tytuł: "Real Life" autor: Lech Zaciura no need to be afraid no need to be afraid it's real life... John Lennon * * * REAL LIFE 1 Trwała wczesna jesień drugiego roku wojny, której jednym z epizodów było zagarnięcie wyżyny Ulamu przez królestwo Tardentu. Ulam uznawano za surową krainę jeszcze przed wojną, teraz stała się istotnie dzikim krajem i takoż kłopotliwym łupem. Wzdłuż i wszerz hulały po niej bandy, złożone z najgorszych pomiotów, siejąc grozę, spustoszenia i psując nowemu suwerenowi opinię. Bowiem zajmując Ulam, występował władca Tardentu z pozycji miłującego pokój imperatora, który wyzwala starożytny kraj spod jarzma Kaernu, a dokładniej Dulhii, która o Ulam toczyła z Tardentem ciągłe spory. Co prawda cesarz Kastor sam właśnie na wszelkich frontach wytaczał morze krwi - wszelako w Ulamie musiał zachować pozory, a zarazem pokazać, że pod jego płaszczem ochronnym panuje tam porządek. Musiał go zatem przywracać Kastor niespektakularnie, nie legionami wojska, lecz za pomocą małych, sprawnych oddziałów, złożonych z najemników. Do ich kwalifikacji należało nie tylko eksterminowanie szumowin, ale też ochranianie spokojnych ludzi. I baczenie, czy Kaern nie szykuje się do odbicia tego skrawka ziemi.Komando Staggena składało się zaledwie z pięciu ludzi: wojowników - Hastela, Gordia i samego Staggena, Gabirelle, niezawodnej łuczniczki i Zoriana, który był magiem. Wędrowali wzdłuż płynącej bystrym nurtem Mastanki; o zmierzchu odeszli o pół mili od koryta rzeki i pod lasem, w miejscu, gdzie teren opadał, tworząc niewielką kotlinkę, zapadli w okalających ją krzakach. Wieści Gabirelle ze zwiadu potwierdzały się już od dobrych dwóch kwadransów, gdy doszły ich pierwsze biesiadne odgłosy. Teraz, patrząc z ukrycia, obserwowali kilkanaście hałaśliwych postaci siedzących przy ognisku. Ludzie i orkowie we wspólnej kompanii - zaiste świat stawał na głowie. Syci i napawający się niedawną grabieżą dokonaną w wiosce Sedian. Paręnaście kroków dalej, pod ścianą lasu, stały konie i wóz załadowany łupami.Wśród bandytów Staggen rozpoznał agenta Kaernu - ze szczegółów ubioru sądząc, mieszkańca Dulhii. Wiele to potwierdzało.Dyskretnymi poleceniami Staggen rozdzielił swoich ludzi - po tylu wspólnych walkach rozumieli się w pół gestu. Tamci byli już właściwie zgubieni; jeszcze zaśmiewali się z czyjegoś grubego żartu. Staggen patrzył na nich szacującym spojrzeniem, wreszcie dał sygnał.Cichy furkot i jeden z orków wyprężył się charcząc. Kompani spojrzeli na niego osłupiali, po czym w mgnieniu oka porwali się na równe nogi. Jeden z mężczyzn runął natychmiast, trafiony kolejną strzałą w samą grdykę. Powietrze przeciął przenikliwy gwizd i ognisko rozbłysło blaskiem jaśniejszym od słońca w zenicie, aby w następnym ułamku sekundy na powrót przygasnąć. Trzej wojownicy ruszyli na oślepionych zbirów. Nie było mowy o regularnej walce, dawaniu pola - tylko zabijanie bez miłosierdzia. Metodycznie, niemal nie napotykając oporu, wycinali zaskoczonych zbójców, którzy oszołomieni bronili się nieporadnie. Staggen pojedynczymi ciosami zabił kolejno dwóch, kątem oka obserwując cichociemnego z Kaernu, który w tym zamieszaniu najprzytomniej szukał dla siebie ratunku. Dowódca komanda niecierpliwił się; planował wziąć go żywcem i najszybciej jak się dało ruszył w jego stronę. Mężczyzna stracił jednak zimną krew i zaczął uciekać piechotą na oślep w stronę lasu. Tuż przed pierwszymi drzewami trafił na postawioną przez Zoriana niewidzialną zaporę energii - znów zajaśniało, przeraźliwy wrzask zagórował nad odgłosami rzezi i naraz zrobiło się cicho. Tylko rzężenie jednego z niedobitków - Hastel podszedł do niego i uciszył pchnięciem miecza.Było po wszystkim. Staggen potoczył wzrokiem po pobojowisku i swoich towarzyszach. Nawet się nie zmęczyli. Gordio wycierał zakrwawiony miecz o ubranie jednego z nieboszczyków, uśmiechał się przy tym drapieżnie. Gabirelle wyjmowała strzały z ciał swoich ofiar. Staggen patrzył na nią, jak pochylała się nad martwymi wrogami i wyciągała groty - ostrożnie, niemal z czułością. Była dokładnym przeciwieństwem Gordia. Oczywiście dbała głównie o to, by nie uszkodzić strzał, lecz wyglądało to raczej na odsyłanie ofiar w wieczny sen. Jakby mimo wszystko nawet im należała się odrobina delikatności.Bitewnej chwały tu nie zdobyli, jednakowoż mieszkańcy Sedian i okolicznych wiosek odetchną z ulgą przynajmniej na jakiś czas. Pozostało jeszcze zabrać wóz z zagrabionymi dobrami. * * * Kiedy seans dobiegł końca, Tomasz oswobodził się z zabezpieczeń, które utrzymywały go we właściwej pozycji w fotelu, odłączył aparaturę, a wreszcie odblokował i otworzył drzwi kabiny. Wszystko to, w razie kłopotów, mógł zrobić właściciel lokalu, tradycyjnie od wieków zwanego gralnią. Istotnie w otwartych drzwiach objawił się Tomaszowi - na wszelki wypadek.- Jak wrażenia po przerwie? - spytał. - Chyba nie szalałeś zanadto z ogniskową?Tomasz zachwiał się lekko. Grywal trafił w sedno ze swoją uwagą. Gracze, przenosząc się do wirtualnego świata Kyrandii i wcielając tam w postacie pełne czynu, "poprawiali" sobie cechy, korzystając z faktu, że bodźce działające na komputerowo stworzoną postać są przenoszone wprost do ośrodków mózgowych kierującego nią człowieka. Krótsza ogniskowa dawała szersze pole obrazu, a większy rozstaw oczu lepszą głębię widzenia przestrzennego. Po kilku godzinach zabawy wracało się do rzeczywistości i parametrów widzenia, jakie daje oko ludzkie. Efektem był dysonans; ośrodek wzroku gimnastykował się, aby przystosować się do zmieniających się bodźców. I Tomasz właśnie doświadczał powrotu do normalnego widzenia, podobnie jak kosmonauci powracający na Ziemię na nowo przyzwyczajają się do siły ciążenia.- Oho, syndrom obłędnego rycerza. - Spoko, zaraz będzie dobrze - uspokoił Tomasz kumpla. Kiedyś często bywał w gralni Mariusza, zwanego Grywalem, potem kupił własny symulator i zabawiał się w domu. Teraz - z konieczności - znów powrócił do "Adrenalinium".- Staggen nieźle sobie radził sam podczas mojej nieobecności w Kyrandii - zauważył z podziwem. - Ta sztuczna inteligencja jest coraz doskonalsza. Wiesz, chwilami nie bardzo wiedziałem, które działanie wynika z mojej decyzji, a które jest inicjatywą wojownika. Kurczę, świetny balans.- Nie zginął bez ciebie, co? - Powiedziałbym nawet, że się rozwinął. - Jasne. Co działałeś? - Wyrżnęliśmy w pięć osób jakąś bandę, do nogi. Wyobraź sobie, Grywalku, że Staggen sam zamknął oczy, gdy mag dał sygnał, że rzuca czar oślepiający. To trwało mgnienie, sam nie zdążyłbym nawet zareagować. W kluczowym momencie zostałbym tam ślepy jak kret. - Tomasz uśmiechnął się. - Wiem, że mojemu żołnierzykowi podoba się Gabirelle. Ta ładna łuczniczka.- No, proszę, nareszcie jakiś wirtualny romansik! - Nie żartuj. Ale znów wciąga mnie to, wiesz? Jest w tym jedna dziwna rzecz. Bo Gabi to piękna istota, z którą chętnie bym... ten-tego. Tymczasem Staggen się w niej mocno podkochuje. A tu sprzężenie, jak z ogniskową na przykład. Paniatna? Coś czuję teraz, coś innego podczas zabawy - i nie umiem tych odczuć rozdzielić. Które z nich są w jakim momencie moje i czemu mi się w głowie przez to merda?- Trzeba dłużej posiedzieć, wtedy się układa - powiedział Grywal. - Chciałbyś się znów pobawić na domowym symulatorze? Po ostatnich kłopotach zwiększono przepustowość, łączy i granie wraca pod strzechy. Znów coraz mniej klientów, kulawo będzie.Grywal rozłożył ręce, ale w tym wyrazie bezradności było coś luzackiego. Mówi się trudno.- Pewnie, że mam ochotę - odpowiedział Tomasz. - Wygenerowałem Staggena ponad dwa lata temu, tuż przed wojną, i wykształciłem do tej pory na wojownika ósmego stopnia - przyjemnie jest kimś takim pobyć. Interesuje mnie jeszcze inna sprawa: właśnie te kłopoty z serwerami i transmisją. Piszę duży artykuł o Kyrandii, historii projektu, uczestnikach i tak dalej. Bez pleple. A o rzetelne info o tym, co ostatnio się działo, cholernie trudno.- Co się dziwisz. Kłopoty z przetwarzaniem danych, akcje Kyrandii idą w dół. Nie wiadomo, skąd te kłopoty - akcje idą jeszcze niżej. Mówi się, że dokupienie nowych procesorów i wymiana łączy to tylko załatanie dziury, nie usunięcie problemu.- No właśnie. Wiesz więcej i jesteś blisko z ludźmi, którzy wiedzą wszystko. I możesz sprawić, że ktoś zechce ze mną porozmawiać, bo wie, że dziennikarz polecony przez ciebie to nie szukający sensacji pismak.- Może mógłbym to załatwić. Tylko co z tego będę miał?- Moją dozgonną wdzięczność i greetsa w artykule. Grywal spojrzał Tomaszowi prosto w oczy. - Spieprzaj stąd, Tomciu - wycedził przez zęby. Naraz roześmiał się szeroko i sięgnął do kieszeni po notes.- Dobra, dobra, dam ci te namiary i zarekomenduję. Też stale ci zawracam głowę. * * * Po rozniesieniu bandy, która napadła na Sedian, komando powróciło do wioski. Żałoba i przygnębienie mieszkańców przeplatały się z energią wspólnych wysiłków, żeby usunąć skutki napaści. Zarazem wyczuwalna była ulga, że zbóje zostali wybici do ostatniego. Wcześniej odbył się pogrzeb wymordowanych rodzin. Staggen, Hastel, Gabirelle, Gordio i Zorian w towarzystwie kapłana udali się na cmentarz. Dwadzieścia jeden świeżych mogił obsypanych kwieciem, przy każdej duży kamień. Przy grobach drewniane tabliczki z naskrobanymi kredą napisami oznajmiającymi, kogo przykrywa ziemia.Małe mogiłki pośród większych... Niemal połowa ich. Stojący tuż przy Gabirelle Staggen zapragnął nagle wziąć ją za rękę, lecz nie uczynił tego. Także po łuczniczce, choć nawykłej do okoliczności wymagających przytomnej głowy i kamiennego serca, znać było poruszenie. Ale i ona zapanowała nad emocjami.Zwrócili się do Zoriana, a czarnoksiężnik skinął głową i przybliżył się do grobów - do kamieni znaczących wezgłowia. Zatrzymywał się przy każdym grobie, czytał na głos tabliczkę, a następnie gestem sprawiał, że nad kamieniami nagrobnymi kolejno pojawiały się napisy z tabliczek. Nietrwałe, jednak utrzymają się dość długo - do momentu, gdy kamieniarz będzie miał dość czasu, by wykuć je w głazach. Zapłatą będzie część łupu odebranego mordercom - pieniądze ich ofiar. Bandyci upatrzyli sobie domostwa zamożnych jak na tutejsze warunki ludzi.Kapłan zaintonował pieśń za zmarłych i wszyscy pokłonili się. Śpiewane przez mężczyznę w średnim wieku, silnym głosem słowa niosły się daleko pośród pagórków i dolinek wyżynnej krainy Ulam. * * * Nozdrza rozszerzyły się lekko. Porozumiewawczy błysk w spojrzeniu.- Pola Elizejskie? - próbował zgadywać Tomasz. - Skądże. Najczystszy hel - odrzekła Marina i oboje roześmiali się.Siedzieli w kawiarence, która mieściła się w budynku Kyrandii. Przedsięwzięcie, którego sukces medialny, socjologiczny, techniczny i finansowy śledzono z żywym zainteresowaniem w coraz większej części świata, zamykało się w ścianach sześciopiętrowego budynku. Marina Szeret pełniła funkcję designera i była osobą do kontaktów z mediami. Projektowała też scenariusze gry u zarania projektu Kyrandia i nadal tym się zajmowała, choć jej rola przeszła gruntowną ewolucję,- Kiedyś po prostu wymyślało się zdarzenia: punkt A do punktu B, a uczestnicy wybierali drogę do pokonania etapu; za nim był następny i tak dalej - wyjaśniła na wstępie. - Teraz nie sposób robić żadnych założeń czy schematów. Wprowadzamy czasem pewne zmienne w akcję i obserwujemy rozwój zdarzeń. Na dobrą sprawę i tego nie musimy robić - wystarczy doprowadzać zasilanie.- I pilnować, żeby wszystko działało jak należy - wtrącił Tomasz.Starał się nie być zbyt czupurnym rozmówcą, nie mógł jednak powstrzymać się od tej uwagi.- Co oczywiście łatwe nie jest, najłagodniej ujmując. Nikt już nie podważa opinii, że Kyrandia jest najbardziej złożoną funkcjonującą strukturą, jaką stworzył człowiek w historii. Trzy dolne piętra w całości zajmują komputery - wolę słowo maszyneria. Wszystko, co działa i przetwarza dane, z których zbudowany jest wirtualny świat - wprawia go w ruch. Sprzężone są tam ze sobą najmocniejsze komputery, a coraz trudniej budować szybsze, nawet wizualny kształt obecnych dyktowany jest elementarnymi prawami fizyki, których tymczasem nie potrafimy omijać. W każdym razie wszystko to dotąd działało i działa nadal. Dwadzieścia milionów ludzi uczestniczy w tej... grze? zabawie? Ucieczce w alternatywne życie? Kyrandię zamieszkuje ponad sto milionów postaci, a każda ma indywidualne cechy i korzysta z zaawansowanych algorytmów sztucznej inteligencji.- Wiem coś o tym. Na dość długo zostawiłem samopas swojego Staggena... o, jestem takim tam... wojownikiem - Tomasz nagle zażenował się, jakby odkrył przed rozmówczynią swoje barbarzyńskie upodobania. - Radził sobie przez kilka tygodni kierowany tylko sztuczną inteligencją i, ku własnemu wstydowi, stwierdziłem, że pod moją nieobecność wręcz się rozwinął.- Właśnie. Sam masz dobry przykład. Istnieją silne przesłanki, że świat Kyrandii ma zdolność samoorganizacji.- Co się więc stało? - spytał wprost. - Naraz osiemdziesiąt procent uczestników traci dostęp do krainy przez domowe łącza. Zamrożenie całego programu, ponowne uruchomienie go z dostępem przez gralnie. Gracze wściekli, notowania Kyrandii lecą na łeb, Drimlandia wstrzymuje uruchomienie konkurencyjnej krainy, media dociekają...Spojrzał pytająco na Marinę Szeret. - Media słyszą, że zwiększyła się ilość danych, które muszą być przetwarzane i przekazywane między serwerami a symulatorami. Trzeba dać nowe łącza i zwiększyć moc maszynerii, która ma przetwarzać dodatkowe dane. Słyszą prawdę.- A wróble ćwierkają, że nikt nie ma pojęcia, skąd te dane się nagle wzięły. Jakieś śmieci, które spowalniają system, a może wręcz system się sypie. Żadnych dalszych konkretnych wieści.- Chciałbyś, żebym podała ci teraz te tajemne konkrety? Wiesz, Tomku, kiedy ktoś jak ja rozmawia w takim miejscu z redaktorem znanego tygodnika, to zabawa w konspirację i przecieki nie istnieje. Zdziwiłeś się, że zaproponowałam nasze spotkanie właśnie tutaj. Może to nietypowe, ale do dziś zachował się duch solidarności między ludźmi, którzy stworzyli Kyrandię - taki relikt jeszcze z pionierskich czasów. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że pora odsłonić trochę tajemnicę. Od razu ci powiem, że jest to tajemnica także dla nas. Mariusz zadzwonił do mnie akurat w czasie, kiedy podjęliśmy decyzję. Dowiesz się więc pierwszy.Wstała. - Chodź, pokażę ci coś. Serducho przed tobą otworzę. - Coraz lepiej mi w Kyrandii. - Pewnie. Każdemu tu dobrze. Marina wstała i poprowadziła Tomasza korytarzem, tłumacząc po drodze.- Śmieci rzeczywiście pojawiają się. Nic nowego, zawsze są jakieś śmieci, trzeba je usuwać z serwerów i już. Informatyczne fusy, muł, osad - widać to jak na dłoni. Zabierają do czterech procent zasobów, uwolniony od nich system oddycha z ulgą. I tak to dotąd szło. Monitorowanie, usuwanie...- Ale teraz jest inaczej? - popisał się domyślnością Tomasz.- Tak, i to w dwojaki sposób. Śmieci zaczęły w pewnym momencie. narastać lawinowo. Nie cztery, ale ponad dwadzieścia procent w niecały miesiąc. Po prostu kula śnieżna, rozumiesz?- I nie nadążacie ich usuwać. - To nie tak. Posłuchaj. Naprawdę zagadkową cechą tych śmieci jest to, że zachowują się jak programy. Są działającymi kodami, nośnikami informacji i potrafią się komunikować między sobą, a nawet łączyć. Są do tego stopnia rozwinięte, że nie nazywamy ich już śmieciami, ale obiektami, a dokładniej widmami. Są dla nas obiektami tej samej klasy, jak inni mieszkańcy Kyrandii: ludzie, monstra... Zresztą istnieje więź między widmami a resztą obiektów. Piekielnie trudno to śledzić. A o kasowaniu na razie musimy zapomnieć.Wprowadziła go do niewielkiej hali, wypełnionej kilkoma rzędami masywnych regałów z metalu i szkła. Wewnątrz panował chłód, coś cicho szumiało. W głębi, nad konsolą, pochylał się mężczyzna w białym uniformie. Zobaczył Marinę i Tomasza, skinął im głową.- Eniac... - szepnął Tomasz, niemal nabożnie wymawiając potoczną nazwę komputera.- Część ledwie - odrzekła. Trzydzieści dwie maszyny nowej generacji, zatopione w ciekłym helu i zasuwające pełną mocą. Tu się dzieje Kyrandia.- Coś pięknego - powiedział, autentycznie oczarowany. Po chwili milczenia spytał: - Skąd w ogóle wzięły się te nowe obiekty i czemu nie możecie ich kasować?Marina podeszła do jednego z potężnych cylindrów, skinęła na Tomasza, żeby także się zbliżył.- Połóż na nim dłonie. Nie bój się, nie przymarzną. Dla mnie to jak dotyk innego świata, tętniącego życiem, choć niedostępnego. Stworzywszy ten świat, sami staliśmy się w nim intruzami. Wkradamy się do Kyrandii przez symulator, żeby nałykać się trochę wrażeń, gdy tymczasem nas tam już dawno nie ma. Nie jesteśmy tam nikomu potrzebni; nie mamy niezbędnej wrażliwości, czy też urządzeń do przekazywania wrażeń, by odbierać pełnię tego, co się tam dzieje.Poklepała szumiący cylinder z czułością. - Nie można kasować tych obiektów - powróciła do pytania Tomasza, jakby się nagle ocknęła - ponieważ, paradoksalnie, tym razem okazało się, że to ich brak, brak śmieci, zaburza równowagę wirtualnej rzeczywistości. Jasne, że kasowaliśmy. Stworzyliśmy cały monitoring, który wyśledzał widma i je usuwał z serwerów. Ale to ich nieobecność, a nie pojawianie się, powodowały niestabilności. W jakiś nieznany nam sposób są integralną częścią Kyrandii. A ponieważ istniejące łącza były zbyt powolne, żeby zapewnić płynną transmisję większej ilości danych do domowych symulatorów, więc zawiesiliśmy dostęp dla użytkowników do czasu wymiany łączy. Musieliśmy zwiększyć liczbę procesorów. To nie były łatwe ani popularne decyzje. No i... ukrywaliśmy naszą niewiedzę.- Także przed konkurentami. Nie wiedzą, czy to blef, czy prawda. Zawiesili swój projekt na wszelki wypadek.Marina zamilczała uwagę Tomasza. - I nie wiecie nawet, w jaki sposób śmieci stały się widmami?- Nie za bardzo - przyznała. - Jest taka kategoria danych, które nazywamy parasoftem. Są to w zasadzie śmieci, wykazujące jednak cechy bardzo prymitywnych programów. Z nich rozwinęły się widma. Po prostu w pewnym momencie zaniedbaliśmy usuwania tych pseudoprogramów, aż naraz okazało się, że są one częścią rozwoju Kyrandii. Jak dokonało się przekształcenie - nie wie nikt.- Bałagan jako naturalna część porządku sztucznie stworzonego środowiska? - Tomasz pokręcił głową z niedowierzaniem. - Chcesz powiedzieć, że to droga do wyższego stopnia zorganizowania?- Widocznie tak - Marina odpowiedziała uśmiechem. - Bo teraz widma nie potrzebują już parasoftu, żeby powstawać. Pojawiają się od razu w pełni rozwinięte. A wiesz, co najprawdopodobniej je wywołuje?- Powiedz. - Śmierć - rzekła. - Widma były już w Kyrandii wcześniej, ale nie zauważaliśmy ich. Masowo pojawiły się w chwili wybuchu wielkiej wojny na południu Kyrandii. To był pierwszy ślad, który potwierdza się, im bardziej się w to wgłębiamy.- Jaka śmierć? Dane to dane, bajty to bajty. Mój Staggen to wprawdzie skomplikowana, ale po prostu wygenerowana cyfrowo postać wojownika. To jest tylko komputer, w którym działa program; jedne dane są przetwarzane w inne dane.- Śmierć to śmierć. Też tego nie rozumiem i pocieszam się, nie ja jedna. Tak to działa i już. Mamy mocne dowody na to, że w momencie śmierci - jakkolwiek ją definiować - każda postać w Kyrandii pozostawia po sobie widmo, które istnieje nadal. Jak aura tej osoby, jak... Sama nie wiem. * * * Z odległej od Sedian o cztery mile wioski Derysenty przypędził, omal nie zajeżdżając konia na śmierć, syn tamtejszego kowala. Staggen wyszedł właśnie z świątyni, kiedy chłopak podjechał na spienionym wierzchowcu, zeskoczył i padł do nóg wojownika, błagając o darowanie życia; wszak on jest posłańcem tylko. A posłał go pan Tilli z Medore, który dotarłszy wczorajszego dnia ze swymi ludźmi do Derysent, dowiedział się tam o pobiciu nad Mastanką drużyny (użył właśnie tego słowa), do której należał jego przyrodni brat. Wobec czego on, Tilli, chcąc pomścić honorowo brata, wyzywa na pojedynek dowódcę komanda, które tego dokonało.Staggenowi nie było obce zarówno imię Tillego, jak i jego widok. Przed wojną na jednym z turniejów rycerskich miał okazję obserwować go, jak radzi sobie w walkach zawodowych. Radził sobie bardzo dobrze, choć najwyższych laurów nie zdobywał. Studiował strategię na kaerneńskim królewskim uniwersytecie. Staggen dziwił się, że Tillego posłano z małym oddziałem do Ulamu. Może jako Dulhijczyk poszedł na ochotnika? Wojownik zdawał sobie sprawę, że to nie najlepszy pomysł wdawać się w awanturę z bratem agenta Dulhii, też szpiegiem przecież i zawodowym fechmistrzem. Tym bardziej, że - jak głosiły wieści - regularne wojska Dulhii, dowodzone przez pułkownika Vandersteldta, szły na Ulam i rolą Staggena było wyniszczać dzikie hordy, i jak najdyskretniej zbierać informacje o ruchach przeciwnika.Mimo to Staggen podjął wyzwanie. Wystraszonego młodziana odesłał na nowym koniu z wieścią do Tillego, że stanie przeciw niemu następnego ranka w miejscu, które Tilli wyznaczy. Na decyzję Staggena wpłynęła pewność, że odrzucenie wyzwania spowodowałoby wojenkę podjazdową, w której Tilli okazałby niewątpliwie lepszy, mając zresztą większy oddział i własne doświadczenie wojskowe. Poza tym Tilli był rycerzem - to zaważyło, że mimo, iż pełnił nieciekawą z punktu widzenia rycerskiego honoru misję, nie zdecydował się na podchody, lecz wystąpił z otwartą propozycją pojedynku. A Staggenowi bardzo pachniało starcie z rycerzem.Kompani Staggena byli przeciwni, szczególnie Hastel, który wietrzył zasadzkę. Uważał, że cała ta impreza ma na celu pojmanie żywcem wojownika, żeby oprawić go, jak na to w mniemaniu Tillego zasłużył. Jednak nikt otwarcie się nie buntował. Wreszcie Zorian powiedział, że zebrał już dość energii, żeby na odległość dać po łapach tym, którzy nie dotrzymują umów. Pojedzie za Staggenem, by w razie czego zapewnić bezpieczny odwrót. Zatem zgoda. Ponownie przybył syn kowala z Derysent ze szczegółowymi warunkami proponowanymi przez pana Tillego, za czym odesłano nieboraka wypoczętym koniem, żeby potwierdził zgodę wojownika. O świcie następnego dnia dojdzie do walki na śmierć i życie między wojownikiem Staggenem a rycerzem Tillim z Medore. Spotkają się na moście przez Mastankę, w połowie drogi między Sedian i Derysentami.Gabirelle podczas tych negocjacji wyrażała swój sprzeciw nie słowem, a milczeniem. Gdy czworo mężczyzn dyskutowało przy stole w karczmie, łuczniczka stała opodal nachmurzona. Zagadnięta na boku przez Staggena, odrzekła, że każdy mężczyzna byłby głupi, gdyby nie domyślał się, skąd takie jej zachowanie i wojownik przyznał, że aż tak głupi nie jest. Jednak trzeba podjąć ryzyko - wyjaśniał - bo jakkolwiek się zarządzą i tak będą mieli sprawę z Tillim, a z niego znacznie lepszy dowódca i strateg niż fechmistrz. Lepiej więc skorzystać z okazji i pokonać go w pojedynku, wtedy jego ludzie, mimo liczebnej przewagi, przestaną być groźni. A z bandą kierowaną przez Tillego, nie mają żadnych szans, skoro uprze się ich osaczyć. Po tej rozmowie chmurność Gabirelle na resztę dnia ustąpiła miejsca smutkowi.O zmierzchu weszła cicho do kwatery Staggena, który w samotności sprawdzał rynsztunek przed czekającym go starciem. Ujrzał ją w resztkach dziennego światła i w blasku kaganka, który zapalał ogniki w jej oczach. Podszedł do Gabirelle i objęli się. Tulił ją długo, jak jeszcze nigdy w życiu nie tulił żadnej kobiety. Przyjmował i ofiarował najpełniejszą bliskość, i choć pożądał jej jak mężczyzna pożąda kobietę, nie czuł śladu niespełnienia w najprostszym przytuleniu. Bez słów rozumiał smutek Gabirelle, troskę i lęk o niego, i nie mówiąc słowa obiecywał, że wszystko będzie dobrze. Napełniał ją ufnością, że wróci jutro znad Mastanki. Nie tylko dlatego, że jest doskonałym wojownikiem, znała go przecież. Lecz dlatego, że pragnie wrócić żywy właśnie dla niej. * * * - To nie wyczaiłeś, Grywalku, niczego szczególnego w rozmowie z Mariną? - upewnił się raz jeszcze i po krótkiej, zasłuchanej ciszy powiedział: - No nic, dziękuję ci i nie truję więcej. Pomogłeś mi wspaniale. Jeszcze raz dzięki i dobranoc. - rozłączył się.Plan artykułu o Kyrandii Tomasz miał już niemal gotowy. Kłopotem pozostawały wnioski z wczorajszej wizyty w "jaskini lwa" i miłe skądinąd rozmowy z Mariną. Miał poczucie, że jest tyleż wyróżniony ujawnieniem tajemnic, co wmanipulowywany w rozgrywki firmy. Nie podobał mu się splot wydarzeń: zbiegnięcie się ich potrzeby ujawnienia światu tajemnic z jego potrzebą ich zdobycia. Wyglądało jakby szukali okazji do kontaktu z kimś takim, jak on - rzetelną osobą z branży mediów. Dowiedział się o innej jeszcze bolączce Kyrandii, którą właśnie rozwiązywano. Należało ją zdecentralizować. Od początku projekt wirtualnej rzeczywistości rozwijał się fizycznie w jednym miejscu - w pokoju po prostu, i po latach nadal zajmował jedną lokalizację, za to dużą. Gdyby zdarzyło się coś niedobrego, brano pod uwagę nawet zamach terrorystyczny, byłaby to katastrofa. Rozdzielano więc Kyrandię na działające w sieci moduły, rozmieszczone w różnych miejscach, nie zaburzając przy tym struktury i działania wirtualnego świata.Wszystko to działo się w sytuacji, gdy szły zaawansowane prace nad konkurencyjnym wirtualnym światem: tworzoną przez Drimland krainą Miłość i Wojna. Mimo nieco innego charakteru, konstrukcyjnie powstawał na planie Kyrandii, a ponieważ Kyrandia miała właśnie kłopoty, zatem konkurenci mieli dylemat: robić swoje i wejść na rynek w chwili, gdy Kyrandia przeżywa kryzys, czy też zaczekać na wyjaśnienie się przyczyny kłopotów. Ze względu na podobieństwo obu projektów, mogły one też dotyczyć Miłości i Wojny. W efekcie autorzy z Drimland opóźnili prace nad swoją krainą, czekając, co wyniknie z obecnego zamieszania.Tomasz podejrzewał, że jakieś typowe perturbacje z Kyrandią stały się dla jej twórców okazją do zmodernizowania systemu, gdy rywale wstrzymują projekty i oddech, w obawie, czy nie ładują się w przedsięwzięcie, które za jakiś czas runie. Dla Kyrandii ceną tego manewru była czasowa utrata wartości rynkowej i graczy - ci drudzy i tak wracali po uruchomieniu systemu. Natomiast wiarygodność u akcjonariuszy mogło odbudować ujawnienie, że obecne problemy wynikają niezwykłego rozwoju sztucznej inteligencji. Ergo nie było żadnego uszkodzenia. A Tomasz, artykułem ujawniającym tajemnicze rewelacje, rozpoczynał kampanię odbudowy zaufania do Kyrandii i jednocześnie wzbudzał nową falę zainteresowania krainą. Sprytne. Tym bardziej, że Tomasz musiałby zdobyć się na sporą odwagę, żeby przedstawić swoje spekulacje. Siedział przed monitorem nieco zasępiony i mocno zły.Ponieważ irytacja Tomasza miała dodatkową przyczynę.Właśnie ponownie zarejestrował swój domowy symulator i powracał do Kyrandii na dobre. Tymczasem na początek przegapił niebywałą atrakcję: jego wojownik pojedynkował się na miecze z dowódcą wrogiego oddziału, penetrującego Ulam. Od miesięcy marzył o takiej gratce, a gdy się nadarzyła, włączył się w akcję o kilka minut za późno. Wszystko było już rozstrzygnięte. Po długim i ciężkim boju Staggen zabił Tillego - była to najtrudniejsza walka, jaką w życiu stoczył. W Sedian powitano Staggena jak bohatera, Gabirelle nie wytrzymała i rzuciła mu się na szyję. Opatrywała mu potem rany, wkładając w to całą swą troskliwość i umiejętności. Pochylała się nad nim w każdym znaczeniu tego słowa. Gładził jej czoło, skronie, policzki, a ona spojrzała mu w twarz sokolim wzrokiem. Wojna wkrótce się skończy - powiedzieli sobie, że wkrótce przyjdzie czas dla nich dwojga razem.Nazywając sprawy po imieniu, Tomasz miał ochotę przelecieć Gabirelle. Z zasady nie sięgał po wirtualny seks, tym razem jednak (nadal nie owijając w bawełnę) napalił się na dziewczynę do tego stopnia, że gotów był od swojej zasady odstąpić. Ale nawet zdrada samego siebie nie wychodziła mu. Podobnie jak bieżące poczynania wojownika (i każdej innej zależnej postaci w Kyrandii) były kompromisową wypadkową decyzji gracza i autonomii programu, tak samo uczucia i emocje , jakich doświadczał uczestnik, splatały się z tym, co czuła postać, w którą się wcielał. "Poczujesz to, co on..." - z dumą głosił reklamowy slogan Kyrandii. I o ile Tomasz nie miał większych problemów z kierowaniem poczynaniami wojownika, to gdy w grę wchodziła sfera intymnych uczuć, Staggen był górą. Kochali się z Gabirelle, lecz starali się okazywać to możliwie najdyskretniej. Ich bliskość, choć pełna pożądania, nie domagała się natychmiastowego spełnienia. Tak nie postępują żołnierze podczas wojny! - pieklił się Tomasz, gdy po wyjściu z symulatora zauroczenie piękną łuczniczką ulatywało, zastępowane chęcią zaciągnięcia jej do łoża pod niedźwiedzią skórę. Jednak wróciwszy do Kyrandii był bezradny, odczuwając tam w większym stopniu to, co Staggen. A był nadal sobą przecież, wiedział, czego chce - ale to nim nie kierowało. Wiedza tutaj nic nie znaczyła wobec uczucia tam. Nie chodziło o to, że Staggen był celowo krnąbrny, nie. Ale jego uczucia tam były tak realistyczne, że warunkowały zachowania kierującego nim Tomasza. Kochał Gabirelle w Kyrandii, w realnym świecie pożądał jej tylko. Ten dysonans nie do przełamania wpędzał Tomasza w głęboką frustrację.Jednakowoż mógł przynajmniej spełnić swoją pasję dokonywania walecznych czynów. Dawno już nie doświadczył smaku prawdziwej bitwy, uczestnictwa w boju. Cóż, przynajmniej mieczem trochę porobi; okazja się nadarzała. Nadeszły bowiem wieści o wkroczeniu wojsk Vandersteldta do Ulamu. Hufce Tardentu, działające w krainie zbierały się, aby wyjść mu naprzeciw. Starcie połączonych drużyn z regularnym wojskiem będzie bardzo ryzykowne, lecz Tomasz postanowił, że nie przepuści okazji i weźmie w tym udział. Płaci za symulator - wymaga. Zresztą, po tym, co działo się w ostatnich dniach nad Mastanką, miał pewność, że jego wojownik poradzi sobie w każdej sytuacji bez trudu. * * * Wieści docierały szybko, bo komanda działały sprawnie, ale też dlatego, że Ulam krainą był niewielką. Pułkownik Vandersteldt wkroczył doń z siłami względnie małymi, lecz zaprawionymi w bojach, toteż Staggen bardzo krytycznie oceniał decyzję Erysta Sunna. Eryst był zwierzchnikiem wojsk Tardentu na terenie Ulamu i miał prawo podejmować decyzje co do taktyki wspólnych działań. I właśnie taką decyzję podjął: wezwał oddziały do stawienia się w punkcie koncentracji, skąd mieli wyruszyć naprzeciwko wojskom Kaernu.To nie była dobra decyzja. Po pierwsze, efektywniejszą strategią byłoby nękanie pułkownika partyzanckimi atakami; po wtóre siła armii złożonej nawet ze wszystkich drużyn nie będzie sumą sprawności każdej z nich. Nie będzie w ogóle armii ze względu na liczebność, brak jedności. Zamiast tego zbieranina bitnych watażków z ich podkomendnymi. Wielu z nich zresztą nie stawi się na wezwanie, uznając, że rozkaz Erysta Sunna nie jest dla nich wiążący, gdyż łamał skuteczną metodę zbrojnego panowania nad krainą i pachniał prywatą aż zapierało dech. Został wydany bez konsultacji z radą wojenną Tardentu. Dlatego każdy dowódca oddziału, bez większego ryzyka, że położy za to głowę, mógł powiedzieć: mam takie polecenie gdzieś. I Staggen zamierzał zrobić tak samo.Jednakowoż, wbrew temu postanowieniu i racjom rozsądku, z czasem Staggen czuł coraz silniejszą wewnętrzną konieczność przyłączenia się do tych, którzy wyruszą na rozkaz Erysta. Nakaz ów był tyleż nieracjonalny, co nieodparty; wojownik tłumaczył go sobie swoją profesją - zawsze walczył i był posłuszny suwerenowi, któremu służył. Może nie będzie źle, uznał, gdy wiedział już, że decyzja w nim zapadła. Poinformował o niej kompanów - każdemu zostawił wolny wybór. Jak się obawiał, w najbardziej stanowczy sposób została przy nim Gabirelle. Gordio zaświecił oczami i rzekł, że nareszcie nadarza mu się porządna okazja do bezkarnego wyrzynania tego, co żywe, a Zorian uznał, że jako mag i tak jest bezpieczniejszy, bo Vandersteldt na pewno magów w swoich szeregach nie ma, a do tego magowie stoją daleko od bitwy. Tylko Hastel odmówił, twierdząc, że nie jest samobójcą.Ruszyli więc we czwórkę. Staggena gnał pozbawiony rozsądku imperatyw, pozostała trójka - z różnych powodów - była przy nim. * * * To będzie niezły artykuł, stwierdził Tomasz. W pewnym sensie sam sobie dodawał pewności, że tak jest w istocie. Albowiem zarzucił początkową koncepcję "podróży sentymentalnej" po Kyrandii, w ogóle zmieniając ton opisania jej. Nie da się omamić - przedstawił firmę i jej historię bez nostalgicznych upiększeń, lecz jako przedsięwzięcie niemal od początku nastawione wyłącznie na zysk, odarte z romantyzmu, w który było strojone i stroiło się samo. Tajemniczość, przygoda, nieokreśloność - wszystko to jest towarem. Pionierstwo i wizjonerstwo założycieli? - owszem, istniało, lecz teraz nawiązywanie do tradycji jest niczym więcej, jak strategią marketingową. Zaś kreowanie ostatnich problemów na wielką tajemnicę, to najwyraźniej mydlenie oczu i, niestety skuteczna, próba skołowania rywali na rynku wirtualnej rozrywki, żeby opóźnili premierę otwarcia konkurencyjnej wobec Kyrandii krainy. Taka była, z grubsza biorąc, wymowa tekstu napisanego przez Tomasza. Na razie podekscytowany spieszył się do skorzystania z produktu skrytykowanej przez siebie firmy. Bowiem w interesującej go części Kyrandii zaczynało się robić gorąco, a on przegapić tego nie miał zamiaru. Artykuł wygładzi później. Pora do symulatora. Na nieuchronną bitwę pod Tatorą... * * * Rzut oka na rozległą nieckę, okoloną wzgórzami, w które wtuliła się miejscowość Tatora, wystarczył Staggenowi, by ocenić sytuację w sposób nie pozostawiający cienia wątpliwości co do wyniku starcia. Naprzeciwko stało przeszło pięciuset jazdy i około tysiąc doborowej piechoty, dowodzonej przez Allaina - sami Dulhijczycy. Zacięci, będą bić się o swoje; wszak Ulam odebrano bezpośrednio Dulhii. Gdy któryś złamie żelazo, zębami sięgnie wrogowi do gardła. W obozie Erysta wciąż trwały spory; nie zrobiono właściwego rozpoznania. Pierwszy zwiad mówił o ponad dwóch tysiącach żołnierzy wroga - gdzie podział się ów brakujący tysiąc? Za to, że pozostali żołnierze Kaernu kryli się za wzniesieniami po bokach, czekając na rozkaz ataku, Staggen dałby sobie rękę uciąć. Zresztą wkrótce da sobie obciąć znacznie więcej i nie tylko za to. Wycofać się nie było dokąd, z tyłu tylko wąski przesmyk, którym wyszli na pole, gdzie Vandersteldt wyszedł na nich zza wzgórza. Na ledwie tysiąc zebranych w kupę partyzantów Tardentu. Zostaną tu wyrżnięci do ostatniego, w peryferyjnej bitewce, którą przyszłe annały potraktują ledwie wzmianką, akapitem na cztery linijki. Wojownik z sarkastycznym podziwem zastanawiał się, jak przy swoim doświadczeniu i instynkcie samozachowawczym dał się w to wciągnąć. Refleksja w sam raz na ostatni dzień życia.Obok na koniu siedziała Gabirelle, Zorian trzymał się gdzieś z tyłu, a Gordio przepadł - z pewnością był wśród tych, którzy zetrą się pierwsi i pierwsi polegną ze zdławionym okrzykiem "morduj!".Spojrzeli na siebie. Staggen spojrzał z poczuciem winy, lecz Gabirelle odpowiedziała mu wyrozumiałym uśmiechem. Nie martw się, może tam, po drugiej stronie, ułoży nam się lepiej - powiedziała. Lęk przed śmiercią obcy był im obojgu; pozostawała niepewność, czy po tej drugiej stronie cokolwiek ich czeka. Wierzył, że tak, Gabirelle również. Wierzyli, że po śmierci czeka ich nowe życie. A jeśli nie? Nie dowiedzą się tego, póki nie zaznają.W oddziałach zaczął się ruch, nieudolne formowanie szyku. Pora już. Poczuł na ramieniu dłoń ukochanej kobiety; w myślach zaintonował słowa modlitwy za dusze zmarłych. Niedługo w ustach innych będą mówiły o nas. A teraz... Jeszcze zdążymy trochę wyszczerbić oręż na wrogach... * * * - Tak, mogę stonować te trzy zdania. Zostawię wniosek w domyśle i na jedno wyjdzie. Uhumm... Jakiś kwadrans, nie więcej, i podeślę ci nową wersję. Śródtytułów nie zmieniajcie; jak widzisz, one się układają w sekwencję. ..... Zobaczymy, co powiedzą. ..... Aha..... Oj, z tym to myślałem, że się załamię. I wiesz, to nie tylko ponad dwa lata rozwijania postaci, ale ja się do Staggena autentycznie przywiązałem.... Zachciało mi się wojaczki, tak bez głowy zupełnie. No i zaciukali mnie przy taborach. ...... Półbogiem? Coś ty, nie myślałem o nim tak. Był dobry i tyle. Chociaż... powiem ci coś. Nawet w tej zupełnie beznadziejnej sytuacji potrafił znaleźć cień szansy na uratowanie się. Cień cienia właściwie - ale on jeden potrafiłby to wykorzystać. Widziałem to i pchałem go do tego całą swoją wolą, a on wiesz co zrobił? Nie posłuchał i został przy Gabirelle do samego końca. ....... Tak, to na pewno źle ustawione parametry. Tylko, że ja ciągle czuję ślad tego, co Staggen wtedy czuł. To blednie z czasem i wietrzeje z łepetyny, ale, cholerka, żebyś wiedział, że do tej pory przechodzi mnie dreszcz. ..... Pewnie, że wrócę do Kyrandii, albo spróbuję w tej nowej krainie, jak ją wreszcie otworzą. ...... Nie, nie wiem jeszcze, kogo teraz wygeneruję, ale pewnie też wojownika. Może uda mi się tym razem lepiej dobrać cechy. Wiesz, rozwinąć go szybciej, pewniej się w nim czuć. Zobaczymy. Wiem tylko, że autonomii muszę mu dać mniej, bo z tego same kłopoty. * * * REAL LIFE 2 Wysoko na czystym niebie południowej Vantei krążyła transportowa awionetka. Znajdującemu się na ziemi obserwatorowi trudno byłoby ją dostrzec, docierałoby jednak do niego uporczywe buczenie, jakie mógłby wydawać zdezorientowany trzmiel. Tam, na górze, we wnętrzu samolotu, troje ludzi szykowało się do zrobienia czegoś, co przyprawiało ich o nerwowość. U każdego ujawniała się ona w inny sposób.- Dobrze jest, nagranie będzie czyste i wyraźne - powiedział mężczyzna pochylony nad ustawioną na składanej półce otwartą walizeczką, w której znajdowała się przenośna aparatura. Swoje zapewnienia podkreślał serią krótkich, nazbyt energicznych potaknięć. - Pan Winston będzie zadowolony.- Słyszysz, Barney, będzie dobrze - powiedział drugi, obficie pocący się mężczyzna, do trzeciego, który przygarbiony stał obok. Garbił się nie tylko z powodu niskiego sufitu w samolocie. Ubrany był w strój wybierającego się w niepogodę turysty, tylko zamiast turystycznego plecaka miał założony spadochron. Z jego postawy emanował strach zmieszany z determinacją i kłapouszym pogodzeniem się z losem. Był jak ci uczestnicy teleturniejów, którzy mówią prowadzącemu: wiem, że to zła odpowiedź, ale proszę zaznaczyć C. Próbował wszakże zachować resztki własnego zdania.- Liam powiedział, że dobrze się nagra, a nie, że dobrze wyląduję. Nie wciskaj mi Zanetti, że to jedno i to samo.- Spokojnie, nie denerwuj się, Barney. Przecież widzisz, że każda rzecz jest podporządkowana temu, żeby impreza udała się nam i było bezpiecznie.Wygłosiwszy uspokajające słowa, Zanetti otarł zroszone czoło i policzki.- Wszystko jest sprawdzone. Pamiętasz, co masz robić, gdyby były jakiekolwiek kłopoty z głównym spadochronem? - sięgnął do sprzączek, chcąc raz jeszcze zademonstrować.- Pamiętam - burknął Barney, odtrącając dłoń Zanettiego. - Po cholerę zgodziłem się na to wariactwo...? - Poniewczasowość pytania była aż nadto słyszalna. - W dodatku za tak nędzne pieniądze. Pierwszy w życiu skok ze spadochronem.- Przecież o to właśnie chodzi. Twoje przeżycia są świeże, pełne adrenaliny. I wcale nie dostaniesz za to nędznych pieniędzy, tylko chcesz je władować w ratowanie upadającego kina. Każda suma jest na to niewystarczająca. To nie te czasy, Barney - ludzie chcą innych wrażeń, innej rozrywki. Mamy od Pana Winstona zamówienie na zapis przeżyć pierwszej klasy i dostarczymy mu je. Poza tym, sam się zgłosiłeś.- Zaczynajmy już - odezwał się głucho Liam, zatopiony nad rejestratorem. - Elektrody są dobrze umocowane, zapis działa, a my krążymy na autopilocie, jak urżnięci komandosi i wypalamy benzynę. Miejmy to już za sobą.- Racja - przytaknął Zanetti gorączkowo. - No, Barney, gotów jesteś? Po prostu przełam się i skocz. Policz do piętnastu i pociągnij za rączkę od spadochronu. Pamiętasz...- Jezu, pamiętam, przestań już. Zanetti otworzył właz i przezornie uskoczył w przeciwny kąt samolotu. Do wnętrza z hukiem wdarło się powietrze.- Po wylądowaniu zostaw spadochron na miejscu. Elektrody i nadajnik zdejmij i schowaj do kieszeni kurtki. Teren jest miękki, ale nawet gdybyś skręcił nogę, bez trudu dotrzesz do którejś z wiosek. Potem będzie już łatwo. Do zobaczenia w Caverdee!- Liam? Nie unosząc głowy, Liam pomachał dłonią. - Na razie. Barney stanął w otwartych drzwiach samolotu i w tym momencie uświadomił sobie, że nie skoczy. Popatrzył w dół. Nie skoczy. Jak przez ścianę z waty słyszał pokrzykiwania Zanettiego o przełamaniu się, wyobrażeniu o pięknym skoku do ciepłego basenu, i jaką pozycję ma przyjąć w czasie lotu, o premii od Pana Winstona i że będzie dobrze, a wreszcie warknięcie Liama, żeby Zanetti stulił mordę, bo mu ją skuje. Zamknął oczy i postąpił krok do przodu. Uderzenie lodowatego powietrza zaparło Barneyowi dech i momentalnie go otrzeźwiło. Zrobił to, nie było odwrotu. Wszelkie słowne i filmowe instruktaże o panowaniu nad ułożeniem ciała w powietrzu były diabła warte - spadał jak worek kartofli.Po chwili przypomniał sobie, że ma odliczać; uznał, że do dziesięciu już doszło, szybko doliczył do pięciu i pociągnął za uchwyt zwalniający spadochron. Rozległ się łopot materiału, ale oczekiwane szarpnięcie towarzyszące otwarciu czaszy i wyhamowanie lotu nie nastąpiło. Kiedy Barney spojrzał w górę, z przerażeniem ujrzał, że linki spadochronu są dokumentnie splątane. "Skurwysyny". To było celowe: realizujemy nagranie pełne adrenaliny, a co może dostarczyć więcej adrenaliny, niż spadochroniarz-nowicjusz wychodzący cało z wielkiej opresji? Dlatego Zanetti tyle razy przypominał mu, co należy robić, gdy zawiedzie główny spadochron.Być może sprawiła to wściekłość, ale - ku swemu zdumieniu - Barney nie stracił zimnej krwi. Po krótkiej szamotaninie odczepił bezużyteczny spadochron, który z furkotem odleciał w górę. Odnalazł uchwyt spadochronu zapasowego i pociągnął go z determinacją. Wiedział, że zachowuje się nieporadnie, ale był pewien, że zdążył. Dobrze to sobie, dranie, wyliczyli.Spadochron wyskoczył radośnie z torby. Obije Zanettiego i Liama, jak już będzie po wszystkim a może i do samego Winstona dotrze...I wtedy ujrzał coś, co ścięło mu krew w żyłach: czasza zapasowego spadochronu nie otwierała się i nie miała szans się otworzyć - rozwinięty materiał, łopocząc, ciągnął się jak flak za plątaniną linek.Nieprawda - pomyślał Barney Przed oczyma przebiegł mu kalejdoskop całego życia, w trzy sekundy później roztrzaskał się o trawiaste równiny Vantei. * * * Mężczyzna wyglądał na starca i czuł się jak starzec. W rzeczywistości ledwie dobiegał pięćdziesiątki. Siedział w fotelu na tarasie szpitala i właśnie odchylił się lekko od oparcia w atroficznym geście powstania, aby powitać gościa, niejakiego Iana Hagena. Przemknęło mu przez myśl, że w tym prawniku wszystko jest częścią profesjonalizmu: ubiór, postawa, uścisk dłoni (pewny, lecz niezbyt mocny), starannie wyważony wyraz zatroskania wobec chorego z jednoczesnym dyskretnym dystansem w stosunku do klienta.Po krótkim wstępie przeszli do konkretów. - Z całym szacunkiem dla pańskiego stanu zdrowia, tego, co pana spotkało, pańskiego poczucia krzywdy i wyjątkowości, muszę jednak powiedzieć, że sprawa jest dość trudna.- Domyślam się. Napaliłem się na ekscytującą zabawę, a wpadłem w gówno. Chcę dorwać tego drania, który mnie tak urządził.- Kłopot polega na tym, panie Garriott, że w świetle prawa pan także jest przestępcą, w dodatku pański postępek, proszę wybaczyć, nie wzbudza współczucia. Nabył pan nagranie na czarnym rynku, gdzie krążą zapisy przeżyć z wyjątkowo odrażających wyczynów. W potocznej opinii ma pan to, na co zasłużył. Co oczywiście nie zmienia faktu, że na podstawie pańskiego doniesienia winowajcy będą ścigani.Sven Garriott oderwał dłonie od poręczy fotela. Palce miał zbielałe i drżące.- Cóż, mogę tylko przysiąc, że nie zamierzałem zgwałcić małej dziewczynki, lecz jedynie skoczyć na dziko ze spadochronem.- Zatem skoczył pan... - To potworne, co oni zrobili: postawili tego nieboraka w obliczu śmierci, po czym dali mu pewność ratunku, aby natychmiast odebrać mu ją. Sam moment śmierci jest tu doprawdy niczym.Przez chwilę Garriott milczał. - Widzi pan - podjął - zawsze byłem człowiekiem bardzo sprawnym fizycznie i cieszyłem się tą sprawnością, i szukałem w życiu mocnych, ciekawych wrażeń. Realnych, własnych wrażeń, sobą samym przeżytych - a wykończyły mnie cudze. Ot, ironia. Lekarze mówią, że z tak masywnego zawału mało kto wychodzi z życiem. Żyję wszakże, ale nawet jeśli doczekam się przeszczepu, czeka mnie już tylko wegetacja w porównaniu z tym, jak żyłem dotąd.- Przykro mi. - Nie zapudłują mnie w takim stanie, co? - Zgadza się. Prawie na pewno nie pójdzie pan do więzienia, choć zapewne dostanie pan wyrok.- A ja pamiętam dużo. Gdyby ktoś odważył się odtworzyć sobie zapis skoku Barneya, dowiedziałby się bardzo wiele o autorach tego wyczynu, wystarczająco wiele, żeby ich odnaleźć i zaaresztować, a w śledztwie szukać dalszych ogniw. Mogę i chcę przekazać to, co wiem o mężczyznach z awionetki, a także o Winstonie.Na wspomnienie nazwiska Winston Ian Hagen ożywił się.- Winston? Nazywają go Panem Winstonem. Nikt nie jest pewien, czy pierwszy człon to forma grzecznościowa, czy integralna część jego... imienia? Przydomka? Ściga go prawo na całym świecie. Dużo pan o nim wie, Garriott?- Wcześniej niewiele. Teraz więcej. I tyle jeszcze, że chciałbym mu puścić dziesięć razy pod rząd nagranie Barneya.- Pan Winston - kontynuował prawnik - to tajemnicza i bardzo groźna postać na rynku nielegalnych nagrań; wymyśla i produkuje spektakularne przeżycia. Nie on jeden robi ekstremalne rejestracje, ale nagrania Winstona mają w sobie coś dodatkowego, co odróżnia je od sieczki. Jak pan się przekonał, sięganie po nie to rodzaj rosyjskiej ruletki: przeżycia mogą okazać się równie dobrze ekstazą, jak traumą. Co jest naprawdę na dysku od Pana Winstona, użytkownik dowiaduje się odtwarzając go. Żadnych licencji, gwarancji... A mimo to są coraz częściej kupowane.- Byłem przekonany, że kupuję dobry towar - powiedział Sven Garriott. - To niesłychane, że takiemu typowi nikt się jeszcze nie dobrał do dupy.- Nikt nie lekceważy Pana Winstona, wprost przeciwnie - odrzekł Hagen. - Niemniej bardzo szybko powiększa on swoje wpływy. Na dobrą sprawę nie wiadomo nawet, czy to pojedyncza osoba, czy może cała organizacja. Główna część wiedzy o nim zawarta jest w samych nagraniach - to wiedza, którą o Winstonie mają sami nagrywani. Analizatory zapisów są wciąż niedoskonałe...- Czyli, aby poznać wroga, trzeba wziąć udział w ruletce - zachichotał Garriott, zanosząc się przy tym kaszlem.- Otóż to - prawnik pozwolił sobie na lekki uśmiech.- W takim razie będę zeznawał - postanowił Sven Garriott.- Bardzo pomoże pan wymiarowi sprawiedliwości, a ja obiecuję reprezentować pana jak najlepiej - zadeklarował Ian Hagen.Pożegnali się i prawnik ruszył w głąb hallu. Odwrócony plecami Garriott słyszał jak po drodze wpada na pielęgniarkę, niewyraźną wymianę zdań, a wreszcie grzeczne przeprosiny Hagena. Miła panna Martand na dyżurze. Chory mężczyzna uśmiechnął się. Dochodziła godzina szesnasta - pora na leki. Frances Martand pochyliła się nad nim; pięknie pachniała.- Życzy pan sobie więcej wody do popicia? - Tak, poproszę. Podniósł szklankę do ust, kątem oka ujrzał jak pielęgniarka odsuwa serwetkę zakrywającą część tacki z lekami. Pod spodem leżała mała strzykawka.- Mam panu przekazać pozdrowienia od Pana Winstona - powiedziała Frances miękko.Wprawnym ruchem ujęła strzykawkę i przez materiał spodni wbiła igłę w udo Garriotta.Mężczyzna patrzył jak zahipnotyzowany. Próbował krzyknąć, lecz głos uwiązł mu w gardle. Głowę wypełnił mu szum, obraz rozmazał się. Usłyszał czyjś charkot, z daleka dobiegło go zwielokrotnione echo tłukącego się szkła, po czym zamknęła się nad nim cisza i ciemność. * * * Największy problem... Główny problem... Skup się, skup, do cholery. Włącz szare komórki! Tymczasem szare komórki wciąż pozostawały w stanie głębokiego nokautu, aż wreszcie Ed van Roost uznał, że szklaneczka szkockiej będzie najlepszym rozwiązaniem. W niczym nie pogorszy już tego stanu rzeczy. Skoro się wcale nie myśli, to trudno jeszcze bardziej nie myśleć - dalej się nie stopniuje. Cierpki papieros, piekące oczy, smużki słonecznego światła przeświecającego przez rolety i dwudniowy zarost na twarzy. Chandlerowszczyzna. Pięęęknie... Rozwalił się na fotelu i westchnął głośno.W istocie Ed van Roost znajdował się w stanie silnego wstrząsu, niecałe pół godziny wcześniej odłączył się od aparatury i konieczność jak najszybszego zanalizowania jak największej liczby faktów - póki je pamiętał wyraziście - walczyła skutecznie z totalnym stuporem. I tak nie było źle; mógł przecież skończyć jak Sven Garriott po odtworzeniu przeżyć Barneya, a Ed wszak w jednej sesji doświadczył śmierci ich obu - jedną po drugiej. A raczej jedną w drugiej... Śmierć skoczka była częścią wspomnień Svena, które właśnie sobie odtworzył.Gdy w godzinę później ochłonął nieco, wnioski, jakie mu się nasuwały, okazywały się zagadkowe. Działalność van Roosta, który pozował na prywatnego detektywa, polegała na zbieraniu dla Interpolu danych o czarnym rynku nagrań empatycznych. W dużej części polegało to na odtwarzaniu "brudnych" nagrań. Miał silną psychikę, wytrzymywał (przynajmniej na razie) doznania, których nie wytrzymywali inni. Był pożyteczny, gdyż tradycyjne metody walki nie dawały efektu wobec najpoważniejszych przestępców, szczególnie zaś niejakiego Pana Winstona, który w ostatnim czasie niemal całkowicie opanował czarny rynek. W nagraniach uczestników przeżyć kryła się wiedza o organizatorach tych nagrań - także i o nowym potentacie.Bez wątpienia Hagen pracował dla Winstona. Kiedy przekonał się, że Sven Garriott będzie zeznawał, dał sygnał do wykonania wyroku. Tylko czemu wcześniej mu tyle o Winstonie powiedział? I wręcz sugerował, że zgłoszenie przestępstwa jest najlepszym wyjściem. Nie zdawał sobie sprawy, że Garriott jest rejestrowany? W jeszcze wcześniejszych nagraniach było o Panu Winstonie, ale przede wszystkim Barney sporo o nim wiedział. Jeszcze nim zawarł kontrakt i wsiadł do samolotu uzyskał sporo wiadomości i zapamiętał je, a potem część tej wiedzy zdobył Garriott. Teraz była ona w głowie van Roosta, który mógł w każdej chwili skontaktować się z policją jako jej wiarygodny informator. Czyżby ktoś chciał wsypać Winstona? Tylko czemu w tak zawiły sposób? Coś się nie zgadzało. Przy tak szybkiej ekspansji na rynku wydawało się nieprawdopodobne, by mogła to być jedna osoba.Van Roosta męczyło jeszcze inne podejrzenie - że w ten sposób Pan Winston manifestuje się celowo. Czegoś chce. Czego? Zdominował tak wielką część nielegalnych nagrań, że powoli stawał się monopolistą. Możliwe, że czuł się tak bezkarnie, iż nie dbał o żadną ostrożność albo wręcz prowokował. Winston, zastanawiał się dalej van Roost, sprawia wrażenie, jakby chciał nawiązać kontakt. Z kim - ze mną? Nadać jakąś wiadomość, objawić się - wszędzie go pełno, choć istnieje tylko poprzez fakt, że tak popularne są nagrania produkcji Pana Winstona. Te nagrania były chore i okaleczały psychikę, bez względu na to, czy zawierały "dobre", czy "złe" przeżycia. Mimo to, coraz więcej osób sięgało po nie. Ed nie do końca rozumiał, dlaczego. Sam robił to wyłącznie z popartego gotówką obowiązku.Wyglądało jakby Winston był rodzajem struktury, która powiela się i przenika, wżera, wbudowuje w tkankę społeczeństwa. Obca forma życia? Kosmici? Przetworzone cudze przeżycia jako nośnik zupełnie nowej świadomości... Detektyw uśmiechnął się do swoich rozgorączkowanych domysłów. Pomyślał, że kiedy prześle je swoim zleceniodawcom uznają, że już sfiksował i nie dadzą mu nowych zleceń na odtwarzanie zapisów empatycznych. Za chwilę uświadomił sobie, że będą mieli w tym sporo racji, a jeszcze po chwili, że powinien wreszcie przeżyć coś mile przyziemnego w rzeczywistym świecie - dla odreagowania.Wstał, założył płaszcz i kapelusz. Z kim byłoby najmilej? Wertował w myślach katalog chętnych przyjaciółek, gdy w tym ciągu uświadomień doznał naraz kolejnego: mianowicie, że zna Frances Martand. Zaskoczyło go to. Skąd zna? - pustka w głowie. Rozkojarzony otworzył drzwi, w progu stała Frances Martand. W dłoni trzymała pistolet wycelowany prosto w głowę van Roosta i nacisnęła spust. Huku wystrzału już nie usłyszał. * * * - Josa, kochanie, co ci jest? Szybkie, głębokie, łapczywe oddechy w ciemnościach, - Coś ci się śniło? Źle się czujesz? - Sen... Nie. Nie wiem. Krzyczałem? - Chyba nie. Spocony cały jesteś. Przytuliła się do niego. - I tak ci serce łomocze. - Ciii... w porządku już. Zaraz się uspokoi. - Wali jak młotem. Pogładził Lenę po włosach. - Słuchaj go, słuchaj. Dla ciebie pika, tylko chwilowo znarowiło się.Chciała zapalić lampkę, ale wyczuł ruch jej ręki i powstrzymał ją.- Co to było? Jakaś kobieta mnie zastrzeliła. O, tu przystawiła lufę - dotknął palcem czoła Leny. Rytm serca i oddech powoli się uspokajały.- Za co chciała cię zabić? - Nie mam pojęcia. Zabiła. - Biedactwo - roześmiała się cicho w ciemnościach, a Josa chłonął jej ciepło, wypełniając nim i uciszając rozwiertuchane wnętrze.- Zaśniesz? - spytała. - Może troszkę później. Ty spróbuj zasnąć, a ja poczuwam troszkę, dobrze? Poleżę obok ciebie.- To potrzymaj mnie za rękę. - Sama wzięła jego dłoń i przyciągnęła ją.- Ejże, tu mam ci ją trzymać?! Dbasz o to, żebym ci za szybko nie zasnął.Znów poczuł uśmiech Leny. - Już czuję jak czuwasz. I ty też mnie strzeż - pomyślał Josa. * * * Słowa Josy Wagnera zrobiły na Hubercie wrażenie. - To koszmar - przyznał szczerze. Josa stał przy oknie, głowę opierając o ogromną szybę; przyglądał się obojętnie wszystkim stworzonkom krzątającym się tam, na dole.- Piętrowe nagrania to straszne cholerstwo - ciągnął Hubert. - Wątpię, czy dojdziemy, kto ci je podłożył; czy to robota Winstona, czy kogokolwiek innego. Urządzenia są coraz bardziej miniaturowe, a odtwarzanie na odległość to już standard - działa na półtora metra od nadajnika. Przeskanujemy ciebie i Lenę, i przynajmniej znajdziemy źródło. Uszczelnimy co się da. Masz jakieś podejrzenia?- Nie w tym rzecz. To jest... - urwał i zapadła cisza.- Josa, nie za dobrze z tobą, widzę przecież. Pomogę ci w sprawach... powiedzmy technicznych. Ale naprawdę potrzebujesz pomocy psychologa.- Nie rozumiesz - Josa oderwał się od szyby i spojrzał na swego przyjaciela, Huberta Duara, właściciela firmy zajmującej się czuwaniem nad zgodnością z prawem wykorzystywania urządzeń do przekazów empatycznych. - Z przygodami, które przeżyłem dzisiejszej nocy, mam zupełnie inny problem. Popatrz: byłem podrzędnym detektywem, który był wcześniej playboyem po zawale. A zawału tenże playboy dostał, gdyż sięgnął po trefne nagranie, w związku z czym przez jakiś czas był wyrolowanym spadochroniarzem-amatorem. Szkatułka w szkatułce. Skąd mam wziąć pewność, że nie jestem jeszcze jedną? Że ja to jestem ja, a nie nagranie mnie, które ktoś właśnie odtwarza.Hubert zamrugał oczami. Przez chwilę zastanawiał się.- Czy fakt, że to rozważasz nie jest dowodem twojej autentyczności? Przecież żyjesz, czujesz.- To nic nie znaczy. Tamci ludzie, których nagrania mi odtworzono, też mieli poczucie swego jestestwa. I tacy byli przecież, tyle, że ich nagrywano w tym czasie. Josa Wagner też przecież jest prawdziwy - istnieje i odczuwa. I to jestem ja. Tylko że cała ta rzeczywistość wokół i we mnie - cały ja - może się nagle rozpłynąć, zniknąć i naraz okaże się, że ktoś zupełnie inny odtwarza sobie mnie, sterczącego tu, moje życie i świadomość. Rozumiesz? I śmierć nie ma tu nic do rzeczy. Końcem nie jest śmierć; końcem jest zakończenie nagrania.- Czy ja też powinienem się bać? - na zaskoczonej twarzy Huberta pojawił się niepewny uśmiech. - Skoro miałaby zniknąć twoja rzeczywistość, to i ja razem z nią.- Nie żartuj, Duar. Jeśli jestem rejestrowany, nagrywane jest przecież tylko moje ja, o swoje ja możesz być spokojny. W ogóle nie ma sensu cię uspokajać - jesteś tylko moim wytworem. Jeśli coś zniknie, to twój obraz w mojej świadomości. A ja okażę się kimś innym, kto pobył obecnym mną - miał taką potrzebę lub fantazję, licho go wie. Boję się.Zgaszony Josa patrzył na Huberta, który w międzyczasie ochłonął nieco.- Możemy sprawdzić, czy nie jesteś nagrywany - rzekł. - Po prostu zobaczyć skanerem, czy nie podłożono ci miniaturowych urządzeń nagrywających. Nie ma ich, robisz wielkie uff. Nagrywają - nadal masz dwie możliwości: albo jesteś sobą, lecz potajemnie nagrywanym, albo już odtworzeniem komuś tego zapisu, wobec czego przerwanie nagrywania spowoduje... Dobrze łapię?- Jak cholera. - Siadaj żesz tu wreszcie. Mogę cię o coś spytać? - Z głosu Huberta Duara zupełnie znikło napięcie, ustępując miejsca przyjacielskiemu pobłażaniu. - Nie pogniewaj się Josa... ale kto miałby ochotę zaznać twojego życia?- Żywot architekta krajobrazu? - Josa wyszczerzył się. - Fakt, mało spektakularne. Punkt "przeciw" w dzisiejszych czasach.- W takim razie co jest "za"? - Kocham - odrzekł Josa z prostotą. - Bardzo kocham Lenę, a ona mnie. Jesteśmy szczęśliwi razem. Nie mam pojęcia, jaki może być na to rynek. I moje nagranie, jeśli istnieje, też okalecza, wiesz? Ktoś, kto pobędzie mną przez choćby krótki czas, potem już nie poradzi sobie bez Leny - jej uczucia, bliskości i ciepła. Nie chcę się kimś takim okazać, Hubercie.- Myślę, że nie będzie źle - powiedział Duar. - I wiesz, nie tylko współczuję ci, ale też współodczuwam. To nieczęste w czasach, gdy obowiązek współodczuwania z bliźnim przerzucono na małe niebieskie kasetki.- Oczywiście, że wiem. A jeśli nie będzie dobrze? - No to się przekonajmy. Chcesz teraz? Josa skinął głową. - Okay. Zatem chodźmy do naszych techników, a ja poślę w międzyczasie ekipę do twojego domu. Zastaną Lenę?Ustalili szczegóły i Hubert wstał, ruszyli w stronę drzwi. Kątem oka Josa dostrzegł nagle jakiś jasny kształt w dłoni Duara. Błyskawicznie odwrócił głowę i spojrzał wystraszony. Ale Hubert Duar trzymał tylko telefon i właśnie łączył się z działem technicznym, dokąd mieli się udać za chwilę. * * * Ja to jestem ja. Tu i teraz jestem. Oddycham, czuję i jestem sobą - konkretem - a nie świadomością użyczoną komuś. Josa nieomal upajał się poczuciem ulgi po tym, jak skanowanie w firmie Huberta Duara nie wykazało w ciele Josy żadnych urządzeń do nagrywania jego świadomości i doznań. Wcześniej zadzwonił do Leny i uprzedził ją o wizycie ekipy z odpluskwiaczami. Uzna, że oszalałem, uśmiechnął się do swoich myśli.Dostrzegł piłkę lecącą w jego kierunku. Złapał ją i spojrzał w kierunku, skąd nadleciała. W bramie domu stał chłopak, najwyżej siedmioletni; zatrzymał się w pół ruchu, najwyraźniej biegł za piłką, która zmierzała wprost na ruchliwą ulicę.- Oddaj mi piłkę - zawołał chłopiec. Zamiast ją odrzucić, Josa podszedł do chłopca. - Niebezpiecznie się bawisz, kolego. Mieszkasz w tym domu?Chłopiec pokręcił głową. - Gdzie mieszkasz? Wzruszenie ramion. - To chociaż powiedz, jak się nazywasz. - Pan Winston. Na ułamek sekundy Josę zmroziło. - To nie jest fajny żart, wiesz? I ten gość nie jest na tyle miły, żeby go udawać.- Kiedy ja się naprawdę jestem Panem Winstonem - upierał się mały. - Specjalnie rzuciłem ci piłkę, żebyś do mnie podszedł. Chcę z tobą pogadać, Josa. Daj już tę piłkę i chodźmy... o, tam, na skwerze, jest wolna ławka.Zbity z tropu Josa oddał zabawkę i po chwili wahania niepewnie poszedł za chłopcem. Czuł się głupio, zarazem miał wrażenie, jakby uczestniczył w śnie. Potrząsnął głową.- O co tu chodzi, mały? Mieszkam na drugim krańcu miasta, a znasz moje imię. Ktoś ty i czego ode mnie chcesz?- Pan Winston, mówiłem ci już. Rozumiem, że czujesz się zakłopotany, ale uznałem, że w tej postaci będę dla ciebie bardziej wiarygodny.- Potrafisz zmieniać się w kogoś innego? - Oczywiście. W kogoś, w coś. I wiem, że jeszcze bardziej byłbym wiarygodny jako na przykład gadający pies. Bo skoro pies mówi, a nie zwariowałeś, to cała reszta niesamowitości też musi być prawdą, nie? - chłopiec roześmiał się głośno.Josa patrzył na niego oniemiały. Wstrząsający był kontrast między dziecięcym zachowaniem (mały właśnie siadł na ławce; obejmował trzymaną na podołku piłkę i majtał beztrosko nogami) a dorosłością sposobu wypowiadania się.- W takim razie powiedz mi wreszcie, kim lub czym rzeczywiście jesteś, Panie Winstonie i co ja mam z tobą wspólnego. Co mają z tym wspólnego odtworzone mi wczoraj zapisy - bo przecież mają, prawda?- Och, to efekt uboczny, niestety konieczny. Nie gniewaj się, Josa. Pan Winston to nie ja sam we własnej osobie; zdziwisz się, gdy się dowiesz, że jesteś powodem, dla którego Pan Winston zaistniał. Możesz być dumny.- Drwisz sobie. Niby co jest we mnie tak ważnego, że większa część nielegalnych nagrań empatycznych powstaje z mojego powodu? Mam się bać, śmiać, czy wstać i pójść sobie?Mimo ostrego tonu Josa powstrzymał się od spełnienia trzeciej ewentualności.- Chyba powinienem ci się jednak objawić jako gadający pies - powiedział chłopiec i znów się roześmiał z dziecięcą naturalnością. - Widzisz, mieliśmy kłopoty w dotarciu do ciebie, a dokładniej do osób jak ty - dodaję to, żebyś nie pękł z dumy, że tylko dla ciebie utworzono Pana Winstona. Niemniej, żeby cię zlokalizować, trzeba było stworzyć cały system - tym właśnie jest Pan Winston, temu służy. Powiedzmy: Winston jest rodzajem... nakładki na system.Gestem powstrzymał Josę, szykującego się do zadania kolejnych pytań.- Dobrze, czekaj. Powiem ci, jak jest naprawdę. Teraz. Otóż... to, w czym uczestniczysz, całe otoczenie, świat, życie tutaj i wreszcie ty sam - to część pewnego, bardzo twórczego, eksperymentu. Nazwijmy go planem stwarzania coraz doskonalszej rzeczywistości. Patrz, Josa - zatoczył ręką, wskazując tłum na chodnikach, - oni wszyscy także w tym uczestniczą, ale tylko nieliczni zostają wybrani, jak ty.- Ale do czego? Konkretnie. - Do przeniesienia na wyższy poziom. Stamtąd z kolei można awansować jeszcze wyżej, na następny. Wszystko to powstaje, rozwija się, samoorganizuje... My tylko regulujemy ten rozwój.- Chcesz powiedzieć, że przeprowadzę się dokądś? Spakuję się, namówię Lenę i zmienimy rzeczywistość zamieszkania? - Josa rozłożył ręce. Absurd tego, co go niespodziewanie spotkało, powalił go. Jednocześnie zmroziło nagłe poczucie, że coś nieokreślonego ma nad nim władzę - i właśnie egzekwuje ją.- Nie z Leną - odparł rzeczowo chłopiec. - Zostaniesz zabrany sam - stąd i teraz.- To jakieś szaleństwo; nie mogę zostawić jej, swojego życia, spraw, wszystkiego, co tu mam, i zniknąć nagle.- Tak właśnie się stanie. Co więcej, nikt twego zniknięcia tu nie zauważy. Jeszcze nie zdajesz sobie sprawy: świat, w który zostaniesz przeniesiony, to rzeczywistość zupełnie innego rodzaju. Nieskończenie szersza i niewyobrażalna w kategoriach twego obecnego pojmowania. Jak niewyobrażalna jest teraz dla ciebie siedmiowymiarowa przestrzeń, czy bezwymiarowy punkt o nieskończonej masie. Żeby się do niej dostosować, musisz mieć zmienioną świadomość. Wtedy ujrzysz, jak nadzwyczajny jest twój nowy byt i jak mizerna była dotychczasowa egzystencja.- Ale ja nie chcę żadnej nadzwyczajności! - krzyknął Josa - Rozumiesz?! Chcę swoją zwyczajność i samowitość tutaj. Jestem w niej szczęśliwy, nie chcę tego zmieniać! Zniknę stąd i co - zapomnę kobietę, którą kocham i ona mnie zapomni?Chłopiec uśmiechnął się z wyrozumiałością. - Oczywiście, ty tego nie rozumiesz w tej chwili. Twoja niedoskonałość jest poza twoją zdolnością wyobrażenia. To jak z grą komputerową: kierujesz ludzikiem i nie zastanawiasz się, czy jest on szczęśliwy, czy nie. Czymże jest jego szczątkowa świadomość złożona z kilkunastu bitów. A on na swój sposób też czuje. Chciałbyś nim być..? Tymczasem kimś takim właśnie jesteś.- W takim razie moja rzeczywistość jest nierealna? Nieprawdziwy jestem ja i moje uczucia?- Nie jest nierealna. Jest całkowicie realna na poziomie twojego postrzegania. Jednak została wykreowana i ty także zostałeś stworzony, jak wszystko inne. Stworzyliśmy ten świat od początku i obserwujemy jak się rozwija.- Jacy my!? Powiedz wreszcie, kim jesteście, i w czym lepsi ode mnie, czy kogokolwiek innego? W czym ja jestem lepszy od innych, że zasłużyłem sobie na prawo bycia wybranym? - spytał Josa nie kryjąc sarkazmu. Nie opuszczało go wrażenie idiotyzmu sytuacji, w której publicznie kłócił się z dzieckiem o realność egzystencji.- Och - chłopiec ponownie uśmiechnął się, - jeśli o mnie chodzi, to, upraszczając, jestem tylko reprezentacją wyższego piętra, dostosowaną do twego poziomu. Jestem... powiedzmy wydelegowaną procedurą, cieniem, wypustką. Nie zrobiłbym tutaj kariery. A co do twojej wyjątkowości... nie jesteś kimś wybitnym, to prawda, nie wyrastasz ponad innych. Jednakże jest w tobie coś... więcej. Również w Lenie. O tę odrobinę, którą wyszukujemy i przenosimy dalej, by następny poziom rozwijał się.- Nadal nie odpowiedziałeś mi na pierwszą część pytania.- Kim jesteśmy? Nie pogniewaj się, Josa, ale to kolejna rzecz poza twoim horyzontem pojmowania. - Chłopiec westchnął. Jego dziecięcość była teraz niemal karykaturalna. - Także ponad moim w tej chwili. Nie pojmuję w pełni, będąc częścią tej rzeczywistości, która ogranicza mnie swymi ramami. Znów upraszczając: "my" to stojące ponad tobą istoty, uznające, że są najwyższą formą bytowania i że nad nami nie ma już innych bytów. A ten eksperyment... Wiesz, my też szukamy prawdy o sobie.Josa wstał i spojrzał z góry na chłopca. - Zostawcie mnie - poprosił. - Nie chcę być doświadczalną mróweczką; wyrozumiałą ofiarą wobec ogromu i szlachetności waszych dociekań.- Ale to się stanie. Wiem, że trudno ci zrozumieć, że naprawdę nie jesteś ofiarą. Uwierz mi, przekonasz się.- Nie chcę - powtarzał te słowa z coraz większą determinacją. - Czemu wy w ogóle ze mną rozmawiacie? Skoro to nieuchronne. Po co?- Ach, to już moja inicjatywa - odrzekł z dziecięcą dumą. - Dotarłem do ciebie w końcu i korzystam z niejakiej autonomii, którą jestem obdarzony.- Wobec tego najwyższa pora, żebym i ja skorzystał ze swojej autonomii, jeśli jeszcze jakąś mam.Powiedziawszy te słowa, Josa zaczerpnął głęboko powietrza i przeskoczywszy ławkę rzucił się pędem przed siebie. Z oddali słyszał wydawane cienkim głosikiem okrzyki, ale nie docierało do niego wyraźnie żadne słowo. * * * Wpadł zdyszany do mieszkania i powiedział Lenie, że muszą natychmiast uciekać. Tak po prostu jej to powiedział, a Lena, choć bezgranicznie zdumiona, pełna nagłego lęku i niepojęcia, wyszła z Josą, godząc się na późniejsze wyjaśnienia. Wyprosili zdumioną ekipę przysłaną przez Huberta Duara.W drodze do Therents opowiedział jej wszystko; oczywiście uznała to za wariactwo i Josa przyznał jej rację. Takie historie nie przytrafiają się spokojnym, z dnia na dzień żyjącym obywatelom. Żadnym się nie zdarzają. Ogląda się je w kinach, jeśli ktoś jeszcze tam zagląda i na dodatek lubi filmy fantastyczne. Umówmy się więc, że urządzamy sobie dłuższy wypad, ekscentryczną eskapadę, potem najwyżej umieścisz mnie w psychiatryku i będziesz odwiedzała, i przynosiła po cichu pudełka alkoholizowanych czekoladek z wisienkami, powiedział, siląc się na lekki ton. Nie wierzę w takie historie, odrzekła, tobie wierzę.Właściwie nie wiedział, jaki sens ma ta ucieczka ani czy ucieczką była - z miejsca w miejsce. Czy to coś w ogóle goni nas w przestrzeni? - spytała Lena. Nie wiem, być może nawet nie w czasie - odparł. Jednakowoż nie mieli wiele do stracenia, jeśli prawdą było to, co powiedział chłopiec. Lena uświadomiła sobie, że poddaje się tokowi zdarzeń, ponieważ to wszystko jest zbyt szalone wobec zdrowego rozsądku, który zawsze cechował Josę. Chyba, że ktoś raptem doprowadził go do obłędu - wtedy wszystko inne i tak stawało się nieważne.W Therents zatrzymali się w niewielkim hoteliku. Jak to będzie - świat zacznie mi się rozpływać przed oczami? Zastanawiał się Josa.W nocy kochali się bardzo długo i mocno, jakby intensywny fizyczny kontakt miał potwierdzić ich uczucie. W rzeczywistości nigdy nie rozgraniczali rodzajów wzajemnej bliskości, każdy był równie ważny, a wszystkie stanowiły jedność ich związku. Lena czuła w tym rozpaczliwość i gorączkowość bycia na zapas, jakby miało to uchronić ich przed zapomnieniem, gdyby mieli sobie wzajemnie zabraknąć. Josa podświadomie szukał jakiejś ułomności, niższości w uczuciu, pragnieniu i doznaniach. Według chłopca-Winstona zaznawał czegoś niekompletnego albo wręcz żałosnego z punktu widzenia doskonalszego bytu, w który miano go wpasować. Sęk w tym, że Josa wcale tej doskonałości nie chciał. Dlatego uciekali wraz z Leną.Drugiej nocy w Therents Josa miał sen-niesen. Empatyczną wizję uczestnictwa w cudzym życiu. Namacalną, by nie rzec uderzającą. Był Patrikiem Seydą i znokautował w trzeciej rundzie pretendenta do tytułu mistrza świata. Także Lena obudziła się przerażona - jakaś kobieta leżała skrępowana na łóżku, a ona pragnęła rozciąć jej brzuch. Rano wymeldowali się z hotelu i ruszyli dalej. * * * Jechali przez niemal cały następny dzień. Dopiero późnym popołudniem zatrzymali się w jakimś miasteczku, którego nazwy nie znali nigdy przedtem.Tym razem zdarzyło się to już pierwszej nocy. Lena miała tę samą projekcję, co Josa - byli parą klaunów na cyrkowej arenie, a publiczność zaśmiewała się z ich wygłupów. Nie było sensu dalej uciekać, bądź też tworzyć złudzenie ucieczki. Jeśli coś miało się zdarzyć, zdarzy się nieuchronnie, bez względu na to, co zrobią dalej. Mimo to wybrali się poza miasto, dróżkami wśród lasów, aż niespodziewanie, niczym chata baby jagi, stojąca na kurzej łapce pośrodku polany, objawił się ich oczom duży, drewniany dom nad rzeką. Na werandzie siedziała para staruszków.Było to tak całkowicie zwyczajne i nierzeczywiste zarazem, że zdumiało wszystkich czworo. Zapytali, czy mogą wynająć pokój na poddaszu, a staruszkowie popatrzyli po sobie, jakby właśnie potwierdziło się ich przekonanie, że gdzieś tam następuje koniec świata. Wreszcie zażyczyli sobie zupełnie symbolicznej sumy za cały rok. I Lena z Josą wprowadzili się.Co najdziwniejsze w tym wszystkim: tu i teraz, gdy właśnie poddali się, odstąpiły ich empatyczne wizje. Rozpoczęli życie z dnia na dzień, za grosze i w pięknym otoczeniu, śniąc nocami sny takie, jakimi sny bywają, nawet gdy są koszmarami. Znaleźli się niespodzianie o całą przepaść od tego życia, które prowadzili niedawno i ledwie o trzy kilometry od miasta, w którym próbowali się schronić ostatnio. Wkrótce zaczęło im się zdawać, zwłaszcza Lenie, że tamto zagrożenie było tylko złudzeniem. Ale nie odważyli się tego sprawdzić. * * * Trwał gorący dzień wczesnego lata. Leżeli o zmierzchu w trawie, stok łagodnie opadał ku rzece, płynącej leniwie poniżej. Z przeciwległego brzegu dolatywał śpiew kosa. Takich miejsc i okoliczności nie sposób jest wykreować - one po prostu są.Odwrócił się w stronę Leny, żeby powiedzieć, że ją kocha... i nie znalazł jej. W spojrzeniu znajomych ciemnych oczu zobaczył naraz to, co zostawił wtedy na ławce na skwerze i w ułamku sekundy wnętrze Josy osunęło się w gruzy.- Nie - powiedział. - Uśmiechnęła się do niego w najcieplejszy sposób, jaki znał.- Nie martw się, kochany, jestem już tam. - Ona już tam jest - poprawił Josa. Nie mów jej głosem, poprosił w duchu. - Będziemy znowu razem?- Wciąż nie rozumiesz, Josa - usłyszał po raz kolejny. - Po drugiej stronie jest zupełnie inaczej. Zobaczysz.- Ale ja nie chcę. Co to znaczy: być trybikiem w procesie kreacji wyższego dobra? Chcę nas razem tutaj.- Jest już za późno. Josa zamknął oczy. - Dobrze będzie - usłyszał. Poczuł do samej głębi bliskość ciała Leny, jej ciepło, dotyk dłoni, gdy pochylała się nad nim i gładziła jego włosy. Pomyślał, że jeśli potrwa to choć chwilę dłużej, pęknie mu serce.- Niech się to już stanie - rzekł. - Zaraz ogarnie cię ciemność, obecna rzeczywistość zniknie - powiedział głos Leny.- Jak śmierć. - Skoro tak chcesz to nazwać. Cienia bólu. - Skąd, przecież stale boli. - Wiesz, Josa... - usłyszał zawahanie jej głosu - chcę ci jeszcze coś powiedzieć. W chwili, gdy Lena przeniosła się, poczułem ślad tego, co ona czuła do ciebie. I czymkolwiek było to uczucie, jakkolwiek było ulotne, zazdroszczę wam go. Ale nadal uważam, że to ja mam rację.- Zawsze będziesz tak uważał - póki nie przyjdzie ktoś po ciebie z piętra wyżej.Josa ujął dłoń Leny. Łaskotały go jej włosy. - Będzie dobrze. Naprawdę. - Skoro tak twierdzisz, Panie Winstonie. Czy to już? - Już. czerwiec 2001 KONIEC