, o ile tego nie nadużywasz. Nawet teraz to działa - przerwało mu ciche bip-bip z wnętrza urządzenia. Ulubieniec zajrzał do środka, pokręcił jakimiś niewidocznymi kontrolkami i sygnał umilkł. - Technika, która oszukuje wzrok bogów - powiedział Karlini. - Właściwie tego oni się obawiają. - Znowu masz rację - oświadczył Ulubieniec, dokonując ostatnich poprawek i rozsiadł się na otwartej klapie. - Nie zajmuję się tym dla zabawy. Nie warto dać się zetrzeć na miazgę z lada powodu, nawet ja się z tym zgadzam. Robię to, bo czas po temu odpowiedni. Wiesz, co się dzieje w polityce bogów? Słyszałeś o ich podziale na konserwacjonistów i abdykacjonistów? - Co nieco - odrzekł z wolna Karlini. Haddo popatrzył na niego z niedowierzaniem. - Nie tylko ty masz swoje małe sekrety - powiedział do niego Karlini. - Musimy zmienić zasady współpracy - oświadczył Haddo. - Z zaufanego powiernika na służebnego robotnika. - Nie zaczynaj znowu, proszę cię, Haddo - oponował Karlini. - Może ustalmy na razie, że z nami kwita, dobrze? - Zobaczymy - mruknął Haddo. - Skończyliście? - zapytał Ulubieniec. - A więc konserwacjoniści i abdykacjoniści. Z tego, co się dowiedziałem, wynika, że przestali już tylko debatować. Kłótnia zaczyna się przeradzać w otwarty konflikt, jak ta sprawa z Pod Dallem. Wciąż jeszcze rozmawiają, ale robi się już za gorąco na rozmowy. Nie chcę być na każde skinienie bogów do końca życia, jak mówi Karlini, i myślę, że jeśli zagram jak trzeba, to pomogę abdykacjonistom wziąć górę; jeśli to będzie znaczyło, że bogowie zrzekną się swojej kontroli, to chyba nie będę już na każde ich żądanie, prawda? - My nie będziemy - poprawił Haddo. - Co? - zapytał Ulubieniec. - Mówisz, ja",, ja nie chcę",, ja pomogę abdykacjonistom". Nie powinieneś mówić ,ja", ale "my". Jesteśmy tu razem nie dla ,ja", tylko dla "my". To trochę zaskoczyło nawet Ulubieńca. Natomiast Karlini zaczynał się wreszcie domyślać, dlaczego Ulubieniec chciał się z nimi spotkać, albo tak mu się zdawało. - Jak sobie zapewne zdajesz sprawę - zwrócił się do niego - grupa, z którą jestem związany, a szczególnie Maks, którego znasz albo przynajmniej o nim słyszałeś, też stawia sobie taki sam cel: pozbawić bogów stopniowo hegemonii nad wszystkimi innymi. Możemy o tym jak najbardziej tu porozmawiać, ale zanim zaczniemy, mam ważne pytanie. - Karlini odwrócił się do swego towarzysza. - Haddo, gdzie jest w tym wszystkim twoje miejsce? Czy opłacałem sowicie szpiega; kogoś, kto planuje wbić nam wszystkim noże w plecy? Tylko mi nie mów, że jesteś lojalnym sługą, bo widzę, że robisz więcej, niż masz ochotę przyznać. No więc? - Jak może pan tak mówić? - zawołał bardzo zmartwiony Haddo, - Czyja nie byłem bezgranicznie wierny? - Nie wiem. Byłeś? - Rozczarowuje mnie pan - mruknął Haddo. - Niech pan pomyśli... Ulubieniec przyglądał im się z uniesionymi brwiami i rozchylonym koniuszkiem ust. - Wiesz, Haddo, twój kolega chyba ma rację. - Mam wrogów z każdej strony! Żałosny świat! Ukryję się w kącie i umrę. Dobrze! Dobrze! Wspaniałomyślnym będę. Wiem, dlaczego stary towarzysz Karlini mógł tak pomyśleć. Dobrze. Pytanie ma sens. Do głowy by mi nie przyszło... nóż w plecy przyjaciołom! A więc dobrze! - Nieźle jak na początek - stwierdził Karlini. - Jeśli doprowadzi do czegoś konkretniejszego. - Box nit sassafras - mruknął pod nosem Haddo, albo coś w tym rodzaju. - Dobrze więc. Nie mogę powiedzieć ze spokojnym sumieniem, że zarzut, jakobym miał własne plany, był całkiem fałszywy. Ale czy pan mnie kiedy pytał? Nigdy pan nie pytał. - Pytałem, czy jesteś lojalny. - Jestem lojalny! - zawołał Haddo, wyrzucając ręce ponad głowę. - W umowie nie ma, że nie mogę zajmować się własnymi celami, wypełniając jednocześnie obowiązki wobec pana. Umowa tego nie zabrania, bo obaj mamy te same cele. Nie robiłem więc nic, tylko w wolnym czasie do tego samego celu zmierzałem. Nie myślał chyba pan, że tylko jego drużyna chce zdetronizować bogów? - Formalnie umowa rzeczywiście pozostawia ci dużą wolność osobistą- rzekł Karlini. - Co do tego się zgadzam. Myślałem, że rozumiemy się co do konfliktu interesów. - Nie ma konfliktu interesów! - Dobrze - odpowiedział Karlini. - Dobrze. Niech tak będzie. - Musiał jednak przyznać, przynajmniej przed sobą, że był bardziej zaintrygowany niż rozzłoszczony a poza tym nie chciał zdusić rozmowy. - Chcę tylko, żebyś wiedział, że bylibyśmy z Roni wdzięczni za dodatkową pomoc, gdybyś jej nam udzielał. - Skąd pan wie, że nie było dodatkowej pomocy? Cieszę się, że pan o tym wspomniał. To ważniejsze pytanie, niż pan myśli. Czy mówi pan o moich talentach magicznych? - Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że w jakiś sposób dawałeś do zrozumienia, iż jesteś czarodziejem? - Nie jestem czarodziejem - odparł Haddo. - Nie w takim sensie jak pan. Nie nauczyłem się magii, nie używam też jej symboli. Moje talenty są wrodzone. Magia jest częścią Hadda. Karlini spojrzał na Ulubieńca. - Czy ja dobrze słyszę? Czy Haddo chce teraz potwierdzić stare bajanie, że macie naturalne zdolności magiczne? Czy to prawda? Wiadomo, że elfy i inni mają bezużyteczną magię leśną, każdy o tym słyszał. Ale magia, która się do czegoś przydaje? - Nie rozpowiadaj o tym - odrzekł Ulubieniec. - No tak, wy duzi wcale nie macie monopolu na magię. Zrozum też, że Haddo nie powiedział ci jeszcze wszystkiego. - Po czyjej jesteś stronie, co? - Po stronie tych, którzy nie chcą być na usługi, kolego. To jest tak, Karlini. Haddo chciałby, żebyś wierzył, iż ma magię od urodzenia, i nie skłamię, jeśli powiem, że to częściowo prawda; ale to jeszcze nie wszystko. Studiował ją, wyuczył się magii, jak ją opisali bogowie i wy, ludzie, z całą tą symboliczną logiką i ścisłą matematyką. Przestań na mnie prychać, Haddo. - Nie mów o tym publicznie! To musi być tajemnica. - Uznałeś przecież, że czas o tym powiedzieć jakiemuś człowiekowi, ty słabeuszu - powiedział Ulubieniec. - Sam wymyśliłeś Karliniego. Jeśli nie uważasz, że jest godny zaufania, to może trzeba było o tym wcześniej powiedzieć? - Ufam Karliniemu - odrzekł Haddo. - Zgadzam się, musimy coś zrobić. Trudno jest zmienić nawyki. Łatwiej być bystrym. - Czegoś tu chyba do końca nie uchwyciłem - oznajmił Karlini. - Możesz mi to wyjaśnić? - Jesteśmy ustawieni tak, żeby czuć się jak zwierzęta, które uciekły z zoo lub dla których byłoby lepiej, żeby pozostały w jakimś rezerwacie naturalnym - wyjaśniał Ulubieniec. - Pozostanie w naturalnym środowisku ma swoją dobrą stronę. Tygrys jest zagrożeniem, ponieważ może odgryźć nogę, ale nie dlatego, że przebije twoje zaklęcie swoim własnym albo przechytrzy cię w intrydze. W przypadku typowo ludzkiej władzy, rzeczy nie są tak sprytnie urządzone. Te mechanizmy, które nam, wydawałoby się, nie zagrażają - mogą być niebezpieczne. Ludzie uważają takich osobników jak Haddo albo ja za osobliwe i śliczne pieszczochy... - Ulubieniec skrzywił się z obrzydzeniem i splunął na podłogę. - No, może to cholernie denerwujące, ale nie jest zupełnie bez sensu. - Czy to można nazwać przybieraniem kolorów maskujących? -zapytał Karlini. - No tak. - A więc Haddo nie bez racji ukrywał swoje zdolności - stwierdził Karlini. - Okazuje się, że nieludzi trzeba traktować poważnie, ale nie chcecie, by ktoś o tym wiedział. To ładnie, ale po co mi to mówicie, skoro nie chcecie, żeby ktoś o tym wiedział? I dlaczego właśnie teraz? - Jeśli Karlini będzie cierpliwy - powiedział Haddo - to dojdziemy do tego. Jak pan słyszał, wszyscy mamy te same cele i mniej więcej z tych samych powodów. Ale różne mamy środki. Przyjaciel Ulubieniec uważa, że to, co robi Roni, jest niebezpieczne. - To prawda - rzekł Ulubieniec, patrząc ostro na Karliniego. - Tak myślę. Nigdy nie spotkałem twojej żony i na pewno nic przeciwko niej osobiście nie mam, może oprócz tego, że jest jedną z was, dużych niedołęgów, ale nie o to chodzi. Rzecz w tym, nad czym ona pracuje. Jeśli to wymknie się spod kontroli, nie sposób przewidzieć, co się wydarzy. Jeśli zaś pozostanie na uwięzi, to i tak może mieć większą moc, niż spodziewamy się i nie zapanujemy nad tym. - Ale zabezpieczyliśmy się - zaoponował Karlini. - Poza tym... - Jeszcze nie skończyłem. Spójrz na Hadda. Nigdy nie widziałeś go bez tego płaszcza? Nigdy nie widziałeś nic pod tym kapturem oprócz dwojga czerwonych jarzących się oczu? Czy myślisz, że to normalne? - Czy możesz...? - On może krępuje się o tym mówić - ciągnął Ulubieniec. - Ale ja nie. Magia jest wpleciona w jego wygląd. Jeśli się zabierasz po amatorsku za korzenie magii, możesz poruszyć rzeczy, które zagrożą jego zdrowiu. I nie tylko Haddo, wielu z nas byłoby zagrożonych. Może nawet wielu z was, ludzi, choć o tym nie wiesz. Ale i to jeszcze nie wszystko. Mnie w zupełności tyle by wystarczyło, ale widzę, że twarda z ciebie sztuka, więc przedstawię ci rozstrzygający argument. Żadne z badań twojej żony nie jest nawet potrzebne. Jeśli zagramy, jak trzeba i zadbamy o ciszę w otoczeniu, to myślę, że polityczne konflikty bogów doprowadzą do takiego rozwiązania, jakiego chcemy. Nie będziemy musieli otwarcie z nimi walczyć, nie będziemy potrzebowali tego cholernego wyścigu zbrojeń, który zaczynacie, wystarczy nam spryt. - Tak myślisz - odrzekł Karlini. - A co się okaże, jeśli jesteś w błędzie? Jeśli się pomylisz, to nie spadniemy na cztery łapy; znajdziemy się na początku drogi albo jeszcze gorzej. Nawet jeśli masz rację i nie będziemy musieli używać tych nowości do walki z bogami ani im szkodzić, to jest to nowa wiedza. Ona jest cenna. Możemy bez końca wymyślać sposoby użycia tych środków. Mamy też zabezpieczenie, jak ci mówiłem; nic się nie wymknie spod kontroli. Badania zaś posuwają się naprzód tak obiecująco, że głupotą byłoby teraz je porzucić, o co ci chyba chodzi. Chyba po to się tu spotkaliśmy? Ulubieniec Bogów westchnął. - Nie dziwię się, że tak reagujesz. Wystarczająco często kontaktowałem się z Haddem, by wiedzieć, że tak mi odpowiesz. Wiem też, że tylko Haddo może za mnie poręczyć; nigdy przedtem mnie nie widziałeś i nie wiesz, kim naprawdę jestem. Zdaję sobie z tego wszystkiego sprawę. Wiesz, że pragnąłbym, abyś przestał się bawić tym, czym nie powinieneś. Przypuszczam jednak, że nie zrobisz tego tylko dla mnie. Ja też jestem Fałszerzem i wiem, co to znaczy porzucić badania, na których ci zależy, tylko dlatego, że ktoś obcy ci tak mówi. Muszę przyznać też, że jest trochę racji w tym, co mówisz, żeby nie pakować wszystkiego do jednego gara. Ulubieniec nachmurzył się. - Więc i ja będę słabeuszem. Działaj dalej na swoim odcinku, ale zrób mi pewną przy sługę. Zrób ją sobie i wszystkim: działaj powoli, ostrożnie i cicho, na ile to możliwe. I słuchaj tego, co ma ci do powiedzenia Haddo. - Haddo? - odpowiedział Karlini. - Rzecz jasna, że słucham Hadda, kiedy mówi coś, co nie jest skargą albo zażaleniem w związku z umową. Jeśli będzie miał jakieś uwagi albo sugestie, to chętnie go posłucham. Haddo prychnął. Przechylił kaptur do tyłu i w bok i rzucił Karliniemu spojrzenie typu "no wiesz". - Starałem się, subtelnie, zmienić pana zdanie o mnie. To tylko strata czasu. Pan jest ślepy nawet na rzeczy oczywiste. - To nieprawda! - sprzeciwił się Karlini. - Jesteś niesprawiedliwy. - Niech pan się zastanowi, co powie Roni. - No tak - zgodził się Karlini. - Ale dlaczego nie rozmawiacie z nią zamiast ze mną? - Posłuchaj - wtrącił Ulubieniec. - Nie odchodź od tematu. Jeśli nie zmieniłeś swojego wyobrażenia o Haddzie jako wiernym współpracowniku, to wciąż dawaj mu te same zadania, co zwykle. Będzie cię wspierał w życiu bez żadnych wcześniejszych negocjacji. Dobrze? Przyjmij to i przemyśl. Haddo reprezentuje siebie i wielu z nas; musisz się z tym pogodzić. - Trzeba było spotkać się z Maksem, a nie ze mną- stwierdził Karlini. - W końcu to on wymyślił ten plan; to on jest motorem i obmyśla niemal wszystko, co robimy. Te badania to przede wszystkim jego koncepcja. - Pan jest teraz rozdrażniony - zauważył Haddo. - Ty z kolei nie zmieniaj tematu - powiedział Karlini. - Dlaczego akurat ja, a nie Maks? Wiesz, że nie spodoba mu się, że prace zwalniają z powodu kolejnych wątpliwości co do bezpieczeństwa. Nie mów mi o zagrożeniach; widziałem, jak Maks się wścieka. - Och - rzekł Ulubieniec wymieniając porozumiewawcze spojrzenie z Haddem. - No dobrze. Wyłożymy wszystko na stół, skoro tak chcesz. Nie ufamy do końca twojemu koledze Maksowi, przynajmniej ja mu nie ufam. Niepokoi mnie, bo jest trochę za bardzo chętny do gier przeciwko bogom. Mógłby... dać się ponieść swoim intrygom i rozpętać kiedyś coś naprawdę paskudnego. No więc o to chodzi. - Rozumiem - odrzekł Karlini. - Nie zgadzam się z tobą. Mylisz się. - Wiem, że tak sądzisz - zapewnił Ulubieniec. - Ale czy zrobisz to, o co proszę? Czy zachowasz tę rozmowę w tajemnicy? Nie wypaplaj wszystkiego przyjaciołom. - Nie wiem. A co... - W żadnym wypadku nie mów o tym żonie. - Nie podoba mi się to - oświadczył Karlini. - Ale tak zrobię. Przez jakiś czas nie będę o tym z nikim rozmawiał, nawet z Roni. Jesteś zadowolony? - Nie jesteś taki zły - zawyrokował Ulubieniec. - Myślę, że się jeszcze spotkamy. Teraz jednak muszę się stąd wynosić i zabierać do pracy; trochę kusiliśmy los. - Ale co z... - Do zobaczenia! - zawołał Ulubieniec, chowając się w swoim pojeździe i zamykając za sobą klapę. Nóżki cofnęły się, Flotarobolis zawarczało i ruszyło, zawróciło tak, że nie przyniosłoby to ujmy ptakowi Hadda, i zsunęło się do swojej dziury w podłodze. - Będzie pan czekał całą noc? - niecierpliwił się Haddo. Stał przy stole i tupał nogą. Karlini wstał i ruszył za nim w kierunku schodów. - Jak mam się teraz do ciebie odnosić? - zapytał na wpół siebie; zdziwił się, że jego głos zabrzmiał tak żałośnie. - Zawsze miałem wrażenie, że lubisz dla mnie pracować, choć dużo się skarżysz. Czy Roni i ja byliśmy dla ciebie tylko wygodnymi narzędziami, środkami do celu? Zawsze cię lubiliśmy i sądziliśmy, że i ty nas lubisz. - Na świecie jest coś więcej niż sympatia... - zaczął Haddo. - Czy oczekujesz, że uwierzę w coś, co mi teraz powiesz? - zapytał ciężko Karlini. Haddo nie wiedział, co mu na to odpowiedzieć. Wyszli na ulicę i skierowali się do ludzkiego centrum Oolsmouth. Po chwili Karlini zapytał: - Czy to spotkanie miało chociaż jakiś związek z problemami Groota i statkiem? - Wszystko się ze sobą łączy - odpowiedział Haddo. - Ale te związki trzeba rozpoznać. - Czy ta uwaga miała być pomocna? - Czy filozofia nie jest pożyteczna? - Nie tak jak otwarta pomoc. - W pana duszy nie ma poezji - mruknął ponuro Haddo. - Tu skręcamy w lewo. Byli już blisko rzeki, wnosząc z zapachu i prześwitów wolnej przestrzeni na końcu niektórych przecznic. - Co moja dusza ma z tym wszystkim wspólnego? - chciał wiedzieć Karlini. - Właśnie o to mi chodzi. - O co ci chodzi? Czy chcesz mi wyjaśnić, w jaki sposób moja dusza uwolni Groota? Zaczekaj, czy Groot gdzieś tu nie mieszka? - Możliwe - odrzekł oschle Haddo. Karlini nagle zauważył, że Haddo nie prowadzi go już wzdłuż ulicy, ale raczej do wejścia do budynku. Minęli drzwi i znaleźli się w ciemnym korytarzu. Drzwi i schody do poszczególnych mieszkań pojawiały się po obu stronach, wraz z docierającym słabym światłem z ulicy. Haddo szedł w ciemności jak zwykle bez wahania. Zapukał do trzecich, a może do czwartych drzwi po prawej ręce. Po chwili usłyszeli za drzwiami skrzypienie płytek podłogowych i jakiś głos zapytał: - Kto tam? Karlini, czekając dalej, co zrobi Haddo, poczuł nagle kopnięcie w goleń. - Powiedzieć mu - syknął Haddo. - Wielki Karlini - rzekł Karlini do drzwi. - I Haddo. Usłyszeli odsuwane rygle i drzwi uchyliły się, więc wślizgnęli się do środka. Mężczyzna, który ich wpuścił, najpierw z powrotem założył zabezpieczenia, potem zdjął kaptur z lampy. - Julio? - zapytał Karlini. - Tak, oczywiście, Meester Karlini - odpowiedział gospodarz, wiodąc ich na bosaka i w szlafroku do pokoju. - Dziękuję za przybycie; muszę powiedzieć, że cieszę się, iż pan tu jest. Zdziwiłem się, kiedy dostałem od pana wiadomość, że jest pan w drodze... musiał pan nieźle się natrudzić, zanim mnie pan znalazł, tyle się tu teraz dzieje. To pewnie ta pana magia. - Chyba tak - powiedział Karlini patrząc na Hadda, który udawał, że ogląda odrywającą się od góry i odstającą w miejscach sklejeń tapetę. - Tej kryjówki nikt nie obserwuje, o ile zdołałem sprawdzić. Możemy więc tu mówić i planować. Czy chcecie się czymś pokrzepić? Usiedli przy filiżankach kawy, przynajmniej Julio i Karlini, i zaczęli sobie wszystko opowiadać. Właściwie opowiadał głównie Julio, ponieważ Karlini poczuł na sobie spojrzenie Hadda, gdy tylko pomyślał o tajemniczym spotkaniu z Ulubieńcem Bogów. Ale nie była to jedyna rzecz do opowiadania. - Góra lodowa, mówi pan? - Julio potrząsnął głową. - Nie, z niczym takim się nie spotkaliśmy. Może to sprawka tamtych dwojga, którzy przyszli dzisiaj... nie, wczoraj po południu. Myślałem, że są bogami, ale jeden z nich, mężczyzna, powiedział coś, co kazało mi myśleć, że jest jednym z was. Niebieskie oczy, gładko ogolony, z trochę ostrym językiem, miał ze sobą laskę. - Laskę? Nie powiedział, jak się nazywa - zapytał Karlini - prawda? Nie, na pewno nie. Masz rację, w pewnym sensie jest jednym z nas. Może. Powiadasz, że to on przede wszystkim mówił. Czy wyglądało na to, że był więźniem kobiety, która z nim przyszła? - Nie wiem - przyznał Julio. - Rozumie pan, nie przyszło mi to do głowy. Było coś dziwnego między nimi, ale myślałem, że to dlatego, iż są bogami; jeśli nimi są. Mówi pan, że nie? - On nie jest - odrzekł Karlini. - Ale z tego, co wiem, ona chyba tak. Może nam pomogą, a może nie, ale nie liczyłbym, że spotkasz ich znowu. Skupiłbym się na tej jutrzejszej sesji Rady. Ciągle nie wiesz, do czego zmierza ten Dooglas? - Nie. Dooglas wciąż ukrywa się w swojej posiadłości. Rozmawiałem z jego poplecznikami, ale nawet oni nic nie słyszeli. Tyle wiem od osób, z którymi udało mi się spotkać. Myślę, że mówili prawdę. Wyglądali na równie zagubionych w tym wszystkim jak my i zainteresowanych dalszym rozwojem wydarzeń. - Skoro jest takie zainteresowanie - powiedział Karlini -jutro sala pewnie będzie pełna. Czy to dobrze dla Groota? - Biorąc pod uwagę nakaz tortur z podpisem Dooglasa, to z pewnością tak. Niepokoi mnie jednak zachowanie Dooglasa. - Jest bardzo pewny siebie - zauważył Haddo. - Może ma sprzymierzeńca. - Tak - zgodził się Julio. - Tego boga Sapriela, o którym jest mowa w nakazie. U Groota zjawiła się delegacja katów; nikt nie wie, skąd przyszli i jakoś udało im się umknąć przed policją. Dooglas ma w swojej posesji bardzo dużo ludzi pod bronią. Jeśli chodzi o Radę... Tak, oni poradziliby sobie z tą bzdurą, ale martwi mnie Dooglas. Karlini poprawił się na miejscu, balansując na krawędzi sofy; nie był pewien, czy coś nie wpełznie mu pod spodnie, jeśli usiądzie głębiej na poduszkach - zwłaszcza od tyłu. - No cóż, może nie macie tego swojego łącznika, Sy Gazoonta, ale ja tu jestem, a Shaa jest w drodze. Zaraz ci o tym opowiem. I... chwileczkę... czy Rada nadal zbiera się w tym Ratuszu Ludu? W tym, z którego usunięto wszystko, co pochodziło sprzed Przemieszczenia; z okrągłą salą narad i metalową posadzką? - Tak - odrzekł Julio. - Właśnie tam. Dlaczego pan pyta? Chodzi panu o coś konkretnego? - Może - powiedział Karlini. - Chyba tak. Posłuchaj, Haddo, czy możesz skontaktować się znowu z Ulu... z tym facetem, no wiesz? - Może - odparł Haddo. - A o co chodzi? - Dobrze, posłuchaj więc... Rozdział XIII UNIESIENIE BOGÓW A więc tu się znalazłem. Wiłem się jak mogłem, i to bez przerwy, zapewniam was, ale rozwiązań nie widziałem zbyt wiele. Nie ulegało wątpliwości, że nieco poniosło mnie całe to główkowanie i szczęście, które sprzyjało mi, odkąd zjawiłem się w Oolsmouth. Fakt, Soaf Pasook jeszcze się nie pokazał. Im bliżej było do spotkania, tym szybciej zmierzałem do dramatycznej chwili, gdy Zhardann i Jill staną przed nim i dowiedzą się, że on nie ma pojęcia o pierścieniu ani o współpracy ze mną w roli Gashanatantry; wtedy będzie już koniec. A jeśli skontaktują się z Saprielem, bogiem, który stał za obławą na Pasooka, moja historia tym bardziej się spali, gdy ten powie im, że atak nie miał nic wspólnego z żadnym, nic niewartym pierścieniem. Czy było jednak inne wyjście? Mogłem podwinąć kitę i zostawić Oolsmouth, Jill i Zhardanna. Nie byłem pewien, czy rzeczywiście mogłem; nie wiedziałem, czy mnie puszczą. Poza tym czasu wcale nie straciłem. Dowiadywałem się interesujących szczegółów o bogach i potencjalnie o swojej sytuacji. W końcu Gashanatantra musiał być w to jakoś zamieszany albo przez Jill, Zhardanna i Pasooka, albo przez Sapriela, którego atak na Pasooka mógł w gruncie rzeczy być skierowany przeciwko Gashanatantrze. Jeśli o to chodzi, motywem ataku Sapriela mógł być Gash poprzez jego kontakt ze mną. Zdałem sobie sprawę, że chyba zbyt długo się z nimi zadawałem. To ciągłe sprawdzanie, potwierdzanie, upewnianie się... Pozostając blisko Zhardanna mogłem jednak pomóc Grootowi, a poprzez niego Karliniemu, Shaa i reszcie. Ale, im bardziej zbliżałem się do Pasooka albo Sapriela, tym bardziej prawdopodobny był gwałtowny koniec. Niebezpieczeństwo polegało na tym, że ów koniec będzie dotyczył mojego ciała. Tak naprawdę nie miałem wyboru. Mogłem tylko iść cały czas z nimi, bez względu na wątpliwości czy pytania, śladem pierścienia, a mówiąc precyzyjniej - prowadzić ślepy pościg za pierścieniem, którego tam przecież nie było. Był gdzieś, tyle wiedziałem, ale na pewno nie w krzakach, które akurat przeszukiwaliśmy. Miałem jedną podstawową nadziej ę, wykonując kroki w tańcu, w którym nie ja prowadziłem, że nie przechytrzyłem samego siebie i nie potknę się o własne nogi. Im więcej było zawirowań, tym trudniej było zapamiętać, kto słyszał jaką opowieść, jak z nimi postępować i kogo się obawiać. Przekonałem Jill i Zhardanna, że ja (którego brali za Gashanatantrę) miałem partnera, który wyprowadził mnie w pole i zdobył pierścień. Mieliśmy spróbować teraz razem go odzyskać. Pozwoliłem im rozstrzygnąć, kim ten partner był; starałem się przy tym udawać, że zachowuję dla siebie pewne tajemnice; no i proszę - teraz próbujemy ich wyśledzić. Jedyna rzecz mogłaby mnie od tego wszystkiego uwolnić; spotkanie z tym, za kogo mnie uważali. Natknięcie się na prawdziwego Gasha byłoby dla mnie i dobre, i złe. Nie tylko mógłby mnie zdemaskować, ale - choć znałem go powierzchownie - ukarałby mnie boleśnie za podszywanie się pod niego, choć zrobiłem to wbrew własnej woli i dlatego, że on się nie pokazał. To samo mogłoby się zdarzyć, oczywiście, jeśliby ten nowy, z którym teraz przebywałem, o imieniu Zhardann, okazał się właśnie Gashem; w tym przypadku byłbym tylko częścią większego planu Gasha. Po prostu nic nie mógłbym poradzić. - Oto ten adres - oświadczyłem. Byliśmy na tyle blisko, by dotrzeć na piechotę z domu Zhardanna. Zhardann lub jego agenci słusznie zrobili wybierając dom przy ulicy Bogactwa na bazę operacji w Oolsmouth; nie tylko był wygodnie położony w pobliżu centrum, okazało się, że jest stąd całkiem niedaleko do kilku innych miejsc, które zapewne zechcę odwiedzić. Pierwszym z nich był dom Neville'a Hangleborda Dooglasa, ongiś radnego, a teraz przeciwnika uwięzionego Groota. Właśnie staliśmy przed jego siedzibą z Jill. Rzecz jasna, rozejrzałem się już po mieście i od miejscowego łącznika Jill i Zhardanna, którego odwołano teraz do domu, dowiedziałem się o Dooglasie wystarczająco dużo, by wiedzieć, czego się mogę spodziewać. Nie padłem więc zdumiony widząc, dokąd adres i wskazówki nas przywiodły. Dom otaczał kamienny mur i idąc w jego kierunku widzieliśmy z daleka - dopóki mur nie przesłonił wszystkiego - tylko kamienie i kamienie. - Jak proponujesz dostać się do środka? - zapytała Jill, której ton głosu dawał do zrozumienia, że tylko na chwilę zniża się do poziomu głupka i wkrótce wkroczy ze swoją inicjatywą, odtrąci mnie na bok i zrobi wszystko jak należy; nie chciała być złośliwa - to było jej normalne zachowanie. - Nie chcę się włamać, jeśli to miałaś na myśli pytając. - Czyż nie tak postępują detektywi? - Czasami - odpowiedziałem idąc dalej ulicą ku budce strażniczej, którą zlokalizowałem tam, gdzie podjazd wcinał się w zabudowę. Jill wydłużyła krok, by mnie dogonić. - Detektyw nie posługuje się tylko jedną sztuczką - ciągnąłem. - Musi mieć bogaty repertuar możliwości. - Chyba nie masz zamiaru poprosić ich, żeby cię wpuścili? - zapytała kpiąco. - Dlaczego nie? - odpowiedziałem pytaniem. Umyłem twarz. Pożyczyłem sobie również piękny płaszcz z rzeczy, które znalazłem w domu; błękitny z karmazynowym obramowaniem i wyłożoną futrem krezą. Nie są to moje ulubione kolory, ale pewna doza przesady, która, według mnie, odpowiadała stylowi Oolsmouth, była w obecnej sytuacji przydatna. - Jeśli chcesz, mogę ci ustąpić miejsce, nie muszę zabierać całej zabawy dla siebie. - Doskonale bawię się patrząc, jak ty się wijesz - wyznała. - Nie chcę psuć ci tej zabawy - odrzekłem - ale czy wolisz się bawić, czy mieć pierścień? Powiedzmy to sobie, partnerko, żebym wiedział na przyszłość. - Po co wybierać? Być jednym z nas, znaczy mieć wszystko, nie pamiętasz o tym? - Znowu jesteś krótkowzroczna. - Naprawdę? Powiedz mi więc, mój mężu, naucz mnie, jak mam postępować, żeby wygrać z tymi brudnymi ludzikami, których tak lubisz. - No to popatrz jeszcze raz i ucz się - szczerze mówiąc, nie skupiałem się na tej rozmowie i odpowiadałem rutynowo; zaczynałem mieć dosyć tego napuszenia lepszej klasy w stosunku do maluczkich. Miałem nadzieję, że moje obrzydzenie nie sprawi, że odpowiem jej coś ostro i zdemaskuję się. W tej chwili trzeba było jednak martwić się ważniejszymi sprawami. - A więc planujesz uderzyć w nich swoją mocą, prawda? - zapytała. - I po tym, jak radziłeś nam ukryć tożsamość, powstrzymywać się... - Przesada w rozsądnych granicach będzie tu zupełnie na miejscu - mruknąłem. Stanęliśmy właśnie przed główną bramą i plutonem głupków w liberiach. Każdy z nich miał na sobie gustowną pomarańczową marynarkę z brzydkimi symbolami na plecach; pewnie herb rodowy Dooglasa albo inne bzdury. Jedyną ozdobą, którą wyraźniej zobaczyłem, był stylizowany statek owładnięty puszystą chmurą. Przed nami rozciągała się droga dojazdowa, prowadząca prosto do domu, który z tego miejsca bardziej przypominał mały zamek. Jednakże pomiędzy nami a wejściem do posesji stał oddział, o którym mówiłem, oraz brama i kilka psów, wielkich brytanów, które chyba rzadko karmiono. Od krat z kutego żelaza szło mrowienie od złośliwych czarów i rozlewało się po ziemi. W żaden sposób nie dałbym się zmusić, żeby się tam wślizgnąć, chyba że ukazałoby się nam jakieś wygodne przejście podziemne, a wszystkie psy powaliłaby psia plaga. - Dobrze więc - rzekłem do Jill. - Zamknij teraz swoje nieposkromione usta i patrz, jak się zabiera do rzeczy ktoś, kto się na tym zna. Nie oglądałem się na nią, ale mimo to wyraźnie czułem, jak gotuje się ze złości; wyobrażałem sobie jej twarz. Zrobiłem trzy kroki i stanąłem przed strażnikiem. - Dooglas - powiedziałem. Ten patrzył na Jill i nie mógł oderwać od niej oczu. Nie poraziła go chyba jej uroda, choć i to nie było bez znaczenia. Powieki miał rozwarte nienaturalnie szeroko, a gałki oczne wybałuszone, jakby naszedł go nagły atak tarczycowej gorączki. Widziałem już ten wyraz twarzy u mężczyzn, których mijaliśmy w mieście, ale zwykle towarzyszyło mu opuszczenie szczęk, a nie obraz, jaki prezentował sobą ten człowiek. Krew odpłynęła mu z twarzy, więc opalona skóra przypominała w tej chwili barwą mięczaki wiszące pod skałami na moczarach. Głośno przełknął ślinę i powiedział: - Nikt nie może wejść. - Nikt oprócz nas - oświadczyłem. - Dooglas prowadził interesy z naszymi partnerami. Teraz przyjechaliśmy sami. Otwieraj bramę. - To prawda, prowadzi - wychrypiał ledwo dosłyszalnym głosem, może dlatego, że właśnie łykał swój język. Odwrócił się na pięcie i uciekł, a za nim ukazało się małe przejście obok głównej bramy. Kręciłem nosem i prychałem na niego, przechodząc tamtędy; patrzyłbym na niego także z góry, gdyby nie to, że był o szerokość dłoni wyższy. W tej chwili wyglądał jak osoba, którą sparaliżowało ukąszenie żmii i która upadając trafiła na lotne piaski. Wieści o nas przekazano dalej, jak z radością zauważyłem, i dlatego opiekunowie nie pozwolili psom rzucić się nam do gardeł. A jednak, dopóki nie przeszliśmy przez cały podjazd do centralnego dziedzińca i nie minęliśmy wysokich na dwa piętra i grubych jak ramię wrót, chłodząc pięty w przedsionku, nie poczułem ulgi. Psy były na zewnątrz, ale my znaleźliśmy się w środku. Z głębi korytarza, który biegł równolegle do dziedzińca wewnątrz zamku, dobiegał mnie szum głosów. Pomyślałem, że pewnie tam właśnie znajduje się biuro. Nie zaryzykowałem natomiast zgadywania, gdzie mógł być teraz Dooglas. - To była sprytna sztuczka - stwierdziła Jill; uspokoiła się po drodze. - Dzięki - odpowiedziałem. - Miałem nadzieję, że ci się spodoba. - Nie straciłeś swojego dawnego stylu - przyglądała się parze groźnych masek, które wisiały na ścianie, odwrócona do mnie plecami. Maski, przedstawiające mężczyznę ze wściekle uniesionymi brwiami i srogimi wąsami i kobietę z takim samym wyrazem twarzy, miały mocno wytrawione linie, symbolizujące zapewne postrzępione myśli. Wykonano je z hartowanego czarnego metalu. - Właśnie to mi się w tobie spodobało, wiesz? Na początku. - Naprawdę? - No pewnie. Ta twoja niebezpieczna przebiegłość... och! - zadrżała lekko na myśl o rozkoszy, którą sobie przypomniała. - To zręczne kręcenie, misterne układy oszustw i zdrad, to, że twoje ofiary orientowały się, iż ktoś nimi manipulował, ale nie miały pojęcia, jak to się stało ani też jak bardzo im dopiekłeś. I ten zimny uśmieszek, z którym obserwowałeś, jak twoje intrygi wchodzą w czyn. Nie ja jedna się temu poddałam, wiesz. - Nie domyśliłbym się tego - odrzekłem. - W każdym razie to już skończone. - Tak? - zapytała Jill. - Naprawdę? - Zaufaj mi. - Styl - powiedziała w zamyśleniu. - Przyjemniej było obserwować, gdy stosowałeś go wobec innych, zapewniam cię, ale i bycie obiektem twojego zainteresowania - to też przyjemne uczucie. Kiedy znowu to przed chwilą zrobiłeś, poczułam odrobinę dawnej magii, tak przez chwilkę. - No więc, niech to będzie za przeszłość - powiedziałem, próbując posłać jej słaby, chłodny i nieco zjadliwy uśmiech. Wciąż stała odwrócona ode mnie, ale szansa była... - Tędy - rzucił kolejny mężczyzna w liberii, który stał na końcu korytarza. Skręciliśmy za nim i weszliśmy do pokoju dziennego. Było dopiero wczesne popołudnie i na zewnątrz rozkwitał piękny dzień. W tym wnętrzu, w przeciwieństwie do większości zamków z kamienia, z ich przeciągami, chłodem i wilgocią, było naprawdę przyjemnie, jeśli nie wręcz wygodnie. W pokoju dziennym zupełnie niepotrzebnie palił się ogień w dużym palenisku na środku. Rząd kwiatów na parapetach wzdłuż zamkniętych okien wiądł, a mężczyzna wpatrujący się w ogień, z jedną ręką spoczywającą na opończy, miał pozapinaną marynarkę od smokingu. Tak pochłaniał go płomień, że nie byłem pewien, czy zauważył, iż weszliśmy, ale nagle odezwał się: - Ty nie jesteś Sapriel. - Nigdy nie mówiliśmy, że nim jesteśmy - odpowiedziałem. Odwrócił się od kominka. W silnym blasku od płomieni, który ogarniał go z boku, pozostawiając w spokoju bruzdy i linie pod oczami i sięgając od nosa do kącików ust, łatwo było zauważyć podobieństwo do masek z korytarza. Maska mogła przedstawiać brata, ojca albo nawet jego samego w innym momencie życia, lub też tylko odmiennych okolicznościach. Nie ulegało jednak wątpliwości, że przedstawiała bliskiego krewnego. Dooglas był starszy, niż się spodziewałem; miał pod sześćdziesiątkę albo nawet więcej. - Czego więc chcesz? - Rozmowy - powiedziałem. - Kilku słów. - Jakie znaczenie mają słowa między nami? Nie mam czasu do stracenia z tobą; jestem zajęty. Przez "zajęty" rozumiał "ważny", ale nie zrobił nic, by nas wyrzucić. Jeśli jednak w ten sposób chciał grać, to czemu nie. - Porzuciłeś rozsądek - oświadczyłem. - Zwróciłeś na siebie uwagę. Z jego uśmieszku można było wnieść, że uznał to za zabawne. - No i co z tego? Jakie to ma dla mnie znaczenie, gdy wrogowie depczą po piętach? Kim jesteś, żeby tak mówić? - Sapriel był może na tyle głupi, że zadawał się z tobą, ale to nie znaczy, że masz wyciągać z tego w ciemno wnioski co do swojej ważności. - Albo jego - dodała Jill. Tym razem naprawdę się roześmiał, odrzucając głowę do tyłu i rechocząc do sufitu. - Mówił, że niektórzy z was będą się tu kręcić, ujadać mi u kostek, jak kundle za żarciem. Dooglas szybko zrobił dwa krok w moim kierunku, spojrzał mi prosto w oczy i dźgnął palcem w pierś. - To za twoją rozwagę - oświadczył. - A to za uwagę. Chuchnął mi w twarz; jego oddech zionął starym czosnkiem, smrodem kilku nadgniłych zębów i sporą dawką czegoś, co było nieświeże od co najmniej sześciu miesięcy. Potem odsunął się i założył ręce na piersiach. - Dotknij mnie, jeśli się ośmielisz. On mi sprzyja, sprzyja i chroni mnie. - Tra-la-la-la - odparłem. - Skoro nie masz się czego bać, to może podzielisz się z nami swoją częścią opowieści. - Wszystko w swoim czasie - rzekł Dooglas. - Wszystko w swoim czasie. Znowu zachichotał. - Czy mam go walnąć? - Jill szepnęła mi do ucha. - Nie kłopocz się - odpowiedziałem, mówiąc zarówno do niego, jak i do niej. - Kara go nie minie, i to niedługo. - Jak kundle - powtórzył Dooglas. - Jak robaki, szkodniki jakieś. - A więc dobrze. Ty jesteś Dooglas, radny Dooglas, prawda? - Och, tak - odparł. - Przynajmniej w tej chwili, tak. - Tylko się upewniam - wyjaśniłem Jill. - To najwyraźniej strata czasu - stwierdziła. - Wiesz, zgadzam się z tobą. Znowu spojrzałem na Dooglasa, który puszył się przy ogniu, unosząc się na palce i opadając z powrotem. Przyglądał nam się rozognionymi oczami, jak ktoś, kto właśnie odnalazł powołanie. - Zadaj sobie takie pytanie - zwróciłem się do niego. - Jeśli starczy ci na to rozumu. Gdzie będziesz, gdy skończy się moc Sapriela... i on sam? Nie tylko my się nim interesujemy. Czy sądzisz, że on o tobie w ogóle pomyśli? Gdzie się znajdziesz ty i twój interes? Nie zostawiasz zbyt wielkiego pola dla wyobraźni, prawda? Nie bardzo masz dokąd się wycofać. Czy to właśnie czyni wybitny kupiec, znany z bystrości? Nie zaniepokoiło go to; nic by go nie wzruszyło. Nawet mnie nie słuchał, więc po co miałem strzępić język? Skinąłem ku drzwiom, a Jill ruszyła przede mną bez słowa... Przy wychodzeniu nie mieliśmy kłopotów z psami. Gangsterzy Dooglasa kierowali się pewnie tymi samymi wskazówkami, dzięki którym tu weszliśmy. Pomógł dodatkowo onieśmielający efekt, jaki wywierała na nich Jill, ale pewnie także wyraz mojej twarzy. - Jakoś nie wyglądało to na zwyczajną zgrzybiałość - powiedziałem, gdy znaleźliśmy się na ulicy. Słyszałem o uniesieniu bożym, ale nigdy nie widziałem tego na własne oczy. Nie każdy może wytrzymać stając się obiektem osobistego zainteresowania boga; cała ta moc i pokusa, że będzie się z nim na równi.... Może był to efekt uboczny aury boga, której prawdziwi bogowie używali tylko jako narzędzia; jakaś emanacja. Tak czy inaczej - boska obecność mogła odwieść od rozsądku człowieka racjonalnego. Złudzenia co do wielkości nie miały nic do roboty, zwłaszcza jeśli zapomniało się, że zawsze trzeba zapłacić jakąś cenę, i słuchało się tylko tego, że ów bóg jest wielki, obdarza cię swoją łaską i nagradza za oddanie, lub też potrzebuje czegoś, co tylko ty możesz mu dać. - Nie mam już wątpliwości, co się tam działo. - Nie zadawałeś pytań - stwierdziła Jill. - Myślałam, że znaleźliśmy się tam, by dowiedzieć się, jaka była rola Dooglasa. - Pytałem - zaprzeczyłem jej. - Tylko że on nie odpowiadał. Ale to nie znaczy, że się nie dowiedzieliśmy. - Och, a dowiedzieliśmy się? - Oczywiście, wiesz o tym przecież. Nie wygłupiaj się przede mną. On jest prawą ręką Sapnęła w sprawie tego Groota, co oznacza, że był też zamieszany w kwestię banku, a Sapriel obiecał wesprzeć go we wszystkich jego planach. Pewnie chce przejąć miasto; ci ludzie zawsze tylko o tym myślą. Zdaje się nawet, że Sapriel obiecał podnieść go w hierarchii świata. - Albo i poza świat - dodała Jill. - Tak - potaknąłem. - Masz rację. Ale my tak naprawdę nie interesowaliśmy się Dooglasem; nigdy tak nie było. To tylko płotka. Niezależnie od tego, co mu się roi w głowie, byłby skończonym idiotą, gdyby nie doniósł Saprielowi, że tu węszyliśmy. To go wzburzy, może nawet wystąpi przeciw nam otwarcie. - Może się także ukryć. Na pewno potraktuje to jako ostrzeżenie, zanim da odpowiedź. - Może się spodziewał, że ktoś się zjawi i będzie zadawać pytania. Podejrzewam, że ma już jakieś plany, co z tym fantem zrobić, ale nie sądzę, żeby to miało znaczenie. Wierzę natomiast w sens zbulwersowania przeciwnika, jako zasady. Mogła coś jeszcze odpowiedzieć, ale nie zrobiła tego, więc w końcu dotarliśmy do ulicy Bogactwa i znaleźliśmy się z powrotem w domu. Jill znowu mi się przyjrzała, gdy wdrapywaliśmy się po schodach, ale nie chciało się jej nawet zaczynać odświeżającego drążenia; razem poszliśmy do Zhardanna. A przynajmniej myślałem, że tak będzie, aż otworzyłem drzwi do gabinetu. Zhardann wciąż tu był, przebrał się tymczasem w wygodny szlafrok. Gdy zaskrzypiały drzwi, obejrzał się na mnie, po czym spojrzał na drugą stronę pokoju, na mężczyznę przy oknie. Nowy był mniej więcej mojego wzrostu, ale bardziej krępy. Proste czarne włosy, starannie zaczesane na bok nad uszami, opadały mu z tyłu na kołnierz. Czarne oczy miał przekrwione, nos też zaczerwieniony, ale ubrany był porządnie, na czarno ze srebrnymi obwódkami i brokatem wokół szyi, choć rzeczy były wyraźnie noszone od kilku dni. Wątpię, by w nich spał, bo wyglądał na kogoś, kto też ostatnio niewiele sypia, w żadnej pozycji. Choć powtarzałem już sobie tyle razy, by nie dowierzać zmysłom, byłem pewien, że nigdy przedtem go nie widziałem. Skinął do mnie z daleka, rozpoznając mnie z zadowoleniem i powiedział: - Miło cię widzieć, mój drogi. Odpowiedziałem mu również skinieniem głowy i przytknąłem laskę do czoła w geście pozdrowienia. Kiedy to robiłem, Monoch lekko zadrżał, aż mnie zaświerzbiło, jakby zamruczał przy dotyku, po czym szybko umilkł. Zamiast stać w drzwiach, podszedłem do rozwieszonej opończy i oparłem się o nią, jakbym czuł się zupełnie swobodnie. - A więc? - powiedziałem. Przybysz zakasłał lekko, nie z powodu przeziębienia, aleby jakoś zacząć. - Jak mówiłem, żałuję, że sprawy tak się potoczyły. Nie zdawałem sobie sprawy, że ten pierścień będzie aż tak trudno uruchomić i że okaże się poszukiwanym przez wiele osób kąskiem. Nie przewidziałem również, że tak trudno go będzie utrzymać w rękach. - Znowu zakasłał. - Czasem żałuje się swoich słów albo staje się w kłopotliwej sytuacji, którą się samemu sprowokowało. Nikt się z czegoś takiego nie cieszy, ale wszyscy jesteśmy dorośli, wiemy, o co idzie gra. O bogowie, pomyślałem. Czy to może być ów zaginiony Soaf Pasook? Któż inny mógłby to być? Ale dlaczego potwierdzał szczegóły zmyślonej historii, którą opowiadałem Zhardannowi i Jill? - A wiemy, wiemy - powiedziałem wymijająco. - Teraz, rzecz jasna, sytuacja się zmieniła - ciągnął. - I nie bez zainteresowania będę towarzyszył waszej nowej drużynie w sprawie Sapriela. Nie wątpię, że uda nam się odzyskać pierścień, a kto wie, co jeszcze może... Jill stanęła w drzwiach. - Jeszcze jeden partner? - zapytała. - To nie tylko partner - odpowiedział jej Zhardann. Wzniósł palce pionowo przed twarzą, uśmiechnął się tak miło, że nie przypuszczałem, iż mógł być do tego zdolny; promieniował... po prostu... ciepłem. Nawet ja znałem go już na tyle dobrze, by wiedzieć, że skupiał się teraz na tym, by przypodobać się nowej postaci - może Pasookowi. Mój żołądek oszalał. - Z tego, co mówiliśmy, zanim przyszliście, wynika, że on ma pewne żale, uzasadnione żale, żale nawet o ogólnym znaczeniu. Ponieważ chce złożyć oficjalną skargę, mogę zwołać statutowy trybunał arbitrażowy. Trybunał, który egzekwuje swoje postanowienia. Zhardann patrzył na Jill w taki sposób, jakby chciał jej powiedzieć, by poszła za nim, a on później wszystko jej wyjaśni. Nie zgadzała się na to. - Nie wiem, czy to taki dobry pomysł - oświadczyła. - Trybunały zawsze działają nie tak, jak trzeba. Zhardann machnął ręką, jakby odganiał wstęgę dymu. - Nie będziemy zajmować się niczym, z czym byśmy sobie nie poradzili. Będziemy się bić na naszym polu. To pierwszorzędna okazja, by zmusić Sapriela do takiej konfrontacji, jakiej my chcemy. - Czy jesteś pewien, że chcesz wyciągnąć kwestię pierścienia na forum publiczne? - Nie bardzo publiczne, moja droga. - Zatem na wpół publiczne - prychnęła Jill. - Ujawnianie prawdziwej historii, a nawet jej części... nie mów mi, że nie uważasz tego za niebezpieczne. Kiedy zidentyfikujemy obecnego posiadacza pierścienia, wszyscy rzucą się za nim. - To ryzyko możemy zmniejszyć - rzekł Zhardann. Przez radosną postawę przebijały oznaki typowej dla niego irytacji. - Powiedz mi, czyż nie po to wszyscy tu jesteśmy, by to ryzyko podejmować? - No tak, po co? - wtrąciłem. - Trafnie to ująłeś. Zhardann i Jill spojrzeli na mnie zaskoczeni, jakby na chwilę zapomnieli, że jestem tam z nimi. Ten nowy ani na chwilę nie oderwał ode mnie wzroku i wciąż uśmiechał się jakby rozbawiony w duchu. Jill otworzyła usta, najpewniej po to, by ostro skomentować moją uwagę, ale zatrzymała się, przymknęła usta, przyjrzała mi się baczniej, po czym odwróciła się i takim samym spojrzeniem obrzuciła przybysza, a potem znowu patrzyła to na mnie, to na niego. - Czy wy jesteście spokrewnieni? - zapytała. - Spokrewnieni? - powtórzył nowy, obdarzając ją swoim przyjemnym uśmiechem. - Czyż wszyscy nie jesteśmy spokrewnieni? - Naprawdę tak myślisz? - dodałem. Chyba nieźle sobie radziłem, udając wszechwiedzącego i nie miałem zamiaru z tego rezygnować tylko z powodu niespodziewanej uwagi Jill, ale bardzo chciałem ją zapytać, jakie podobieństwo zauważyła. Nie znajdowałem żadnego fizycznego podobieństwa pomiędzy mną a mężczyzną, ale na tym etapie gry wiedziałem już, że to nie był żaden dowód ani na "tak", ani na "nie". Z doświadczenia już wiedziałem, że ci bogowie często zmieniali ciała, albo przynajmniej wygląd swoich standardowych ciał, więc Jill musiała pomyśleć, że coś znajomego pozostało pomimo fizycznych przemian. Pewnie zwróciła uwagę na jakieś cechy, dzięki którym wcześniej mnie tak a nie inaczej rozpoznała. Czy coś jest takiego w naszej aurze? Rzuciła mi ostry uśmiech, zbyt ostentacyjnie obnażając zęby. - Mój mąż nigdy nie lubił mówić o rodzinie - powiedziała ot tak, do nikogo w szczególności. - Nawet wtedy, gdy między nami byty takie stosunki, że o czymś tam rozmawialiśmy ze sobą. - Rodzina to rzecz względna - stwierdziłem niezgrabnie, nawet we własnych oczach. - Chociaż to nie jest duże podobieństwo - orzekła wreszcie Jill. - Czasem jakaś aura może upodobnić się trochę do aury drugiej osoby dzięki samej tylko współpracy z nią - pospieszył z pomocą przybysz. - Kiedy obaj badaliśmy Pod Dalla... Pasook, pomyślałem. Nie ma co do tego wątpliwości. Albo ktoś, kto uważał się za Pasooka. A może raczej osobnik, który uznał, że w jego interesie leży podawanie się za Pasooka. - ...zwłaszcza później, podczas opracowywania studni pierścienia, zaistniał pewien dwukierunkowy przepływ, nieprawdaż? On mówił do mnie, zrozumiałem ze zdziwieniem. - No tak - odpowiedziałem. - Sam pierścień, skomplikowany i budzący zainteresowanie nie tylko z technicznego punktu widzenia, wymagał większego zaangażowania niż zwykle. - Tak - zgodził się Pasook. - Rzeczywiście. W końcu plan musiał być na tyle solidny, by wchłonąć jednego z nas, i jeszcze Śmierć. Niezła robota. Nietuzinkowa, jeśli można tak powiedzieć. - Nigdy nie byłeś taki zręczny w sprawach techniki - zwróciła się do mnie Jill. - Czy dawniej udawałeś przede mną? Czy już tak dawno przestałeś mi ufać? - Niektórzy z nas się uczą - zauważyłem. - Co chcesz przez to powiedzieć? - warknęła. - Nie, nic - odpowiedziałem. - Zupełnie nic. Myślałem, że nauka to jedna z tych cnót, w których nie można upaść. To jest coś, co wszyscy lubimy z zasady. Tak jest przynajmniej między nami; to dla nas ma znaczenie. - On naprawdę jest dobry, wiesz - wtrącił Pasook. - System stabilizujący matrycę rozwiązania... jak to nazwałeś? - Chyba umówiliśmy się, że to tajemnice handlowe. - Och, daj spokój - odrzekł. - Teraz wszyscy jesteśmy wspólnikami. Wtedy zrozumiałem, do czego zmierzał. Chciał mnie zmusić, żebym wyjawił, jak dużo naprawdę wiedziałem o pierścieniu, czy wiedziałem tyle, by mieć go w swoich rękach. Ale Pasook i ja wiedzieliśmy, że historia, którą opowiadał, była sfałszowana. Rzecz jasna, żaden z nas nie mógł o tym powiedzieć Jill i Zhardannowi, więc Pasook mógł wykorzystywać mój opór i zaryzykować zdemaskowanie mojej historii, aby popchnąć mnie do współpracy z nim w poszukiwaniu pierścienia. Tak to przynajmniej wyglądało, choć jeden czy dwa szczegóły mogły się nie zgadzać. Nie wiedziałem, jak dużo on wiedział, ale tak czy inaczej byłem w pułapce. Zepchnął mnie do narożnika. Musiałem powiedzieć coś, co zabrzmi wiarygodnie, bo inaczej wzbudziłbym poważne podejrzenia. Na szczęście dość długo przebywałem z Shaa i Maksem, gdy analizowali pierścień, by dowiedzieć się czegoś o jego matrycy. - Przewodnik do katalizatora pasożytniczego - przypomniałem. - Moc posiadacza pierścienia synchronizuje się z aktywną falą-matką i wzmaga pole ograniczające. To mniej więcej tak jak w jednej z tych poplątanych zagadek ze słomy. Wkładasz palec w każdy koniec, a potem nie możesz ich wyciągnąć, ponieważ moc posiadacza została użyta, aby go unieruchomić. Dlatego właśnie pierścień, kiedy był pusty, wyglądał na taki nieszkodliwy. Zanim rozstawiono pułapką, zachowywał się tak niewinnie, że słynąca z przebiegłości ofiara mogła skusić się i go podnieść. W stanie spoczynku matryca jest pasywna, pozbawiona mocy, prawie nic z niej nie wystaje, zwłaszcza ponad gmatwaninę kontrakcji. Ale wystarczy go tylko tknąć, żeby ekspansja wraz z... - To naprawdę dosyć szatańskie - stwierdził Pasook głosem pełnym podziwu. Starał się teraz mi przypochlebić, a w każdym razie przekonać o tym Jill i Zhardanna. Z drugiej strony mój potok żargonu naukowego rzeczywiście mógł wywrzeć na nim wrażenie. Jeśli jednak wiedział coś konkretnego o pierścieniu, więcej niż domysły i spekulacje, zrozumiałby, że mój występ był autentyczny. Do rzeczy. - Ale przyznasz, że techniczna strona była mniej istotna niż sam cel - dodał. Jill usiadła na fotelu przy palenisku, zakładając pewnie, że trochę czasu tu spędzimy. - Czy chcesz powiedzieć, że wzmożona moc, którą otrzymuje posiadacz pierścienia, jest bez znaczenia? Ty naprawdę tak właśnie powiedziałeś - stwierdziła. - Oczywiście, że tak - rzekł Zhardann. - Nie ma sensu uciekać się z nim do sztuczek. On wie, że my rozumiemy, jak ważny był Pod Dall. - Nikt nigdy nie odrzuca ani odrobiny dodatkowej mocy - powiedziałem. - Zwłaszcza kiedy ta moc pochodzi od kogoś innego, ale gdyby tylko o to chodziło, nie zapędzilibyśmy się za tak niebezpiecznym celem jak Dall. - A ty nie byłbyś tym, kim jesteś - dodał Soaf Pasook. - Schwytanie Pod Dalla oznaczało "szach" na twojej szachownicy, choć przecież wiesz, że ta gra nie jest prosta. Zhardann chrząknął i odwrócił się w fotelu, szukając wygodniejszej pozycji. - W grze jest tyle stron, ilu graczy - mruknął. - Ale ten ruch był niczego sobie. Dall był tak zadowolony, jak byłby każdy na jego miejscu. Ze strategicznego punktu widzenia mógł nadal obserwować zarówno abdykacjonistów, jak i konserwacjonistów. Chwytając go, niszczy się całą strukturę mocy. A wszystko przez przegraną w niepewnym głosowaniu. - Wątpię - odpowiedział nieco butnie Pasook. - Moc Dalla po części pochodziła z polityki, jako kwestia niepewnego koalicyjnego głosowania, jak mówisz, ale była też pochodną zachowań i czystej tężyzny. -No tak, no tak- przytaknął znowu pojednawczy Zhardann. -Ale to zadziwiające, jakie możliwości daje Pod Dall jako towar w przeciwieństwie do niego samego, nieprawdaż? - Hm, rzeczywiście - odpowiedział Pasook, jakby to była kwestia jego teoretycznych rozważań. - Niektórzy chcieliby widzieć Dalia na wolności, znowu w akcji, albo wykupiliby go, by samemu sprawować nad nim pieczę i trzymać w zamknięciu; inni natomiast woleliby, żeby zniknął na zawsze i żeby nikt go już więcej nie widział. - A ty? - zapytała Jill. - Czego ty chciałeś? Pasook zrobił szczerą minę: dramatycznie otworzył oczy i złożył usta w delikatne "o". Potem zamknął je i zamyślił się po prostu. - Chciałem perspektywy - odpowiedział. - Wiesz, że wielu z nas ją straciło. Przywrócenie perspektywy, wymuszony przegląd dogmatów i przekonań - czy to nie jest dobro ogółu? - Mój mąż nigdy nie robił niczego dla dobra ogółu - stwierdziła. - To skomplikowany facet - oświadczył Pasook. - Chociaż na czym właściwie polega ta polityczna potyczka, która nas podzieliła? U jej podstaw leży filozoficzna kwestia Abdykacji: abdykacjoniści chcą zrezygnować z władzy i pozwolić, by świat rządził się sam, natomiast konserwacjoniści mówią "Czyście zgłupieli?", łagodnie to ujmując i parafrazując tych z nas, którzy mają ostrzejszy język. Konserwacjonistom podoba się obecny stan rzeczy i uważają, że szczytem złego rządzenia byłoby pozbawić się władzy i przywilejów, ale jednak wśród nich poglądy są zróżnicowane. Wśród abdykacjonistów też istnieją różnice zdań, od tych, którzy wpędziliby nas z powrotem do epoki kamiennej, a w zasadzie przemieniliby nas na powrót w śmiertelników, do nihilistycznego skraju poprzez centrystów, którzy opowiadają się tylko za niewielkimi zmianami, za poluzowaniem jarzma o szczebel lub dwa. Jest jeszcze aspekt religijny. Sam unikam religii, a zwłaszcza kwestii teologicznych - mówił Pasook. - Brak pewności ze strony któregoś z nas jest, moim zdaniem, irytująco paradoksalny, a ja nie lubię ani irytacji, ani paradoksów, nie mówiąc już o obu naraz. Zamiast tego... - Pewności? - zapytałem. No, coś takiego - wciągało mnie to. - Co to znaczy boskość? - ciągnął Pasook, zapalając się do tematu. Nagle wydał się trochę speszony swoim zaangażowaniem. - Jeśli my nie mamy pewnych odpowiedzi, to kto? Niektórzy nie są zadowoleni z życia, które sami wykreowali, gdy mogą istnieć ci, którzy... przewyższają nas w boskich działaniach. Ta frakcja uważa, że deistyczne istoty byłyby niezadowolone z naszych postępków. Inna grupa utrzymuje, zgodnie ze starożytnymi i dziś ukrywanymi pismami, że - niezależnie od hierarchii czy genezy bogów - ci, którzy chcą być kimś więcej niż ludzie, powinni stosować się do wyższych standardów, a nie zachowywać się jak najpotężniejsi z ludzi, a w dodatku gangsterzy. Tak, to mocne słowa, ale ja oczywiście tylko cytują, żeby odpowiednio przedstawić ich stanowisko. - To są ci - rzekł ostrożnie Zhardann - którzy taką mowę nazwaliby heretycką i żądaliby kary. - Jaki jest sens być tym, kim jesteśmy, jeśli musimy ciągle manewrować na ideologicznej linii? Praktyczność... tak, istotnie, są ku niej powody, ale czy zniechęcenie ma powstrzymywać nas samych? Nie, nie sądzę. Kto może pozwolić sobie, by porzucić poszukiwanie mądrości? - To tylko słowa, mnóstwo słów - stwierdziła z obrzydzeniem Jill. - Co ma wspólnego z Pod Dallem kolejne poszukiwanie mądrości? Jedyna mądrość, którą on pojmuje, to mądrość mocy. Spójrz na niego teraz, gdy jest jej pozbawiony - to wyjaśnia jego postawę, nieprawdaż? Mówiłeś o perspektywie. Jaka jest perspektywa Dalla? - Możesz zapytać jego samego, jeśli chcesz - odrzekł Pasook - kiedy odzyskamy pierścień. - Powiem ci jasno - rzekła Jill, wskazując na niego palcem. - Chciałeś zmusić ludzi, by inaczej spojrzeli na swoją politykę, przekształcając Dalla w towar. Czyż nie tak? No, więc co? Nie - potrząsnęła głową. -Nie tędy droga. Nie był to wielki, potężny i szlachetny uczynek. Nie skłonisz mnie, bym w to uwierzyła. Ty byłbyś wtedy kimś, rządziłbyś. To ty byś zyskał. - Tak, naturalnie - odpowiedział Pasook, jakby dziwiąc się, że tej sprawy nie potraktowano jako czegoś oczywistego. - Gruboskórność ci nie pasuje, moja droga - rzekł Zhardann do Jill. - Rzecz jasna, filozofia jest zajmująca, każde z nas ma jakieś hobby, ale nie ma nic niestosownego w łączeniu aksjologii i biznesu; wręcz przeciwnie. Zwłaszcza gdy w grę wchodzą tak wysokie stawki. Nikt nie mówi, że nawet poszukiwanie mądrości musi być wolne, że nikt nie może odnosić z tego korzyści. - No właśnie - przytaknął Pasook. - A więc, jak mówisz - ciągnął Zhardann - wy obaj... - skinął zimno w moją stronę - mieliście zamiar odegrać rolę najważniejszych pośredników i negocjatorów pomiędzy abdykacjonistami a konserwacjonistami, nie opowiadając się po żadnej stronie. Zakładaliście, że ci, którzy zdobędą przewagę i obsadzą króla, odegrają w końcu najważniejszą rolę, niezależnie od tego, która strona ostatecznie wygra. Jeśli nikt nie odniesie definitywnego zwycięstwa, to - rzecz jasna - wasza wartość wzrośnie jeszcze bardziej. Interesuje was zatem w pierwszym rzędzie dopilnowanie, by walka trwała dalej. Co do tego nie ma w tej chwili pewności, to jasne, ale dobrze jest rozumieć, skąd się wzięli moi współpracownicy. - Masz rację - zgodził się Soaf Pasook. - A więc, mówiąc bez ogródek - ciągnął Zhardann. - Skąd ten spór? Dlaczego stoisz tu teraz przed nami, zamiast używać pierścienia, z twoim dawnym partnerem lub bez niego? - Według mnie to oczywiste. Głos Zhardanna znowu stał się obcy, a jego zwyczajny zły humor znowu zapanował w pokoju. - Dość już mam spraw, które powinny być oczywiste. Chociaż raz chciałbym, żeby wyłożono mi wszystko kawa na ławę. Czy mam powtórzyć pytanie? - Nie. - Pasook wydawał się nieco urażony. - To nie jest konieczne, zapewniam cię. A poza tym... to jest wbrew normalnej etykiecie. Nie żyjemy jednak w normalnych czasach, prawda, jeśli w ogóle kiedykolwiek takie były. No tak. Wiecie już, że zerwaliśmy współpracę... - spojrzałem na Pasooka unosząc brwi, co na pewno nie uszło jego uwagi, gdyż bacznie mi się przyglądał - doszedłem wtedy do wniosku, że lepiej wykorzystam pierścień sam niż do spółki z nim. Jego moc i czułość wyczerpały się podczas operacji umiejscawiania i wydobywania pierścienia, a także rozpracowywania go; był wtedy podatny na uszkodzenie. - Hm - odezwałem się z nadzieją, że w moim głosie zabrzmi złość. Dlaczego mnie o to wszystko nie zapytali? No, właściwie pytali, tylko że ja wymigałem się od odpowiedzi, ponieważ nie miałbym pojęcia, o czym mówię. Natomiast Pasook niedługo się wykrwawi. Po co udzielał nam lekcji na temat, którzy wszyscy powinniśmy znać? Musiał się jakoś w to wplątać, to rzecz pewna. Ja wszedłem w tę grę na swoich warunkach. Przynajmniej oni tak to interpretowali; co sprawiało, że traktowali mnie jak równego. Natomiast Pasook był petentem. Potrzebował pomocy pary bogów, choć Zhardann uważał, że korzyści mogą być obopólne. Zapewne będzie też oczekiwał, by bronili go przed moim gniewem; w końcu zdradził mnie, jak wynikało z tej opowieści. Gdy słyszałem te rewelacje teraz, z ust Pasooka, byłem prawie skłonny w nie uwierzyć. - Zjawiłem się w Oolsmouth - mówił Pasook - i sądziłem, że tu nastąpi koniec. Tymczasem... - Dlaczego? - przerwała Jill. - Dlaczego myślałeś, że tu nastąpi koniec? Dlaczego nie sądziłeś, że on popędzi za tobą? Pasook spojrzał mi prosto w twarz i odpowiedział: - Nie jest już taki, jaki był kiedyś. Zmiękł. Powinien już dać sobie spokój. To poderwało ich z foteli. Mnie też, choć czegoś takiego się przecież spodziewałem. Znowu wszystkie głowy obróciły się ku mnie. - Może wtedy tak było - powiedziałem spokojnym, prawie miłym głosem, uśmiechając się prawie pogodnie. - Ale miękkość nie jest nieodwracalna. Może wtedy zobaczyli na mojej twarzy jakąś oznakę zaciętości i złości. Starałem się to okazać z całych sił. Pomyślałem, czyby może napomknąć o ignorowaniu gróźb, ale nie byłoby to subtelne. W zamian zadowoliłem się uwagą: - Jill-tang może poświadczyć mój obecny temperament. Głowy obróciły się ku Jill. Skrzywiła kącik ust i nachmurzyła się na nikogo w szczególności, pozwalając, by uwaga skupiła się znowu na Pasooku. - Tak się sytuacja wówczas przedstawiała - rzekł wreszcie. - Silni zawierają układy ze słabymi, tak to już jest. Jeśli słabi nabierają mocy... no, to już co innego. To były chyba całe przeprosiny, jakie mógłbym z niego wydobyć, zwłaszcza że nic z tych rzeczy się nie wydarzyło. - Kiedy przybyłem do Oolsmouth, pewne rzeczy w banku wymagały mojej uwagi, więc... - W Oolvaańskim Banku Wzajemnym? - zapytał Zhardann. - No tak. Po zajęciu się interesami i rozsądnej przerwie znowu skupiłem się na pierścieniu. - Co to za "interesy", o których wspomniałeś? - chciał wiedzieć Zhardann. - Pożyczki - odpowiedział Pasook. - Kapitalizacja. Wyłącznie kwestie handlu śmiertelników. Rozumiem, że interesowaliście się moim klientem Grootem... tak, częściowo dotyczyło to Groota, ale nie w jakimś nadzwyczajnym zakresie. Chodziło o prolongatę kredytów na nowe podróże, tego rodzaju sprawy. Dopiero kiedy... - Czy on dowiedział się o pierścieniu? - zapytałem. - Czy mógł dowiedzieć się o pierścieniu? Pasook przechylił głowę na bok i zdawał się rozważać pytanie. - Nie - odrzekł. - Nie. Nawet kiedy zacząłem rozkładać macki, ostrożnie, rzecz jasna i... znacznie później. Nie. Nie widzę bezpośredniego zaangażowania Groota w to, co się stało. Dlaczego pytasz? - Chciałem potwierdzenia. Niepowodzenia Groota zdawały się efektem ubocznym nieporozumień pomiędzy tobą a Saprielem, a nie bezpośrednim ciosem Sapriela. Bezpośredni cios, tak, ale zadany przez kogoś służącego Saprielowi. - O co tu chodzi? - zapytał Zhardann. - Wysłuchajmy mojego starego przyjaciela - zaproponowałem. -Jeśli to pytanie pozostanie bez odpowiedzi, sam się nim zajmę. Mów dalej, proszę, stary przyjacielu, - Tak - odrzekł Pasook, głośno przełykając ślinę. - Jak mówiłem, zacząłem ostrożnie rozsyłać wieści o pierścieniu i o Dallu. Zrozumiałem, że Sapriel jest w Oolsmouth dopiero wtedy, gdy zaatakował. Tym razem tak się ułożyło, że byłem słaby tam, gdzie on był silny. Moje środki ostrożności okazały się niewystarczające. Patrząc na to dzisiaj, popełniłem błąd próbując zrobić wszystko samodzielnie. Wtedy Sapriel mnie schwytał i uwięził. - A pierścień? - pytałem. - Pierścień, tak, pierścień; no cóż, to zupełnie inna kwestia. Rozumiecie, oczywiście, że nie miałem pierścienia ze sobą. Aby wywrzeć na mnie presję, Sapriel zaczął psuć moje sprawy; przede wszystkim zaszkodził Oolvaańskiemu Bankowi Wzajemnemu. Wynajął miejscowego agenta... - Dooglasa - wtrąciła Jill. - .. .tak, w rzeczy samej. Ten, naturalnie, wszystko skomplikował, ponieważ miał jeszcze swoje cele. Presja, którą wywarł, zapewne by wystarczyła, ale Sapriel postanowił zastosować bardziej bezpośrednie środki. - Pasook podniósł skraj tuniki. Zasklepione szramy i otarcia pokrywały całą skórę. Rzeczywiście siedział na fotelu dosyć sztywno, kiedy się nad tym zastanowiłem. Ostrożnie opuścił materiał. - Wreszcie się poddałem. Pierścień był ukryty w pewnej odległości od miasta. Kiedy Sapriel był zajęty zdobywaniem go, zdołałem się uwolnić. No i jestem. Do czego zmierzał w tej swojej grze? Według mojego rozeznania, dostosowywał się do opowieści, którą rozpocząłem. Pasook musiał wiedzieć więcej, niż dawał po sobie poznać. Ale dlaczego, jakie motywy nim kierowały? Po pierwsze, chciał dobrać się do Sapriela w odwecie za atak na jego bank; to nie ulegało wątpliwości. Żeby igrać z Gashanatantrą? To mogło być ciekawsze. Jeśli Pasook rzeczywiście był wspólnikiem Gasha w sprawie pierścienia, jeśli była to właściwa dedukcja, a nie spekulacje, mógł mieć gotowy plan, według którego zjawi się tutaj, spotka z prawdziwym Gashem i przeszkodzi mu znowu. Z pewnością Pasook wiedział, że nim nie byłem. Jill, żona Gasha, nie zauważyła różnicy, ale przecież ona dawno go nie widziała, natomiast Pasook zadawał się z Gashem całkiem niedawno. Jednakże Pasook był najwyraźniej przebiegłą sztuką i szedł własnymi drogami: Jeśli był zaskoczony znajdując mnie na miejscu Gasha, szybko się dostosował i postanowił ciągnąć grę dalej; przynajmniej do czasu, aż dorwie mnie na osobności i dowie się, dlaczego Jill i Zhardann uważaj ą mnie za Gasha i gdzie jest prawdziwy Gash. Mógł tak bardzo mi zagrozić, że przyparłby mnie do muru i uczynił swoim narzędziem. Podejrzewałem, że może snuć takie plany. A jeśli Pasook nie był współpracownikiem Gasha? Co będzie, jeśli pomyliliśmy się wszyscy? Cokolwiek by myśleć, Pasook jednak tu był, słyszał nasze spekulacje i mógł postanowić, że się do nich włączy i znowu zapłacze w naszą nieustającą intrygę. Mógł w tym uczestniczyć, by grać przeciwko Saprielowi albo żeby użyć nas jako narzędzi zemsty za najazd na bank. A poza tym, jeśli nawet wiedział, że nie jestem Gashem, to domyślał się zapewne, że nie jestem w stanie mu zaprzeczyć. Gdyby z kolei nie współpracował z Gashem, nie miałby powodu, by uważać mnie za kogoś innego. Istniała jeszcze jedna możliwość, ale doszedłem do wniosku, że zbyt pokręcona, by mogła być realna, nawet w tak zwariowanej sprawie. Przecież nie mógł być aż tak podstępny, prawda? Pomimo ryzyka, bardzo chciałem zostać z Pasookiem sam na sam. Wątpiłem, by mogło to nastąpić wkrótce, i nie liczyłem, że to jest dobry pomysł, nawet gdybym mógł takie spotkanie zaaranżować, ale nie ulegało wątpliwości, że stał przede mną ktoś, kto znał jakąś odpowiedź. - Tortury, mówisz - rzekł Zhardann. - Tak, były i tortury - przyznał Pasook z lekkim zażenowaniem. - Nie było to, że tak powiem, bardzo przyjemne doświadczenie. Nie dbałem też zanadto o własne bezpieczeństwo, ale kto spodziewałby się, że jeden z nas zrezygnuje do tego stopnia z dobrych obyczajów? - Nie - odrzekł Zhardann. - Z pewnością nie. To wstrząsające. Tym bardziej trzeba nauczyć go moresu. Jesteśmy co do tego zgodni? Byliśmy. - Musimy dalej się naradzić - ciągnął Zhardann. - Ja jednak chciałbym poprosić o przerwę. Podniósł się z głębin poduszek zalegających na fotelu i zwrócił się niespokojnie do Pasooka. Ten jednak zdołał podnieść się ze swojego siedzenia, dosyć ostrożnie zresztą. Cichcem zbliżał się do drzwi. Potem, gdy zrównał się ze mną, zatrzymał się i spojrzeliśmy na siebie. Zrobił kilka kroków w moją stronę i wyciągnął prawą rękę. Popatrzyłem na niego... i wyciągnąłem swoją dłoń. Kiedy się dotknęliśmy, poczułem elektryczne mrowienie w kostkach, a zaraz po nim ostry, przeszywający ból całej dłoni, jakby ktoś przebił ją na wylot gwoździem. Spomiędzy palców trysnęły błękitne iskierki. Zdawało mi się, że usłyszałem też ciche skwierczenie, ale zanim zdążyłem odrzucić głowę, Pasook mocno zacisnął palce na moim nadgarstku. I zanim zdążyłem krzyknąć, ból minął tak szybko, jak przyszedł. Zhardann mówił coś do Jill w drzwiach, stali odwróceni do nas tyłem. Chyba niczego nie zauważyli. Soaf Pasook uśmiechał się do mnie, ale był to zupełnie inny uśmiech niż ten, który widzieliśmy przedtem. Potrząsnął moją dłonią i puścił ją. - Musimy porozmawiać - powiedział - stary przyjacielu. Odwrócił się do drzwi i zniknął za nimi. Moja ręka nie dymiła. Skóra była w zupełnie normalnym stanie: żadnych śladów poparzeń, dziur ani strużek krwi. Czułem się wyczerpany, jakbym przybiegł tu z Roosing Oolvaya niosąc konia na swoim grzbiecie. Najdziwniejsze było to, że jednocześnie czułem się pełen energii, jakby błyskawica przepłynęła do mojego serca, a potem do pozostałych członków. Wiele godzin bez snu, nieregularne posiłki, a może i samo działanie tego zastrzyku energii; nie wiedziałem, co innego mogło być przyczyną. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Wyprostowałem się i sam skierowałem się w stronę drzwi. Przynajmniej Pasook wydawał się zainteresowany rozmową ze mną. Jednakże, z jakiegoś powodu, ta myśl straciła część ze swojej atrakcyjności. Po prostu życie jest niebezpieczne, pomyślałem, chyba że jest się kimś w rodzaju księgowego. Nie, to też nie była prawda; Julio był prawie księgowym, a też spotykały go same kłopoty. Teraz przynajmniej wiedziałem trochę lepiej, jak pomóc jemu i Grootowi i dokąd to wszystko zmierzało. Jeśli Sapriel rzeczywiście miał ten pierścień, sprawy zapowiadały się ciekawie.. Rozdział XIV KAPITAN I JEGO ZAŁOGA Uważaj na tę łódkę! - zawołał Shaa. - Tak jest - odpowiedział mat, najwyraźniej nie zwracając na niego najmniejszej uwagi. Sternik dalej bił w swój bęben przed nadbudówką, załoga wiosłowała rytmicznie i z zadziwiającą werwą, co Shaa zauważył z zadowoleniem. Krótko mówiąc, wszystko było jak należy, choć wiatr ucichł i statek przecinał prąd kierując się do głównego publicznego doku w Oolsmouth. Ominęli szerokim łukiem łódkę, przed którą przestrzegał Shaa, i popłynęli ku barce pracowicie dążącej, by przeciąć ich tor pod kątem prostym. Gdy Shaa zastanawiał się, jakie wydać polecenia, u szczytu schodów pojawiła się Tildamira, a za nią Roni. Obie miały na sobie płaszcze z kapturami. - Takich rzeczy powinno się zakazać - mruknęła Roni, machając długim rękawem. - Czy zaczynasz po tylu latach interesować się modą? - zapytał Shaa, odwracając swą uwagę od potrzeb statku. Załoga, zręcznie dowodzona przez nowego mata, bez wątpienia mogła przez jakiś czas sama o siebie zadbać. - Tylko mi nie wyjeżdżaj z "tyloma latami" - odpowiedziała. - Najśmieszniejszy w tego typu wyprawach jest zawsze strój. Popatrz chociaż na siebie. - Proszę, nie podoba ci się? - Shaa zdjął czapkę, wygładził rozetkę na rękawie marynarki i przełożył ją na drugą rękę odrobinkę hulaszczym gestem. - To tylko troszkę inny sposób widzenia prawdy. - Czy jesteś pewien, że powinieneś to robić? - zapytała Tildy. - Z twoim sercem... Nadszedł czas, by zgnieść to w zarodku. Od tego przecież była tu Roni, ale ona zignorowała ich i odwróciła się; będzie musiał sam się wszystkim zająć. - Czy jesteśmy małżeństwem? - zapytał. - O czym ty mówisz? Oczywiście, że nie jesteśmy... - Czy jesteśmy zaręczeni? Czy łączy nas coś więcej niż fakt, że przypadkowo znaleźliśmy się razem na tym samym statku? - Dlaczego... - Posłuchaj - rzekł Shaa. - Jesteś miłą dziewczyną, bardzo miłą dziewczyną. Lubię cię... Nie chcę być niegrzeczny, ale jeśli inaczej to widzisz, moje sumienie będzie musiało znaleźć odpowiednią pokutę. Oto w czym rzecz. - Jaka rzecz? - Moje sprawy, decyzje i wolność działania, jakkolwiek ograniczona - z jednej strony, a twoje nastawienie pełne troskliwości graniczącej ze wścibstwem, z drugiej. Chcę przez to powiedzieć, jeśli chcesz usłyszeć wyraźniej: dziękuję ci za zainteresowanie, ale proszę, daj mi spokój. Hm? - Wszystko, co robiłam, to... - Ja wiem, co robiłaś - przerwał jej. - A ty? - Ale co się stanie, jeśli coś wymknie się spod kontroli? Mogłoby cię zabić, czyż nie? - Jesteś wytrwała. Przyznaję to, ale ostatnio okazało się, że wytrwałość nie należy do cnót głównych. Jeśli chodzi o umieranie, no cóż, każdy musi kiedyś umrzeć. No, prawie każdy - poprawił się Shaa. Mat obejrzał się na niego przez ramię, jego spojrzenie mówiło: "Oszalałeś, czy tylko sprawiasz takie wrażenie?", a ta część brody, którą niedawno pokrywał zarost, połyskiwała teraz bielą na tle wysmaganej wiatrem reszty twarzy. - Tak jak ty - zwrócił się do niego Shaa. Ten pokręcił głową i popatrzył na niebo, po czym wzruszył ramionami i zajął się z powrotem sterowaniem. - Mówisz, że mnie lubisz - powiedziała z wolna Tildy. - Ale co masz przez to na myśli? Co miałeś na myśli mówiąc, że jestem "miłą dziewczyną"? Wyglądało na to, że dziewczyna nie nadąża za jego myślami o jakieś dwa zdania. Jeszcze jeden przykład braku wyczucia czasu, zauważył Shaa. - Dlaczego cię to interesuje? - No, jest przecież ta twoja klątwa... To znaczy mój brat powiedział, że ty, no, ty powiedziałeś, że według tej klątwy, hm, zakochasz się w trakcie jakiejś podróży i... no, ja się zastanawiałam... Ach, więc o to chodziło. Shaa wiedział, że będzie kiedyś żałował dnia, w którym wybrał Jurtana Morta na ucznia i podopiecznego. Właściwie, przypomniał sobie, od razu o tym wiedział i ta świadomość jeszcze go nie opuściła. - Pozwól, że dla odmiany ja tobie dam radę. Trzymaj się z dala od klątw i od osób, na których ciąży klątwa; nawet o tym nie myśl. To szkodliwe dla twojego zdrowia, a może i dla zdrowia tej drugiej osoby. - Shaa celowo patrzył wprost przed siebie, na statek, który przepływał przed ich dziobem w doku przed nimi. - Zróbmy to sprytnie, panowie - zwrócił się do załogi. - Urr - odpowiedział mat. Tildy chwyciła go za rękę. - Chwileczkę. Dlaczego zawsze odpychasz od siebie ludzi tymi swoimi celnymi powiedzonkami i zmianami tematów, twoim nastawieniem do życia? - Najwyraźniej rozumiała wszystko w lot, jeśli chodzi o ewentualną niegrzeczność z jego strony. - Więc mówisz o klątwie, tak? Czy masz zamiar winić klątwę za wszystko? - Żeby zachować logiczną konsekwencję - odpowiedział Shaa - muszę zaznaczyć, że ty przed chwilą uważałaś, że za moje ograniczenia odpowiada klątwa... - No i co, czy masz zamiar pozwolić, by klątwa decydowała o twoim życiu? Czy statek przepływał przez strefę zmiękczającą logikę? - Jeśli dobrze pamiętam, opowiadałem się za wolną wolą w obliczu nieuchronności przeznaczenia, którym jest tu klątwa. Ty nie chciałaś zgłębiać tej sprawy. A teraz zdaje się, że starasz się odwrócić... - Czy możesz choć raz w życiu odpowiedzieć na pytanie? Shaa nie patrzył na nią; teraz więc obrócił się ku niej. Pod ocieniającym jej twarz kapturem dostrzegł właśnie taki wyraz determinacji, jakiego się spodziewał. - No więc dobrze - powiedział. - Postępowałem tak z twoim bratem, więc i z tobą mogę. Jakie pytanie miałaś na myśli? Jeszcze mocniej zacisnęła zęby; jeśli nie przestanie, to uszczęśliwi jakiegoś dentystę, który lubi wstawiać koronki. - Czy masz zamiar pozwolić, by klątwa decydowała o twoim życiu? - powtórzyła cedząc słowa przez zęby i zjadając końcówki wszystkich sylab, jakby ucinała je toporem. - Prawdę mówiąc, tak - odrzekł. - Tak, przynajmniej do pewnego momentu. Tak się postępuje z klątwami, temu one służą. - A szczęście? - Trudno jest być szczęśliwym, gdy się straciło życie - stwierdził. - Wiem to od wiarygodnego autorytetu. - Więc po co znowu celowo narażasz się na niebezpieczeństwo? Dok zbliżał się szybko; wkrótce będą musieli skończyć. - Niebezpieczeństwo powinno być minimalne, jak najmniej obecne fizycznie, a poza tym nigdy nie twierdziłem, że będę bez przerwy igrał z klątwą. W tej chwili mam pewne ograniczenia; nie da się ich przeskoczyć. Każdy ma jakieś ograniczenia; moje są tylko większe, to mankament, ale wiem, gdzie się ich spodziewać, a to zwykle jest plus. Nic mnie nie powstrzymuje od twórczej pracy nad nimi i od prób zepchnięcia ich dalej. Mam nadzieję, że jesteś zadowolona, bo nic więcej nie usłyszysz. Mat i sternik zajmowali się cumowaniem w doku. - Bardzo sprawnie - ocenił Shaa. - Bardzo sprawnie i bardzo starannie. - Urr - odparł znowu mat i dodał niechętnie: - Tak jest. - Więc jak myślisz, kim oni są? - zapytała Roni. - Ci w doku? - Myślisz, że to policja? - zastanawiał się Shaa. - Może ochotnicza milicja, sądząc po ich liczbie. Oddział około trzydziestu mężczyzn stał w szeregu na nabrzeżu, do którego skierował ich statek-pilot, przecinający rzekę przed portem. Dowódca oddziału w grupce pięciu osób przed zgrupowaniem wyróżniał się wypolerowanym napierśnikiem, poważnie wyglądającym oliwkowym beretem i laską. Drugi z nich miał na sobie nieprzemakalny kombinezon, grube buty i zachowywał się jak zawodowiec, co potwierdzało, iż był tu szefem. Położył niecierpliwie ręce na biodrach i patrzył nieufnie na trzeciego spośród nich, o bladej twarzy i odętych wargach, w kapeluszu z piórkiem i płaszczu wykończonym atłasem oraz ze zwiniętym dokumentem pod pachą. Za nim, po obu stronach, stali dwaj wysocy mężczyźni wyglądający na strażników, z obnażonymi mieczami w dłoniach. - Stój! - rzucił odruchowo Shaa. Sternik burknął jakiś rozkaz, po którym wiosła uniosły się i upadły na pokład; statek wytracił prędkość, mat pokręcił sterem i rufa odbiła w prawo. Zbliżali się do nabrzeża, by znieruchomieć o trzy stopy od niego. Rzucono i przycumowano liny, wysunięto też trap. Załoga nie ruszała się i milczała; miała swoje rozkazy. W doku mężczyzna z dokumentem pod pachą pospiesznie konsultował się z szefem doku; urzędnik pokazywał palcem na statek, a szef doku to kręcił przecząco głową, to wzruszał ramionami. Wreszcie do czegoś doszli, albo i nie, gdyż urzędnik wkroczył półurzędowo na trap, za nim natychmiast ruszyli dwaj strażnicy oraz dowódca, a daleko za nimi wyraźnie niezadowolony szef doku. Shaa podszedł do nadbudówki i przyglądał się, jak przechodzą przez okrężnicę i zmierzają w stronę mostka. Urzędnik zawahał się chwilę, gdy stanął przed stromymi schodami, których trzeba było trzymać się oburącz, by nie spaść przy najmniejszym podmuchu wiatru na pokład, trap wiodący w stronę kajut albo do beczki smoły. Najwyraźniej nie życzył sobie, żeby stroić z niego żarty, tym bardziej z powodu schodów, więc ścisnął mocniej dokument pomiędzy piersią a ramieniem i chwycił go tą samą ręką, co udało mu się dzięki nieprawdopodobnemu wygięciu łokcia i przedramienia; szedł w górę, niemal takim samym krokiem. Zeskoczył z najwyższego szczebelka jak zabawka na sprężynce, rozejrzał się wokoło i szybko wywołał z grupy Shaa, zapewne ze względu na jego schludny morski mundur. Uznał chyba, że nim przede wszystkim powinien się zainteresować. Spojrzał uważnie. - Serdecznie pana witam - powiedział Shaa, dotykając palcami krawędzi kapelusza. - Cawp-whopt? - zapytał urzędnik, a słowa plątały mu się z powodu nieoczekiwanego powitania. - Co to jest? - Nie wierzyłem, że obietnica się spełni - rzekł Shaa poufnie, kładąc mu rękę na ramieniu. - Ale wszystko wskazuje, że myliłem się w swych pesymistycznych obawach. Wiem już, na kogo głosować w następnych wyborach, zapewniam pana. - O czym pan mówi? - zapytał tamten podniesionym głosem. - Tak rzadko dziś otrzymujemy potwierdzenie słuszności zaufania, jakie żywimy do władzy lokalnej. Obiecano nam jednak akcję utrzymywania porządku na nabrzeżu i... na bogów, właśnie to tutaj widzę. Urzędnik wreszcie wyrwał się z przyjaznego uścisku Shaa i cofnął się. - Brać go! - rozkazał, wskazując całą ręką. Dwaj strażnicy o niewzruszonych twarzach postąpili naprzód i chwycili Shaa z obu stron. - Ach - powiedział Shaa. - Specjalny pokaz mocy pańskich środków... co za obrazowy przykład, budujący solidarność pomiędzy lojalnymi wyborcami! A jednak ta demonstracja powinna odbywać się w doku, gdyż jak potwierdzi pański szlachetny towarzysz, szef doku, kapitan statku jest nietykalny na swoim pokładzie. Byłoby to wielce niewskazane; zapewne pan, jako dżentelmen charakteryzujący się pewną władzą i reputacją, zgodzi się ze mną, niezależnie od poprawy wizerunku w społeczeństwie lub innych korzyści... przepraszam bardzo! - Shaa spojrzał na strażnika trzymającego go za lewą rękę, a potem spojrzał na tego po prawej. Spojrzał w górę - mężczyzna był co najmniej o głową wyższy od Shaa, a jego masa, która z daleka wydawała się wymodelowana w idealnych proporcjach, w bezpośrednim kontakcie bardziej przypominała kopiec. Szef doku odchrząknął i powiedział: - Należymy do cywilizowanego świata, jak pan wie, i dlatego uznajemy państwo prawa. Prawdą jest, że kapitan na swoim statku... - Dziękuję panu - odrzekł Shaa. - Widzi pan, ten człowiek ma rację. Upadek zwyczaju to rzecz straszna, naprawdę straszna. Prowadzi on do uchylenia prawa, buntu i poruszenia; krótko mówiąc, do załamania się wszystkich oświeconych zasad, które odróżniają nas od barbarzyńców. Rzecz jasna, tego towarzystwa to nie dotyczy - dodał, zwracając się do strażnika po prawej, który oplótł dłonią całe przedramię Shaa. - Ja... - zaczął głębokim, dudniącym głosem strażnik, ale zaraz zaniósł się spazmatycznym kaszlem. Kaszel był jeszcze silniejszy i wilgotniejszy niż głos, jeśli nie zupełnie mokry. Shaa stwierdził, że sam się trzęsie, jakby obok rozległ się grzmot. Spojrzał na strażnika jeszcze raz. - Czy dobrze się pan czuje? - zapytał troskliwie. - W czasie moich podróży miałem szczęście zapoznać się powierzchownie z wiedzą medyczną, którą chętnie panu służę. - Dziękuję... - Przestańcie! - urzędnik rozwijał zwój pergaminu, który był chyba tak rozedrgany, jak on sam. Na dodatek zaczął wrzeszczeć. - Warto zająć się trochę tym człowiekiem - rzekł do niego Shaa. -Więcej można oczekiwać po tak wspaniałym mieście jak Oolsmouth, które powinno wspierać słabszych, niezależnie od ich statusu. Uważam, że... - Posłuchaj pan! - urzędnik machnął pergaminem w powietrzu. - Jestem prawnym i jurysdykcyjnym przedstawicielem Władzy Municypalnej Oolsmouth. Ten dokument zmusza i wymaga... - Czy powiedział pan "Władzy Municypalnej" Oolsmouth? - zapytał Shaa. - Z całą pewnością - odrzekł z dumą urzędnik. - Proszę nie przerywać... - Nie "Władzy Portów i Ceł"? - Prosiłem, by nie przerywać mi, kt... - To ciekawe - stwierdził głośno Shaa, znowu wyprzedzając urzędnika. - Nie wiedziałem, że Władza Municypalna ma jakieś prerogatywy w sprawach portów i przewozów. Skoro przedstawił się pan jako bezpośredni przedstawiciel Wysokiego Komisarza Stawek i Dziesięcin, który jest tutaj, powiedzmy, z polecenia albo w sprawie cła, lub też rzeczywiście jako dyplomata z Rady Przedstawicielskiej Oolsmouth, pańska obecność może pomóc to wszystko zrozumieć. Nie rozumiem jednak, jaki związek ma pana obecność z kimkolwiek z nas, chyba że pańskie zatrzymanie nas wynika z oskarżenia związanego z prowadzeniem interesów. Wobec tego... - Pański statek i towary są od tej chwili skonfiskowane na mocy bezapelacyjnego dekretu! - Nie, nie, nie - odparł Shaa. - Na pewno wszystko się panu pomyliło. Wiążące rozkazy są zapewne wydawane przez Wodny Edykt Pollisona, o ile nie ma na nich Pieczęci Imperialnej Władzy, która je anuluje. Proszę pokazać pański... - Oto mój nakaz, oto upoważnienie - rzucił urzędnik, znowu machając dokumentem przed nosem Shaa. Shaa ostentacyjnie przymrużył oko, śledząc ruch pergaminu. - Nie widzę tu żadnej pieczęci - oświadczył. Zawsze był przekonany, że kiedyś przyda mu się czas, który spędził w dokach Roosing Oolvaya jako Wodny Komisarz Zdrowia, choć nie miał pojęcia, w jaki sposób. Teraz jednak wszystko się wyjaśniało. - Dokument ten, jakkolwiek go nazwać, najwyraźniej nie zawiera żadnego Nakazu Odebrania Praw. Nie stoi za nim żadne prawo, a jeśli nawet, to statek podlega co najwyżej Konkordatowi Wodnych Przedsiębiorstw, a nie jakimś nadzwyczajnym lokalnym przepisom. Na mocy Rzecznego Kodeksu Handlowego z dziewięćdziesiątego trzeciego roku, jak publicznie ogłosili O'Rinn i Finebold władający w... - Wszystkie rzeczne przepisy handlowe ustępują w porcie, który przejęły władze municypalne! - Jednakże wyraźne precedensy, Wisenfellera, Grotha czy Kneemare w sprawie Floty Handlowej Cravena i Spółki, pozwalają stwierdzić, że statek nie znajduje się "w porcie", dopóki oficjalnie nie zacumuje w określonym doku i nie zarejestruje się u odpowiednich władz portowych... - Praktyką Oolsmouth jest, że statki znajdujące się w obrębie strefy większego Oolsmouth uważane są za stojące "w porcie" - wtrącił łagodnie szef doków. - Co więcej... - Zgadzam się tymczasem na tyle... - stwierdził Shaa, kłaniając się lekko szefowi doków - dla dobra dyskusji oraz w uznaniu dla pańskiej postawy i erudycji. Jednakże, jako kapitan statku... - Nie jest pan kapitanem tego statku! - krzyknął urzędnik. - Niech pan nie będzie śmieszny. Oczywiście, że jestem. - Czy to nie jest "Bezpodstawny Zysk", zarejestrowany na Haalsen Traders jako własność Haalsena Groota? - Nie był, kiedy to ostatnio sprawdzałem - odpowiedział bezczelnie Shaa. - A jaką nazwę pan widział wymalowaną na rufie, tam gdzie znajdują się różne identyfikatory i symbole? Szef doków, który stał za urzędnikiem poza jego polem widzenia, bacznie przyglądał się matowi. Za każdym razem, gdy na niego spojrzał, uśmiech pchał mu się na usta, a on ściągał je, próbując zachować powagę. Teraz odwrócił wzrok od mata i rzekł głosem takim, jakby ktoś dusił go od tyłu: - Ja widziałem nazwę "Wiarołomny Przybysz". - A więc nie "Bezpodstawny Zysk"? - odpowiedział Shaa. - Chyba minęliśmy go w górze rzeki, skoro przypomnieliście mi tę nazwę. Zawracali właśnie do Roosing Oolvaya, tak nam się przynajmniej zdawało. Wołaliśmy do nich, czy nie potrzebuj ą pomocy, ale tamten kapitan, który wydawał się bardzo dzielny, odrzekł, że wszystko jest w porządku, tylko właśnie odkryli, że zapomnieli czegoś ważnego w porcie. - Nie - sprzeciwił się urzędnik, patrząc na szefa doków, a następnie obracając się w miejscu, by znowu zaatakować Shaa. - Nie! Wszyscy jesteście w zmowie, to jasne. Ja przejmuję ten statek i wyrzucę wasza... - Podaj nasze papiery - polecił Shaa matowi. Marynarz zgiął się, otworzył stojącą u jego stóp skrzynkę i wyjął zawinięty w ceratę pergamin, który następnie podał Shaa. - Kapitalnie! - stwierdził Shaa, pracowicie rozwijając dokument. - Pierwszorzędna załoga, przygotowana do każdej sytuacji - od zwykłego wezwania z portu na rutynową inspekcję... no, tu to mamy. Proszę. Urzędnik wyrwał dokumenty z rąk Shaa i wpatrzył się w nie z niedowierzaniem. - Kłamstwa, jeszcze więcej kłamstw! - Ale jego ton świadczył o mniejszej pewności siebie. Czy zaczynał się ubezpieczać, może nawet wycofywać? - Według tego świstka, ten statek nazywa się... nazywa... - Widzi pan - powiedział Shaa, wskazując jedno miejsce palcem. -"Wiarołomny Przybysz", jak mówił ten dobry człowiek. - Tak! - rzekł urzędnik. - Nie! - Spojrzał na swój pergamin z nagłym niedowierzaniem. - Opis się zgadza, spis ładunku kompletny i... - Jaki spis ładunku? - zapytał Shaa. - Skąd ktoś mógłby wiedzieć, z wyjątkiem mnie, oczywiście, co mamy na pokładzie? Zawarliśmy nasze kontrakty w górze rzeki; trwało to kilka wyjątkowo dobrych posiedzeń, jeśli chce pan wiedzieć, ale mnie to nie przeszkadza. Do tego doszedł jeszcze handel w doku. Tak więc nikt nie mógł przewidzieć, co mamy w ładowni; to wszystko jest bardzo trudne do określenia. Shaa podejrzewał, że urzędnik zdaje sobie sprawę, iż przesadził w gorliwości. Najwyraźniej był to jednak ten typ biurokraty, który nie pozwoli, by jakiś nieprawdziwy fakt popsuł mu szyki. Rzucił się na szefa doku. - Jest pan tu po to, by asystować mi w konfiskacie tego statku i zatrzymaniu jego pasażerów. Proszę wydawać rozkazy! Czy to jasne? - Czy mogę to zobaczyć? - poprosił szef doku, wskazując dokumenty Shaa. Urzędnik cisnął w niego papierami. Portowiec, zagryzając w roztargnieniu wargę, przyjrzał się uważnie pergaminowi, po czym przekartkował zniszczoną podróżami księgę. Shaa zachowywał swoją nonszalancką pozę, mając jednak nadzieję, że tamten nie zacznie ścierać złota z pieczęci; wiedział, że atrament już wysechł, podobnie jak podpisy, ale oprawa mogła mieć za mało czasu, by skrzepnąć. A jednak nie ulegało wątpliwości, że szef doku rozpoznał świeżo zdegradowanego mata i uznał tę konspirację za zabawną, co w połączeniu z jego niechęcią wobec urzędnika i sposobu przeprowadzenia śledztwa sugerowało, że nawet jeśli znajdzie tu jakieś niekonsekwencje, zechce przymknąć na nie oko. - Według mnie wygląda w porządku - rzekł wreszcie, wręczając papiery z powrotem matowi. - Co więcej, znam "Bezpodstawny Zysk", którego pan poszukuje. Na pierwszy rzut oka te statki istotnie są do siebie podobne, ponieważ należą do tej samej klasy i zbudowano je w jednej stoczni, mają podobne, jeśli nie takie same wymiary kila, burty i tak dalej, ale ten statek został inaczej wykończony. Mamy na przykład dodatkowe konstrukcje na środkowym pokładzie, zasłonę na nadbudówce, grotmaszt oraz bezan, a nie pojedynczy maszt i podłużny takielunek. - Wychylił się nad okrężnicę i zastukał głośno w bezanmaszt. Shaa cieszył się, że tak nalegał, by jak najdokładniej zakamuflować statek; dzięki temu czary Karliniego zaczynały działać już na wysokości ramienia od pokładu. W rezultacie podstawa masztu była mocna, ale jego dalsza część, jak również zwinięte żagle i takielunek były tylko iluzją. Było to ryzykowne, bez wątpienia, ale laboratorium Roni już spakowano i ukryto, co wydawało się dla nich korzystne. Pierścienia też nie było na pokładzie, nikt więc nie mógłby ich zdemaskować, wykrywając magiczne urządzenie. Może jeszcze będzie działać... Urzędnik z wolna skinął głową, mocno zaciskając usta. - Jeśli tak stawiacie sprawę, niech tak będzie. Nie odwracając się, skinął palcami na dowódcę. - Poruczniku, rozlokuj swoich żołnierzy. Zabezpieczcie ten statek i weźcie tych dwóch do aresztu. Moi ludzie... - skinął na strażników stojących przy Shaa - pomogą wam. Niech nikt więcej tu nie wchodzi ani się stąd nie oddala. Porządek został tu zakłócony i wkrótce dokładnie się tym zajmiemy. Wkrótce dowiemy się, kto jest z kim w zmowie. My... - Czy pan już skończył? - zapytał Shaa. - Jeśli tak, a nawet - bądźmy szczerzy - jeśli nie, to pragnę, nie, żądam, by wysłuchano mojego protestu. Cierpliwie znosiłem te bzdury, naprawdę cierpliwie, ale pan najwyraźniej przekroczył granice postępowania prawnego, a nawet, powiedzmy to, złamał pan kodeksy, nie mówiąc już o zasadach racjonalności i zdrowego rozsądku. Nie zważajmy jednak na to. Czy Rada Reprezentantów Oolsmouth odbywa teraz sesję? - Tak, kapitanie - odpowiedział szef doków. - Odbywa. - Rada ma teraz nadzwyczajną sesję - rzucił urzędnik - i to spotkanie jest zamknięte, a w każdym razie Rada za nic nie zgodziłaby się, by przeszkadzali jej tacy jak wy, kimkolwiek jesteś... - Wręcz przeciwnie - przerwał Shaa. - Reprezentuję wykonawców grupy handlowej tego wielkiego miasta; tych, którzy odpowiedzialnie pracują w ramach obowiązującego prawa, aby budować bogactwo i potęgę Oolsmouth i podwyższać jego rangę pośród innych miast. Chodzi nam o umożliwienie tutejszym ludziom znalezienia odpowiedniej pracy i pomnażania kapitału. Na tym dokładnie polega zadanie Rady, a nie na załatwianiu interesów tych, którzy w niej zasiadają, nieprawdaż? Życzę sobie, skądże - żądam, by umożliwiono mi osobiste złożenie protestu przed Radą! Chcę złożyć te niepokoje u jej stóp i zdać się na jej mądrość, by osądziła w tej drażniącej sprawie. Takie niesłychane wtrącenie się do uczciwych interesów musi być dla niej sprawą pierwszej wagi! Co więcej, po tak znacznej stracie czasu wymagam, by przedstawiono mnie pana przełożonym i ich zwierzchnikom, aż do samej góry. Nie chcę już rozmawiać z miernotami i pachołkami. Dosyć tego! Założył ręce na piersi, wyprostował się i starał się emanować niewzruszoną pewnością. Serce jednak waliło mu jak młot. Liczył, że może za chwilę znajdzie choć trochę wytchnienia. - No dobrze - rzekł po chwili urzędnik; wydawało się, że on też oddycha z trudem, choć zapewne nie z tych samych powodów. - Ha! Niech ktoś inny zajmie się wami i tym nonsensem. Poruczniku, proszę mimo to zabezpieczyć statek. Moi ludzie i ja odprowadzimy tego burzyciela do Ratusza Ludu. - Dziękuję - odpowiedział Shaa. - Oto dobry przykład zdrowego rozsądku i... - Może będzie dobrze, jeśli pójdę z wami - wtrącił szef doków - biorąc pod uwagę okoliczności.- - Właśnie miałem to zaproponować - powiedział z aprobatą Shaa. - Chodźmy więc. Podał ręce strażnikom. Ten duży po prawej chwycił go znowu, z zadziwiającą - ze względu na jego barbarzyńskie pochodzenie - delikatnością. Shaa znowu obrzucił go przelotnym spojrzeniem. W jakim stopniu pasowało do niego to, co mówił Maks o swoim niedawnym towarzyszu, Svinie z Północy? Na południu nie było przecież tak wielu barbarzyńców, a dzisiaj w ogóle było ich niewielu. Może szansa, by zjawił się tu i teraz, nie była tak nikła... Maks opowiadał, że chciał poprosić Groota, by go odszukał... czy Groot mógł go naprawdę znaleźć? No cóż, w końcu i tak rozwikłają z Karlinim tę bzdurę, w którą wdał się Groot - z barbarzyńcą lub bez niego. Potem wrócą do tego, do czego przymierzali się na początku. - No, na co czekamy? - zapytał Shaa urzędnika, który bez wyraźnego powodu zatrzymał się u wejścia na schody. Teraz, kiedy już wprawił to wszystko w ruch, niecierpliwił się, by zobaczyć, co też Karlini miał w zanadrzu. Rozdział XV "RĘKA" I JEJ UŚCISK Popołudnie zbliżało się ku końcowi. "Ręka" otoczyła wyspę właściwie ze wszystkich stron. Obszar nie był duży, więc pięć oddziałów, każdy na swojej tratwie, mogło opanować wyspę, przynajmniej w granicach, jakie wyznaczała trawa na moczarach, nurzająca siew wodzie i kładąca na wietrze. Zakotwiczona łódź była wyraźnie widoczna, podobnie pasące się nieopodal konie, więc ci z "Ręki" wiedzieli, że znaleźli się we właściwym miejscu. Jurtan Mont zapoznał się z konieczności lepiej, niż miał na to ochotę, z wodnistą ziemią i mnóstwem żyjących w niej organizmów. Nawet czapla przedreptała po jego pochyłej klatce piersiowej, gdy tak siedział przycupnięty w wodzie. Z ciszy, która zapadła, wnosił, że inne ptactwo stąd uciekło, choć krzyk dzikiej gęsi albo odległe zawodzenie nura od czasu do czasu rozbijały monotonię. Według krótkiego opisu, który Jurtan zdołał wyciągnąć od Maksa, gdy ten miał jeszcze chęć do rozmowy, "Ręka" była oddziałem najemników. Do wyspy dotarło około czterdziestu ludzi na kilku tratwach. Obecni byli też trzej przywódcy, triumwirat znany jako Fałki. - Nie jesteś zbyt skłonny do współpracy, Maksymilianie! - zawołał jeden z nich. - Jeśli się nie poddasz, podpalimy wyspę i zastrzelimy cię, gdy się pokażesz. Wysoko w górze Maks wciąż zastanawiał się, co zrobić. Otworzył klapę, ponieważ na pewno nie mogli zobaczyć jej z dołu, i dzięki temu łatwo mógł podsłuchiwać, co działo się poniżej. Ponieważ "Ręka" nie interesowała się niebem, Maks ukrył liny i siebie samego w powietrzu, zanim się spostrzegli. Wiedział jednak, że niedługo się zorientują. Od czasu do czasu opuszczał lustro przez drzwi, by zorientować się w sytuacji. Gadol V'Nora, ten, który się odezwał, prawie zawsze, kiedy Maks ich spotykał, zabierał głos; był negocjatorem i mówcą "Ręki". Maks dobrze pamiętał tę kudłatą czarną brodę i wielką czuprynę, ale ze swojego wygodnego punktu obserwacji zauważył, że czubek głowy Gadola zaczął się znacznie przerzedzać. Wygłaszając kolejne ostrzeżenia, Gadol gestykulował swobodnie lewą ręką; albo medyk bandy poprawił się, albo Maks zbyt słabo poturbował mu kończynę, kiedy się ostatnio spotkali. Gadol nie miał żadnej broni. Większość jednak z tych, którzy ukryli się za tratwami, była uzbrojona w łuki z wycięciami i gotowe do użycia miecze. Ten, od którego emanowało najwięcej złości, stał u boku Gadola. Maks zapytał kiedyś, gdy go dopadli, czy jakiś lekarz celowo sprawił mu taką aurę, by mógł przekonująco emanować. Romm tylko mruknął, co u niego oznaczało poważną rozmowę, a potem znowu uderzył Maksa w brzuch. Romm V'Nisa był dowódcą oddziałów i ekspertem od spraw wojskowości. Romm z pewnością odpowiadał za zręczne rozmieszczenie sił oddziału. Maks zawsze był uszczęśliwiony, jeśli sprawiał komuś problem taktyczny, a Romm potrafił docenić trudności. Na pewno wolałby rzucić swoich ludzi bezpośrednio na wyspę i przeczesać ją od brzegu do środka, z czego Maks zdawał sobie sprawę. Pozostawiliby wtedy rezerwę z łukami w odwodzie. Wiedział jednak, że Romm nie zlekceważy jego zręczności w walce na bliską odległość. Przywódca oddziału obawiałby się zapewne starcia Maksa z sześcioma ludźmi, zwłaszcza w takiej plątaninie traw. Stąd pojawiła się groźba, że wypędzi go dymem. Kryjówka Iskendariana okazała się wyjątkowo nieporęczna. Wielki mag na pewno wyposażył jaw środki służące do wykrywania nieproszonych intruzów i obrony przed nimi. Było całkiem możliwe, że jego środki działały automatycznie, ale Maks nie wiedział jeszcze, co je pobudza. Może Chas mu w tym pomoże. W sumie liczył, że może jednak dadzą sobie spokój. Już kiedyś wyprowadzał ich w pole; może pomyślą, że znowu mu się udało. Rzecz jasna, nie można zapomnieć o koniach i statku. Znając "Rękę", spodziewał się, że zanim odejdą, puszczą wyspę z dymem, aby tylko upewnić się, że niczego nie przeoczyli. Na razie przygotowywali ogniste strzały. - Maksymilianie, to twoja ostatnia szansa! - oświadczył Gadol. - Maks? - usłyszał szepnięcie Jurtana Monta. - Głowa przy ziemi - odpowiedział mu Maks. - Nie martw się, panuję nad tym. - Nie pozostawiasz nam wyboru. Ognia! Strzały skierowały się ku trawie, ciągnąc za sobą płomienie i sadzę. Syknięcie rozlegało się za syknięciem, gdy część strzał wpadała w mokradła i od razu gasła. Inne wpadły w krzaki na brzegu, dwie uderzyły w drzewa, a może pół tuzina poszybowało w wystającą gęstwinę traw. Tu i ówdzie zaczęły wznosić się strużki dymu, a kilka kęp zielska samoistnie buchnęło płomieniem. Gadol zwrócił się do Romma, który przyglądał się miernemu spektaklowi z założonymi rękami i niezadowolonym spojrzeniem. Romm wysłuchał, raz wzruszył ramionami i wskazał na wodę. Jasne jest, co chce powiedzieć, pomyślał Maks. A czego Gadol spodziewał się w środku moczarów? To jasne, że wszystko jest tu nasiąknięte wodą. Maks opuścił pod kątem lusterko. Zobaczył dzieciaka, wciąż przyciśniętego do ziemi, ukrytego przed strzałami; najbliższa z nich wbiła się pięć stóp od niego. Pudło. Maks widział, jak Mont przekręcił się na brzuch i popatrzył na niego oskarżycielsko. Kiedy masz zamiar coś zrobić? - pytał dzieciak. Pomyślał, że wolałby, aby Mont nie dowiedział się, iż rozważał poddanie się. Dzięki temu najłatwiej byłoby dowiedzieć się, dlaczego"Ręka" tak nagle znowu się nim zainteresowała i chciała wysłać wszystkie oddziały właśnie na moczary, aby go wytropić. Jeśli poważnie się za to zabierali, to na pewno jeszcze się pokażą, więc Maks miałby kolejne szansę. Rzecz jasna, Maks postanowił grać paranoika. Uznanie, że ktoś cię ściga - choćby z najgłupszego powodu - zawsze coś jednak wyjaśnia. Kto by się wtedy przejmował tym, na co wskazują fakty. To romantyczna postawa, pomyślał Maks, choć może mniej praktyczna. No cóż, jeśli Gadol nie pójdzie teraz po Chasa, on postara się pewnie coś wymyślić... ach! Na tratwie po prawej stronie od Gadola siedział mężczyzna z tonsurą charakterystyczną dla kreelmońskich sekt mnisich. Podnosił się ze swojego drewnianego siedzenia, włożył fajkę za pasek, wygładził rękawy cienkiej sukmany i uniósł ramiona. Chas V'Halila, czarodziej drużyny, przygotowywał się do akcji. Chas lubił błyski. Lubił też dbać o swoje bezpieczeństwo i wygodę, ale nie znosił prac wstępnych. Dawniej był trochę za bardzo leniwy, jeśli chodzi o sprawdzanie warunków atmosferycznych i innych potencjalnych źródeł problemów; jego czary działały bezpośrednio i w ograniczonej przestrzeni. Zawsze był wystawiony pierwszy do ataku, ale potem likwidował zamieszanie. Stał pod niedogodnym kątem i zbyt daleko, by Maks mógł zobaczyć, co wypuszcza; mógł za to zgadywać. Kłąb białego dymu spowił ręce Chasa, gdy wypłynęła z nich niewyraźna kula słoneczno-żółtych płomieni. Wzniosła się w stronę wyspy, rozpadła na kawałki, z których każdy ciągnął za sobą ślad, a potem wszystkie zaczęły spadać z szumem, wzniecając tym razem prawdziwe płomienie. Maks poczuł wokół siebie zawirowanie mocy. Działo się to wszystko za szybko, by można było obserwować. Chas jaśniał jak pokaz ogni sztucznych; jego aura błyszczała poświatą zieloną jak ropucha z moczarów, z wyciągniętych rąk tryskały iskry, a kręgosłup jarzył się czerwienią pod ciastowatą pokrywą ciała. Sukmana zamieniła się w sadzę. Potem sam Chas upadł na plecy w ciemną wodę, jak umocowany do czegoś posąg. Z jej powierzchni buchnęła jeszcze większa chmura pary. Ten stary Chas, pomyślał Maks. Z własnego pobieżnego oglądu moczarów Maks zorientował się, że Iskendarian nie chciał, by ktoś używał w pobliżu magii, a Chas najwyraźniej nie zdał sobie z tego sprawy. Maks nie potrafił jednak określić, jakich następstw można było się w takiej sytuacji spodziewać. Teraz zaś... Mała górka wepchnęła do środka zewnętrzną część kryjówki. Maks oderwał się od klapy i uderzył w biblioteczkę, po czym upadł na podłogę, pociągając za sobą kaskadę książek; z drugiej strony przechylała się na niego otomana. Wtem pomieszczenie przekręciło się. Nie było żadnego pchnięcia, ale przy takim natężeniu ruchów co mogło stać się z wyspą? Maks chwycił się drabiny, która akurat przelatywała obok, dotarł do otwartego włazu i wychylił się na zewnątrz. Pod nim woda nadpływała z każdego brzegu wyspy; jej kontury zniknęły w bałwanach pary i dymu, idących od miejsc, w których gotowało się od ogni Chasa. Łódź odskoczyła od brzegu i ruszyła ku środkowi wyspy. Dwa konie rozglądały się dziko wokoło, gdy spieniona woda zbliżała się ku nim, dotykała kopyt i pęcin. Jakieś drzewo przewróciło się i wpadło w fale. Wyspa... tonęła. Tratwy "Ręki" ginęły we mgle. Poniżej, na wprost kuli, Maks zobaczył Jurtana Monta, który stanął już na nogi, ale zataczał się z boku na bok; a woda wciąż napływała. - Spróbuj sprowadzić konie na pokład! - zawołał do niego. Czy usłyszał? Tak. Oto już brnął ku koniom, rozwierając szeroko ramiona, a głos miał uspokajający. Pojawiła się łódź. Maks upuścił drabinę na podłogę i rozejrzał się za liną. Zwinął ją przedtem, pod poduszką kanapy; obok niej ciągle leżał nieprzemakalny worek. Złapał to wszystko, odczepił koniec liny i przywiązał do niego worek, wypychając go przed sobą przez właz, co było trudniejsze, niż kiedy wciągał wcześniej do środka pusty. Zawiesił wreszcie worek w powietrzu i zatrzymał się, gdyż wyspa drgała raz po raz. Maks dwa razy owinął się końcówką liny z workiem i zawiązał ją przed sobą. Chwycił jedną ręką pewnie drugi koniec liny, kiedy wynurzyła się zza słupa, i podciągnął się w górę; wyrzucił obie nogi przez właz. Wolną ręką zdjął z klapy swój amulet i włożył go na szyję. Tymczasem klapa zaczęła się zamykać, a on opuścił się obok kuli. Worek dyndał u jego stóp. Lina biegła od torby przymocowanej wokół pasa Maksa, do słupa i z powrotem w dół, gdzie trzymał ją teraz już obiema dłońmi i opuszczał się błyskawicznie. Mgła i dym wciąż przesłaniały widok; jedyną oznaką obecności "Ręki" były dobiegające zewsząd głośne krzyki. Pojawiła się trawa i woda, aż w końcu wylądował. Mocno pociągnął za linę, jej drugi koniec oderwał się i spadł na ziemię. Mont jakimś sposobem wprowadził oba konie na barkę. Wszystko było mokre i umazane w błocie, choć najbardziej sam dzieciak. Woda przestała napływać, pozostawiając suchy skrawek ziemi na środku wyspy. Maks brnął ku łodzi najszybciej, jak potrafił, aż wreszcie wpadł na pokład. - Dobra robota - pochwalił Monta. - Teraz trzymaj się. - Trzymać się? Ale... Maks chwycił jeden z drągów i zaczął zanurzać go w wodzie z tyłu statku. Barka wpadła na mieliznę, kiedy się na nią wdrapał; teraz, przechylając się nieco, ruszyła naprzód. Jedno odepchnięcie, a znajdą się na otwartej przestrzeni. Jednakże za nimi woda pieniła się i cofała od skrawka ziemi. Cofała?... Nie, odpływała jak szalona, a barka zaczęła się unosić, gdy wyspa powoli wynurzała się z powrotem na powierzchnię, burząc wodę przed sobą. Nagle barka znalazła się na szczycie spienionej fali. Maks usiłował złapać równowagę z drągiem za rufą, rozstawiając szeroko nogi. Przed nimi we mgle i w wysokiej trawie zbliżały się głosy "Ręki", choć skrzypienie wyspy i ryk wody były jeszcze głośniejsze. Wtem po prawej stronie, kiedy wypłynęli z mgły, dostrzegli wokół siebie ludzi kłębiących się z otwartymi ustami i obróconymi ku górze twarzami. Widzieli, poprzez kaskadę wody, jak odpływali i powracali - gmatwaninę kołyszących się rąk i głów. Przed falą w powietrzu przeleciała drewniana baryłka. Zbliżał się labirynt drzew i kanałów przed laguną. - Niezdara ze mnie, że pozwoliłem tak się podejść; może się starzeję - rzekł Maks potrząsając głową i oglądając się, gdy we wzburzonych wodach laguny wciąż pojawiali się ludzie. - Shaa nigdy by do tego nie dopuścił. On jest w tych sprawach o wiele lepszy ode mnie. - ... Shaa jest w tym lepszy od ciebie? - Jurtan wściekle trzymał się koni, otaczając każdego ramieniem. Tymczasem one najwyraźniej były zadowolone. - Uczył się w szkołach, zdobył formalne wykształcenie. Ja nie. Przyszedłem z ulicy. Cholerny urwis, taki byłem. - A więc klątwa Shaa... - Jurtan był zaskoczony. - Tak, Arznaak dokładnie wiedział, gdzie wetknąć nóż, żeby osiągnąć najlepszy skutek. Barka obróciła się lekko, aby ominąć kępę drzew i wpłynąć do kanału, wciąż unosząc się na raptownie uspokajającej się fali. Maks trzymał drąg w pogotowiu i pilnował, by nie uderzyli w porośnięty korzeniami brzeg. - Shaa mógł ubiegać się o stanowisko Kanclerza Instytutu Imperialnego, aż tak był dobry. Każdego potrafił przechytrzyć. - A czy chociaż znalazłeś tam na górze coś, co by mu pomogło? - Nie wiem - odrzekł Maks. - Może, jak rozszyfruję te rzeczy, może. Kopnął leżący na pokładzie worek. Papier w środku zaszeleścił; czekając w kuli na działania "Ręki", zebrał do worka prawie wszystkie manuskrypty Iskendariana. - Tam zostało jeszcze wiele rzeczy, które mogłyby się przydać, ale będziemy musieli obejść się smakiem. Nie wiem, kiedy będę mógł tu wrócić. - Czyżbyś chciał, gdy wszystko się uspokoi, wrócić tu? - Jurtan stwierdził, że stoi na tyle pewnie na nogach, by puścić konie; barka wciąż podskakiwała, a woda przelewała się przez pokład, ale przecież nie z takimi drobiazgami dali sobie radę. - Oczekiwanie byłoby pewnie za długie, moglibyśmy więc przegapić "zdarzenie"; wygląda na to, że przez jakiś czas będzie tu gorąco. Poza tym nie chcę podpowiadać "Ręce" na temat tego miejsca więcej, niż już się zdążyła zorientować. Nie byłoby dobrze, gdyby patrzyli, jak znowu się tam wdrapuję. Chciałbym się ich pozbyć, tym razem na dobre, a to znaczy, że trzeba się stąd wynieść, gdy oni wracają do siebie. - Ci ludzie szukają cię od dawna, prawda? Dlaczego ich nie zabijesz? Miałeś okazję. - Shaa nie lubi zabijania ludzi. - Jego tutaj nie ma. Maks wzruszył ramionami. - Jego myślenie się udziela. Może wywierać albo dobry, albo zły wpływ, zależnie od punktu, z którego zaczynasz. Można powiedzieć, że spędziłem z nim zbyt wiele czasu. Mont sprawdził ostatni węzeł przy koniach i wziął drugi drąg, a z wyrazu jego twarzy wynikało, że chce znowu zaatakować. - Czy planujesz jeszcze jakieś objazdy, o których mógłbyś mi powiedzieć? Maks spojrzał na niego z boku. - Nie. - Czy mam to ująć inaczej? Dobrze, czy... - Nie! Jeśli chodzi o mnie, następnym celem jest Peridol. Maks spojrzał na worek z manuskryptami Iskendariana. Może w Peridolu znajdą pomoc, jeśli będzie ostrożny; rozwikłanie szyfru Iskendariana wydawało się niełatwym zadaniem. Niełatwym, ale wartym zachodu. Maks bardzo chciał się dowiedzieć, czy właściwie rozwiązał równania i czy dobrze wyczuł ich znaczenie. Myśl o tym, że Iskendarian mógł odkryć sposób dekodowania systemu łączności bogów, była fascynująca i warta poświęcenia. Interesujących tematów Maks znalazł więcej. A gdyby tak okazało się, że Iskendarian wymyślił czar bezimienności? Rozdział XVI RATUSZ LUDU Nie jesteś jeszcze gotowy? - syknął Wielki Karlini przez otwór w podłodze. - Nadchodzą. Odpowiedziało mu tylko głuche stuknięcie metalu o metal, a potem ostrożne pukanie młotkiem. - Muszę iść - powiedział do niego stojący w drzwiach Julio. Przestępował z nogi na nogę, zupełnie nie ukrywając zniecierpliwienia przez ostatnie pięć minut, odkąd przybiegł na górę, by obwieścić, że strażnik Rady zjawił się wreszcie, by odprowadzić Groota do sali Rady na debatę w jego sprawie. - Idź więc - rzekł Karlini, podnosząc się z posadzki. - Idź. Och, a dobry... - Poszedł już - stwierdził Haddo. - Nie myśli pan, że to śmieszne? Przycisnął się do bocznej ściany w małej alkowie, niewiele większej od komórki na sprzęt, by płaszcz mu się nie rozdarł, gdy tajne drzwi znowu się obróciły. Z zewnątrz wejście to wyglądało jak jeszcze jedna półokrągła nisza, ozdobiona rzeźbą przedstawiającą bohaterską postać. Sekretny korytarz miał wyjście na półpiętrze schodów, które biegły sprzed sali Rady aż do punktu obserwacyjnego u podstawy kopuły Ratusza Ludu. Żeby je uruchomić, trzeba było wesprzeć się na tylnej części postaci i zgiąć się pod jej wysuniętymi marmurowymi łokciami, z obiema rękami na gardzie miecza, który skierowany był w bok jakiegoś wyobrażonego gigantycznego i najpewniej alegorycznego zwierza. Po przejściu pod łokciem trzeba było wcisnąć się pomiędzy ścianę niszy a powiewający płaszcz bitewny postaci na posągu i poruszyć nogą ukrytą w podstawie dźwignię, przez co mechanizm przemieszczał część ściany, posąg i pasażera do ciemnego gabinetu po drugiej stronie. - Czy możesz podać mi światło? - poprosił Karlini. Haddo zdjął kaptur z latarni i podał ją. - Dobrze dla pana, że Roni tu nie ma - zauważył Haddo. - A to dlaczego? - Brud - odrzekł zwięźle. Wszystko wskazywało na to, że tego miejsca od lat nikt nie odwiedzał. Kurz pokrywał każdą możliwą powierzchnię, jak również rurę, która prowadziła przez otwór w podłodze do wnętrza Ratusza. Rzecz jasna, duża część tego kurzu znalazła się teraz w powietrzu, a reszta okryła Karliniego. - Kto się przejmuje odrobiną brudu? Czy ustawiłeś drzwi na miejsce? - Tak jak mówiłem, kiedy pan pytał ostatnio. Odpowiedź nadal brzmi - tak. Kiedy znaleźli się wreszcie w sali i rozejrzeli przy świetle latami, pierwszą rzeczą, jaką zobaczyli, była korba kołowrotu na podłodze, tuż przed obrotowymi drzwiami. Jej przeznaczenie stało się jasne, gdy drzwi zaczęły powoli wracać na swoje miejsce. - Co każe mu siedzieć tam w dole - mruknął Karlini, znowu odsuwając na bok panel w wewnętrznej ścianie i przytykając oko do otworu. W dole przed nim okrągła sala Rady pod kopułą zaczęła się z wolna wypełniać. Wyraźnie słychać było szum rozmów w kuluarach. - Gdyby nie Ulubieniec, żadnego z nas by tu nie było - zauważył Haddo. - Ja też miałem z tym coś wspólnego, jeśli sobie przypominasz. - Gdyby Ulubiony Fałszerz nie wiedział, kto to zbudował... - No dobrze, ale jeśli on nie przestanie tak łomotać, to nie pobędziemy tu zbyt długo. Karlini zamknął otwór i z powrotem usiadł na posadzce. - Czy mógłbyś chociaż nie hałasować? - mruknął do kanału. Głos Ulubieńca Bogów doszedł ich z głębiny. - Czy możesz dać mi trochę spokoju? Nigdy nawet tego nie widziałem, a pewnie z tysiąc lat nikt tego nie ruszał. Gdzie jest, do cholery, ten smar? - Jeśli cię tam usłyszą... - Zaniknij się już... mówiłem, że nad tym pracuję. - Cicho bądźcie! - Haddo syknął do Karliniego. - Niech pan posłucha. Karlini wstrzymał oddech. Za ukrytymi drzwiami najwyraźniej rozległo się tupotanie nóg po schodach. W ich stronę? Tak, w ich stronę, a potem bez wahania w górę. Kroki ucichły gdzieś po prawej stronie. - Czy Julio nie mówił, że nikt tędy nie chodzi? - zapytał Karlini. - Nad nami ma być już tylko to obserwatorium. Haddo miał coś odpowiedzieć, ale przerwał mu grzechot narzędzi w kanale, a potem pełne złości "Auu". Karlini skrzywił się, bynajmniej nie ze współczucia. - On jeszcze nie skończył, a na dole zaczynają - stwierdził. - Nie pomyślą przecież, że to szczury. - Są zajęci debatą. Nie usłyszą niczego oprócz rozmowy. Karlini założył ręce na plecach i chciał się przechadzać, ale po pierwszym kroku stanął twarzą przed drugą ścianą. - Nie możemy tak tu siedzieć i nic nie robić - mruknął do niej. - Czy zna pan czar wyciszania? - zaproponował Haddo. Haalsen Groot wiele razy wchodził i dramatycznie przemawiał w tej sędziwej sali, teraz było jednak zupełnie inaczej. Członkowie nie zajęli jeszcze swoich miejsc na rzeźbionych ławkach wokół centralnego Pulpitu Debat, lecz zgromadzili się w tych samych grupkach co zwykle, w kuluarach, wokół pojemników z ponczem i baryłek wody, przy samym Pulpicie oraz w wejściu, a kilka mniejszych grupek wciąż jeszcze tkwiło w korytarzu na zewnątrz. Tych czekała jeszcze przeprawa przez wejście. Właśnie tych maruderów spotkał przywilej, gdyż jako piersi zobaczyli Groota i dziesięć osób z jego eskorty: czterech z przodu, czterech z tyłu i po jednym z każdego boku, którzy trzymali łańcuchy przywiązane do rąk i nóg. Mieli na sobie policyjne szarfy, wysokie czapki, miecze; z przodu i z tyłu szli halabardnicy. Eskorta wyraźnie zaznaczała swoją oficjalną władzę; przynajmniej tego Groot się spodziewał. Problem polegał na tym, jaką postawę ma wybrać dla siebie. Z początku nie mógł się zdecydować. Jedno podejście, zdecydowanie najprostsze i zapewne najbezpieczniejsze, to pokazać się jako człowiek łagodny i nieszkodliwy, schludny, tradycyjnie ubrany; ktoś, kto nie zagroziłby najmniejszemu stworzeniu, nie mówiąc już o tak wielkim mieście jak Oolsmouth. W ten sposób przypomniałby członkom Rady, że on ciągle jeszcze jest jednym z nich - wydarty z tego świata niesprawiedliwie i brutalnie. Oddziaływanie Julia i prawnika Snee'go na członków Rady w jego imieniu przecież już to wszystkim uświadomiło. Groot w swoim czasie zachowywał się różnie, ale nigdy nie był łagodny i nieszkodliwy. Tak więc wkładanie maski męczennika byłoby trochę nieszczere. Jego koledzy z Rady - czy to kupcy, czy przedstawiciele obywateli - też nie byli w ciemię bici. Czego jak czego, ale na pewno nie chciał, by pomyśleli, że ich chce przechytrzyć. I to było drugie zasadnicze podejście do procesu-niemniej dramatyczne, ale atrakcyjne, bo zaskakujące. Obnażył więc ranę na policzku i wyraźnie pokazał krew, która zakrzepła mu na twarzy. Ubranie miał porozrywane i brudne. Po włosach widać było, że choć starał sieje uczesać, sytuacja temu nie sprzyjała; poza tym, myjąc twarz i ręce, zapomniał o pewnych ich częściach. Miał nadzieję, że sprawi w ten sposób wrażenie osoby, która padła ofiarą złego losu, choć nic nie zawiniła, i którą niesprawiedliwie i okrutnie zaatakowano. Z zadowoleniem stwierdził, że doskonale dopełniał swym wyglądem obraz, który zarysowała eskorta. Oto niemal kwintesencja sytuacji: człowiek w szponach okrutnej władzy. O to właśnie chodziło. Twarze zwróciły się ku nim, rozmowy urwały się, szczęki opadły, gdy cała grupa przeszła pośrodku zgromadzenia, a Groot pobrzękiwał łańcuchami. Kiedy z westybulu weszli do sali Rady i ruszyli nawą, Groot zauważył, że w Pulpicie wydzielono miejsce obok stanowiska marszałka. Było to podwyższenie, na którym on miał stanąć w otoczeniu straży. Po krótkiej konsultacji z woźnym dowódca oddziału straży poprowadził ich w kierunku Pulpitu i każdego umieścił w wyznaczonym miejscu. Eskorta Groota liczyła właściwie jedenaście osób: dziesięciu policyjnych strażników oraz Eelmona, który trzymał się tuż za nimi i miał na wszystko oko, choć gdyby coś poszło nie tak, mógłby jedynie biec po pomoc. Także i Julio czekał w korytarzu, gdy przechodzili. Odciągnął na chwilę Eelmona, by z nim porozmawiać, po czym Eelmon zniknął za rogiem, a Julio ruszył za Grootem i strażnikami do sali. Gdy członkowie Rady porzucili swoje rozmowy i zaczęli zapełniać ławki, Groot starał się spotkać wzrokiem z tak wieloma z nich, jak tylko mógł, dopóki patrzyli w jego stronę. Byli tu Darkan, rzecz jasna, oraz Penn Galtick, Queling Zwlekający, a nawet stary Caloot; ale gdzie się podział Dooglas? Prawnik Snee pochylił głowę ku Juliowi i obaj od czasu do czasu kiwali głowami w stronę pewnych członków Rady. Snee skinął też uspokajająco do Julia i skierował się do marszałka, który wchodził na podium. Zamienili kilka słów, po czym obrońca zasiadł przy małym stoliku obok podwyższenia dla Groota, a marszałek otworzył sesję. - Zawsze lepiej jest zacząć od wieści o charakterze duchowym - powiedział marszałek, gdy szum głosów przycichł do poziomu rzadkich szeptów - zanim weźmiemy się na poważnie za obdzieranie się nawzajem ze skóry. Wywołało to falę nerwowego śmiechu, a marszałek pozwolił, by śmiech zgasł samoczynnie. - Yumun Stawowy został wyznaczony na kapelana dnia. Wszyscy go posłuchajmy. Wezwanie było dosyć nieszkodliwe, zawierało drobną przypowieść, która alegorycznie oznajmiała, że zwykle wszystko się układało, przynajmniej tym osobom, jeśli oddawały się świętej opiece bogów; Groot uznał, że ta wypowiedź była neutralna wobec jego sprawy. Wtedy marszałek znowu wstał. W cylindrycznym podium marszałka znajdowało się podniesienie-dysk wsparte na osi, na którym ten właśnie marszałek lubił czasem stawać, aby wzmóc dramatyzm swojej wypowiedzi. Wykorzystał to teraz i wykonał pełen obrót, by spojrzeć na wszystkich otaczających go radnych. Potem zahamował tak głośno, że Groot to usłyszał i zastygł w bezruchu. - Zebraliśmy się tu dziś - rzekł - w niezmiernie ważkiej sprawie. Ucichli. Marszałek pobieżnie przypomniał najważniejsze fakty: aresztowanie Groota, zajęcie własności, jego prośba o posłuchanie przed Radą; była to sprawiedliwa prezentacja. Po tym wstępie szybko przeszedł do sedna. - Kto występuje z oskarżeniem? Podniósł się człowiek, który odwiedził Groota jako przedstawiciel Banku Nowego Świtu; chyba czuł się nieswojo. - To nie jest oskarżenie jako takie, panie marszałku - powiedział. - Zdecydowanie protestujemy przeciwko takiemu postępowaniu na mocy... - Proszę się przedstawić - zażądał marszałek. - Mark Lizzard - odrzekł niechętnie mówca, rzucając przez ramię spojrzenie na wejście do sali. - Czy pan reprezentuje samego siebie, Meester Lizzard? Wybuch śmiechu sprawił, że mężczyzna skulił się trochę. - Bank Nowego Świtu - oświadczył. - Jeśli chodzi o procedurę postępowania, to... Marszałek ostro postukał laską w stół i rzekł: - Dziękuję panu. Czy Meester Groot zechce coś powiedzieć? Elegancki Snee podniósł się ze swego miejsca, świadomy odpowiedzialności. - Meester Groot, w ogromie nieszczęść, prosił mnie o pomoc. Jestem Sunworth Snee z firmy Snee, Ruffson, League & Gatling. Meester marszałku, protestujemy przeciwko nieobecności radnego Dooglasa, ponieważ wykażemy dalej, że był on prowodyrem w tym złośliwym i niczym nie sprowokowanym ataku na Meester Groota. - Zarząd również kwestionuje nieobecność oraz postępki radnego Dooglasa, Meester Snee - odrzekł marszałek tonem wskazującym na zaskakujący dystans wobec sytuacji. - Mimo to prosimy o wyłożenie wszystkich faktów i osób za nimi stojących przed tym zgromadzeniem. Być może radny Dooglas zaszczyci nas swoją obecnością, zanim skończymy. Snee pochylił głowę ku marszałkowi, skinął uspokajająco na Groota i usiadł, a marszałek wezwał Marka Lizzarda, by przedstawił swoje racje. Ten powiedział to samo, co Groot słyszał już w swojej celi. Groot spojrzał poza salę, wciąż czekając na Dooglasa i próbując odgadnąć zamiary zgromadzonych. Czuł się na tej sali inaczej, siedząc w samym środku, zarówno ze względu na miejsce, jak i temat. Przestał przyglądać się twarzom i skupił się na koncentrycznym wirze podłogi pomiędzy ławkami a drzwiami. Metalowa posadzka sali prawie w całości została pokryta drewnianymi klepkami, które Rada zamówiła siedem lat wcześniej, a na nich położono nowe dywany. Jednakże przy wejściu parkiet opadał tak, by zrównać się z progiem, i tu się kończył. Mała przerwa pomiędzy lśniącym starym metalem a framugą drzwi była widoczna dla każdego, komu tylko zechciałoby się spojrzeć. Dooglasa nie było ani wśród grupek radnych na sali, ani w wejściu, ani w tej części westybulu, którą Groot widział z ławy oskarżonych. Lizzard skończył, po czym wstał Snee, by rozprawić się z jego słowami. Groot zatrudnił Snee'go z powodu jego sławy w prowadzeniu interesów i w procesach związanych z biznesem. Z przyjemnością jednak stwierdził, że prawnik doskonale sobie radzi w obecnej sytuacji i potrafi korzystać ze wszystkich chwytów procesowych, jakie znajdą prawdziwi adwokaci. Były chytre aluzje, dramatyczna intonacja, subtelna kontrola "wątku". Snee podrzucał sądowi dostępne fakty, by przedstawić Groota w jak najlepszym świetle, delikatnie wplatając w nie niezwykłe sugestie lub jasne konkluzje, do których chciał przekonać słuchaczy. Doszedł już do opowieści o odwiedzinach niedoszłych katów i ich niechęci do wyjawienia nakazu podpisanego przez Dooglasa, kiedy w westybulu zaczęło się jakieś poruszenie. Trzasnęły drzwi, rozległy się czyjeś ciężkie kroki, wzmógł się chór głosów. Snee przerwał, gdy głowy wszystkich obecnych obróciły się, by zobaczyć, co się tam działo. - Spokój w szatni! - krzyczał marszałek stukając laską w stół. - Spokój? - odpowiedział głos, który przebił się przez zgiełk. - O tak, już ja wam zaprowadzę spokój. Po tych słowach nastąpił krótki, zbliżony do chichotu śmiech i... w drzwiach pojawił się Dooglas. Ale za nim poruszenie nie ucichało. - Proszę radnego - zwrócił się do niego marszałek z drżącą zadbaną siwą brodą. - Proszę o opanowanie, któreś pan tak swawolnie naruszył. - Sam jesteś swawolny w swoich żądaniach, ty zgredzie! - krzyczał Dooglas. - Najpierw chcesz porządku, potem opanowania... no to o co chodzi? Może najpierw pokażę ci spokój, a opanowanie samo o siebie zadba, co? Obrócił się na pięcie, a jego gronostajowy płaszcz zatrzepotał, klejnoty rozdzwoniły się. Ubrany był naprawdę tragicznie, stwierdził Groot. Miał na głowie nawet przypudrowaną perukę. - Słyszeliście marszałka! - ryknął w stronę westybulu. - Spokój tam! Spokój! Co dziwne, zamieszanie naprawdę się skończyło po ostatnich kilku grzmotnięciach i metalicznym brzdęku; nastąpiła dosyć złowieszcza cisza. - No proszę - rzekł Dooglas maszerując przejściem do przodu. Stanął w dramatycznej pozie na szeroko rozstawionych nogach, z jedną ręką na biodrze, a drugą uniesioną w wymyślnym geście i powiódł wzrokiem po sali. - Spokój przywrócony. Czy zabawa ma trwać dalej? - Rozsiadł się na jednej z ław, a ci, którzy dotąd ją zajmowali, rozważnie się posunęli. Na koniec znowu dziwacznie się roześmiał. - To chyba drugie dzieciństwo, nieprawdaż? - odezwał się jakiś głos z odległej części Pulpitu. Stary radny Caloot, z twarzą pooraną zmarszczkami i białą grzywą włosów (ludzie pamiętali go takim od zawsze), znał chyba dobrze kulisy sprawy. Jego okrzyk skwitowano tu i ówdzie niepewnym śmiechem, i na tym poprzestano. Dooglas wystraszył radnych swoim tupetem. Marszałek znowu zastukał laską. - Czy ktoś pójdzie do szatni i przyprowadzi woźnego? Radny Toomey, widzę pana tuż przy przejściu, czy mógłby pan... dziękuję. Gdy Toomey doszedł do końca korytarza, drzwi zatrzasnęły mu się przed nosem. Za nimi rozległ się niewyraźny głos. Radny wysłuchał go uważnie, po czym wrócił na środek sali, by zakomunikować Radzie ze zdumieniem: - Mówi, że jest tam trochę zamieszania, ale on to zaraz posprząta. Mówi, żeby się nie martwić, jest z nim strażnik. - Kapitanie - marszałek zwrócił się półgłosem do szefa eskorty Groota. - Czy pańscy ludzie mogliby sprawdzić, co się dzieje w szatni? - Moje rozkazy są jasne - odpowiedział obojętnie żołnierz, może tylko przelotnie spoglądając na Dooglasa. - Mamy tu strzec niebezpiecznego więźnia i będziemy to robić. - Skończcie z tym wahaniem! - zawołał Dooglas. - Bierzmy się do dzieła. Marszałek spojrzał na Snee'go, który wzruszył ramionami, a potem popatrzył na Radę. - Dobrze więc. Tymczasem zajmiemy się sprawą. Meester Snee, proszę kontynuować. Snee podniósł się znowu, odchrząknął i pokazał wszystkim z daleka nakaz tortur podpisany przez Dooglasa. - Jak pamiętają uczeni radni, omawialiśmy ten niezwykły dokument, niezwykły i całkowicie niezgodny z prawem, łamiący... - A w czyim imieniu ten cenny dokument jest wystawiony? - zapytał głośno Dooglas, zrywając się na nogi. - Panie radny! - rzekł marszałek. - Będzie pan miał szansę zabrać głos w swoim czasie. Teraz głos ma Meester Snee. - W imieniu boga Sapriela! Chcę tylko, żebyście wszyscy o tym pamiętali! - dodał Dooglas. - Boga Sapriela - powtórzył, tym razem chyba tylko do siebie, siadając na ławce. - Panie marszałku? - rzekł Snee. Podszedł do podwyższenia i zaczął się naradzać ze starcem. Na sali panowała coraz większa nerwowość, a teraz grupa radnych z tylnych ław wstała, najwyraźniej po odbyciu narady i skierowała się ku drzwiom. Osoba na czele tej gromady naparła na nie, ale wciąż mocno trzymały. Zaczęto walić pięściami. Dooglas również się podniósł i ruszył w stronę Pulpitu, prosto kierując się do Groota; w ogólnym rozgardiaszu nikt nie zwracał na niego specjalnej uwagi. Groot zauważył, że jego strażnicy nie przejęli się zamiarami Dooglasa, który zbliżył się i pochylił nad nim. - Przysięgałem, że się na tobie odegram, i wreszcie to osiągnąłem. - Niczego takiego nie osiągnąłeś - odparł Groot. - Teraz każdy już widzi, że przekroczyłeś granice przyzwoitości i zdrowego rozsądku. Panoszysz się jak dzikus. Najpierw atakowałeś mnie, ale teraz kpisz sobie już z całej Rady. - Jakiej Rady? Ja tu nie widzę, żadnej Rady. Jakąś namiastkę może, motłoch, skamielinę, gatunek na wymarciu... - Roześmiał się swoim rechotliwym śmiechem. - I to wkrótce. - Dlaczego wykrzykujesz takie bzdury? - zapytał Groot. - W tym mieście mamy prawa, jeśli nie myślałeś o tym ostatnio, a co więcej, wszyscy musimy żyć razem na tym samym skrawku ziemi. Byłoby znacznie wygodniej, gdybyśmy nie zmieniali go w pole bitwy. - Nie wszyscy musimy dalej żyć, mój stary druhu! Ha! Mój stary druhu! Faktycznie, pole bitwy. Masz rację! Dość już tego. Wyjął gwizdek, który wisiał na łańcuszku u jego szyi, i dmuchnął weń. Rozległ się głośny i przenikliwy gwizd, ale nawet nie w połowie tak głośny, jak łomot nagle otwartych drzwi i towarzyszące mu wrzaski zgromadzonych wokół radnych, których zepchnięto do tyłu. Pierwszy upadł na podłogę, a za nim ukazała się banda uzbrojonych po zęby żołnierzy, którzy wlewali się tłumnie do sali. Jeden zatrzymał się, by kopniakami zepchnąć radnego z drogi wkraczających do sali Rady oddziałów. - Panie radny! - marszałek krzyknął do Dooglasa. - Co to wszystko ma znaczyć? - No cóż, sam prosiłeś o spokój i dobre obyczaje, prawda? - odpowiedział Dooglas. - Widziałeś, jakie to trudne. Ja tylko zapewniam środki, by spełnić twoje prośby raz na zawsze. - Wesołość znowu wzięła górę w jego twarzy. Purpura zalewająca oblicze marszałka zaczęła alarmująco kontrastować z jego siwą brodą. Podniósł laskę, wymierzył i cisnął z niezwykłą siłą w stronę głowy Dooglasa. Nagle pojawiła się jakaś muskularna dłoń, która chwyciła rękę marszałka i skruszyła ją. - Nic z tego - powiedział sierżant ze straży Groota. Laska upadła na podłogę. Strażnik pociągnął tak mocno, że marszałek wypadł zza podwyższenia, trzepocząc się jak ryba. Wtedy żołnierz rozluźnił uchwyt, a marszałek upadł, trafiając głową w podest, z ręką przyciśniętą do piersi i bardzo czerwoną twarzą. - Dziękuję - rzekł krótko Dooglas. Pochylił się i podniósł laskę, przez chwilę przyglądał się jej z przyjemnością. Potem podniósł się i wyprostował. - Czas na spokój - otworzył drzwiczki od podium marszałka i wdrapał się do środka. Na znany dźwięk głowy obróciły się do środka; gdy zobaczyli, kto tam stał, rozmowy urwały się. W ciszy Dooglas rzekł ze swobodą: - Spokój. Kilku radnych zaczęło na niego krzyczeć. Dooglas znowu zabębnił w stół i wrzasnął: - Rozejrzyjcie się wokoło! Kiedy go posłuchali i ich głosy znowu umilkły, dodał: - A teraz wszyscy siadać! Tak - mówił dalej, odczekawszy, aż członkowie Rady zajmą miejsca. - Panuję nad siłami, które widzicie wokół siebie. Tak, przewrót wciąż jeszcze może być skuteczny, nawet tu i teraz. Tak, nieprzychylne siły wciąż jeszcze można zamknąć za pomocą prywatnego wojska. Tak... - Ostatnio coś takiego zdarzyło się około piątego roku - oświadczył stary Caloot z godnością, choć i lekką irytacją. - Czy też może w szóstym? Wszystko jest zapisane w księgach Rady, tak czy inaczej. Mam nadzieję, że dobrze wszystko notowaliście - zwrócił się ostro do sekretarza Rady, który wciąż siedział na swoim miejscu przed pierwszą ławą. Sekretarz natychmiast podniósł księgę i obrócił ją tak, by Caloot mógł widzieć strony; wskazał świeże, nierówne linie, które nerwowo przed chwilą zapisał. Caloot skinął mu grzecznie i powiedział: - Proszę kontynuować. Potem spojrzał znowu na Dooglasa. - Wie pan, to się nigdy nie udaje, a poza tym źle służy interesom. Chłopcy, czy wy się nigdy niczego nie nauczycie? - Uciszcie go! - Dooglas zwrócił się do sierżanta, nie odrywając wzroku od Caloota. Caloot także nie przestał patrzeć na Dooglasa. Nadal wzrok miał roziskrzony. - Tylko spróbuj, synku - powiedział. Być może Dooglas skurczył się odrobinę i trochę pobladł. Zarechotał po chwili, choć z mniejszą radością niż przedtem, po czym rzekł: - Z powodu dawnego sentymentu i szacunku ucznia do mistrza, tym razem... - Skończ z tym - mruknął Caloot. - Gdybyś był moim uczniem, utopiłbym cię w baryłce kiepskiego piwa. Caloot był właścicielem największych browarów i gorzelni w Oolsmouth, a także jednym z poważniejszych importerów trunków. - Pozwolę ci żyć dalej po to - zdecydował Dooglas, gdy sierżant wrócił do jego boku - byś udławił się swoimi słowami, gdy zostanę panem Oolsmouth. - Skrzynka mojego najlepszego piwa, że nie dożyjesz takiego dnia! - zawołał Caloot. - Co z wami, nikt nie chce? Wszyscy jesteście tchórzami... - Nie przeginaj pały - ostrzegł Dooglas - bo nie zostawisz mi wyboru. - O czym ty mówisz? - wymamrotał leżący na podłodze marszałek. Dooglas stuknął laską. - Kontynuujmy. Wezwać inkwizytorów. Jeden z osiłków przy drzwiach wyjrzał na zewnątrz i krzyknął: - Szef chce inkwizytorów! Trzy postaci ubrane na czarno, znane już Grootowi, zjawiły się tam natychmiast; musieli czekać na wezwanie gdzieś w pobliżu. Po sali rozszedł się pomruk. - Do mnie! - zawołał do nich Dooglas. - Czas kontynuować przesłuchanie. Jednakże - ciągnął, zwracając się do Groota - reguły się zmieniły. Za chwilę... o co chodzi tym razem? W westybulu znowu wybuchła wrzawa. - Zagada rząd na śmierć, jeśli nie otrzyma tego posłuchania - dotarł do nich wyjątkowo piskliwy głos. - To z pewnością przesada - odpowiedział na to inny głos. - Ale cóż ma robić uczciwy kupiec, gdy zostaje nagle zaatakowany przez władze wprowadzone w błąd, a nawet, powiedzmy to jasno, zagubione władze... cóż, jak nie szukać wyjaśnień przynajmniej ... - Co się tam dzieje?! - wrzasnął Dooglas. Groot też chciał się tego dowiedzieć. Rozpoznał ten drugi głos, gdyż był wyjątkowo charakterystyczny. Trzej kaci, obecnie najwyraźniej awansowani na inkwizytorów, zatrzymali się w połowie drogi i odwrócili się, aby wraz z innymi przyglądać się temu, co działo się przy wejściu, kiedy człowiek w marynarskim uniformie wdarł się do środka i jak zwariowana kukiełka ciągnął za sobą dwóch opierających się strażników, trzymając ich za ramiona. Za nimi szło pół tuzina wysokich urzędników, rozmawiających i gestykulujących. Za tą gromadą pojawił się jeszcze ktoś w nieprzemakalnym płaszczu i dokerskich butach z obojętnym, lecz rozbawionym wyrazem twarzy. - O co chodzi? - zapytał Dooglas. - Kim jest ten kapitan w łachmanach, by burzyć spokój Rady Reprezentantów? - Mówiłem mu, że nie może tu wchodzić - powiedział jeden z biurokratów - ale on nie chciał... - Ja też - dodał drugi, po czym wszyscy zaczęli się przekrzykiwać; byli chyba zbyt zajęci sobą, by zauważyć wojsko, trzymające straż w całej sali oraz trzech inkwizytorów przed nimi. Ci zaś ruszyli ku grupie z groźnym spojrzeniem. - Kto odpowiada za nagabywanie mojego statku? - zapytał głośno Shaa, powiewając kapitańską marynarką. - Oolsmouth jest centrum handlowym i wy, członkowie Rady, powinniście się wstydzić, przeszkadzając uczciwemu marynarzowi w pracy tylko po to, by wyrobić dniówkę. Nie jestem kimś nieznanym w Gildii Marynarzy, nie, absolutnie nie i mocno polecam... - Zamknij się! - krzyknął Dooglas. - Nie mamy na to czasu! Inkwizytorzy, uciszcie go. - Czy pan tu rozkazuje? - zapytał Shaa, kierując na niego oskarżycielski palec. - Więc radzę panu, aby nie miał pan ważniejszej sprawy ponad tę. Informuję pana, że reprezentuję firmę Crumwald, Twist & Loop, i zapewniam, że oni wcale nie będą zadowoleni ze sposobu, w jaki rządzi pan teraz swoimi włościami. Słowa pójdą w świat, zapewniam. Kiedy wszystko się już dokona, nie, bez przesady mogę powiedzieć, gdy połowa się dokona, pożałuje pan... przepraszam? Dwaj z trzech inkwizytorów stało teraz przed Shaa; trzeci klęczał na podłodze i wyjmował narzędzia ze skrzynki. Shaa przyjrzał się każdemu z nich po kolei. - Słyszałeś marszałka Dooglasa - powiedział ten pośrodku. - Zamknij się. Proszę mocniej potrzymać go za ramiona - zwrócił się do strażników, którzy weszli tu z Shaa. - Wszyscy jesteśmy zawodowcami - rzekł; podniósł dłoń, spłaszczył ją i przysunął ku Shaa. Ale zaraz potem okryta czernią ręka jakby się skurczyła, gdy jakaś inna dłoń chwyciła ją prawie delikatnie. Łagodność mogła być tylko pozorem, gdyż mężczyzna wydał dziki wrzask i upadł na kolana obok swego pomocnika, który wciąż szukał narzędzi. - On będzie mówił - odezwał się dudniący głos, a gigantyczne palce rozwarły się. Ramię i głos należały do tego samego ciała, potężnego strażnika-barbarzyńcy. Głos był tak donośny i niebotyczny, że podłoga w sali i panele na ścianie jeszcze wciąż drżały. Barbarzyńca uniósł brwi i rozejrzał się wokoło. Członkowie delegacji z nabrzeża patrzyli na niego z otwartymi ustami. Każdy z obecnych zamarł w osłupieniu. Siedzący w obrębie Pulpitu Groot nie krył satysfakcji; miał wyraz twarzy kupca, który zrozumiał, że jego transakcja okazała się jeszcze bardziej udana, niż się spodziewał. Nawet Shaa obrócił głowę i przyglądał się barbarzyńcy ze zdziwieniem. Najwyraźniej on grał teraz pierwsze skrzypce. - Skąd się tu wziął? - mruknął przywódca delegacji z nabrzeża, przedstawiciel Władzy Municypalnej Oolsmouth, który zaatakował Shaa na pokładzie zamaskowanego statku. On i jego delegacja czekali na statek, kiedy nadszedł ten duży, twierdząc, że przysłał go kapitan policji, żeby pomógł im w razie kłopotów. Miał ze sobą jakiś znak, który - jak twierdził - pochodził od Rady. Teraz jednak urzędnik pomyślał, że nie widział tego barbarzyńcy wcześniej w mieście. Svin zakasłał; katar ustąpił na tyle, by odzyskał formę, ale gardło wciąż miał zajęte. Podrażnienie pogłębiło jeszcze ten niski głos i sprawiło, że buczał jak organy w dolnych rejestrach. Pomyślał, że może powinien częściej chorować. - Wiele mnie kosztowało, by go tu sprowadzić - rzekł, kiedy miał pewność, że wszyscy go słuchają. - Łatwo wpada w złość. - Na wszelki wypadek położył dłoń na rękojeści topora. - On będzie mówił. - Dziękuję panu - odrzekł Shaa, chyląc głowę w podzięce. - Przynajmniej jedna osoba tutaj zna się na rzeczy. A teraz, panie marszałku... Dooglas, chyba tak się pan nazywa? A więc, Meester Dooglas... - Dość już! - wrzasnął Dooglas. - Koniec z tym, mówię! Czy nikt go nie powstrzyma? Kilku ludzi z jego świty zaczęło chrząkać, niektórzy stali, jakby nic nie słyszeli, a jeden czy dwóch otwarcie potrząsnęło głowami. Niektórzy stykali się już z wielkimi barbarzyńcami, a pozostali nie chcieli sprawdzać, czy opowieści o ich szalonym okrucieństwie, sile dziesięciu ludzi i zapalczywości są choć w połowie zgodne z prawdą. - A więc niech tak będzie! - rzekł Dooglas. Odchylił głowę do tyłu i popatrzył w górę kopuły. - Gazoont, jesteś tam? Zza krawędzi obserwatorium wychynęła ręka. - Tu, panie - odpowiedział. - Czy mam spuścić na nich deszcz płomieni? - Tak - odpowiedział Dooglas. Dopiero teraz niektórzy członkowie Rady zaczęli się ukrywać, nurkując pod ławki. - Czemu nie? Z balkonu zaczęła spadać sycząca pomarańczowa chmura, puchnąca w oczach. Svin puścił ramię Shaa i pobiegł przejściem, stawiając nogę dokładnie na dłoni głównego inkwizytora, który właśnie przymierzał się do wstawania. Zawył znowu i upadł z powrotem, po czym zaczął wrzeszczeć, a drugi strażnik Shaa poczuł, że przewraca się naprzód. Wciąż trzymając Shaa, poszybował nad jego biodrem i upadł wprost na plecy inkwizytora. Shaa zanurkował pod najbliższą ławkę. Z obserwatorium spłynął do przejścia między ławkami słup płomieni. Głosy biurokratów ucichły. Koniuszek spirali ognia z balkonu zatrzymał się, zakręcił jak wąż, rozglądając się za najsmakowitszą ofiarą; zrobił pętlę w powietrzu i rzucił się za Svinem. Ten zaś dotarł do środka sali. Tu kolana mu się nagle ugięły, wyskoczył jak sprężyna w górę i opadł po chwili na Dooglasa, spychając go swoim ciężarem w stronę wejścia na podium. Zasuwka odskoczyła, drzwiczki otworzyły się z impetem i Dooglas upadł na posadzkę obok marszałka. Wtem, w dwóch trzecich wysokości kopuły, spomiędzy wizerunków przodków wymalowanych na ścianie wokół rotundy, wybiegła cienka, połyskująca błękitem nić. Jak bicz owinęła się wokół słupa ognia i szarpnęła mocno. Odłączona teraz dolna część płomieni zakręciła się ze złością, przeszła w smolistą chmurę, z której spadały we wszystkie kąty żarzące się węgle. - Jest! - odezwał się słaby głos, który pobrzmiewał metalicznie, jakby dobywał się spod podłogi. - Nareszcie mi się udało. Coś zasyczało, jak dopiero co podgrzany kocioł, a okrągłą, metalową podłogą wstrząsnął dreszcz. - Nie sądzi pan, że to, co się tutaj dzieje, wymaga pańskiej interwencji? - Groot zwrócił się do dowódcy strzegącej go straży. Zaskakujące, ale dziesięcioosobowy oddział nie ruszał się z miejsca. - Ja mam rozkazy - zaczął sierżant. Reszta słupa płomieni zaczęła bić wokoło jak wstrząsany konwulsjami wąż z poważnie uszkodzoną głową. Ogień musnął ścianę, z której wypływało niebieskie lasso, i dziesięć stóp ściany wybuchło w powietrzu. Ukazały się poszarpane fragmenty kamieni i belek oraz część małego pomieszczenia. Stał w nim mężczyzna, a właściwie cofał się od nowo powstałej krawędzi, a jeszcze dokładniej coś, co wyglądało na metrową kupę szmat, odciągało go stamtąd. Gdy Dooglas zaczął się podnosić i wreszcie stanął na drżących nogach, Svin wypełzł z ukrycia i rzucił się ku niemu przez podest. Lecz właśnie w tej chwili podłoga zaczęła się ruszać. Rzecz jasna, podłoga była masywna i ciężka; dostojna jak sama Rada. Ukryty mechanizm obrócił ją o sześć godzin na cyferblacie, choć w odwrotnym kierunku niż wskazówki zegara, przez co Dooglasa wyleciał w górę, pchnięty gwałtownie przez Svina. Podłoga wyraźnie wskazywała, że nie należy z nią żartować ani próbować w jakiś sposób opanować. Dooglas wychylił się do przodu i chwycił za krawędź drzwiczek. Svin, zanim wylądował na dywanie, który następnie wysunął mu się spod stóp, rzucił się na poręcz, która odgradzała Pulpit od przedniej ławy. Poręcz pękła i Svin upadł wprost na ławę, która przewróciła się do tyłu z sześciu siedzącymi na niej osobami. Podniesienie Groota z hukiem opadło na posadzkę i zaczęło sunąć ku ścianie. Nad skrzypieniem i piskiem podłogi, krzykami ludzi oraz łoskotem zderzających się mebli górował głośny, basowy szum z podziemi, mniej więcej pod podestem marszałka. Podest, znajdujący się pośrodku sali, zapewne nie przypadkiem był też centrum, wokół którego coraz szybciej obracała się podłoga. Groot złapał się za mównicę dla świadków; powinien może przypaść do podłogi, by lepiej się chronić, ale nie lubił tracić interesujących widowisk. Dooglas jakoś wciągnął znowu górną połowę ciała na podest; nogi wlokły się za nim po podłodze, lecz stopy szukały oparcia. Jeden but obsunął się po gładkiej powierzchni i poleciał wprost w kolano jednego ze strażników pilnujących Groota. Żołnierz i jego czterej towarzysze w końcu złamali szyki i rzucili się w stronę podestu. Gdy ten, którego ugodził butem Dooglas, przewrócił się i trwał z rękami wyciągniętymi po wymykającą się zdobycz, było jasne, że wszyscy wylądują na ziemi. Grzmotnęli na posadzkę jak rozsypana paczka kręgli i wszyscy razem zaczęli zsuwać się w stronę ściany. Sy Gazoont, dawny łącznik Groota, wychylał się z obserwatorium przez nienaruszoną część barierki, przyglądał się wirującej podłodze i przeżuwał coś w ustach. - Wysadzić podłogę w powietrze? - mruknął. - Nie, zbyt niebezpieczne. Mogę skrzywdzić Dooglasa. Główna siła? Ile uda mi się zebrać? Ile bym potrzebował? Opanowanie słupa płomieni, zanim jego bicze zniszczą całą żerdź i trzy czwarte poręczy oraz część podłogi, okazało się trudniejsze, niż się spodziewał. W książce wyglądało to na łatwiznę. Zawsze kręcił nosem na brutalnych czarodziejów, którzy tracili czas na magię zaczepną; w końcu każdy głupek potrafi ciskać surową mocą i palić wszystko do cna, prawda? Natomiast łącznikowi potrzebny jest subtelniejszy talent, delikatne poczucie harmonii. W ten sposób pokonałby ich bronią, którą sami lubili. - Pole powstrzymania, oto, gdzie leży klucz. Usunąć czar motywacji. Zajęty tumultem na dole i swoim własnym głosem oraz szybkim biegiem myśli, skupionych na rozwiązywaniu palącego problemu, Sy w ogóle nie zwracał uwagi na drzwi pod balkonem. Nie było takiej potrzeby. Nie myślał o nich, bo zsunął na nie klapę i zablokował od środka krzesłem. Dlatego, nawet gdyby usłyszał albo zauważył, że drzwi się otwierają, uznałby to tylko za iluzję wynikającą ze zdenerwowania, chyba że zdałby sobie sprawę z tego, iż przy uszkodzeniach, jakie jego punkt obserwacyjny już poniósł, framuga drzwi została naruszona, a krzesło przesunięte. Potem przyszło mu do głowy, że ktoś, kto chciałby tu się dostać, bez wahania rozwaliłby drzwi. Ale i tak by się spóźnił, bo jego czar powstrzymywania był już prawie gotowy. Wkrótce ogarnie całą rozszalałą podłogę, a stronnicy Dooglasa przywrócą porządek, on zaś, Sy Gazoont, ocali wszystkich. Jaka nagroda będzie najodpowiedniejsza? - No! - zawołał. - W drogę! Matryca czaru była pieczołowicie przygotowana. Miała wiele błyszczących i pięknych powierzchni. Na kursie czarów uczył się, że estetyka jest w przypadku czaru równie ważna jak jego funkcja. Matryca oderwała się od Gazoonta i poleciała wprost na środek podestu marszałka, o włos minęła Dooglasa, który chciał wydostać się z podwyższenia, upadła na posadzkę u jego stóp i zaczęła się rozprzestrzeniać. Lada chwila... lada chwila? Podłoga wciąż obracała się wokoło i wydawało się, że nabiera prędkości. Sy zmarszczył brwi, spoglądając w dół. - Niezły czar... - osądził mężczyzna, który stanął tuż przy nim. Sy Gazoont z wściekłością podniósł wzrok. Obok niego stał mężczyzna i tak jak on przed chwilą spoglądał w dół. Był cały pokryty sadzą i tynkiem. - Tylko niewłaściwy - dodał przybysz. - O czym ty mówisz? - Sy usłyszał swój głos. Złożył ręce, jakby miał rzucić czar, usiłując przypomnieć sobie drugi czar ofensywny, którego się nauczył. - Niezła ocena - stwierdził obcy. - Jak na to, że nie byłeś na tyle rozważny, by przyjrzeć się szczegółom sytuacji. Zresztą skąd mogłeś wiedzieć, że antymagia nie będzie działać... - Nie będzie działać? - powtórzył Sy, z ciekawości przerywając wprowadzanie w życie czaru, który zniszczy tego parweniusza. - Dlaczego? - Rzecz jasna dlatego, że przyczyna nie jest natury magicznej -odpowiedział Wielki Karlini. - Jest mechaniczna. - Spojrzał ponad ramieniem Sy. - Haddo? - Ha! - wykrzyknął Sy. Karlini postąpił ku niemu. Zawsze zachowaj odległość dającą jakąś szansę, tak uczono Sy, więc zrobił krok w tył i przewrócił się o krzesło, które sprytnie postawił tam Haddo. - Amator - stwierdził Haddo. - Powinien zostać przy łączności. Chyba jedyną osobą na dole, która zauważyła poruszenie w górze, był Dooglas. Niezależnie od tego, do czego Sy Gazoont chciał użyć swojej zielonej materii, nic z tego nie wyszło. - Ha! - zawołał. Dość tego. Balansując ostrożnie pośrodku wirującego podniesienia, z ręką przyłożoną dopust, zajrzał pod swoją koszulę i obok gwizdka znalazł pokryty runami dysk, zawieszony na łańcuszku. Dooglas zdjął łańcuszek z szyi i wyciągnął dysk do góry w drżących rękach. - Saprielu! - zawołał. - Usłysz mnie! Svin strząsnął z siebie plątaninę żołnierzy i ław. Wszystko, co mogło się ruszać, w tym ławki, stoły, kilimy, kawałki parkietu i, rzecz jasna, ludzie leciało na ścianę; ześlizgiwało się, spadało, uderzało... wszystko razem. Jedyne drzwi były zablokowane przez dwóch biurokratów i radnego z tylnych ław, który dopadł do drzwi razem z nimi, ale poleciała za nimi ława. Cała ta grupa wykluczyła drzwi jako drogę odwrotu. Svinowi wciąż udawało się utrzymać w rękach topór, przedzierał się więc przez gąszcz do środka, jak alpinista walczący z przyciąganiem, by wdrapać się po ścianie lodu. Za nim ciągnęła się linia wyżłobień w posadzce. Włożył lewą rękę w szczelinę, wyrąbaną ostatnim uderzeniem topora, zacisnął zęby i podciągnął się do przodu, po czym wyrwał topór z podłogi i wyrzucił go w przód konwulsyjne. Trafił bez problemu. Jeszcze tylko dwa razy i znajdzie się przy podwyższeniu. Shaa strząsnął nogę z policjanta, który przytrzymywał się jej kurczowo, po czym wciągnął się mocniej na żerdź. Dotarł na występ, który okrążał salę na wysokości dziesięciu stóp od podłogi i służył jako podparcie ozdobnych kolumn rotundy. Rzucił się ku ścianie, jak tylko podłoga zaczęła się obracać, uważając na nowych przybyszów i gruzy i przepychając się wytrwale ku górze. Nie w ten sposób chciał odwrócić ich uwagę. Jeśli jednak odniesie skutek, później będzie się tym zachwycał. Podniósł się i zaczął przesuwać cal po calu w lewo, potem pochylił się i wyciągnął rękę do Haalsena Groota, który właśnie podjechał do ściany na swoim podniesieniu jak na koźle. Na środku sali, ponad głową Dooglasa powietrze zaczynało tężeć. Groot wydostał się z pudła i znalazł się na występie ściany. - Czy myślałeś, że coś takiego może się zdarzyć? - zapytał go Shaa, ruchem podbródka wskazując na zamęt. - Co? Och! Nie, z całą pewnością nie. Nigdy bym nie pomyślał, że Sapriel aktywnie się w to włączy, nawet jeśli Dooglas rzeczywiście jest z nim w zmowie. - Hm - rzekł Shaa. - No cóż, o ile tamten barbarzyńca nie skończy całej awantury w krótkim czasie, to naprawdę zobaczymy, jak się uaktywni. - Ześlij mi swoją moc - mówił Dooglas. - Wesprzyj mnie w chwili potrzeby! Obdarz mnie aurą swojej wielkości! - Przesadza trochę z tą retoryką - zauważył Shaa. - Nie sądzisz? Słup wyraźnie pomarańczowej pary wydzielał się z krzepnącego powietrza w stronę Dooglasa. Jego głowa i ramiona zaczęły się iskrzyć. Usłyszeli skrzypienie, jakby wielkie palce skrobały po czymś gładkim. Szum i warkot silnika pod podłogą zaczęły ucichać. Podłoga zadrżała, zakołysała się, podskoczyła o cal i opadła z powrotem. Oleisty czarny dym sączył się przez świeże otwory, które wyrąbał Svin; ten wziął głęboki wdech i zmrużył oczy, usiłując dojrzeć coś poprzez mgłę. Chwycił krawędź drzwiczek od boksu na podniesieniu. W krystalicznej strefie ponad głową Dooglasa odezwał się głęboki głos: - Odejdź! - Panie - odpowiedział z zakłopotaniem Dooglas, przechyliwszy głowę, by spojrzeć w górę. - Błagam o wybaczenie... - Jestem w samym środku... - mówił dalej głos. Potem pochłonął go odgłos wsysania, a wir iskrzącego się powietrza zaczął opadać jak balon, z którego uchodzi powietrze. Wraz z odwrotem słychać było przez chwilę daleki skowyt. Powietrze zmarszczyło się ostatni raz i zapanował spokój. - Saprielu! - krzyknął Dooglas. - Saprielu! Gdzie... Podłoga pod stopami znowu się podniosła, zatrzymała i wyraźnie nachyliła, a fontanna płytek z parkietu i postrzępionych kawałków metalu wytrysnęła w powietrze tuż przy podwyższeniu. Podłoga nagle stanęła w bezruchu. Svin właśnie się ruszył. Gdy opór odśrodkowy nagle ustał, runął przez otwarte wejście do boksu, jak otoczak z machiny oblężniczej, wprost na drżącego Dooglasa. Tępa strona topora wyżłobiła głęboki rowek w ozdobnej drewnianej ściance. Dooglas i Svin uderzyli w przeciwległą ścianę i spadali dalej. Iskra, która trafiła w Dooglasa, doskoczyła i jakby roztopiła się; pyłki niczym świetliki zatańczyły przez chwilę w powietrzu, po czym zniknęły w delikatnych podmuchach. Svin odgarnął z ramienia stertę wiórów i zaczął uwalniać od siebie rozpłaszczonego Dooglasa, który zezował gdzieś w bok. Zakleszczenie w drzwiach wzburzyło się i załamało, tworząc plątaninę ludzi i ławek. Za nimi stał Eelmon, z kolejnym oddziałem policji. Zaczęli wdzierać się do sali, a ich dowódca krzyczał: - Zdrajcy! Złóżcie broń! Rozejrzał się po chwili, zobaczył sterty mebli i ludzi pod ścianami, stwierdził brak zbrojnych powstańców i jego głos uwiązł. Ludzie zaczęli wydostawać się spod rupieci, obmacując sińce, rany i nieliczne złamania. Groot wypatrzył marszałka, który wyplątywał się akurat ze sterty szmat i uśmiechał się słabo, potem zaś ujrzał starego Caloota, który przemieszczał się przez salę w stronę leżącego Dooglasa. Ten wodził nieprzytomnymi oczami za starym radnym i mówił coś od rzeczy. Groot opuścił się z listwy i wskoczył do boksu. - Cóż, chłopcy, niczego się nie nauczycie, prawda? - mówił Caloot, z jedną ręką na biodrze, a drugą na lasce. - Myśleliście, że możecie wystąpić przeciwko obecnemu tu Grootowi i że nie będziecie za to odpowiadać. A może i o tym pomyśleliście, kto to może wiedzieć. Och, może Rada dałaby wam po łapach, gdybyście je tu położyli. Ale przy takiej ilości radnych po waszej stronie, na samym początku, i przy dużej liczbie tych, których nie stać było na sprzeciw, nie mieliście się czego obawiać. Chcieliście wszystkiego i przeliczyliście się, przeszarżowaliście, prawda, bo nie mogliście osiągnąć tak wiele, jak sądziliście, co? No cóż, przynajmniej dostaliście po głowach, zanim zdążyliście wiele narozrabiać, a sytuacja całkiem wymknęłaby się spod kontroli. - Pogroził palcem. - Niech to będzie dla was nauczka. Caloot odwrócił się i kulejąc ruszył przed siebie, po czym zatrzymał się i obejrzał jeszcze raz. - Dlaczego wszyscy zawsze chcą przejąć miasto? Jeśli chcesz je przejąć, to musisz nim rządzić. - Pokręcił głową. - Niektórzy ludzie naprawdę poszaleli. Rozdział XVII RATUSZ BOGÓW Czy wszyscy gotowi? - zapytał Zhardann. - Pewnie - odrzekłem gorąco. Znowu siedzieliśmy z Jill, Soafem, Pasookiem i Zhardannem w gabinecie na drugim piętrze. Zajęliśmy miejsca w fotelach ustawionych w półkolu, wokół wygaszonego kominka. - Zazwyczaj - zwrócił się do nas wszystkich Zhardann - wyznaję zasadę, że każdy powinien przybywać oddzielnie. Nie ma wątpliwości, że przyjazd pojedynczej osoby najmniej zdradza jej powiązania, przyświecające jej intencje, daj e maksymalną swobodę manewru oraz możliwość subtelnego wyważenia zmian w kierunku działań. Zgadzamy się wszyscy, że należy zajmować się tym, co ważkie. Cała reszta jest trochę... jałowa, powiedzmy. A jednak śmiały cios, dramatyczny gest, delikatny policzek wymierzony przyjętym zwyczajom może się przydać. Sam szok, jaki wywołuje nieoczekiwane i brutalne stwierdzenie, może sprawić, że nikt nie pomyli się co do jego znaczenia. Jill i Pasook wyglądali na nieco poirytowanych, a jednocześnie starali się być cierpliwi, jakby czekali, aż Zhardann przejdzie do jakiejkolwiek konkluzji. Dawali mu w tej chwili pełną swobodę wypowiedzi. Zauważyłem, że gdy tylko Jill się zniecierpliwi, przerywa mu niezwykle ciętą uwagą. Teraz jednak wcale się nie odzywała, więc chyba wiedziała, do czego Zhardann zmierza, i postanowiła zaczekać. Co do Zhardanna, stwierdziłem, że wygląda jak orator, który dopiero się rozgrzewa, robi przysiady i przebieżki i ogólnie przygotowuje się do dynamicznego startu. Mnie to również odpowiadało. Jeśli o mnie chodziło, Zhardann mógł się w ogóle nie spieszyć. Gdyby skończył swoją mowę, musielibyśmy natychmiast ruszyć do trybunału bogów. Czyn ten dla trojga spośród naszej czwórki nie stanowiłby żadnego problemu, ale przecież nie o nich się w tej chwili martwiłem, ale o mnie, zwykłego śmiertelnika. - Nie jest tajemnicą, że ci spośród nas, którzy mają aspiracje do wyższego poziomu intryg, muszą być elastyczni - mówił Zhardann najbardziej przekonywającym i lubianym przez tłumy głosem. - Sądzę, że w obecnej sytuacji trzeba się trzymać tej zasady jak najbardziej. Przejdę do konkretów. Może warto byłoby zrobić wrażenie na zgromadzeniu naszą solidarnością i dążeniem cały czas do tego samego celu. Dlatego... proponuję zmodyfikowany transfer polowy grupy. Czy są jakieś sprzeciwy? - Rozejrzał się wokoło. Najwyraźniej starał się być pojednawczy i nie narzucać swojej woli, jak miał w zwyczaju. Chciał chyba w ten sposób przeciągnąć nas na swoją stronę siłą perswazji, a nie dyktowaniem, co mamy robić. Już wcześniej domyślałem się tego. Skinąłem mu głową, wyrażając aprobatę i przekazując mu w ten sposób sygnał, że trywialna kwestia środków nie gra dla mnie roli. W głębi duszy jednak miałem nadzieję, że transfer grupowy oznaczał iż Zhardann wszystkim się zajmie, a mnie pociągnie za sobą. - Zaznaczam, że powiedziałem "zmodyfikowany transfer grupowy" - dodał Zhardann. - Każde większe zadanie podczas tego synodu przypadnie mnie, warto więc, bym nie marnował sił na zbędne wysiłki. Dlatego proponuję nośnik synchronizacyjny, ale każdy z nas oddzielnie zapewni moc do swojego skoku. Kiedy będziemy ostatecznie gotowi, ruszymy. Podniósł rękę i położył ją sobie na twarzy, przebierając szybko palcami. Zdążyłem jedynie powiedzieć pod nosem "ups", gdy nad głową Zhardanna pojawił się obłok. Puszysty, szary zwój bieli wydobył się jak pyton z niewidzialnego pudełka i okolił jego włosy. "Kłębek" zwinął się na wysokości czoła Zhardanna i ułożył na pulchnym dysku. Nie była to może ta sama sztuczka, przy której zastaliśmy go z Jill wkrótce po naszym przybyciu do Oolsmouth, ale niewiele się od poprzedniej różniła. Używał jej wtedy jako środka łączności, choć ciało Zhardanna nigdzie się nie przemieszczało. Pasook i Jill też włożyli już swoje kapelusze-chmury, ale musiałem mrużyć oczy, żeby ich dojrzeć, gdyż wzrok zaczął mi zachodzić mgłą, a ktoś zasłonił światło w pokoju. Nie, wcale nie zasłonił! Ku mojemu zdumieniu, nagle zobaczyłem kątem oka, iż czwarta chmura gromadziła się wokół mojej głowy. Podniosłem dłoń przed twarz, tak jak pozostali i poruszałem palcami, jak zwykle nie mając najmniejszego pojęcia, do czego zmierzam. Nie, właściwie i to nie było prawdą; poczułem chłód, który zaczynał się. od karku i biegł kręgosłupem, a potem wylewał się do żołądka. Prawda, że moje palce nie poruszały się przypadkowo, lecz były podporządkowane jakiemuś celowi, a ja czułem się pozbawiony władzy nad zdarzeniami, jak zawsze, kiedy wokół pojawiała się magia. Najbardziej jednak niepokoiło mnie poczucie, że to doświadczenie było mi znajome. Miałem wrażenie, jakbym to już kiedyś robił. Pomimo moich przejść z Gashem i jego metabolicznym połączeniem, nigdy czegoś takiego nie czułem. Czy więź pomiędzy nami w jakiś sposób uległa wzmocnieniu, tak że postrzegałem jako własne to, co wysyłał do mnie Gash? Obłok opadł mi na oczy i wszystko poszarzało, potem ściemniało, wreszcie osnuło się ciemnością. Wilgotny i zimny szept przemieszczał się po mojej szczęce, jakbym oddychał przez gazę. Straciłem węch, smak, nie czułem nawet pieszczot powietrza na skórze. Głowa się obracała. Czy aby na pewno? No, miałem wrażenie, że się obraca, szuka kierunku, gdy nitka delikatnego dźwięku wpłynęła mi do ucha, jakby to była rozmowa dochodząca z drugiej strony zamglonego pola. Srebrna konstrukcja z nie izolowanego cienkiego drutu owijała się w obłoku wokół mojej głowy. Uniosłem drugą dłoń - pierwsza wciąż wykonywała gesty mocy, choć nie widziałem jej przed oczami; szarość przesłaniała ją jak aksamitna chmura - i próbowałem uszczypnąć się w pierś. Czy się zdematerializowałem? Czułem jednak, że klatka piersiowa jest na miejscu; zaatakowałem ją więc na tyle mocno, by poczuć ból. Zamiast tego poczułem jedynie tępy ucisk. Była to magia na wysokim poziomie wtajemniczenia, nie miałem co do tego wątpliwości, choć koordynator synchronizacji Zhardanna, czyli ten srebrny drut, zrobił dwie dodatkowe pętle i miał delikatną skazę, która, gdy później się przyjrzałem, okazała się sporą wadą. Aparat ten wiódł nas na jedno z tradycyjnych miejsc spotkań bogów, to było oczywiste. Czułem, jak cała nasza czwórka ustawia się w szeregu: Jill po lewej, dalej Zhardann i Pasook oraz ja z prawego brzegu, a strefa, do której zmierzaliśmy, była tuż, tuż. Powitało nas ostrzeżenie, a potem... O czym ja myślałem? Mój umysł podążał za tą migającą oznaką zrozumienia, chwilowym poczuciem, że pojmowałem coś z tego, co się działo... ale czymkolwiek to było, czy moją wyobraźnią, czy czymś innym, już zniknęło. Poczułem twardy grunt pod nogami. Szara nicość przed moimi oczami pojaśniała, potem stała się przezroczysta, nie tak, jakby rozrzedzała się zwyczajna mgła, lecz raczej jak jedno z tych luster, które z jednego punktu wydają się ciemne i zmatowiałe, ale stają się czyste, kiedy obróci się je o ćwierć obrotu. Usłyszałem obok mnie rozmowę i brzęk kryształu. Dotarliśmy na miejsce. Znajdowałem się po prawej stronie mojej drużyny, a Soaf Pasook był tuż obok po mojej lewej stronie. Staliśmy na dosyć płaskim szczycie czegoś, co wyglądało na kłębiastą chmurę. Wokół nas wzbijały się puszyste kłęby i powoli unosiły w górę w błękitne niebo. Może dwa kroki po prawej stronie chmura urywała się, ukazując małą łączkę falującej zieleni odległą o jakieś dwadzieścia sekund spadania w dół. Z trzech stron otaczały j ą strome ściany z lodu i ośnieżonych kamieni. Urwiska - bo były to urwiska - sięgały aż do naszej wysokości, a ich środek nawet ostro przebijał chmurę. Widok ten wywołał poruszenie w moim żołądku, mówiąc szczerze, a otwory, które otwierały się i zamykały w różnych częściach chmury, ukazując dalsze skały i lodowce daleko w dole, wcale mnie nie uspokajały. Podobnie nie bawiło mnie kolejne pasmo gór, ku któremu chmura zmierzała w prostej linii. Żadna z tych cech otoczenia nie niepokoiła innych. Kiedy mówię "inni", mam na myśli nie tylko Zhardanna, Jill i Pasooka, choć na pewno przyglądali się temu wszystkiemu ze spokojem i dystansem. Pasook mówił coś z założonymi rękami, a Zhardann stał wyprostowany, lecz spokojny ze swym uśmiechem polityka - widocznie szczegóły te nie sprawiały na nich większego wrażenia niż próżniacza zabawa w jakieś sztuczki. Jeśli na tym polegała gra, to niech mnie licho, jeśli nie wezmę w niej udziału. Przecież ja nie bałem się wysokości, prawdę mówiąc, ani trochę. Jeśli nawet poszaleli robiąc to i jeszcze kilka innych rzeczy, o co już ich podejrzewałem, to nie byli w tym osamotnieni. Na chmurze o powierzchni sali balowej zebrało się już około trzydziestu ludzi. A może bogów? Określenie "istoty" byłoby zapewne najbezpieczniejsze. Może to byli bogowie, lecz wszyscy, których dotąd spotkałem, byli przynajmniej humanoidami, jeśli nie wyglądali na zwykłych ludzi. Tutaj zaś, choć humanoidalne zarysy ciał zdecydowanie dominowały, zadziwiała ich różnorodność, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, z prowincji, jaką było przecież Roosing Oolvaya. Otwór w chmurze naprzeciw mnie zamknął się, gdy stanęły w nim trzy osoby. Jedną z nich był człowiek w pelerynie-kolczudze na obu ramionach, drugą wróbel wysoki jak człowiek, trzecia postać natomiast wyglądała jak zazębiające się ze sobą kule, nachodzące na siebie gładko i cicho. Uznałem, że jest to uczestnik biesiady, a nie jakiś przodek, ponieważ w powietrzu nad "kulami" wisiał kieliszek z koniakiem, który od czasu do czasu przechylał się i wlewał bursztynowy płyn w dziobek z przodu. Dwoje pozostałych sekundowało tej postaci w toastach co do kropli. Postać ta wcale nie okazała się najdziwniejszym okazem na spotkaniu bogów. Dziwiło również to, jak bardzo wszyscy udawali swobodne zachowanie. Spędziłem z tą bandą dość czasu, by wiedzieć, że wszystko było udawaniem i każdy z zebranych trzymał jakiś organ w pogotowiu, obserwując swoje tyły i gotując się do obrony. Od czasu do czasu odwracała się jakaś głowa i wiele oczu zwęziło się, widząc nasze przybycie; my zaś staliśmy we czwórkę - ramię przy ramieniu, wyraźnie tworząc jedną drużynę. Cel Zhardanna zatem, by z miejsca jasno postawić sprawę, chyba został osiągnięty, ale poza tym nikt nie był specjalnie przejęty naszą obecnością. Możliwe, że spokój ten był wyreżyserowany. Sam przysłuchiwałem się rozmowie toczonej nieco po prawej stronie, obok misy z ponczem umieszczonej na zwiewnym kłębie obłoku. - Czy miałeś ostatnio jakieś wieści od Zakrętasów? - pytał jeden głos. - Od Zimrata i Ozzie? Nie, chyba zniknęli wszystkim z oczu. Druga osoba wydawała się ocelotem rodzaju męskiego, który stał na tylnych nogach, ubrany w togę. W łapie trzymał srebrną paterę z maleńkimi jajkami oraz pojemniczkiem na słodko-kwaśny sos. Na głowę zsunął sobie upstrzone okulary przeciwsłoneczne w pomarańczowo-brązowych oprawkach. - Nawet kiedy do nas przynależeli, nie lubili tych spotkań. Zawsze mieli co innego do zrobienia. - Wyglądają nieźle - stwierdziła towarzyszka ocelota, kobieta z kobrą owiniętą jak turban wokół głowy; poruszający się hipnotycznie łeb węża wyglądał jak tiara na jej czole. - Czy mogłabym dostać kilka? - Jak najbardziej - odrzekł ocelot. Taka sama tacka pojawiła się w rękach kobiety. Jajeczko potoczyło się i wpadło do sosu, po czym wpłynęło do jej ust, gdzie chrupnęło apetycznie. Ugryzła spory kawałek. - Mam zamiar załapać się na ten nektar, zanim zaczniemy - oświadczył stojący obok mnie Soaf Pasook, ruszając naprzód do otwartej otchłani w chmurze pomiędzy nami a tamtymi... i przeszedł ponad nią. Szedł spokojnie w powietrzu. Ale jeśli on to potrafił, to czyja mógłbym zrobić to samo? A dlaczego miałbym tego chcieć? Sprawa lawirowania nad krawędzią chmury mogła zaczekać. Tymczasem postanowiłem się przyłączyć, ponieważ wyglądało na to, że nie od razu zajmiemy się naszymi sprawami. Pierwszy krok naprzód okazał się na tyle dziwny, że się po nim zatrzymałem, zjedna nogą przed drugą, a zwoje obłoku delikatnie oplatały mi buty. Nie chodziło o to, bym poczuł, że spadam we mgle. Powierzchnia chmury była dość solidna, jak gruby dywan na gumie. W nogach poczułem coś dziwnego. Gdy stawiałem krok, mięśnie kurczyły się i prostowały, dolna część nogi natomiast dyndała w stawie kolanowym, a kostka zesztywniała, by przejąć przenoszony ciężar ciała. Jednocześnie, tuż za odczuciem ruchu, wróciło przeświadczenie, jakobym siedział jeszcze w fotelu, w gabinecie na drugim piętrze domu Zhardanna przy ulicy Bogactwa. Gdy się skoncentrowałem, wyczułem niejasno jakiś nacisk na siedzenie i plecy do łopatek, dokładnie tak, jakbym właśnie siedział rozparty w fotelu, a nie stał, a właściwie szedł po chmurze, na co wskazywał z kolei wzrok, słuch i sygnały wysyłane przez mięśnie i kręgosłup. Łatwiej było zignorować słabsze, bardziej niejasne wrażenia, które nie pasowały do sytuacji, ale coś ciągnęło mnie jak marudnego psa na smyczy, nęcąc, by właśnie zwracać uwagę na odczucia w tle. Wcale nie było to nieprzyjemne. Teraz poczułem jakby warstwę snu, w którym wydaje ci się, że jesteś w ruchu, choć ciało jest bierne, a najwyżej od czasu do czasu się wzdraga. Ale to nie był żaden sen, przynajmniej nie taki, jaki miewa się zwykle, zwłaszcza że obserwowałem całą tę sytuację jak ktoś stojący na zewnątrz. Kiedy przyszliśmy z Jill do Zhardanna, zaraz po przyjeździe do Oolsmouth, siedział na fotelu, a jego ciało spowijał obłok, jak opakowaną mumię. Gdy patrzyliśmy, nie ruszał się, ale kiedy nam się ukazał (albo gdy wycofała się chmura-kokon), sprawiał wrażenie kogoś, kto właśnie skończył rozmowę, z którejś czegoś nowego się dowiedział. A jeśli on nie tylko rozmawiał? Jeśli został przeniesiony, by spotkać się z tą drugą osobą, a wszystkie zmysły mówiły mu, że jest tam obecny ciałem? "Jeśli"... Nie miałem wątpliwości, że teraz właśnie tak się wszystko działo. Leżeliśmy sobie w Oolsmouth; w każdym razie nasze ciała tam były. My tylko sądziliśmy, że jesteśmy gdzie indziej. Ale czy to również oznaczało, że to "gdzie indziej" nie istniało? Że wszystkie te chmury były tylko symulacją, rzeczywistością pozorną, a nie fizyczną? Nie przyszedł mi od razu do głowy pomysł, jak sprawdzić tę hipotezę. Zdawało się jednak, że bezpieczniej będzie tego nie robić, ruszyłem więc powoli za Pasookiem, chwyciłem długi kielich z płynem koloru miodu, który stał na wygodnie pływającej tam i z powrotem tacce, i starałem się sprawiać wrażenie kogoś, kto rozgląda się w poszukiwaniu innego znajomego. Najwyraźniej byłem w tym przekonujący. Ktoś po prawej oddalił się od grupy czterech osób i pomachał do mnie. Skręciłem ku niemu, a on ruszył ku mnie; był to normalnie wyglądający mężczyzna, z bujną jasną czupryną i maleńką blizną na lewym policzku. W lewym uchu wisiał kolczyk; ubrany był w obrębiony złotem szkarłat i nosił kilka gustownych klejnotów, które pobrzękiwały tu i tam. - Dawno się już nie widzieliśmy, prawda? - zapytał przypatrując mi się. - Nieprawda? - odpowiedziałem. - Chyba tak. - Ostatnio to było w tym... no, pamiętasz to miejsce, gdzie było tyle bluszczu? I tego gościa, który uważał się za urodzonego bohatera i kryptę Zastępcy? Oczywiście nie miałeś wyczucia i znalazłeś się po przeciwnej stronie niż ja, biedaku. Nigdy nie byłem do końca pewien, co cię interesowało w tym sarkofagu. A może chodziło ci o cielca? Przecież nie o bohatera? - Wiesz, jak to jest. Mam nadzieję, że nie masz do mnie urazy? - pociągnąłem z kieliszka. Podziałało to na moje podniebienie jak zaprawiany miód, ale kiedy przełknąłem, nie czułem, by coś przechodziło mi przez przełyk. - Nie wiedziałeś? Ja mam kolekcję. Facet spojrzał na mnie nieznośnie jasnymi, błękitnymi oczami. - No, no. Musisz kiedyś wpaść i zobaczyć moje zbiory. Wiesz, mam przepisaną kopię Drugiego Kodeksu Iskendariana. - Nie - powiedziałem z ogromnym niedowierzaniem. - Niemożliwe! Więc to ty miałeś go przez wszystkie lata? Nie wypożyczyłbyś jej na trochę, co? - Chcesz urządzić muzeum, hm? To rzeczywiście ciekawy pomysł. Może powinienem porozmawiać z Archiwistą Imperium. Choć najprawdopodobniej byłyby problemy z lokalem, nie mówiąc o tym, jak niewłaściwe jest dawać komuś szansę, by przeczytał jakieś słowa, od których mózg ściąłby mu się w galaretę. - Świat bywa niebezpieczny. - No tak - zgodził się. - No tak. Ale to dobrze, gdyż inaczej wielu z nas straciłoby zajęcie, jakby się to tylko rozniosło. Toast? - Czemu nie? - stuknęliśmy się lampkami. - Za niebezpieczne życie. Wydawał się tym rozbawiony, ale wlał w siebie całą zawartość kielicha. Z oczu buchnęły mu wstążki dymu. - Nieźle - stwierdziłem. - Popisy - odrzekł ponuro. - To wchodzi w krew. A propos, słyszałem o tobie i Pod Dallu. - Naprawdę? - Rzecz jasna, nie wierzyłem ani słowu. - Muszę powiedzieć, że to bardzo rozważnie. Nigdy nie wiadomo, co ludzie wymyślą. Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się serdecznie i zadziwiająco szczerze. - Masz rację - powiedział. - Masz rację. Obtarł oczy koronkową chusteczką z monogramem w języku, którego niestety nie znałem, po czym włożył ją z powrotem do kieszeni, zanim zdążyłem zapamiętać zawijasy, by mocje później komuś pokazać albo sprawdzić w jakiejś książce. - Ale poważnie, powinniśmy się czasem spotkać. Nasze zainteresowania mogą okazać się zgodne. - Naprawdę tak myślisz? Twoje i moje? Dalej chichotał. - O tak, o tak, jak najbardziej. Zadziwiająco piękna kobieta zbliżyła się do nas z grupy, którą opuścił przedtem mój nowy znajomy. Nie omieszkałem przy tym zauważyć, że wszyscy osobnicy podobni do ludzi mieli w sobie coś dziwnego, ale nawet ci najbardziej ekstrawaganccy wyglądali bardzo pociągająco. Gdy była już blisko, mężczyzna pochylił się do mnie i powiedział cicho: - Jestem w kontakcie z niejakim Maksem, który - zdaje się - należy do twoich przyjaciół. - To ciekawe - odrzekłem słabszym głosem, niż chciałem. - Należy do moich przyjaciół? Znowu uśmiechnął się przebiegle. Kobieta oparła się o niego, położyła mu rękę na ramieniu i dotknęła palcami kolczyka. - Czy o mnie mowa? - zapytała kobieta. - Och - rzekł do nas obojga. - Czy wy się już spotkaliście? - Bardzo możliwe - odpowiedziałem. - Ale jeśli tak było, to i tak nie pamiętam w jakich okolicznościach. Cóż za intrygująca suknia. Suknia kobiety raz ukazywała się, raz znikała w regularnych odstępach czasu. Za każdym razem miała inny kolor i styl, ale kiedy nie było jej widać i "zastanawiała się", jak ma teraz wyglądać, chyba zupełnie zapominała o swojej właścicielce. - Czy ona nie podlega zasadzie Zachowania Wyobraźni? - Słucham? - powiedziała. - Phlinnie, czy znasz taką zasadę? - On na pewno więcej czasu poświęca na badania niż ja. Chodźmy - zaproponował Phlinn. - Musisz popracować. Tak powiedziały jego usta, ale wygięte oczy i ciągły półuśmieszek wyraźnie oczekiwały puenty. - No cóż - zacząłem tłumaczyć. - Teoria ta polega na założeniu, że w każdym zamkniętym systemie jest tylko określona ilość wyobraźni. Jeśli weźmiemy dla przykładu ciebie, moja droga, i twój strój... rozumiesz? Rzecz jasna, nigdy nie słyszałem o zasadzie Zachowania Wyobraźni. Właśnie przed chwilą ją wymyśliłem. Ponieważ ostatnio okazywało się, że historie, które wymyślam, wszyscy wokoło chcą traktować jako prawdę, weszło mi to w nawyk, którego powinienem jak najszybciej się pozbyć. W tym przypadku, niestety, jak i w poprzednich, musiałem brnąć dalej. - Gdy strój przygotowuje sobie nowy wygląd, w systemie już nic nie zostaje. - Nic? - Nic, co ktoś inny mógłby wykorzystać, by dostrzec twoją formę - dokończyłem bezradnie. Kobieta popatrzyła na mnie, jakbym postradał zmysły, jeśli je w ogóle kiedyś posiadałem. Suknia pojawiła się znowu na jej różowych, dojrzałych kształtach, tym razem w kolorze lawendy z marszczeniami z przodu i na jednym ramieniu, ale Phlinn poklepał mnie po ramieniu i roześmiał się głośno, kręcąc głową. Poczułem jego rękę na mojej skórze, nawet o tym nie myśląc; potem przypomniałem sobie niejasno o oparciu fotela. - Idę po następnego drinka - wciąż chichotał. - Coś dla was? Kobieta poprosiła o Bojownika z Piekła, czymkolwiek to było. Phlinn odpowiedział na to uniesieniem brwi, ale potem znowu zmrużył oczy i błysnął zębami, dla dobrego wrażenia, po czym oddalił się. - Phlinn Arol - mruknąłem pod nosem. Bóg Łowców Przygód... któż inny mógłby to być? Składałem mu ofiary od lat. Ale dlaczego mówił mi o Maksie? Chyba że wiedział, kim naprawdę... - A więc podoba ci się suknia? - odezwała się kobieta. Jej suknia była teraz zielona i sięgała do kostek z kloszem i tumiurą. - Do twarzy ci w niej. - Zawsze lubiłam te zgromadzenia - mówiła dalej, zagryzając pucharem. Byłem pewien, że przedtem miała lampkę, ale teraz chyba zmieniła się ona w chrupiące ciastko w kształcie pucharu. - Tak mało mamy możliwości, by popisywać się publicznie naszym sprytem. - Trudno się oprzeć takiej pokusie - zgodziłem się. - Tak, ale po co się opierać? No, popatrz na siebie... można by pomyśleć, że przyszedłeś tu z błota. Mógłbyś chociaż postarać się lepiej wyglądać. Zastanawiałem się, ile tych Bojowników miała już za sobą. - Niektórzy wyglądają na takich, jakimi są w rzeczywistości, przynajmniej w dobrych czasach - odpowiedziałem. Jej uwaga niewątpliwie podziałała uspokajająco. Gdyby się przyjrzeć temu bliżej, to chyba można by uznać, że wszyscy nałożyli tylko sztuczne maski. Usiłowałem ustalić, czy trzeba zaprzeczyć samemu sobie, żeby stworzyć ów pozorny wygląd? Czy "wkładało" się go jak garderobę, czy też dostawało się wygląd w zamian za samą obecność? Uznałem, że pierwsza możliwość jest prawdą, a jej uwaga potwierdzała, że się nie myliłem. Nie było nigdzie lustra, ale cieszyłem się, że nie przypominam choćby krzywozębego orangutana. Z drugiej strony oznaczało to, że wyglądałem tak jak zawsze. Nie mogłem się z nią spierać. Pośród takich piękności wyglądałem jak chłopak, który przyniósł zapasy z wozu. - Bez wątpienia - rzekł Phlinn. Nie zauważyłem, że już wrócił. Był tu i wręczał kobiecie drinka. Z czerwonego płynu strzelały po hakach płomienie, jak miniaturowe rakiety, zostawiając małą mgiełkę nad brzegiem trunku z wodą sodową. - To filozofia godna podziwu - dodał. Kobieta zamruczała do niego i przytuliła się, a suknia zniknęła, by znowu się odmienić. To stawało się już naprawdę nudne. - Mówiliśmy przed chwilą, że te spotkania są niezwykle zabawne - powiedziałem. - Macie rację! - rzekł Phlinn na tyle głośno, by kilka głów zwróciło się ku niemu. - Nie tylko te spotkania, ale cały cholerny system łączności. Jedna z najlepszych rzeczy, jakie wymyślił Byron, zaraz po samym stworzeniu, naturalnie. -Kochanie! - zawołała kobieta, a jej mruczenie zmieniło się w warknięcie. - Dlaczego mówisz o nim, i to w takim miejscu? - Zaczynam być pijany - odrzekł rozsądnie. - Ale czy jestem wstawiony, czy nie, będę mówił, co mi się podoba. - To przynamniej mów ciszej, dobrze, możesz zrobić choć tyle? -cofnęła się o krok, założyła ręce na piersiach, ostrożnie trzymając alkohol i patrzyła na nas. - Oczywiście, kochanie, oczywiście. - Musiałem podziwiać jego opanowanie głosu; mówił teraz tonem czystej perswazji. Może chodził do szkoły aktorstwa, a może jego głos dostosowywał się do tych warunków. - Wiesz, byłbym ostami, który przyzna się do przyjaźni z Byronem - powiedział tym razem tonem poufałych zwierzeń. - Był z nas najsprytniejszy, ten Byron, ale nie zawsze był wystarczająco rozważny, to prawda. - Znowu popatrzył na mnie w ten swój szczególny sposób. Muszę przyznać, że naprawdę wyglądał jak bóg. - Wiesz, że to prawda. - Co jest prawdą? - zapytałem. - Byłem pewien, że wiesz. Jardin sam rzucił klątwę, ale tymczasem Byron zdążył zniknąć, oczywiście, i zmienił też swoją aurę. Nie wiem, czy klątwa kiedykolwiek za nim trafiła, czy nie, ale tak czy siak, on już pewnie nie żyje. Nie słychać było o nim od stuleci. Resztę słów słyszałem bardzo niewyraźnie; mój umysł zamknął się na pierwszym słowie i na imieniu Jardin. Gdzie ja je już słyszałem? - Zhardann? - zapytałem. - Och, więc znowu tak je wymawia? Wiesz, on przechodzi przez różne fazy, choć niewiele się w nich różni. Te stare wielojęzyczne imiona, wszyscy się zastanawiają, jak je wymawiać. Ciągle są dyskusje o spółgłoski. Ale ty z nim przyszedłeś; pewnie wiesz lepiej ode mnie, jak teraz wymawia swoje imię. Czy myślisz, że czeka nas dziś kolejna klątwa? - Poczekamy, zobaczymy - odrzekłem. - Będziemy musieli poczekać i zobaczymy. - Mhm, tak. Chyba tak. - Tak, zobaczymy, Arol - rzekł Soaf Pasook. Stał po mojej lewej stronie. - Dziwię się, że tu jesteś, ze względu na twoje uczucia. - Jeśli wiesz, co czuję, to wcale nie powinieneś się dziwić. Nigdy nie lubiłem tracić czegoś takiego. Pasook obdarzył ich jednym z tych uśmieszków, które wiele obiecywały, ale nie świadczyły o poczucie humoru. Ten wyraz twarzy mówił, że wszyscy tu zgromadzeni są dobrzy. Może bogowie mieli specjalny oddział treningowy, w którym uczono przydatnych grymasów twarzy? - A więc porzuciłeś dywersję. Chcesz stanąć z nami wszystkimi i sprawować władzę? - Absolutnie - odpowiedział Phlinn Arol. - Zwłaszcza gdy kierujecie ją przeciwko jednemu z nas, za to, że nadużył swoich uprawnień i użył śmiertelnych jako swoich pionków. A poza tym - dodał, obdarzając Pasooka swoim miłym uśmiechem. - Czy cieszysz się, widząc nas tu wszystkich i mogąc zrekompensować swoje krzywdy? - Oczywiście. Cieszę się, że znalazłeś trochę czasu. Jeśli mi wybaczysz... - Czy zrobiłeś coś, co trzeba wybaczyć? - zapytał Phlinn, udając zdziwienie. - Ha - rzekł Pasook do Phlinna. Potem zwrócił się do mnie. - Jesteśmy już prawie gotowi, by zacząć - mówił dalej, kładąc rękę na moim ramieniu i odprowadzając mnie stamtąd. Po chwili jednak zatrzymał się, gdy znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu ostatnich rozmówców. - Ten Phlinn stał się ostatnio dosyć radykalny. Wiem, że nie było cię jakiś czas i nie jesteś na bieżąco, więc pomyślałem, że może wszystko ci przedstawię. Odrobina dobrego porozumienia między nami nie zaszkodzi. - Naprawdę? - zapytałem. Moje myśli były tak niejasne, jak ta uwaga. - Może to nie do końca jego wina - rzekł w zamyśleniu Pasook. Jako Bóg Łowców Przygód ma poglądy, które podkreślają walkę człowieka przeciwko siłom człowieka i natury, ale nie przeciwko wyposażonej twierdzy, którą - szczerze mówiąc - czasami staje się ten świat pod naszymi rządami; wszyscy o tym wiemy. Chyba chodzi tu o konflikt z tymi jego cholernymi zasadami fair play. Wierność ideałom i tak dalej. A może kieruje się mylnym poczuciem obowiązku wobec zmarłego przyjaciela Byrona. Wymówił to imię z pogardą. Myślałem, że plunie na chmurę. Od wielu dni nie zadawałem otwarcie ważnych pytań. Może tu uda mi się wcisnąć choć jedno, skoro Pasook był tak bardzo daleko stąd. Może uzna, że po prostu za dużo wypiłem. - Byrona? - Tak, do diabła z nim i jego abdykacjonizmem. Gdyby się nim odpowiednio zająć, nikt by już nie usłyszał o tym pomyśle. Ten Byron był cholernie pomysłowy, aż za bardzo. Przynajmniej był z tego pożytek, dopóki nie zajął się polityką. Nie byliśmy sami, ale to mogła być najlepsza okazja, by z nim pogadać. - Posłuchaj, Pasook... - Czy mogę prosić o uwagę? Proszę o uwagę! Głos Zhardanna, albo Jardina, ale rozlewał się po chmurze tak, jakby ktoś zadął w wielką trąbę, dławiąc wszystkie rozmowy. Rozejrzałem się wokoło. Chmura zwolniła i zatrzymała się na szczycie góry, którą zauważyłem, gdy zjawiliśmy się tu we czwórkę, a Zhardann siedział dziesięć stóp ponad nami, na wymiecionej stromej skale. Nie widać było niczego, co wzmacniałoby jego głos. Wezwał jednak zebranych, a więc chciał nas tu zgromadzić. Musi znać panujące tu zasady co najmniej tak dobrze, jak pozostali, a może nawet zaprojektował i urządził to miejsce, choć wydawało mi się to mniej prawdopodobne. Czy ktoś inny zechce kiedyś postawić tam nogę, było zupełnie inną kwestią. Bogowie byli wobec siebie podejrzliwi i mieli ku temu dobre powody, więc nie wyobrażałem sobie, by popędzili na czyjś wybrany teren bez ważnej przyczyny i długich przygotowań. Nie, wydawało się, że to miejsce jest terenem neutralnym. Może nie mieli zbyt wielu reguł, ale mogłem się założyć, że jedną z nich był zakaz ekscesów na publicznych zgromadzeniach. - Dziękuję wam wszystkim za przybycie - mówił dalej Zhardann, gdy resztki rozmów szybko ucichły. - Tematem dzisiejszego zebrania jest Sapriel. Czy jest obecny? Nastąpiło kilka sekund ciszy. Nikt nie odpowiadał. - Sapriel został poinformowany o tym zgromadzeniu i zdecydował nie brać w nim udziału. Na obecnym etapie jego obecność nie jest konieczna. Skontaktuję się teraz z Saprielem i wezwę go jeszcze raz, na oczach całego zgromadzenia. Saprielu! Saprielu! Saprielu! Część powietrza na wysokości Zhardanna, lecz także przed nim nad zawieszoną chmurą, spiętrzyła się w kulę, a za nią ukazał się krystaliczny błękit nieba i pętla retrakcyjna. Potem kolor nieba w kuli ściemniał, zmienił się w kobaltowy, a kula zaczęła drgać. Zacząłem słyszeć echo głosu Zhardanna, które powtarzało "saprielsaprielsapriel"; dźwięk ten rósł, gdy kula migotała coraz mocniej, aż wszystkie sylaby, fonemy imienia zaczęły dźwięczeć jednocześnie czystym tonem. Nagle kula sczerniała. Odezwał się z niej głęboki głos o mocnym tonie. - Odejdź - powiedział. - Nie przeszkadzaj mi, jestem zajęty. - Czy są świadkowie powiadomienia? - zapytał Zhardann. - Ja zaświadczam - odezwały się cztery spośród pięciu głosów z chmury, nakładając się na siebie. Zhardann uniósł rękę. Dźwięk z kuli umilkł, a migotanie prawie się skończyło, jej barwa zaś zmieniła się w fioletowoniebieską, jak niebo przed zmierzchem. Sama kula nadal wisiała na miejscu. Jasne było, że wszystko odbywało się w ramach jakiejś rytualnej formułki, przynajmniej w zarysach. Zastanawiałem się, jak wiele z tego wiedział Maks. Interesowało go przecież wszystko, co dotyczyło bogów. Najzabawniejsze było to, że mnie, a nie jemu, przydarzyła się okazja poznania bogów "od środka". Rzecz jasna, nie miałem wątpliwości, że na ten "środek" można patrzeć z różnych punktów widzenia. Żywiłem przekonanie, że moja perspektywa dopełni tę Maksa, jeśli nie cierpiałem tego wszystkiego na darmo, ale - niestety - nie mogłem mu o tym szybko powiedzieć. A propos Maksa, odnosiłem wrażenie, że on ma swoje wejścia do nich; wiedział już zbyt wiele, by mogło to pochodzić tylko ze spekulacji. Czy jednym z jego informatorów był Phlinn Arol? Rozejrzałem się szybko i zobaczyłem Arola po prawej stronie. Nie bardzo zdziwiło mnie to, że mi się przyglądał. Wytrzymał spojrzenie na tyle długo, by rozwiać moje wątpliwości. Skinąłem mu lekko i niejednoznacznie głową i odwróciłem z powrotem do Zhardanna. - Dziękuję za przybycie - mówił Zhardann. - Wszyscy powinniśmy się cieszyć, że cała grupa okazuje taką troskę o dobro i reputację naszej społeczności. W rzeczy samej... - Do rzeczy - mruknął ktoś pod nosem, ale tak, by być dobrze słyszanym. - Doceniam waszą pobłażliwość - rzekł Zhardann trochę twardszym tonem. - To poważna sprawa i niezależnie od trudności, wszyscy się co do tego zgodzimy. Nikt z nas nie traktuje jej lekko. Czy ktoś z obecnych kwestionuje legalność tego forum? - Przejdźmy dalej - mruknął Pasook. Poszedłem za nim na początek chmury, przepychając się między grupkami słuchaczy, którzy stali lub opierali się na kępkach obłoku po drodze. Bóg, w którym nie można było doszukać się żadnych cech ludzkich- przypominający raczej długi rząd pól, ciągnących się pod czystym niebem - podniósł kwestię właściwego składu quorum, z czego wywiązała się krótka dyskusja. Dla mnie wyglądało to na kłótnie, którymi ludzie zabawiają się aż do znudzenia, z rodzaju tych, w których nikt nie ma już nic mądrego do dodania. - Jesteśmy klubem, w którym nie ma regulaminu - rzekł Pasook do siebie, a może do mnie. - Jedynym warunkiem koniecznym jest dbanie o własne sprawy. Zgodzono się wreszcie, po tym, jak ktoś powołał się na konkretny precedens, że wola działania stanowi o legalności. - Przejdźmy dalej - rzekł Zhardann. - O przedstawienie sytuacji proszę Soafa Pasooka. Pasook wdrapał się na skałę, a w równej mierze można było powiedzieć, że wpłynął. Śnieg u jego stóp był w większej części nienaruszony, choć pojawiło się za nim kilka artystycznie odciśniętych śladów. Górując tak nad zgromadzeniem bogów, snuł mniej więcej tę samą opowieść, którą usłyszałem wcześniej. Tym razem jednak pomniejszał znaczenie pierścienia, mówiąc o nim tak mało, jak mógł. Wspomniał o "tym pierścieniu, który miałem", ale nawet nie napomknął o przejściach, w wyniku których go zdobył, ani o swoim związku ze mną i rzecz jasna nawet nie wymienił imienia Pod Dalla. Zamiast tego opowiadał o swoich spokojnych zajęciach, odpowiedzialnym i ograniczonym ukazywaniu się śmiertelnikom, poszanowaniu, jakie miał dla miejscowych zwyczajów, i oddaniu dla idei zachowania obecnego stanu rzeczy. Przygotował w ten sposób publiczność do drugiej części opowieści, w której wykazał, jak wszystko to roztrzaskało się na kawałki z powodu niczym nie sprowokowanego, frontalnego ataku Sapriela. Szło mu nieźle, choć widziałem, że tłum przeczekuje wprowadzenie, by dotrzeć do samego mięsa. Rozumiałem ich niecierpliwość. W końcu to, co uwielbiali najbardziej, było wbijaniem sobie nawzajem noży w plecy. Co by im szkodziło, gdyby mogli wykonać szybki ruch przeciwko drugiemu? Przez swoje przyznanie się do klęski Pasook naraził się na to, że duża część z bogów nie stanie za nim i że straci środek zapobiegawczy, który by mu to zapewniło. Kiedy zaczął opisywać, jak Sapriel wykorzystał banki do swoich celów i jak zniszczył środowisko handlowe Oolsmouth i miejscową politykę, a zwłaszcza we współpracy z Dooglasem, tłum się ożywił. Szczerze mówiąc, nie uważałem, by zachowanie Sapriela było aż tak bezczelne, z wyjątkiem może jego obietnicy złożonej Dooglasowi. Chciałem Pasookowi pomóc, dostarczając jakichś dodatkowych informacji, ale ich nie miałem, bo to on był bezpośrednio zaangażowany w sprawę. Rzucił, co prawda, jeszcze historię o torturach, których doznał z rąk Sapriela, chcącego odebrać mu pierścień. Ta opowieść mogła zaświadczyć przecież o braku kultury i zahamowań u boga. Uznałem, że zeznanie Pasooka na forum bogów nie miało zbyt wielkiego znaczenia. Mówiłem o tym całej trójce, zanim tu przybyliśmy, ale mnie przegłosowali. Szczególnie Zhardann był przekonany, że pełne nagłośnienie sprawy pierścienia odwróci uwagę wszystkich od Sapriela, gdyż zrozumieją, że tak naprawdę pierścień był ważniejszy, i może nawet zaczną opuszczać zgromadzenie, by go szukać. Nie uważałem, że jest w błędzie, ale bałem się, że ten trybunał równie dobrze mógł wyrwać się spod kontroli, jeśli ktoś inny podejmie kwestię pierścienia i zacznie zadawać właściwe pytania. Oczywiście, gdyby ktoś inny wspomniał o pierścieniu, dostarczyłby w ten sposób pożytecznej informacji. Zhardann wolałby nawet, żeby w ogóle nie poruszać tej sprawy. Gdyby jednak zjawił się Sapriel, sam musiałby o tym powiedzieć, a bez odpowiedniego przygotowania cała dyskusja mogła spotkać się z nieufnością zgromadzonych. Z drugiej strony wszystkie te obawy mogły okazać się bezpodstawne. Zauważyłem bowiem, że tłum wierzył Pasookowi mniej więcej we wszystko. - Dziękuję, Soafie Pasooku - rzekł Zhardann, gdy ten zakończył relację, pokazując zebranym świeże blizny. Nie wpuścił jeszcze koszuli, gdy Zhardann zaczął mówić dalej. - Sam prowadziłem pewne dochodzenie i potwierdzam, że to, co Soaf Pasook powiedział, jest prawdą. - Nie całą prawdą, pomyślałem sobie, ale wiedziałem już, że Zhardann był nie w ciemię bity. - Kto jeszcze zaświadczy? - Ja zaświadczam - powiedziała Jill-tang. - Prowadziłam też dochodzenie i spotkałam się z tym Dooglasem. Nie mam wątpliwości, że jest pod urokiem boga i wierzy, że Sapriel w nagrodę podniesie go do naszej godności. Szum rozmów wzmógł się; ta uwaga trafiła do nich, tak jak Jill chciała. Zhardann uważał, że też powinienem zaświadczyć. Ale z moją (albo Gasha) reputacją miłośnika wykrętów, kto by mi uwierzył? Chyba nie mogłem też przysięgać na bogów, prawda? Ku mojemu zdumieniu, Jill pospieszyła się i powiedziała o tym wszystkim, zanim zdążyłem otworzyć usta. Zhardann rozważył sprawę i niechętnie wycofał swój pomysł. Rzecz jasna, mogłem pomieszać im wszystkim szyki i mimo wszystko wstać, złożyć publiczne oświadczenie, ale starałem się bardziej panować nad sobą, niż mi się to ostatnio udawało. Środek sali pełnej bogów nie był miejscem, w którym chciałbym wziąć rozbrat z dopisującym mi szczęściem tylko z powodu partactwa. - Będę chciał usłyszeć od Sapriela jego wersję zdarzeń - odezwał się metalicznym głosem pływający stwór w kształcie kuli, gdy ogólna reakcja zaczęła przycichać. - Ale jestem w zmartwieniu. Czy ktoś przemówi w imieniu Sapriela? - łączące się płaszczyzny zafurkotały, przesuwając się wokoło i przyglądając się zgromadzeniu, lecz kiedy nikt się nie zgłosił, głos kontynuował: - Jestem w zmartwieniu. Dbamy o świat harmonii, równowagi, naszą wolę wprowadzamy w życie ostrożnie i z rozwagą. Na tych, którzy zadają się z istotami zamieszkującymi świat, ciąży pewna odpowiedzialność: za ciągłość obyczajów, powszechny szacunek do nich, zdolność przepowiadania przyszłości. Jeśli mieszkańcy ziemi będą nas uważać za działających bezwzględnie i kapryśnie, koniunktura się pogorszy. - Tak - powiedziała palma wielkości człowieka, której korzenie sięgały gdzieś poniżej chmury; głos miała zdumiewająco zwyczajny, choć trochę zgrzytający, a wydawało się, że dźwięczał z głębi jej pnia. - Za bardzo się na nich naciska; ludzie mogą wpaść na pomysł, że da się żyć bez nas. Może nie mają mocy, ale nie są głupi. Ostatnią rzeczą, której byśmy sobie życzyli, jest utrata źródeł mocy lub, bogowie nie dopuśćcie, naszych praw do mieszkańców ziemi. Użycie tego wykrzyknika wywołało falę chichotów, ale był to nerwowy śmiech, który świadczył, że dotknięto czułego punktu. - Dlaczego mielibyśmy się ich obawiać? - zapytała kobieta, której nie mogłem dostrzec. - My panujemy, oni służą. Lepiej będzie, gdy po prostu się z tym pogodzą. - Nie znam cię - rzekła palma, bawiąc się orzechem kokosowym, wyrastającym na jej najdłuższym liściu. - Czy nikt ci nie mówił o teorii umowy społecznej? Zostaną w określonych granicach, jeśli będą wiedzieli, co jest dla nich dobre, ale my musimy zrobić to samo. Żadna strona nie może pochopnie tego zmieniać. - Ale moc... - Nie słyszałaś też o zagrożeniu mocą większą, niż jest w użyciu, prawda? - palma zaszeleściła z dezaprobatą liśćmi. Następny orzech oderwał się i spadł w tłum. - Czy ktoś mógłby udzielić tej dziewczynie kilku lekcji? Kto jeszcze kwestionuje wagę sprawy, że ten idiota może popsuć tereny polowań dla wszystkich? Według mnie Sapriel zdecydowanie przeholował. - Nie wyciągajmy pochopnie wniosków, dobrze? - odezwał się ocelot. - Uważam, że na podstawie dowodów, które do tej pory zgromadziliśmy - o napadzie na bank, walce politycznej i zachwianiu albo załamaniu rządów prawa w Oolsmouth - możemy powiedzieć jedynie, iż dzieje się coś niemądrego. Krzywię się na tych, którzy ściągają na siebie zbyt duże zainteresowanie, szczególnie gdy knują jakieś intrygi. Nie ulega wątpliwości, że większość naszego mistycyzmu zawdzięczamy tajemniczości; temu, że nie można nas poznać. Im częściej śmiertelnicy widzą nas w akcji, tym szybciej nas rozpoznają. Trudno jest być znanym i nie być zarazem w jakimś stopniu splamionym; spójrzmy prawdzie w oczy, często działamy bez umiaru, jak ludzie. Jeśli śmiertelnicy to zrozumieją, aura boskości stopnieje i ludzie pomyślą, że jedyną rzeczą, która różni ich od bogów, jest poziom mocy. Słuchając go zrozumiałem, że takie właśnie rozumowanie zaszczepili mi Maks i inni. Znajomość bogów wywołała u nich co najmniej zdolność trzeźwej oceny. W dyskusji było jeszcze wiele za i przeciw, potem bogowie przeszli do zagadnienia "bratania się". Przyjęte było, że bóg obdarza śmiertelnika swoimi szczególnymi względami albo że kontaktuje się z nim w ten czy inny sposób. Wszyscy jednak zgadzali się, że wyznaczanie protegowanego do jakiegoś celu powinno odbywać się bardzo ostrożnie. Ryba wielkości krowy, która bez widocznego zainteresowania tematem krążyła w powietrzu i oddychała swobodnie, choć nigdzie nie było tu wody, oświadczyła, jakby wygłaszała złotą myśl, że zły człowiek może wplątać dobrego boga w najpoważniejsze problemy. Ktoś zgodził się z rybą, dodając że za przechytrzonym bogiem ciągnęły się przecież jego (lub jej) zobowiązania, przymierza, powiązania i zanim się ktoś spostrzeże, przegra cała gromada. Poza tym nie działało to tylko w jedną stronę: bogowie mogli wciągać ludzi w swoje sprawy, ale śmiertelnicy też wplątywali bogów w swoje kłopoty. Jeśli nie byłeś ostrożny w doborze ludzi, którym składałeś obietnice albo zobowiązania, mogłeś stwierdzić po jakimś czasie, że jesteś zamieszany w zupełnie inną sprawę, niż się spodziewałeś. - Nawet bogu trudno się wycofać z jakiejś ziemskiej afery - powiedział facet wysoki na osiem stóp, z włosami i brodą dłuższymi od niego. Coś w jego głosie wskazywało, że powoływał się na własne doświadczenie. - Nawet jeśli uda się wycofać - dodała jakaś kobieta - to zawsze ryzykuje się utratę wiarygodności lub mocy. Rzecz jasna, bycie bogiem nie było tak prostym zajęciem, jak zawsze przypuszczałem. Nie powinienem się dziwić; w końcu miałem osobiste (choć ograniczone) doświadczenia z Gashanatantrą, a do tego dochodziły jeszcze wydarzenia ostatnich dni. Nie była to moja pierwsza myśl o Gashanatantrze ostatnimi czasy. Zastanawiałem się, czy nie ma go gdzieś tu w pobliżu. Jedyną podobną do niego osobą był Zhardann, ale o tym wiedziałem od dawna i było to bez znaczenia. Musiałem założyć, że wszyscy wokoło byli w przebraniu. Uważałem jednak, że mimo to rozpoznani Gasha, gdy go zobaczę, ale z drugiej strony ile tak naprawdę wiedziałem? Szczera odpowiedź brzmiała "niezbyt wiele". Mając to na uwadze, wiedziałem, że mogę ściskać Gashowi rękę i bawić go rozmową, nie wiedząc, kim tak naprawdę jest. Niestety, jego ta okoliczność nie obciążała. Ci bogowie prowadzili tyle gierek wiążących się ze śmiercią oraz mniejszego kalibru, że najwyraźniej przebieranie się i mylenie tropów stało się dla nich prawdziwą sztuką. To oczywiście oznaczało, że musiała istnieć sztuka docierania poza te przebrania. Jeśli tak... - A więc, czy opinią tego zgromadzenia jest, by wezwać i sprowadzić tu Sapriela? - zapytał Zhardann, używając swojej pozycji, by pchnąć sprawy naprzód. - Oświadczam, że taka jest wola zgromadzenia. Wzywam teraz ochotników, by asystując w przyzywaniu go dali przykład naszej jedności. Wybrał pięciu, w tym palmę, po czym znowu wzniósł ręce. - Saprielu! - zawołał i powtórzył, kiedy pozostali się przyłączyli. -SAPRIELU! SAPRIELU! Wisząca kula ożywiła się, zawirowała, wzdrygnęła i zadrżała na dźwięk zlewających się głosów. Kula znowu wypełniła się "atramentem". - Odejdźcie! - powiedział ten sam głęboki głos. - Jestem właśnie w środku... - Wzywamy cię! - oświadczył Zhardann. Znowu zgiął konwulsyjne palce. Kula zaczęła się powiększać, jakby ktoś pompował balon. Jak balon, ale napełniany pod wodą, gdzie napotyka znaczny opór siły, która chciałaby go zmiażdżyć. Kula odbiła się do góry siłą pięciu ochotników, którą kierował Zhardann, i kilkakrotnie podskoczyła jeszcze wyżej, gdy coś w głębi niej zadudniło. W środku zaczęło się tworzyć coś na kształt bądź człowieka, bądź orła. Postać osiągnęła już swoje rozmiary, a kula powiększyła się na tyle, by przybysz się w niej zmieścił. Postać ta okazała się mężczyzną z ciemną brodą. Sapriel rzucał się jak ryba ugodzona harpunem i ciągnięta za trawlerem. Jego ręce i nogi zacisnęły się na czymś, co wyglądało jak połyskujący kit. Ciało mogło wciąż wić się, ale bezskutecznie. Przypuszczałem, że to tylko projekcja Sapriela, mówiąc nieco jak laik o fizjologii boga, ponieważ oczywiście nie wiedziałem, czy bogowie mają ciało, czy też są czymś zupełnie innym. Był to raczej obraz, odwzorowanie boga, jakiego i my wszyscy używaliśmy w tym sztucznym środowisku. Różnica pomiędzy Saprielem a resztą z nas polegała na tym, że ten ostatni znalazł się na forum pod przymusem oraz że Zhardann na pewno zrobił coś, co unieruchomiło fizyczne ciało Sapriela, gdziekolwiek by się ono znajdowało. Od samego patrzenia na to, jak Sapriel się wije, dostawałem zawrotów głowy, jakby ktoś i mnie wciągnął wbrew woli. - To bardzo zły moment - warknął Sapriel. - Jestem właśnie w środku delikatnego... - Twój czas nie należy do ciebie - rzekł Zhardann. - Wezwano cię, byś się rozliczył. - Rozliczył? Z czego? - Soaf Pasook! - zawołał Zhardann. - Wystąp! Sapriel otworzył usta, po czym zamknął je szybko. Pasook właściwie nigdzie nie wystąpił, ponieważ wciąż stał na brzegu skały obok Zhardanna, ale trochę niżej. Podniósł jedynie rękę i wskazał nią Sapriela. Gesty były wystarczająco teatralne. - Wysłuchaj mojego oskarżenia, o Niewierny! - zaczął Pasook. Przedstawił w skrócie główne zarzuty i zakończył: - Co ty na to? - Nie muszę odpowiadać ani tobie, ani nikomu innemu! - ryknął Sapriel. - Ze względu na władzę tego zgromadzenia - powiedział Zhardann - musisz odpowiadać. Sapriel spojrzał w dół, popatrzył po uniesionych ku niemu twarzach, jakby nie zauważył wcześniej całego tłumu. - O co tutaj chodzi? - zapytał. - Panowałem nad wszystkim, zanim mnie odciągnęliście. Tak, słyszałem, że Pasook ma ten pierścień, i miałem nadzieję, że go zdobędę. Użyłem środków, które wydawały się niezbędne. Pasook wciąż niemądrze się opierał, więc owszem, rzuciłem go na kolana. Był zdany na moją łaskę - co w tym złego? Hę? Znam wielu z was, którzy robili gorsze rzeczy. Czy nagle wszyscy się nawrócili? Wyglądał na bardzo zdegustowanego. - O co tu tak naprawdę chodzi? Nawet kiedy go pokonałem, Pasook nie zdobył się na to, żeby przyznać się do klęski, która była sromotna i całkowita. - Zwrócił się do Pasooka. - Wciąż próbowałeś mnie podejść, ty tępaku... Myślałem, że nie żyjesz! - Jeszcze jedna pomyłka - odpowiedział mu Pasook. - Twoje tortury były straszne i skuteczne, ale znowu źle oceniłeś sytuację. - Nie rozważamy tu sprawy zabójstwa boga, zamierzonego czy dokonanego - wyjaśnił Zhardann. - Saprielu, masz rację mówiąc, że nic ci nie zabroni usunąć, kogo tylko zechcesz, najwyżej granice zdrowego rozsądku oraz siła powiązań twojego wroga; przecież nasze reguły postępowania są nieformalne, jeśli w ogóle istnieją. Nie w tym rzecz. Nas interesuje twój rozsądek oraz twoje nieodpowiedzialne postępowanie, bez żadnych zahamowań, w stosunku do świata śmiertelników. Nagle wydało się, że Sapriel przestraszył się, naprawdę się przestraszył. - Chwileczkę, to przesłuchanie czy lincz? Co... Sapriel wciąż poruszał ustami, ale jego głos nagle opadł do słabego szeptu. - Mimo twoich protestów - ciągnął Zhardann - intrygi się nie powiodły, więc nie możesz mówić, że cel uświęca środki. Być może prawdą jest, że zwycięzca ustala zasady, ale ty nie jesteś zwycięzcą. - Zhardann podniósł głos, żeby wszyscy go usłyszeli. - Poddaję wam do rozważenia następującą kwestię. Jeśli jeden z nas nie potrafi w sposób odpowiedzialny używać swojej mocy i nie potrafi powstrzymać się, by nie narażać na niebezpieczeństwo dobra wspólnego, to jego pozycja jest dla niego nieodpowiednia. To jest nasza prawdziwa teza. Słyszeliście świadków. Widzieliście, jak odpowiedział Sapriel. Zdajecie sobie sprawę z tego, jak poważny jest to problem. Czy życzycie sobie dalszej dyskusji, czy też już osiągnęliśmy consensus? Sapriel wciąż nie mógł się ruszyć, a pole pochłaniające dźwięki wciąż go kneblowało, lecz rzucał się na próżno w swojej klatce i najwyraźniej starał się wrzeszczeć z całych sił. Twarz mu poczerwieniała i spływał po niej pot. Jak na projekcję, było to całkiem realistyczne. Zhardann musiał zagłuszyć nie tylko jego głos, coś musiało też odbierać Saprielowi moc, bo używałby każdej jej odrobiny, żeby się uwolnić. On, podobnie jak wszyscy, wyczuwał w powietrzu zapach krwi. Cisza przedłużała się, gdy każdy z obecnych oglądał się na sąsiadów i zastanawiał się, kto też się odezwie i pchnie wszystko naprzód. Wreszcie odezwał się mężczyzna w burnusie, którego wcześniej nie zauważyłem. - Śmiertelność - rzekł. - Proponuję skazać go na śmiertelność. Z początku odpowiedziało mu poruszenie, jakby nagle wiatr uderzył w chmurę, powodując łoskot i szum przypominający szelest liści oraz wyginanie gałęzi i pni w jedną i drugą stronę. Ton był aprobujący. Jednakże ten, który przemówił, owinął się w burnus i stał jakby z boku. Pewna myśl przemknęła mi przez głowę. Jeśli projekcje otaczających mnie osób były tylko sztucznymi obrazami, to dlaczego ktoś nie mógłby wywołać ich więcej niż jedną naraz? Czy ktoś mógłby ukazać się w więcej niż jednej postaci w tym samym miejscu? Czy ten w burnusie mógł być czyimś sobowtórem? Obszedłem szybko całe poruszone zgromadzenie i zaszedłem tamtego od tyłu. - Przepraszam - odezwałem się. W tle za nim widziałem zarówno Zhardanna, jak i Soafa Pasooka. Mężczyzna drgnął, jakby się obudził, i obrócił się ku mnie powoli. - Tak? - zapytał. - Chyba się nie znamy - powiedziałem. - Chciałbym pogratulować zdecydowanego wystąpienia. - Dziękuję - odrzekł, a jego głos znowu jakby się oddalał. - Jest czas kontemplacji i czas działania. Zhardann przyglądał się wszystkiemu poprzez chmurę, czekając na odpowiednią chwilę, by znów się wtrącić. Jednocześnie rozmawiał z Jill, która podeszła do niego z tłumu i stała nieco poniżej na skraju skały. Soaf Pasook ignorował stojący przed nim tłum i pogrążył się w myślach, a jego twarz nic zupełnie nie wyrażała. Mężczyzna w burnusie postawił wyżej kołnierz i zdawał się zasypiać na stojąco. Tymczasem Pasook znowu się skoncentrował i rzekł coś do stojącej obok kobiety. Gdy mówił, jego spojrzenie wybiegło poza zgromadzenie i spotkało się z moim wzrokiem. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. Potem znowu doszedł nas głos Zhardanna; zastanawiałem się, czy przypadkiem nie używał ukrytego megafonu. - Sądzę, że celem tego zgromadzenia jest wymierzenie Saprielowi kary dotkliwej i prewencyjnej - powiedział - by w ten sposób pozbyć się spośród nas tego, kto stanowi zagrożenie. Czy ktoś chciałby się temu sprzeciwić? Znowu zapadło milczenie, każdy z bogów wstrzymał oddech. Nikt się nie odezwał, nikt się nie sprzeciwił. Zauważyłem, że tłum jakby się trochę zmniejszył; zebrani zaczęli się wymykać. - Czy zgromadzenie postanawia skazać go na śmiertelność? -zapytał Zhardann. I tym razem nikt głośno mu nie odpowiedział, ale rozległ się pomruk aprobaty, gdyż prawie wszyscy rozkoszowali się tą chwilą. Prawie wszyscy, oczywiście, ze znaczącym wyjątkiem w postaci Sapnęła. Zhardann ponownie przerwał, aby uzyskać lepszy efekt, po czym podjął: - Dobrze. Ogłaszam więc decyzją tego zgromadzenia dekret o narzuceniu śmiertelności Saprielowi. Ogłaszam również, że wyrok ten zostanie wykonany natychmiast. Czy ktoś podejmie się przewodzenia egzekucji wyroku? Wobec tego żądam uznania mojego stanu, mojej mocy; ja, Jardin, Administrator Klątw, Władca Zatracenia! Na mocy mojego urzędu i pozycji oświadczam, że moim prawem, przywilejem i obowiązkiem jest zakończyć tę sprawę jak najszybciej. Teraz przypomniałem sobie, gdzie słyszałem imię Jardin - Maks wspomniał je, kiedy rozmawialiśmy o problemach Shaa i o możliwości konfrontacji z samym Administratorem Klątw. A teraz okazuje się, że cały ostatni tydzień spędziłem w jego towarzystwie. Czasem da się zrozumieć, jak sprawy się na świecie układają. Jak już z tym skończymy, może powiem mu o tym, ha, ha. Szczerze mówiąc, byłby to ostatni z pomysłów, które bym wprowadził w życie. Kiedy tu skończymy, moim pierwszym zadaniem będzie załatwić sprawę z Zhardannem i Pasookiem; rozwikłać kwestię tego, gdzie znajduje się pierścień i co jeszcze o nim wiem, a czego jeszcze im nie powiedziałem. Słyszałem już wrzenie wody, w której mnie ugotują. Nieoczekiwanie jedna rzecz zdawała się mieć sens. Zhardann bez wahania ujawnił się jako zatwardziały konserwacjonista, oddany supremacji bogów i zachowaniu obecnego stanu rzeczy. Tego właśnie należało oczekiwać po Administratorze Klątw, którego moc i pozycja wynikała wprost z układu pozwalającego bogom bezpośrednio wpływać na działania ludzi. Zhardann rósł przez chwilę, aż osiągnął odpowiednią wielkość. - Będziesz chodził po ziemi - ogłosił. - Na zawsze utracisz chwałę przeszłości, nawet wspomnienia mocy opadną z ciebie jak pył. Będziesz żył pośród tych, co pełzają po ziemi, jak oni zestarzejesz się, staniesz się słaby i umrzesz - taki jest twój los, twoje zatracenie, taka jest twoja klątwa. Mocą swoją i powierzoną mi władzą Administratora Klątw, Władcy Zatracenia, rzucam na ciebie klątwę bezimienności! Co? - pomyślałem. Rozumiałem, że Sapriela nie ominie jego los, ale nie sądziłem, że może być to cokolwiek innego niż fizyczna śmierć. Maks nie wspominał, że czaru bezimienności używali bogowie; mówił tylko, że rzucają go ludzie. To bardzo rzadki i skomplikowany czar, mówił Maks, i dlatego tylko się o nim słyszy albo czyta, a nikt nie widział go w akcji i nie miał szansy, żeby go przeanalizować. To prawda, wspominał, że wiele czarów i czarodziejskich urządzeń, których używają śmiertelnicy, służy też bogom. Kiedy oni je stosowali, często okazywały się silniejsze, ale niekoniecznie różniły się sposobem działania albo nazwą. W tej chwili jednak nie przejmowałem się teorią. Pytanie, które przede mną stanęło, było zasadnicze, a ja nawet się go nie spodziewałem. Czy jest możliwe, by to, co właśnie przytrafiało się Saprielowi, spotkało przedtem i mnie? Czy to możliwe, że wszystko mylnie zinterpretowałem? Czyja także kiedyś byłem bogiem? Może Jill i Zhardann (lub Jardin) nie brali mnie za kogoś innego i naprawdę znali mnie przed czarem bezimienności, zanim skazano mnie na śmiertelność. Może nie wiedzieli, że spoczywała na mnie ta klątwa. Przebłyski wiedzy i błyskotliwe opinie, które czasem mi się zdarzały, nie były jednak przeciekami z połączenia z Gashanatantrą może były resztkami mojego dawnego ja, które przedzierały się przez barierę czaru bezimienności, przez pustkowie mojego osieroconego umysłu. Weź się w garść, pomyślałem z drżeniem; zaczynałem formułować refleksje tak kwieciście jak Zhardann. Uspokój się. Wszystkie te spekulacje, to może tylko pobożne życzenia. Jeślibyś w ogóle chciał być bogiem, to na pewno nie haniebnie wyrzuconym spośród swoich. Nie ulegało wątpliwości, że z zawodowego punktu widzenia warto było rozważyć czar bezimienności. Czarodzieje zapewne używali tej klątwy wobec przeciwników, kiedy chcieli zastosować coś niebanalnego, a magik, który ją znał, mógł na tym nieźle zarobić. Na pewno taki czar należał do zwyczajnego repertuaru Jardina, Administratora Klątw. Właściwie czar ten wydawał się tak poręczny, że dziwiłem się, iż nikt go częściej nie stosuje. Z drugiej strony, może tak i było. Przecież długo żyłem bez świadomości, że utraciłem pamięć o przeszłości i osobowość. Pole zakazu, które czar rzucał na osoby w moim otoczeniu, przez co oni wielu rzeczy nie zauważali, może działało i tak, że ukrywało samo istnienie czaru. Ale znowu - może dało się jednak zrozumieć, dlaczego czaru bezimienności nie używano tak często. Po co marnować tyle czasu, by zostawić kogoś na lodzie, skoro można go zabić od razu? Co innego w wyjątkowych przypadkach, kiedy ofiara może się jeszcze później przydać; można się wtedy nieźle ubawić, patrząc jak dawny przeciwnik męczy się bez pamięci, można Bezimiennego używać jako przynęty, by złapać w sidła kogoś innego. Bywa i tak, że masz za mało mocy, by winowajcę od razu usunąć, a może nawet masz jakieś moralne skrupuły przed posunięciem się do zabójstwa. Wreszcie, tak jak teraz, w przypadku Sapriela; istnieje pewien zwyczaj lub powstrzymują cię względy polityczne. Wszystko to były jednak wyjątkowe przypadki. Tak naprawdę, nic ważnego w mojej sytuacji nie zaszło, tylko zakres możliwości się powiększył. Wciąż musiałem zakładać, że ten, kto rzucił na mnie czar, był gdzieś tutaj. Może nie w pobliżu, ale na to specjalnie bym nie liczył. Jeśli go tu nie ma, to go nie znajdę i już, ale jeśli jest i udałoby mi się to ustalić, no, jak mówiłem, nie byłoby to najlepsze wyjście. Jednakże przed sprawą Sapriela sądziłem, że powinienem szukać jakiegoś człowieka, który w przeszłości był moim wrogiem, może czarodzieja, któremu podpadłem, albo dygnitarza, któremu popsułem wojenne plany, a który gotów był sowicie za mnie zapłacić. Teraz okazywało się, że wziąłem pod uwagę zbyt mało możliwości. Nie tylko jakiś bóg mógł szukać osobistej zemsty na mnie - i to pewnie któryś z bogów, z którymi byłem teraz za pan brat - ale i ja mogłem być jednym z nich. Z moich obserwacji bogów wynikało, że nie ma się czym ekscytować. Rzecz jasna, może z powodu takiej postawy zaczęły się moje kłopoty... A więc sytuacja zapowiadała się świetnie; teraz miałem jeszcze więcej powodów do zmartwień. Ludziom zaś wydawało się, że lubię takie sytuacje. Zhardann odebrał głos Saprielowi, gdy ten był w trakcie zgłaszania protestu. Zabrał się do dzieła z taką prędkością, że musiał przybyć tu z przygotowanym pakietem Bezimienności; nie tworzył go teraz od początku na naszych oczach. Twarz Sapriela pływała, topiła się, przechodziła w białą plamę, nos się rozpłaszczał, a oczodoły wypełniały. Nagle zrozumiałem, że oprócz tego wszystkiego, co widzimy, także umysł Sapriela musi ulegać spłaszczeniu i tracić swoje cechy w pustej mgle. Potem dotarło do mnie również, że Zhardann nie tyle kierował efektem Bezimienności w "wyrębie lasu" pamięci Sapriela, ile patrzył, kontrolował i odczytywał strukturę, która się ulatniała. Wiedziałem też, czego szukał. Chciał wiedzieć, gdzie jest pierścień. Obserwując tylko twarz Zhardanna wiedziałem, jak szły sprawy; dochodziła jeszcze moja intuicja. Odkrywał, że Sapriel tak naprawdę nie miał pierścienia i że nie miał go nigdy. Nie wiedziałem, ile czasu miał Zhardann, prawdopodobnie niewiele, ale potem wisząca kula zapadła się w sobie i postać Sapriela zaczęła wirować wokół własnej osi. W powietrzu pojawiła się mała czarna plamka, która zniknęła, pozostawiając po sobie kłębek czarnego dymu. Zhardann przez chwilę jeszcze patrzył w miejsce opuszczone przez kulę, a wyraz zdziwienia na jego twarzy szybko ustąpił hardości. Przygotowałem się na to, co miało teraz nastąpić, gdy tylko skończy się spotkanie i znowu będzie mógł stanąć przeciwko mnie i Pasookowi. Wciąż niemal czułem, jak buzuje umysł Zhardanna. Pasook mówił, że Sapriel zabrał pierścień. Kłamał albo ktoś wymazał ten fakt z pamięci Sapriela. Nie było to wykluczone - ktoś, kto wykradł Saprielowi pierścień, mógł zatrzeć za sobą ślady, usuwając Saprielowi odpowiednie wspomnienia. Były to myśli, na które - według mnie - Zhardann nie zwróci uwagi. W całej tej plątaninie musiałem pamiętać, że żaden z nich nie zdobył nigdy tego pierścienia, a przynajmniej od czasu, gdy Maks i ja wyłuskaliśmy go w Roosing Oolvaya. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund: Zhardann ogłosił klątwę, rzucił ją, a potem się zamyślił. Teraz zwrócił się do Pasooka. Soaf Pasook zniknął. Potem wszystko zniknęło mi sprzed oczu. Wróciła szara mgła transportacyjna, która owinęła mnie, wyłączyła zmysły, przesłaniała widoczność. Rzeczywiście uznałem, że czas było stamtąd odejść, ale czy naprawdę udało mi się wezwać pole transportacyjne? Wydawało mi się, że w ogóle nic nie zrobiłem. Okazało się, że metaboliczne połączenie jest nieprzewidywalne i warto było pamiętać, że wciąż nie wiedziałem, skąd się w ogóle ten efekt wziął za pierwszym razem, kiedy się tu znaleźliśmy, więc... Mgła opadła. Stan katalepsji, który - choć o tym nie wiedziałem - unieruchomił mnie, także już minął. Wciąż siedziałem na fotelu, ukryty miecz Monoch leżał na podłodze i opierał się o moje kolano. Fotel znajdował się w pokoju dziennym. Ale pokój się zmienił. Zmienił się nie dlatego, że ktoś go przemalował w czasie naszej nieobecności. Nie, to był zupełnie inny pokój. Był mniejszy, bez kominka - miał tylko jedno okno, a nie dwie łączące się ze sobą ściany, z długim rzędem paneli okiennych. Na ścianach wisiały też dzieła sztuki, jednak ich styl i tematy były zupełnie inne. Głównym meblem był stół bilardowy. Nigdzie też nie widziałem Jill i Zhardanna. Naprzeciwko mnie stało jedno krzesło. Siedział na nim Soaf Pasook i przyglądał mi się. - Ach, ten Sapriel - rzekł Pasook. - W głębi serca był poczciwiną. Pasook też wyglądał teraz inaczej. W ciągu ostatnich godzin zachowywał się jak interesant, który próbuje coś uzyskać w niewygodnej sytuacji; jak ktoś, kim kierowano, a nie ten, kto podejmuje decyzje. W pewnym sensie wyglądał na uśpionego. Teraz zaś owca okazywała się kimś zupełnie innym. Myśl, która przyszła mi przedtem do głowy i zrazu wydawała się szalona, teraz jednak zaczęła grać ważną rolę. Pasook miał przy boku wysadzany klejnotami puchar. Napił się z niego, obtarł usta i odstawił go na bok. - Czy mogę obejrzeć Monocha? - zapytał. - Ty nie jesteś Soaf Pasook - powiedziałem. - Jesteś Gashanatantrą. Rozdział XVIII DO TYŁU I DO PRZODU Odbijamy! - rozkazał kapitan. Zalzyn Shaa, pozbawiony marynarskiego stroju, pochylił się nad poręczą na rufie i nic nie mówił. Były kapitan powrócił do należnej mu roli, choć trochę potrwa jeszcze, zanim jego broda osiągnie dawną świetność. Kapitan przyjrzał mu się teraz, odwracając uwagę od działań załogi, pewnie po to, by upewnić się, że Shaa nie ma wątpliwości, kto jest teraz kim. Shaa skinął mu głową i zasalutował. Kapitan chrząknął dyplomatycznie i odwrócił wzrok. - Stawiać żagiel - polecił. - Tak jest, stawiać żagiel! - odpowiedziały mu okrzyki. Shaa odwrócił się i spojrzał na oddalające się doki. Na końcu nabrzeża stał Haalsen Groot z Juliem, a ten ostatni bardziej niecierpliwił się niż Groot. No cóż, Julio będzie musiał się nabiegać, by przywrócić Haalsen Traders do działania; nic więc dziwnego, że chciał wrócić jak najprędzej. A przecież były jeszcze udziały Groota w niedawno zdelegalizowanym Banku Nowego Świtu. Wielki Karlini oparł się o poręcz obok Shaa. - Kiedy Groot mówił, że żałuje, iż nie może z nami płynąć - zapytał Shaa - czy miałeś wrażenie, że jest szczery? Karliniemu nie chciało się odpowiadać. Znał już na tyle twierdzenia Shaa, by wiedzieć, w których chodzi tylko o retorykę. - A co z tą górą lodową? - Wciąż nie wiem, z czym to się łączy. Podenerwowanie Julia osiągnęło wreszcie zenit i to zadecydowało, że obaj z Grootem odwrócili się i oddalili z portu. - Jak zwykle zbyt wiele osób grało dla siebie samych - stwierdził z namysłem Shaa. - Ale w końcu wszystko udało się poskładać do kupy, przynajmniej jeśli idzie o naszego przyjaciela Groota i dobro miasta Oolsmouth. Były radny Dooglas, obecnie omdlewający bez przerwy pod uważnym okiem byłego strażnika Groota, Brzęka, w podziemiu Ratusza Ludu, zapewne jest odmiennego zdania. Również bogowie, którzy zniknęli ze sceny, być może mają własny pogląd na sprawę, ale oni nic nie mówili; podobnie było w przypadku Podstępnego Miecza. Z jego nielicznych uwag wynikało, że mógłby wiele wyjaśnić, gdyż daleko dotarł, odkąd ostatnio widzieli się w Roosing Oolvaya. Teraz spędzał czas sam na sam ze swoimi myślami. Nawet nie odwracając się, Shaa czuł, że jest za nimi i spaceruje w roztargnieniu po pokładzie. Nie tyle mruczał do siebie, ile z pewnością zastanawiał się nad sytuacjami, które nie dotyczyły statku i widocznej przed nimi rzeki. Nie mogłem przestać o tym myśleć. Wszystkie wydarzenia ostatnich dni wracały do mnie, dobre i złe sytuacje, ponieważ nie mogłem pozwolić sobie na to, by tupnąć wtedy nogą i dowiedzieć się, co to wszystko znaczyło. Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy w gabinecie Zhardanna, jako Pasooka, Monoch zaczął drżeć jak szczeniak, który wraca do tego, kto zwykle wyprowadza go na spacer. Monoch go rozpoznał, ja - nie. Gash wymówił poruszające hasło i miecz ożywił się w jego ręku. Gdy się nim zajmował, machając w powietrzu, nie przestawał mówić do mnie. - Obawiam się, że prawdziwy Soaf Pasook dożył swego końca. Pomyślałem, że Sapriel był zadziwiająco niewiarygodny, gdy opowiadał, jak zamęczył Pasooka na śmierć, tym bardziej że okazało się to prawdą. Rzecz jasna, smutne wystąpienie Sapriela mogło mieć coś ze mną wspólnego; ja potrafię być przekonywający i nie cofam się przed przesadą. Ty też nie dałeś plamy. - Stokrotne dzięki - odrzekłem sarkastycznie, choć "Dziękuję za nic" byłoby bliższe prawdy, jeśli o mnie chodzi. - Nie uprzedzaj się tak - powiedział Gash. - Jestem pewien, że to nie była dla ciebie strata czasu. To, czego się nauczyłeś, jest więcej niż słuszną rekompensatą za to, że cię wykorzystuję. Mimo to jestem dziś wspaniałomyślny. Sapriel był cierniem, który co jakiś czas sprawiał ból, i cieszę się, że usunięto go z mojej drogi, bez mojego udziału. Jestem z tego zadowolony. Moja przyjemność to dla ciebie dobry los. - Czyżby? Spojrzał na mnie zimno. - Jesteś wolny. Och. Wolny. Według prawa byłem kimś, kim powinien pomiatać, a jednak miał zamiar darować mi życie, a przynajmniej miałem nadzieję, że o to mu chodzi. - W takim razie - odpowiedziałem - dziękuję bardzo. Miałem nadzieję, że nie będzie pamiętał, jak mocno go uderzyłem, gdy wsysałem jego moc przez metaboliczne połączenie w najgorętszym czasie w Roosing Oolvaya; gdyby to sobie teraz przypomniał, nastrój mógłby mu się natychmiast odmienić. Nie chciałem, żeby mnie lekceważył, ale nie podobałoby mi się też, gdyby zaczął myśleć o takich nieprzyjemnych sprawach, więc uznałem, że lepiej będzie, jak ja pokieruję rozmową. Nie musiałem długo szukać tematu: wciąż myślałem o zgromadzeniu, z którego właśnie wróciliśmy. Coś było nie tak. Coś tu nie pasowało. Nagle zrozumiałem. - Sapriel został jednak zlinczowany - wyrzuciłem z siebie. - O ile nie zapomniałem o czymś istotnym, to nie zasłużył sobie, by tak go zdruzgotać. Przecież nikt nawet nie chciał wysłuchać, co ma na swoją obronę. - Oczywiście, że tak się stało; wszystko było fikcją. Czy ty się niczego nie nauczyłeś? Pasook zrezygnował ze wsparcia, ale Sapriel uczynił to samo. Jak myślisz, po cóż w innym przypadku wikłałby się w tak niejasną intrygę i zdawał się na ludzi? Nie miał się do kogo udać. - Gash znowu błysnął swoim mięsożernym uśmiechem. - Może ktoś mu pomagał dojść do tego miejsca, tylko on o tym nie wiedział. - Może i tak - odparłem. - Czy chcesz powiedzieć, że wszyscy na zgromadzeniu byli mu nieprzychylni? Część z nich przybyła, bo udało im się zająć część jego własności, czy tak? A niektórzy przyszli tylko dla zabawy? - Widzisz? - rzekł z aprobatą Gash. - Jednak byłeś pilny. - Czy mogę cię o coś zapytać? A co z Jill? Myślała, że wszędzie cię rozpozna, ale wydawało jej się, że ja jestem tobą, a potem nie poznała ciebie, kiedy się już pokazałeś. - Nie zna mnie tak dobrze, jak się jej wydaje - odrzekł Gash. - A Zhardann? Co z nim? Teraz wyglądasz inaczej niż ostatnio... i chyba wyglądasz jak prawdziwy Soaf Pasook... ale dlaczego przedtem przyjąłeś obecny wizerunek Zhardanna? Spojrzał na mnie tak ponad ognistym Monochem, że pomyślałem, iż moje chwile łaski zaraz się wyczerpią, jeśli jeszcze się nie skończyły. - Ta rozmowa jest skończona - oznajmił. - Czy się jeszcze spotkamy? Wciąż przyglądał mi się nachmurzony. - Och, no dobrze - rzekł wreszcie, ale nie odpowiedział na moje pytanie. - Istnieje taka możliwość.. - Przepraszam? - Jardin zajmuje się ubezpieczeniami - powiedział Gash. - Ja nie. Właśnie ubezpieczenia były jednym z powodów mojej wizyty w Roosing Oolvaya, gdy się poprzednio spotkaliśmy, jeśli sobie przypominasz. - O tak, pamiętam. Ale myślałem, że Zhardann jest Administratorem Klątw. - Jak myślisz, czy administrowanie głównymi klątwami pochłania tak dużo czasu? Ubezpieczenia zapewniają bardziej stały dochód. Przestał kręcić Monochem i wyciągnął lewą rękę do góry, do tyłu, zakręcił wokoło; usłyszałem skrzeczenie, jakby ktoś rozciągał cukierka. Gash lewą ręką podniósł tunikę i podrapał się po żebrach. Świeże blizny, znaki po igłach, otarcia skóry wyglądały jak wyblakły obraz na świeżym płótnie. Gdy opuścił rękę do boku, skóra zmarszczyła się i wygładziła. Podrapał się jeszcze raz, wpuścił koszulę i znowu pozwolił Monochowi skowyczeć. - U Zhardanna mówiłeś, że gdyby nad wami byli bogowie, tak jak wy jesteście nad nami, to oni byliby bardzo niezadowoleni z was. Czy naprawdę tak myślisz? - Ty najlepiej ze wszystkich ludzi powinieneś wiedzieć, że nie należy wierzyć w to, co mówimy - skarcił mnie. - Ale skoro Zhardann mógł skazać Sapriela na śmiertelność za złe zachowanie, to czy dowody jawnej herezji... - Po tym, co im powiedziałem, śmiertelności najmniej bym się obawiał - powiedział Gash tak oschle, jak jeszcze nigdy. - Więc po co to zrobiłeś? Dlaczego chciało ci się tym zajmować? To znaczy, nikt przecież nie wie, że to naprawdę byłeś ty, ale to było trochę nie na temat. Po co w ogóle poruszałeś ten temat? - Ciekawski z ciebie facet -zauważył Gash. - Czyż nie interesujesz się polityką? Nagle przestał wymachiwać Monochem i coś innego zdawało się między nimi przepływać. Potem znowu machnął mieczem i wypuścił go. Monoch wzbił się w powietrze i opadał wprost na moją twarz, a Gash rzekł, przekrzykując świst uwolnionej mocy: - Łap. Zatrzymaj go na razie. Wyciągnąłem rękę do góry, lecz nie kierowałem się naturalnym instynktem i nie zakryłem oczu, by potem odskoczyć na bok, co i tak - jak wiedziałem - nie uratowałoby mnie. Widziałem, jakie niesamowite ruchy ten miecz mógł wykonywać, kiedy naprawdę się na kogoś kierował, więc otworzyłem rękę i złapałem broń. Rękojeść miecza uderzyła mnie w wewnętrzną część dłoni. Dla pewności chwyciłem go i drugą ręką; mimo to miecz rzucił mną o podłogę; trzymając go w garści przewróciłem się o fotel. Rozochocony Monoch uwolnił się, a ja wiedziałem, że to złe połączenie, ale udało mi się rzucić polecenie zatrzymania, gdy zaczęliśmy się ze sobą mocować. Gdy wycie miecza ucichło, a ja zdjąłem kilim z głowy, okazało się, że Gash zniknął. Było jeszcze jedno oczywiste pytanie, które powinienem mu zadać, gdybym miał szansę, ale równie dobrze mogłem dać sobie z nim spokój. Doszedłem do wniosku, że i tak znałem odpowiedź, a chciałem pozostać przy życiu, by się nim nacieszyć. Ktoś musiał rozpuścić plotkę, która pchnęła Sapriela na ścieżkę wojenną, a przede wszystkim pogłoskę, że Pasook miał pierścień. Nie byłem przedtem pewien, kto mógł zrobić coś takiego i kto miał odpowiednią wiedzę oraz zdolności, ale teraz doszedłem do wniosku, że to najprawdopodobniej był sam Gashanatantra. Gash opowiedział mi o tym wszystkim poprzez metaboliczne połączenie, a ja poznałem już na tyle jego metody działania, by rozumieć, dlaczego to zrobił. Wiele z tego wszystkiego rzeczywiście było zgodne z prawdą. Gash i Pasook naprawdę połączyli swe siły, by odszukać Pod Dalla i zamienić go w pierścień. Pasook zdradził Gasha, być może używając do tego zmarłego Oskina Yehlei, i w tym momencie ja pojawiłem się w tej historii. Gash nie był z tych, którzy pozwalają, by zdrada uszła komuś płazem, i zobaczył, że za jednym zamachem może zniszczyć dwóch wrogów: Pasooka i Sapriela, używając mnie jako pionka i sobowtóra. Gash jednak wciąż nie miał pierścienia. Jeśli pilnował mnie wystarczająco dobrze, musiał wiedzieć, gdzie był. Być może czekał na najlepszą okazję, żeby go odebrać. Może też zdecydował, że na razie jego miejsce jest wystarczająco bezpieczne i że uda mu się wywoływać niepokoje nawet nie będąc nigdzie w pobliżu. Z drugiej strony, byłem przekonany, że odłączył się już jakiś czas przedtem, zanim odwzajemniłem mu się ostrym atakiem, więc być może stracił z oczu przekaz pierścienia i jego obecne miejsce pobytu. Jeśli tak było, to dlaczego mnie o to nie zapytał? Można by powiedzieć, że skoro wciągnął mnie wtedy w Roosing Oolvaya w kłopoty, to mógłby dać już spokój po tym, co przeszedłem ostatnio. Nie wiedziałem jednak, na co go stać i ile planów snuł naraz. Wszystko się teraz pomieszało i perspektywy się poszerzyły. Dlatego nie mogłem opędzić się od wrażenia, że prawdziwa burza gradowa intryg zbierała się nad moją głową. I czułem, że na razie spadały na mnie tylko te mniejsze, które tylko zapowiadają oberwanie chmury. Inna rzecz, może powinienem być większym optymistą. Nie poszło mi najgorzej; nie, wcale nie. Co nie znaczy, że można powiedzieć, iż poszło jak trzeba ani że nie mogło wypaść lepiej. Ale nie miałem czego żałować, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że jednocześnie dochodziłem do siebie po śmierci. Gosposia wślizgnęła się na palcach z kuchni do pokoju i ostrożnie zabrała tacę, ustawiając na niej w wielką górę zużytą srebrną zastawę. Nic przy tym nawet nie brzęknęło. Nie chce mieć ze mną nic wspólnego - pomyślał Frandjikan. Nikt by tego nie chciał, jeśli ma trochę oleju w głowie i chciałby żyć, żeby zasłużyć na drugą szansę. Dobrze jest żyć. Zamieszał wino w lampce, podziwiając jego głęboką, czerwoną barwę oraz atrakcyjny, choć zbyt malinowy aromat. Cabernet i merlot, na pewno, ale co czuć było wyraźniej? Och, oczywiście. Cabernet pół na pół z sauvignonem - to chyba wszystko. Był łasy na ten posmak młodej taniny, która ze swoją cierpkością stanowiła doskonałą podstawę trunku, z tą odrobiną pieprznego smaku. Z wielu rzeczy, które Fradi z radością pozostawił w swoim starym ciele, najważniejsza była ta podagra no i nieubłagane stępienie smaku w podniebieniu, które nie tylko pozbawiało go przyjemności jedzenia, ale następnego dnia wywoływało niemiłe odczucie. Teraz mógł bez przeszkód cieszyć się ulotnymi rozkoszami życia. Teraz jednak... ach. Fradi przypomniał sobie, że Dooglas obiecał zostać łącznikiem "słabego zasięgu", gdy tylko Sapriel go nawiedzi. A jednak trudno było przewidzieć, czy Dooglas rzeczywiście posunie się aż tak daleko. Początkowo wszystko zapowiadało się jak najlepiej: doprowadzili Groota do niewypłacalności i pozbawili go godności; logiczne też było, że następnie przejmą statek. To spowodowałoby co najmniej niewygodę jego pasażerów. Fradi miał nadzieję, że wypadki potoczą się tak daleko, że na jakiś czas usadowią się w Oolsmouth, zniweczą plany grupy Maksa dotyczące ich spotkania w wielkim mieście, a co najważniejsze, będą mogli ich obserwować i kontrolować. Kiedy Dooglas skończył tak marnie, a cała intryga wzięła w łeb, pierwsze dwie możliwości zniknęły, natomiast trzecia okazała się totalną klapą. Była jeszcze "Ręka"... wkrótce powinni złożyć raport. Zbyt wielkim żądaniem byłoby, żeby wszyscy gracze pozostawali przez cały czas w kontakcie; w tym, co zdołał ustalić, były znaczące braki. Cholerny amulet nie pozwalał nikomu z bliska obserwować Maksa, a jednym z głównych celów Fradiego i reszty było ustalenie, których sprzymierzeńców Maksa można wyłowić, a także dowiedzieć się czegoś o ich możliwościach i zdolności do szybkiej reakcji. Tak więc wiedział już wiele o Shaa, Karlinim i jego żonie, i ich nieistotnych służących, o Haalsenie Groocie, tym upartym barbarzyńcy, nie licząc samego Maksymilliana i dzieciaka Monta. Był też jeszcze jeden, który pojawił się znikąd, ale w sam raz, by wejść na pokład w Oolsmouth. Mężczyzna z laską. Nie to, żeby wyglądał na kogoś ważnego, ale nigdy nic nie wiadomo, a Fradi miał przecież wyłowić pomocników. Może ten z laską da się przekabacić... Tak więc, jeśli nawet nie dokonał zbyt wiele, to przecież cele miał określone i te akurat w znacznej mierze spełnił. Cele były ograniczone, ale Fradi mimo wszystko był człowiekiem, w każdym razie można było tak sądzić, więc wciąż mógł skłaniać się ku pobożnym życzeniom. Nikogo nie usunął ze sceny i nie zadał nikomu bólu dłużej niż na chwilę, choć gdyby sprawy potoczyły się odrobinę inaczej, na pewno by mu się powiodło. Dzięki temu wiedziałby, że żyje. Nie miał nic przeciwko gromadzeniu tajnych informacji ani nękaniu wroga, ale przecież - jeśli nie atakowałeś, to kim byłeś? Na dłuższą metę jednak zabawa mogła się popsuć. Szykowała się dużo większa sprawa, odpowiednia dla kogoś z bujniejszą fantazją. Rzecz jasna, dla dalszego poważnego przebiegu misji nie wolno o niej zapominać, oddając się sztuce. Fradi wiedział, że posunął się trochę za daleko, gdy podsunął Dooglasowi nakaz tortur, ale postanowił, że raz pozwoli sobie na jedno osobiste zaangażowanie, na swego rodzaju "podpis". Wydawało się, że ten wybryk nie będzie miał wielkiego znaczenia, ale cóż - trzeba postępować zgodnie z regułami gry. A więc ja? - zastanowił się Fradi, trzymając lampkę za krawędź podstawy i mieszając wino zręcznym ruchem kciuka i palca wskazującego; światło świec odbijało się w drobnych falach wiru, wyostrzając się jeszcze. Nie tylko sam Fradi uważał się za artystę. Był jeszcze jego patron. Nie warto zapominać o swoim patronie. Ten dostarczy kolejnego pretekstu, by nadal wyjaśniać wszystkie sprawy. Fradi nie urodził się wczoraj, nawet powtórnie. Niedobrze byłoby zwinąć żagle, dopóki nie dowie się, dlaczego "opiekun" wplątywał się w te wszystkie kłopoty, a eksperymenty Maksa aż tak go niepokoiły, że wezwał Fradiego ze zmarłych. Dopóki Fradi nie zajmie mocnej pozycji, która zapewni mu bezpieczną przyszłość - nie odejdzie. Nie, wcześniej to nie miałoby sensu. Za każdą ciekawą intrygą kryje się wiele motywów. Wkrótce Fradi wyjedzie z Oolsmouth, a wtedy zacznie się następny etap. Miał przed sobą tyle możliwości, że trudno mu się było zdecydować, skąd zacząć, jak pisarzowi nad czystym pergaminem. Może mężczyzna z laską? A co z żoną? Może ona będzie podatna. Często tak bywa z żonami. Fradi uśmiechnął się szerzej. Zobaczymy. Wszyscy jeszcze się przekonamy, co się będzie działo w Peridolu, mieście Gadzuriańskiego Imperium. 1 impedancja - oporność pozorna (przyp. tłum.) 2 refrakcja - miejsce przełamania (przyp. tłum.) 3 Koral (hiszp. - zagroda, wyodrębniona przestrzeń dla zwierząt, często otoczona wozami (przyp. tłum.).