tytuł: "Splątało się, zmierzchło" autor: KIRA GAłCZYńSKA Splątało się, zmierzchło WSPOMNIENIA ISKRY Projekt okładki Lidia Michalak Zdjęcie na IV strome okładki Kazimierz Dąbrowski Zdjęcia: Henryk Hermanowicz, Benedykt Jerzy Dorys, Zenon Dmochowski, Tadeusz Zborowski, Maria Monasterska, Zofia Nasierowska, Roman Łysionek, H. Żuber oraz ze zbiorów autorki sRedaktor Magdalena Słysz Redaktor techniczny Elżbieta Kozak Korektorzy Grażyna Henel, Jolanta Rososińska Wydanie I ISBN 83-207-1479-6 Copyright ę by Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1995 Myśli są jak goście. Nie ponosimy odpowiedzialności za to, jakie myśli do nas przychodzą Ś dobre czy złe. Ale w naszej mocy jest odpędzać złe i zatrzymywać dobre. Lew Tołstoj W moim założeniu ta książka powinna być nieco inna od wartko płynącego dziś potoku wspomnień. Przypominam w niej bowiem ludzi Ś kiedyś sławnych i powszechnie znanych Ś dziś w wielu przypadkach zapomnianych. Ludzi, których cząstka działania przeżyła czas i trwa, choć nieraz anonimowo, bezimiennie. Ci ludzie byli przyjaciółmi moich rodziców, przede wszystkim ojca. I o nim także będzie ta opowieść. O ojcu, którego wcześnie straciłam. A wówczas jego druhowie w jakimś stopniu starali się mi go zastąpić. Pomocą, radą, serdecznością. Jego przyjaciele po latach zostali i moimi bliskimi. Niejako dostałam ich w wianie. Bylo ono niezwykłe. Tym właśnie ludziom dużo zawdzięczam. Jestem im winna serdeczną pamięć. Postanowiłam więc przywołać ich imiona i głośno zapytać: dlaczego o nich zapomniano? Dlaczego w najprzeróżniejszych leksykonach, słow-nikach, encyklopediach zabrakło poświęconych im haseł, mimo że na nie zasłużyli? Zasłużyli na naszą, Polaków, pamięć. Cienie tych ludzi ciągną drogami. O owych cieniach, o krętych drogach czasu jest ta opowieść, choć tyle wpamięci-niepamięci splątało się, zmierzch-ło... ...w „Przekroju" pisałem od dzieciństwa... Ś oświadczył ojciec i natychmiast w to uwierzył. W jego życiu istniał jedynie „Przekrój", ukochani Bracia Rójek i... arcybogaty świat, wymyś-lony, wykreowany przez Mariana Eilego. Czy mogło być inaczej? To retoryczne pytanie. I każdy, kto ma więcej niż ćwierć wieku, przeczytał nieco wierszy K.I.G., słyszał o starym „Przekroju", będzie przynajmniej w części znał odpowiedź. Ja zaś po-próbuję dorzucić do niej nieco szczegółów. Jest marzec 1946 roku. Na repatriacyjnym statku „Ragne" do Polski wraca Konstanty Ildefons Gałczyński. Wysiada w Gdyni, tu pisze pierwszy w Polsce wiersz Ś Zachłysnąć się tobą Ś i możliwie szybko rusza do Krakowa, gdzie na Basztowej, w wielkim pokoju kilkudziesięcioosobo-wego mieszkania z widokiem na wieżę zegarową, zamieszkałyśmy z mamą i babcią po wyjściu z popowstaniowej Warszawy, obozie w Pruszkowie, skąd wyciągnął nas Jarosław Iwaszkiewicz, po dziwnych podróżach przez rodzinny Ś mamy i babci Ś Kalisz, gdzie zastał nas koniec wojny. Potem pozostawała już tylko prosta droga do wolnego Krakowa, droga pokony-wana przez tysiące takich bezdomnych, chorych i zabiedzonych bieżeń-ców... Pod koniec 1945 roku po Polsce rozlewa się fala informacji o śmierci ojca. Jedne mówiły, że zmarł na gruźlicę, inne Ś że w Dachau... Polskie gazety powtarzają te informacje, „Tygodnik Powszechny" w swym 42 numerze, a pierwszym w roku 1946, drukuje duży esej-wspomnienie ojeszczejednej niepowetowanej stracie dla polskiej kultury. Autorem eseju jest j.t. Obok Ś kilka liryków ojca. Od kwietnia 1945, także w Krakowie wychodzi „Przekrój", czytel- nikowski tygodnik, którego stworzenie, organizację i realizację zapropo-nował Jerzy Borejsza poznanemu przed wojną Marianowi Eilemu. Ten zaś Ś w bardzo krótkim czasie Ś powołał instytucję, która miała oddziaływać na kilka przynajmniej pokoleń Polaków. I właśnie w „Przekroju" pojawiło się cudowne sprostowanie tamtej sprzed paru tygodni wiadomości. Przez całą kolumnę biegł tytuł ZMART-WYCHWSTANIE POETY, pod nim reprodukcja listu ojca do matki napisanego na kartce wydartej z książeczki do nabożeństwa, zachowanej jeszcze z lat dziecinnych, oprawionej w półskórek. Na tej kartce pisał: „Twój obrazek Lulki-Malulki jest ciągle ze mną. Twój do śmierci i po śmierci Kot. 8 XII 45, Meppen". Owe Lulki-Malulki Ś to mała ikonka matki wsunięta ojcu do plecaka, który pakował w jeden z ostatnich dni sierpnia 1939 roku. Wepchnął do niego sporych rozmiarów tom Fausta: uważał, że tylko to mu będzie potrzebne na tej wojnie... Do tego dziwnego listu, wędrującego do mamy przeróżnymi drogami, a więc dość długo, szef „Przekroju" dołączył kilka wierszy... Tak zaczęło się owo ojcowe pisanie w „Przekroju" od dzieciństwa. Kiedy zjawił się w Krakowie w marcu 1946, pismo Mariana Eilego dawało możliwość, o jakiej marzył przez całe pisarskie życie: mieć własną gazetę, gdzie jego bogata w pomysły twórczość znajdzie wiernego sojusznika--wydawcę. Nie znalazł go w okresie międzywojnia. „Wiadomości Literackie", z samym Grydzewskim, początkowo nie chciały z nim współpracować; „Prosto z Mostu" Ś tygodnik Stanisława Piaseckiego Ś po krótkim okresie euforycznego zachłyśnięcia Ś rozczarował. Ojciec drukował, gdzie tylko mógł. I marzył, że kiedyś znajdzie pismo tylko dla siebie. Okazał się nim tygodnik Mariana Eilego. Eile i ojciec spotkali się wiosną 1939 w Aninie. Eile, pracownik „Wiadomości Literackich", został wysłany przez Grydzewskiego, aby nakłonił znanego już poetę do współpracy zjego tygodnikiem. W nawiąza-niu znajomości pośredniczył nasz aniński sąsiad, przyjaciel ojca i młodego redaktora, Jerzy Zaruba. Marian Eile po latach mile wspominał tę pierwszą rozmowę, oczarowała go atmosfera domu, jego gospodarze. Ale czy doszli do porozumienia w sprawie dla przybysza najważniejszej? Nie wiem. Podobnie jak nigdy nie będę wiedziała, czy kontakty ojca z „Wiadomoś-ciami Literackimi" pokrzyżowała jedynie wojna. 10 O znajomości Mariana Eilego i ojca, o jego wizycie w Aninie dowiedziałam się dopiero z „Przekrojowej" rozmowy Ludwika Jerzego Kerna z byłym szefem „krakowskiej instytucji", drukowanej na pól roku przed jego śmiercią. Leży przede mną zdjęcie zrobione przez Henryka Hermanowicza, „nadwornego fotografa" wszystkiego, co wiązało się z krakowskim tygodnikiem. W kadrze zostały zatrzymane główne postaci przekrojowej sceny. Oto oni: (od lewej) Juliusz Kydryński zwany przez przyjaciół Lusiem, ojciec trzymający za pierś Jana Kamyczka, vel Brata Rójek, vel Janinę Ipohorską, Aleksander Ziemny, sam Marian Eile, jego sekretarka Maria Ziemiańska, nazywana po prostu Merką, Janusz Maria Brzeski Ś grafik, autor przekrojowej winiety, Katarzyna Eilowa i grafik oraz fotografŚ Zygmunt Strychalski. U ich nóg leży Antoni Uniechowski Ś dla wszystkich przyjaciół Tonio. Są młodzi, szczęśliwi, w głowach kłębi się im od pomysłów Ś co nowego w następnych numerach „P", w teatrzyku „Siedem Kotów", jaka zabawa w Śledziejowicach, gdzie najsmaczniejsza kolacja... Patrzę na tę fotografię, na zatrzymany na kliszy szczęśliwy beztroski czas młodych zdolnych. I uświadamiam sobie nagle, że w „Przekroju", wokół niego, pracowało wielu wspaniałych malarzy. Malował sam szef, ponadto był przecież scenografem, a do tego Ś w późniejszych latach Ś uczył. Jego uczniem był na przykład Daniel Mróz. Rysował i malował Kamyczek, grafikiem był Strychalski, malował Janusz Maria Brzeski, że nie wspomnę o Antonim Uniechowskim. Nic więc dziwnego, że „Przekrój" był plastycznym cackiem, zarówno pod względem formy, jak i treści. To przecież „Przekrój" lansował Picassa, „odkrył" go dla polskiego czytel-nika, karmionego niemal wyłącznie portretami dójek znad Prosny i za-chodami słońca nad polskim Wrocławiem. Odkrył także dowcip cudow-nego Steinberga i ludzkiego Pana Boga Jeana Effela i wielu uznanych artystów; lansował ich, pokazywał, wychwalał, aż weszli w obieg przecięt-nego Kowalskiego czy Nowaka, czytelników „P".- Takie było bowiem założenie Eilego: stworzyć powszechnie czytany tygodnik na wysokim artystycznym poziomie. Z najlepszą literaturą, malarstwem, grafiką, przednim dowcipem, ze stałym sięganiem do tradycji („Nie urodziliśmy się przed kwadransem!"). A wszystko podane lekko, ź dowcipnie, z żartem. Wierzył w uzdrawiającą siłę łezki-groteski, dóbr rozrywki. Rozumiał jej potrzebę. Stąd nie kończące się pomysły, sti Najmniejszy Teatr Świata, Listy z fiołkiem. Porwanie w Tiutiurlistanie Żukrowskiego, opowiadania Pruszyńskiego, sławna Szczotka do butów Kazimierza Koźniewskiego, głośne Sprawy Polaków Osmańczyka Ś wszy-stkie drukowane w odcinkach Ś miały w „Przekroju" swoją prapremierę Z wierszy opublikowanych w „P" można by utworzyć bibliotekę arcy-dzieł... A jeszcze debiut Mrożka. I Uwagi Gucia o stawnych ludziach, Aktu-alności z myszką. Demokratyczny savoir-vivre czy takie cuda jak Cz\ czterech kolek1.... Jeśli dziś na jakimś złomowisku uda mi się wypatrzyć fia cika 600 czy większą multiplę, ze wzruszeniem szepczę: „Jowiszu, najpraw dziwszy czar czterech kółek..." Ile to lat temu marzyliśmy o czymś takim?,, Z „Przekrojem" współpracowała cała ważna literacka i plastycz-na Polska. I świat. To w krakowskim tygodniku ukazywały się infor-macje, zdjęcia i wywiady ze sławnymi ludźmi, o których akurat głośno było poza krajem, o pisarzach, książkach, filmach i wystawach. O emi gracyjnej literaturze, która oficjalnie nie istniała. A w „Przekroju", nie wiadomo dlaczego, pojawiały się informacje o Wierzyńskim i Lecho-niu, Balińskim i Topolskim. „Przekrój" funkcjonował na jakichś nie zrozumiałych zasadach. Pół miliona czytelników Ś i takie kawałki Zgoda: w pierwszym okresie istniał Borejsza jako parasol i pioruno chroń, inteligent doskonale rozumiejący, że to, co robi Eile, nie ma odpowiednika w żadnym z krajów „obozu". Ale polityczna gwiazda Borejszy zgasła; prasę, propagandę w ogóle przejmowali ludzie spod ciemnej gwiazdy. A „Przekrój" trwał, podobnie jak jego założyciel. Sy tuacja nie do pomyślenia gdzie indziej: Marian Eile nie przestał szefował „Przekrojowi" w latach, gdy zmieniano naczelnych wszędzie, „robił" go przez ćwierć wieku! Fenomen nadający się do Księgi Guinnessa! Miewał okresy trudne, może i bardzo trudne. Co jakiś czas wypływała w Polskę wiadomość, że jednak w „Przekroju" będą zmieniać szefa A potem sprawa cichła i Eile trwał, wciąż robiąc swoje. Był nietuzinkowym człowiekiem. Z wyrafinowaną inteligencją, wspa-niałym poczuciem humoru, z wiedzą o literaturze, muzyce, malarstwie, Doskonale oceniał ludzi, ich ukryte nieraz wartości. Dlatego potrafił zbudować wokół siebie i swojego pisma tak wspaniały zespół: ludzi o podobnym ilorazie inteligencji, o zbliżonym sposobie reagowania na świat, otoczenie, rzeczywistość, o takiej samej wrażliwości. 12 W Marianie Eilem nie było cienia sztampy, schematycznego myślenia, inału. Każdy jego pomysł należał do nowych, świeżych, odkrywczych. taki też stworzył tygodnik. Wymyślał go wciąż od nowa i tego samego żądał od swych współpracowników-przyjaciół. Dążył do perfekcji. Żądał jej od siebie i wszystkich przekrój owców. Do cudownych należały listy od niego. Oto kartka: młoda pani długiej sukni, kunsztownej fryzurze, z pewnym obłędem w oku gra na fortepianie. Po jej prawej stronie stoi we fraku wpatrzony w nią akom-paniator ze skrzypcami. Za nim palma, biała firanka i zaokienny pejzaż. na fortepianie Ś złote chryzantemy. Na odwrocie Ś adresat: Natalia, Kira, Konstanty i Ildefons Gałczyńs-cy. Kraków, Krupnicza 22. Po lewej stronie od góry Ś informacje: E. urbacki/H'MX, który swój obraz nazwał Dźwięki miłosne. Nadawca pod-kreślił słowo „dźwięki", następnie narysował serce przebite strzałą i trzy krople skapującej krwi. Przy ostatniej kropliŚ imię: Marian. I data: Kry-nica, 31 VII47. Na dole dodatkowo podkreślił zwrot: Tous droits r'eserv'es. Z takimi listami kojarzyć będę do końca życia Mariana Eilego! Takie kartki przysyłał Marian Eile Wydawał się człowiekiem niezwykle dobrym, pogodnym. Nie sły szałam nigdy jego podniesionego głosu, stanu wnerwienia; w .trzech ciasnych pokoikach redakcyjnych-jakiegoś najzwyklejszego kiedyś mieszkania, przerobionego jedynie naprędce dla potrzeb redakcji, pa. nował nieopisany bałagan, zgiełk, harmider. Stale ktoś wychodził ktoś wchodził, coś wykrzykiwano, kogoś szukano, dzwonił telefon.. Po latach doświadczeń wiem, że nie istnieje inna redakcja, że wszę dzie panuje taki sam chaos, w którym nie wiadomo dlaczego Ś wszy stko działa jak w dobrym precyzyjnym mechanizmie. Wtedy, gdy po raz pierwszy w życiu oglądałam ten dziwoląg określany mianem re dakcji, nie mogłam wyjść z podziwu. I zapamiętałam, że w tym nieopisa nie głośnym i zgiełkliwym, stale przemieszczającym się zbiorowisku on Ś Marian Eile Ś stanowił oazę spokoju, opanowania i wiedzy o każdym kolejnym, a potrzebnym ruchu poszczególnego osobnika. Stosunek ojca do szefa „Przekroju" mieścił w sobie podziw, sympa tię, przyjaźń. W listach pisanych w różnych latach (mam ich w sumie dwanaście, w tym dziesięć w rękopisie), przeważa tematyka „inkasa' oraz skargi na samowolne zmienianie tekstów. Jest ich kilka. Ostatni niestety uszkodzony, z oddarciami, nie wiem, gdzie powstałymi, cytuję Pochodzi z końca 1953 roku i najprawdopodobniej jest ostatnim listem do Mariana E.: Drogi Marianie Cieszę się, że Śjak widać z załączonego wycinkuŚ sprawiłen przyjemność redakcji „Przekroju". Czemu jednak redakcja „Przekroju" Ś mimo tylu podobnych casusów, i nie tylko ze mną Ś robi mi w dalszym ciągu przykrość adiustując BEZ POROZUMIENIA Z AUTOREM Ś choć na to było tyle czasu Ś i BEZ GŁĘBSZEGO UZASADNIENIA n.p strofę Bo po co aktor płacze i skamle, że tylko on jest jedyny Hamlet? na Każdy ponurak płacze i skamle 14 że tylko on jest jedyny Hamlet. (Samowolna) zmiana zdania pytającego na twierdzące daje w wy-niku zmianę tonacji; zamiana aktora na „ponuraka" daje w wyni-ku całkowitą zmianę sensu. W zasadzie nie miałbym nic przeciwko, gdyby autor tego rodzaju ornamentów ujawnił się w odnośniku, czyli brał odpowiedzial-ność. I jeszcze taka sprawa techniczna: utwór jest pisany tzw. strofą Bulwiecia, której cechy to szybkość i oszczędność. Takie spójniki, jak „bo" dają właśnie tę płynność toku, choćby je poprzedzała kropka pozornie ten tok hamująca. Drogi i naprawdę wiernie kochany Brat Rójek nie chce widać uwierzyć, że jestem... (urwany wiersz na następnej kartce Ś przyp. K.G.). Pisząc dla „Przekroju", myślę o: Jego Redaktorze Naczelnym, Kolegium, sytuacji, etapie, a nawet o całym kosmosie i nierzadko odważam słowa nie tylko na wadze dziesiętnej, ale również i aptekarskiej. Oczywiście, że wszystko to, co tu napisałem, to groch o ścianę. Ale nigdy nie należy przeceniać ściany i nie doceniać... (zapewne „grochu". Jest to bowiem druga strona tej samej karty z oderwanym wierszem - przyp. K.G.). A teraz prośba: Doradź mi, jak zdobyć wszystkie wycinki „Gęsi" i „Listów", chciałbym to przebrać, bo zdaje się, że to by można było wydać. Pilne. Przydałaby się przedmowa B" Rójek, trochę ciepłych łez o latach tych, coś o naszych koncertach... Pamiętasz... Ty na wiolonczeli, ja na fortepianie... zwykle grywaliśmy Vivaldiego. Za telegram z dn. 21 b.m. (otrzymałem: g. 19.32) bardzo dziękuję. Numerek świąteczny w załączeniu. Kot. P.S. Czy słyszałeś, że rybacy u brzegów Małej Azji wyłowili praksytelesowski w stylu posąg Demeter? Twój Brat Rójek 15 Czemu przytaczam ten list? Już raz przywołałam tu wywiad Ke z Eilem. Tej sprawie w rozmowie dwóch przyjaciół poświęcono wiele miejsca. Zawierała ona także solenne zapewnienia szefa „P", że w tekstach K.I.G. nie zmieniono nawet przecinka. Mama podzielała entuzjastyczny stosunek ojca do krakowskiego tygodnika i jego twórcy. W dużej rozmowie z Aleksandrem Ziemnym (niestety nie wiem, gdzie opublikowanej. Duży objętościowo wycinek dostałam od kogoś, kto nie zaznaczył ani daty, ani tytułu pisma), a więc w owej rozmowie moja matka stwierdziła: „Nie sposób przemilczeć roli jedynego prawdziwie cennego w życiu poety źmecenasa». To Marian Eile z okresu 1946-1950. Sceptyczny, ironiczny, wrażliwy, gotów do pomocy, nieraz sprytnie inspirujący. Bezbłędny oceniacz tekstów, ich gatunków i funkcji na rynku. Ci dwaj krańcowo odmienni ludzie zna-komicie uzupełniali się w rozwinięciu i prowadzeniu źfirmy poetyckiej K.I.G.»". Pęknięcie nastąpiło po roku 1950. O późniejszym stosunku matki do Mariana Eilego i redakcji wspominam w innym miejscu. Pamiętam jedynie ostatnie spotkanie. Miało ono przypadkowy charakter, odbyło się w czasie sławnych w latach minionych „Konfrontacji" Ś prezentacji w warszaws-kim kinie „Skarpa" najwybitniejszych filmów roku. Na tę doroczną imprezę, prezentowaną wówczasjedynie w Warszawie i do tego w jednym tylko kinie, zjeżdżali ludzie z całej Polski. Przed jednym z pokazów (czy nie było to Osiem i pół Felliniego?), w holu kina zobaczyliśmy Eilego i Kamyczka. Rozmowa tej zaprzyjaźnionej kiedyś trójki należała do nijakich, składała się z nic nie znaczących ogólników. Aż trudno mi było uwierzyć, że to rozmawiali ze sobą Bracia Rójek i Natalia G.! Pytałam później matkę o powód tonu tamtej rozmowy, ale zbyła mnie wiele znaczącym machnięciem ręki: Ś Nie ma o czym mówić. Nie byłam tego tak pewna. Do dziś mam przekonanie, że ,,Przekrój' i głównie Marian Eile bardzo wiele znaczyli w tamtym okresie twórczości ojca. Mam w swoim archiwum wśród listów do M.E. i taki, na bite cztery karty, który zaczyna się od słów: „Do Wielmożnego Sułtana źPrzekroju» Mariana Eilego"... z następującym ostatnim fragmentem: „tertio: ]edyw pismo, z którym naprawdę pragniemy współpracować, to źPrzekrój Jeden z listów K.I.G. do Mariana Eilego - Splątało się, zmierzchło Waszej Sułtańskiej Mości, ten źPrzekrój», który jedyny otworzył ramiona, gdy po latach tułaczki wróciłem, żeby stanąć przy warsztacie Podpisali: „Wędrowni muzykanci-chałupnicy, Natalia i Konstanty Ildefons Gałczyński, współpracownik źPrzekroju», pokorny poeta i bo molca". Ten list jest znacznie bliższy wyznaniu: Chwile wolne nad „Przekrojem" ja spędzam w dezabilu, tam piszą bracia Rójek, lecz nie wiadomo, ilu; podobno to opoje, a jeden, mówią, mnich Ś I tak dalej, i tak dalej... Piosenka o Braciach Rójek z Wycieczki do Świdra, jak ulał pasuje do zapamiętanego przeze mnie obrazu tamtej redakcji, tamtego pisma (pr| cięż dzisiejszy „P" jedynie w swym tytule przypomina protoplasti tamtych niezwykłych lat ijeszcze bardziej niezwykłych postaci. Wśród nich Marian Eile nie miał sobie równych. Do dziś. W pięciotomowej „Encyklopedii" PWN nie ma hasła „Przekrój". nie ma także „Eile Marian". W lepszym czasie, w drugiej połowie lat czterdziestych, Marian I wymyślił jeszcze teatr, coś w rodzaju off Przekrój, małą nadscenkę, która miała nazywać się ,,Zielona Gęś". Ale ponieważ wokół drukowanych co tydzień scenek Najmniejszego Teatru Świata, obok śmiechów i zachwytó słychać było furię i oburzenie Chóru Polaków, Eile zdecydował, że jgo teatrzyk będzie nazywał się spokojniej. Tak powstał kabaret „Siedem Kotów". Pojawiła się na ten temat Zielona Gęś, w której Gżegżółka całkowicie zabandażowany, włosy stoją mu dęba Ś mówił: Z gniewu się, muzo moja, trzęś, i z pasją wrzeszcz niezwykłą, o tym jak „Koty" zjadły „gęś" i co z tego wynikło Ś ano nic: jak zwykle: premiera w krakowskich „Siedmiu Kotach" przy ulicy Zyblikiewicza l. 18 Mała scenka na Zyblikiewicza róg Potockiej ruszyła jesienią 1946 roku. przygotowania do tego wydarzenia poprzedziły „śledziejowickie nara-dywiosną i latem tego samego roku. Śledziejowice pod Wieliczką, ztówkę Niedzielskich, odkrył dla „Przekroju" Jerzy Waldorffi na jego cześć miejsce to nazwane zostało „Waldorffbwem". Polski klasycystyczny 'ór, piękny park, staw, cisza, spokój, gościnność właścicieli. Babcia Niedzielska, z domu Colonna-Walewska, spokrewniona z margrabią Wielopolskim, ubrana na czarno, w czarnej koronce na głowie, przy-jmowała młodych przybyszów, krakowską bohemę, jak w skrytości ducha myślała, z radością i nadzieją, że odżyją stare, jeszcze z tamtego wieku tradycje biesiad literackich. To tu przecież, w Śledziejowicach, mieszkał i nalował Artur Grottger, w tutejszej bibliotece przechowywany był rękopis Adama Mickiewicza Ś tłumaczenie hymnu Veni Creator. Na odwrocie znajduje się notatka: „Autograf Adama Mickiewicza ofiarowuję mu Niedzielskiemu Ś Władysław Mickiewicz. Kraków, 13-go paździer- nika 1869". Erazm Larysz-Niedzielski przechowywał tę cenną pamiątkę w śledzie-jowickiej bibliotece do roku 1930, kiedy to sprzedał ją pani Wolańskiej. ziś autograf ten znajduje się w zbiorach Muzeum Literatury. A więc z takich to właśnie powodów babcia Niedzielska rada była przyjezdnym, wierząc, że podniosą podupadły splendor śledziejowickiego dworu. Jadwiga Cierniak, zaprzyjaźniona z moimi rodzicami, młodziutka wówczas bywalczyni domu Babci Niedzielskiej, wspomina: „Wreszcie dotarł do dworku numer źPrzekroju» z Zieloną Gęsią. babcia siedziała u siebie w pokoju, włożyła okulary i z zaciekawieniem zaczęła czytać: Teatrzyk Zielona Gęś ma zaszczyt przedstawić HAMLETA. Występuje: HAMLET HAMLET: Wielki Wóz z lewej strony. Straże śpią... Trąby. HAMLET: i w dali Ś Trąby. HAMLET: Biedny Yorick! Trąby. 19 HAMLET: Ś sam sobie sterem, Trąby. HAMLET: ... żeglarzem, Trąby. HAMLET: ... okrętem. Trąby. HAMLET: Litości? Trąby. HAMLET: (milczy) Trąby. HAMLET: Bardzo żałuję, ale ja w takich warunkach pracować nie mogę. Trąby. Kurtyna. Babcia zdjęła ze zgrozą okulary i powiedziała: Ś Moje dziecko, gdyby to był mój syn, jakżeż ja bym się martwiła.,1 i Sledziej owickie zabawy, tamten szczęśliwy czas utrwalił Henryk Her- manowicz. W cyklu wspaniałych zdjęć zatrzymane zostały chwile beztro-ski, zabawy, zwariowanych maskarad. Oto na szerokich schodach dworku stoi malownicza grupa. W tle pobożny franciszkanin Ś Jerzy Andrzej ew-ski, poniżej Ś K.I.G. w szacie do ziemi i w cylindrze, obok Ś Anda Kitschman z wielkim kwiatem na piersi, dalej Ś mama jako herold z tubą przy ustach i Katarzyna Eilowa z banjo w roli Miss Tahiti... Tamtego właśnie lata rodził się teatrzyk „Siedem Kotów". W kilka miesięcy później w mieście pojawiły się plakaty zapraszające na rewelacyj-ny spektakl ,,3 razy miau". Afisz informował: „Muzyczny Teatr Miniatur aktorów i malarzy tygodnika źPrzekrój». Dla młodzieży poniżej lat 16-tu wstęp wzbroniony. Bufet obficie zaopatrzony. Mnóstwo atrakcji. Szatnia dobrze ogrzana. Dwa kolorowe reflektory. Nowe krzesła. Zielona żelazna kurtyna. Zabawa murowana". Tak w niewielkiej salce przy ulicy Zyblikiewicza rozpoczął działalność pierwszy po wojnie polski kabaret, a że tradycje kabaretowe w tym pięknym mieście były bogate i wciąż żywe, walili ludziska hurmem. Nad estradką wisiał transparent z hasłem: ,,Pracujcie, cudów nie ma! Ś ksiądz piwowarczyk". Scenografia Jana Kamyczka i Mariana Eilego, muzyka Ś na ogół Andy Kitschman, wśród aktorów Ś debiutantka Irena Kwiatkow-ska, Alicja Kamińska, Jerzy Bielenia, Tadeusz Olsza i sam maestro Ludwik Sempoliński (obaj gościnnie). I jeszcze wielu, wielu innych. Wśród nich Ś ojciec. Ubrany w swój battie dress, w skórzaną kurtkę, recytował najnowsze wiersze. Niezwykłym powodzeniem cieszyły się Kolczyki Izoldy, a zwłaszcza Ballada o dwóch siostrach, niby opowiedziana przez przyjaciela z Altengrabow, lekarza, Irlandczyka, wielbiciela Lewisa Carolla, Johna Burtona: Taką balladę w słotny czas, W oberży „Trzy Korony" Śpiewał mi haj! w Dublinie raz John Burton, John nad Johny Ś Ale gwiazdą pierwszej wielkości w „Siedmiu Kotach" stała się niemal z dnia na dzień Irena Kwiatkowska. Co mógł o niej jako o aktorce wiedzieć Marian Eile? Po latach, w czasie jednej z rozmów, pani Irena przysięga, że nic. Dokładnie nic! Kończyła PIST, przez chwilkę grała w Poznaniu i wybuchła wojna; podczas okupacji Ś konspiracja. Więc? Czyżby maleńki epizod w „ Cyruliku Warszawskim" jeszcze w czasie studiów? Losy niektórych decyzji są niezbadane. Eile uznał, że jego teatrzyk bez Kwiat-kowskiej będzie niewypałem, a kiedy się wciąż opierała, wyciągnął z rękawa asa w postaci „specjalnie napisanego dla niej skeczu lub monologu K.I.G." Taki argument musiał zadziałać! Na drugim roku studiów przyszła aktorka jako „pracę seminaryjną" wykonała Ś była to polska i światowa prapremiera! Ś wiersz Inge Bartsch, i to podobno tak rewelacyjnie, że echa tego aktorskiego arcydzieła dotarły do ojca, do Wilna. I zachwycony nimi młody autor wysłał do młodej aktorki in spe słowa gratulacji, adoracji (na odległość), sympatii, podziwu. Od tego czasu, ilekroć słyszał coś'o Irenie Kwiatkowskiej, mówił: Znakomita! I gdy tylko nadarzyła się okazja, a miało to miejsce z chwilą powstania scenki na Zyblikiewicza, pisał dla pani Ireny, jak mówił Ś „kawałki". Sierotka, Żona Wada, seria z Hermenegildami... A aktorka zamieniała owe „kawałki" w estradowe arcydzieła. 20 21 Pani Irena pozostała tej estradzie wierna, choć jak powiada, egzamin zdany z wyróżnieniem u Aleksandra Zelwerowicza w Państwowym Instytucie Sztuki dawał jej prawo uważać się za aktorkę drama-tyczną. „Wszystkiemu winne Koty" Ś powiada często. I tak zostało. Ale nie były to początki źle wspominane przez znakomitą aktorkę. Nauczyły ją pracy z autorem. Gałczyńskiemu, gdy okazywało się, że napisał słabszy tekst, mówiła o potrzebie zmian i poprawek. A on, pokorny wobec wymagań aktorki, zmieniał, poprawiał, aż Kwiatkowska otrzymywa-ła to, co sobie wymarzyła. Krakowskie „Koty" nauczyły ją, że pod żadnym pozorem nie wolno przyjmować byle czego, byle tekstu, byle chałtury. Tej zasadzie jest wierna do dziś. Jeśli w czymś decyduje się grać, to znaczy, że warto. Do dziś wśród autorów istnieje zgodne przekonanie: „Kwiatkowska to trudny zawodnik!" Znamienne pod tym względem jest odrzucenie przez panią Irenę roli w drugiej serii Czterdzie-stolatka. Nie znalazła tu dla siebie nic ciekawego i, konsekwentna w swych założeniach, pojawiła się jedynie w trzech odcinkach. Dla nas, widzów, była to strata, bo nawet w kiepskim serialu taka gwiazda jak Kwiatkowska może grać wszystko Ś tak przecież myślimy. A pani Irena ma zdanie wręcz przeciwne. Jej mąż, Bolesław Kielski, był znakomitym spikerem, fachmanem co się zowie, znającym kilka języków, wykształconym, erudytą. Zaprzyjaźniony z moim mężem, także radiowcem, był cząstką radia, które przeszło do legendy, stało się historią. Miejscem, w którym zwracano uwagę na poprawną polszczyznę, na właściwą dykcję, na zgodną z oryginalnym brzmieniem wymowę obcojęzycznych nazwisk, słów, zwrotów... Dziś nikt się takimi „drobiazgami" nie przejmuje. I słyszymy: Delors, Kasadesus, Delibes, prince polo... Od krakowskich lat rosłam w kulcie Ireny Kwiatkowskiej. I nie żałuję tego. Cieszą mnie jej role filmowe, telewizyjne, teatralne, podziwiam jej pracowitość, wspaniałą formę, wynalazczość teatralną, konsekwencję Ś a prywatnie uroczy, skromny sposób bycia wielkiej aktorki, jej inteligencję, jej pełen wdzięku sposób opowiadania o dawnych latach, przyjaciołach, zdarzeniach. Nie ma w niej cienia zawiści, nie słyszałam, aby o kimś mówiła źle Ś mam na myśli środowisko teatralne. Bo w pozostałych przypadkach ma pani Irena język niezmiernie ostry, a że spostrzegawcza ponad miarę, umie wychwycić każdy cień fałszu, zgrywy, głupoty. Nie brakuje tego wokół nas. 22 Czarowała nas pani Irena w setkach ról filmowych i telewizyjnych, zapisała się w naszej wdzięcznej pamięcijako cudowna postać w Kabarecie Starszych Panów Ś Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego. I popa-trując na stare, kiepskie pod względem technicznym powtórki, wzdycham z żalem nad ulotnością sztuki aktorskiej. Dziś, u schyłku XX wieku, w epoce telewizji kablowej, satelitarnej, najnowszych wynalazków techniki filmowej! A archiwum wielkiej aktorki Ireny Kwiatkowskiej Ś to skromna liczba zdjęć, wycinków, trochę filmów i żadnej niemal dokumentacji ról teatralnych, dokonań estradowych. Te, jak w przypadku i innych aktorów, znamy jedynie z opisu, z przekazów widza. W epoce rewolucji audiowizual-nej! Bardzo dziękuję za takie archiwum! Karakuliambro proroczo napisał w roku 1946: „W Polsce, widać, nie znalazł się dyrektor, który by Kwiatkowską przygarnął, przytulił, zachęcił, powiedział jej jakieś przysłowie w rodzaju per aspera ad astra, a przede wszystkim wysupłałjakąś zaliczkę. Bez zaliczki nie ma muzyczki. A zresztą co do tego, to to niejest, panowie, zaliczka, to po prostu za liczko. Bo liczko ma Kwiatkowska Ś szkoda gadać!" Wspomniałam, że wiernym kronikarzem „Przekroju", „Kotów", Śle-dziejowic był znakomity fotografik, Henryk Hermanowicz, autor tysięcy zdjęć, dziesiątków albumów, utrwalający na swoich fotografiach różne piękne zakątki kraju, świata, swego Krakowa, natury. Jakże niezwykłe są zatrzymane w kadrzejego mazurskie sosny! Ile uczucia włożył w te pejzaże, do oddania urody których trzeba tak czułego oka, jakie miał Her-manowicz, albo słowa prawdziwego poety. Kiedy zamieszkaliśmy w Praniu, nawiązałam z panem Henrykiem korespondencję, odnawiającą krakowską znajomość sprzed lat. Przez pewien czas pisywaliśmy do siebie na temat małej książeczki, którą Śjak przyjaciół ojca Ś otrzymałam w wianie po śmierci rodziców. Ten mały bibliofilski druk autorstwa Emilii i Henryka Hermanowiczów opowiadał o Krzemieńcu w poezji Juliusza Słowackiego. Wydana została w roku 1939 w Krzemieńcu, wydrukowana zaś Ś ślicznie Ś w Drukarni Artystycznej „Grafika" w Wilnie. Państwo Hermanowiczowie podarowali Ją ojcu z uroczą dedykacją. Po latach, jak mówię, zaczęła się pomiędzy Krakowem a Praniem korespondencja, a w jednym z listów pan Henryk wyznał, że nie ma ani 23 jednego egzemplarza tego tomiku. Zdecydowałam, z ciężkim co prawda sercem, że fotograficzno-poetycką opowieść o mieście nad Ikwą odeślę panu Henrykowi. Ta książeczka powinna należeć do niego. I posłałam Po jakimś czasie Henryk Hermanowicz zwrócił mi ją. W liście napisał iż ten egzemplarz nadal powinien stanowić cząstkę zbiorów bibliotecznych Gałczyńskich! A on już się nim nacieszył. Tak napisał: „Nacieszyłem się!' Wznowieniem tego dziełka zainteresował wrocławskie „Ossolineum". To wszystko zdarzyło się przed dziesięcioma laty. Od tego czasu wiele wody upłynęło w Ikwie, pan Henryk powędrował w gwiazdy, które pewnie szafirowym aparatem fotografuje, a małej książeczki o Krzemieńcu nie wznowiono. Zaglądam czasami do mojego egzemplarza i nieodmienie kończę lekturę na tym liście do Sally: „Największegom doznał rozrzewnienia, czytając poważny, matczyny i pyszny początek ostatniego twego listu, droga mamo, gdzie mi piszesz o godzinie siódmej 1809 roku dnia 22 augusta. Zdawało mi się, że mi stróż mój anioł ze smutkiem opowiadał, jak to było koło mnie w pierwszej chwili życia mojego. Słyszałem jak babunia wchodziła na wschodki domu Ś koło których rosły dwie topole Ś słyszałem, jak drzwi otwierała i pytała o mnie..." Kiedy otwieram tę małą książeczkę, nie wiem, jakimi drogami na pływają do mnie wspomnienia tamtych lat szczęśliwych lat w Krakowie wesoły śmiech w ,,Kotach" i poważna, pełna zamyślenia, chuda twarz, Henryka Hermanowicza i jego Krzemieńca. Miasta znanego mi jedynie! z literatury, ze zdjęć i starych litografii, i z opowieści Jana Cybisa. Czy poznał ktoś wędrówki wspomnień? Dom czterdziestu wieszczów Kamienice, zwłaszcza w starym Krakowie, miewają przeróżne nazwy: ładne, zabawne, zagadkowe. W każdym jednak przypadku Ś sympatycz-ne. Ale żeby ze zwykłą czynszówką z końca ubiegłego stulecia wiązać wieszczów, i do tego w liczbie czerdziestu! Coś takiego mogło się zdarzyć jedynie pod Wawelem i tylko w tamtym, tuż powojennym czasie. Ulica Krupnicza 22. Trzy piętra od frontu i dwie oficyny. To miejsce stało się schroniskiem, domem polskiej literatury. Z całego kraju, ze stalagów i oflagów w Niemczech, z obozów w ZSRR, z jednostek wojskowych na zachodzie Europy, dosłownie z całego świata, od pierw-szych tygodni 1945 roku zaczęli ściągać wszyscy ci reprezentanci ojczystej literatury, którym udało się przeżyć. Tu, na Krupniczej, odnajdywali przyjaciół, pomocną dłoń, dach nad głową, talerz zupy. Możliwość rozpoczynania raz jeszcze życia od nowa. Przyjeżdżali znani i uznani, i ci, którzy dopiero staną się sławni. Zrozumiałe, iż w krótkim czasie ten dom stał się miejscem niezwykłym, niepodobnym do czegokolwiek. Nigdy wcześniej ani też nigdy później takiego domu nie było i Ś zaryzykuję Ś nie będzie. Domu czterdziestu wieszczów! Tę nazwę Ś według legendy Krupniczej Ś przypisuje się K.I. Gałczyńskiemu. Znając pomysłowość ojca także i w wynajdywa-niu nazw dla różnych instytucji (zwykłą świetlicę, po napisaniu w niej Satyry na bożą krówkę, przemianował na Klub 13 Muz Ś instytucja ta funkcjonuje w Szczecinie do dziś!), można ten fakt uznać za prawdziwy. A do jakiego stopnia owa nazwa odzwierciedlała sytuację, mówi najlepiej szczątkowa lista lokatorów i bywalców. Szczątkowa, bowiem miałam wówczas niewiele lat i mało wiedziałam o literaturze. 25 A więc: Jerzy Andrzej ewski, Jerzy Szaniawski, Kazimierz Brandys, Stefan Otwinowski, K. I. Gałczyński, Jerzy Broszkiewicz, Janina Mortko-wiczowa z córką i wnuczką, Stefan Kisielewski, Artur Górski, Wilhelm Mach, Stefan Flukowski, Tadeusz Różewicz, Wojciech Żukrowski, Kazi-mierz Wyka, Tadeusz Peiper, Stanisław Dygat, Anna Swirszczyńska, Jerzy Hordyński, Artur Maria Swinarski, Jerzy Zawieyski, Julian Przyboś, Adam Ważyk, Marian Ruth-Buczkowski, Leon Kruczkowski, Franciszek Gil, Julia Hartwig, Natalia Rolleczek, Zygmunt Fijas, Roman Kołoniecki, Zygmunt Karski, Zenon Skierski, Helena Wielowieyska, Adam Mauers-berger, Jerzy Bober, Marian Promiński, Julian Wołoszynowski, Jalu Kurek, Jerzy Putrament, Adam Polewka, Czesław Miłosz, Tadeusz Breza. Uff! A jeszcze trzy wielkie wdowy: Jadwiga Witkiewiczowa, Janina Perzyńska i Antonina Brzozowska. Jednym z najbardziej aktywnych organizatorów życia w domu na Krupniczej był młodziutki Tadeusz Kwiatkowski, który wkrótce zostanie sekretarzem oddziału Związku Literatów, zadebiutuje Ś udanie Ś Luna-parkiem, i którego po latach zaliczę w poczet wielkich kronikarzy domu czterdziestu wieszczów. Napisze czarowną książkę o wszystkich j ego miesz-kańcach, zatrzyma tamten czas, przechowa historyczne już wydarzenia Ś a wówczas tylko anegdoty Ś przyszłym badaczom i dociekliwcom. To Tadeusz Kwiatkowski zostanie także uczestnikiem pewnej nocnej es-; kapady, w wyniku której najzwyklejsza dorożka awansuje do rangi zaczarowanego pojazdu, zaczarowany zostanie koń i dorożkarz. O tym; wielkim zdarzeniu Ś za chwilę. , Zamieszkaliśmy na Krupniczej, w oficynie na trzecim piętrze wiosną 1946 roku, po powrocie ojca z poobozowej tułaczki przez Holandię, Belgię i Francję. Krótko, zaledwie kilka tygodni mieszkaliśmy na Basztowej w wielkim pokoju przedzielonym na pół kocem. W jednej części były sypialnia i jadalnia, w drugiej Ś kuchnia i łazienka. Tę ostatnią tworzyła miska stojąca na stołku, po wodę chodziło się na wspólny długi korytarz. Było to bowiem typowe „kołchozowe" mieszkanie zajmowane przez kilkadziesiąt osób. Za ścianą miał swój kąt młody skrzypek student, godzinami ćwiczący gamy i pasaże. To wtedy przysięgłam sobie, że nigdy, ale to nigdy w życiu nie będę grać na skrzypcach, choć ojciec marzył o tym, przypominając sobie, że jako dziecko, w Moskwie, uczył się tej trudnej sztuki. Nie został skrzypkiem, ale miłość do instrumentu po-została. Słuchając sąsiada o nazwisku Latałło, wróżył mu znakomitą 26 przyszłość. Po latach, student zostanie koncertmistrzem krakowskiej fil-harmonii. A więc wiosną owego roku powędrowaliśmy na Krupniczą. Otrzymane mieszkanie było przeogromne: hol, dwa pokoje w amfiladzie i trzeci z boku, z oddzielnym wejściem. Ten zajął natychmiast ojciec. Babcia i ja Ś ostatni, w pierwszym zamieszkała mama. Jej pokój pełnił także rolę jadalni, pokoju gościnnego, miejsca, gdzie gromadzili się wszyscy: domownicy i goście. Mieszkanie dzieliliśmy z Ewą i Jerzym Broszkiewiczami i ich kotką Kasią. Zajmowali oni duże dwa pokoje na wprost wejścia. Po jego lewej stronie mieściły się łazienka i kuchnia. Największa ze wszystkich pomiesz-czeń była łazienka: najprawdziwsza salle de bain. Z ogromną wanną, kilkoma natryskami i umywalkami. Tu przeważnie, w czasie porannej kąpieli przychodziły ojcu do głowy niezliczone pomysły. Biegł wtedy mokry, ociekający wodą do swojego pokoju, znacząc ślad przemarszu wielkimi mokrymi plamami, co niesłychanie wkurzało naszą babcię. Albo też, jeśli akurat następowało spotkanie dwóch panów Ś Jerzego i Kota Ś łazienka długo była niedostępna dla pań. Zza drzwi dobiegały głośne śmiechy, przekrzykiwania, pointy dowcipów. Poranne ablucje zamieniały się w urocze rozpoczęcie dnia, który niósł nie kończącą się zabawę. Bo tak naprawdę ówczesna Krupnicza stanowiła azyl nieustającej, skrzącej się dowcipem, niezwykłymi pomysłami, trwającej od rana do późna w noc zabawy. Jej miejscem była stołówka na parterze z bufetem, którym opiekowały się panie Brezowa, Otwinowska i Brandysowa. Ale po pewnym czasie ogłosiły upadłość, bowiem coraz częściej stan kasy nijak nie chciał się zgodzić z ilością wypitego przez gości alkoholu, kawy, napojów, zjedzonych kanapek i ciastek. Bufet przeszedł w inne, bardziej w tej materii doświad-czone ręce, a nawet, jak głosiły późniejsze opowieści (także przecież należące do legendy Krupniczej), bardziej rozgrzanym ognistą wodą gościom zaczęto dopisywać jakieś z palca wzięte sumy. Przed wojną, na parterze kamienicy mieściły się sklepiki. Kiedy weszli Niemcy, zajęli cały dom wraz z oficynami. Zamieszkali tu pracownicy instytutu poszukującego złóż naftowych w Generalnym Gubernatorstwie. Sklepiki na parterze pozamykano, a w ich miejsce urządzono typową bierstubę: z ciężkimi dębowymi stołami i krzesłami, ciemną boazerią i z lożami po bokach, ulokowanymi mniej więcej w połowie sali. Do tego ciężkie żelazne świeczniki, rozłożysty szeroki bar... I tak zostało. W ponie-mieckiej bierstubie zaczęły się dziać dziwa. Od rana do wieczora można tu 27 było spotkać każdego, kto coś znaczył w polskiej literaturze. Tutaj odbywały się wielkie spory, głośne kłótnie, łagodzone następnie przyjaznym podaniem ręki, wychyleniem szklaneczki czegoś mocniejszego. Tadeusz Kwiatkowski wspomina: „Ciągnęło nas ku kontaktom osobistym. Był to czas szybkich a w niektórych przypadkach trwających po dziś dzień Ś przyjaźń i zaprzyj aźnień, sympatii i porozumień. Zacierały się rangi, nieważne był) granice pokoleniowe. Te procesy bardzo ułatwił fakt, że także w siedzibie Związku Literatów przy ulicy Krupniczej powstała wreszcie stołówka Zaczęliśmy się tu spotykać, poznawać i zbliżać ku sobie. Nie należy się dziwić, że niektóre obiady przeciągały się do posiłków wieczornych, a te dla odmiany kończyły się o świcie. Mieliśmy poczucie i świadomość, że stoimy na progu wielkiego ogólnonarodowego wysiłku. Ale mieliśmy również prawo do świętowania i zabawy. Po prostu zaczął się i trwał zielony karnawał pierwszej Wolnej Wiosny. Byliśmy głodni nowych znajomości i zaprzyj aźnień, nowych radości i zabaw. Byliśmy też głodni wymiany myśli sporów o sprawy najistotniejsze w życiu narodu i w rozwoju przyszłej polskiej literatury. Przyznaję: cieszyły nas też drobne plotki i kpinki oraz bezlitosne podskubywanie bliźniego swego. Nadrabialiśmy na swój sposób stracony czas i czarne lata. Nareszcie byliśmy sobą i u siebie". A Jerzy Andrzejewski notował: „Był to dla ludzi pióra wspaniały okres burzy i naporu, te pierwsze lata po Wyzwoleniu. Bujne i pełne niecierpliwych nadziei. Tak, na pewno wieli z nas wielu spraw nie dostrzegało dostatecznie ostro. Niemniej jeszcze i teraz po latach, owe pod koniec wojny i zaraz po wojnie pierwsze lata odczuwań jako szczególnie bogate i obfitością przeżyć pulsujące. Było to jakby samo zaczerpnięcie najgłębszego oddechu, potem dopiero miały przyjść lata oddychania płytkiego lub chorobliwie zadyszanego". Był to więc, jak stwierdzają jego uczestnicy, czas wesela, zabaw namiętnych sporów i dyskusji. Pisząc to wszystko, uświadamiam sobie nagle, że wszyscy mieszkańcy Krupniczej byli młodzi. Nawet profesor Wyka miał trzydziestkępiątkę! Nie mówię o trzech dostojnych wdowach wtedy wydawało mi się, że wdowy muszą być sędziwe! Nie wspominam także o pani Janinie Mortkowiczowej, która była majestatyczna i w swym dostojeństwiejakaś daleka, niemal nie z tego świata. Krótko mówiąc, ba-łam sięjej. Była duża, miała niezwykle przenikliwy wzrok, który Śjak mi się wydawało Ś przeszywał delikwenta na wylot. Kiedy chodziłam do jej 28 wnuczki, Joaśki Olczykówny, mojej rówieśnicy i przyjaciółki spod trzepa-ka zawsze ogarniało mnie przerażenie, że natknę się na panią Mort-kowiczową. A ona, siedząc w swym fotelu, tęga, nieruchawa, weźmie ze stolika leżące obok okulary, włoży je na spory nos, spojrzy na mnie i surowo, z dezaprobatą w głosie zapyta: Ś Czy dobrze wytarłaś nogi? A ja przecież nigdy nóg nie wycierałam, bo niby po co? Ale na szczęście zjawiała się Joaśka, nazywałam ją „Jiłaśka", i mówiąc: Ś W porządku, babciu Ś zabierała mnie do swego pokoju. „Moja babka to jest numer! Ś myślałam. Ś Ale kudy jej do pani Mortkowi-czowej?" Joanna, syn dozorcy, Heniek (w naszym mniej więcej wieku) i ja stanowiliśmy podwórkową paczkę. Heniek nie bywał dopuszczany do zbytniej konfidencji, zgodnie pogardzałyśmy nim jako przygłupem i chłopa-kiem do tego, ale czasami wyświadczał nam jakieś przysługi, biegał do sklepu, coś komuś zanosił, no i znał najnowsze wy darzenia z całego domu! Mój sąsiad, Jerzy Broszkiewicz, muzyk wówczas i krytyk muzyczny (nie wiedział jeszcze, że zostanie pisarzem), odkrył we mnie ,,ogromny talent muzyczny", co w połączeniu (rzekomo) ze słuchem, rokowało wspaniałe perspektywy! Tylko tego trzeba było ojcu! Zaczęły się gamy, etiudy Czernego, ćwiczenia i lekcje. Ale żeby nie było mi nudno, lekcje gry na fortepianie rozpoczęła także Joanna. W jej pełnym pięknych mebli, obrazów, książek domu na pierwszym piętrze od frontu nie było jednak instrumentu. U nas w domu prawie niczego nie było, poza jakimiś najniezbędniejszymi sprzętami. Fortepian stał u Broszków. Ale Jerzy wiedział, czym będą lekcje dwóch małolatów. Toteż jedynym instrumentem, na którym mogłyśmy ćwiczyć, było pianino w stołówce. Dużo nie naćwiczyłyśmy się! Ale i tak Joanna była lepsza. Pierwsza opanowała na przykład Marsz turecki pana M., co wprawiło mnie w podziw i w szczególny rodzaj zazdrości. Druga rzecz, której zazdrościłam Joannie, to były wrotki. Dostałaje od krewnych w USA i szalała na nich po całej ulicy. Czasami łaskawie mi je pożyczała i wtedy po Krupniczej toczyło się małe nieszczęście, czyli ja. Moja wrotkowa zazdrość minęła w chwili, gdy Joannie w następnej paczce przysłano kostium do owych wrotek: łaszek z ponaszywanymi dzwonecz-kami. Śmiałam się do łez z tego szkaradzieństwa, uświadamiając przyjaciół-ce, że to trędowatym ^kiedyś przyszywano do ubrania dzwonki, by •uformowali zdrowych o swoim nadejściu. 29 Najpierw w kąt poszły dzwonki, fortepian Ś nieco później. Po wyjeździe z Krakowa, po okresie szczecińskim, po przeprowadzce do Warszawy, po latach spotykałam Joannę sporadycznie. Wyszła za mąż za Niemca, Zimmerera, który zadomowił się w Polsce na dobre, zebrał wspaniałą kolekcję polskiej sztuki ludowej. Urodziła córkę. Przez cały ten czas działała w krakowskiej piwnicy Piotra Skrzyneckiego, a jej dzieje opisała w książce, która gościła przez jakiś czas na liście bestsellerów.; Taka jest ta moja przyjaciółka spod trzepaka na Krupniczej, Joanna Olczakówna-Zimmerer-Ronikierowa. To jej, jeszcze dziewczynce, mój ojciec poświęcił uroczy poetycki drobiazg: NAGROBEK JOANNY Tu leży Joanna Ś nie Guze, nie z Arku. Konstanty ten nagrobek składa jej w podarku, prosząc Boga, ażeby Ś bowiem zdarza to się Ś na egzaminacyjnym nie spłonęła stosie, ale cienkie ująwszy w dwa palce sitowie listy pisała w polskiej szczerozłotej mowie do mej Kiry, pływaczki, co przepływa Bosfor, a w sporcie polskim świeci jak gwiazda lub fosfor. Lecz że Kirę specjalnie wabią gimnastycy, cieszę się, że z nią razem czas spędzisz w Szczawnicy ! na rozmowach poważnych. Tymczasem, Joanno, i pracuj, pracuj i pracuj z pasją nieustanną i do Parnasu szturmuj, i baw się wesoło, niechaj praca, humor jedno tworzą koło. Przesłanie Spoczywaj, śliczne ciałko, gdy Pluton tak rozstrzygł, i się nie martw Ś Konstanty także był nieboszczyk. A jeśli trochę kawy kryje twój sepecik, to Konstantemu poślij Ś on na kawę leci. Matka Joanny, pani Hanna Mortkowicz-Olczakowa, zaprzyjaźniona z naszym domem jeszcze z lat „Kwadrygi" nie budziła we mnie lęku. przeciwnie, lubiłamją. Była kobietą pogodną, życzliwą ludziom, okrąglut-ką i rozgadaną, nie stroniącą od kompanii, nocnych posiadów w stołówce, skorą do żartów. Kiedy mama opowiadała mi, że właśnie zasiedzieli się tam do późna w nocy, czasami pytałam, czy była z nimi pani Hanka. A słysząc potwierdzenie, myślałam: „Jaka to odważna kobieta! Późno wraca i nie boi się matki!" Dla mnie bowiem istniała jedna prawda: pani Mortkowiczowa musiała budzić lęk! Jak wspominałam, niemal wszyscy mieszkańcy Krupniczej i uczestnicy nocnych konwentykli byli ludźmi młodymi. Ale, poza wymienionymi, pamiętam jeszcze kilka wyjątków. Profesor Górski i chyba Jerzy Szaniaw-ski, z nieodłączną dymiącą fajką, zawsze milczący, przychodził do stołówki i szybko zjadał to, co przed nim stawiano. Byłam przekonana, że gdyby na jego talerzu znalazła się porcja krochmalu, pewnie by ją zjadł, w duchu jedynie zastanawiając się, dlaczego ta zupa ma taki dziwny smak. Jakieś głupie pomysły lęgły nam się z Joanną, kiedy obserwowałyśmy stałą nieobecność duchem pisarza. Nigdy, rzecz jasna, do niczego nie doszło, ale pomysłów „na rozruszanie" pisarza miałyśmy wiele. Kiedy spotkam go po paru latach, w Zegrzynku, nie będę miała odwagi wyznać mu, co nam chodziło po głowie w dziecinnych czasach Krupniczej. I jeszcze jedna postać odstająca nieco od literackiej młodzieży. Maria Dulębianka, żona Juliana Wołoszynowskiego. On, młodszy od swej sławnej połowicy o wiele lat, patrzył w nią jak w obrazek, jak zakochany sztubak. A pani Maria, tęgawajuż, ale pierwsza śmieszka, uwielbiająca żarty, zabawy, była z natury młoda. Jednak kroczyła za nią majestatycznie Jej wielka sława. To ona kazała mi traktować panią Marię z szaloną estymą. Przed niąjedną dygałam najgłębiej, jak tylko umiałam, wydawało mi się, że w tej aktorce zamieszkał cały polski teatr. Nie miałam pojęcia, ile miała wówczas lat, pytałam ojca, czy aby przypadkiem nie grała w pra-premierze WeselaŚ wydawało mi się, że wszyscy wielcy aktorzy musieli w tym wydarzeniu uczestniczyć. Ojciec śmiał się i uzupełniał moje braki. W każdą sobotę w stołówce odbywały się wielkie zabawy. Z im-prowizowanym kabaretem, czyimiś występami, z tańcami. Prym w tańcu wiódł Stefan Otwinowski Ś zawsze nieskazitelnie ubrany, niemal wymuska-my, elegancki, szarmancki, grzeczny i miły. A tańczył jak młody Bóg! zazdrośnicy jedynie przypominali, że przed wojną w ten właśnie sposób 31 dorabiał w j akichś rewiach. Sambę przywiózł z Paryża Tadeusz Kwiatkow-ski i natychmiast jego najwierniejszymi uczniami zostali Otwinowski iDygat. I stało się, że uczeń prześcignął mistrza: po jakimś czasie sambowa maestria Otwinowskiego osiągnęła szczyty, a kiedy temperatura zabawy dochodziła do punktu kulminacyjnego, na środek stołówki wysuwano ciężki stół i na nim Stefan Otwinowski demonstrował wymyślne pas krakowskiej samby... Towarzyszył mu „Stasiu" Dygat. Ogromnie zazdrościłam córce Dygatów, że pozwalano jej siedzieć długo w noc przy barze z rodzicami i przyglądać się tym wszystkim niezwykłościom. Władysława, zwana potocznie Dziunią, Nawrocka-Dy-gatowa i jej mąż, jeszcze bez debiutu, ale przez wszystkich już wtedy traktowany jako cudowne dziecko polskiej literatury, należeli do ludzi wyrozumiałych, spolegliwych i jeśli dziewczynka chciała z nimi siedzieć w stołówce, siedziała! Dygatajuż wówczas kochali wszyscy, zwłaszcza panie. Inteligentny, dowcipny, z szerokim gestem, uwielbiający zabawę, taniec, a jak śpiewał! Do podwórza Krupicznej przylegał ogród, nazywany Ogrodem Mehof-fera, stanowił bowiem część posesji należącej niegdyś z domem do ma-larza. Jego syn latem prowadził tu kawiarenkę, by podratować do-mowy budżet. Do tego właśnie ogrodu w upalne wieczory przenosili się stołówkowi goście. Przenoszono także pianino, przy którym siadał Jerzy Broszkiewicz i zaczynał się koncert. Śpiewał, kto chciał, bez względu na to, czy mógł czy umiał. Wśród nich Ś i „Stasiu" Dygat, a niezwyk-łym taperem był Broszek. A kiedy robiło się bardzo późno i bardzo ' głośno, na balkonie drugiego piętra oficyny zjawiał się rozjuszony Jerzy Zawieyski: w długiej koszuli, w imponującej szlafmycy ciskał w ogród, co wpadło mu w rękę. Już widać bardzo musieli mu nocni śpiewacy dokuczyć, jeśli ten łagodny jak anioł człowiek przemieniał się j w ryczącego lwa! Gest Dygata i jego wielkie zamiłowanie do bankietowania znali wszyscy. Nieliczni jednak wiedzieli, że to ,,cudowne dziecko" pracuje, że coś pisze. Dygat swoim zwyczajem brał zaliczki jedną po drugiej i przepusz-czał z wielkopańskim gestem. Kiedy Jezioro Bodeńskie zostało wydane, okazało się, że całe honorarium pisarz zdążył już przehulać! Naj niezwykłej szą parę Krupniczej tworzyli Magdalena Samozwaniec i Artur Maria Swinarski. Byli serdecznie zaprzyjaźnieni, znakomicie się uzupełniali, a ich bon moty weszły na stałe do legendy Krupniczej. 32 pani Madzia przychodziła z Kossakówki jakby „naładowana" swoim domem i całą jego atmosferą, i jeśli tylko umiało sieją właściwie podejść, można było usłyszeć niezwykłe opowieści. O rodzicach, a szczególnie ojcu, o jej z nim podróżach, o znajomościach, kontaktach, rautach, balach... Pamiętam, że usłyszałam wówczas od kogoś (chyba nie można go było liczyć do admiratorów pani Madzi), jakoby miała niechętny, pełen zawiści stosunek do siostry, cudownej poetki Lilki, że istniała między nimi rywalizacja, którą, rzecz jasna, przegrywała autorka Na ustach grzechu... W późniejszych książkach pani Magdaleny odnalazłam jedynie ton zachwytu i uwielbienia dla siostry i jej niepospolitego talentu. I to pozostanie dla mnie bardziej wiarygodnym śladem. Jeśli ktoś mówił źle o pani Madzi, bywał natychmiast przywoływany do porządku przez Artura Marię. Tadeusz Kwiatkowski w swej książce cytuje wiele tego typu anegdot: w czasie jakiegoś wieczoru autorskiego Mag-dalena Samozwaniec czytała swoje utwory. Ktoś ze słuchaczy powiedział, że to słabiutkie. Wówczas Swinarski nawrzeszczał na krytyka i zmusił go do opuszczenia sali. Swinarski szepnął wtedy do ucha Kwiatkowskiego: Ś To istotnie nieładne, ale za to dowcipne! Miała pani Magdalena cudne powiedzonka: „połucznica Bystrzycka", „ekshumowany kociak" Ś o Czajce, „Szekspiłek, Mbliełek, Kuśmiełek" Ś najwięksi „dłamatułdzy". Zyskałam i ja przychylność pani Madzi i pod tym względem nie zgadzała się ona z Arturem Marią. Otóż zabrała mnie na pokaz filmu Jasne lany. Po mniej więcej dwudziestu minutach zaczęłam się kręcić, wiercić, a po dalszych piętnastu wyznałam głośno: Ś Ja wychodzę. Ś To coś niezwykłego Ś opowiadała później pani Madzia. Ś Ona od lazu złozumiała, że to lipa. A ja wciąż czekałam, że coś się zacznie... Masz inteligentne dziecko, panie Kociu... Artur Maria Swiniarski, z wykształcenia germanista i historyk sztuki, pracował w młodości jako grafik i scenograf. Debiutował w poznańskim „Zdroju"jako drzeworytnik. Dopiero później wziął się za satyrę. Człowiek o wspaniałym poczuciu humoru Ś wyrafinowanym, zawsze a propos, ostrym jak szpila, autor paru świetnych sztuk, tłumacz Schillera, był, poza wieloma walorami, po prostu wariatem, nieznośnym chwilami, kiedy indziej prezentował maniery rodem z angielskiego dworu. Był u nas częstym gościem. Uwielbiał moją babkę i matkę. Babkę, z którą w nie-zrozumiały dla mnie sposób umiał nawiązać bliski kontakt i doprowadzić 33 ją do stanu swoistej adoracji, prosił o pożyczkę, gdy w oczy zaglądała mu bieda. I moja babka pożyczała. I wiedziała, że w oznaczonym przez pana Artura terminie pieniądze zostaną zwrócone. Mojej mamie współczuł, że trafiła na takiego męża, że ona Ś taka piękna, taka mądra, taka niezwykła Ś związała swój los z Kotem. Ojca zaś Artur okresami kochał ponad wszystkich, okresami Ś nie znosił. Do mnie natomiast miał od początku stosunek zdecydowanie niechętny i wrogi. Nazywał mnie naj-krócej: „chamski szczeniak". Istniały między nami spięcia, cicha wojna, która nigdy chyba nie została zakończona rozejmem. W stosunkach z ojcem, jak wspominałam, istniały różne okresy: od gorącej przyjaźni i okazywanej czułej serdeczności, po równie jawną wrogość. Z czasujakiegoś przypływu adoracji pochodził przepiękny obraz Zygmunta Waliszewskiego: przedstawiał panią z parasolką i chłopca w bluzie z marynarskim kołnierzem. Nazywał się Spacer albo Przechadz-ka... Wisiał we wszystkich naszych domach Ś w Krakowie w pokoju mamy, następnie w Szczecinie i w Warszawie, także w maminym dużym pokoju. Polubiłyśmy ten obraz, przywiązały do niego, sposobem ojca •"nałyśmy, że wisiał u nas „od zawsze". Budził zachwyt wszystkich przychodzących poza jedną Belą Czajką, która uważała obraz zaprzyjaź-nionego z nią kiedyś Zygi, za najzwyklejszy bohomaz... Tuż przed swoim wyjazdem do Wiednia, bodaj w 1963 roku, Artur Maria pojawił się w naszym alejoróżowym mieszkaniu. Byłam sama, otworzyłam drzwi, zamieniona w słup soli na jego widok. Nie powiedział mi nawet „dzień dobry"... Stałam i patrzyłam najego poczynania. Poszedł najpierw do pokoju mamy, wrócił do kuchni po jakieś zwykłe krzesło, żeby nie włazić buciorami najasne obicie kanapy Ludwik Filip, zdj ął Waliszews-kiego, odniósł krzesło i bez słowa wyszedł. Z obrazem pod pachą... Wołałam, że przecież to prezent, że polubiłyśmy tę idącą kobietę w ciąży... Widziałam go wtedy ostatni raz. Był chudy, postarzały, wymięty. Dość szybko przyszła z Wiednia wiadomość o jego śmierci Ś w nędzy, samotno-ści, opuszczeniu. Na chorobę, na którą wciąż jeszcze nie ma ratunku. Co się stało z Waliszewskim Ś nie mam pojęcia. Pewnie sprezentował ten piękny obraz komuś, do kogo w tamtej chwili zapałał jakimś szalonym afektem. Na żadnej z wystaw Waliszewskiego „naszego" Spaceru nie widziałam... 34 /Ś f, r^/e-^^^-^ ^7,^Śr^ . ^A. M. (&- Takimi dedykacjami opatrywał Artur Maria Swinarski księgi darowane K. I. Gafczyńskiemu. Ta pochodzi z Don Giovanniego Mozarta. Po Arturze Marii pozostało kilka granych do dziś sztuk, wiele anegdot, trochę blaknących wspomnień. W swojej bibliotece mam dwie książki. Jedną jest wyciąg fortepianowy Don Giovanniego Mozarta Ś dar Swinars-kiego dla ojca. Dedykacją są pierwsze takty arii Don Giovanniego zaczynającej się od słów: „La ci darem la mano!" I dalej: „K. I. Gałczyńskiemu A.M.S., sierpień 1949, Jelenia Góra". Ileż mówi to „podaję rękę..." Starczy za całe tomy opowieści na temat przyjaźni, serdecznych więzów, potrzeby bliskości. Obok tej dedykacji, na drugiej stronie (powstała z tego cała „rozkładówka") ojciec przykleił kartę z przepisanym przez siebie fragmentem pieśni Jana Kochanowskiego. A druga książka Ś to cztery utwory dramatyczne z tytułem ostatniej Jego sztuki Sasza i bogowie. Tom został wydany przez paryski Instytut Literacki w roku 1960. Na tytułowej karcie autor napisał: „Jak bogowie Saszy, tak Sasza bogom! Egzemplarz kochanej Natalii Ś Artur. 19X11960". 35 Wśród stałych bywalców stołówki na Krupniczej w mojej pamięci utkwiło jeszcze kilka charakterystycznych postaci. Jedną z nich był Janusz Minkiewicz, od zawsze dla wszystkich Minio. Zaprzyjaźniony z Zarubą był stałym bywalcem, jeszcze przed wojną, w jego i Flory anińskim domu. Wtedy też poznał moich rodziców. Zaruba właśnie zorganizowałjakieś kolejne gromkie przyjęcie na cześć| jesieni i zaprosił na nie Ś opowiadał Ś całe tłumy Minkiewiczów. Oprócz) nich były rydze i cabernet; Nagle, bez zapowiedzi pojawili się moi rodzice.! Nadmiar cabernet-abrau sprawił, że pan domu przedstawił ojca kuzynkom Minia jako znanego portrecistę. Ojciec, wychyliwszy kilka kieliszków zacnego trunku, tak wszedł w rolę, że proponował nie tylko portrety, ale bąkał coś o aktach... W czasie jednego ze stołówkowych posiadów na Krupniczej Ś poza ojcem uczestniczyło w nim spore grono Ś Minio zaczął od tego właśnie zdarzenia. Poza opowiadającym nikt o nim nie słyszał, nikt nie znał. NoJ i stało się. Kilka pań dopytywało się, czy ojciec, aby jest pewien, że nie umif malować?... u Moja przyjaźń z Januszem zaczęła się właśnie wtedy, na Krupniczej^ Byłam niezmiernie dumna, że traktował mnie serio, że nie wymyślał od szczeniaków, miał w zanadrzu jakąś sympatyczną opowieść Ś ileż wtedy usłyszałam o najbliższym chyba Minkiewiczowi człowieku Ś o Świętopeł-ku Karpińskim. A kiedy wyjeżdżał, przysyłał cudowne niespodzianki. Jedną z nich jest zdjęcie: serce, nad nim czerwona gwiazda z sierpem i młotem, dwie skrzyżowane flagi (radziecka i polska), pod sercem napis: „pamiętaj o mnie, Legnica 1948". A w owym sercu Ś Janusz pod jakimś drzewem! Kpił ze wszystkiego Ś z Bieruta i z Wyszyńskiego, z miłości, liryki Choć, boja wiem? Może to tylko była poza? Jakaś skorupa, w którą wła ził, by ukryć swoje prawdziwe wnętrze. Był żonaty z aktorką, Kropką Gosławską, która emigrowała pod koniec lat pięćdziesiątych. Janusz przez chwilę został sam, aż okazało się, że w jego życiu pojawił się ktoś ważny. Mieszkali wtedy w „Halamie", w Zakopanem. Stworzyli tu namiastkę domu, tutaj snuli plany zbudowania czegoś trwalszego. Mag-da miała synka, do którego codziennie telefonowała i mówiła mu, że tak-że bardzo za nim tęskni, że już niedługo wróci i nigdy więcej się nie rozstaną... 36 Ale stało się zupełnie inaczej. Nagle coś się poplątało w jej życiu i poszła sobie gdzieś daleko, skąd nie ma powrotu... A Minio został już całkiem sam. Dziwaczał, chodził każdego dnia do SPATIF-u, wypijał tam swoją porcję alkoholu, opowiadał ze swoją ponurą twarzą jakąś zabawną anegdotę i samotnie wracał do siebie, na Stare Miasto. A potem wychodził już tylko po mleko... Był stuprocentowym pesymistą z dobrym poczuciem humoru. Kiedyś oglądając wystawę obrazów Moniki Żeromskiej powiedział: Ś Nawet niezłe. Ale muszę się z nią ożenić, żeby dać jej jakieś nazwisko! Krystyna Uniechowska napisała piękną książkę o swoim ojcu. Pamię-tam ich oboje z lat krakowskich, pamiętam jakieś wakacje z Krystyną w Śledziejowicach, w Pławowicach, w majątku Ludwika Hieronima Morstina, który pisarz „wypożyczał" mieszkańcom Krupniczej. Jeździliś-my tam na lato, tam miała miejsce moja pierwsza przyjaźń z koniem i pierwsze jazdy konne. I okazało się, że dosiadanie wierzchowca mam we krwi... Zabawne. Dziś wiem, że jeśli zdarzy mi się następny awatar, zajmę się hodowlą koni. Pana Antoniego z lat krakowskich pamiętam jak przez mgłę. Teraz nie wiem, czy na jej przetarcie miała wpływ książka Krystyny czy samoczynne odblokowanie jakichś komórek odpowiedzialnych w mózgu za pamięć. Nie potrafię już tego rozgraniczyć, dlatego nie będę się odwoływać do żadnych obrazów Krakowa i Uniechowskiego. Chcę odnotować jedynie historyjkę związaną z drobiazgiem, który wożę ze sobą po wszystkich domach. Jest to piękny miedziany kufel, z przykrywką, wspaniale płaskorzeź-biony, z mnóstwem dziewczęcych aktów, rączka Ś to także sylwetka dziewczyny. To dar pana Antoniego dla ojca. Siedzieli, popijali, gadali. I nagle rysownik i malarz zauważył na spodzie swego prezentu jakieś ledwo zauważalne „szwy". Tylko tego trzeba było tak wytrawnemu znawcy rzeczy starych i pięknych. Wytłumaczył ojcu, że owo dno zostało dorobione, że zastąpiło stare, które powstało wraz z kufelkiem (bagatela! Ś co najmniej pół litra!). „A to dno jest całkiem nowe, góra Śjakieś lata dwudzieste tamtego wieku" Ś perorował pan Antoni. I obaj zgodnie 'wymyślili następującą historię: 37 mówił dowcipnie: opozycjonista z woli narodu. Prowadził zaciekłe spory z Polewką, niemal skakali sobie do gardeł. Polewka, syn murarza z Białego Prądnika, był dumny ze swego pochodzenia. Uważał, że ludzie, którzy nie wiedzą nic o pracy fizycznej, mało są warci. Zobaczył kiedyś, jak młodziutki Ludwik Jerzy Kem sam sobie pierze koszulę, i z rozczuleniem powiedział: Ś Nieboraczek, to pan jest z naszych!... Nie znosił kawiarni Ś uważał je za relikt mieszczańskiej kołtunerii bluźnił, wymyślał, gadał i gadał, i pocierał brodę. Do przystojnych trudno go było zaliczyć, za to serce miał parokrotnie większe od innych. Zadziwiły go kiedyś zakonnice, zdające egzaminy na studia, aby mó potem uczyć religii w szkołach. Egzaminował je także i Adam Polewka, a później na Krupniczej relacjonował: Ś One są tak obkute w marksizmie, że to się w głowie nie mieści! Znają nazwiska wszystkich, nawet najdalszych krewnych Stalina. A jednak zagiąłem je Ś na Biblii, na Starym i Nowym Testamencie! Kłócił się z Kisielewskim, sprzeczał, wymyślali sobie wzajem. Ale kiedy publicystę „Tygodnika Powszechnego" trzeba było bronić za obrazę Stalina („Stalin znów coś głupiego napisał"), nikt inny, tylko Adam Polewka pierwszy wystąpił z obroną. I obronił swego stałego adwer sarza. Razem też napisali uroczą sztukę, graną w najpiękniejszej w Krakowie scenografii: w Barbakanie. Tytuł: Igrce w gród walą. Autor Ś Adam Polewka, muzyka Ś Stefan Kisielewski. | Pierwszym dzieckiem urodzonym na Krupniczej był Jan Polewka Ś do dziś mieszkający na Krupniczej, scenograf i dyrektor Teatru Groteska, tego samego, którym przez lata tak cudownie zajmowali się Jaremowie. Drugim dzieckiem Krupniczej była Monika Kwiatkowska, córka Haliny i Tadeusza. Kwiatek, jak go popularnie nazywano, odkupił od Wojciecha Żukrow-skiego wielki motocykl i stał się w ten sposób pierwszym zmotoryzowa-nym pisarzem na Krupniczej. Żukrowski jeździł nim po Katowicach, do których przeniósł się po krótkim postoju w Krakowie. Był już opromie-niony sławą wspaniałego debiutu Ś tomem opowiadań Z kraju milczenia' A jeszcze „Przekrój" drukowałjego śliczną powieść Porwanie w Tiutiurli' stanie, czytaną wieczorami głośno przez mamę. To od tamtych lat tak2 i Wojtka zaliczam do kręgu ludzi dla mnie ważnych, bliskich, serdecznych znajomych. Cenię jego pisarstwo, podziwiam piękny, bogaty język. Kiedyś w czasie pobytu w warszawskim mieszkaniu Żukrowskich, isarz pokazał mi tom wierszy ojca z następującą dedykacją: „Gdy Bóg będzie naprawdę w dobrym humorze i zapyta mnie: Ś Jak się nazywasz? Odpowiem: Ś Karakuliambro. Ś A gdzie mieszkasz? Ś W Tiutiurlistanie. Wojciechowi Żukrowskiemu z serdecznym uściskiem serca: K. I. Gałczyński". I ja mam dla Wojciecha taki sam uścisk. A teraz relacja Tadeusza Kwiatkowskiego z pewnej wyprawy przez nocny Kraków: „Pod nocnym lokalem źCyganeria» stała samotna dorożka. Dorożkarz słysząc nasze śpiewy i głosy, pełne zachwytu nad utopionym w nocy letniej Krakowem, zaprosił nas do swej dryndy, zaciął biczyskiem konika i pozwoliliśmy mu się unieść w krakowski przestwór. I zaczęły się cuda. Dorożkarz miał sumiaste wąsy, nosił melonik na bakier, wszystko przepisowo jak w wodewilu. Galopując przez puste ulice odwracał się na koźle do nas i mówił wierszem. Autentycznym trzynastozgłoskowcem, z klasyczną cezurą po siódmej zgłosce. Siedzieliśmy zaczarowani. Wiersze brzmiały mniej więcej tak: Patrzcie tutaj, przed nami Maryjacka Wieża, co otwiera Polakom niebiosa na ścieżaj. Jechaliśmy urzeczeni. Konstanty od czasu do czasu kuksał mnie w bok z radości. Mijając plac Wszystkich Świętych, dorożkarz wyrecytował: Na prawo mamy Ratusz, gdzie w pewnych okresach siadają miejskie rajcę na swoich sedesach. Zmrużył do nas oko i popędził konika prosto na Wawel. Nad Grodzką wisiał wielki księżyc i siwek galopował z nami prosto w niego. Tuż przed jego nosem skręciliśmy pojazdem na wawelskie wzgórze. Zatrzymaliśmy się dopiero przed zamkniętymi wrotami. Dorożkarz zlazł z dryndy * "machnął przed nami melonem: 40 41 Ś Wawel! Panowie prezesi, wysiadać! | pozostał w literackiej legendzie. Jeździłam jego pojazdem dwukrotnie, Otoczyła nas noc. Konstanty usiadł na barierce i balansował w powie||iigdy nie mówiac mu' kim l€stem' słuchałam jego uroczych rymowanek, rzu nogami. »ozmowy z koniem w rodzaju: Gadam wierszem, co czyni w Polsce już niewielu, a najlepiej się gada w nocy na Wawelu! , -1| Ś stwierdził dorożkarz, ruszając wąsami. Nastąpiła pomiędzy nami sztama. Objęliśmy się w trójkę i gadaliśmy wierszem wszystko, co nam ślina przyniosła na usta. O smoku i Samuelu) Zborowskim, o Piłsudskim i panieńskich wiankach, o wyborowej i smutku. Nagle Konstanty złapał mnie mocno za ramię. Odwróciłem się. Kori porzucony samopas pragnąc posilić się trawą, pociągnął za sobą dorożkę, wysoko aż na wawelską skarpę. Czarna drynda zniknęła w cieniu rozłożystego kasztana i tylko poczciwy siwek na tle ciemnej skarpy unosił się, jak nam się wydawało, w powietrzu. Ś Zaczarowana dorożka! Ś powiedział półgłosem Konstanty i potem dorzucił: Ś Zaczarowany koń! Ś I ja zaczarowany! Ś rzekł poważnie dorożkarz i wszyscy roze śmieliśmy się ze szczęścia. H, A potem pojechaliśmy na Skałkę, by zbudzić Wyspiańskiego, a potem na Bielany straszyć mnichów w ogrodzie, a potem na Kopiec Kościuszki Słońce zastało nas na Rynku i ranny hejnał zawrócił nas do domu. drodze czytaliśmy szyldy i było nam dobrze". A za jakiś czas w „Przekroju" przemawiał mistrz Onoszko: Misiu, bij kopytami ładnie, abyśmy gadali składnie. łbo: Ś Póki dorożka dorożką, a koń koniem, dyszel dyszlem, póki woda płynie w Wiśle, jak tutaj wszyscy jesteście, zawsze będzie w każdym mieście, zawsze będzie choćby jedna, choćby nie wiem jaka biedna: ZACZAROWANA DOROŻKA ZACZAROWANY DOROŻKARZ ZACZAROWANY KOŃ. Od tamtego dnia krakowska dorożka stojąca na Rynku pod Wawelemnależała do najsławniejszych w Polsce, a j ej właściciel, Jan Kaczara, wszedł Widzi pani, jaki mój Misio usłuchany. Misiu, dam ci cukiereczka, daj ty mi dziubeczka. Słuchałam opowieści o jego życiu, o pewnej niezwykłej wyprawie na Wawel z wielkim poetą, o jego domu przy ulicy Dobrego Pasterza, o historii dorożkarstwa, którą pisał wierszem, trzynastozgtoskowcem Ś ak się należy... Ta historia nigdy nie powstanie. Jan Kaczara mając siedemdziesiąt trzy ata zmarł w Krakowie 23 stycznia 1980 roku. Tego samego dnia wypadało siedemdziesięciopięciolecie urodzin autora Zaczarowanej dorożki. Raz jeszcze losy tych dwóch panów skrzyżowały się gdzieś w gwiazdach. I jeśli kiedyś, po latach, w jakąś księżycową wygwieżdżoną noc zakochani usłyszą na niebieskim gościńcu turkot drewnianego pojazdu, będą wiedzie-li, że to przejechała ZACZAROWANA DOROŻKA ZACZAROWANY DOROŻKARZ ZACZAROWANY KOŃ Ś i on Ś zaczarowany poeta. Na Krupniczą w ostatnich latach nie zaglądałam. Ze starych mieszkań-^w nie ma już chyba nikogo, poza sędziwą Anielą Kottówną; pomalowa-ny na biało parter, reklama coca-coli... Nie, to zupełnie nie to. Tam Powinna być duża tablica informująca, że w tym domu Jerzy Andrzejewski napisał Popiół i diament. Konstanty Ildefons Gałczyński Ś Zaczarowaną 42 43 dorożkę, Jerzy Szaniawski Ś Dwa teatry. I że jeszcze trzydziestu siedmiu wieszczów ozdobiło polską literaturę podobnymi trzydziestoma siedmio ma perłami. Przez klatkę schodową, podwórze. Ogród Mehoffera przechodzą ii cienie. Jest cicho, pusto. I ta bezsensowna reklama... I gdyby nie pełi serca, wdzięku, cała przesiąknięta duchem tamtej Krupniczej książ] Tadeusza Kwiatkowskiego Niedyskrętny urok pamięci, historia tamtego czasu przeminęłaby, spłowiała, zetlała, a adres Krupnicza 22 przestał) cokolwiek znaczyć. Czy dużo jest takich miejsc w Polsce? Wędrówki z Szatanem Mam taki pamiętnik, jaki miewają Ś chyba i dziś Ś wszystkie nastolatki. Mój ma drewnianą brązową oprawę, na niej piękne wyrzezane szarotki i liść paproci. Widomy znak, że został kupiony w Zakopanem. Dostałam go od ojca i jego wpis otwiera kilkadziesiąt innych, na ogół typowych dla tego rodzaju notatników Ku pamięci... Ojciec zaś napisał, oczywiście swymi dużymi literami i oczywiście zielonym atramentem: „Jeśli zawinisz, bierz winę na siebie, nie zwalaj jej na innych. Tat. 7 I 49, Warszawa". Nazywałam go Tatem. Przeglądając po latach tę sympatyczną pamiątkę, znalazłam kilka innych wpisów od ludzi kiedyś mi bliskich. Lidia Zamków napisała: „Kirusi malutkiej, grzecznej, potulnej, pokor-nej, pobożnej, posłusznej, nieśmiałej, z prośbą, żeby się choć trochę rozruszała i przestała być aż tak wzorowa. Lidia Zamków, Stor-czykŚZakopane, 6 I 49". Z tego wpisu niezbicie wynika, że musiałam być dobrym ziółkiem, jeśli nawet ktoś tak energiczny jak Lidia mógł mieć ze mną pewne kłopoty... Przyjaźń z Lidką zaczęła się, rzecz jasna, na Krupniczej. Pojawiła się tam jako aktorka w towarzystwie Macieja Słomczyńskiego. Jego wojenne Przygody były tak barwne, że przy stole, gdzie siadywali, było cicho jak makiem zasiał. A Słomczyński opowiadał o konspiracji i AK, o Pawiaku 1 o żandarmerii amerykańskiej, w której służył, o jakichś ucieczkach i pościgach Ś wszystko rodem z sensacyjnego Filmu amerykańskiego. Nie wiem, co w jego opowieściach było prawdą, co literacką fikcją. Znany był Słomczyński jako autor kilku całkowicie wykluczających się życiorysów, 45 składanych w latach pięćdziesiątych w różnych krakowskich instytucjach. Zrozumiałe, że ton owych wyznań, pewne akcenty, ich rozłożenie zależne były od ogólnej sytuacji w tamtej Polsce. A może to także legenda tworzona przez arcydowcipnego i inteligentnego pisarza? Nie wiem i właściwie nie chcę wiedzieć. Później Słomczyński zasłynął jako autor sensacyjnych opowieści z l; wojny, następnie jako twórca sławnego Joe Alexa i j ego serii kryminałów wreszcie został wielkim tłumaczem Ś między innymi Szekspira, Miltona Joyce'a. W latach siedemdziesiątych dokonał karkołomnego dzieła ^ przekładu całości utworów Williama ze Stratfordu. Jednak dziś nasa teatry nie korzystają z jego przekładów, bowiem obowiązuje moda na tłumaczenia Barańczaka. On ma szekspirowski copyright. Ma dziś A jutro? Wiemy, że moda to coś kapryśnego, ulotnego, więc... Lidia,jak wspominałam, była najpierw aktorką. Debiutowała przecież jako Isia w Weselu. Za nią już był okres lubelski Ś występy w Teatrze Wojska Polskiego, teraz grała w Krakowie. Aktorką pozostała zresztą do końca życia, jednak do grania zabierała się coraz rzadziej. A szkoda, jeśli przypomnimy sobie jej niezwykłe kreacje Ś jak Klarę Zachanassian w Wizycie starszej pani Durrenmatta. Była zmysłowa, jak to Lidia, pociągająca, z burzą rudopłomiennych włosów. Cena, jakiej żądała za dobrobyt małego miasteczka, stawała się jeszcze wyższa. Inną niezapom-nianą rolą Zamków była matka Courage. Ale wówczas, gdy pojawiła się na Krupniczej, już pociągała j ą reżyseria, już studiowała, za chwilę będzie miał miejsce jej reżyserski debiut. I przez całe swoje teatralne życie była przede wszystkim reżyserką Ś inteligentną, wrażliwą, pełną pomysłów. Trzymała swoje zespoły krótko, jej język stanowił barwną mieszaninę dosadnych a krótkich żołnierskich wyrażeń używanych wyłącznie przez mężczyzn, i to wówczas, gdy wiedzą, że są sami. U Lidii owe słowa, niezbyt pasujące do ust niewieścich, były czymś niemal przyrodzonym, całkowicie naturalnym. Zatem w zespołach, z któ-rymi pracowała, zawsze przewodziła, nikt jak ona nie umiał lepiej wyłożyć swoich racji, wpoić przekonania, że to, co proponuje aktorowi, stanowi dla niego jedyną możliwość. I osiągała to, co zamierzyła. Jej reżyserski debiut, jak mi to po latach opowiedziała, miał miejsce w roku 1948 w księgarni, opodal Rynku, w pobliżu Kościoła Mariackiego, gdy ojciec podpisywał swój tomik Zaczarowana dorożka. Albo cała impreza była źle rozreklamowana, albo wierni dotychczas poecie czytelnicy 46 nagle zawiedli Ś w każdym razie na owo spotkanie przyszło kilkanaście osób. Lidia zdecydowała, że jej ukochany poeta nie może czytać wierszy tak małemu gronu słuchaczy. Przeprowadziła K.I.G. do drugiej małej salki, zamknęła wejście do księgarni w ogóle, stanęła przed nim i na-pływającym przygodnym klientom wytrwale tłumaczyła, że wewnątrz poeta, K.I.G., podpisuje swój najnowszy tom wierszy, ale że zostało mujuż mało egzemplarzy, a wewnątrz panuje nieopisany ścisk, ona zadecydowała chronić ukochanego poetę przed uduszeniem i wpuszczać będzie dopiero wówczas, gdy łowcy autografów, już znajdujący się w księgarni, opuszczą ją innymi drzwiami. „I wyobraź sobie, że cudownie się udało Ś mówiła ze śmiechem. Ś Zebrałam sporą grupkę, potem w taki sam sposób jeszcze kilka... Cały stos Zaczarowanych dorożek z uroczymi dedykacjami trafił do zachwyconych ludzi; twój ojciec nie bardzo rozumiał, skąd nagle taka frekwencja..." Taka właśnie była Lidka. Wpis do mojego pamiętnika wiąże się z naszymi wyjazdami do Zakopanego. Lidia brała mnie, kiedy jechała z kimś w góry, ja miałam być dobrym dzieckiem, w niczym jej nie przeszkadzać, pojawiać się jedynie na posiłkach, a dalej radzić sobie, jak umiałam. No i radziłam, co widać ze słów przez moją opiekunkę napisanych... Z tamtego beztroskiego okresu, poza owym zabawnym wpisem, mam dwa zdjęcia. Na jednym, niestety nieostrym, robionym we wnętrzujakimś kiepskim aparatem, bez odpowiedniego światła, Lidia jest duszona przez ojca: uśmiechnięta, wręcz zachwycona. Na drugim, zimą Ś przed Koś-ciołem Mariackim stoją: Jan Samuel Miklaszewski (także mam jego wpis we wspomnianym pamiętniku) i ojciec, a Lidka Ś w środku. Mam także jej malutki czterostronicowy szkic nowelki? scenariusza? widowiska? słuchowiska? Ś nie mam pojęcia. Rok 1945, ciągnący do Polski repatrianci, j akiś Janek opiekuj ący się grupą zdeprawowanych przez wojnę dzieci sierot, jakaś Katia i jakieś uczucie między nimi. I dołączony do tego szkicu list Lidii, jak mniemam pisany w Zakopanem: „Kot Ś oczywiścieŚ trzeba jakoś rozprowadzić ten duecik JanekŚKatia, tzn. Ś oczywiście tylko poddać ton tej parki. I w ogóle, kochany, pokombinuj Jakoś ładnie. Kot Ś to nasze przyszłe dziecko. Lidia. Twoje prawdziwe na razie pod moją opieką. Bądźcie o nie spokojni". Inne zdarzenie z tamtego czasu. Lidia właśnie wróciła z Moskwy, gdzie przebywała na miesięcznym stypendium. Oczarowana teatrami, aktorami, 47 baletem, metrem, muzeami, nowatorstwem pedagogiki artystycznej, s;a cunkiem, z jakim traktowani są artyści, opowiada i opowiada. Wśróc milczących słuchaczy jest i Adam Polewka, który po wszystkich entuzjaz mach Lidii pyta: Ś A bułki tam po ile? Lidia najpierw związana była z Teatrem Słowackiego, później zol Starym. Później miał miejsce-jej sławny epizod w Gdańsku. To właśnie Lidia Zamków pojawiła się w Teatrze Wybrzeże z grupą takich młodych nieznanych, jak Cybulski, Herdegen, Kobiela, Goliński. To wtedy w jej teatrze kierownictwo literackie spoczęło w rękach Konstantego Puzony i Leszka Herdegena. To wtedy wreszcie Lidia Zamków w sezo-lie 1953/1954 zrealizowała z dziesięć wspaniałych przedstawień z Barbarzyń-cami Gorkiego i Tragedią optymistyczną Wiszniewskigo. Sama zagrała komisarza bolszewiczkę. Wspaniale zagrała, przywódcę anarchistów Ś Zbyszek Cybulski, Aloszę zaś Ś Leszek Herdegen. Był to głośny spektakl, który Lidia Zamków prezentowała na wielu scenach, w wielu miastach, a który przekonał opornych do jej talentu wielkiego jak morze. Tę Tragedię optymistyczną będę pamiętać do końca życia, podobnie jak rudą Klarę Durrenmatta. Po roku, kiedy wraz z Kaliną Jędrusik i Leszkiem Herdegenem odeszła z Gdańska (on do Krakowa, one do Warszawy), raz jeszcze zrealizowała Optymistyczną w Teatrze Dramatycznym. Kolejnym bohaterem był mto-dy, szczupły Bogusz Bilewski... Zawodowe życie Lidii znaczył sukces. Nie osiągnęła go jednak w życiu prywatnym. Przezjakiś czas była żoną Słomczyńskiego, miała z nim syna, Piotra. Małżeństwo rozpadło się. Wyglądało, że takie dwie indywidu-alności nie mogą stanowić harmonijnego stadła. Głośne były jej ulotne związki z różnymi mężczyznami. Przez jednego chciała się nawet żegrać. z życiem... ; W tym zawodzie alkohol jest w stałym użyciu Ś na rozluźnienie, na otwarcie się (bez niego nie ma przecież wielkiego aktorstwa), na prze-zwyciężenie kompleksów, na wszystko. Dużo alkoholu. I Lidię prześladował jakiś piekielny pech, że właśnie trafiała na mężczyzn, którym ten bodziec byt szczególnie potrzebny. Stąd kłopoty, nieszczęścia, szamotanina. Aż spotkała ślicznego chłopca, wtedy już aktora. I zaczęła go lepić. \i 48 Dziadek" Ś pierwsze skrzypce na dworze gtanisł awa Augusta, olej, malarz Kazi- mierz Sobiński Wanda Łopuszyńska i Kon- stanty Galczyński na wydecz- ce w Pieskowej Skale około '902 roku Wanda Gałczyńska, matka poet 1907 rok Rodzina Galczyńskich w Moskwi Z prawej Ś ukochany brat Kos ka Ś Mieczysław Zenon, 1915 roi Ciocia Stasia" Ś Stanisława Bergerowa, Wiera Awałow z domu Snaksarew, matka starsza siostra Wandy z Łopuszyńskich Gal- Natalii Gałczyńskiej, Kalisz, 1906 rok czyńskiej Konstanty Mikołaj ewicz Awałow, mój "riad, spadkobierca starego gruzińskiego ro- 'iu Borżomich, 1906 rok K. I. Gałczyński w Wilnie, 1937 rok Poeta z córką, Anin, 1939 rok ulepiła wielką aktorską indywidualność. Leszka Herdegena. Leszek nie od razu trafił do teatru. Najpierw był poetą, kierował działem literatury współczesnej w Wydawnictwie Literackim. To on odkrył Mrożka Ś przy-szły autor Tanga debiutował w „Przekroju" jako reporter; Mrozek satyryk, narodysta, autor „Postępowca", pojawił się dzięki Herdegenowi w „Dzien-niku Polskim" w roku 1956. Później miał miejsce gdański epizod, po roku powrót do Krakowa, gdzie w ,, Życiu Literackim" zajmował się krytyką i grywał. Od roku 1956 jednak poświęcił się teatrowi całkowicie. I tu stworzył setki wielkich, pamiętnych kreacji. I tych dwoje Ś Lidia i Leszek Ś zostali ze sobą. Na początku lat siedemdziesiątych, w Warszawie, Leszek zabrał się do budowania domu, w którym wreszcie zamieszkali we trójkę: Lidia, Piotr i on. Był czułym, niezwykle troskliwym opiekunem Piotra, dobrym przyjacielem, wytraw-nym pedagogiem. Syn Lidii bowiem miał pewne wady w rozwoju, wymagał zwiększonej uwagi, serca, troski. I to wszystko od Leszka otrzymywał. Ostatni raz w teatrze widziałam go na Małej Scenie Powszechnego. Grał z Elżbietą Kępińską w kameralnej, dobrze napisanej sztuce Otwórz drzwi Krzysztofa Choińskiego. Prowadzili ze sobą ściszony dialog, w któ-rym nie było kwestii nie odbitych przez partnera, pustych spojrzeń, zalegającej nagle głuchej ciszy. Byli rodzicami, a ich córka popełniła samobójstwo. W dialogu tych dwojga zawierało się wszystko: wzajemne oskarżenie, zaprzepaszczone uczucie, przegrane życie. Po mistrzowsku pokazana tragedia przeciętnych, szarych ludzi. A potem Leszek przygotował, z pomocą Lidii, monodram Niobe. I jeździł z nim po całej Polsce. I trafił do Torunia. I tam, z zawałem, transportowany do Warszawy, umarł. Był rok 1980. Byłam u Lidii w jej dużym domu na Sadybie. Przerwała swoje mono-dramowe wojaże ze spektaklem WróbelkaŚ rzeczy o Edith Piaf. Chodziła po domu i suchym głosem, w którym niebyłe już jednej łzy, powtarzała: Ś To wszystko zbudował mój szeryf. Zobacz, jakie to wielkie. Po co nam z Piotrem taki duży dom. Spójrz na Piotra, on nie chce tej śmierci przyjąć do wiadomości. On też został bez swego szeryfa.;. Do teatru już nie wróciła. Dwa lata później powędrowała za Leszkiem. Do Zakopanego jeździłam często. Z rodzicami, z Lidką, albo po prostu do zaprzyjaźnionego domu Haliny i Antoniego Kenaró^y. Jeśli z rodzicami Ś 4 Splątało się, zmierzchło 49 to na ogół stawaliśmy w „Halamie", pensjonacie Zizi H., który slawn tancerka wynajęła ZAIKS-owi. Początkowo mieścił się on przy ulic Piłsudskiego, następnie Ś 15 Grudnia, obecnie znów jest na starej ulicy Naczelnika. Jedzenie było tu znakomite, warunki wypoczynku takż wszędzie blisko Ś i na spacer, i do centrum. I pod ręką zawsze doborowe towarzystwo. W saloniku stał fortepian, na którym w tamtych powojen nych czasach, w okresie krótkich wakacji, pod surowym okiem mam ćwiczyła Barbara Hesse-Bukowska. Na ścianie owego reprezentacyjnego pomieszczenia wisiał portret właścicielki Ś cały w słodkich błękitach. Nie wiem, czyjego był autorstwa ojcajednak drażnił przeogromnie, toteż ilekroć tam wchodził, najpierw ó' portret odwracał tyłem do widza i wówczas, uspokojony już, siadał i zaczynał pogwarkę z kimś z gości. Kiedy jeździłam sama, czasami mieszkałam w Sobczakówce, u Kena rów. W domu gościnnym, dużym na tyle, że bez przerwy przewijały się przez niego tłumy gości. Miejscowych i przyjezdnych. A pani Halin znosiła to wszystko ze stoickim spokojem, więcej Ś z uśmiechen Częstowała tym, co miała, a na ogół miewała niewiele, domowi Kenarów bowiem powodziło się raczej kiepsko. Antoni chorowałJego rzeźb nikt nie kupował, stale miał jakieś konflikty z miejscową władzą, że wprowadza do kierowanej przez siebie Szkoły Przemysłu Drzewnego nowe metody kształcenia. Dziś szkoła nosi imię Konara, a ów niezwykły artysta i pedagog „wypuścił" spod swych skrzydeł wielu autentycznych artystów Ś na przykład Hasiora, Rząsę. Był nietuzinkową osobowością. Ona to właśnie przyciągała do Sob-czakówki tłumy przyjaciół Ś młodych i starszych. I toczyły się wciąż zaczynane od nowa spory o sztukę, o jej wartość najwyższą, o sens, o piękno, jakby wokół nie było niby-sztuki, niby-teorii, niby-artystów. Miał wiele pasji. Góry, które, gdy go poznałam, stały się, ze względu na chorobę, miłością minioną. Rzeźba. Bogactwa jej form poszukiwał we wszystkim: w plastelinie, gipsie, korzeniach, kamieniu. Rzeźbił dziewczyny i ptaki. Kłody drzewa zamieniał w piękne, niepowtarzalne meble ogrodo we, właściwie Ś w formy w zielonej przestrzeni. I trzecia miłość Ś jego uczniowie. Zastępował im matkę i ojca, otaczał czułą troską, rozbudzał ich wrażliwość i potrafił wydobyć z nich wszystko, co wartościowe. Myślę, że tak ze swymi uczniami postępowali mistrzowie renesansu. Z tego niezwykłego domu zapamiętałam także milkliwego chłopaka 50 który do szkoły Kenara przyjechał jako nowosądecki stypendysta. W Za-kopanem miał się uczyć „na stolarza artystycznego". Ale Kenar wiedziony nieomylnym instynktem szybko odkrył przeogromne talenty drzemiące w chłopcu. I nie pomylił się. W 1952 roku złożył egzamin u swego mistrza i powędrował na dalsze studia do stolicy. Ale jak jego mistrz, po latach nauki, także do Zakopanego powrócił. Tym chłopcem był Władysław Hasior. Dom Kenarów Ś to wspomnienie serdeczności, ciepła, piękna. To ich mała córeczka Ś Urszula, dziś sławny scenograf. To córka pani Haliny z pierwszego małżeństwa Ś Dunia Micińska-Zagórska, najsławniejszy witkacolog, edytor Aleksandra Wata i swojego nieco zapomnianego ojca Ś Bolesława Micińskiego. Sobczakówka wreszcie Ś to przede wszystkim dom pięknej, zawsze uśmiechniętej, dobrej i przyjaznej ludziom pani Haliny, zabiegającej dziś, razem z Urszulą, o znalezienie pieniędzy na ratowanie przed niebytem glinianych rzeźb Antoniego Kenara oraz na urządzenie, przynajmniej w części Sobczakówki, małego muzeum opowia-dającego o tym wspaniałym artyście, rzeźbiarzu i pedagogu. Myślę, że tego doczekam. Zawsze, ilekroć stawaliśmy w „Halamie", z samego rana, pod oknem, słyszałam ten sam, dobrze znajomy okrzyk: Ś Szatanie, wracaj! To Kornel Makuszyński przywoływał czarnego spaniela, który swoim starym zwyczajem za „Halamą" dawał dyla w las. Tego promiennego pisarza znałam chyba także „od zawsze". Ojciec darzył go miłością ucznia, wielbił jego dobry, pogodny uśmiech i pamiętał, że to u niego, u pana Kornela, debiutował w efemerycznym pisemku „Twórczość Młodej Polski", gdzie pisarz pełnił rolę kierownika działu poezji. Od tamtego czasu ojciec z wielką czułością nazywał pana Kornela „Łysoniem rzewnym"... Makuszyński był dla mnie postacią jednoznacznie związaną z Zakopa-nem. Jak Kenarowie, Żuławscy, Bujakowie, Marusarzowie. Związki pisarza z tym uroczym kiedyś miejscem zaczęły się jeszcze przed I wojną. Znał to miasteczko doskonale, rozumiał jego mieszkańców. Kochał zwierzęta, dzieci i góralskie bajania. Był jedynym chyba znanym mi Honorowym Obywatelem Zakopanego i Honorowym Góralem! 51 W czasie, kiedy poznałam pana Kornela, był to rok 1946, jego książki^ ukazywały się jeszcze. Cisza i zapomnienie ze strony wydawców przyszły po roku 1947 i trwały do śmierci pisarza. Oficjalna krytyka uznała jego książki za prozę karmiącą czytelnika łatwym, sentymentalnym humorem, schlebiającą drobnomieszczańskim gustom. Ale do kraju wracały przed-wojenne wydania jego powieści, krążyły w odpisach i w ten nieco dziwny sposób młodzi poznawali twórczość pana Kornela. I pisali listy Ś z kraju i z zagranicy, na adres „Opolanki", domku, w którym pisarz zamieszkał po powstaniu, kiedy to stracili z żoną wszystko Ś starą, bogatą bibliotekę, rękopisy, trochę dobrego malarstwa. Tu, w „Opolance", zaczynał raz jeszcze budowę swego domu od początku. Dla czytelników jego starych wydań Panny z mokrą glową czy Awantury o Basie, zwłaszcza za granicą, te książki stanowiły ważny łącznik z krajem. A pisarz był z owych listów dumny, sprawiały mu autentyczną radość. Dzięki nim wierzył, że złe czasy miną jak niepogoda w górach. Starym zwyczajem każdego dnia przychodził do małej kawiarenki „Dziurka" Ś mniej więcej naprzeciwko hotelu Karpowicza, gdzie spoty-kał przyjaciół, gdzie gadało się o wszystkim i o niczym, i grywało w ulubionego brydża. Zjawiała się kelnerka, pisarz zamawiał kawę. Ona uściślała: Ś Duża czy mała? Ś Czy pani nie wie Ś grzmiał na całą salkę pan Kornel Ś że na dużą mnie nie stać?! Minął jakiś czas i do „Dziurki" wpadł, nie wszedłŚ wpadł z furią pan Kornel. I od drzwi zaczął wołać do swych stolikowych przyjaciół: Ś Wyobraźcie sobie, listonosz przyniósł mi dziś list i przekaz na dwieście złotych. Od jakiejś pani ze Szczecina. Czytajcie Ś rzucił, sapiąc ze złości, kartonik na stół. Jego współbiesiadnicy wzięli do ręki ów list i głośno przeczytali: „Żeby kochanemu Panu nie brakowało na kawę". I dalej, gdy wszyscy już zrozumieli powód furii tego anielskiego człowieka, ciągnął z błyskiem w oku: Ś Czy tojajuż nie mogę pożartować? Czy każdy musi słuchać, co mówię? Wraz z Marianem Walentynowiczem był autorem pierwszego pol-skiego komiksu, wydawanego dziś w milionowych nakładach. Dla dzieci zorganizował pod skocznią wielkie zawody o puchar swego rogatego przyjaciela. Brałam i j a w nich udział. Nie liczyło się miejsce, ważne było 52 uczestnictwo w owych zmaganiach, którym patronował Koziołek szukają-cy Pacanowa. Te zawody rozgrywane są i dziś. Dostałam od pana Kornela Bezgrzeszne lata, które później oprawiłam w zielony półskórek. A dedykacja brzmi: „Mojej drogiej Kirusi, ale kochać mnie musi. Kornel Makuszyński, Zakopane, 1946". Przytaczam gdzieniegdzie ciekawsze dedykacjeŚ ojca ijego przyjaciół. Wspominając promiennego „Łysonia rzewnego", nie mogę nie zacytować rady, jakiej udzielił pisarz młodemu, początkującemu poecie, K.I.G. Otóż ta wielka tajemnica maestra Kornela alias Makuszyńskiego brzmiała: .Panie Kociu! Niech pan pamięta całe życie unikać dwóch rzeczy: dedykacji i polityki!" Przewinęło się przez te kartki nazwisko Karpowicza. Miał on w Zako-panem jeden z pierwszych większych hoteli, na Krupówkach, w samym centrum miasta, do którego ściągali ludzie z całej Polski, aby poznać miejsce owiane literacką legendą. Tworzyli ją i Żeromski, i Żuławski, i Sienkiewicz, i doktor Chałubiński, i Modrzejewska, i Witkacy, i Kasp-rowicz, i rzesza malarzy. Wszyscy stawali w hotelu Karpowicza, zwanego Karpiem,jadali wjego równie sławnej restauracji i nie zawsze starczało im funduszy, zwłaszcza malarzom, na zapłacenie sporych nieraz rachunków. Zostawiali więc swoje obrazy, rysunki. Tak rodziła się duża i ciekawa galeria starego Karpowicza, także jedna z atrakcji ówczesnego Zakopane-go, o którym pan Kornel napisał kiedyś: „Słynni geografowie z Rornerem na czele twierdzą, że Zakopane to jest zapadła dziura; z lewej strony Giewont, z prawej Gubałówka, a w środku deszcz". To prawda. Zakopane ma to do siebie, że albo pada, albo zaraz zacznie siąpić. W jeden z takich szarych od deszczu dni poznaliśmy z mężem Adama Karpowicza, syna sławnego Karpia. Mieszkał obok hotelu, który jeszcze funkcjonował, natomiast w sławnej niegdyś restauracji mieścił się już popularny do dziś cocktail-bar. Pan Adam, u którego gościliśmy parokrotnie na miłych kolacjach z niezwykłymi nalewkami roboty gos-podarza, pokazał nam wreszcie kolekcję rysunków Sichulskiego, które w wiadomy sposób trafiły do Karpowicza ojca. Pan Adam pragnął ją sprzedać. Była to kolekcja cudo! Karykatury najsławniejszych postaci międzywojnia Ś polityków, artystów, wojskowych, sportowców, scenki rodzajowe, portreciki. Sami chcieliśmy parę kupić, ale, co zrozumiałe, pana Adama interesowała sprzedaż kolekcji w całości. Obiecałam poszukać kupca. Wydawało mi się, naiwnej, że na przykład Muzeum Narodowe 53 w Warszawie z radością powiększy swoje zbiory grafiki o rysunki Sichulskiego. Rozmawiałam z profesorem Lorentzem. Ale powiedział mi krótko, że nie ma pieniędzy. Pytałam u paru podobnych dyrektorskich postaci, wszędzie z tym samym skutkiem. Muzeum Karykatury Eryka Lipińskiego nie istniało wówczas nawet w pomyśle. Moje pośrednictwo w sprzedaży kolekcji rysunków Sichulskiego na tym zostało zakończone. Wymieniliśmy z Adamem Karpowiczem kilka listów, parę telefonów. Po latach dowiedziałam się, że rysunki te Ś a z pewnością i inne dzieła sztuki Ś kupiło od syna Karpia Muzeum Tatrzańskie. Myślę, że to najwłaściwsze miejsce dla tej kolekcji. Panu Kornelowi zawdzięczam także poznanie „Harendy" i pani Marii Kasprowiczowej. Przywiózł mnie tu, do Poronina, jakiegoś słonecznego lata 1949 roku. To wtedy, w kwietnym ogrodzie „Harendy" odnalazłam kwiat mego anińskiego dzieciństwa Ś płomienne nasturcje. Po latach usłyszę od pani Marii, że zapamiętała mnie właśnie przez te kwiaty. Drżała o nie, bowiem należały do ulubionych jej męża, sadził je, pielęgnował, opisywał. A ja, nieświadoma tego wszystkiego, rwałam je, nie pytając nawet o pozwolenie. Interweniował Kornel Makuszyński. W drodze powrotnej wyjaśniał, dlaczego nie wolno mi było zrywać nasturcji, że sprawiłam tym przykrość pani Kasprowiczowej, a tego nie wolno robić nikomu... Od tamtego lata bywałam tu parokrotnie. Miałam możliwość poznania nieco pani Marii, nazywanej pieszczotliwie przez sławnego męża Marusią, słuchania jej opowieści o ich wspólnym, nie tak długim, ale szczęśliwym życiu. Poznali się w Sorrento w roku 1907. Cztery lata później zostali małżeństwem. „Połączyła nas wielka miłość od pierwszego spojrzenia Ś'| powtarzała często. Ś Mój mąż żartobliwie nazywał mnie czasami general-szą. Moja matka była siostrą generała... Urodziłam się w Petersburgu, moim bliskim krewnym był rosyjski noblista. Iwan Bunin..." Kiedy poznali się w Sorrento, młodziutką pannę Bunin i poetę dzieliło właściwie wszystko: duża różnica wieku, narodowość, pochodzenie. Wciąż żywe było jeszcze echo skandalu i rozpadu drugiego małżeństwa poety, opuszczenie go przez Jadwigę dla Przybyszewskiego. Ale młodziutka panna Bunin, generalsza, potrafiła pokonać wszystkie przeszkody. Opowieść o ich poronińskich domach: było ich kilka, zanim zamiesz-kali w „Harendzie". „Ostatni nasz poroniński dom Ś wspominała A'm z rosyjska śpiewnym akcentem Ś zajmowali rosyjscy ernig1^1^1' P icJ kierownicy Związku Radzieckiego. Był tu i Lenin. apamiętałamjeżdżącego na rowerze w szarym garniturze. Zapamiętałam, gdy P1"27 .^dł podziękować mężowi za uwolnienie go z więzienia. Nie poszłam do nih. Może się bałam? Męża też przestrzegałam, żeby go nie wpuszczał do mieszkania, że rozmowa w kuchni wystarczy... Mąż mówił o nlm z w -m uniesieniem. Ja sama o jego szlachetności przekonałam się w kilka lat później, gdy wybuchła wojna między Bolszewią a Polską. Napisałam do Lenina list, żeby zechciał pomóc mojej matce i siostrze w połączen ^ię z nami. Bardzo szybko otrzymałam depeszę podpisaną źPnedSov nr-Kom Lenin», obiecującą wszelką pomoc moim bliskim. I rzeczywiście wkrótce moja matka i siostra Nieta przyjechały do nas..." „Ten dom Ś powiedziała kiedy indziej wskazując ręką poczerii^e drewno źHarendy» Ś kupił mi pewien Anglik. Nazywał się Szekspir. Dzięki zaliczce na wydanie jego przekładów mogliśmY tu zamieszkać..." Stało się to jesienią 1923 roku. Odkupili ten dom od angi^kie) P ki i malarki, miss Winifred Cooper. Dla niej było tu zbyt pusto, a szemrzącyw pobliżu Dunajec Ś denerwował. Zaczęła szukać kupca. Chciała JedYnie odzyskać pieniądze wydatkowane na budowę domu. I znalazła la Kasprowicza. I odzyskała swoje pięćset funtów. . Wielkie marzenie poety, jakby przeczute w Księdze ubogich, spraw (o się. Tutaj, w „Harendzie", przeżył swoje ostatnie najszczęśliwsze O ty pory roku. Ten piękny dom mam w oczach. Jego harmonię, czari1®. ou 'u ciemniejące drewno, bogactwo pięknych obrazów, portretów t-kacego, Wyczółkowskiego, Malczewskiego, zdjęć, sprzętów, drobiące 'V. I ogród pełen kolorowych kwietnych plam i szemrzący obok Dunw •,. Wśród widocznych zewsząd gór błąkają się gdzieś cienie mieszka \ tego domu, ich gości, ich przyjaciół... A ciche echo powtarza zasłyń ^e wówczas słowa... 54 Opowieści mojej mamy Wiedzę o historii najbliższej rodziny, o moich dziadach, wujach,1 stryjach, o rozmaitych pociotkach zawdzięczam przede wszystkim mojej mamie. Drugim istotnym elementem, jak się okaże, był los. Kiedy umarł mój ojciec, miałam niewiele lat. W wieku szczenięcym dzieje własnych rodów, sięganie do jakiejś zamierzchłej przeszłości, wydaj( się czymś zupełnie niepotrzebnym. Wiedza o minionym nie interesuje, przy' pominą jakiś mało lubiany szkolny przedmiot. Zainteresowanie, jak się dziś mówi, korzeniami, przychodzi później, dojrzewa w miarę intelektual nego doroślenia. Zaczynamy wertować stare dokumenty, zbieramy wiedzę o paniach i panach w dziwnych strojach, kapeluszach, fryzurach, z broda mi, z wąsami. Stoją upozowani, oparci o jakąś sztuczną balustradę Ś niby w plenerze, oświetleni nienaturalnym światłem. Owe zdjęcia z latami tracą ostrość, wyrazisty kolor, czerń i biel zaczyna się zlewać w jeden szarawy odcień, więcej Ś owe stare fotografie, na odwrocie ze złotym liternictwem adresów atelier, w których zostały wykonane, starzeją się cudownie, żółkną, szlachetnieją, zamieniają się w delikatną, rozjaśnioną sepię. Jako zupełna smarkula przyglądałam się nieraz owym starym foto-grafiom, wąsatym panom i paniom o wąskichjak u osy taliach. Budziły one moje współczucie, ich kostiumy kąpielowe przyprawiały o śmiech. Nie rozumiałam piękna tych starych zdjęć, urody zamkniętego w nim czasu, tajemnicy tkwiącej w każdym z portretów. Aby to wszystko pojąć, musiały minąć lata. Należę do pokolenia, którego domowe archiwa, gromadzone niegdyś J z pietyzmem albumy fotograficzne, dokumenty, stare pamiętniki babekj przestały na ogół istnieć, popalone, poniszczone, dzieliły los ich właścicielw 56 Tak było i u nas. Rękopisy ojca, pamiątkowe zdjęci ^ rozma110 dokumenty, książki i wszystko, co moi rodzice zaczynali gromadzić w pierwszym wspólnie budowanym po roku 1930 domu, w Przeważającej większości spaliło się, przepadło. Najpierw w naszym dom\^ ^y Aniilskim' opuszczonym przez matkę we wrześniu 1939, kiedy to razem ze mną i babcią postanowiła pójść śladem Armii Polesie generała "-^eeberga, ^° ktoś doniósł jej, że widziano tam ojca. Kiedy t/lko w^g^yg^y (ia zatłoczoną, zapchaną przez uciekinierów z Warszawy drogę, x~ia nasz d^™ spadły bomby. Sąsiad, kochany Jerzy Zaruba, uratował z niego kilka zabawnych przedmiotów. Piszę o tym w innym miejscu. Następna pożoga, tym razem ostateczna, popowstaniowa zniszczYŚ wszystko, co matka tak starannie przez całą okupBcję Przechowywała a w dwóch walizkach: dokumenty, rękopisy ojca ijego dwa garnitury! swoją drogą nie przestaję myśleć, że ludzie nieraz przechowują iość dziy*^ rzeczy. Dwa garnitury! A obok ginęli ludzie, miasto; od szn^ugiei-o^y już w czasie powstania kupowało się kartofle jedynie za c^^hy. A d^ garnitury, przesypywane naftaliną, a jakże!, trwały spokój n ^g ^y wali^06 czekając nie wiadomo na co! Stare zdjęcia, okruchy dokumentów i wszystko, co dzi$ zaświadczy o mojej przeszłości, uratowała ciocia Stasia. Ciotka mojego ojca, miesz'' kająca od 1911Ś1912 roku w Pradze czeskiej, gdzie wyszła ^ n^ za Augustyna Bergera, tancerza, choreografa, baletmistrza. Ojc^gg kocha't-1^ bardzo, często do niej pisywał o sobie, swojej pracy, Przyjaciołach' a później Ś o powiększającej się rodzinie. Mama wspominała, że Po śmierci brata Mieczysława, bardzo kochanego przez mojego ojca, swe uczucie przeniósł właśnie na ciocię Stasię. Stanisława Paszkowska (to nazwisko jej pierwszego męża) ^y}g kobi^1^ piękną, interesującą. W roku 1895 spotkała sławnego tancerza^ August/^ Bergera. Coś się tam między nimi musiało wydarzyć, bowiem ^ piętnaś^® lat później, w czasie ponownego spotkania, gdy ciocia Stasia była już wdową, wciąż wzięty tancerz doprowadził do szybkiego ślubu, odbył się on w Londynie. Na uroczystości weselne przybył szwagier, Ko^^y QW czyński, z pięcioletnim synem Kostkiem. Państwo młodzi zamieszkali w Pradze, żyli ze sobą długo i szczęśliwie, aż ciocia Stasia owdowiała po raz drugi w roku 1945. To ona, jak powtarzała moja matka, dała małemu Kosi^o^ cier? ' serdeczność i miłość, których brakowało mu ze strony niatki 57 Kiedy zmarł mój dziad Konstanty, a miało to miejsce w roku 1926, ciocia Stasia zaprosiła swoją owdowiałą siostrę Wandę do Pragi i tam po jakimś czasie wydalają za swego szwagra, wdowca Antoniego Bergera. Nie było to podobno udane małżeństwo. Ojczym K.I.G. pięknie grywał na skrzypcach, pracował Ś o ironio! Ś na kolei, jednak szczęścia w małżeńst-wie z Polką nie znalazł. Czemu? Kto to dziś wie? Ciocia Stasia ściągnęła jeszcze w sierpniu 1939 do Pragi swoją trzecią siostrę, ciocię Józię. Dla niej nie starczyło żadnego pana Bergera. Moja babka Wanda umrze w Pradze w grudniu 1938 roku, pochowana zostanie na Cmentarzu Olszańskim. Ciocia Stasia Ś na krótko przed ojcem, a ciocia Józia Ś w roku 1980. I pomyśleć, że żadnej z moich babek ze strony ojca nie znałam, a przynajmniej dwie mogłam. Kto tu zawinił? Nie mam pojęcia. Pewnie przyczyny obiektywne. Mój dziad ze strony ojca, Konstanty, był technikiem kolejowym. W rodzinie Gałczyńskich od pokoleń, a pewnie jeszcze i za czasów komunikacji dyliżansowej, pierworodni synowie przejmowali po ojcu imię Konstanty wraz z błogosławieństwem dobrej pracy na kolei. Małego Kostka, mojego ojca, także posyłano do szkoły kolejowej na ulicę Chmielną Ś znanej instytucji, która wśród swoich absolwentów miała i takie sławy jak Wacław Sieroszewski. Szkoła istnieje do dziś, zmieniła jedynie adres. Co wiem o dziadku Konstantym? Mało, tyle, ile zdążyła mi opowie-dzieć matka. Ona sama zaś swojego teścia nie znała, poznawała z przebąki-wań męża. A więc mój dziad był człowiekiem Ś podobno Ś trudnym we współżyciu, dość ponurym. Uważał, że synowi wcale nie jest potrzebne wyższe wykształcenie; miał żal, że nie ukończył szkoły kolejowej, że się obija w jakichś „Smokach", uniwersyteckich aulach, zamiast zarabiać, mieć fach. Moja babka, Wanda z Łopuszyńskich, pochodziła z typowej, dość zamożnej rodziny mieszczańskiej, była córką znanego warszawskiego restauratora. Wróbla. Do niej należała kamienica numer 54 na Towarowej, dokąd rodzina Gałczyńskich przeprowadziła się z Mazowieckiej. A tu, pod numerem 11, w tym samym 1905 roku przyszli na świat dwaj synowie Wandy i Konstantego Gałczyńskich: w styczniu Konstanty, w grudniu Ś Mietek. 58 Dom, w którym rośli, pozbawiony był pogody, wdzięku, tkliwości dorosłych dla dzieci, serdeczności pomiędzy dziećmi i rodzicami. Było biednie i brzydko. Kiedy moja mama poznała swoją przyszłą teściową, w owym miesz-kaniu na Towarowej, wyczuła zjej strony jedynie wrogość, jedynie niechęć. Choć, jak wspominał mój ojciec, to właśnie matce zawdzięcza możliwość studiowania, swoje wykształcenie... Po latach w wielu wierszach poeta wspominał matkę Ś zawsze /jednakową tkliwością. Jej poświęcił i ten, który dla mnie stanowi swoiste zaklęcie. A zaczyna się od słów: Ona mi pierwsza pokazała księżyc i pierwszy śnieg na świerkach, i pierwszy deszcz. Byłem wtedy mały jak muszelka, a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne. W opowieści mamy o tamtym pierwszym spotkaniu ze światem Kota pojawiły się zadziwienia. Zobaczyła okropne wnętrze z jakimiś makat-kami, obrazkami od pierwszej komunii, reprodukcjami grafomańskich obrazów Bócklina czy Czachórskiego... I zadawała sobie później nie kończące się pytania: skąd się wzięły te niezwykłe zainteresowania Kota dla muzyki, dla skrzypiec, na których uczył się grać, wbrew wszystkim przecież? Skąd smak plastyczny Ś wyrafinowany, pozbawiony cienia banału? Skąd poczucie piękna? Nie z rodzinnego domu z pewnością. Patrzę dziś na tych dwoje ludzi i zadaję sobie podobne pytania. Ona, babcia Wanda, z nieco pełną twarzą, ma w oczach jakąś zaciętość. On, Konstanty, ze sporym wąsem i wysoko ułożoną czupryną, zawsze nosił sztywno krochmalone kołnierzyki. W oczach Ś pewne zadziwienie. Mój ojciec kiedyś wspominał: ,,Wiesz, on miewał swoje czasy odlotów" Ś i wykonałjakiś nieokreślony ruch ręką. Na starych fotografiach w oczach dziada Konstantego widać coś z tych „odlotów"... Pozostała najbliższa rodzina mojego ojca: ciotki, wujowie, kuzynki, wszyscy uważali go na dobrą sprawę za birbanta (myślę, że w rozmowach między sobą używali właśnie tego określenia rodem z Zapolskiej!), za zero, któremu w głowie jakieś towarzyskie bibki, kawiarnie, knajpy, dziwne 59 kompanie. Z każdej pracy go'wylewają... Czy pisanie wierszy można traktować jako zawód? Jeszcze nikt z czegoś podobnego nie wyżywił swojej rodziny! Ś mawiano na rodzinnych konwentyklach i w ten sposób zamykano rozdział pod tytułem NIEUDANY KOSTEK. Miałam, jak każdy, dziadków z drugiej strony, ze strony matki. Znałam jednak tylko babkę. Zamieszkała z nami w roku 1937, po śmierci ukochanego syna Mikołaja, absolwenta Politechniki Warszawskiej, podobno niezwykle zdolnego i dób-; rżę zapowiadającego się konstruktora samolotów. Poprzez wszystkie zawie-ruchy, do dziś przetrwał jego indeks, zdjęcia z pogrzebu na wolskini prawosławnym cmentarzu i wycinki z ówczesnych gazet z nekrologami, W naszej rodzinie, po latach, narodziło się przypuszczenie, iż mój wuj choro-wał na ziarnicę złośliwą, nowotworową chorobę, która także zaatakowała matkę u schyłku powstania, a wyleczył j ą tybetański magŚjak mawiał mo ojciec Ś doktor Włodzimierz Badmajew. Już o nim wspominałam. Moja babka, Wiera Awałow (to zruszczone brzmienie gruzińskiego nazwiska dziada, Konstantego Mikołajewicza Awaliszwili), była Rosjanką,| jedną z trzech córek carskiego urzędnika, naczelnika powiatu kaliskiego,! Piotra Snaksarewa, ożenionego z Jelisawietą Justinowną. Są to niezwykle skromne wiadomości o moich pradziadach. O poprzednim pokoleniu przodków nie wiem już nic. Ale wiem, że kiedyś trzeba będzie wybrać się do Kalisza, zasiąść w starych archiwach, gdzie Ś być może Ś odnajdę jakieś ważne dla siebie ślady. Przecież mój pradziad, Piotr Dmitriewicz, działał w Kaliszu przez lat trzydzieści, zapisany został w „Pamiatnoj Kniżce" tego miasta. Tu zmari w kwietniu 1909 roku i został z honorami pochowany na prawosławnym cmentarzu Kalisza. Nie mam wątpliwości, że przygoai „dokopywania" się do tajemnic rodu Snaksarewych jest jeszcze przede mną I że wzbogaci mnie o interesujące doświadczenia. | O mężu babci Wiery, pięknym Śjak go przedstawiają liczne zdjęcia-| młodym mężczyźnie, mówiono najpierw półgębkiem. Pytałam, otrzymywa-łam odpowiedzi z gatunku wymijających: był, zginął w czasie wojny, a może już rewolucji. Babka nie chciała mówić, mama milczała, milczał i ojciec. A kiedy aresztowano generała Kirchmayera, matka spaliła większość dokumentów swojej rodziny. Bała się, że w razie rewizji (miała jakieś okupacyjne kontakty z generałem) może owymi dokumentami zaszkodzić ojcu. Pamiętajmy, że był to rok 1951. Trudno byłoby wówczas wytłumaczyć związki przodków z domem panującym obalonym przez bolszewików. 60 A takie związki w rodzinie mego dziada Gruzina istniały. Pozostały jedynie zdjęcia, na których tylko biegle oko rozpozna na przykład nąjmłod szego carewicza, syna Mikołaja II, także rozstrzelanego w Jekaterynburgu Historię, najzupełniej niezwykłą, losów mego dziada opowiedziała mi matka w roku 1962, po swoim pobycie w ZSRR i wspaniałej wycieczce do Gruzji Ś jedynej w jej życiu, kiedy to szukała śladów swego dawno zaginionego ojca. Otóż mój dziad, sukcesor starego gruzińskiego rodu Borżomich, Konstanty Mikołajewicz Awaliszwili, był przez pewien czas adiutantem na dworze w Petersburgu. Oddelegowany następnie do Kalisza, poznał na jakimś balu czy raucie jedną z trzech córek Piotra Snaksarewa. Miała na imię Wiera, była piękna, młoda. Jej narzeczonyŚkornet 15 Aleksandryjs-kiego Pułku Dragonów Ś miałjediró wielką pasję: konie. Wiem o tym z rodzinnych przekazów, dokumentują to pożókłe ze starości zdjęcia. (O^ttccwema O/ycmuwaowaU O^Cew^ ^y^itwt^.teewc.ii, (0wa^c€lftewc y ®i Ć0 r, tt^tfw^w.^ secmi> uÓMao^ttWtt O/wao* tf o/W/ewfwewwHCU y / usKh cw-t^iu Q/C//b/2^f O/ćcyl^/^^^^- <•* wo/twenwM-* 70-ło- ^yńci^y^twcazct- O.T^efseuMcwtuc/eato- n-'wiZ.^Wt^ó^ u.Mwoitfe.^ tww^ -^''ffceza CW^M y y y y /> ./' - / y ob a weoóh wte/ia oh w»^tfeo'6eM tfew/eeu. Zaproszenie na ślub Wiery Snaksarew i Konstantego Awałowa z roku 1904 61 Ślub Ś przepisuję to z zachowanego zaproszenia Ś miał miejsce w pułkowej cerkwi w Kaliszu 28 lipca 1904 roku o godzinie ósmej wieczorem. Zachowały się także, w liczbie kilkudziesięciu, telegraficzne życzenia z tej odświętnej okazji. Myślę, że kiedyś powinny trafić do muzeum Poczty Polskiej! W niezwykle interesującym dokumencie dotyczącym przebiegu służby mojego dziada przeczytać mogę, że urodzony 9 marca 1878 roku w okoli-cach Ty flisu, ukończył tyfiiską szkołę kadetów, a następnie nikołajewską uczelnię kawaleryjską z doskonałą oceną. Służbę rozpoczął w roku 1896. Szybko przeszedł wiele szczebli kariery, delegowany był wielokrotnie na rozmaite zawody jeździeckie (między innymi we wrześniu 1902 roku brał udział w konkursie w Warszawie ). I tak miesiąc po miesiącu, rok po roku, aż do marca 1917, gdy w boju z Turkami został raniony i wzięty do niewoli w Miangtiańskim wąwozie. Wcześniej, w roku 1916, z rozkazu najjaśniej panującego awansował na rotmistrza Gruzińskiego Pułku Konnego. Ten dokument otrzymała moja babka 3 grudnia 1917 roku w Kałudze. Od tej chwili ślad po jej czerdziestoletnim mężu zaginął. Trwała rewolucja, której obraz moja babka zachowała po kres swoich dni. Kiedy to tylko było możliwe, wróciła do rodzinnego Kalisza. Bogata kiedyś panna, a później żona utytułowanego oficera, została sama z dwójką małych dzieci. Umiała jedynie konwersować, grać na pianinie i wydawać dyspozy-cje służbie. Okazała się jednak kobietą dzielną, która zapewniła swoim dzieciom wyższe wykształcenie. Sama skończyła kurs maszynopisania i stenografii, pracowała w banku, radziła sobie znakomicie. Czekała, aż jej zagubiony mąż się odnajdzie. Z drugiej zaś strony, znając z autopsji stosunek bolszewików do burżuazji, do carskich oficerów, miała pewne prawo przypuszczać, iż Konstanty Awałow nie uszedł z rewolucji z życiem. A teraz, jesienią 1962 roku, po powrocie z Gruzji moja matka, po spotkaniu tam wielu serdecznych ludzi znających dzieje rodu Borżomich, w niewielkiej osadzie w wysokich górach nad rzeką Kurą poznaje osoby, które opowiadają jej o losach ojca. Tego samego oficera, którego w Polsce wszyscy bliscy uznali za zmarłego. A jak się rzecz miała naprawdę? Konstanty M. Awałow uciekł z tureckiej niewoli, przedostał się do swego macierzystego pułku. Trwała już rewolucja i mój dziad walczył przeciwko niej. Dostał się znów do niewoli. Powierzono mu doglądanie koni, troskę o nie. O jego niezwykłym stosunku do tych zwierząt zaczęto 62 głośno mówić. Słuchy o pewnym białym oficerze Ś obecnie koniuchu Ś dotarły do marszałka Budionnego. I tak Konstanty Awałow trafił do słynnej Konarmii. Skończyły się rewolucje, walki, nastał czas pokoju. Zdegradowany, niemłody już człowiek został zupełnie sam. Tęsknił zapewne do swych najbliższych, którzy po wędrówce przez kraj ogarnięty rewolucją wrócili do polskiego znów Kalisza. To było już inne państwo. Wiadomości nie nadchodziły. Ani do Kalisza, ani gdzieś w góry Kaukazu. Mój dziad zmarł samotny i opuszczony na samym początku lat pięćdziesiątych. Czyż nie jest to temat na film? Na powieść? Tworzy go nie literacka fikcja, lecz życie: zaskakujące, pełne niespodzianek, splecione nierozerwal-nie z historią. Drugi scenariusz filmowy mojego życia został przeze mnie odnaleziony w czerwcu 1990 roku, w Praniu. I wszystko znów rozegrało się jak w filmie dobrego majstra. Była niespodzianka, zaskoczenie, wzruszenie, wielka radość. Czy można chcieć czegoś więcej od filmu, który stworzyło życie? Żałuję, że tej historii nie usłyszałam od matki. Znała ją dobrze, ojciec nie miał przed nią nigdy żadnych tajemnic. Zresztą, cóż to była za tajemnica?... Oto najprzedziwniejsze zdarzenie mojego życia. Czas; wiosna 1990, miejsce: Pranie. Stał przede mną młody wąsaty mężczyzna. Intensywnie niebieskie oczy, krępa budowa ciała, olbrzymie ręce i stopy, ciemne krótko obcięte włosy. Był nienaturalnie podenerwowany. Z wielkiej koperty wyciągał jakieś papiery, kserokopie zdjęć, dokumentów. Niemal machinalnie brałam je od niego, głupawo na nie popatrując. I dalej nic nie rozumiałam: jaki brat? Nigdy, przez całe swoje długie już życie nie miałam brata! Ani siostry! Zawsze byłam jedynaczką, co zresztą wywoływało spory żal ojca Ś marzył o rodzinie równie licznej jak Bacha... Zamieniona w słup soli przeniosłam wzrok z papierów na twarz mężczyzny. Nie zobaczyłam w niej śladu kpiny, cienia kłamstwa. Podał mi małą, na pół złożoną kartę. Po jednej stronie jakiś niemiecki tekst pisany gotykiem, po drugiej Ś wyblakłe, ale przecież nie do Podrobienia litery, charakter pisma, który zawsze rozpoznam. Czytam: Lucyna Gałczyńska, Konstanty Ildefons Gałczyński, Warszawa... „Kto to Jest Lucyna Gałczyńska?" Ś myślałam... 63 Inny papier. GeburtsukundeŚ metryka. Czytam: „StandesamtŚ Hóx-ter, nr 24/1956, Konstanty Ildefons GalczinskiŚ ist am 22 Januar 1946 in Hóxter geboren. Vater: Schriftsteller Konstanty Galczinski, katholisch, wonnhaft in Hóxter Ś Mutter: Lucie geborene Wolanowska, katholisch, wohnhaft in Hóxter..." Jeszcze data sporządzenia dokumentu Ś 25 Januar 1946, pieczęć z „gapą", nieczytelny podpis urzędnika... „Jakaś pomyłka Ś myślę. Ś K.I.G. urodził się 23 stycznia, ale 1905 roku, w Warszawie, na Mazowieckiej li..." Podnoszę nadal głupie oczy na wąsatego mężczyznę. Kiwa głową, że to wszystko prawda, że to o nim mowa w tym dokumencie... Nagle wszystko staje się takie proste: ten chłopak po prostu jest moim bratem, który, nie wiadomo skąd, pojawił się 9 dnia czerwca 1990 roku w małym domu z czerwonej cegły stojącym na wzgórzu nad Jeziorem Nidzkim. To Kostek Gałczyński, mój brat! A ta szczupła dziewczyna obok niego, to jego żona Ś Lyn. Moja bratowa! Z wielkim trudem mówi po polsku. Ale jest to Ś poza zdjęciami i dokumentami Śjedyna cząstka stałej obecności jego ojca, którego nie poznał. Tę cząstkę, chyba podświadomie, ocalał w sobie przez całe dotychczasowe życie. K.I.G. zostawił go, gdy malec nie miał jeszcze trzech miesięcy. Na repatriacyjnym statku „Ragne" wrócił pod koniec marca 1946 do kraju, do swojej pierwszej rodziny. Nigdy Ś ani od ojca, ani od matki Ś nie słyszałam jednego słowa o tej drugiej rodzinie... Kostek opowiadał. Jego matka przeszła przez Oświęcim i Ravens-bruck, a na początku 1945 popędzono ją dalej, w głąb upadającej III Rzeszy. Los zapewne zrządził, że znalazła się w Hóxter, małym westfalskim miasteczku niedaleko granicy z Holandią. Tutaj, w obozie dipisów spotkała polskiego poetę. Trafił do Hóxter etapem, po pięciu długich latach obozowego życia Ś najpierw krótkiego w Kozielsku, później już dłuższego w Altengrabow pod Magdeburgiem. „Nasz ojciec bardzo pomógł mojej matce Ś słyszę od Kostka. Ś Właściwie uratował ją". Wyciągnął z transportu, zatrzymał, nie pozwolił iść dalej... Opowieść toczy się dalej. Nie przeszkadza ani kulawa polszczyzna, 64 ani masa angielskich słów, którymi Kostek sobie pomagał... Pierwszy raz w życiu Ś myślałam Ś tak dużo mówił o swoim nieznanym ojcu. Kiedy skończył trzy lata, jego matka zdecydowała się opuścić Niemcy i szukać szczęścia w Australii. Tu wyszła za mąż. Stosunki Kostka z ojczymem nie układały się najlepiej. Wcześnie, bo w wieku czternastu lat opuścił dom. Pracował, sam się utrzymywał, sam zarabiał na na-ukę... Słyszał o śmierci swojego ojca. Miała ona nastąpić przed ich wyjaz-dem z Niemiec. Wiedział o moim istnieniu, ale ktoś kiedyś powiedział mu, że umarłam... Nie przyspieszał więc przyjazdu, by szukać gro-bów... Mieszka z Lyn, swoją drugą żoną, w Darwin, na północy Australii, wjej chyba najgorętszym pasie. Jest to jedno z niewielu australijskich miast, gdzie nie ma Polonii. Zresztą nie była ona Kostkowi nigdy potrzebna. Jego polskość roztopiła się w obcym morzu. Starał sięjedynie, mimo wszystko,, ocalić język. Ma dwie narodowości. W australijskiej jest Steve'em Par-kerem, w polskiej Ś Konstantym Gałczyńskim. Pod koniec maja 1990 roku, naj niespodziewanie! dla samego siebie usłyszał, że jego siostra żyje. Kupili z Lyn bilety lotnicze i kolejowe, wylądowali w Berlinie. Tu, oczywiście, poszli po kawałek muru. A potem wsiedli do pociągu, który miał ich zawieźć do kraju ojców. Pociąg, jak nietrudno zgadnąć, okupowali pijani rodacy powracający z udanego handlowego wypadu. Kostek i Lyn nic nie rozumieli: dlaczego nie istnieje wykupiony w Darwin przedział sypialny, dlaczego panuje taki brud, wrzask, nieustająca libacja... Pomógł im polski konduktor. Za kilka prawdziwych banknotów otworzył im zarezerwowany dla kogoś przedział. Zaglądał, przynosił herbatę, wdał się w pogwarkę. Na pytanie Kostka, czy może słyszał o znanym Ś podobno Ś poecie Gałczyńskim, odpowiedział zgodnie z prawdą, że nie. Ale oto adres jego kolegi z Warszawy, który w tej sprawie z pewnością pomoże... On natomiast radzi zacząć szukanie owego poety od Zakopanego, gdzie kiedyś mieszkali sami artyści... I tak młodzi Gałczyńscy znaleźli się pod Giewontem. Tu po raz pierwszy w życiu zobaczyli śnieg, obficie leżący wówczas w Tatrach, a ktoś zaczepiony na głównej ulicy chętnie udzielił informacji: „Gałczyński? Poeta? No jasne! Trzeba jechać na Mazury. Tam czynnejestjego muzeum, tam mieszka jego córka..." Splątało się, zmierzchło 65 Dla Kostka owe Mazury były miejscem równie tajemniczym jak nazwy kraterów py. niewidocznej stronie Księżyca. Ale mieli przecież warszawski adres kolgg^ konduktora. Ten adr^8 okazał się znakomitym tropem. Właściciel tamtego miesz-kania ma letni domek w Karwicy, obok domu leśniczego. A z Karwicy do Prania jest siedem kilometrów... Trafia z Australii prościutko do leśniczego Bałdygi w Karwicy! Tj zdarza się .edynie w scenariuszu pisanym przez życie! Kiedy objechał, wciąż myślałam o tym wszystkim, co nagle zdarzyło się w moim życiu. Nazwa Hóxter kojarzyła mi się do 9 czerwca 1990 jedynie z wierszem Pochodnia, w którym „autor prosi o zaznaczenie, iż rzecz została nar^^^ d^ obozu DP w Hóxter Westf. na uroczystości 11 listopada" Teraz ta nazwa już niejest dla mnie pustym dźwiękiem. Inaczej też czytam kilka wierszy z 1945 roku, których bohaterką była matka Kostka, i^yOwianka Lucyna Wolanowska: Rozpłakały się gwiazdy Belgii nad mym zbłąkaniem, nad szaleństwem wielkim, pozwoływały się, rozpłakały się, a jedna, ta niebieska, rzekła: mój mały. Rozpłakały się gwiazdy Niemiec też nade mną, żem taki szaleniec, że za dużo ukochałem naraz, że najgłupsza mogła zwieść mnie gitara, Świeca nagle zapalona dobrą ręką i świecące przy tej świecy loki, księżyc mały i wielkie obłoki, i przechadzki przez most pod wiatr z piosenką. Potem urodziła się mała córeczka Kostka, Kira Jean Gałczyńska. Zakochany w niej ojciec uważają za najpiękniejszą kobietę świata. Przesyła mi zdjęcia swojej Kiry, dumny, że rośnie, że gada, że jest taka śliczna, stroskałby że ma tak mało czasu dla niej i Lyn. Bo wciąż obok domu istnieje jego druga^^ka pasjaŚ praca z młodymi ludźmi, którzy weszli w kolizję z prawem, Klechy przyjechał do nas pod raz drugi, na Wielkanoc 1992, gdy padał śnieg i było zimno, gdy poznał zaszczepiony nam przez naszych saksońs-66 kich przyjaciółŚKrysię i Jurka Knochów Ś tamtejszy zaczaiublerama świerków w kolorowe jajka, odbywaliśmy w Warszawie -osc zlwne wizyty, spotkania, rozmowy. Odwiedzaliśmy domy popra^020' za a Y zamknięte dla młodzieży. Rozmawialiśmy z psychologamil P' rogami zajmującymi się resocjalizacją młodych. Ten właśnie ^zla pe.ago-giki stanowi zawód, do tego umiłowany zawód, mojego brata, leruje kilkoma takimi kampusami w Darwin i okolicach, stworzy^"0" a e °' w buszu, dwieście mil od jakiejkolwiek osady, i tam młodY^' wy)ę ^c spod prawa ludzi usiłuje przywrócić ich normalnemu życiu. Poprzez pracę, rozwijanie zainteresowań, podnoszenie kwalifikacji, nauk?' P^ ywame się uprzedzeń rasowych. Wielkim dodatkowym problemeO1' lioreSO znają polscy pedagodzy, jest sprawa ras: mój Kostek ma wśr°^P0 opiecz- nych zarówno białych, jak i aborygenów, co tworzyć mo^ a ow^ konflikt. Kampus w buszu przynosi coraz lepsze wyniki. Jeśli tyl^0 os ow1 uda się swego podopiecznego ustrzec przed powroterii w ° sa środowisko, a więc znaleźć mu pracę, mądrego opiekuna, młodociany przestępca znika raz na zawsze. Jego miejsce zajmuje pełnowartościowy, uczciwy człowiek, odpowiedzialny pracownik, utl^y1"11^0^ ze swym dawnym wychowawcą stały, bliski kontakt. Taki jest mój brat. Życzliwy ludziom, zawsze uśmiechni?^',^ oc a" ny w swojej małej córeczce. Lubi swój dom, przyjaciół, ktoryc po-dejmuje własnym, przez siebie warzonym piwem. Podobno zna omi-tym. To tyle o mojej najbliższej rodzinie, której losy poznaw^10 ^rze nymi drogami. Moja matka niezbyt chętnie opowiadała o sobi^ ° ^P0 ' kaniu z ojcem, o ich wspólnym życiu. Dopiero namawiana P^®^ mnle' w jakichś niecodziennych sytuacjach, przerywała milczeniu ' mcv^ mówić. Historię ich poznania i pierwszych lat życia opowi6^2^ a m1 na przykład w Czorsztynie, gdzie spędzałyśmy lato 1954 roku- Zaprzyjaźniłam się wtedy z Tadeuszem Hołujem, któ^Y tam' na Dunajcem, przesiadywał tygodniami i miesiącami. Dorosła^8111 wow w szybkim tempie, a Tadeusz był tym, który cierpliwie wyjaśl11'11^ osc1 otaczającego mnie świata. Porządkował go i do mojej głowY' ^żPB ° e) przez pośpiech, zgiełk, zamęt, usiłował wprowadzić ład, swoi514 tlarmom^ 67 przyczyn i skutków. Przekonanie, że ani świat nie jest doskonały, ani tym bardziej ludzie usiłujący go budować. Z Tadeusza Holują emanował spokój, rzetelność, odpowiedzialność. Takiego go spotkałam po latach w Krakowie, w „Kuźnicy" i ,,Zdaniu". Takiego go zachowam w pamięci: nieco milkliwego, przekonanego bez reszty, że wierność samemu sobie, bez względu na koniunkturę, decyduje o wartości człowieka. Kiedyś nie uwierzył w zarzuty stawiane Gomułce, zapłacił za to niemal sześcioletnią pisarską banicją. Trwał przy swoim zdaniu, a kiedy okazało się, że to on miał rację, nie obcinał kuponów. Podobał mi się ten wysoki, szczupły, patrzący prosto w oczy mężczyzna. Niewielu takich spotkałam w życiu. To właśnie wtedy, w ciszy, nad wartko płynącą rzeką, dzięki roz-mowom z Tadeuszem, dzięki maminym opowieściom o ojcu, o ich' wspólnym życiu, odkrywałam krok po kroku prawdę jego wierszy. Mówił' w nich o jedynej miłości swego życia, o chmurnookiej, smagłej i smukłej! dziewczynie, która była mu wodą w lata skwarze i rękawicą w zimie... Stanowiła jego oparcie, gdy przychodził zły czas. I rozkwitała jak kwiat, gdy tylko sprzyjała temu pogoda. Niewiele jej miała, ale zdarzało się... Dziś, z siwą głową, rozumiem znacznie więcej. Jak trudnym partnerem był mój ojciec, ile trzeba było wyrzeczeń, aby dostroić się do jego sposobu widzenia świata, reagowania, dostrzegania tego co ważne. Aby zaakcep-tować go w całości, nie jedynie na chwilę, na jakiś czas, ale na zawsze. I pomimo tych wszystkich wyrzeczeń przeżyła z nim życie niezwykłe, szczęśliwe, cudowne Śjak mówiła. ,,Podobne do mojego nie mogło się przydarzyć żadnej kobiecie..." A on rozumiejąc to wszystko jak nikt inny, odpłacał jej miłością wierszami i takimi na przykład dedykacjami. Na pierwszym egzemplarzu Wita Stwosza napisał: ,,Jeśli poezja jest jakimś zadośćuczynieniem błędom życia, niech ten utwór będzie jednym wielkim: ProstiNatasza. Kot, 14 VII 52, Warszawa'1 Mojej mamie jej przyjaciele poeci także darowali wiersze, kom-pozytorzy Ś utwory. A kiedy powędrowała za swymi najbliższymi, za Kotem, znanym gwiezdnym szlakiem, odezwali się najczulej dwaj jej serdecznie znajomi ludzie. Jan Pilarz napisał piękny wiersz, który nazwał Polska Madonna. Jest tam taki fragment: 68 Wczoraj przez przypadek, wziąłem do ręki fotografię z młodością utrwaloną Spływa prastare tło twej sukienki w ciąż zielony Atrament, którym Konstanty pisywał o miłości Ś a byłaś jej złotym środkiem Ś razem z Sebastianem fugę wciąż przegrywam pośród nocy, w której toną kochankowie... A Jerzy Andrzej ewski w swych notatkach Z dnia na dzień napisał: ,,Umarła nieodżałowana Natalia Gałczyriska, a ponieważ w latach daw-nych i dawniejszych częściej ją widywałem aniżeli po śmierci Konstantego, więc też i w mojej pamięci trwała, a też chyba i w tej pamięci pozostanie nie jako starsza, trochę już ociężała i lekko przygłucha pani, lecz jako prześliczna młoda kobieta, przed wojną Ś właściwie dziewczyna, wiotka, smagła, ciemnowłosa i czarnooka Ś źsrebrna Natalia zielonego Konstan-tego). Długie lata wdowieństwa, niemal ćwierć wieku, chyba przeżyła w spokoju ducha, dużo i dobrze pracowała, odbywała dalekie morskie podróże, odnalazła wiele fascynujących pejzaży, ale przede wszystkim była dobra, ludziom życzliwa, więc i ludzie byli jej życzliwi; gdy przed kilkoma laty późną jesienią widziałem ją w Sopocie po raz ostatni Ś siedzieliśmy wówczas przy posiłkach przy jednym stoliku Ś przebywanie w jej towarzystwie sprawiało, iż nie tylko dzięki dalekim wspomnieniom ciepłe wzruszenie rozgrzewało serce, również to, że na swoje stare lata była taka właśnie, jaka była. Myślałem kiedyś dawniej, gdy byłem bardzo młody, że kobietom pięknym trudniej sięjest starzeć aniżeli tym, które urody cielesnej nigdy nie zaznały. Z biegiem lat przekonałem się, że to nieprawda. I kto wie, czy nie dzieje się akurat odwrotnie, niż sądziłem niegdyś? Być może tak to właśnie bywa, i piękno może przygasnąć, przeniknięte zgodą na swój schyłek, lecz zachowując dzięki owemu przyzwoleniu jak gdyby odblask dawnej chwały..." W alei Róż, wokół białego słonia Wystarczy zamknąć oczy, aby szczegół po szczególe odtworzyć nasze ostatnie wspólne mieszkanie: mamy, ojca i moje. Ten dom, z jego : niepowtarzalnym wnętrzem, próbowałam później ożywiaćjuż tylko w Janka i moich kolejnych domach. Nie było to takie trudne: trzon obrazów, mebli, lamp, starych sreber i innych sympatycznych drobiazgów decydujących o charakterze naszego domostwa pozostawał ten sam. Uzupełnialiśmy go jedynie o podobne, harmonijnie dobierane małe rzeczy foremne, zwożone z naszych bliższych i dalszych podróży, wyszukiwane po antykwariatach i na targach staroci. Tak na przykład nagle obrośliśmy w kolekcję starych zegarów Ś francuskich, angielskich. Wszystkie z minionego wieku, dzięki Jankowi wszystkie dziś chodzą, dzwonią, kukają, wygrywają kuranty... Trzon naszego wnętrzajednak pozostawał bez zmian. Tworzyły go dwa biedermeiery uratowane przez Jerzego Zarubę z Anina i do nich dokupione po wojnie w antykwariacie „Nike" Karola Tchorka, usytuowanym na rogu parterowej jeszcze Marszałkowskiej i Pięknej: podłużny stół na im-ponującej nodze, kanapa i cztery krzesła Ś Ludwiki Filipy. A nad kanapą owalny portret namalowany przez Kazimierza Sobińskiego, ucznia Peszki, wziętego miniaturzysty na dworze ostatniego króla Polski. Ów owal przedstawia mężczyznę w pudrowanej peruce zebranej w harcap, z lokami nad uszami, w eleganckim czarnym surducie, spod którego przebija biel jedwabnego żabotu. Dystyngowana twarz, wąskie skrzywione usta, in-teligentne oczy... Ojciec od pierwszej chwili pokochał tego nieznajomego arystokratę. Na poczekaniu wymyślił, iż jest to konterfekt jego pri pradziada, który Ś jak powszechnie wiadomo Ś w królewskiej kapeli g] w zespole pierwszych skrzypiec... 70 I tak zostało. Wszystkim przychodzącym do nas z wizytą ojciec przedstawiał swego przodka: Ś To mój protoplasta, pierwsze skrzypce na dworze Stanisława Augusta... Do niego byli dobierani i inni protoplasciŚ znamienici, okazali. Jak choćby ten ze sztychu Schultza Ś z podgoloną głową, we wspaniałej, bogato zdobionej zielonej delii i z buzdyganem hetmańskim w ręku. Jest to bowiem ni mniej, ni więcej, tylko portret Wielkiego Hetmana Koronnego, Koniecpolskiego. Ale nawet i tę arystokratyczną postać potrafił ojciec pomieścić w swym wymyślonym dla potrzeb chwili biogramie. Kiedy pytałam: Ś Jak pogodzisz tego skrzywionego arystokratę i tamtego z pod-goloną głową ihetmańskim berłem ze swym ojcem, technikiem kolejowym? Odpowiadał bez chwili namysłu: Ś Łączy nas miłość do muzyki, umiłowanie zieleni. To są sprawy wieczne, a reszta nie znaczy nic. Podgolony hetman wisiał w pokój u ojca, pierwsze skrzypceŚ u mamy. Do pokoju ojca trafiły także dwie piękne miniatury: Wielkiego Księcia Konstantego i jego żony Joanny. Bohaterowie Nocy listopadowej... Pierw-sza z miniatur stanowi sporą rzadkośćJest bowiem malowana na szkle, nie na kości. Pochodzą z lat 1817Ś1820. Wyobrażam sobie, że ojciec patrząc na tę parę, a zwłaszcza na swego imiennika Ś ta postać fascynowała go Ś mógł mówić długo o jego rudych włosach i nieco odętej twarzy. Często zatrzymywał się przed tą miniaturą i patrząc na wielki order księcia o czymś myślał. Może powracał do napisanego w roku 1930 wiersza Noc listopadowa, którego finał brzmi jednakowo proroczo. I dla nocy listopadowej, i dla współczes-nego dnia: Resztę, mój czytelniku, znajdziesz w starych skryptach, w listach „...matko, umieram...", w sztychach, manuskryptach i w śniegu syberyjskim czerwonym na milę; i jak debatowano, by uczcić tę chwilę. Ratusz na gwałt zaczęto więc iluminować, pstrzyć girlandą meandrów, dębem dekorować, ażeby Wolność była i ażeby Sława... Tak po trudach, po nocnych usnęła Warszawa z ludem jak morze głupim. I wodzów tragedią. 71 Przywołałam tu Karola Tchorka, ciekawego rzeźbiarza, kolekcjonera (między innymi posiadacza najbogatszego chyba zbioru niezwykłyclh rzeźb Leona Kudły, który w bogato polichromowanym drewnie zamkną.ł swoją opowieść o zwierzętach, ptakach, naturze). To pan Karol podarował ojcu Ś widząc jego autentyczny zachwyt dla snycerskiej sztuki Kudły Ś siporego koguta, którego także wożę przez wszystkie nasze domy. Kogut jest już | stary, traci żywe kiedyś kolory, zgubił gdzieś część swego niezwykłego' ogona... Ale trwa. W jego blaknących barwach zawiera się cień pamięci' o Karolu Tchorku. Spotykałam go często w czasie mojej pracy zawodowej, na wystawach, spotkaniach. Był niezrównanym gawędziarzem. Jego stosunek do sztuki bardziej przypominał mozół Stwosza przy pokonywaniu oporu lepowego kloca niż ,,pocałunek muzy" nawiedzającej młodopolskie pracownie. I to blisko łączyło go z ojcem. Stąd spotkania, biesiady. Ich echo zawiera arcyzabawny Akt Nadania, dotyczący pewnego miedzianego kociołka. Od znalezienia tego listu zaczęła się moja korespondencja z panem Karolem. Mieszkałam już w Praniu, on większość czasu spędzał w Orońs-ku Ś w Centrum Rzeźby Polskiej. W jednym z listów wyjaśnił, iż ów kociołek z Aktu Nadania przypomina mu cudowne czasy wakacji wśród Cyganów: „W obozie cygańskim nad Prypecią jako przysmak jadłem obrywane z nóg końskich grube jak parówki pijawki, utytłane' w mące i smażone na lnianym oleju..." W żadnej z książek kucharskich świata nie znajdzie się opisu podobnego przysmaku. Wymyślił go Karol Tchorek Śś takie danie mieściło się tylko w jego wyobraźni, w jego odbiorze świata w owej zbieranej latami kolekcji kolorowych rzeźb Leona Kudły... Nie dojechał do Prania, choć się tu wybierał, aby raz jeszcze rzucić 'okiem na zdjęcie poety, którego głowę chciał kuć w marmurze... Śmierć dopadła go jak napisał mi syn pana Karola Ś po prostu w czasie spaceru z mieszkania na Saskiej Kępie do pracowni na Smolnej. Dziś siadając na kanapie pokrytej wyblakłym satynowanym jed wabiem, patrząc w oczy odętego skrzypka w pudrowanej peruce czy na pociemniałego z wieku koguta Kudły, myślę o Karolu Tchorku i jego „grubych jak parówki pijawkach..." Myślę także o tamtym alejoróżowym mieszkaniu, które przestało istnieć w ciągu bardzo krótkiego czasu, w wyniku arbitralnej, bezdyskusyj- 72 nej decyzji ówczesnego szefa Rady Ministrów, J. Wieczorka. Duże piękne mieszkanie stanowiło obiekt zainteresowania wielu. Wszystkich przebił premierowicz Jagielski. Kiedy umarła moja mama, w listopadzie 1976, otrzymałam krótko brzmiący nakaz od owego J. Wieczorka: w ciągu dwóch tygodni mam opuścić mieszkanie. Razem z Andrzejem Drawiczem pośpiesznie prze-glądaliśmy papiery ojca,jego listy, książki, notatki, nie mając czasu na ich dokładne przestudiowanie (do dziś okazuje się to moim wielkim błędem!). Wszystko, co wiązało się z ojcem Ś meble z jego pokoju, rękopisy, obrazy, stare sztychy, zabawne drobiazgi, które gromadził Ś podarowałam Muzeum Literatury. Część tej darowizny jako depozyt znalazło się w Praniu. Rosyjska biblioteka mamy Ś stare wydania Błoka, Achmatowej, Jesienina Ś za namową Andrzeja Drawicza podarowałam Instytutowi Słowianoznawstwa, a mamine czytadła Śjakiemuś podwar-szawskiemu domowi spokojnej starości. ResztęŚ znakomicie nadającą się do szkolnej biblioteki, Zapolską, Reymonta, Orzeszkową Ś wzięli liceali-ści Batorego: stali w długiej kolejce, każdy podchodził do półki, brał dwie książki i ruszał do wyjścia. Po parudziesięciu minutach półki były dokładnie oczyszczone. Na najwyższych zostały jedynie ślady pajęczyny... W pewnej chwili podeszła do mnie dziewczyna i poprosiła, aby jej pokazać pokój K.I.G. Weszłyśmy do czterech pustych dość brudnych ścian. Zdałam sobie sprawę, że oto przestało istnieć jedno z najbardziej niezwykłych wnętrz, niemal żywcem wyjęte zjego wierszy, z fezki-groteski, z tak lubianych przez niego żartów. Nad pustym pokojem, w którym dudniło echo kroków, unosiły się Śjedynie dla mnie widoczne Ś cienie ludzi, zapalonych świec w wysmukłych lichtarzach, uśmiechał się Bach ze starego sztychu, a wielki krokodyl szczerzył swoje zębiska... Dziewczyna z niedowierzaniem patrzyła na pusty pokój i po pewnej chwili z wyrzutem w głosie, niemal z pretensją zapytała: Ś Dlaczego pani to zrobiła? Co miałam odpowiedzieć? Zbyt wiele trzeba by było tłumaczyć, a i tak nie wszystko pewnie by pojęła. Dziewczyna ze swymi kolegami odeszła. Ja dokładnie pozamykałam okna, balkonowe drzwi, zatrzasnęłam za sobą drzwi wejściowe. I wtedy uzmysłowiłam sobie, że zamknęłam za sobą blisko trzydzieści lat życia Ś szczęśliwego, pogodnego, radosnego. Że ludzi zapełniających kiedyś to wnętrze, toczące się w nim rozmowy, śmiech, milczenie, dźwięki muzyki 73 będę musiała zachować w sobie, aby choć część tych lat uratować przed niepamięcią. Dziś wiem, że miałam dwa domy. Tamten w alei Róż i ten Ś w Praniu. Reszta to mieszkania, adresy, te zaś należy możliwie często zmieniać. Podpowiedział mi to stary mądry Singer. Rozbita wewnętrznie po przymusowej przeprowadzce, w jego prozie znalazłam zdanie, które przechowuję jak amulet. Brzmi ono: „Zmienić adres, to zmienić prze-^ znaczenie". Nasz warszawski dom był zawsze na ścieżaj otwarty, zawsze pełen ludzi. Ojciec nie znosił Ś wbrew krążącym do dziś opowieściom Ś ani knajp, ani kawiarni. Uwielbiał natomiast przyjmować gości u siebie. I przychodzili, i zostawali do późna w noc. Ich cienie zbierają się jeszcze i dziś wokół mojego dużego stołu Ś cienie przyjaciół moich rodzi-ców. Przyjaźnie zawarte przez ojca w latach wczesnej szalonej młodości, przede wszystkim z czasów „Kwadrygi", przetrwały próbę czasu, zdały niejeden trudny egzamin. Dotrwały do ostatnich dni życia mieszkańców i bywalców wspólnego pokoju na Nowiniarskiej. Ten pokój, ta grupa, w przeważającej większości istniejąca gdzieś na kartach wytartych podręcz-ników, w krótkich biogramach słowników i encyklopedii, była na tyle kolorowa i niepowtarzalna, że zasługuje na więcej niż martwo brzmiące formułki polonistów. Taka Bela Czajka. Gdyby na przykład stanowiła' własność literatury francuskiej Ś stałaby się bohaterką niejednego filmu,' serialu czy książek. U nas malowaną przez Soutine'a piękną Belę pokrył cień zapomnienia. ; Nazywaliśmy ją w domu La belle Belle, powtarzając jak gdyby jej imię| sprzed lat, gdy była Belą z Montparnasse'u. Postać cudownie łącząca w sobie zmyślenie, fantazję z jakimiś odpryskami realnego życia. Cała utkana z radości, dowcipu, niesamowitych pomysłów. Weszła do literatury jako Hela Bertz w Pożegnaniu jesieni Witkacego, zadomowiła się w niej jako panna Leopard we Wspólnym pokoju Uniłowskiego. Zjawiała się bez zapowiedzi, bez telefonów, zaczynała od spenetrowania spiżarni (lodówki jeszcze wówczas nie mieliśmy). Później siadała wygodnie w fotelu, piła kawę, paliła jakieś długie papierosy w lufce i zaczynała opowiadać. A że miała we mnie słuchacza bez reszty oddanego, jej opowieści trwały i trwały. 74 O „Stasiu" Witkiewiczu, o „Guciu" Zamoyskim, o uwielbianym ojcu nie pasującym do niczego. O matce wywodzącej swój ród z Francji. O babce, która w roku powstania kościuszkowskiego była kosynierką; a na stare lata, rozczarowana całkowicie do Napoleona, czytała jedyną powieść Ś Odwrót Francuzów spod Berezyny. O pierwszym mężu, filozofie Aleksan-drze Hertzu. O drugim mężu, Jerzym Gelbardzie, poznanym i poślubionym w Paryżu. O pozowaniu Matisse'owi. O przyjaźni z Soutine'em, z Samue-lem Zborowskim i o spotkaniach i rozmowach w noc z Kramsztykiem i Jackiem Pugetem w „Cafe du Dóme" czy w „La Rotonde" O paryskim ślubie i szczególnie serdecznych życzeniach okraszonych pocałunkami Ilji Erenburga i jego żony, Lubow Michajłowny, cenionej wówczas malarki. Bela, zapatrzona w tłum przewijający się wokółjej stolika, snuje opowieść, że to właśnie tu, w „Cafe du Dóme", Erenburg pisał swego Lejzorka, że nie przeszkadzał mu ani gwar, ani wesołe i głośne przekrzykiwania się przyjaciół siedzących przy innych stolikach: Majakowskiego i Liii BrikJej siostry, Elzy Triolet. A tu nagle w drzwiach pojawia się drobna postać cała zawinięta w wielką pelerynę: to Tytus Czyżewski zarabiający na życie w Bibliotece Polskiej, a malujący dla przyjaciół, z potrzeby serca... To on przecież poleciłjąjako wspaniałego pracownika redaktorowi Stanisławowi Chmurzewskiemu szefującemu pismu „Polonia"... I cojakiś czas z nutą nostalgii powtarza: „Kocham świat, kocham ludzi, kochałam Chaima, Gucia i tylu innych jeszcze..." Milknie na chwilę, niezbyt przytomnie na mnie spogląda. A po chwili jej wzrok znów łagodnieje. Wiem, że wróciła do „La Rotonde". Obok niej siedzi Józef Czapski, naradzają się, jak pomóc głodującemu Ma-kowskiemu, któremu za pożywienie musi wystarczyć kawałek chleba i ząbek czosnku. Ale za chwilę on sam, w nieodłącznym grana-towym berecie, bardziej podobnym do cienkiego naleśnika niż na-krycia głowy, pojawia się w drzwiach i zmienia tok rozmowy Beli i Czapskiego... Bela wybucha nagle śmiechem. Moje oczy stają się zupełnie okrągłe, gdy słyszę: „A wtedy, na balu, umalował mnie Picasso..." Nie muszę powtarzać pytań. Kolorowe wspomnienie Beli płynie jak rulon nut. Bal pomyślany został jako sposób na wypełnienie pustawych kies młodych malarzy Ś kapistów. W miejsce ambasadorowej Chłapowskiej, protek-torat nad balem, za namową oddanego sprawie i samej Beli Józefa Czapskiego, objęła jego kuzynka, księżna Doiły Radziwiłł. Dołączył do 75 niej sam Pablo Picasso, gdy tylko dowiedział się o kłopotach swoich kolegów i odmowie ambasadorowej. Tamten wielki maskowy bal udał się pod każdym względem. Obficie zaopatrzone bufety sprawiły, że potok pieniędzy zasilił puste i poprze-cierane kieszenie kapistów. Ich lśniących radością i szczęściem oczu nie były w stanie zaćmić najjaskrawiej błyszczące diamenty, bądź ich imitacje, białych księżnych i księżniczek otoczonych przez tłumy Murzynów, Turków w fezach, kloszardów. W tym tłumie przebierańców, Bella, muza Montparnasse'u,jako indyjska księżniczka zwracała uwagę niemal wszyst-kich. Szczególnie to, co miała namalowane na twarzy: czerwoną kropkę na czole i ciemną bliznę na policzku. Obok hinduskiej księżniczki często podczas tego wieczoru widywano wielkiego Pabla trzymającego pod pachą ogromną, o dziwnych kształtach rybę. Przyglądał się z uwagą owej szramie i kropce... Bowiem to on, Pablo Picasso, był autorem malunku na twarzy pięknej Polki. Blask jej czarnych oczu i błąkające się w nich morze niedopowiedzeń tak cudownie oddał w portrecie Chaim Soutine... Kończył się 1925, pustoszała sala targowa w hali przy ulicy Grenelle, cichła jazzbandowa orkiestra. A potem nagle słyszę Belę nucącą tak mi dobrze znaną piosenkę. Śpiewali ją i ojciec, i Rysiek Dobrowolski, i Dziadzia. Każdy inaczej, w innej tonacji, na swój własny sposób. W nieruchomym złotym oceanie Płyną łodzie białe i różowe, Kwitną kwiaty piękne niesłychanie I atole koralowe... Albo inną, którą oni, mieszkańcy i bywalcy wspólnego pokoju, nazywali swoim hymnem, hymnem kwadrygantów: i Na wielkim okręcie wszyscy są szczęśliwi i wszyscy piją sorbety z cytryną. Biały słoń, biały słoń! Szaj-man-joj, dżung-aj-joji 76 Na wielkim, okręcie wszyscy palą opium Ś maleńkie fajeczki, w którym smutek topią. A na Filipiinach Bóg jest bardzo tłusty, niebo, słodkie mleko, wpada w same usta. Biały słoń, biały słoń!... Kiedy indziej opowiedziała mi historię przyjaźni z ojcem, dopiero później z matką, bowiem najpierw jego poznała. „Przyprowadził go do mojego mieszkania na Złotej pod 36 Zbyszek Uniłowski. Pokochaliśmy się od pierwszego spojrzenia. Burza włosów, przepaściste szarozielone oczy. Bywał smutny, bywał wesoły. Przychodził ze swymi przyjaciółmi, czasami po obiedzie, a czasami wieczorem. Pisał wtedy Porfiriona Osiełka. Za-śmiewaliśmy się z bliźniąt ukrytych w kanapie, a potem całą hurmą szliśmy do Ziemiańskiej». Łączyła nas poezja, młodość i uwielbienie dla kawy. Kot był jedynym znanym mi mężczyzną, w którym nie było nic z erotoma-na (choć przyznawała, że pociągał ją źmózgowy erotyzm» Witkacego!). Nie znosił wulgarności, parkanowych słów. Trzymaliśmy się w grupie: Zbyszek Uniłowski, Olaf Svensen, którego także wymyślił twój ojciec. W rzeczywistości był polonistą, trochę komponował i to on dostarczał kwadrygantom piosenek... Nazywał się Jakub Feldman. Był szczupły, delikatny, o rozmarzonych oczach. Po wielu, wielu latach spotkałam w Buenos Aires starszego siwego Feldmana. Próbowaliśmy wskrzeszać prze-szłość. Ale ona minęła... Poza nimi w naszej paczce był jeszcze Sebyła, Olek Maliszewski. Mój mąż, Aleksander Hertz, nie bardzo rozumiał, co może mnie łączyć z tą bandą biednych dziwaków. Ale on tak mało rozumiał..." Bela milknie na chwilę, podnosi na mnie swoje wciąż wielkie oczy i z pewnym wahaniem Pyta: Ś Czy wiesz, że wiersz twojego^ ojca ocalił mnie od śmierci? Ś I nie czekając na cień mego pytania, wyjaśnia: „Jesienią 1943 roku po raz trzeci wpadłam w ręce gestapo. Zadenuc-Jował mnie rzeźnik spod Karczewa- Po ciężkim przesłuchaniu zamknięto "nie w chlewie. Leżałam w gnoju z bolącymi, połamanymi żebrami, 77 z naderwanym uchem, skopana i sponiewierana. Marzyłam, aby prędzej umrzeć. Wiedziałam, że o świcie wyprowadzą mnie gdzieś za zabudowania i zastrzelą. Jak innych Żydów. Ale tym razem było mi wszystko jedno. Zgodziłam się na śmierć. Nie miałam już siły na życie. I pomyślałam wtedy,, że w tych ostatnich chwilach muszę przywołać coś cudownego. Jakiś obraz jakiś dźwięk, czyjąś bliską postać. I nagle, nie wiem skąd, moje po' krwawiono usta zaczęły cicho powtarzać: Ś Gulistan Ś mówi Ś to ogród róż, w ogrodzie Ś mówi Ś strumienie. Róże? na skronie Ś mówi Ś róże włóż, strumienie Ś mówi Ś to cienie. Będzie tyle piękna wokół mnie Ś pomyślałam. Ś Nie wolno mi umierać. Do świtu jeszcze wiele godzin. Zaczęłam rękami rozgarniać gnój, ryłam coraz większą dziurę podkopu, nie zważając na rozdzierający ból w piersiach i krwawiące ręce. Wreszcie mogłam się wyczołgać. Pełzłam w ciemnościach dobrych kilkaset metrów. Potem szłam, a jeszcze później zwaliłam się na ziemię, na której rosła kapusta. Jej chłodne liście studziły rozognioną twarz, żute pomałuŚ gasiły pragnienie. Po jakimś czasie znów wstałam i szłam. O świtaniu doszłam do znajomych lasów opodal Otwocka. I tam usnęłam...". Ileż to opowieści wojennych ofiarowała nam Bela. Spisała je w uroczej książce Ocalił mnie kowal. Niby to wszystko prawda, ale jak w opowieś-ciach Beli, tamta straszna rzeczywistość nie przestała być baśnią... Po raz pierwszy z warszawskiego getta wyprowadził ją mąż, Jerzy Gelbard. Sowicie opłacił hitlerowców, którzy zapewniali go, że getto otwockie nie zostanie zlikwidowane... Prowadzona przez ulice Warszawy, najniespodziewaniej spotkała przyjaciela, grafika Henryka Tomaszews-kiego. Zatrzymał się, dał jej papierosa, a ona wyciągnęła zza łachmana, który kiedyś był bluzką, plik kartek.,,Schowaj to Ś poprosiła. Ś To moje wiersze z getta..." Po woj nie weszły do pierwszego tomu wspomnień BeliŚ do Pieśni żałobnych getta. Wstęp do nich napisał przyjaciel młodości, kolega ze studiów polonistycznych na warszawskim uniwersytecie Ś Wła-dysław Broniewski. On też jako pierwszy zanotował we wstępie do Pieśni, iż obok Franca Fiszera, Bela była najpopularniejszą osobistością artys-tycznej Warszawy międzywojnia. 78 Getto otwockie podzieliło los warszawskiego. Beli znów udało się uciec. Tułała się po lasach, spała pod gwiazdami, w podziemnych norach; złapana, jeszcze raz zostaje cudem uratowana przez kowala. Od tej chwili jej nazwisko brzmi: Czajka. Jak siostry kowala-wybawcy. I takie zdarzenie, o którym parokrotnie słyszałam: po którejś ucieczce ukrywała ją stara, samotna kobieta, mieszkająca na skraju podotwockiej wsi. Znów napatoczyli się hitlerowcy poszukujący zbiegów z getta. Nie było do-kąd uciekać. Bela słysząc walenie do drzwi zdecydowała, że jeśli ma umrzeć, niech się to stanie w łóżku. „Kobiecie dużo łatwiej umierać w łóżku Ś powiedziała. Ś Wierz mi". Wlazła pod kołdrę, naciągnęła ją prawie pod usta i zaczęła recytować: / na lwa srogiego bez obawy wsiędziesz. I na ogromnym smoku jeździe będziesz... Niemiecki żołnierz z karabinem wycelowanym w Belę wrzeszczał do gospodyni: „Co ona mówi? Kto to jest?" A Bela, tym samym uroczystym tonem wyjaśniła: ,,Ja jestem czajka, ptak wodny..." „To wariatka!" Ś wrzasnął hitlerowiec, gdy usłyszał, że ta baba to czajka, która właśnie się modli... I znów: Gdzie tu prawda? Gdzie fantazja? Wiadomo, że później dowędrowała do partyzantki AL-owskiej, a dalej, po wojnie, już z trzecim mężem, pieszczotliwie przez nią nazwanym Czajnikiem, zamieszkała w Katowicach, została porucznikiem milicji, chodziła w mundurze, z rewolwerem. W takim stroju pojawiła się kiedyś na Krupniczej, wnosząc do naszego ciasnego domu fajerwerk radości wymie-szany ze łzami, bezładny tok opowieści, milkliwej zadumy i cudownego, wszechogarniaj ącego śmiechu. I tak już zostało. Przychodziła w Warszawie bez zapowiedzi, wędrowała do kuchni, aby sprawdzić, że nie grozi jej głód, zasiadała w fotelu i zaczynała. Ileż miała do powiedzenia! I jak umiała to robić! Ile czułości potrafiła okazać jakiemuś smacznemu drobiazgowi! „Jestem wiekową Żydówką Ś mówiła Ś mogę już nie dbać o figurę, o mężczyzn. Lubię natomiast jeść. Dziś sprawia mi to podobną przyjem-ność, jak kiedyś mężczyźni". Nie chciałam temu dać wiary, a Bela cudownie kpiąc z mitów krążących wokół jej głowy, powtarzała: „Kiedyś i ty zainteresujesz się zawartością spiżarni. Wtedy przypomnisz sobie starą Belę". I tak się stało. Dziś, kiedy z lubością przeglądam stare zwłaszcza książki kucharskie, kiedy myślę o czymś smacznym, co jadłam w czasie naszych licznych z Jankiem podróży, powraca cień Beli pochylonej nad zwalistą figurą Franca Fiszera, którego przez długie miesiące karmiła u siebie 79 w domu najbardziej wyszukanymi potrawami, nieraz nawet zyskując aprobatę tego największego obżartucha i znawcy kuchni w II Rzeczpo-spolitej! Ojciec miał dla Beli masę tkliwości. Pamiętał o niej w czasie wyjazdów poza Warszawę. W jego listach można znaleźć i takie dopiski: „Jednocześ-nie proszę przesłać pozdrowienia z Wybrzeża porucznikowi Czajce i majo-rowi St. R. Dobrowolskiemu od dyplomowanego strzelca..." A kiedy ojciec niespodziewanie zabrał się z tego świata. Bela, w kilka miesięcy później, przyszła ze starym egzemplarzem Zaczarowanej dorożki i bez słowa pokazała skreśloną czerwonym ołówkiem dedykację: W dniach pełnych niedocieczonego wątku, Beli, której chciałbym ofiarować bardzo wiele i spotkać ją po drugiej stronie życia Konstanty Dostałam od niej porcelanową miseczkę: kobalt, malowane motywy roślinne i kwiaty Ridgwaya. Stara, dobra angielska porcelana. Takie właśnie prezenty robiła przyjaciołom ta piękna kobieta. Ustanowiła swoją prywatną nagrodę dla twórców za dzieła, które jej, Beli Czajce, z różnych powodów przypadły do gustu. I wiem, jak bardzo ludzie sztuki, przede wszystkim pisarze, cenili sobie te doroczne nagrody. Pamiętam także rytuał ich wręczania, do ostatniej chwili utrzymywaną tajemnicę, kto w danym roku ową nagrodę otrzyma. Były to zawsze jakieś dzieła sztuki z bogatych, ciekawych zbiorów, które zaczęła gromadzić po wojnie, w miejsce straco-nych. Gdzieś przepadł niezwykły portret namalowany przez Soutine'a. Tego najbardziej żal... Bela po wojnie, po okresie katowickiej MO, pracowała w Muzeum Narodowym. Jej można zawdzięczać odnalezienie jednego z wywiezionych i ukrytych przed okupantem płócien Matejki. A także Ś odkrycie Teofila Ociepki i jego rodem z baśni talentu. A nagrody, o których wspominałam otrzymali między innymi Tyr- mand za Złego, Jerzy Andrzejewski i Jerzy Zagórski za Święto Winkeirida, Adolf Rudnicki za Żywe i martwe morze, Bronisław Zieliński za przekłady Hemingwaya. Zaś Andrzej Munk za Zezowate szczęście otrzymał od Beli widelec, który podobno należał do ... samego Napoleona! Oto portret panny Leopard: „Była istotnie piękną kobietą. Doskonale zbudowana, miała twarz o niezwykłych szlachetnych rysach i cudnych oczach o granatowym blasku. Jej czarne włosy odcinały się od białości cery". Blasku tych niezwykłych oczu nie można zapomnieć. Kochałem cię naprawdę, Stanisławie Mario, a ty szaleństwa moje i moją papugę... napisał ojciec w jednym ze swych wierszy. Zawarł w tym wyznaniu prawdę znaną dobrze w naszym domu: najukochańszym druhem z lat młodości, wspólnego pokoju, „Kwadrygi", sympozjonów w Milanówku był właśnie Stanisław Maria Saliński. Wysoki, szczupły, z niewielką bródką i łagod-nością w czarnych oczach, miał dla przyjaciół serdeczność, dobroć, życzliwość. Nie było w nim cienia fałszu, minoderii. Mówił, co myślał, nawet jeśli jego opinia nie należała do pochlebnych. Nie miał wrogów, lubili go lub kochali wszyscy, z którymi się stykał w swym długim, mądrym i dobrym życiu. Zawsze służył pomocą, radą, przyjaznym słowem. Był człowiekiem, na którym można było polegać. Dziś, mając już siwą głowę, potrafię w pełni docenić, jak rzadka to cecha. Przeglądając zdjęcia, na których zatrzymana została postać Dziadzi, uświadamiam sobie, że na wszystkich zbiorowych fotografiach stoi jakby w drugim rzędzie, za kimś, za czyimiś plecami. Nie żeby się chował, broń Boże, lecz z najgłębszego przekonania, że miejsca na pierwszym planie nie są dla niego. Ta właśnie niezwykła skromność byłajedną z cech głównych jego pięknego charakteru. Wyciszony był jego głos, gdy opowiadał, gdy wpadał w trans morskich bajań Ś o żeglowaniu po morzach i oceanach, o zawijaniu do portów, o wędrówkach po portowych knajpach, spelunach, o szybko tam zawieranych znajomościach. Morze kochał ponad wszystko, jemu oddał swój talent, książki, całe pisarstwo. Wszystko w jego życiu nadawało się na literackie tworzywo. Urodził się na bardzo dalekiej Syberii, gdzieś na pograniczu rosyjsko-koreańskim. Studiował w Szkole Żeglugi Wielkiej i na Uniwersytecie Dalekowschodnim we Władywostoku, Pływał na statkach Rosyjskiego Towarzystwa Żeglugowego po Pacyfiku i Oceanie Indyjskim. Miał dwadzieścia lat, gdy pojawił się w Warszawie, zaczął studiować Ś prawo, polonistykę, dziennikarkę. Za nim pozostał literacki debiut Ś opowiadania drukowane w rosyjskich czasopismach. Debiut polski nastąpi w 1924 roku. Opowiadanie Palmy, banany i bażanty ~ Splątało się, zmierzchło 81 80 zostało uhonorowane nagrodą w konkursie Koła Polonistów na UW, Saliński tkwił już w samym środku młodego literackiego ula Ś w grupie „Smok" stworzonej przez Maliszewskiego, Dobrowolskiego, Sebyłę, Ry-1 dzewską, Gałczyńskiego. Już niedługo z owego „Smoka" wylęgnie się „Kwadryga", a Stanisław (Jezus Śjak sympatycznie uzupełniał Ryszard Dobrowolski) Maria Saliński stanie się Dziadzia, jedną z głównych postaci Wspólnego pokoju Uniłowskiego. Do końca życia pozostanie niemal dla wszystkich Dziadzia. Nieliczni będą pamiętać o jego prawdziwym imieniu: Staś, Stanisław... ^ Byli młodzi, pragnęli się śmiać, bawić, kochać. Było o nich głośno w warszawskich kawiarniach i knajpach tamtego czasu Ś w „Kresach'|| „Ziemiańskiej" (którą ojciec nazywał, jaskinią Habakuka"), „U Wróbla'^ „Pod łabędziem", w „Adrii". A jeszcze owe „sympozjony" w Milanówku! na których Nina Jesipowiczówna, cioteczna siostra Stanisława (Jezus) Marii, opowiadała o wielkich rosyjskich poetach Ś Buriuku, Jesieninie, Siewierianinie, Chlebnikowie, o swoich z nimi spotkaniach. Czytała ich wiersze. A Staś dodawał, że Nina właśnie wróciła z Moskwy, że wcześniej studiowała w Instytucie Smolnym, że mieszkała w Piotrogrodzie. I doda-wał po latach, że słuchali strof rosyjskich poetów jak zaczadzeni, że te wersy poruszały jakieś najgłębiej ukryte struny ich serc. Tę cudowną poezję junga z trampów z Chińskiego Morza, marynarz dalekich wschodnich i południowych żeglug mógł porównać jedynie do migotliwych gwiazd Krzyża Południa, do konstelacji i okruchów gwiezdnych wiszących nisko nad głową... I kiedy opowiadał o tamtych minionych szalonych latach, rozmarzał się, jego oczy przesłaniała jakaś mgiełka. I zdarzało się, że w tych chwilach nostalgicznego rozmarzenia nagle zaczynał nucić: Ręce dziewcząt z Colombo Ś drżące liście mimozy, które co dzień całuje słońce, księżyc i morze. Nauczona przez ojca odpowiadałam: Ach, pocałuj mnie jeszcze! Czy to Cejlon czy Jawa? Dopływamy do portu słonecznego Sajgonu... I znów wracał do opowieści, gdy z afrykańską jeszcze opalenizną, po zejściu z pokładu S/S „Niemen", żegnał się z „wielką ^\vodą" i ruszał na wyrko w pokoju na Nowiniarskiej... A zaraz potem słyszałem tak dobrze mi znane pytanie: Ś Eech, po co wracałem do tej zapchanej, śmierdzącej Europy? Czy nie lepiej było zostać na którejś z wysp Pacyfiku?... Ś Lepiej, Stasiu, znacznie lepiej Ś odpowiadałam. Ś- Ale wtedy komu byś śpiewał o dziewczętach z Colombo? A sympozjony w Milanówku, czy wyobrażasz sobie, że odbywałyby się bez ciebie? A jak wyglądałby pokój na Nowiniarskiej bez Dziadzi? A wreszcie cóż warte byłoby życie przeciętnego warszawiaka bez Jerzego Seweryna? Ś kończyłam z nutą-- pewnej przekory. Ta przywołana przeze mnie postać przewiewała ostaitscznie nostalgicz-ną mgiełkę z oczu Stanisława Marii. A on cicho, /cierpliwością, po raz n-ty tłumaczył mi, że to przecież Rafał Praga był winien wszystkiemu, Praga, twórca „Expressu Wieczornego". Dla Wyjaśnienia diodam, że gazeta ukazująca się pod tym tytułem po dziś dzień zakłóca wędrówkę Rafała Pragi i wszystkich byłych expressowiczówpo drugiej stronie Lete. I wiem, żejeśli w ręce Stanisława Marii Salińskiego, Karoliny tfc.eylin, Włodzimie-rza Dzięciołowskiego i zastępu podobnych cudownych ludzi wpada egzemplarz gazety z ich dawnym tytułem, nie są w stanie opanować zdziwienia, później nerwów. Że podobne „coś" można wydawać? Ale to dygresja „na boczku". „Pamiętasz Ś ciągnął Dziadzia łagodnie, gdy tylko"* pojawił się Jerzy Seweryn Ś że w źExpressie» zadomowiłem się od początku. I niemal natychmiast na łamach gazety debiutował twój ukochany" Seweryn ze swoją odcinkową powieścią. Nie lubię jego i siebie za tę pisaninę. Barbaro, kła-miesz Ś pamiętasz? To warszawska kronih z roku 1946, 2apis codziennego życia w mieście. Pojawiał się u mnie w pokoju kochany ; Rafał i w typowy, czarujący dla siebie sposób podpowiadał: źS-s-s-tasiu, rrffo-most za-załatw w odcinku...» I załatwiałem. Następnego dnia cała Warszawa czytała o młodzieżowym pochodzie przez nowo otwarty most •Poniatowskiego". Kiedy to wszystko piszę, uświadamiam sobie, że Magoda Cień w „Trybu-nie", powielająca co do joty pomysł i sposób pracy Jerzego Seweryna oraz polecenia i odkrywczość (wówczas!) Rafała Pragi, nie odkryła niczego nowego. „Wszystko już było" Ś rzekł Ben Akiba... A gźdy i ja wybiorę się w tę daleką podróż do gwiazd, kiedy w tym przeogromnym tłoku odszukam Stanisława Marię i Rafała, opowiem ia także o peyiift^y!" naśladowcy 82 83 ich pomysłu, ukrywającym się pod pseudonimem Magdy Cień. I dodam, że nie miał co Dziadzia tak strasznie wybrzydzać na liczne tomy Jerze-go Seweryna. Jeśli ktoś zechce dziś lub jutro do nich zajrzeć, odnajdzie takie bogactwo szczegółów z życia miasta, jakich nie zanotowała żadna z kronik. Stanisław Maria pracował najpierw w „Expressie Wieczornym", później musiał, jak kilku innych dziennikarzy, odejść. Zakotwiczył się w „Słowie Powszechnym". Ta praca dawała mu chleb, wykonywał ją skrupulatnie, sumiennie. Ale jego serce pozostało na dalekich morzach, a ich odprysk zamknął w literaturze, w książkach pełnych tajemniczości, egzotyki z pogranicza nieco mrocznego snu. Po roku 1956 zaczęły się one ukazywać dość często, cieszyły się czytelniczą popularnością. Jego literacki J dorobek uhonorowano nagrodą, której patronuje Mariusz Zaruski. I tę | nagrodę cenił Stanisław Maria szczególnie. Raz jeszcze połączyła go| z morzem. Czytam do dziś nie tylko Opowieści morskie, Pożegnanie z Pacyfikiem, alei La Palomę i Longplay warszawski. Poza ostatnim tomem wspomnień przypominają mi, że to właśnie Stanisław Maria odkrywał przede mną wspaniałości Conrada, dostarczał książki tego wyklętego wówczas pisarza, zanim przestał być „reakcyjny", zanim jego wielka twórczość stalą się dla mego pokolenia ogólnie dostępna. A Lorda Jima czy Freyę z siedmiu wysp czytam i dziś przez pryzmat tego wszystkiego, co wcześniej słyszałam w opowieściach Dziadzi. Pamiętan uroczystość wodowania M/S „K. I. Gałczyński" w maju 1964. Wzruszającą i jednocześnie sympatyczną. I cały podniosły ceremió-niał towarzyszący temu wydarzeniu. I przemówienia. I słowa mamy „Płyń po morzach i oceanach". I znajomość, a następnie przyjaźń z pierwszym kapitanem masowca M/S „K. I. Gałczyński" Ś Jerzym Sebastianem Kalwasińskimdo chwili, aż się też zabrałw swój najdłuższy rejs... I wreszcie miłą obecność Dziadzi, który w czasie uroczystego obiadu po całej ceremonii, podsunął mi kartonik po zapałkach. Przeczytałam na nim słowa: „27Y1964, godz. 16. Szczecin-Bankiet. O podobnym w rozdziale A w Posjecie pieją koguty". I tak się stało. To wszystko wspominam z rozrzewnieniem, z sympatią. Nie chcę jedynie pamiętać, że tę uroczystość, to wydarzenie wykorzystano dla doraźnych celów politycznych: „Oto tak nagradzać będziemy tych, którzy nie spiskują..." Ś mówiła ważna figura, nie pytając o zdanie nikogo. 84 Dziadzia lubił Szczecin. Mówił, że to miasto godzi go z Europą, której nie znosił. Po latach dopiero, w jakimś fragmencie jego prozy odnalazłam to szczere wyznanie: „Minęliśmy Świnoujście i weszliśmy na Kanał Piastowski... Przed dziobem motorowca otwierał się jeden z najwspanial-szych w moim życiu portów. Podejście w nocy do Szczecina mogę przyrównać tylko do podejścia w nocy we Władywostoku. Tam, przy zmianie kursu na nord-ost po ominięciu Przylądka Czurkina, otwierał się oczom niebywały widok, wręcz czarodziejski amfiteatr świateł rozrzuco-nych na górach. Tu, po minięciu trawersu Polic, otwierało się oczom czarodziejstwo świateł: port Szczecin..." Nie dożyję czasów, gdy na wody szczecińskiego portu zostanie zwodowana jakaś najmniejsza choćby pływająca jednostka, na burcie której zobaczę nazwę M/S „St. M. Saliński". Ale może na ulicę jego imienia, gdzieś w Szczecinie, kiedyś dotrę... Mój ojciec, jak pisałam, kochał go. Tę tkliwość zamknął w kilku pięknych wierszach. Oto jeden z nich: O najzgrabniejszy poruczniku ze sławnej szkoły Saint-Cyr! poruczniku o bielszych dłoniach niż dłonie lady Windermeer. Takiej brody tańczącej zazdrościłby ci szaman. Twoje wiersze Ś instrumenty pachnące, twoje wiersze Ś wielobarwna pijama. O, jakżeś piękny w redakcji, gdyś, wziąwszy pieniądze, zamilkł! Stanisławie, gdybyś nie był człowiekiem, byłbyś skrzypcami. Ustami do ust dotykasz, jak smyczek dotyka struny. Ty jesteś jak morze i muzyka błękitny. Od twoich to zaklęć szarlatana każda noc jak czerwona malaria. O, módl się do szatana za nas, o, Stanisławie Mario! 85 Pamiętam chętnie cytowaną przez Dziadzie przypowieść, którą pomie-ścił w książce Ptaki powracają do snów. Brzmi ona: „Udehejska legenda--baśń powiada: Raz pochwycone szczęście wraca jako cień-wspomnienie do snów człowieka. A śmierć człowieka jest wielkim snem, do którego powracają wszystkie srebrne ptaki, wszystkie cienie srebrnych ptaków szczęścia, jakie przylatywały doń za życia..." Pozostanie dla mnie takim powracającym srebrnym ptakiem, cieniem srebrzystego ptaka szczęścia i dobra. Zniknął pełen ślicznych przedmiotów dom Beli na Karłowicza; żółkną stare zdjęcia; zacieraj ą się rysy twarzyŚkiedyś drogich i bliskich. A jednak czasami, po otworzeniu jakiejś starej książki, jak po zapaleniu świecy, rozjaśnia się pole widzenia, ostrości nabiera zapomniany szczegół, echo dawnej rozmowy w dużym pokoju mamy. Bywali w nim często Celina i Rysiek Dobrowolscy. Celina, jak moja mama, była kaliszanką. Moich rodziców poznał ze sobą w „Ziemiańskiej" w roku 1929 Lucjan Szenwald, Cecylię Berenson i Ryszarda Ś Zbigniew Uniłowski w kawiarni IPS-u w roku 1932. Jego znałam najpierw z kart książki Uniłowskiego. Bliższe kontakty zostały nawiązane, gdy zamieszkaliśmy razem w tym samym domu w alei Róż. Ryszard z Celiną Ś pianistką, dobrą, serdeczną ludziom kobietą Ś mieszkali w lewej klatce na drugim piętrze, my Ś w prawej. Oni mieli telefon, my Ś nie. Toteż gdy panowie mieli sobie coś ważnego do powiedzenia, stukali w ścianę swych łazienek, wykrzykiwali jakieś hasła i rozmowę prowadzili dalej na balkonach. Pomysły tych niecodziennych rozmów rodziły się w czasie porannych kąpieli. Czasami, gdy mama lubja zajmowałyśmy łazienkę, odzywał się tam-tam Ryśka. Wołałyśmy do ojca: Ś Rysiek na linii! I dalej sytuacja rozwijała się w znany sposób. Później przeprowadziliśmy się na pierwsze piętro (rodzina naszego sąsiada, Włodzimierza Sokorskiego powiększyła się o kolejne dziecko i szczęśliwy ojciec zaproponował nam zamianę. Sam zaanektował najwięk-szy pokój, pozostały dwa małe, które nie wiem komu przypadły). Wówczas łazienkowe rozmowy Ryszarda i ojca zostały przerwane. Po paroletnim oczekiwaniu otrzymaliśmy wreszcie telefon. I on to z powodzeniem zastąpił niemożliwe już tam-tamowe sygnały. 86 II Nasze domy łączyła codzienna serdeczność. Jeśli istniała potrzeba wymiany zdań, opinii, porady Ś dobra była każda pora. Obaj piiow-^ mieli podobną niechęć do wszelkich konwenansów, zapowiadanie się z wizytą" uważali za bzdurę. Wpadali więc, kiedy uznali to zapotebne^ Gdy przychodziły ciężkie kryzysowe dni ojca, Rysiek przychodzi stalg Zamykali się w jego pokoju, a do mnie docierały pojedyncze zaledwie sło-wa długiego monologu Ryszarda... Parokrotnie wspólnie wyjeżdżali. A to na kilka dni do Nieborowa do Obór. I znów Ryszard, jakby chciał odciągnąć ojca od pnutgj warszawskiej rzeczywistości, proponował zmianę miejsca. Tat by}^ z Oborami. Zachował się Irst ojca do mamy, pisany w styczniu ?50. Kochany Karzełku Jeżeli Celina nie będzie miała wozu, to oczywiście nil pr^ jeżdżaj,bomróz,ajeżeli,tozKirą,naparęgodzin. Może niobie w niedzielę, ale wtedy musicie dać znać „Skolimów 5i". J^i się czuje Mama? Gdybyś miała coś do mnie, to napis; i i\y. oddawcy, naszemu woźnemu, ob. Andrzej ewskiemu. 7) stayi znajomy. My z Ryszardom, w każdym razie, przyjeżdżuny ^ Warszawy we środę 25-go przed południem (...). Tujesładny Pałacyk. Trochę zabawnych portretów. Kopia RubensaJrocli. ciekawych mebli. Gdański fortepian. Urocza babcia, ho n co p^i godziny zapala choinkową świeczkę, żeby oświecić termciiietr^ oknem i notuje temperaturę w notatniku. Nie rób i runu porządków. Napisz parę słów. Obory są zaraz za Wilanowm. J^-III dał to swojej szwagierce, siostrze słynnej Marysieńti. N(^, KARMIĆ ODDAWCĘ! KO) Dlaczego wspominam o tym oborskim epizodzie? Otóż na in s^g, dalszy ciąg, trwający na dobrą sprawę do dziś. W czasie jednego ze spacerów, ojciec w kupie śniegu znalazł starą dorożkarską litarcię Przytaszczyłją do pałacu i całymi dniami troskliwie czyścił, odilzewiał Ryszard ze spokojem znosił nowe szaleństwo swego przyjaciela,za- stanawiając się, do czego też mu owo znalezisko będzie potrzebne, Ojciec zaś milczał jak zaklęty. W kilka tygodni po powrocie z Obór, gdy w domu znów było pełno gości, wszyscy zostali zaproszeni do pokoju ojca na uroczystą inaugurację latarni z najprawdziwszej... zaczarowanej dorożki, którą rzekomo wymod-lił u pana Kaczary. Opowieść była niezmiernie barwna, pełna fantazyjnych szczegółów. A siedzący w kącie Ryszard, znając doskonale pochodzenie owego przedmiotu, bąkałjedynie od czasu do czasu, że jakoś nie dostrzegł dorożkarza w wielkiej kupie śniegu. Niktjednak poza ojcem nie rozumiał, o co chodzi. Później panowie osiągnęli całkowite porozumienie w wiado-mej sprawie: Ryszard zaproponował, że nikomu nie zdradzi sekretu pochodzenia owej cudownej latarni, jeśli zostanie jej ojcem chrzestnym. Warunek został przyjęty i zrealizowany w całym majestacie błazenady, rodem z młodzieńczych „sympozjonów" w Milanówku... Kiedy Ryszard odwiedził nas w Praniu w roku 1984 i gdy zobaczył wiszącą znaną mu dobrze latarnię, zaczęliśmy znów rozmowę o chrzcinach, swawolach i zabawie. „O przejasna, czarodziejska lampo Ildefonsa"Ś tak zaczynała się formułka wymyślona przez Ryszarda... Później przyszedł pamiętny 6 dzień grudnia 1953 roku. Ryszard był pierwszym człowiekiem, do którego w ten mglisty ponury ranek pobiegłam z wiadomością o śmierci ojca. Szuranie kapci pani Olesi, poszczekiwanie Pafnucego i pełne przerażenia oczy Ryśka, znanym ruchem przygładzają-cego włosy... W kilka godzin później odebrałam telefon. W słuchawce usłyszałam zniekształcony głos Ryszarda. Przez łzy mówił o śmierci Celiny, która od pewnego czasu leżała w klinice profesora Hausmana. Ojciec i Celina umarli tego samego dnia i pochowani są blisko siebie. W kilka dni później dołączył do nich profesor Hausman. W czasie tej długiej zimy Ś mroźnej i ponurej Ś Ryszard prawie nie wychodził od nas. Siedzieliśmy godzinami przy grzanym winie i Ryszard opowiadał, wracał do młodych lat, przywoływał przyjaciół, druhów. Poznałam wtedy nowego Ryśka. W jego opowieściach pojawiała się matka, Władysława, zamordowana w Ravensbruck, i wcześnie zmarły ojciec, uczestnik rewolucji 1905, więzień X Pawilonu Cytadeli. I Kazimierz Kosiński Śjego profesor i wychowawca z gimnazjum Reja Ś zastępował mu ojca. Profesor, wychowanek Uniwersytetu Jagiellońskiego, autor monu-mentalnej monografii o Stanisławie Witkiewiczu, otaczany był przez dorosłego Dobrowolskiego uwielbieniem, szacunkiem i miłością niemal synowską aż do ostatnich dni życia. Było coś wzruszającego w tej wciąż żywej pamięci o wychowawcy, któremu Ś jak mówił Ś wiele zawdzięczał. 88 Podobnie serdeczny stosunek miał Stanisław Ryszard do przyjaciół młodości, do rejowiaków, później Ś kwadrygantów. Dużo o nich wiedział, stale dokopywał się nowych faktów, gromadził archiwum związane z tamtym okresem życia i działalności twórczej. Jego i jego przyj acół. A kiedy odchodzili, opiekował się ich rodzinami, krewnymi. To tamtej srogiej zimy poznałam okupacyjne losy Ryśka, uratowanie wielu ludzi przed więzieniem, pomoc w wyciąganiu z obozów koncent-racyjnych, między innymi Schillera i Jaracza aresztowanych wiosną 1941 roku jako współwinnych zamordowania Igo Syma. Zatrzymano wtedy także Bronisława Dardzińskiego, Zbigniewa Sawana, Andę Kitschman, Zofię Małynicz, Hannę Jaraczównę, Tadeusza Kańskiego. Ale ich udało się wydobyć przed wysłaniem do obozu. Ryszard wspominał także o cotygodniowych spotkaniach u Stefana Rygla Ś byłego dyrektora warszawskiej biblioteki uniwersyteckiej, kolekcjonera i bibliofila. Bywali na nich między innymi historycy Ś Henryk Mościcki i Aleksander Gieysztor, architekci Ś Bohdan Querquin i Gerard Ciołek. Mówiono o podziemnym ruchu wydawniczym, o miniaturowej serii edytorskiej... O AK-owskiej konspiracji, walkach w powstaniu, krótkim czasie obozowej niedoli przeżytej wspólnie z Leonem Kruczkowskim w jakimś oflagu na Pomorzu opowiadał w tonacji zwykłej relacji, bez cienia patosu, samo-chwalstwa. Tak postępowali wszyscy, więc i opowieść musiała się do tego tonu dostroić. Miłą pamiątką po tamtym okresie serdecznego obcowania z Ry-szardem jest dedykacja na pięknym wydaniu Janosika z przejmują-cymi drzeworytami Marii Hiszpańskiej-Neumann. Autor napisał: „Kirze Ś tę baśń dla dorosłych na pamiątkę, Ryszard, Warszawa, 6 lip-ca 1955". Kiedy urodził się mój syn, Mikołaj, przelał na niego całą serdeczność, jaką do tej pory miał dla mnie. Kiedyś pojawił się z wielkim pluszowym niedźwiedziem i kładąc go na podłodze koło dziecka, powiedział: „Pilnuj go, on już jest bardzo stary, ale przynosi szczęście domowi, w którym mieszka..." Później Ryszard, jak tylu innych mieszkańców tego domu, powędrował gdzie indziej. Nasze bliskie kontakty urwały się. Ożenił się, pisał, wydawał, dalej działał w ZAIKS-ie. Pod koniec lat sześćdziesiątych napisał głupią, wredną książkę. Kiedy ją czytałam dochodziłam do przekonania, że gdyby żyła Celina, owa książka nigdy nie zostałaby napisana... 89 Mijały lata. Ryszarda spotykałam okazjonalnie. Aż kiedyś, po kolej-nym przypadkowym spotkaniu, zaciągnął mnie do swego nowego domu? i poznał z kolejną żoną, Sabiną. Okazała się miłą, dobrą kobietą, która stworzyła mu dom, coś, czego Ryszardowi od chwili śmierci Celiny bardzo brakowało. : Tak odżyły dawne miłe kontakty. Ryszard był w znakomitej formie Ś pisał, jeździł na spotkania. Widać było, że jest szczęśliwy. || Później przyszedł czas naszego wyjazdu do Prania. Kontakty z Dobl|| rowolskimi ograniczyły się do korespondencji; poza listami dostawałam od niego kolejne książki z miłymi dedykacjami, obiecywali wpaść do Prania. Jak wspominałam, Ryszard przyjechał sam. Chodził po muzeum, oglądał, czytał. Poruszyła go zwłaszcza salka poświęcona międzywojniu Ś „Smo-kowi", „Kwadrydze". Nagle stanął, zdjął okulary, i nie bacząc na ludzi, jakby do siebie zaczął mówić: H Teraz już drzewa nie dymią "'m i panny się dawno rozpierzchły, || nim lilie im w oczach pogasły Ś || muzyka niebawem ucichnie. A może tego nie było Ś : klonów, muzyki i panien? " Przypomni] sobie, Konstanty, bo właśnie to było najlepsze. • Zawiesił głos, spojrzał na mnie i wyszedł. Zaraz potem wyjechał. Nie spotkałam go nigdy więcej. W kilka lat później powędrowała za nim Sabina. A kiedy się spokój dokonał, to tylko smyczki latały i jakieś dziwne muzyki czy dzwonki fruwały w powietrzu. Order Villona z kałamarzami Przywołani tu na dłuższą chwilę Bela Czajka, Stanisław (Jezus) Maria Saliński i Stanisław Ryszard Dobrowolski należeli do najbliższych przyja-ciół ojca, których serdeczności i troski sama zaznałam. Ale w naszym domu częstymi gośćmi bywali i inni kwadry ganci Ś Maliszewscy, Flukowscy, Bieńkowscy. O dwóch pierwszych parach, choć wiele ich łączyło z moimi rodzicami, nie potrafię powiedzieć nic bliższego. Bywali u nas w domu, to prawda. Maliszewscy przyjechali nawet do Prania w roku 1951. Ojciec pracował wówczas nad Witem Stwoszem, pan Aleksander pisał swą Drogę do Czarnolasu. Wiem, że ich obu łączyła stara bliska zażyłość. Ojciec, tak ceniący „domowość" świąt Ś Gwiazdki i Wielkanocy Ś często wspomi-nał, że w kawalerskich czasach stało się zwyczajem młodych spod znaku „Kwadrygi" spędzanie pierwszego świątecznego dnia u rodziców Malisze-wskiego, w malutkim mieszkaniu w suterenie na Gęsiej. Ślad owych więzów odnajduję w zachowanej korespondencji pana Aleksandra do ojca. Jednak moje osobiste z nim kontakty nie nabrały nigdy charakteru bliskości, przyjaźni. Zawsze uważałam go wyłącznie za druha mojego ojca, matkiŚw znacznie mniejszym stopniu. Stąd być może z rozmów, ze spotkań nic we mnie nie zostało, nawet ich tonu nie potrafię PO latach odtworzyć. Byli sobie bliscy Ś ojciec i pan Aleksander. Wyczuwa się to choćby z listu, jaki ojciec otrzymał niespełna miesiąc przed śmiercią. Dotyczył kogoś dla nich obu ważnego: Gała! Ś piszę krótko, bo po dość długiej chorobie jeszcze niezbyt mocno siedzę przy maszynie. 91 Sprawa taka: rozwalił się grób prof. Ujejskiego. Koledzy, jego | słuchacze zbierają się, aby na własny koszt naprawić. Będzie • trzeba zebrać ok. 2 tyś. zł. Gdybyś chciał w tej kweście wziąć udział Ś wyślij swoją „dolę" na adres organizatorki Ś p. Zofii Rothertowej, Warszawa 22, ul. Adama Pługa l m. 37. Zaagitują wokół siebie Ś niech przysyłają forsę, Całuję Ciebie i Twoich Bliskich Ś Olek. • 12XII5l Zabawne! Tytułowy „Gała" z listu pana Aleksandra pojawia się wśrót( znanych mi osób jedynie u Kazimierza Kożniewskiego, przyjaciela ojca z lat „Przekroju", i dziś oddanemu jego pamięci koledze. W listach do mnie, w rozmowach o nim, Kazimierz Kożniewski chętnie i często używa określenia Gała! Co do państwa Flukowskich, mogę o nich powiedzieć więcej, a to głównie za sprawą Xawerego Dunikowskiego, którym zajmowali się oboje, a zwłaszcza pani Maria. I tak ich zapamiętałam: drobni, w okularach, wpatrzeni w malutkiego, niezmiernie ruchliwego rzeźbiarza, odgadujący jego życzenia, przypominający o terminach, godzinach spotkań. Niektórzy mieli im to za złe. W „nadopiekuństwie" pani Marii wietrzono jakieś osobiste interesy. Nic na ten temat nie wiem, poza faktem, że niemal we wszystkim lubimy dopatrywać się jakichś bezeceństw. W rzeczywistości, jak pokazało życie, okazali się hojnymi ponad miarę donatorami: Książ-nicy Szczecińskiej, która między innymi gromadzi archiwum „Kwadry gi", podarowali wszystkie swoje zbiory Ś obrazy, ryciny, meble, rzeźby, książki, rękopisy, korespondencję. Wśród darów znajduje się najpiękniejszy, moim zdaniem, portret Witkacego przedstawiający jego żonę, Jadwigę. Spotkałam ją przelotem na Krupniczej. Mówiono o niej szeptem, z pewnym tajemniczym niedopowiedzeniem. Byłam na tyle głupia, co jedynie można usprawiedliwić niewielką liczbą lat, że nie dociekałam ani sensu owych półsłówek na temat pani Witkiewiczowej, ani jej wielkiego męża, o którym wówczas chyba w ogóle nic nie wiedziałam, ani jej losów sprowadzających]^ do tego najdziwniejszego z literackich młynów na świecie. Dziś portret Jadwigi Witkiewiczowej, przeniesiony na plakat, wisi w moim pokoju. Ta młoda, bardzo piękna i pociągająca kobieta towarzy-szy mi od lat. Patrząc w jej wielkie oczy, zadaję wciąż to samo pytanie. „Dlaczego wtedy w Krakowie nie wiedziałam o tobie nic? Dlaczego od razu z tobą nie porozmawiałam? Nie zapytałam innych o ciebie?... Młoda pani milczy i wiem, że już nigdy nie usłyszę odpowiedzi. A szkoda. Pani Maria Flukowska troskliwie opiekowała się Xawerym Dunikow-skim. To dzięki niej trafiłam kiedyś do mieszkania sędziwego rzeźbiarza na Krakowskim Przedmieściu, mogłam z nim porozmawiać. Nie było to trudne, mistrz Dunikowski bowiem należał do osób bardzo gadatliwych. Dużo mówił, zabawnie seplenił, a pełne dowcipu oceny, określenia wzboga-cał żywą gestykulacją. Pytałam o początki jego pracy rzeźbiarskiej. „To była miłość Ś wyznał. Ś Miałem dwadzieścia lat i musiałem wyzezbić głowę ukochanej. I tak posło. Sybko. Akademię ukońcyłem w tsy lata. A gdy miałem dwadzieścia osiem Ś byłem już profesorem. I jestem nim do dziś..." Okruch tej rozmowy miał miejsce, gdy rzeźbiarz kończył osiemdziesiąt pięć lat! Tak samo jak dawniej wstawał o szóstej rano, pracował przez cały dzień z dwugodzinną jedynie przerwą na obiad i wypoczynek. Czekał wówczas na zakończenie remontu Królikami, ale nie przyznawał się, jak bardzo cieszy go fakt, iż tam mieścić się będzie jego muzeum. Całą sprawę, jak to zwykle on, pokrywał żartem: „Psekrocyłem jesce jeden próg Ś osiemdziesiąt pięć lat. A cuję się, jakbym miał tsydziestkę. Wieś dlacego? Ś pytał widząc moje okrągłe oczy. Ś Bo najtrudniej dojechać do osiemdziesią-tki. Później już tylko się żyje, żyje i żyje..." Ś seplenił rozkosznie. Słynął z doskonałego humoru, z dosadnego sposobu wyrażania swoich opinii. Pamiętam pełen kpiny okrzyk Dunikowskiego po obejrzeniu ogólnopolskiej wystawy plastyki jesienią 1952 roku: „Widziałem zeźby z dzewa, z kamienia, ba Ś nawet z plastiku. Ale pierwsy w życiu raz widzę zeźby z wazeliny!" I jeszcze jedna anegdota o tym pogodnym, zawsze uśmiechniętym artyście opowiadana przez innego cudownego artystę, Andrzeja Stopkę. W czasie pierwszego po wojnie posiedzenia senatu ASP obok Xsawerego Dunikowskiego siedział Karol Frycz. Rzeźbiarz z pewną emfazą opowia-dał o swym oświęcimskim losie (gdy znalazł się w obozie, liczył sześćdziesiąt Pięć lat Ś przed nim było jeszcze długich pięć lat oświęcimskiej katorgi!). A gdy skończył, nachylił się ku niemu Karol Frycz, znany z doskonałych manier i eleganckiego sposobu wysławiania się, i głośno zapytał: „A pan Profesor długo tam bawił?!" Jeszcze jedno małżeństwo przyjaciół z „Kwadry gi" Ś to Eleonora i Włodzimierz Słobodnikowie. Rodzice bywali u nich, oni przychodzili do nas. Nie rozstawali się na chwilę, przeżyli ze sobą w harmonii i szczęściu pół 93 wieku z okładem. Kiedy umarła Lonia, Wszyscy byliśmy przekonani, że szybko jej śladem podąży i pan Włodzimierz. Ale jeszcze kilka lat boryMcał się ze swoją samotnością, dziwaczał, niechętnie widywał ludzi, a jeśli, to wszystkim zadawał jedno i to samo pytanie: „Czy wierzysz, że wraz ze śmiercią nie następuje absolutny koniec?... że gdzieś tam, w gwiazdach, :na mlecznych drogach spotkamy naszych najdroższych?..." Tęsknił ogrommie do swojej Loni, opowiadał ojej dobroci, urodzie. Ona i tylko ona stanowiła temat jego ostatnich rozmów. Umarł jako najstarszy polski poelta, przekroczywszy dziewięćdziesiątkę! Ale zanim to nastąpiło, zanim sędziwego Włodzimierza Słobodnilka głównie interesowała sprawa spotkania Loni na tamtym świecie, kiedyś obaj poeci, ich żony i przyjaciele, jako ludzie młodzi mieli w głowach zielono, a serca rozpierała im radość z byle głupstwa. Odprysk tego zachował się w liście K.I.G. przesłanym przyjacielowi po otrzymaniu od niego tomu wierszy Dom w Ferganie. A znalazł się tam Słobodnik, nawiasem wspomi-nając, typowo polską drogą: ze Lwowa (dzięki staraniom radzieckich służb specjalnych) w głąb Kraju Rad. Od drogi Wata i innych Polaków jego los różnił się jedynie tym, iż nie został zatrzymany w więzieniu. K.I.G. pisał: Drogi Włodzimierzu! Z całego serca dziękuję Ci za dedykację dla mojej Natalii w „Szpilkach". Wprawdzie osobiście wolałbym ja dedykację w jakimś „Muzajonie" czy choćby w dodatku literackim „New York Times", ale z uwagi na to, że Lipińskijestjedynym Brykiem w III Rzplitej i darowanemu wierszowi w cezurę się nie zagląda, przyjmuję i ja tę dedykację z wd zięcznością jako niezasłużony Order Yillona I klasy z kałamarzami. (...) Muszę Ci się przyznać, że jak; tylko Twój Dom w Ferganie dostałem od Jerzego Turowicza, to zaraz przetarłem okulary i wychyliłem tom duszkiem. Podobało mi się. Podobało i koniec. Więc co tu będę teoretycznie wydziwiał, że cezura, że enjam-bement, że architektura strofy? JESI jestem praktyk i poezję bio-rę na chłopski rozum, a poza t^m „system Ho-Ho": Homer., i Horacy. J, Napisałem metaforycznie o Twojej książce, że ją „wychyliłen duszkiem", ale właściwie to ja chciałem powiedzieć inaczej: że ją przeczytałem od deski do deski. BQ) to by mi, rozumiesz, ułatwiło 94 zaraz kalambur z deską grobową. Wtedy dalej już mógłbym powiedzieć wiele czułych słów o naszej przyjaźni aż po grobową deskę Ś i o tym, jak różne śm-i-szne wspomnienia przeszkadzały mi w lekturze, bo ciągle, daję słowo! łzy zalewały mi lewe szkło w okularach; i o tym, jak raz (pamiętasz?) policjanci za kult Bachusa zamknęli nas do aresztu; i te wspólne czytania Puszkina; . no i te noce, Włodzimierzu, gdyśmy, zawsze razem, jak Orestes i Pylades, siadywali na księżycu nad Warszawą jeszcze nie zburzoną. Pytasz mnie, co ja porabiam? Nic. Zakładam teatr „Zielona Gęś" (...). Że taka idiotyczna nazwa teatru? Co robić. Ty wiesz, Włodziu, że ja zawsze byłem trochę, jak mówią w Paryżu, loufoque, a w BerlinieŚ m a n o l i; w tym Berlinie, w którym jak wiesz, zajmowałem kiedyś skromne, ale odpowiedzialne stanowis-ko ambasadora. Ostatecznie to się wszystko kojarzy. Ekscelencja Alfred Wysocki też kiedyspracował w „Michalikowej Jamie" u sp. drą Boya-Żeleńskiego. A dlaczego „Zielona Gęś"? Mój drogi, nie zadawaj mi głupich pytań. To tylko reakcjoniści uważają, że gęś jest biała. My uważamy, że należy iść z postępem. W związku z tą idiotyczną „Zieloną Gęsią" Hermenegilda Kociubińska, uważasz, powiedziała w Warszawie Natalii, żejedna pani powiedziała, że ja się rozmieniam na drobne. Powiedz no, jak ja się nie mam na drobne rozmieniać, skoro ostatnio jestem gruby jak, nie przymierzając, kapitan Falstaff? Chyba też tylko z uwagi na tę drugą sylabę pisma krakowskie i katowickie drukują mnie teraz zawsze ze Staffem. No, ale to, bratku, wygląda mi już na autoreklamę. Stop, Constantin. Bo powiedział mój przyjaciel benedyktyn pater Joan- . nes Wierusz Kowalski: Apage sutann, ne suade mihi vana. Twój od wieczora aż do rana K. I. Gałczyński poeta liryczny 95 Kiedy zabrałam się do poszukiwania tego listu, przypomniała imi się | jeszcze jedna młodzieńcza przygoda kwadry gantów, przygodoafera, której • początkiem stał się wiersz Słobodnika drukowany w „Robotniku"'. Ów • wiersz doczekał się dość ostrej reprymendy w „Dźwigni", lewicującym J piśmie doskonale, podobno, redagowanym przez grafika, Miecz-ysława f Szczukę, Za skrytykowanym kolegą ujął się Mieczysław Bibrowski i napi- sal notkę pod wiele mówiącym tytułem Szczuka wojująca i triumfująca. W tym niezbyt wyszukanym tekście używał, ile wlezie, na pisujących^ w „Dźwigni" równie młodych autorach, kalamburzył nazwiskami w rodzą-f ju: „Nasz Stande płynie ponad trony", „Stawar podnimajsia iraboczij J naród" itp. Tekst został wydrukowany w „Kwadrydze". Nie zdążono tego numeru pisma rozkolportować, gdy z Tatr nadeszła wiadomość o śmierci™ redaktora „Dźwigni", Mieczysława Szczuki. Kwadrygantów nie stać było na zniszczenie nakładu. Pozaklejali jedynie tamten nieszczęsny tytuł i taki^ kuriozum krążyło po Warszawie, wzbudzając oburzenie jednych, jak i zainteresowanie innych. ^ Kiedy poznałam pana Włodzimierza, po ich przyjeździe z Łodzi do Warszawy, znakomity tłumacz poezji rosyjskiej był już kompletnie łysy. Musiałam kiedyś coś na ten temat powiedzieć, Stanisław Maria bowiem z najpoważniejszą na świecie miną zauważył; Ś Nasz Włodzio od urodzenia jest łysy! I tak zostało, Osobą zaprzyjaźnioną z kwadrygantami, a przede wszystkim z ojcen|| był Andrzej Stawar. Okoliczności i czas tego zbliżenia przypomniałam przed chwilą w wielkim skrócie. Ale od tamtej pory milkliwy, zawsze samotny Andrzej egzystował w pobliżu ojca. Był jego kompletnym zaprzeczeniem: powściągliwy, milczący, o określonych, zdecydowanie lewicowych poglądach, członek KPP, „mózgowiec", analityk Ś oto co mi przychodzi do głowy, gdy w kilku słowach mam scharakteryzować Stawara. Związany blisko z „Nową Kulturą" i głoszoną przez nią teorią o potrzebie powiązania nowatorstwa artystycznego z rewolucyjnymi treściami, wówczas, na przełomie lat 1923/1924, nawiązał bliskie kontakty z Aleksandrem Watem, Brunonem Jasieńskim, Jonaszem Sternem. Pamię-tam niejedną rozmowę ze Stawarem na temat polskiego futuryzmu i jego ówczesne (z połowy lat pięćdziesiątych) nie tak entuzjastyczne opinie o polskiej awangardzie. Andrzej naprawdę kochał Prusa. A poza tym byt eseistą stale poszukującym, wciąż wędrującym: od lewicowych „Nowej Natalia Galczyńska w kurtce męża (i berecie), Śledziejowice, 1946 rok. Fot. Henryk Hermanowicz. K.I.G. -w Śledziejowicach. Fot. Henryk Hermanowicz. Zaczarowany dorożkarz na swoim za- czarowanym pojeździe. Zaczarowane- mu koniowi widać jedynie ogon. Jan Kaczara sfotografowany przez Henry- ka Hennanowicza. Takie kartki dostawałam od Ja- nusza Minkiewicza Jan Samuel Miklaszewski, Lidia Zamków i K..I.G. pod Kościołem Mariackim, 1948 rok Dwaj panowie z teczkami na terowej Marszałkowskiej Ś I pold Tynnand i K.I.G. w ben Rok 1948. Z Belą Czajką nie sposób bylo ? się nudzić. Takie zdjęcie porucz- ; nik M O nadesłała w grudniu 1947 roku z Katowic opatrując dedykacją na odwrocie: „Ko- chanym najmilszym przyjacio- łom, Srebrnej i Zielonemu, szczerze oddana Czajka". A swoją drogą nie ma się co dziwić, że malował ją Soutine, Modigliani i paru innych wiel- kich... Jedna z najbardziej znanych ka- rykatur K.I.G. narysowana przez przyjaciela, Jerzego Zaru" bę,w 1949 roku Kultury" i „Dźwigni", poprzez „Wiadomości Literackie", do pisemka, którego tytuł oddaje złożoność charakteru Stawara: „Pod prąd". Taka była jego droga literacka, droga życiowa. Na każdy niemal temat miał własne zdanie, odmienne od opinii pozostałych ludzi. Nie cierpiał stadnego sposobu myślenia, z latami Ś stadnego życia. W przeciwieństwie do ojca, który nie znosił samotności, wieży z kości słoniowej, ciszy, skupienia, a wszelkie programy polityczne łączyły się dla niego na ogół z szarlatanerią, Andrzej Stawar reprezentował typ stuprocentowego samotnika-dziwaka. A jednak tych dwóch, tak różnych mężczyzn od chwili spotkania zapałało do siebie afektem na tyle silnym, że ich przyjaźń przetrwała długie dziesięciolecia. Przerwała je dopiero śmierć poety. Śmiałam się, że ojciec w dość dziwny sposób połączył tego milkliwego, zawsze ciemno ubranego pana, starszego (miał wówczas koło pięćdziesią-tki, co w moich oczach stanowiło wiek dwóch Matuzalemów!) Ś ze mną, roztrzepanym dzieckiem, gdy w roku 1947 zadedykował nam obojgu uroczy drobiazg, który nazwał Śpiąca dziewczynka: Śpij dziecię. Już noc nadpływa jak wędrowny skład nut i w tym składzie, jeśli poszukasz, chyba coś i dla ciebie się znajdzie: Półksiężyc i uliczka, która do nieba skręca; i wiatr, co ci włosy zakręca; i cienie Ś dla policzka; i cierpienie Ś dla serca. Kiedy pytałam ojca, skąd ta dedykacja, co wspólnego ma Andrzej Stawar i ja, i jak wiatr może mu włosy zakręcać, kiedy ich nie ma, odpowiadał niezmiennie: Ś Bo oboje was kocham. Jasne? Jasne. A więc ten szczupły, by nie powiedzieć chudy pan o inteligentnej twarzy, na której sterczały okrągłe okularki, poprawiane pewnym charak-terystycznym gestem, zawsze samotny, od lat zjawiał się u nas na Wigilii. Później, gdy ojciec zmarł, także przychodził. Pisał wówczas swą książkę o Poecie, książkę, którą do dziś uważam za najwartościowszą krytyczną Pracę o K.I.G. Był dla mnie chodzącą encyklopedią, na każdy temat coś wiedział. plątało się, zmierzchło 97 Nie było mu łatwo. Skazany na milczenie, bez prawa druku, posądzany o licho wie co, nawet swój przedwojenny znakomity przekład Cichego | Donu musiał publikować anonimowo, gorzkniał, dziwaczał. Nie prze- -stawał jednak pracować. Gdy w roku 1955 doczekał rehabilitacji, miał co drukować. Milkliwość Stawara znikała, gdy zaczynała się rozmowa o wielkich Rosjanach Ś Dostojewskim, Tołstoju. Mówił wówczas dużo i interesują-co. Może dlatego jego przekłady są tak dobre? W drugiej połowie lat pięćdziesiątych Andrzej Stawar przestał pojawiać się w naszym domu, później wyjechał do Paryża, związał się z „Kulturą", co równało się z wymazaniem jego nazwiska z naszej literatury. Cisza wokół Stawara trwa do dziś. Nie są wznawiane jego prace monograficzne o Brzozowskim, Gałczyńskim, Sienkiewiczu, Boyu-Żeleńskim. Dlaczego? O jego ostatnich dniach w Polsce, przed wyjazdem do Paryża, opowie-działa mi kiedyś Helena Czirinda-Ładoszowa, piękna kobieta, blisko zaprzyjaźniona z moimi rodzicami, później Ś z matką, od tuż przedwojen-nych lat związana z Henrykiem Ładoszem, recytatorem, kolekcjonerem dzieł sztuki, dość barwną postacią przed- i powojennej Warszawy. Otóż Helena, cz,;..wająca nad coraz bardziej dziwaczejącym Andrzejem, była ostatnią osobą, z którą przed wyjazdem rozmawiał, którą odwiedzał. Pojawił się w jej mieszkaniu na Saskiej Kępie, w postawionym kołnierzu zasłaniającym pół twarzy, prosił, by nie zapalała światła, „oni" bowiem wciąż za nim chodzą, depczą mu po piętach, podsłuchuj ą jego rozmowy, mogą zniweczyć wyjazd... Dał jej wtedy rękopis cytowanego wyżej wiersza ojca i cicho poprosił: Ś Ukryj to, przechowaj. Rękopis wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki Ś zniszczony, naddarty, z pozacieranymi rzędami liter. Wyglądało, że tę kartkę papieru nosił stale przy sobie. Pocałował Helenę w oba policzki i wyszedł nic więcej nie mówiąc... Dziś jego mogiła znajduje się w Alei Zasłużonych na wojskowych Powązkach. Była to niezrozumiała dla mnie sytuacja. Zmarł w roku 1961, „wyklęty" za współpracę z paryską „Kulturą". Ijednocześniejego trumnę sprowadzono do Polski i pochowano w miejscu mówiącym o zasługach. Ale Helena Ładoszowa, obecna przy transportowaniu trumny, twierdzi, że była pusta, a pogrzeb Ś symboliczny. Andrzej Stawar ma więc dwa groby: w Paryżu i w Warszawie. I jak to wytłumaczyć? 98 A rękopis Śpiącej dziewczynki, noszony przez Andrzeja w wewnętrznej kieszeni marynarki (może na szczęście?), przekazałam Śjak wszystkie in-ne Ś do Muzeum Literatury. Ku mojej radości kompletnie zniszczona kartka została uratowana. Inną osobą przesiadującą w uniwersyteckim bufecie był Marian Toporowski. Jak jego koledzy pijał herbatę z cytryną, zajadał wielką bułę. z masłem i zawzięcie dyskutował. Przez pewien czas, i to dwukrotnie, przewodniczył Kołu Polonistów UW Śjednemu ze sprawniej wówczas działających młodych stowarzyszeń naukowych. Erudyta, kochający książki, z upływem lat swe dość szerokie zainteresowania literackie skupił na Puszkinie, jego związkach z Polską, na śledzeniu przekładów twórczości tego wielkiego Rosjanina w naszym kraju. Monika Żeromska wymienia go w swoich wspomnieniach, ale pisze o nim z pewną dozą niechęci jako o człowieku tępym, służbiście, bojącym się bardziej niż ognia piekielnego wrażej radiostacji „Madryt". Pani Żeromska cytuje historię powojennej wystawy o Żeromskim, przygotowy-wanej w Kielcach, którą „firmować miał literat Toporowski". Literat? Toporowski? I jeszcze do tego zupełnym przerażeniem reagujący na nazwisko Eligiusza Niewiadomskiego, portrecisty autora Popiołów'! Wszy-stko to mógł napisać ktoś, kto jedynie zapamiętał nazwisko komisarza wystawy Ś tak się zapewne nazywała rola, w jakiej wystąpił biedny Marian. Że był leniem Ś to prawda, ale że tchórzem i donosicielem Ś z tym się nigdy nie zgodzę. Ten o gołębim sercu człowiek nie przepadał po prostu za twórczością Żeromskiego, jak wielu jego kolegów z Koła Polonistów, w tym i mój ojciec. Stosunek do wielkiego pisarza dzielił na przykład skamandrytów i kwadrygantów. Tym ostatnim bliższe były poszukiwania awangardy, nie zaś młodopolska ozdobnośćjęzyka Żeroms-kiego. Być może w czasie pracy przy kieleckiej wystawie Toporowski coś na ten temat bąknął, choć to mało prawdopodobne, znając jego kindersztubę. Nie wiem, w każdym razie portret, jaki w swych wspomnieniach przed-stawia pani Żeromska, niewiele ma wspólnego z prawdziwym Marianem Toporowskim. Podobnie zresztą ma się sprawa i z innymi osobami, ale to jak gdyby całkiem inna historia. I co zabawniejsze: to właśnie Marian Toporowski opowiedział mi historię, którą zapamiętam do końca życia. Jesień 1925 roku, do jednej z sal 99 wykładowych UW wchodzi profesor Józef Ujejski. Wszedł na katedrę, powiódł wzrokiem po przepełnionej auli i cicho powiedział: „Zmarł Stefan żeromski". Cała wielka aula wstała. W absolutnej ciszy każdy ze słuchaczy przeżywał tę wiadomość jako osobistą stratę. Tak właśnie powiedział Marian: Jako osobistą stratę". To filmowa scena, dziś u schyłku XX wieku nic podobnego nie może się zdarzyć. Nie widzę nikogo, czyja śmierć sprawiłaby, że studenci Audito-rium Maximum powstaliby i trwali w tragicznym milczeniu. To Marianowi Toporowskiemu zawdzięczamy pierwsze w powojennej Polsce tak obszerne wydanie wierszy Jana Lechonia. Stało się to równo w rok po samobójczej śmierci poety w Nowym Jorku, w czerwcu 1957 roku. Marian był niemal stałym gościem naszego domu. Po śmierci ojca przejął cichą opiekę nad moimi studiami, potrafił przelać na mnie swoje puszkinowskie pasje. To właśnie pod jego wpływem zdecydowałam pisać pracę magisterską o autorze Oniegina. Doszperałam się nawet,jak to ocenił profesor Fiszman kierujący wówczas katedrą rusycystyki, do jakichś interesujących poloników na temat przekładów i prac krytycznoliterackich o Puszkinie. W moich papierach zachowała się miła notatka, pisana w okresie, gdy owej pracy broniłam: „Niniejszym oświadczam ob. Kirze Gałczyńskiej, że zda egzamin z rusycystyki minimum na 4 Ś za co biorę osobistą odpowiedzialność. Marian Toporowski. 20 VI 58". I stało się, jak to „zaświadczył" Marian. Pracowałam już wtedy, miałam dwuletniego syna, masę przyjaciół i znajomych. Powoli przymierzałam się do drugiego Ś jak się okaże Ś szczęśliwego, trwającego do dziś małżeństwa. A małomówny Marian nieodmiennie przychodził na nasze domowe uroczystości, my jeździliśmy do niego, na plac Wilsona. Z czasem jego córka, Olga, wyszła za mąż, urodziła kolejno dwóch synów, a później z całą rodziną wyjechała w świat. Był pamiętny rok 1968. Marian przeżył ten wyjazd bardzo, stał się jeszcze bardziej zamknięty. Najchętniej spędzał czas w bibliotekach, na czytaniu, na odkrywaniu czyichś losów. Tak było na przykład z pewnym deka-brystą, Polakiem, zesłańcem na Sybir. Stopniowo odnajdywał postać, później dokopał się do całego jego życia, antenatów, przyjaciół. Nama-wiałyśmy go, by to wszystko spisał, by powstała kolejna książka. Ale trzeba było znać Mariana i jego niechęć, pogłębiającą się wraz z upły-wem lat, do systematycznej pracy. Pozostawił notatki, które po śmierci pani Toporowskiej trafiły zapewne do jakiejś biblioteki. Może kiedyś 100 ktoś je odkryje, pójdzie tropem wskazanym przez Mari,^, n^^e ka^ o nieznanych przyjaciołach Aleksandra Puszkina^ Prz^chP la ch^ Jeszcze jedna interesująca postać związana z „Kwadrą" - Władysław Bieńkowski Student historii, publikował na łamach cz^pisOa mtere^ ce, zadziorne prace krytycznoliterackie. Ale me one ^,y,^ły mu ^ i zapisały się w ansach bywalców wspólnego pokoju. wra^ H "rem Ładoszem stał się Wtadek - tak go nazywałam prz„ ^ lata.W bliskiej znajomości, "i^ wiec ten clen zazylosc1 Peanie ^ ^".rs" słowach - a więc ^adek stał s1? wspaniałym inte^etatorem w^rszy Maliszewskiepo Gdyńskiego, Sebyły. Ajak recytow^ Norwida, którego autentycznie wielbił i t° wielbienie potrafił przelać na ^ „Ob, w tym na pewnego polityka! Prominentnego. Ale o tym za ch^ę. Lewicowiec, komunista, stuprocentowy ateista, w ^sie ^ny^2 podziemia, uczestnik powstania, kiedy to redagowa ^ „GłosWar-szawy" wychodzące na Starym Mieście, po woJme pra^ykuj^y mark ista wierny druh Gom^i i Kliszki, razem z nimi usui^y za .prądów6 odchylenie". Nie był więziony latami Jak Jego party,,, ws^to^a^ ale pamiętam strach Flory, że za chwilę ter.bliski ^ c^owiek mo podzielić los tamtych. Było im ciężko. FloraJakims c^em ^aza a k mcc z końcem. Nie przelękło się i u nas, ale pamiętam, z^sli ojciec dostawał jakieś niespodziewane honorarium, przede wszystka kupowana by a kawa dla Władkó^- cz?sto -'ak0 P^a"^ z "^ b^głam i w milczeniu oddawałam coraz chudszej Florze... Potem Władek z0511'11 dyrektorem Biblioteki N^odo^J' przyszedł polski Październik, rehabilitacja Gomułki. Władysła^ Bieńkowski otrzy-mał tekę ministra oświaty. Na krótko, jego bowiem niewyparzony Język coraz mniej się podobał niedawnemu przyjacielowi, Zenonowi Kliszce, wówczas człowieko-wi "umer 2 w polsce- To jemu Władysław B. wytłumaczył jak wi^i"1 P06^ Norwid był- Lau recytowania, cyto-wania, głośnego n^^ia sprawiły, że Kliszko w ^ powszechnie znanym chlebaku źv którym woził "aJważmeJsze dojęty i P^1^ wp secret, miał zawsze ^ tomik Norwida... Drogi Bieńkow skiego i jego partyjnych przyJac,,,} rozchodziły się. Usunięto go najpie^ z ministrowania, przesunięto^ catkiem boczny tor- do ochrony przyrody. Flora mówiła o nim „mójgajowy".sw" slę coraz bardziej krytyczny wobec sytuacji w Polsce. Du?opisał, a corazmmeJ mógł drukować, powstawała więc zagranica, a z la^i Ś drugi obieg. 101 I tak Władysław Bieńkowski został Ś jak to najtrafniej chyba określił Stefan Kisielewski Ś „polskim Dżilasem". Często zabierali mnie ze swoimi dziećmi na różnego rodzaju eskapady, wycieczki. Władek potrafił wszystko: rozpalić ognisko bez zapałek, odczytać drogę w lesie bez słońca i kompasu, opowiedzieć o Jungu i Rodziewiczównie. Pamiętam niezwykłe z nimi wakacje w Kazimierzu. Dzieci Władków Ś Ewa i Andrzej Ś były małe, mój Mikołaj miał może rok, a my z Florą, mieszkając w zwykłej chałupie deliberowałyśmy, wjaki sposób pozbawić życia dopiero co kupioną kurę. Teoretycznie pod-budowane przez przyjeżdżającego na niedzielę Władka, nie potrafiłyśmy skrócić jej życia. Wtedy w Kazimierzu Flora pisała trzytomową powieść Dalekie drogi. Tamtego lata czytałam jej pierwszą część. Było mi dobrze w ich towarzyst-wie. Flora, kobieta prosta, pozbawiona minoderii, okresowych napa-dów serdeczności czy wrogiego milczenia, miała swoje zdecydowane sympatie i antypatie. Jako jedna jedyna przeciwstawiła się przyjęciu do Związku Literatów Julii Brystygierowej, najpierw osobistości w Ministers-twie Bezpieczeństwa Publicznego, kiedy to osobiście prowadziła prze-słuchania oskarżonych w procesach politycznych pierwszych lat pięć-dziesiątych. A po „odwilży", po sławnym referacie Chruszczowa, roz-pędzeniu pierwszej bezpieki, o Julii B. przez jakiś czas było cicho.] Wypłynęłajako Julia Prajs, pisarka, której książki ze szczególną gorliwoś-cią wydawał ówczesny szef „Czytelnika", Ludwik Kasiński. A książki dotyczyły rzewnych wspomnień pani Luny (jak ją nazywali przyjaciele!) ojej lwowskich ciężkich losach, kiedy to poddawana była przesłuchaniom w NKWD. Po wydaniu paru książek Julia Prajs postanowiła zostać członkiem ZLP. Członkowie komisji kwalifikacyjnej byli za, jedynie przeciw Ś Flora Bieńkowska, która do sprzeciwu dorzuciła słowa głośnego oburzenia. I one zapewne otrzeźwiły zapominalską komisję kwalifikacyjną. I jeszcze jedna historia. W Praniu, w pokoiku opowiadającym o latach międzywojnia, wisi duże zdjęcie kwadrygantów z ich towarzyskiego spotkania „U Fukiera". Miało ono miejsce po uwieńczonym wielkim sukcesem wieczorze poetyckim w auli uniwersytetu, 5 grudnia 1930 roku. Na pierwszym planie z prawej strony siedzi Władysław Bieńkowski, który tego wieczoru recytował wiersze młodych przyjaciół. Jest lato 1980 roku. W leśniczówce pojawia się kardynał Glemp, spędzający na Mazurach letni urlop. Chodzimy po pokoikach niu^^m^ opowiadam o zgromadzonych tu zbiorach, rękopisach, pamiątkach pokazuję książki z biblioteki ojca. I nagle stajemy przed owym diizy^ zdjęciem. Na widok Bieńkowskiego prymas powiada: Ś O, to i w „Kwadrydze" pan Bieńkowski się zaplątał. Teraz Bieńkowski jest naszym bliskim współpracownikiem i doradcą. A ja na to: Ś Ja zaś pamiętam pana Władysława także z lat, gdy był bliskim współpracownikiem pana Zenona Kliszki! Prymas skwitował moją uwagę głośnym śmiechem. pan 102 Wśród poetów Kiedy zamieszkaliśmy w alei Róż, jednym z naszych sąsiadów był Władysław Broniewski Ś także zaprzyjaźniony poeta z lat „Kwadrygi", choć, rzecz jasna, do niej nie należący ani nie drukujący w piśmie o tej ; samej nazwie. Jak Andrzej Stawar, związany był z „Nową Kulturą" i „Dźwignią", ze Standem, Wandurskim, Jasieńskim, ale jak niemal wszyscy wówczas twórcy, obracał się w tym samym kręgu bywalców „Ziemiańskiej", „Wróbla", kawiarni IPS-u czy „Oazy". Jego poezję już wówczas cenili skamandryci Ś Broniewski przez blisko dziesięć lat dla chleba „sekretarzował" w „Wiadomościach Literackich" Ś a młodsze pokolenie uważało jego twórczość za wspaniałe dopełnienie postaci Cezarego Baryki. Nie głaskało go życie po głowie wbrew obiegowym opiniom, wbrew pozorom. W gruncie rzeczy był samotnyŚ choć zawsze otaczał go tłum Ś rzadko szczęśliwy, a pod koniec uważałam go wręcz za tragiczną postać. O Władysławie Broniewskim niemal wszyscy piszący notują: pił i telefonował po nocy, zamęczając czytaniem wierszy. To prawda. Pił. Telefonował. Czytał wiersze. I płakał. Tylko jakoś nikomu nie przyszło do głowy zapytać dlaczego? Co sprawiło, że coraz częściej uciekał w alkohol? że jedyne chwile, kiedy próbował coś o swoim stanie ludziom powiedzieć, to były te nocne godziny, kiedy po prostu musiał usłyszeć czyjś głos... Broniewski był człowiekiem głęboko nieszczęśliwym. Waliły się na niego kolejne tragedie, a że nie był psychicznie najmocniejszą osobowością, pozostawała ucieczka w alkohol. Na to wszystko nakładały się upływające lata i choroba. A przed wojną? Z opowieści jego przyjaciół Ś ojca, Ryszarda Dobrowolskiego, Andrzeja Stawara Ś wyłania się postać szaławiły, owszem, lubiącego wypić, ale ponad wszystko stawiającego dom i rodzinę w małym mieszkaniu na Mokotowie, gdzieś w pobliżu ulicy Madalińskiego. Żona Janina, mała córeczka Anka i on, poeta, chwytający się właściwie każdej pracy, aby tym dwóm kobietom zapewnić w miarę dostatni byt. Miał w sobie jakąś wewnętrzną prawość, którą zachował do końca życia. Był bardzo przywiązany do swej wojskowej karty życia, do służby w Legionach, do uczestnictwa w woJ"^ ^20 roku... Młodziutki kapitan Orlik nie był bynajmniej jednowymiarową po-stacią, jak chcą tego niektórzy. Ale już wówczas, gdy tylko rozstał się z mundurem, gdy jeszcze nie stracił wszystkich sentymentów do dawnego Komendanta, wybrał inną drogę Ś trudniejszą. Bliższy mu był bowiem Baryka niż polityczne kariery jego dawnych towarzyszy broni. Wolał więc lombard, przyjmowanie każdej roboty przed ; możliwość mówie-nia tego, co myśli. Tak było zawsze. Władza po wojnie hołubiła go, ponad miarę kochała, obsypywała zaszczytami, ale Broniewski nigdy nie przestał być sobą: zawsze należało się liczyć, że coś z1"0151 alb0 powie... Zbieracze anegdot, wspominacze zanotowali ich wiel^--- Należał do ludzi zawsze umiejących powiedzieć Prawdę. Jeśli przeczytał kiepskie wiersze kolegi Ś mówił mu w oC-^y, że czytał już lepsze jego utwory. Jeśli trafiał na znakomite Ś nie zwlel"*z serdeczną nutą podziwu. Nie było w nim cienia zawiści, typowego d^ ^8° l^ęgu ludzi. Ojcu na swoim tomie Mazowsze napisał: „Kochanemu poecie i naprawdę poecie, K. I. Gałczyńskiemu z serca W. Broniewski, Warszawa, 17 stycznia 1953 r." To „naprawdę" płynęło naprawdę z głębi serca. Był znany z celnych, precyzyjnych określ^"' nieraz zabarwionych nutą nostalgii. Pierwszy swój spacer po ruinach Warszawy skwitował krótkim, ale jakże pełnym treści nekrologiem: .^Ziemi^ska)) Ś zamknięta, źWró-bel» Ś zamknięty..." Gdzieś daleko powędrowały cienie ich st^Y011 bywalców, jego przyja-ciół młodości. Rozumiał to i bolał nad tym ••• Jego pierwsze małżeństwo rozleciało się Drugie, z aktorką Marią Zarębińską, choć krótkie, należało chyba do szczęśliwych. To tej kobiecie poświęcił przejmujące wiersze Śjej chorobie, a wcześniej Ś aresztowaniu, przesłuchaniach na Szucha, okresowi Pawi^^' Oświęcimia. I wreszcie śmierci, którą ciężko przeżył. 104 105 Książka, do której czasami zaglądam, zwłaszcza gdy pragnę przywołać innego Broniewskiego niż ten, który w obiegowej opinii „pil i telefono-wał" Ś jest Ręka umarłej, wspólny tomik poety i jego żony, Marii. Pomieszczono w nim przejmujące Opowiadania oświęcimskie Marii Zarę-bińskiej, które w swoim czasie okazały się wydarzeniem literackim, oraz wiersze Broniewskiego poświęcone żonie po śmierci w szwajcarskiej klinice. Wśród nich jest i ten pełen bezradnej prostoty, tragizmu: Miałem obrączkę i zdjąłem obrączkę, bo Marysia miała taką samą i wkładała na rączkę, kupowaliśmy to w Szwajcarii i było już źle, zuryskie jezioro we mgle, profesor doktor Rohr nie wiedział, co ma powiedzieć, że... że będzie źle, że będzie życie we mgle, że będę wiersze pisał źle. To wtedy zaczął się trwający właściwie do śmierci czas intensywnego picia. Choć za kilka lat miało spaść na niego jeszcze jedno tragiczne wydarzenie, śmierć Marii Zarębińskiej zapoczątkowała w sposób widocz-ny okres choroby alkoholowej. Pamiętam poetę wspominającego jej imię: Marysieńka, Marychna... Jakiś rozdzierający szept tonący w szlochu. A później, najniespodziewaniej dla wszystkich, ożenił się. Jego żoną została pani Wanda, kobieta pracująca w BOŚ Ś Biurze Odbudowy Stolicy. Poznałam ją i muszę powiedzieć prawdę Ś budziła we mnie lęk. Była nieobliczalna, trudno było przewidzieć, jak się zachowa, jak zareaguje na błahe pozornie słowa czy odcień głosu. Na każdy temat miała własne zdanie i biada temu, kto miał odwagę myśleć inaczej. Była energiczna, ostra, niesympatyczna, oschła. I ludzie, którzy zawsze kłębili się wokół Władysława Broniewskiego, odpłacali jej podobną monetą. Jednak doty-kało to i poetę. Robiło się wokół niego coraz puściej, opuszczali go najbliżsi, najserdeczniejsi druhowie. Jeśli się z nim spotykali, to bez pani Wandy. A ona nie znosiła jego przyjaciół, jego eskapad w miasto, jego znajomości. Była zazdrosna o pamięć poprzedniej żony; jej stosunki z córką Marii Zarębińskiej, a następnie z rodziną Majki Broniewskiej należały do lodowatych, jeśli nie wrogich. O córce poety z pierwszego małżeństwa nie ośmieliła się mówić źle, ale gdy Anka wybrała śmierć, pani Wanda nie umiała pomóc zrozpaczonemu ojcu, a swemu mężowi. W alei Róż działy się różne rzeczy, wspominać nie warto. Gdy u schyłku 1953 roku Władysław Broniewski otrzymał „w darze od narodu" willę przy ulicy Dąbrowskiego Ś dziś mieści się tu muzeum poety Ś nasi sąsiedzi wyprowadzili się, a kontakty zostały na dobrą sprawę sprowadzone do owych znanych w mieście telefonów. Zwłaszcza gdy jesienią następnego roku umarła Anka... A jeszcze latem tamtego roku tacy szczęśliwi pływali tratwą po rzece w Kazimierzu. Anka realizowała film o Wiśle, rzece bohaterce poematu Władysława Broniewskiego. Spełniło się jedno z jego wielkich marzeń: mógł pracować razem z córką! To udane lato zrodziło wiele planów Ś że razem, że wspólnie... Ona obrazem, on słowem. I nie był mu potrzebny alkohol. Kto wie, jak potoczyłyby się dalsze losy poety, gdyby nie śmierć córki? Nie wiemy i nie będziemy wiedzieć. Odejście Anki było ciosem, po którym się nie dźwignął. Pił, znikał w mieście, wracał do domu Ś samotny, coraz bardziej milczący, nawiązu-jący kontakt jedynie w nocy, gdy zostawała mu słuchawka telefoniczna i kartka z kolejnym przejmującym wierszem... Był bardzo nieszczęśliwy, zostawiony sam sobie, swej tragedii, łzom, które zamieniał na ziejące rozpaczą wiersze. Kiedy to wszystko piszę, taki właśnie obraz poety przesłania resztę: jego uśmiechy, opowieści o wesołych bibkach w legionowej kompanii. Ale nagle, gdzieś z dna pamięci wypływa jego opowieść o powojennym pobycie w Wenecji (oczywiście po I wojnie), gdzie zaangażował się do jednego z nocnych lokali i gdzie z wielkim powodzeniem tańczył kozaka! Panowała przecież moda a la russe... Wspominam także inną chętnie przytaczaną przez poetę anegdotę o stawaniu na głowie w którejś z przedwojennych knajp. Lubił popisywać się swoją sprawnością fizyczną; pomimo upływu lat, dającej o sobie znać choroby, papierosów i alkoholu na początku lat pięćdziesiątych odbył dużą rowerową podróż po Polsce. Wymyśliła ją pani Wanda. Zjechali Puszczę Białowieską, zahaczyli o Pra-nie. Był opalony, uśmiechnięty, w miarę spokojny. Co mówił o swojej żonie, zachowam dla siebie. 106 107 Kiedy umarł mój ojciec, Władysław Broniewski napisał dwa wiersze.! Jeden powszechnie znany. Inny Ś umknął uwagi czytelników: On dla mnie nie był przechodniem, ja o nim wiedziałem niemało: jak przez głowę ściągało się spodnie i jak życie bystro mijało, ja wiedziałem, że on z pomarańczy poprzez jakieś sztuczki magiczne każe mnie i tobie zatańczyć, no i żeby to było śliczne, ja wiedziałem, że on pod spodem swojej duszy żarliwej, rzewnej miał z Szekspira kogoś jak Spodek, no i portret zaklętej królewny, że ocalić od zapomnienia chciał ten świat i ciebie, Natalio... Do widzenia, miły, do widzenia, spotkam ciebie ze zwykłą nostalgią. Był wielkim poetą, tragiczną postacią. Gdy czytam dziś niewybredne opinie jakichś mózgowych osiłków, że Broniewski nie zasługuje na patronowanie jednej z ulic warszawskiego Żoliborza (przy okazji sporu, którą ulicę przemianować na księdza Popiełuszki) i kiedy podobnie ohydne splunięcie cytuje największa warszawska gazeta, mam ochotę wyć. Nad tępotą, wszechobecną głupotą, nad brakiem elementarnego szacunku dla kart tworzących polską historię. A taką kartą jest i pozostanie Władysław Broniewski. Słonimski pisał, że Broniewski „nie mieścił się w rygorach ortodoksji". Święte słowa! Przypominam sobie określenie Wandurskiego o poecie, że jest „dwutorowy: rewolucja i źZiemiańska»". I Broniewski odpowiedział na to fraszką: Pouczał mnie Wandurski, jak mam pisać twardo, Jakie wiersze są gorsze, a jakie są lepsze. Witoldzie, jeżeli cenisz tylko chleb z musztardą, Nie przychodź do „Ziemiańskiej", bo ciastko popieprzę. Tę fraszkę przypominam dzisiejszym znawcom i „poprawiaczom historii. 108 Wystarczy, że zamknę oczy, a ten obraz pojawia się z całą wyrazis-tością. Pod holenderskim świecznikiem, wokół owalnego stołu na pięknej nodze w maminym pokoju na kanapie, na krzesłach siedzą panowie i zawzięcie dyskutują. Mama krąży między pokojem a kuch- nią, a ja, ulokowana gdzieś w kącie, przysłuchuję się gorącej, namięt-nej dyskusji. Ta rozmowa jest jakby kontynuacją dopiero co zakoń-czonej oficjalnej dysputy: na sekcji poezji ZLP omawiano właśnie pier-wszy pełny polski przekład poematu Aleksandra Puszkina Eugeniusz Oniegin. Autorem tłumaczenia był Adam Ważyk. Czas dysputy Ś wio-sna 1953. Wokół stołu siedzą Julian Tuwim, ojciec. Marian Toporowski, Adam Mauersberger (założyciel i pierwszy dyrektor Muzeum Adama Mickiewicza zamienionego następnie w Muzeum Literatury) i Andrzej Stawar. Podniesione głosy, okrzyki mieszają się ze śmiechem. Jedyny raz widzę autora Kwiatów polskich w takim stanie: podnieconego, mówiącego podniesionym głosem, żywo gestykulującego. To nie jest znany mi dotej pory Tuwim: wyciszony, zawsze uśmiechnięty, skory do żartów, pełen łagodności dla wszystkich, ludzi i zwierząt. Widzę przed sobą niezwykle surowego, zaperzonego wręcz krytyka, który z aptekarską niemal precyzją odmierza oryginał i polski przekład. Genialny oryginał i całkowicie spartoloną jego polską wersję. Ile pracy włożył on sam w tłumaczone przez siebie fragmenty? A tu, szast-prast, jego kolega, poeta podobno, wygotował coś, z czego wyparowała wszelka poezja, wszelkie piękno, wszelka mądrość. Czytał fragmenty i zatrzymywał się niemal na każdym kolejnym żeńskim rymie. Z furią wstawał i zaczynał z żywą gestykulacją krążyć wokół stołu. Wracał do błędów językowych, których naliczył kilkaset. „Kto znając polski Ś mówił Ś powie: Szybko wynosi się ze dwora. Albo: W stołowym na stół dano} A ten kompletny brak orientacji w realiach obyczajowych, historycznych? A te sprzeczne z duchem Języka rosyjskiego rymy żeńskie? A te nie kończące się wulgaryzmy Językowe?" Ś irytował się, podnosząc ręce ku niebu. „To barbaria" Ś Powiedział po chwili cicho i zamilkł. Sprawiał wrażenie nieobecne-go, gdy tymczasem Marian Toporowski swym spokojnym, spowolnionym głosem opowiadał, jak przebiegała dyskusja, jak arogancki był 109 Adam Ważyk wobec argumentów dyskutantów, jak godnie i pięknie replikował Tuwim... ; Po latach znalazłam odprysk tamtej dyskusji przedstawiony przez^ Kazimierę Iłłakowiczównę. Wspaniała poetka wspominała: „Rozdzio-bywał, jak kolorowy, świetny a drapieżny ptak, pracowity Ważykowy przekład Oniegina. Uwag do przekładu miał jakoby paręset. Wysłucha-liśmy w ciągu półtorej godziny mniej niż setki. Policzył nawet sylaby, które rozsądnie zyskał koi. Ważyk rezygnując z rymów męskich, a tym samym z charakterystycznej rytmiki rosyjskiej i jej uroku. Tuwim oskarżał go, że tych kilkuset sylab dostatecznie nie wyzyskał. Powaga i żart, zaciekłość i kurtuazja zmieszały się w oszałamiający cocktail. Była w tym i żarliwa miłość do tematu, i skrzydlate dążenie do nieosiągalnej do-skonałości słowa, i najczulsza wierność polszczyźnie, której bronił jak rycerz w szrankach przeciw Śjak sądził-Ś niedociągnięciom, kapitulac-jom tłumacza. Żądał bezwzględnie, aby koi. Ważyk był polskim Pusz-kinem..." To ostre starcie na zebraniu sekcji poezji sprawiło, że tłumacz z czasem poprawił najbardziej rażące błędy, potknięcia. Nigdy jednak tłumaczenie nie osiągnęło wielkości oryginału. Oniegin wciąż czeka na natchnionego poetę tłumacza. Inny obrazek. Oddalam się nieco z maminego pokoju. Podróżujemy autobusem, później pieszo i lądujemy w lesie, na cichej anińskiej uliczce o ślicznej nazwie: Zorzy. Wśród bujnej zieleni, przepięknych różanych krzewów wędruje poeta, obok bawi się Ewa, na leżaku siedzi pani Stefania. To aniński dom Tuwimów doprowadzony do stanu świetności dzięki wpływom z Żołnierza królowej Madagaskaru. W odbudowie pomagał zasiedziały w Aninie Jerzy Zaruba, który poecie podsyłał a to hydraulików, a to tynkarzy, a to sztukatorów. Ich przybycie anonsował przez telefon nieodmiennie tytułując Juliana Tuwima „panem dziedzicem". „Panisko" rewanżował się pełnym pobłażania „mój Mośku". Ich rozmowy wyglądały mniej więcej tak: Ś Szanowanie dla pana dziedzica, mówi Mosiek. Przyjechać? Ś A co tam Mosiek ma? Ś Dżin holenderski i blondynka, świeżo skończyła klasztor. Ś Wiele? Ś Do wójta nie pójdziemy Ś filozoficznie stwierdzał Mosiek. Milczał przez chwilę, odkładał słuchawkę i ze szklanką pełną Johnniego Walkera popatrywał na piękną cynę wiszącą nad kominkiem, a później zanosił się śmiechem i powtarzał: „Oczywiście, jaśnie panie dziedzicu, oczywiście..." Jaśnie panie dziedzicu, mój Mośku... Kiedy wyjeżdżaliśmy po raz pierwszy do Prania Ś w lipcu 1950 roku, ojciec na zamówienie Tuwima (był wówczas kierownikiem literackim Teatru Nowego) tłumaczył poetycką bajkę Szekspira Sen nocy letniej. K.I.G. nie był wówczas w najlepszej formie, dokuczała mu ciężka depresja, całkowita niemożność pracy. Sprawił to zjazd pisarzy, na którym pro-gramowy referat wygłosił Adam Ważyk, w czambuł gromiący drobno-mieszczańską twórczość Gałczyńskiego. Efektem tego zjazdu było zniknięcie z „Przekroju" cotygodniowych Gęsi i Listów z fiołkiem oraz druzgocący dla ojca zakaz druku. Nie wyobrażał sobie pisania do szuflady, czekania na późnego wnuka. Interesował go wyłącznie żywy, współczesny mu czytelnik. Mógł być tylko jeden, ale musiał istnieć. Teraz w wyniku głupiej decyzji miał zniknąć. Praca poety stawała się więc pozbawiona sensu. Stąd owa depresja, stąd zbawienny, jak się okaże, wyjazd na Mazury. Praca nad przekładem Snu opóźniała się. Ale wystarczyło parę tygodni w Praniu, by do Anina nadszedł list informujący o szybko kończonym tłumaczeniu. Wiadomość ta wprawiła autora Biblii cygańskiej w złoty humor. Dowodem Ś list: „Konstanty Ś pisał pan Julian. Ś Przede wszystkim życzę zdrowia. Żeby mi żadnych nie było szkarlatyn, lapsusów, kolapsów etc.; następnie: słowa zachwytu dla nazwy miejscowości, którą zaszczycasz swoją obecnością. Nadleśnictwo MaskulińskieŚcudo! Pierw-sze słowo przypomina wprawdzie naleśnik, za to drugie, pełne krzepy i wigoru. Czy w okolicy jest także Nadleśnictwo Feminińskie? Jeżeli nie Ś załóż, bo warto". Z tamtego pierwszego lata w Praniu zapamiętałam inne zdanie związane z Tuwimem. Otóż moi rodzice często wówczas powtarzali zabawne zdanie, które brzmiało jak jakieś zaklęcie: „Mieszkał Berberys w strasznym hotelu źHolandia», mieszkał na siódmym piętrze, a broda wrastała mu w dół..." 110 lii Powtarzali to zdanie i wybuchali śmiechem. Kiedyś i ja poznałam tajemnicę owego „zaklęcia". Dawno temu, niemal w innym świecie, ojciec otrzymał od Juliana Tuwima jego Biblię cygańską z przepiękną dedykacją. Odpowiedział wierszem przesłanym w rękopisie, także opatrzonym dedykacją. Wiersz opowiadał o dziwnym mieszkańcu hotelu „Holandia", któremu broda wrastała w dół... A dedykacja brzmiała: „Temu, którego kocham, którego nienawi-dzę..." Julian Tuwim należał do ludzi niezwykle wesołych. Jego humor był złoty. Uwielbiał śmiech, kochał dobry żart, przepadał za kawałami robionymi przyjaciołom. Tę potrzebę nieustającej zabawy odnajdziemy w jego wierszach, zwłaszcza dla dzieci, w listach, w najprzeróżniejszych drobiazgach, przede wszystkim w książkach kupowanych z myślą o przyja-ciołach. Ojcu podarował na przykład stare dzieło na temat angelologii, co Stało się powodem nie tylko do wymiany cudownych wręcz listów, ale do stworzenia postaci profesora Bączyńskiego, czołowego reprezentanta światowej angelologii... A potem zapamiętałam tę wesołą i skorą do uśmiechu twarz skamienia-łą % bólu, nagle postarzałą. W tamten pamiętny dla mnie grudniowy dzień przyszedł z żoną, panią Stefanią. Wyszedł z pokoju ojca, w którym przebywał jakiś czas samotnie, pobladły, z opuszczonymi ramionami. Staliśmy obok siebie w długim milczeniu. Mijały chwile. W pewnym momencie otoczył mnie ramieniem i cicho powiedział: Ś Jeśli ci kiedykolwiek będzie potrzebna ojcowska rada czy pomoc przyjdź do mnie. Obiecujesz? Kiwnęłam głową na znak zgody i w jego ramionach pierwszy raz tego dnia zapłakałam. Nie zdążyłam skorzystać z jego opieki i serca. Julian Tuwim zmarł nagle w trzy tygodnie po ojcu, 27 grudnia w zakopiańskiej „Halamie". Czasami, gdy bywało mi istotnie niełatwo, przywoływałam tamtą scenę w naszym dużym korytarzu i płynące prosto z serca słowa. Był w nich cały ON. W „Szpilkach", gdy jeszcze wychodziły, gdzieś około 1985 roku, z wielkim wzruszeniem przeczytałam kilka listów autora Kwiatów polskich pisanych do dziennikarza Adama Ochockiego. Z cytowanej koresponden-cji wynika, że swój ostatni w życiu list napisał Julian Tuwim właśnie do niego, i że mowa w nim o ojcu. List nosi datę 14 grudnia 1953: „DROGI PANIE! Proszę mi wybaczyć, że z pewnym opóźnieniem odpowiadam na list Pana, ale ciężkie i smutne miałem dni: śmierć Gałczyńskiego wstrząs-nęła mną do głębi. Długa, nawet nieustająca będzie żałoba każdego poety polskiego po tym Wielkim Czarodzieju..." I jakby już na zakończenie tej kartki o wielkim poecie Ś zapamiętana, utkana z cieni opowieść pani Marii Kuncewiczowej w jej pięknym kazimierskim domu. Późny słoneczny i gorący wrzesień 1939. Przez jej dom przewinęło się już wielu uciekinierów z Warszawy. I naj niespodziewaniej pojawili się Stefania i Julian Tuwimowie. Zatrzymali się u pani Marii przez kilka dni. Kiedy przyszło się rozstać, Julian Tuwim powiedział: „Oto polski poeta idzie na wygnanie". „A później bez słowa pocałowali Jerzego i mnie Ś głos pani Marii był cichy, przechodził niemal w szept Ś wzięli się za ręce i zaczęli schodzić stromą drogą naszego wąwozu..." I choć w następnych latach widziałam panią Stefanię Tuwimową wielokrotnie Ś była częstym gościem mojej mamy Ś ten właśnie obraz utkwił mi w pamięci jako swoiste pożegnanie z dwojgiem pięknych ludzi. Teraz pewnie krążą wśród gwiazd: idą młodzi, roześmiani, zapatrzeni w siebie, przez cały czas mocno trzymając się za ręce... Apollo polskiej poezjiŚ tak Leopolda Staffa nazwał mój ojciec. I miał rację. Dziś, kiedy wertuję niezwykły pod wieloma względami tom Wiklina, nie mam wątpliwości, iż tylko tak można określić autora tych wierszy. Dane mi było go poznać. Najpierw spotykałam poetę w Krakowie, na sławnej Krupniczej. Szczupły, siwawy, z niewielką bródką. Ale niczym szczególnym nie zapisał się w mojej krakowskiej pamięci, poza faktem, że odstawał od reszty: nie występował w stołówce, nie śpiewał, nie tańczył na stole, nie opowiadał zabawnych historii. Dopiero gdy pojechaliśmy do majątku Morstina, do Pławowic, który stał się domem wypoczynkowym 8 Ś Splątało się, zriuerachlo 113 117 krakowskich pisarzy, o przemykającym w tłumie poecie można było czasami to i owo usłyszeć. Jedną z takich historii zanotowała moja pamięć, dziecinna przecież, ale wydarzenie było na tyle głodne, że nie uszło mojej uwagi. Otóż Leopold Staffmiał brata, wybitnego ichtiologa, o światowej Ś podobno Ś sławie. Przed wojną poeta wielokrotnie spędzał lato w gościn-nym domu Morstinów. Pana Leopolda znali wi^cs wszyscy Ś służba, oficjaliści, chłopi ze wsi. Pewnego lata pojawił się i^-nłody inżynier zaan-gażowany przez pana hrabiego do zakładania w mąj^^u stawów rybnych. Kiedy usłyszał od swego nowego pryncypała, że właś.nie gości u niego jego wielki przyjaciel, znakomity poeta Leopold Staff, młody inżynier naj-nieoczekiwaniej, z radością w oku poprosił o przedstawienie go poecie. Zachwycony tym faktem pan Ludwik Morstinjuż clhciał wykrzyknąć coś na temat triumfującej nad wszystkim poezji, gdy młoody inżynier sprecyzo-wał powód swego entuzjazmu: Ś Od chwili ukończenia studiów moim jedynr-nym marzeniem było poznanie przynajmniej brata wielkiego Staffa, chluby naszej nauki! Do końca życia będę pamiętać, że autor Wikliny miał brata ichtio-loga! „ Kiedy przenieśliśmy się do Warszawy, mieszkał w niej już Leopold | Staff. Otrzymał sympatyczne trzy pokoje na Nowy^y^ Świecie. Któregoś dnia, bodaj pod koniec 1949 roku, podreptałam tam z ojcem. Okazało się, że przyszliśmy najzupełniej nie w porę: właśnie przed chwilą runęło pół ściany w łazience, a Apollo polskiej poezji i brat ^ sławnego ichtiologa z przerażeniem patrzył na stertę gruzu nie rozumiejąc, ani skąd się wzięła, ani co dalej ma robić. A zaczęło się wszystko tak niewinnie! Pan doilitmu kupił w pobliskim sklepie półeczkę i postanowił ją osobiście umocować w łazience pod lustrem za pomocą dwóch gwoździ. Jeden wszedł z pewnym oporem, przy wbijaniu zaś drugiego wyleciała cegła, za nią kilka następnych. A resztę można było wyjmować sztuka po sztuce. Stały popicwirostu ułożone jedna na drugiej, połączone jedynie cienką warstwą tynku ifli farby, te zaś odpadły pod wpływem uderzeń młotka. W powstałej dziurze p^g pojawił się sąsiad i już na jego ustach zaczynała wykwitać warszawska wiązanka, gdy poznał mistrza i jedynie poprosił o możliwość uściśnięcia dłoni! Sytuacja była komiczna. Po pierwszym przerażeniiu obaj poeci wybuch-nęli śmiechem, aż na twarzy sędziwego gospodarzapojawiły się łzy. Ale 114 w pewnej chwili pan Leopold przestał się śmiać, otarł łzę wierzchem dłoni i z przerażeniem zaczął powtarzać: Ś Co to będzie, jak przyjdzie Helusia? Co to będzie, panie Kostku? Zaczęliśmy zbierać gruz, powynosiłam go, zamiotłam. Jednak wielka dziura w ścianie łazienki Ś świadectwo nadmiernego pośpiechu jakiejś trójki murarskiej Ś pozostała. Wtedy jednak odezwał się sąsiad wielbiciel mistrza, zapewniając, że sprowadzi pomoc. „I szanowna małżonka szanownego mistrza nie będzie miała powodu do niepokoju..." I tak się stało. Po paru dniach, po telefonie ojca do Leopolda Staffa dowiedzieliśmy się, że w łazience mistrza stoi ściana dużo lepsza od poprzedniej. A półeczka na niej wygląda przepięknie! Tym razem dała o sobie znać miłość do poezji, nie zachwyt dla osiągnięć wielkiego ichtiologa. Było to moje jedyne dłuższe spotkanie z panem Leopoldem Ś za-pamiętane ze względu na niezwykłość całego zdarzenia. Zabawne i sym-patyczne. i Okolice polskiego Hearsta Opowieść Jerzego Putramenta długo będę pamiętać. A brzmiała ona-mniej więcej tak: „Z każdym interesantem Borejsza próbował rozgrywać sprawę ja^ zawodowy żołnierz. Stosował metodę obrony manewrowej, której skuteczność wykazał jeszcze Bonaparte w kampanii włoskiej przeciw Wurmserowi w 1^97 roku. Kiedy ustawione na dole czujki sygnalizowała zbliżanie się ripla, specjalne dzwonki alarmowały nieliczny, wręcz szcząt-kowy perS011^ redakcji. W pół minuty wszyscy zbierali się w jednym pokoju. Maszynistki pisały, korektorki dłubały w tekstach, redaktorzy kłócili się nad maszynopisami. Borejsza wprowadzał przybyszów, przez moment pokazywał óv( redakcyjny kocioł, następnie zabierał ich na korytarz, zagadywał przez moment źwpuszczał» jakiś międzynarodowy temat, aby dać swej załodze czas na przegrupowanie. Następnie wprowadzał gości do kolejnego pokoju tyle sytuacja była nieco inna od poprzedniej. Kłótnia miała miejsce pomiędzy maszynistkami a korektorkami (które z nich wolniej pracuj ą?), redaktorzy stukali w klawiatury maszyn lub nanosili poprawki na tekstach- A rozanielony Jerzy Borejsza wzdychał: _ Q) za rnęka pracować w takim gwarze, w takiej ciasnocie, ale nie ma rady! w^11"^1 frontowe, panowie... Goście potakiwali głowami, że doskonale rozumieją, że po przejściu przez szei0 podobnie źzorganizowanych» redakcyjnych pokoików, wyco-fywali sit7 przeprosinami, że zabierają cenny czas..." Ta obowieść dotyczy dziennika ,,Rzeczpospolita", który pod wodzą Borejszy^^ał ukazywać się na pierwszych skrawkach wolnej Polski, w Chełrni6 w roku 1944- Tutaj i wówczas młody Jerzy Borejsza zaczynał 116 tworzyć swoje imperium. W Lublinie zajął przestronny gmach przy Krakowskim Przedmieściu, na tyle wielki, że przyciągał licznych potencjal-nych gospodarzy. Przychodzili więc z wizytami Ś w rzeczywiści, by zbadać, na ile jest on wykorzystany Ś ale odchodzili z kwitkiem. Musieli zgodzić się z Borejszą, że w jego redakcji panuje nieopisana ciasnota. Jerzy Putrament tak pointował swoją wersję rosnącego dopiero imperium Borejszy: ,, Zatrzymanie gmachu na użytek RzeczPOSpolitej» stawało się coraz trudniejsze, bowiem przybywało chętnych najego zajęcie. Borejsza przeprowadzał łapanki na ulicach Lublina, aby powiększyć choć o kilka osób zespół redakcyjny. Powstawało błędne koło: aby wydawać gazetę, potrzebny był lokal redakcyjny, zaś do jego zatrzymania niezbędni stawali się ludzie, których przyciągnąć mogła jedynie robota- A game-ta Ś to były cztery stroniczki małego formatu, drukowane garmondem, bowiem innych czcionek po prostu brakowało!..." Jest w tej relacji cząstka prawdy, cząstka takiego Jerzego Borejszy, jakiego poznałam w 1947 roku. Był już wówczas twórcą rne tyll^o „Rzeczpospolitej", ale i „Życia Warszawy", „Czytelnika" i prasy na-zwanej czytelnikowską. Stanowiło ją kilkanaście dzienników W większych miastach Polski. Stworzył liczące się wówczas tygodniki Ś ..Odrodzenie", „Przekrój", reaktywował „Szpilki". Nie tylko zaspokoił apetyty inteligen-cji. W roku 1947 ruszył z masowym pismem na wieś. Tak powstał tygodnik „Rolnik Polski". W jednej tylko anegdocie zawiera się prawda, kwmtesen-•cja stylu pracy Borejszy. Kiedy toczyły się rozmowy na temat pisliia dla ws;. działacze ludowi po wielkim namyśle ustalili górną granicę nakładu na osiem tysięcy egzemplarzy. Borejsza zaproponował, więcej Ś zadecydo-wał Ś zdziesięciokrotnić tę propozycję. Pierwszy numer uka^ł się we wrześniu, a w następnym miesiącu pismo miało sto tysięcy za'nowien.1 Ryzyko i wygrana! Oto był cały Borejsza. W historii powojennej Polski, w dziejach publicystyki tego czasu pozostanie jego pełen pasji głośny artykuł Łagodna rewoM^ opu-blikowany w pierwszym numerze „Odrodzenia", A potem jeszcze wziął si^ do budowy Domu Słowa Polskiego, wreszcie przystąpił do orgai^owania największego bodaj przedsięwzięcia swego krótkiego życia Ś wrocławs-kiego Kongresu Intelektualistów. Przyjechali Picasso i Erenbur^, Vercors i Eluard, Irena i Fryderyk Joliot-Curie... Dziś wiemy, że zaczynały się czasy zimnej wojny, czasy lodowacenia stosunków międzynarodowych, zaciągania żelaznej kurtyny, dzielenia 117 świata. Kongres obradujący w sierpniu 1948 roku zostałjak gdyby objęty chłodnymi podmuchami nadchodzącego czasu; wypowiedzi zebranych znakomitości nie mogły służyć wymarzonemu przez Borejszę jednoczeniu intelektualistów z różnych stron świata. Nie mogły, rozchwiała się bowiem ostatecznie polityczna struktura Kongresu. Jerzy Borejsza zapłacił za to zdrowiem. Jego gwiazda polityczna zaczęła przygasać. No i tamten wypadek: po przyjęciu noworocznym u Bieruta, samochód prowadzony przez kierowcę, na sławnym wilanowskim zakręcie wpadł na drzewo. Nieprzytomnego Borejszę w stanie bardzo ciężkim przewieziono do szpitala. I choć udało się go uratować, do domu powrócił cień dawnego Jerzego Borejszy. Mieszkaliśmy razem w jednym domu w alei Róż. Wpadał od czasu do czasu Ś wielki, zwalisty, kipiący energią, dużo i głośno mówiący. I na tym, niestety, wyczerpywały się jego możliwości. Później spotykaliśmy się w Praniu. Przyjeżdżał albo przypływał do swego wielkiego domu w Rucia-nem, który stoi do dziś, zamieszkany przez kilkanaście rodzin, coraz bardziej nędzny, rozpadający się i P^ez to smutny, już także z kategorii cieni. Kiedy spoglądam na ten dom, mimo woli powraca pamięć o naszym sąsiedzie. Jego życie to niemal sensacyjna powieść. Niektóre jej rozdziały sam opowiadał. Tubalnym głosem, z owym charakterystycznym z francus-ka wymawianym „r". Lewicowe, by nie powiedzieć rewolucyj ne przekonania wyniósł z domu. Ojciec był wydawcą znanego żydowskiego dziennika „Hajnfa". Pierwszy raz trafił do więzienia jeszcze przed maturą za kolportaż komunistycznej bibuły. Wiosną 1924 wyruszył do Berlina, następnie do Hamburga, gdzie zamierzał zaciągnąć się do marynarki. Na przeszkodzie stanął kiepski stan zdrowia. W drodze powrotnej, wioząc bibułę, znów został aresztowany, tym razem w Grajewie. Wylądował w białostockim więzieniu, ale zwol-niono go za kaucją. Rodzice wysłali go na studia do Francji. Tu pracował w zakładach Renault, studiował w Tuluzie Ś na politechnice i na Sorbo-nie Ś iberystykę. Nawiązał kontakty z lewicą hiszpańską, redagował pismo „Accion" założone przez Duruttiego. Brał udział w powstaniu katalońskim, po powrocie do Paryża pojawił się w kręgu głośnego anarchisty z czasów rewolucji bolszewickiej, Machno. Wraca do War-szawy, pracujejako korektor i drukarz. Wreszcie debiutuje jako publicysta w „Lewarze". Sławę przynosi mu cykl artykułów o Hiszpanii, drukowa- a» 118 nych w „Wiadomościach Literackich" już pod nazwiskiem Borejszy. W 1939 roku został dyrektorem „Ossolineum". Ze Lwowa, inną niż jego przyjaciele drogą, trafia do ZPP i I Dywizji. A później Ś ,,Rzeczpo-spolita", od której zaczęłam swoją opowieść o Jerzym Borejszy. Ostatnio w jednym z lipcowych numerów „Gazety Wyborczej" (1994 rok) przeczytałam raport radzieckich funkcjonariuszy, którzy wówczas, w roku 1944, zaczynali budować gmach polskiej cenzury. W owym raporcie jest i miejsce dla Jerzego Borejszy: „Ten redaktor Ś przeczyta-łam Ś (jest członkiem rządu) oświadczył nam, że nie tak dawno pracownik KC WKP(b) zgłosił mu uwagi dotyczące jego gazety. Chodziło o zamiesz-czanie wielkiej ilości materiałów z gazet angielskich. Pan Borejsza wyjaśnia, że naród polski dobrze te wiadomości przyjmuje. Nam wydaje się, że to sam pan Borejsza lepiej odbiera angielską prasę niż naszą, a nie naród polski... Nie kto inny, jak pan Borejsza zredagował projekt dekretu o cenzurze w taki sposób, że artykuł 8 był skierowany przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Gdybyśmy nie przyjechali do Lublina, dekret ten byłby już zatwierdzony. Towarzysz generał Szatiłow zna Borejszę i oświadczył, że jeśli nadal będzie on popełniał takie błędy, to zastąpimy go Polakiem Woroneżskim..." Ciekawe, prawda? Ileż to jeszcze niespodzianek mogą kryć rozmaite tajne raporty? Przytoczona historia o stawiającym się radzieckim politykom Borejszy przypomniała mi dawną opowieść Eryka Lipińskiego. Dotyczyła „Szpi-lek", którym szefował, oraz Juliana Tuwima i jego Balu w Operze. Egzemplarz poematu cudem ocalał w Warszawie i po powrocie poety ze Stanów dwaj panowie uzgodnili, że będzie drukowany w odcinkach w ,,Szpilkach". Druk Balu w Operze stał się w roku 1946 wielkim wydarzeniem, najprawdziwszą sensacją. Tygodnik dosłownie rozchwyty-wano. Poematjednych bawił, innych oburzał. I kiedy miał się ukazać bodaj ostatni odcinek, od kogoś ważnego z „Czytelnika" przyszła depesza, by ten numer „Szpilek" wycofać ze sprzedaży, drukowany tam bowiem fragment poematu Tuwima ,,obrażał uczucia religijne i moralność publiczną". Jak widać różnie odczytywano drapieżną satyrę na sanację! Lipiński, pracownik ,,Czytelnika", wsiadł do pociągu (redakcja pisma mieściła się wtedy w Łodzi) i z owym telegramem zjawił się u samego Borejszy. Podał mu go bez słowa i czekał na wyrok. Po przeczytaniu śmiesznej depeszy, Borejsza zagrzmiał: 119 Ś Nie przejmuj się takimi głupstwami. Whacaj do Łodzi i dhukuj Bal... Na Wiejskiej w „Czytelniku" bywałam z rodzicami parokrotnie. Z tych wizyt zapamiętałam Jerzego Borejszę niemal bez przerwy rozmawiającego przez telefon, w różnych językach, z najdalszymi, jak mi się wydawało, miastami kuli ziemskiej. Potrafił jednocześnie rozmawiać z dwiema osobami, trzymając przy uszach dwie słuchawki. A na jego biurku dzwoniło bez przerwy jeszcze kilka aparatów... Te telefony, rozmowy przez nie z osobistościami znanymi mi jedynie z literatury, z pierwszych stron gazet, zwracanie się do wszystkich niemal po imieniu Ś to zapierało dech nie tylko mnie. W obecności gości telefonował do Gospodarza, czyli do Bieruta... Był chodzącą energią, lubił się także popisywać. Uwielbiał, gdy nazywano go ,,polskim Hears-tem"... Był popularny, sławny, mówiono o nim, opowiadano kawały, śpiewano w „Syrenie" kuplety Ś „Borejsza, Borejsza, Borejsza najważ-niejsza..." Antoni Słonimski tak go wspomina: „Jeszcze światło nie oddzielone było od ciemności, a duch Borejszy unosił się nad wodami. Aby coś załatwić, zaczynać trzeba było od Borejszy, ale nie wiedziałem, że sam Borejsza, niestety, już się wtedy kończył. W Warszawie, gdy pytałem o niego w źCzytelniku», woźny powiedział, że najlepiej zastać go rano. O której ?» Ś zapytałem. źO czwartej, piątej on już pije kawę, bo tam śpi, w pokoju na lewo z korytarza, na polowym łóżku». Ten fakt usposobił mnie raczej życzliwie. (...) Oznajmił mi, że potrzebna mu jest moja i Ksawerego Pruszyńskiego pomoc, bo chcą mu utrącić Żeromskiego, a nam, jako że od niedawna jesteśmy w kraju i mamy pewien autorytet literacki, mogą coś o Żeromskim wydrukować. Nic z tego nie rozumiałem. Spytałem, kto zwalcza Żeromskiego w Polsce Ludowej? źSą tacy młodzi nadgorliwcy. Conrada utłukli, lecz mi go nie żal, bo wysługiwał się armatorom angielskim. Żeromskijest nam potrzebnyJak Tołstoj w Rosji, ale oni nic z tego nie rozumiejąc.." To, co zanotował Słonimski, pasowało jak ulał do łóżka, które wstawiano do gabinetu Borejszy w czasie, gdy chorował. W tym łóżku przyjmował interesantów, wydawał polecenia i oczywiście prowadził nie kończące się rozmowy telefoniczne! Uważano znajomość z nim za wystarczającą rekomendację w ówczes-nych najwyższych sferach. Oto na przykład właśnie na Jerzego Borejszę 120 powołuje się Czesław Miłosz w swym życiorysie pisanym po wojnie, gdy u ministra spraw zagranicznych ubiegał się o posadę w dyplomacji. Życiorys ten znajduje się w zbiorach Książnicy Szczecińskiej. Jest in-teresującym dokumentem, pomijanym przez samego autora w swych rozlicznych wspomnieniach o tamtym czasie, przemilczanym w Roku myśliwego i podobnych książkach. Oto końcowy fragment tego życiorysu: „Od powstania 1944 przebywałem na wsi, od stycznia 1945 w Krako-wie, pracując na początku w prasie Krakowskiej: źDziennik polski», Odrodzenie», źPrzekrój». Jestem żonaty. Dzieci nie mam. Jestem człon-kiem Związku Zawodowego Literatów Polskich i Towarzystwa przyjaźni polsko-francuskiej. Władam trzema językami: angielskim, francuskim i rosyjskim. Referencyj udzielić o mnie mogą: Stefan Jędrychowski, Minister Żeglugi i Handlu Zagranicznego, Jerzy Sztachelski, Minister Aprowizacji i Handlu, Jerzy Borejsza, redaktor rzeczpospolitej», Zyg-munt Młynarski, dyrektor programowy Polskiego Radia. Czesław Miłosz. Warszawa, 20 VIII 1945 r." W zacytowanym fragmencie zachowałam pisownię autora. Jakże inny był Borejsza na Mazurach. Pozbawiony swego wielkiego biurka, lawiny papierów, gazet i książek leżących wszędzie, w każdym kącie jego gabinetu, telefonów, interesantów, szumu, gwaru, w cichym zakątku mazurskim wydawał się jakby mniejszy, uspokojony. To wtedy usłyszałam od niego ciekawą opowieść o generale Świerczewskim, z któ-rym zetknął się w Hiszpanii. Chodził do żołnierzy z brygad francuskich i pytał: „Co też teraz grają w Odeonie albo w Komedii Francuskiej?..." Borejsza pisał scenariusz o Świerczewskim, nigdy jednak jego praca nie została wykorzystana. Film, który powstał, opowiadał o drewnianej kukle, nie o żywym człowieku... A kiedy już za bardzo dokuczyła Jerzemu Borejszy mazurska cisza i spokój, wymyślał rozrywki. Przywiózł na przykład do Prania na polowanie Julię Brystygierową Ś wysokiego rangą urzędnika MBP. Nosiła bryczesy, oficerki, przyjechała w otoczeniu co najmniej kilkunastu pracowników tego ponurego resortu, którzy najpierw przeszukali każdy Utprańskiej leśniczówki, gospodarstwa. Później poszli do lasu. Czego tam szukali? Jak tylko nasz leśniczy, Stanisław Popowski, zorientował się, z kim ma do czynienia, przepadł w lesie, a wrócił, gdy niezadowolona z mizernych stektów polowania Julia B. wyjechała. W moich papierach zachował się list Jerzego Borejszy do ojca pisany zimą 1950 roku, a więc na krótko przed zamknięciem „Odrodzenia". Borejsza pisał: ^ Drogi Kostku! Bardzo mi przykro, ale przetrzymywać tego wiersza nie chcę, | do najbliższego numeru on nie pójdzie. Wydaje mi się, że tego typu | wiersz, pełen erudycji i wymagający- znajomości mitologii grec-kiej Ś nie nadaje się do masowego pisma, jak „Odrodzenie", | raczej do „Twórczości" albo ,,Meandra". Naprawdę ze smutkiem odsyłam 'Ci drugi wiersz, bo chciałbym bardzo w noworocznym numerze m ieć Twój wiersz Ś ale muszę wyjaśnić Ci przyczyny naszych nierporozumień. Serdecznie pozdrawiam J.B.; Nietrudno domyślić się, że chodzi o fragment bądź może i całość poematu Niobe. Jerzy Borejsza zmarł w styczniu 1952 ro .ku. Miał zaledwie czterdzieści siedem lat. Ale pozbawiony możliwości dziaułania,bycia czynnym, poddał się chorobie. Należał do tego gatunku ludzi, którzy nie potrafią pogodzić się z odstawieniem na pobocze wydarzeń, życia, działalności. Nie chciał być emerytowanym politykiem, rentierem spisnij ącyit wspomnienia. Nie mieścił się w tamtym, coraz bardziej tępawym czasie. Wyprzedzał go, a pomysły Borejszy, te, które zdążył zrealizować, żyją do dziś. Marzenia zaś właśnie teraz zamieniają się w rzeczywistość. Tylko prawie już nikt o tym nie wie, a nieliczni żyjący jeszcze pisarze, którym kiedyś ułatwiał wydawanie książek, pracę nad nimi, nie chcą o tym pamiętać. O Jerzym Borejszy dziś cicho. „Polskii Hearst", któremu zaszKo^ chęć przyłączenia do „Czytelnika" Związk-.u Radzieckiego, czeka na ^P"^ czas, na kogoś, kogo zafascynuje jegoo niezwykłe życie, wyp61"10"® działaniem wykraczającym daleko poza swwój czas, swoją epokę. Na "osos^ kto nie ulegnie schematowi, że wszystkoo w minionych latach W i niewarte naszej pamięci. ^ \W gabinecie prezesa „Czytelnika" zaawsze, od 1952 roku do l l 122 1989 (byłam tam właśnie wówczas po raz ostatni), wisiał portret Jerzego Borejszy, twórcy tej prześwietnej instytucji. Ciekawe, czy wisi i dziś? Drugą po „Przekroju" poznaną przeze mnie redakcją były także ciasne pomieszczenia ,,Expressu Wieczornego", gdzie ojciec miał również ser-decznych przyjaciół Ś od Dziadzi Salińskiego, wielkiego Wiecha i pani Karoli Beylin poczynając. Kiedy spotkał twórcę i wydawcę popularnej warszawskiej popołudniówki, Rafała Pragę, kiedy zdążył się z nim zaprzyjaź-nić, że na jego specjalne zamówienie pisywał systematycznie cykl wierszy nazwanych później „Expressowymi"Ś nie pamiętam. W każdym razie, kiedy zjechałam ze Szczecina, osoba Rafała i jego gazeta tkwiły mocno w orbicie zainteresowań ojca, co potwierdzają wpisy w jego kalendarzach. Przede wszystkim jednak Ś wiersze. Powstało ich w sumie kilkanaście, od sympatycz-nej Piosenki o dworcu EKD śpiewanej kiedyś przez Młynarskiego do Dziwnego wypadku na Nowogrodzkiej, z owym westchnieniem „ech, poeci, poeci...", zanotowanym na okładce specjalnego wydania czasopisma „Nowe Książki". Popularny „Express", czytany dosłownie przez każdego warszawiaka, był gazetą, z którą stykałam się niemal od dzieciństwa. I w tym stwierdzeniu nie ma przesady. Proszę sobie przypomnieć wyznanie K.I.G.: „w źPrzekroju» pisałem od dzieciństwa". Ja od takiegoż wieku obcowałam z „Expressem", a jego twórca należał do moich dobrych znajomych. Od nich, nieraz bezwiednie, przejmowałam sposób mówienia, bycia. Miałam na przykład taki okres lekkiego jąkania się, zacinania. Usiłowałam w ten sposób naśladować Rafała, któremu ta wada dykcyjna dodawała jedynie uroku, a że byłam pod jego wielkim wpływem, chciałam i w tej wadzie być do niego podobna. Rafał był w swoich poczynaniach podobny do ojca. Swoją gazetę traktował Ś i słusznie! Ś jako pępek świata i wokół niej gromadził wszystko, co najlepsze. Autorów, tematy; najbardziej zwariowane pomysły stawały się dzięki Rafałowi możliwe. Nawet w wyjątkowo ponurych latach Ś 1950, 1951, 1952 Ś „Express" wyróżniał się z masy szarych, oficjalnych, Przepełnionych drętwą mową gazet. Miał jakiś oddech, cień uśmiechu, coś własnego, indywidualnego. I to w czasie, gdy uśmiech stawał się pode-jrzanym elementem życia, bo niby z czego się śmiać, co? To Rafał Praga wymyślił „Expressowe" koncerty i zabawy na warszaws-kich dopiero co odbudowanych placach, w parkach, na stadionach. Uwiel- 123 biał te imprezy, potrafił zmusić nąj wybitniej szych artystów, pieśniarzy, malarzy, poetów do uczestniczenia w nich. Ktoś, po latach, opowiadał mi o niezwykłym zdarzeniu, jakie miało miejsce podczas takiego koncertu pod gołym niebem. Na Mariensztacie mała estradka otoczona mrowiem widzów, bo widownię miał Praga zawsze przeogromną, na niej przy mikrofonach śpiewa Marta Mirska, ktoś akompaniuje jej przy fortepianie. Nagle nie wiadomo skąd przychodzi gradowa chmura. Mirska nie przerywa, ale deszcz po inału zalewa fortepian. Zrozpaczony akompaniator woła: „Zabieram instrument! Nie będę miał na czym pracować!" A Rafał Praga odpowiada: „M-m-m-owy nie ma! Graj d-d-d-dalej. Ku-ku-puję twój fortepian!" Taki właśnie był Praga! a. Inny drobiazg. Praga miał wojenną AK-owską przeszłość. Już w drugą rocznicę wybuchu powstania, w roku 1946, Praga zainicjował zbiórkę pieniędzy na budowę Pomnika Powstańca. Czytelnicy dopisali, nadsyłając swoje skromne złotówki, władza zaś już wtedy zaczynała się boczyć. Zbiórka funduszy trwała zaledwie kilka miesięcy. Przerwano ją w sposób brutalny Ś z dnia na dzień. Zebrany wówczas spory grosz przekazano po i latach na budowę warszawskiej Nike. Ale tego Rafał nie doczekał. Nie i doczekał także pomnika na placu Krasińskich Ś rozgadanej fabułki l wykonanej przez niby-twórców. „To i dobrze Ś myślę czasami, gdy koło ; tego pomnika przejeżdżam. Ś Byłoby wam przykro, gdybyście musieli obok czegoś takiego chodzić..." W Rafale buzowały pomysły, nie było dla niego rzeczy niemożliwych. I w tym przypominał także Borejszę, z tym że władza szefa ,,Expressu" nie umywała się wielkością do Borejszowej. Kochał swoją gazetę, robotę, zespół. Swoje pomysły realizował także w albumowych edycjach Ś na przykład o młodym powojennym pokole-niu. Stworzył kilka filmów dokumentalnych, został współorganizatorem popularnego w Warszawie Teatru Satyryków. Tam także występowały pierwsze nazwiska Ś tuzy estrady, satyry, poezji. W tym teatrze usłyszałam po raz pierwszy recytującą Irenę Eichlerównę, śpiewającego Sztatlera, Prolińską. Autorami scenografii bywali zazwyczaj Eile z Kamyczkiem-Z tekstów nie zapamiętałam niczego, poza fascynującym tytułem Historia jednej świni. O co tu mogło chodzić? Rafał był wszędzie, podobnie jak jego gazeta, opowiadająca o codzien' nym życiu zdruzgotanego miasta, które wszyscy, miesiąc po miesiącu' odbudowywaliśmy. I o tym pisała popularna popołudniówka, która 124 docierała wszędzie tam, gdzie działo się coś ważnego. I pewnie dlatego tak ją warszawiacy lubili. Popołudnie bez „Expressu" nie należało do udanych! Inny mój przyjaciel, Eryk Lipiński, opowiadał mi o wojennych kontaktach z Rafałem. A wyglądało to mniej więcej tak. Nie zważając na żadną konspiracj ę, Praga telefonował do Eryka, głównego dostarczyciela „lewych" papierów dla całego chyba podziemia Ś i zamawiał: Ś Na jutro trzy ka-ka (kenkarty). Przed wyjściem z do-do-domu zatelefonuję. I istotnie: przed umówionym spotkaniem telefonował, aby potwierdzić, że za kwadrans będzie na przystanku przy Puławskiej. Mieszkał bowiem na Dolnej. Konspiracja tego typu musiała się skończyć aresztowaniem. Nastąpiło ono w kawiarni ,,Yacht klób" przy placu Napoleona. Praga, zatrzymany przez kripo, miał w kieszeniach dziesiątki zdjęć, głównie ludzi o wyraźnie semickich rysach, blankiety rozmaitych dokumentów i, niestety, jakiś karteluszek z nazwiskiem Eryka. Z owych karteluszków zresztą słynął. Notował na nich terminy spotkań, tematy artykułów czy felietonów, nosił ich chyba setki we wszystkich możliwych kieszeniach, wiecznie gubił, wiecznie szukał i rzadko znajdował. Aresztowanego przewieziono do więzienia na Daniłowiczowską. Po krótkim czasie dostarczono tam i Eryka Lipińskiego (a był on już w Oświęcimiu, kolejna więc wpadka mogła spowodować groźne następ-stwa). Obaj przyjęli tę samą taktykę: widzą się po raz pierwszy. Przepytują-cy ich agent był całkiem ,,zielony", nic nie wiedział o zatrzymanych, nie udało się mu ich złapać na żadnym kłamstwie. Kiedy wyszedł, dalej doskonale grali swe role: Ś W coś mnie pan wpakował?! Ś wrzeszczał Eryk z furią. Ś A kto pan wo-wo-w-ogóle jest?! Ś zacinał się w krzyku Praga. Po paru dniach bezowocnych przesłuchań Pragę przewieziono do więzienia na Gęsiej, skąd uciekł. Eryka, po raz któryś, dzięki odpowiedniej łapówce, wydobyła żona, Hanka. I następnego dnia w telefonie Eryka odzywał się znajomy głos: Ś Przygotuj na ju-ju-jutro czte-e-e-ry ka-ka! I wreszcie pamiętam taką majową słoneczną niedzielę 1953 roku, kiedy to ojciec zabrał mnie na kolejny koncert Rafała, na doroczną już imprezę 125 „Expressu" na kortach Legii. Wiech czytał jedną ze swych wspaniałych gawęd o panu Piecyku, Gieni i Piekutoszczaku, ojciec recytował swe pisane dla gazety wiersze, a na bis, jak tego domagali się widzowie, powiedział Zaczarowaną dorożkę. Wrócił do mnie na ławkę i dalej razem słuchaliśmy koncertu. Kolejny występ swym charakterystycznym, z lekka zacinającym się głosem zapowiadał Rafał Praga. Nagle zasłabł. Wróciliśmy do domu w minorowych nastrojach. Ojciec gdzieś telefono-wał, dowiadywał się. Wieczorem pani Karola Beylin zadzwoniła, że Rafał nie żyje. Zamiast do szpitala zawieziono go do domu. Szedł pieszo na trzecie piętro, w starym domu nie było windy. Przy zawale, który przeszedł, równało się to wyrokowi. Pogrzeb odbył się w trzy dni później. Pochowano go na wojskowych Powązkach, pod starą rozłożystą tują i wysmukłą wierzbą. Ojciec na pogrzebie powiedział do Julka Żebrowskiego, że bardzo mu się to miejsce podoba, że chciałby tu leżeć... Skąd na przeszło pół roku przed śmiercią wiedział, że będzie sąsiadem Rafała Pragi? Że tak, jak chciał, będzie leżeć pod rozłożystą tują?... Definitywnie przestałam czytać „Express" pod koniec 1990 roku. To, co zaczęło się wylewać ze szpalt lubianej kiedyś gazety Ś lekkiej, dowcipnej, przyjaznej ludziom i bardzo warszawskiej Ś zanikło. W to miejsce weszła buta, pycha, marzenie o odwecie. Pewnie za to, że kiedyś ta gazeta była własnością każdego warszawiaka, że swymi kolejnymi popularnymi akcjami, a były ich dziesiątki od „Kwiatka dla Ewy", „Karuzeli" czy ,,Złotych Masek" do pamiętnej serii spotkań w rodzaju „Od motyki do cybernetyki" czy „Od fraka do waciaka", trafiała do każdego z nas. We wszystkich kiedyś poczynaniach gazety wyczuć można było rękę jej pierwszego szefa. Więcej Ś serce. Dziś tego wszystkiego nie ma, pomimo że gazeta nosi ten sam tytułł Ojej twórcy zapomniano całkowicie. Nie dziwi mnie to. Takie jest przeciec jedno z założeń tej gazetki. Kiedy na Powązkach odwiedzam grób moich rodziców, zawsze po uprzątnięciu grobu Rafała zapalam tam świeczkę. W milczeniu stoję nad tymi grobami i przywołuję cienie tych, których kochałam. Są blisko mnie. Dobrymi ciotkami z Andersena-nazywał ojciec panie Karolinę i Stefa-nię Beylin. Obie serdeczne, oddane, pojawiły się w naszym domu po okresie szczecińskim. Pani Karola przed wojną, jak wynikało z wielu rozmów i jej bliskich związków z kilkoma kwadrygantami, znała ojca jedynie z jego wierszy. Nikt ich nigdy sobie nie przedstawił, choć krążyli blisko wokół siebie! Pani Karola chyba od lat trzydziestych zaprzyjaźniona była z Dziadzia, później z Jerzym Zarubą, Ładoszami i co najważniejsze, spokrewniona z rodziną Mortkowiczów, przez Hannę Mortkowicz czakową, wiernego i długoletniego „kibica" „Kwadrygi", nie została przez nią wprowadzona na Nowiniarską czy posiady u Fukiera, wieńczące niejeden wieczór literacki mieszkańców wspólnego pokoju. Pani Karola Ś dziennikarka od przedwojnia Ś pisała recenzje z tych poetyckich prezentacji, znała kolejne tomy Ciesielczuka, Dobrowolskiego, Maliszewskiego, Gałczyńskiego, bliższego jednak kontaktu nie udało się wówczas nawiązać. Pani Karola pisywała przed wojną i w „Kurierze Polskim", i w „Kurie-rze Czerwonym". Interesowały ją nie tylko sprawy kultury. Była autorką reportaży społecznych, głośny stał się jej cykl Dzieci przed sądem. Przed wojną także zaczęła się jej miłość do Warszawy, szperanie po starych gazetach, kronikach, zapomnianych zdarzeniach. Tak narodzą się po latach przekrojowe Aktualności z myszką czy radiowy cykl cudownych gawęd o Warszawie, prowadzonych wspólnie z profesorem Wieczor-kiewiczem. A opowiadać umiała jak mało kto! A więc przed wojną, choć niezmiernie czynna zawodowo, bywalczyni różnych literackich salonów, modnych kawiarni i knajp, ojca nie udało się jej osobiście poznać. Stało się to dopiero w ,,Expressie", w ciasnym pokoiku tłumnej redakcji, do której pani Karola, jako recenzentka teatralna, trafiła od chwili powstania gazety. Początek znajomości pani Karoli i ojca, a następ-nie nas wszystkich, zaczął się od pięknej broszy. Po wyjściu z gabinetu Rafała Pragi ojciec zobaczył w sukni stojącej przed nim kobiety piękną broszę Ś kameę na tle błękitnej emalii. Ś Taką samą kupiłem żonie pod Sukiennicami u antykwariusza Ś powiedział z uśmiechem. I przedstawił się. Tak zaczęła się długoletnia znajomość i przyjaźń dwóch pań Beylin oraz 126 127 ich bratanka Ś Pawła. Cementowały ją te same sympatie i miłości: dla Hansa Christiana Andersena, którego panie Karola i Stefania tłumaczyły, dla Jana Sebastiana Bacha, którego mama i ojciec oraz cała trójka z ulicy Kieleckiej po prostu uwielbiali. I dla Karola Dickensa Ś ukochanego autora mamy. I dla Warszawy, na temat której pani Karola pisała jedną książkę po drugiej, a ojciec wciąż uważał swoje rodzinne miasto za najpiękniejsze na świecie. Łączyło ich jeszcze coś ważnego: zbliżone, pokrewne niemal poczucie humoru. Nigdy nie zapomnę relacji pani Karoliny z jej pobytu w Chicago. Na uroczystościach bodaj 4 lipca obserwowała roztańczony, barwny przemarsz, niemal korowód karnawałowy. W wielotysięcznym poprze-bieranym tłumie szła licznie reprezentowana grupa Polonusów. Wśród nich nie zabrakło panienki przy kości przebranej za Matkę Boską. Niesiona na specjalnym postumencie przez czterech krakowiaków z przeo-gromną ilością pawich piór, ubrana w powłóczyste błękitne szaty, za-wzięcie deptała jakiegoś plastikowego gada, nawet na niego nie patrząc. Ręce złożyła w znanym geście, twarz bez cienia uśmiechu, bez jakiegokol-wiek wyrazu. Widać było jedynie miarowe poruszanie się żuchw: Matka Boska pochłonięta była wyłącznie żuciem gumy! Siad częstych wizyt zachował się w terminarzach ojca, gdzie pod różnymi datami zabawnie notował: „Beylin x 3", co rzeczjasna oznaczało obie panie i Pawła. Inną pamiątką tamtych kontaktów są Ś nie wiem, gdzie dziś istniejące Ś dedykacje na kolejnych tomach ojca, jak na przykład ta: „Na pamiątkę wieczoru na Kieleckiej przy małym stoliku, gdzie uczyliśmy się u Bacha i Beethovena. Warszawa, grudzień 1951. K.I.G." Jako pierwszy z uczniów dwóch panów B. odszedł poeta. Później, naj niespodziewanie) dołączył do niego Paweł Beylin, osierocając małego synka, Marka. Następnie w podróż z obolową monetą zabrała się pani Karola. Na Kieleckiej została samotna pani Stefania. Robiła się coraz mniejsza, mówiła coraz cichszym głosem... Wpadałam do jej uroczego mieszkania, siadałam w głębokim fotelu, dostawałam świetną herbatę w pięknej filiżance i popatrując na znane mi sztychy, wiekowe meble, przeurocze drobiazgi, rzędy książek, słuchałam opowieści gospodyni o najnowszych sprawach, o planowanej kolejnej wyprawie do Paryża, do siostry. Kiedy nie meldowałam się dłużej przesyłała list pełen wyrzutów. Poprawiałam się, odpisywałam możliwie długo i wyczerpująco. 128 A potem nagle, po dość długiej przerwie, w czasie mojego pobytu w Warszawie zauważyłam, że telefon pani Stefanii milczał. Na cmentar-nym murze Powązek odnalazłam klepsydrę: pani Stefania Beylin także odeszła. Widać nie miał mnie kto zawiadomić o tym smutnym zdarzeniu... Przestało istniećjeszczejedno pełne ciepła wnętrze, stanowiące dla mnie cząstkę tamtego domu. Do pamięci przesunęły się miłe, dobre twarze kochanych ciotek z Andersena. Dla ojca bowiem jedną z ukochanych baśni wielkiego Duńczyka była Ciotka. Przed wojną kupił mamie tom jego baśni i ofiarował go z dedykacją: „Bajki powtarzają się w życiu jak bór, który odbija się w wodzie". Tom ten podzielił los naszego anińskiego domu. Na pierwszym kupionym po woj nie andersenowskim wydaniu mama, już własną ręką, powtórzyła tamtą niezwykłą dedykację... Jej ślad odnajdywałam w rozmowach z panią Stefą, zwłaszcza w czasie tej ostatniej, zimą 1980 roku, kiedy podarowała mi tom baśni Andersena w swoim przekładzie z paroma serdecznymi słowami. One oraz kilkanaście listów pisanych do mnie w czasie moich prańskich lat Ś to jedyny znak naszych bliskich kiedyś i bardzo serdecznych kontaktów. Reszta jest pamięcią, z której Śjak z wielkiego słonecznika Ś wy-dłubuję pestki-zdarzenia. Dojrzałe, niezwykłe, dlatego dobrze zapisane na przewijającej się taśmie pamięci. Oto wczesna wiosna 1953 roku. Samochodem „Expressu", z panią Karoląi ojcem odbyłam cudowną podróż do Zegrzynka, gdzie na niewielkim wzgórzu, wśród równie wiekowych drzew, stał typowy klasycy-styczny dworek. Z tego miejsca rozciągał się wspaniały widok na rozlaną Narew. Mieszkał tu Wielki Niemowa, samotnik, Jerzy Szaniawski, wspa-niały dramatopisarz, którego sztuk nie widziałam na scenie. Obiegowe było pogardliwe określenie „szaniawszczyzna". Na sceniczną realizację jego dramatów w polskich teatrach przyjdzie dopiero czas. Szaniawskiego pamiętałam z Krupniczej. Dość posępna twarz, nieod-łączna fajka, jakieś biedne ciuchy i zwracająca uwagę milkliwość wobec 'wszechpanującej głośnej radości. Był inny i wyróżniał się w tym roz-bawionym tłumie na ogół młodych, ocalałych z pożogi i spragnionych Zabawy ludzi. Teraz zobaczyłam go na wejściowych schodach bielonego ganku. iJbrany w gruby sweter, jakieś wyszarzałe spodnie, w ręku trzymał Nieodłączną fajkę. Ale nie dymiła. Dopiero po pewnym czasie ojciec 9 Ś Splątało się, zmierachto , 129 powiedział mi, że pisarz nie ma tytoniu, bo... „sama rozumiesz..." Przenikliwe niebieskie oczy, wyraziste rysy, dobra twarz. Siedzieliśmy w dużym pokoju na parterze. Nie wiem, czy był to gabinet pisarza czy pokój, w którym przyjmował gości w dawnych dobrych latach. Teraz wiadomo było powszechnie, że nie przyjmuje nikogo, że unika towarzystwa, że nie opuszcza swego rodzinnego domu, że przyjaźni się jedynie ze swymi psami. Przylgnęło do niego określenie „dziwak", „samotnik"... Myślę, że wyborem owej samotności odpowiadał na wszyst-kie bzdury, które mu zarzucano, na hecę rozpętaną przez Melanię Kierczyńską, na owo przymusowe nieistnienie będące efektemjej potępienia. Ze ścian patrzyły na mnie portrety pań i panów o dziwnym przenik-liwym spojrzeniu. Wisiały pomiędzy martwymi naturami, pejzażami, które musiały wyjść spod dobrego pędzla. W tym dużym pokoju, pomimo że panował tu spory nieład, czas jakby stanął w miejscu, tworząc zupełnie niezwykłą atmosferę. Nierealną, bliską dramatom pisarza. O czym rozmawiano? Moja pamięć zapisałajeden wątek. Stanowiła go Reduta. Ojciec pracował w niej pewien czas, teatr interesował panią Karolinę. Powracało nazwisko Osterwy, warszawskiej premiery Wesela, Kicią reżyserował ten wielki, jeszcze wówczas mało znany aktor. I o tym włiianie mówił Jerzy Szaniawski. Cichym głosem, jakby nikogo nie było, jakby samemu sobie powtarzał jakąś opowieść sprzed lat... O skreśleniach cenzury, o zakazie wejścia na scenę aktorów z kosami i zastąpieniu ich przez kije, o Panu Młodym zagranym przez reżysera, postaci chłopięcej, będącej samą poezją... O Osterwie, który żył wyłącznie teatrem. Bo teatr, tylko teatr był jego jedyną wielką, odwzajemnioną miłością... Nie wiem, czy mówił o Osterwie czy o sobie... Splątało się, oddaliło, zmierzchło... Jednym z marzeń Rafała Pragi Ś często o tym wspominał Dziadzia, i pani Karola Ś było zaangażowanie dziennikarza, który pełniłby odpowiedzialną funkcję „sprawozdawcy dyplomatycznego". Kogoś, kto w lekkiej formie informowałby czytelników popołudniówki o przyjęciach, notach, spotkaniach, sympatiach i animozjach istniejących w tej małej grupie ludzi z odległych nieraz krajów. I oto nawinął się ktoś, kto zdaniem naczelnego zrealizuje jego pragnienia. Jednym z atutów owego „sprawo-zdawcy" była znajomość języka (poza innymi)... norweskiego! Wiadomo 130 już, że nieco miejsca zajmie teraz Leopold Tyrmand, którego potocznie wszyscy nazywaliśmy Lelkiem. Otóż Lolek pojawił się w „Expressie" na krótko około roku 1950. Swoim wdziękiem, poczuciem humoru, niecodzienną elegancją uwiódł Rafała Pragę, który do tego typu ludzi Ś inteligentnych, ciętych kąśliwych Ś miał po prostu słabość. W redakcji po cichu kpiono z Tyrmanda, z jego niezwykłych skarpet, jeszcze bardziej ekstrawaganc-kich krawatów. Pani Karola, znana także z ciętego dowcipu, tak mówiła o elegancji Lolka: Ś Wśród Żydów przed wojną elegantów w jego rodzaju określano krótkim słowem Ś Szymi! „Szymi" brzmi mi w uchu do dziś! Tyrmand miał już za sobą epizod pracy w API i w „Przekroju" skąd został wyrzucony, nie wiem jednak za co. Praga „najął" go na sprawo-zdawcę dyplomatycznego", ale co on mógł zdziałać na tym polu w tam-tym, coraz bardziej ponurym czasie? Z jego „dyplomatycznego sprawo-zdawania" nic nie wyszło, bo nie mogło. To nie były czasy na rauty żarty, opisy cocktaili i kreacji pań ze środowiska. Liczyły się zupełnie inne sprawy. Eleganckiego Tyrmanda pamiętam nie tylko dzięki zamiłowaniu do skarpet i krawatów. Te kolorowe wyróżniki odnotowali chyba wszyscy, którzy choć raz zetknęli się z nim. W domu Tyrmanda, a mieszkał już wówczas w ciasnym pokoiku w Ymce na Konopnickiej, spotkać można było niemal zawsze eleganckie towarzystwo, piękne dziewczyny. Częstował swych gości wyszukanymi daniami, na przykład rakami, które kupował na Polnej. Wybierano je i odkładano dla niego. I wśród straganiarek bowiem na tym bardzo warszawskim bazarze miał Tyrmand także oddane mu bez reszty panie. Nie było w Warszawie miejsca, którego by nie spenetrował, knajpy, do której nie wstąpiłby pogadać z kimś przy barze. Nienagannie ubrany, w zawsze olśniewająco białych koszulach, pojawiał się gdzieś na dalekiej Pradze, Szmulkach i z najdziwniejszymi typami prowadził jakieś nie kończące się pogwarki. Tamci, pomimo bariery,jaką była elegancja i obłok lawendy (brylantyna i woda Yardleya, tylko YARDLEYA!), nawiązywali z Tyrmandem kontakt od razu, bez oporów. Jego autentyczny zachwyt budził ich knajacki rynsztokowy język, ich życie toczące się z dala od wszelkich norm i reguł. 131 Kiedy pytałam, po co mu te eskapady, dziwne znajomości, jemu, elegantowi pozującemu na urodzonego oksfordczyka, odpowiadałjakimś żartem, półprawdą w rodzaju: „Trzeba znać miasto, w którym się żyje, dopiero te rynsztokowe zakamarki tworzą całość świata, w jakim żyjemy. Nie tylko Ymka, rozmowy, jazz..." Pamiętam, że to on zwrócił moją uwagę na kwiaciarnię usytuowaną u zbiegu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej, w miejscu gdzie dziś znajduje się skwerek przed hotelem Forum. Otóż przez długie lata, przez cały okres parterowej Marszałkowskiej, kwiaciarnia ta znajdowała się w centrum zainteresowania warszawiaków. Sprawiła to właścicielka, może przyjaciółka właściciela: tleniona blondyna ubrana wyłącznie w zagranicz-ne ciuchy, obsypana biżuterią, udająca Ritę Hayworth. Ją także opisze Tyrmand w swej książce. Pracę nad nią trzymał w wielkiej tajemnicy. Wiedziałam, że coś pisze. Po epizodach w „Expressie" i „Przekroju" związał się z „Tygodnikiem Powszechnym" i tu pisywał aż do zawieszenia pisma. Ale poza tym doraźnym, zarobkowym pisaniem były jakieś książki, jakieś opowiadania wydane po powrocie do kraju, zawierające jego okupacyjne lata. Los Tyrmanda znów nie należał do tuzinkowych. Wyjechał do Niemiec jako dobrowolny robotnik, praco-wałjako kelner, kuk, potem norweski epizod... To wszystko znalazło się po latach w jego opowiadaniach. Ja znałam jego uroczą książkę U brzegów jazzu. Dzięki niej odkryłam przebogaty świat nowoorleańskiego jazzu, ragtime'u, dixielandu, nostalgicznych bluesów. I wielkie orkiestry, i Dizzy Gillespie, Duke Ellington, Benny Goodman... Te moje pierwsze .Jamy" w pokoiku Lolka, zapełnionym tak samo zwariowanymi na punkcie jazzu słuchaczami, stanowiły ważny element mojej ówczesnej rzeczywistości, tolerowanej ze strony domowych bez większego entuzj azmu. No i wreszcie przyszedł czas wielkiego Tyrmandowego sukcesu. Zły. W roku 1954 zaproponował powieść „Expressowi", ale ówczesne kierow-nictwo gazety nie miało odwagi i nosa Rafała Pragi. I zrezygnowali. Sukces wydanej rok później w,,Czytelniku" powieści był przeogromny. Kolejki po Złego były większe niż po masło, którego stale brakowało. Tyrmand pławił się w szczęściu, rozkwitał, gdy mu opowiadano o cenach jego powieści na bazarze Różyckiego! Z/y Ś warszawskie Tajemnice Paryża Ś były jednym z pierwszych wielkich wydarzeń czytelniczych mojego pokolenia, które po „zaczadze- 132 ! niu" polityką, zaorywaniu ugorów i wiarą, że jutro będzie już zupełnie dobrze, w miarę upływu czasu zaczęło sobie zdawać sprawę z własnej naiwności. Rozumieliśmy, że szczęśliwe jutro jest punktem stale od-dalającym się... I o tym wszystkim także czytaliśmy w powieści Tyrmanda. Żałowałam, że ojciec nie doczekał Złego. K.I.G. kpił z ogromnego snobizmu Tyrmanda, alejednocześnie ceniłjego inteligencję, cięty dowcip. Ich rozmowy, zwłaszcza gdy obaj byli „w formie", należały do niepo-wtarzalnych! Kiedy czytam o tamtych wydarzeniach, o tamtym czasie, w książce Tyrmanda Rok 1954 nie odnajduję cienia tamtego klimatu, jedynie jakiś collage usytuowany w gabinecie krzywych luster. Zgniewała mnie ta książka, zniechęciła wylewająca się z niej nieprawda. Ucieszył zaś fakt, gdy w „Gazecie Wyborczej" Tadeusz Konwicki, doskonale znający Tyrmanda skonstatował, że swój dziennik napisał autor wiele lat po wyjeździe z Polski i że nie może on być zapisem dokonywanym w tamtym jednym roku. I wreszcie ostatnia z osób związanych z „Expressem", wynaleziona przez Rafała Pragę, do śmierci z tą gazetą związana. To oczywiście Stefan Wiechecki, znany wszystkim Wiech. Zadziwiający był to człowiek. Na co dzień poważny, niemal surowy, znający kilka języków, kochający i rozumiejący teatr. I nikt, kto znał takiego Stefana Wiecheckiego, nie byłby w stanie powiązać go z Wiechgm i światem przez niego przedstawianym. A jednak to wszystko stanowiło jedność. Poznałam pana Stefana w roku 1948, oczywiście w „Expressie". Katowickie wydawnictwo „Awir" wydało jego tom G Ś jak Gienia. Dostałam go od autora z miłą dedykacją: „Pannie Kirze Gałczyńskiej. Nie jest to lektura specjalnie polecana przez Min. Oświaty, zwłaszcza do łóżka ale córeczka genialnego taty z naszej branży może sobie na to pozwolić, bo i tak się nie zgorszy. Wiech, 1948". Spotykałam później pana Stefana wielokrotnie. Na wieczorach autor-skich, na sławnych ,,Expressowych" koncertach pod gołym niebem, u nas w domu. Pamiętam doskonale jedno z trwających kilka dni przyjęć (ty)u gości przewinęło się przez ten uroczy dom) z okazji jubileuszu pisarza. Wśród zaproszonych nie mogło zabraknąć bliskiego przyjaciela, Adolfa Dymszy. Kręcił się wśród gości i każdemu podtykał pod oczy własnoręcz- nie zrobione guziki marynarki. Zafascynowały one ojca na tyle, że przez kilka następnych dni o niczym innym nie chciał mówić. Znikał samotnie, myszkował po sklepikach, aż zgromadził odpowiedni materiał: dratwę, skórę, młoteczki, igły... Przez kilka dni w pocie czoła pracował, by powtórzyć wyczyn Dymszy. Skończyło się na zranieniu palców, na bandażach i plastrach. Nieudany eksperyment z guzikami utwierdził go w przekonaniu, że Dymsza jest mistrzem absolutnym: na estradzie i w życiu! Kiedy później spotykałam pana Stefana, często wracaliśmy do guzików Dymszy. Znakomity pisarz uzupełniał moją wiedzę i informował, że Dymsza „bije" własną monetę, którą opłaca na przykład praktykantów w warsztacie samochodowym, gdzie naprawiano mu samochód! Po skończeniu roboty, gdy mistrz Dymsza przyjeżdżał odebrać swój wóz, obok stała spora kolejka chłopców z wyciągniętymi dłońmi. Czekali na ową monetę! Mowa! Sama też stanęłabym! Pamiętam także opowieść Wiecha o jego początkach literackich i moje przeogromne zdziwienie, gdy usłyszałam, że wielki WIECH swoją przygo-dę z literaturą zaczynał od... patriotycznych sztuk dla teatrów amatorskich, że przez pewien czas był kierownikiem Teatru Popularnego na Woli. Do dziennikarstwa trafił jako sprawozdawca sądowy. I tak narodził się humorystyczny obrazek obyczajowy pisany wiechem. Tak bowiem na-zwany został przez językoznawców język stworzony przez Wiecheckiego, a będący po trosze mieszaniną gwary i żargonu warszawskich peryferyj-nych dzielnic. Bogactwo typów ludzkich, ich zachowanie, ów specyficzny zanikający folklor stolicy, łączenie farsy, groteski z nutą sentymentu zadecydowało o niezwykłej popularności felietonów Wiecha. Czytali i intelektualiści, i mieszkańcy Targówka, Szmulek, Pelcowizny, skąd zresztą brali swój ród bohaterowie panawiechowych arcydzieł. Kaden--Bandrowski nazywał go warszawskim Plautem, podziwiała go eteryczna Jasnorzewska-Pawlikowska, ciepłe wersy poświęcił mu Tuwim w Kwiatach polskich, a profesor Wieczorkiewicz stworzył słownik gwary Wiecha. Nie ma już wiechowego Targówka, Szmulek, Pelcowizny czy Ker-celaka, Zniknęli gdzieś Walery Wątróbka, pan Piecyk z Gienią czy Maniuś Kitajec z ferajną. Odnaleźć ich można już jedynie na kartach książek pana Stefana, o którym do dziś nie powstała ani jedna książka, ani jedna zapisana opowieść o niezwykłym dziej opisie niegdysiejszej War-szawy. Moje ostatnie spotkanie z panem Stefanem miało miejsce pod koniec 1979 roku. Przygotowywałam wówczas album zdjęć o ojcu; przez „Ex-press" zwróciłam się do jego czytelników z apelem, że może ktoś ma nie znane mi zdjęcia i zechce je wypożyczyć. Odezwał się wtedy także pan Stefan. I przysłał mi zdjęcie zrobione przez siebie w roku 195? Ś pisarz nie potrafił podać dokładnego roku. Ale nie było to trudne. Z panią Barbarą Hesse-Bukowską ustaliłyśmy, że zostało ono zrobione w roku 1951. Najego odwrocie autor Heleny w stroju niedbalem napisał:,,Zakopane, źHalama», rok 195?. Na zdjęciu od prawej: Włodzimierz Słobodnik, Irena Wiechecka, Poeta, inż. Świdziński, Barbara Hesse-Bukowska. Zdjęcie wykonał Ś Stefan Wiechecki (Wiech)". Amatorskie, nieostre zdjęcie. Dobrana grupka Zadowolonych ludzi pod palmą, w tle masa białego śniegu! Spotkaliśmy się i rozmawialiśmy o bohaterach tego zdjęcia. Dowiedzia-łam się, że przed kilkoma tygodniami stracił żonę. Był tym nieoczekiwanym rozstaniem zdruzgotany. Nie znałam go na tyle, by zrozumieć, kim w jego życiu była pani Irena. Z paru wypowiedzia-nych zdań mogłam sięjedynie domyślać,jak głębokajestjego tragedia, jak nie potrafi sobie znaleźć miejsca, jak czeka, by wyruszyć śladem kochanej kobiety. I dość szybko za nią powędrował. Zostawił tu swoich targówkowych, i nie tylko, przyjaciół, swoją Warszawę, swoje rozliczne, pochłaniające go sprawy. Teraz z jakiejś odległej gwiazdy spogląda na nas i dziwi się, że tak szybko przemija to, czemu poświęcił całą swoją pasję, talent obserwatora i pisarski zachwyt. Do historii odchodzi tamten Targówek Wiecha, zniknęła Pelcowizna, gołębnicy i sądowe pyskówki. Podobnie jak jego gazeta, codzienny język, który umiał i chciał usłyszeć, jak wreszcie pewien styl, fason, dowcip. Szkoda mi tego odchodzącego świata. Mam wielki żal, że nie powstała żadna książka, żaden dokumentalny zapis pewnej bardzo warszawskiej gazety, ludzi z nią związanych. Nie żyje chyba nikt z przyjaciół Pragi, Wiecha, Borejszy... Przegapiliśmy porę, kiedy taka książka Ś ważny dokument pewnej epoki Ś mogła i powinna była powstać. Dlaczego? 134 Liryka i inkaso Był przysadzisty, tęgawy, z postępującą od skroni i czoła łysiną. Kochał Chestertona i Paula Hogartha, dobry żart, mocną herbatę, przedni tytoń angielski, a także markową whisky, dżin, dobrą kuchnię, cebulaste kopuły kijowskich cerkwi, a przede wszystkim Anin Ś cichy przed wojną, zalesiony, pustawy, pachnący wieczorami świeżością i żywicą. Jerzy Zaruba, „książę karykatur i baron kalamburów..." Ktoś ojcu bardzo bliski, dla kogo i ja miałam masę ciepła, tkliwości, serca. Przedwojennego Zaruby, jak i przedwojennego Anina nie mogłam pamiętać. W mojej świadomości ten pan z fajką i gęstym obłokiem dymu pojawił się w naszym domu na Krupniczej, taszcząc ze sobą starą ikonę z domu moich dziadów ze strony matki, holenderski świecznik i osiemnas-towieczną szpadę, dar od pewnej czytelniczki, wdowy po francuskim urzędniku kolonialnym: po przeczytaniu jakiegoś wiersza K.I.G. owa nieznana czytelniczka wpadła w taki zachwyt, iż w dowód uznania przesłała poecie coś niezwykle dla siebie cennego Ś szpadę po swoim zmarłym mężu! Swoją drogą trzeba mieć szczęście! Rozumiem Ś kwiaty, w ostateczności Ś butelka koniaku, ale żeby od razu osiemnastowieczną szpadę? Wisiał ten niezwykły dowód uznania w pokoju ojca, a na pytanie, skąd pochodzi, nieodmiennie padała odpowiedź: Ś Od pewnej wdowy, od pewnej wdowy! A więc Jerzy Zaruba pojawił się z tymi przedmiotami w mieszkaniu na Krupniczej, bodaj w kwietniu 1946 roku. Pochodziły one z naszego anińskiego domu, który przestał istnieć w wyniku jednego z pierwszych hitlerowskich bombardowań we wrześniu 1939. Piękny dom przylegający 136 do lasu, ze sporym ogrodem, werandą, gankiem, gdzie stał długi sosnowy stół, a wokół ławy przykryte kolorowymi derkami. Na pięknym żelaznym kroksztynie wisiała stara lampa, która płonęła podczas nocy czerwcowej w Noctes aninenses... Adres: Leśna 18. Ten dom wynalazł Jerzy Zaruba w roku 1936. Sam mieszkał na odległość głosu, zadomowiony w Aninie od kilku dobrych lat. Ojciec z Jerzym poznali się na początku lat trzydziestych, w czasie pracy nad jedną ze sławnych w tamtych latach „Szopek warszawskich". Ojciec wraz z innymi autorami pisał teksty piosenek, Zaruba z Daszewskim projektował lalki. Pamięć Jerzego zarejestrowała strzęp jednej z pierwszych rozmów w „Ziemiańskiej" na temat kukieł. Wyznał mu wówczas, iż czytane wiersze poety mocno go poruszyły, sprawiły, że ich autor stał się mu bliski. A K.I.G., ze znanym, nieco kpiarskim uśmiechem i jednocześnie z cieniem powagi w oczach, miał powiedzieć: Ś Cóż, liryka i inkaso... Kiedy spadły pierwsze bomby drugiej wojny, Jerzy zdążył przed całkowitą zagładą domu uratować wspomniane drobiazgi i dwa bieder-meyerowskie meble: serwantkę i pełen wdzięku słupek zamykany z boku na klucz. Te dwa meble powierzył komuś z przyjaciół w Aninie. Wró-ciły one do nas po przeprowadzce ze Szczecina. Do nich, kupowa-nych kiedyś przez moich rodziców, sztuka po sztuce, po ich ślubie w roku 1930, przez lata w powojennej Warszawie dobierana była reszta. Wspomi-nam o tym, o antykwariacie „Nike" Karola Tchorka i komplecie Ludwików Filipów. Wcześniej, bo wiosną 1946, Jerzy Zaruba pojawił się na Krupniczej ze szpadą, ikoną i świecznikiem. Nasz stary dom został odtworzony Ś z jego pięknem, uśmiechem, zagadką. Tą ostatnią jest owa poczerniała od wieku ikona: deska z jednego okresu, koszulka z innego... A jeszcze dom mojego nagle odnalezionego dziada, który samotnie przez długie lata żył gdzieś daleko w górach Kaukazu. Pewnie nie dotrę tam nigdy, nie dane mi będzie zobaczyć ani rzeki Kury, ani starego Tyfiisu, ani miejsc, skąd ród Borżomich... Wiosna 1946 roku, Kraków i Jerzy Zaruba. Pierwszym zarejest-rowanym przeze mnie faktem, który już zawsze wiązać będę z „kalam-burów baronem", są owe dziwne przedmioty, a zwłaszcza szpada „od pewnej wdowy, od pewnej wdowy..." Następnym Ś autokarykatura 137 narysowana przez Jerzego w pokoju ojca. Sporych rozmiarów, w technice al secco; pod nią ojciec natychmiast umieścił czterowiersz: Ja jestem Jerzy Zaruba, jedyna polska chluba. Tarzam się w winie i złocie, malują mnie dzieci na płocie. Kilka dni trwała tamta pierwsza wizyta Jerzego. Dwaj przyjaciele Ś dopiero po latach zrozumiem, ile prawdziwej tkliwości, ile miłości było w ich wzajemnych stosunkach Ś opowiadali dość chaotycznie o swoich losach w czasie rozłąki, która zaczęła się w pewien sierpniowy dzień 1939 roku, gdy szeregowiec Gałczyński otrzymał kartę mobilizacyjną do jednostki zlokalizowanej na dawnych wschodnich terenach Polski... O ży-ciu pełnym zdarzeń zatrącających o tragizm, łezkę-groteskę... Jak to w życiu. Kochany aninianin, kpiący prawie ze wszystkiego, znany z ironizujące-go zawsze tonu w glosie, nagle poważny i całkiem serio opowiedział o zdarzeniu sprzed roku, z lutego 1945, i swojej przez ówczesną Warszawę wędrówce. Napatoczył się na zmarzniętego, zmizerowanego człowieczka, zakutanego w szmaty, z tobołkiem na plecach, który kompletnie zagubio-ny, z nutą autentycznej rozpaczy w głosie zapytał Zarubę: Ś Panie, gdzie ja jestem? Ś Na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu Ś odpowiedział zgodnie z prawdą. Ś Mnie nie chodzi o szczegóły. Jakie to miasto? Zarubina pointa dopiero po latach będzie śmieszyć. A później, po roku 1949, kiedy Zaruba wrócił na swoje „anińskie śmieci", do swego odbudowanego domu, bywaliśmy tu często. Ojciec lubił Anin, uwielbiał Zarubę i wszystko, co go otaczało. Bo aniński dom Jerze-go Ś to była zawsze znakomita kuchnia z niespodziankami (kartki zostały zniesione w styczniu 1953 roku!) Śjak choćby wędzona szynka z dzika podawana w proszku, by posypywać nią mikroskopijne tartinki! To były anegdoty, doskonale parzona herbata, jakieś wyszukane trunki, wina o niezwykłych rocznikach. To była wreszcie cudowna biesiada, w czasie której nad zebranymi unosił się najlepszy dowcipŚ finezyjny, aluzyjny. To wreszcie był płonący kominek, o którym ojciec nie przestawał marzyć... 138 Dom Zaruby odwiedzaliśmy w różnych porach roku, sami, z gośćmi, wspólnymi przyjaciółmi. Pamiętam taki wypad z Cękalskimi, kiedy to w dużym pokoju Zaruby pito dżin i tańczono, a panowie, zwłaszcza gospodarz, nie mogli się oprzeć urokowi pięknej Krystyny Cękalskiej. Kiedy już wszystko wypito i zjedzono u Jerzego, postanowiono wieczór zakończyć w SPATIF-ie, który wówczas mieścił się w ciasnej salce przy Pankiewicza. Innym razem u Jerzego poznałam studenta ASP, Janka Lenicę. Jeszcze innym Ś usłyszałam historię o panu Wolaku. A tę mogli wymyślić jedynie ojciec i Jerzy. Mieszkali już obok siebie, w Aninie, i dobrze zarabiający Zaruba niejednokrotnie ratował ojca w finansowej biedzie. I wtedy pojawiło się spółdzielcze pismo „Społem" redagowane przez Tadeusza Jańczyka. Ten, poznawszy K.I.G., zaproponował mu napisanie dlajego pisma „wierszowanej powieści spółdzielczej". Jedynym warunkiem zamawiającego była prostota języka i formy, miała bowiem trafić do „zwykłego czytelnika" (!). Rymy układał Gałczyński, rysun-ki Ś to dzieło Zaruby. Pomysł „wierszowanej powieści spółdzielczej" Ś wspólny. I tak narodził się Wojciech Wolak, reemigrant z Brazylii, którego w kraju ojców naciągają i oszukują wszyscy. Historia Wojciecha Wolaka miała taki początek: Hen, daleko za morzami mieszkał z żoną Wojciech Wolak, krowy miał i konie miał, bardzo był to dzielny Polak, wcześnie kładł się po robocie, wcześnie się do trudu budził: wśród dalekich obcych stron wzorem był dla obcych ludzi. Wierszowany tasiemiec o panu Wolaku ukazywał się, niestety, nieregu-larnie. Jedynie wówczas, gdy całkowita bryndza panowała w domu przy ulicy Leśnej. Ojca jednak przedziwne przygody dzielnego Polaka z czasem tak zbrzydziły, że kolejne odcinki pisywał, kto żyw: mama, Jerzy, goście... Dopiero wrzesień 1939 położył kres owej zabawnej spółce firmowanej przez Wojciecha Wolaka... Ojciec kochał Jerzego, jego rysunki, jego opowieści. Poświęcił mu 139 Ś y ./^ z<_ o^&A^<-*-» ^.ŚŚŚŚ^ /^ŚŚŚ -<^ , ^ /^ ^ '^^ //^^ r^^ ^ ^^/^^ ^^^ ^ ' ^ ^^ ^.'^ -^-^A-^ ^-^, v y v i / U^ ^M, ^ ^ ^^-^ /"^ ^c^ ^,. ^ /fm- Fragmencik Ustu Jerzego Zaruby Jeden z rysunków z jego uroczych Pam^nikó. bywalca niejeden utwór. Jeden z fiołkowych listów Ś panegiryk imieninowy Ś lubię szczególnie. To coś z dawnych anińskich lat: „Inaczej Zaruba. Herbaty w ogóle nie opisuje, tylko ją zaparza Ś i to na sposób tak dyskretny i nieśmiertelny, że gdyby zginęła cała nasza cywilizacja, a ocalała tylko przechowywana w pewnym klasztorze recepta Jerzego Jak zaparzać herbatę niedzielną, przyszły historyk popełniłby samobójstwo z żalu i wściekłości, że Opatrzność nie pozwoliła mu żyć w epoce Jerzego Zaruby. Nie wszystkim również wiadomo, że Jerzy Zaruba pisuje wyborne wiersze i komedie łacińskie, co zwróciło na niego uwagę najwybitniejszych holenderskich filologów; że posiada liczne odznaczenia, a ostatnio został mianowany dodatkowo Astronomem Tytularnym Obserwatorium Parys-kiego; że jest właścicielem największej kolekcji szpad toledańskich, szma-ragdów i korkociągów; że kropka. Drogi Jerzy, napisałem ten panegiryk, bo coś czuję, że Twoje imieniny za pasem. Dokładnie nie wiem kiedy, ponieważ kalendarz wypożyczyłem redakcji źTygodnika Powszechnego) i dotychczas mi nie zwrócili. Więc na wszelki wypadek. Następują inwokacje imieninowe: „GIEWONCIE NIEWINNOŚCI! GWIAZDO ANIŃSKICH WYK-ENDÓW! KALAMBURÓW BARONIE!" Jerzy Zaruba był ze wszystkimi na ty bez względu na wiek i tylko taką formę akceptował. Z nieodłączną fajką i obłokiem dymu, ubrany zawsze w rudą marynarkę Harris Tweed, był pierwszym znanym mi prywatnym właścicielem samochodu Ś opla; w początkowym okresie jego użyt-kowania cudowny dodatek do samochodu stanowił kierowca. Po jakimś czasie ten ostatni zmienił chlebodawcę i Jerzy jeździł już sam. Z biegiem lat opel stawał się coraz większym gratem, ale jego właściciel, z sentymentu zapewne i przywiązania, pozostawał mu wierny. Zaruba ożeniony był z płomiennie rudą Szkotką, Florą Mac Pherson. Na krótko przed wrześniem 1939 wyjechała do swej matki ijuż nie wróciła. Po wojnie jej polskie małżeństwo uległo rozwiązaniu i Flora w Anglii ponownie wyszła za mąż. Jej kolejnym partnerem został wzięty lekarz. Jerzy do końca swego przeszło siedemdziesiąt lat liczącego życia pozostał samotny. 141 140 Na początku lat sześćdziesiątych odwiedziłam panią Florę w jej londyńskim mieszkaniu. Po polsku już prawie nie mówiła, wypytywała o Jerzego, któremu od czasu do czasu posyłała jakiś specjalny tytoń czy butelkę ekstrarocznika whisky. Mnie nie nazywała inaczej niż butterfiy. Z pewnym zdziwieniem zapytałam, dlaczego kojarzę się jej z operą Pucciniego. W pierwszej chwili nie zrozumiała, później wybuchnęła śmiechem. Nie chodziło jej o nieszczęsną uwiedzioną Japonkę. Otóż kiedy byłam mała i biegałam po naszym anińskim ogrodzie, stale powtarzałam Ś podobno Ś słowo motyl. I tak mnie ruda Flora zapamiętała. Zabawnie i sympatycznie. Ilekroć spoglądałam w lustro, nieodmiennie przypominał mi się ten butterfiy Ś nieco podwiędnięty i z coraz bardziej opadającymi skrzydłami! Opowiadałam później Jerzemu o tym spotkaniu. Słuchał z uwagą, bez komentarzy. Spytał tylko o jedno: czy nadal jest tak wspaniale ruda. , Powiedziałam, że oczywiście. Nie dodałam jedynie, że teraz to była zasługa | chemii. | Ostatnie spotkanie przyjaciół, dwóch aninian, miało miejsce 4 grudnia 1953 roku. Imieniny Barbary. Od rana padał mokrawy śnieg, wiało. Gnany jakimś wewnętrznym niepokojem, którego nawet matka w pierwszym odruchu nie pojmowała, ojciec nalegał od rana, by pojechać do Anina, do Jerzego. Wreszcie po południu uległa, podświadomie wyczuwając, że to nie jest kaprys. Wsiedli do autobusu, szli następnie pieszo, bez słowa. Burza śnieżna rozszalała się na dobre, gdy dobrnęli do pierwszego anińskiego domu Ś na Parcele. Postali tam chwilę i bez słowa ojciec wziął mamę za rękę i poszli na Leśną, gdzie kiedyś, przed laty, stał dom z dużą werandą, z lampą na kroksztynie i ćmami krążącymi wokół niej... Gdzie w ogrodzie kwitły jaśminy i tańczyła noc, i umierała noc... Szmaragdy moje, rubiny rozkradli, gdy księżyc zgasł... A potem poszli do Jerzego, który właśnie uruchamiał swojego opla, bo jechał do jakiejś Barbary... Pogadali chwilę, uściskali się w mil-czeniu... Jerzy później wspominał, że czuł w tym uścisku gest pożegnania: „Jakby mi mówił Ś so long, stary, so long..." Lata biegły. Jerzy coraz rzadziej dzwonił. Ja też nie miałam czasu, żeby HF^ do niego wpaść. Kiedyś, bodaj w piętnastą rocznicę śmierci ojca, nagle zatelefonował, że koniecznie musi się ze mną zobaczyć. Starym zwy-czajem zaproponował ,,Kopciuszka", kawiarenkę, w której w pierw-szych powojennych latach spotykali się ci wszyscy wspominani dziś przeze mnie ludzie. Z upływem czasu zmieniała ona swój charakter, stopniowo przekształcała się w obskurną spelunę. Ale Jerzy jakby tego nie zauważał. Choć kawa przypominała tu lurę, a brud panoszył się wszędzie. Przybiegłam do ,,Kopciuszka" i usłyszałam coś, co zupełnie nie mieściło się w znanym mi obrazie Zaruby Ś kpiarza, nieco cynika prześmiewcy. Opowiedział mi, że przyszedł do niego ojciec i prosił, by dać na mszę. że już właśnie zapłacił, że u świętego Aleksandra,jutro wcześnie rano, bo Kot zawsze wcześnie wstawał... Mówił tak jeszcze przezjakiś czas; nie widząc z mojej strony jakiegokolwiek zainteresowania sprawą, zamilkł. Dopiliśmy płyn zwany tu kawą, uściskaliśmy się bez słowa i poszliśmy każdy w swoją stronę. W dwa, może trzy lata po owym spotkaniu w „Kopciuszku" zobaczy-łam go raz jeszcze Ś wymizerowanego, chudego, przygarbionego. To był zupełnie inny Jerzy. Ścisnęło mi się serce. Prosiłam, żeby zatelefonował, przyszedł, odezwał się. Ale onjakby nie słyszał moich nagabywań, uścisnął mi tylko rękę, pragnąc uspokoić. I nagle ze swoim dawnym wesołym. uśmiechem powiedział: „Pamiętaj, co zawsze powtarzał wielki Franc Fiszer Ś śmierci nie ma!" Nie zobaczyłam go nigdy więcej. Liryka i inkaso pojawiały się także w kontaktach z Erykiem Lipińskim, twórcą Ś wraz ze Zbigniewem Mitznerem Ś popularnych „Szpilek" już w roku 1935. To do Wilna na ulicę Młynową nadszedł list od obu panów, zapraszający poetę do współpracy. Ojciec natychmiast odpisał szczegóło-wo wyjaśniając, jakich to wymagać będzie honorariów. Zgadza sięjednak pisać za darmo, pod warunkiem, iż obaj panowie nazwą s^oje pismo „Morska Świnka". Propozycja ta nawet wstępnie nie została rozpatrzona przez redak-tora Mitznera. Nie zraziło to poety i jego pierwszy wiersz drukowany w ,,Szpilkach" ukazał się w styczniu 1936 roku. Od tej chwili współ-praca poety z tygodnikiem trwała do końca jego życia. „Szpilki" w okresie, gdy po zjeździe literatów w roku 1950 na poetę spadł zakaz 142 143 druku, publikowały jego wiersze jakby nic nie wiedząc o jakichś zakazach. Ale na czele tygodnika stał Eryk Lipiński, przyjaciel z dawnych lat, który uważał, że może, a nawet powinien pozwolić sobie na taką niesubor-dynację. Powojenną korespondencję Eryka i ojca otwierał list z 1946 roku, zapraszający znów poetę do współpracy ze „Szpilkami", które Lipiński reaktywował w Łodzi. A poeta stawiał warunki: „Za mój każdo-razowy sporadyczny udział w źSzpilkach» Kassa wypłaci mi 5.000 (50 z} zaledwie przed wojną, przeliczając na masło); przesyłki pieniężne przy-chodzić będą sprawnie, bo oczywista, że od sprawności przesyłek będzie zależała sprawność twórczości. Udział w numerze będzie i krótki, i b. długi na ilość wierszy, zależnie od sytuacji. Takie nieskrępowanie da mi przyjemność współpracy, a korzyść, dufam, źSzpil-kom». Gdyby natomiast Kassa mentionowanych warunków stypulować nie mogła, proszę o zachowanie rękopisu, ale tylko w charakterze skromnego upominku". Porozumienie z KassąJak zapewniał mnie Eryk, zostało zawarte i do „Szpilek" strugą płynęły rękopisy, honoraria zaś Ś w odwrotnym kierunku. Jak tylu innych, także i Eryk został moim przyjacielem Ś lo-jalnym, zawsze skorym do pomocy, zawsze uśmiechniętym i jed-nakowo gościnnym. Lubiłam jego i Maruszki dom, pełen pięknych przedmiotów, gdzie podawano świetną herbatę, dobre trunki, gdzie umiano cudownie podejmować gości i opowiadać, opowiadać, opowia-dać. A kiedy wyjechaliśmy z mężem do Prania, odwiedzali nas od czasu do czasu. Kiedyś Eryk przywiózł mi zabawny maszynopis z próbka-mi poetyckimi pisanymi „w guście K.I.G." „Usiłowałem dowieść Ś mówił Ś że być poetą, to żadna sztuka. Czy Kot dowodził mi jedno-cześnie, że rysowanie to żadna sztuka, tego moja pamięć nie zanoto-wała". A oto kilka Erykowych wierszy: Ogarnia mnie szara nostalgia I prawie jestem anty, Gdy słyszę słowo: Natalia A obok imię: K-onstanty. Albo: 144 . || Poeta i dwie piękne kobiety Ś z lewej Helena Czirinda-Ładoszowa, z pra- wej Ś żona, Natalia, Szczecin, 1948 rok Poeta z żoną, córką i małym Włodkiem Zagórskim (dziś pro- fesorem i dyrektorem Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN) w Praniu, lato 1950 rolcu Stanisław Dygat w roz- mowie z redaktorem Szul kinem. Przysłuchu- ją się jej: Hanka, na- zwana kiedyś przez Marka Hłaskę Esterą, Ewa Boniecka i auto- rka. Okazją stało się wręczenie autorowi Jo- wity nagrody czytelni- ków „Kuriera Polskie- go" w dorocznym ple- biscycie czytelniczym. Fot. Tadeusz Zborows- ki. Autorka w rozmowie z Edmundem Osmariczykiem, jesień 1973 roku. Fot. Maria Monas-terska. Eryk Lipiński w swym letnim domu nad rzeką Rządzą, lato 1989 roku. Fot. Zofia Nasiero- wska. Uroczystość odsłonięcia w Pi- szu pomnika K.I.G. Na wie- czorze poetyckin.-.. zebrali si? nasi mazurscy przyjaciele. W pierwszym rzędzie od pra- wej: Mieczysław F. Rakowski, autorka, Bohdan Czeszko i Jan Krenz. Za mną, w dru- gim rzędzie Ś mój mąż Ś Ja- nek Kilański. Fot. H. Żuber. Z mężem i psami, wyżłem Ś Blinem i terierem Ś Urbanem w Praniu 1984 rok Fot Roman Ły sionek. Konstanty I. Gałczyrista przy grobie swego ojca, lato 1990 roku Kostek Gałczyński ze swoją małą córeczką Kirą-Jean, Darnin, 1992 rok Obywatele! Czytam wiele, Czytam książkę Obywatele Do utraty tchu, TfuL. A kiedy już przestali przyjeżdżać, przyszedł czas listów, równie niezwykłych jak tamte wspólne posiady gdzieś w mieście, u nich, u nas. Tych listów nazbierało się sporo, są swoistym dokumentem czasu, wjakim żyliśmy, przypomnieniem przyjaciela, który także Ś nie wiedzieć po co Ś zabrał się w najdłuższą z podróży. Eryk należał do niezwykle rzadkiego gatunku ludzi: pracował nie-zmiernie dużo, ale właściwie nie wiadomo kiedy. Pisał książki i ryso-wał, redagował i projektował plakaty, kostiumy czy całe scenografie dla kabaretów i teatrów, współpracował z różnymi pismami, działał społecznie. W końcowym okresie życia podjął trud ratowania zabyt-kowych tablic i całych grobów na warszawskim Cmentarzu Żydowskim, szefował utworzonemu przez siebie Muzeum Karykatury, które wywiano-wał bogato we własne gromadzone od lat zbiory. Jeździł po świecie, wystawiał i godnie reprezentował polski dowcip wysokiej próby. Ale przede wszystkim miał czas dla przyjaciół, na cieszenie się życiem, na pomoc każdemu, kto w danej chwili jej potrzebował. O wszystkim pamiętał, na wszystko miał czas. Do końca życia zachował przekonanie, że jedynym lekarstwem na wszelkie niedomogi naszych nie najdolskonalszych czasów może być uśmiech, życzliwość, pogoda. Ta zaś nie opuszczała Eryka chyba nigdy. W oświęcimskim piekle, do którego trafił niemal natychmiast „po otworzeniu" Ś otrzymał numer 2022 Ś usiłował mimo wszystko „za-chować dystans". Skatowany niemal do nieprzytomności, odesłany został do zdobienia dziecięcego pokoju jakiegoś esesmana. Pobity, pokrwawiony malował słodkie muchomorki, a pod nimi sadowił radosnych krasnali. Uwolniony dzięki staraniom żony, był pierwszym Polakiem, który przez konspiracyjne kurierskie szlaki wysyłał w świat raporty o hitlerowskich obozach zagłady. Wspominałam już o kolejnym aresztowaniu Eryka. Pierwsze niczego go „nie nauczyło" i dalej, jak chciał tego między innymi Rafał Praga, fabrykował fałszywe kk, całe zestawy lewych papierów. Swoje dziwne - Splątało się, zmierzchlo , 145 okupacyjne losy opisał w sympatycznej książce Wojna i ja, którą drukowa-łam w odcinkach w redagowanych przez siebie białostockich „Kontra-stach". Działo się to w latach 1982Ś1985. Rysunki Eryka zdobiły drugą okładkę wszystkich „moich" numerów miesięcznika. Był współpracow-nikiem słownym, dotrzymującym terminów. W listach do mnie nawiązy-wał do znanych mi związków z Kassą. Kiedy mam gorszy dzień, popatruję na rysunki Eryka, które rozdawał szczodrą ręką. Oprawione, wiszą koło mojej sekretery, dodają odwagi, gdy jej brakuje, przypominają o konieczności keep smiling. Stale także towarzyszy mi wielka zielona ropucha, którą po przenosinach do Prania dostałam od Eryka „na szczęście". Półmetrowa żaba mruga do mnie swym wyłupiastym okiem i jak ofiarodawca, powiada: Ś No, co jest? Uśmiechnij się! Jest sprawa! Zły humor mija. Zaczynam w pamięci odtwarzać cudowne historie opowiadane przez Eryka, dowcipy robione przyjaciołom: o owych dokumentach wykonywanych dla połowy konspirującej Warszawy, po latach Ś o zminiaturyzowanych dowodach osobistych dla swoich wnuków. Siad tej pasji mam i ja: Eryk w sposób niemal idealny skopiował charakter pisma ojca Ś zielony atrament, wielkie litery, charakterystyczne „d" i „z"; o przyjacielu, Henryku Tomaszewskim, płacącym zdumionej kelnerce dwudziestopięciorublówką z portretem Katarzyny Wielkiej. „W War-szawie tylko takie chodzą" Ś przekonywał grafik, a przywołany kierownik kawiarni Noworolskiego przepraszał, że do Krakowajeszcze nie nadeszły instrukcje... o listach do Kazimierza Rudzkiego informujących go co roku o naro-dzinach jego kolejnego dziecka i o podziękowaniu matki za troskliwą opiekę nad powiększającą się rodziną; o generale Kuropatkinie, który... Nie, tę anegdotę, może i nieudolnie, ale muszę przytoczyć w całości: „Szpilki" po przenosinach z Łodzi do Warszawy nie miały lokalu redakcyjnego, gnieździły się wjakichś podnąjętych pokoikach. Aż wreszcie w roku 1952 szef Eryk wściekł się i po wielokrotnych i bezskutecznych molestowaniach właściwego dygnitarza od spraw lokalowych, połączył się z nim przy pomocy sekretarki, zaanonsowany przez nią jako generał Kuropatkin. Ze wschodnia zaciągając pytał, dlaczego jego ulubione „pismo", „Szpilki", wciąż nie ma właściwego lokalu?... Dygnitarz 146 sumitował się i jak zapewniał, lada chwila coś się znajdzie i wówczas natychmiast zatelefonuje do towarzysza generała. Ś Do mnie nie można dzwonić! Ś wrzasnął generał. Ś Ja sam do was zadzwonię. Nuu Ś śpiewnie przeciągnął Ś myślę, że do tego czasu znajdziecie coś... Nie musiał więcej telefonować. W kilkanaście tygodni później redakcja przeprowadzała się na plac Trzech Krzyży. Ale wielki nowy lokal sprawił, że postanowiono przy tej okazji upiec i inną pieczeń: połączyć „Muchę" (niezbyt lotną widać!) z popular-nymi „Szpilkami". Nagle powiększył się zespół i dotychczasowy szef, Lipiński, uznał, że nie podoła ogromowi zadań. Wybrańcem Eryka został... Edmund Osmańczyk, przez przyjaciół zwany Jankiem. Panowie znali się sprzed wojny, swą przyjaźń przypieczętowali w ciągu długich tygodni w Norymberdze, gdzie obaj pilnie przysłuchiwali się gigantycz-nemu procesowi i o jego przebiegu informowali swych czytelników w Polsce. Osmańczyk, jak wspominał Eryk, opierał się długo. Ale skutecznie rozmiękczyła go butelka calvadosu. Szefem „Szpilek" był zaledwie przez kilkanaście miesięcy na przełomie dość trudnych lat 1952 i 1953. Z tego czasu dochowała się w moich papierach zabawna notatka Osmańczyka do ojca na szczotkowej kolumnie tygodnika z Balladą o trzęsących się portkach; „Drogi Kot Ś pisze Osman Ś przeczytaj i jeżeli coś chcesz zmienić, zadzwoń natychmiast do redakcji,jeżeli nieŚ nie dzwoń. Ściskam Twą dłoń E. J. O.". A później dopisek: „P.S. Nowy numer ciepły z drukarni załączam, Janek, 19II53, godz. 14-a". To chyba wtedy poznałam autora ważnej książki Sprawy Polaków. Ta znajomość przerodziła się po latach w przyjaźń, kiedy Janek wró-cił z Meksyku, kiedy wziął się w pojedynkę, niemal jak Benedykt Chmiele-wski, za pisanie swej encyklopedii. Wielokrotnie „wywiado-wałam E.J.O., bywaliśmy wjego dużym domu nad samą Wisłą. Spotykaliś-my się na Starym Mieście często, tam bowiem przez pewien czas przemieszkiwał mój mąż, zanim nie zdobyliśmy naszego pierwszego wspólnego mieszkania Ś w betonowych bunkrach na Stegnach. Szare gmaszyska, szare niebo, szary bezlistny pejzaż. Nic dziwnego, że wpa-dający do nas Staszek Grochowiak nazywał to miejsce krótko: „Sing--Sing". Ślady serdecznych kontaktów z Jankiem Osmańczykiem pozostały 147 w korespondencji między nami i na kolejnych jego książkach Ś \y dedykac-jach. Na przykład na Sprawach Polaków widnieją serdeczne słowa dla ojca później dla matki, wreszcie Ś dla mnie. Tę pierwszą cytuję ze Względu na kilka interesujących „drobiazgów". Pierwszym jest ex libris autora z wiel-kim znakiem Rodła po prawej stronie. Na nim Edmund Osmańczvk napisał: Poecie, którego wiersze w ponurych latach wojny były radoś-cią niezwykłą dla Ruty i Jana Krzemińskich, bałwochwalców talentu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, przesyła książkę te wraz z najpiękniejszym pokłonem ex Jan Krzemiński vulgo Edmund Osmańczyk Berlin, Inge Bartsch Str. 17, 21X146. Jan Krzemiński Ś to konspiracyjny pseudonim Edmunda Osmań-czyka. Od pana Krzemińskiego „pożyczył" imię, które w późniejszych jego publikacjach zaczęło pojawiać się obok pierwszego, prawdziwego. \Vsno-mniana tu pani Ruta była pierwszą żoną Edmunda Jana. Podobnie kilka miłych słów napisał na swojej encyklopedii: „Kochane! Kirze Gałczyńskiej z przyjaźnią starszą od Ciebie, najserdeczniej, 1 stycz-nia 1975". A potem? Potem ten arcymądry człowiek zapragnął działania na wielkiej arenie politycznej. Rozpoczęły się jego pielgrzymki do Gdań-ska zakończone znanym w Polsce plakatem: Wałęsa ściska dłoń setce kandydatów na senatorów. W tej setce znalazł się i Edmund Jan Osmańczyk. Czy nie przeszkadzał mu panujący tam tłok? Wolałam innego Janka. Tego z uroczych wieczorów u nas w domu kiedy to Ś zdarzało się Ś wpadał i inny mieszkaniec pobliża Ś Tadeusz Łomnicki, mój przyjaciel od dawna. Był świadkiem na moim pierwszym ślubie, wydarzeniu bez sensu, którego jak się miało okazać, jedynym jasnym akcentem była przyjaźń z Tadeuszem. Grał wówczas w zespole Erwina Axera Ś Kordiana, Artura Ui. Już miał jakąś żonę, w sumie bvł kilkakrotnie żonaty, ale nigdy do nas nie przychodził ze swoimi partner- 149 Encyklopedia Spraw Międzynarodowych i ONZ EDMUNDA JANA OSMAŃCZYKA T^A^y / /;> ^Ś /^^n^ ^i/^y^^^ ^A-^^/^^/^ ^^^^ ^/ ^e^o 2-c^Y vl-^^w>^^ '&y ^^^ //^r^ Dedykacja na Encyklopedii Spraw Międzynarodowych i ONZ kami. Nie rozumiałam tego, czasami go wręcz nagabywałam- Przyidź z żoną". A on pojawiał się, niezmiennie samotny, z tym swoim roz-brajającym uśmiechem, całował mnie w policzek i mówił: Następnym razem, dobrze?..." " Ostatni raz spotkałam go na Podwalu, umawialiśmy się że z całą pewnością latem wpadnie do Prania. Bardzo chciał do nas przyjechać zobaczyć prawdziwy las i ów dom nad jeziorem. I na chwilę choć zatrzymać się w tym swoim biegu od roli do roli, od teatru do teatru • I znów stało się inaczej. Znów ktoś dla mnie ważny bez uprzedzenia bez pożegnania zabrał się wjakąś daleką drogę. Wiem, że się kiedyś spotkamy tylko czy w panującym tam tłoku będzie czas na spokojną, niespieszną pogwarkę? Łomnicki w młodości, w Krakowie, próbował roli dramaturga Osmańczyk debiutował jako poeta. Tylko Eryk rysował od dziecka i w wieku ośmiu lat zdobył pierwszą w życiu nagrodę za plakat! To się nazywa konsekwencja! Jeszcze jedno zdarzenie z Brykiem. Po śmierci mojej matki, kiedy w ciągu dwóch tygodni likwidowałam nasze mieszkanie w alei Róż; z szybko przeglądanych książek, papierów, wypadł rysunek przedstawiają-cy ojca z zieloną gęsią. Anonimowy, pozbawiony podpisu. Prosiłam Eryka. o pomoc w ustaleniu autora. Po jakimś czasie zatelefonował, zaprosił na herbatę. I kiedy przyszłam, popatrując na karykaturę przyjaciela, po-wiedział: Ś Wiesz, ten łokieć sam mogłem narysować. I noga jakby moja... A potem wziął pióro i na dole owej zagadkowej karykatury napisał: „Nie jest wykluczone, że to wykonałem własnoręcznie. Ale już nie ta pamięć! Eryk Lipiński, 1VII1977". Karykatura opatrzona tym niby-autorskim podpisem wisi dziś w mu-zeum w Praniu. W teczce z napisem ERYK zgromadziłam sporo listów od niego. Wśród nich są niezwykłe karty bożonarodzeniowe, które sam rysował. Zawsze na nie czekałam. Każdego roku były, rzecz jasna, inne. Zawsze Ś z jakąś niespodzianką, serdecznością, pogodą. Jego jednego było stać na podobny gest. Jemu jednemu się chciało. Dziś, kiedy nie ma Eryka, kiedy także w przeszłość odchodzi świat w którym czuł się dobrze, postanowiłam napisać do mojego przyjaciela list. Pewnie ostatni. Włożę go do dziupli jakiegoś starego drzewa Ś sąjeszcze 151 takie wokół Prania Ś poczekam na dobry wiatr południowy, aby zabrał ów list na jedną z gwiazd, na której ulokował się Eryk. Przeczyta, pomyśli i zacznie działać. A więc: Drogi Eryku, muszę Ci donieść o pewnym smutnym fakcie. Twoje i Zbigniewa Mitznera „Szpilki", które nieprzerwanie wydawałeś od roku 1935 (z przerwą jedynie na czas niemieckiej okupacji), przestały się ukazywać wiosną 1992 roku, niemal w rok po Twoim odejściu. Padło najstarsze polskie pismo satyryczne, które z powodzeniem uczyło kilka pokoleń Polaków śmiechu, przez łamy którego przewinęła się cała Polska Akademia Literatu-ry i Rysunku. Nic nie wskazuje, by znalazł się ktoś z gestem i sypnął na ten zbożny cel nieco grosza. Zresztą żebyś wiedział, co się teraz wydaje i czyta nad Wisłą?... Myślę, że w swej długiej i dalekiej podróży spotkasz przyjaciół, którzy pisali i rysowali do Twoich „Szpilek": Tuwima i K.I.G., Lecą i Pasternaka, Minia i Ha-Gę, Załuckiego i Mieczysława Piotrowskiego, Słonimskiego i Magdalenę Samozwaniec, Prut-kowskiego i Swinarskiego, Kobzdeja i Grusa, Zarubę i Wiecha, Koftę i Adama Kreczmara. I wielu jeszcze innych. Zbierzcie się, skrzyknijcie i zacznijcie TAM wydawać gwiezdne „Szpilki". Ich echo dotrze tu do nas i przynajmniej na chwilę znów będziemy wszyscy razem. Uśmiechnięci, wzruszeni, niemal szczęśliwi. Jak kiedyś. Twoja Kira Konstantinowna... Zniknęły nie tylko „Szpilki". Dawna szpilkowa kawiarnia „U Marca" zamieniona została na jakiś plastykowy pub czy pizzerię; pod parasolami siedzą jacyś dziwni ludzie, na ogół w białych skarpetkach. I nie mają pojęcia, że na tych samych miejscach, tu, w małym ogródku latem, a w pozostałych porach roku Ś wewnątrz, siadywali wspaniali twórcy i prowadzili pełne wdzięku i lekkości rozmowy, opowiadali dykteryjki, właśnie Ś dykteryjki, nie Ś kawały. Że przerzucali się słowem, w różnych okresach toczyli gorące spory o sens tego, co właśnie działo się w mieście. „U Marca" spotykali się Antoni Słonimski, Eryk Lipiński, Magdalena 152 Samozwaniec, Janusz Minkiewicz:, Maja Berezowska, Otto Axer, młodziu-tka śliczna Beata Tyszkiewicz i jej matka, pani Barbara, pracownica „Szpilek". Bywali tu Antoni Ma-rianowicz, Anatol Potemkowski, Kazi-mierz Rudzki, Stanisław Lorent%, Jeremi Przybora, Arnold Mostowicz, Józef Prutkowski... I tak mogłabym wymieniać, wymieniać, wymieniać. Słowem Ś cala tu Polska bywatci, by zacytować poetę... Dziś ślad ich obecności zatarł się całkowicie. Jeszcze może w pobliskim „Lajkoniku" zachował się odprysk tamtej artystycznej Warszawy, która związana była ze „Szpilkami". W XIX wieku na rogu placu Trzech Krzyży i Nowego Światu, w miejscu gd^ie dziś mieści się antykwariat, istniała kawiarenka pana Mucke. Nazywała się „U Mika". Bywali tu Prus, Gierymski, Sienkiewicz, Leśmian. Z czasem ściany tej kawiarenki po-kryły malunki znanych wówczas warszawskich karykaturzystów Ś jak Kuczborski, Ostoja-Gajewski. Kawiarenka przestała istnieć u schyłku I wojny. W 1947 roku, niemal w tym sarnym miejscu zaczęła działać inna ciupka, nazwana „Lajkonikiem". W parę lat później jej stali bywalcy, wymieniani przeze mnie znakomici plastycy, pospołu wymalowali na ścianach masę portretów, scenek rodzajowych, ilustracji przysłów i powiedzonek. Ryso-wali Kobzdej, Lengren, Rudnicki, Mroszczak, Sopoćko, Tomaszewski, Witz, Kuczborska i pewno wielujeszcze innych, o których nie wiem. Ijak to zwykle bywa, nie wiadomo dlaczego stali bywalcy „Lajkonika" opuścili jego ciasnawe wnętrze, by powędrować śladem Ottona Axera do poblis-kiego „Marca". Dziś w „Lajkoniku" bywa przypadkowe towarzystwo, głównie wpada-ją na kawę policjanci regulujący na placu ruch. A „U Marca" Ś czyściej, bardziej elegancko, plastykowe. Tylko dawni bywalcy obu kafejek, przechodząc przez ten plac i po-patrując na puste stoliki, widzą siedzących na krzesłach starych dobrych znajomych. I powtarza się sytuacja jak ze sztuki Wildera Nasze miasto. W Kazimierzu i trochę dalej Są takie zakątki w kraju i na świecie, do których więcej niż ciepłe uczucie przekazali mi rodzice. W różny zresztą sposób: bądź przy okazji opowieści o miastach, w których przeżyli szczęśliwe chwile, bądź pod-suwając jakieś smakowite lektury, płyty, obrazy... Mam w sobie instynkt nomada i, nie wątpię w to, mam go po ojcu. To on zmieniał mieszkania, adresy, miasta, on poszukiwał tego jednego wymarzonego miejsca, do którego zmierzał przez całe życie. Czy znalazł? Czy dotarł? Pewności nie mam, choć przypuszczam, że tak. Miejscem, do którego wracam z jednakową radością, jest miasteczko położone w zakolu Wisły. Z jego niezwykłą architekturą, legendą, przeszłością. Bo Kazimierz wciąż zwrócony jest ku przeszłości, i chwała mu za to. Czasami jest to przeszłość zamknięta w tablicy na cmentarnym murze, przywołująca coś, co odeszło na zawsze. Jak świat zatrzymany na starych sepiowych fotografiach Benedykta Jerzego Dorysa, świat Austerii i Skrzypka na dachu, Płomiennych świec Belli Chagall i prozy Singera: zatłoczony kazimierski rynek, czarne chałaty, tałeskunty i jarmułki, rozognione twarze w obramowaniu bród, pejsów. A w tle stara cudowna architektura stanowiąca ramię dla zastygłych w bezruchu postaci na starych filmach Dorysa. Prawie nic po tych postaciach nie zostało. Nazwiska niektórych odnaleźć można na klasztornym murze ojców reformatów. Upamiętniono w ten sposób tragedię jednego tylko dnia w Kazimierzu Ś 18 listopada 1942. Kazimierz od mego pierwszego tu pobytu wiążę z konkretnymi osobami, z serią pięknych zdjęć Benedykta Dorysa. Moja mama niemal do 154 śmierci wspominała o cudownych wakacjach spędzonych w Kazimierzu jeszcze przed moim urodzeniem. Zamieszkali z ojcem w malutkim pens-jonacie „Pod Aniołem", którego właścicielką była pani Anastazja, wyyyg. dząca się z Rosji. Jej przodkowie zawieruszyli się w obcym kraju i osiadli nad wodą, zamienili jedną ogromną rzekę. Don, na inną, nieco mniejszą Niezwykły był to pensjonat, o czym najlepiej świadczy jego naz\ya Podobnie nietuzinkową postacią była zapewne pani Anastazja. Kiedy ja dotarłam do Kazimierza, pensjonatu „Pod Aniołem" już nie odnalazłam. Ale dzieje zamku, całego zamkowego wzgórza wiązać będę zawsze z Adolfem Rudnickim, autorem Niekochanej i tylu innych, jak je nazwałam, kazimierskich opowiadań. To Adolf Rudnicki wspomniał mi kiedyś o ostatnim okresie względnej świetności zamku, który około 1">00 roku miał odwiedzić Piotr I. Nigdzie, w żadnym przewodniku po mieście w żadnej jego monografii, albumie czy druku nie znalazłam potwierdzenia tego zdarzenia. Czy wymyślił je Rudnicki? Czy zapomnieli o nim mono-grafiści miasta? Nie wiem i nie muszę wiedzieć. Cieszy mnie fakt, iż tgn niezwykły szczegół przekazał mi znakomity pisarz, że zachowałam go w pamięcijakojeszczejeden kolorowy kamyk mojej wielobarwnej mozaiki Inne lokuję wokół knajpki Berensa. W środku, przy jednym ze stolików siedzą mistrz i uczeń: Jan Cybis i Bohdan Czeszko. Bohdan jest studentem akademii, poznaje tajniki wielkiej sztuki swego mistrza, patrzy w niego jak w obraz. Zwłaszcza że mistrz z wielkim apetytem zajada złowionego przed chwilą w Wiśle najprawdziwszego łososia. Popija go kieliszkiem za-mrożonego alkoholu. A uczeń ma tylko kieliszek i papierosa... Trwa plener młodych malarzy. Wśród kolorowej grupy pięknych dziewczyn i chłopców (?) w rodzaju Czeszki widać dostojnych profesorów Jana Cybisa w jakiejś rozchełstanej koszuli i zapiętego na ostatni guz^ zawsze w czarnym garniturze profesora Eibischa. Gdzieś niedaleko py^ parasolką ulokowała się pani profesorowa, czuwająca, by mąż Gienio „trzymał dystans" wobec studentek... Niecierpliwie liczy godziny ^Q popołudniowej partyjki kości lub brydża. Ma nadzieję, że znów uśmiechnę się do niej szczęście. A uśmiech ma piękny... Po latach, w czasie jednej z rozmów z Bohdanem Czeszką, moim mazurskim sąsiadem, zagadnęłam o tamten Kazimierz, o plenery młody^ malarzy: „Dla nas, a sądzę, że nie tylko, Kazimierz nie tyle zawartym pięknem, co siłą inspiracji był ważny. Przypomnij sobie, kto w tym mieście malował: i Zygmunt Vogel Ś gabinetowy malarz naszego ostatniego króla 155 i Andriolli, i Gerson, i cała grupa Prusza z jego Bractwem Świętego Łukasza, i wielki Cybis... Od stuleci malarze byli przypisani temu miastu..." To prawda. Dziś też w zakamarkach Kazimierza spotkać można młodych ludzi ze sztalugami, którzy przed okiem ciekawskich chowają jeszcze swoje próby malarskie. Na Rynku natomiast pewnych siebie „artystów" wciskających turystom, zwłaszcza tym „z papierami", płótna zadrukowane kazimierskimi wedutami... Jest jeszcze jedno miejsce, do którego chętnie powracam myślami. To piękny dom wielkiej pisarki usytuowany na końcu Wąwozu Małachow-skiego, siedziba zaprojektowana przez Karola Sicińskiego, łącząca w har-monijną całość kamień, drzewo i zieleń ogrodu. Przekroczyłam próg tego domostwa przed trzydziestoma bodaj laty. Mieszkałam w Domu Prasy i postanowiłam, jak większość moich kolegów w zawodzie, zapukać do drzwi „Kuncewiczówki", ale nie jak oni, po wywiad. Większość moich kolegów bowiem uważała za konieczny punkt swego programu urlopowego rozmowę z panią Marią. A pisarka, jeśli tylko przebywała w kraju, na taką rozmowę przystawała. Nie miałam odwagi prosić o wywiad „przy okazji". Chciałam jedynie wejść do tego domu, choć rzucić na niego okiem, przez chwilę porozmawiać z pisarką. I tak też się stało. Przyjęli mnie oboje, byli urzekająco gościnni, pokazali dom, a przy herbacie popłynęła opowieść o dawnych dziejach Ś o „Bluszczu", o skamandrytach, o przedwojennym Pen-Clubie, o Reni i o domu, ,,który budował Jerzy", o ich znanych gościach... Nagle nie wiadomo skąd, odezwał się pełen wdzięku śmiech Beli Czajki Ś ona także tutaj bywała, kręciła się po ogrodzie, a jej głos niosło wąwozami echo... Z tego domu zapamiętałam czarną dębową podłogę w holu, wielki pokój wychodzący na ogród, a w owym pokoju Ś stół Wyczółkowskiego i jego drzeworyt przedstawiający nie istniejącą kazimierską synagogę. I jeszcze barwną makatę sprzedaną państwu Kuncewiczom przed wojną przez Dziadzie Salińskiego, makatę przytaszczoną przez niego z rodzin-nego domu we Władywostoku, otrzymaną od ojca, prawnika z Płocka, urzędnika rosyjskiej służby dyplomatycznej na Dalekim Wschodzie... Moj a pamięć zarejestrowała także opowiadanie pani Marii „o Reni"-Ś Irenie Lorentowiczównie, którą poznałam w roku 1960, kiedy to sławna scenografka wróciła do kraju, a ja, początkująca dziennikarka (dwa lata pracy w zawodzie), holowałam ją po Warszawie. W Kazimierzu przed laty zaczęła się przyjaźń malarki i pisarki. Przyjaźń, która przetrwała całe ich życie. Irena Lorentowicz, „Renia", jest bohaterką Dwóch księżyców. Nosi tam imię Mena, jest „dekoratorką życia"... ,,Renia" Ś zachowam to używane przez Marię Kuncewiczową imię Ś sławna malarka i graficzka, uczennica Prusza, miała już za sobą pierwsze sukcesy na polu scenografii, gdy w roku 1936 obdarowano ją szczególnym wyróżnieniem: poproszono o zaprojektowanie kostiumów do paryskiej premiery Harnasiów. Tak zaczęło się jej pełne blasków życie w Paryżu. Po pierwszym sukcesie przyszły następne Ś złoty medal na Międzynarodowej Wystawie w Paryżu za malarstwo i projekty scenograficzne. A dalej Ś współpraca z Lifarem i Niżyńskim. A gdy pewien szaleniec spod znaku swastyki wkroczył ze swymi wojskami do Paryża, pani Renia popłynęła do Stanów, gdzie z właściwą sobie zaborczością wzięła się za ilustrowanie książek dla dzieci. I trafiła na listę dziesięciu najlepszych ilustratorów w USA! O tym wszystkim opowiadała mi wówczas tuż po powrocie. Byłam pierwszą osobą, która pokazała jej nową Warszawę, od Pałacu Kultury poczynając. Wonderful!Ś krzyczała na cały wielki plac. Byłam z nią na Mariensztacie, gdzie kiedyś, niedaleko rzeki stał jej rodzinny dom, w którym przeżyła szczęśliwe dzieciństwo. Nie starała się nawet kryć łez. Płynęły po jej policzkach równymi strumyczkami, wycierała nos, oczy, brodę i mówiła równie zapłakanym głosem. O ojcu Janie, o Reymoncie, Żeromskim, Tetmajerze zasiadających wokół dużego stołu w ich jadalni, o Drabiku i Schillerze, którzy uczyli ją sztuki scenografii w Państwowym Instytucie Sztuki, o Pruszu Ś jej mistrzu w malarstwie. O powikłanym życiu będącym i jej udziałem... Smutny, niemal tragiczny byłjej koniec. Samotna śmierć w roku 1985. Właściwie w opuszczeniu, w ciężkiej chorobie, bez przytomności... Utkwiły mi w pamięci słowa pani Marii Kuncewiczowej: „Przez ta-kiego jednego z harnasiów wyjechała z Polski i przez innego do niej wróciła..." Renia, dekoratorką życia... 156 157 Właśnie wtedy, gdy wprosiłam się do państwa Kuncewiczów na herbatę, usłyszałam to przejmujące zdanie o odchodzących na wygnanie Stefanii i Julianie Tuwimach. Obraz tak plastyczny, niemal dotykalny, jak u owej dekoratorki życia... Miastem dzieciństwa mojego ojca, poza Warszawą, była Moskwa. ^ Przemieszkał tu wraz z ukochanym bratem Mietkiem i rodzicami sym-patycznie wspominane cztery lata, w małym domku w Zamoskworzeczu. Opowieści o polskiej szkole, w której uczył się z innym przyszłym poetą, Jerzym Liebertem, o narciarskich wycieczkach do podmoskiewskich Sokolnik, o starej Moskwie, jej zaułkach, rzece, mostach, cerkwiach, targach, pozostały we mnie utrwalane z biegiem lat przez literaturę, przez karty powieści i poezji wieku XIX i początków XX. Moskwa, którą poznałam, w niczym już nie przypominała tamtego miasta, o którym z ciepłem wspominał ojciec. Ostatni raz byłam tu pod koniec lat siedemdziesiątych. Stary Arbat z przylegającymi do niego zaułkami Ś zapuszczony, odrapany, brudny i biedny Ś stanowił cząstkę świata, który jak mi się wydawało, skazany został na śmierć. Na szczęście okazało się, że błędnie oceniłam sytuację: wraz ze zmianą stosunków w Rosji zmienił się i Arbat. Przywrócono mu (podobno?!) jego dawną urodę, charakter, wdzięk. Mój moskiewski przystanek był krótki. Szukałam Walentego Kataje wa, który jak się okazało, wypoczywał w swej daczy w Pieriediełkinie Drewniany dom, półzdziczały ogród ze starymi drzewami, szklona weran-da. Tutaj nastawiono samowar i piliśmy herbatę, tutaj wypytywałam pisarza o lata minione i o jego najnowszą, wówczas pisaną książkę. Nazwa ją dość dziwnie Ś Z diamentów wieniec... To z Borysa Godunowa. Maryń; Mniszek zastanawia się, co włożyć na spotkanie z Dymitrem. Odrzuć. perły, zausznice, wybiera diadem z diamentów. Sędziwy pisarz opowiadał: „Mówię w niej o Maj akowskim i Jesieninie, o Bloku i Oleszy, Zoszczence i Bułhakowie, Ilfie i Piotrowie, Mandel-sztamie i Pasternaku, o Asiejewie i Bablu, i tylu, tylu innych... Będą to dzieje tego niezwykłego pokolenia, próba sportretowania wielkich twórców, próba przefiltrowania tamtego czasu przez szybko upływające lata. Przeszłość splotę z czasem teraźniejszym. Chcę napisać książkę o rozpadzie pamięci... Co jeszcze zanotowałam? Kilka słów, którymi pisarz sportretował .^ ^^ ^a mało? W latąg^ mojego pierwszego pobytu nad Nidzkim pojawiali się, jako goście, Przyjaciele ojca. Wspominałam już o przyjeździe Aleksandra Mahszew-^ggp gy^ ^ ^ ^y 1951 Wcześniej przyjechał tu Kazimierz Kozniew^ ^ żoną. Ślad ich pobytu zachował się w kartce do mamy, która właśnie Wyjechała do Warszawy, a ojciec swoim starym zwyczajem pisał do mej kazd^gp ^a krótkie kartki. W jednej wspomina, że właśnie wpadł Kazik i z^ wspominał, że „koi. Adam ma nieprzyjemności"... Rzecz jasna, jak to o^ojg ^ panem Kazimierzem dziś ustaliliśmy, „nieprzyjemności Wazyka rniały raczej charakter towarzyski. Dobre i to. ślady pobytu innych zatrzymały pożółkłe już, amatorskie zdjęcia. Oto Bolesław Ą}apin, zaprzyjaźniony z rodzicami, później ze mną i Jankiem, psychiatra popularna w swoim czasie postać, lekarz przez wiele lat związany ^ warszawską szkołą teatralną, wielbiciel teatru, zżyty z wieloma jego two ^gami. Stare zdjęcia przypominają Bolka i jego drugą żonę, pisarkę, Stanisławę Sznaper-Zakrzewską, autorkę kilku bodaj książek, z ktorycr^ sporą popularność zyskała w swoim czasie powieść o wziętym 174 psychiatrze zatytułowana Dr Wiktor dyżuruje. Drugie małżeństwo Ałapina rozpadło się także, w trzecim wytrwał do końca życia. Ewa była pogodną, nieco egzaltowaną kobietą. Przed związaniem się z Bolkiem śpiewała w jakimś chórku, jako pani profesorowa porzuciła estradę, zajęła się mężem i domem. Bywaliśmy u nich często, oni wpadali do nas, wspólnie organizowaliśmy wypady do Krakowa, Zakopanego i dalej Ś na Słowację czy Węgry. Najniespodziewaniej dla wszystkich wyjechali z Polski na przełomie lat 1969/1970 i do tego w całkowitej tajemnicy. Stanęli w Londynie, gdzie Bolek miał zamożną siostrę. Od tego momentu kontakt z Ałapinami urwał się całkowicie. Raz tylko przyszedł od Ewy jakiś na poły obłąkany list informujący, że nie mają z czego żyć, że Bolkowi nie udało się otworzyć prywatnej praktyki, że pracuje w jakimś nędzniutkim szpitalu, na marniutkiej pensyjce. Irena Małcużyńska, także zaprzyjaźniona kiedyś z Ałapinem, choćby z racji tej samej specjalizacji, wspominała, że istotnie Bolek miał jakieś kłopoty, ale jedynie w początkowym okresie , że z biegiem lat wszystko się ułożyło. . I oto w 1992 roku najniespodziewaniej zatelefonował do mnie syn Ałapina z jego pierwszego małżeństwa, Piotr, stale mieszkający poza krajem. Opowiedział mi o chorobie ojca, o jego śmierci, o ostatnim okresie życia Ś ponurym ze względu na coraz bardziej rozwijającą się chorobę Ewy. Na tyle nie zdawała sobie sprawy, co się z nią dzieje, że nie pozwoliła zabrać Bolka do szpitala, więcej Ś podobno nie wpuściła lekarza do nory, w której mieszkali. Było w tej relacji coś przerażająco tragicznego: umysłowa choroba, samotność, oddalenie od bliskich,jakaś niewyobrażal-na nędza. I pamięć o Bolku jako o człowieku niezwykle towarzyskim, znakomitym i cenionym lekarzu, dobrym ojcu. Znał niemal wszystkich, cieszył się sympatią wielu. Miał piękną kartę okupacyjną. O doktorze Kwiatkowskim do dziś pamiętają starzy ludzie gdzieś na Lubelszczyźnie, w lasach janowskich. Operował i leczył partyzantów, odbierał porody we wsiach, przez które przechodził jego oddział, zawsze skory do pomocy, życzliwy ludziom, pogodny. A umarł w całkowitej samotności, gdzieś z dala od nas wszystkich. Z Ewą i Bolkiem Ałapinami wiązać będę już zawsze wspomnienie pewnej wigilijnej kolacji. Nie przyszedł na nią starym zwyczajem ani Adam Mauersberger, ani Andrzej Stawar. Byliśmy jedynie w piątkę. Piątą osobą był mój maleńki synek, Mikołaj; siedział cicho oczarowany widokiem 175 płonących na choince świeczek (przez długie lata, do drugiego pożaru, na naszym drzewku płonęły świece, zastąpione później bezpieczniejszymi lampkami). Była to jego pierwsza „świadoma" Wigilia. Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, piliśmy jakieś dobre wino. I nagle zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się Marek Hłasko i głosem nie znoszącym sprzeciwu oświadczył: Ś Siedzimy razem z Jankiem Rojewskim w „Stolicy". Jest upiornie. Za chwilę nas stąd wyrzucą. Zaraz będziemy u ciebie. Dobrze? Ś zapytał bez większego sensu. Jak bym mogła powiedzieć, że mało mnie to obchodzi. Przyjechali po jakimś czasie. Przywieźli krzywą butelkę armaniaku, której Marek nie tknął. Bardziej interesowało go wino. A my sączyliś-my złoty trunek, gadaliśmy o czekającej ich obu przyszłości. Janek i Marek wyruszali na podbój Zachodu Śjak żartowali. Janek miał się rozprawić z jakimś czekającym na niego w Niemczech spadkiem, a Marek gadał i gadał o spotkaniu z nieznanym. Tamtego wieczoru poznałam zupełnie innego Marka: miłego, czułego, skrzącego dobrym dowcipem, bardziej światowca niż knajaka, za którego tak bardzo chciał uchodzić. Tworzył wokół siebie legendy, one wędrowały w miasto i konsekwent-nie budowały obraz polskiego młodego gniewnego. Wódka, dużo wódki, dużo dziewczyn, „Kameralna" i „Manekin", przemieszkiwanie „po lu-dziach", brak własnego kąta, ciężkie życie z matką praczką i ojcem strażakiem w wilgotnej stróżówce... Nawet Igor Newerły uwierzył, że Marek jest zawodowym kierowcą ciężarówek... A jak było naprawdę, mało kto wie. Tyrmand w swoim dzienniku napisał: „Kochało się go zazwyczaj dwadzieścia cztery godziny. Nie można było dłużej. Kilka pań próbowało, ale żadnej nie wyszło". To tylko pół prawdy. Podobnie jak nieprawdziwe są bajania różnych starszawych pań o Marku. Prawda leży zupełnie gdzie indziej. Marek po prostu beznadziejnie, prawdziwie, wręcz po sztubacku kochał śliczną Hankę, matkę dwójki dzieci, mężatkę, która jakoś nie mogła się zdecydować na rozwód i rozpoczęcie życia z tym pięknym dwudziesto-letnim. Ją pierwszą nazwał Ester; w swoim dość osobistym dzienniku pisze o Hance, o swojej wielkiej do niej miłości. „Ją jedną kochałem..." I to była prawda. Reszta jest milczeniem i jego legendą... Kto wie? Gdyby Hanka zdecydowała o budowie wspólnego z pisa- 176 rzem Ś bardzo zdolnym, bardzo samotnym i bardzo potrzebującym ciepła, rodziny, domu Ś owego wymarzonego życia, może ich losy nie miałyby tak pozbawionej sensu pointy? Hanka zdecydowała się na rozstanie z życiem, Marek umarł, bo... Nie wierzę w jego samobójstwo. Rozumiem ogromniejącą samotność, przez którą tyle zmarnował. Wciąż szukał gwiazdy, która świeciła w lom-bardzie złudzeń. I pozostał pięknym dwudziestoletnim. Taka jest jego legenda. Utopiona w wielkich wilgotnych, jak z czarnej emalii oczach Hanki. Owej Ester, której poszukiwał daleko od Warszawy... W czasie pierwszego pobytu w Praniu ojciec otrzymał interesujący list, który zapoczątkował bliskie kontakty adresata i nadawcy. Był nim Jan Krenz, który tak się przedstawiał: „Jestem kompozytorem i dyrygentem należącym do tzw. najmłodszej generacji i wespół z innymi dwoma kolegami (Bairdem i Serockim) tworzymy tzw. Grupę 49 (nie mylić z falą)!" Informował, że wiersz Rozmowa miast posłużył mu za materiał do kantaty symfonicznej na chór i orkiestrę, że zostanie ona wykonana 3 listopada w Krakowie. Tak zaczęła się bliska znajomość poety oraz dyrygenta i kompozytora. Bywali u siebie, a kiedy Krenz pojechał do Katowic pracować z Wielką Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia, często wymieniali listy. Pomysły kompozytorskie Krenza były niewyczerpane: chciał pisać muzykę do wierszy ojca, do sztuk Gogola, do wielu właśnie czytanych powieści... Wreszcie w roku 1952 zabiorą się do wspólnej pracy, do opery buffo, która nazywać się będzie Kolejarze. I napiszą nawet podanie do ministra kultury i sztuki o przyznanie im stypendium artystycznego. Na tym jednak wyczerpany został pomysł wspólnego dzieła. Sty-pendium nie otrzymali, Krenz był zajęty w Katowicach, ojciec też miał jakieś ważne sprawy na głowie. Kolejarze nigdy nie nabrali kształtu scenicznego. Podobnie jak nigdy nie powstała muzyka do opery komicznej, której nadał tytuł Wulkan w Łowiczu i której zabawne perypetie wymyślał w Nieborowie wraz z Witoldem Lutosławskim. Pan Witold miał kom-ponować muzykę. Odnowiliśmy kontakty z Krenzami w chwili naszego zamieszkania w Praniu. Znakomity dyrygent kupił wielkie pruskie domostwo nad 177 Śniardwami i tutaj, razem z żoną, spędza pół roku wypoczywając i pracując. Przez pozostałe pół roku jest czynnym dyrygentem, prowadzi sławne orkiestry w kraju i poza nim. I kiedy zjeżdżali do siebie na wieś, do swojego „burgu", zawsze do nas wpadali, my odwiedzaliśmy ich chętnie, jednakowo radzi miłej pogwarce, wspomnieniu lat minionych, ludzi, którzy odeszli. Jan Krenz, przez lata związany z radiem, znał wielu kolegów i współpracowników mojego Janka, radiowca „od zawsze". Było nam z nimi dobrze, sympatycznie. Podziwialiśmy ich odporność na nieustające pomysły wewnętrznej przebudowy swego „burgu", ale przecież każdy ma prawo spędzać czas, jak lubi. A oni widać lubili nieustające przeprowadzki z jednej części domu do drugiej, zmiany charakteru poszczególnych pomieszczeń. No i bardzo dobrze! Ich dom, ich przeprowa-dzki, ich sprawa. Nikt nie jest doskonały. Zdarzenie z czasów stanu wojennego i działania wojskowej cenzury. Krenz zapytał kiedyś mojego męża, czy nie zna przypadkiem suwalskiego wojewody? Od słowa do słowa okazało się, że od pewnego czasu dyrygent nie otrzymuje żadnej poczty, że nie nadchodzą listy od jego impresariów, choć wie, że są wysyłane. I pokazał telegram, który wiele wyjaśniał: „Alarm. Kot w domu. Grabski". Każdy, kto nie wiedział, o co chodzi, mógł pomyśleć, że to szyfr, zwłaszcza w stanie wojennym. A prawda była taka zwykła: do domu Krenzów dostał się kot, który, w czasie wędrówki, uruchomił alarm, o czym gospodarza w Warszawie zawiadomił jego są-siad o nazwisku Grabski. Ale cenzor nie mógł o tym wszystkim wiedzieć. Znał jedynie działacza najwyższego szczebla partyjnego o nazwisku Grabski! Na mazurski adres Krenzów jeszcze długo nie docierały przesyłki pocztowe. I dziś, gdy wspominam o tym zdarzeniu, nie mogę zapanować nad śmiechem... I nagle, w sposób dla mnie niezrozumiały, cała nasza dość bliska znajomość została z dnia na dzień urwana. Bez cienia powodu z naszej strony, bez jakiegokolwiek wyjaśnienia. Na moje telefony w Warszawie Ala Krenzowa odpowiadała jakimiś niezrozumiałymi tekstami. Zapew-niała, że jak tylko pojawią się na Mazurach, natychmiast dadzą znać. Do dziś nie dali. Może powodem zlodowacenia serdecznych dotychczas kontaktów stał się nasz prański sąsiad, Mieczysław F. Rakowski? Rakowskiego zaliczam do ludzi dla siebie ważnych, znam go od dawna, cenię, szanuję. 178 Z Elą i z Mietkiem zbliżyliśmy się w momencie zamieszkania w Praniu Ś to przecież oni są naszymi jedynymi sąsiadami. A że nie miewam sezonowych zażyłości, przyjaźni i bliższych znajomości, obustronna ser-deczność przetrwała wszystkie złe i dobre czasy. Dla nas te złe wiązały się z okresem wzmożonej politycznej działalności M.F.R., gdy wokół wice-premiera, a następnie premiera było nazbyt tłoczno. Z czasem ów sezonowy tłum się przerzedził i znów, jak dawniej, wróciły miłe pogwar-kowe wieczory Ś spokojne, niespieszne, sympatyczne. Nasz sąsiad ma poczucie humoru, delikatność w sposobie bycia, której nie zagubił na politycznych salonach. Ma trzeźwe spojrzenie na rzeczywis-tość, na ludzi, na siebie. Czego nie można powiedzieć o wielu, którzy wyszli z gry pod nazwą „polityka". Szkoda mi, że Krenzowie omijają nasz dom. Ale nic na to nie poradzę. Mogę jedynie przytoczyć słowa Hamleta: „Niech się drapie, kto ma liszaj. Nasza skóra zdrowa". Święta prawda! Okres mieszkania w Praniu Ś to nie tylko czas odnawiania kontaktów nowych znajomości. To także najbardziej niezwykłe spotkania, nieoczeki-wane znajomości. O spotkaniu z Kostkiem pisałam. Zrozumiałe, że jest to historia najzupełniej wyjątkowa w moim życiu i wobec niej wszystkie inne muszą zejść na dalszy plan. Jednak o jednej chcę opowiedzieć, uważam bowiem, iż zasługuje na przytoczenie. A poza tym stanowi dowód na powtarzaną przeze mnie od lat tezę, że świat jest mały. . Jest to spotkanie z legendą, do tego „korespondencyjne spotkanie". Wiele osób nadal uważa tę panią za wytwór poetyckiej fantazji. Ja też kiedyś tak myślałem. Inge Bartsch Ś aktorka, po przewrocie zaginiona wśród tajemniczych okoliczności... Ś bohaterka niezwykle popularnego wiersza K.I.G., poe-maciku odwołującego się do lat 1931Ś1933, gdy ojciec pracował jako referent do spraw kultury w Konsulacie Polskim w Berlinie. Jeden z wieczorów, jak opowiadała matka, spędził w sławnym naonczas teatrzykuŚ antypruskimJuż antyfaszystowskim. Jednym ze stałych jego autorów był Kurt Tucholsky. Tam, w „Katakombe" poeta zobaczył młodziutką, drobną Inge. Śpiewała piosenkę Du bist so gross undfern... Kilka miesięcy później, po powrocie do Polski, powstał wiersz, jeden z najpopularniejszych w jego dorobku: 179 Ona była ruda, ale niezupełnie Ś pewien połysk na włosach grasował Ś żyła z Finkiem. Fink był reżyser. Przez snobizm komunizował (są tacy też Ś na Mazowieckiej). A Inge? Inge miała w sobie jakiś smak niemiecki, ten akcent w słowie „Mond" Ś księżyc... der Mond, im Monde... A Fink był dureń i blondyn. Historia prosta: właśnie przyjechałem z Polski... Berlin... Beriiiin... deszcz... Fryderyk z żelaza jak niestrawność serce mi gniótł... Nuda Ś i nagle cud! Teatrzyk! Maleńkie serce w podziemiach! Idzie piosenka: Autor: Kurt Tucholsky. I nagle zaczyna się mój a przygoda z Inge. Poprzez „Przekrój", który drukował jakieś fragmenty mojej książki, od emerytowanego profesora medycyny, doktora okulisty, Georga Giinthera, mieszkającego w nad-bałtyckim miasteczku Loddin na wyspie Uznam, otrzymuję list. Pro-fesor przedstawia się: jest Iwowiakiem, we Lwowie kończył medycynę... Przeżył ciekawe życie pełne niecodziennych zdarzeń. Zamknął je w wyda-nej w Niemczech autobiografii. A dalej pisze: „Opiszę Pani, jak zetknąłem się z Inge. W lecie 1977 moja teściowa wręczyła mi fotokopię wiersza Inge Bartsch prosząc o przetłumaczenie go. Dowiedziałem się, że teś-ciowa zna Inge od wielu lat, że Inge odwiedzała ją i że w czasie wojny żyła na naszej wyspie. Wysłałem przekład do Inge i prosiłem o szczegóły z jej życia. Odpisała..." I oto dowiaduję się, w jaki sposób aktorka poznała poetę: „...na Bellevuestrasse poznałam poetę. Oczywiście nie miałam pojęcia o jego znaczeniu. Wiedziałam tylko, że to jakiś Polak z konsulatu. Wyglądał dość żałośnie. Często z nim gawędziłam, bo jakoś tam często bywał. Zawsze robili na mnie wrażenie ludzie, którzy wydawali mi się obładowani uczuciowo, którzy nie całkiem zwyczajnie czuli..." Tak pisała Inge do profesora Gunthera. On zaś od siebie dodawał: „Inge Bartsch, rocznik 1908, dwa lata studiów u Maxa Reinhardta i kontrakt z Deutsche Theater w Berlinie. Następnie Ś trzyletni z Reine-sance Theater także w Berlinie. Grała z Ruhmanem; przy Filmschule UFA prowadziła kurs śpiewu. Później kontrakt z źKatakombe» i niezwykła popularność Inge. W roku 1935 naziści zabronili jej występować. Jej pierwszy mąż zginął na froncie wschodnim. Drugi, Franz Jongepier, był 180 muzykiem, akompaniował swojej żonie podczas wojennych występów. Dziś zajmuje się handlem. Oboje żyją w Holandii, w małym masteczku Arcen". Z małego Loddin na wyspie Uznam zaczęły przychodzić coraz ciekawsze listy. Zawierały fragmenty starych recenzji z występów Inge Bartsch w „Katakombe" („Ona śpiewała zwykłą ludową piosenkę tak intymnie, ale i tak wstrząsająco, że na sali panowała cisza jak w kościele"). Ze zdjęciami z tamtego okresu. Wreszcie z adresem bohaterki wiersza. Oczywiście napisałam list. W listopadzie 1988 otrzymałam odpowiedź. Pierwszy list od Inge. Cytuję go w całości, z tych paru zdań bowiem zrozumieć można ów cień fascynacji ojca tą drobną, kruchą, śpiewającą aktorką. Fascynacji, którą przesycony jest cały wiersz. Arcen, 26.10.88. Wielce Szanowna Pani Kiro. Profesor Gunther opowiedział mi o Pani. Z pewnością jest Pani w wieku mojej córki. Często opowiadam jej o czasach mojej młodości. Ale jakże trudno jest powracać do przeszłości, aby w pełni oddać prawdę o niej. Według dzisiejszych pojęć były to ciężkie czasy. Ale byliśmy szczęśliwi, żyliśmy intensywniej, radoś-niej. Występowałam w kabarecie „Katakombe". I choć grałam, to nigdy nie przestałam być sobą, zawsze starałam się przekazać bogactwo własnych uczuć, przeżyć. I to właśnie zrobiło wrażenie na Pani ojcu. Nie zawarliśmy znajomości: myśmy się tylko spotkali. Czas tak wiele zmienia. Ale pozostała mi w pamięci jego pełna wrażliwości wyjątkowa osobowość. Pozdrawiam Panią serdecznie. W pamięci zachowuję obraz poety Konstantego Gałczyńskiego. Pani Ś Inge Bartsch Spotkanie z legendą. Dziwne. Zaskakujące. Wspaniałe. I było w niej coś... kobiece, nieuchwytne, dalekie, coś, co trzeba chwytać pazurami. 181 ^^.^i.^.tt 'S f^-r •\>ź-M-^r(ź. •ł»ź-M- 1< ł^^ • r^^,^^^-^^ .-J.^.1^^.^-^^- •t.sJ^r Ś »A^u- ^'-^r T^. u^S, &<^tAW^ • •5-<- ^''t- ^^,4źU ^^ . {c^-A^ 'A< ^'< ^'-^^^^ ^. ^^^J^^^s., &e>»^^/<^€ T^^AA1-^^'^. S^, U-L^-S^ łfAr ^A'<^ W4^^h. ?»t)(t^U. ^t^tlL^^^.-^UAJ-^^^-^to^^'^ 'JH^^Kł^A ^'Y^UL ih'9-^'^ List od Inge Bartsch, postaci-legendy Nad Śniardwami mieliśmy jeszcze jeden miły dom Ś Bohdana Czeszki w Kierzku. Osiadł tu przed wieloma laty. Sam zbudował swój dom, wykorzystując jeden z okupacyjnych zawodów, kiedy to także bywał stolarzem. Zresztą zamiłowanie do dłubania w drewnie pozostało Boh-danowi do końca życia: drewnem ocieplał swoje betonowe warszawskie mieszkanie; z pniaków, desek wydłubywał jakieś pudełka, stołki, stoliki. Z latami do pierwszego, powiedzmy, głównego domostwa, dobudował swoją Izbę Sinobrodego, w której krył się przed nadmiarem hałasu, dzieci, ludzi, gdzie pracował. Mazurski czas Czeszki bowiem trwał od bardzo wczesnej wiosny po pierwsze przymrozki. Tu wracał do starych olch nad brzegiem jeziora, do ryczących jesienią jeleni. Jeździłam do niego szczególnie często, gdy w moim życiu pojawił się białostocki epizod znaczony redagowaniem „Kontrastów". Namawiałam Bohdana do pisania, podsuwałam tematy, egzekwowałam terminy. A był pod tym względem zawodnikiem niezwykle trudnym: nie lubił pracy, migał się od niej, ale gdy się wreszcie zmobilizował, powstawało małe arcydzieło. „Małe", Czeszkę bowiem interesowała wyłącznie krótka forma. Jego wszystkie książki są zwięzłe, zwarte, naładowane treścią, po-zbawione pustosłowia i wodolejstwa, pięknosłowia dla samego słowa. Jest w nich natomiast cudowna polszczyzna Ś bogata, mieniąca się jak słoneczny promień odbity w jeziorze, przywracająca zapomniane słowa, ich wieloznaczność, blask... „Wyduszałam" więc z Czeszki, co mogłam. Aż wreszcie powstała z tego czarowna książka Ś Nostalgie mazurskie. Opowieść o tęsknocie za latami, które bezpowrotnie minęły. Stała się ona pretekstem wielu rozmów Ś o nim samym, o jego pisarstwie, o zamiłowaniach. Kiedyś wspominałam czas Pokolenia, filmu, który stał się debiutem wielu późniejszych znakomi-tości. Przy jego realizacji poznałam i Wajdę, i Janczara, i Łomnickiego, i Bohdana wreszcie... I choć nie jest to arcydzieło, mam do tego filmu stosunek szczególny. Wszyscy byliśmy tacy młodzi, wydawało się nam, że świat należy do nas, że tyle jeszcze uda się dokonać... Przywoływaliśmy z Bohdanem lata akademii, jego profesorów Ś Jana Cybisa i Nachta-Samborskiego, serdecznego druha Ś Marka Oberlen-dera, którego Napiętnowanych moje pokolenie zapamięta jako jeden ze znaków tamtego Arsenału. Były i opowieści o polowaniach, o wędrów-kach przez las z przyjacielem i sąsiadem kiedyś Ś Andrzejem Strumiłłą. A kiedy pytałam, czy sam jeszcze maluje, chował się za słowami: 183 Ś Takie tam drobiazgi, nic wielkiego. Maluję, jak złapię trochę farby, płótna... Nigdy nie widziałam jego późnych prac. O swoim pisarstwie także mówił niechętnie, przypierany do muru, wywijał się, aby wreszcie wyznać: Ś Wszystko, co piszę, stanowi cząstkę mojego życia. Czasem tylko coś „wyinocę", ale zmyślać nie umiem. Pojawia się, na dobrą sprawę nie wiem kiedy i dlaczego, impuls. Zaczynam pisać. A wszystko, co do tej pory napisałem, to jeden wielki pamiętnik... Potwierdzają to Nostalgie mazurskie. W opowieści o przekornym tytule Mały stolarz domowy przenosimy się z autorem do lat okupacji, kiedy to właśnie uczył się ciesiołki, zdobył uprawnienia czeladnicze. Po latach, do zawodowej wiedzy doszło uczucie do tych wszystkich opisywanych drzew, lasów, ptasich polatywań, zbuchtowanej przez dzika dąbrowy, ryczącego w towarzystwie chłystków byka... Na tej książce napisał mi: Kochanej Kirze, mojej rzec można sąsiadce, a także Pani, która pogania mnie do roboty Ś czego nienawidzę. Ponieważ twierdzi Ona, że rezultaty tego poganiania są pozytywne, a rów-nież z przyczyny bezinteresownej sympatii, książkę tę dedykuję. 7 czerwca 1987, Kierzek Bohdan Czeszko A przy opowiadaniu Dom odnajduję słowa: „Ten tekst zawiniła Kira. B.Cz." A potem nagle Kierzek opustoszał. Dom odgrodzony od jeziora rzędem starych olch, sympatyczna Izba Sinobrodego, jabłonki nadgryzio-ne kiedyś przez jakiegoś szaraka przestały nagle być dla mnie ważne. Bez Bohdana zrobiło się tu pusto, szaro. Nie jeżdżę już do Kierzka, nie odwiedzam Niedźwiedziego Rogu, pięknej wsi nad Sniadrwami, zaanek-towanej w całości przez przyjezdnych. O tej wsi Bohdan mówił, że nawet sołtysa sobie przywieźli z Warszawy... I choć coraz tu gwarniej i tłoczniej, choć przybywa domów, samo-chodów i przyczep, sklepów, „shopów" i asfaltowych dróg we wsiach, na moich Mazurach robi się z każdym rokiem puściej. Nie mam na to żadnego 184 wpływu. I tylko kluczom dzikich gęsi, żurawi czy bocianów odlatujących jesienią na południe zadaję pytanie: „Czy zobaczę wasze wiosenne przyloty? Czy też śladem moich tylu już przyjaciół powędruję tam, gdzie są tylko szafiry, a wśród szafirów Ś gwiazdy. I każda z nich jest kimś znajomym, bliskim, drogim?..." Kiedy zaczęła się moja przygoda z gwiazdami? Kiedy uświadomiłam sobie, że opuszczający mnie bliscy mi ludzie tylko na chwilę znikają? Że po jakimś czasie, zwłaszcza po przenosinach do Prania, odnajdywałam ich ślad wśród gwiezdnego pyłu, konstelacji, dalekich galaktyk, bardziej wyobrażalnych niż widocznych? Pierwszym, który w taki sposób pokazał mi niebo, był Dziadzia. To on wskazał mi migotliwą gwiazdę Tath jako siódmą w konstelacji Wielkiej Niedźwiedzicy. I powiedział: ,,Kiedy przeniosę się na drugą stronę horyzontu, a będziesz potrzebowała mojej rady lub tylko chwili zwykłej pogawędki, podnieś głowę do góry, w bezchmurne granatowe niebo i odszukaj siedem gwiazd Wielkiego Wozu. Na samym końcu dyszla odnajdziesz Tath, mnie odnajdziesz..." Z tą gwiazdą wiąże się niezwykłe opowiadanie Dziadzi. Pokazywał j ą ojcu. W młodości, przed wiekami, wracali kiedyś do domu w nocy. Nagle Stanisław postanowił opowiedzieć przyjacielowi o swoim sekrecie. Odkrył go we władywostockim planetarium, gdy miał mało lat, a głowę już pełną marzeń o morzach i oceanach, o gwiazdach prowadzących łodzie. Wtedy po raz pierwszy w okularze lunety zobaczył Tath. Zaświeciła do niego magicznym światłem i od tej chwili stała się jego magiczną tajemnicą. A więc wracali w nocy przez uśpione letnie miasto. Zmęczeni poło-żyli się na placu Piłsudskiego i Stanisław pokazywał ojcu niebo, Wielką Niedźwiedzicę i jej siódmą gwiazdę, która towarzyszyła mu przez całe życie: w szczęściu i niedoli, w pogodzie i smutku. Ale ojca Tath nie interesowała. Leżeli na kamieniach placu i długo trwała opowieść Sa-lińskiego. Poeta nie odpowiedział na zachwyt dla najpiękniejszej gwiaz-dy przyjaciela. Dla niego wszystkie były niezwykłe, tajemnicze i nie-opisanie piękne. Dlatego nigdy nie umiał wybrać tej jednej, najcudow-niejszej... Opowieść Dziadzi pomogła mi w uporaniu się z pytaniem, co się dzieje z opuszczającymi mnie bliskimi? Gdzie ich mam szukać? W zastygłych żółknących fotografiach? W starych listach? Obrazach? Książkach? W zacie-raj ących się wspomnieniach? 185 Dzięki Stanisławowi Marii odnalazłam wreszcie to miejsce, do którego wywędrowali wszyscy moi przyjaciele. A potem byljeszcze Krzyż Południa Krzysztonia i cudowne sierpniowe niebo w Praniu, z j ego niezmierzonym bogactwem, niewidocznym w brudnym smogowym mieście. Na tym niebie wiszącym nisko nad głową nagle zapaliła się planetoida nosząca imię Włodzimierza Wysockiego... A potem już każdego nagle odchodzącego przyjaciela odnajdywałam w niebieskich okruchach, w gwiezdnym pyle. Są w ten sposób ze mną, kiedy trzeba, odnajduję w nich pomoc, siłę, pociechę. Jest sierpień, coraz dłuższe stają się noce, coraz więcej spadających gwiazd. Wirują nade mną, przemieszczają się, na drodze swoich wędrówek napotykają nagle jakąś szybko mknącą kulę satelity. Wpatruję się w to wirujące niebo i odnajduję znajome cienie, bliskie rysy, słyszę echo rozmów, śmiechów, wspólnie kiedyś nuconych piosenek. I nie jestem już sama. Oni wszyscy są ze mną Ś piękni, młodzi, szczęśliwi. Bo przecież tylko tacy Ś młodzi i piękni Ś mogą wędrować wśród gwiazd. Ich złe lata, kłopoty i nieszczęścia, złe miłości, choroby i starość Ś wszystko to pogubili w magicznej drodze ku gwiazdom i tam dotarli odmienieni, piękni dwudziestoletni. W takie sierpniowe noce na niebieskim gościńcu słychać echo gitary wtórującej śpiewom. Wśród nich często słyszę i tę drogą mi piosenkę: W nieruchomym złotym oceanie bez człowieczej trudnej męki z nieba w niezgłębioną studnię gwiazd spadają srebrne dźwięki... i inną, w której pobrzmiewa nadzieja: jeśli będziesz kiedyś w wielkiej biedzie, zagubiony w plątaninie lat, do altany dawnej cię powiedzie, zaprowadzi szafirowy ślad Ś Jeśli raz pokochasz w życiu szafir, pójdziesz w szafir jako jedna z gwiazd. Pranie, maj Ś sierpień 1994 SPIS TREŚCI ...w „Przekroju" pisałem od dzieciństwa Dom czterdziestu wieszczów ....... Wędrówki z Szatanem .......... Opowieści mojej mamy .......... W alei Róż, wokół białego słonia .... Order Villona z kałamarzami ...... Wśród poetów .............. Okolice polskiego Hearsta ........ Liryka i inkaso .............. W Kazimierzu i trochę dalej ....... Moje Pranie ................ Printed in Poland Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1995 r. Wydanie I. Lubelskie Zakłady Graficzne. Żarn. nr 1060/94