Maksymilian Berezowski ŚMIERĆ SENATORA HOTEL "AMBASSADOR" Trzy kule, które ugodziły Roberta Francisa Kenne-dy'ego, były wymierzone w przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, tak jak prawie pięć lat wcześniej kule w Dallas pozbawiły życia aktualnego prezydenta, który nosił to samo nazwisko. Czterdziestodwuletni senator z Nowego Jorku, dziedzic ogromnej fortuny i najpopularniejszy polityk amerykański, zginął w kuchennym korytarzu hotelu "Am-bassador" w Los Angeles. Śmierć idola tłumów na brudnej podłodze, tuż przy stołach, na których rąbano krwawe połcie mięsa, była ponurym symbolem jatki pod szyldem politycznym. Strzały padły o godzinie 0.20 w nocy z wtorku na środę, z 4 na 5 czerwca 1968 roku, w momencie, gdy Robert Kennedy odniósł decydujące zwycięstwo w kalifornijskich prawyborach; ani wcześniej, ani później. Miał on zapewnione poparcie szefów machiny partyjnej kilku kluczowych stanów, pod warunkiem sukcesu w Kalifornii. To od razu postawiłoby go na czele prezydenckich kandydatów partii demokratycznej. Był więc Robert Kennedy w wyśmienitym humorze. Przekomarzał się z dziennikarzami późno w nocy i stroił żarty z siebie samego. - Kiedyś wydawało mi się - mówił - że znam się na wszystkim. Teraz wiem tylko tyle, ile dowiaduję się z telewizji. Robertowi towarzyszyła jego żona, Ethel, siostra Jean Smith z mężem, pomocnicy i sztab wyborczy, a także świta przyciągająca wyborców: astronauta John Glenn, murzyński aktywista z Missisipi, Charles Evers, filmowcy i gwiazdy z Hollywoodu na okrasę. Kilka minut po północy Kennedy udał się do hote-łownej sali balowej, zwanej Ambasadorską, żeby podzię-kować miejscowym sympatykom za poparcie i udział w kampanii. - Dziękuję wam wszystkim - powiedział w zakonczeniu. - A teraz naprzód, do Chicago, po rozstrzyga-jące zwycięstwo! Hotel "Ambassador" stoi przy eleganckim Wilshire Boulevard, oddzielony od ulicy szerokim trawnikiem. Jego wejście jest udekorowane palmami i egzotyczną roślinnością, a hali zdobi fontanna. Prawie na wprost, w odległości kilkunastu metrów od portalu, szerokie drzwi prowadzą do Sali Ambasadorskiej, połączonej la-biryntem korytarzy i przejść z innymi salami bankieto-wymi. "Ambassador" należy do amerykańskich hoteli--gigantów, w których bez przewodnika można zabłądzić; sam miałem innym razem trudności z odnalezie-' niem Ambasadorskiej mimo teoretycznej znajomości hotelowej topografii. Kiedy senator wszedł do ogromnej i nisko sklepionej sali, była po brzegi wypełniona jego młodocianymi entuzjastami. Zmieściło się ich blisko 2 tysiące. Rozległy się triumfalne oklaski, gwizdy i tupanie. - My chcemy Boba! My chcemy Boba! - skandował rozgorączkowany tłum. Znaczyło to, że chce Boba - zdrobniałe od Roberta - na prezydenta. Kennedy zszedł z podium obstawionego mikrofonami radia i telewizji i przeciskał się przez tłum, z uśmiechem ściskając wyciągnięte ręce. Zamierzał przejść do położonej o piętro niżej Sali Kolonialnej, gdzie czekali na niego wielbiciele, którzy nie zdołali .pomieścić się na górze. Potem miał odbyć krótką konferencję prasową, należącą do ustalonego rytuału. Spieszył, bo było późno, a chciał jeszcze w pobliskim klubie "Factory" uczcić z rodziną i przyjaciółmi dopiero co odniesione zwycięstwo. Senator powinien był opuścić Salę Ambasadorską przez zaplecze na tyłach podium. Ale z niewyjaśnionych przyczyn postanowił przepchnąć się przez tłum do kuchennego korytarza. Prowadzące doń wahadłowe drzwi znajdowały się w połowie sali. Ta zmiana marszruty nastąpiła niespodziewanie. Ktoś zawołał: "tędy, senatorze, tędy" - zmieniając trasę jego orszaku. Później mówiono, że tak czy owak Robert Kennedy musiałby w drodze powrotnej z Sali Kolonialnej przejść przez kuchenny korytarz - jak to uczynił dwa dni wcześniej po podobnym zgromadzeniu wyborczym w tym samym hotelu. W każdym bądź razie senator zawrócił. Tłum oddzielił go od prywatnego detektywa, Bar-ry'ego. Gdy Barry zorientował się w sytuacji, nie mógł już nadążyć za swoim szefem. Przecisnął się do niego robiąc łokciami kalifornijski dziennikarz Tim Rich. "Senatorze Kennedy!" - zawołał i wręczył kopertę ze zdjęciami z przedwyborczego zebrania w Whittier. Robert Kennedy podziękował, przyjął kopertę i ruszył dalej. Zdjęcia te nigdy nie odnalazły się. Nawiasem mówiąc poginęły również filmy nakręcone przez innych reporterów, na których można było podobno rozpoznać podejrzane później osoby. Na sali znajdowało się mnóstwo osób ze sprzętem fotogra- ficznym i kamery telewizyjne, jednak bardzo niewiele zdjęć z owego wieczoru ujrzało światło dzienne. Kemnedy'ego poprowadził w stronę kuchni rudowłosy, o atletycznej budowie, pomocnik maitre d'hótela, Karl Uecker. Senatora wyprzedzali pisarz Budd Schul-berg, współorganizator kampanii wyborczej, znany .dziennikarz Pete Hamill i murzyński reporter z Los Angeles, Booker Griffin. Tuż za nim szedł reporter radiostacji "Mutual", Andrew West, nagrywając w biegu wywiad. - Senatorze, jak pan odparuje atak Humpreya? - dopytywał West. Kennedy odparł: - Chodzi właśnie o walkę... Taśma magnetofonowa Westa odnotowała w tym miejscu suche, szybko powtarzające się trzaski. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, z tłumu zapaleńców i ciekawskich wysunęła się ręka uzbrojona w mały bębenkowy rewolwer. Wylot lufy skierowany na senatora był odległy od niego o niespełna metr. Strzały posypały się jeden za drugim. Zabrzmiały jak choinkowe petardy, ale Kennedy leżał już bezwładnie na cementowej podłodze. Miał rozchylone usta, broczył krwią i wyglądał na nieżywego. W kuchennym korytarzu rozpętało się piekło. Rozpaczliwe krzyki zmieszały się z wyciem. Stłoczony tłum napierał ze wszystkich stron. Na zamachowca, drobnego młodzika o ciemnych i kędzierzawych włosach, rzucili się pomocnicy senatora. Najpierw złapał go Karl Uecker, potem Jack Galivan i George Plimpton. Potężnej tuszy murzyński piłkarz Roosevelt Grier przytłoczył go swoim ciężarem do metalowego stołu. Zwisając nad chuderlakiem, Grier przycisnął jego rękę do stalowej krawędzi. Pomimo ogromnej przewagi fizycznej, sportowiec z trudem wyrwał rewolwer z kurczowo zaciśniętej dłoni. Na pornoc Grierowi skoczyli Raf er Johnson, zaprzyjaźniony z senatorem murzyński mistrz dziesięcioboju, i jedyny agent z ochrony Kennedy'ego, Bili Barry. Barry nie miał przy sobie broni. Jakiś mężczyzna wskoczył na stół. "Zabić bękarta"! - krzyczał starając się kopnąć zamachowca w twarz. Inni próbowali go bić, gryźć, dusić. Grier, Barry i Johnson odpychali ich do ściany. Do męża leżącego w kałuży krwi podbiegła Ethel Kennetly. Siostra Jean uklękła przy nim. Ktoś podłożył Rotwrtowi pod głowę papierowy kapelusz, jaki noszą w Ameryce podczas kampanii wyborczej, ktoś rozpiął mu koszulę i rozluźnił krawat, ktoś wachlował go gazetą. Zjawił się ksiądz i włożył w nieruchome ręce różaniec. Stojący obok mężczyzna krzyknął: "On nie potrzebuje księdza, na miłość boską, jemu trzeba doktora!" Stukilowy Roosevelt Grier płakał jak dziecko. Andrew West gorączkowo mówił do mikrofonu: - Senator Kennedy został zastrzelony - senator Kennedy został zastrzelony - czy to możliwe - czy to możliwe? To możliwe, proszę państwa. To możliwe. Został trafiony. Nie tylko on. Och, mój Boże - senator Kennedy został trafiony i jeszcze jeden człowiek - organizator jego kampanii - chyba w głowę. Jestem tu na miejscu i Raf er Johnson schwytał człowieka, który widocznie strzelał. To on strzelił - jeszcze ma rewolwer, rewolwer jest teraz wycelowany wprost na mnie. Mam nadzieję, że zdołają wyrwać mu ten rewolwer z ręki. Uważajcie. Zabierzcie rewolwer... zabierzcie rewolwer... zabierzcie rewolwer... trzymajcie się z daleka od niego... - Jego ręka przymarzła... zabierzcie jego kciuk... zabierzcie kciuk... oderwijcie kciuk... Złapcie go za palec i złamcie, jeżeli trzeba. Usuńcie się spod lufy. Odejdźcie od lufy tego człowieka. Uważajcie na rewolwer. Okay - w porządku. To Rafer. Zabierz mu broń, Raf er. Okay, teraz trzymaj. Trzymaj go. Trzymaj go. - Ladies and gentlemen, oni zabrali mu rewolwer. W tym... Już mają rewolwer... Nie wiem, czy senator umarł, czy jeszcze żyje. Nie znamy nazwiska zamachowca... Mówi Andrew West, wiadomości stacji Mutual, Los Angeles. Senatora Kennedy'ego podniesiono z podłogi. Odzyskał na chwilę przytomność, widocznie z bólu. "Och, nie, nie, nie trzeba" - jęknął. Potem zamknął oczy i zamilkł. Zabrano go windą do karetki pogotowia. Ethel uklękła przy nim. Z wyciem syren, poprzedzana przez policjantów na motocyklach, karetka pomknęła do Szpitala Centralnego, oddalonego zaledwie o milę od hotelu. Rannego od razu wniesiono do sali operacyjnej. Lekarze i pielęgniarki zostali już wcześniej zaalarmowani. Chirurg Albert Holt zauważył, że Kennedy był prawie martwy. Był nieprzytomny, nie oddychał, ciśnienie krwi zbliżało się do zera. Dr Holt zaczął od masażu serca. Zaaplikowano adrenalinę. Włączono sztuczne płuca. Senator zaczaj: dawać oznaki życia, ale stan wydawał się beznadziejny. Jedna kula ugodziła go za prawym uchem i ugrzęzła w mózgu. Druga uderzyła w ramię. Trzecia przebiła szyję. Przeżywający przed chwilą uniesienie zwolennicy Kennedy'ego pogrążyli się w desperacji. Dziewczyny płakały. Pomocnik Roberta, Hugh McDonald, krążył po hallu trzymając w rękach buty senatora. "Och, nie!" - szlochał jakiś młody chłopak. "Oni niczego się nie nauczyli" - powtarzał inny. Ktoś głucho pytał: "Cóż to za kraj ?..." Ambulansy zabrały pięć osób trafionych przez zamachowca - trzech mężczyzn i dwie kobiety. Ich życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. Kilkusetosobowy tłum zebrał się przed Szpitalem Dobrego Samarytanina, dokąd odwieziono Kennedy'ego, gdyż Szpital Centralny nie posiadał urządzeń potrzebnych w tak ciężkim przypadku. O trzeciej nad ranem czasu kalifornijskiego sześciu lekarzy pod kierownictwem profesora neurochirurgii Maxwella Andlera przystąpiło do operacji. Operacja trwała trzy i pół godziny. Z mózgu rannego usunięto prawie wszystkie odłamki, dokonano transfuzji krwi. Frank Mankiewicz, sekretarz prasowy senatora, odczytał nic nie mówiący komunikat. Lekarze oświadczyli, że następne 12 do 36 godzin będą najkrytyczniejsze. Przyjaciel rodziny, dr James Poppen, stwierdził później, że Kennedy faktycznie już nie żył w chwili, gdy go przywieziono do pierwszego szpitala. Ale robiono co w ludzkich siłach, aby go ratować. Dopiero w siedem godzin po klinicznej śmierci senatora- Mankiewicz ogłosił oficjalne zawiadomienie o zgonie. Składało się ono z jednego lakonicznego zdania: "Senator Robert Francis Kennedy zmarł o godzinie 1.44 dziś, 6 czerwca 1968 roku". - Czy zginął właśnie dlatego, że miał największe chyba szansę zasiąść w Białym Domu? Na Kalifornii zakończyła się seria prawyborów. Do wyścigu o prezydencką kandydaturę demokratów stanęli Kennedy, senator Eu-gene McCarthy i wiceprezydent Hubert Humphrey. Tydzień przed zamachem McCarthy pokonał Roberta Kennedy'ego w prawyborach stanu Oregon. Ale główną stawką była Kalifornia, stan ludny i mający siedem razy więcej wyborców. Ponadto Robert dysponował znacznie lepszą organizacją i znacznie większymi funduszami niż McCarthy. Sprawny aparat Johna Kennedy'ego nigdy nie został zdemontowany: znajdował się w stanie konserwacji. Od decyzji Roberta zależało, kiedy tryby zaczną się obracać. Jego głównym rywalem był Humphrey. To między nimi musiałaby dokonać wyboru konwencja partii demokratycznej w Chicago. Wiceprezydent miał za sobą machinę partyjną, przynajmniej dużą jej część. Kenne-dy'ego traktowały niechętnie niektóre wpływowe ośrodki establishmentu i wielkiego biznesu. Naraził się im, gdy jako minister sprawiedliwości w gabinecie swego brata toczył wojnę z monopolami w sprawie cen stali. Bogactwo rodziny Kennedych budziło nieufność. W odróżnieniu od Humpihreya senator nie był zdany na finansowe poparcie innych wielmożów. Jako prezydent miałby mniej długów wdzięczności i więcej samodzielności w sprawowaniu władzy. Kampania wyborcza jest niezwykle kosztowna i jest okresem zaciągania zobowiązań. Wielki biznes woli prezydenta uzależnionego, bezpiecznie konserwatywnego, z reguły wystrzega się silnych indywidualności, chce mieć menażera, a nie wodza. Podstawową słabością Humphreya była jego wierność wobec skompromitowanej polityki prezydenta Johnsona. Gdy Johnson został zmuszony do rezygnacji z ubiegania się o powtórny mandat, zastąpił go Hum-phrey. Dla wielu Amerykanów wiceprezydent był po prostu sobowtórem swego szefa. Wiedzieli o tym delegaci, którzy na konwencji mieli wręczać nominację. Humphrey mógł się wydawać faworytem, ale w ostatecznym rachunku partia demokratyczna pragnęła mieć kandydata, który wygrałby wybory. Kandydat, który dowiedzie w prawyborach, że zdobędzie głosy dla swojej partii w rzeczywistej elekcji, nie może być ignorowany przez bossów partyjnych. Z dwojga złego lepszy jest kandydat kłopotliwy niż posłuszny zwiastun klęski. Kennedy był popularny, od wielu miesięcy krytykował politykę Johnsona i zdobywał zwolenników. To na pewno przeważyłoby szalę na konwencji. Pupilem konkurencyjnym partii republikańskiej był Richard Nixon, podobnie jak Humphrey reprezentant, starej szkoły. Ameryka chciała przemian. Któż mógłby je lepiej uosabiać niż brat zamordowanego prezydenta, bożyszcze młodzieży, ulubieniec buntujących się Murzynów? Gdyby Robert Kennedy zdobył kandydacką nominację demokratów, zdołałby zapewne ocalić swoją partię od klęski. Podobno Humphrey liczył się z tym, że młody senator wydrze mu laury w Chicago. Z tego przeczucia miał się nawet zwierzyć przyjacielowi. Kula, która przecięła życie Roberta Kennedy'ego, błyskawicznie zmieniła przedwyborczy układ sił i perspektywy polityczne. Można się było założyć, że Hubert Humphrey zostanie kandydatem demokratów na urząd prezydenta. Nie ulegało wątpliwości, że taka prognoza zapewni kandydaturę republikanów Nixono-wi. Dopóki na horyzoncie był Kennedy, dopóty miał jeszcze jakieś możliwości Nelson Roekefelłer, który uchodził za mniej konserwatywnego, a więc groźniejszego przeciwnika dla demokratów. I wreszcie można było się spodziewać - chociaż bez absolutnej pewności - że z pojedynku Humphrey-Nixon zwycięsko wyjdzie Nixon, którego nikt nie obciążał winą za wojnę w Wietnamie i zamieszki w amerykańskich miastach. Kilkoma pociągnięciami za spust morderca wywarł wpływ równy wpływowi milionów głosujących Amerykanów. SIRHAN BISHARA SIRHAN Szóstego czerwca o siódmej rano zamachowiec stanął przed sędzią w Los Angeles, oskarżony o sześciokrotne usiłowanie morderstwa. Osadzono go w lokalnym więzieniu, wyznaczając kaucję w wysokości 250 tysięcy dolarów. Określenie kaucji było formalnością. Nie ulegało wątpliwości, że oskarżony nie posiada tak imponującej sumy, i że nie zezwolono by mu odpowiadać z wolnej stopy, gdyby ją złożył. Tożsamość napastnika nie została jeszcze wówczas ustalona. Figurował on w aktach jako "John Doe" - prowizorium stosowane przed identyfikacją. "John Doe" znaczył tyle co "Jan Kowalski". Pierwszy biuletyn policyjny opisał go następująco: "Mężczyzna białej rasy, wiek 25-28 lat, wzrost 5 stóp 6 cali (165 cm), waga 125 do 140 funtów (57-63 kg), cera śniada". Ale nie minęło parę godzin, a policja zidentyfikowała zabójcę. Komputer policyjnej centrali w Los Angeles wpadł na jego ślad odszukując kartotekę narzędzia zbrodni - rewolweru "Iver Johnson Cadet", model 55 SA, cena katalogowa $ 30.95. Ośmiostrzałowy rewolwer kalibru 0,22 został wyprodukowany przez firmę "Iver Johnson's Arms and Cycle Works" w Fitchburg w stanie Missisipi. Siedemdzie-sięciodwuletni Albert Hertz nabył go w sklepie sprzętu sportowego w Alhambrze, przedmieściu Los Angeles, w sierpniu 1965 roku, podczas murzyńskich zamieszek. Hertz podarował następnie rewolwer swojej córce, pani Westlake, która z kolei przekazała go znajomemu, osiemnastoletniemu George'owi Erhardowi. Za 25 dolarów Erhard sprzedał rewolwer w lutym 1968 roku "kędzierzawemu facetowi z Pasadeny, imieniem Joe". Ostatni właściciel rewolweru nazywał się w rzeczywistości Munir Bishara Sirhan i był rodzonym bratem oskarżonego. Teraz fakty posypały się jak z rękawa. Zamachowcem był dwudziestoczteroletni Sirhan Bishara Sirhan, emigrant z Jordanii, zamieszkały w Pasadenie, przedmieściu Los Angeles, przy ulicy East Howard, pod numerem 696. Był szczuplejszy i niższy, niż to opisano w pierwszym komunikacie policyjnym: ważył niewiele , więcej niż 50 kg i miał 155 cm wzrostu. Mały, kędzierzawy chłopczyna urodził się w palestyńskiej rodzinie Arabów-chrześcijan. W czasie brytyj-,skiego mandatu jego ojciec, Bishara Sirhan, pracował jako mechanik w stacji filtrów. Kiedy po pierwszej wojnie izraelsko-arabskiej w 1948 roku Jerozolima została podzielona, Sirhanowie uciekli do jordańskiego sektora. Ojciec stracił pracę. Głównym źródłem utrzymania siedmioosobowe] rodziny były pokątne zarobki matki. Mary Sirhan - wspominał pastor Haddad - odznaczała się "straszliwą ograniczonością umysłu i dog-matyzmem w sprawach religijnych". Jej dewocja zapewniła jednak rodzinie pomoc organizacji kościelnych ł bezpłatne nauczanie dla dzieci. Ojciec Sirhana stwierdził, że jego syn miał kompleks wyższości, który nie pokrywał się z rzeczywistymi zdolnościami. Wracał do domu wypełniony dumą, gdy tylko otrzymał w szkole pochwałę. "Nauczyciele powiadają, że będę wielkim człowiekiem" - chlubił się. Albo dopytywał: "Powiedz mi, proszę, czy jestem mądrzejszy od swoich braci?" Być może opinia starego Sirhana nie jest w 100 procentach miarodajna. Traktował swoją rodzinę surowo, w domu ciągle wybuchały niesnaski. Była mowa o rozwodzie, ale w 1957 roku Sirhanowie wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych, widocznie pod auspicjami jednej z agend ONZ, udzielającej pomocy arabskim uchodźcom. 12 stycznia przybyli do Nowego Jorku: rodzice, synowie Sirhan, Sharif, Adel i Munir oraz córka Aida. Piąty syn Saidallah przyłączył się do nich później. Ojciec niedługo zabawił w USA. Po separacji z żoną wrócił do Jordanii i osiedlił się w El Tayiba, gdzie wybudował dziesięciopokojową willę. Pochodzenie tego dobytku było niejasne. Chwilowy emigrant nie dorobił się fortuny w Ameryce. Jak na jordańskie standardy, willa była luksusem. Mówiono, że wstąpił do sekty Świadków Jehowy, którzy przyszli mu z pomocą. Byłaby to niezwykła hojność wobec bezimiennego tułacza. Jacyś świadkowie z pewnością maczali w tym ręce, ale czy - Jehowy? Reszta rodziny zamieszkała w Kalifornii. Sirhan uczęszczał do gimnazjum "John Muir High School" i robił niezłe postępy. Szkoła ta cieszyła się doskonałą reputacją. Toteż trudno było wytłumaczyć, dlaczego Sirhan przeniósł się później do "Pasadena City College" - podrzędnej szkoły zawodowej. Ale również w nowym miejscu zdobył on sobie opinię poważnego i sumiennego ucznia. Mary Sirhan znalazła zatrudnienie jako gospodyni w kościelnym przedszkolu. Jej zarobki wynosiły 195 dolarów miesięcznie. Nawet uwzględniając ewentualne świadczenia w naturze, związane z taką pracą, było to desperacko mało, o połowę mniej od zarobków uważanych za znośne. Sirhanowie mieszkali jednak w przyzwoitej, mieszczańskiej dzielnicy Pasadeny. Brat zamachowca, Sharif, początkowo pracował w biurze kalifornijskiej Konwencji Baptystów. Później uległ wypadkowi, stracił ochotę do pracy i został zwolniony. W 1963 roku Sharif posprzeczał się ze swoją dziewczyną, przeciął linki hamulcowe w jej samochodzie i nasypał prochu do silnika. Został wówczas skazany na rok więzienia z zawieszeniem. Drugi brat, Munir, ten właśnie, który kupił rewolwer od George'a Erharda, był znany jako Joe w nocnych klubach Hollywoodu podejrzanej renomy. Posądzony o handel narkotykami, przed deportacją z USA uchronił się postępowaniem apelacyjnym. Sirhanowie nie przyjęli amerykańskiego obywatelstwa, chociaż przebywali w USA dłużej niż wymagane przy natura-lizacji pięć lat, podlegali więc wysiedleniu za przestępstwa kryminalne. Sirhan, Munir i Adel zamieszkali z matką. Sharif znalazł kwaterę w Highland Park (Kalifornia). Saidal-lah początkowo osiedlił się w Nowym Jorku. Jedyna siostra, Aida, zmarła przed kilku laty. Mary Sirhan aż do pogrzebu nie wiedziała, że jej córka była mężatką. Dziwna rodzina, bez pieniędzy, a jednak nie klepiąca biedy, wychowana na Biblii i pałętająca się na klery-kalnych poboczach, a jednocześnie figurująca w policyjnych kartotekach. Był w nich notowany również Sirhan, co prawda w związku z drobnymi incydentami. Policja w Pasadenie oznaczyła jego akta "czerwoną chorągiewką", co znaczyło, że należy go mieć na oku. Po zamachu w aktach nie znaleziono nic szczególnego, co by usprawiedliwiało taką czujność. Ot, meldunek Sirhana o kradzieży jego roweru, pretensje, że go molestowano, i dwa raporty o jego udziale w zakłóceniu porządku, co jednak nie spowodowało żadnej kary. I to było dziwne: "czerwona chorągiewka" i puste akta, do których zresztą ciekawskich reporterów nie dopuszczono natychmiast. Jeszcze podczas nauki w szkole zawodowej Sirhan przystąpił do pracy na rancho Granja Yista del Rio, niedaleko miejscowości Corona w Kalifornii. Jego zajęcie polegało na oprowadzaniu rozgrzanych koni, aby ostudzić je stopniowo po biegach. Sirhan nie chciał pozostać "boyem od ćwiczeń", miał podobno aspiracje na dżokeja. Skończyło się jednak na aspiracjach. We wrześniu 1966 roku niedoszły dżokej spadł z konia i porzucił jeździectwo. Nie doznał ciężkich obrażeń. Lekarze, którzy go opatrywali, stwierdzili tylko powierzchowne zadrapania i ogólne potłuczenie. Zdaniem lekarzy jego skargi w sprawie pogorszenia wzroku były zupełnie bezpodstawne. Dr Milton Miller uznał, że oczy Sirhana nie doznały żadnego szwanku. Sirhan nie wspomniał wówczas o żadnych skaleczeniach głowy. Ale gdy dr Miller odmówił wystawienia świadectwa uszkodzenia wzroku, boy ze stajni wyścigowej zatelefonował do niego, domagając się takiego świadectwa i grożąc zemstą. Upłynął blisko rok od wypadku, zanim poszkodowany zażądał kompensacji od towarzystwa ubezpieczeń. Eksperci towarzystwa byli zdania, że pretensje Sirhana nie mają uzasadnienia. Jednakże oświadczyli oni, że nie sposób sprawdzić skargi dotyczącej potłuczenia głowy, skargi, jaką Sirhan poniewczasie zgłosił. "Odniosłem wrażenie, że on przesadza" - powiedział radca prawny towarzystwa ubezpieczeń "Argonaut", John McLaughlin, były agent Federalnego Biura Śledczego (FBI). Strony doszły jednak do porozumienia. Sirhano-wi przyznano odszkodowanie w sumie 2 tysięcy dolarów. Po potrąceniu kosztów manipulacyjnych i leczenia otrzymał on w kwietniu 1968 roku, na dwa miesiące przed zamachem, ponad l 700 dolarów. ________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ierdząc, że to ona jest prawdopodobnie poszukiwaną dziewczyną. Kathy Fulmer była owej nocy w hotelu "Ambassador" i miała na sobie białą suknię w grochy. Oznajmiła ona też, że wystraszona strzałami rzuciła się do ucieczki krzycząc: "Zabili go!" Agenci z FBI z początku dali wiarę zeznaniom Yincenta Di Pierro, lecz od razu zdezawuowali zeznania Sandy Serrano. Na pytanie, jak to jest możliwe, że różnie potraktowano świadectwo w tej samej sprawie,odpowiedziano, że "to nie jest ta sama dziewczyna". Jeśli jednak było więcej dziewcząt w sukniach w grochy, potwierdzało to, że Sirhan nie był sam. Jak się później okazało, incydent ten miał szczególne znaczenie. Wraz z Yincentem Di Pierro zeznawał inny naoczny świadek, pomywacz z hotelu "Ambassador", Jesus Pe-rez. Zauważył on Sirhana co najmniej pół godziny przed zamachem. Sirhan nerwowo kręcił się po korytarzu i trzy albo cztery razy zapytywał Pereza, czy Kennedy przejdzie tamtędy. Przypomnijmy sobie, że aż do ostatniej chwili nie było pewności, jaką drogą uda się senator, i przejście kuchenne było raczej mniej prawdopodobne. Dlaczego więc Sirhan, planując morderstwo, z zimną kalkulacją (nie popełnił go w emocjonalnym odruchu), wybrał właśnie kuchenny korytarz? Czy zbyt łatwy jest wniosek, że z drugiej strony na Kennedy'ego czekał ktoś inny? Ktoś, kto nie został uruchomiony, ponieważ nie było potrzeby? W kieszeni Sirhana znaleziono kluczyk od stacyjki samochodu zaparkowanego w pobliżu hotelu. Był to stary wóz, produkcji 1956 roku. Szef policji Reddin stwierdził, że samochód ten należał do pracownika hotelu, który znajdował się w hotelowej kuchni w chwili, kiedy padły strzały. Zgodnie z wyjaśnieniem policji pracownik ten oświadczył, że nie znał Sirhana i nie ma pojęcia, w jaki sposób Sirhan zdobył jego kluczyk. Reddin nie ujawnił, że nazwisko właściciela samochodu figurowało na liście FBI, która zawierała rejestr osób szczególnie niebezpiecznych i podlegających aresztowi prewencyjnemu na czas każdorazowej wizyty prezydenta Stanów Zjednoczonych w okręgu Los Angeles. Nie ujawniło tego również Federalne Biuro Śledcze. Reddin zapewnił jednak, że jest przekonany, iż zamach jest wyłącznym dziełem jednego człowieka. Tej pewności nie podzielał senator Henry Jackson, konserwatywny przewodniczący komisji spraw wewnętrznych Senatu USA. Jackson powiedział 10 czerwca, że jego zdaniem obaj bracia Kennedy oraz Martin Lu-ther King ponieśli śmierć w wyniku spisków. "Nie mam dowodów - oświadczył senator. - Jestem jednak osobiście przeświadczony, że zamachy te zostały zaplanowane przez grupy, nie zaś przez osobników, którzy je wykonali." Znany dziennikarz Jack Anderson ujawnił, iż zarówno Robert Kennedy, jak i dr King znajdowali się na liście egzekucyjnej ultraprawicowej organizacji "Minutemen". Anderson dodał wszakże, iż żaden z oskarżonych zabójców nie był powiązany z tą organizacją. 7 czerwca inspektor policji Peter Hagen potwierdził, że wpłynął meldunek W. J. Wooda, geologa i arabisty, który przypadkowo słyszał kilka dni przed zamachem rozmowę trzech mężczyzn prowadzoną w jordańskim dialekcie w głównej kwaterze wyborczej Kennedy'ego przy Wilshire Boulevard. Jeden z mężczyzn powiedział: "Jutro wieczorem nie będzie go w hotelu, ale możemy go tam znaleźć następnego wieczoru". Ów "następny wieczór" przypadł we wtorek, gdy wkrótce po północy Kennedy został śmiertelnie ugodzony. Inspektor poinformował, że policja bada meldunek Wooda i poszukuje trzech mężczyzn. I na tym się skończyło. Wood tymczasem przepadł bez śladu. W ostatnich dniach czerwca pastor Kościoła Baptystów Jerry Owen zaalarmował, że posiada dowody wskazujące na istnienie spisku. Pastor ten nie ujawnił swego nazwiska i znajdował się w ukryciu w obawie o życie. Wiadomość przekazał jego przyjaciel, adwokat z San Francisco, George Davis. Pastor, który uzupełniał swoje pobory handlem końmi, w dniu 3 czerwca zabrał samochodem po drodze do Los Angeles dwóch mężczyzn. W jednym z nich rozpoznał on po zamachu Sirhana. Podczas podróży pastor umówił się z nim na wieczór celem sprzedaży konia. Nabywca zjawił się o oznaczonej porze w towarzystwie dwóch kolegów i dziewczyny i przyrzekł, że nazajutrz przyniesie pieniądze. Na następne spotkanie stawili się tylko jego koledzy z dziewczyną, sugerując sfinalizowanie transakcji tego samego dnia wieczorem; był to fatalny dzień 4 czerwca. Pastorowi termin nie odpowiadał i umowa nie doszła do skutku. Po upływie doby od dokonania zamachu zadzwonił u niego telefon. Nieznajomy po drugiej stronie przewodu odezwał się krótko: "Trzymaj gębę na kłódkę, jeżeli dbasz o siebie i rodzinę". Pogróżka została powtórzona dwa dni później. Nie można być pewnym wiarygodności Owena. Wielebny pastor miał kryminalną przeszłość i koneksje z faszystowską organizacją "Minutemen". Są podejrzenia, że Owen mógł być w zmowie z Sirhanem i transakcja z końmi stanowiła nie wyjaśniony fragment spiskowych przygotowań. I na zakończenie jeszcze jedno. 3 lipca "Los Angeles Times" przyniósł relację, że policja bada meldunek brata oskarżonego, Saidallaha, który złożył skargę o zamachu na jego życie. Wedle meldunku Saidallaha został on ostrzelany na autostradzie łączącej Los Angeles z Pasadeną. Około godziny 16.30 Saidallah zauważył, że w ślad za nim jadą dwa samochody: biały mikrobus "Volkswagen" z czterema mężczyznami i zielony "Chevrolet" wiozący trzech pasażerów. W pewnej chwili jeden wóz zrównał się z nim z prawej strony, drugi - z lewej, i z białego "Volskwagena" sypnęły się dwa strzały rewolwerowe. Pierwsza kula uderzyła w płaszcz leżący na tylnym siedzeniu. Saidallah odruchowo schylił głowę. W tym momencie druga kula przeszyła boczną szybę i ugrzęzła w drzwiach. Porucznik policji Gerald Wrigh.it oświadczył, że nie wątpi w prawdziwość zeznań. Podłoże tego tajemniczego porachunku nie zostało wyjaśnione. Sam Sirhan nie strzępił języka przed śledztwem. Policjant Arthur Placencia pospieszył do hotelu "Amba-ssador" na wezwanie radiowe i znalazł się tam w kilka minut po zamachu. Placencia i drugi policjant, Travis White, eskortowali oskarżonego do więzienia. Sirhan odpowiedział trzy razy "tak" na pytania, czy zna swoje uprawnienia, czy chce adwokata i czy pragnie zachować milczenie. Przed procesem do wiadomości publicznej nie doszło ani jedno słowo z jego ust. W śledztwie, gdy pytania przybierały niewygodny obrót, uśmiechał się i mówił z głupia frant: "Sir, to zagadka!" Według określenia policji, w chwili aresztowania Sirhan zdradzał paniczny lęk przed reakcją wzburzonego tłumu, lecz jak tylko znalazł się w komisariacie, stał się "bardzo chłodny, bardzo spokojny, bardzo opanowany i zupełnie przytomny". ODBICIE W ZWIERCIADLE Po dłuższej zwłoce, 7 stycznia 1969 roku, na trzynastym piętrze Gmachu Sprawiedliwości w Los Angeles rozpoczął się proces Sirhana. W małej sali zmieściło się zaledwie 75 osób, w tej liczbie przeszło 30 dziennikarzy. Reszta sprawozdawców przyglądała się rozprawie z ekranów wewnątrzsądowej sieci telewizyjnej. Ekip TV nie dopuszczono. Zresztą po siedmiu miesiącach zainteresowanie zamachem osłabło. Matka oskarżonego była obecna na wszystkich prawie posiedzeniach sądu. Przeważnie towarzyszyli jej bracia Sirhana, Munir bądź Adel, obowiązkowo w ciemnych okularach. Rozprawie przewodniczył specjalista od kryminalistyki, sędzia Herbert Walker. Proces został pozbawiony dramatycznych spięć. Główne starcie między dwoma przedstawicielami oskarżenia i trzema adwokatami Sirhana dotyczyło wyboru ławy przysięgłych; przewlekłe targi zakończyły się wytypowaniem czterech kobiet i ośmiu mężczyzn, których na czas rozprawy izolowano od świata. Głównym, a może jedynym punktem spornym stała się kwalifikacja czynu przestępczego. Zastępca okręgowego prokuratora Lynn Compton i wiceprokurator David Fitts zarzucili Sirha-nowi morderstwo z premedytacją. Obrońcy - Grant Cooper, Russel Parson i Emil Zola Berman - utrzymywali, jakoby Sirhan popełnił je w "transie hipnotycznym", w stanie niepełnej poczytalności. Jeśli chodzi o wyrok, była to różnica między komorą gazową w San Quentin a kilkoma latami więzienia. Ale obie strony zgodziły się, że Sirhan działał sam. Compton oświadczył, że Federalne Biuro Śledcze i policja miejska przesłuchały tysiące osób i definitywnie stwierdziły, iż Sirhan nie miał żadnych powiązań o charakterze spiskowym. "Nie ma żadnych dowodów sprzysiężenia" - zapewnił Compton w połowie procesu, obiecując, że pełny tekst śledztwa zostanie ogłoszony - lecz dopiero po zakończeniu rozprawy. Więc ława przysięgłych była izolowana nie tylko od świata, lecz również od materiałów dowodowych, nawet w tym zakresie, jaki prokuratura była gotowa udostępnić później ogółowi. Adwokaci Sirhana i sam oskarżony usiłowali przedstawić zamach jako desperacki akt sfrustrowanego obcokrajowca, który nie zdawał sobie sprawy ze swego czynu. Psychiatrzy powołani przez obronę wyciągnęli cały rejestr schorzeń klinicznych, obwołali Sirhana schizo- frenikiem, przypisali mu manię prześladowczą, agresywność na tle erotycznym i zaburzenia umysłowe w wyniku wyobcowania z rodziny; jedni dowodzili, że zabójca miał kompleks wrogości do ojca, inni wybrali matkę. * Lekarze wezwani przez prokuratorów zdementowali relacje swoich kolegów po fachu. Dr Seymour Pollack oświadczył, że Sirhan symuluje zanik pamięci i jakkolwiek jest neurastenikiem, popełnił zbrodnię świadomie i z rotmysłem, a nawet planował ucieczkę w zamieszaniu, jakiego oczekiwał po zamachu. W jednej z nielicznych potyczek z adwokatami Fitts stwierdził, że Sirhan kłamie, i że obrona skonstruowała wraz z nim schemat ocalenia go od kary. W jakim stopniu domniemany morderca zachowywał się spontanicznie, a w jakim stosował się do otrzymywanych instrukcji, pozostaje w sferze domysłów. Wiadomo tylko, że sprawiał wrażenie niezrównoważonego, i wiadomo, że w trakcie przygotowań do procesu został poddany przez obrońców hipnozie za pomocą narkotyków. Co odbyło się podczas seansów hipnotycznych? I skąd hołysz, którego majątek składał się z 400 dolarów, wytrzasnął pieniądze na opłacenie trzech wysoko kwalifikowanych członków palestry? Sirhan zachowywał się spokojnie, gdy rozprawa przebiegała po jego myśli, i wybuchał niecenzuralnymi inwektywami, gdy zeznania świadków obracały się przeciw niemu lub nawet gdy świadkowie odzywali się o nim niepochlebnie. Dwa razy sędzia groził, że każe go związać i zakneblować. Nawet prokuratora Sirhan ostrzegł: "Sir, jestem bardzo impulsywnym człowiekiem!" Ale na pytanie Coopera: "Czy uważasz się za zupełnie normalnego?" Sirhan pokręcił głową: "Nie sądzę, abym był szaleńcem". Jego zeznania były dziwaczną plątaniną, poruszały się skokiem wahadłowym; żywiołowo czy według wzoru? Któregoś dnia Sirhan oznajmił, że zamordował Kennedy'ego z zimną krwią. - Wycofuję poprzednie zeznania - rzekł wyzywająco. - Nie ma takiej procedury - odparł sędzia. Sirhan wrzasnął: - Do diabła z nią! - Więc czego pan chce? - spytał zdumiony sędzia Walker. - Proszę o egzekucję - odparł Sirhan. W trzy dni później wyparł się wszystkiego, zasłaniał się niepamięcią i "zaćmieniem świadomości". Mówił na zmianę, że nie miał zamiaru zabić senatora i że zabił Po dwudziestu latach psychicznych przygotowań; że jest zwolennikiem zasady niestosowania gwałtu i że wyznaje konieczność mordowania swoich wrogów. "Kiedy zobaczyłem Kennedy'ego tego wieczoru, wydawał mi się świętym; polubiłem go" - powiedział, aby potem rzucić: "Czy zabiłbym go wcześniej, gdybym mógł? - Tak!" "Byłem chory i zmęczony czując na sobie piętno cudzoziemca" - mówił Sirhan. To mogło być prawdą. Ale nosicielem szowinizmu i nacjonalistycznych uprzedzeń jest w Ameryce prawica, do której Robert Kenne-dy nie należał. Więc Sirhan miałby wyładować swoją gorycz i swoje kompleksy na człowieku, którego uważał - według jego własnych słów - za rzecznika mniejszości etnicznych? I znów powracał jedyny motyw morderstwa: poparcie Kennedy'ego dla Izraela, które - jak wspomniałem - bynajmniej nie było w USA czymś wyjątkowym; przeciwnie, właśnie polityków sympatyzujących z Arabami trzeba było szukać ze świecą. Sirhan powoływał się na wspomnienia o wojennych okrucieństwach z czasów konfliktu palestyńskiego w 1948 roku; ale wtedy liczył cztery lata. Motywu tego nie można sprowadzać do zera, lecz celowe zgęszczenie farby nasuwało podejrzenia. Opis majaczeń Sirhana zajął poczesne miejsce w postępowaniu dowodowym. Sam oskarżony zeznawał, że praktykował magię; wkładał ponoć rękę do wrzącej wody i odczuwał chłód albo wpatrywał się w swoje odbicie w zwierciadle tak długo, aż widział w nim Roberta Kennedy'ego. Z przewodu sądowego nie wynikało jednak, że Sir-han działał "w transie." W swoich zapiskach bazgrał, że musi zabić senatora: "Robert F. Kennedy musi zostać zamordowany, zamordowany, zamordowany..." Dwa dni przed zamachem kupił specjalną amunicję o właściwościach podobnych do dum-dum, powodującą ziejące rany, oraz ćwiczył strzelanie do celu. Wbrew swoim całkiem przemyślanym twierdzeniom, że po raz pierwszy widział Kennedy'ego na własne oczy w dniu zamachu, przeprowadził rozpoznanie hotelu "Ambassa-dor" 2 czerwca, gdy senator występował na zgromadzeniu wyborczym. Pani Louise Carter, od wielu lat zatrudniona przez pisarza i scenarzystę filmowego Budda Schulberga (przyjaciela Kennedych), była tego dnia w hotelu "Ambassador". Spotkała ona tam młodego człowieka, którego zachowanie - jak się zwierzyła nazajutrz - przyprawiło ją o niepokój. Myszkował on po scenie Sali Ambasadorskiej, zaglądał ciągle za kurtynę i niepokoił się spóźnieniem senatora. Podejrzanemu towarzyszył inny mężczyzna w tym samym wieku i o podobnie śniadej twarzy, z futerałem od skrzypiec. Fatalnego wieczoru "przypadkowy zabójca" dopytywał hotelowego elektryka, Hansa Bidstrupa, o marszrutę Roberta Kennedy'ego i o to, czy ma on ochronę. Rozmyślnie pozostawił w samochodzie portfel z dokumentami, który wedle zeznań świadków zawsze nosił przy sobie - chociaż i tego się wypierał. Wreszcie, jak pamiętamy, podczas pierwszego przesłuchania w komisariacie policji bardzo przytomnie posługiwał się prawem oskarżonego do zachowania milczenia, aby przed porozumieniem się z adwokatami nie składać zeznań na własną szkodę. Detektyw, który indagował go natychmiast po zamachu, porucznik William Jordan, wspominał, że Sirhan sprawiał wrażenie rozgarniętego człowieka i zadawał pytania świadczące o przytomności umysłu; między innymi upewnił się, czy policja nagrywa na taśmę magnetofonową rozmowe w komisariacie. Robertowi Kaiserowi, autorowi książki "RFK musi umrzeć", FBI udostępniło część archiwalnych małeriałów i - być może - raportu, który liczył 6 tysięcy stron. Kaiser zauważył, że w swoich notatkach Sirhan łączył zabójstwo Roberta Kennedy'ego z zapłatą, jaką miał otrzymać z niewiadomych źródeł. Gdziekolwiek figurowało nazwisko senatora, zawsze znajdował się dopisek: "Proszę wypłacić na żądanie Sirhana". Formuła ta, zbliżona do standardowych napisów na czekach bankowych, powtarzała się tylko obok słów "zabić" lub "Kennedy". Notatnik Sirhana zawierał nawet aluzje do udzielonych mu widocznie instrukcji, by zapomniał o obietnicach wynagrodzenia. "Nigdy nie słyszałem - pisał - o wypłacie 80 tysięcy na żądanie tego czy tamtego". Kaiser nie wyklucza, że te postrzępione zdania są dowodem, iż Sirhana zwerbowano po prostu za pieniądze I osłodzono przyrzeczenie niewielką zaliczką. Było zdumiewające, że doświadczeni oficerowie śledczy nie tknęli tego tropu. Połapałby się na nim byle wyrostek. Sirhan podobno nigdy nie wytłumaczył znaczenia zapisków dotyczących pieniędzy. Raz zapytany przez swego adwokata, odparł pytaniem: "Jeżeli je dostałem, to gdzie się one podziały?" A więc poparcie Roberta Kennedy'ego dla Izraela niekoniecznie musiało być jedynym, czy nawet głównym motywem spiskowej działalności Sirhana. Polityczny motyw mógł być sfingowany. Zresztą zarówno policja, jak też Federalne Biuro Śledcze zdobyły świadectwo, że Sirhan miał koneksje z politycznymi ekstremistami prawicy i zorganizowanym podziemiem przestępczym. Władze tego nie ujawniły. Publiczności zaprezentowano portret schizofrenika. Ale ten schizofrenik, myszkujący wśród liberałów, a powiązany z prawicą i z amerykańskim wywiadem, pod tym względem szalenie przypominał zamachowca sprzed pięciu lat - Oswalda, rzekomego zabójcę prezydenta Kennedy'ego. Czyżby taka zbieżność cech była zwykłym przypadkiem? Czy uznać Sirhana za człowieka niespełna rozumu - czy raczej za histerycznego spryciarza o zacięciu fanatycznym, który był dość inteligentny, aby swoje słabości wykorzystać dla prób uniknięcia wyroku śmierci; dość przebiegły, aby stosować się do instrukcji swoich obrońców po zamachu? A czy również czyichś innych przed zamachem? Planowanie morderstwa - aż przytoczonych faktów wynika niezbicie, że było ono planowane, i co do tego nie miało wątpliwości ani oskarżenie, ani ława przysięgłych - wymagało pewnej precyzji umysłu, jaką Sirhan się nie odznaczał. Parametry jego osobowości czyniły go raczej przydatnym do roli wykonawcy. Zjtś jego manie, obsesje, kompleksy i skłonności do fanatyzmu pozwalały nim kierować. Skazanie Sirhana wymagało udowodnienia winy tylko jemu. Został on też w kwietniu 1969 roku uznany winnym i skazany na karę śmierci za morderstwo z premedytacją; wykonanie wyroku jest z kolei zależne od władz stanowych. Jeszcze zanim wyrok zapadł, przygotowano dla Sirhana elegancki apartament więzienny, składający się z dwóch pokoi z kuchnią i łazienką. Takich wygód nie miał on na wolności. Dziwny był to sposób traktowania mordercy. Ale nie 'o to przecież chodzi. Już na pierwszy rzut oka nie ulegało wątpliwości, że rozprawa niemal całkowicie pominęła okoliczności zamachu, wskazujące na możliwość spiskowych powiązań Sirhana. Podczas pobytu w Los Angeles w niespełna rok po zamachu natrafiłem na dodatkowe poszlaki takich powiązań. ZAPROGRAMOWANY JAK KOMPUTER? Przede wszystkim powróćmy do samej rozprawy. W pierwszych dniach po zabójstwie Kennedy'ego, kiedy reporterzy na własną rękę zagłębiali się we wszystkie dostępne szczegóły, poświęcono specjalną uwagę owej dziewczynie w białej sukni w czarne grochy, która miała rozmawiać z Sirhanem w kuchennym korytarzu, a później wyskoczyć z sali z okrzykiem: "Zabiliśmym go! Zabiliśmy go!" Podczas śledztwa policja zaprezentowała pierwszą dziewczynę w sukni w grochy. Była to dwudziestotrzyletnia tancerka z klubu nocnego, Kathy Fulmer, która z wyglądu nie przypominała wspólniczki Sirhana. Czy panna Fulmer była krytycznej nocy w hotelu "Amba- ssador"? Być może była. W każdym bądź razie zaprezentowanie osoby, której wygląd samoczynnie oczyszczał ją z podejrzeń, było pociągnięciem zdumiewającym. Kathy Fulmer umarła w czasie procesu, podobno wskutek zażycia zbyt dużej dozy środków nasennych. Może nic w tym nadzwyczajnego, a może wręcz przeciwnie. Wiadomo na przykład, że przed samobójstwem (?) Kathy Fulmer napisała szminką na lustrze w pokoju motelowym tajemnicze proroctwa na temat trzeciej wojny światowej, co do repertuaru kabaretowej dziewczyny raczej nie należy. Jej koleżanka wyznała później, że Kathy grożono śmiercią. Na procesie jako świadek zeznawała druga dziewczyna w sukni w grochy, Yalerie Schulte. Co do jej obecności w hotelu "Ambassador" nie ma wątpliwości. Ale miss Schulte jeszcze mniej odpowiadała rysopisowi podejrzanej niż Kathy Fulmer: w odróżnieniu od nieznajomej nie była brunetką o śródziemnomorskiej urodzie, lecz anglosaską blondyną; nosiła suknię zieloną w żółte grochy zamiast białej w czarne grochy; stała daleko od Sirhana; zaś przede wszystkim chodziła o kulach po wypadku narciarskim, nie mogła więc biec. Gdzie więc była trzecia dziewczyna w sukni w grochy? Ta autentyczna, autentyczna przynajmniej w tym sensie, że na nią kierowały się podejrzenia, a jej aparycja wypadała zgodnie z opisem w początkowej relacji kilku naocznych świadków zamachu. Trzecia dziewczyna jakby zapadła się pod ziemię. Udostępniono mi taśmę z nagraniem relacji Bookera Griffina, reportera murzyńskiej rozgłośni KGFJ w Los Angeles. Naoczny świadek wydarzeń w hotelu "Ambassador", Griffin złożył tę relację miejscowemu dziennikarzowi i producentowi płyt, ponieważ nie został wezwany do zeznań na procesie i nie zezwolono mu nawet podzielić się swoimi spostrzeżeniami na falach eteru w radiostacji, gdzie był zatrudniony. Murzyński reporter oświadczył, że widział Sirhana w kuchennym korytarzu z ciemnowłosą dziewczyną w białej sukni w grochy oraz z mężczyzną; że po zamachu wybiegli oni z hotelu, zaś on puścił się w pogoń, lecz zgubił ślad. Wedle Griffina do składania zeznań dopuszczono na procesie jakoby tylko tych świadków, którzy albo mogliby obalić posądzenie o spisek, albo po prostu mówili, czego od nich oczekiwano. Griffin swoich spostrzeżeń nie krył: meldował o nich policji i agentom FBI. W toku rozprawy o kontrowersyjnych relacjach nie wspomniano. Reporter był zdania, że władzom zależało na uproszczonej wersji wydarzeń, aby ocalić dobre imię miasta i wizerunek Ameryki w świecie. W tym samym nagraniu nauczyciel Charles Dirks opisał dziewczynę w białej sukni w grochy, podobnie jak to uczynili natychmiast po zamachu panna Sandy Serrano i Yincent Di Pierro. Tim Rich, dziennikarz z kalifornijskiej gazety "Whittier News", oświadczył, że widział dziewczynę, przypominającą z opisu tajemniczą nieznajomą, w towarzystwie wysokiego mężczyzny, uciekających taksówką. Tę samą parę zaobserwował w hotelu młody Murzyn, George Green. Nikt z nich nie został powołany na świadka, chociaż przez salę sądową przewinęło się 90 osób. Policja Los Angeles w końcu oficjalnie uznała, że w ogóle nie było żadnej dziewczyny w sukni w grochy, że jej obecność jest płodem wyobraźni. Ale sześciu naocznych świadków widziało towarzyszkę Sirhana, potwierdziło ten fakt w relacjach dla telewizji natychmiast po zamachu, gdy miało go świeżo w pamięci - i pięciu świadków zeznań nie wycofało. Dziewczyna w sukni w grochy przeszkadzała oficerom śledczym, bo wywracała tezę o samotności Sirhana. Pisarz Budd Schulberg, również naoczny świadek zamachu, zwrócił uwagę, że policja Los Angeles, podlegająca ultraprawicowemu burmistrzowi Samowi Yor-ty'emu, w ogóle nie przesłuchała przyjaciół Kenne-dy'ego, którzy towarzyszyli mu w Sali Ambasadorskiej. ' Policja - pisał Schulberg w rocznicę zamachu - "nie skontaktowała się przez wiele miesięcy lub w ogóle nigdy z licznymi kluczowymi obserwatorami. Nie uczyniła tego również FBI. Duża ilość ważnych świadectw, mogących chociaż częściowo wpłynąć na charakter całej sprawy, nigdy nie ujrzała światła dziennego w sądzie". Nie wezwano również panny Serrano. Podobno elektronowy "wykrywacz kłamstw" (lie-detector) uznał ją za osobę niewiarygodną; ale wiadomo również, że "wykrywacz kłamstw" jest niewiarygodnym aparatem. Składał natomiast zeznania Yincent Di Pierro, student, który był tak blisko miejsca zamachu, że krew padającego senatora opryskała mu twarz i okulary. Di Pierro wyparł się swoich słów popartych przysięgą bezpośrednio po morderstwie; stwierdził, że wymyślił historyjkę o dziewczynie, która rozmawiała z Sirhanem. Jaka wersja młodego Yincenta była bardziej wiarygodna? I dlaczego przed oblicze sądu postawiono świadka, składającego zeznania zgodne z tezą prokuratury, zaś kontrowersyjnych skazano na milczenie? Wyparł się pierwotnych zeznań także kasjer strzelnicy, Everett Buckner, który początkowo upierał się, że kobieta i mężczyzna towarzyszący Sirhanowi nie byli osobami przypadkowo spotkanymi. Ostatnią wersję kasjera potwierdziła owa pani, Claudia Williams. W tym wypadku nie jest wykluczone, że Buckner z początku uległ psychozie i swoje wrażenia podał za rzeczywistość. Bardzo znamienny incydent przydarzył się podczas rozprawy, gdy zeznawał Larry Arnot, sprzedawca w sklepie z amunicją, w którym Sirhan l czerwca 1968 roku kupował pociski "mini-mag". Arnot potwierdził na procesie, że Sirhan przyszedł do sklepu z dwoma mężczyznami; zresztą to samo oświadczyli natychmiast po zamachu właściciele sklepu "Lock, Stock N'Barrell", Ben i Dona Heniek. Prokurator ostro zareagował na upór Arnota. "Musiał pan pomylić Sirhana z kimś innym" - powiedział nieprzyjaźnie. Jeżeli żadnego spisku nie było i Sirhan kupował amunicję z przyjaciółmi, którzy jego planów nie znali, sam fakt zakupu we trójkę nie powinien wywołać ani podejrzeń, ani próby zbicia świadka z pantałyku. W tym kontekście reakcja prokuratora zdaje się wskazywać, że zależało mu na zdyskredytowaniu zeznań, które prowadziły do poszlak spiskowych i wykraczały poza ramy jednoosobowej winy i odpowiedzialności Sirhana. Tę jednoosobowość władze uznały za pewnik nie w rezultacie rozprawy, lecz przed jej rozpoczęciem, w wyniku śledztwa. Ben Herrick powiedział później: "Nie podobało mi się manipulowanie procesem. Na przykład, zeznania ( Arnota. Sprzeczności. Najpierw pytają mego subiekta, , czy sprzedawał amunicję. On odpowiada, że sprzedawał, a oni na to, że nie zdał testu w wykrywaczu kłamstw. Żądają więc od niego znalezienia kopii rachunku. I kiedy Arnot paragonem ostatecznie dowodzi, że mówił prawdę, znów zarzucają mu kłamstwo i skreślają z listy świadków!" Donę Herrick policja nachodziła i nakłaniała do zmiany zeznań: dla "czystości" przewodu Sirhan koniecznie musiał być sam jak palec. Dlaczego Larry Ar________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ podejrzane tło wypadów Sirhana. Któż bowiem byłby zainteresowany w zatajeniu zwykłych wyjazdów? Nici prowadzących do źródeł zamadiu było dużo, lecz ginęły w labiryncie. Tak być musi iło. Jeden niepoczytalny emigrant został rzucony na pożarcie, zgaszono reflektory i zapadł przytulny mrok KTO ZABIŁ KENNEDY'EGO Mrok nie był jednak szczelny. Wyświetleniem tajemnicy zajął się Narodowy Komitet Badania Zamachów - ochotnicza organizacja, która na podstawie szczegółowych analiz doszła do wniosku, że bracia Ken-nedy i dr King nie zginęli z rąk Oswalda, Sirhana i Raya, lecz od kuł innych spiskowców. We wszystkich trzech zamachach na pierwszy plan wystawiano pionka, przeznaczonego "na pożarcie". Czy uparcie powtarzający się schemat mógł być tylko zbiegiem okoliczności, techniką adoptowaną i kopiowaną w myśl c udzego wzoru? Byłem w kontakcie z Charachem i z Komitetem. Wy -niki ich śledztwa w dużym stopniu pokrywały się. W kilka lat po śmierci senatora poszlaki na temat sekretnego sprzysiężenia stały się znacznie bardziej wiarygodne i pewne. Po raz pierwszy padło nazwisko prawdopodobnego zabójcy Roberta Kennedy'ego. Pomocnik maitre d'hótela, Karl Uecker, prowadził senatora za rękę przeciskając się przez wypchaną Salę Ambasadorską. Usłyszawszy pierwszy wystrzał, przyjął go za zabawę z korkowcem. Ale po drugim strzale Kennedy puścił rękę Ueckera i złapał się za głowę. Zadrasnęła go kula Sirhana i pozostawiła powierzchowną ranę. Widząc nagle przed sobą wymierzony pistolet, Uecker połapał się, że to nie zabawa. Rzucił się na Sirhana i przycisnął go do kuchennego stołu. Wytrąciło to zamachowca z równowagi i zmieniło tor następnych pocisków. Za trzecim strzałem Sirhan spudłował, zaś kolejne raniły osoby postronne. Tymczasem Kennedy cofnął się lekko do tyłu. Uecker stanowczo zaprzeczył, jakoby wylot lufy Sirhana znajdował się o kilka cali * od głowy Kennedy'ego. Jest to niezwykle ważna sprawa. Wokół śmiertelnej rany pozostały odpryski prochu, świadczące o bliskich pozycjach mordercy i ofiary. Pomocnik maitre d'hótela, który był najbliżej senatora i obezwładnił wraz z innymi Sirhana, stanowczo zapewnił, iż Jordańczyk nigdy nie był w odległości mniejszej niż kilka stóp.** A zatem Sirhan nie mógł zabić Kennedy'ego. Bezpośrednio po zamachu telewizyjna ekipa CBS relacjonowała, że ochrona Roberta odpowiedziała ogniem na strzały. Było to mylne wrażenie. Potwierdziło ono ^ jednak, że w akcji był więcej niż jeden rewolwer. Zresztą kamera dźwiękowa telewizji ABC zarejestrowała tylko trzy wystrzały, jakkolwiek mikrofony były cały czas włączone. Gdyby w zapisie kamery znalazła się seria Sirhana, wówczas ślad dźwiękowy utrwaliłby osiem strzałów. Zarejestrowane trzy wystrzały pochodziły zatem z innej broni - jeszcze jedno świadectwo spisku. Kto więc zabił Kennedy'ego? Uecker zauważył tuż za senatorem hotelowego strażnika z wyciągniętym rewolwerem, który szybko schował go do pochwy. Było to co najmniej dziwne. Tylko szaleniec mógł pomyśleć o użyciu broni palnej w sali zatłoczonej jak pudełko sardynek. Szaleniec lub zbrodniarz. Don Schulman, reporter rozgłośni telewizyjnej CBS, oświadczył, iż widział, jak strażnik trzy razy strzelił z tyłu do senatora. Dopiero wtedy Kennedy upadł. Wszystko zdarzyło się błyskawicznie, wśród tumultu i zamieszania spowodowanego strzałami Sirhana. Skoncentrowały one całą uwagę. Padły wcześniej i umożliwiły akcję drugiego zamachowca, niespostrzeżoną przez ogół. "Stałem za Kennedym, kiedy ruszył on przez kuchnię... - powiedział Schulman Theodorowi Charach. - Strażnik trafił go trzy razy. Kennedy osunął się na podłogę." Schulman nigdy nie został wezwany do złożenia zeznań, chociaż jego obserwacje znalazły się na antenie TV bezpośrednio po zamachu. Ueckerowi sąd uniemożliwił stwierdzenie, że Sirhan nie oddał śmiertelnych strzałów. Słowa Ueckera poparł inny świadek naoczny, zatrudniony w hotelu "Ambassador", Edward Minisian. Charach był przekonany, że pierwszy strzał Sirhana lekko zadrasnął Kennedy'ego, drugi przeszył tylko jego marynarkę, zaś mordercą był strażnik. Poświadczyła to też niejaka pani Albuquerque, która widziała przebieg morderstwa. Charach podał personalia strażnika. Nazywał się Thane Eugene Cesar, miał dwadzieścia siedem lat. Funkcje strażnika pełnił dorywczo. Wzywano go do hotelu, gdy stała obsada była nie wystarczająca dla utrzymania nadzoru porządkowego. W charakterze rezerwowego figurował na liście prywatnej agencji policyjnej - Ace Security Guard Service. Na co dzień Cesar był hydraulikiem w zakładach lotniczych "Lockheed" w Burbank, niedaleko Los Angeles. Znano go tam pod zdrobniałym imieniem Gene - Genek. Tego dnia Gene Cesar pracował na porannej zmianie od siódmej do 15.30. Z fabryki pojechał do domu, a stamtąd został wezwany przez agencję do hotelu "Ambassador". Jego obowiązki polegały zwykle na holowaniu pijaków, uśmierzaniu bójek i pilnowaniu, by wyrostki nie zakłócały zgromadzeń. Owej nocy Cesara wyznaczono do eskorty Kennedy'ego. Kto go wyznaczył? Za czyją sprawą agencja Ace Security Guard Service wezwała go na służbę? Nadliczbowy strażnik hotelowy nie był zwyczajnym "moon-lighter", który fuchą uzupełnia zarobki po fajerancie. Ten wyborowy strzelec rodem z Kansas City w stanie Missouri mimo - albo właśnie z powodu - braku wykształcenia miał sprecyzowane poglądy polityczne. Nie wiedząc dokładnie, z kim ma do czynienia, zreferował je nawet Theodorowi Charach, który do niego dotarł. "No, białego człowieka to już męczy i grupom mniejszości * nie będzie się podobało to, co się zdarzy - zapewnił Cesar. - Ja sam mam tego po uszy. Znam kupę ludzi, z którymi pracuję i którzy myślą tak samo. * Tak określa się Murzynów, Meksykanów, Portorykańczyków itp. Robert Kennedy utrzymywał z nimi łączność i cieszył się ich poparciem. Jeszcze nam wszystkiego do gardła nie wepchnęli, ale któregoś dnia walniemy z powrotem. Znam kupę ludzi, którzy czują to samo... Ostatnie cztery czy pięć lat czarni wsuwali nam do gardła swoją integrację, aż człowiek nauczył się ich nienawidzić... Ja tam myślę, że John Kennedy sprzedał nasz kraj. Oddał go czerwonym, dosłownie oddał go mniejszości. Właściwie powiedział: «Macie, bierzcie wszystko, wy rządźcie białym człowiekiem...» Pewnego dnia okaże się, że to poszło za daleko." Chichocząc Cesar przyznał, że Bobby Kennedy był dla niego postacią najbardziej znienawidzoną. Cesar należał do zagorzałych stronników przywódcy ", amerykańskich rasistów, George'a Wallace'a, a ponadto był powiązany z faszystowską organizacją "Minutemen", gromadzącą broń "na wypadek inwazji komunistów". Jak podaje Charach, strażnik posiadał trzy sztuki broni palnej: rewolwer kalibru 0,38, karabin kalibru 0,22 dziewięciostrzałowy pistolet, podobny do pistoletu Sirhana, który po zamachu sprzedał. Nic dziwnego, że rany senatora nie mogły na pozór wskazywać, iż strzelano do niego z dwóch pistoletów. Cesar przyznał, że wyciągnął broń z pochwy, gdy usłyszał strzały Sirhana. W oświadczeniu dla policji podał, iż instynktownie schylił się, i to tak gwałtownie, że się zachwiał i upadł na podłogę właśnie w chwili, gdy Kennedy'ego dosięgły kule. Ale świadkowie mówią,że po wystrzałach Cesar przecierał oczy zaprószone widocznie prochem. Zaprószenie byłoby niemożliwe, gdyby on sam lub ktoś obok nie pociągnął za spust do bliskiego celu. Od Sirhana dzieliła go zbyt duża odległość i wiele osób. Być może strażnik klęknął w odruchu samoobrony. Lecz jednocześnie mógł strzelić do senatora z pochylonej pozycji. Po oddaniu strzałów, korzystając z galimatiasu, mógł wyczołgać się z kuchennego korytarza i zmieszać się z tłumem. Telewizyjne jupitery oślepiały przerażonych ludzi. Ucieczka Cesara nie zwróciłaby prawie niczyjej uwagi. Jak już wspomniałem, otwory wlotowe kuł świadczyły, że Robert Kennedy został rażony z tyłu i od dołu, to jest zgodnie z pozycją Cesara. O nikim innym nie wiadomo, by trzymał wówczas nabity pistolet w pobliżu senatora. W zamieszaniu Cesar zgubił krawat przypinany klipsem do kołnierza, ale włos mu z głowy nie spadł. Nie znalazł się wśród świadków, których sąd chciał wysłuchać, nie mówiąc o poddaniu go krzyżowemu ogniowi pytań. Dlaczego? Tymczasem koroner Thomas Noguchi, którego władze Los Angeles pod różnymi pretekstami zawiesiły w wykonywaniu obowiązków (jego zeznania przeczyły winie Sirhana), odwołał się od tej decyzji i na mocy werdyktu sądowego po roku został przywrócony do pełnienia urzędu. Decyzja była nieprzemyślana, powzięta w pośpiechu. Zarzucając koronerowi szaleństwo, chciano go wyznaczyć na ordynatora w szpitalu, jak gdyby obłąkany mógł sprawować opiekę nad chorymi. A przecież natychmiast po autopsji zwłok Kennedy'ego zwierzchnicy Noguchiego wyrazili mu uznanie za niezwykłe dokładną ekspertyzę. Jego roczna nieobecność i czasowa kompromitacja wyłączyły go jednak z obiegu. O to zapewne chodziło w krytycznym momencie. Rehabilitacja koronera oznaczała, że pozostaje w mocy jego werdykt po autopsji, głoszący, iż senator został zamordowany strzałem z tyłu. Z chwilą kiedy upadły podejrzenia pod adresem Noguchiego o pomieszanie zmysłów, nie można było kwestionować jego ekspertyzy. Toteż nie kwestionowano jej. Po prostu władze ją ignorowały. Sam Noguchi powiedział, że na rozprawie przeciw Sirhanowi nie zadano mu pytań, które przyniosłyby odpowiedź podważającą tezy o morderczym strzale z przodu. Pod pozorem, że byłaby to relacja zbyt krwawa i makabryczna, sędzia Walker przerwał zeznania koronera, gdy próbował on bliżej wyjaśnić rezultaty autopsji. - Zdołaliśmy ustalić - oznajmił dr Noguchi w rozmowie z Charachem - rzeczywisty dystans między wylotem lufy i raną na podstawie pozostałości prochu w prawym uchu (Kennedy'ego) i w skórze za uchem. Proch wdrążył się głęboko. Śmiertelną ranę zadano z bardzo bliskiej odległości. - Z jakiej? - zapytał Charach. - Z dystansu cala, a w każdym razie nie więcej niż trzech cali od powierzchni skóry za prawym uchem. - Doktorze Noguchi, pan zdaje sobie sprawę, że prokurator nie przedstawił żadnego świadka, który by widział, iż Sirhan strzelił z dystansu cala albo dwóch czy trzech cali? Noguchi odparł sucho: - Owszem, zdaję sobie z tego sprawę. Ale to nie zmienia mojej naukowej konkluzji. Prokurator nie był w stanie zaprezentować takiego świadka, ponieważ Sirhan strzelał ze znacznie większej odległości. Marynarka zamordowanego senatora, figurująca jako dowód rzeczowy na procesie, była przeszyta dziurami w pięciu miejscach: od trzech uderzeń wlotowych kuł i od dwóch wylotowych. Marynarkę przebił jeden pocisk Sirhana i dwa pociski Cesara, z których jeden utkwił pod pachą Kennedy'ego. Byle ekspert odróżni otwory wlotowe od wylotowych: są mniejsze, a zwęglone i postrzępione włókna materiału wskazują kierunek lotu pocisku. Właśnie dwa otwory wlotowe znajdowały się z tyłu, w pobliżu prawej pachy - w miejscu, którego Sirhan nie mógł dosięgnąć stojąc z Kennedym twarzą w twarz. Tylko w sztukach magicznych jeden zamachowiec może równocześnie strzelać z dwóch przeciwległych kierunków. Być może spisek na życie Roberta Kennedy'ego byi zmontowany w dwóch zachodzących na siebie kręgach. Do pierwszego zapewne należało otoczenie Sirhana. Jego dwaj krępi i śniadolicy rówieśnicy, z którymi kupował amunicję, oraz dziewczyna w sukni w grochy i szczupły, wysoki mężczyzna o czarniawej twarzy, stojący obok niej i Sirhana w Sali Amlbasadorskiej. Ta para, która czmychnęła z hotelu natychmiast po zamachu, miała na nogach tenisowe pantofle. Tenisówki ułatwiają szybki bieg bez poślizgu. Według Characha, dziewczyna w sukni w grochy trzymała ponadto podręczną radiostację, tzw. walkie-talkie. Centralną postacią drugiego kręgu stał się w tej wersji Thane Eugene Cesar. Charach twierdził, że zleceniodawcy nie wtajemniczyli Sirhana we wszystkie szczegóły. Nie polegali na schizofreniku. Więc Sirhan nie wiedział o "zapasowym" zamachowcu. Natomiast Cesar musiałby wiedzieć o Sirhanie, by otworzyć ogień, gdy pierwszy spiskowiec spudłuje lub tylko skupi na sobie powszechną uwagę. Do tego samego kręgu Charach zalicza trzeciego członka sprzysiężenia, jaki miał przebywać z pistoletem w kieszeni w Sali Ambasador-skiej. Według Characha nazwisko jego brzmiało Jack Merritt, a należał do tejże grupy prawicowych ekstremistów co Cesar. Nie wziął on udziału w zamachu, bo nie było potrzeby. Jego misją było jakoby obstawienie jeszcze jednego wyjścia, z jakiego mógł skorzystać senator. W jakimkolwiek kierunku by się nie udał, Ken-nedy był skazany na spotkanie z kulą mordercy. Wersja wydarzeń, jaką otrzymała opinia publiczna i nawet ława przysięgłych, była uproszczona, okrojona i nieprawdziwa. Zastępca szefa policji Los Angeles, Robert Houghton,w ogóle ukrył (również w książce na temat zamachu, którą opublikował) istnienie Cesara i zaprzeczył obecności prawicowych ekstremistów na sali wyborczej. Policja, sąd, prokuratura i władze śledcze zakneblowały usta koronerowi Noguchiemu; usunęły ceratowe obicie drzwi z hotelowej sali, na którym pozostały ślady "niewygodnych" kuł; sześciu policjantów z obnażonymi rewolwerami skonfiskowało studentowi film, nakręcony » w hotelu. Na wyższym szczeblu spowodowano uchwa-1 lenie specjalnej ustawy stanu Kalifornia, zakazującej ujawniania wyników autopsji przed upływem 75 lat. Nie wspomniały o tym wszystkim agencje prasowe ani gazety, ani telewizja. Większość Amerykanów nie miała pojęcia o tym, co relacjonuję. Richard Spraąue, który za pomocą komputera wydobył zygzaki oficjalnej wersji zamachu na prezydenta Kennedy'ego, nazwał tę zmowę milczenia "drugim spiskiem". Ale trwał jeszcze "pierwszy spisek". 27 czerwca 1970 roku pani Betty Dryer, żona dziennikarza z "Los Angeles Free Press", który publikował artykuły o zamachu na Roberta Kennedy'ego i o śledztwie Characha, wróciła z pracy do domu około północy. We własnej sypialni dopadli ją dwaj napastnicy i rzucili na podłogę. Jeden zaczął dusić, podczas gdy drugi pociął jej po- liczki ostrym narzędziem. Obaj mężczyźni - wysocy, silnie zbudowani, śniadzi i kędzierzawi - gwałtownie dopytywali panią Dryer, co wie na temat zamachu i jakimi dokumentami dysponuje. Z domu nic nie zginęło, chociaż oprócz gotówki znajdował się tam kosztowny sprzęt fotograficzny. Na odchodne napastnicy poradzili żonie reportera, żeby "trzymała się z daleka od sprawy Sirhan - Charach". Ivan Dryer oświadczył, że jego żona przepisywała na maszynie magnetofonowe zapisy Characha. Tydzień przed najściem otrzymała ona dwa telefoniczne ostrzeżenia. Nieznajome męskie głosy radziły jej nie wtrącać się do prywatnego śledztwa nad zabójstwem senatora. Innym razem pani Betty zauważyła, że jest śledzona. Pogróżki dosięgły również drą Noguchi oraz adwokata Godfreya Isaacsa, który bronił koronera, gdy oskarżano go o szaleństwo. Później Isaacs wystąpił jako radca prawny Characha.-Sam Charach z umyślnym rozgłosem podał do wiadomości, że materiał dowodowy o sprzysiężeniu został złożony w sejfach bankowych w trzech kopiach, w trzech różnych stanach. Bał się, że spiskowcy są na wolności i mają protektorów. Rebus nie został rozwiązany. Członkowie Komitetu Badania Zamachów nie byli całkowicie zgodni z Chara-chem w rekonstrukcji zabójstwa. Byli pewni, że to nie Sirhan zastrzelił senatora, i że kula dosięgła go z tyłu. Natomiast ich zdaniem roli Cesara w spisku nie można uważać za przesądzoną. Nie byli też przekonani, czy w Sali Ambasadorskiej znajdował się wspólnik Cesara nazwiskiem Merritt, z przekąsem odzywali się o napadzie na Betty Dryer, posądzając ją o wymysły i autoreklamę. Prawnicy z Komitetu nie mieli za to wątpliwości, że Federalne Biuro Śledcze dysponuje kompletem materiałów, które w pełni wyjaśniają okoliczności zamachu. Nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, kiedy tajne archiwa odsłonią ponurą tajemnicę. OD UWIELBIENIA DO NIENAWIŚCI W końcu kwietnia tego tragicznego roku zamustro-wałem się na samolot senatora z Nowego Jorku. W otoczeniu swoich pomocników i kilkudziesięciu dziennikarży Kennedy odlatywał na kampanię przedwyborczą do Indiany. Prezydencki kandydat ulokował się w przedziale pierwszej klasy. Ale miał zbyt niespokojne usposobienie i zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z walorów pu-blicity, żeby usiedzieć w miejscu. Wędrował między rzędami foteli, szczupły, niewysoki, wysportowany, z grzywą spadającą na czoło, w niebieskiej koszuli bez krawata i z zawiniętymi rękawami. Amerykańskim zwyczajem witał się z reporterami po imieniu. Miał chłopięcy uśmiech i zimne, nieobecne oczy. Pytano go o szansę wyborcze. Gestykulując tłumaczył, że jest dobrej myśli. Zagadnąłem go o program stosunków ze wschodnią Europą. "Będę musiał dokładnie zbadać" - odparł wymijająco. - "Polityka budowy mostów jest zdyskredytowana." Ktoś podsunął mu "New York Times". Tego dnia nowojorski dziennik przedrukował z "Fortune" listę najbogatszych Amerykanów. Starego Josepha Kennedy'ego szacowano na 200-300 milionów. Na lotnisku Richmond czekał już tłum. Zorganizowany, ale chętny i entuzjastyczny. Orkiestra rżnęła marsze. Ładne dziewczyny z balonikami i w papierowych kapeluszach zaintonowały: "Ten kraj jest twoim krajem i moim krajem". Bob Kennedy pokazywał olśniewające zęby w uśmiechu, ściskał ręce> rozdawał autografy. Później kawalkada samochodów ruszyła do miasta. W zajeździe Leland Inn tłok był niesamowity. Sala, w której występował senator, trzeszczała w wiązaniach. "Nie możemy być przywódcami świata - mówił senator - jeżeli musimy ściągać 12 tysięcy żołnierzy dla opanowania rozruchów w naszej stolicy." Sala huczała od oklasków, bo nawet mieszkańcy Richmond, zagubionego na równinach Indiany, chcieliby należeć do przywódców świata i chcieliby załatwić to bezboleśnie. "Groźny jest Rap Brown i groźny jest Ku Klux Klan" - mówił dalej prezydencki kandydat. I sala znów biła brawo, ponieważ liberałowie bali się murzyńskich radykałów i pogardzali bestialskim rasizmem. Uniwersytet w Yalparaiso zgotował jeszcze gorętsze przyjęcie. Kennedy nie był człowiekiem "złotego środka", chociaż lawirował w polityce. Wzbudzał albo dziką euforię, albo gwałtowną nienawiść. Jego wrogowie zarzucali mu porywczość, nazywali bezwzględnym i agresywnym oportunistą. Przyjaźnie usposobieni widzieli w nim człowieka czarującego i dowcipnego, o wybitnym umyśle i współczującym sercu. Nie oszczędzano mu najgorszych epitetów: "mały przemytnik", "skunks", "kłamca" i "szczur" zaliczały się do tych, które można powtórzyć drukiem. "Takie słowa - pisali później waszyngtońscy reporterzy Evans i Novak - nie mogą uśmiercić, lecz sprowadzają kule, które mogą zabić i zabijają." Entuzjaści wyrywali na pamiątkę spinki z mankietów Kennedy'ego, ściągali mu buty i całowali jego ręce. Młody senator poruszał się w niebezpiecznym korytarzu między fanatycznym uwielbieniem i histeryczną nienawiścią. Studenci z Yalparaiso należeli do tych pierwszych. Nie na próżno Roberta nazywano żartobliwie "najstarszym nastolatkiem Ameryki". Studenci pytali: "Senatorze, biorą nas do wojska, każą zabijać i ginąć; co robić?" Nagle smukła Murzynka podniosła rękę: "Czy nie popełnicie na nas ludobójstwa?" Było to najbardziej przerażające pytanie, jakie słyszałem. Kennedy też zadawał pytania: "Czy wiecie, ile wojna pochłania środków?", "Czy znacie rozmiar nędzy w tym bogatym kraju?", "Kto z was widział głodujących ludzi w Ameryce?" Studenci pochodzili z mieszczańskich rodzin, które więcej wiedziały o diecie odchudzającej; ich matki i siostry z przestrachem taksowały się w lustrze i męczyły się kuracją; z kilku tysięcy obecnych kilkunastu odpowiedziało twierdząco. Ale inni byli gotowi wyruszyć z krucjatą przeciw głodowi, gdyby ich idol tego zażądał. Potem kawalkada Kennedy'ego ruszyła do Gary ł Hammond, graniczących o miedzę z Chicago. Zapadł zmrok. Reflektory długiej kolumny samochodów wyławiały z cienia krępe domki z czerwonej cegły, sklepiki z używanymi meblami, połamane płoty i sterty żelastwa. Policyjna eskorta dała za wygraną. Ciżba Murzynów wypełniła ulice, zagrodziła jezdnie. Z wyciem syren kabriolet Kennedy'ego posuwał się krok za krokiem. Ludzie podbiegali, żeby uścisnąć mu dłoń. Senator siedział na pokrywie bagażnika. Bili Barry, przyboczny detektyw, trzymał go oburącz za nogi, chroniąc przed wyciągnięciem z samochodu. Okrzyki wielbicieli zlewały się z dźwiękiem muzyki. Dzieci na rowerach śmigały jak oszalałe. Emocja doszła do zenitu. Murzyni uważali Roberta za rzecznika swoich interesów, a przynajmniej za polityka, który rozumie ich sytuację lepiej niż jakikolwiek inny biały. Darzyli go zaufaniem, wierząc (z dużą dozą naiwności), że pomógłby, gdyby został prezydentem. Zaproszono go do murzyńskich bojowców w Oakland, gdzie żaden biały polityk | nie odważyłby się pokazać bez wielkiej obstawy policyjnej. Kennedy był tam bezpieczny. Budziło to nienawiść rasistów do Kennedy'ego, lecz jednocześnie było przychodem w jego buchalterii politycznej. Białe mie- szczaństwo, wystraszone murzyńską rebelią, pragnęło "', spokoju; prezydent Robert Kennedy mógłby to zapewnić. Nawiązał on kontakt z Murzynami przed laty. W 1960 roku pastor King przewodził demonstracji w Atlancie. Aresztowano go i skazano na cztery miesiące aresztu. Bob był wówczas szefem prezydenckiej kampanii swego brata. Za jego radą John zatelefonował do pani King i wyraził współczucie. Później Robert Ken-nedy połączył się z sędzią, który wydał wyrok. Interwencja pomogła: drą Kinga zwolniono za kaucją. Zdarzyło się to na tydzień przed wyborami. Przyjaciel murzyńskiego przywódcy powiedział: "Mam pełną walizkę głosów. Zaniosę ją panu Kennedy'emu". John Ken-nedy pokonał Richarda Nixona różnicą 119 tysięcy głosów. Nie jest wykluczone, że szalę przeważyli Murzyni, bowiem wieść o pomocy udzielonej Kingowi błyskawicą obiegła Amerykę. Prezydent mianował brata ministrem sprawiedliwości. Na przytyki o młodości Roberta prezydent zażartował: "Nie widzę nic złego w tym, by dać mu trochę-praktyki prawniczej, zanim zabierze się do adwokatury". Robert Kennedy studiował prawo w Harvard i na uniwersytecie stanu Wirginia; był doradcą podkomisji śledczej u boku senatora Josepha McCarthy'ego, który wsławił się prześladowaniem amerykańskiej lewicy; i doradcą komisji Kongresu zajmującej się zwalczaniem korupcji. To on wściekle tropił powiązania bonzów związkowych z gangsterskim podziemiem i przyczynił się do osadzenia Jamesa Hoffy w więzieniu. W tych latach Robert zalegalizował wykorzystanie, podsłuchu do kryminalnego śledztwa. Nie wzdragał się zastosować tego środka wobec człowieka, z którym utrzymywał przyjacielski kontakt. W październiku 1963 roku na jego polecenie założono podsłuchową aparaturę przy telefonie drą Kinga. Ale Murzynów to nie zniechęciło, bo po prostu o tym nie wiedzieli. Wiedzieli natomiast, że minister sprawiedliwości zmobilizował gwardię federalną i zmusił ekstremistów z Missisipi da przyjęcia na uniwersytet pierwszego murzyńskiego studenta, Jamesa Mereditha. Obowiązki Roberta nie ograniczały się do resortu sprawiedliwości, chociaż był to okres wprowadzania praw obywatelskich dla Murzynów. Był on najbliższym doradcą swego brata w zagadnieniach polityki zagranicznej, głównym przeciwnikiem lotniczego ataku na Kubę podczas kryzysu jesienią 1962 roku, gdy genera-. łowię usiłowali pchnąć prezydenta na krawędź wojny. Już po śmierci Roberta opublikowano jego prywatne notatki dotyczące owych "trzynastu dni" (pod tym właśnie tytułem), gdy światu groził konflikt nuklearny. Wielu amerykańskich historyków i publicystów stwierdziło, że zdanie ministra sprawiedliwości, który doradzał cierpliwość i porozumienie, odegrało istotną rolę w rozładowaniu ówczesnego kryzysu. Rok wcześniej Departament Stanu zgłosił veto 'wobec podróży ministra Kennedy'ego do Moskwy, która była pomyślana jako próba poprawy stosunków radziecko-amerykańskich. Kadencja Johna Kennedy'ego nie stanowiła błogiej sielanki, jak to się później wydawało Amerykanom zdegustowanym jego następcą, nie stanowiła też pasma sukcesów. Pod rządami Kennedy'ego CIA próbowała dokonać desantu w Zatoce Świń i obalić Fidela Castro. Z inicjatywy prezydenta w przyspieszonym tempie USA zwiększyły swój potencjał rakietowy. John Ken-nedy był współautorem strategii zwalczania ruchów wyzwoleńczych, wysłał amerykańskie oddziały do Południowego Wietnamu i do Syjamu, powołał do życia Siły Specjalne jako zbrojne narzędzia CIA. Ale mimo to były to lata nadziei - być może złudnych - na zreformowanie Stanów Zjednoczonych. Zanosiło się na to, że prezydent Kennedy przewietrzy stęchłą starzyznę. Na inauguracji innych prezydentów - poprzednich i następnych - przemawiali prowincjonalni kaznodzieje; na inauguracji Johna Kennedy'ego wystąpił wybitny poeta Robert Frost. Biały Dom narzucił nowy styl -jak zwykle dworski, lecz inteligentny; elegancki, lecz bez pompy. Znana dziennikarka Mary McGrory opisała swoją przygodę z Robertem Kennedym. Wychodząc z gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości natknęła się na ministerialną limuzynę. Pani Ethel Kennedy wychyliła się przez okno i zawołała: "Zapraszam na przyjęcie. Mamy w domu zagranicznych studentów!" McGrory wyjaśniła, że jest zajęta i ruszyła ulicą. Po kilku sekundach rozległ się za nią tupot nóg. Minister sprawiedliwości podbiegł do niej, przerzucił ją sobie przez plecy i powiedział zanosząc się od śmiechu: "A jednak pani będzie na moim przyjęciu!" Zabójstwo prezydenta Kennedy'ego w Dallas 22 listopada 1963 roku było ciężkim ciosem dla Roberta. Pogrążył się w głębokim smutku, graniczącym z melancholią; byli nie tylko braćmi, lecz przyjaciółmi. Godzinami Robert snuł się po polnych drogach, z oczami wbitymi w ziemię i rękami w kieszeniach. Bliscy mu ludzie mówili, że nigdy już nie wrócił do poprzedniego stanu niefrasobliwej wesołości. Ale stary Joseph, który zbił fortunę na spekulacjach giełdowych, wychował synów w atmosferze rywalizacji, wpoił im umiłowanie zwycięstwa. Mózg i pieniądze powinny były otwierać wszystkie sezamy. Podobnie jak inni członkowie rodu Kennedych, Robert był przekonany, że jego przeznaczeniem jest rządzenie. Jeżeli starszy brat poległ na posterunku, młodszy musiał przejąć sztandar i ruszyć do boju. Te dynastyczne ambicje wywoływały w Ameryce odruchy irytacji. JEŻELI ZECHCĄ... Latem 1964 roku Roberta zapytano, czy będzie się ubiegał o mandat senatora. Było publiczną tajemnicą, że minister sprawiedliwości pogardza prezydentem Johnsonem, uważa go za kowboja z Teksasu i uzurpatora. Jeszcze w 1960 roku Robert odradzał bratu wyznaczenie Lyndona Johnsona na wiceprezydenta. Toteż przypuszczano, że nie zechce on pozostać w gabinecie ministrów dłużej, niż tego wymagała sytuacja i tak zwane względy przyzwoitości. Robert oświadczył jednak, że nie interesuje go Senat. Otrząsnął się z przygnębienia i celował wyżej: w rozmowie z Johnsonem wysunął własną kandydaturę na wiceprezydenta. Po grzbiecie Johnsona przebiegły zimne ciarki. Sam cenił władzę i nie miał zamiaru z nikim jej dzielić. Mając Roberta u boku, żyłby w cieniu legendy Kennedych. Brat nieżyjącego przywódcy nie zgodziłby się też zapewne na rolę malowanego wiceprezydenta, a miał wpływowych sojuszników w rządzie i w całej administracji. Ameryka i za nią świat uważałyby kadencję Lyndona Johnsona za krótkie interregnum miedzy panowaniem dwóch Kennedych. Nie ulegałoby bowiem wątpliwości, że po czterech latach Robert - i nie tylko Robert - powiedziałby Johnsonowi, że już dość nacieszył się przypadkową prezydenturą. A "kowboj z Teksasu" chciał rządzić osiem lat - dwie pełne kadencje - i bez niebezpiecznej guwernantki. Johnson nie dał się zapędzić w kozi róg. W radiowym wystąpieniu oświadczył, że ze względu na dobro ogólne postanowił wykluczyć wszystkich członków swego gabinetu, gdy będzie rozważał kandydaturę wiceprezydenta. Było to sprytne pociągnięcie. Każdy odgadł, że sztych został wymierzony wyłącznie w Roberta Ken-nedy'ego. Ale pozory zostały zachowane. W tej sytuacji minister sprawiedliwości nie mógł wybrzydzać się na Kongres. Stanął do wyborów w Nowym Jorku i łatwo pokonawszy swego republikańskiego przeciwnika został senatorem. Jego brat, Edward, reprezentował w Senacie stan Massachusetts. Stosunki Roberta z Johnsonem tak się pogorszyły, że senator podejrzewał prezydenta o zainstalowanie telefonicznego podsłuchu w biurze ustawodawcy na Kapi-tolu. Senator z Nowego Jorku nie krył się z tym, że uważa siebie za spadkobiercę i kontynuatora zamordowanego prezydenta. Interesował się problemami wewnętrznymi i zagranicznymi, często przemawiał i dużo podróżował. Oskarżał rząd o zaniedbanie praktycznego równouprawnienia Murzynów, a podczas pobytu w Południowej Afryce ostro potępiał rasizm. W 1966 roku domagał się negocjowanego porozumienia w Wietnamie. W 1967 roku oświadczył, że azjatycka polityka Johnsona zawisła w próżni. Wzywał do zaprzestania bombardowań DRW. Twierdził, że wojna jest nie do wygrania dla Stanów Zjednoczonych. Ta aktywność i wciąż żywa legenda Johna Kenne-dy'ego sprawiły, że młody senator był postacią niezwykle popularną. W każdej chwili mógł liczyć na byłych współpracowników swego brata, na miliony młodych i wykształconych Amerykanów, którzy chcieli zreformować swój kraj i zakończyć wojnę, na liberałów, na Murzynów, na dużą część średniego pokolenia. Trafiały im do przekonania umiejętnie dobrane słowa Roberta Kennedy'ego, który skupił wokół siebie inteligentnych autorów przemówień; żaden polityk występujący publicznie kilkaset razy w roku nie jest w stanie karmić się tylko własnymi myślami. "Niektórzy sądzą - mówił Kennedy - że pojedynczy człowiek jest bezsilny wobec ogromu schorzeń świata. Jednakże niejedna wielka przemiana, związana z myślą i czynem, była konsekwencją akcji podjętej przez jednego człowieka. Młody mnich rozpoczął protestancką reformację, młody generał rozszerzył królestwo z Macedonii do granic ziemi, młoda kobieta odzyskała suwerenność dla Francji. Nowy Świat został odkryty przez młodego badacza rodem z Włoch , a Thomas Jefferson miał trzydzieści dwa lata, kiedy proklamował, że wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi". Od końca 1967 roku Robert Kennedy bił się z myślami: wstąpić w szranki wyborcze w nadchodzącym roku czy zaczekać do kolejnych wyborów prezydenckich w roku 1972. Prawie każdy zapytany przyjaciel służył mu radą: połowa gorąco namawiała go do akcji, połowa równie gorąco do zwłoki. Za zgłoszeniem prezydenckiej kandydatury przemawiała dyskredytacja administracji Johnsona. Wbrew ciągłym obietnicom zwycięstwo w Wietnamie było nieuchwytne, liczebność korpusu ekspedycyjnego doszła do pół miliona, a wraz z tym zwiększały się straty w ludziach. Fundusze, które miały zbudować "wielkie społeczeństwo", spłynęły do ścieków wojennych. Murzyni buntowali się w miastach, młodzież - w uniwersytetach, senatorzy i kongresmeni - na Kapitolu. Przez dwa dni jesienią 1967 roku sto tysięcy demonstrantów oblegało Pentagon. Prestiż prezydenta spadał na łeb, na szyję, Ameryka zdawała się być gotowa na przyjęcie zbawiciela. Lecz wystąpienie przeciw urzędującemu prezydentowi własnej partii uchodziło za odszczepieństwo. Johnson mógł obrócić na śmiałka ogień machiny władzy, jaką dysponował, zdruzgotać go i pozbawić kandydatury nie tylko w bieżących wyborach, lecz również na przyszłość. Robert Kennedy wzdragał się przed przyodzianiem skóry czarnej owcy. Zadawał Johnsonowi ukłucia, gdzie mógł, lecz nie odważył się rzucić mu rękawicy. Uczynił to bliżej nie znany senator z Minnesoty, profesor i poeta, Eugene McCarthy. Z początku podejrzewano, że spełnia on funkcję wysuniętej straży przedniej, że w porozumieniu z Kennedym zamierza sprawdzić siły Johnsona, aby w razie powodzenia ustąpić miejsca Robertowi. Ale były to spekulacje. McCarthy wyruszył zimą do zaśnieżonego stanu New Hampshire, gdzie odbywały się pierwsze prezydenckie prawybory. Ściągnęli za nim studenccy ochotnicy, na pomoc przyszła miejscowa młodzież, przeciwnicy wojny w Wietnamie. Towarzyszyłem przez kilka dni McCarthy'emu w składzie niewielkiej ekipy prasowej. Niewielkiej, bo wytrawni spece od polityki uznali go za nieszkodliwego dziwaka. I oto 12 marca 1968 roku nastąpił cud: anonimowy senator zdobył w New Hampshire blisko połowę głosów, chociaż w przeddzień wyborów prorokowano, że 25 procent będzie sukcesem nie lada. Eksperci ściągnęli czapki z głów. McCarthy nie był już dziwakiem, a Johnson granitową opoką, o którą rozbijały się fale niezadowolenia. Prezydenta można było obalić. Można było tym bardziej, jeżeli takiego wyłomu dokonał członek Kongresu, o którym do niedawna słyszeli tylko Minnesotczanie i koledzy z Senatu. Teraz był na ustach całej Ameryki. Dla Roberta był to sygnał do działania, dowód powszechnego zmęczenia Johnsonem. W kilka dni po triumfie McCarthy'ego senator Kennedy zgłosił swoją kandydaturę na urząd prezydenta. 16 marca trzy główne stacje telewizyjne transmitowały na cały kraj wyzwanie przywódcy potężnego klanu. Zarzucano mu oportunizm, miano za złe, że posuwa się szlakiem przetartym przez Eugene McCarthy'ego, że przepoławia siły antywojenne. Ale między sytuacją obu senatorów była kardynalna różnica: Eugene Mc-Carthy nie miał szans zostania prezydentem, zaś Robert Kennedy je miał. Jego decyzja ubiegania się o mandat musiała być od początku walką na śmierć i życie, walką na gołe pięści o to, czy partia demokratyczna będzie należała do Johnsona i jego sojuszników, czy do rodziny Kennedych. McCarthy był katalizatorem pozytywnych przemian w myśleniu, postawach i działaniach, lecz nie stanowił samoistnego czynnika. Roberta nie zadowoliłaby rola szarej eminencji przemian. Chciał zostać prezydentem i za żadną cenę nie pragnął być heroicznym Samsonem, ginącym w ruinach świątyni Johnsona. Robert Kennedy był kalkulatorem, ale kalkulacja jest nieodłącznym elementem zmagań o władzę. Gdy przyznał się publicznie do fałszywej oceny problemu wietnamskiego za czasów prezydentury swego brata i do udziału w brzemiennych postanowieniach wojennych, niechybnie kalkulował, że wywrze tym wrażenie. Johnson nigdy nie przyznawał się do pomyłek i błędów. Robert wiedział też, że najdotkliwsze uderzenie można było mu zadać maczugą Wietnamu. Gdy Robert Kennedy jeździł po rejonach Ameryki nawiedzonych nędzą i nawoływał do likwidacji ubóstwa białych i czarnych obywateli, z pewnością spekulował na echu, jakie to mogło wywołać wśród biedaków i wśród zamożnych liberałów, dotkniętych poczuciem winy. Lecz kalkulacja kojarzyła się z przekonaniami. Mul-timilioner może mieć bardziej liberalne poglądy niż przywódca związkowy. Z całą pewnością szef centrali związkowej AFL-CIO, George Meany, znajdował się na prawicy w porównaniu z Robertem Kennedym. Być może młody senator nabrał pasji pod wpływem osobistej tragedii. Żył też w czasie gorącym i jako polityk z prawdziwego zdarzenia wchłonął jego podmuchy. Nazwisko Kennedy nie straciło swego magnetyzmu. We wszystkich stanach powstały komitety na rzecz prezydentury Roberta. Bunt uniwersyteckiej młodzieży przeciw wojnie i samowoli establishmentu zapewnił Kennedy'emu napływ ochotników, gotowych dzień i noc, bez wynagrodzenia, układać wyborczy tor do prezydentury. Jego pieczołowicie pielęgnowane koneksje ożyły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Do usług senatora stawili się czołowi współpracownicy Johna Kennedy'ego, sztabowcy z Białego Domu, nadworni intelektualiści "złotego wieku". Pieniędzy nie brakło. Gdziekolwiek pojawił się młody senator, spotykały go wiwatujące tłumy. Wracał następca tronu, święty Jerzy w lśniącej zbroi i z mieczem, którym przetrąci grzbiet smokowi. 31 marca Lyndon Johnson powiadomił Amerykanów, że rezygnuje z ubiegania się o powtórny mandat. Kandydatura Roberta Kennedy'ego była jednym z elementów tej nieoczekiwanej decyzji. Jeszcze przedtem Robert uprzedzał, że nie można sobie wyobrazić porozumienia w Wietnamie bez uznania roli Narodowego Frontu Wyzwolenia i bez jego udziału w rządzeniu Południowym Wietnamem. Wiceprezydent Humphrey oświadczył wówczas, że aprobata takiego stanowiska byłaby równoznaczna z "wpuszczeniem lisa do kurnika albo przyjęciem podpalacza do straży ogniowej". Teraz Humphrey gorzko żałował tych słów. Mogły go oddzielić od Białego Domu. Tymczasem jego główny rywal w partii demokratycznej wygrał prawybory w Indianie i Nebrasce, zajął w Oregonie drugie miejsce za McCarthym, miał zapewnione zwycięstwo w Południowej Dakocie i zbliżał się do kluczowego zwycię-, «twa w Kalifornii. "Musimy porzucić - mówił Robert - próżne marzenie o możliwości zdruzgotania sił nieprzyjaciela w Wietnamie lub zdławienia jego woli oporu". Ameryka nie była dojrzałym owocem, który mógł sam spaść do kosza Kennedy'ego. Ale senator z Nowego Jorku sądził, że wie, co trzeba zrobić, aby przyspieszyć proces dojrzewania. Nie była to radosna naiwność. W przeddzień głosowania w Kalifornii Robert Kenne-dy zauważył: "Myślę, że jeśli sytuacja w Stanach Zjednoczonych będzie trwała w obecnej postaci, nie obejdzie się bez bardzo tragicznych skutków. Podziały w naszym kraju pogłębiają się, a nienawiść i nieufność są stale". Czy był fatalistą? "Życie jest takie płoche - mawiał. - Los jest taki płochy". Niedługo przed zamachem zapytano go, co myśli o niebezpieczeństwie, które wynika z obcowania z tłumami podczas kampanii. Mieszając lód w szklance, Robert Kennedy odparł: "Nie ma sensu przejmować się. Jeżeli zechcą, to dosięgną... Nie mówmy o tym". PRZERWA NA DWIE MINUTY Śmierć senatora była szokiem dla Ameryki. Dopiero dwa miesiące upłynęło od chwili strzałów w Memphis, gdzie w podobny sposób zginął Martin Luther King. Miliony ludzi z napięciem śledziły nieustające sprawozdania telewizyjne. Elektronowa aparatura przekazywała do ich domów grozę tragedii i posmak szaleństwa. "W oczach całego świata - pisał felietonista Art Buchwald - Stany Zjednoczone zapewne wyglądają jak gigantyczny przytułek umysłowo chorych, którym zawładnęli pacjenci." Prezydent Johnson złożył dwa oświadczenia potępiające morderstwo - jedno za pośrednictwem rzecznika prasowego Białego Domu, drugie osobiście - i wydał proklamację. Najbliższa niedziela po zamachu została ogłoszona dniem narodowej żałoby. Aż do pogrzebu flagi i sztandary Republiki miały być opuszczone do połowy masztu. Żal i gorycz ogarnęły kraj. Nie wstydzono się łez. Najgłośniej wyrażali rozpacz Murzyni. "Gdy tylko czarni ludzie znajdują swego bohatera - mówiono w waszyngtońskim getcie, gdzie Robert Kennedy przemawiał przed kilku tygodniami - musi on natychmiast zginąć." Komentator Jim Murray stwierdził, że Ameryka powinna zmienić nazwę na VSA, Yiolent States of America - Gwałtowne Stany. Jego artykuł został przedrukowany przez oficjalne wydawnictwo Kongresu. "Partia zamachów zdobywa władzę, nie biorąc udziału w prawyborach. Prezydenta USA wybiera się w sklepie z żelastwem, w katalogu zamówień pocztowych. Oskarżamy Dallas, ale niesłusznie. To zdarza się wszędzie. W Memphis, w Los Angeles... Wolność jest pod ostrzałem. «Prawo» morderstwa jest najwyższym prawem... Następny kondukt pogrzebowy będzie konduktem samej Republiki." Wzmianka o sklepie z żelastwem i o katalogu była aluzją do łatwości nabycia broni. Nie wszyscy podzielali zdanie Jima Murraya. Bardzo wielu Amerykanów - kto wie, może większość - uważało, że w Stanach Zjednoczonych pod tym względem nie jest gorzej niż gdzie indziej, zaś amerykańscy przywódcy giną, gdyż częściej ukazują się publicznie. Przyboczny, pożal się Boże, filozof prezydenta Johnsona, Eric Hoffer, który zasłynął nie tyle twórczością, co zachwytem dla wojny w Wietnamie, kategorycznie zdementował, jakoby społeczeństwo USA odznaczało się gwałtownością. W miastach i miasteczkach potakiwano twierdzeniom, że polityczni zamachowcy należeli do wyobcowanej mniejszości. Zabójca prezydenta Kennedy'ego był kryptokomunistą - zaperzali się obrońcy dobrego imienia kraju - zabójca Kinga był zbiegłym więźniem, a Sirhan cudzoziemcem. Winę ponosiły ciemne moce. Na nowojorskim lotnisku La Guardia wylądował prezydencki samolot, wiozący zwłoki Roberta Kenne-dy'ego. Nabożeństwo żałobne odbyło się w katedrze Sw. Patryka, patrona Irlandii, skąd pochodził ród Kenne-dych. W głuchym milczeniu senator Edward Kennedy złożył hołd pamięci brata. "Nie trzeba - mówił zdławionym głosem - idealizować go ani czynić po śmierci większym, niż był za życia. Niech pamięć o nim przetrwa po prostu jako o dobrym i uczciwym człowieku, który widział zło i próbował je naprawić, widział cierpienia i starał się im ulżyć, widział wojnę i chciał jej położyć kres." W nawach katedry zaintonowano Bojowy Hymn Republiki, piękną pieśń z okresu wojny domowej. Stała się ona później hymnem ku czci zamordowanego senatora. Odśpiewano ją spontanicznie w Filadelfii na trasie pogrzebu i później w sierpniu na konwencji partii demokratycznej, gdy wbrew wysiłkom przewodniczącego Carla Alberta delegaci przez 20 minut demonstracyjnie wyrażali swoje uczucia. Bojowy Hymn Republiki, który rozległ się po pokazie filmu o Robercie Ken-nedym, miał świadczyć nie tylko o żalu, lecz o niezadowoleniu z kandydata narzuconego przez sytuację. Hum-phrey nie budził wrogości - budził beznadziejną desperację. 8 czerwca długi pociąg wyruszył z Dworca Pensylwańskiego. W ostatnim wagonie trumna ze zwłokami senatora miała odbyć drogę z Nowego Jorku do Waszyngtonu. W innych wagonach zebrali się goście żałobni, zaproszeni przez wdowę. Było ich przeszło tysiąc. Murzyński przywódca Ralph Abernathy, szlochająca aktorka Shirley MacLaine, członkowie Kongresu, politycy, przyjaciele, dziennikarze. W pociągu był bufet z barem, w wielu przedziałach toczyły się ożywione rozmowy. Piętnastoletni syn senatora, Joe, chodził od przedziału do przedziału i dziękował za udział w uroczystościach pogrzebowych. Na trasie zebrały się ogromne tłumy. Jedni oceniali ich liczebność na pięćset tysięcy, inni na ponad milion. Było gorąco i parno. Starsze osoby mdlały; dwie poniosły śmierć na peronach pod kołami pędzących pociągów. Kondukt zwalniał na stacjach. Powiewały flagi, rzucano kwiaty. Francuski korespondent pisał z ponurą ironią: "Robert Kennedy wygrał dziś amerykańskie wybory". Tłumne pożegnanie z senatorem opóźniło przyjazd pociągu do stolicy o kilka godzin. Na dworcu Union Station paliły się już latarnie. Samochody orszaku pogrzebowego powoli ruszyły w stronę budynków Senatu, przedefilowały przed Ministerstwem Sprawiedliwości, wjechały na Constitution Avenue i przy Mauzoleum Lincolna skręciły na most na Potomaku. Pomimo ciemności i burzowej pogody tłumy nie opuszczały ulic. Na cmentarzu Arlington czekali już dostojnicy rządowi, korpus dyplomatyczny. Ceremoniał pogrzebowy był krótki. O pół do jedenastej wieczorem zwłoki senatora spoczęły w grobie. Tuż obok płonął znicz na płycie nagrobnej jego brata, prezydenta. W dniu pogrzebu nowojorska giełda wstrzymała transakcje na dwie minuty. Po chwili interesy wróciły do normalnego stanu. Notowania akcji znów poszły w górę. "Nie sądzę, aby zamach w jakikolwiek sposób zaważył na rynku pieniężnym - przyznał wspólnik wielkiej firmy giełdowej. - Zdaje się, że szybko skończyliśmy z tym zamachem. Ludzie przyzwyczajają się do morderstw popełnianych na wybitnych osobistościach. To okropne, ale tak już jest." Inny bankier z Wall Street odezwał się filozoficznie: "Będzie trochę rozdzierania dusz. Za każdym razem, gdy ktoś zostaje zabity, rozdzieramy sobie dusze - mniej więcej trzy dni". Zabójstwo senatora zbiegło się z zakończeniem prawyborów - próby sił przed startem do elekcji. Prawybory z udziałem kandydatów partii demokratycznej (republikanie głosowali oddzielnie) dowiodły, jak daleko sięga rozczarowanie rządami administracji Johnso-na. W Kalifornii przedstawiciele orientacji antywojennej i reformistycznej, Robert Kennedy i Eugene McCarthy, zdobyli łącznie 90 procent głosów; w Południowej Dakocie - rodzinnym stanie Humphreya - 70 procent; w Oregonie i Nebrasce - po 84 procent; w Indianie - 69 procent, w Pensylwanii - 87 procent; w Massachu-setts - 80 procent. Komentując te wyniki, James Reston, chyba najbardziej głośny amerykański publicysta polityczny, oświadczył podczas wystąpienia w uniwersytecie stanu Mary-land: "Konstytucja nic nie mówi o tym, że Amerykanie powinni siedzieć bezczynnie, aż będą musieli wybrać między Hubertem Humphreyem i Richardem Nixo-nem. Amerykańska prezydentura jest rzeczą zbyt poważną, aby pozostawić jej rozstrzygnięcie kilku setkom delegatów na konwencjach obu partii w Miami Beach ł w Chicago". A jednak tak się stało. W Stanach Zjednoczonych rozległ się apel o pojednanie po tak tragicznych zajściach, o jedność narodową i ocalenie publiczne. Powołując się na śmierć Roberta Kennedy'ego, konserwatyści i arcykonserwatyści przystąpili do kontynuowania dzieła, które on uważał za zgubne. Podobnie jak przedtem jego brat, senator z Nowego Jorku przyczynił się do pogłębiania nadziei wśród młodego pokolenia, że amerykański świat nie musi stać w miejscu. Ale do tego przyczynił się za życia. Jego śmierć nie ruszyła Ameryki z podstaw - nie ruszyła ani o milimetr. WEŹ MNIE ZE SOBĄ Pistolet, którym został zastrzelony senator Kennedy, był jednym z 20 milionów sztuk broni, znajdujących się w posiadaniu 20 milionów mieszkańców Kalifornii. Ta proporcja - jeden egzemplarz broni palnej na głowę ludności - dotyczyła całych Stanów Zjednoczonych. Instytut badawczy w Stanford obliczył, że na każdego Amerykanina płci męskiej w wieku od 14 do 65 lat przypadały przeciętnie dwie sztuki broni. W samej Kalifornii w 1967 roku sprzedano milion 882 tysiące fuzji i strzelb, milion 515 tysięcy karabinów i milion 182 tysiące rewolwerów. Gdy po zabójstwie Kennedy'ego władze Chicago wprowadziły obowiązek rejestracji broni, zgłosiło się 357 598 osób, a więc blisko dwa razy więcej, niż przewidywał burmistrz. Oczywiście, duża liczba właścicieli pistoletów i karabinów nie dopełniła obowiązku rejestracji. Sprzedaż broni odbywała się od dawna na podobnych zasadach, jak handel innym towarem. A więc z użyciem takich samych tricków reklamowych, podniet i obietnic wyłożonych w superlatywach. Oto reklama pistoletu "Beretta" zamieszczona w piśmie "Broń i amunicja" - reklama z dreszczykiem erotycznym: "Nazywam się Beretta Minx. Weź mnie ze sobą. Jestem kalibru 22. I jestem bardzo maleńka. Mój rozmiar jest właściwie moją największą zaletą, gdyż tak łatwo mogę się wśliznąć do Twojej kieszeni lub torebki. Chciałabym spędzić czas z Tobą. Weź mnie i będę Ci towarzyszyć dla zabawy lub ochrony. Mój szyk polega też na tym, że moja lufa porusza się za dotknięciem guziczka. Możesz załadować pierwszy pocisk i strzelać szybko-szybko! (Nie musisz być muskularnym mężczyzną, aby mnie repetować.) W moim magazynku - też tylko naciśnięcie guzika - mieści się 7 naboi. Albo używaj mnie do pojedynczych strzałów. Weź mnie. Albo za trochę wyższą cenę weź moją starszą siostrę «Jetfire» 25. Albo napisz do działu 2 GA 5, żeby otrzymać piękną broszurę o mnie i o moich wszystkich braciach i siostrach - kalibru 22, 25, 32, 38 i 39. J. L. Ga-lef i Synowie, 85 Chambers Street, Nowy Jork - wyłączny przedstawiciel pistoletów «Beretta» w USA." Dostępne były i większe sprawunki. Karabiny maszynowe, granaty, rusznice przeciwpancerne, moździerze, armaty. Pistolety maszynowe ogłaszano jako doskonały podarek "na dzień ojca". Za niespełna sto dolarów można było nabyć 20 mm działko przeciwczołgo-we, jak zapewniała reklama - "idealne do strzelania z dużej odległości do jeleni i niedźwiedzi albo do samochodów i ciężarówek, a nawet do czołgu, jeżeli się nawinie". W San Francisco na krótko przed śmiercią Kennedy'ego zatrzymano młode małżeństwo Thorese-nów pod zarzutem przechowywania 70 ton broni i amunicji. Pomysłowy handlarz zachwalał rewolwery skopiowane z modeli, którymi zastrzelono "naszych dwóch prezydentów, Abrahama Lincolna i Williama McKinleya". Gdy w amerykańskim biznesie chodzi o zysk, skrupuły są nieznanym rekwizytem. To wiadomy fenomen dla każdego, kto zna Stany Zjednoczone. Ale zastraszające było coś innego: że opinia publiczna nie reagowała na taką reklamę i uważała ją za objaw zgodny z normami etycznymi. Wynikało to z wielu przyczyn. Jedną z nich jest mit broni palnej, romantyzm pistoletu jako obrońcy pionierów i protektora osobliwie pojętej wolności. Starsi pamiętali legendę Buffalo Billa, który z bohatera opowieści stał się bohaterem komiksów, a później kina i groszowych książczyn. Film, jakich wiele, wzywał widzów: "Zapomnij o medalach, wyrzuć regulamin. Jeśli chcesz żyć - graj brudno". Recenzent waszyngtońskiego "Evening Star" stwierdził, że kino daje widzom stałą dietę brutalności, gwałtu i sadyzmu, zawartych w ośmiu z każdych dziesięciu filmów. "Wcześniej czy później - pisał on - musi to doprowadzić do tego, że okrucieństwo i barbarzyństwo stają się w życiu równie naturalne, jak na taśmie f Urnowe j ."'Telewizja stworzyła całe zastępy nowych postaci z rewolwerem w ręku jako ostatecznym argumentem, które same wymierzają sprawiedliwość i nie zabiegają o pomoc prawa. Sama sfera oddziaływania "kulturalnego" nie mogłaby się oczywiście przyczynić do ideałizacji kuli. Jest to wpływ wzajemny i obustronny. Hasło "prawa i ładu" w Ameryce powtarzano częściej niż gdziekolwiek indziej, ale chyba dlatego, że nie było ono przestrzegane. Powstał więc zaklęty krąg - obywatele zbroili się na własną rękę. Po burzliwych wystąpieniach murzyńskich w 1967 roku rasistowski burmistrz miasta Dearborn w stanie Michigan wezwał białych współplemieńców do broni, do nauki strzelania i "śmiertelnych trafień". Z pomocą policyjnych instruktorów 500 matron przystąpiło do treningu. Analogiczne kursy powołano w innych częściach kraju, chociaż bez szumu i rozgłosu. Konsekwencją tego nie było panowanie "prawa ł ładu", lecz bezprawie, chaos, wypadki i zbrodnie. W 1967 r. policja skonfiskowała w Chicago 1293 sztuki broni znalezione u nieletnich. W stanie Oklahoma dwóch braci, jeden dwunastoletni, drugi dziesięcioletni, zastrzeliło właściciela sklepu spożywczego. W Detroit jakiś człowiek usłyszał kroki na schodach i zauważył, że drzwi powoli się uchylają, więc strzelił zabijając swoją trzyletnią córeczkę. Na atlantyckim wybrzeżu stanu Maryland, niedaleko , Waszyngtonu, syn właściciela plaży, trzydziestoletni Wiliam Kalb, usiłował zastrzelić osiemnastoletniego Chłopca. Spłoszony przez policję, Kalb umknął w morze motorówką, zaopatrzywszy się przedtem w rewolwer, karabin i nóż myśliwski. Policja ścigała go czterema łodziami patrolowymi, kutrem wielorybniczym i helikopterem. W Zatoce Chesapeake Kalb zwabił inną motorówkę, przesiadł się do niej pod groźbą użycia broni, .a następnie ukrył się na brzegu. Ujęty znienacka przez policjantów, którzy zaszli go od tyłu, Kalb zdążył jeszcze pchnąć jednego nożem. W nowojorskim Parku Centralnym kulą rewolwerową kalibru 0.45 została zamordowana dwudziestoczteroletnia Lilah Kistler. Udała się ona na przechadzkę Z psem i weszła na chwilę do toalety. Tam czyhał już Angel Angeloff. Morderca nie znał ofiary - było mu wszystko jedno, do kogo strzela. Policja wypłoszyła Zbrodniarza gazem łzawiącym na dach, gdzie po dłuższej wymianie strzałów Angeloff został zabity. Kilku policjantów i przechodzień odnieśli rany postrzałowe. Odbyło się to o godzinie 10 rano w centrum największego miasta Ameryki. Nie jest to dobór smakowitych sensacyjek. Tak wyglądał dzień powszedni w okresie zabójstwa R. Kennedy'ego. Od lata 1968 roku w obawie przed zbrojnymi napadami obsługa autobusów w granicach wielkiego Waszyngtonu nie trzyma przy sobie pieniędzy i nie wydaje reszty, bowiem niejeden kierowca stracił już życie. Jeden z senatorów zwrócił uwagę, że waszyngtońskie dzienniki podawały hurtem wiadomości o zbrojnych napadach, zaś informacje o morderstwach zamieszczały na wewnętrznych kolumnach. Nic w nich nie było nadzwyczajnego; spowszedniały. Amerykanie wystrzegali się wychodzenia na ulicę po zapadnięciu zmroku. Często nie należało ukazywać się pieszo w dzielnicach śródmiejskich nawet w biały dzień. Mieszkańcy miast przemykali się ulicami zamknięci w samochodach, uzbrojeni w pistolety. Tak triumfowała zasada "wolność Tomku w swoim domku". Swoboda doprowadziła do braku swobody. Tradycyjnie zbroiły się po zęby ultraprawicowe organizacje paramilitarne, jak "Minutemen" i "California Rangers". Trzy tygodnie po strzałach w hotelu "Am-bassador" policja stoczyła bitwę z członkami Ku Klux Klanu w miejscowości Meridian w stanie Missisipi - wedle klasycznego wzoru sensacyjnych filmów. Gdy zamachowcy usiłowali podłożyć bombę pod synagogę, policja rzuciła się za nimi w samochodową pogoń. Wóz patrolowy był szybszy i uderzywszy z tyłu uciekające auto, zrzucił je na pobocze drogi. Wówczas kierowca wyciągnął karabin maszynowy. Trafiony strzałami policji, rzucił się do ucieczki, celując zza domów do pogoni. Kiedy strzały umilkły, znaleziono go w kałuży krwi z prawie zupełnie odstrzeloną ręką. Jego wspólniczka, dwudziestosześcioletnia nauczycielka Kathy Ainsworth, padła trupem jeszcze w samochodzie. Poważne rany odniósł jeden z policjantów .i przypadkowy obserwator bitwy. Powszechnego posiadania broni palnej chroniła jak źrenicy oka potężna "lobby" - Narodowe Zrzeszenie .Strzelnicze (National Rifle Association - NRA), licząca milion członków, forpoczta producentów i handlarzy szybkostrzelnym towarem. Roczny obrót wartości 350 milionów dolarów, to nie fraszka. Prezes NRA, prawnik ze stanu Michigan, Harold Glassen, zagroził w czerwcu 1968 roku, że próby ograniczenia jego podopiecznych spotkają się natychmiast z kilkuset tysiącami protestacyjnych listów, skierowanych do Kongresu. Zresztą w samym Kongresie znalazło się wielu sympatyków NRA. Niejeden liberalny ustawodawca nabierał wody w usta, gdy trzeba było przeciwstawiać się naciskom Zrzeszenia Strzelniczego: to mogło mieć konsekwencje wyborcze. W rzeczy samej liberalny senator ze stanu Pensylwania, Joseph Clark, stracił jesienią tegoż roku mandat - między innymi dlatego, że nawoływał do kontroli broni palnej. Wystąpiła przeciw niemu koalicja myśliwych i sportowców, którym patronowała NRA. Ta bogata organizacja przeznaczała większą cześć swego sześciomilionowego budżetu na propagowanie haseł w rodzaju "Strzelanie jest bezpieczne". Argumenty, którymi posługiwało się Zrzeszenie Strzelnicze, nosiły wszystkie kolory tęczy, ale szczególną rolę odgrywała w nich "wolnościowa" i antykomunistyczna demagogia. Przede wszystkim NRA powoływała się na drugą poprawkę do konstytucji USA. Postanawia ona, że nie wolno pogwałcić prawa obywateli do posiadania i noszenia broni, gdyż bezpieczeństwo wolnego państwa wymaga dysponowania milicją - czyli pospolitym ruszeniem. Nie ulega kwestii, że poprawka uchwalona w 1791 roku odnosi się do zespołowych praw zbiorowości i nie ma na myśli indywidualnych przywilejów. Tak ją również zinterpretował Sąd Najwyższy w 1939 roku. Ale NRA i jej sojusznicy przemilczeli tę część poprawki, która była niedogodna, i eksponowali fragment, który im odpowiadał. Co najciekawsze, postawili na swoim. Być może oznacza to, że konstytucja jest odczytywana nie "w naturze", lecz z odbicia - zniekształconego - w powszechnej świadomości, jakkolwiek jest obowiązkowym przedmiotem już w szkole podstawowej, a politycy ciągle się na nią powołują. Być może, Amerykanie cenią przede wszystkim poczucie niezależności, bardziej niż ściśle zdefiniowane nakazy. Być może, nie zdają sobie sprawy, że w świecie wielkich korporacji niezależność jednostek jest mitem. W każdym bądź razie wydawnictwa NRA bezustannie celebrowały majestat "uzbrojonego obywatela", któremu nie wolno wydrzeć świętego prawa. "Broń nie zabija ludzi - to ludzie zabijają się nawzajem" - ten slogan należał do stałego repertuaru Zrzeszenia. Wyśmiewało ono próby rejestracji broni, twierdząc, że w takim wypadku należałoby wprowadzić nadzór nad wszystkimi instrumentami, którymi można pozbawić życia - nożami, siekierami, kijami i 'butelkami. Jedno z pism zabłysło nawet żenującym humorem, dowcipkując, że należałoby zarejestrować genitalia wszystkich Amerykanów płci męskiej, ponieważ gwałty są w USA jednym z najpospolitszych przestępstw. Amerykańscy psycholodzy podzielili zdanie znanego eksperta Ralpha Greensona, który oświadczył, że broń palna prowokuje do agresywności bardziej niż cokolwiek. Wybitni prawnicy dezawuowali także slogan NRA, głoszący, że "jeśli broń zostanie wyjęta spod prawa, tylko wyjęci spod prawa będą mieli broń". Kalambur ten został powielony w milionach egzemplarzy. Często można było go oglądać na nalepkach, jakimi Amerykanie ozdabiali zderzaki samochodów. TYLKO PRZEPUSTKI Zrzeszenie Strzelnicze nie pogardziło polityczną inwokacją. Jedno z jego haseł ostrzegło, że rejestracja broni byłaby tylko pierwszym krokiem. W ślad za nią przy szłaby "dyskryminacja, a następnie konfiskata". Propaganda NRA stwierdziła, że hitlerowcy rozpoczęli swoje rządy w Niemczech od odebrania broni. Tych, którym taka groźba nie wydawała się przekonywająca na gruncie amerykańskim, straszono komunistyczną inwazją. Gdyby komuniści wylądowali w Stanach Zjednoczonych - alarmowali militaryści ze skrajnej prawicy - wystarczyłoby, aby zebrali listy właścicieli broni w komisariatach policji; komuniści rozbroiliby więc naród i mogliby szybko zdławić wszelki opór. Tym maniackim bredzeniom sekundował prezes NRA Harold Glassen. "Ja wiem - mówił - że sympatycy komunizmu w USA żądają ustawodawczych zakazów. Wychodzą oni z takiego założenia: my mamy swoją broń, więc odbierzmy ją innym". Wprawdzie szef Federalnego Biura Śledczego (FBI), Edgar Hoover, który - mówiąc bardzo oględnie - komunistów raczej nie faworyzuje, oznajmił, że łatwość dostępu do broni powiększa liczbę morderstw *, jednakże panująca wówczas atmosfera antykomunizmu sprawiła, iż argumenty NRA padały na podatny grunt. Gdy Carl Bąkał ogłosił książkę "Prawo do noszenia broni", która była gorącą polemiką z tym prawem, został zasypany listami, zawiera- * Zgodnie z raportem FBI, opublikowanym dwadzieścia dni po zamachu w Los Angeles, w pierwszych trzech miesiącach roku 1968 przestępczość wzrosła o 17 procent w porównaniu z tym samym kwartałem poprzedniego roku. Liczba morderstw zwiększyła się o 16 procent, zgwałceń - o 19 procent, ciężkich obrażeń - o 13 procent, rabunków o 24 procent. Natomiast rabunki z bronią w ręku zwiększyły się o 26 procent, zaś ciężkie obrażenia zadane bronią palną - o 23 procent, a mjącymi epitety w rodzaju "zdeprawowany komunista". Była to najcięższa obelga. Miłość do broni głęboko wdarła się do amerykańskiej psychiki. Legendarny Buffalo Bili, pogromca Indian i łowca bawołów, pisał na początku stulecia w programie swego przedstawienia o Dzikim Zachodzie: "Kula jest pionierem cywilizacji. Szła ona ręka w rękę z siekierą karczującą las, z familijną Biblią i z podręcznikiem. I chociaż w jednym sensie misja kuli była śmiercionośna, to w drugim była łaskawa: bez niej Ameryka nie byłaby dziś wolnym krajem, zjednoczonym i potężnym". Ta symbioza kuli i Biblii nie zniknęła. Przypisywane broni mistyczne właściwości znalazły odbicie również w wojsku, które w każdym kraju jest - taką lub inną - szkołą wychowania obywatelskiego. Amerykańskich marines, żołnierzy elitarnych szturmowych oddziałów, uczono namiętnej formuły: "To jest mój karabin... Mój karabin jest moim najlepszym przyjacielem. Muszę kierować nim po mistrzowsku, tak jak muszę kierować swoim życiem... Muszę strzelać celniej niż mój wróg, który stara się mnie zabić. Muszę zastrzelić go, zanim on zastrzeli mnie. Uczynię to... Mój karabin jest ludzką istotą, tak jak ja, ponieważ jest moim życiem. Dlatego poznam go jak własnego brata... Staniemy się nierozdzielną całością. Będziemy nią. Na tę wiarę przysięgam przed Bogiem..." Nie trzeba tłumaczyć, w jakim celu żołnierzowi daje się karabin. Lecz formuła, którą indoktrynowano amerykańskich marines, nie była zwykłym zabiegiem szkoleniowym. Była wyrazem obsesji. Taką indoktrynację miał też za sobą Lee Harvey Oswald, gdy w 1963 roku strzelił do prezydenta Kennedy'ego z karabinu "Mannlicher-Carcano". Karabin tego typu bez żadnych trudności można było zamówić pocztą, gdy zginął brat prezydenta. Po śmierci Roberta w Stanach Zjednoczonych roz-" legły się głośne żądania ukrócenia tej swobody. Nie było zresztą mowy o jakichś radykalnych krokach - zakazie sprzedaży broni, czy tym bardziej zakazie jej posiadania. Ale większość Amerykanów, jakkolwiek dysponowała strzelbami i rewolwerami, nie była skłonna używać ich do rozprawy z współobywatelami i popierała inicjatywę ustawowych ograniczeń. Na przestrzeni paru tygodni po śmierci Roberta Ken-nedy'ego nie było niemal pisma w Stanach Zjednoczonych, które nie przyłączyłoby się w jakimś stopniu do tej inicjatywy. "Boston Globe" pisał: "Uchwalenie odpowiednich ustaw w sprawie broni palnej może również mieć dodatkowe skutki. Może pokazać światu i nam samym, że Amerykanie są dostatecznie dojrzali i wystarczająco ludzcy, aby dokonać poważnego wysiłku dla położenia kresu morderstwom". Wydawany w stanie Colorado dziennik "Denver Post" pochwalając projekt takiego ustawodawstwa, stwierdził zarazem, że podżegające mimo woli do zbrodni audycje radio-wo-telewizyjne i książki są pisane z jedną myślą - przyniesienia zysku. Redaktorzy koloradzkiej gazety, jak gdyby wierząc w cuda, zalecali swoim czytelnikom wyłączanie telewizorów, gdy te ukazują akty gwałtu. "Los Angeles Times" wzywał: "Kongres musi teraz przystąpić do działania, aby obronić naród przed samym sobą, póki jeszcze czas". W artykule "Handlarze śmiercią" popularny "New York Post" żądał: "Społeczeństwu trzeba powiedzieć bez owijania w bawełnę, że ludzie zaangażowani w wielkim biznesie zbrojeniowym walczą o zachowanie dotychczasowego stanu rzeczy". Senator Joseph Tidings wystąpił na Kapitolu z wielką mową oskarżycielską. W 1967 roku - stwierdziło przedłożone przezeń sprawozdanie - w Stanach Zjednoczonych zakupiono 4,5 miliona sztuk broni palnej do osobistego użytku. W USA produkuje się rocznie 2 miliony sztuk broni, zaś ponad milion sprowadza się z zagranicy, głównie pistolety. Codziennie od kuł ginie przeciętnie 50 osób, czyli jeden człowiek co trzydzieści minut. W szeregu krajów europejskich liczba zabójstw przy użyciu broni palnej jest - proporcjonalnie do liczby ludności - od dziesięciu do pięćdziesięciu razy mniejsza niż w USA. Ogromna różnica występuje nawet między tymi stanami amerykańskimi, które wprowadziły pewne ograniczenia, a tymi, które pozostały w pełni wierne starym dogmatom. W Nowym Jorku broń palna jest stosowana w 32 procentach morderstw, zaś w Teksasie - w 69 procentach. Od strzałów - przypomniał Tidings - zginęli prezydenci Abraham Lincoln, James Garfield, William Mc-Kinley i John Kennedy, senatorowie, kongresmeni i sędziowie. Prezydent Theodore Roosevelt został ranny. Prób zamachu dokonano na prezydentów Andrew Jack-sona, Franklina Roosevelta i Harry Trumana. Prezydentowi Johnsonowi listownie grożono śmiercią kilkaset razy w ciągu miesiąca. W 1967 roku aresztowano z tego tytułu 457 osób, pięć razy więcej niż w roku 1963. Rządowa komisja stwierdziła w listopadzie 1969 roku, iż niebezpieczeństwo zamachów wzrosło tak bardzo, że prezydent USA i prezydenccy kandydaci powinni radykalnie ograniczyć wystąpienia publiczne. W policyjnych komputerach tkwiły informacje o stu tysiącach potencjalnych zamachowców. Niestety, policyjne komputery nie miały do dyspozycji pani Jean Dixon, z zawodu jasnowidza, która w przepowiedniach na rok 1968 przewidziała "tragiczny - i zaplanowany - wypadek" wiążący się z osobą Roberta Kennedy'ego. W latach 1963-1968 zamordowano wybitnych działaczy domagających się przyznania Murzynom praw obywatelskich, działaczy białych i czarnych: Medgara Eversa, Andrew Goodmana, Jamesa Chaneya, Michaela Schwernera, Lemuela Penna, panią Violę Liuzzo, pastora Jonathana Danielsa, drą Martina Luthera Kinga. Prezydent Lyndon Johnson oświadczył, że od początku stulecia od kuł zginęło 750 tysięcy Amerykanów - więcej niż na wszystkich polach bitew w tym okresie. Co roku -• powiedział prezydent - w USA pada ofiarą broni palnej 6 500 osób, gdy tymczasem w Anglii - 30, zaś w Japonii - 37. W tej sytuacji - oznajmił Johnson - potrzebne jest silne prawo i ustawodawstwo; półśrodki nie wystarczą. Ale kiedy w październiku 1968 roku Kongres przesłał mu do podpisu nową ustawę, z propozycji zgłaszanych bezpośrednio po zabójstwie senatora Kennedy'ego pozostały tylko szczątki. W jednym z ostatnich przemówień przed złożeniem urzędu Johnson stwierdził, że niechęć Kongresu do energicznej akcji w tej dziedzinie była największym zawodem, jakiego doznał podczas swojej kadencji, jeśli chodzi o sprawy wewnętrzne. Nowa ustawa nie uwzględniła propozycji Białego Domu, który domagał się nakazu rejestracji broni palnej i wydawania zezwoleń na jej posiadanie. Kongres zgodził się tylko na ograniczenie (lecz nie zakaz) sprzedaży broni pocztą w ruchu międzystanowym oraz wobec osób nie zamieszkałych w stanie, gdzie zawierano transakcję. Zabroniono sprzedaży strzelb osobom poniżej lat osiemnastu i pistoletów młodzieży poniżej lat dwudziestu jeden, jak też prywatnego importu broni wojskowej. Tak więc ustawa, która weszła w życie w grudniu 1968 roku, nie naruszyła swobody nabywania broni i amunicji w obrębie każdego stanu. Zresztą ograniczenia były pisane widłami na wodzie. Podróżując w styczniu 1969 roku po Południowej Karolinie, widziałem przydrożne sklepy z bronią, zachęcające do kupna wszystkich przyjezdnych i zapewniające, że nie potrzebują żadnych zezwoleń. Jesienią tegoż roku w Houston w Teksasie oglądałem w dziesiątkach witryn piękny wybór pistoletów dowolnego kalibru, dostępnych dla każdego. Bezpośrednio po śmierci Roberta Kennedy'ego szok był silny. 300 mieszkańców San Francisco i 100 mieszkańców Chicago dobrowolnie oddało swoją broń władzom policyjnym, rzecz niespotykana. Niektóre sklepy przestały sprzedawać zabawkowe rewolwery. Nawet więźniowie z kalifornijskiej twierdzy San Quentin napisali list z wyrazami żalu i współczucia do pani Ethel. Zapanowało szczere przerażenie i rozgorzała zawzięta polemika. W kilka miesięcy później wszystko wróciło do normalnego stanu, jak powierzchnia wody, która przez chwilę zatacza kręgi po wrzuceniu kamyka. Jeśli strzelanie przychodzi tak łatwo - powiadali Amerykanie - zamach nie mógł być czymś nadzwyczajnym, a zabicie jeszcze jednego Kennedy'ego nie było niczym więcej niż tragicznym zrządzeniem losu. Prezydenckim kandydatom przydzielono agentów Secret Service, zaś goście zapraszani na recepcje do Białego Domu otrzymali specjalne przepustki, które przed wejściem sprawdzano aparatem Roentgena. ZAGADKA AMERYKAŃSKA W niedzielę po zabójstwie senatora Kennedy'ego jedna z gazet ozdobiła swoją weekendową wkładkę wizerunkiem obrzydliwego pająka, który rozcapierzał włochatę odnogi na mapie Stanów Zjednoczonych. Pajączysko nosiło na odwłoku napis: "Yiolence" - gwałt; ale słowo to ma gwałtowniejszy posmak w języku angielskim niż jego polski odpowiednik. Przez następnych kilka tygodni Ameryka pogrążyła się w roztrząsanie duszy ludzkiej i zbiorową psychoanalizę. Skąd tyle gwałtu? Gdzie są jego źródła? Obrzydliwy pająk wywoływał zgrzytanie zębami. Amerykanie szczerze się zgadzali, że "ogólna atmosfera gwałtu, jaka z całą pewnością dominuje w kraju, służy za katalizator pobudzający do gwałtownych czynów przestępczych" ("Washington Post"). Przypominano nawet określenie murzyńskiego przywódcy Rapa Browna, wypowiedziane przed rokiem: gwałt jest tak charakterystycznie amerykański, jak ciasto nadziewane wiśniami. "Newsday", którego wydawcą był eks-sekretarz prasowy i były pupil prezydenta Johnsona, Bili Moyers, oznajmił bez ogródek: "Przyczynami, które powodują gwałt, są nędza, brak perspektywy i brak nadziei. To one stanowią rzeczywiste korzenie niepokoju i gwałtu w naszym kraju. Dopóki ludzie są pogrążeni w rozpaczy, dopóty niezadowolenie będzie nieodłącznym elementem amerykańskiego systemu". Pisał "New York Times": "Między obietnicą i odmową jej spełnienia stoi człowiek z rewolwerem". Publicysta Arthur Hoppe przytoczył list studenta z Kalifornii, który opisywał ojcu rozprawę policji z antywojenną manifestacją młodzieży. Będąc świadkiem rozbijania dziewczęcych głów policyjnymi pałkami, młodzieniec, który tak cenił życie, że nie chciał pozbawić go nawet ryb i z tego powodu wyrzekł się ich łowienia, zaś osobiście nie doznał obrażeń podczas tych zajść, zwierzył się ojcu, iż opadło go pragnienie zamordowania każdego policjanta. "Myślę więc ciągle o tym chłopcu - zastanawiał się Hoppe - który nie zabiłby ryby, lecz zabiłby policjanta. Myślę, co go tak zmieniło... Gwałt zmienia bijących i bitych. Przeobraża nawet tych, którzy tylko obserwują jego stosowanie." Pół roku przed śmiercią Kennedy'ego grupa uczestników konferencji naukowej w Detroit oświadczyła, że gwałt jest zasadniczym czynnikiem w życiu Ameryki, i wyraziła niewiarę w możliwość wyeliminowania go. Po zabójstwie senatora potwierdzili to uczeni - historycy, psychologowie, psychiatrzy i socjolodzy. Były współpracownik prezydenta Johna Kennedy'ego, profesor Arthur Schlesinger, powiedział (na pewno z przesadą), że "Amerykanie są najbardziej przerażającym narodem naszej planety". Zwrócono uwagę, że gwałt nie jest zjawiskiem nowym w USA, lecz wiąże się z masową eksterminacją Indian, polowaniem na czarownice i prześladowaniem Murzynów. W 1871 roku dowódca wojsk federalnych w Teksasie meldował, że "morderstwa dokonywane na Murzynach są tak powszechne, iż uniemożliwiają prowadzenie dokładnego rejestru". W niespełna sto lat później zamieszki na tle dyskryminacji rasowej rozświetliły amerykańskie miasta łuną pożarów. Dyrektor instytutu w stanie Massachusetts, zajmujący się badaniem przejawów gwałtu - specjalizacja jest daleko posunięta - zadał retoryczne pytanie: "We Francji zamieszki trwały trzy tygodnie i zginęły dwie osoby. Czy możecie sobie wyobrazić, ilu ludzi zginęłoby tutaj?" Amerykańskie społeczeństwo - wyjaśnił psycholog, dr Abraham-sen - przypomina garnek pod ciśnieniem. Nie jest ono oparte na zasadzie istnienia hamulców, lecz na zasadzie konieczności powodzenia; brak sukcesu prowadzi do frustracji, ta zaś jest akuszerką gwałtu. Nikt z ludzi odpowiedzialnych nie kwestionował, że Stany Zjednoczone nabyły wybuchowych cech na tle konfliktu rasowego oraz wskutek nie zasypanej przepaści między luksusem a nędzą. Z dobrobytem większości sąsiadował niedostatek kilkudziesięciu milionów Amerykanów (oficjalne szacunki wahały się od 22 milionów do 30 milionów osób). Pokaźna liczba obywateli cierpiała głód. W najbogatszym kraju, pośród obfitości dóbr, mieszkali ludzie, których stan niedożywienia stawiał na jednym poziomie z ludnością zacofanych obszarów pokolonialnych. Autorem tego porównania była komisja powołana przez Kongres USA. Nikomu nie przyszłoby też na myśl zaprzeczać, że wojna w Wietnamie wyzwoliła skłonności, które znajdowały się na uwięzi. Socjologowie podkreślali, że inwazja wojenna w pseudopokojowych warunkach oznaczała "normalizację" przemocy i akceptację przez najwyższe władze państwowe zasady gwałtu nad słabszym. Usankcjonowanie przemocy obaliło normy etyczne. "Przypatrzmy się belce w naszym własnym oku! - pisał w liście do redakcji czytelnik z Alexandrii pod Waszyngtonem. - Mówię o sromotnym użyciu armat, rakiet i wszelkiego rodzaju niszczycielskiej broni w różnych częściach świata przez nasz tak zwany demokratyczny rząd w celu narzucenia swojej woli innym narodom, które różnią się od nas poglądami". Wydawca biuletynu "I. F. Stone's Weekly" ostrzegał przed banalnym ubolewaniem nad tragedią rodziny Kennedych. "Jesteśmy jeszcze dostatecznie ludzcy, aby wyrazić szok z powodu zamordowania jednego człowieka. Ale przygotowania do szlachtowania milionów ludzi stały się częścią naszego stylu życia, nie tylko tutaj, w Ameryce, lecz również gdzie indziej w świecie. Wydajemy rocznie 80 miliardów dolarów * na zabijanie, kaleczenie, trucie, palenie i duszenie innych istot ludzkich wedle naszej woli. Szkolimy naszą najzdrowszą Tyle wynosił budżet Pentagonu. młodzież w mordowaniu i werbujemy naszych najlepszych naukowców do projektowania nowych środków zagłady. Gigantyczne korporacje przemysłowe zdobywają zyski na przygotowaniu środków rzezi. Żyjemy w wielkiej ludzkiej jatce, ale nasze nozdrza tak przywykły do fetoru, że już go nie czujemy." Było to chyba najostrzejsze potępienie podstawowych zasad amerykańskiej strategii. Dr John Spiegel z uniwersytetu Brandeis wyjaśnił na specjalnym sympozjum źródła gwałtu w amerykańskiej tradycji. Puszczono w niepamięć - powiedział on - spuściznę antykatolickich zamieszek w połowie ubiegłego stulecia, które szczególnie krwawo przebiegły w Filadelfii, mieście "braterskiej miłości". Odeszły w zapomnienie zaburzenia podczas wojny domowej, gdy w ciągu pięciu dni zginęło 2 tysiące osób, ponieważ wybuchł bunt biedaków, którzy nie mogli, jak ich zamożni rodacy, wykupić się kwotą 300 dolarów od służby wojskowej. Nie pamięta się anty chińskich wystąpień na zachodnim wybrzeżu USA - przeciw osiadłym tam przybyszom z Azji - które miały szczególnie okrutny charakter w 1870 roku w San Francisco i w Los Angeles. Zasłona milczenia rozpościera .się nad krwawymi rozprawami ze strajkującymi robotnikami w końcu zeszłego wieku, gdy chcieli oni zdobyć prawo do organizowania się w związki i do kolektywnego przetargu o warunki pracy. Zapomniano wreszcie o antymu-rzyńskich zamieszkach w latach 1919-1920, kiedy biała ludność atakowała i zabijała czarną. "Nasz kraj zawsze przyzwalał na gwałt." Stany Zjednoczone, wedle interesującej analizy drą Spiegela, powstały jako państwo demokracji ograniczonej sześcioma strukturalnymi regułami. Do udziału w procesie podejmowania decyzji na różnych szczeblach - co jest kwintesencją demokracji - została od początku dopuszczona tylko część ludności, która odpowiadała kolejnym wymaganiom ustroju. Po pierwsze, trzeba było należeć do białej rasy, co wykluczało z góry wszystkich czerwonych (Indian), żółtych (Azjatów) i czarnych (Murzynów). Po drugie, rządy sprawowali Anglosasi lub pokrewne grupy północnoeuropejskie; a więc osoby pochodzące ze strefy śródziemnomorskiej, Bliskiego Wschodu itd. były wyłączone. Po trzecie, przywileje demokracji zapewniono mieszczaństwu i wyższym sferom. Przywilejów tych pozbawiono wszystkich ubogich i robotników, a zatem tych, którzy nie posiadali majątku. Po czwarte, należało być protestantem. Katolicy, żydzi, muzułmanie i wyznawcy innych wierzeń zostali poza kręgiem wtajemniczenia. Po piąte, trzeba było być osobą dorosłą. Oznaczało to, że cała młodzież nie posiadała tych uprawnień i była obiektem wyzysku. Po szóste, tylko mężczyzn uważano za pełnowartościowe jednostki społeczne, wyłączając tym samym z procesu podejmowania decyzji wszystkie kobiety. Autsajderów w powyższych kategoriach uznano więc za istoty niższego rzędu. Był to system arystokratycznej autarkii, którego pewne pozostałości przetrwały. "W kraju, składającym się z tylu wspólnot etnicznych o zdeklarowanej odrębności środowiskowej, musiało się to przyczynić do powstania wybuchowej mieszanki. Musiało tym bardziej, iż na sytuacji ciążyły rygory i przegrody klasowe. Latem 1968 roku koła rządzące zapalczywie broniły się przed zarzutem, że Ameryka jest "chorym krajem". Prezydent Johnson usprawiedliwiał się: "Dwieście milionów Amerykanów nie zabiło Roberta Kennedy'ego, podobnie jak nie zamordowało Johna Kennedy'ego w 1963 roku ani Martina Luthera Kinga w kwietniu roku bieżącego". Był to truizm, który niczego nie tłumaczył. Nikt przecież nie potępiał Amerykanów en masse. Nie byli krwiożerczymi wampirami. Byli produktem stosunków społecznych i historii. Konwulsje gwałtu zresztą później ustąpiły - nie mogły trwać bez ustanku. Jakkolwiek ciężar zbrodni, popełnionych w latach sześćdziesiątych, kładł się cieniem na reputacji kraju, właściwe oskarżenie kierowano pod adresem przywódców społeczeństwa, którzy sprawując wyższe i niższe urzędy i dysponując głównymi zasobami, muszą ponosić odpowiedzialność. Generałowie narodu kształtują postawy obywatelskiej armii, regulują jej etykę, dyscyplinę i cele. Tych generałów ogarnęła obawa, że seria morderstw politycznych zdyskwalifikuje USA w oczach świata. Zwłaszcza w oczach krajów, które w podzielonym świecie zaakceptowały wiodącą rolę Stanów Zjednoczonych na tzw. Zachodzie. Podkomisja spraw zagranicznych Izby Reprezentantów oświadczyła w grudniu 1968 roku: "Wojna w Wietnamie wpłynęła destrukcyjnie na amerykański prestiż za granicą. Przyczyniły się do tego również konflikt rasowy w USA, przestępczość i bezprawie. Najbardziej niszczycielskie wrażenie wywarły zamachy na Roberta Kennedy'ego i drą Martina Luthera Kinga". Światowej sławy dramaturg Arthur Miller napisał, że "kraj, w którym ludzie nie mogą bezpiecznie poruszać się po własnych ulicach, nie zyskał sobie prawa do pouczania innych krajów, jak mają się rządzić, ani tym bardziej do bombardowania ich i palenia". Identyczne lub podobne myśli nawiedzały ludzi po drugiej stronie Atlantyku i Pacyfiku. Londyński "Financial Times" wyraził je z właściwą Anglikom elegancją i powściągliwością. "Jako członkowie demokratycznego przymierza, w którym Stany Zjednoczone są głównym chorążym - pisał brytyjski dziennik - musimy zapytać, czy amerykańscy przywódcy polityczni, religijni i naukowi nie zaniedbali w ciągu ostatnich dwudziestu lat przypuszczenia zdeterminowanego ataku na ciemną stronę amerykańskiego życia." W Japonii nie bawiono się w dyplomację. Tokijska gazeta "Yomiuri" wprost zgłosiła wątpliwość, czy państwo, gdzie "powtarzają się barbarzyńskie zamachy", posiada kwalifikacje do sprawowania roli czołowego obrońcy "wolności i demokracji". Francuski profesor Michel Grozier, uchodzący za wielbiciela USA, stwierdził, że "jako ziemia obiecana czy jako klimatyzowane piekło, Ameryka jest zawsze naszym podstawowym punktem odniesienia - dla potwierdzenia naszych obaw, nadziei i oczekiwań". Ten standard ziemi obiecanej musiałby znacznie się różnić od standardów biblijnych. "Washington Post" opublikował fikcyjną rozprawę rzekomego badacza naukowego, który za pomocą długiej litanii matematycznych wzorów zapowiadał, że w ciągu następnych czterdziestu sześciu lat, a więc do roku 2014, należy się spodziewać zabójstwa amerykańskiego prezydenta przeciętnie co cztery lata, tzn. każdego lokatora Białego Domu. Jest to wyższy współczynnik śmiertelnych ofiar - wyjaśniał autor - niż dopuszczają jednostki wojskowe, które muszą sprostać wymaganiom bojowym. Wielu czytelników przyjęło ten makabryczny falsyfikat za dobrą monetę. Ponura fantazja i rzeczywistość przestały być niedosiężnie odległe. Zwarły się w piekielnym uścisku. W dniach narodowej żałoby padały różne propozycje, preparowano różne recepty. Ale co inteligentniejsi politycy i myśliciele wiedzieli, że wykorzenić gwałt z amerykańskiego dnia powszedniego mogłyby - i to stopniowo - tylko zmiany sięgające do trzewi USA. Na to z oczywistych względów nie miały ochoty siły władające krajem, które ograniczają się do uśmierzania przemocą radykalniejszych buntów, przygarniając do łona bardziej ugodowo nastrojonych rebeliantów. A potężni i bogaci mogą sprawić sobie opancerzone limuzyny i wynająć jeszcze kilku detektywów. Po śmierci Roberta Kennedy'ego na nowojorskiej ulicy ktoś głośno zadał pytanie: - A co z tym faszystą George'em Wallace'em? Co z Calvinem Craigiem z Ku Klux Klanu? Ich nigdy nie dosięga zamach. Dlaczego zawsze giną ludzie po naszej stronie? Robert Kennedy został wskrzeszony jako męczennik. Nie widzę w tym nic zdumiewającego. Zginął w dramatyczny sposób. Więc nie pamiętano o tym, że był on współautorem doktryny wojny przeciwpartyzanckiej, która prowadziła wprost do konfliktu w Wietnamie i wzrostu znaczenia machiny militarnej. Nie zdawano sobie sprawy z granic, których senator iby nie przekroczył, gdyż jego aspiracje obracały się w sferze modyfikacji niektórych funkcji amerykańskiego kapitalizmu i ocalenia istniejącego systemu. Pokładano naiwne nadzieje, bo jak dowiodła praktyka, prezydent zwykle postępuje inaczej, niż to wynika ze słów kandydata na prezydenta. Ale Kennedy'ego porównywano do innych czołowych polityków i to porównanie wypada dlań pochlebnie. Mimo wyraźnego limitu jego gotowości reformatorskiej, mimo niekonsekwencji i zygzaków amerykańskiego liberała o konserwatywnej przeszłości, Robert Kennedy zrozumiał wiele prawidłowości końca XX wieku. W dniu jego śmierci były one jeszcze zagadką dla ogromnej części Amerykanów. REWOLUCJA BEZ APOSTOŁA SEN PASTORA Rewolucjonistom nie wręcza się nagród Nobla. Martin Luther King nie był rewolucjonistą; przynajmniej nie był nim wówczas, gdy otrzymywał tę nagrodę z rąk króla Norwegii. Był apostołem, dopóki po śmierci nie został męczennikiem. Jego droga do sławy rozpoczęła się w grudniu 1955 roku. King był wówczas pastorem kościoła baptystów w Montgomery, w stanie Alabama, l grudnia murzyńska szwaczka Rosa Parks poczuła zmęczenie i za-jąwszy w autobusie miejsce przeznaczone dla białych, odmówiła ustąpienia go białemu pasażerowi. Aresztowano ją i kazano zapłacić 10 dolarów grzywny plus 4 dolary postępowania sądowego. Południowcy z Montgomery nie zdawali i nie chcieli sobie zdawać sprawy z tego, jak boleśnie odczuwała pięćdziesięciotysięczna społeczność murzyńska segregację rasową. Incydent z Rosą Parks był iskrą, która padła na beczkę prochu. Szwaczka akurat sekretarzowała lokalnemu oddziałowi Narodowego Stowarzyszenia Krzewienia Postępu Ludności Kolorowej. Murzyńscy przywódcy postanowili rzucić pierwsze wyzwanie zasadom dyskryminacji. Zapadła decyzja o bojkocie komunikacji autobusowej. Dr King nie brał udziału w podejmowaniu decyzji. Zawahał się, gdy zaproponowano mu przewodzenie bojkotowi. Sądził, że pozbawienie dochodów towarzystwa komunikacyjnego może być postępkiem niechrześcijańskim i nieetycznym. Ale po namyśle doszedł do przekonania, że w tym wypadku złem największym był system segregacji rasowej, to zaś usprawiedliwiało przeciwstawienie się złu za pomocą biernego oporu. Segregacja była wówczas powszechnym zjawiskiem na Południu. W 1954 roku Sąd Najwyższy zakazał stosowania jej w szkołach, ale nie wykreślił zeszłowiecz-nego postanowienia, które uznawało za dopuszczalną segregację w pojazdach komunikacji publicznej, jeżeli pasażerom zapewniano jednakowe warunki podróży. Murzyni z Montgomery nie poszli w ślady Rosy Parks - po prostu odmówili korzystania z autobusów. Bojkot trwał ponad rok. Firma transportowa straciła swoich głównych klientów - Murzynów pozbawionych własnych samochodów. Bojkotujących poparły liberalne organizacje amerykańskie, lecz władzom miejskim nie mieściło się w głowie, żeby ustąpić przed Murzynami. Aresztowano drą Kinga zarzucając mu przekroczenie dozwolonej szybkości, gdy jechał samochodem. Był to pierwszy pobyt pastora w więzieniu, pierwSzy z szesnastu. Biali ekstremiści podłożyli bombę pod jego dom; na szczęście nikt nie ucierpiał. Przed domem zgromadził się tłum Murzynów domagających się pomsty. Mogło dojść do poważnych zaburzeń, ale King wezwał do zachowania spokoju. "Na gwałt - powiedział - musimy odpowiedzieć unikaniem gwałtu." Ta maksyma stała się doktryną, którą realizował do końca życia. Bojkot zakończył się sukcesem. Sąd Najwyższy orzekł, że segregacja jest sprzeczna z konstytucją. Biała Ameryka obserwująca wydarzenia na ekranach telewizji musiała pogodzić się z tym, że murzyńska uległość należy do przeszłości. Martin Luther King został uznany za wybitnego przywódcę murzyńskiego. Liczył wtedy dopiero dwadzieścia siedem lat, ale od najwcześniejszej młodości był intelektualnie przygotowany do roli apostoła i reformatora. Przyszedł na świat w rodzinie duchownego w Atlancie (stan Georgia), któremu dobrze się powodziło, ale który podobnie jak inni Murzyni był skazany na obnoszenie czarnej skóry, co na Południu bardziej niż gdzie indziej wiązało się ze statusem istoty podrzędnej. Przynależność do mieszczaństwa i wykształcenie nie mogły zrównoważyć niewłaściwego pigmentu. Te irracjonalne uprzedzenia wywarły zasadniczy wpływ na myślenie młodego Kinga. Uczęszczał najpierw do murzyńskiego koledżu Morehouse w Atlancie, w 1947 roku otrzymał święcenia kapłańskie, następnie studiował w pensylwańskim seminarium duchownym Crozer, a wreszcie na uniwersytecie w Bostonie. Na Północy zdobył doktorat filozofii i żonę - Corettę Scott, absolwentkę bo-stońskiego konserwatorium. Ukończywszy studia, Martin L/uther King postanowił wrócić na Południe. W tym czasie był już zagorzałym wielbicielem Mahatmy Gan-dhiego i jego reguł biernego oporu. Filozofię tę pastor zastosował z powodzeniem podczas pierwszego etapu walki przeciw dyskryminacji rasowej. Powiadał, że po 250 latach niewolnictwa i stuleciu segregacji Murzyni przyzwyczaili się do nałożonych na nich ograniczeń; należało więc wytrącić ich z bezwładu. King miał rację, jeśli chodzi o starsze pokolenie zamieszkałe na plantacjach Południa. Ale młodsza generacja, mieszkańcy miast - nie mówiąc o skupiskach Północy - nie odznaczali się już niewolniczą mentalnością. Przeciwnie, dojrzewał w nich bunt. Kolejnymi próbami sił dla drą Kinga były wydarzenia w dwóch miastach Alabamy - Birmingham i Sel-mie. Spośród 340 tysięcy mieszkańców Birmingham 40 procent stanowili Murzyni. Zmuszano ich do korzystania z oddzielnych szkół, szpitali, kościołów, parków i restauracji. Odmawiano pracy innej niż wymagającej tylko siły mięśni, nie dopuszczano do głosowania w wyborach. W 1963 roku do Birmingham przybył King i przystąpił do organizowania biernego oporu. Kilkuset specjalnie przeszkolonych ochotników udało się grupami do zakazanych restauracji, kościołów i bibliotek. W ciągu dziesięciu dni aresztowano 400 osób, w tej liczbie Kinga. Z celi więziennej pastor wystosował pełen pasji list do białych duchownych Alabamy, którzy sympatyzując z Murzynami uznali demonstracje za łamanie prawa. "Prawo, które degraduje ludzką osobowość, jest niesprawiedliwe - pisał King. - Prawo jest niesprawiedliwe, jeżeli zostało narzucone mniejszości, która będąc pozbawiona udziału w wyborach nie mogła uczestniczyć w ustalaniu i wykonywaniu prawa. Któż mógłby powiedzieć, że zgromadzenie ustawodawcze Alabamy, które uchwaliło stanowe prawa segregacyjne, zostało obrane w sposób demokratyczny?" •Zwolniony za kaucją King poprowadził marsz Murzynów, głównie młodzieży, ulicami Birmingham. Szli fala za falą; gdy setki wtrącono do więzienia, następnego dnia wyszły nowe tysiące. Aresztowano 2 tysiące demonstrantów. Policja szczuła ich psami i puściła w ruch pałki, a Murzyni odpowiedzieli kamieniami i butelkami, wbrew nakazom swego przywódcy. Robert Kennedy, ówczesny minister sprawiedliwości, wysłał do Alabamy dwóch emisariuszy dla złagodzenia konfliktu. Przywódcy Murzynów i biali biznesmeni zawarli porozumienie, segregacji miano położyć kres, a dyskryminację w zatrudnieniu ograniczyć; zamieszki drastycznie zmniejszyły obroty, droga do rozumu kupców prowadziła przez kieszeń. Ale nocą ekstremiści podłożyli bomby pod dom brata drą Kinga i pod hotel, gdzie zatrzymał się murzyński przywódca. Wybuchły zamieszki. Gubernator Alabamy otoczył: getta kordonem policji. Zanosiło się na krwawe starcia, chociaż King apelował o zachowanie umiaru. Prezydent Kennedy rozkazał trzem tysiącom żołnierzy zająć pozycje w pobliżu Birmingham. To ochłodziło rozpalone głowy rasistów. W sierpniu tegoż roku pod Mauzoleum Lincolna w Waszyngtonie zgromadziło się 200 tysięcy czarnych i białych Amerykanów, domagających się ustawowego i faktycznego przyznania Murzynom praw obywatelskich. Ze stopni mauzoleum Martin Luther King wygłosił swoje najsłynniejsze przemówienie; niewysoki i krępy czarny pastor na tle posągu Lincolna, wykutego w białym marmurze. "Śni mi się - wołał głosem ewangelisty - że pewnego dnia naród nasz wzniesie się na wyżyny prawdziwego sensu swojej wiary. Uważamy za prawdę oczywistą, że wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi. Śni mi się - wołał - że pewnego dnia synowie byłych niewolników i synowie byłych właścicieli niewolników będą mogli zasiąść razem przy stole braterstwa... Śni mi się, że czworo moich małych dzieci będzie pewnego dnia żyło w kraju, który nie osądzi ich wedle koloru skóry, lecz wedle wartości ich charakteru... I nie zaznam spokoju, dopóki sprawiedliwość nie popłynie jak woda, a słuszność jak potężny strumień!" NA BALKONIE MOTELU "LORRAINE" Dr King stał się symbolem integracji rasowej osiąganej pokojowymi metodami, bez stosowania przemocy. Rozjuszyło to jego przeciwników, bo imię Kinga niosło się po Ameryce i świecie, zaś rząd interweniował po jego stronie, logicznie rozumując, że inny przywódca murzyński może być mniej oględny i nie przepojony chrześcijańskim miłosierdziem. Dom Kinga usiłowano nieraz wysadzić w powietrze. Pastora bito, kopano i opluwano. Groźby były rzeczą tak codzienną, że jego żona ignorowała telefoniczne pogróżki a nawet krzyże płonące na trawniku przed domem. King na wszystko odpowiadał tylko wezwaniem do biernego oporu. "Słyszę, że biją was - mówił do ubogich Murzynów w Alabamie. - Wiem, że niektórzy z was mają noże. Odłóżcie je. Niektórzy z was mają broń. Odłóżcie ją. Chwyćcie za broń niestosowania gwałtu, uczyńcie z niej napierśnik sprawiedliwości, puklerz prawdy i maszerujcie, maszerujcie dalej." Latem 1964 roku w Harlemie wybuchły rozruchy. Były obawy, że poleje się krew. King pośredniczył w uspokojeniu wzburzonych umysłów. W grudniu dostąpił on szczególnego zaszczytu: został laureatem pokojowej nagrody Nobla. Kulminacyjny punkt jego kampanii o prawa obywatelskie przypadł na marzec 1965 roku. Policja rasistowskiego gubernatora Alabamy, George'a Wallace'a, siłą rozpędziła pokojowe zgromadzenie w Selmie, gdzie Murzyni domagali się wpisania ich na listy wyborcze. Oszczędny w słowach prezydent Johnson nazwał tę napaść "brutalną". Grupa białych rasistów zamordowała jednego z uczestników demonstracji. W innym mieście Alabamy policjanci zastrzelili murzyńskiego drwala. Pod wodzą Kinga trzy tysiące Murzynów i białych liberałów wyruszyło w marsz protestacyjny z Selmy do stanowej stolicy, Montgomery. Tam oczekiwało ich 25 tysięcy demonstrantów przybyłych z różnych stron kraju. Pod naciskiem sytuacji Kongres uchwalił ustawę zabezpieczającą prawa wyborcze Murzynów. Był to ostatni triumf pastora z Atlanty. Jego organizacja - Konfederacja Chrześcijańskich Przywódców Południa (SCLC) - nie zdołała porwać za sobą mieszkańców gett Północy. Jego nawoływania do "humanistycznej miłości bliźniego" zbywano wzruszeniem ramion; ewangelizm zaszczepiony murzyńskim niewolnikom zwietrzał w slumsach getta. Znany pisarz murzyński James Baldwin, wraz z innymi intelektualistami, zżymał się niecierpliwie, gdy King wspominał o "braterstwie wszystkich ludzi". King pięknie przemawiał, to pewne, był oratorem z najprawdziwszego zdarzenia. "Człowiek - powiadał - doszedł do punktu, w którym stosowanie gwałtu wobec innej ludzkiej istoty powinno stać się tak odrażające, jak spożywanie jej mięsa. Zasada nieuciekania się do przemocy, ta odpowiedź na potrzeby Murzynów może być odpowiedzią na najżywotniejsze potrzeby całej ludzkości." Ale inny jprzywódca murzyński, Floyd McKissick, oświadczył, że próba wmówienia mieszkańcom gett zasady niestosowania gwałtu jest głupotą. McKissick należał do umiarkowanego skrzydła. Degradacja getta spowodowała napływ znacznie bardziej radykalnych liderów. Nadstawianie drugiego policzka po pierwszym uderzeniu było pieśnią przeszłości. Kingowi groziło, że zawiśnie w próżni. Segregacjoni-ści podburzali przeciw niemu białych liberałów, publikując donosy, że King przemawiał we wschodniej części Berlina, że wystąpił na obiedzie przeciwników wojny w Wietnamie, że należał do komitetu antynuklearnego, że krytykował Federalne Biuro Śledcze, że ostrzegał przed "ślizganiem się po schodach militaryzmu, prowadzących do piekła termojądrowej zagłady", że z sympatią traktowali go amerykańscy komuniści. Biali liberałowie szanowali Kinga jako najwybitniejszego z murzyńskich przywódców tej nielicznej grupy, która pragnęła zachować pomost porozumienia między czarną i białą Ameryką, gdy groziła wojna rasowa; lecz jednocześnie liberałowie ociągali się ze spełnianiem obietnic, jakie w teorii uznawali i składali; jak gdyby myśląc, że sami wiedzą najlepiej, co Murzynom wyjdzie na zdrowie. Radykalni liderzy murzyńscy pogardliwie nazywali Kinga "wujem Tomem", zarzucali mu hamowanie walki o emancypację, a jego zasadę niestosowania gwałtu mienili służalczością wobec białej struktury władzy. Pastor z Atlanty widział, że mimo honorów i zaszczytów, grunt usuwa się mu spod nóg. W ostatnim przemówieniu przedśmiertnym w waszyngtońskiej katedrze King oświadczył, że największymi plagami Ameryki są - rasizm i nędza. Był to nowy element w jego ewolucji. Na 22 kwietnia 1968 roku zapowiedział przy-marsz do stolicy nędzarzy z Południa, którzy mieli się rozłożyć obozem pod bokiem Białego Domu i Kongresu, by zmusić władze do działania. W radykalniejszym niż kiedykolwiek języku King sformułował na początku kwietnia swoje zarzuty: "Nie usunięto żadnej społecznej przyczyny zamieszek. Ogromne zasoby marnotrawi się na wojnę... Podczas gdy klęska bezrobocia obezwładnia murzyńskie getta, rząd ciągle żongluje trywialnymi półśrodkami... W salach Kongresu życie Murzynów uchodzi za zbyt tanie, aby spowodowało energiczną akcję; łatwiej spekulować na krwi i trwać w bezczynności". W tym czasie w Memphis, w stanie Tennessee, od kilku miesięcy trwał strajk pracowników oczyszczania miasta. Nie była to rzecz zwyczajna w dużym mieście Południa, trzymanym w uścisku dyscypliny rasoAvej, o miedzę od plantacji w Missisipi. Dr King postanowił stanąć na czele ruchu strajkowego. Był to dalszy krok na drodze radykalizacji poglądów Kinga - udzial w akcji murzyńskich robotników, narażonych nie tylko na dyskryminację rasową, lecz również na klasowy wyzysk. Martin Luther King zaczął przerastać początkową rolę apostoła. Stawał się niebezpieczny, miał bowiem posłuch u dostojników w Waszyngtonie, a zarazem nie ograniczał się już do buntowania murzyńskiego mieszczaństwa. 3 kwietnia, po tygodniowej nieobecności, King wrócił do Memphis. W końcu marca podczas marszu strajkujących ulicami miasta wybuchły zamieszki. Od kuł policji zginął murzyński chłopiec, 62 osoby zostały ranne, ponad dwieście znalazło się w więzieniu. Atmosfera była. napięta. Piesze i zmotoryzowane patrole przemierzały ulice. Władze obawiały się gwałtownej reakcji Murzynów, stanowiących blisko połowę półmilionowej ludności Memphis. Tego samego zresztą obawiał się pastor. Późnym popołudniem 4 kwietnia dr King wyszedł na balkon motelu "Lorraine", należącego do wzbogaconego Murzyna, Williama Bailey. Cały dzień pastor spędził w pokoju Nr 306 na pierwszym piętrze. Przed wieczorem King przebrał się; zamierzał spożyć posiłek, a następnie udać .się na wiec strajkujących. W pokoju znajdowało się kilka osób, między nimi pastorzy Abernathy i Young. Na parkingu przed motelem stał współpracownik Kinga, pastor Jesse Jackson, murzyński muzyk z Chicago, Ben Branch, który miał na wiecu grać spi-rituals, i jeszcze kilka osób. King przechylił się przez balustradę, zamieniając kilka słów z przyjaciółmi. Wtedy rozległo się klaśnięcie wystrzału. Kula uderzyła Kinga w szyję, zerwała krawat i pozostawiła głęboką, ziejącą ranę. Ktoś rzucił się po ręcznik, aby zatrzymać upływ krwi. Prawie natychmiast teren motelu otoczyła policja z karabinami w bojowych hełmach. Po dziesięciu minutach nadjechała karetka pogotowia. Śmiertelnie rannego odwieziono do szpitala Sw. Józefa i pospiesznie operowano. Ale nic nie mogło już go uratować. W godzinę po zamachu, o 18.05 czasu środkowoamerykańskiego, lekarze stwierdzili zgon. Burmistrz Memphis ogłosił godzinę policyjną. Gubernator stanu Tennessee zarządził pogotowie zbrojne i wprowadził do miasta 4 tysiące żołnierzy gwardii narodowej. Samolotami zwieziono specjalne kontyngenty policjantów przeszkolonych w tłumieniu rozruchów. Sąsiedni stan Arkansas wypożyczył oddziały patrolowe. Nad rozległym południowym miastem unosiła się zgroza. Podczas kazania w Atlancie dr King powiedział: "Jeśli ktoś z was będzie obecny, gdy nadejdzie mój dzień, pamiętajcie, że nie chcę okazałego pogrzebu... Nie wygłaszajcie długich przemówień... Jeżeli chcecie, powiedzcie, że byłem doboszem. Powiedzcie, że byłem doboszem sprawiedliwości. Powiedzcie, że byłem doboszem pokoju, doboszem słusznej sprawy". Kiedy indziej powrócił do tego tematu: "Mogą mnie nawet ukrzyżować. Mogę umrzeć. Ale chciałbym, żeby powiedziano, jeśli zginę w walce: «On poległ za naszą wol-ność»". Władze domyślały się, że tak właśnie Murzyni zinterpretują śmierć przywódcy. Ich obawy nie były płonne. DŻUNGLE Z KAMIENIA Wiadomość o śmierci Kinga zastała prezydenta Johnsona na fotelu nadwornego fryzjera, który szykował go do wystąpienia w hotelu "Hilton". Johnson postanowił ukazać się w telewizji i kazał fryzjerowi zmienić kosmetykę. Prezydent potępił "brutalne morderstwo". "Wiem - powiedział - że każdy Amerykanin dobrej woli przyłącza się do mnie w opłakiwaniu wybitnego przywódcy i w modlitwie o spokój i zrozumienie w całym kraju." Johnson rozkazał opuścić flagi do pół masztu i ustanowił dzień żałoby narodowej. Na emocjonalnie usposobionych mieszkańców gett uśmierzające słowa nie wywarły wrażenia, nawet jeśli je słyszeli. Słów i gestów mieli od dawna w bród. Radio i telewizja w mgnieniu oka rozprzestrzeniły tragiczną wieść po całym państwie. Na ulicach zaczęły się gromadzić podekscytowane grupy. W Memphis posypały się odłamki rozbitych witryn, obrzucono kamieniami policję usuwającą z ulic Murzynów, zapłonęły pierwsze łuny pożarów. Floyd McKissick zgłosił ponurą przepowiednię: "Filozofia niestosowania gwałtu umarła wraz z drem Kingiem na balkonie motelu «Lorraine»." Między ósmą i dziewiątą wieczorem 4 kwietnia na głównej arterii waszyngtońskiego getta, 14-tej Ulicy, zebrały się niespokojne tłumy. Przywódca radykalnej organizacji murzyńskiej SNCC - kiedyś wyznawała ona również zasadę niestosowania gwałtu - Stokely Carmichael, pospieszył na Czternastkę. Za nim ruszyło ze stu młodych ludzi, a wśród nich tajni agenci policji. Z tłumu posypały się okrzyki: "Martin Luther King nie żyje! Zamykać sklepy!" Pastor Walter Fauntroy zatrzymał Carmichaela. - Tak nie wolno - powiedział. - Uspokójcie się. Fauntroy był współpracownikiem Kinga i członkiem stołecznej rady miejskiej, później założył firmę budowlaną i zabrał się do robienia pieniędzy. Carmichael bogato się ożenił i stał się działaczem gabinetowym. Carmichael odparł: - Zmęczyło nas już przyglądanie się, jak oni mordują czarnych. Chcemy, żeby zamknęli sklepy z szacunku dla pamięci Kinga, to wszystko. Oni zabili drą Kinga. Na rogu Czternastki i Ulicy V z tłumu rozległy się wojownicze okrzyki. Wołano o broń i rozprawę z białymi. Carmichael zatrzymał się. - Czy jesteś gotów zabijać? -• zagadnął młodego Murzyna. -• Jak wygrasz? Oni mają karabiny i czołgi. Co ty masz? Jeżeli nie masz pistoletu, idź do domu-Nie jesteśmy jeszcze gotowi. Zaczekajmy do jutra. Trzeba się ostudzić... Idźcie do domu! Jeszcze nie czas, bracia! Ale tłum nie był skory do posłuszeństwa. Wyciągając zza pasa pistolet i wymachując nim nad głową, Carmichael wzywał do opamiętania. Przed północą wybuchł pierwszy pożar. Jakiś mężczyzna podpalił zapałką zwitek papieru i wrzucił przez rozbitą szybę do apteki przy ulicy Girard. Rozpoczęło się plądrowanie sklepów. Policji wydawało się, że ściągnęła dość posiłków, by interweniować. Nadjeżdżając gwiaździstą falangą ze wszystkich stron, wozy patrolowe okrążyły Czternastkę. Wysypywali się z nich policjanci i biegnąc ulicą z pałkami, przystąpili do aresztowań. Posypały się na nich cegły i butelki. Umiarkowani działacze murzyńscy apelowali przez telewizję o spokój. Potem krótki, lecz rzęsisty deszcz ugasił pożary i opróżnił ulice. Waszyngton zapadł w trwożny sen. Nad ranem następnego dnia wybuchły nowe pożary, a wrogi tłum bronił dostępu strażakom. Policja ogrodziła kerdonem Czternastkę i użyła gazów łzawiących. Rozruchy ogarniały jednak coraz to inne połacie getta. W stolicy zajmowało ono większą część śródmieścia, sięgając aż do przedpola Białego Domu. Murzyni stanowili dwie trzecie ludności miasta. Kłęby dymu przesłoniły Kapitol. Policja nie była już pewna swoich sił i zażądała pomocy od Pentagonu. Zapadła decyzja, że wieczorem do Waszyngtonu wkroczą oddziały gwardii narodowej i regularnych jednostek wojskowych. Siły zbrojne miały uśmierzyć bunt. Wiosenny festiwal "kwitnących wiśni" został przerwany gruchotem czołgów wjeżdżających do stolicy. Na skrzyżowaniach zatrzymały się jeepy z długimi antenami, miarowy krok spadochroniarzy dudnił po ulicach getta. Żołnierze byli w pełnym rynsztunku bojowym, w hełmach, z maskami gazowymi. Na wylotowych trasach wojsko ustawiło barykady. Przed Białym Domem stanęły posterunki z najeżonymi bagnetami. Na ogród przed rezydencją Johnsona skierowano światła potężnych reflektorów. Gniazda karabinów maszynowych rozłożyły się na stopniach siedziby Kongresu, górującej nad południową częścią miasta. W powietrzu warczały helikoptery; obserwatorzy meldowali, gdzie tworzą się skupiska, aby pod ochroną wojska policja mogła je rozproszyć. W obawie przed strzelaniną ośrodek kontroli lotów nakazał pasażerskim samolotom nie schodzić poniżej dwóch tysięcy metrów, dopóki nie otrzymają zezwolenia na lądowanie. Waszyngton został zmilitaryzowany, wyglądał jak oblężona twierdza. Jedni porównywali go do Sajgonu, drudzy do okupowanego miasta, inni mówili, że przypomina stolicę bananowej republiki podczas kolejnego zamachu stanu. Czternaście tysięcy żołnierzy i trzy tysiące policjantów trzymało getto w szachu. Pożary powoli wygasły, ustało plądrowanie rozbitych sklepów. Aresztowano osiem tysięcy osób. Chodziliśmy po centralnych ulicach getta. Na Czternastej, na Siódmej, na Georgia Avenue, w alejach sąsiadujących z Kapitelem dymiły zgliszcza, rumowiska zaścielały chodniki i jezdnie. Spłonęło 300 domów i tysiąc sklepów; straty szacowano na 100 milionów dolarów. Odarte z ubrania manekiny leżały w rynsztokach jak trupy na pobojowisku, zmieszane z porzuconymi naprędce częściami garderoby, połamanymi sprzętami, puszkami od gazu łzawiącego i pospolitym śmieciem. Wielki magazyn "Woodward and Lothrop" ogalał bez najmniejszego zadrapania wśród otchłani zniszczeń, przezornie wywiesiwszy w oknach wystawowych wielkie portrety drą Kinga. Było wiele setek poturbowanych i kilkanaście ofiar śmiertelnych. Rozruchy ogarnęły cały kraj: 120 miast. Wybuchło Buffalo pod kanadyjską granicą, Tampa i Tallahassee na Florydzie, Oakland w Kalifornii, Wichita w Kansas, na głębokim Południu eksplozja dotknęła Green-wood w Missisipi, Fort Valley w Georgii, Tuskagee w Alabamie; nie wspominając już o tradycyjnych ośrodkach zaburzeń - rozległych gettach Detroit, Chicago, Baltimore, Cincinnati, Filadelfii, Bostonu, Minneapolis, Pittsburga, Nowego Orleanu. Uczestnicy rozruchów nie byli głównie lumpami, jak to niekiedy przedstawiano. Kartoteka aresztowanych w Waszyngtonie wykazała, że w dużym stopniu rekrutowali się oni spośród ludzi zatrudnionych, często .solidnych, nie pozbawionych wykształcenia. To miało polityczną wymowę. Murzyńska studentka łamiącym się głosem krzyknęła: "Martin Luther King chciał uniknąć przelewu krwi, ale oddał życie. Jeżeli nie będę stosowała gwałtu, wszystko jedno zginę. Jeżeli go użyję, też zginę, ale na tamten świat zabiorę ze sobą białego". Była to rozpacz zmieszana z nienawiścią i dezorientacją. Biali rasiści nie chcieli zabić wszystkich Murzynów. Chcieli zastraszyć najgroźniejszych. Chociaż bynajmniej nie wszyscy biali Amerykanie zaliczali się do wojujących rasistów, kwietniowy wybuch wykopał jeszcze głębszą przepaść między wrogimi obozami. "Mała wojna domowa" przeraziła mieszkańców białych suburbii i mieszkańców gett. Zamożnych mieszczan ogarnął jeszcze większy lęk przed "czarnymi demonami", a Murzynów przed policją i wojskiem, przed całym aparatem przemocy, który wjeżdżał na pancernych gąsienicach między slumsy, nadlatywał z powietrza, i któremu zawsze starczyło pieniędzy na tłumienie rozruchów. Asy-gnując je wcześniej na cele społeczne, eksplozji można byłoby uniknąć. Ale biały podatnik nie ścierpiał, aby dla czarnuchów zabrano mu z kieszeni tyle miliardów, ile - co prawda kręcąc nosem - wydał na wojnę w Wietnamie. Carl Rowan, prawicowy murzyński publicysta, który był ambasadorem za kadencji prezydenta Kennedy'ego, pisał z goryczą: "Niektórzy Amerykanie na krótko potępili zabójstwo Medgara Eversa w Missisipi, brutalny mord na trzech działaczach ruchu praw obywatelskich w tym samym stanie i strzały oddane do Jamesa Mereditha. Ale tylko na krótko. Miliony Amerykanów mogły tolerować trochę przemocy, jeżeli przemoc ta trzymała w karbach «kłopotliwych» Murzynów'.'. Kwietniowe zamieszki, ] odobnie jak "gorące lato" poprzedniego roku i jak z Dorady czne zaburzenia w latach 1964-1966 uzmysłowiły ostrość kryzysu, ale niczego nie rozstrzygnęły, bo rozstrzygnąć nie mogły. Powstała sytuacja, którą w partii szachowej określa się mianem "pat". Nie można było całkowicie ignorować murzyńskiej rebelii, ponieważ czarni Amerykanie spontanicznie nauczyli się wykorzystywać swoją liczebność i obecność w strategicznych punktach wielkich skupisk miejskich dla dezorganizowania systemu. Co prawda, tylko co dziewiąty mieszkaniec Stanów Zjednoczonych był Murzynem, ale proporcja ta zwiększała się na skutek wyższego przyrostu naturalnego Murzynów. Stanowiąc w skali kraju 11 procent ludności, potomkowie niewolników mieli w Nowym Jorku "reprezentację" liczącą 21 procent mieszkańców, w Los Angeles - 23 procent, w Dallas - 25 procent, w Filadelfii i Chicago - po 32 procent, w Nowym Orleanie - 45 procent, w Detroit - 47 procent, w Waszyngtonie - 71 procent. Murzyni byli mniejszością, i przy tym słabą mniejszością. Nie dysponowali kapitałami ani środkami produkcji, nie zajmowali eksponowanych stanowisk, ich wykształcona elita była bardzo nieliczna, średni standard oświaty - niski, a przedstawicielstwo w strukturze władzy szczupłe: organizacja polityczna znajdowała się w powijakach, zwaśniona, podzielona i rozdarta. Połowa zatrudnionych Murzynów zajmowała się domowymi posługami lub pracowała w charakterze nie-kwalifikowanej siły roboczej w miastach i na farmach, w przemyśle wykonywali oni najmniej skomplikowane prace. Z 22 milionów Murzynów zaledwie 200 tysięcy można było zaszeregować jako menażerów lub właścicieli przedsiębiorstw, przeważnie karłowatych, jak domy pogrzebowe, sklepiki i warsztaty. Nieliczni Murzyni z dyplomami uniwersytetów często mieli niższe płace od białych pracowników bez dyplomu. Średni dochód murzyńskiej rodziny ledwo przekraczał połowę przeciętnych dochodów białej rodziny. Ponad 40 procent czarnej ludności oficjalnie zaklasyfikowano do rzędu ubogich, co oznaczało, że nie starcza jej środków na podstawowe potrzeby; lecz tylko jedna trzecia tych 10 milionów otrzymywała zasiłki, zresztą niedostateczne. W kraju, gdzie siła pieniądza decyduje o wszystkich podstawowych sprawach, Murzyni byli z góry skazani na zajmowanie najniższych szczebli hierarchii społecznej i politycznej. Po eksplozji 1967 roku zawrzało w ośrodkach amerykańskiej władzy. Przewodniczący podkomisji śledczej Senatu, senator John McClellan z Arkansas, podzielił |~ się myślą, że do buntujących się należy po prostu strzelać. W zarządach wielu miast i gubernatorskich siedzibach zapadły decyzje przygotowania żelaznej pięści, która pokaże Murzynom, gdzie raki zimują. Emerytowany pułkownik Robert Rigg ogłosił w piśmie "Army" artykuł wyłuszczający taktykę walki prze-ciwpartyzanckiej w miastach USA na wzór działań w dżunglach Wietnamu. Oficerowie regularnych jednostek przystąpili do szkolenia policji. W niejednym mieście wyposażono ją w czołgi, samochody pancerne, helikoptery, elektryczne zasieki. Przydzielono środki na zakup karabinów "Stoner" - ich pociski przebijały nawet mury; były one przeznaczone do zwalczania ukrytych snajperów. Przewidziano nawet zastosowanie broni chemicznej: od obłoków piany zalewającej ulice i płynów powodujących poślizg, do najnowszego wynalazku "Mace" - niebezpiecznego dla zdrowia gazu łzawiącego z domieszką specjalnej substancji, która przenikała przez skórę i tak oddziaływała na unerwienie, że poszkodowany miał wrażenie, iż twarz płonie mu jak żagiew. Co przemyślniejsi szefowie lokalnych oddziałów policyjnych prowadzili szkolenie białych obywateli w samoobronie, czyli kursy pod tytułem "jak ustrzelić Negra". Wzrosła liczba nabywców broni palnej, w tym również Murzynów. Wyższa hierarchia władzy nie była aż tak zacietrzewiona. Pragnęła uniknąć konfrontacji zbrojnej, dewastującej życie kraju i niszczycielskiej dla amerykańskiego prestiżu za granicą. Instrukcje Federalnego Biura Śledczego ostrzegały przed niepotrzebnym zastosowaniem siły, które podnieci tłumy do gwałtu i zwiększy wrogość wobec policji, co z kolei spowodowałoby powtórzenie się i ciągłość rozruchów. Na konferencji naczelników policji 120 miast zimą 1968 roku przyjęto doktrynę "minimum skutecznej siły", zalecaną przez Ministerstwo Sprawiedliwości. Doktryna ta nakazywała użycie fizycznej przemocy, w tej liczbie ognia broni palnej jako ostatecznego środka, gdy inne zawiodą. Zadaniem policji miało być tłumienie ograniczonych ognisk zapalnych i izolacja większych. Postanowiono natomiast w razie wybuchu zamieszek bezzwłocznie postawić w stan pogotowia gwardię narodową i regularną armię, aby pokazem zmasowanej siły wojskowo-poli-cyjnej podważyć wiarę w celowość burzliwych wystąpień Murzynów. Miało to być czymś w rodzaju interwencji zbrojnej, tyle że nie dokonywanej za morzami, lecz na kontynencie Ameryki. Wypróbowano ją w kwietniu 1968 roku, gdy ulice miast wypełniły się 60 tysiącami żołnierzy. Wojsko nie strzelało. Nie miało zresztą powodu. Podobnie jak przed rokiem, murzyński bunt nie przybrał formy fizycznej napaści na białych, chociaż epizodycznie to się zdarzało, lecz skierował się przeciw ich własności - domom i sklepom. Jedni murzyńscy przywódcy byli zdania, że palenie własności białych w gettach nie przynosi szkody Murzynom, zwłaszcza że płoną rejestry zadłużenia u lichwiarzy i spekulantów. Inni krytykowali tę postać rebelii, gdyż zniszczenia z reguły koncentrowały się w obrębie getta i pozbawiały dachu nad głową właśnie Murzynów. Oni nie mieli polis ubezpieczeniowych. "Rozruchy uderzają w czarnych" - mówili ci przywódcy. Mieli na myśli również to, że przelęknione mieszczaństwo wzywało władze do najsurowszych represji. Gospodyni domowa z Baltimore, Kitty Payne, żądała wprost wystrzelania Murzynów z broni maszynowej. Wielu mieszkańców stolicy miało pretensję do policji, że nie otworzyła ognia do wyrostków plądrujących sklepy. Przed śmiercią Kinga podejrzliwi i tępi politycy tłumaczyli zamieszki akcją "zewnętrznych agitatorów" lub wręcz doszukiwali się "komunistycznej inspiracji", chociaż amerykańscy komuniści występowali przeciw organizacji powstań zbrojnych w gettach. Później śledztwo rządowej komisji wykazało, że bunt był żywiołowy. Hasło rzucane przez zapalczywych działaczy "murzyńskich "burn, baby, burn" (pal, dziecino, pal) nie wynikło z ich inicjatywy, lecz stanowiło próbę dostosowania się do nastrojów bezsilnej desperacji. Po kwietniowych rozruchach slogan ten znikł z afiszów. Czy na długo? Zasada pojednania węgliła się w zgliszczach. Gwałtowny, długotrwały i skuteczny bunt przerastał możliwości Murzynów. Umiarkowani doradzali cierpliwość, ale cierpliwość wiodła do nikąd. Radykałowie nawoływali do zachowania godności, ale godność świeciła podartymi portkami. Ruch murzyński znalazł się na rozdrożu. Był niedojrzały, jak wszystkie prawie polityczne ruchy amerykańskie, związane z emancypacją społeczną; w inny sposób niedojrzała była na przykład Nowa Lewica. Miał chorągiewki zamiast ideologii, przeważnie gardłujących krzykaczy i suplikan-tów zamiast przywódców (wybitniejszych starano się izolować), miał wielu wrogów i mało sojuszników. Śmierć Martina Luthera Kinga była stratą poważną. ZIEMIA NIEZUPEŁNIE OBIECANA Huey Newton, "minister obrony" murzyńskiej organizacji zwanej "Czarne Pantery", ostentacyjnie obnoszącej się z bronią palną w celach samoobrony, oświadczył kiedyś: "Z pistoletem jestem równy każdemu na całym świecie". Newton bardzo szybko przekonał się, że znaków równania jest więcej; wylądował najpierw w szpitalu z raną postrzałową brzucha, a później w więzieniu pod zarzutem postrzelenia policjantów. Jak bardzo skomplikowana jest sytuacja w ruchu murzyńskim, może świadczyć choćby to, że "Pantery" należały do nielicznych nacjonalistycznych organizacji czarnej ludności, które nie stronią od luźnej współpracy z białą lewicą. Ale skłaniając się w stronę maoizmu, "Pantery" za swoich najbliższych sojuszników poczęły uważać anarchizujące odłamy studentów. Przechwałka Newtona z pozoru była bardzo amerykańska, w każdym bądź razie była produktem amerykańskiej mentalności, co świadczy, że Murzyni są Amerykanami, jeśli nie ze skóry, to przynajmniej z krwi i kości. Ale Newton powinien był wiedzieć, że pistolet jest zbyt dostępnym towarem, by spełniał rolę dźwigni społecznej. Redaktorzy "Newsweeka" zrozumieli to lepiej, gdy napisali: "Problem amerykańskich Murzynów jest zarówno problemem klasowym, jak i przynależności rasowej". Zróżnicowanie polityczne, klasowe i środowiskowe sprawia, że o problemie murzyńskim nie sposób mówić kategoriami liczby pojedynczej. Na przykład w Kalifornii działała nacjonalistyczna organizacja Karengi o zabarwieniu prawicowym, współpracująca z arcykonserwatystami białej struktury władzy i dokonywa j ąca egzekucji na "Panterach". W 1910 roku na Południu mieszkało 91 procent Murzynów; na przełomie lat sześćdziesiątych - tylko połowa, a przy tym proporcje te ciągle się zmieniały. Po pierwsze, Murzyni opuszczali okręgi wiejskie, farmy i plantacje, i przenosili się do miast Południa. Po wtóre, porzucali Południe (rocznie 200 tysięcy) i osiedlali się w konurbacjach Północy. Gettom Ameryki przybywało co roku pół miliona mieszksńców. Gettom - to znaczy dzielnicom miast, zamieszkanym wyłącznie przez Murzynów, z kilkuprocentową domieszką innej biedoty. Mimo dewastacji gett, ośrodki miejskie ciągle były atrakcją i magnesem. Działo się tak dlatego, że na Południu było jeszcze gorzej. Zapomoga dla osób pozbawionych środków utrzymania w 1968 roku wynosiła w Nowym Jorku 72 dolary miesięcznie, zaś w stanie Missisipi tylko 8,5 dolara, a przy tym w Nowym Jorku było łatwiej ją uzyskać. Biedni Murzyni-południowcy zostali w dużym stopniu wyłączeni z ekonomicznego systemu. Jeśli byli farmerami, brak środków inwestycyjnych i prymitywna uprawa roli skazały ich na wegetację po tamtej stronie pogranicza głodu. Jeśli byli zatrudnieni na plantacjach bawełny lub tytoniu, zostali pozbawieni pracy w erze mechanizacji. Murzyńska ludność wiejska rozpoczęła karierę w Nowym Świecie jako niewolnicza siła robocza, by awansując w dziewiętnastym stuleciu do rzędu taniej siły roboczej, ocknąć się pod koniec XX wieku jako niepotrzebna siła robocza. Wśród białych liberałów można było spotkać się z opinią, że pod względem materialnym wielu Murzynom na Południu lepiej się powodziło w okresie niewolnictwa, gdy rozsądny plantator dbał o swoją własność ludzką, jak o rozpłodowego buhaja. Teraz nikt się nie poczuwał do odpowiedzialności za ich losy. Niegdyś Murzyni z plantacji wierzyli, że gdy nadejdzie czas rozliczeń z niebem, "oni" będą czarni, a "my" - biali. Ale teraz nędzarski Murzyn nie mógł nawet dojechać do nieba, ponieważ koszt uroczystości pogrzebowych i odprawienia w ostatnią drogę przekraczały wartość nie tylko jego skołatanej duszy, lecz również całego dobytku. W delcie Missisipi ziemia jest urodzajna, a jednak najuboższe murzyńskie rodziny miały roczny dochód w wysokości 300 dolarów, to jest dziesięć razy mniej od niezbędnego minimum. Ich biali sąsiedzi czasem mówili: "my dobrze traktujemy naszych Negrów", co oznaczało, że Murzynów nie tłucze się na ulicy; albo "do diabła z pechowcami, każdy ma równe szansę" (kto w Ameryce nie może się pochwalić osobistym sukcesem, ten jest źle widziany i uważany za niezgułę, biali też), albo "ludzie wariują z pomocą dla Negrów, oni przecież nie zasługują na żadną sympatię", albo "niech nie będą leniwi, to dorobią się jak my". Ale jaki bank udzieli pożyczki murzyńskiemu golcowi? Jaka szkoła wykształci jego dzieci na takim poziomie, by mogły współzawodniczyć z białymi? Kto przede wszystkim nakarmi te najbiedniejsze, żeby mogły myśleć o czymś innym niż zaspokojenie głodu? W Południowej Karolinie trafił się lekarz-społecznik, dr Donald Gatch. Badając murzyńską biedotę, odkrył choroby, o których opowiada się studentom medycyny, że dawno nie istnieją w Ameryce. Dzieci były niedożywione, słabe i letargiczne, z opuchniętymi nogami i wzdętymi brzuchami; ich mięśnie były dotknięte atro-fią, a kości zdeformowane. 80 procent dzieci miało pasożyty. Mówiąc słowami drą Gatcha: "Mieszkają w tych lepiankach, więc będą cierpieć anemię i głód. Gdy nadejdzie zima, zaczną umierać. Pasożyty panoszą się po całym ciele - w oczach, w płucach, w żołądku i wątrobie. Inni lekarze nigdy nie oglądają tych ludzi. A kiedy opisuję im ten stan, wsiadają na mnie i wymyślają". Gatchowi grożono nawet śmiercią, bo kto widział, żeby biały lekarz przejmował się wszystkimi Murzynami w hrabstwie Beaufort, gdzie 4 procent ludności korzystało ze stałej opieki zdrowotnej i 20 procent było analfabetami, gdzie 80 procent Murzynów zakończyło edukację na szkółce elementarnej, zaś wielu nigdy nie siedziało na ławie szkolnej. Przytoczywszy słowa prezydenta Roosevelta z 1933 roku, że jedna trzecia Amerykanów żyje w złych warunkach, tygodnik "New Re-public" dodał: "Biali mieszkańcy hrabstwa nadal mogą odpowiedzieć na to «amen», zaś czarni muszą przynajmniej podwoić tę liczbę". Kompania telewizyjna CBS nadała w 1968 roku program zatytułowany "Głód w USA"; fragment tej audycji polegał na indagacji panny Garcia, działaczki społecznej w Teksasie, przez komentatora Culhane: Culhane: - Dlaczego zatrzymano tę dziewczynkę? Garcia: - Za prostytucję. Culhane: - Ile ona ma lat? Garcia: - Jedenaście. Culhane: - Jedenaście. Czy to zjawisko wyjątkowe? Garcia: - Tak, jeśli chodzi o wiek. Ale mam do czynienia z poważną liczbą dziewcząt, zatrzymanych z tego powodu. Culhane: - Dlaczego dziewczynka w tym wieku uprawia nierząd? Garcia: - Kiedy rozmawiam z nimi; twierdzą one, «że w ten sposób zdobywają pieniądze na żywność. Nie mają żywności w domu. Programem rządowej pomocy żywnościowej objęto około 6,5 miliona osób; według obliczeń federalnych urzędów, w końcu lat sześćdziesiątych dla 6 do 9 milionów innych Amerykanów niedożywienie było niemal sprawą normalną. Można w przybliżeniu oszacować, że mniej więcej połowę tej liczby stanowili Murzyni z Południa. Murzyni nie byli potrzebni na polach Południa, zastąpiły ich maszyny. Nie byli też potrzebni w punktach wyborczych, gdy Sąd Najwyższy przyznał im prawo głosowania. Senator w Missisipi, James Eastland, powiedział przed laty ówczesnemu ministrowi sprawiedliwości, Robertowi Kennedy'emu, że południowców nie obchodzi uchwała Sądu Najwyższego, że jeśli rząd chce, aby Murzyni głosowali, niech wytacza proces o każdego Murzyna. Później musiano się pogodzić z formalnym uprawnieniem czarnych, ale przecież sedno sprawy nie polegało na tym. Praw obywatelskich domagała się murzyńska bur-żuazja, która pragnęła zalegalizować swój awans pieniężny. Pierwsze potrzeby nędzarza murzyńskiego były inne. Udział w wyborach? Oczywiście, to mógł być instrument nacisku na strukturę władzy, która w zamian za perpetuację swego monopolu musiała rzucać okru-chy. Ale Murzyn z lepianki w Georgii czy Południowej Karolinie często nie korzystał z prawa głosu lub głosował na potentatów, był mięsem wyborczym. Chodziło nawet nie o to, czy Murzyn zostanie wybrany do stanowej legislatury, chociaż i o to boje się toczyły; sprawa była bardziej prosta i znacznie bardziej skomplikowana - czy zostanie on pełnoprawnym i równorzędnym członkiem społeczności. Nie mogło być odpowiedzi twierdzącej, dopóki senator Eastland, bogaty plantator, otrzymywał rocznie, tytułem subsydiów rządowych 129 tysięcy dolarów, zaś jego byli robotnicy przymierali głodem. Miliony Murzynów głosowały nogami, uchodząc do gett Północy. Z daleka wydawały im się rajem, ziemią obiecaną, tam nie doskwierał głód. Uciekali przed paternalizmem, w którym mały czarny Sambo musiał być posłusznym chłopcem, a potem zamienić się w uniżonego Negra Jima. Przed kongregacjami kościelnymi, wspieranymi przez białych dobrodziejów, którzy żądali od czarnych pastorów pilnowania trzódki, bowiem kościoły od setek lat były ośrodkiem murzyńskiej tradycji kulturalnej i obyczajowej, jedynym klubem, dostępnym dla wszystkich. Przed hegemonią murzyńskiej elity spełniającej funkcję agenta białej władzy. Uciekali sami przed sobą, bo wyrwani z naturalnej sfery wiejskiego życia rodzinnego uderzali łbem w kamienny chłód obcego miasta. Miasta mogły się obejść bez chłopskich analfabetów 0 czarnej skórze. Znaczyło to, że przybysz zadowolić się musiał byle jaką pracą, oczywiście najniżej płatną, albo zasilić szeregi bezrobotnych, na wpół bezrobotnych lumpenproletariatu. W całych Stanach Zjednoczonych bezrobocie wśród Murzynów było dwa razy większe niż wśród białych i czterokrotnie większe, jeśli chodzi o młodzież. Aby zdobyć lepszą pracę, trzeba było być zadomowionym w mieście i mieć kwalifikacje, a na to mogli liczyć tylko zasiedziali mieszkańcy getta. Niektórym z nich powodziło się tam całkiem znośnie. Przybysz z Południa mógł swobodnie obracać się pośród wspaniałości, o jakich nigdy nie słyszał, pozornie zredukował dystans dzielący go od zakazanego świata. Faktycznie jednak zalewała go czarna krew, bo nie mógł liznąć cukierka za szybą i został pozbawiony złudzeń. Na Południu wierzył w Eldorado Północy, w północnym getcie zbliżył się do magicznego koła kredowego. Na nadzieję nie było już miejsca, murzyński Olimp nie odznaczał się stromizną, ale i nieba nie sięgał. Murzyn zamieszkał w ruderze, która niegdyś była domem białego człowieka i być może zachowała fasadę dobrych czasów. Nie spał na worku od cementu wypchanym surową bawełną, jak w Alabamie, i miał w oknach szyby zamiast papieru. Ale o jego pozycji przypominał mu odór śmietnika, zepsuta kanalizacja i bezwzględny kamienicznik, który nie reperował tynków spadających na głowę, lecz czynsz kazał regularnie i z góry płacić. Murzyn mógł kupić na kredyt meble, ubranie i telewizor. Nie wiedział, że kupiec dolicza mu lichwiarski procent, że zaopatruje w towary zgniłej jakości, że w eleganckiej dzielnicy nabyłby taniej lepsze produkty, że nieuiszczenie rat w terminie grozi odebraniem nowego dobytku. A gdyby wiedział, też nic by nie poradził. Wreszcie po getcie żwawo uwijała- się policja, skora do pałki i rewolweru, nie bawiąca się w ceregiele i uznająca wszystkich Murzynów za kryminalistów lub potencjalnych złoczyńców, których w ryzach utrzyma tylko twarda ręka. No, może prawie wszystkich. ROZCZAROWANIE Getta nie uskarżały się na brak przestępczości. Gwałty, rabunki, napady i morderstwa były na porządku dziennym. Murzyńscy bandyci i łotrzykowie spod ciemnej gwiazdy składali gościnne wizyty w białych dzielnicach. Biały Amerykanin, jeśli dbał o całość gnatów, nie zapuszczał się w labirynt getta, gdzie obcą twarz traktowano z napastliwą wrogością. W getcie kryminalistów i opryszków było więcej niż gdzie indziej, bo warunki były znacznie podatniej sze. Do obowiązków policji nie należała walka ze źródłami przestępczości. To był problem społeczny, sięgający podstaw amerykańskiego systemu. Kiedyś reporter zapytał mieszkańca getta, dlaczego przestępczość tak gwałtownie wzrasta, dlaczego mnożą się rabunki, i otrzymał odpowiedź godną socjologa. Najpierw wzbudza się nadzieje, powiedział Murzyn, a potem stawia się bariery; "czytam w gazecie, że milionerzy nie płacą podatków, głodny nędzarz ogląda ogłoszenia reklamujące stół zastawiony winem i homarami - jak pan by się czuł w jego sytuacji? A jeśli w Ameryce tak łatwo się wzbogacić, czemuż nie wejść do banku z rewolwerem i nie wyjść z kilkoma tysiącami dolarów?" Chodziło więc nie tylko o bezwzględne ubóstwo ogromnej części Murzynów, lecz również o względną pauperyzację. Warunki bytu określonego ich odłamu mogły być lepsze niż sycylijskiego paupra, greckiego chłopa lub portugalskiego robotnika. Ale liczy się minimum historyczne, porównanie do standardu białej większości en masse. Liczy się także dyskryminacja rasowa, gdyż kolor skóry skazywał Murzyna na trudniejsze warunki nie tylko materialne, lecz również psychologiczne. Nie doświadczał tego ubogi Sycylłczyk, Grek i Portugalczyk. Getta stały się destrukcyjnym.środowiskiem - dla swoich mieszkańców i dla rodzimych miast. Napływ czarnych nędzarzy napawał niechęcią, odrazą i obawą białych sąsiadów, zamożniejszych i bardziej wykształconych. Zmieniali adresy, a na ich miejsce wprowadzali się Murzyni. Domy traciły na wartości: psychologicznie, ponieważ mieszkańcami byli czarni, i materialnie, gdyż ulegały zniszczeniu. Biali właściciele nie musieli dbać o swoje posesje. Murzyni nie mieli wyboru, do lepszych miejsc wzbraniały im dostępu nie tylko uprzedzenia rasowe, lecz przede wszystkim brak pieniędzy. W centrum miast powstały zbiorowiska nigdy nie remontowanych domów, gdzie lokatorzy gnieździli się w ciasnocie i często w brudzie, a karaluchy ścigały się ze szczurami. Biała, zamożniejsza ludność wyniosła się za rogatki, do pełnych zieleni rejonów podmiejskich, czyli suburbii. Miasta straciły wpływy podatkowe i zainteresowanie do ulepszeń w obrębie getta. Psuły się i rozkładały. Nastąpił także rozkład murzyńskich rodzin. Pozycja mężczyzny w okresie niewolnictwa była tradycyjnie niska. Właściciele plantacji, gorzejący świętym płomieniem anglosaskiego purytanizmu, przyzwalali na luźne związki erotyczne niewolników; sprzedaż i kupno poje- dynczych osobników były przez to ułatwione. Zresztą sami biali panowie nie brzydzili się czarnych dziewcząt. Jak przypomniał profesor Toynbee, Jerzy Waszyngton przeziębił się śmiertelnie, gdyż odwiedzał w tym celu murzyńskie kwatery na swojej posiadłości. To było rzeczą normalną dla dżentelmena. Rab nie mógł utrzymywać rodziny, bo nie wynajmował swojej pracy, lecz oddawał panu, co należne; więc nie ponosił żadnej odpowiedzialności. Po zniesieniu niewolnictwa ukształtowały się wprawdzie związki rodzinne, zostały jednak zakłócone emigracją do gett Północy. W getcie nastąpił częściowy powrót do matriarchatu. Mężczyzna często nie mógł zapewnić bytu rodzinie: czarnej kobiecie było łatwiej o pracę. W otoczeniu podobnych sobie na ulicy znajdował on większe zadośćuczynienie niż w domu. Jego poczucie obowiązku zwietrzało, stał się ptaszkiem przelotnym; w końcu społeczeństwo również nie poczuwało się do szczególnych obowiązków wobec niego, odpłacał więc pięknym za nadobne. Dodatkowym źródłem demoralizacji stały się zapomogi, nierzadko łatwiejsze do uzyskania niż praca. Więzy małżeńskie stały się nietrwałe i doraźne. Ciężar utrzymania wielodzietnych rodzin spadł na matki, pomnażając ubóstwo i przestępczość. W 1967 roku 24 procent murzyńskich rodzin nie miało męża i ojca, zaś w związku z krótkotrwałością mariażu co drugie czarne dziecko dorastało przynajmniej przez jakiś czas w rozbitej rodzinie. W tym samym roku jedna czwarta, zaś w nowojorskim Harlemie połowa niemowląt murzyńskich zarejestrowana została w rubryce: dzieci nieślubne. U białych Amerykanów proporcja ta wynosiła 4 procent. Dzieci te wychowała ulica. O ciepłej porze roku pizecznice gett wypełniały się kilkunastoletnimi obibokarni, głośnymi, swarliwymi i skorymi do zaczepki. Pozbawieni ojca i nadzoru pracującej matki, dorastający wśród mętów i w atmosferze ogólnej frustracji getta, byli bardziej podatni do awantur niż do nauki. W niektórych szkołach stale dyżurował policjant. Ale nawet tam, gdzie rozróbki należały do rzadkości, osiągnięcia edukacyjne nie zbijały nikogo z nóg. System oświaty był zrejonizowany według miejsca zamieszkania, więc do szkół murzyńskich uczęszczały tylko murzyńskie dzieci- getto w getcie. Miały niżej kwalifikowanych nauczycieli i nie odznaczały się pilnością w odrabianiu lekcji; któż ich strzegł? Ich szkoły były gorzej wyposażone: w Nowym Jorku na białego ucznia przypadło l 400 dolarów, na czarnego - 350. Byli więc notorycznie opóźnieni w rozwoju intelektualnym i plątali się po marginesie wiedzy. Uczniowie tych szkół sylabizowali w szóstym roku nauczania, a w dziewiątym opuszczali je na zawsze, nic nie umiejąc. Prezydencki doradca Daniel Moynihan przytoczył cyfry, z których wynikało, że w 1970 roku tylko 16 procent murzyńskich absolwentów szkół średnich posiadało wiadomości zgodne z obowiązującym standardem. Pracy nie starczyło dla wszystkich. Niedokształ-ceni Murzyni pracowali gorzej i mniej wydajnie od białych Amerykanów. W ich umysłach i mentalności widocznie nadal tkwił kompleks niewolników. Brakło im motywacji i tradycji pracy dającej owoce. To znów było pożywką dla antymurzyńskiej niechęci. Wchodzili w życie z wyrokiem wpisanym na kartę losu, zaniedbani, niedouczeni, zerowe wartości społeczne w wieku technologii. Być może nikt by się tym nie przejmował, gdyby nie czyniło to Murzynów podatnie j szymi do rebelii. Getto zostało stworzone przez białego człowieka i należało do niego. W getcie mieszkał Murzyn, lecz wszystko z czego korzystał, było własnością białych: domy,sklepy, instytucje polityczne, zmajoryzowane przez partię demokratyczną, banki, kina, stacje benzynowe, przybytki gier hazardowych, nawet burdele. Murzyn czuł się wyobcowany z systemu, w którym żył. Na ulicy i w pracy stykał się z białym człowiekiem. Mówili tym samym językiem, ale Murzyn miał inny akcent, wyniesiony z getta, po którym można go było rozpoznać z zamkniętymi oczami (lub nawet własną gwarę; kiedyś będąc w Miami nie zrozumiałem niczego z ożywionej rozmowy Murzynów, dopóki odezwawszy się do mnie nie przeszli na potoczny angielski). Używali tych samych słów co biali, lecz Murzyn często nadawał im odmienne znaczenie. Mieszkali oddzielnie i inaczej, ubierali się i odżywiali w różny sposób, z niewielkimi wyjątkami nie utrzymywali towarzyskich kontaktów. Zaś przede wszystkim ich psychika, indywidualna i zbiorowa, była różna. Murzyni niemal zawsze podejrzewali białych, że są rasistami, nawet gdy posądzenia te były pozbawione racji. Biali odznaczali się albo kompleksem winy, albo kompleksem wyższości, byli zbyt uprzedzająco grzeczni lub nieznośnie oziębli. I nikt, przy najlepszej woli, nie mógł się wyzbyć myśli drążącej podświadomość, że oto jego rozmówca jest biały albo czarny. Nie było przed tym ucieczki, bo zadawnione konflikty mieszały się z nowymi, bo Ameryka była podzielona historią i teraźniejszością. Ankieta Instytutu Harrisa sporządzona po śmierci drą Kinga wykazała, że większość Murzynów czuje się wyobcowana z głównego nurtu Ameryki, że oskarża ten nurt o obojętność i brak zrozumienia dla ich losu. Żyły więc w jednym narodzie dwa narody, oddalając się od siebie - prócz części murzyńskiej burżua-zji - coraz bardziej, bowiem nie bacząc na ustawy integracyjne, de facto zachodził proces odwrotny, proces przyspieszonej segregacji rasowej. Rozpoczęli go biali Amerykanie emigrując do suburbii, zaś liczni czarni Amerykanie doszli do przekonania, że w określonych warunkach izolacja może im wyjść na dobre. I chociaż wielu, a może nawet bardzo wielu Murzynów widziało własną i ogólną perspektywę w integracji, murzyńskich przywódców po śmierci Kinga ogarnęło do niej prawie kompletne rozczarowanie. JAK EUNUCH W HAREMIE . Jak armia, która ciągnąc ku głównej fortecy nieprzyjaciela pozostawia za sobą mniejsze punkty oporu, tak ruchy murzyńskie odsunęły na dalszy plan zwalczanie rasistów w jadłodajniach Alabamy i skoncentro-.wały ogień na problemie podstawowym - równouprawnienia ekonomicznego. Znaczyło to: praca, oświata, mieszkania; ale Murzyni nie mogli opuścić zaklętego kręgu: bez dysponowania instrumentami władzy politycznej nie było mowy o szybkim awansie ekonomicznym, zaś bez tego awansu polityczne instrumenty musiały się znajdować poza ich zasięgiem. Odsiecz powinna była nadejść z zewnątrz, od białego człowieka, który miał pieniądze i władzę. Lecz odczuwalna poprawa i tęcza nadziei mogły się ukazać na horyzoncie tylko wówczas, gdyby na emancypację Murzynów przeznaczono grube miliardy, co najmniej, ale rzeczywiście co najmniej 20 miliardów dolarów rocznie. Taka zmasowana pomoc finansowa świadczyłaby bowiem jednocześnie o psychologicznym przełomie w umysłach białej większości. Tymczasem de facto ograniczała s*ę ona do prywatnej i państwowej działalności charytatywnej, do tak zwanej walki z nędzą, datków i zasiłków; w związku z tym, że tą pomocą była objętarównież wielomilionowa biała biedota, na Murzynów przypadało nie więcej niż około 4 miliardów. W ten sposób bogate społeczeństwo wydawało na spokój swego sumienia dwadzieścia razy mniej niż na zbrojenia i nawet pięć razy mniej niż na alkohol, papierosy i kosmetyki. Nieustępliwość białej Ameryki i rozpacz czarnej doprowadziły do wybuchu w gettach. Miejscy Murzyni szukali natchnienia \v mniej wizjonerskich ośrodkach i bardziej przyziemnych apelach aniżeli ewangelizm Kinga. Murzyn z getta nie potrafił miłować stójkowego, ani jednać się z zachłannym sklepikarzem, który za lichotę obdzierał go ze skóry. Chętnie słuchał młodych radykałów, którzy oduczali go cierpliwości, rzucali hasło odpowiadania gwałtem na gwałt i żądali "władzy dla czarnych" nie kiedyś w przyszłości, lecz już, zaraz, natychmiast, bez żadnych przygotowań, bez dojrzałych koncepcji, spontanicznie i żywiołowo. Rozruchy, akty podpalania, plądrowanie sklepów były tragiczną grzywną, jaką płaciła Ameryka; były też wyrazem bezsilnej negacji, początkowym stadium buntu nie zorganizowanych ruchów społecznych. Bowiem rebelia w gettach stanowiła odpowiedź ubogiej murzyńskiej ludności na niesprawiedliwość, podobnia jak przedtem ruch na r-:ecz praw obywatelskich stanowił odpowiedź czarnych klas średnich. Był to proletariacki bunt desperatów, odruchowa reakcja dezorganizująca nienawistną im lub obojętną machinę społeczną. Ekonomicznej emancypacji Murzynów stawiały przeszkody również te warstwy białej społeczności, które z uprzedzeniami rasowymi łączyły lęk przed konkurencją z ich strony; warstwy sąsiadujące z Murzynami na najniższych szczeblach drabiny społecznej, a więc duży odłam klasy robotniczej i drobnomieszczaństwa. Solidarność klasowa nie wchodziła w rachubę. Z nielicznymi wyjątkami warstwy te broniły swego prestiżu, trzymając Murzynów na odległość wyciągniętej pieści. Herbert Gans z uniwersytetu Columbia stwierdził, że "biała klasa robotnicza też jest grupą względnie upośledzoną w amerykańskim społeczeństwie, która czuje, że jej żądania są ignorowane". Stąd też spore jej odłamy były podatne na demagogię chorążego rasizmu, George'a Wallace'a. Oporni przedstawiciele władzy federalnej, stanowej i lokalnej nie działali w próżni, a często nawet równali krok do tyłu; liberalizm był luksusem wyższych sfer społecznych, ponieważ Murzyni nie zagrażali ich pozycji lub ponieważ stać ich było na niewielkie koncesje ekonomiczne. Murzyński socjolog dr Kenneth Clark, zagadnięty o wytłumaczenie podłoża rozruchów po śmierci Kinga, odparł, że nie ma sensu wyjaśniać ich na nowo: te same przyczyny spowodowały zamieszki nie tylko w poprzednich latach, lecz również w 1943 roku w Har-lemie i w roku 1919 w Chicago. Niektórzy eksperci byli zdania, że w gettach nastąpiła stagnacja; inni wyrazili przekonanie, że sytuacja uległa pogorszeniu. Toteż zaburzenia nie były niespodzianką. Władze oczekiwały ich, tak wynikało wprost z różnych oświadczeń prezydenta Johnsona i wiceministra sprawiedliwości Warrena Christophera; problem sprowadzał się tylko do terminu. Jeszcze zimą wyznaczono jednostki wojskowe, liczące 15 tysięcy żołnierzy, które miały interweniować w Waszyngtonie. Po zabójstwie Kinga jeden z bywalców restauracji "Elitę" w Montgomery powiedział, że trzeba było go już dawno zastrzelić. Na Północy reakcja była na ogół łagodniejsza, lecz białe mieszczaństwo uważało, że Murzynom należy się nauczka za łuny pożarów nad stolicą. Prezydenta uprzedzono, aby w roku wyborczym nie narażał interesów rządzącej partii "nagrodami dla buntowników". Większość Amerykanów nie przyznawała, że zaburzenia są rezultatem rasizmu. Zgadzali się oni, że rozruchy szkodzą Stanom Zjednoczonym - zarówno w płaszczyźnie wewnętrznej, jak również gdy chodzi o ich wizerunek za granicą; ale 69 procent ankietowanych sądziło, że Murzyni żądają więcej, niż są w stanie "przełknąć". W tej atmosferze prawie natychmiast po śmierci Kinga amerykański Kongres uchwalił ustawę o prawach obywatelskich, która, gdyby nie rozruchy, długo jeszcze leżałaby w aktach Kapitolu mimo prezydenckich ponagleń. Murzyński publicysta William Rasp-berry napisał o niej, że nie wywoła tańców radości na ulicach getta. Nowa ustawa zakazywała dyskryminacji rasowej przy wynajmie mieszkań i sprzedaży domów, ale jednocześnie przewidywała zaostrzenie kar za nawoływanie do rozruchów i za udział w nich. Była to trawestacja salomonowego rozstrzygnięcia. Z prawa do zamieszkania w lepszych dzielnicach mogła skorzystać murzyńska burżuazja, która tak czy owak nie uczestniczyła w zamieszkach, zaś represje groziły uboższej lud-jiości murzyńskiej. Pozornie wilk był syty i owca cała; liberałowie cieszyli się z powodu rozszerzenia teoretycznych swobód konstytucyjnych, konserwatyści czerpali zadowolenie z pogróżek. W rzeczywistości nowa ustawa była ukoronowaniem procesu legislacyjnego, który usuwał ciernie przed częściową asymilacją czarnego mieszczaństwa. Nie miała ona nic wspólnego z podłożem gwałtownych wystąpień w 120 miastach Ameryki. Sprzężenie zwrotne zostało przerwane. Profesor Daniel Thompson z uniwersytetu Dillard w Nowym Orleanie oświadczył wkrótce po wiosennych rozruchach: "Mieliśmy dwadzieścia pięć lat prosperity bez precedensu, lecz liczni Murzyni ze slumsów mają się dziś gorzej niż kiedyś... Sądzę, że tak bogaty kraj jak nasz nie może tolerować u siebie nędzy, gdyż stwarza sytuację rewolucyjną... Jest to jedyna rewolucja, w jakiej mniejszość może się spodziewać wygranej - rewolucja przeciw własności prywatnej, której ta mniejszość nie posiada". Bynajmniej nie wszyscy analizatorzy podzielali obawy i przewidywania profesora Thompsona. Do nielicznych należeli ekstremiści żądający ogrodzenia gett stałym kordonem wojskowym. Inni twierdzili, że jakkolwiek murzyńscy rewolucjoniści nie są izolowaną grupką, to jednak masy murzyńskie są znacznie mniej rewolucyjne od niektórych działaczy. Odpowiedzią miała być "władza dla czarnych". Był to pozornie zręczny chwyt taktyczny. Hasło "władzy dla czarnych" miało nieposzlakowaną genealogię. Pochodziło od murzyńskich radykałów, którzy wołali o przejęcie przez Murzynów własnych spraw w getcie - zarządzania policją i administracją publiczną, oświatą itd. Skoro integracja okazała się niemożliwa, należało zdobyć autonomię przynajmniej w zakresie środowiskowym. Było w tym wiele dobrych intencji (jak wiadomo, droga do piekieł jest nimi właśnie wymoszczona) i wiele utopii. Biała struktura władzy nie miała zamiaru pozbywać się swoich instrumentów, gdyż wśród niektórych grupek murzyńskich krążyły "projekty" utworzenia czarnego państwa na terytorium kilku południpwych stanów USA. Ale "władzy dla czarnych" można było nadać inną treść, która byłaby do przyjęcia dla białej Ameryki. Myśl tę wcześnie podchwycił "Wall Street Journal", pismo nowojorskiej finansjery. "Określone w nowy sposób - stwierdziła gazeta - hasło władzy dla czarnych może nie brzmieć przerażająco dla białego człowieka." Naturalnie, trzeba je było tylko wykastrować, aby mogło zostać eunuchem w haremie wielkiej własności prywatnej. Więc "władza dla czarnych" została utożsamiona z "czarnym kapitalizmem", chociaż murzyńscy nacjonaliści wielu odcieni odrzucali taki znak równania. Powiadano, i na pozór logicznie, że przez gąszcz kapitalistycznej Ameryki Murzyni przedrą się jedynie w tym wypadku, jeżeli zastosują się do reguł gry, jeżeli przestaną być hołyszami i wkroczą na drogę bogacenia się. Jak to się mogło dokonać? Podobno powoli, lecz niechybnie, przy pomocy zakładania murzyńskich przedsiębiorstw, częściowo samodzielnie, ze składek drobnomieszczaństwa murzyńskiego, częściowo dzięki pożyczkom rządowym i subwencjom wielkiego kapitału. Murzyńscy entuzjaści, których spotkałem w Filadelfii, wyprodukowali nowe hasło - "zielonej władzy" - aluzja do koloru dolarowych banknotów. Więc karłowaty mikrokapitalizm czarnych wybrańców, usianych jak rodzynki w gigantycznym cieście, miał udawać młodszego partnera kapitalizmu "General Motors", "Bank of America", armatorów z Kalifornii i naftowców z Teksasu. Była to mistyfikacja potężna, obliczona na klasowe rozszczepienie ruchów murzyńskich, przyspieszoną absorpcję niewielkiego odłamu aspirantów do warstw mieszczańskich i pozbawienie mas murzyńskich rewolucyjnego zapłonu. Umiarkowane organizacje murzyńskie połknęły tę przynętę. Kongres Równości Rasowej (CÓRĘ) zaakceptował w zasadzie doktrynę "czarnego kapitalizmu", zabarwiając ją murzyńskim nacjonalizmem; nacjonalizm stał się modny - był reakcją na rasizm, odrzucał wszystkie "białe"' wartości, wzywał do samoizolacji czarnej ludności. Oznaczało to w jakimś stopniu powrót do teorii "separacji równych", propagowanej na przełomie stulecia przez murzyńskiego działacza Booke-ra Washingtona; "separacja równych" miała być wstępem do integracji, gdy zrówna się ciężar gatunkowy obu ras, jakby przeoczono, że rozpiętość między nimi powiększała się. Szef CÓRĘ, Roy Innis, oświadczył: "Wątpię, czy czarni ludzie mogą znaleźć dla siebie odpowiedź czy to w komunizmie, czy to w kapitalizmie. Musimy wypracować własną filozofię". Oczywiście nikt nie miał pojęcia, na czym polegałaby owa "trzecia droga", której nie zdołały zdefiniować w ciągu dziesięcioleci najtęższe umysły Zachodu. Ale "własna filozofia", to brzmiało zachęcająco i krzepko. Podobne poglądy "pracy od podstaw" wyraziły inne organizacje o pokrewnym profilu mieszczańskim. Były przywódca CÓRĘ Floyd McKissick, postanowił zbudować murzyńskie osiedle w Północnej Karolinie. DRZEWO GENEALOGICZNE Murzyńscy politycy, mocniej czujący pod nogami grunt rzeczywistości lub po prostu mający do czynienia z inną bazą społeczną, zachowali daleko posunięty sceptycyzm. Działacze organizacji młodzieżowych w gettach zabarwili swoje poglądy tendencjami anty kapitalistycznymi; podkreślali, że nie mają zaufania do instytucji społecznych, w których prym wiodą wielkie korporacje, nawet jeśli ofiarowują one jałmużnę. Pastor Ralph Abernathy, który objął po Kingu prezesurę SCLC, powiedział, że "czarny kapitalizm" wzbogaci nieliczną garstkę, a poprawa położenia Murzynów zależy od zakończenia wojny w Wietnamie, ograniczenia zysków kompleksu wojskowo-przemysłowego i zmniejszenia wydatków wojskowych; klientelą Abernathy'ego byli najubożsi mieszkańcy Południa. Richard Hatcher, murzyński burmistrz miasta Gary w stanie Indiana, oświadczył, że nie należy mieć złudzeń, jakoby jego sukces wyborczy przyniósł w Gary "władzę dla czarnych"; jeśli zaś chodzi o "czarny kapitalizm", to Murzynom nie sprawia różnicy, jaki jest kolor skóry wyzyskiwacza. - Jeśli jestem przeciwnikiem białego kapitalizmu - zapytał młody i bardzo obiecujący polityk murzyński z Georgii, Julian Bond - z jakiej racji mam popierać czarny kapitalizm? Działacze ci zdawali sobie sprawę, że biała struktura władzy zabiega o to, by Murzyni zamknięci w gettach skakali sobie do oczu, zamiast kierować gniew na zewnątrz. Można się spierać o to, w jakim stopniu masy murzyńskie przebudziły się do działania politycznego i jakie formy działania były im najbliższe na poszczególnych etapach. Pewne było, że ferment w gettach nie został stłumiony - bo czym, skąpymi obietnicami? - że wzmogło się poczucie dezorientacji. Czarna burżuazja i wykształcone mieszczaństwo średniego i starszego pokolenia delektowały się świeżo zdobytymi prawami obywatelskimi; integrowały się ze swoimi białymi odpowiednikami na zasadzie indywidualnej, nie tracąc nadziei, że w przyszłości integracja ta dotyczyć będzie całej ich klasy społecznej in corpore. Ich synowie buntowali się przeciw systemowi w latach studenckich; później dawali się wchłonąć przez ten system, znajdując zatrudnienie w agendach rządowych, które w polityce kadrowej niższego i średniego szczebla chętnie sięgały po murzyńskich absolwentów uczelni. Ich córki były modelkami w salonach mód, które czarnymi dziewczynami dodawały pikanterii reklamie i zabiegając o murzyńskich konsumentów in spe, pyszniły się liberalizmem. Jeżeli te pannice później nie integrowaly się w małżeńskich łożach białych mieszczan, to przynajmniej naśladowały ich w obyczajach; przewodnicząca rady kobiet murzyńskich apelowała do murzyńskich mieszczek, aby przestały egzaltować się tym, czyje nazwisko ukazało się w towarzyskiej kronice gazet, lecz by zajęły się odszczurzaniem gett, opieką nad ubogimi dziećmi i sprawą niskich płac. "Czarny kapitalizm" ich nie dotyczył, był przeznaczony dla innych - oni już go osiągnęli. Wyznawcy separatyzmu, jako przeciwieństwa integracji, podzielili się na współpracujących z białą strukturą władzy i odmawiających tej współpracy. Każda z tych grup na swój sposób była skazana na niepowodzenie: kolaboracja nakazywała podporządkowanie, mimo możliwości przetargów; absolutna wrogość, nawet wobec postępowej reprezentacji białych Amerykanów, pogrążała jej wyznawców w ślepym nacjonalizmie. Oglądałem w telewizji audycję nagraną w murzyńskim przedszkolu, gdzie nauczyciel-samozwaniec indok-trynował czteroletnie dzieci, by uodpornić je na przejawy rasizmu; malcy powtarzali, że nie są Murzynami, lecz Afro-Amerykaninami. Kiedy uczniom zadano wypracowanie na temat "Co bym zrobił, gdybym był białym człowiekiem", jakiś uczeń napisał: "Popełniłbym samobójstwo". W niektórych szkołach uczniowie domagali się usunięcia białych nauczycieli wyłącznie ze względów rasowych. Na jedną z ankiet respondenci odpowiedzieli w 70 procentach, że Murzyni powinni kupować tylko u Murzynów. Murzyńscy intelektualiści wystąpili z inicjatywą nauczania historii czarnego ludu amerykańskiego. To miało sens, ponieważ dotychczas podręczniki pomijały rolę wybitnych Murzynów i nie informowały wyczerpująco i obiektywnie o społecznych i politycznych ruchach emancypacyjnych. Historia Murzynów sprowadzała się do łzawych i paternalistycznych powiastek o przewożeniu skutych niewolników, którzy zostali później wyzwoleni, aby stać się pariasami. Lecz wraz z tą rozsądną inicjatywą, mającą wzbudzić ich własny szacunek do siebie i pozyskać szacunek białej Ameryki, nastała moda na powierzchowną i sztuczną afrykanizację. Amerykańscy Murzyni wrócili, a raczej sięgnęli do strojów afrykańskich, potraw i nawet zaczęli się uczyć języka suahili, chociaż nikt nie mógł nawet w przybliżeniu powiedzieć, z jakiej części wielkiego kontynentu pochodzili jego przodkowie. Takie szukanie drzewa genealogicznego było suroga-tem i kierowało energię na margines, na boczne i fałszywe tory; ostatecznie barwna szata sięgająca do ziemi o niczym nie świadczyła i w warunkach nowoczesnej cywilizacji była tylko zawadą. Co prawda, niewielki odłam zadowolił się tą powierzchowną wersją wyrażania własnej osobowości. Dowodziło to wszakże, że Murzyni, odtrąceni przez duży odłam białego społeczeństwa, przestali wierzyć w pseudointegrację i postanowili szukać zadośćuczynienia w odrębności. Miesiąc przed śmiercią Kinga powołana przez prezydenta komisja doradcza do spraw zakłóceń obywatelskich - jeden z licznych eufemizmów, kryjących rażące słowo "rozruchy" - po dłuższych badaniach oznajmiła: "Oto .nasza podstawowa konkluzja: naród nasz zmierza do podziału na dwie społeczności - czarną i białą, oddzielne i nierówne". Konkluzja ta pachniała świeżością pod piórem członków establishmentu. Dla Murzynów nigdy nie była tajemnicą, doświadczali tego nieustannie. Stokely Carmichael stwierdził dwa lata przedtem, że w USA istnieje rasizm indywidualny i zinstytucjonalizowany. Pierwszy przejawiał się, gdy biali terroryści rzucili ładunek wybuchowy do murzyńskiego kościoła, w którym zginęło pięcioro dzieci; drugi wyrażał w tym, że w mieście Birmingham w stanie Alabama co roku umierało 500 murzyńskich dzieci z powodu niedożywienia, złych warunków i braku opieki zdrowotnej. Carmichael zwrócił wówczas uwagę, że liberalna opinia amerykańska potępia rasizm indywidualny, lecz rasizm zinstytucjonalizowany wymyka się z jej pola widzenia. Jeśli zachodziły jakieś przemiany, stało się to między innymi w wyniku tego, że Murzyni wyszli na ulice. Sprawa murzyńska przestała być tylko sprawą sumienia garstki białych liberałów na długo przed śmiercią Kinga, i do tego on sam niemało się przyczynił. Jednak Martin Luther King do końca swoich dni nie zdołał dowieść, że istnieje inna alternatywa niż gwałtowne wystąpienia - nie dla wyrównania krzywd, lecz dla wymuszenia ustępstw. Gorzka ironia polega na tym, że po śmierci Kinga biała struktura władzy zaproponowała namiastkę tej alternatywy: spokój pod groźbą zmasowanego pokazu siły, wąskie ścieżyny "czarnego kapitalizmu" jako uosobienia "władzy dla czarnych" i zatrudnienie kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców gett - do kolejnej wysokiej fali bezrobocia. Ostatnie słowo w tej szatańsko skomplikowanej sprawie, sprawie faktycznego wyzwolenia Murzynów, nie zostało powiedziane, i padnie nieprędko. Ich juch emancypacyjny będzie z pewnością obfitował w przypływy i odpływy, w burzliwe starcia, próby przetargów i manewrów, w wykorzystywanie podziałów murzyńskich, w myśl maksymy "divide et impera". W sferze teoretycznych doktryn wszystko jest niewątpliwe: dyskryminacja rasowa jest uczuciem brzydkim, nieludzkim i szkodliwym; wystarczy powiedzieć, że ekonomika Stanów Zjednoczonych wzbogaciłaby się rocznie o 25 miliardów dolarów, gdyby Murzyni stali się pełnokrwłstymi członkami społeczeństwa, co z nawiązką pokryłoby koszty ich emancypacji. Ale koszty te nie byłyby równo rozłożone, i w związku z tym występuje opór tych grup, które obawiają się, że zostaną zmuszone do wpłacenia ceny na czyjeś konto. Nie może też ujść bezkarnie okres niewolnictwa i wyzysku oraz wynikająca stąd wzajemna wrogość; jak ktoś powiedział, Ameryka ponosi konsekwencje tego, że założycie--lami Republiki byli właściciele niewolników. Mentalność ta nie ulotniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, konserwatyści wprawdzie się nie rodzą, lecz zastane warunki społeczne determinują ich rozrodczość. Pozycję Murzynów może w pełni uczłowieczyć biały człowiek. Inicjatywa należy da niego, chociaż musi mieć odpowiedzialnych partnerów po stronie murzyńskiej. W ciągu kilkunastu lat od rozpoczęcia aktów emancypacyjnych prawne położenie Murzynów uległo znacznej poprawie. Trudność podstawowa tkwi w amerykańskim systemie politycznym i psychologicznym. Wezwał on swoich murzyńskich obywateli do wywalczenia sobie poprawy bytu w pojedynkę, podczas gdy Murzyni muszą awansować jako grupa, w przeciwnym wypadku z czyśćca do raju dostaną się tylko wybrani i ugłaskam Negrzy. Rozstrzygnięcie zbiorowe wymaga jednak ogromnych nakładów pieniężnych i kłóci się z amerykańskim myśleniem. Od początku istnienia Republiki było ono oparte o apoteozę wyczynu indywidualnego, o konkurencję na zasadach społecznego egoizmu. Ogromna koncentracja kapitału i łączenie się monopoli obalają te pryncypia. Wielkie korporacje działają też wspólnie, gdy zachodzi potrzeba; ale właśnie dlatego odpowiada im stan rozproszenia i rozproszkowania po stronie przeciwników i potencjalnych rebeliantów. W tych warunkach rozstrzygnięcie problemu murzyńskiego jest niemożliwe. W lipcu 1966 roku grupa murzyńskich duchownych zamieściła ogłoszenie w "New York Times"; jest ono zawsze aktualne. "Integracja nie ma znaczenia dopóty, dopóki Murzyni nie mają sposobności brać udziału w sprawowaniu władzy, tj. dopóki nie posiadają zorganizowanej siły politycznej i ekonomicznej, aby rzeczywiście wpływać na innych partnerów w społeczeństwie." Rzecz jednak w tym, że nikt dobrowolnie i nagle Murzynom tej siły nie przekaże. Jeśli nie nadszedł jeszcze czas wysoko zorganizowanego działania na miarę potrzeb i nawet możliwości, to jednocześnie rozpłynął się w przeszłości wizerunek Murzyna pogodzonego ze złym losem. Nie darmo najbardziej pogardliwym przydomkiem wśród czarnych Amerykanów stał się przydomek "wuja Toma" - symbol Murzyna czekającego cierpliwie na pańską łaskę i wygrzewającego się w słońcu białego paternalizmu, jak w głośnej ongiś powieści "Chata wuja Toma". Murzyńska społeczność Stanów Zjednoczonych znalazła się u progu lat siedemdziesiątych w zawieszeniu między desperacją dnia wczorajszego i niepewnością jutra. Kiedy uczestniczyłem w Waszyngtonie w telewizyjnej dyskusji na temat sytuacji Murzynów, mój rozmówca,' liberalny polityk amerykański, potępił rasizm, a następnie powiedział: "Wierzę w nasz system. Wierzę, że może on pokonać niesprawiedliwość". Problem polega jednak na tym, czy ludność murzyńska ma zaufanie do tego systemu. I czy będzie miała na dłuższą metę. "Mamy tradycję - oświadczył postępowy aktywista murzyński, z którym spędziłem kilka godzin w Detroit. - Tradycję rasizmu. Nie uważam tego za przejaw złej woli poszczególnych osób. Amerykanie w większości nie są złymi ludźmi. Zwłaszcza wykształcona biała młodzież ma dużo dobrych chęci. Ale rasizm jest częścią naszego systemu. Bez rasizmu system ten nie byłby tym, czym jest; byłby innym systemem. Zaraz wytłumaczę, co mam na myśli. Widzi pan - ciągnął - konflikt rasowy częściowo wywiera niszczący wpływ na tkankę społeczną Ameryki z punktu widzenia establishmentu. Więc bunt Murzynów postanowiono uspokoić przy pomocy pewnych ustępstw, korupcji i groźby zmasowanej represji. Przy tym groźba może być skuteczniejsza od samej represji. Murzyni zastanawiają się, czy otwarta rebelia nie daje pretekstu tym, którzy chcieliby ją zdławić przemocą, czy nie lepiej uniknąć konfrontacji, w której przegrywają. Struktura władzy zdaje sobie sprawę, że zastosowanie siły pobudza do rewolucji, bowiem ludzie dochodzą do wniosku, iż zasadnicze reformy są nieosiągalne, więc do diabła z całym systemem. Powstaje impas. Ale struktura władzy - mówił dalej - nie może zrezygnować ze stawiania przeszkód przed czarnym ruchem wyzwoleńczym. Limit aktów ustawodawczych został w zasadzie wyczerpany. Absorpcja Murzynów do instytucji białego systemu - mianowanie sędziami, szeryfami itd. - ma zakres ograniczony, pachnie taktyką neokolonializmu. Prawdziwe i pełne wyzwolenie Murzynów otworzyłoby przed amerykańskim kapitalizmem puszkę Pandory: powstałaby zjednoczona, wielorasowa klasa robotnicza, wzmocniłyby się znacznie tendencje postępowe, reformatorskie i liberalne, uległaby osłabieniu prawica, wzmógłby się nacisk na zmianę dystrybucji dochodu narodowego. Amerykański system, z jego dominacją interesów korporacyjnych, nie może i nie chce sobie na to pozwolić. Z dwojga złego, woli sporadyczne wybuchy niż tak zasadniczą zmianę. Oto dlaczego powiadam, że rasizm jest integralną częścią naszego systemu." GDY PŁOMIEŃ PRZYGASŁ Zamieszki po śmierci Martina Luthera Kinga były końcowym akordem eksplozji, która trwała kilka lat. Później zaszła zmiana. Po wysokiej fali nastąpił odpływ. Dr King był przywódcą, który scalał różne odłamy. Gdy go zabrakło, ruch murzyński rozpadł się. Rozczłonkowaniu uległy nawet grupy, które nie uznawały autorytetu Kinga. Nowy etap był nieunikniony. Śmierć Kinga tylko go przyspieszyła. Wybuchy wyczerpały ludność murzyńską - pobudliwą i emocjonalną, lecz nieprzyzwyczajo-ną do przeciągłych zmagań pozycyjnych, łatwo ulegającą retoryce i pozbawioną tradycji organizacji i zdyscyplinowania. Rozwarstwienie społeczne i klasowe okazało się silniejsze od wspólnoty czarnego pigmentu. Był to objaw naturalny. Musiał dotyczyć zbiorowiska murzyńskiego, jak dotyczył innych. Gdy zelżała dyskryminacja, a uprzedzenia przybrały postać bardziej osłoniętą, Murzyni stracili kompas i zryw. Akcja przeciw formalno--prawnym wyrazom rasizmu została w zasadzie zakończona. Koncesje polityczne zostały zdobyte. Stały interes środowiskowy murzyńskich farmerów i robotników rolnych na Południu był odmienny od problemów, jakimi żyły zurbanizowane skupiska Północy i Zachodu. Lumpenproletariat gett nie miał wspólnego języka z murzyńską burżuazją i mieszczaństwem, które garnęły się do białego nurtu Ameryki. Rozgardiasz wyszedł na jaw zimą i wiosną 1971 roku, gdy po raz pierwszy od stu lat District Columbia, czyli Waszyngton, przystąpił do wyboru własnego kongres-mana. Dystrykt był go pozbawiony, ponieważ nie jest stanem, lecz podlega rządowi federalnemu jako okręg wydzielony. Do eliminacji stanęło siedmiu murzyńskich kandydatów partii demokratycznej, sprawującej faktyczny monopol w obrębie Waszyngtonu. Siódemka ta niczym się między sobą właściwie nie różniła, jej program polityczny był ledwo zarysowany. Reprezentowała tylko frakcje "czarnego establishmentu", naśladującego wielki "biały establishment" i gęsto posługiwała się demagogią. Czołowym kandydatem był pastor Walter Fauntroy, ongiś współpracownik Kinga i z tego tytułu przypisujący sobie zasługi nieżyjącego przywódcy. Człowiek wykształcony i na co dzień paradujący w jedwabnym garniturze, Fauntroy w audycjach wyborczych przemawiał niegramatycznym dialektem getta. Jego ekipa rozdawała zdjęcia, na których pastor był przyodziany w niebieski roboczy kombinezon. Przemawiając w ubogich dzielnicach murzyńskich, Fauntroy głosił świętą wojnę przeciw "prześladowcom"; na zebraniach z zamożną białą ludnością był układny i szarmancki. Murzyńscy konkurenci licytowali się - dosłownie - kto jest "czarniejszy" w swojej postawie. Fauntroy ukazywał się z wzniesioną i zaciśniętą pięścią - symbolem "władzy dla ludu". Gest ten zapożyczył od "Czarnych Panter". Wielebny pastor grzmiał, że pokaże, gdzie raki zimują "tym diabłom w Kongresie". Zapewniał, że będzie miał "35 albo 40 głosów w kieszeni", tylu bowiem kongresmenów zostało wybranych w okręgach o dużym procencie Murzynów; że z tego samego powodu senator Hartke z Indiany "będzie robił to, co mu każę". Ta naiwna przynęta chwyciła. Przechwałki i przesada przemówiły do mieszkańców getta, chociaż rozsądek nakazywał ostrożność. Na innym biegunie można było zaobserwować spontaniczne jednorazowe reakcje. Kiedy w miejscowości Tampa na Florydzie biały policjant nie będący na służbie zastrzelił murzyńskiego chłopca w bójce pod barem, Murzyni wtargnęli do śródmiejskiej dzielnicy handlowej, wywracając samochody, demolując i plądrując sklepy. Ale następnego dnia zapanował spokój. Awans czarnego mieszczaństwa przerzedził szeregi potencjalnych reformatorów. Dobra konsumpcyjne, eleganckie samochody nie mogły nie imponować świeżo wzbogaconym Murzynom. Dla poprzedniego pokolenia były one niedostępne. W 1969 roku przeciętny dochód rodziny murzyńskiej osiągnął 61 procent dochodu białej rodziny, podczas gdy w 1959 roku wynosił 51 procent. Sekundowało temu zróżnicowanie klasowe. W roku 1970 ponad 32 procent rodzin murzyńskich było pozbawionych ojca i męża. Proporcja ta nadal wzrastała, zaś dochody takich rodzin nie powiększały się. Zamożniejsi Murzyni wyprowadzali się z najgorszych, podupadających dzielnic miejskich. Tym samym w centralnych rejonach gett wzmagała się koncentracja biedoty. Ale awans murzyńskiego mieszczaństwa nie ziścił nadziei na "czarny kapitalizm". Zgasł krótkotrwały entuzjazm wielkiego biznesu, zbudzony wrzeniem w gettach po śmierci Kinga. Ulotnił się mit głoszący, że kapitał korporacyjny obejmie finansowy patronat nad murzyńskimi pretendentami do szeregów "prawdziwej" burżuazji. Skończyło się na obietnicach lub sporadycznych dotacjach. Nieliczne odstępstwa od tej reguły miały szumną oprawę. Pułkownik Harland Sanders, założyciel wielkiej sieci sklepów i restauracji, które specjalizowały się w sprzedaży pieczonych kurcząt, jesienią 1970 roku zawarł partnerską umowę z podobną firmą mniejszego kalibru, należącą do byłego murzyńskiego piłkarza Bra-dy Keysa. W murzyńskich dzielnicach powstały przybytki pieczonych kurcząt, reklamujące się nie sumia-stym wąsem pułkownika, lecz sylwetką czarnego piłkarza. Spekulując na murzyńskim nacjonalizmie, Sanders zyskał nową klientelę. "Czarny kapitalizm" pozostał rzadkością, skoro "na uroczystą inaugurację spółki Sanders-Keys przybyli aż przedstawiciele rządu. Proporcja murzyńskich przedsiębiorstw, szacowana na 2 procent ogólnego stanu, zmalała w ciągu kadencji partii republikańskiej, rozpoczętej w styczniu 1969 roku. Były to przedsiębiorstwa głównie mikroskopijne. Właścicielom mogły przynieść zamożność, lecz nie wpływy. Republikanom nie zależało na Murzynach jako zbiorowisku wyborców. Jeszcze w latach trzydziestych czarna ludność Ameryki odeszła od republikanów, których przedtem uważała za spadkobierców Abrahama Lincolna, i została wpisana na listy wyborcze partii demokratycznej, zasobniejszej w liberałów. W 1968 roku Richard Nixon zdobył zaledwie 10 procent murzyńskich głosów. Republikański publicysta i ideolog, Kevin Phillips, zaufany administracji Nixona, kategorycznie stwierdził, że jego partia nie potrzebowała Murzynów dla utworzenia koalicji wyborczej. W konserwatywnym przymierzu Murzyni mogli nawet być zawadą: uwzględnienie ich interesów wzbudziłoby wrogość tych członków koalicji, które republikanie uważali za decydujące. Rozruchy w gettach wzmogły antymurzyńskie nastroje w środowiskach białego mieszczaństwa i robotników - podobnie jak nieprzerwany wzrost przestępczości, którą Murzyni nieproporcjonalnie zasilali. Partia demokratyczna, rywalizując z republikanami o głosy tych środowisk, ochłodziła flirt z murzyńską mniejszością. Wychodziła zresztą z założenia, że ignorowani przez partię republikańską Murzyni nie mieli do kogo się zwrócić prócz demokratów. Na ogólnej sytuacji odcisnęły piętno zatargi i strzelanina między policją a nieliczną, lecz radykalną organizacją "Czarnych Panter". Według statystyki Ministerstwa Sprawiedliwości w wyniku zbrojnych starć w latach 1969-1970 zginęło 10 policjantów i 11 członków tej organizacji. Aresztowano 469 "panter", czyli jedną szóstą zastępów. Pomimo niewielkiej liczebności partia "Czarnych Panter" uchodziła za najbardziej dynamiczną organizację murzyńską o dużej przyszłości. Będąc w Kalifornii, zawadziłem o Oakland, gdzie mieściła się główna kwatera "Czarnych Panter", i spotkałem się z ich przewodniczącym, Bobby Seale'm. "Pantery" używały tytułów ministerialnych i wojskowych, co trąciło groteską, lecz dawało im poczucie godności i pozory wpływów. Gdy zabrakło głównego organizatora -• "ministra obrony" Huey Newtona, który wówczas znajdował się w więzieniu, i głównego ideologa - "ministra informacji" Eldridge Cleavera, który przed więzieniem zbiegł do Algierii, na placu boju pozostali tylko przewodniczący Bobby Seale oraz "szef sztabu" David Hilliard. "Czarne Pantery" uważały się za jedynie rzeczywistych rewolucjonistów w Ameryce i powoływały się na marksizm. W ich wydaniu był to marksizm bardzo uproszczony, zabarwiony skłonnościami anarchistycznymi, murzyńskim nacjonalizmem i buńczuczną frazeologią. "Powiem tylko - odezwał się do mnie Seale, gdy rozmawialiśmy w jego domu przy ulicy Alcatraz - że w naszych warunkach liczymy raczej na lumpenproleta-riat niż na proletariat. Na rewolucyjnych studentów niż na robotników. W państwie policyjnym rewolucyjna walka rozegra się na ulicach; gabinetowi rewolucjoniści poprzestają zaś na gadaniu. Huey Newton stwierdził, że zasadniczym narzędziem wyzwolenia jest karabin." Zamieszanie w głowach "Czarnych Panter" nie było trudne do odszyfrowania. Konfrontacja z policją pchnęła ich do adoracji broni palnej, ostatecznego argumentu przemocy. Nauczeni, że liczy się tylko naga siła, jak gdyby przeoczyli, że arsenałem nie dorównają władzy. Ich ciągoty do lumpenproletariatu tłumaczyły się tym, że rozpoczęli działalność i rekrutację właśnie w tym środowisku. Bezrobocie wśród młodych Murzynów było kilkakrotnie większe niż ogólnoamerykańska przeciętna i potencjalni robotnicy byli często skazani na życie lumpów. Z kolei studenci wykazali się w latach sześćdziesiątych większym radykalizmem niż klasa robotnicza. "Czarne Pantery" mówiły o walce partyzanckiej i kolportowały zdjęcia Newtona, uzbrojonego w karabin i dziryt. Ale to, co przysporzyło im zwolenników pośród części młodzieży murzyńskiej, gardzącej ugodo-wością i podatnej na kwiecisty styl, śmiertelnie wystraszyło białe mieszczaństwo i odstręczyło liberałów, wydając "pantery" na pastwę policji. Plakaty "Czarnych Panter" głosiły: "Tylko na kościach ciemięzców można zbudować wolność ludu, tylko krew gnębicieli może użyźnić glebę dla jego samostanowienia". Ich publikacje szokowały brutalnym językiem, jak brutalny był dzień powszedni getta. O Murzynach kontaktujących się w polityce z białymi liberałami, "pantery" pisały z zajadłą gwałtownością: "Ne-grzy skumali się z reformistyczno-pacyfistycznymi psami". Tygodnik "Czarnych Panter" był wypełniony nieporadnymi rysunkami, na których murzyńscy bojowni- cy wbijali policjantom nóż w plecy, strzelali im w śle-" pia i poniewierali. O policjantach nie mówili inaczej niż "świnie" ("pigs"). Gwałtowność na pokaz była okrzykiem rozpaczy i słabości. Bobby Seale z desperacją mówił o bezustannej potrzebie rugowania z organizacji "zdrajców, prowokatorów i agentów FBI". Superrewolucyjna bomba-styka i przechwałki miały ukryć kompleks bezsilności. Toteż nikt palcem nie kiwnął, gdy na Piątej Avenue w Nowym Jorku, wśród domów mody i jubilerów, "pantery" przybrane w czarne skórzane kurtki, berety i ciemne okulary sprzedawały swój tygodnik wzywający do "masowej egzekucji świń". Establishmentu to nie przerażało, zaś pojedyncze akty terroru kompromitowały "Czarne Pantery". Na przełomie lat 1970-1971 organizacja stanęła nad przepaścią. Wytoczono procesy o podkładanie bomb. W utarczkach z policją zginęło kilku przywódców. Bobby Seale znalazł się w więzieniu. Z Algierii Cleaver eks-komunikował Newtona, którego warunkowo wypuszczono na wolność. Newton rozpoczął serię odczytów w uniwersytetach i zamieszkał w luksusowym apartamencie, jakoby ze względów bezpieczeństwa. Nie przemówiło to do przekonania szeregowym członkom, którzy po dawnemu gnieździli się w ruderach. Ekstrawagancki czynsz płacony przez Newtona - 900 dolarów miesięcznie - przekreślał jego zasługi. Pamięć o "męczenniku" zwietrzała. Mnożyły się sarkania. Kwatera główna w Oakland straciła panowanie nad lokalnymi oddziałami. Wzniecenie wzajemnej podejrzliwości wśród "Czarnych Panter" wskutek przenikania informatorów policji, nacisk władz i rywalizacja zdziesiątkowały ugrupowanie, które dyrektor Federalnego Biura Śledczego nazwał najniebezpieczniejszym w Ameryce. Biali sympatycy w zamian za finansowe wsparcie chcieli wpłynąć na działalność "Czarnych Panter". Wykorzystując ich retorykę i hardą postawę, policja w szeregu miast rozprawiła się bez pardonu z młodymi Murzynami. Byli zabici i ranni. Umiarkowane stowarzyszenia murzyńskie nie miały dostatecznego autorytetu pośród czarnej ludności, by podnieść sztandar, który wypadł z rąk Kingowi, ani dość ostrych zębów, by kąsać przeciwników. Zresztą zmieniła się sytuacja. Powstała potrzeba wydźwignięcia murzyńskiej społeczności, co wymagało długotrwałej, żmudnej i często nieefektownej pracy, nie szarpnięć, lecz systematyczności. W nowych warunkach murzyńscy politycy rozpoczęli zabiegi o udział w sprawowaniu władzy i w kontroli nad własną społecznością w granicach istniejącego systemu. Murzyńska elita uzyskała dostęp do organów przedstawicielskich. Zwiększyła się liczba murzyńskich kongresmenów, burmistrzów, obieralnych sędziów, radnych, członków stanowych legislatur i zarządów oświaty itp. W roku 1971 było ich łącznie 1860, to jest cztery razy więcej niż przed śmiercią Kinga - w sumie 3,5 promille, czyli około trzeciej części procenta w przeszło półmilionowej strukturze. Znajdowało się to w rażącej dysproporcji z liczebnością Murzynów, którzy stanowili 11 procent ludności Stanów Zjednoczonych. Ale zaryglowane drzwi zostały uchylone i to stępiło ostrze rebelii. Getta przycichły, chociaż ich problemy były dalekie od załatwienia. Ani rewolucyjne nastroje, ani bezruch nie mogą trwać ciągle. Przez dłuższy czas okresy wybuchów i okresy uspokojenia będą zapewne kolejno po sobie następowały. Na uspokojenie wpłynęło istotne złagodzenie antymurzyńskiego rasizmu. Zgodnie z ankietą Gallupa 70 procent Amerykanów w 1971 roku oświadczyło, że głosowaliby na Murzyna, gdyby jedna z głównych partii mianowała go prezydenckim kandydatem. Taka proporcja była nie do pomyślenia w roku 1968, choć ankieta miała sens raczej teoretyczny. CZŁOWIEK O WIELU NAZWISKACH Po południu 4 kwietnia do obskurnego hoteliku pani Bessie Brewer wszedł mężczyzna w nieokreślonym wieku i oświadczył, że chce wynająć pokój. Przybytek pani Brewer ("pokoje do spania" głosił napis na odrapanych drzwiach) przy South Main Street był szczególnie łapserdacką budą w południowej części Memphis; tygodniowa opłata za pokój wynosiła mniej niż dzienna w hotelu średniej kategorii. Toteż właścicielka zapamiętała, że jej przygodny lokator miał nie tylko ostry nos i ciemne włosy, lecz również przyzwoite ubranie; w tym hotelu facet w krawacie był gościem niecodziennym. Pani Brewer pokazała mu pokój nr 8, który łączył się z kuchenką, ale podróżny wyjaśnił, że chodzi mu jedynie o miejsce do spania. Obejrzawszy pokoje po przeciwnej stronie ciemnego i brudnego korytarza, wybrał on pokój nr 5-B w cenie 8,50 dolara za tydzień i zapłacił szeleszczącym banknotem dwudziestodolaro-wym. Pokój ten miał wielką zaletę r sąsiadował z łazienką, której okno wychodziło na motel "Lorraine", odległy o kilkadziesiąt metrów. Przybysz wpisał się do księgi gości pod nazwiskiem John Willard i wyszedł do miasta po zakupy. W czasie godzinnej nieobecności w hoteliku nabył lornetkę w sklepie "York's Arms"; przyniósł też walizki i pakunki z białego samochodu marki "Mustang", zaparkowanego na ulicy South Main, przelotowej arterii w ubogiej części tego południowego miasta. Niedługo później inny lokator pani Brewer, Willie Anchues, próbował wejść do łazienki znajdującej się tuż obok pokoju nr 5-B. Ale drzwi były zamknięte i na pukanie nikt nie odpowiadał. Parę minut po szóstej Anchues usłyszał odgłos wystrzału i wyjrzał na korytarz. Obok niego przemknął nieznajomy z niebieską torbą i długim przedmiotem owiniętym w kapę z łóżka. - Wydawało mi się, że słyszę strzał - powiedział Anchues. - Tak, to się zgadza - odparł nieznajomy nie zatrzymując się. Wybiegł on na ulicę i stanął przed zakurzoną wystawą sklepu o nazwie "Canipe Amusement Co", wyłożoną starymi płytami gramofonowymi po psiej cenie 25 centów od sztuki. Nieznajomy rzucił na chodnik karabin i niebieską torbę, zawrócił na pięcie, wsiadł do "Mustanga" i odjechał. Sklepikarz Guy Canipe twierdził, że widział go przez szybę i szybko wycofał się do pomieszczenia na zapleczu. "A co zrobilibyście, gdyby ktoś wam podrzucił pod drzwi karabin?" - mówił potem Canipe. Tymczasem "Mustang" znikł za zakrętem, a wraz z nim ślad przepadł po tajemniczym Johnie Wil-lardzie. Prawie natychmiast policja ustaliła, że to on właśnie oddał śmiertelny strzał do Martina Luthera Kinga. Policyjna wersja brzmiała na pozór logicznie. Zabójca zaryglował się w łazience, gdyż widocznie wygodniej mu było stamtąd celować. Stanął w wannie, oparł karabin "Remington Gamemaster" kalibru 30.06 o ramę okienną i czekał, aż King ukaże się na balkonie. Dokładne miejsce pobytu pastora nie było tajemnicą - podały je gazety i telewizja. Ale King wprowadził się do motelu "Lorraine" dopiero 3 kwietnia. Zamachowiec miał niewiele czasu dla spenetrowania terenu i znalezienia budy pani Brewer. W najbliższej okolicy znajdowało się kilka znacznie schludniejszych hoteli, lecz żaden nie zapewniał prostej linii strzału. Skąd wiedział o tym wła-ściel, spiczastego nosa, gdy dr King dopiero poprzedniego dnia zatrzymał się w "Lorraine"? Dystans zaledwie 60 metrów nie przedstawiał problemu dla dobrego strzelca, dysponującego przy tym lunetą celowniczą na karabinie. Dom, skąd strzelał zabójca, stoi na skarpie porośniętej krzewami i wyraźnie górującej nad wąską ulicą Mulberry, gdzie znajduje się "Lorraine". Tyły tego domu wychodzą na motel. Lokator pani Brewer mierzył w prawo i w dół. Kiedy stanąłem w łazience pełnej rupieci, przy małym oknie umieszczonym na wysokości piersi, balkon pokoju Kinga leżał przede mną jak na dłoni. Mogło się wydawać, że trudno było o lepsze miejsce na zasadzkę. Trudno też było uwierzyć, że wybór taki był doraźny i przypadkowy. W czasie zamachu przed hotelikiem Bessie Brewer były zaparkowane dwa białe "Mustangi", co od razu wzbudziło niejasne podejrzenia; mogło to być coś więcej niż dziwny zbieg okoliczności. W piętnaście minut później młody mieszkaniec Memphis zameldował porucznikowi policji Bradshaw, że słyszał sensacyjną relację radiową na falach' używanych przez lokalnych biznesmenów. Nie zidentyfikowany operator informował, że ściga białego "Mustanga", w którym ucieka zabójca Kinga; było to bezzwłocznie po ogłoszeniu radiowego komunikatu policyjnego o morderstwie. Operator twierdził, że nie może odczytać numeru rejestracyjnego na ściganym samochodzie, gdyż pasażerowie "Mustanga" otwierają ogień, jak tylko do nich się zbliża. Nie brzmiało to wiarygodnie, bo z sygnałów odbiorczych wynikało, że operator nie rusza się z miejsca i znajduje się gdzieś w pobliżu. Potem rzeczywiście okazało się, że żadnego pościgu nikt nie prowadził i żadnej strzelaniny nie było. Pozostała też tajemnicą tożsamość operatora radiowego. Jednak policja została zaalarmowana i trop skierowano w fałszywym kierunku. Wyglądało to na dywersję, a nie pomyłkę. t Tymczasem zapadł zmrok i zamachowiec umknął. W kilka dni później wyszły na jaw nowe fakty. Stwierdzono, że domniemany zbrodniarz kupił karabin w końcu marca w sklepie artykułów sportowych "Aero-marine Supply Company" w Birmingham (stan Alabama); że z początku nabył lżejszy model, który następnie wymienił, rzekomo za poradą swego brata, myśliwego. Karabin nie należał do najtańszych; kosztował 265 dolarów. Jego nabywca przedstawił się jako Harvey Now-myer. Policja była pewna, że jest to jeden z licznych "pseudonimów" zamachowca. Federalne Biuro Śledcze oświadczyło, że używał on z pół tuzina nazwisk, a najchętniej występował jako Eric Starvo Galt; tak go też określano, zanim 18 kwietnia po odciskach palców na karabinie, telewizorze i innych przedmiotach udało się odszukać jego prawdziwą tożsamość w kartotekach FBI. Biały "Mustang" odnalazł się w Atlancie, odległej od Memphis o dziesięć godzin podróży samochodem. Rano 5 kwietnia pani Riley wyjrzała przez okno i zauważyła mężczyznę parkującego "Mustanga" oznaczonego numerem rejestracyjnym Alabamy 1-38993. Ale minął tydzień, zanim pani Riley po konsultacjach z sąsiadkami zdecydowała się poinformować policję. Policja stwierdziła, że Eric Starvo Galt kupił ten samochód w sierpniu 1967 roku od Williama Paisleya płacąc gotówką l 995 dolarów. Galt mieszkał wówczas przy South Highland Avenue w Birmingham (Alabama), gdzie wyrobił sobie również prawo jazdy, które w Ameryce jest podstawowym dokumentem tożsamości. W ten sposób powstała osobowość fizycznie namacalna, lecz prawnie fikcyjna. Natrafiono na inne ślady Galta. W grudniu 1967 roku przebywał on w Los Angeles i pobierał tam lekcje tańca oraz szkolił się na barmana. Pamiętano go dobrze : Galt chętnie przesiadywał po konsumpcyjnej stronie okolicznych barów, pijąc wódkę z pomarańczowym sokiem. Niejaki Charles Stein, kompozytor piosenek i człowiek półświatka, zameldował, że Galt wiózł go swoim samochodem z Kalifornii do Nowego Orleanu i z powrotem; po drodze Galt kilka razy prowadził międzymiastowe rozmowy telefoniczne z automatów i usilnie podkreślał swoje nazwisko, jak gdyby pragnął umocnić fikcyjną tożsamość. Na początku marca 1968 roku zniknął on z Los Angeles, aby pojawić się w kilka tygodni później na Południu. Federalne Biuro Śledcze opublikowało zdjęcie podejrzanego uzyskane w kalifornijskiej szkole barmanów, Thomasa Reyes Lau; aresztowało i zwolniło mieszkańca Atlanty, który z wyglądu przypominał Galta; podało także do wiadomości, że przestępca ma lat trzydzieści sześć, był marynarzem i kucharzem na rzecznych statkach kursujących po Missisipi, spiskował na życie Kinga z osobnikiem, którego podawał za swego brata, lubił muzykę ludową i ma odstające lewe ucho, które nerwowo pociąga. Ten tik był najściślejszą częścią opisu poszukiwanego. Dwa tygodnie po zamachu zidentyfikowano go jako Jamesa Earl Raya, czterdziestoletniego zbiega z więzienia stanowego w Jefferson City (Missouri). Odsiadując dwudziestoletni wyrok za napad rabunkowy z bronią w ręku, James Earl Ray uciekł 23 kwietnia 1967 roku; ukrył się w skrzyni wypełnionej chlebem. Był to pospolity złoczyńca, figurujący w policyjnych kartotekach od wczesnej młodości. Pochodził z miasteczka Alton w stanie Illinois, miał ośmioro rodzeństwa. Jego siostra, Melba Ryan, oświadczyła, że odznaczał się on posłuszeństwem, nigdy nikogo nie skrzywdził i dbał 0 dobre maniery; ale według bardziej wiarogodnych świadectw Ray był zawsze agresywnym samotnikiem, który wcześnie porzucił szkołę i którego po dwóch latach w wojsku zwolniono jako "nieprzystosowanego do służby". Zdążył jednak być w NRF i pełnić służbę w żandarmerii. Pierwszy raz został skazany będąc w armii, a od 1949 roku regularnie trafiał za kraty. Nigdzie nie pracował, obracał się wśród prostytutek, a gdy potrzebował pieniędzy, kradł albo rabował. Ostatni napad na sklep w St. Louis przyniósł mu tylko 190 dolarów i długoterminowe więzienie. W zakładzie penitencjarnym Ray jakoby handlował narkotykami i przygotowywał ucieczkę. Jeden z współwięźniów przypomniał, że kiedyś była mowa o rzekomej nagrodzie w wysokości miliona dolarów, którą miała ufundować grupa biznesmenów za śmierć drą Kinga; podobno Ray odezwał się wówczas: "Myślę, że zgarnę tę forsę, jeżeli kiedykolwiek stąd się wydostanę". Pogłoski o takiej nagrodzie cyrkulowały zresztą w Memphis, tylko suma była znacznie niższa - 5 tysięcy dolarów. Zbieg z więzienia w Jefferson City nie miał wypchanego portfela. Wydaje się, że historyjkę o handlu narkotykami w więzieniu puściło w obieg FBI, by potwierdzić, że Ray dysponował pieniędzmi bez niczyjej pomocy. Zarząd więzienia w Missouri zapewnił, iż Ray takim handlem się nie parał. Jest też mało prawdopodobne, aby człowiek nafaszerowany gotówką podjął się po ucieczce pracy pomywacza w restauracji niedaleko Chicago. Ale po przybyciu do Birmingham latem tegoż roku wynajął on skrytkę pancerną w Trust National Bank, kupił samochód, przyodział się w obuwie z krokodylowej skóry, zamówił kosztowną aparaturę fotograficzną, wydał blisko 700 dolarów na lekcje tańca (które przerwał przed ukończeniem kursu) i naukę bar-mańską, spędził wakacje w modnych kurortach meksykańskich w towarzystwie miejscowej panny do wynajęcia i w ogóle nie liczył się z pieniędzmi. To była pierwsza zagadka. Skąd Ray wziął 10 tysięcy dolarów (lub nawet 15 tysięcy), które wydał w ciągu siedmiu miesięcy; a raczej - od kogo je otrzymał? Zresztą trudno było przypuszczać, aby notoryczny przestępca ukrywający się po ucieczce z więzienia postanowił zamordować Kinga na własną rękę kierując się politycznymi przesłankami. Jedyną pobudką Raya mogło być obfite wynagrodzenie. Sprzęt filmowy, który nabył, należał do najdroższych, był wyposażony w automatyczne urządzenia. Ponaglając firmę o pospieszną dostawę aparatury, Ray zamówił ją listownie, podczas gdy mógł ją szybciej kupić w sklepie i nie zostawić za sobą śladów. Może właśnie komuś zależało, by takie ślady pozostały. Lecz kosztowny sprzęt znikł z bagażu Raya. Miał przy sobie tylko tani aparat fotograficzny typu "Polaroid", który po kilkunastu sekundach produkuje gotowe odbitki wątpliwej jakości. Woził też książki o nauce autohipnozy otrzymane od wielkiego mistrza kalifornijskich hipnotyzerów, Xaviera von Kossa. Takie zainteresowania zdawały się kolidować z osobowością przebiegłego, lecz niewykształconego kryminalisty o trzeźwej głowie. Zagadek zgromadziło się więcej. Dlaczego James Earl Ray, szastając pieniędzmi na prawo i na lewo, mieszkał przeważnie w najtańszych domach noclegowych, którymi policja z natury rzeczy szczególnie się interesuje? W jakim celu jeździł do Kalifornii, a zwłaszcza - do Kanady, gdzie podawał się za pracownika światowej wystawy Expo-67? Po co w grudniu 1967 roku odbył podróż do Nowego Orleanu? Dlaczego zbiegi białym "Mustangiem" aż do Atlanty, chociaż narażało go to na ujęcie, ponieważ "Mustang" był zaparkowany przed miejscem zbrodni? Dlaczego podrzucił karabin pod sklepem Guy Canipe'a, jakkolwiek mógł go pozostawić w hoteliku pani Brewer? Dlaczego przybył do budy dla trampów w niemal ostentacyjnie przyzwoitym ubraniu7 Dlaczego rzucał się w oczy kupując karabin w sklepie, co umożliwiło ustalenie nabywcy? Dlaczego rutynowany bądź co bądź przestępca pozostawił odciski palców tylko na karabinie i lornetce, lecz nie w łazience, ani w pokoju nr 5-B? Zastanawiano się, czy Ray popełnił oczywiste błędy, czy też jego nonszalancja wynikała z pewności siebie lub z diabelnie przebiegłego planu, lub może jeszcze z innego powodu. Plan bowiem istniał. FBI znalazło w pokoju Raya w Atlancie mapę miasta, na której zostały oznaczone kółkami: dom Kinga, jego biuro i kościół, mieszkanie przestępcy oraz parking, gdzie porzucił on "Mustanga" następnego dnia po zabójstwie. Powstały przypuszczenia, że początkowo zamach miał się odbyć w Atlancie, lecz okoliczności skłoniły do zmiany projektu. 3 kwietnia wieczorem Ray zatrzymał się w motelu "Rebel" na przedmieściu Memphis. Oprócz nazwisk John Willard, Harvey Lowmyer i Eric Starvo Galt, wykryto inne, którymi ponoć posługiwał się Ray: James McBride, James Walton, W. C. Herron i James O'Connor. Słowem, FBI dysponowało mnóstwem nici prowadzących do kłębka, brakło tylko osoby przestępcy. Ścigany przepadł jak kamień w wodzie. Szukały go 3 tysiące agentów FBI, policja amerykańska, meksykańska, kanadyjska i zachodnioeuropejska, detektywi, informatorzy i Interpol. Przez kilka tygodni poszukiwania nie dawały żadnych rezultatów. Około l czerwca, sprawdzając formularze paszportowe, kanadyjska policja natknęła się na zdjęcie zbiega. Figurował on pod nazwiskiem Ramon George Sneyd. Okazało się, że 25 kwietnia Ministerstwo Spraw Zagranicznych Kanady wystawiło paszport na to nazwisko. Został on zgłoszony przez biuro podróży w Toronto, "Kennedy Travel Bureau Ltd", co jest w Kanadzie normalną praktyką. Rzekomy Sneyd wykupił bilet do Londynu i z powrotem. 6 maja wsiadł on do samolotu brytyjskich linii lotniczych i odleciał do Europy. Nareszcie wiedziano, gdzie trzeba się za nim rozglądać. Według meldunków policji i FBI, 8 czerwca o szóstej rano inspektor Scotland Yardu, sierżant Philip Birch, zatrzymał na londyńskim lotnisku Heathrow pasażera, który zamierzał udać się do Brukseli. Pasażer ten'legitymował się kanadyjskim paszportem. Jego nazwisko brzmiało Ramon George Sneyd. Podczas rewizji znaleziono przy nim duplikat tego samego paszportu i ukryty w kieszeni na biodrze pistolet typu "Liberty Chief" z pięcioma nabojami. Sneyd został aresztowany pod zarzutem posiadania fałszywych dowodów tożsamości oraz broni. W ciągu trzech godzin skonfrontowano jego odciski palców z liniami papilarnymi Jamesa Earl Raya. Nie ulegało wątpliwości: detektywi Scotland Yardu ujęli zbiega. Po paru dniach wyszły na jaw niezmiernie interesujące fakty. Już 8 kwietnia Ray znalazł się w Toronto. Przybył do Kanady jako Paul Bridgeman, dopóki zgłaszając się do biura podróży nie zmienił nazwiska na Ramon George Sneyd. Mieszkał na zmianę w hoteliku emigrantki z Polski, Felicji Szpakowskiej, i w podobnym przybytku pani Lu Sun, w jednym jako Bridgeman, w drugim - jako Sneyd; odwiedził go jakiś nieznajomy. Rzeczą najciekawszą było to, że przybranych nazwisk zamachowiec nie wyssał z palca. Eric Starvo Galt było lekko zniekształconym nazwiskiem inspektora koncernu "Union Carbide of Canada"; prawdziwy Ramon George Sneyd był policjantem w Toronto; zaś Paul Bridgeman - konsultantem miejskiego zarządu oświaty. Co więcej, wszyscy trzej Kanadyjczycy mieszkali w tej samej dzielnicy miasta i odznaczali się wyraźnym fizycznym podobieństwem do Raya. Rzeczywisty Galt miał nawet takie same jak Ray blizny na czole i na prawej dłoni. Ray znał również podpis prawdziwego Galta i umiejętnie go naśladował. To wyglądało zdumiewająco. Ktoś musiał przestępcy udzielać wszechstronnej i świetnie zaplanowanej pomocy. Jeden człowiek nie mógł być tak szatańsko przebiegły i doskonale zorientowany w topografii obcego miasta i w tożsamości jego mieszkańców. Nawet rzecznik policji w Toronto powiedział, że Ray nie zjawił się w Kanadzie bez dobrych koneksji. Po przybyciu z Kanady do Londynu, Ray prawie natychmiast wyruszył do Lizbony. Zamieszkał swoim zwyczajem w podrzędnym hotelu, włóczył się po barach i wydał 10 dolarów na portową dziewczynę imieniem Maria. Chciał dostać się do Angoli, ale podobno zbyt długo musiałby czekać na wizę. Więc w Portugalii nie zabawił długo: po dziesięciu dniach był już z powrotem w Londynie. Tym razem zapewne popełnił błąd: wrócił na własne ślady, podczas gdy policja straciła go z oczu. Za drugiej bytności w Londynie Ray instalował się w podrzędnych hotelach: najpierw w "New EaiTs Court Hotel", potem w hotelu "Pax". Zachowywał się dziwacznie i nerwowo: unikał rozmów, nie wpuszczał obsługi do pokoju, pytania zbywał półsłówkami. Sprawiał wrażenie człowieka, któremu grunt pali się pod nogami i który nie ma pieniędzy; przy aresztowaniu znaleziono u niego zaledwie sto kilkadziesiąt dolarów. W londynskich hotelach Ray odebrał parę tajemniczych telefonów. Sam telefonował do redakcji dziennika "Daily Telegraph" i dopytywał o kontakty z dowództwem bianajemników, którymi posługują się kolonialne reżimy w Afryce. Redaktor Colvin, ekspert w tej dziedzinie, poradził mu wyjazd do Brukseli. Widocznie j^idąc za tą radą, Ray znalazł się 8 czerwca na lotnisku Heathrow. SPOTKANIA Z RAOULEM Inspektor Scotland Yardu Butler zeznał, że usłyszawszy, iż stanie pod zarzutem zamordowania Kinga, Ray jęknął z rozpaczą: "Boże, jestem osaczony". Później odzyskał równowagę. Odmówił przyznania się do zbrodni przed sędzią brytyjskim i rozpaczliwie bronił się przed ekstradycją. Ale na początku lipca angielski sąd nakazał wydanie Raya władzom USA. 19 lipca na lotnisku wojskowym w pobliżu Memphis wylądował specjalny samolot wiozący na pokładzie oskarżonego i jego eskortę. Raya osadzono w lokalnym więzieniu hrabstwa Shel-by, bowiem zgodnie z amerykańskim ustawodawstwem morderstwo nie jest przestępstwem federalnym, lecz stanowym. Okna jego celi w Memphis osłonięte stalowymi płytami. Dwie kamery telewizyjne śledziły każdy jego ruch w dzień i w nocy. Termin rozprawy wyznaczono z początku na listopad, ale zmiana w osobach obrońcy i kwestie proceduralne spowodowały dwukrotne odroczenie procesu. Miał się wreszcie rozpocząć dopiero 7 kwietnia 1969 roku, w rok po zamachu. Cela była pilnie strzeżona, ale pierwszy obrońca Raya, Arthur Hanes, pośredniczył w przekazaniu jego rękopisu pisarzowi z Alabamy, Williamowi Bradfordo-wi Huie. W tygodniku "Look" ukazała się seria artykułów jego pióra, która przyniosła Rayowi 30 tysięcy dolarów. Publikacje te wyjaśniły jego dzieje po ucieczce z więzienia w Jefferson City; przynajmniej - w wersji zainteresowanego. Pierwsze pięć dni Ray spędził na marszu i ukrywaniu się. Przypuszczając, że policja puści się za mm w pogoń do St. Louis, gdzie miał znajomych i krewnych, Ray poszedł w przeciwnym kierunku. Kiedy poczuł się już stosunkowo bezpieczny, udał się do St. Louis, a stamtąd do miejscowości Winnetka niedaleko Chicago, gdzie dorywczo pracował w restauracji "Indian Trail". Odbierał tam telefony i raz przyjął jakiegoś mężczyznę, z którym rozmawiał na uboczu. Przy "wyjściu" z więzienia Ray miał 300 dolarów; zużył je na podróż i kupno starego samochodu; odwiedził też różnych przyjaciół. W lipcu 1967 roku postanowił udać się do Kanady, aby zdobyć fałszywe dokumenty i wyjechać do Południowej Ameryki. Tymczasem kieszeń zaczynała świecić pustkami. Nie darmo jednak Ray miał fach w ręku. Wstąpił do domu publicznego w Montrealu, lecz tym razem nie jako klient - wyszedł bogatszy o 800 dolarów. O ile ten etap nosił cechy wiarogodności, o tyle dalsza opowieść Raya była fragmentaryczna, wiąże się już bowiem z zamachem. Utrzymywał on, że szukając kontaktu z producentami fałszywych dokumentów natrafił na blond Kubańczyka czy też kanadyjskiego Francuza imieniem Raoul, który zaproponował mu przemyt narkotyków z Kanady do Stanów Zjednoczonych. Po dwóch "wycieczkach" Raoul wręczył mu 750 dolarów i kazał udać się do Alabamy, gdzie miał oczekiwać listownych instrukcji na nazwisko Eric Starvo Galt. Następnego dnia po przybyciu do Birmingham spotkał się on z Raoulem. Szef dorzucił mu jeszcze dwa tysiące i polecił kupić samochód; stąd ów biały "Mustang". W ciągu następnych miesięcy Ray zajmował się przemytem do Meksyku, spotykał się z tajemniczym Raoulem w Nowym Orleanie, znów dostawał pieniądze i wypoczywał w Kalifornii. W marcu 1968 roku poddał się operacji plastycznej w klinice drą Russella Handleya: skrócono mu nos - widocznie jednak za mało, bo pani Bessie Brewer bez ceregieli nazwała go spiczastym. 15 marca Ray otrzymał od Raoula list nakazujący wyjazd do Selmy w Alabamie, gdzie miał wystąpić dr King. Ale plany Kinga uległy zmianie. Ray odjechał do Atlanty. Tam w jego pokoju FBI znalazło mapę z kółkami zakreślonymi wokół domu, kościoła i biura Kinga. Inny magazyn, "Life", ogłosił artykuł o młodości i rodzinie przestępcy. Ray dorastał w niesłychanej nędzy. Był zawsze bliski dna: jedenastoosobowa rodzina chronicznego alkoholika tułała się w latach wielkiej depresji gospodarczej po stanach Środkowego Zachodu. W jadłospisie figurowały tylko ziemniaki. Szkoła, do której uczęszczał Ray, zachowała o nim jak najgorsze wspomnienia; nie stosował się do żadnych przepisów, był nieuczciwy, krnąbrny i agresywny, kradł szkolne pieniądze i pokłuł nożem własnego brata, Jacka. Jako dorosły nie był bynajmniej "wielkim kryminalistą", raczej pechowym rzezimieszkiem. Przyłapano go na kradzieży maszyny do pisania, na próbie obrabowania kierowcy taksówki z 11 dolarów, na puszczaniu w obieg sfałszowanych przekazów pieniężnych; od policji uciekał, ale poddawał się, gdy strzelała. Dwa razy udało mu się ujść z kasą sklepów spożywczych, za trzecim razem został ujęty. Jego brat, Jerry, powiedział agentom FBI: "Well, trzeba się tej sprawie przyjrzeć. Jim uciekł z więzienia. Odsiedział siedem lat z dwudziestoletniego wyroku. Byłoby z nim krucho, gdyby go złapali. Za ucieczkę dołożyliby mu parę lat. Nie miał z czego żyć, musiał potem kraść, więc byłoby jeszcze gorzej. W tych warunkach interes, na którym zarobiłby kupę forsy, wyglądałby dla niego zachęcająco. Pewno, że nie kochał kolorowych, ale wiem, że nie wpakowałby się w chryję, gdyby nie był pewny, że będzie coś z tego miał". Drugi brat, John Larry Ray, uderzył w ten sam ton. "Jeżeli Jim zabił Kinga - powiedział - zrobił to za dużą zapłatą. Ci, którzy mu zapłacili, nie zechcą, żeby powiedział na sądzie wszystko, co wie. Nie byłem zdziwiony, że się znalazł w Londynie, ale zaskoczyło mnie, że dał się złapać." Minister sprawiedliwości Ramsey Clark od razu po zamachu pospieszył z zapewnieniem, że morderca działał w pojedynkę. W tej opinii Clark nie był odosobniony. Nie wszyscy chcieli uważać Raya za wynajętego zabójcę. Natomiast prawicowi komentatorzy, w tej liczbie murzyńscy, poszli tropem własnej aberracji. Pisali, że Ray był na usługach konspiracji kubańsko-chiń-skiej, że wynajęli go radykalni Murzyni powiązani z bliżej nieokreśloną "zagranicą", że w zamach była zamieszana "sowiecka tajna policja". Bzdury te chętnie drukowano, snadź wierząc, że rynek jest chłonny. Niektórzy obarczali odpowiedzialnością Centralną Agencję Wywiadowczą USA, nie przedstawiając jednak żadnych dowodów. Jako mocodawców Raya wymieniano również Ku Klux Klan. Publicysta Jack Anderson powołał się na raport FBI z 1964 roku, wedle którego grupa Manowców próbowała wynająć jakiegoś przestępcę do zamordowania drą Kinga. Podobno FBI miała w przeszłości udaremnić kilka zamachów Ku Klux Klanu na murzyńskiego przywódcę. Anderson twierdził, że Ray utrzymywał kontakt z amerykańskimi faszystami; inni odnajdywali ślady rasistowskich uprzedzeń Raya. Wszystko to jednak sprowadzało się do poszlak. Tygodnik o wielomilionowym nakładzie, "Paradę", zapewnił swoich czytelników, że Ray był pionkiem o bardzo ograniczonej inteligencji, który nie zdawał sobie sprawy ani z prawdziwej tożsamości mocodawców, ani z ich motywów. Zgodnie z wersją tego tygodnika, dwóch wybitnych biznesmenów z Nowego Orleanu miało jakoby wręczyć pośrednikom 25 tysięcy dolarów w celu wynajęcia mordercy. Biznesmeni spodziewać się mieli, że zabójstwo Kinga spowoduje wojnę rasową w USA, która zakończy się poskromieniem Murzynów. Podobnie brzmiała zresztą wersja Williama Bradforda Huie, autora artykułów w "Look". Huie nie wskazał organizatorów zamachu, ale za jego pobudkę uznał chęć rozpętania wojny domowej. Cytując Raya napisał on, że oskarżony otrzymał od Raoula 8 250 dolarów wraz z przyrzeczeniem dalszych 12 tysięcy i dokumentów - po wykonaniu "jeszcze jednego zlecenia". "Sądzę - przyznał mu Ray - że zostałem wciągnięty do jakiegoś spisku na życie Kinga, gdy po raz pierwszy wziąłem paczki do przewiezienia z Kanady do Stanów Zjednoczonych." Huie przypuszczał, że wybór padł na Memphis, ponieważ autorom zamachu chodziło o maksymalną dramatyzację, o wywołanie największego efektu. W związku z tym zrezygnowano z morderstwa w domu - na rzecz Memphis, gdzie King przewodził strajkowi czarnych robotników. Ray zgodził się na ogłoszenie tych szczegółów jeszcze w czasie śledztwa, lecz powstrzymał się od postawienia kropki nad "i". Przed procesem, jak stwierdził "Evening Star" - "Ray zaniknął buzię na kłódkę. Nie ulega wątpliwości, że jego prawnik doradzi, aby zachowywał się tak nadal. Ale Ray nie jest typem, który będzie cierpiał po to, by przestrzegać zasad świata przestępczego". Jak wspomniałem, obrońcą Raya miał być Arthur Hanes, adwokat morderców spod znaku Ku Klux Klanu i ongiś agent Federalnego Biura Śledczego, który - zgodnie z jego własnymi słowami -• opuścił szeregi FBI, gdyż będąc urzędnikiem państwowym "nie mógł swobodnie wypowiadać się na temat wzrastających wpływów komunistycznych w USA". Jak było do przewidzenia, Hanes szybko oświadczył, że zabójstwo Kinga trzeba złożyć na karb "komunistycznego spisku". Znacznie powściągliwiej odpowiadał on na inne pytania. "Nie pracuję za darmo, lecz nie mogę powiedzieć, kto mi zapłaci" - tłumaczył się przed reporterami. Skądinąd dowiedziano się, że Raya odwiedził w więzieniu znany przywódca Ku Klux Klanu w Georgii, J. B. Stoner, i zaofiarował mu pomoc prawniczą i finansową. W listopadzie 1968 roku, gdy zbliżał się pierwszy termin procesu, Ray nagle zrezygnował z usług Hanesa. Obrony podjął się czołowy adwokat z Teksasu, ekspert w sprawach kryminalnych, Percy Foreman, który chlubił się ocaleniem tysiąca przestępców przed krzesłem elektrycznym i przyznawał się tylko do jednej przegranej rozprawy. Tymczasem posądzenia o rozgałęziony spisek nie ograniczały się do dyskusji. W obawie przed zemstą nieznanych wspólników Raya znikli jak kamfora trzej świadkowie: właścicielka hoteliku przy South Main, pani Bessie Brewer, oraz jej dwaj lokatorzy - Charles Stephens i Willie Anchues. Kiedy przyjechałem do Memphis, ślad po nich zaginął. PODSĄDNY NIE ZGADZA SIĘ Nie doszło do rozprawy wyznaczonej na 7 kwietnia. Od końca lutego adwokat Raya, Percy Foreman, prowadził tajne pertraktacje z sędzią Prestonem Battle i okręgowym prokuratorem, Philem Canale. Zawarto porozumienie polegające na handlu wymiennym: Rayo-wi obiecano, że jeśli przyzna się do winy, prokurator i sędzia nie będą się domagali wymierzenia kary śmierci, i takie zobowiązanie uzyskają od ławy przysięgłych. Posługując się istniejącymi możliwościami proceduralnymi, postanowiono zrezygnować z przewodu, z powołania większości świadków, ze zbadania na procesie okoliczności i pobudek zamachu. Sprawiło to wrażenie, że chodzi o rozmyślne opuszczenie zasłony, o zamknięcie ust oskarżonemu, który już przedtem wspominał o powiązaniach spiskowych. Czy miał milczeć w zamian za darowanie życia? 10 marca 1969 roku o godzinie 9.45 rano w sali sądowej w Memphis rozpoczął się kadłubowy proces. Trwał zaledwie dwie i pół godziny, przy czym większość czasu zeszła na kwestiach proceduralnych. Ray w kilku słowach przyznał się do popełnienia zbrodni i został skazany na 99 lat więzienia. Wyrok zatwierdziła ława przysięgłych, składająca się z dwunastu osób - dyżurujących w tym dniu ławników, którym w ostatniej chwili wyjaśniono sens rozprawy i którzy z góry zgodzili się darować życie Rayowi. Oczywiście, nie mieli oni pojęcia o wynikach śledztwa i postępowania dowodowego. Do sali wpuszczono 50 sprawozdawców prasowych i 30 widzów. Zrewidowano ich skrupulatnie, polecono nawet zdjąć obuwie. Pod pilną strażą sprowadzono oskarżonego. Ray miał na sobie ciemne ubranie, niebieską koszulę i granatowy krawat. Usiadł za swoim obrońcą, patrząc prosto przed siebie, nieruchomy, skamieniały i jak gdyby obojętny. Sędzia Battle zajął swoje miejsce i Percy Foreman oświadczył, że Ray postanowił przyznać się do winy. -• Czy podsądny przyznaje się do tego, że zabił drą Martina Luthera Kinga w okolicznościach, które stanowią, iż było to morderstwo pierwszego stopnia? - zapytał sędzia. Ray zawahał się przez ułamek sekundy i odparł: - Tak, przyznaję się do winy. Wtedy wprowadzono ławników. Prokurator Phil Ca-nale krótko wyjaśnił, że ustawodawstwo stanu Tennes-see wymaga, aby przed wyrokiem skazującym ława przysięgłych uznała oskarżonego winnym morderstwa. Jest to konieczne nawet w tym wypadku, gdy podsądny sam przyznaje się do popełnienia przestępstwa. Ca-nale z góry zażądał od ławników zgody na jego zalecenie, to jest wymierzenia Rayowi kary 99 lat więzienia. Następnie prokurator przystąpił do usprawiedliwień. -• Były pogłoski - powiedział prokurator - że pan James Earl Ray należał do jakiegoś sprzysiężenia. Ale nie posiadam żadnych dowodów, jak tylko ten, iż dr Martin Luther King zginął z ręki Raya i tylko Raya. Nie ma żadnych dowodów, by wchodził w rachubę jakikolwiek spisek. Jeżeli przedstawią nam dowody, że spisek istniał, bezzwłocznie podejmiemy akcję. Prokurator zapewnił, że wraz z pomocnikami przeczytał 5 tysięcy stron raportów policyjnych i zbadał 300 dowodów rzeczowych; jego współpracownicy przemierzyli tysiące mil w Stanach Zjednoczonych, Meksyku, Kanadzie i Portugalii. Ława przysięgłych musiała uwierzyć na słowo, że spisku nie było i basta. Prokuratora poparł Percy Foreman. "Straciłem cały miesiąc, zanim przekonałem samego siebie, że nie było żadnego spisku" - oświadczył adwokat, zwracając się do ławy przysięgłych, jakby przedstawiał dowód nie do odparcia. Największa sensacja miała jednak dopiero nastąpić. Kiedy Foreman zakończył swój popis pochlebstwami pod adresem "wielkiego prokuratora" i "szlachetnego sędziego", nieoczekiwanie o głos poprosił Ray. -• Proszę wysokiego sądu -• odezwał się -• jeśli wolno, chciałbym też coś powiedzieć. - Ali right - przyzwolił Battle. - Nie chcę niczego zmienić, co powiedziałem. I nie chcę niczego dodawać - oświadczył Ray - mam tylko do powiedzenia to, że właściwie nie akceptuję teorii pana Clarka. Inaczej mówiąc, nie muszę akceptować teorii pana Clarka. I pana Edgara Hoovera. - Z czyimi teoriami podsądny się nie zgadza? - spytał niedowierzająco sędzia Preston Battle. - Pana Canale, 'pana Clarka i pana Edgara Hoove-ra na temat spisku. Nie chcę niczego dodawać, z czym nie zgodziłem się przedtem. -• On chce powiedzieć - wtrącił Foreman - że uważa za niesłuszne oświadczenia Ramsey Clarka i Edgara Hoovera. - I do Raya: - Jim, nie musisz się z nimi zgadzać. W tej sytuacji sędzia uznał za wskazane upewnić się, czy oskarżony podtrzymuje przyznanie się do winy. Gdy Ray potwierdził, sprawa została wyczerpana. Sąd zlekceważył oświadczenie Raya, które wprost, bez dwuznaczników i bez owijania w bawełnę, głosiło istnienie spisku. Sąd nie życzył sobie wysłuchiwać takich zeznań, prokurator opędzał się od nich jak od natrętnej muchy, a obrońca zbył je nonszalancką uwagą. Co prawda, rozprawa miała na celu wykazanie winy Raya, a z chwilą gdy on się do niej przyznał, cel został osiągnięty. Jednakże sprawa spisku nie była widocznie rzeczą poboczną, skoro prokurator i obrońca o niej mówili; mówili, chociaż nie miała nic wspólnego z wyrokiem skazującym. Niezależnie od różnych reguł prawnych, umożliwiających zajęcie się wyłącznie osobą Raya, zamach na drą Kinga nie był tuzinkowym zabójstwem. Autorami teorii, którym przeczył oskarżony, byli Ramsey Clark, minister sprawiedliwości w okresie morderstwa, oraz dyrektor Federalnego Biura Śledczego, Edgar Hoover; od początku negowali oni istnienie spisku. Z kolei pięciu świadków złożyło krótkie zeznania. Murzyński pastor z Memphis, Samuel Kyles, stał obok drą Kinga, gdy ugodziła go śmiertelna kula, zaś murzyński prawnik z Chicago, Chauncey Eskridge, znajdował się na parkingu przed motelem "Lorraine". Słyszeli oni wystrzał i mieli daleko idące podejrzenia, lecz nic ponadto nie chcieli powiedzieć. t>r Jerry Francisco, lekarz szpitala w Memphis, potwierdził, że autopsja wykazała prawie natychmiastową śmierć ofiary od pocisku, który przebił szyję Kinga i ugrzązł w kręgosłupie. Według zeznań przedstawiciela FBI, Roberta Jen-sena, laboratoryjne badanie rzeczy porzuconych w Memphis przez Raya doprowadziło do jego ujęcia. Inspektor policji Zachary wymienił te rzeczy: karabin, lornetka w futerale i plastykowa torba podróżna. W torbie znaleziono dwie puszki piwa, bieliznę, szczotkę do włosów, radio tranzystorowe, młotek i obcęgi, papierową torebkę i egzemplarz miejscowej gazety z krytycznego dnia 4 kwietnia 1968 roku. W hotelowym pokoju Ray miał wielką walizę w czerwone i czarne kraty oraz małą niebieską. Zdumiewało, ile śladów pozostawił po sobie doświadczony przestępca, który na edukacji więziennej strawił przeszło trzynaście lat. Zastępca prokuratora, James Beasley, odczytał sprawozdanie z przebiegu śledztwa, zakończonego aresztowaniem Raya. Odczytanie raportu zajęło blisko godzinę i było najdłuższym członem rozprawy. Pozostawiła ona silny niedosyt. Pani Coretta King stwierdziła, że po procesie nabrała jeszcze głębszego przekonania, że zamach na jej męża był dziełem grupy spiskowej. "Przyznanie się oskarżonego do winy nie powinno zamknąć sprawy ani zakończyć poszukiwań, które przyniosłyby odpowiedź na pytanie, czyje palce pomogły nacisnąć spust" - powiedziała wdowa. Następca drą Kinga, pastor Ralph Abernathy, oznajmił, że zeznania Raya umocniły go w przeświadczeniu, że morderca działał w zmowie z innymi spiskowcami. Podobne stanowisko zajęli inni murzyńscy przywódcy. "New York Times'5 napisał, że "poroniony proces... jest szokującym nadużyciem zaufania czarnych i białych Amerykanów oraz ludzi na całym świecie, którzy ciągle jeszcze są porażeni i zaskoczeni gwałtowną śmiercią międzynarodowego działacza". Nowojorski dziennik podkreślił, że zatrzaśnięcie drzwi więziennych przed faktami i motywami zbrodni oraz wątpliwościami może tylko przyczynić się do wybuchu gniewu i podejrzeń. Diacz-ego -• zapytywał "New York Times" - rozprawa ograniczyła się do deklaracji; dlaczego poniechano formalnej procedury prawnej, która wymaga przesłuchania przed sądem i przedstawienia przez prokuraturę całego materiału dowodowego; cóż za znaczenie może mieć, logicznie czy prawnie, zapewnienie adwokata, że przekonał samego siebie? "W gettach i w świecie poza ich obrębem jedno pytanie wielkim głosem woła o odpowiedź: czy istniał spisek mający na celu zgładzenie drą Kinga i kto brał w nim udział?" GĘSTA MGŁA Starając się uprzedzić zarzuty, prokuratorzy miasta Memphis próbowali poza salą sądową zdezawuować poszlaki wskazujące na sprzysiężenie. Phil Canale przysięgał, że zna tożsamość dwóch chłopców, którzy dla zabawy nadawali przez radio wiadomość o pościgu za mordercą i wprowadzili w błąd policję; niestety, prokuratura nie dysponowała dostatecznymi dowodami, aby wytoczyć oskarżenie żartownisiom. Jak Ray zdobył nazwiska Kanadyjczyków, którymi posługiwał się podczas przygotowania do zamachu i ucieczki, i jak uzyskał kanadyjski paszport na jedno z nich? Prokurator zapewnił, że Ray miał kontakty ze światem przestępczym, zaś nazwiska znalazł w ogłoszeniach prasowych; to jednakże nie wyjaśniło, dlaczego owi Kanadyjczycy przypominali Raya wyglądem. Skąd zabójca miał tyle pieniędzy? Canale tłumaczył, że gdy Ray zbiegł z więzienia w Missouri, dokonał kilku napadów, zaś w więzieniu handlował narkotykami. Ale sam Ray oświadczył, że uciekając z zakładu penitencjarnego miał tylko 300 dolarów, zaś jego łupem w Montrealu padło jeszcze 800 dolarów. Nie ma powodu sądzić, aby człowiek oczekujący wyroku za morderstwo dbał o swoją reputację i zaprzeczał przydrożnym rabunkom; zresztą Canale nie dostarczył ani strzępu dowodów. Wreszcie prokurator twierdził, że pobudką zbrodni był rasizm Raya, lecz w więzieniu, gdzie przebywał siedem lat, Ray nie uchodził za rasistę, mówiono tylko, że używał pogardliwego terminu "Negrzy", jakim posługują się miliony Amerykanów. Tłumaczenia były nieprzekonywające. Znów stawiano pytania, na które Phil Canale nie miał odpowiedzi. Skąd się wzięły niedopałki w "Mustangu" Raya, skoro on nie palił? Czy ktoś mu towarzyszył podczas ucieczki z Memphis do Atlanty w nocy z 4 na 5 kwietnia - i kto? Na prośbę Raya wysłano mu duplikat prawa jazdy wystawiony na nazwisko Eric Starvo Galt; Ray przebywał wówczas w Kalifornii, lecz ktoś odebrał prawo jazdy w Alabamie i przesłał opłatę wydziałowi ruchu. Kim był ten ktoś? Czy właścicielem ubrania znalezionego w białym "Mustangu", które było za małe dla Raya? Pytania można było mnożyć w nieskończoność. Niewątpliwie, Ray nie był na tyle inteligentny, aby przygotować sobie przemyślany plan kilku różnych wcieleń. Nieśmiały milczek i odludek po ucieczce z więzienia i przybyciu do Kanady nagle przedzierzgnął się w amanta, który ponoć uwodził "pannę z dobrego domu", podczas wypoczynku pod Montrealem, i w ele-ganta z fasonem, który poddawał ręce pielęgnacji ma-mkurzystek. Czy to był ten sam osobnik? Jako Eric Starvo Galt starannie i uporczywie przez osiem miesięcy w pół tuzinie miast budował fikcyjne wcielenie, pozbywając się go na krótko przed morderstwem, gdy występował kolejno pod nazwiskami Nowmyera i Wil-larda. Z uporem starał się zaskarbić opinię rasisty, chociaż wedle świadectw rodziny i współwięźniów kwestia murzyńska nigdy go nie grzała ani ziębiła. Czy ktoś dopomógł mu w ucieczce z więzienia w Jef-ferson City? Dlaczego ów nieuchwytny Raoul miał zwerbować aż w Kanadzie kryminalistę pośledniej kategorii do bądź co bądź "wielkiego skoku"? W Montrealu nietrudno o fałszywe dokumenty, dlaczego więc Ray zdobywszy pieniądze nie zbiegł najbliższym statkiem do Brazylii, która nie wydaje przestępców? Nawet będąc w Meksyku mógł sprzedać "Mustanga" za trzykrotnie wyższą cenę od amerykańskiej i ulotnić się w nieznane; czyżby czekał na grubszą gotówkę od mocodawców? Dlaczego udał się do Anglii i wrócił z niczym z Portugalii, gdzie łatwo skontaktować się z najemnikami, o co później zabiegał w Londynie? Kim byli tajemniczy nieznajomi, którzy telefonowali do Raya na dwóch kontynentach lub odwiedzali go w Winnetka, Kanadzie i Londynie? I wreszcie pytanie zasadnicze: dlaczego trzeba stawiać tyle pytań, skoro od czerwca 1968 roku Ray znajduje się w ręku władz i musiał udzielić na nie odpowiedzi? Kto się kryje za tą sprawą? Nad ranem 11 marca w największym sekrecie przewieziono Raya skutego łańcuchami do stanowego więzienia w Nasłwille, odległego o trzy godziny podróży od Memphis. Wywiedziono w pole fotoreporterów, którzy czyhali na skazańca: Ray opuścił więzienie w Memphis o pierwszej po północy, bocznym wyjściem, w asyście licznej straży i w przebraniu strażnika. Pierwszym przystankiem był urząd szeryfa na przedmieściu. Dopiero o piątej rano karawana ośmiu wozów policyjnych opuściła Memphis. Fotoreporterzy dopadli Raya po raz ostatni przed bramą więzienia w Nashville. Zdjęcia ukazały skazańca otoczonego detektywami i policjantami; schylił głowę kryjąc twarz w lewej dłoni; spod rozpiętej marynarki wyglądały kajdany. Osadzono go w celi nr 4 znajdującej się w szczególnie strzeżonym bloku. Za umeblowanie celi służyły koja, toaleta i umywalka; miała dziewięć stóp długości i sześć szerokości oraz ściany betonowe grube na 20 centymetrów. Tam Ray miał pozostać co najmniej 30 lat, gdyż po odcierpieniu tej części kary mógłby ubiegać się o ułaskawienie. Dlatego właśnie nie skazano Raya na dożywotnie więzienie: w praktyce wyrok taki trwa około 12 lat. Kiedy obrońcę Raya zapytano, z jakiego powodu nie ubiegał się o werdykt dożywotniego więzienia dla swego klienta, Percy Foreman odrzekł: "Jest na to odpowiedź, ale jej nie dani". A więc jeszcze jedna zagadka, jakby nie starczyło innych. Następnego dnia wybuchła kolejna bomba. Gazeta "Nasłwille Tennessean" opublikowała artykuł na podstawie niedyskrecji kapitana policji Richarda Dawsona, który odstawił Raya do stanowego więzienia. Ray potwierdził kapitanowi, że był uczestnikiem spisku, i wyraził żal, że przyznał się do winy. Zdawało mu się, że nieopatrznie stracił szansę uzyskania łagodniejszego wyroku. "Byłem pewien - miał powiedzieć - że jeśli nie przyznam się do winy, trafię na fotel elektryczny. Mój adwokat i mój brat ostrzegli mnie sześć tygodni temu, że jeżeli chcę tego uniknąć, muszę przyznać się do winy." W dzień później "St. Louis Post Dispatch" zamieścił wywiad z Larry Rayem, który przytoczył słowa swego brata: "Nie jestem sam w tej sprawie". Larry Ray rozmawiał z nim w jego celi dwa dni przed rozprawą. "Mój brat powiedział - zapewnił Larry reportera - że ktoś jeszcze był zamieszany w tę historię, ale Federalne Biuro Śledcze wolało to zagrzebać." Ta seria doniesień skłoniła senatora Jamesa Eastlan-da do zakomunikowania, że podejrzewa istnienie spisku. Jako przewodniczący podkomisji bezpieczeństwa wewnętrznego Senatu, Eastland zapowiedział wszczęcie dochodzenia. Zaś więzień nr 65477 zerwał stosunki z adwokatem Percy Foremanem i ogłosił, że będzie się domagał rewizji procesu. Jego nowy obrońca, Robert Hill, oświadczył, że Foreman i Huie byli finansowo zainteresowani w wyroku skazującym, lecz nie wyjaśnił dlaczego. Pieniądze nie odstępowały tej ponurej sprawy od początku do końca. Pozostało również zagadką, dlaczego Ray nie wykorzystał możliwości wytłumaczenia wszystkich okoliczności zamachu. 31 marca zmarł nagle na atak serca w swoim biurze sędzia Preston Battle. Tego samego dnia William Brad-ford Huie opublikował nowy artykuł, w którym dokonał gwałtownego zwrotu, odwołując posądzenia o spisek. Były to bzdury i zmyślenia. Według relacji Huie'a Ray miał uważać zamach na Kinga za akcję polityczną, aprobowaną przez miliony Amerykanów, liczył na sławę (dlatego właśnie nie zatarł śladów zbrodni) i na zwycięstwo wyborcze prezydenckiego kandydata rasi-stów, George'a Wallace'a. "Był on pewien - pisał Huie - że rozwój politycznej sytuacji w Stanach Zjednoczonych doprowadzi do uwolnienia go za dwa do czterech lat." Tym próbom ponownego przedstawienia Raya jako samotnego "ideowego zamachowca" zaprzeczył jego pierwszy obrońca, Arthur Hanes. W notatce sąsiadującej w czasopiśmie "Look" z artykułem Huie'a adwokat dowodził, że Ray był członkiem bliżej nieokreślonego sprzysiężenia. Sierpień 1969 roku przyniósł nową zgoła sensację. Ray podyktował swemu bratu niezwykłe oświadczenie, które ten odczytał przed kamerami TV w Knoxville. Więzień stwierdził, że w 1968 roku współpracował z amerykańska służbą bezpieczeństwa; że z jej rozkazu dostarczał broni kubańskim emigrantom przygotowującym dywersję na wyspie; że właśnie w tym celu przebywał w Meksyku, a następnie w Memphis w chwili, gdy zginął King; ba, że po raz pierwszy usłyszał nazwisko pastora już po jego śmierci. James Earl Ray oświadczył, ni mniej, ni więcej, że to władze bezpieczeństwa zamordowały Kinga, a później zrobiły swego protegowanego "kozłem ofiarnym". Kto więc w końcu manipulował przy komputerze śmierci? Wzięty adwokat amerykański, który wraz z prokuratorem Nowego Orleanu, Jimem Garrisonem, należy do zespołu prawników usiłujących wyświetlić zagadkę zamachów na braci Kennedych i Martina Kinga, jest przekonany, iż Ray miał "bliźniaka", to jest że było dwóch "Rayów". Adwokat ten, Bernard Fensterwald, wymienił szereg wątpliwości naprowadzających go na takie podejrzenie. Dlaczego - zapytuje - James Earl Ray, zbrodniarz uchodzący przed ręką sprawiedliwości, zgłosił się samorzutnie do kanadyjskiego konsulatu w Lizbonie, aby poprawić nieprawidłową pisownię fałszywego nazwiska? Po pierwsze, narażał się na ujęcie, po wtóre - czy mogło mu zależeć na takiej, a nie innej pisowni? Zresztą nie wiadomo, czy Ray rzeczywiście udał się do konsulatu - jak twierdzi policja - ponieważ wystawiając nowy paszport odebrano by mu poprzedni, zaś Ray w chwili ujęcia miał przy sobie jakoby dwa paszporty. Z całą pewnością - mówi Fensterwald - faktyczny morderca Kinga nie podrzucił karabinu pod sklepem Guy Canipe'a. Była to zwykła dywersja, odwrócenie uwagi od zamachowca. Wbrew opublikowanym doniesieniom wcale nie wiadomo, czy odciski palców człowieka zatrzymanego na londyńskim lotnisku są identyczne z odciskami uczestnika spisku, który podrzucił karabin na South Main Street. Kto więc siedzi w celi więziennej, skazany za morderstwo popełnione na Kingu? Kto naprawdę dokonał zamachu? Ray boi się mówić, chociaż jego zygzaki nie są przypadkowe. Ale jest rzeczą zastanawiającą, że jego kartoteka kryminalna nie wskazuje, aby w karierze przestępczej posługiwał się on kiedykolwiek bronią palną. Wszystkie trzy wielkie zamachy polityczne w Ameryce - na braci Kennedych i na pastora Kinga - zostały spowite mgłą tajemnicy, a każdy nowy szczegół jeszcze bardziej ją zagęszczał. Każde śledztwo i każdy proces nie tylko nie wyjaśniały niczego,, lecz opuszczały kolejną zasłonę. Bezkarność stwarzała zagrożenie dla następnych potencjalnych reformatorów, gdyby stawali się "niebezpieczni". Czy wszystkie trzy zamachy zorganizował jeden centralny ośrodek dyspozycyjny? Jest to kluczowe pytanie, na które nie ma odpowiedzi. W każdym razie wszystkie trzy zabójstwa nie były "zwykłym", choćby krwawym przejawem gwałtu w polityce. Były amerykańskim ekwiwalentem zamachu stanu. CIEŃ RAYA Nikt nie kwestionował, że Ray został zatrzymany na londyńskim lotnisku Heathrow przez sierżanta Scotland Yardu, Philipa Bircha. Ale z pogmatwanych raportów nie sposób było się dowiedzieć, czy Raya aresztowano w tranzycie, podczas przesiadki z samolotu przylatującego z Lizbony na samolot odlatujący do Brukseli, czy też podczas kontroli paszportowej, co byłoby wskazówką, że ostatnie tygodnie spędził w Londynie (pasażerów tranzytowych kontrola paszportów nie obowiązuje). Dwoista relacja nasuwa wniosek, że na lotnisku zatrzymano dwóch podejrzanych. Jeden z nich był Rayem. A drugi? Każda relacja z oddzielna mogła być prawdziwa, lecz odnosiła się do innej osoby. Do rzeczy przynajmniej dziwnych wypadnie zaliczyć wizytę, jaką brytyjscy detektywi i funkcjonariusze FBI złożyli pani Annie Thomas, kierowniczce hotelu "Pax". Odchodząc londyńscy policjanci poradzili jej, by we własnym interesie trzymała język za zębami. Przestroga ta padła, gdy ścigany przestępca był już ujęty, a prasa rozpisywała się o jego ruchach i kontaktach. Harold Weisberg stwierdził w książce "Frame up", która ukazała się w Nowym Jorku wiosną 1971 roku, że Ray faktycznie nie miał adwokatów. Obrońcy nie próbowali dowieść jego niewinności. Poniechali nawet przesłuchania naocznych świadków zamachu i nie usiłowali - zgodnie z praktyką - bronić swego klienta. Adwokat Foreman przyznał, że nigdy nie zapytał Raya wprost, czy był członkiem grupy spiskowej. To nie była dyskrecja. Zarobiwszy na nim krocie (około 300 tysięcy dolarów za publikacje), Percy Foreman - i w pewnym stopniu Arthur Hanes - zawarli umowę z sądem (widocznie również z FBI), ażeby przy zachowaniu nikłych pozorów legalności uniknąć prawdziwego procesu i szybko skazać Raya za morderstwo. Rozprawa z 10 marca 1969 roku była ukartowana i za-inscenizowana. 7 marca dziennik "Huntsville Times" wychodzący w Alabamie ogłosił wiadomość, że Foreman ułożył się z sędzią. W myśl umowy Ray miał przyznać się do winy bez przewodu i otrzymać wyrok 99 lat więzienia. Rozprawę wyznaczoną na 7 kwietnia przyspieszono, gdy oskarżony zawahał się i postanowił zerwać podejrzany "kontrakt". Foreman natychmiast wpadł do celi Raya i ostrzegał go, że igra z fotelem elektrycznym. To poskutkowało. Zresztą Ray się bał, że jeśli rozwiąże język, zginie gwałtowną śmiercią w więzieniu. Jako były pensjonariusz zakładu penitencjarnego wiedział, że zdarza się to nawet żywiołowo - cóż dopiero, gdy komuś zależy na zaniknięciu ust gadule. Komisarz więziennictwa stanu Tennessee, Harvey Avery, wspominał o groźbach pod adresem Raya. Niedługo później Avery'emu udzielono dymisji. Adwokat Hanes pierwszy zgłosił gotowość obrony Raya i nawet przyleciał do Londynu. Oświadczył oa zagadkowo: "Być może Rayowi powiedziano, zanim jeszcze dr King został zamordowany, że powinien skontaktować się ze mną, jeżeli go aresztują". Jakkolwiek to niczego konkretnego nie dowodzi, Hanes przyznał, iż niegdyś był na usługach CIA. Czy James Earl Ray domyślał się przed zamachem, że grozi mu areszt? Z pewnością - lecz nie z tytułu zbliżającego się zabójstwa. Jako przestępca-pechowiec i jako zbieg musiał wkalkulować możliwość ujęcia, tym bardziej że został wynajęty przez "Raoula" do przemytu narkotyków z Kanady i z Meksyku. Trudnił się tym wiele miesięcy. Ray opowiadał o sześciu spotkaniach z "Raoulem" (jego nazwisko, według Hanesa, brzmiało Manek). W kanadyjskiej tawernie "Neptune", uczęszczanej przez marynarzy, "Raoul" postawił warunek: nigdy żadnych pytań. Ray zapewne dotrzymał umowy. Zleceniodawcy podobnie dotrzymywali swoich zobowiązań finansowych wobec niego. Możliwe, że przybywając zgodnie z instrukcją do Memphis, Ray był przeświadczony, że miasto nad Missisipi jest kolejnym przystankiem w zwykłej misji. Nie ma podstaw do sądu, że wtajemniczono go z góry w zamach. Nie spełniłby przecież funkcji "wabika", "parawanu". Z niektórych informacji wynika, że Rayowi kazali wynająć pokój w obskurnym hoteliku pani Brewer. Natomiast jej świadectwo temu zaprzecza. Bessie Brewer zapewniła, że rzekomy "John Willard" mówił południowym akcentem, jak każdy mieszkaniec Memphis. Ray pochodził z Północy i rodowita mieszkanka Memphis nie pomyliłaby jego akcentu z własnym. Ale oczywiście pani Brewer nie musiała odznaczać się prawdomównością. Nie wiadomo również, czy poprzedniej nocy Ray rzeczywiście zatrzymał się w motelu "Rebel" na przedmieściu Memphis. Rubryka w rejestrze gości, którą każdy wypełnia własnoręcznie, nie była zapisana jego charakterem pisma. Ale w chwili, gdy padł strzał, Ray bez wątpienia znajdował się w pobliżu miejsca zbrodni. Co robił? Według członków Komitetu Badania Zamachów, parkując białego "Mustanga" na wyznaczonym przez pana X miejscu, Ray zauważył, że w jednej z opon nie ma powietrza. Musiał szybko pojechać do najbliższej stacji benzynowej, gdzie założono zapasowe koło. Była to jednak szybkość niedostateczna. Ray spóźnił się. To mogłoby tłumaczyć, dlaczego przed sklepem Guya Ca-nipe'a podrzucono tobół, w którym znajdował się karabin. Ktoś, kto spodziewał się, że załaduje pakunek do samochodu, musiał naprędce improwizować. Czy tym improwizatorem mógł być Ray? Wśród porzuconych rzeczy znajdowały się jego osobiste przedmioty - na przykład, tanie radio tranzystorowe, które jakoby kupił jeszcze w kantynie więziennej w Missouri. Ba, morderca też mógł zdobyć radio Raya. Albo wszystko było sfingowane: nikt w pośpiechu niczego nie podrzucił, zaś tobołu nie zostawił ani Ray, ani rzeczywisty zabójca, tylko ktoś trzeci, aby na Raya skierować podejrzenie. Na zdjęciu zrobionym wkrótce po zamachu przed witryną Canipe'a nie widać karabinu, który miał przerazić sklepikarza. Za to obok nieforemnego pakunku stoi radio z anteną, wyprostowaną jak na paradzie. Rzadkiego trzeba trafu, by pospiesznie rzucony przedmiot ustawił się w takiej pozycji. Zeznania Canipe'a aż dławią się od sprzeczności. Raz mówił, że zauważył karabin sterczący spod kapy, raz, że dostrzegł tekturowe pudło od broni. Według jednego wariantu był świadkiem aktu podrzucania, według drugiego znajdował się w głębi sklepu z dwoma klientami. Zasługę znalezienia pakunku przypisuje sobie prócz sklepikarza inspektor policji Zachary. To z kolei nasuwa pytanie: jak długo tobół mógł ujść powszechnej uwadze? Zachary bynajmniej nie zjawił się w mgnieniu oka na ulicy South Main. Pozostaje też wątpliwość, dlaczego uciekający zamachowiec miałby ostentacyjnie pozbyć się swego ciężaru pod sklepem, przy świadkach, zamiast o kilka kroków bliżej lub dalej. Każda próba stosowania logiki prowadzi do piętrzenia zagadek. Dotyczy to również dwóch białych "Mustangów" zaparkowanych przed hotelikiem pani Bre-wer. Samochód odnaleziony w Atlancie miał automatyczną przekładnię biegów, zaś wóz Raya był wyposażony w zwykłą, ręczną. Potwierdził to Charles Stein, który mu towarzyszył w podróży z Kalifornii do Nowego Orleanu. Ktoś powiązany z zamachem umknął więc innym "Mustangiem". Jeden odjechał jakoby natychmiast po morderstwie, drugi - o ile wiadomo - po upływie kwadransa. Cóż za gwatmanina! Zdumiewał się nawet sędzia Battle, który wydał wyrok na Raya w zmowie z jego adwokatem. - Skąd oskarżony wiedział, że dr King stanie popasem w skromnym motelu, gdy zwykł się zatrzymywać w eleganckim hotelu "Rivermont"? - dziwił się sędzia. - Jak wybrał właściwą broń? Jak mógł samotnie śledzić ofiarę? Jak uciekł do Atlanty, jeżeli policja obstawiła trasy wylotowe z Memphis? Takie pytania może doczekałyby się odpowiedzi, gdyby zdołano orzec, czy naglą śmierć sędziego miała jakiś związek z jego dociekliwością, której nie wykazał podczas mini-rozprawy. Battle nie zmarł w normalnych okolicznościach. Dowiedziałem się, że śmierć zastała go w biurze przy przeglądaniu akt związanych z apelacją Raya. Sędzia, którego zgon miał nastąpić wskutek zawału serca, wrócił właśnie z wakacji. Zasłabłszy, nikogo nie zaalarmował, chociaż pod ręką miał przycisk dzwonka i telefony. Przez kilka godzin nikt nie zajrzał do jego gabinetu mimo niezwykłej ciszy. W pobliżu pracowali pomocnicy i sekretarki Battle'a. Jeśli potem dokonano autopsji zwłok, to jej wynik został zachowany w tajemnicy. Śmierć sędziego, który prowadził sprawę, automatycznie, bo zgodnie z ustawodawstwem stanowym, przekreśliła możliwość apelacji. Nowy sędzia po przejęciu sprawy nie był zobowiązany do wysłuchania prośby więźnia, który przyznał się do winy i chciał to wyznanie cofnąć. Śmierć Battle'a niesłychanie skomplikowała prawną sytuację Raya. Jeśli groźny gość pani Brewer miał inny akcent niż Ray, to sądząc z jej opisu przypominał go jednak powierzchownością. Ale inne relacje różniły się od wrażeń właścicielki hoteliku. William Paisley, który sprzedał "Mustanga" Ericowi Starvo Galt, nie zidentyfikował go ze zdjęciem Raya. Policyjne fotografie oglądał Peter Charpes, u którego Ray-Galt wynajmował pokój w Birmingham. Charpes stanowczo zaprzeczył, jakoby to był jego niedawny lokator, z którym codziennie się stykał. Charles Hurley, który pół godziny przed zamachem przyjechał samochodem po żonę, w białym "Mustangu" zaparkowanym przed przybytkiem Bessie Brewer dostrzegł "młodego człowieka". Kobiety w Atlancie zauważyły niskiego, jasnowłosego mężczyznę w wieku około dwudziestu pięciu lat, gdy wychodził z "Mustanga". Ray był starszy, wyższy, tęższy, ciemnowłosy. Większość ludzi stykających się z Galtem w Kalifornii nie utożsamiła go z Rayem. Nawet byli współwięźniowie z Jefferson City, skąd Ray zbiegł w 1967 roku, nie poznali go na zdjęciach, zamieszczonych na listach gończych, które rozesłano po zamachu. Identyfikacja zawikłała się. Jedno stawało się coraz pewniejsze: w zabójstwie Kinga maczał ręce nie jeden Ray. Odciski palców człowieka, który zasiadł na ławie oskarżonych w Memphis, zgadzały się z odciskami zbiega z wiezienia w Missouri. Były też identyczne z liniami papilarnymi, jakie odcyfrowano na porzuconym karabinie. Wszystkie należały do Jamesa Earl Raya. Leci nawet jeżeli karabin był jego własnością, i nawet jeśli był narzędziem zbrodni, nie oznaczało to w świetle prawa, że popełnił ją Ray. Nie ujawniono, czyje odciski palców odkryto na kierownicy białego "Mustanga" i na parapecie łazienki pani Brewer. Prawdopodobnie nie należały do Raya. Balistyczny ekspert FBI, Robert Frazier, oświadczył, iż nie ma dowodów, że strzał do Kinga padł ze znalezionego karabinu. W zwłokach utkwił odłamek pocisku, lecz nie można było go zidentyfikować. Przy karabinie brakło amunicji. Nie znaleziono jej też nigdzie indziej. Zaś karabin miał skomplikowaną lunetę celowniczą, która wymagała nie lada fachowości obsługi. Ustawienie dalmierza na z góry zadaną odległość - którą należało znać zawczasu - było możliwe tylko po próbach w strzelnicy. Czy potrafiłby to zrobić Ray, który bronią tego typu nigdy nie władał i o pobycie Kinga w motelu ,.Lorraine" mógł się dowiedzieć "pięć przed dwunastą"? Harold Weisberg nadmienił w swojej książce, że w dniu zabójstwa ze sklepu Dowdle Sporting Goods w Memphis skradziono 15 sztuk broni, w tym karabin "Remington-Gamemaster" kalibru 30.06. Identyczny karabin kupił Ray występując jako Harvey Nowmyer. Dla zabójcy skradziona broń miałaby nieocenione walory. W odróżnieniu od kupionej, nie można jej z nikim skojarzyć. Uciekającego zamachowca widziało jakoby z bliska dwoje lokatorów pani Brewer - Charlie Stephens i jego żona Grace. Charlie zeznał przed policją, że w chwilę po strzale wyjrzał na korytarz i ujrzał plecy szybko idącego mężczyzny. "Chociaż nie przyjrzałem mu się dobrze -r głosił zapis zeznania - myślę, że był to ten sam człowiek, którego przedtem widziałem u pani Brewer". Oświadczenie tchnące niepewnością ("chociaż nie przyjrzałem się", "myślę") wykorzystano dla ogłoszenia, że zabójcą był Ray. Po miesiącu Charlie Stephensa zamknięto w karnej kolonii. "Ochronny areszt" upozorowano interesem jego. bezpieczeństwa osobistego (przed kim należało go strzec, jeżeli nie było spisku?...) i niezłożeniem kaucji. Miał ją wpłacić dla zagwarantowania, że jako istotny świadek stawi się na wezwanie. Był to pretekst szyty grubym ściegiem. Chodziło zapewne o zakneblowanie Stephensa. Któż mógł oczekiwać, że alkoholik, bezrobotny od dwunastu lat, utrzymujący się z pokątnych dochodów i studolarowej renty inwalidzkiej, wpłaci 10 tysięcy dolarów kaucji? Charlie był nieostrożny. "New York Post" cytował jego słowa, że nie może być pewny, iż rozpoznał Raya. To przecież podważało jego własne zeznania. Jeszcze większą gafę popełniła Grace Stephens. Najpierw oznajmiła, że w chwili zamachu Charlie był pijany jak bela i opowiadał, co ślina na język przyniosła. Potem dodała, że uciekający mężczyzna miał na sobie kurtkę wojskowego kroju i był znacznie niższy i starszy od Raya. Wiec Grace znikła. Odnaleziono ją po dwóch latach w stanie godnym pożałowania. Władze stanowe po kryjomu umieściły ją w szpitalu psychiatrycznym w miasteczku Bolivar w Ten-nessee, pod nazwiskiem Walden. Było to jej nazwisko z poprzedniego małżeństwa, pod którym nikt jej nie znał. Wywieziono ją z Memphis bezprawnie i wbrew przyjętej procedurze, wymagającej powiadomienia i zgody najbliższej rodziny. Adwokat Pat Murphy oświadczył, że Grace Stephens ulokowano w szpitalu psychiatrycznym, by zdyskredytować jej zeznania, sprzeczne z oficjalnym opisem zabójcy; że jakkolwiek nadużywała ona alkoholu, w czasie zamachu była zupełnie trzeźwa; że jest wykształcona i w chwili zatrzymania posiadała pełnię władz umysłu. Mimo prawniczych zabiegów, Grace Stephens nie odzyskała wówczas wolności. Pozostała w absolutnym odosobnieniu. Latami poddawano ją codziennej "kuracji" środkami narkotyzującymi, powodującymi atrofię zdolności umysłowych. Gdy adwokaci ją odnaleźli, miała tępe, nieobecne spojrzenie. Czy jeden człowiek mógł oddać strzał z łazienki, wpaść do pokoju 5-B, zawinąć do kapy dymiący karabin wraz z mnóstwem drobiazgów i ulotnić się z całym majdanem w krótkiej chwili, po której Charlie i Grace Stephens spłoszeni wystrzałem uchylili drzwi i dostrzegli go na zakręcie korytarza? Czy w ogóle zadałby sobie,taki trud uchodząc przed pościgiem? Strzał mógł paść z łazienki. Mógł, ale nie musiał. Szofer drą Kinga, Solomon Jones i przypadkowy przechodzień Carter byli pewni, że widzieli uciekającego człowieka w zaroślach na skarpie, która dzieli "Lorrai-ne" od hoteliku pani Brewer. Jones nawet twierdził, że uciekający okrył głowę płachtą i biegł po skarpie w kierunku ulicy South Main (tj. do samochodu). Murzyńskiemu prawnikowi Eskridge, naocznemu świadkowi zbrodni, zdawało się, że słyszał świst kuli przy uchu, co znaczyłoby, że tor pocisku przebiegał niżej i wziął początek w zaroślach. Pastor Kyles, który stał pod balkonem Kinga, wskazał policji, skąd jego zdaniem padł strzał. Policja nie okazała pośpiechu. Gdyby ruszyła z kopyta, wpadłaby na Raya. Być może również na kogoś innego. Z okazji przyjazdu drą Kinga wokół motelu "Lorrai-ne" zgromadzono 40 policjantów. Wystawili oni ukryte posterunki, a rezerwę ulokowali w pobliskiej remizie strażackiej. Obstawę tłumaczono potrzebą ochrony murzyńskiego przywódcy. W rzeczywistości najwidoczniej śledzono jego kroki, bo w Memphis panowało napięcie: pierwszy strajk czarnych robotników, któremu King patronował. Na Południu było to niezwykłym wydarzeniem. Umierającemu Kingowi towarzyszyli do szpitala jego najbliżsi współpracownicy. Gdy lekarze ściągnęli koszulę, ukazała się jeszcze jedna, przedtem niewidoczna rana. Przyjaciele Kinga podejrzewali, że być może został on trafiony dwiema kulami. Nie wiadomo, co wykazała autopsja. W odróżnieniu od drą Noguchi, który ujawnił rezultat pośmiertnych badań Roberta Kennedy'ego, ko-roner Francisco nie opisał postrzałowych ran. Takie postępowanie potęgowało niepewność. Niezrozumiale zachowali się murzyńscy przywódcy z otoczenia Kinga. Nie próbowali rozwikłać zagadki morderstwa, chociaż twierdzili, że są w posiadaniu poszlak. Pastor James Bevel powiedział kilka miesięcy po zamachu, że "ma dowody, które przyniosłyby wolność Rayowi. Jest on niewinny". "Wiedzieliśmy - mówił Bevel - że szykuje się zamach. List, który go zapowiadał, zamiast białej kobiecie został przez pomyłkę doręczony Murzynce o tym samym imieniu i nazwisku." Inni powoływali się na nieokreślone źródła, zgodnie twierdzące, iż Kinga czeka w Memphis gwałtowna śmierć. Może jego przyjaciele strzegli się losu murzyńskiego publicysty Louisa Lomaxa? Lomax wykrył, z jakiego telefonu Ray korzystał podczas podróży z Kalifornii do Luizjany. Rozmówca Raya miał numer należący do policyjnych koszar w Nowym Orleanie. Pisarz Williaaa Huie, który po więziennych spotkaniach z Rayem opisał jego przygody, oświadczył, że pieniądze dla morderców Kinga pochodziły z Nowego Orleanu. Tego samege zdania byli przedstawiciele Komitetu Badania Zamachów. A zatem w Luizjanie miał się mieścić główny ośrodek spiskowy. Po dziś dzień panuje pogląd, że zamachowcy, którzy uśmiercili prezydenta Kennedy'ego, również byli powiązani z tajemniczymi kołami Nowego Orleanu. Louis Lomax zginął w katastrofie. Jego samochód nie zderzył się z innym wozem. W pełnym pędzie wyskoczył z drogi i rozsypał się w drobny mak. INCYDENT W ZATOCE TONKINSKIEJ KLASYCZNA MANIPULACJA Mechanizm tzw. incydentów tonkińskich nie jest chyba porównywalny z prowokacją gliwicką 1939 roku, kiedy Niemcy przebrani w polskie mundury zaatakowali własną radiostację, aby stworzyć pretekst do agresji na Polskę: albo z prowokacją mukdeńską w roku 1931, gdy Japończycy wysadzili w powietrze własny pociąg wojskowy, aby usprawiedliwić najazd na Chiny i aneksję Mandżurii. Ale można odnaleźć ślady pokrewieństwa w technice postępowania. Polegało ono na tym, że amerykańska machina wojskowo-polityczna była przygotowana do interwencji w Wietnamie i wykorzystała w tym celu błahy w gruncie rzeczy incydent. 2 sierpnia 1964 roku w Zatoce Tonkińskiej nastąpiło starcie między północno-wietnamskimi kutrami torpedowymi i amerykańskim niszczycielem "Maddox", który naruszył wody terytorialne DRW. Waszyngton zdawał się z początku lekceważyć incydent, nie związany z żadnymi stratami ludzkimi ani materialnymi - lecz szybko się zreflektował. Nazajutrz prezydent Johnson wystosował ostrzeżenie, zaś 4 sierpnia Stany Zjednoczone podniosły larum w sprawie kolejnego incydentu, którego w ogóle nie było. Ten nie istniejący incydent stał się pretekstem do pierwszego nalotu bombowego na DRW i przerzutu amerykańskich posiłków lotniczych, morskich i lądowych do nowego teatru operacyjnego w południowo--wschodniej Azji. Do tej chwili efektywy USA w Południowym Wietnamie wynosiły 16 263 oficerów i podoficerów upozorowanych na doradców miejscowego rządu. Tego było mało dla zbrojnej interwencji, nawet po uwzględnieniu VII Floty pływającej po Zachodnim Pacyfiku i amerykańskich jednostek znajdujących się w pobliskich bazach. Jeśli incydent tonkiński nie był mutacją Gliwic i Mukdenu (a takie porównania padały w Stanach Zjednoczonych), to można go jednak traktować jako przykład klinicznie "czysty", jako klasyczny przykład manipulacji, mającej uzasadnić militarną inwazją mocarstwa na słabszy kraj. Amerykańskich strategów nie należy posądzać o szaleństwo. Byli dość przewidujący, aby nie narazić się rozmyślnie na konflikt z równorzędnym partnerem lub nawet stosunkowo silnym przeciwnikiem. W okresie tonkińskich wydarzeń sekretarz stanu Dean Rusk, jak wiadomo ogarnięty obsesją "żółtego niebezpieczeństwa" dla interesów USA, kategorycznie zaprzeczał, że Chiny pomagały Wietnamowi Demokratycznemu. Administracja Johnsona nie chciała zatargu na niepewnym gruncie. Jej plany supremacji w południcwowschodniej Azji wynikały z oceny konfliktu radziecko-chińskiego, z rachub na względną słabość Pekinu i odległość ZSRR od rejonu działań wojennych. Nie doceniła ona wietnamskiego ruchu oporu i liczyła na szybką akcję pacyfika-cyjną. Zwykła logika kazałaby sądzić, że niepowodzenie w Wietnamie spowoduje rewizję amerykańskiej strategii. Optymiści cytowali uwagi profesora Henry Kissingera, doradcy prezydenta Nixona do spraw bezpieczeństwa, który wskazywał istnienie granic stosowania siły zbrojnej. Ale akcje "peryferyjne" pozostaną zapewne w sferze prawdopodobieństwa dopóty, dopóki USA będą sądziły, że zdołają przeprowadzić je szybko i stosunkowo "bezboleśnie". Lekcja Wietnamu nie może jednak być całkowicie zapomniana. Tygodnik "Nation" ocenił globalne koszty wojny do 1969 roku (w tej liczbie straty produkcji cywilnej, handlu zagranicznego itd.) na 330-350 miliardów dolarów. Inne źródła szacowały je wyżej jeszcze - na 500 miliardów. Wielki biznes odczuł ujemne skutki ekonomiczne wojny, domagał się jej zakończenia i ostrzegał przed powtórzeniem fatalnego błędu. Wojna przyniosła kryzys polityczny w USA. Zmienił się też światowy stosunek sił: wyrównanie potencjałów strategicznych ZSRR i USA ograniczyło swobodę amerykańskich ruchów. Rewizja poglądów, chociaż nie przeważyła, to jednak zyskała zwolenników, jakich nie posiadała w okresie rozpoczęcia wojny wietnamskiej. Wypadki w Zatoce Tonkińskiej wzbudziły moje zainteresowanie z kilku przyczyn. Po pierwsze, były one kondensacją wielkomocarstwowej postawy w erze nuklearnej. Były testem postawy państwa, które pod osłoną swego potencjału rakietowo--atomowego przygotowało rozwinięcie i uruchomienie wielkich sił konwencjonalnych dla zamorskiej interwencji i rozszerzania sfer wpływów. Po drugie, incydent tonkiński stanowił prolog poważnego konfliktu zbrojnego, który nie tylko odcisnął piętno na całej sytuacji światowej, lecz również spowodował głęboki wstrząs w samych Stanach Zjednoczonych i wydobył na jaw dolegliwości amerykańskiego systemu. Po trzecie, okoliczności tego incydentu świadczyły o wzmocnieniu ośrodków wojskowo-prawicowych w USA, co z kolei wiązało się z emanacją gwałtu politycznego w samej Ameryce. Jego szczytowym punktem były zabójstwa popełnione w dwumiesięcznym odstępie na osobach Martina Luthera Kinga i Roberta Kennedy'ego. Bez względu na bezpośrednie pobudki tych zamachów, była to eliminacja czołowych krytyków "wojny w czasie pokoju" i potencjalnych reformatorów, którzy zakładali bomby zegarowe na zapleczu. Po czwarte, zapoznanie się z bliska z incydentem tonkińskim nie jest bynajmniej wycieczką do historii. Umożliwia ono wgląd w działalność skomplikowanej machiny polityczno-wojskowej na jej najniższych i najwyższych szczeblach; jest próbą krwi pobraną z żył Gargantui. Należy przy tym uwzględnić, że dopiero w 1968 roku nastąpił kulminacyjny punkt wydarzeń tonkińskich (opublikowane w 1971 roku tajne akta Pentagonu potwierdziły analizę z roku 1968). Dopiero po kilku latach zostały ujawnione fakty nieznane w 1964 roku. Wówczas nie miano pojęcia, że niszczyciel "Maddox" był okrętem szpiegowskim - odpowiednikiem okrętu "Pueblo", schwytanym na gorącym uczynku u wybrzeży Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej zimą 1968 roku, i okrętu "Liberty", który znalazł się w pobliżu Egiptu podczas izraelskiej agresji o pół roku wcześniej. Nie wiedziano, że niszczyciele "Maddox" i "Turner Joy" otrzymały zadanie odciągnięcia uwagi marynarki północnowietnamskiej od dywersyjnych ataków okrętów reżimu sajgońskiego. Nie było wówczas jeszcze doniesień i zeznań amerykańskich marynarzy, którzy zdementowali, jakoby ich flotylla została napadnięta nocą 4 sierpnia. Gdzieś głęboko w archiwach Pentagonu spoczywał meldunek dowódcy flotylli wyrażający podobne wątpliwości. Wreszcie nikt, poza wąskim gronem wtajemniczonych, nie wiedział, że doradcy Johnsona zawczasu przygotowali rezolucję upoważniającą prezydenta do interwencji zbrojnej i podsunęli ją Kongresowi, jak tylko nadarzyła się okazja. Przewodniczący komisji spraw zagranicznych Senatu, William Fulbright, nie dysponował tymi faktami. Pochopnie wziął za dobrą monetę fałszywe talary rzucone przez administrację. Zaaprobował jej świadectwo bezkrytycznie w napiętej atmosferze stworzonej przez Biały Dom i Pentagon i zalecił Senatowi uchwalenie podstępnej rezolucji. Lyndon Johnson otrzymał czek in blanco, a Fulbright nie wiedział, że go podpisuje. 6 sierpnia 1964 roku w sali S-116 na Kapitelu odbyło się pospiesznie zwołane posiedzenie komisji spraw zagranicznych i komisji sił zbrojnych Senatu, któremu przewodniczył Fulbright. Po wysłuchaniu sekretarza stanu Ruska, ministra obrony McNamary i przewodniczącego połączonego komitetu szefów sztabów, generała Wheelera, senator zwrócił się do zebranych: - A więc, dżentelmeni, nie stawiam żadnych pytań. Szybkość i zdecydowanie, jakie wszyscy okazaliście przy tej okazji, zasługują na uznanie. Sądzę też, że powściągliwość, z jaką użyliście przeważających sił, charakteryzuje nową postawę wielkiego mocarstwa - postawę niezwykle dobroczynną i, myślę, skuteczną. Tych komplementów (powściągliwość - dobroczynność - skuteczność) Fulbright potem gorzko żałował. Ale w owym dniu prawie nikogo ze zgromadzonych nie uderzyły wyjaśnienia McNamary i Wheelera, gdy informowali senatorów, że zagrażająca interesom USA flota północnowietnamska składa się z kilkudziesięciu kutrów i liczy 200 oficerów oraz 2 tysiące marynarzy. Jeden tylko lotniskowiec "Constełlation", z którego odleciały samoloty atakujące DRW, dysponował niezrównanie większą załogą i siłą ognia. Senator John Stennis zapytał: - Jakie lotnictwo ma wojenna marynarka Północnego Wietnamu? - Nie posiada żadnych samolotów bojowych - odparł generał Wheeler. - Dziękuję - zakończył Stennis, widocznie ucieszony perspektywą bezkarności. Dyskusja nie trwała długo. Nazajutrz po pierwszym nalocie na DRW prezydent Johnson chciał kuć żelazo, póki gorące, jak najszybciej zdobyć usprawiedliwienie dla faktów dokonanych. Żądał też rozgrzeszenia na przyszłość. McNamara uspokoił senatorów. Amerykańskie siły zbrojne - oświadczył - zostaną szybko wycofane ze strefy Wietnamu: jak tylko umocni się rząd w Sajgonie. Wydawało się to dziecinnie łatwe. Minister roztoczył przed senatorami obraz amerykańskiej potęgi. - Wojskowe przegrupowania już się rozpoczęły - powiedział McNamara, zdradzając mimo woli, że były od dawna zaplanowane. - Przerzucamy zespół lotniskowców na Zachodni Pacyfik, samoloty myśhwsko--bombowe do Południowego Wietnamu, Syjamu i wysuniętych baz na Oceanie Spokojnym. Eskadra zwalczania okrętów podwodnych wpłynie na Morze Południo-wochińskie. Oddziały armii i marines zostaną postawione w stan ostrego pogotowia. Nikogo z późniejszych krytyków, prócz jednego, nie zaskoczyła zadziwiająca szybkość, z jaką podejrzanie wielka armada została rzucona przeciw niewielkiemu państwu. Nawet gdyby było prawdą, że jego kutry wystrzeliły kilka torped, które nie trafiły celu. Przesłuchanie zakończyło się po godzinie i czterdziestu minutach. Senatorowie uchwalili rezolucję, upoważniającą "prezydenta jako naczelnego dowódcę sił zbrojnych do podjęcia wszystkich niezbędnych kroków celem odparcia ataku zbrojnego przeciw siłom Stanów Zjednoczonych i zapobieżenia dalszej agresji". Rezolucję tę następnie uchwalił Kongres. Jeden jedyny Wayne Morse nie dał się zwieść pozorom i nie połknął mocarstwowej przynęty. - Jestem nadal przeciwny akcji, która, moim zdaniem, jest agresywną akcją Stanów Zjednoczonych - oznajmił senator Morse. - Nie ma ani krzty dowodu na to, że Północny Wietnam dopuścił się agresji przeciw Wietnamowi Południowemu na lądzie czy na morzu. Będę głosował przeciwko rezolucji. Na plenarnym posiedzeniu Senatu do Morse'a przyłączył się Ernest Gruening, senator z Alaski. Prezydent i generałowie mogli lekceważyć głosy dwóch dysydentów. PRZESŁUCHANIE W SENACIE Minęło trzy i pół roku. Wojna wietnamska osiągnęła krytyczny punkt. Po rozpoczętej w końcu stycznia 1968 roku ofensywie sił wyzwoleńczych okazało się wyraźniej niż przedtem, że zwycięstwo obiecywane przez McNamarę można między bajki włożyć. Podczas święta księżycowego Tet partyzanci wdarli się do amerykańskiej ambasady w Sajgonie, a służba bezpieczeństwa ledwo zdążyła ukryć ambasadora Bunkera. W samych USA zniecierpliwienie długą wojną bez perspektyw wygranej demoralizowało zadufanych i zaktywizowało elementy pokojowe. Prezydent Johnson nie mógł pokazać się publicznie z obawy przed zamachem i wrogimi demonstracjami. Amerykański prestiż za granicą został zachwiany. Na ulicach europejskich i azjatyckich miast palono gwiaździste sztandary. W Senacie i innych środowiskach politycznych dojrzewało przeświadczenie, że bez poniechania bombardowań DRW nie ma wyjścia z wojennego impasu. 20 lutego 1968 roku do sali S-116 na Kapitelu ponownie przybyli Robert McNamara i Earle Wheeler. Czekało na nich dwudziestu dwóch senatorów. William Fulbright znów czynił honory pana domu. Czuł się on oszukany przez administrację, przez prezydenta, McNa-marę i generała Wheelera. Ich relacja sprzed trzech i pół roku była nieprawdziwa i wprowadzająca w błąd. Tym razem Fulbright był już pewny, że amerykański atak na DRW był niesprowokowanym atakiem napaści. Zdobył dokumenty i zeznania obalające twierdzenia McNamary. Gdyby minister został teraz przyparty do muru, prysnąłby mit o niepokalanym poczęciu wojny, w który wierzyły miliony Amerykanów. Zostałaby skompromitowana zasada interwencji wedle widzimisię Pentagonu i Białego Domu. Cios byłby wymierzony w militaryzację polityki zagranicznej USA, która zdaniem Fulbrighta przebrała miarkę. Senator zamierzył wywrzeć nacisk na administrację. Jak się wkrótce okazało, przesłuchanie przed komisją spraw zagranicznych stało się jednym z elementów, które skłoniły Johnsona do abdykacji i stopniowej de-eskalacji wojny przeciw DRW, ogłoszonych przez prezydenta 31 marca 1968 roku. Przesłuchanie obaliło bowiem wiele argumentów administracji oraz wskazało, jak dalece wprowadziła ona w błąd własnych zwolenników. Sedno sprawy, polegało nie tylko na wyciągnięciu Ameryki z trzęsawiska. W przekonaniu Fulbrighta zdemaskowanie przeszłości miało być przestrogą na przyszłość. Pozostawienie w spokoju incydentów tonkiń-skich byłoby zachętą do powtórzenia gdzie indziej wypróbowanej metody. Wedle świadectwa prof. Erica Goldmana, który był wówczas jednym z doradców prezydenta, Johnson tak był wściekły na komisję Senatu, że oskarżył ją o wykonywanie instrukcji... radzieckiej ambasady. Spór nie był więc przedawniony. Zresztą odchodząc po siedmiu latach z ministerialnego urzędu, McNamara pragnął przekonać Amerykę i świat, że USA nie rozpętały wojny bezpodstawnie. Jako jej współarchitekt wolał uniknąć pozostawienia po sobie gorzkich wspomnień. Dlatego po długiej zwłoce stawił się na wezwanie Fulbrighta dziesięć dni przed opuszczeniem Pentagonu na dobre. Za stołem przesłuchań zajęli miejsca senatorowie: adwokat z Oregonu, Wayne Morse, jedyny sprawiedliwy sceptyk przed trzema laty; Eugene McCarthy, który wypowiedział wojnę Lyndonowi Johnsonowi i w obliczu zbliżających się wyborów postanowił odebrać mu mandat prezydencki; siwowłosy Albert Gore, spokojny, lecz stanowczy senator z Tennessee; zgrzybiały Frank Lausche, rozpływający się z zachwytu nad każdą amerykańską bombą; Stuart Symington, który niecierpliwie zerkał na zegarek, spieszył się bowiem na posiedzenie komisji sił zbrojnych; wsławiony korupcyjnymi aferami Thomas Dodd, którego Johnson zamierzał kiedyś wyznaczyć na wiceprezydenta; i kilkunastu innych. Rozgoryczony Fulbright miał znów przed sobą Mc-Namarę. Tym razem miał mu do powiedzenia coś odmiennego. - Jeżeli pan sobie przypomina - odezwał się do ministra obrony - spotkaliśmy się wtedy na godzinę i czterdzieści minut. Zaakceptowaliśmy w pełni pańskie oświadczenie. Nie miałem wówczas informacji z innych źródeł. Dziś sądzę, że wyrządziłem wielką krzywdę Senatowi. Poczuwam się do głębokiej winy, iż nie miałem dość rozsądku, by zakwestionować pana deklarację i zażądać dowodów. Żałuję tego. Punktualnie o 10-tej rozpoczęło się przesłuchanie. Wersja McNamary zmierzała naturalnie do oczyszczenia administracji z podejrzeń o szachrajstwo. Właśnie dlatego wersja ta była znacznie bardziej rozwinięta w porównaniu do skąpych słów w roku 1964. McNamara liczył się z tym, że akta zgromadzone przez Fulbrighta nie były kopią usprawiedliwień Pentagonu. Aby odparować zarzuty, minister ujawnił nowe fakty. Ale to jeszcze bardziej obciążyło administrację i umożliwiło Fulbrightowi stawianie ministrowi kłopotliwych pytań. McNamara oświadczył, że amerykańskie okręty zostały zaatakowane na wodach eksterytorialnych, bowiem zakładał, że USA nie uznają suwerenności obcych państw nad przybrzeżnymi strefami, przekraczającymi trzy mile. Zrelacjonował on, jak to niszczyciel "Mad-dox" został napadnięty w Zatoce Tonkińskiej 2 sierpnia 1964 roku przez kutry DRW, chociaż "Maddox" nie wykonywał "wrogich aktów". Na pomoc niszczycielowi wyruszyły samoloty z lotniskowca "Ticonderoga". Atak został odparty. Następnego dnia USA wystosowały protest. Do "Maddoxą" przyłączył się drugi niszczyciel, "Turner Joy". Ale nocą 4 sierpnia oba okręty zostały zaatakowane po raz wtóry. Przez kilkanaście godzin w Waszyngtonie toczyły się narady z udziałem prezydenta. W eter szły iskrówki. Sztab operacyjny Pentagonu nawiązał łączność z dowództwem niszczycieli, z VII Flotą i z główną kwaterą na Pacyfiku. W stolicy generał-porucznik David Burchinal zameldował po zanalizowaniu wszystkich informacji: "Atak został potwierdzony". O godzinie 18.30 dnia 5 sierpnia z polecenia prezydenta naczelny dowódca sił Pacyfiku otrzymał rozkaz wykonania uderzeń bombowych przeciw DRW. Klamka zapadła. Nawet w gładkiej relacji McNamary znalazły się chropowate punkty. Minister stwierdził, że depesze napływające z Zatoki Tonkińskiej były niejasne i zawierały sprzeczności w wielu podstawowych sprawach. Gęsto tłumaczył się z decyzji bombardowań DRW. Bronił się przed oskarżeniem, że rząd USA spreparował incydenty, aby znaleźć pretekst wojenny. Wyliczył marynarzy, którzy podobno widzieli północnowietnamskie torpedy, jakkolwiek noc była ciemna choć oko wykol i żaden niszczyciel nie został trafiony. Ale to były drobiazgi w porównaniu z prawdziwą sensacją, z dwoma wyznaniami McNamary. Oto niewinna misja amerykańskich okrętów polegała na "optycznej i elektronowej obserwacji" wybrzeży DRW. Patrol "De-Soto", zwany inaczej w nomenklaturze Pentagonu "Zespołem 72.1", wykonywał zadania szpiegowskie. Czy można to było pogodzić z zapewnieniem McNamary o braku "wrogich aktów"? co więcej, minister przyznał, że w krytycznym okresie, między 30 lipca i 4 sierpnia, okręty sajgońskiego reżimu ostrzelały terytorium DRW, w tej liczbie wyspy Hon Nieu i Hon Me. McNa-mara przysięgał, że "Maddox" i "Turner Joy" nie uczestniczyły w tej napaści, że Stany Zjednoczone tylko dostarczyły Sajgonowi okrętów. Oświadczenie ministra i akta Fulbrighta odsłoniły achillesowe pięty administracji. Senatorowie nie szukali już po omacku. Zagadnął Fulbright: - Czy "Maddox" spełniał szpiegowską misję elektronową, podobną do misji "Pueblo"? McNamara odparł szarmancko: - Sądzę, że "Pueblo" był wyposażony w bardziej wymyślną aparaturę niż "Maddox". Fulbright: - Ale czy zadanie "Maddoxa" było odmienne? Była to elektronowa misja szpiegowska, czyż nie tak? McNamara: - Nie, nie tylko... Dyrektywa, jaką otrzymał dowódca zespołu 72.1, komandor Herrick, nakazywała: a) umiejscowić i zidentyfikować wszystkie nadajniki radarowe, b) dostarczyć informacji nawigacyjnych, c) rozpoznać nasilenie ruchu przybrzeżnego w DRW, d) sprawdzić działanie północnowietnamskich stacji radarowych, pobudzając ich reakcję, e) sfotografować instalacje. A więc misja nie była głównie wywiadowcza... Taka interpretacja brzmiała komicznie. Ale senatorom nie było do "Śmiechu. Fulbright powiedział: - Składając zeznania przeszło trzy lata temu, 6 sierpnia 1964 roku, stwierdził pan, że "nasza marynarka nie wiedziała o żadnych akcjach wojennych Południowego Wietnamu, jeżeli takie akcje w ogóle były prowadzone"... To mi się nie zgadza. Zacytuję panu rozkaz wysłany do dowódcy "Maddoxa": "Patrol wasz ma odciągnąć okręty północnowietnamskie na północ od strefy operacji 34 A i nie przeszkadzać prowadzeniu tej operacji". Jakże po otrzymaniu takiego rozkazu "Maddox" mógł nie wiedzieć, że operacja 34 A oznaczała działania zaczepne Południowego Wietnamu? - "Maddox" wiedział, co znaczy operacja 34 A, co do tego nie ma wątpliwości - odparł McNamara, jak gdyby nic, chociaż obalał tym własne zeznania sprzed trzech lat. - Ale "Maddox" nie brał w niej żadnego udziału. McNamara wycofał się na nową linię obrony. Senator Morse nie powstrzymał się od zjadliwej uwagi: -• A ja myślałem, że pan powiedział, iż dowództwo "Maddoxa" nic nie wiedziało o tej akcji. -• Chwileczkę - zaprzeczył McNamara - ja tego nie mówiłem. Morse zareplikował: - Pozwoli pan, że coś przeczytam. "Nasze okręty nie miały absolutnie żadnych informacji o tej operacji południa wowietnamskie j i nie były z nią powiązane". Wie pan, co to jest? To jest cytat z oświadczenia ministra McNamary w dniu 6 sierpnia 1964 roku. Morse'a poparł Fulbright: - 3 sierpnia, mniej więcej 15 godzin przed drugim incydentem, komandor Herrick, operacyjny dowódca niszczycieli "Maddox" i "Turner Joy", który znajdował się na pokładzie "Maddoxa", wysłał następujący meldunek do dowódcy VII Floty: "Ocena informacji z różnych źródeł wskazuje, że DRW uważa nasz patrol za bezpośrednio związany z operacją 34 A. W związku z tą operacją DRW uważa okręty amerykańskie za nieprzyjaciół i dała już do zrozumienia, że zalicza nas do tej kategorii". A więc - zakonkludował przewodniczący komisji - sprawa jest jasna. Północny Wietnam uznał, że nasze niszczyciele były bezpośrednio powiązane z południowowietnamskimi atakami przeciw terytorium DRW. Jak już powiedziano, ataki te miały miejsce w nocy z 3 na 4 sierpnia. - Panie przewodniczący - odezwał się senator Mc-Carthy - czy mogę zadać pytanie ministrowi obrony?... Panie ministrze, proszę powiedzieć, czy informacje zebrane przez nasze niszczyciele były przekazywane marynarce południowowietnamskiej? - Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie - grzązł McNamara. - Ależ, pan musi o tym wiedzieć. - Nie. Nie wiem - upierał się minister. - Nie twierdzę, że nie przekazywaliśmy. Po prostu nie mogę odpowiedzieć. - Jeżeli przekazywaliśmy - zapytał McCarthy - czy nie byłoby to równoznaczne z aktem wojny przeciw Północnemu Wietnamowi? Jeżeli zbieraliśmy informacje wywiadowcze i dawaliśmy je Sajgonowi, który następnego dnia na ich podstawie prowadził działanią wojenne, to braliśmy udział w tej samej operacji morskiej. -• Widzi pan, panie ministrze - wtrącił senator Morse - mnie niepokoi jedna rzecz. Myślę, że rozkaz wydany "Maddoxowl" jasno dowodzi, iż nasza marynarka chciała zmylić kutry północnowietnamskie i odciągnąć je z obszaru działań, aby zapewnić swobodę akcji okrętom sajgońskim. Oznacza to jedno: nasze niszczyciele uczestniczyły w operacji 34 A przeciw Północnemu Wietnamowi w okresie, gdy nie było jeszcze między nami konfliktu zbrojnego. Sądzę po prostu - powiedział Morse - że użyliśmy naszych niszczycieli na wabika. FENOMENALNA PAMIĘĆ Przynajmniej część komisji nie miała wątpliwości. Jeszcze zanim prezydent wydał rozkaz zbombardowania DRW, Stany Zjednoczone uczestniczyły w napastniczej akcji swoich klientów południowowietnamskich. Senatorowie zwrócili uwagę na to, że amerykańskie okręty operowały na terytorialnych wodach Demokratycznej Republiki Wietnamu. Każdy kraj ustala inaczej granice tych wód. Nie ma jednolitej normy. McCarthy przypomniał, że nawet Teksas wyznaczył sobie strefę 12 mil. Tak samo postąpiła DRW. Więc problem - powiedział senator Pełł - nie polega na tym, czy USA uznają ten fakt, czy go nie uznają. McNamara nie wspomniał o oświadczeniu swego własnego zastępcy, które dotyczyło tej samej kwestii. W wywiadzie udzielonym rozgłośni "Głos Ameryki" w dniu 8 sierpnia - a więc wkrótce po incydencie - podsekretarz stanu w Pentagonie, Cyrus Yance, przyznał, że Demokratyczna Republika Wietnamu ustaliła granice swoich wód terytorialnych na szerokość nie trzech, lecz dwunastu mil. Sprawa była bezsporna. Senator Claiborne Pełł zadał sobie trud odnalezienia noty, jaką rząd DRW wystosował 31 lipca, dwa dni przed pierwszym incydentem tonkińskim, do Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli, działającej w Wietnamie. Komisja składała się z przedstawicieli Polski, Indii i Kanady. Nota, którą przytoczył senator, zawierała protest w związku z operacją 34 A. Rząd DRW oskarżył USA i władze Południowego Wietnamu o pogwałcenie suwerenności i terytorialnej integralności północnowietnamskiego obszaru państwowego w dniach 25 i 31 lipca. Odpowiedzią Stanów Zjednoczonych było milczenie. Claiborne Pełł zacytował również audycję radia Hanoi z 5 sierpnia. Rozgłośnia stwierdziła, że okręty patrolowe DRW przyłapały amerykański niszczyciel na swoich wodach i wypłoszyły go stamtąd. Wielu senatorów zgadzało się z tą oceną. Uważali oni, że amerykańskie "ostrzeżenie" po pierwszym incydencie zostało wystosowane prawem kaduka. To USA naruszyły prawo międzynarodowe. Fulbright zapytał jeszcze McNamarę, dlaczego Stany Zjednoczone nie złożyły skargi w ONZ albo w Komisji Kontroli, jeżeli uważały się za stronę napadniętą. Minister odparł, że USA nie wierzyły w skuteczność takiego protestu. Ta negacja brzmiała zaskakująco w ustach członka rządu, który z reguły powoływał się na autorytet ONZ i nawet wojnę w Korei prowadził pod jej flagą. W rzeczywistości administracja obawiała się, że odwołanie się do ONZ uniemożliwiłoby interwencję. Senatorom trudno było przyjąć z wiarą tłumaczenia McNamary. DRW potwierdziła -• podkreślił Fulbright - iż pierwszy incydent miał miejsce, lecz stanowczo zaprzeczyła, jakoby 4 sierpnia nastąpiło ponowne starcie. Wśród ogólnego poruszenia przewodniczący komisji odczytał urywek raportu sporządzonego przez marynarkę wojenną USA: "Intensywne badanie wszystkich potencjalnie poinformowanych źródeł wyjaśnia, że nie mają one wiadomości o północnowietnamskim ataku na amerykańskie okręty w dniu 4 sierpnia 1964 r. Źródła te stwierdzają kategorycznie i zdecydowanie, że nie było żadnych kutrów torpedowych". Więc nawet amerykańskie dowództwo na Pacyfiku miało wątpliwości. Miało dopóty, dopóki Pentagon nie rozkazał ich porzucić. Dowództwo to otrzymało depeszę z ośrodka łączności marynarki wojennej na Filipinach, którą przekazało do Waszyngtonu natychmiast po rzekomym - drugim - incydencie. Depeszę nadał dowódca "Zespołu 72.1", komandor John Herrick. "Z przeglądu akcji wynika - brzmiała depesza - że meldunek o licznych kontaktach bojowych i meldunki o ataku torpedowym wydają się wątpliwe. Powodem wielu raportów mogła być kapryśna pogoda i nadgorliwość operatora echo-sondy. «Maddox» nie stwierdził niczego drogą obserwacji wizualnej. Proponuję przeprowadzić kompletną analizę przed podjęciem dalszej akcji". Telegram ten stał się kamieniem węgielnym zarzutów przeciw administracji. Obalał on pseudodowody, naciągnięte lub sfabrykowane. Świadczył, że bombardowanie DKW rozpoczęło się zupełnie bezpodstawnie, już po tym, gdy istnienie incydentu zakwestionowali amerykańscy oficerowie znajdujący się na miejscu rzekomego starcia, na rzekomo zaatakowanych okrętach. Prezydent i jego doradcy zignorowali ich sugestię. Nie słyszeli tego, czego nie chcieli słyszeć. Fulbright powiedział: - Z przeglądu depesz wysłanych przez dowódców obu niszczycieli wynika, że podczas incydentu 4 sierpnia i po incydencie na okrętach panowało zamieszanie. Dowódcy nadsyłali sprzeczne informacje. Czy jest pan pewny - zapytał senator ministra - że niszczyciele zostały zaatakowane i że odwet był uzasadniony? Senatorowie zwrócili uwagę, że wątpliwości pozostały nawet po wydaniu rozkazu bombardowań DRW: w 36 minut później dowódca floty Pacyfiku depeszował raz jeszcze do "Maddoxa", żądając potwierdzenia, że niszczyciel został zaatakowany. Senator Morse przypomniał, że komisja dysponuje dowodami, które świadczą, iż w Białym Domu przygotowano wojenną rezolucję przed incydentem w Zatoce Tonkińskiej, jakby przewidując, co się zdarzy. Senator Pełł zaznaczył, że amerykańskie niszczyciele nie poniosły żadnych szkód, toteż odwet był zbyt pospieszny i zbyt zmasowany nawet w stosunku do rządowej wersji wydarzeń. Fakty - powiedział senator Gore - znów zostały przeinaczone. Komisja spraw zagranicznych długo, chyba zbyt długo przygotowywała materiał dowodowy. Zeszły jej na tym trzy lata. - Czy rząd sajgoński domagał się od amerykańskiego ambasadora zwiększenia zakresu interwencji USA i przeniesienia wojny na Północ? -• zapytał Fulbright. - Panie przewodniczący - odparł McNamara - będę musiał to sprawdzić. -• Hansen Baldwin (znany komentator wojskowy) - kontynuował Fulbright - pisał w "New York Times" w lipcu 1964 roku, że Pentagon zalecał wówczas rozszerzenie wojny na Wietnam Północny. Czy rzeczywiście ze strony amerykańskich kół wojskowych zostały zgłoszone zalecenia - w okresie między końcem 1963 i lipcem 1964 roku - dotyczące rozszerzenia wojny na Wietnam Północny za pomocą bombardowań lub innych środków? -• Panie przewodniczący, będę - musiał to sprawdzić - odrzekł McNamara, minister obrony od lat siedmiu i człowiek słynący z fenomenalnej pamięci. - Może były to zalecenia generała Wheelera? - nalegał Fulbright. - Nie pamiętam - powiedział minister - czy szefowie sztabów rekomendowali wówczas przeniesienie wojny na teren Północy. Chętnie to sprawdzę. (Następnego dnia Pentagon nadesłał wynik sprawdzeń. "Nie odnaleźliśmy takiego zalecenia - głosiła notatka. - Kontynuujemy sprawdzanie akt komitetu szefów sztabów".) - Zastanawiam się, czy generał Wheeler nie mogiły czegoś powiedzieć? - zwrócił się Fulbright do przewodniczącego komitetu szefów sztabów. Wheeler wyglądał, jak powinien wyglądać wyższy oficer sztabowy - gładko przyczesane włosy nieokreślonego koloru; wąskie i zaciśnięte wargi; wysunięty podbródek; czerstwa twarz obramowana okularami. Generał odparł: - Nie sądzę. O ile wiem, takich rekomendacji nie tyło. - Czy może pan to udokumentować? - Dla porządku sprawdzę. - Panie ministrze - powiedział Fulbright do McNa-mary - czy widział pan projekt rezolucji upoważniającej prezydenta do interwencji przeciw Północnemu Wietnamowi, gdy rezolucja znajdowała się w opracowaniu? - Czytałem o niej w gazecie, ale nie sądzę, abym ją widział zawczasu. Nie jestem jednak tego pewny. Pamięć zawodzi mnie w tej sprawie - bronił się McNa-mara. - Panie ministrze - senator nie dał za wygraną - bezpośrednim rezultatem incydentów tonkińskich był przerzut amerykańskich jednostek lotniczych do Południowego Wietnamu i Syjamu. Czy może pan to potwierdzić? - Musiałbym to sprawdzić. Nie przypominam sobie takiego przerzutu w tym czasie. - Generale - zapytał Fulbright Wheelera - może pan odpowie na to pytanie. Może pan jest lepiej obeznany z tymi problemami wojskowymi. -• Muszę to sprawdzić - odrzekł Wheeler. - Więc może pan wie, generale, czy jednostki te postawiono w stan pogotowia przed incydentami w Zatoce Tonkińskiej? - Chyba nie, panie przewodniczący, ale sprawdzę. - Może pan wyjaśni przy okazji, czy zastanawiano się nad wysłaniem tych jednostek do Południowego Wietnamu i Syjamu przed incydentami w Zatoce Tonkińskiej ? -* Sprawdzę ten szczegół - zapewnił generał. W ciągu kilkunastu minut przesłuchania McNamara i Wheeler dziewięć razy zasłaniali się niepamięcią i przyrzekali sprawdzić dość oczywiste fakty. Dowodziło to, jak celne pytania stawiał Fułbrigłrt. Uchylanie się od odpowiedzi potwierdzało bowiem, że było co ukrywać. Tylko kretyn uwierzyłby, że minister obrony i naj-pierwszy generał amerykański nie znali własnych planów operacyjnych. Że McNamara z gazet dowiedział się o interwencji przygotowywanej przez Pentagon. Ale McNamara tym się nie peszył. Pozory zostały zachowane. Nikt nie zdobył atutu, że minister obrony przyznał się do planowania napaści. McNamara zapewnił, że nie przypomina sobie faktów o przerzucie amerykańskich jednostek lotniczych do Południowego Wietnamu i Syjamu w rezultacie incydentu tonkińskiego. Ale sześć tygodni po tym oświadczeniu wiceminister obrony Paul Warnke - w odpowiedzi na list Fulbrighta - oficjalnie powiadomił komisję spraw zagranicznych Senatu, że 4 sierpnia 1964 roku z baz w Japonii i na Filipinach przerzucono 76 samolotów do baz w Południowym Wietnamie i Syjamie. Z ironiczną kurtuazją senator Morse zasugerował, że może dopomóc ministrowi. Morse przytoczył jego wyjaśnienie z sierpnia 1964 roku, w którym McNamara informował senatorów o przegrupowaniach na Dalekim Wschodzie. Minister był nieporuszony. Powtórzył, że nie pamięta, czy te zarzuty rozpoczęły się przed starciem w Zatoce Tonkińskiej, czy też po starciu. Oznajmił, że nic mu nie wiadomo o oficerze marynarki, który samorzutnie zgłosił się do komisji spraw zagranicznych Senatu z zeznaniami sprzecznymi z wersją jego najwyższych przełożonych, zaś następnego dnia został odstawiony na badania psychiatryczne, gdyż zdrowy na umyśle nie powinien składać takich zeznańł Początkowo McNamara nawet zaprzeczył, że zna nazwisko dowódcy "Maddoxa", lecz gdy Fulbright je wymienił, potwierdził, iż tak jest w istocie. Przesłuchanie ministra obrony w dniu 20 lutego 1968 roku trwało - z przerwą na obiad - blisko dziewięć godzin. Przed zakończeniem sesji Fulbright zapewnił McNamarę, że nie posądza administracji o sprzysięże-nie mające na celu sprowokowanie wojny. Fulbright wyraził natomiast wątpliwość, czy proces podejmowania wojennych decyzji przebiegł właściwie i składnie. Nie wierzył, by wobec niejasnej sytuacji i sprzecznych meldunków należało rzucić się w wir wojny. Konkluzje przewodniczącego komisji brzmiały powściągliwiej niż jego zarzuty podczas przesłuchania. Był członkiem rządzącego establishmentu i chciał skompromitować Lyndona Johnsona, nie zaś Stany Zjednoczone. Z tego powodu Fulbright nie uznał za stosowne ogłosić tekstu posiedzenia komisji, które odbyło się w maju 1966 roku z udziałem McNamary i innych notabli Pentagonu. Po ostatnim przesłuchaniu (20 lutego1968 r.) Fulbright zrezygnował z zeznań tych uczestników wydarzeń tonkińskich, którzy chcieli świadczyć przeciw rządowej wersji. Należeli do nich naoczni świadkowie incydentu - amerykańscy marynarze i niektórzy pracownicy Ministerstwa Obrony zajmujący się owej krytycznej nocy depeszami napływającymi ze strefy Pacyfiku. Chociaż pomocniczy zespół komisji przygotował analizę wydarzeń na podstawie dokumentacji Pentagonu, Fulbright wstrzymał publikację tego opracowania. Senator osiągnął bowiem cel, do którego zmierzał: Johnson został zmuszony do wyrzeczenia się prezydentury. Z drugiej strony, zostały uruchomione naciski domagające się dyskrecji. Autsajderzy nie poczuwali się do obowiązku solidarności z elitą władzy, która nie zmienia się wraz ze zmianą prezydenta. Co prawda, kwestionowanie polityki rządu wymagało odwagi: trzeba było płynąć pod prąd "patriotyzmu" i narażać się na zarzut pomocy wrogowi, niemal zdrady. Ale myślący Amerykanie, gnębieni niepewnością, pragnęli postawić kropkę nad "i", gromadzili oceny i fakty, składające się na najbardziej prawdziwą wersję wydarzeń; co prawda punktem wyjścia stało się ogłoszenie stenogramu przesłuchania. Pytanie, które ich trapiło, można streścić w kilku słowach: czy jutro generałowie nie obudzą nas triumfalną wiadomością, że rozpoczęli nową wojnę? TORPEDY, KTÓRYCH NIE BYŁO Cofnijmy się teraz w czasie. W drugiej połowie lipca 1964 roku padły trzy autorytatywne propozycje zwołania międzynarodowej konferencji dla unormowania sytuacji w Indochłnach. Zgłosili je rząd ZSRR, prezydent de Gaulle i sekretarz generalny ONZ, U Thant. Władze DRW przychylnie odniosły się do tych propozycji nie związanych z żadnymi warunkami wstępnymi. Ale 24 lipca prezydent Johnson odrzucił te sugestie. Stwierdziwszy, że zmierzają one do "ratyfikacji terroru", Johnson zakomunikował, że amerykańska polityka "nie uległa zmianie". Chodziło o politykę strategicznej rozbudowy w południowo-wschodniej Azji. W trzy dni później do Są j gonu odpłynął pięciotysięczny kontyngent wojskowych posiłków USA. Ma się rozumieć, że ta decyzja zapadła wcześniej. Zgoda na konferencję indo-chińską oznaczałaby konieczność zmiany tych planów. Takie było polityczne tło kryzysu, gdy 23 lipca niszczyciel "Maddox", o wyporności 2200 ton, opuścił amerykańską bazę morską w Yokosuka pod Tokio, kierując się na południe. "Maddox" znajdował się na wodach Dalekiego Wschodu od marca. Będąc formalnie okrętem patrolowym, spełniał misję szpiegowską. Senator Morse nazwał tę misję "elektroniczną inwazją" na DRW. "Maddox" wykonywał ją przedtem dwukrotnie u brzegów Północnego Wietnamu, począwszy od 1962 roku. Patrole amerykańskich niszczycieli składają się zwykle z czterech okrętów. "Maddox" żeglował samotnie. Podobnie jak "Liberty" i "Pueblo", podlegał on Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (NSA) - supertajnej organizacji wywiadowczej, której główna kwatera mieści się w Fort Meade, w połowie drogi między Waszyngtonem i Baltimore. Jedną z dziedzin, w jakich specjalizuje się NSA, zatrudniająca dziesięć tysięcy wojskowych i cywilów w USA i za granicą, jest "łamanie szyfrów przyjaciół i wrogów". W 1964 roku dyrektorem NSA był Eugene Fubini, później zastąpił go generał Carter. W budynku, otoczonym podwójnymi zasiekami drutu kolczastego trzymetrowej wysokości i strażą uzbrojoną w karabiny maszynowe, trudzą się eksperci do spraw ELINT, czyli wywiadu elektronicznego, którzy otrzymują surowiec wywiadowczy nadsyłany przez 2 tysiące stacji rozsianych po całym świecie oraz sztuczne satelity. 26 lipca "Maddox" pod dowództwem komandora Herberta Ogiera zawinął do portu Keelung na Taiwanie. Ogier dowodził niszczycielem, lecz nie jego misją. Zwierzchni nadzór powierzono komandorowi Johnowi Herrickowi, który również znajdował się na pokładzie "Maddoxa". W Keelung oczekiwał ich niezwyczajny ładunek. Było to wielkie pudło rozmiarów ciężarówki, pomalowane na ochronny kolor morski, w języku fachowców zwane "czarną skrzynią". Marynarze nie znali dokładnie jej zawartości. Odebrano im aparaty fotograficzne i powiedziano, że "Maddox" wykonuje tajną misję. Wraz z "czarną skrzynią" zaokrętowała się grupa marines i cywile-technicy. Obsługiwali oni pudło, wypełnione po brzegi sprzętem elektronowym. Było ich siedemnastu, pod dowództwem porucznika marynarki Gerella Moore'a. Trzymali się oddzielnie i władali językiem wietnamskim: stanowili ekipę wywiadowczą, która miała zdjąć pomiary obronnych urządzeń radarowych DRW oraz przechwycić i rozszyfrować krążące w eterze kablogramy północno-wietnamskiego dowództwa. Czołowe zadanie "Maddoxa" polegało na symulacji ataku, aby w ten sposób spowodować uruchomienie instalacji elektronowych DRW. Wymagało to maksymalnego zbliżenia się do północnowietnamskich wybrzeży; kiedy indziej analogicznie postąpił dowódca okrętu "Pueblo", schwytanego przez marynarkę wojenną KRL-D. Misja "Maddoxa" stanowiła fragment globalnej akcji Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, którą wykonują marynarka i lotnictwo USA za pomocą dwustu posterunków radio-nasłuchu, 20 samolotów wywiadu elektronowego oraz grupy okrętów z "czarnymi skrzyniami". Taka działalność prowadziła niejednokrotnie do międzynarodowych incydentów. Przed laty samolot RB-47 został zestrzelony przez radzieckie myśliwce. Czasami była przyczyną poważnych kryzysów. Po strąceniu amerykańskiego samolotu wywiadowczego U-2 nad ZSRR w 1960 roku, ówczesny prezydent Eisenho-wer nawet nie próbował wyprzeć się prowokacji i spowodował zerwanie paryskiej narady szefów rządów wielkich mocarstw. Ale NSA kontynuowała swoją działalność - z aprobatą najwyższych czynników państwowych. W słoneczną niedzielę 2 sierpnia, pięć dni po wypłynięciu z Keelungu, "Maddox" znajdował się w Zatoce Tonkińskiej - wybrzuszeniu Pacyfiku zamkniętym lądowym masywem Chin, DRW i chińskiej wyspy Hai-nan. O godzinie 12.30 po południu na ekranach radaru okrętowego pojawiły się sylwetki trzech kutrów torpedowych DRW. Amerykański niszczyciel płynął na północ wzdłuż wybrzeży Północnego Wietnamu. Według Pentagonu, .,Maddox" był oddalony od linii brzegowej o 30 mil, według relacji dowódcy okrętu - o 15 do 20 mil. Mniejsza o tę rozbieżność, chociaż nie jest ona rzeczą normalną: zapis w księdze okrętowej musiał być jednoznaczny. Tak czy inaczej, misja szpiegowska ipso facto wyklucza prawdomówność. "Maddox" zmienił kurs i zaczął kluczyć, a kutry torpedowe szły jego śladem. Komandor Ogier zarządził alarm bojowy. Wymiana strzałów nastąpiła w dwie godziny później, gdy Herrick wydał rozkaz otwarcia ognia. Niszczyciel był uzbrojony w działa pięciocalowe (kaliber ok. 125 mm). Zegary wskazywały godzinę 15.08. W tym miejscu rozpoczynają się sprzeczne zeznania. Amerykańskie Ministerstwo Obrony oświadczyło, że "Maddox" został zaatakowany torpedami, po czym niszczyciel - zanim wziął na celownik kutry DRW - oddał trzy strzały ostrzegawcze. Ale porucznik Ray-mond Connell, oficer artyleryjski "Maddoxa", który stał na mostku kapitańskim wraz z dowódcą, stwierdził coś wręcz przeciwnego. Connell powiedział, że amerykański niszczyciel pierwszy otworzył ogień, zaś torpedy zostały użyte przez Wietnamczyków później, w odpowiedzi na salwy "Maddoxa". Również komandor Her-rick, szef misji szpiegowskiej, przyznał, iż wobec m o-żliwości ataku torpedowego "uznaliśmy, że dłużej czekać nie wolno". Nie ma więc raczej wątpliwości, kto zainicjował starcie. Strzały ostrzegawcze, na które powoływał się Pentagon, padły tylko w wyobraźni. Porucznik Connell, bezpośrednio kierujący ogniem artyleryjskim, oznajmił reporterom, że "Maddox" od początku celował do kutrów. To stwierdzenie uznał za zgodne z logiką morską emerytowany admirał Arnold True, który w czasie II wojny światowej dowodził niszczycielem, a następnie eskadrą. Admirał zapewnił, że w prawie morskim nie ma pojęcia strzałów ostrzegawczych. Każdy strzał jest wrogim aktem i regulaminowo nakazuje odwet. Odnoszę wrażenie - napisał True w liście do senatora Ful-brighta - że to USA oddały pierwszy strzał w wojnie z Północnym Wietnamem, a potem zbombardowały DRW, ponieważ kutry* odpowiedziały ogniem na atak. Zdaniem admirała, rezolucja upoważniająca prezydenta do rozszerzenia wojny została sporządzona na fałszywych przesłankach. Opierając się na tym świadectwie, Fulbright zapytał McNamarę i Wheelera, czy istnieje taka rzecz jak ostrzegawcze strzały w bitwie morskiej. McNamara odparł, że nie wie. Generał Wheeler oświadczył, że nie jest marynarzem. Z Pentagonu nadeszło potem "wyjaśnienie" orzekające, iż sprawa jest sporna. Tymczasem kmdr Herrick zaalarmował dowództwo VII Floty. Lotniskowiec "Ticonderoga" krążący po oceanie paręset mil na południe od miejsca wypadku otrzymał rozkaz skierowania samolotów na pomoc "Mad-doxowi". Amerykańskie odrzutowce nadleciały po kilkunastu minutach; ich rakiety i broń pokładowa uszkodziły dwa kutry DRW. Trzeci kuter został podobno trafiony pociskami "Maddoxa". O godzinie 15.29 "Mad-dox", eskortowany przez myśliwce, zerwał kontakt bojowy i wycofał się na wody południowowietnamskie. Niszczyciel nie poniósł żadnych strat. Jedynym śladem walki był ślad od kuli z broni maszynowej na wieży celowniczej. Operator radaru James Stankevitz zrobił pamiątkowe zdjęcie. Wystrzelony pocisk znalazł się na pokładzie. McNamara miał go w kieszeni podczas przesłuchania w Senacie. Ten sam pocisk pokazywał senatorom w 1966 roku wiceminister obrony John McNaughton. Meldunki z Zatoki Tonkińskiej nadeszły do Waszyngtonu w niedzielę o świcie - różnica czasów wynosiła 12 godzin. Z rana 3 sierpnia prezydent zwołał naradę w Białym Domu. Nie było w niej nic dramatycznego. Johnson wstrzymał się od publicznej wypowiedzi. Sekretarz stanu Rusk zbył incydent jednym zdaniem. Ministerstwo Obrony ogłosiło krótki komunikat o charakterze opisowym. Ale następnego dnia prezydent wezwał dziennikarzy do swego owalnego gabinetu i zakomunikował, że niszczyciel "Turner Joy" otrzymał rozkaz przyłączenia się do "Maddoxa". Można było się domyślić, że oba okręty wrócą do Zatoki Tonkińskiej. Departament Stanu, niepomny na wczorajsze słowa swego szefa, Deana Ruska, określił incydent jako poważny i zapowiedział wystosowanie protestu. W niedzielę w godzinach południowych i nocnych nastąpił zwrot. Zapadły decyzje zwiastujące, wybuch największego konfliktu od chwili zakończenia drugiej wojny światowej. Niszczyciel "Turner Joy" znajdował się w pobliżu chińskiej wyspy Hainan, gdy kapitan Robert Barnhart otrzymał polecenie doszlusowania do "Maddoxa". Okręty spotkały się na pełnym morzu wieczorem 2 sierpnia. Następne dwie doby upłynęły bez szczególnych wydarzeń. A potem nastała noc z 4 na 5 sierpnia. Noc tropikalna, ciemniejsza niż czeluście piekieł. Amerykańscy marynarze wspominali później, że nie można było dojrzeć wyciągniętej przed siebie ręki. Morze było lekko wzburzone. Niskie chmury sztormowe przesłaniały księżyc i gwiazdy. Płynąc w odległości dziewięciuset metrów za "Maddoxem", kpt. Barnhart nie widział nawet sylwetki towarzyszącego okrętu. Około godziny 19.00 operator radaru na "Maddoxie" zameldował, że obserwuje na ekranie szybko poruszające się punkciki. Przypuszczano, iż są to północnowiet-namskie kutry torpedowe. Przypuszczano - lecz nie zidentyfikowano. Odległość była większa od bojowego zasięgu radaru, a zaburzenia atmosferyczne powodowały dziwne zakłócenia. Mówił o tym sam operator. Na ekranie ukazywały się i niknęły niejasne kontury statków i samolotów. Lecz dowódcy obu niszczycieli zarządzili alarm i wezwali samoloty z lotniskowca "Tioonderoga". Zauważmy na marginesie, że w czerwcu 1968 roku amerykańskie stacje radarowe w Południowym Wietnamie wykryły obiekty nieznanego pochodzenia niedaleko strefy zdemilitaryzowanej. Określono, iż są to atakujące helikoptery DRW. Amerykańska artyleria otworzyła huraganowy ogień. Następnego dnia rzecznik saj-gońskiego reżimu oświadczył, że zestrzelono dwanaście helikopterów. Jednak mimo intensywnych poszukiwań lotniczych nie odnaleziono ich szczątków. Dowództwo korpusu ekspedycyjnego USA przyznało później, że radar wprowadził je w błąd. Nie były to północnowiet-namskie helikoptery, lecz amerykańskie i australijskie okręty! Ogień artylerii i rakiet zatopił łódź patrolową USA i podziurawił jak sito australijski niszczyciel "Ho-bart". Tyle o nieposzlakowanym świadectwie radaru. Mniej więcej o godzinie 21.00 "Maddox" wystrzelił pociski oświetlające. Rozjaśniły one horyzont na ułamek sekundy i zginęły w chmurach. Nadal panowały egipskie ciemności, tylko z kabiny radarzysty napływały meldunki o zbliżających się obiektach. O 21.30 padł rozkaz bojowy. Działa niszczyciela "Turner Joy" otworzyły ogień do niewidzialnego przeciwnika. W chwilę później na "Maddoxie" rozległ się okrzyk: "Torpedy za burtą!" Oba okręty błyskawicznie zmieniły kurs. Manewrując w nieprzeniknionej nocy, bombardowały one dowództwo meldunkami o nieustających atakach torpedowych. Operator echo-sondy naliczył 21 torped pędzących na "Maddoxa". Czy rzeczywiście niszczyciele znalazły się w krzyżowym ogniu? Czy torpedy nie były owym legendarnym wężem morskim, którego widział każdy szanujący się marynarz? Porucznik John Barry i jego podwładny Larry Litton z niszczyciela "Turner Joy" zaklinali się na wszystkie świętości, że dostrzegli jedną torpedę - jedną jedyną - gołym okiem. Ale ich świadectwo jest wątpliwe. Porucznik stwierdził, że torpeda przemknęła obok okrętu na dystansie 30 metrów, zaś Litton podał odległość czterokrotnie większą. Trzeba było mieć wzrok nie sokoli, lecz nietoperza, aby dojrzeć z pokładu szybko poruszający się obiekt w nocy, gdy nie było widać wyciągniętej ręki. Oprócz Barry'ego i Littona nikt więcej na własne oczy owych torped nie oglądał. Wszystkie inne dane pochodzą od operatora sonaru (echo-sondy) na "Maddoxie". Analogiczne urządzenie "Turner Joya" nie wykryło ani jednego pocisku. Więc operator David Mallow z "Maddoxa", został koronnym świadkiem Pentagonu i administracji Johnsona. Na jego barki złożono nieomal odpowiedzialność za wojnę w Wietnamie. Jeżeli zalatuje to absurdem, to tym lepiej, gdyż meldunki dwu-dziestotrzyletniego marynarza, którego alarm wytrącił ze snu, były głównym argumentem waszyngtońskich "jastrzębi". Krytycznej nocy oficerem dyżurnym nasłuchu torpedowego był porucznik John Leeman. Operator Mallow pełnił służbę pod jego osobistym nadzorem. Leeman nie mógł sobie później przypomnieć, czy Mallow meldował o wykryciu torped, czy też tylko nieokreślonych "objawów hydroakustycznych". Te same wątpliwości zgłosił dowódca "Maddoxa", komandor Ogier. Oficer artyleryjski porucznik Connell stwierdził natomiast z całą pewnością, że mowa była wyłącznie o "efektach hydroakustycznych". Zdaniem Leemana, echo-sonda mogła odnotować szum wywołany sterami "Maddoxa", co przy dużych szybkościach nie byłoby rzeczą niezwykłą. Szum ten z pozoru przypomina dźwięki wydawane przez torpedy prujące wodę. Wprawdzie kpt. Barnhart, dowódca niszczyciela "Turner Joy", otrzymał meldunki o ataku torpedowym, lecz szef misji wywiadowczej, kmdr Herrick, przyznał, że meldunków tych było zbyt wiele, aby mogły być prawdopodobne. "Sądzę - powiedział później Herrick - że łapaliśmy nasz własny okrętowy hałas." Relacja Ogiera, złożona w parę lat po zajściach w Zatoce Tonkińskiej, jest jeszcze bardziej jednoznaczna, chociaż nie wykluczył on, że "dwie torpedy" przemknęły obok "Maddoxa". Oto co oświadczył dowódca niszczyciela: "Echo-sonda wykryła odbicie dźwięków naszej śruby okrętowej. Okręt ma dwa stery ulokowane za śrubami. Gdy stery są ustawione pod pewnym kątem, stwarza to płaszczyznę, która odbija szum śrub okrętowych. Szum ten przechodzi od rufy w stronę dziobu, gdzie znajduje się nasłuch przeciwtorpedowy. W związku z naszymi manewrami stery «Maddoxa» spowodowały efekty odnotowane przez echo-sondę". Prawie identyczne opinie wyraziło wielu ekspertów i naocznych świadków. Wspomniany admirał True oznajmił, że według jego doświadczenia echo-sonda jest praktycznie bezużyteczna, gdy okręt manewruje na dużych szybkościach. Zgodnie z opinią specjalisty w dziedzinie elektrotechniki wojskowej, Jacka Robertsona, przy operowaniu nasłuchem torpedowym należy liczyć się z ogromnym marginesem pomyłek i fałszywych alarmów. PRZECIWNIK MUSI BYĆ GŁUPSZY Do amerykańskiego dziennika "New Haven Register" nadszedł list od porucznika Johna White'a. Pełnił on służbę na amerykańskim okręcie "Pine Island", który pierwszy pospieszył na pomoc niszczycielom na wieść o rzekomym ataku torpedowym 4 sierpnia. White stwierdził, że niszczycieli nikt nie zaatakował, że nawet z depesz wysyłanych krytycznej nocy z pokładu "Mad-doxa" i "Turner Joya" wynikała niepewność. Piloci wysłani przez dowódcę lotniskowca "Ticonderoga" niczego nie zaobserwowali. Jednemu z nich zdawało się, że widzi na morzu ślad jakiegoś statku. Siad - lecz nie statek. "Była to noc pełna konfuzji" - pisał David Wise w miesięczniku "Esąuire". - "«Turner Joy» ostrzeliwał cele, których nie widział -«MaddoxM-, zaś «Maddox» meldował o torpedach, których nie wykrył +