MAŁGORZATA MUSIEROWICZ Kalamburka Wydanie I Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 2001 r. korekta Anna Koczaska 31 grudnia1999 1. Cała w nieskazitelnej czerni, z jasno upudrowaną twarzą, w cieniu kapelusza, z ustami koloru bakłażana i rzęsami jak jedwabne wachlarzyki, słynna aktorka Aniela Żeromska, przez przyjaciół zwana Kłamczuchą, siedziała za kierownicą opla. Opel stał w korku. Korek puchł równiutko, rozszerzając się na całą okolicę. Aniela zerknęła w lusterko. Cóż. Jak na ostatni dzień drugiego tysiąclecia naszej ery, wyglądała całkiem świeżo i tak właśnie, jak wyglądać zamierzała - ponadczasowo i intrygująco. Natomiast sam ów dzień znamienny przedstawiał się na razie zupełnie nieciekawie - ot, banalny sylwester we wczesnej fazie rozwoju. Była piąta po południu i już się ściemniło. Sypał śnieg. Kapitalistyczny Poznań ze swymi iluminowanymi biurowcami i mrocznymi pieczarami kamienic, pokrytych skorupą graffiti, wolnorynkowy Poznań pełen reklam, billboardów, zabieganych ludzi i towarów ze wszystkich stron świata, demokratyczny Poznań przestępczych melin i eleganckich sklepów, światowych banków i miejscowych przytułków, nowego bogactwa i starej biedy - szykował się dopiero do hucznych obchodów. Oto już z co poniektórych okien dobywał się charakterystyczny łomot basów w stereofonii, oto już wyległy na ulice pierwsze grupy ogolonych na zero młodzieńców o brzydkich czaszkach, którzy - jak zwykle ordynarni w mowie i w czynie - odpalali na jezdniach i w bramach swoje próbne petardy, spotykając się jak zwykle z całkowitą obojętnością policji. Oto i w supermarketach zrobiło się tłoczno i nawet ustawiły się nieduże kolejki, choć przecież nikt nie zamierzał kończyć handlowania przed północą i choć z całą pewnością nie groziły miastu jakiekolwiek niedobory w zaopatrzeniu. Oto i ruch uliczny zgęstniał zauważalnie i taka na przykład dzielnica Jeżyce, zaprojektowana na początku mijającego właśnie stulecia, stała się tego popołudnia jeszcze bardziej nieprzejezdna. - Dlaczego się uparłaś odwozić te przeklęte torty do Borejków, zamiast je zwyczajnie przenieść z Mickiewicza na Roosevelta? - zapytała Aniela, patrząc prosto w oczy ponadczasowej damie, widocznej w zwierciadełku wstecznym. Korek, w którym tkwiła przed samym szpitalem Raszei, wyglądał wyjątkowo stabilnie. - Ach, moja droga, spóźnisz się na próbę! Ale rozumiem, że nie chciałaś brnąć z tortami przez śniegi; od rana drapało cię w gardle. I to jest powód. Aktorka nie powinna wystawiać się lekkomyślnie na zimne powiewy. - Aniela zatrzepotała rzęsami, po czym obejrzała sobie gardło w lusterku, a następnie z nudów przycisnęła dla draki klakson, parę razy. Może coś tu się wreszcie ruszy! Pogrzebała w czarnej zamszowej torebce i wyjęła pastylkę neoangin bez cukru, którą zaraz wetknęła sobie w usta. Absolutnie nie miała prawa rozłożyć się teraz na grypę. Premierę w Teatrze Eksperyment wyznaczono na szóstego stycznia, w sam wieczór Trzech Króli, a data owa dlatego była niepodważalna, że nowa sztuka, w której Aniela grała oczywiście rolę główną, nosiła tytuł "Czwarty Król". Nic się nie ruszyło na zatłoczonej do ostatniego centymetra jezdni. Opel wciąż był zakleszczony pomiędzy furgonetką TVP a fordem Ka. W poprzek ulicy gramoliła się wielka śmieciarka. Klaksony, nerwy, ścisk. Pandemonium, jak mawia Ignacy Borejko. Swoją drogą, ciekawe, jak też się uda ten wyjątkowy sylwester w przyciasnym, zapchanym książkami mieszkaniu Borejków. Gabrysia uparła się, że ma to być, jak dawniej, składkowe przyjęcie grupy ESD. No, cóż. Właściwie Aniela zamierzała spędzić sylwestra jak co roku - w teatrze, przy małej lampce wina i sałatkach warzywnych, z mężem Bernardem u boku i kolegami aktorami w tle. Ale teraz się cieszyła z tego Gabrysinego uporu. Miło będzie popatrzeć na stare przyjacielskie gęby! Prawdę mówiąc, twarze kolegów z teatru ociupinkę jej ostatnio obrzydły, gdyż oglądała je po dwanaście godzin dziennie. Komedię Amburki "Czwarty Król" próbowano intensywnie od paru miesięcy, całym zespołem, do upadłego. Zazwyczaj sztuki tego modnego dramaturga były jednoaktówkami o zwodniczej prostocie; cechowały się mnóstwem zasadzek: ciętymi dialogami, absurdalnymi puentami, zawrotnym tempem. Dogranie tego wszystkiego wymagało piekielnej harówki. "Czwarty Król" - najnowsza i najlepsza sztuka Kala Amburki - składał się aż z trzech aktów takiej ekwilibrystyki. Nic dziwnego, że zespół był przepracowany i zmęczony, a także mocno rozdrażniony. W grudniu mieli próby codziennie, od rana do wieczora, i nawet dziś jeszcze umówili się na wpół do szóstej, żeby doszlifować najtrudniejszą scenę zespołową - czyli wielką kłótnię podczas poloneza. Jeśli więc ta przeklęta śmieciarka będzie dłużej się guzdrać, dwa delikatne torty upieczone przez Bernarda nie trafią teraz, niestety, do spokojnej kuchni u Borejków, lecz będą musiały tłuc się w bagażniku przez pół miasta - prosto na próbę w teatrze. Tam wywęszą je aktorzy i pożrą. A Bernard tego nie przeżyje. - Lecz cóż widzę? - zakrzyknęła artystka, unosząc się w fotelu. Śmieciarka zakończyła swe niezdarne manewry i ciężko wjechała w ulicę Krasińskiego. - A! Oto okazja! Trwaj, chwilo! - Aniela splunęła pastylką w dal, dodała gwałtownie gazu, wyprzedziła furgonetkę jak prawdziwy pirat, i włączyła się w strumień pojazdów, sunących ulicą Poznańską. Po dłuższym czasie zdołała skręcić w najbliższą przecznicę, czyli w Roosevelta, a po kolejnych minutach zaparkowała wreszcie samochód w niedozwolonym miejscu, na chodniku przed kamienicą numer pięć. Zajrzała po raz ostatni w lusterko, wyszczerzyła białe zęby i wygięła jeszcze bardziej na ukos wielkie rondo czarnego kapelusza. Przypudrowała też nos, gdyż nigdy nic nie wiadomo. Wydobyła ładunek z bagażnika. Drogi Bernard, troskliwy jak matka, umieścił swe wymuskane dzieła w pudłach, które następnie zapakował do plastykowych toreb. Aniela ujęła ich uchwyty, łokciem nacisnęła klamkę i weszła do bramy odrapanej kamienicy. Co to jest, że tu zawsze pachnie jakimś ciastem? Z sutereny, gdzie mieścił się wytworny apartament Idy i Marka, dobiegał aż tutaj potężny dziecięcy wrzask na jednej niskiej nucie. Tak drzeć się mogła tylko mała Łucja Pałysianka, co oczywiście nie musiało zaraz oznaczać tragedii; po prostu młodsze dziecko Idy odziedziczyło temperament po niej. A jednak ktoś nie zdzierżył i pobiegł na ratunek - na wysokim parterze drzwi mieszkania Borejków były uchylone. Aniela weszła więc do środka, nawet nie pukając, bo i czym miałaby pukać - zębami? - Hej! - zawołała. - Dobry wieczór! Cisza. Niosąc torty w obu rękach, ruszyła przez długi, ciemnawy korytarz, wciąż lawirując pomiędzy regałami pełnymi książek. Nikt jej nie odkrzyknął. W mieszkaniu panowała cisza i bezruch, więc skręciła w prawo - do oświetlonej kuchni. Lecz i tu, w tym centrum życia rodzinnego, nikogo nie zastała. Piekarnik rozprzestrzeniał zapach ciasta drożdżowego (przez szybkę widać było dwa pulchne makowce), zmywarka chodziła w najlepsze, a małe radio cicho grało Chopina. Na wielkim starym stole jaśniał ekran zgrabnego laptopa - a więc to pani Mila wybiegła, porzucając swoje zwykłe zajęcie, czyli korektę dla jakiegoś wydawnictwa. Mieszkanie jest bez opieki. Co za ludzie! Dosłownie każdy mógłby tu wejść prosto z ulicy i wynieść, co by chciał. Tylko że Borejkowie chyba nigdy nie uwierzyli do końca, że ktoś w ogóle miałby ochotę kraść. Słynna artystka westchnęła lekko, z pobłażliwością, i postanowiła uwolnić się od tortów. Złożyła pudła na stole i zaraz do każdego zajrzała, żeby się przekonać, czy arcydzieła Bernarda nie doznały jakiegoś uszczerbku; gdyby doznały, emocjonalny małżonek bardzo by się sfrustrował. Całą swoją artystyczną duszę, cały swój talent i wyobraźnię, włożył był w przyozdobienie tych tortów - marcepanowego i cytrynowego - kształtując z czekolady białej i czarnej róże, liście, kiście, winne grona, świat owadzi, a nawet ślimaki. Wszystko, na szczęście, dojechało bez szwanku. Aniela uśmiechnęła się niewinnie i w swej chwilowej zadumie musnęła palcem czekoladowego motylka, siedzącego na krawędzi tortu. Odpadł. Podniosła go od niechcenia i zjadła jednym kłapnięciem. W tej samej dosłownie chwili w jej torebce dwukrotnie pisnął telefon komórkowy. Ha! - ten telepata przysłał jej SMS-a. Spojrzała na wyświetlacz. - DOWIOZLAS? Aniela aż się spociła, przyłapana przez męża na gorącym uczynku. - JASNE! - wystukała w odpowiedzi. - JADE DALEJ. USPIJ BLIZNIAKI. PRZYBADZ W SMOKINGU O 9 ! - wysłała wiadomość, schowała telefon i spojrzała na zegarek. Już chciała lecieć, gdy niespodziewanie ogarnął ją, jak ramionami, znajomy nastrój tej przytulnej kuchni. Była ona jasna, ciepła i czysta, choć nikt zapewne nie mógłby się upierać, że panuje tu porządek. Wysokie okna ukazywały widok na migocące światłami Śródmieście. Głośno tykał stary budzik, te same, co zawsze, błękitne kubki stały rzędem na półce i jak zawsze na ścianie poniżej widniała cała galeria fotografii, rysunków i śmiesznych hasełek. "Józinek jest jak zegar: chodzi i bije" - przeczytała najnowsze. A oto i nie znane jej dotąd zdjęcie ze ślubu Natalii: pan młody podtrzymuje nie oblubienicę, lecz teścia, który właśnie dramatycznie pada w tył, poślizgnąwszy się na oblodzonym stopniu kościoła; Natalia natomiast, wystawiwszy obie ręce w przestrzeń, barkiem podpiera oblubieńca. Jedyna w swoim rodzaju plątanina rąk, nóg i welonu. Cudowne. Tylko w tej rodzinie mogło tak się udać najzupełniej spontaniczne sformowanie grupy Laokoona. Aniela roześmiała się i mimo woli siadła przy stole, opierając podbródek na dłoni, obleczonej w czarną rękawiczkę. Miło tu. Miło i swojsko. Jakby się wchodziło do własnego rodzinnego domu. Ileż to lat już minęło - dwadzieścia? dwadzieścia dwa!?... - odkąd po raz pierwszy znalazła się u Borejków, przyjaźnie usadzona za tym właśnie stołem... Zaraz, momencik... co to takiego?! Aniela pochyliła się gwałtownie i wpiła wzrok w ekran laptopa. O, nieba! Wzrok jej z pewnością nie mylił. Nie mógł jej mylić. Rozpoznałaby ten styl na końcu świata. To jest sztuka Kala Amburki! Tylko - jaka? Aniela, która znała na pamięć wszystkie dziesięć jednoaktówek tego następcy Mrożka oraz w dodatku jedenastą, nigdzie jeszcze nie wystawianą sztukę "Czwarty Król", wiedziała na pewno, że ten akurat tekst widzi po raz pierwszy. Bez namysłu pojechała kursorem w górę, aż do nagłówka - i okazało się, że intuicja jej nie myliła. KAL AMBURKA - WIECZÓR PREZYDENCKI - 2000. Tak jest! Nowa sztuka! Nigdzie dotąd nie publikowana i nie wystawiana! Słynna aktorka dostała wypieków pod pudrem i rozpięła aksamitny paltocik. Sensacja! A więc to ten tekst ma w korekcie pani Mila! Czy to dla "Dialogu", czy dla jakiegoś wydawnictwa? Ciekawe, czyby się zgodziła pośredniczyć w rozmowach z autorem, skoro chce on pozostawać nieosiągalny? Podobno - tak mówiono w kręgach teatralnych - mimo stosunkowo młodego wieku Kal Amburka jest wyniosłym mizantropem. Podobno zaszył się gdzieś w dzikim zakątku Bieszczad i w ogóle się nie rusza ze swej drewnianej chaty nad potokiem, gdyż gardzi światem blichtru, pozorów oraz snobizmu. Faktem było, że Kal Amburka (rzecz oczywista, że to musi być pseudonim) nie pojawiał się z reguły na premierach swoich dzieł. Pisał i publikował od dziesięciu lat, co roku wypuszczając nową sztukę, która natychmiast stawała się przebojem ambitnych teatrów w kraju i za granicą. Ten tajemniczy dramaturg zdołał zmylić nawet najbardziej wścibskich dziennikarzy. Aniela aż się zaśmiała na myśl, że udało jej się trafić na taki skarb nie gdzie indziej, jak w skromnej kuchni Borejków, pomiędzy starym budzikiem a cukiernicą. - Kłamczucha! - odezwał się za jej plecami miły, jasny głos i Aniela odwróciła się gwałtownie. Pani Mila stała w drzwiach kuchni - szczuplutka, przygarbiona i zupełnie siwa, opasana fartuchem w kratkę. Przyglądała się Anieli tym swoim błękitnym spojrzeniem, które jak zawsze było życzliwe, pełne żywej inteligencji i zbijające z tropu - tak jakby starsza pani wiedziała o rozmówcy dużo więcej niż on sam. - Długo tu czekasz? - spytała, wchodząc do kuchni. Tuż obok jej nogi kroczył, twardo trzymany babciną ręką, rudowłosy, nadąsany sześciolatek: Józinek, syn Idy i Marka. - Dopiero przyszłam - odparła Aniela, zrywając się ze stołka. - I właściwie muszę już pędzić dalej. - Zbiegłam tylko na dół, bo Łusia się uderzyła. Strasznie ryczała, a Marek akurat zasnął po dyżurze - tłumaczyła się pani Mila. - Babi, ja bym sam umiał ją pocieszyć! - rzekł z wyrzutem gniewny Józinek, wydymając czerwone policzki. - Od twojego pocieszania ona dostaje spazmów - mruknęła babcia. - Siadaj. Będziesz mi pomagał. - Nie będę - burknął Józinek, czegoś mocno urażony. - Cóż to, nie lubisz pomagać własnej babci? - kpiąco spytała pani Mila. - Nie lubię - odrzekł Józinek po uczciwym namyśle. - Aha. Nie szkodzi. Zakasuj rękawy. Jest robota. - Nie!!! - Trzeba pokroić daktyle i figi. - O?... - zainteresował się Józinek. Pani Mila zbliżyła się do stołu, upinając niecierpliwie rozsypujące się, puszyste włosy. Tu nagle wydała okrzyk zachwytu, gdyż ujrzała oba torty w ich lśniącym pięknie i barokowej wspaniałości. - Któż to... - Bernard, oczywiście - wyjaśniła Aniela, przepełniona dumą. - Arcydzieła! Nikt nie odważy się ich tknąć. Trzeba by je dać na wystawę rzeźby, a nie na pożarcie - zachwycała się pani Mila. - Bernard jest artystą bezinteresownym - przypomniała jej Aniela. - Ach, wiem - pani Mila wydzieliła wnukowi paczkę fig, torebkę daktyli oraz niezbyt ostry nóż i deseczkę. - Józinku, pokrój wszystko w kostkę. Co trzeciego daktyla możesz sobie włożyć do buzi. - Lubię pomagać babci - zmienił poglądy Józinek. - A Łusią i tak tata się zajmie. - Jakoś tam sobie poradzi bez ciebie - zgodziła się babcia i skierowała swą uwagę na makowce. Uchyliła drzwiczki piecyka, sprawdziła patyczkiem, czy ciasto dopieczone, zmniejszyła płomień gazowy. Aniela postanowiła wypuścić próbną sondę. - Zerknęłam na ten tekst w komputerze - powiedziała od niechcenia. - To dla "Dialogu"? - A ...nie, nie... - odparła nieuważnie pani Mila, podchodząc znów do stołu. Pochylając się nad tortami, zamknęła laptopa. - Motyle z czekolady! Patrz, Józinku! - Babi, na tym drugim są karaluchy. - Skarabeusze. Skarabeusze. Aniela już nie miała czasu na podchody. - Czy pani ma kontakt z Kalem Amburką? - walnęła prosto z mostu. - Ja? Z Amburką? Aniela znów opadła na stołek. - Boże, jak ja bym chciała go poznać! - wyznała gorąco. - Każda aktorka by chciała. Nikt nie pisze lepszych ról dla kobiet! Co za postacie! Bogate, wyraziste, mocne... - Zapewne - zgodziła się z roztargnieniem pani Mila, dosypując Józinkowi jeszcze suszonych moreli. - To do piernika, więc krój drobno. - Proszę pani... - Anielko, ja się nie bardzo na tym znam. Kiedy tyle lat robi się korekty, człowiek zaczyna widzieć literaturę od całkiem innej strony - od - hm, od kuchni. - Tak bym chciała zdobyć ten tekst jeszcze przed publikacją - błagalnie powiedziała Aniela. - W naszym teatrze byłaby prapremiera! Co za splendor dla nas i dla miasta! I mój sukces własny, jestem przekonana. - O, na pewno, na pewno. Ty zawsze odnosisz sukcesy, a już zwłaszcza w jego sztukach. Ignacy i ja jesteśmy twoimi wiernymi fanami. Byliśmy na każdej premierze. Najlepsza byłaś w roli wariatki w sztuce... - "Czarna sukienka" - podpowiedziała Aniela. - O, nieba, cóż to była za rola! - O, nieba, widzę ślimaka - oznajmił Józinek, patrząc w tort. - Ma oczy na słupkach. - Józinku, tylko nie dotykaj. - Proszę mnie skontaktować z Amburką - przynagliła Aniela. - Nie rozumiem, swoją drogą, dlaczego on tak się ukrywa. - Może nie lubi być na widoku? - podsunęła pani Mila. - Ach, to nie może być takie proste. - Dlaczego? Czy każdy musi lubić rozgłos? Może on pisze tylko dla pieniędzy. - Tylko dla pieniędzy?! I porusza najważniejsze dla wszystkich sprawy? I zawsze jest najbardziej aktualny i... Proszę pani, ja muszę mieć tekst tej nowej sztuki. Może już dziś dałaby mi pani... - tu nagle odezwał się telefon Kłamczuchy, wygrywając melodyjkę z Wagnera. Dzwonili z teatru. Wszyscy, reżyser też, byli już na miejscu i chcieli wiedzieć, co Aniela sobie właściwie wyobraża - że jest jakąś gwiazdą? Kłamczucha porwała torebkę i w popłochu ruszyła do drzwi. - Chciałam ci jeszcze powiedzieć - zawołała w ślad za nią pani Mila - że masz prześliczny kapelusz... - Ten ślimak odpadł - powiedział Józinek. 2. Przed godziną dziewiątą Mila coś jeszcze drukowała u Grzesiów. Ignacy dawno już się ubrał wizytowo (w przeciwieństwie do żony lubił wszystko robić z rozsądnym wyprzedzeniem). Przygładził nieliczne srebrne kędziorki, otaczające łysinę i przetarł wodą kolońską wygolony podbródek oraz pobrużdżone policzki. Miał jeszcze kłopot z krawatem, więc udał się do pokoju Strybów i znalazł tam nie tylko żonę, ale i starszego wnuka, siedmioletniego Ignacego Grzegorza. Pilnie i chętnie pomagał on babci w układaniu wydruków. Dziadek ogarnął czułym spojrzeniem mądrą, poważną twarz dziecka, jego zwinne, pracowite paluszki oraz wypukłe, obiecujące czoło pod jedwabistą grzywką. O tego wnuka mógł być najzupełniej spokojny. - Wre praca, świeży miód pachnie tymiankiem (Wergiliusz - "Eneida") - zażartował, zbliżając się do malca, na co Ignaś się uśmiechnął, rozpoznając cytat, i zapytał, czy to prawda, że starożytni bardzo lubili pszczoły. - Ach! Rzecz jasna! - dziadek z radością podjął ulubiony temat. - I to zarówno Grecy, jak Rzymianie. Byli wprost urzeczeni pszczołami, czego ślady znajdujemy w ich sztuce, a zwłaszcza w literaturze. Spójrz choćby na "Georgiki" - cała czwarta księga poświęcona jest pszczołom. Nic dziwnego: od Donatusa wiemy, że ojciec Wergiliusza zajmował się pszczelarstwem i nawet dorobił się na nim fortuny. - A znów w szóstej księdze "Eneidy"... - podsunął Ignaś, jakby słuchał ulubionej bajki, opowiadanej po raz setny, i dziadek zrozumiał, że tak chyba jest istotnie, lecz nie umiał się oprzeć i zacytował z lubością: - ...jak w jasnym dniu lata pszczoły sił roje, zlatując na łąkę, Ku kwiatom różnej krasy i wirując Dokoła lilii rozjarzonych bielą, Aż całe pole w tym brzęku dygocze. - Przekład Zygmunta Kubiaka - dorzucił Ignacy Grzegorz, jakby dopełniał znaną sobie bajkę zwrotem: "i żyli długo i szczęśliwie". Mila skończyła drukować i zebrała kartki do plastykowej koperty. Właściwie, była już ubrana w tę wieczorową sukienkę, przy której jej śliczne włosy lśniły czystym srebrem, ale musiała jeszcze znaleźć czarne pantofelki, a dość dawno ich nie używała. Tu przydatny okazał się Józinek, który zawsze wiedział, gdzie co leży, gdyż był niezwykle dobrym obserwatorem. (Nie można było tego powiedzieć o Ignasiu - on z kolei cechował się niespotykanym roztargnieniem i obojętnością dla spraw przyziemnych). Ubrawszy się wreszcie, dziadkowie zostawili mieszkanie na pastwę byłej Grupy ESD i wychodząc, pomachali rękami w stronę córek - Idy i Gabrysi - które miotały się jeszcze w kuchni, lukrując na chybcika makowce i polewając czekoladą piernik. Ignacy i Mila byli zaproszeni na kolację do Moniki Pałysowej, teściowej Idy. Jak co roku, Monika przybyła ze Stanów na Boże Narodzenie i, jak co roku, nie mogła się zdecydować na powrót. Ta najdawniejsza przyjaciółka Mili co roku o tej samej porze wyrażała zdumienie i wdzięczność dla Opatrzności, która w tak cudowny sposób połączyła na nowo drogi ich życia, co roku też przedstawiała w zawoalowany sposób nieokreślone zastrzeżenia wobec Idy i co roku tak samo narzekała na panujący w Polsce bałagan, korupcję i schamienie obyczajów. - Ale dziś - powiedziała Mila, kiedy po kolacji wracali już z Ignacym przez mroźne ulice - Monika wzięła mnie na stronę, popłakała się i oznajmiła, że tym razem wróciła na dobre. Kupuje mieszkanie na Jeżycach - i wyobraź sobie tylko, gdzie! Ignacy uczynił pewien wysiłek, ale nie wyobraził sobie. - Na Polnej! - zakrzyknęła Mila. - Ha! - rzekł filozoficznie Ignacy. - Zbudowano tam eleganckie bloki. Niedaleko miejsca, gdzie stała nasza oficynka. - Przykro mi było, kiedy ją zburzono - powiedział w zadumie Ignacy i tym razem wyobraził sobie bez trudu, jak przykro musiało być Mili, która tam się wychowywała od urodzenia. A przecież nigdy ani słowem się nie użaliła. - Jesteś - dodał z uśmiechem, ściskając czule ramię żony - najbardziej tajemniczą kobietą, jaką spotkałem w życiu. - Nie spotkałeś ich zbyt wielu - wytłumaczyła mu Mila. - Która godzina? - spytał. - Dopiero wpół do dwunastej. - A my już wracamy do domu? - Chwileczkę, a kto powiedział Monice, że jest za stary na nocne imprezy? - Ja powiedziałem, ale to dlatego, że u Moniki zawsze jest nudno nie do opisania - wyjaśnił. - Pomyślałem sobie ponadto, że w tym mieszkaniu okna wychodzą tylko na ulicę Fredry... - No to co? - ...i że nie zobaczymy fajerwerków, bo to jest ulica wąska i mocno zabudowana. - Przecież nie cierpisz fajerwerków, Ignacy, uważasz je za prostackie. - Tak, Milu, lecz dziś jest ostatnia noc tysiąclecia i w związku z tym spodziewam się absolutnie niewiarygodnej feerii. To trzeba zobaczyć. Będzie to widowisko jedyne w swoim rodzaju. Powinniśmy tylko pójść w miejsce, skąd jest najlepszy widok na całe miasto. - Na wieżowcu Akademii Ekonomicznej - przypomniała sobie Mila - jest taras widokowy. Ale i restauracja. Na pewno tam się odbywa jakiś nuworyszowski bal. - Nie mów nic - rzekł on. - Powierz się mej opiece, Milu. Ożywieni, ruszyli szybciej przez mroźne ulice. Z mijanych restauracji i klubów dobiegały pokrzykiwania, muzyka, a częściej - łomot, pijane śpiewy i wybuchy śmiechu. Od czasu do czasu odzywała się w dali pojedyncza detonacja - to niecierpliwi miłośnicy sztucznych ogni już odpalali to i owo ze swych zapasów. Bardzo szybko małżonkowie znaleźli się na ulicy Ogrodowej, w tym jej punkcie, który leży na wzgórzu, w ścisłym centrum miasta. Po jednej stronie tej ulicy rozciąga się rozległy park, po drugiej - stoją stare kamienice, luksusowa plomba z mieszkaniami na wynajem, a także wciśnięty pomiędzy to wszystko blok z lat sześćdziesiątych, zbudowany z wielkiej płyty, a wysoki na pięć pięter. Ignacy ku niemu właśnie poprowadził żonę. Bez wahania wkroczył z nią do bramy, bez trudu trafił do windy, przywołał ją i pojechali, poskrzypując, na ostatnią kondygnację, gdzie mieściły się drzwi do strychów. Przed samym szybem windy błyszczało okno, wychodzące na park. Ignacy otworzył je nie bez wysiłku. - Popatrz! - zawołał uradowany. Rzeczywiście, doskonale było stąd widać - ponad czubkami starych kasztanowców - rozległą panoramę miasta w kierunku południowym i wschodnim. Niebo nie było wcale ciemne, rozjaśniała je łuna miejskich świateł, setek tysięcy błyszczących punkcików o różnych kolorach. Dopiero wysoko-wysoko pogodne i gwiaździste niebo przechodziło w ciemny, czysty granat. Po wschodniej stronie ciągnęły się aż po horyzont ogromne skupiska nowych osiedli - bloków i wieżowców. Na wprost, za parkiem, zaczynała się już stara robotnicza Wilda. Widać też było nowoczesny budynek Multikina, do którego oboje bardzo lubili się wymykać w tajemnicy przed córkami (pokpiwały z ich nagłego upodobania do sztuki masowej; ale nie wiedziały, że oni czuli się w tym kinie znów młodzi i weseli, kiedy tak zasiadali w wielkich, wygodnych salach, z torebką popcornu albo wielkimi porcjami lodów). Przez cały czas, gdy Ignacy obserwował niebo, widział wzbijające się, to tu, to tam, świetliste żmijki pojedynczych rakiet. - Widok wspaniały - przyznała Mila, opierając się o męża i patrząc tam, gdzie on. Ignacy spojrzał czule na jej miły profil. - Wszystko jeszcze przed nami - rzekł obiecująco i zatarł ręce, bo mroźne powietrze nocy wpadało przez okno coraz odważniej. - Włóż czapkę i rękawiczki, Milu, bardzo cię proszę. - Która godzina? - Za dziesięć dwunasta. No i popatrz: dożyliśmy końca millenium. Co by na to wszystko powiedział Horacy? - Dlaczego mielibyśmy nie dożyć, Ignasiu. Czujemy się wcale nieźle, jeśli nie liczyć mojego reumatyzmu... - I mojej choroby wieńcowej... - Może chociaż w nowym millenium przestań sobie wmawiać choroby, mój drogi. Nie jesteśmy jeszcze tacy starzy... - I tu właśnie, Milu - rzekł uroczyście Ignacy - chciałbym cię zaskoczyć. Jak wiesz, nigdy nie pamiętam o ważnych datach naszego wspólnego życia. Dziś jednak - nie taję, że pod wpływem Gabrysi - postanowiłem o czymś pamiętać. O twoich urodzinach. - Wiesz, a ja właśnie bardzo chętnie bym o nich nie pamiętała. - Niesłusznie, bo to okrągła rocznica. Kończysz sześćdziesiąt pięć lat! - Zapomniałabym tym chętniej. - Cóż by to zmieniło? - zdziwił się Ignacy. - Milu, wszystkiego najlepszego. Jak wiesz, nigdy ci nie umiałem kupić naprawdę udanego prezentu... - Laptop - przypomniała Mila skrótowo. - Grzegorz - wyjaśnił równie skrótowo Ignacy. - Sam jednakże nie jestem biegły w obsypywaniu cię udanymi prezentami... - Dlaczego po czterdziestu dwóch latach naszego pożycia zapragnąłeś mnie obsypywać udanymi prezentami? - zainteresowała się jego żona. - Dla odmiany, Milu. Pomyślałem o tych wszystkich twoich urodzinach, których nie obeszliśmy... i o imieninach, bo jutro jest przecież (jak twierdzi Gabrysia) Melanii... i o wszystkich prezentach, jakich nie dostałaś... i zdecydowałem się na coś takiego. To mówiąc, Ignacy wyjął z kieszeni malutkie pudełeczko zawinięte w jedwabistą bibułkę, po czym wręczył je żonie. Milę zamurowało. - Nie wierzę własnym oczom! Biżuteria?! - zdumiała się po chwili, wydobywając z pudełeczka złoty łańcuszek. Na jego końcu migotało malutkie złote serduszko. - O, nie martw się - pospieszył z uspokojeniem Ignacy. - Zdziwiłabyś się, jakie to było niedrogie. Lecz Mila nie słyszała. - Wiesz - powiedziała wzruszona - przez całe życie chciałam, żeby choć raz ktoś mnie potraktował nie na serio... Jak takie słodkie, niedobre, kapryśne i zepsute stworzenie, które nic, tylko przyjmuje od mężczyzn złoto i brylanty... - Naprawdę? - zdumiał się Ignacy. - Ale dlaczego, Milu, chciałaś czegoś tak dziwacznego? - Żeby się przekonać, jak to jest - wyjaśniła. - No, wiesz? Jakbym zgadł! W tym serduszku jest brylancik. I jak się czujesz? - Mniej więcej tak samo, jak przedtem - stwierdziła trzeźwo Mila. - Tylko że bardzo, bardzo, bardzo rozpieszczona. - Pozwól - rzekł Ignacy z namaszczeniem - że założę ci ten klejnot na szyję. Zdejmij szalik, na moment... o, tak. I co? - Wspaniale. Czuję się jak Dama Kameliowa. - Milu, patrz! Ogromny parasol z zielonych, migoczących gwiazd rozpostarł się z sykiem nad Ratajami. - Zaczyna się! - zawołał podekscytowany Ignacy. - Za minutę północ! - Żegnaj, wieku. Żegnaj, tysiąclecie - szepnęła Mila. - Patrz! Patrz! - wykrzykiwał Ignacy, czując dławienie w gardle wynikające z pierwotnej, chłopięcej emocji i zachwytu. Na niebie pojawiały się już dziesiątki, już setki, już tysiące i dziesiątki tysięcy świetlnych pocisków - małych, większych i olbrzymich, złotych i kolorowych. Jedne rozpryskiwały się w drobny pył gwiazdeczek, inne słały przez całe niebo długie, syczące, świetliste smugi - ogłuszająca kanonada trwała bez chwili przerwy, z ziemi wystrzeliwały wciąż nowe fajerwerki i nie było już wiadomo, gdzie najpierw patrzeć. - Patrz! Multikino strzela! - zawył Ignacy, nie panując już nad emocjami, jakby nigdy w życiu nie słyszał o stoikach. - Jakie to piękne! Patrz! - Nie powtarzaj co chwila "patrz", bo ja patrzę - mitygowała go żona, lecz daremnie. Ignacy był jak w transie. - Patrz! Patrz tam! Wilda eksploduje! - ponad gęsto zaludnioną dzielnicą wznosiły się istne słupy ognia, nieustająca seria wybuchów zagłuszała wszelkie inne dźwięki. - To szaleństwo - powtarzała Mila ze zgrozą. - To szaleństwo. Kiedy sobie wyobrazisz, ile pieniędzy idzie właśnie z dymem... to gorszące. Ale takie ładne, że aż sama mam ochotę coś odpalić. Ignacy palnął się w czoło. Pobiegł do kąta za szybem windy i z zakurzonych ciemności wydobył przyniesiony tu rano koszyk, nakryty serwetką. Zawierał on butelkę niedrogiego szampana oraz dwa kieliszki, a także podłużny, plastykowy pakiet: zestaw tanich pocisków produkcji dalekowschodniej - od malutkich "pszczółek" po grube kiełbachy na patykach. - Jak widzisz - zawołał, przekrzykując ciągły łomot i strzelaninę - spełniam twoje marzenie! - A po chwili dodał uczciwie: - Swoje też... Otworzył całkiem wprawnie szampana, nalał do obu kieliszków. Wypili, pocałowali się pospiesznie. - Do dzieła! - zakrzyknął niecierpliwie Ignacy i wydobywszy z kieszeni pudełko zapałek, podpalił lont pierwszej petardy, po czym z okrzykiem satysfakcji wyrzucił ją przez okno. Wybuchła jeszcze w powietrzu, co go niezmiernie ucieszyło. We dwoje poradzili sobie z zapasem bardzo szybko, lecz na pocieszenie mieli jeszcze wspaniałe widowisko za oknem. Chyba każdy mieszkaniec Poznania odpalił tej nocy choćby najmniejszą petardkę. Kanonada trwała równą godzinę, aż wystrzelono wszystko i już tylko pojedyncze smużki ognia ulatywały anemicznie w zadymione niebo. - To jednak było cudowne - stwierdziła Mila. - Najpiękniejsza noc naszego życia. - No, nie wiem - sprzeciwił się Ignacy. - A pamiętasz tamtą... Mila nie dała mu dokończyć. - Tak! - zawołała. - Tamta była najpiękniejsza. - A! Widzisz. Chodźmy do domu. W domu jednakże trwała w najlepsze zabawa. Ignacy i Mila stanęli na chodniku, zasypanym tekturowymi i plastykowymi tutkami po rakietach i fajerwerkach, spojrzeli w okna zielonego pokoju. Przez firanki widać było, że Kłamczucha tańczy fandango, Ida z Markiem całują się przy choince, a Grześ i Gabrysia płyną w walcu przez cały pokój. Patrycja, stojąca tuż przy oknie, trzymała się za brzuch ze śmiechu, otoczona gromadką śmiejących się przyjaciół, a reszta dawnej grupy ESD, z małżonkami i nawet dziećmi w różnym wieku, wypełniała pokój, tańcząc, żartując, dyskutując albo po prostu jedząc. - Wychowało się tu u nas - rzekł Ignacy z zadowoleniem - całkiem miłe stadko. - To prawda - zgodziła się Mila. - Nie będziemy im chyba przeszkadzać? Bawią się tak świetnie. - Nie przeszkadzalibyśmy. Ale zmarzłam i chce mi się spać. Marzę o łóżku. - No, to wejdźmy po cichu i schowajmy się w naszym pokoju. Ostrożnie otworzyli drzwi mieszkania, ale i tak nie było ich słychać w ogólnym gwarze. Bawiono się przy muzyce z płyt kompaktowych - niegłośno, ale intensywnie. Ignacy i Mila wślizgnęli się do swojego zacisza, zapalili nocną lampkę i zamknęli od wewnątrz drzwi. Stare, miłe sprzęty powitały ich spokojnie, rzędy książek odbiły się w szybach czarnego okna. Wielki filodendron rozpościerał ciemnozielone łapy ponad wezgłowiami ich tapczanów, przewidująco pościelonych przed wyjściem. Zdjęli płaszcze, buty i ubrania. Mila odwiesiła sukienkę do szafy. Odchyliła kołdrę rozpostartą na swoim tapczanie - i wydała lekki okrzyk. Pod kołdrą leżała bowiem mała Łusia, głęboko uśpiona, różowa i cieplutka, w piżamce oraz kapciach. Śmiejąc się cicho, Mila ostrożnie położyła się obok wnuczki, przykrywając siebie i ją brzegiem kołdry. Ignacy też się uśmiechał, bo w swoim łóżku znalazł pod kołdrą Józinka, kompletnie ubranego, pogrążonego w mocnym, zdrowym śnie na wyboistym podłożu z komiksów oraz autek. Z westchnieniem ulgi położył się obok wnuka, rozprostował stare kości i zamknął oczy, czując, jak z wolna rozgrzewają mu się stopy, bardzo jednak zmarznięte. - Zgaś światło, Milu, i przeczekamy jakoś do końca balu - powiedział, ziewając. - Chciałbym umyć przynajmniej zęby. - Ej, nie zrzędź - mruknęła Mila, pstrykając wyłącznikiem lampki. Przez chwilę panowała cisza, aż Ignacy odezwał się w ciemnościach: - Jak oni spokojnie oddychają, co? - Uhm. Wiesz, o kim myślę w tej chwili? O Gizeli. Zawsze w urodziny myślę o Gizeli. Tęsknię za nią. - A wiesz, że ja także - powiedział z zaskoczeniem Ignacy. - No, śpijmy. - Dobranoc, Milu. - Ignaś... - Hm? - Było tak cudownie. - Dziś? - Zawsze - odpowiedziała Mila sennie. 1999 1. Sztuka fryzjerska w Polsce, niestety, wciąż jeszcze stała na bardzo niskim poziomie, choć Monika przyznawała sprawiedliwie, że w innych dziedzinach życia zmiany następowały szybko. Do dziedzin tych należała na przykład bankowość - ale co po tym kobiecie, która akurat chce ładnie wyglądać. Monika przyleciała ze Stanów, oczywiście, bardzo porządnie uczesana, lecz po Świętach już potrzebowała fryzjera i miała pełne prawo się obawiać, że znów, po wizycie u jeżyckiej specjalistki, będzie przypominała poznaniankę. Na szczęście, na kolacji u Mili spotkała najmłodszą jej córkę, Patrycję. Gdyby nie ta miła, elegancka młoda kobieta, Monika nigdy nie dowiedziałaby się o nowym salonie piękności, gdyż pozostałe trzy córki Mili raczej nie chodziły do fryzjera, przystrzygając sobie wzajemnie gęste czupryny za pomocą tępych zapewne nożyczek. Salon polecany przez Patrycję prowadziła młoda i rzutka osoba po praktyce w Paryżu i ona osobiście uczesała Monikę tak, jak trzeba: siwa czuprynka została przycięta z fantazją i znawstwem, tu - puszyście, tam - gładko, z cieniowaną bombką z tyłu głowy. Tak przygotowana, Monika mogła się zastanowić nad wyborem stroju na ślub Natalii. Wszystko bowiem zapowiadało się bardzo uroczyście. Nawiasem mówiąc, stara przyjaciółka Mila zdradzała objawy wielkiej tremy! Zapytana o przyczynę, wyjawiła, że nękają ją niesprecyzowane lęki co do ceremonii ślubnej. - Rodzina nasza - powiedziała złowieszczym półgłosem - ma wyjątkowy dar do popełniania gaf oraz prowokowania dziwacznych incydentów, które innym ludziom w chwilach tak uroczystych po prostu się nie zdarzają. Monika, świetnie pamiętająca ślub swego jedynaka Mareczka z Idą, mogła tylko z pełnym zrozumieniem pokiwać głową. Pomyślała, że trudno się dziwić niepokojom Mili: mało to się nakłopotała tą swoją postrzeloną, poetyczną, niezdecydowaną córką? Lecz na szczęście oto i Natalia wpływa - jako ostatnia z córek Borejków - do bezpiecznej przystani, choć oczywiście trudno powiedzieć, czy przystań ta będzie aby na pewno bezpieczna i czy nowo poślubiony małżonek nie okaże się w dalszym pożyciu katem lub łobuzem. Monika nie poznała jeszcze pana młodego i - szczerze mówiąc - była go bardzo ciekawa. Zdecydowała, że ubierze się w perłowoszary kostiumik i białą jedwabną bluzkę. Na wierzch zarzuciła swoje karakuły i wreszcie skropiła się wodą Givenchy. Przyjemnie jest być kobietą elegancką i światową. O właściwym czasie wyruszyła na piechotę od siostry, która mieszkała przy ulicy Fredry. Monika zwykle tu się zatrzymywała, bo nie była zwolenniczką pobytów u synowej - Józinek i Łusia, urocze dzieciaczki, były jednakże przez Idę bardzo rozpuszczone, a biedny Marek niewiele miał wpływu na liberalny i bez wątpienia dziwaczny system wychowania, stosowany we własnym domu wobec własnych dzieci! Zresztą biedaczysko był tak zagoniony i przepracowany, że od razu po powrocie do domu zapadał w sen. Z ulicy Fredry było bardzo blisko do kościoła Dominikanów - Monika zdecydowała się tam właśnie stawić, żeby nie powiększać przedślubnego rozgardiaszu (mogła go sobie wyobrazić!) w i tak już przepełnionym mieszkaniu Borejków. Ostrożnie drobiąc po śliskim chodniku w swoich nowych pantofelkach na wysokim obcasie, Monika dziwiła się okropnemu zatłoczeniu poznańskich jezdni. Wyglądało to tak, jakby tu absolutnie każdy miał już samochód. Korki ciągnęły się od skrzyżowania do skrzyżowania, wskutek czego miasto było właściwie nieprzejezdne. Zauważyła ponadto, że bardzo wielu ludzi wędruje w tym samym, co ona, kierunku. Ponieważ wszyscy nieśli kwiaty, domyśliła się, że to przyjaciele i znajomi Borejków - starszych i młodszych - i szczerze mówiąc, poczuła zazdrość na widok tego wiernego tłumu. Kiedy się mieszka w obcym kraju, nigdy się nie zgromadzi pełnego kościoła przyjaciół i sąsiadów. Przed samym kościołem też już było tłoczno od samochodów, zaparkowanych gdzie się tylko dało, a na chodniku, w tłumie, uwijał się fotograf z kamerą wideo, filmując to dziedziniec, to nadjeżdżających gości. Pogoda nie dopisała: wiał ostry wicher, wszystko było oblodzone albo pokryte zbitym w gładką skorupę brudnym śniegiem. Od czasu do czasu kropił marznący deszczyk. Kałuże tworzyły na chodnikach bardzo niebezpieczne ślizgawki. Monika przypomniała sobie, że ślub Idy i Marka także przecież odbywał się zimą, w okolicach Gwiazdki, tyle że wówczas sypał na odmianę bardzo gęsty śnieg. Ach! - oto i para młoda! Wiotka Natalia ślicznie wygląda w ciepłym kostiumiku o długiej spódnicy i w długim welonie, spływającym z futrzanego toczka. Pana młodego nie widać - oho! Na stopniach, wiodących na dziedziniec kościoła, powstało jakieś zamieszanie. No, oczywiście! - to Ignacy się poślizgnął, a cała grupka osób - włącznie z młodą parą - omal nie padła wraz z nim. Fotograf, na szczęście, właśnie filmował nadjeżdżający samochód i tylko Ida, z błyskiem w oku, rzuciła się uwieczniać incydent, zdradzając charakterystyczny dla siebie brak taktu. Niestety! Monika pomyślała, że w zasadzie, jeśli idzie o gafy, a także nieszczęśliwe wypadki, limit dzisiejszy chyba uległ wyczerpaniu i biedna Mila może się odprężyć. Była już za kwadrans piąta, więc wszyscy ruszyli przez ten piękny, kwadratowy dziedziniec z krużgankami, wprost do kościoła. Monika odnalazła swoich - ucałowała czółka wnuków, cmoknęła synową w piegowaty policzek, a następnie gorącym macierzyńskim uściskiem otoczyła syna, przelewając w niego maksimum otuchy. Marek wyglądał przepięknie - wystrojony i roześmiany (właśnie wspominali z Idą swój ślub - oświadczył), Ida też prezentowała się wcale nieźle, choć umalowała się jak zwykle nieumiejętnie. Z jej szyi zwisał aparat fotograficzny, ustawiony do strzału, a w zielonych oczach malował się łowiecki głód. Błyskawicznie zrobiła kilka zdjęć Monice, dzieciom i Markowi, po czym rzuciła się naprzód jak tygrysica, by uwiecznić moment wkraczania państwa młodych do kościoła. Nadeszła i Mila - spięta, lecz dzielna, ubrana, jak to ona, skromnie i bez pomysłu. Szary płaszczyk okrywał jej przygarbione plecy, a uczesana bez pomocy fryzjera, nie umalowana, wyglądała, zdaniem Moniki, na swoje lata! Mila uścisnęła przyjaciółkę, lecz zachowywała się jakoś nieuważnie. - Nie widzę Ignasia - mamrotała, rozglądając się bez ustanku. - Okropnie się boję, że on mi się gdzieś zapodzieje, a przecież ma poprowadzić Natalię do ołtarza... - Uspokój się. Ja go widzę - powiedziała Monika. Ignacy stał, świecąc łysiną i bladością pociągłego oblicza, przy kolumnie obok głównego wejścia. Wspierał się o tę kolumnę plecami, a minę miał bardzo niewyraźną, ręce zaś skrzyżowane na piersiach gestem dramatycznym i pełnym dziwacznego patosu. - Czy coś ci jest, Ignasiu? - spytała Mila, wiecznie o niego zatroskana (niektórzy mężczyźni zginęliby po prostu bez silnego kobiecego ramienia!). Ignacy uśmiechnął się heroicznie i odparł tonem, sugerującym utajone cierpienie, że nic mu nie jest, nic absolutnie, po czym wszedł wraz z Milą i Moniką do kościoła, gdzie w ciemnawym obszarze pod chórem czekała już Natalia, pan młody oraz sporo osób z rodziny (wśród nich Róża i Laura, dwie córki Gabrysi z pierwszego małżeństwa). Gabrysia, niezastąpiona jak zwykle w kwestiach organizacyjnych, właśnie kierowała ruchem, witając gości i wskazując im miejsca w ławkach. Organy grały cichutko, tłumek gęstniał, nastrój uroczystego oczekiwania wzmagał się z każdą chwilą, a Monika wciąż nie mogła dostrzec, jak wygląda pan młody. Ciekawość jej została wystawiona na nie lada próbę, gdyż w chwili, kiedy już się zdecydowała podejść bliżej i przynajmniej zerknąć na oblubieńca Natalii, młoda para została ze szczętem zasłonięta przez masywną postać w bieli - był to ojciec Krzysztof, jeden z zaprzyjaźnionych z Borejkami dominikanów. Porozmawiali sobie serdecznie, a tymczasem Marek zabrał Monikę do trzeciej ławki przed ołtarzem. Wreszcie wszyscy znaleźli się na miejscach, organy zagrzmiały, Ignacy podszedł do córki - blady, lecz spokojny - i ofiarował jej prawe ramię. Oblubieniec zajął już swój samotny posterunek przy lewym klęczniku. Monika nareszcie go widziała! - z profilu. Zdumienie odebrało jej mowę. On był rudy! Jakże ta Mila mogła dopuścić do czegoś podobnego! Jakby jeszcze nie dość było tego koloru w rodzinie! Ciekawe, co by na to powiedziała świętej pamięci Gizela. Oboje rudzi! Jakież więc będą ich dzieci? Kto wie, czy z takiej wybuchowej mieszanki nie zrodzą się po prostu albinosy! Wśród grzmiących pasaży organowych Ignacy kroczył dumnie główną nawą, prowadząc pannę młodą. Odziany był w wytworny garnitur i wyglądał przystojnie, choć blado. Przygryzał mocno wargi - zapewne ze wzruszenia. Ojciec Krzysztof stanął naprzeciwko nich, ramię w ramię z brodatym ojcem Pawłem, a wszyscy patrzeli ku nadchodzącym. Monika zauważyła przy sposobności, że kostium Natalii stylizowany jest na staropolski kontusik, co było pomysłem wdzięcznym i oryginalnym. Lecz w momencie, gdy Monika rozpatrywała szczegóły tego stroju, wydarzyło się coś nietypowego: Natalia, wchodząc na podwyższenie, gdzie stały klęczniki, wsparła się mocniej na ramieniu ojca, ten zaś wydał krótki, bolesny okrzyk, który głośnym echem rozległ się we wnętrzu kościoła i przebił swą mocą nawet tutti organowe. Zapanował niewielki popłoch i konsternacja, które jednakże Ignacy dość szybko zażegnał, schodząc po prostu z widoku. Natalia została bezpiecznie przekazana w ręce rudego oblubieńca, a Ignacy osunął się, jak spadający woal, na ławkę tuż przed Moniką. Mila oczywiście troskliwie pochyliła ku niemu głowę, a zza niej wyzierała niespokojna Gabrysia, lecz Ignacy wykonał lekki skłon i uśmiechnął się, sygnalizując, że wszystko jest w porządku. W toku uroczystego nabożeństwa Monika nie myślała już, rzecz jasna, o samopoczuciu Ignacego; skupiona była na przebiegu odwiecznej ceremonii, popadając w stosowne przy takiej okazji i jakże zrozumiałe, zważywszy na fakt jej wdowieństwa, wzruszenie. Kątem oka zarejestrowała raz tylko, że Ignacy skłonił głowę na ramię żony, ale że było to akurat w chwili przekazywania znaku pokoju, uznała, że wszystko jest w porządku, choć dziwne - jak to zwykle u Borejków. Dopiero w połowie wesela, które odbywało się w pięknym dworze w Koszutach, Ignacy zemdlał. Ponieważ uczynił to dyskretnie i na uboczu, zdołał nikomu nie popsuć zabawy. To Monika odnalazła go przypadkiem i ocuciła (leżał dramatycznie w głębokim fotelu, wyciągnąwszy nogi na pół pokoju). Zaraz też z telefonu kustosza zawezwała taksówkę i zawiozła męża przyjaciółki do pobliskiej Środy, na nocny dyżur w szpitalu miejskim. Tam okazało się, że biedny Ignaś doznał podwójnego, skomplikowanego złamania ręki z przemieszczeniem! Zakuty w gips, blady, lecz już mniej cierpiący, bo nafaszerowany środkami przeciwbólowymi, powrócił z Moniką na wesele, wywołując uzasadnioną sensację - i dotrwał na nim już do końca, to znaczy do czwartej nad ranem. Ale Mila! - szczerze mówiąc, Monika była zawiedziona i rozczarowana jej zachowaniem. Po wszystkim, co dla nich obojga zrobiła, mogła chyba spodziewać się jakiejś wdzięczności! Jakiegoś uznania! Tymczasem Mila podziękowała jej, owszem, lecz jakoś sztywno; wyraźnie się czuło, że to ona sama chciałaby pojechać z Ignacym do szpitala i być z nim w chwili prześwietlenia oraz nakładania gipsu. Cóż - Mila bywała niekiedy zaborcza, a właściwie - zawsze despotyczna. Monika, jako jej najlepsza i najstarsza przyjaciółka, śmiało mogła to stwierdzić. Poza tym oboje z Ignacym coraz bardziej przypominali stare papużki-nierozłączki. Przesada nie jest dobra w żadnej dziedzinie, a czasem nawet przeradza się w groteskę! 2. Zawsze, kiedy przychodzi do jakiejś imprezy, okazuje się, że chłopców jest za mało. Laura już dawno zauważyła tę prawidłowość, toteż zawczasu zaczęła sugerować mamie konieczność zaproszenia braci Lelujków. Nie było to takie proste. Dworek w Koszutach pomieścić mógł przy weselnym stole najwyżej pięćdziesiąt osób, a że najwięcej do powiedzenia miał tu kustosz (dworek był obiektem muzealnym), trzeba było i tak dokonać radykalnych cięć na liście gości. Ciotka Nutria wraz z Robrojkiem strasznie się głowili i kłopotali, groziło im bowiem to, że połowa krewnych i znajomych po prostu się poobraża. Laura jednak wpadła na świetny pomysł, który szybko przekazała mamie: Lelujkowie mogliby się zobowiązać, że nie zasiądą do stołu! Zresztą, ani ona zasiadać nie musi, ani w ogóle żadne z dzieci. Mogliby sobie usiąść gdzieś na boczku i utworzyć lobby młodzieżowe, licząc ewentualnie tylko na kawałek trzypiętrowego weselnego tortu. Ciotka Natalia ucieszyła się nawet z tego pomysłu, gdyż dzięki usunięciu młodzieży od stołu zyskiwała kilka dodatkowych miejsc i mogła zaprosić na przykład Kreskę oraz Maćka Ogorzałków, nie tylko samego profesora Dmuchawca. Stryjostwo Józeczkowie także nie musieliby już się ograniczać i mogliby wziąć z sobą na wesele córkę Joannę wraz z mężem i synem. Plan Laury powiódł się w stu procentach, gdyż Lelujkom powiedziała z kolei, że szykuje się pyszne żarcie, dzięki czemu skwapliwie się zgodzili na udział w weselu. Faktycznie, okazało się, że połączone stoły w Koszutach jakoś pomieściły wszystkich, a jedzenia było w bród i jeszcze dużo zostało. Kiedy zaś zaczęły się tańce, Laura ani chwili nie siedziała pod ścianą! W półokrągłej sali balowej stryj Józeczek wybrzdąkał arytmicznie kilka utworów fortepianowych, na ogół walczyków, ale zaraz zastąpili go dwaj muzycy z Ukrainy - Taras i Bohdan. Na gitarze i na skrzypcach wygrywali oni prawdziwe cuda: śliczne ukraińskie dumki i kozaki, tanga i fokstroty, i znali cały repertuar Beatlesów! Tańczyli wszyscy, nawet profesor Dmuchawiec ruszył majestatycznie do walca z Bellą, córką Robrojka. Jedna tylko Pyza, zawiedziona po odmowie prymusa (ten frajer oświadczył jej, że nie może teraz nawet myśleć o zabawie, bo ma do napisania referat!), snuła się smętnie i wzdychając, wyglądała przez okno. (W ogrodzie, na mglistym gazonie tkwiły słomiane chochoły, okrywające drzewka róż). Wkrótce jednak wypatrzył Pyzę skrzypek Bohdan, stanął tuż obok niej i tak długo zaglądał jej w oczy, grając namiętnie "Yesterday", że musiała się roześmiać. Wtedy ją wymanewrował spod tego okna i wpadła prosto na Adriana Lelujkę. Otoczona jego męskim ramieniem (wyglądał super w nowym garniturze!) musiała odtańczyć walca "Wiedeńska krew", który w wykonaniu Bohdana po prostu iskrzył. I dobrze! Cały czas wesela poświęciła odtąd Pyza na pogłębianie znajomości z Adrianem. Znakomicie! Kolega prymus Fryderyk Schoppe już dawno powinien był, zdaniem Laury, poświęcić się wyłącznie swym ukochanym naukom ścisłym, a nie rozpraszać się na Pyzę, kobietę z krwi i kości. Sama Laura porwała do tańca wymarzonego Wiktora Lelujkę, najstarszego z braci. Niestety, po krótkiej - jakże krótkiej! - chwili przerzucił się on na wycinanie hołubców z Ulką Kołodziej, tą agresywną kokietką. Laura musiała poprzestać na towarzystwie najmłodszego Lelujki. Ale bawiła się i tak wspaniale: Lucek nie wypuszczał jej z ramion ani na chwilę, a w dodatku gadał rzeczy tak zabawne, że oboje pękali ze śmiechu. Dopiero około północy zgłodniał i oznajmił, że teraz będzie jeść, więc Laura, zgrzana i zziajana, postanowiła wyjść sobie trochę na świeże powietrze. Wygrzebała swój płaszczyk ze stosu okryć i wymknęła się na ganek - obszerny, zabudowany drewnianą kratką, po której pięły się gołe gałązki dzikiego wina. Za kratką stał w ciszy zamglony, mroczny park. Ktoś siedział na ganku - dwie osoby, niewidoczne niemal przy stole, na tle wyraźnego rysunku pnącza. Kłócili się! - rozpoznała przyciszony, pełen emocji głos babci i nadstawiła ucha. Babcia budziła w niej respekt i opór zarazem: opanowana, energiczna, ironiczna, była osobą intrygującą. Najbardziej w niej zaskakiwała ta pełna siły niezależność. Babi wyrażała swoje uczucia szorstko i wprost, a jednak czuło się, że nie okazuje ich wszystkich. Nie znosiła sentymentów i dramatyzowania - zupełnie przeciwnie niż Laura. Może to właśnie było w babci tak godne uwagi. Oczy Laury przywykły do ciemności. Teraz mogła dostrzec, że jest tu i dziadzio. Miał rękę w białym opatrunku, a płaszcz narzucony na ramiona. Co mu się stało? - I wtedy przed oczami rozsnuł mi się mrok. Straciłem przytomność! - wyjaśniał. - Mogłeś mi powiedzieć! - gniewała się Babi. - Że mdleję? Nie było cię przecież obok mnie. - Bo sobie poszedłeś mdleć do drugiego pokoju! Żeby trafić akurat na Monikę. - To ona trafiła na mnie, Milu. Jak już leżałem bez zmysłów. - Zmysłów!!! - Milu, nie pojmuję twojego wzburzenia. Co w tym złego, że Monika przyszła mi z pomocą. Powiedziałbym, że to bardzo szlachetnie z jej strony. - Bez wątpienia - warknęła Babi. - Mnie chodzi o to, żeś tak bezsensownie milczał! Złamać rękę i nic nie powiedzieć żonie! A potem sobie zemdleć przy innej kobiecie! I z nią jechać sobie do rentgena! To prawie jak zdrada! - Nie powiedziałem, bo nie chciałem robić zamieszania - tłumaczył się dziadek. - Sama mówiłaś, Milu, jak się boisz, że znów coś się stanie z okazji ślubu. No i stało się. Non nova, sed nove (Rzecz nie nowa, lecz podana w sposób nowy). Mam tę satysfakcję, że do czasu poradziłem sobie z bólem, choć nie przeczę, Milu, że cierpiałem okrutnie, zwłaszcza gdy Nutria całym swym ciężarem... - Tak, wiem, wiem... - powiedziała Babi niecierpliwie. - ...zwaliła się na moje ramię, połamane w kawałki. Było to tak bolesne, że przeszył mnie jakby piorun... - Ignacy, przestań być taki tragiczny, a raczej mnie pocałuj na zgodę. Laura zamarła w cieniu, bo oto ujrzała na własne oczy, jak jej dziadkowie wymieniają długi pocałunek. - Kocham cię, Milu. - No, kto by się spodziewał, doprawdy. Babcia nigdy nie traciła dystansu. W krótkim przebłysku kobiecej intuicji Laura zrozumiała, że to babcia właśnie kochała najmocniej. Jeżeli uczucie sięga aż do najgłębszych obszarów duszy, ma się ochotę jakoś je osłonić, ustawić przed nim tarczę. Dziadkowie znów się pocałowali. A Laura wycofała się na palcach i wślizgnęła z powrotem do ciepłej sieni. Pewnie, że to brzydko - podsłuchiwać. Ale nie żałowała ani przez chwilę, że to zrobiła. 1998 1. Dwa czerwcowe tygodnie spędził Ignacy z żoną w sanatorium. Ona leczyła reumatyzm, a on usiłował leczyć serce, które - wbrew jego obawom - nie było jednak aż tak bardzo zniszczone; lekarz wyraził się nawet z pewną dezynwolturą, że pompka Ignacego popracuje jeszcze ze trzydzieści lat bez remontu - ale wiadomo, jacy są ci dzisiejsi lekarze. A potem bardzo się dziwią, że pacjent pada na ulicy bez życia! Tak czy inaczej, czerwcowy wyjazd był udany, gdyż do sanatorium w Kołobrzegu przybyła na ten sam turnus Lonia, ich wspólna koleżanka z czasów studenckich. Właściwie, najpierw przyjaźniła się z Milą, która bardzo Loni pomogła w pierwszych trudnych chwilach na studiach, Lonia, dotąd nieciekawa, jeśli idzie o warunki zewnętrzne, z tą swoją twarzą kościstą i haczykowatym nosem, obecnie, jako dojrzała i kwitnąca szefowa prywatnej firmy komputerowej, bardzo zyskała na urodzie. Ignacy miałby może zastrzeżenia co do nowego koloru jej włosów (jaskraworudych, podczas gdy ich naturalny kolor był bliski szaremu) i długości perłowych paznokci, ale zasadniczo potrafił w tej władczej postaci odnaleźć dawną, zacukaną Lonię. Ponieważ po raz pierwszy została ona babcią, miała mnóstwo spraw do omówienia nie z nim, lecz z Milą. Obie przyjaciółki oddawały się treściwym, długotrwałym rozmowom zarówno w trakcie codziennych zabiegów, jak i podczas spacerów brzegiem morza. Korzystając z tej sprzyjającej okoliczności, Ignacy zasiadał z ciekawą książką w parku i naprawdę miło spędzał chwile odosobnienia, delektując się nowo przez siebie odkrytym sokiem gruszkowym w zgrabnych, poręcznych kartonikach oraz krówkami śmietankowymi. Popołudniami i wieczorami udawali się we troje na te obowiązkowe spacery zdrowotne po plaży. W razie niepogody grali w pokoju w anagramy mimiczne lub słuchali razem, z wielką przyjemnością, koncertów z radiowej Dwójki. Dość często w trakcie tych wspólnych wieczorów i spacerów pojawiał się, ku rozbawieniu Ignacego - który, będąc w wieku lat sześćdziesięciu trzech, bynajmniej nie uważał się za starca - temat upływu czasu. Lonia, z dość irytującym uporem, lubiła wspominać przy tym dawne dzieje, twierdząc, że to ona właśnie dokonała połączenia dwojga kochających się serc i że bez jej udziału małżeństwo Mili i Ignacego przenigdy nie doszłoby do skutku. Zarówno Ignacy, jak Mila cierpliwie milczeli, zachowując dla siebie swoje opinie w tej kwestii. Któregoś wszakże wieczoru pogawędki te przyniosły jakiś skutek pozytywny: Lonia, mianowicie, uprzytomniła im, że za niedługi czas, w końcu czerwca, minie okrągła, czterdziesta rocznica ich ślubu. Ignacy pomyślał sobie, że skoro tak, nieźle byłoby o tym nie zapomnieć; zawsze było wokół nich tyle gwaru, ruchu, ludzi, spraw i książek, że nie pamiętał ani o rocznicy ślubu, ani o żadnej innej ważnej dacie. - Czterdziesta? - powtórzyła Mila z zaskoczeniem. - No, no. Ładne rzeczy. Ignacy uśmiechnął się tylko i leżał nadal, wyciągnięty wygodnie w poprzek sanatoryjnej wersalki, nie zmieniając swej ulubionej pozy (ciało płasko ułożone na plecach, głowa wsparta o ścianę, nogi pod kątem prostym, czubki stóp rozsunięte, ręce skrzyżowane na piersi) i oddając się rozmyślaniom na miły temat: jak uczcić to czterdziestolecie. Początkowo skłaniał się ku pierwszemu pomysłowi: miał zamiar nabyć dla Mili bibliofilskie, interesująco ilustrowane wydanie "Eneidy" (w pięknym przekładzie Zygmunta Kubiaka i z jego piękną przedmową), które ukazało się w Oficynie Literackiej. Książka była oprawna w wysuwane pudełko i nadawała się znakomicie na okazały prezent. Lecz gdy po powrocie do Poznania Ignacy zdradził swój pomysł Gabrysi, córka wyśmiała pomysłodawcę. Powiedziała, że jej zdaniem mamie przydałby się laptop, bo ostatnio tyle pracuje, że patrzeć na to spokojnie nie można, zwłaszcza że jest wierna swej odwiecznej metodzie: gryzmoleniu ołówkiem w szkolnych zeszytach, zapisanych częściowo przez córki i wnuczęta, co wobec coraz większej ilości tych ostatnich robi się zajęciem stresującym. Zeszyty często mylą się albo giną i mama okropnie się denerwuje. Ostatnio pisała coś ważnego na jakiś termin, a Józinek przemalował to czerwoną plakatówką. Ignacy, wielce zainteresowany, natychmiast chciał wiedzieć, co to jest laptop, czy może rodzaj długopisu? Gabrysia prychnęła tylko i wyjaśniła, że chodzi o mały, płaski, walizkowy i przenośny komputer osobisty niedużej wagi, który można podłączyć w dowolnym miejscu domu lub nie podłączać go wcale, bo ma baterię. Przerażony Ignacy oświadczył z zakłopotaniem, że - o ile dobrze rozumie - na prezent taki z całą pewnością go nie stać, lecz Gabrysia znów prychnęła i kazała mu skonsultować się z Grzegorzem. Zięć wyraził entuzjazm dla pomysłu i zaoferował swoje usługi, jeśli idzie o wybór odpowiedniego modelu i kupno w miarę okazyjne. Tak więc w przeddzień rocznicy udali się obaj do wskazanego przez Grzesia punktu sprzedaży, a natrafiwszy na promocję przyjemnego modelu, kupili go natychmiast, oszczędzając na tym korzystnym zakupie (jak obliczył Grześ) całe tysiąc złotych. Nie była to kwota bagatelna dla Ignacego, toteż jego radość nie miała granic. Nec nos ambitio, nec amor nos tangu habendi (Nie kieruje nami ani pragnienie zaszczytów, ani posiadania - Owidiusz). Lecz nie dotyczy to książek. Od razu poszedł do księgarni "Kapitałka" i nabył "Eneidę" oraz kilka świetnych pozycji Ossolineum, które szczęśliwym trafem akurat weszły mu same pod rękę. Zadowolony, pogrążył się w lekturze i o mały włos byłby zapomniał o świętowaniu i wręczaniu darów - ale Gabrysia ofuknęła go w porę i wszystko się udało. Doprawdy, nie spodziewał się w najśmielszych marzeniach, że dar jego wywoła taki piorunujący efekt. Mila była po prostu uszczęśliwiona! Zabawne, że w przeciwieństwie do niego, zwolennika tradycji, Mila była otwarta na techniczne nowinki. W domu znajdował się już komputer Grzegorza, wiecznie oblężony. Na nim to Mila od czasu do czasu pisywała - zwykle przedpołudniami, gdy zostawała sama w domu. Ale takie okazje nie mogły stanowić normy; pracowała dużo, związała się z kilkoma wydawnictwami i wyrobiła sobie stałą klientelę. Bardzo ceniono jej fachowość - nic dziwnego, trudno o dobre korektorki, a jeszcze trudniej o korektorki znające się na filozofii, historii i ekonomii oraz biegle władające francuskim, rosyjskim i łaciną. Ignacy był dumny z żony. Bujny rozkwit wydawnictw prywatnych zapewnił jej stałe zatrudnienie i nie najgorsze dochody. Miała więc sporo zawodowej satysfakcji, a w dodatku wcale nie musiała opuszczać domu, żeby pracować. Mila, z właściwą sobie szybką orientacją, błyskawicznie opanowała wszelkie sposoby pracy z laptopem, na co Ignacy patrzył z niekłamanym podziwem. Była uszczęśliwiona prezentem i twierdziła, że oszczędza on jej mnóstwa czasu. W dodatku nie musiała ograniczać się do jednego stanowiska pracy, lecz mogła z laptopem usiąść wszędzie, nawet w łóżku, co dla jej kręgosłupa było po prostu zbawienne. Tak więc teraz spędzali długie godziny: on siedział przy swoim biurku i pisał lub czytał, a ona kładła się wygodnie na swoim tapczanie, opierała plecy o poduszki, podciągała nogi i trzymając na kolanach ową płaską walizeczkę z ukośnie ustawionym ekranem, pracowała bez ustanku. Przed południem z kolei siadywała z laptopem w kuchni i doglądając obiadu, zajmowała się ciekawszą robotą. Miło było patrzeć, jak wielką ta praca daje jej satysfakcję; ale to już jest właściwość niektórych tylko umysłów - cieszyć się pracą jako taką. Ignacy nie wyobrażał sobie, jak jego mogłoby tak uszczęśliwiać wykonywanie korekt cudzych tekstów. Mila nie rozstawała się ze swoim nowym narzędziem pracy i zabrała je nawet na wakacje. Tego roku pojechała na cały sierpień do Miłosławia, gdzie od pewnego czasu mieszkała Gizela. Staruszka chorowała i Mila postanowiła jej doglądać. Pobyt ten przedłużył się znacznie, gdyż nie chciała opuścić Gizeli, póki nie poprawi się stan jej zdrowia. Doprowadziwszy do tego, Mila wróciła do domowych obowiązków w połowie września, lecz była dziwnie strapiona. I, niestety, późną jesienią stało się najgorsze - otrzymała wiadomość z Miłosławia. Płacząc, pokazała list Ignacemu: Kochana Milu, moja kuzynka Gizela zmarła 16-go listopada, w domu. W ostatniej chwili jeszcze wspominała Ciebie. Pogrzeb odbędzie się w piątek 20-go na cmentarzu w Miłosławiu, w samo południe. Nabożeństwo żałobne w kościele o 11-tej. Irena Kalemba Ignacego także zasmuciła ta wiadomość. Lubił i szanował Gizelę, choć były w jego życiu okresy, kiedy się po prostu bał tej surowej osoby o krytycznym spojrzeniu, które tak wyraźnie mówiło, że nikt nie jest dość dobry dla Mili. A przecież łączyła też ich dwoje jakaś szczególna sympatia, tego był pewien, zwłaszcza - ostatnimi laty. Poza wszystkim, zawsze mu się zdawało, że Gizela lubi nawet tych, których nie lubi. Dla tych zaś, których kochała, miała szczególnie wiele surowości i wymagała od nich najwięcej. Pojechali na jej pogrzeb tylko we dwoje - Mila i on, bo reszta rodziny miała na ten dzień swoje zawodowe i szkolne plany. Poza tym, ostatnio Gizela mało bywała w Poznaniu, właściwie usunęła się z ich rodzinnego życia. Dzieci już jej prawie nie pamiętały. Ignacy pomyślał teraz, że usuwając się tak, Gizela dała kolejny dowód wielkiej delikatności uczuć. Autobus dowiózł ich pod sam kościół o ładnym gotyckim portalu - trafili prosto na mszę żałobną. Po pogrzebie, który odbył się na zabytkowym cmentarzyku, pełnym starych rzeźb i tablic z historycznymi nazwiskami, kuzynka Gizeli zaprosiła wszystkich na stypę. Zadziwiająco duża grupa ludzi, przybyłych na pogrzeb i szczerze opłakujących zmarłą, udała się do małego domku przy szkole, do niedawna będącego własnością Gizeli. Mila płakała przez cały czas. Ignacy jeszcze jej nie widział w stanie takiej żałości. Zwykle wielkie i głębokie wzruszenia powodowały, że Mila zamykała się w sobie, jakby się obawiała, że kiedy raz uchyli barierę chroniącą jej uczucia, nie będzie już umiała ich okiełznać. Coś takiego chyba właśnie się stało. Kiedy stypa dobiegła końca i goście się rozeszli, Mila, wciąż płacząc, pomogła zebrać naczynia i wyręczyła w ich zmywaniu kuzynkę Gizeli - staruszka miała niedowład ręki. Ignacy także pospieszył z pomocą, a kiedy wszystko już uporządkowali, zasiedli we troje przy stole nakrytym koronkową serwetą, w czystym, jasnym pokoju pełnym kwiatów doniczkowych, naprzeciwko pustego łóżka ze złożonym parawanem. Nad łóżkiem wisiało ślubne zdjęcie Ignacego i Mili, zrobione przez Stefanię, a naokoło - małe fotografie wszystkich ich dzieci i wnuków. - Gizela zostawiła coś dla ciebie - powiedziała kuzynka Irena i wręczyła Mili niedużą, zwykłą kopertę, z jej imieniem wypisanym na wierzchu. Potem wstała i przeszła do drugiego pokoju. Ignacy pocałował żonę w czoło i zostawił ją sam na sam z listem. Wyszedł do ogrodu, gdzie przez najbliższe pół godziny przechadzał się pośród równych rabatek pełnych zrudziałych astrów. Pod płotem kwitły jeszcze ostatnie kwiaty - wybujałe, o małych żółtych główkach. Z wysokich drzew, zamykających zachodnią stronę ogrodu, spływały całe chmury liści, zasypując grządki i ścieżki, piętrząc się na małej ławeczce, zrobionej z deski i dwu upiłowanych klocków brzozowych. Nie zebrane główki fioletowej i zielonej kapusty tworzyły kolorowy pas wzdłuż ogrodzenia. Na sękatej jabłoni czyjeś ręce zawiesiły domek lęgowy dla ptaków, zbity z kawałków desek. Żona zawołała Ignacego, stając w uchylonym oknie. Już nie płakała. Ścisnęło mu się serce na widok jej smutnej twarzy na tle białych firanek. Wszedł do domku i spotkał Milę na progu pokoju. Podała mu mały prostokącik: czarno-białą fotografię, odbitą na matowym papierze o brzegach wycinanych w staromodne ząbki. Było to nieudane, chyba niedoświetlone zdjęcie. Widniała na nim para młodych ludzi z noworodkiem. Dziecko leżało w ramionach matki - miłej blondynki, spoczywającej w łóżku. Rozpromieniony mężczyzna w okularach obejmował blondynkę oburącz i śmiał się do kogoś, kto trzymał aparat. Wnętrze pokoju wydało się Ignacemu znajome, podobnie jak kształt okna z zaokrąglonym górnym brzegiem i charakterystycznym lufcikiem. Było to mieszkanie na Polnej - odgadł. I już wszystko wiedział. Dotknął delikatnie palcem małej plamki pośród bieli poduszek. - To ty? - upewnił się. Mila skinęła głową. - Ojciec i matka? Podała mu bez słowa list Gizeli. Kochana Milu! To jest fotografia, którą zrobiłam 31 grudnia 1935 roku. Widzisz na niej siebie i swoich Rodziców - Zuzannę i Władysława Makowskich. Mój największy grzech to ten, że Ci jej nigdy nie dałam. To dlatego, że byłam zazdrosna. Mila! Nie płacz. Ludzie odchodzą, ale miłość pozostaje. Gizela Kalemba 1997 1. Cała pielgrzymka parafialna poszła na kawę i drugie śniadanie, ale bez Gizeli. Pożegnała ich, bo nie lubiła wędrować w gromadce jak kurczak za kwoką. Wyszła z dworca autobusowego, zaciągając na głowie czystą, białą chustkę płócienną. Bywała już na pielgrzymkach, więc wiedziała, jak trzeba się ubrać: tenisówki, przewiewna odzież, w torbie sweter i peleryna z cienkiej folii. I chustka. Chustka na głowie najważniejsza, osłania i od wiatru, i od piekącego słońca. Ciekawa była, jak się dziś uda z pogodą. Na razie było ciepło, wiał lekki wiaterek, a cały Poznań tonął w słońcu. Kiedy Gizela tak szła przez park, zauważyła, że jest to teraz całkiem ładne miasto. W miejscu, gdzie po wojnie straszyły ruiny, a przez wiele lat potem rozciągał się nikomu niepotrzebny, błotnisty placyk, teraz pobudowano nowoczesny, lśniący zielonkawym szkłem, gładki budynek, przytykający bokiem do Akademii Muzycznej. Na wprost furkotały biało-żółte flagi - cały plac Mickiewicza był wspaniale udekorowany. Papieski ołtarz stał pod pomnikiem Czerwca 1956. Gizela podeszła najbliżej, jak się dało, i popatrzała na piękne kwiaty, zdobiące podstawę ołtarza. Surfinie! Co za kolor! Ostatnio pokazało się sporo pięknych odmian, ale takiej jeszcze nie widziała. Postała jeszcze trochę i spojrzała w zamyśleniu na ołtarz. Nie do wiary. W pięćdziesiątym szóstym stała właśnie tu, gdzie teraz stoi, i krzyczała razem z innymi: "Chleba! Wolności!". Ten plac nosił wtedy imię Stalina. Kto by wtedy przypuszczał, jak to wszystko się skończy! Nie chciało jej się wprost wierzyć, że tego dnia dożyła. Służby porządkowe rozstawiały się na placu wokół ołtarza. Było po dwunastej, do przyjazdu Papieża mnóstwo czasu. A oni już dyżurowali - młodzi na ogół ludzie, poubierani w biało-żółte kapelusiki. - Babciu! Dalej nie wolno! - zatrzymał ją jeden z nich, młody brodacz. - O! Gdzieś tu jest pana babcia? - zapytała Gizela, udając, że się ogląda. - Mówiłem do pani - wyjaśnił. - Ach, do pani! A ja myślałam, że do babci - zgasiła go Gizela i poszła sobie, niosąc w jednej ręce plastykową reklamówkę, a w drugiej - lekki składany stołeczek z aluminiowych prętów i płótna. Brodacz patrzał za nią z obawą. Smarkacz jeden. Dopiero teraz ma respekt. "Babciu"! - co za obyczaje, ruskie chyba. "Babciu"! - do obcej osoby. Dawno tyle nie chodziła. Rozbolały ją plecy i kolana, więc postanowiła odpocząć. Pod wielkimi drzewami, u wylotu ulicy Dworcowej, siedziały już starsze kobiety, wyczekując na swoich stołeczkach i krzesełkach składanych. - Można? - grzecznie spytała Gizela, sadowiąc się obok dwu kobiet w chustkach. - Pewnie, kochana - odpowiedziała jedna z nich, a druga otarła sobie twarz. - Robi się gorąco - powiedziała. - Będzie jeszcze cieplej - podjęła konwersację Gizela. - Pani z daleka? - Z Miłosławia. - A my z Zielonej Góry. - I tak od rana tutaj? - Pewnie. Na sam plac się nie dostaniemy, nie mamy wejściówek. - Ja mam, ale tylko jedną - powiedziała Gizela. - A nam i tu dobrze. Będzie go widać, jak przyjedzie. A resztę się zobaczy na telebimie. Gizela posiedziała kwadrans, potem sięgnęła do torby, wyjęła butelkę z herbatą niesłodzoną, popiła, zjadła też sobie pomalutku drugie śniadanie: drożdżową bułeczkę własnej roboty. Słońce przygrzewało coraz mocniej, lekki wiaterek poruszał taśmami, które oddzielały chodniki od jezdni. Od dworca kolejowego, prostą ulicą pomiędzy rzędami akacji, wędrowały coraz gęstsze tłumy i grupowały się na moście Uniwersyteckim. Gizela przypomniała sobie, jak sama stała w takim tłumie, na tym właśnie moście, w taką samą pogodę, w tym dawno minionym Czerwcu. Te dwa dni czerwcowe - ówczesny i dzisiejszy - były tak zdumiewająco różne, że aż zastygła, gdy zdała sobie z tego sprawę. - Niech pani patrzy, harcerki. Ładne mają te kapelusiki. Gizela skinęła głową i postanowiła, że nie będzie już dłużej odpoczywać. Robiło się tłoczno. A będzie gorzej. Trochę jej żal było opuszczać cienisty azyl - ale przecież chciała jeszcze odwiedzić Milę i dzieciaki. Pożegnała kobiety i złożywszy stołeczek, ruszyła dalej, na Kaponierę. Ustawiano tu już pierwsze żelazne zapory, choć ruch tramwajowy jeszcze trwał. Gizela zeszła po schodach pod rondo Kopernika i wynurzyła się przed wielkim hotelem. Był pięknie udekorowany, podobnie jak budynek kina "Bałtyk" i stara drukarnia. Wszędzie biało-żółto i biało-czerwono. Poszła ulicą Roosevelta w prawo, wzdłuż gmachu hotelowego, i dotarła aż do mostu Teatralnego, mimochodem obserwując zmiany na trasie. Jak ona dawno nie była w Poznaniu! Wszystko się zmienia. Dom na Polnej zburzony, i nie ma już sklepiku koło szkoły: stary Rudzik umarł poprzedniej wiosny. Dobrze, że chociaż te stare kamienice w dolnej części Roosevelta stoją, jak stały. Niestety, nadal niszczeją, pogryzmolone, z połatanymi byle jak dachami. I tu też wszędzie pełno flag! Za szybami okien o różnorodnych kształtach - portrety i święte obrazy, kwiaty, lampki i świece. Balkon Borejków odznaczał się półkolistym rzędem papierowych chorągiewek, krzywo poutykanych w korytkach z podwiędłymi pelargoniami. No, tak. Gizela postała jeszcze chwilę przed domem, w którym przemieszkała z Kaziem prawie dwadzieścia szczęśliwych lat. Dziwne! Kamienica niby się nie zmieniła, a przecież wygląda inaczej. Po dłuższej chwili odkryła, że wiele okien wymieniono na nowe, świeciły teraz czystymi, białymi ramami. Ten sam, co zawsze, spokój panował we wnętrzu starej bramy. Gizela weszła po paru schodkach i zadzwoniła do swoich dawnych drzwi. I od razu wiedziała, że nikogo nie ma w domu. Przez te drzwi zwykle wszystko było słychać. Kiedy wracała z pracy, zawsze wiedziała, czy Kaziu już jest i czy majsterkuje, słuchając radia, czy ogląda telewizję. A tu - cisza. Westchnęła, rozczarowana. Nie ma w tym nic dziwnego - wytłumaczyła sobie. - Przecież na pewno wszyscy poszli na plac. A kto się chciał tam dostać, musiał wyjść wcześniej. Także przy trasie przejazdu Papieża ludzie już pozajmowali miejsca. Mogła dać Mili znać, że przyjedzie. Tylko że zdecydowała się właściwie w ostatniej chwili, kiedy proboszcz po mszy powiedział, że są jeszcze wolne wejściówki na poznańskie spotkanie młodzieży z Ojcem Świętym. Od razu się zgłosiła i wzięła bilet. Trzeba było chociaż dzisiaj rano zadzwonić do Mili! - a tak to się jeszcze nie zobaczą w tym zamieszaniu. Gizela znów poczuła zmęczenie, więc najspokojniej usiadła sobie na drewnianych schodach przed drzwiami Borejków. Zdjęła tenisówki, postawiła na nich bose stopy, popiła herbaty z butelki i odpoczęła chwilę. Potem zjadła miętowego cukierka. Dobrze było tak siedzieć - w chłodzie, ciszy i półmroku. Chyba cały wielki dom opustoszał, bo nikt nie chodził po schodach, nie dobiegały też żadne dźwięki - ani ludzkie głosy, ani płacz dzieci czy szczekanie psów albo dudnienie telewizora. Możliwe, że się zdrzemnęła przez parę minut - ostatnio często jej się to zdarzało. A dawniej, żeby nie wiem co, nie zasnęła w ciągu dnia - jakby się obawiała, że czegoś nie dopatrzy czy z czymś nie zdąży. Spojrzała na zegarek. No, trzeba iść. Wpół do trzeciej. Na pewno tam będzie straszny tłok. Jaka ta starość męcząca! Wszystko się robi o tyle wolniej! Spakowała butelkę do reklamówki, wzięła stołeczek i ruszyła, trzymając się poręczy, na wszelki wypadek. Całe życie była silna, szybka i zdrowa, więc i teraz cieszyła się dobrą formą, jak na swoje lata. Praca w ogródku, na świeżym powietrzu, sprawiła, że Gizela wciąż jeszcze poruszała się żwawo. Ale dziś miała za sobą podróż starym autobusem i sporo chodzenia. A przede wszystkim - była przejęta. Wspomnienia. Nerwy. Oczekiwanie. Trzeba na siebie uważać. Przede wszystkim - spokój, przykazała sobie. Otworzyła ciężkie drzwi i wyszła, jak z piwnicy, na ciepłą ulicę. Ale ruch! Całe tłumy ludzi wędrują jezdnią i chodnikami w stronę Kaponiery. Gizela poszła za nimi, a po drodze wstąpiła do eleganckiej kawiarni, gdzie przewidująco odwiedziła toaletę i obmyła twarz chłodną wodą. Na rogu Kaponiery ustawiono już wielki ekran, nazywany telebimem. Jeszcze nie działał. Potem pokażą na nim wszystko, co się będzie działo na placu Mickiewicza, odległym o długość mostu Uniwersyteckiego i spory odcinek ulicy Święty Marcin. Już tam było pełno ludzi, zawierucha śpiewów i okrzyków niosła się po wszystkich ulicach wokół, a pewnie i po całym mieście. Gizela odstała swoje w kolejce do bramki, gdzie sprawdzano wchodzących. Musiała oddać szklaną butelkę - czy naprawdę nie widzieli, że ma w niej tylko herbatę? - i nawet składany stołeczek. I wreszcie dowiedziała się, że wejściówka, jaką ma, pozwala jej na obecność tuż za bramką, a więc w sektorze oddalonym od ołtarza najbardziej, jak to w ogóle było możliwe. - Poproszę o moją butelkę i stołek - powiedziała surowo. - Tak samo dobrze będzie mi po tej stronie płotu. Rozczarowana powędrowała pod prąd, mijając tych szczęśliwców, którzy mieli zagwarantowane lepsze miejsca. No, trudno. Głośny, przeciągły grzmot okrzyków na placu dał się słyszeć aż na Kaponierze, gdzie w końcu zawędrowała i gdzie przysiadła na swoim stołeczku pośrodku spłachetka trawy, wśród innych zmęczonych ludzi, beznadziejnie daleko od ołtarza i od trasy przejazdu Papieża, i nawet - od tego całego telebimu. Zaczęły śpiewać chóry. Z placu dobiegała nieustanna wrzawa, wiwaty i oklaski, a wszystko pomnożone przez wielkie megafony, poustawiane wzdłuż ulicy. Mnóstwo młodzieży przyszło na spotkanie z Papieżem i - jak to młodzi - robili dużo krzyku. Gizeli chciało się spać w tym silnym słońcu, w ogromnym tłumie ludzi - tak ogromnym, że nie do ogarnięcia wyobraźnią. Żeby się nieco otrzeźwić, zaczęła śpiewać razem ze wszystkimi "Abba, ojcze" - ale niespodziewanie coś odwróciło jej uwagę: w ścisku przed sobą zobaczyła dziewczynę, blondynkę, jej rozwiane włosy połyskiwały w słońcu. Już chciała krzyknąć: - Mila! - ale zdała sobie sprawę, że to obca. Mila przecież dawno już nie jest dziewczyną, a włosy ma zupełnie siwe. To od słońca oczy bolą i w głowie się kręci, stąd ta pomyłka. Ale patrząc tak uważnie przed siebie, dostrzegła Gizela coś jeszcze. Tuż przed nią siedziała na swoim stołeczku gruba kobieta w białej bluzce i opiętej spódnicy. Machała co chwila chorągiewką i zupełnie nie patrzała na to, co się dzieje z jej torebką. Torebka ta - czarna, z dwiema rączkami - stała koło jej lewej nogi, ale trochę z tyłu, bo kobieta w zapale przesunęła się ze stołeczkiem. I właśnie w tym ścisku, w tym słońcu, do torebki owej dobierał się chłopiec lat może dwunastu-trzynastu. Trudno to było rozeznać, bo bardzo był mały i chudy, a pyszczek też miał ni to stary, ni to młody, w każdym razie mocno cyniczny. Zafascynowana, Gizela przestała wyśpiewywać i patrzała, jak on sobie bezczelnie poczyna. Najpierw upadł na kolana, potem przesunął się, klęcząc, w prawo, potrwał chwilę w pozie modlitewnej, po czym jeszcze się przybliżył i wciąż klęcząc, opuścił od niechcenia prawą rękę tak, że czubkami palców dotykał zamka torebki. Po dłuższej chwili, właśnie kiedy znad placu rozległ się ogłuszający, potężny krzyk olbrzymiego tłumu i wołanie przez megafony: - Helikoptery! Papież jest na poznańskim niebie! - palce chłopca sprawnie otworzyły zamek torebki i zanurzyły się w jej wnętrzu. Kobieta w białej bluzce poruszyła się i obejrzała. Smarkacz momentalnie złożył ręce, a ona wyjęła chusteczkę, zatrzasnęła zamek i postawiła torebkę obok swojej prawej stopy, poza zasięgiem chłopca. Gizela była ciekawa, co on zrobi dalej. Poklęczał jeszcze chwilę, po czym wstał lekko i odszedł dwa kroki w bok. Nogi miał chude i brudne, w podartych tenisówkach, a na kościstym grzbiecie burą koszulkę. Zrobił znów dwa kroki i wtopił się w grupkę stojących mężczyzn. Gizela wstała, wzięła swoją reklamówkę i stołeczek. Przesunęła się w ślad za chłopcem w lewo, ku hotelowi. Miała nadzieję, że skoro chłopak tak się wtapia w tłum, to i ona potrafi. Była ciekawa, co ten smarkacz jeszcze wymyśli. Błąkał się od niechcenia to koło jednej grupki ludzi, to koło drugiej, unikając jednak większego ścisku i wybierając luźniejsze skupiska na obrzeżach. Nikt absolutnie nie zwracał na niego uwagi. Dziesiątki tysięcy ludzi śpiewały - ten śpiew niósł się jak potężna fala ponad ulicami. Gizela słyszała, jak ktoś krzyczy do mikrofonu: - Jest wśród nas! Jest wśród nas! - a zarazem ujrzała, jak chłopiec znów przystępuje do akcji. Tym razem klęczał przy teczce jakiegoś staruszka w białym kapeluszu, siedzącego na brzegu kamiennej donicy z kwiatami. Gizela przesunęła się bliżej chłopca, stanęła tuż za jego plecami. - Nie rób tego - odezwała się półgłosem. Chyba nie słyszał, bo ani drgnął. Klęczał ze złożonymi rękami, patrząc w niebo. - Wszystko widziałam - powiedziała, wciąż cicho. Obejrzał się powoli, od niechcenia, udając, że ziewa i tylko z nudów rozgląda się tak po świecie. Ale oczka miał czujne, trzeźwe i kiedy dojrzał, kto do niego mówi, odprężył się wyraźnie. O, bratku, ale się pomyliłeś. Gizela capnęła go za kark, a rękę wciąż jeszcze miała silną. - Chodź no ze mną - poleciła i popchnęła go przed sobą. Najpierw drgnął i zaczął się wyrywać, potem coś mu widocznie przyszło do głowy, bo szedł już posłusznie tam, gdzie go popychała, chociaż pewne sprężenie jego ramion wskazywało na to, że chłopiec ma plan ucieczki. Ale i Gizela była czujna, toteż kiedy, przepychając się przez zatłoczoną Kaponierę, dotarli w okolice schodów wiodących pod rondo, do przejścia podziemnego o kilku wylotach - zdwoiła uścisk i już się jej nie mógł wyszarpnąć. Wciąż był wokół nich wielki tłok, ale pod wiatą, przy wejściu do hotelu, znalazła wąski skrawek miejsca. Tu obróciła chłopca władczą dłonią ku sobie, zajrzała mu w oczy. Uciekł spojrzeniem. Ale zdążyła zobaczyć bezczelność i strach. - Teraz mi mów - przykazała. - Dlaczego kradniesz? - Bo jestem głodny - powiedział płaczliwie, wciąż unikając jej wzroku. - Hm, hm - mruknęła Gizela. - Idziemy! Chwyciła go mocno za ramię i pociągnęła za sobą ku wejściu hotelowemu. Chciał wiedzieć, dokąd go prowadzi, prosił, żeby nie na policję, ale Gizela nie raczyła mu udzielić odpowiedzi. Podeszli do wielkiej szklanej tafli, a ona się bezszelestnie rozsunęła. Natychmiast zbliżył się do nich portier. - Dokąd, babciu? Pomyślała, że chyba musi zdjąć tę chustkę z głowy. - Do restauracji, dziadku - odpaliła, a chłopak łypnął z uznaniem spode łba. - Ta restauracja nie na waszą kieszeń, kobieto. - Nie wam to oceniać, towarzyszu - warknęła Gizela. - Którędy? - W lewo - pokazał, zagniewany. Ruszyła z chłopcem długim, eleganckim korytarzem. Nie było tu słychać żadnych okrzyków ani braw, ani chóralnych śpiewów. Po korytarzu, wyścielonym grubym dywanem, cicho przemykały się wystrojone kobiety i przechodzili mężczyźni z teczkami i komórkowymi telefonami. W lśniących witrynach wystawiono wieczorowe suknie i skrzącą się biżuterię. W restauracji było czysto i chłodno, pustawo. Gizela posadziła chłopca pod wielką palmą, sama odłożyła na bok swoją reklamówkę oraz stołeczek i siadła tak, żeby smarkaczowi zastawić drogę odwrotu. Nadszedł kelner, zrobił głupią minę. Gizela tylko na niego spojrzała. Natychmiast z ukłonem wręczył jej kartę w grubej skórzanej oprawie. - Proszę podać obiad :- zadysponowała Gizela, której się nie chciało wyjmować okularów. - Pożywna zupa, kawał mięsa, kartofle i jarzyna. Na deser może być kompot. - A dla - hm - dziecka? - To będzie właśnie dla niego - wyjaśniła Gizela spokojnie. - Ja jestem na diecie. Mnie pan poda tylko szklankę mleka. Ukłonił się i poszedł. Za chwilę przyniósł zupę, postawił przed chłopakiem i znikł. - No? - spytała Gizela. - Czemu nie jesz? - bo chłopak siedział i zaglądał w talerz, nie dotykając łyżki. - Nie lubię jarzynowej - burknął. Gizela przez chwilę siedziała, patrząc na niego jak na dziwoląga. Chłopak poruszył się niespokojnie w krześle, wziął łyżkę i niechętnie zaczął jeść. Wcale nie wyglądał na wygłodzonego. Kelner przyleciał z mlekiem w dzbanuszku i filiżanką, więc Gizela spuściła z oka smarkacza, sięgnęła po reklamówkę, pogrzebała w niej i wydobyła paczkę biszkoptów. Jadła je powoli, maczając każdy w mleku. Chłopak przyglądał się jej z niechęcią. Zupy już nie było. - Jak masz na imię? - spytała, zanurzając kolejnego biszkopta w filiżance. - Kapnęło pani z brody - powiedział z satysfakcją. - Ale za to mam czyste paznokcie - odpaliła Gizela. Schował czarne łapy pod stół. - Matka co robi? - spytała. Wzruszył ramionami. - Pije - odparł obojętnie. - Aha. A ojciec? - Poszedł. - I nie powiedzieli ci, że nie wolno kraść? To go jakoś ruszyło: - Wszyscy kradną! - Wcale nie wszyscy. Ja nie kradnę, na przykład. - Pani nie musi. - Ty też nie musisz. Tylko chcesz. - Inaczej się nie da - powiedział, po raz pierwszy z jakimś ludzkim uczuciem na twarzy. Tym uczuciem był gniew. - Nie widzi pani, co się dzieje naokoło? Klęczą, śpiewają. Potem wrócą do domu i wszystko po staremu. Jedno wielkie kłamstwo. Zrobili wolność i co? Znowu jedni bogaci, a drudzy biedni. Sprawiedliwości nie ma i nie będzie - mówił bez namysłu. Gizeli wydało się, że on powtarza zasłyszane opinie dorosłych. Ale istniała też możliwość, że chłopak mówi od siebie. Kelner przyniósł drugie danie i kompot. - Jedz, bo się zmarnuje -przykazała chłopakowi Gizela, więc sięgnął posłusznie po nóż i widelec. Przez chwilę oboje jedli w milczeniu. - Masz rację - powiedziała wreszcie. - Znów jest niesprawiedliwie. Kiedy ja byłam młoda, też było. I później. Właściwie, jak tak teraz myślę, to przez całe moje życie było niesprawiedliwie. Jak chcieliśmy, żeby było sprawiedliwie, to do nas strzelali. No i co z tego. Nigdy nikomu nie ukradłam ani grosza. - Tak? Dlaczego? - spytał wyzywająco. - Wstyd by mi było. Zawsze umiałam na siebie zarobić. Pracowałam nawet, jak byłam w szkole. Mój ojciec też pił. I kradł. Nie chciałam się tak stoczyć. - Stoczyć? - Upaść tak nisko - wytłumaczyła, patrząc mu w oczy. - Człowiek ma swoją godność. Jak upadnie, to mu wstyd. Potem musi już stale pić, żeby zapomnieć. - Ja nie piję! - powiedział szybko. - Jeszcze by tego brakowało - zaśmiała się krótko Gizela i poklepała go po brudnej ręce. - Kompot! Zjadł posłusznie. - Coś ci powiem - Gizela długo wycierała usta serwetką, bo okruszek biszkopta przywarł jej do wargi. - Na tym świecie nigdy dobrze nie będzie. Z ludzi zawsze wyjdzie samolubstwo. Dopiero teraz to zrozumiałam, jak mam osiemdziesiąt lat. Świat się może najwyżej pogorszyć. Tylko że w tym wszystkim - my mamy być dobrzy. Uśmiechnął się z drwiną. Zupełnie go nie przekonała. Kelner kręcił się opodal z taką miną, jakby podejrzewał, że oni zaraz się wymkną, nie płacąc za jedzenie i zabierając ze sobą palmę. Gizela namierzyła go wzrokiem. Od razu przyleciał. - Ile płacę? - spytała, a on podał jej przygotowany już papierek, na którym nikłymi, bladymi literkami była wydrukowana długa lista. - Pan przeczyta wynik tego dodawania - poleciła. - Osiemdziesiąt siedem pięćdziesiąt. - Rozbój - stwierdziła Gizela. - Za te pieniądze wyżywiłabym całą rodzinę przez tydzień. Wydobyła z reklamówki portfel, podała mu setkę. Chłopak łakomie spoglądał na plik banknotów, ułożonych w przegródce, za zdjęciem Mili z dzieciakami, zrobionym jeszcze w latach osiemdziesiątych. Gizela odczekała, aż kelner wydłubie resztę z torebeczki przy pasku. Kiedy odszedł, powiedziała do chłopaka: - I co? Wyjdziesz stąd i znów będziesz robić to samo, nie? Wzruszył ramionami pogardliwie. - Szkoda. A tak ci dobrze z oczu patrzy - powiedziała Gizela oczywistą nieprawdę, ale nie było jej wstyd, gdyż kłamała w dobrej wierze. Wyjęła wszystko, co miała w portfelu, a z reszty, wydanej przez kelnera, zostawiła sobie trochę drobnych na toaletę. - Masz. Więcej nie mam przy sobie. Ale już dzisiaj nie kradnij. Papież przyjechał, to jest dobry człowiek. Chociaż dziś go nie oszukuj. Wcisnęła mu w rękę zwitek pieniędzy i dodała: - Jakbyś jeszcze potrzebował, to przyjedź do mnie, do Miłosławia, to jest koło Wrześni. Mój dom, taki z czerwonej cegły, okna białe, stoi za kościołem koło dawnej szkoły. Zapytasz o Gizelę, to każdy ci powie. Gizela Kalemba. Przyjedź i powiedz, że potrzebujesz pieniędzy, a ja ci zawsze dam. Lepiej już żebrać, niż kraść. Pewnie, że najlepiej by było, żebyś sam zarobił. No, ale nie każdy potrafi. Do tego trzeba jednak trochę charakteru. Zrobił się cały czerwony ze złości. Gizela patrzała, jak z tej złości rodzi się duma. Wstał. - Bez łaski - powiedział, rzucając zwitek na jej podołek. - Kup sobie śliniak... babciu. Pobiegł przez wielką salę do wyjścia i znikł jej z oczu. Gizela zaśmiała się krótko. Wyprostowała banknoty, jeden po drugim, i ułożyła je porządnie w portfelu. Zebrała wszystkie drobne, nie pomijając najmarniejszej monety. Rozbójnicy! - nie dostaną ani grosza napiwku. 2. Bardzo spóźniony, Ignacy wpadł tylko na krótko do domu, żeby zostawić książki - dziś akurat bardzo ciężkie - i teczki z papierami. Mieszkanie było puste, ciche i chłodne. Nie lubił, kiedy Mili nie było w domu - od razu wydawało się, że musiało zajść coś strasznego. Zdjął garnitur, umył się i przebrał w lekką koszulkę oraz płócienne spodnie. Zjadł trochę zimnych klusek z patelni i zaraz potem przeczytał kartkę od Mili: Odgrzej sobie kluski. Poszłam z dziećmi na trasy przejazdu - będziemy pod Marago. Reszta rodziny była już z pewnością na placu Mickiewicza, w swoich sektorach. Mila ofiarowała się zająć najmłodszymi wnuczkami - nie chcieli ich brać w największy ścisk. Ignacy włączył niechętnie telewizor i zobaczył transmisję z miejsca, oddalonego zaledwie o jedną przecznicę. Kiedy otworzył okno, usłyszał potężny śpiew, płynący z tamtej strony, a telewizor z irytującym opóźnieniem powtarzał to samo, dodając ckliwy lub patetyczny komentarz. Kamera pokazywała jakieś zupełnie niewiarygodne zjawisko: ogromny plac i wszystkie przyległe ulice, ze Świętym Marcinem włącznie, falowały i migotały bezkresnym morzem żółtych chustek. Tuż przed ołtarzem podskakiwał biały transparent, wymalowany czerwoną "solidarycą": MŁODZIEŻ 83. Ogłuszający, zbiorowy okrzyk entuzjazmu przenosił się po mieście i znajdował odbicie w telewizorze. Ignacy wyłączył to pudło. Postanowił, że wyjdzie i poszuka Mili. Chciał koniecznie zobaczyć wszystko na własne oczy, z nią. Owszem, był zmęczony po długotrwałej konferencji, ale szczerze nie znosił pośrednictwa telewizora. Ulice były bardzo zatłoczone, gwarne, i przed hotelem Merkury zrobił się taki ścisk, że Ignacy musiał co chwilę przepraszać. Nie zdawał sobie dotąd sprawy, jak olbrzymi tłum wypełnił cały obszar wokół placu, jezdnie, trawniki, chodniki i parkingi. Świeciło wspaniałe słońce, łopotały flagi, a z wielkich głośników na Kaponierze gruchnęło uroczyste "Alleluja" wykonywane przez wielki chór z orkiestrą. Ignacy szedł w tym odświętnym zamieszaniu i - jak zwykle w podobnych okazjach - czuł się wyalienowany, niepewny i podejrzany. Dotarł tak pod sam hotel Merkury i nagle, z największym zdumieniem, dostrzegł w tłumie Gizelę. W następnej chwili pomyślał, że chyba się pomylił. Gizela zawsze miała pewne pretensje do elegancji i jej ulubionym nakryciem głowy był kapelusz z jedwabną wstążką - welurowy zimą, słomkowy latem. Nie poznałby dawnej imponującej damy w tej zmalałej, szczupłej i żylastej staruszce: głowę miała obwiązaną wiejską chustką. Tylko charakterystyczny, władczy ruch tej głowy i błysk piwnych oczu o niebieskawych białkach upewnił go, że to Gizela. Właśnie wstawała wolno ze składanego stołeczka, kiedy Ignacy znalazł się przy niej. I ona go poznała, zatrzymała na nim przez chwilę nieruchome, znaczące spojrzenie. Spokojnie wysłuchała Ewangelii i dopiero wtedy zwróciła się ku niemu. Przywitał się bez słowa, podnosząc do ust jej śniadą, sękatą dłoń (zaraz ją cofnęła, prawie gniewnie, i przez chwilę Ignacy miał wrażenie, że Gizela powstrzymuje się przed wytarciem ręki w spódnicę). Ale oto Papież już zaczął mówić, jego zwielokrotniony głos niósł się ponad olbrzymim morzem głów, wypełniał ulice. Umilkli wszyscy, cały ten niezmierzony tłum, słuchając w bezruchu. Wiał lekki wiatr, furkotały głośno flagi i chorągiewki, ostro ćwierkały wróble, a w dali, poza obrębem zgromadzenia, przejechało pogotowie na sygnale. Słońce wciąż mocno paliło i Gizela mrużyła oczy, słuchając, jak stary człowiek mówi do młodzieży. Ignacy też się zasłuchał, stojąc ramię w ramię z młodymi żołnierzami. I jednocześnie zdawał sobie sprawę, jak bardzo symboliczne jest to wydarzenie, w którym uczestniczy, w czerwcu, w Poznaniu, właśnie na tych ulicach. Homilia, której słuchali, skierowana do młodzieży wypełniającej wszystkie place i ulice wokół, była skróconą lekcją historii powojennej. Te setki tysięcy młodych ludzi pojawiły się przecież na świecie zaledwie kilkanaście lat temu! Doświadczenie jego życia i życia Gizeli dla młodego tłumu było skomplikowaną przeszłością spoza granicy ich pamięci, nudnym często rozdziałem z podręcznika. Gizela popatrzała na Ignacego poważnie i znacząco, a on oddał jej takie samo spojrzenie. Na pewno myśleli w tej chwili o tym samym. O rannych w szpitalu Raszei. O czołgach na ulicy Krasińskiego, na Słowackiego, Kochanowskiego i Mickiewicza. A Papież myślał o tym razem z nimi, bo właśnie mówił o pomniku Czerwca - 56 i o tragicznych wydarzeniach, które były protestem przeciwko zniewalaniu serc i umysłów ludzkich. Starsi ludzie wokół płakali. Gizela zakryła twarz rękami, łokcie oparła na kolanach. Ignacy widział z góry tylko tę czystą, białą chustkę, starannie zawiązaną wokół głowy, i kawałek ogorzałego czoła. Pomyślał, że Gizela płacze, bo sam czuł w gardle kłębek wzruszenia. I gdy tak na nią spoglądał, ujrzał, że z tłumu za jej plecami wynurzył się jakiś brudny dzieciak i dotknął ramienia Gizeli. Podniosła głowę - ależ skąd! Nie płakała! - nie ona! Nic nie mówiąc, spojrzała na chłopca, oczy jej błysnęły szelmowsko. A ten brudas stał, kiwając się głupkowato na piętach, po czym powiedział: - Jaja z tym śliniakiem, nie? - trącił ją jeszcze raz w ramię, jak kumpla, prychnął drwiąco i znikł w tłumie. Ignacy, nic absolutnie nie rozumiejąc z tej sceny, przez chwilę jeszcze towarzyszył chłopcu wzrokiem, aż oryginalna postać wtopiła się w tłum gdzieś koło przejścia podziemnego. Wtedy znów spojrzał na Gizelę: śmiała się! Trzęsła się po prostu ze śmiechu! Jednocześnie łzy płynęły jej po pomarszczonych, brązowych policzkach. Ta twarda, surowa, kpiąca Gizela jednak płakała - bezgłośnie i niepowstrzymanie, śmiejąc się sama z siebie, ocierając policzki rękami, a nos - końcem chusty, płakała i przestać nie mogła! Kręciła głową nad tą swoją głupotą, próbowała się opanować i gryzła wargi, aż wreszcie się poddała, zakryła twarz rękami. Ignacy odwrócił wzrok. Mrugając gęsto, wyciągnął rękę, położył na jej ramieniu i mocno je uścisnął. Tak słuchali dalej, pochylając głowy. Gizela przestała wreszcie płakać. Zajrzała do reklamówki, wydobyła chusteczkę, wytarła starannie nos, oczy i całą twarz. Jeszcze raz, dziwiąc się samej sobie, pokręciła głową, a potem, nie patrząc, sięgnęła do dłoni Ignacego i poklepała ją parę razy - szybko i mocno - tak jak klepie się dobrego psa albo konia. 1993 1. Miłosław, 8 maja 1993 Kochana Milu, dziękuję bardzo za życzenia imieninowe. Doszły oczywiście w dzień po imieninach. Nic dziwnego, skoro je wysłałaś w przeddzień. Niby komuny już nie ma, a poczta i tak działa, jak chce. Bardzo się ucieszyłam wiadomościami o Was wszystkich. Patrycja sobie poradzi, zawsze mówiłam. Niepotrzebnie się o nią zamartwiałaś. Tyś też się kiedyś burzyła i buntowała, aż wreszcie znalazłaś swoją drogę. Z Twoich sukcesów jestem dumna. Napisałam o tym do Stefanii Majewskiej, niech też się cieszy. Ona zawsze wiedziała, że Ty wiele potrafisz. Pracuj dalej, masz dla kogo. Teraz co do sprawy, o której piszesz, związanej z Gabrysią. Namyślałam się w nocy, co Ci odpowiedzieć, bo czegoś takiego nigdy bym się nie spodziewała! Jest tak: Janusz sam zdecydował, że Gabrysię opuści. Opuszczał ją nawet dwa razy! A wreszcie zażądał rozwodu i założył rodzinę na nowo. Chyba już nie mógł wyraźniej pokazać, że jej nie chce! (Biedna Gabrysia). Więc o czym tu mówić? Niepotrzebnie masz skrupuły. Dobrze zrobiłaś i tego się trzymaj, nikomu ani słowa. Cud zupełny, że go spotkałaś na schodach! Aż mi się zimno robi, jak pomyślę, że mógłby wejść do domu, i to pijany w drobny mak! Po co Gabrysi taka udręka na nowo, tylko dlatego, że on jest po 10 latach przejazdem w Poznaniu i zachciało mu się po kielichu zobaczyć dawną rodzinę! Trzy razy pytasz, czy dobrze zrobiłaś. Dobrze! Właśnie tak trzeba było mu powiedzieć: żeby się więcej nie pokazywał, bo tylko cierpienie przynosi. Już się tym nie martw dłużej, starczy. Pytasz o moje zdrowie. Skończyłam 76 lat i aż mi dziwno, że tak dużo, a ja wciąż się czuję taka sama, jak byłam na Polnej. Niedawno badał mnie lekarz, zapisał coś na nerki, więc łykam. Czuję się dobrze, tylko nie mogę spać. Budzę się o czwartej rano i koniec. Leżę po ciemku, czekam, aż ptaki zaczną śpiewać i słoneczko wzejdzie. Wspominam sobie dawne lata i czasem się śmieję z różnych wspomnień, a czasem smutno mi się robi. Żal mi Kazia, że nie dożył ze mną tych dni, cieszyłby się pewnie, że doszliśmy do wolności, chociaż nie jest ona taka znowu różowa ani łatwa. Ludzie narzekają, mają biedę, a Kaziu też by pewnie narzekał na niejedno. Pytasz, co robię. Ja tu spokojnie żyję, czasem jeszcze ktoś przyjdzie z szyciem, ale rzadko. Siedzę w domu, czytam, kwiatki sadzę w ogródku, mam też fasolę własną, kapustę i kartofelki. Pomidory piękne udają mi się co roku, dostałam od Stefanii doskonałe nasiona. Dużo do siebie piszemy o naszych ogródkach, bo ona też ma swój kawałeczek ziemi, tylko że sama już mało na nim robi (skończyła 86 lat). Przysłała mi też nasiona amerykańskich kwiatków, wysiałam właśnie i teraz mam wiele radości, czekając, aż wyrosną i zakwitną tego lata. Stefania w każdym liście Ciebie wspomina, a już najbardziej, jak była u Was w 1990 roku. Tak się zdziwiła, że jesteście zawsze tacy sami (tylko Ignac coraz bardziej łysy - ale to już jest moje zdanie, nie Stefanii). Milu, to już parę lat mija, jak tu jestem, a Ty w każdym liście żałujesz, że wróciłam do Miłosławia. To nie dlatego, jak myślisz, że zrobiłam z Wami złą zamianę i że mi się na Winogradach nie podobało. Znowu sobie za coś robisz wyrzuty i znowu niepotrzebnie. Mnie się zamiany mieszkań udają, jak nikomu! Żebym była młodsza, tobym założyła biuro nieruchomości! (Żartuję). To młode małżeństwo, co mieszkało w domu mojej matki, w Miłosławiu nie miało perspektyw z powodu bezrobocia. Dlatego tak chętnie przystali na zamianę! Teraz widać, że to sama Opatrzność tak ułożyła. Kto by się opiekował moją starą kuzynką, a biedna jest po wylewie, z niedowładem. Nic by nie zrobiła koło siebie. Synową ma złą, tylko ja jej z rodziny pozostałam. Mieszkamy razem, mamy co jeść, zadbam o nią, popiorę, posprzątam. Siedzimy sobie w ogródku i gadamy o dawnych czasach. Od naszego dzieciństwa Miłosław się zmienił, ale nie za bardzo. Wciąż tu ulice tak samo wyglądają, te same domy i kościoły i stoi nasza stara szkoła, choć teraz w niej się mieści urząd. Szkołę przenieśli do pałacu, ładnie go odbudowali. A park jest jeszcze piękniejszy niż kiedyś. Pójdziemy tam, jak przyjedziesz. Dobrze mi tutaj i mam nawet rodzinę. Dziękuję Ci za zaproszenie na wakacje. Pewnie, że morze jest piękne i nawet chętnie bym je zobaczyła znowu, ale kto by dbał o mój ogródek? Sama widzisz, że tu jestem potrzebna. Zresztą i Wam się przyda trochę samotności, bez dzieciaków i tego domowego młyna. Jak się trochę podleczę, to do Was znów wpadnę, do Poznania, a Ty przyjeżdżaj także, z dziećmi i nawet z Ignacem, to przecież niedaleko. Pokój zawsze czeka. Nie żałuj, że się wyniosłam z Poznania - w końcu musiałaś się uwolnić od tej starej Gizeli, co tylko zrzędzi i nagania do porządków. Tak się stało, jak miało się stać. Kiedy mnie tam nie ma, to przynajmniej możesz być taką panią domu, jak sama chcesz. Teraz myślę, że zawsze za mocno na Ciebie wpływałam, ale to już mi wybacz, bo chciałam jak najlepiej. Pozdrawiam wszystkich - Gizela Kalemba 2. Nie wiadomo, czyj to chory mózg wymyślił wakacje; o, te męczące plany i przygotowania, załatwianie miejsca pobytu i środka lokomocji; to nieznośne pakowanie odzieży, w przewidywaniu wszelkich możliwych wariantów i typów pogody; trudne decyzje co do zestawu koniecznych na wakacjach lektur, targi z Milą co do ilości tychże i ustępowanie na hasło: "a kto to wszystko będzie dźwigał?", po to, by po uciążliwej podróży przekonać się na miejscu, że nie wzięło się tych tytułów, które były najbardziej potrzebne do pracy; a ta praca w ciasnym pokoiku pensjonatu lub domu wczasowego! - niemożność skupienia myśli z powodu wrzasków prostackiej dziatwy pod oknami lub wręcz za ścianą; przymusowe spacery po plaży celem zaopatrzenia tarczycy w jod czy coś w tym rodzaju; łamanie w kościach od wilgoci i zimna; zapalenie spojówek od słońca, piasku i soli; ostatecznie - niemożność czytania. O ileż piękniejsze byłoby życie, gdyby nikt Ignacego nie zmuszał do wyjazdów, pozostawiając go w spokoju przy jego własnym biurku, z idealną lampą do pracy ustawioną pod właściwym kątem i we właściwej odległości, z księgozbiorem pieczołowicie dobranym, dostępnym w każdej chwili na wyciągnięcie ręki! Niestety! Obyczaj corocznych wyjazdów w celu podreperowania zdrowia i regeneracji sił wprowadziła Mila jeszcze za czasów realnego socjalizmu (chodziło o jakieś czerwcowe ulgi w sanatoriach). Obyczaj przeciągnął się i na czasy raczkującego kapitalizmu, kiedy z kolei niewyzyskiwane przez ludność kwatery świeciły w czerwcu pustkami, dzięki czemu można je było wynająć za okazyjną cenę. Z biegiem lat Ignacy przestał już nawet protestować, wzdychał w milczeniu i przystępował we wskazanym mu terminie do pakowania walizki. Aequam memento rebus in arduis seraare mentem... (Pomnij zachować umysł niezachwiany pośród złych przygód. - Horacy - Ody). Zastanawiał się tylko, czy Mila w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, że on coraz bardziej nie lubi pobytów nad groźnym, huczącym morzem, a także błąkania się w ostrym wichrze po olbrzymich piaszczystych połaciach, na których z rzadka tylko spotkać można pojedynczych kuśtykających starców (ci zaś z reguły, po krótkiej pogawędce, okazują się rówieśnikami osób bynajmniej nie czujących się staro i nie zmuszonych do kuśtykania!). Damnosa quid non inminuit dies? (Czegóż niszczący czas nie wykoślawi? - Horacy - Ody). A tymczasem w dalekim Poznaniu dzieci i młodzież energetyzują aurę domu i pozwalają zapomnieć o upływie lat! Tym razem wybór nieubłaganej Mili padł na Łebę, gdzie Aniela Żeromska miała mieszkanko po ojcu-rybaku. Jeździła tam z mężem i dziećmi na każde wakacje, ale jakieś zagraniczne tournee zmieniło w tym roku jej plany. Złożyła więc Borejkom ofertę wakacyjną na czerwiec, ku nieskrywanej radości Mili i cichemu ubolewaniu Ignacego. Łeba okazała się niewielkim miasteczkiem rybackim, otoczonym lasami i wodami. Nowe czasy dotarły i tutaj: w sklepach pełno było już towarów, papieru toaletowego do woli, owoce cytrusowe leżały stosami na straganach, a jedyne kino wyświetlało, niestety, wyłącznie filmy amerykańskie trzeciej kategorii, ukazujące świat krwawej zbrodni i zboczeń lub też dzieje sympatycznych dziewcząt lekkich obyczajów, z reguły obdarzonych szczerozłotym sercem i imponującym charakterem. (Niekiedy oba te nurty występowały, zespolone, w jednym dziele). Co do plaż - były w Łebie szerokie i czyste, zaś ta, która rozciągała się na lewo od miasteczka, za portem rybackim, łączyła się ze słynnymi ruchomymi wydmami, obok których znajdowała się poniemiecka wyrzutnia pocisków V-1, czy też może V-2. Ledwie Ignacy usłyszał o tej turystycznej atrakcji, przeszły go ciarki: wiedział już, co będzie celem codziennych spacerów. Pogoda nie była podobna do tej złocistej i upajającej, jaką zostawili w stolicy Wielkopolski. Tu wiał wiatr zbijający z nóg, chłoszczący solą i piaskiem, i gnał potężne bałwany, które, rycząc, wyrzucały na brzeg opakowania po coca-coli oraz plastykowe butelki po smarach. Uboga roślinność nadmorska z najwyższym trudem trzymała się podłoża, podobnie zresztą jak Ignacy, wędrujący za rześką Milą po plaży tegoż popołudnia, którego do Łeby zjechali. Marzył jedynie o tym, by jak najprędzej znaleźć się w jakimś zamkniętym pomieszczeniu z dachem. Na szczęście mieszkanko Kłamczuchy było ciepłe i nawet dosyć przyjemne. Ku miłemu zaskoczeniu Ignacego zawierało kilka niezłych lamp do czytania oraz wygodny fotel z podgłówkiem, wyleżany najwyraźniej przez potężne ciało Bernarda. Ignacy miał wielką nadzieję, że przez całe dwa tygodnie, począwszy od dziś, ulewny deszcz będzie padać nieustannie. Nazajutrz wszystko wskazywało na to, że jego nadzieje się ziszczą: wicher przywiał ciężkie ołowiane chmury i przez większą część dnia zacinała lodowata mżawka. Mila położyła się do łóżka i to zapadała w głębokie zamyślenie, to znów gorączkowo pisała w zeszycie, a Ignacy po prostu uciął sobie słodką drzemkę; tonąc miękko w tym fotelu-leniwcu. Śniło mu się, że wędruje brzegiem szafirowego Morza Egejskiego, tocząc dysputę z Demostenesem, przy czym kamyczki w ustach miał on, Ignacy, nie zaś jego rozmówca. Kiedy się obudził, stwierdził, że boli go ząb trzonowy, a kto wie, czy nawet nie dwa zęby trzonowe. Mila, oderwawszy się od pisania, przyznała rację jego twierdzeniu, że zmiana klimatu wywołuje częstokroć różne dolegliwości i uczynnia procesy chorobowe, utajone w okresie spędzonym w normalnych warunkach klimatycznych. Pytanie, po co wobec tego zmieniać warunki klimatyczne, pozostawiła bez odpowiedzi. Od sąsiadki z parteru, pani Kasi, która przyrządzała im posiłki, Mila dostała nieco zaparzonej szałwii. Pozostałą część dnia Ignacy spędził więc na lekturze, przerywanej co kwadrans dla przepłukania jamy ustnej zbawczym naparem. Tak dotrwał do późnych godzin wieczornych, kiedy to wykąpał się w malutkiej, różowej łazience i czyszcząc zęby, potrącił nieuważnie szczoteczką któryś z owych trzonowców. Nieludzki ból odebrał mu na chwilę świadomość, kiedy zaś wróciła, Ignacy udał się niezwłocznie do Mili, już wykąpanej i smacznie śpiącej, obudził ją, przeprosił i zapytał, czy nie ma jakiegoś mocnego środka przeciwbólowego. Na szczęście miała Apap, więc zjadł obie kapsułki. Usnął, przytulając do policzka małą poduszeczkę, kiedy zaś obudził się po dwunastu godzinach, ząb go nie bolał. Przez małe, kwadratowe okienko zaglądało niebo w kolorze szafiru, a słońce położyło na jego chudym przedramieniu szeroki, złoty prążek. Mila, ożywiona i pełna energii, już ubrana (w białe spodnie i błękitną bluzę oraz sandały), niecierpliwie oczekiwała momentu wyjścia, to przeglądając świeżo kupioną gazetę, to poprawiając włosy przed lustrem. Powiedziała, że powinien teraz zjeść śniadanie, potem zaś udać się wraz z nią na sąsiednią ulicę, gdzie - jak zauważyła, idąc dziś na poranny spacer - rezyduje stomatolog. Kiedy Ignacy odmówił stanowczo, nie zamierzał bowiem oddawać się w łapy nieznanego niedouczka, Mila zaśmiała się kpiąco, tak jakby z góry wiedziała, co on odpowie, i zaproponowała, żeby już wreszcie wyruszyli na plażę. Ignacy usiłował jeszcze się targować, lecz czując, że nie ma ratunku, ubrał się i zszedł na dół, gdzie w miłej kuchence podano im smaczne śniadanie. Ledwie wyszli na ulicę, która przypominała dziś wąski kanion, wypełniony chłodnym przewiewem, natknęli się na wysokiego, lśniącego złotem pierścieni i łańcuszków, bruneta o bujnej czuprynie, z lekka tylko przetykanej siwizną. Rzucał on przed siebie krótką grubą gałązkę, oczekując, że zaaportuje mu ją nieduży, ale za to brzydki pies koloru żółtego. Ignacy, który zasadniczo nie przepadał za psami, już byłby ich obu wyminął z niesmakiem, gdyby nie Mila. Otóż Mila zatrzymała się nagle, jak wryta, wciągnęła głęboko powietrze i powiedziała: - Zbysław! - a głos jej brzmiał tak, jakby się rzeczywiście ucieszyła. Teraz i Ignacy rozpoznał Zbysława, który studiując o jednym z Milą czasie w Wyższej Szkole Ekonomicznej, przez pewien okres usiłował rywalizować z Ignacym o jej przychylność, lecz rychło odpadł, ze względu - jak Ignacy się po cichu domyślał - na swój niezbyt wysoki iloraz inteligencji. - Mila! - zakrzyknął teraz ów typek głębokim barytonem, podbiegając lekko ku nim i całą swą mięsistą twarzą wyrażając radosne zaskoczenie. Ku oburzeniu Ignacego, oboje spontanicznie padli sobie w ramiona, przy czym Zbysław posunął się nawet do tego, że pocałował Milę w policzek (cofnęła się, na szczęście, dość szybko). Następnie wymienił krótki uścisk dłoni z Ignacym, znów zwrócił się do Mili i odtąd nie spuszczał z niej wzroku, a gładkie banały spływały mu z doświadczonych ust tak lekko, jakby nic innego nie robił całe życie, tylko komplementował czyjeś żony. - Wyglądasz wspaniale! - mówił na przykład. - Nic się nie zmieniłaś przez te wszystkie lata! Ta figurka! A te oczy - lazurowe jak zawsze! Mila śmiała się, zadowolona, tłumacząc się gęsto z faktu, że jej włosy posiwiały i że ma takie zaniedbane ręce. Zbysław gorąco zaprzeczał. Ignacy stał w milczeniu, niby obok - a przecież odległy, odtrącony i nikomu niepotrzebny. Oczywiście, poszli z nimi obaj, Zbysław i pies. Kiedy znaleźli się nad brzegiem morza, które dziś było błękitne i spokojne, zdobne w regularne koronki ze srebrzystej piany, zaczęli się zachowywać zgoła głupio, to znaczy - pies uciekał, a Zbysław go gonił lub vice versa. Mila towarzyszyła tej idiotycznej zabawie wybuchami perlistego śmiechu, a wreszcie sama zaczęła biegać z jakimś patykiem, podskakiwać jak dziewczynka i przemawiać do żółtego psa w takim duchu, jakby był on szczególnie nieinteligentnym niemowlęciem (do własnych niemowląt nigdy nie zwracała się tym tonem). Ignacy odczuł głębokie zniechęcenie i pogrążywszy się w wyniosłym milczeniu, powędrował równomiernym, godnym krokiem przed siebie, trzymając się linii prostej, wskutek czego dość znacznie się wysforował naprzód, sam pod bezkresnym nieboskłonem, podczas gdy tamci ganiali w kółko przy wtórze śmiechów, pisków i ujadania. Są typy pośród mężczyzn, które w podobny sposób traktują zarówno kobiety, jak psy, a jedne i drugie odpłacają im niezrozumiałym uwielbieniem - sformułował spostrzeżenie Ignacy, oddalając się coraz bardziej. Dopędzili go w końcu i - zarumienieni, zdyszani - szli już razem z nim, jednakże rozmowa toczyła się nadal tylko pomiędzy Milą a Zbysławem; Ignacy wciąż wyniośle milczał. Wspominanie kolegów i profesorów dość szybko im się sprzykrzyło i Mila zaczęła indagować Zbysława - zdaniem Ignacego najzupełniej niepotrzebnie i nadmiernie optymistycznie - na temat jego zainteresowań artystycznych i upodobań intelektualnych. Czy Zbysław nadal pasjonuje się teatrem i czy zna współczesnych dramaturgów polskich - brzmiało na przykład jej pytanie, na które Ignacy aż nadto dobrze znał odpowiedź. Zbysław odrzekł naturalnie, że prowadzenie przedsiębiorstwa produkującego wózki widłowe na rynek wewnętrzny oraz na eksport pochłania go bez reszty i takie istoty, jak polscy dramaturdzy współcześni, mogłyby dla niego równie dobrze nie istnieć. Mila, odrobinę tylko zawiedziona, postąpiła w konwersacji o krok dalej i z owym typowym dla kobiet, ledwie zamaskowanym zainteresowaniem, zadała pytanie, nurtujące ją zapewne nie na żarty: czy mianowicie Zbysław się ożenił. - Nie, nie ożeniłem się - odparł on, skłaniając głowę w zadumie. - Nie spotkałem kobiety, którą mógłbym pokochać, odkąd... - tu urwał i rzucił jej bolesne spojrzenie, a Ignacy poczuł, że fala gorącego oburzenia uderza mu do głowy na widok tej banalnej metody, ośmieszonej w tylu już stworzonych przez ludzkość farsach i wodewilach oraz komedyjkach bulwarowych. Po kilku godzinach tej udręki spacer dobiegł końca. Zbysław zarządził powrót na obiad i niebawem znaleźli się znów pośród pustych domów wczasowych i bielonych domków rybackich, które na parterze z reguły miały jakiś sklepik czy jadłodajnię. Zbysław zatrzymał się w hoteliku położonym niedaleko plaży i równie niedaleko od ich kwatery przy ulicy Kościuszki. Obiady jadał w restauracji i nie chciał słyszeć o tym, że oni mają już zamówiony obiad u pani Kasi. Upierał się dość długo, że postawi im fantastyczną ucztę z kawiorem i szampanem dla uczczenia tego cudownego spotkania po latach. Na szczęście Mila opamiętała się, widząc, jak bardzo Ignacy niechętny jest temu zaproszeniu, i stanowczo odmówiła, wywołując burzliwe wymówki ze strony Zbysława (ha! - ten nigdy nie umiał przegrywać z godnością!). W milczeniu wracał Ignacy z żoną przez pustą ulicę Kościuszki. Żadne z nich nie kwapiło się do rozmowy. Ignacy był w najwyższym stopniu poirytowany. Mila zaś została pochłonięta przez wspomnienia. Szła, uśmiechając się lekko i pogwizdując jakąś figlarną melodyjkę, w której Ignacy dopiero po pewnym czasie niechętnych usiłowań rozpoznał przebój lat pięćdziesiątych "Serduszko puka w rytmie cza-cza". Jeśli dobrze pamiętał, po raz ostatni utwór ten obił mu się o uszy w feralne Juwenalia, kiedy to omal nie pokłócili się z Milą na zawsze. Poczuł, jak jego własne, biedne serce wali mu o żebra w rytmie marsza pogrzebowego. Na dobitkę ulicą Kościuszki przeciągnął właśnie mocny wiatr i spowodował, że ból w trzonowcu znowu się ocknął. - Nie, nic takiego, po prostu boli mnie ząb - odpowiedział Mili spokojnie na jej pytanie, czy coś mu dolega, bo ma taką minę. Wchodzili właśnie w progi domku, wypełnionego aromatem zupy ogórkowej oraz smażonego dorsza. Ignacy był okrutnie głodny, jednak gorąca zupa spowodowała natychmiastowe nasilenie się dolegliwości; ząb po prostu oszalał. Pulsował i rwał tak, że płomienna wibracja dochodziła Ignacemu do czubka czaszki. Odsunął talerz, poprosił o szklankę wody i zażył Apap, a następnie, po namyśle, poprawił drugą kapsułką tegoż leku. Udał się na pięterko i padł na łóżko, przykrywając policzek rogiem kołdry. Mila w sposób ostentacyjnie nieczuły zjadła obiad, przyszła na górę, pokręciła się po pokoju, wzniecając cykl różnorodnych odgłosów, a widząc, że środków przeciwbólowych już nie ma, oznajmiła, że przejdzie się do apteki i kupi przy okazji zapas szałwii. Ignacy mruknął coś poprzez fale bólu, atakującego i ciało, i duszę, po czym poddał się narastającemu z wolna odrętwieniu i zasnął. Kiedy się obudził, za oknem zapadał zmierzch, w pokoju pociemniało, ząb już nie bolał. Przez uchylone okno dochodził rytmiczny, daleki huk morza, a Mili nie było. Ignacy znów poczuł ból, tym razem w sercu. Więc aż tyle czasu zajęło jej zejście do apteki? Zapewne - ze Zbysławem?... Złamany, usiadł na łóżku, opuścił stopy na dywanik i oburącz chwycił się za głowę. Tak siedział, ogarniany coraz większą rozpaczą. W tym czasie przebiegły mu przez pamięć - jakby to była jego ostatnia godzina! - wszystkie przeżyte z Milą lata, wszystkie radości i wszystkie smutki, kłótnie i pojednania, wszystkie zimowe poranki, kiedy siadali razem do kakao i grzanek z serem, i wszystkie letnie wieczory, kiedy tulili się do siebie przy księżycu, szczęśliwe dni, kiedy rodziły się ich dzieci, i okropna noc, kiedy umarła jego matka. Śluby ich córek. Chrzciny ich wnucząt. Mila, budząca się pośród nocy z płaczem i okrzykiem: "Mamo!" - i jej wdzięczność, kiedy ogarniał ją ramieniem i szeptał: "Cicho, cicho". Mila, wstająca nad ranem, by mu przynieść lekarstwo. Mila, która zawsze była z nim - wytrwała i silna, niezłomnie oddana, apodyktyczna i ironiczna, pełna dobroci i wdzięku, bystra, dowcipna i swobodna, mądra i naiwna zarazem, i nieopisanie, nieopisanie bliska. Ignacy załamał się na krótko, kryjąc twarz w dłoniach. Po jakimś czasie wziął się w garść i postanowił być jak skała. Mila zapewne powróci - a wtedy powinna ujrzeć jego niewzruszone oblicze. Będzie bowiem walczył o nią do upadłego, choćby nawet miał się uciec do rzeczy tak mu obrzydliwej, jak rękoczyny. Zebrał się w sobie, gdyż poczuł głód. Zupę ogórkową można zjeść i na zimno. A on powinien być silny, bo czeka go długa batalia. Wstał z łóżka i ruszył po omacku na poszukiwanie jakiejś lampy, gdy wtem dostrzegł cienką kreseczkę światła pod jakimiś drzwiami. Otworzył te drzwi i ujrzał Milę. Ubrana w spodnie i bluzę, rozczochrana, siedziała w pustej wannie. Pod plecami miała dwie poduszki, na nosie - okulary, a na podciągniętych kolanach - gruby zeszyt szkolny. Pisała w nim tak gorliwie, że nawet nie zauważyła jego przyjścia. Więc Ignacy tylko stał w oszołomieniu, wpatrując się w tę drogą mu głowę, spowitą w obłoczek siwiejących włosów, aż Mila poczuła jego wzrok i podniosła nieprzytomne spojrzenie. - Hm? - mruknęła, patrząc na niego znad okularów. - I co? Już nie boli? A ponieważ on stał bez słowa, nie mogąc sobie poradzić z nawałnicą targających nim wielorakich uczuć, machnęła ręką i pisała dalej, jakby się obawiała, że ucieknie jej jakaś myśl. Ignacy nadal stał nieruchomo, mrugając tylko oczami, gdyż światło w łazience było bardzo jasne. - Ależ... - zdołał wreszcie wykrztusić - Milu... co ty tu robisz? Znów spojrzała na niego z roztargnieniem. - Nie chciałam ci przeszkadzać. Spałeś tak smacznie... a w wannie można przynajmniej wyciągnąć nogi. Już chciała wracać do pisania, gdy uprzytomniła sobie stan, w jakim się znajdował. - Co się dzieje? - spytała niespokojnie. - Milu - rzekł Ignacy z trudem. - Czy ty tu byłaś przez cały ten czas? - Nie - odparła, patrząc znad okularów. - Przedtem pisałam, siedząc na sedesie. Ale dość szybko rozbolał mnie kręgosłup. - Nie wychodziłaś? - A, nie - pani Kasia dała mi i szałwię, i Apap. Ma apteczkę. - A idiota? - Idiota? - Zbysław. - Co z nim? - spytała nierozumiejąco. - Nie byłaś ze Zbysławem? - Ignacy oparł się ramieniem o futrynę drzwi, bo od nagle doznanej ulgi ugięły się pod nim kolana. Żona zdjęła z nosa okulary i włożyła je do kieszonki bluzy. - Obawiam się - powiedziała - że sama stąd nie wyjdę. Musisz mi podać rękę. Ignacy, jak automat, uczynił to, co mu kazano. Mila wsparła się na nim i wstała. Umieściła ostrożnie zeszyt na krawędzi wanny, a następnie położyła Ignacemu ręce na uszach i utrzymując jego głowę w tym twardym uchwycie, nakazała surowo: - Patrz mi w oczy. Czy się mylę, przypuszczając, że miałeś właśnie paroksyzm zazdrości? - Nie mylisz się - przyznał Ignacy, nolens volens (Chcąc nie chcąc). - Bardzo cierpiałem, Milu. Nie przypuszczałem, że kocham cię aż tak. - Aż jak? - spytała kpiąco. Ignacy, zamiast odpowiedzi, zamknął jej usta pocałunkiem. Miał wielką nadzieję, że zrobił to w odpowiednim dla danej chwili stylu: jak amerykański amant filmowy. 1977 1. Od dłuższego już czasu Gizela namawiała Kazia na wizytę u kardiologa - nie podobało jej się, że mąż zbyt szybko ustaje, kiedy ma iść po schodach na górę, i że jego oddech bywa krótki i świszczący. Kaziu twierdził stanowczo, że lekarze dzisiaj umieją tylko brać pieniądze, a zresztą w szpitalach i tak nie ma miejsca, trzeba na wolne łóżko czekać miesiącami, więc czy Gizela chce płacić bez końca? Kiedy naciskała, już naprawdę niespokojna, żartował, że wobec tego pójdzie do znachora, a potem śmiał się, że złego diabli nie biorą. Takim gadaniem doprowadził Gizelę do żałości, bo pomyślała sobie: jaki to on zły, nigdy na nią nawet nie krzyknął, nigdy nie powiedział ostrzejszego słowa, zawsze wierny, gotów do pomocy, tyle że z latami coraz smutniejszy. Ale w tym już mu pomóc nie umiała. Nawet ona, taka twarda sztuka, czuła, że i ją załamuje ten ogólny kryzys, to powszechne kłamstwo i rozpadanie się wszystkiego wokół. Ilekroć jednak doganiała ją rozpacz albo chwytał strach, starała się myśleć o córkach Mili, które po prostu kwitły, i zaraz jej się robiło ciepło na sercu. Łaska Boska, naprawdę! Wszystkie cztery dorodne, zdrowe, ładne (no, może z wyjątkiem Idusi, ale i ona kiedyś wypięknieje, jak to często bywa z takimi chudymi brzydactwami). Szkoda, że dwie z nich były rude jak ojciec. Na szczęście, żadna nie była ciamajdą (no, może z wyjątkiem Natalii, ale to pewnie tylko dziewczęca nieśmiałość). Największa pociecha z Gabrysi. Co to za odpowiedzialna, rozsądna dziewczynka. Mila nie była taka w jej wieku - czasem miała takie szusy, że trzeba ją było karcić. Teraz - aż śmiesznie popatrzeć! - to ona strofuje Gabrysię, która, tak jak niegdyś matka, bez pozwolenia wyrywa się do Warszawy, do teatru! Mila sama nie wie, że stosuje metody wychowawcze Gizeli, a tak się wtedy przeciwko nim burzyła! Jednego tylko Mila nie umiała przeprowadzić: żeby dzieci pilnowały porządku w domu. Ale poza tym dziewczynki były naprawdę udane: wesołe, mądre i dobre. Gizela widywała je raczej rzadko i raczej wtedy, kiedy Mila przyprowadziła którąś do niej, na Roosevelta; sama już nie bardzo lubiła jeździć do nich na Winogrady. Ciasno tam było, goście nie mieli gdzie usiąść, bałagan panował taki, że tylko za miotłę się brać, ale trudno by nawet kogoś ganić za ten nieład albo mu się dziwić, skoro dziewczynki latami miały jedną szafę do spółki, a sypiały na rozkładanych łóżkach turystycznych, których często nie chciało im się sprzątać na dzień. Ale przede wszystkim odstraszał Gizelę Ignac - coraz bardziej łysy, przemądrzały, roztargniony i wyniosły, coraz bardziej zakopany w swoich książkach i papierach (ciągle zdobywał jakieś stopnie naukowe albo na odmianę pisał ważne podręczniki) - i, niestety, coraz bardziej, zdaniem Gizeli, irytujący. Parę razy miała już na końcu języka jakąś ostrzejszą uwagę, ale zaraz się powściągała, tłumacząc sobie, że to w końcu nie jego wina, że jest ciamajdą z urodzenia, a jego świętej pamięci mamusia dokonała nie lada sztuki: wychowała dwóch synów kompletnie pozbawionych poczucia realizmu i jakichkolwiek umiejętności praktycznych. Żeby Ignac był chociaż bardziej dbały o swoje dzieci i żonę! Ale nie, jemu było w gruncie rzeczy wszystko jedno, co one jedzą i na czym śpią, nie mówiąc już o tym, co wciągają na grzbiet. Liczyły się tylko książki! Ładnie by wyglądał, gdyby nie praca Mili i nie jej, Gizeli, pomoc. Zresztą, sama mamusia też nie należała do praktycznych; kto to widział, umrzeć sobie w takich czasach, nie zadbawszy przedtem o przekazanie mieszkania! Było z przydziału kwaterunkowego, więc przepadło, skoro żaden z synów nie był tam już zameldowany. A mogliby przecież pokombinować z zamianami i powiększyć przestrzeń życiową. Mila za to przychodziła na Roosevelta dosyć często, bo przynosiła do Gizeli gotowe już swetry dla spółdzielni "Świt". U nich, w tym małym dwupokojowym mieszkanku, nawet nie byłoby gdzie ich położyć, a Gizela miała sporo miejsca, chociaż nadal wynajmowała ten pokoik studentom. Co stare budownictwo, to stare budownictwo. Kiedyś umiano stawiać domy dobre dla ludzi! Gizeli się zdawało, że Mila coraz bardziej potrzebuje tych wizyt na Roosevelta. Teraz, kiedy już odchowała dzieci (najmłodsza, Patrycja, miała pięć lat i świetnie się czuła pod opieką starszych sióstr) - Mila lubiła wpadać ot, tak, żeby chwilę posiedzieć i pogawędzić. Często nawet nie rozmawiały zbyt wiele. Mila cicho sadowiła się w kuchni, za swoim ulubionym stołem, tym samym, który został zabrany z oficynki, a który należał przecież jeszcze do Makowskich. Żartowała, że ma on w sobie czary - świetnie się przy nim siedzi i rozmawia, trudno od niego wstać. Tak, tak, dawniej umiano dobrze robić nawet stoły! Mila piła herbatę i chwaliła, że nikt inny tak jej nie umie zaparzyć - więc kiedyś doczekała się nawet, że Gizela zdradziła swój sekret: szczypta soli do imbryczka. I nie żałować listków. Mila opierała siwiejącą już głowę na szczupłęj ręce, bardzo zniszczonej tą ciągłą pracą (nie chciała słuchać rad, nie smarowała rąk kremem po umyciu!) - uśmiechała się i milczała, wodząc za Gizelą niebieskimi oczami. Bo Gizela, zamiast siedzieć bezczynnie, szyła coś albo prasowała; jeszcze w domu, za młodu, matka ją nauczyła, że tylko lenie i flejtuchy gadają i plotkują, siedząc z założonymi rękami. - Nawet nie wiem, jaki był twój rodzinny dom - powiedziała kiedyś Mila z zaskoczeniem, a Gizela zaśmiała się krótko, zdziwiona, bo sama jakoś często ostatnio myślała o tych latach, które na początku swojej życiowej drogi spędziła w Miłosławiu. Im była starsza, tym lepiej pamiętała swoją matkę, która zmarła tuż po trzydziestce, zostawiając Gizelę z ojcem. Kim była? Ano, chłopką, ale umiała i lubiła czytać, bo w Miłosławiu była bardzo dobra szkoła, jeszcze z tradycji oporu przeciwko Prusakom. W swoim czasie uczniowie tej szkoły (w tym - ciotka Gizeli) przyłączyli się do strajku dzieci wrzesińskich. - A ojciec? - spytała Mila. Ojciec po śmierci mamy się rozpił. Gizela wolała o tym nie mówić. Przepił wszystko - musiała jechać do miasta, szukać pracy. - Tak wiele ci zawdzięczam - powiedziała nagle Mila, kładąc dłoń na ręce Gizeli. Ale ona, zakłopotana, zaraz tę rękę cofnęła, bo i to wyniosła z domu: surowość, niechęć do okazywania uczuć, do czułostek i szczebiotania. Mila schowała rękę pod stół i nic więcej nie powiedziała. Gizeli najpierw było żal, potem pomyślała, że nie szkodzi. Po co gadać o tym, co wiadome. I bez słów wiedziały doskonale, co sobie wzajemnie zawdzięczają, chociaż Mila nigdy nie powiedziała do Gizeli "mamo". No, ale widocznie nie mogła. Pewnego znów dnia Gizela utyskiwała, że Mila tak dużo pracuje, a nic z tego nie ma, i że nauczycielka Majewska zawsze tak w nią wierzyła, twierdziła, że Mila jest stworzona do rzeczy niezwykłych, a tu proszę: swetry, bieda, bałagan i dzieci. Mila wysłuchała spokojnie, po czym powiedziała: - Nie narzekaj na Ignasia. - (A przecież Gizela ani słówkiem o nim nie wspomniała!). - Tobie się zdaje, że on mało pracuje, a to dlatego, że nie jest zmęczony ani zniechęcony. On po prostu kocha swoją pracę i tą pracą się bawi. Tak też przecież można. I ja sobie znajdę coś takiego, bo dzieci już mam duże. Teraz będę robić to, co lubię, i jeszcze mi za to zapłacą. A Ignaś nawet nie musi wiedzieć, że zarabiam. Widzisz, dla niego pieniądze w gruncie rzeczy nie mają znaczenia. I to właśnie w nim kocham. No, proszę, pomyślała Gizela, a więc i za brak odpowiedzialności można kochać! Ale nie powiedziała nic, tylko podeszła do kuchenki i zrobiła kawę, bo bała się, że Mila zbyt już dobrze umie czytać z jej twarzy. Czasem siadywał z nimi Kaziu, a Mila, która w końcu bardzo go polubiła, rozmawiała z nim chętnie. Kaziu zaczynał przy niej wspominać wojnę i swoje przeżycia z kampanii wrześniowej. Mila słuchała też cierpliwie, jak narzekał. Musiało go naprawdę dręczyć to wszystko, co wokół się działo, bo pod koniec życia właściwie mówił tylko o jednym: że Polska schodzi na psy, a ludzie marnieją. Gizela potem zrozumiała, że to go chyba zabiło - to ciągłe i wielkie zmartwienie. Umarł w sierpniu, na serce, i stało się to w szpitalu, do którego tak bardzo nie chciał pójść. Kiedy się w końcu zgodził, kiedy go Gizela zaciągnęła tam niemal siłą, położyli go na łóżku w korytarzu, bo na sali nie było dla niego miejsca. Gizela długo nie mogła sobie darować, że wróciła do domu na noc, zamiast siedzieć przy mężu. Może by go chociaż potrzymała za rękę. Dręczyło ją też uczucie, że czegoś nie dopatrzyła, nie dopilnowała - a mimo całej tej udręki nie mogła zapłakać, ani razu. Nawet na pogrzebie. Mila była bardzo pomocna i oddana. Przesiedziała z Gizelą kilka wieczorów, przed pogrzebem i po, tak jakby czuła, że właśnie wieczory będą najgorsze. Gizela tego, na przykład, nie wiedziała, w ogóle - była zaskoczona swoim bólem. Był tym większy, że nie umiała dać mu wyrazu: nie tylko zapłakać, ale i mówić o tym nie potrafiła. Za którymś razem Mila, chyba już nie wiedząc, jak ją ratować, przyprowadziła wszystkie dzieci, i rzeczywiście, to pomogło. Dziewczynki ożywiły ten dom, choć zachowywały się - przyznać trzeba - wyjątkowo grzecznie i cicho. Kiedy Gizela ujrzała je tak wszystkie razem, z Milą, przy stole Makowskich, śmiejące się w tym wielkim teraz i strasznie pustym mieszkaniu - wiedziała już, co ma zrobić. 2. W jaki sposób można pomieścić cztery żywiołowe dziewczynki, dwoje ich rodziców, potężną bibliotekę o tendencjach rozrostowych oraz kilka niezbędnych do życia mebli, na powierzchni czterdziestu metrów kwadratowych? Odpowiedź brzmi: w żaden sposób. Każdy będzie niedobry. Od dawna już dwupokojowe mieszkanko na Winogradach przestało pełnić swą pierwotną funkcję gniazdka, w którym każdemu jest wygodnie i miło. Kiedy przyszły na świat Natalia i Patrycja, Ignacy musiał przyznać, że sytuacja go przerasta. Przyznał to, co prawda, tylko przed sobą, in foro conscientiae (Przed sądem sumienia), żeby nie siać defetyzmu w szeregach. W chwili jednak, gdy Ignacego ogarnęło najgłębsze z dotychczasowych zwątpień, mąż Gizeli, dobry człowiek o złotych rękach, na jej prośbę przybył z odsieczą i w imponująco krótkim czasie zbudował z desek dwa podwójne łóżka piętrowe, które zajęły cały duży pokój. Gizela uszyła dziewczynkom zasłony w czterech różnych kolorach i dzięki temu siedziały, odizolowane jak małpki w klatkach, każda w swoim łóżku, czytając, odrabiając lekcje (Gabrysia), przeglądając się w lusterku (Ida), bawiąc się w nieskończoność lalkami (Patrycja) lub autkami (Natalia). Azylem Mili z konieczności stała się kuchnia. Siadywała tam z książką, po ułożeniu dziewczynek, do późnej nocy albo pisała w kolejnych zeszytach szkolnych (zapełnionych w połowie lub w jednej trzeciej i następnie beztrosko porzuconych przez którąś z córek). Zapytana kiedyś, co tam tak pisze, odparła, że porządkuje myśli. Ignacy, który pochlebiał sobie, że i tak znał każdą jej myśl, nie czuł potrzeby zaglądania do tych zeszytów. Doskonale zresztą rozumiał tę akurat potrzebę porządkowania. Sam, kiedy wrócił z pracy i siadł przy swoim biurku, zawalającym połowę małżeńskiej sypialni, z największą przyjemnością zapadał w odmęty lektury lub pisania. Kiedy zresztą Mila miałaby porządkować swoje myśli, jeśli nie w tym samym, co on, czasie? Późny wieczór ostatecznie spędzali razem, na jego lub jej tapczanie, czytając każde swoją książkę lub prowadząc niekończące się rozmowy, które oboje tak bardzo lubili. Przed południem, kiedy starsze dziewczynki były w szkole, Patrycja zaś we właściwym sobie nastroju niezmąconej pogody ducha zajmowała się wyklejankami lub dość monotonną zabawą w dom, Mila z bojowym zacięciem wyrabiała na maszynie dziewiarskiej (prezent od zacnej Gizeli) wspaniałe swetry i czapki dla spółdzielni "Świt" (Gizela miała tam znajomą kierowniczkę). Dzięki tej ofiarnej pracy dwie pseudopensje Ignacego - z Biblioteki i z Uniwersytetu - nie musiały stanowić jedynej podstawy bytu dla jego rodziny. Nawet bowiem dwie pensje - po ubiegłorocznych podwyżkach kosztów utrzymania, kiedy to cukier zdrożał o, bodajże, sto procent, zaś mięso jedynie o procent sześćdziesiąt dziewięć - nie pokrywały kosztów utrzymania. Pewnie dlatego, że były tak niskie. Po wydarzeniach w Radomiu i Ursusie młody kolega z Uniwersytetu, Staszek, pożyczył Ignacemu kilka nowych tytułów bezdebitowych, a ostatnio doszedł do nich jeszcze "Zapis", "Robotnik" i "Głos". Wspólne wieczory z Milą polegały obecnie na czytaniu stosów bibuły pożyczanej na krótko i przekazywanej następnie dalej. (Ignacy z rozbawieniem przytoczył żonie podsłyszaną w pracy konspiracyjną rozmowę. Koleżanka z działu katalogów mówiła do kogoś przez telefon służbowy: - Jak już zjesz te śliwki, co ci przyniosłam, to mi je zwróć najdalej w ciągu tygodnia! - Mila śmiała się z tego przez cały wieczór). Tak czy inaczej, literatury drugiego obiegu przybywało i nie było już gdzie jej chować, więc trzymali ją w piwnicy, tam gdzie był zapas papieru do powielacza (własność znajomej drukarenki), przechowywany pod starymi szmatami. Drugą skrytką były po prostu regały domowej biblioteki: pozycje wydane poza zasięgiem cenzury chowali za szeregami zwykłych książek. Mała Patrycja, obznajomiona z rytuałem, na widok dowolnego gościa biegła na tłustych nóżkach ku wiadomemu regałowi i wydobywała zza rzędu słowników charakterystyczne szarawe tomiki, drukowane na najtańszym papierze lub powielane na zielonkawych bibułkach przebitkowych - po czym, naśladując rodziców, gościnnie wręczała je nowo przybyłemu. Taka sytuacja nie była normalna. Dzieci powinny się znajdować w rozsądnym oddaleniu od gości. Mieszkanie zaś powinno się cechować jakimś minimum wolnej przestrzeni. Kiedy więc Gizela, która niestety nagle owdowiała, przedłożyła Mili pomysł zamiany mieszkań, cała rodzina przyjęła to z radością, ba! - wręcz z entuzjazmem. Gdyby nie poczciwa Gizela, nigdy w życiu nie udałoby się dokonać jakiejkolwiek zamiany; trzeba by dopłacać straszne pieniądze za ten większy metraż albo dokonywać innych nienawistnych Ignacemu kombinacji, lub też godzić się na szereg nieznośnych upokorzeń w urzędach. Tak więc nie wiedział, jak Gizeli dziękować, gdy powiedziano mu o tej wspaniałomyślnej propozycji. Zakłopotany, pocałował ją tylko w rękę, bąkając kilka niezręcznych zdań, co ona przyjęła ze zwykłym swym olimpijskim spokojem, podszytym jakąś wyczuwalną, głęboko utajoną rezerwą czy wręcz niechęcią wobec niego. Ignacy zawsze czuł się przy niej jakoś nie w porządku, choć doprawdy nic, poza drobnym epizodem sprzed lat, nie mogło stanowić pożywki dla takich jej uczuć. Dopełniwszy podziękowań, ukrył się więc natychmiast w swoim pokoju. Właściwie odtąd przez najbliższe miesiące miał ochotę nieustannie się ukrywać. Wdzięczna i wabiąca perspektywa zamieszkiwania w dużym nareszcie locum nie mogła przysłonić faktu, że droga ku celowi była długa, kręta i najeżona wszelakimi cierniami. Mila, uznając fakt, że ktoś musi w godzinach przedpołudniowych zdobywać środki do życia, sama ruszyła w żmudną wędrówkę po urzędach, by dokonać formalnie owej zamiany. Udało się to ostatecznie w końcu października, a i to tylko dlatego, że jakaś klientka Gizeli pracowała w sekretariacie Miejskiej Rady Narodowej i zechciała - jak to obie ujęły - sprawę popchnąć. Inaczej trzeba by na jej rozwiązanie czekać pół roku lub dłużej. Natychmiast po uzyskaniu właściwej pieczątki na właściwym papierku można było przystąpić do przeprowadzki i tu dopiero zaczęła się via doloris (Droga udręki). Gizela spakowała swój skromny dobytek dosłownie w dwie godziny, rzeczy zmarłego męża przekazała do kościoła dla biednych i zaproponowała, żeby meble pozostawić na miejscu. (Mila ucieszyła się zwłaszcza z wielkiego stołu o niezgrabnych nogach, który znajdował się w kuchni Gizeli). Jeśli chodzi o ich dobytek, sprawa przedstawiała się dużo gorzej. Na przykład rozbieranie łóżek piętrowych zajęło Ignacemu aż trzy dni i było zajęciem bardzo traumatycznym: ciężka deska boczna, spadając znienacka, złamała mu palec u lewej stopy. Pakowanie książek nie przysporzyło aż takiego trudu, gdyż Ignacy miał to zajęcie opanowane do perfekcji: zdejmował po prostu mniej więcej dziesięć tomów z określonej półki, wiązał na krzyż sznurkiem, jak paczkę, i opatrywał niedużą karteczką z nazwą działu. Robił to sam, żeby nie dopuścić do jakiejkolwiek pomyłki. Przy okazji wydobył zza pakowanych właśnie albumów o sztuce plik zwykłych szkolnych zeszytów, związanych wstążeczką w kolorze pąsowym. Mila - jak się okazało - chomikowała tam swoje zapiski! Obiecała, że mu je kiedyś pokaże, ale oczywiście w przeprowadzkowym chaosie rychło oboje zapomnieli o tej obietnicy. W początkach listopada, którejś zimnej soboty, Mila wydała rozkaz ewakuacji. Wszystko już było mniej więcej spakowane i można było poprosić kolegów z zakładu Gizeli, żeby poświęcili parę godzin i przybyli na pomoc wraz z zakładowym samochodem "Żuk". Za umiarkowaną opłatą przewieźli oni z Winograd na Roosevelta cały ubogi dobytek i jeszcze pomogli ustawić szafę. Mieszkanie wydało się Ignacemu brzydkie i obce. Dzwoniące echo wypełniało puste pokoje, a mała Nutria zaczęła nawet popłakiwać, dopytując się, czy tu straszy. Ignacy był w złym humorze. Ku swojemu zdziwieniu przekonał się tego popołudnia, jak bardzo był przywiązany do małego mieszkanka, pierwszego prawdziwego gniazda, jakie uwili sobie z Milą. Teraz chodził po nowym mieszkaniu i wybrzydzał - a to, że podłogi spróchniałe, a to, że piecyk w łazience rozmamłany i zaraz wybuchnie (nigdy nie wybuchł), a to, że tego mieszkania dawno nie odnawiano, a przecież i ich teraz nie stać na remont takiej ogromnej powierzchni, i że czuje się nabity w butelkę - co w ogóle nie było prawdą. Najokropniejsze było to, że pod koniec swej perory Ignacy zorientował się, poniewczasie, że Gizela, odprawiwszy kolegów, właśnie stanęła w progu mieszkania i bez najmniejszych wątpliwości słyszała większość jego uwag. Spojrzenie, jakie mu rzuciła, było przepełnione pogardą i Ignacy zgodził się w duchu, że słusznie. Niestety, znów nie potrafił znaleźć się wobec niej, jak należy, odwrócił się tylko, spłoszony, udając, że nic nie zaszło, i począł rozkładać książki na regałach, ustawionych w bocznym pokoju, oraz umieścił swoje biurko na idealnym, jak się później okazało, miejscu - we wnęce z trójdzielnym oknem. Gizela, sztywno wyprostowana, z ciemną, szeroką twarzą bez śladu emocji, majestatycznie wyraziła życzenie, żeby mieszkało się im tutaj tak samo dobrze, jak jej i Kaziowi, po czym pojechała tramwajem na Winogrady, by tam zabrać się za porządki. Jak gdyby nigdy nic. Lecz kiedy Ignacy na pożegnanie, już przy drzwiach, podziękował za wszystko i pocałował ją w rękę, ujrzał, że Gizela, odchodząc, bezwiednie wyciera tę dłoń w połę płaszcza. 1970 1. Zagłuszane radio buczało nieznośnie, ale Felicja postanowiła, że dosłucha do końca wiadomości z Wolnej Europy - dotarły do niej, przez trzaski i szumy, jakieś niepokojące urywki zdań. Zrozumiała tylko, że na Wybrzeżu coś się dzieje, są strajki przeciwko podwyżkom cen, dochodzi do starć. Akurat tyle usłyszała, kiedy zadzwonił telefon. Nie od razu odebrała, bo właśnie doprawiała zupę, ale on dzwonił i dzwonił, więc pobiegła do przedpokoju i wreszcie podniosła słuchawkę. - Proszę, słucham? - Ciociu... - powiedziała w słuchawce Gabrysia, jakimś nieswoim głosem. Felicji wydało się, że dziecko jest zapłakane, a w każdym razie - zmartwione. - Co tam znowu, nie daj Boże? - spytała niespokojnie. - Ciociu, a może byś tak przyszła do nas? Ale szybko. - A co się stało? - przelękła się Felicja. Mila była znowu w ciąży, siódmy miesiąc, i tym razem jakoś źle znosiła swój stan. Mdlała, słabła, a wszystko dlatego, że miała za mało hemoglobiny. Ta bidula kompletnie nie umie dbać o siebie. - Czy mama źle się czuje? - Tak, ciociu. A tatuś w Gdańsku. - W Gdańsku! - powtórzyła Felicja. No, to faktycznie. Trudno się dziwić. - Już lecę - rzuciła do słuchawki. Jakie to szczęście, że Mila miała wreszcie telefon. Odkąd Ignacy dostał pracę w Bibliotece Raczyńskich, miał za sobą instytucję, która mogła naciskać, gdzie trzeba, w sprawie jego łączności ze światem. Po paroletnim oczekiwaniu, kiedy już Mila z Ignacym całkiem utracili nadzieję na posiadanie kiedykolwiek telefonu, Telekomunikacja przysłała pismo, że wyraża zgodę. Józeczek nawet żartował, że chyba Ignaś po raz pierwszy w życiu dał łapówkę - a brat obraził się nie na żarty. Szybko napisała karteczkę do rodziny "Zupa, kluseczki, jestem u Mili". Joasia była jeszcze w szkole, Józeczek miał ją odebrać po pracy. Nawet dobrze się składało, że z powodu przepełnienia szkoły mała chodziła na drugą zmianę. Przynajmniej nie musiała wracać sama. Felicja umyła ręce, ubrała się i zeszła czym prędzej na szarą, ponurą ulicę Nad Wierzbakiem, gdzie przed sklepem spożywczym stała już olbrzymia kolejka (choć żadna oficjalna informacja nie padła). Ludzie zawsze wiedzą, kiedy coś zaczyna się dziać. W pracy też już wiedzieli: Felicja obserwowała od południa, że kobiety się wymykają do sklepów. Podjechała akurat dziewiątka - całe szczęście, bo na postoju nie było, jak zwykle, żadnej taksówki. W zatłoczonym wagonie tramwaju przygnębieni ludzie gadali po cichu, oglądając się na boki, i Felicja usłyszała za sobą urywek zdania: - ...parę tysięcy... na wiadukcie... zabici i ranni... - zrobiło się jej straszno. Jezus Maria - znowu! Na Pułaskiego wysiadła i rozejrzała się za taksówką. Beznadziejne. Żaden tramwaj na Winogrady nie jechał i oczywiście nie wiadomo było, kiedy się pojawi. Zdesperowana, pomachała ręką w kierunku trabanta, który wolno nadjeżdżał pustą ulicą od strony Roosevelta. Zatrzymał się. - Na Winogrady? - rzuciła w okienko, nie bawiąc się w uprzejmości. - Może być - odpowiedział flegmatycznie kierowca. Miał około trzydziestki, spracowane ręce i twarz tak zmartwioną, że Felicja od razu nabrała do niego zaufania. Wsiadła, ruszyli. On też już wiedział o Wybrzeżu. Walki trwają, i to nie wiadomo od kiedy, w każdym razie on usiłuje się dodzwonić do brata w Gdyni i daremnie, Trójmiasto odcięte. - Oni jak zwykle myślą, że wszystko da się ukryć - zakończył ponuro. Przygnębiona Felicja wysiadła na Winogradach pełna najgorszych obaw. Wbiegła na trzecie piętro, bez tchu, modląc się w duchu, żeby Mila przypadkiem nie zaczęła rodzić przed czasem. Ale kiedy wpadła do małego, zapchanego książkami mieszkania, prawie przewracając po drodze Gabrysię, uspokoiła się. Mila rzeczywiście była zielona na twarzy i leżała, potargana, na tapczanie, ale nic groźnego się nie działo. W kącie cicho trzeszczało radio, a lalki, piłki i zabawki Idy poniewierały się dosłownie wszędzie, podobnie jak pootwierane lubb pozakładane książki oraz rozliczne i różnorodne papierzyska i gazety. Mimo nieporządku było tu jednak czysto i przytulnie. Swoją drogą, czy Mila nie potrafi jakoś tego wszystkiego opanować? Dziewczynki są już duże - dziewięć i sześć lat - już by mogły pomagać mamie w sprzątaniu. Joasia na przykład ma swoją malutką miotełkę i szufelkę, i bardzo lubi zamiatać. Nigdy nie porozrzucałaby tak swoich rzeczy jak Ida. No, ale to już jest kwestia dyscypliny i wychowania. Jasnowłosa Gabrysia stanęła obok tapczanu i w milczeniu położyła rękę na głowie matki. Za to mała ruda Ida, narwana jak zwykle, produkowała się beztrosko przed Milą w jakimś egzotycznym tańcu, jakby biduli tylko tego w danej chwili było trzeba. - Przede wszystkim nie leż tak płasko! - zarządziła Felicja, zdejmując płaszcz i próbując go umieścić na przeładowanym wieszaku w przedpokoju. Natychmiast zleciały z niego dwie wełniane czapki i ortalionowa kurteczka dziecięca. - Podnieś się, a opuść tylko głowę, jak najniżej. Gabrysia, otwórz okno! Szeroko! - narzuciła na szczupłe ramiona Mili pled, podwójnie złożony. - A teraz nastaw wodę na kawę - poleciła małej. - Ciociu, ale my nie mamy żadnej kawy. - To na herbatę! - mogła była pomyśleć i zabrać z domu trochę neski. Mila oczywiście z góry dumnie rezygnuje ze wszystkiego, co jej się należy, na przykład z ustawowego prawa ciężarnej do kupowania bez kolejki. Skąd ma potem mieć takie rzeczy, jak kawa? Roztarła Mili lodowate ręce i poszła do kuchni, gdzie Gabrysia, czekając aż zagotuje się woda w czerwonym, obtłuczonym czajniku, usiłowała pospiesznie uprzątnąć naczynia, zupełnie jakby właśnie przybyła inspekcja sanitarna. Felicja zaparzyła mocnej herbaty Yunan, dodała mleka i cukru, zaniosła kubek szwagierce. Mila wypiła posłusznie, jej twarz zaczynała z wolna odzyskiwać naturalny koloryt, oddech wyrównał się i wzmocnił. - Słuchałaś Wolnej Europy! - karcącym tonem powiedziała Felicja, słysząc z kąta, z niskiego regału, charakterystyczne buczenie zagłuszarki i niewyraźne gadanie. - Po co ty się denerwujesz? - Ignaś gdzieś tam jest - wyjaśniła Mila słabo. - Pojechali na naradę. - A kiedy miał wrócić? - Dziś rano. - No, to jeszcze poczekaj z tymi nerwami - pocieszyła ją Felicja wbrew przekonaniu, ale za to ze sztucznym ożywieniem. - To tylko strajki. - Nie. To już wojna domowa - powiedziała Mila i znów pobladła. Felę aż ścisnęło w dołku. - Jaka tam wojna domowa. Nie myśl o tym. Myśl o dziecku. Jak się tak będziesz zamartwiać, urodzisz nerwuska. - Znów roztarła ręce Mili i uśmiechnęła się do niej krzepiąco. - No? Jak tam? - Już lepiej, Feluniu. - Poleż sobie. Jadłaś coś? Okazało się, że Mila zapomniała o jedzeniu i od rana nic nie miała w ustach. Cała ona! - No, jak tak można! - zrzędziła Felicja. Otuliła Milę kocami, jak dziecko. Zimne powietrze, pachnące dymem z osiedlowych kotłowni, wpadało przez okno wraz z dalekim wyciem karetki pogotowia i ochrypłym krakaniem wron, które zataczały wielkie kręgi ponad blokowiskiem. Felicja wzdrygnęła się i pomyślała: Kraczą jak na cmentarzu. Piękne oczy Mili błysnęły sponad krawędzi pledu. - Dziękuję, kochana - powiedziała z wdzięcznością. - Leż, leż - Fela poklepała ją po policzku. - I nic się nie denerwuj. Wszystko będzie dobrze. Mila uśmiechnęła się słabo. - To na tym polegają czarodziejskie zaklęcia - powiedziała. - Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. - A, pewnie. - Nie, Fela - zaszeptała Mila, oglądając się, czy dziewczynki jej nie słyszą. - Żyjemy w strasznych czasach. Na straszny świat rodzimy dzieci. Nie wszystko będzie dobrze, wiesz? Felicja już szła do kuchni, lecz te słowa, a zwłaszcza wyraz twarzy i ton Mili, zatrzymały ją na chwilę. - E, tam - powiedziała, instynktownie bagatelizując jej lęki. - To, co od ciebie zależy, będzie dobre - rzuciła. - Po prostu rób, co możesz - i już szła dalej. A Mila, zelektryzowana, aż podrzuciła głową. - Fela! - Co? - Ach, Feluniu! - No, co? - Ty masz rację! - powiedziała Mila, promieniejąc tym swoim ciepłym uśmiechem. - No, jasne - Felicja się zdziwiła tą momentalną odmianą nastroju. Co ona takiego powiedziała, u licha? - głowiąc się, poszła do kuchni, żeby usmażyć dla wszystkich naleśniki. Na lodówce była miseczka z jajkami, a mąki też się chyba trochę znajdzie w tym domu. Boże, Boże. Nakarmiła całą trójkę, posprzątała, co mogła, napędzając do pomocy obie dziewczynki. No, proszę - umiały pracować, kiedy się nimi pokierowało! Mila tymczasem usnęła, dobrze otulona, policzki jej się zaróżowiły. Felicja zamknęła okno, posadziła Idę przy stole z blokiem i kredkami, a Gabrysi kazała odrobić wszystkie lekcje na jutro. Usłuchały natychmiast, zasiadły do pracy; miło było popatrzeć na ich piegowate buzie o myślących oczach. Nie były tak ładne, jak Joasia, ale miały dużo wdzięku. Bardzo się też różniły między sobą: w Idusi czuło się temperament, w Gabrysi - powagę, ciepło i stabilność. Felicja uznała, że pod opieką tego spokojnego dziecka o jasnym uśmiechu można bezpiecznie zostawić i Milę, i Idę. Powiedziała, żeby dzwoniły w razie czego, i poszła do domu, ucałowana przez Gabrysię. Tramwaj, jaki złapała, dowiózł ją na Roosevelta. Skoro tak, Felicja postanowiła zawiadomić Gizelę. Weszła szybko do tej wielkiej, odrapanej kamienicy, zdobnej w pretensjonalne i dawno już niemodne sztukaterie, zadzwoniła do dużych żółtych drzwi. Trochę potrwało, zanim otworzyła jej sama Gizela - wysoka, mocna, opasana czyściutkim fartuchem. Na jej odzieniu nie było ani jednej fałdki. (Felicji zawsze się zdawało, że wokół Gizeli unosi się zapach krochmalu i żelazka). Jak zwykle była też starannie uczesana: siwiejące ciemne włosy, rozdzielone równiutkim przedziałkiem, zwinęła w ciasny kok. W piwnych oczach błysnął niepokój. - Czy Mila?... Felicja spiesznie powiedziała, że nie, nic strasznego - i pomyślała zarazem, że gizela z wiekiem robi się majestatyczna jak królowa. Budzi respekt, ale i najgłębsze zaufanie. Miałoby się ochotę złożyć głowę na jej piersi i wypłakać wszystkie smutki i lęki, lecz zarazem wiadomo, że ona by takiego zachowania stanowczo nie pochwalała. 2. Ktoś zadzwonił do drzwi właśnie wtedy, gdy gizela nalewała herbatę do filiżanki. Dokończyła, włożyła do herbaty plasterek drogocennej cytryny, ukroiła kawałek delikatnego placka biszkoptowego i zaniosła Kaziowi do łóżka. Miał anginę z wysoką gorączką - nie chciał jeść, ale mu kazała. Potem szybko poszła do korytarza i otworzyła drzwi. Fela Borejkowa! - podenerwowana i niespokojna. Na szczęście nie przynosiła żadnych złych wieści. Jak ta kobieta zdrowo wygląda! - cera rumiana, okrągłe policzki, pełna figura. A jak elegancko się ubiera! - żeby to Mila tak wyglądała. Felicja nie chciała wejść - no, to trudno się mówi! Spieszyła się do domu, tyle tylko powiedziała, że u Mili kłopot. Ignaś nie wrócił z Gdańska - czy Gizela słyszała coś nowego o wydarzeniach na Wybrzeżu? Mila strasznie się niepokoi i mdleje. Nie, nie słyszała. Od dwóch dni w ogóle nie słuchała radia, a miganie telewizora tak Kazia męczyło, że kazał go wyłączyć. Obiecała Felicji, że jeszcze dziś pojedzie na Winogrady. Obie zgodziły się, że Gizeli przydałby się telefon - cóż, kiedy absolutnie nie ma sposobu, żeby go zdobyć. Ale kiedy Felicja poszła, Gizela, zamykając za nią dwie pary drzwi, postanowiła nieodwołalnie, że ten telefon załatwi. Jeszcze nie wiedziała, jak - może któraś z klientek ma dojście? Wiedziała tylko, że w najbliższych miesiącach Mila powinna móc się z nią skontaktować w każdej chwili, a nie wołać na pomoc smarkatą Felicję! Nastawiła w kuchni radio. Trafiła na wiadomości z Warszawy, ale ani słówka nie było o Wybrzeżu. Mąż zawołał ją z dużego pokoju, kazał sobie opowiedzieć, co się dzieje, wreszcie poprosił, by mu przyniosła radio i podłączyła koło łóżka, bo on teraz chciałby posłuchać Zachodu, może czegoś się dowie. Biedaczysko! Lepiej by się wyspał porządnie, a nie denerwował. Dopilnowała, żeby mąż połknął lekarstwo, potem natarła mu plecy i piersi ostro pachnącą maścią. Dopiero wtedy pobiegła do tramwaju. Bardzo się niepokoiła o Milę. Było już dobrze po siódmej, Winogrady ciemne, całe osiedle miało wyłączone latarnie - pewno znowu jakiś mądrala wymyślił sposób na oszczędzanie. gizela po ciemku wymacała klamkę, weszła do bloku prosto w zapach zsypu na śmieci, dotarła na trzecie piętro, czując, jak serce jej wali ze strachu. Otworzył jej Ignac! Oczywiście - nic mu się nie stało, wrócił zdrowy i cały, a w ogóle to nie był wcale w Gdańsku, tylko w Olsztynie. Mili się coś pomyliło. Ach, ta Mila! - jeszcze w południe mdlała, a teraz, rozpromieniona, z gładko splecionym, złotym warkoczykiem, krzątała się po kuchni (o dziwo - wysprzątanej!). Była ubrana w ładną, luźną sukienkę niebieską, uszytą przez Gizelę. Szykowała Ignacowi kolację, jakby sam sobie nie mógł zrobić tego chleba z pasztetówką. Dziewczynki wisiały tacie na łokciach, piszczały, tuliły się, uszczęśliwione, że wrócił. Radio nadal trzeszczało w kącie i Ignac najwyraźniej znał już wiadomości, bo był poważny, zmartwiony. Poprosił grzecznie, żeby gizela zdjęła płaszcz, usiadła - ale odmówiła. Zawsze czuła wobec niego jakiś przymus czy niepewność, całkiem jakby to ona zawiniła przed dwoma laty, a nie on! Zagadała do dzieci, ale one wolały tulić się do ojca, nie bardzo uważały, co Gizela mówi. Poczuła się zupełnie niepotrzebna. Podziękowała, kiedy Mila zaprosiła ją na kolację. Postawiła tylko na ładnie nakrytym stole swój talerz z plackiem biszkoptowym, przykrytym lnianą ściereczką. - Dbaj o siebie - rzuciła szorstko do Mili, kiedy ta wyszła z kuchni, niosąc tacę z czajnikiem i kubkami. - Nie dźwigaj! Fela mówiła, że chodziłaś bez śniadania przez pół dnia, nie wolno tak w twoim stanie! No, proszę. Ledwie to powiedziała, Ignac już stanął obok Mili, objął ją ramieniem. Słuchał, nic nie mówił, ale po minie widać było, że chciałby zapytać, czemu to gizela się wtrąca. Poczuła się jak najprawdziwsza teściowa. Zmieniła temat - zagadała o Stefanii Majewskiej. Dostała od niej list - Stefania jest u rodziny, zaczepiła się gdzieś, pracuje, ale strasznie tęskni do Polski. Kazała pozdrowić Milę i powiedzieć, że zawsze ją pamięta. Ignac, oczywiście, nie mógł zmilczeć, zaraz coś bardzo mądrze zagadał, całkiem jakby gizela też znała łacinę, a Mila pokiwała głową i mruknęła: - Seneka! - co Gizelę, nie wiadomo dlaczego, bardzo zirytowało. Ignac spojrzał na zegarek i powiedział do nich obu: - Lepiej zobaczmy, czy coś wreszcie powiedzą w dzienniku. "Pewnie po to, żebyś teraz na odmianę stłukł mi talerz!" - pomyślała gizela. Podziękowała. Musi lecieć do chorego męża. No, bo rzeczywiście! Po co ona tu biegła, głowę zawracała, kiedy im samym najlepiej. A Kaziu bez opieki. Kazali go pozdrowić. Dobrze, dobrze, dziękuję bardzo. I dobranoc. Gizela zapięła płaszcz, wciągnęła rękawiczki i wyszła. Już na tej śmierdzącej klatce schodowej usłyszała przez zamknięte drzwi za sobą głośny, nachalny sygnał dziennika telewizyjnego. Aż ją zemdliło. Szła po schodach na dół, a triumfalne fanfary odzywały się zza każdych mijanych drzwi. 1968 1. Mogło być gorzej. i Mogła wyjść za pijaka. Ignac nie był taki beznadziejny, jak się Gizeli z początku wydawało. A od Mili biło szczęście i radość życia. Nawet inaczej się poruszała! Kto mógł przypuścić, że z tej milczącej, opornej dziewczynki wyrośnie taka dzielna kobieta? Rozpierała ją energia - poruszała się ciągle biegiem, istny dynamit! Ile ona zdążyła zrobić w ciągu dnia! Dziećmi zajmowała się tak, że aż miło było patrzeć - obie córeczki były zdrowe, bystre i mądre. Gabrysia czytała, zanim poszła do szkoły, a to rude półdiablę, Idusia, już w wieku lat czterech brało się do liter. Wszystko wiedziały, o wszystko pytały, a ile śmiechu było w tym domu! Gizela tęskniła za nimi w tej samej chwili, w której wychodziła z ich mieszkania. Czasy były smutne, ciężkie i beznadziejne, wokół bieda, niezadowolenie i strach - a u Ignaców, w tej ich wiecznej beztrosce, wśród wybuchów śmiechu, żartów i zabaw, kwitło jakieś całkiem inne życie. Gizelę ciągnęło do nich (chociaż jak zawsze denerwował ją bałagan, zwykły u Mili, i to, że człowiek nigdy nie wiedział, w którym momencie nadepnie na gumową kaczuszkę albo, co gorsza, wpadnie na rowerek). Gdyby się nie hamowała, pewnie by się jej pozbyć nie mogli. Widywali się więc najczęściej w soboty i niedziele, zresztą, w ciągu dnia z czasem było krucho. Mila, która odchowała Idusię do bezpiecznego wieku czterech lat, postanowiła pójść do pracy i gizela pomogła jej znaleźć posadę w biurze, w swoim Zakładzie imienia Komuny Paryskiej. Dzięki temu można było oddać Idusię do zakładowego przedszkola i matka mogła czasem zerknąć na nią w przerwie, a po fajrancie zabrać ją do domu już nakarmioną, wyspaną. Gabrysia chodziła do szkoły sama, a że była poważna, jak na swoje siedem lat, dostała klucz od mieszkania i wracała, gdy tylko lekcje się skończyły. Kiedy gizela przychodziła do Ignaców, od progu zawsze witały ją dziewczynki, śmiejąc się, wykrzykując, opowiadając, co się nowego wydarzyło, a Mila nadchodziła z kuchni, roześmiana. Tylko Ignac po przywitaniu się z nią rejterował do drugiego pokoju, niby to do swoich książek i papierów. Gizela nie miała żalu, rozumiejąc, że głowa rodziny musi sobie czasem podrzemać. Ale pewnego razu zdarzyło się coś, co na długo popsuło stosunki między Ignacem a Gizelą. Zaczęło się od tego, że na Gwiazdkę kupiła im telewizor - radziecki, z dużym ekranem. Zawsze im współczuła że nie mają telewizora i nie mogą oglądać tych wszystkich pięknych filmów i "Kabaretu Starszych Panów", i programów przyrodniczych. Powodziło się Gizeli ostatnio całkiem nieźle, bo zaczęły do niej przychodzić klientki z teatru i Opery z porządnymi zamówieniami na suknie wieczorowe i balowe. Gizela od paru już lat odkładała pieniądze na książeczkę, przeznaczając je na czarną godzinę w życiu Mili. Ale najwyraźniej, Bogu dzięki, ta godzina nie miała nastąpić. Zresztą, Kaziu powiedział, że to całe oszczędzanie nie ma sensu, bo przy takiej gospodarce pieniądz może tylko tracić na wartości, więc trzeba kupować rzeczy praktyczne i trwałe, nie żałować sobie, bo i tak to wszystko diabli wezmą, a poprawy żadne z nich dwojga już nie dożyje. Więc kupili Ignacom ten telewizor i zawieźli w samą Wigilię. Mieli wiele uciechy ze swojego prezentu, bo dziewczynki zaczęły piszczeć z radości i jak tylko Kaziu im zamontował antenę na dachu, pokochały Misia z okienka. Mila nie miała za wiele czasu, ale Ignac, choć początkowo protestował, że prezent za drogi i że do szczęścia wcale nie potrzeba telewizora, wciągnął się jednak w oglądanie dzienników i co wieczór zasiadał przed ekranem ze słowami: - No, zobaczymy, co tam znowu nakłamią. Gizelę to bawiło, bo dokładnie tak samo mówił co wieczór Kaziu. Ponieważ Mila była taka zapracowana, gizela pomagała jej, jak mogła. We wtorek, dziewiętnastego marca, zrobiła mnóstwo pierogów leniwych z cynamonem (mała Gabrysia wprost przepadała za nimi, a i Ignac potrafił ich zjeść dwadzieścia na raz). Zapakowała je ładnie w dużą salaterkę i pojechała na Winogrady. Było pochmurne popołudnie, pogoda nieprzyjemna, zwiastująca gwałtowną zmianę. Gizela pomyślała, że jest tak ciepło, jakby się zanosiło na burzę - ale przecież nie w marcu! U Ignaców zastała niespodziewanie Stefanię Majewską. Siedzieli wszyscy przed telewizorem. Stefania zmartwiona, z nosem na kwintę, skulona, jakby ją bolał brzuch, zwieszała siwą, gładko uczesaną głowę. W telewizorze było jakieś zebranie partyjnych, Gomułka, wściekły jak nie wiadomo co, awanturował się o przedstawienie teatralne. - Antyradzieckie prowokacje, wrogowie Polski Ludowej! - wykrzykiwał. Gizela pomyślała, że ten człowiek pracuje na wrzody żołądka. - Inspiratorzy zajść, syjoniści! - wywrzaskiwał, a sala dodawała mu gazu okrzykami. Nic nie mówiąc, Gizela odstawiła salaterkę z pierogami na stół i nawet nie zdejmując kapelusza oraz płaszcza, siadła, usiłując zrozumieć, co tu się właściwie dzieje. W powietrzu aż iskrzyło - Ignac gadał do siebie i machał rękami w kierunku ekranu. Stefania rzuciła jej krótkie, mroczne spojrzenie, a Gizela spytała: - Syjoniści? Jacy syjoniści? Kto to w ogóle jest? Stefania odpowiedziała gorzko, drwiąco: - A to ja na przykład, Gizelo, kto by się spodziewał. Tymczasem Ignac zerwał się na równe nogi - on, taki spokojny i flegmatyczny - i krzyknął: - Ty zdrajco! - kiedy Gomułka zaczął wygadywać na pisarza Jasienicę. Mila nie wiedziała już, kogo ma najpierw uspokajać - to gładziła męża po rękawie, to obejmowała ramieniem swoją dawną nauczycielkę i powtarzała: - Tylko się nie denerwuj - to do jednego, to do drugiego, albo: - Ignasiu, no wyłącz to, ja cię proszę. Ale Ignac, czerwony na twarzy, ani myślał posłuchać żony. Co chwila wyskakiwał z krzesła, jakby miał sprężynę w tyłku, a kiedy nareszcie towarzysz Wiesław, jak nazywali Gomułkę, wyjaśnił podniesionym głosem: - Walka ze syjonizmem nie ma nic wspólnego z antysemityzmem - Ignac porwał to, co miał pod ręką, i z całej siły rzucił prosto w twarz Gomułki, zajmującą teraz cały ekran. Rozległ się huk, brzęk i łoskot, z telewizora buchnął ogień, dzieci zaczęły krzyczeć z radości, a wtedy Gizela, nie panując nad sobą, zerwała się na równe nogi i wrzasnęła: - Ignac! Zwariowałeś? Co to za chamstwo!? - bo po prostu nerwy jej nie wytrzymały. Do czego to podobne, żeby rzucać w telewizor, kupiony za jej ciężko zarobione pieniądze, i to rzucać czym? - jej własną piękną salaterką pełną ulepionych własnymi rękami pierogów! A on, zamiast przeprosić, w rękę pocałować, wrzasnął na nią równie głośno, jak ona na niego, choć przecież z nich dwojga to Gizela mogła mieć prawdziwy powód do zdenerwowania i obrazy: - Cicho!!! Jaki Ignac! Jestem Ignacy, Ignacy! - a co to niby miało do rzeczy wobec dymiącego telewizora z rozbitym kineskopem, i jakim prawem wydzierał się na nią, która miała dla niego tyle życzliwości i już była bliska polubienia go. Nie, podobna niewdzięczność nie mieściła się po prostu w głowie! Wrzeszczał na nią, i to w obecności dzieci, Mili, a co najgorsze - Stefanii! Wszystkie te myśli przemknęły jej przez głowę w okamgnieniu i Gizela, czując, że łzy oburzenia i zawodu zaraz popłyną jej z oczu i będzie straszny wstyd, bo ona przecież nigdy nie płacze - porwała się z miejsca i wypadła z mieszkania, trzasnąwszy niechcący drzwiami. Nie zachodziła potem do nich przez miesiąc, tak bardzo była obrażona i tak bardzo jej było wstyd. Sama nie wiedziała, czy bardziej się wstydziła swojego wybuchu, czy zachowania Ignaca, który przed tą kulturalną Stefanią pokazał się z jak najgorszej strony. Owszem, spotykała Milę w pracy, nawet pogadały sobie o dzieciach, ale Gizela wcale nie miała ochoty widzieć jej męża. - Coś we mnie pękło - powiedziała Kaziowi, kiedy pytał o przyczynę jej obrazy. - Jak on się zachował! Kaziu poczciwie bronił Ignaca, mówił, że on też, jak Ignac, nie może już patrzeć na tego Gomułę po tym, jak oszukał cały naród, i że sam by nawet chętnie rzucił czymś w telewizor - ale Gizela nie chciała nawet słuchać, machała ręką i kończyła rozmowę. Przez ten miesiąc, kiedy nie zachodziła do Mili i Ignaca, w kraju działo się coś okropnego. Gizela, jak wszyscy zresztą, pogubiła się w tym, o co chodzi. Co dzień oglądali z Kaziem w telewizji strajki, rozruchy, milicję z pałkami. gizela starła się z sąsiadką zza ściany, panią Szczepańską, która tkwiła w bramie i gadała ze świętoszką Gadomską, że trzeba zaprowadzić porządek, bo ci syjoniści wszystkiemu winni. Gizela, która nigdy nie lubiła pogawędek na schodach ani też nie wdawała się w komitywę z żadnymi kumoszkami, przystanęła i powiedziała prosto z mostu: - Pani Szczepańska, lepiej by pani nie plotła głupstw, jak pani nic nie rozumie. - Już ja lepiej rozumiem od pani - wycedziła ta damulka, a Gizela na to: - O, nieprawda. Tyle lat pani tu żyje, a nie wie pani jednego: jak za kimś milicja z pałkami leci, to na pewno nie jest to żaden złodziej. Tu milicja bije tylko porządnych ludzi albo do nich strzela. Obie sąsiadki aż podskoczyły, obejrzały się, czy nikt nie słyszy, i czym prędzej się rozeszły. Na Wielkanoc trzeba było jednak spotkać się z Ignacami. Od lat teściowa Mili, Hanna Borejko, urządzała u siebie wileńską święconkę i w tym roku też tak miało być. Gizela przez cały Wielki Post zastanawiała się, co ma zrobić z tym fantem i jak tu się z Ignacem pogodzić dla dobra rodziny, choć nie miała wątpliwości, że żal do niego pozostanie w jej sercu na zawsze. Tymczasem w Wielki Czwartek głos zabrał Prymas (Gizela na własne uszy słyszała go w Wolnej Europie) i przestrzegał przed drogą nienawiści i odnowionego rasizmu. W kościele odczytano list Episkopatu, popierający wystąpienia studentów. Gizela uznała, że najwyższy czas iść do spowiedzi. Od czasu ślubu Mili i Ignaca miała sentyment do kościoła Dominikanów, który, pięknie wykończony, czyściutki i biały, znajdował się najbliżej jej miejsca zamieszkania. Nie było łatwo podejść do konfesjonału i wyznać zakonnikowi prawdę o swoim gniewie i zajadłości wobec Ignaca. Przepuściła parę osób w kolejce, aż wreszcie zebrała się w sobie. Czekało ją dziwne przeżycie: zakonnik, młody człowiek w okularach (tyle widziała przez kratki), usłyszawszy jej szczegółową opowieść, z trudem pohamował rozbawienie. Dopytywał się, jakie to były pierogi, aż wreszcie poradził, żeby przebaczyła zięciowi ten gwałtowny uczynek, gdyż jego motywy były w pełni zrozumiałe. Za pokutę zadał jej trzy "Alleluja" w dowolnym czasie. Gizela pokutę odprawiła, po czym w Wielką Sobotę wyruszyła na Winogrady z wizytą pojednawczą, pod pretekstem święconki. Co roku, odkąd Gabrysia zaczęła chodzić, wybierały się w Wielką Sobotę do kościoła z małym koszyczkiem, do którego Gizela wkładała specjalnie upieczoną malutką babeczkę, jajko ugotowane w łupinach cebuli, kawałek kiełbasy i kromkę chleba oraz sól. Koszyczek, wyłożony serwetką, zdobiły jeszcze bukszpanem, chorągiewką na patyczku, kupioną na Rynku Jeżyckim oraz cukrowym barankiem ze sklepu Rudzika. Wszystko tak samo, jak wtedy, gdy Mila była mała i nosiła swój koszyczek do Świętego Floriana, przy ulicy Kościelnej. Gizela wyprała i wyprasowała tę samą, co każdego roku, białą serwetkę z haftem richelieu, którą przechowywała u siebie, gdyż wiadomo było, że u Mili żadna serwetka się nie odnajdzie - i pojechała tramwajem na Winogrady, obmyślając sobie po drodze, co powie Ignacowi. Ale wszystko potoczyło się inaczej, niż zaplanowała, bo dziwnym trafem znów u Ignaców zastała Stefanię, która przyszła się pożegnać. Dyrektor Kalinowski zwolnił ją z pracy. Zwołał naradę - opowiadała Stefania - i powiedział, że koleżanka Majewska jest elementem niepożądanym w socjalistycznej szkole, gdyż pracuje pod syjonistyczną inspiracją. - To znaczy - wyjaśniła blada Stefania osłupiałej Gizeli - że nie ma tu dla mnie miejsca w ogóle. Nic mi już tym razem, Gizelo, nie pomożesz. Wyjeżdżam. - Dokąd? - krzyknęła Gizela, łamiąc ręce, a Stefania odpowiedziała gorzko, wznosząc na nią te swoje czarne oczy: - Na szczęście mam ciotkę w Paryżu. Tam się zatrzymam, a później - zobaczymy. Ignac, który dotychczas stał bez ruchu pod oknem, trzymając na rękach małą Idusię, odezwał się wtedy: - Proszę nie wyjeżdżać. Proszę mieć nadzieję - i głos mu się załamał, aż mała spojrzała na niego ze zdziwieniem i przytuliła piegowaty pyszczek do jego policzka. - Już po mojej nadziei, panie Ignacy - powiedziała mu na to Stefania z wyrazem twarzy tak dobrze znanym Gizeli z dawnych lat: dzielna mina, uśmiech, skrywający czarną rozpacz. - To już moja ostatnia ucieczka. Siedmioletnia Gabrysia, która niewiele z tego wszystkiego rozumiała, podeszła po cichu do Stefanii i bez słowa wzięła ją za rękę. A nauczycielka pochyliła się i pocałowała jasną główkę dziecka. 2. Następnym razem Gizela ujrzała Ignaca na dworcu. Było to w maju. I to też nie była okazja do pojednania. Zresztą - nawet nie miała głowy do tego. Od tygodnia pomagała Stefanii w pakowaniu tych rzeczy, które miały zostać; książki, upchane w pudła, zawiózł Kaziu do Biblioteki Raczyńskich, a płyty dostała jakaś koleżanka z pracy. Na wszystko, co zabierała, poza rzeczami osobistymi, musiałaby Stefania zdobywać zezwolenie w urzędzie. A wyjeżdżało tyle ludzi, że trzeba by czekać miesiącami w kolejkach. Stefania postanowiła więc, że weźmie tylko dwie walizki. Gizela z Kaziem pomogli jej dostać się na dworzec. Pan Rudzik pożyczył im specjalnie w tym celu swoje auto - sam trochę się bał narażać władzom, więc nie odprowadził Stefanii osobiście. Dowieźli te jej dwie biedne walizeczki i w milczeniu stanęli koło niej na zatłoczonym peronie. Ludzie płakali, obejmowali się i żegnali. I wtedy właśnie Gizela ujrzała rudą głowę Ignaca, który szedł przodem, torując Mili drogę przez tłum. Oni też musieli zwolnić się z pracy, żeby tu zdążyć na samo południe. - Przyszliście - westchnęła Stefania, zamykając oczy. - A ja tak się starałam nie płakać. Wtedy rozbeczała się Mila, a Ignac pocałował Stefanię w rękę, powiedział: - Tak nam... tak nam... - i utknął, czerwieniąc się i zagryzając wargi. Gizela też milczała, bo co tu było gadać. Zresztą, zaraz znów się coś wydarzyło - przez peron przepychała się, utykając, nauczycielka Kluczyńska - była zgrzana i wściekła, siwe włosy sterczały jej nad czołem. Dopadła Stefanii, zasapana, ścisnęła ją za rękę. - Cholera mnie bierze - powiedziała ochrypłym głosem. - Nic ci nie mogłam pomóc, ale chociaż z tobą pobędę. Pociąg nadjechał i Stefania zapłakała nareszcie, rzuciła się Gizeli na szyję i wycałowała w oba policzki: - Dziękuję za przyjaźń - powiedziała. A Gizela objęła mocno jej drobne ramiona. Nie mogła powiedzieć ani słowa. Kaziu i Ignac poszli razem ze Stefanią do przedziału, ułożyli jej walizki na półkach. Wszyscy stanęli przed oknem wagonu i patrzeli na Stefanię, małą i zgarbioną, jak zdejmuje żakiet i płacząc, wiesza go na haczyku. Jeszcze tylko zdążyła im pokiwać przez okno - i pociąg cicho ruszył. Potem trzeba było szybko wracać do pracy, więc wiele już nie rozmawiali. Zresztą, Ignac nie wyglądał na kogoś, kto by się chciał pogodzić. Może i on po prostu nie miał dziś do tego głowy. 1961 1. Dobrze się Gizeli układało życie z Kaziem. Był dobrym człowiekiem. Gizela przeczuwała to zresztą od początku, od pierwszej chwili, kiedy go poznała. Tylko spojrzała na tę jego pogodną, szeroką twarz o spokojnych, bystrych oczach - zrozumiała, że można na nim polegać. Takie rzeczy widzi się od razu - wystarczy na przykład zwrócić uwagę na to, jak człowiek pracuje. A jak nie można go zobaczyć przy robocie, to chociaż popatrzeć, jak je. Dziadek Gizeli miał kuźnię i kiedy zatrudniał kowalczyków do pomocy, najpierw brał ich do domu, do kuchni. Babcia stawiała tam przed kandydatem miskę jedzenia, a dziadek obserwował. Jeśli chłopak jadł niedbale, gnuśnie i wybrednie - nie miał szans. Jedzący energicznie, schludnie i z apetytem dostawał pracę. Kto porządnie je, ten ładnie pracuje - mówił dziadek. Kaziu kochał pracę i miał złote ręce. A do tego - porządnie jadł. A jak chwalił Gizeli kuchnię! - przez parę miesięcy po ślubie nacieszyć się nie mógł tą odmianą, w kółko o tym mówił, jak to dobrze mieć taki wspaniały, gorący obiad po pracy i kolację podaną. Śniadania to już on robił: co dzień rano biegł po zakupy i zanim Gizela wstała (a wstawała wcześnie!) - on już był z powrotem, mleko ugotował, posmarował bułeczki i obłożył serem. Wieczorami, po kolacji, czytali albo słuchali sobie radia (oboje uwielbiali słuchowiska) - i tak im miło czas płynął. Gizela szyła, żeby nie słuchać bezczynnie, a Kaziu to naprawiał żelazko, to majsterkował, bo i on był z tej samej szkoły, czyli z ludzi, których robota kocha. Szkoda, że nie mogli mieć dzieci - chyba Gizela już była za stara. Ale trudno, wola Boska, widocznie tak miało być. Musieli sobie sami wystarczyć, a w mieszkaniu nie było pusto, bo w pokoiku mieli sublokatorów: spokojni chłopcy, bracia, jeden studiował na Politechnice, drugi na Akademii Medycznej. Uczyli się całymi nocami i, prawdę mówiąc, światła wypalali za dużo, ale za to byli cisi i grzeczni, nie wyprawiali żadnych brewerii, a jeszcze węgiel z piwnicy przynieśli, ile razy poprosiła. Gizela żałowała jednak, że to nie Mila uczy się za ścianą, nie Mila wypala światło i nie Mila zostawia nachlapane w łazience. Widywała ją teraz rzadko - wiadomo, że młodemu małżeństwu nie należy przeszkadzać. Muszą trochę pobyć sami, poznać się, trochę się pokłócić, a potem znów pogodzić. Gizela dobrze to rozumiała, w przeciwieństwie do teściowej Mili, Hanny Borejko. Ta była u nich co dzień, nie mówiąc o sobotach i niedzielach, jakby nie rozumiała, że oni właśnie wtedy chcą się nacieszyć samotnością. Należało im się to tym bardziej, że Mila spodziewała się dziecka i - o ile Gizela mogła się zorientować przy okazji swoich rzadkich wizyt - nie czuła się najlepiej. W poradni "K" powiedzieli jej, że ma za mało hemoglobiny i zapisali żelazo. Mila lekarstwo kupiła, ale krajowe - a wiadomo, że to krajowe się nie przyswaja. Na zagraniczne leki młodzi oczywiście nie mieli pieniędzy. Gizela zdobyła w komisie amerykański preparat dla kobiet w ciąży - witaminy i sole mineralne, w tym żelazo - ładnie opakowała, i wręczyła im to jako prezent na rocznicę ślubu (nigdy o tym dniu nie pamiętali), więc jakoś to przeszło bez urazy. Mimo tego leku jednak Mila i tak wyglądała blado, często przysypiała w ciągu dnia. Kiedy tylko Gizela przestała jej pokrzykiwać nad uchem i ciąża zaczęła męczyć - dziewczyna machnęła ręką na porządek, a Ignac oczywiście nie zauważał, czy na stole leży obrus, czy też, zamiast obrusa, stos gazet, dziesięć pootwieranych książek i trzy napoczęte słoiki dżemu, pośród okruchów chleba. Gizela przychodziła zwykle bez zapowiedzi, bo jak niby miała ich uprzedzać, skoro nikt z nich nie miał telefonu? - i zamiast, jak Hanna, dogadywać - po prostu brała się po cichu do sprzątania. Pod jej ręką mieszkanie w oficynce odzyskiwało dawny ład. Ale zauważyła, że ta pomoc krępuje Ignaca - tak jakby ona dopiero uprzytamniała mu, jaki nieporządek panuje w ich domu. Zaraz podbiegał, zabierał jej miotłę, prosił siadać i - co już w ogóle było straszne i śmieszne zarazem - sam usiłował zamiatać, czy układać te wszystkie książki. W końcu Mila poprosiła na boku, zakłopotana, żeby Gizela już tego nie robiła. - Sama posprzątam! - obiecywała, ale oczywiście z biegiem czasu stawała się coraz grubsza i nic nie wyszło z tych obietnic. Co tam - myślała Gizela - przyjdzie dziecko, Mila zacznie doceniać porządek i zrozumie, że wszystko zawsze łatwo znaleźć, kiedy się to uprzednio odłożyło na swoje miejsce. Im grubsza się Mila robiła, tym bardziej przypominała Zulę Makowską, nie z fizycznego podobieństwa, bo była Mila raczej podobna do ojca - ale ze sposobu bycia. Szkoda, że nie wypadało za często przychodzić do młodych! Gizela lubiła patrzeć, jak Mila siada zdyszana i zaplata ręce na okrągłym brzuchu. Czuła też wielkie zadowolenie, widząc, jak ten Ignac kocha i szanuje żonę. Tak! - musiała przyznać, że pomyliła się w ocenie. Traktował ją miło i ładnie, mówił do niej: - Milu, serce moje - i zawsze mieli o czym rozmawiać, choć co prawda to raczej Ignac gadał, a Mila słuchała i raz nawet zdarzyło się jej zasnąć w czasie takiej przemowy. Inny mężczyzna obraziłby się - ale Ignac tylko się roześmiał i pocałował ją we włosy, a potem przykrył Milę swoim swetrem i szepnął do Gizeli: - Jest śliczna, prawda? - na co Gizela skinęła lekko głową, choć w duszy uznała wypowiedź za przesadną. Ignac zaskoczył ją tym, że zaczął zarabiać. Hanna przez znajomych z Wilna postarała mu się o etat w Bibliotece Towarzystwa Przyjaciół Nauk, a że pensja tam była nieduża, Ignac podjął jeszcze pracę na uniwersytecie; prowadził jakieś nudne zajęcia ze studentami. Zarabiał! - mało, bo mało, ale przynajmniej równomiernie. Mieli czym zapłacić za czynsz i światło. A do tego Ignac się cieszył, że ma szczęście: pracuje wśród przyzwoitych ludzi. Wszystko drożało. W pięćdziesiątym dziewiątym Gomułka podniósł ceny "mięsa i jego przetworów", jak głupio gadał, o dwadzieścia pięć procent, ale i tak niczego w sklepach nie było. Kaziu twierdził, że wszystko się wali i że ta gospodarka to istny cyrk. I że to się musi źle skończyć, ludzie tego nie wytrzymają, zwłaszcza że zaczęło się przykręcanie śruby na nowo i cała ta "odwilż" kończyła się raczej smutno. Znowu sfałszowali wybory do Sejmu - podobno poparło ich 98,3% głosujących! A w Berlinie, w ciągu jednej nocy, władze postawiły mur graniczny i zasieki, oddzielając Berlin Zachodni od Wschodniego. - To już koniec - stwierdził Kaziu. - Odrutowali nas na dobre. Z pracy przynosił kawały o Radiu Erywań i ostatni był taki: - Czy jest życie na Marsie? - Też nie ma. Mila wskutek ciąży nie zrobiła pracy dyplomowej, toteż w zasadzie była bez wyższych studiów. Zaczęła pracę w biurze, ale tak źle się czuła, że musiała prędko zrezygnować. Przez pierwszy okres ciąży robiła na drutach jakieś swetry na sprzedaż - czyli to akurat, czego nauczyła ją Gizela - aż żal było patrzeć, przecież nie po to tak wkuwała, zarywała noce. Lonia, mniej od niej zdolna, już napisała i obroniła pracę magisterską, i znalazła posadę. A tymczasem Mila miała rodzić. Piętnastego października dzień był bardzo wietrzny, z drzew leciały połamane gałęzie, dzwoniły wybijane szyby. Gizela wyszła z pracy o zwykłej godzinie, a kiedy doszła do sklepu Rudzika, zauważyła, że właśnie przywieźli masło, w dwóch małych kartonach. Weszła od razu, bo w sklepie już się formowała kolejka. Wolno było kupować tylko po kostce na głowę, ale Rudzik przecież wiedział, co z Milą - że powinna jeść masło i nabiał, nie mówiąc już o mięsie. Z kamienną twarzą włożył, pod osłoną lady, dwie kostki do papierowej torebki, żeby ludzie z kolejki nie podnieśli wrzawy. Gizela z równym spokojem zapłaciła mu odliczoną podwójną kwotę. Ucieszona, pobiegła zaraz do młodych, ale ku swojemu zaskoczeniu nikogo w domu nie zastała, co było niepokojące, bo Mila ostatnio prawie nie wychodziła. Od razu tknęło Gizelę, że to już musi być to. Dziwnie było stać tak pod zamkniętymi drzwiami - kluczy przecież nie miała, oddała je Ignacowi. Ale właśnie wychodził sąsiad z góry. Uśmiechając się fałszywie, odczekał - jakby była tu obca! - aż Gizela powiesi na klamce kuchni sznurkową siatkę z dwiema kostkami masła. Co za kawał drania. Gizela nie mogła mu darować sposobu, w jaki traktował swoją ciotkę, starą Wojtczakową. Staruszka sprowadziła go ze wsi, zameldowała z rodziną u siebie, a w zamian dostała tylko czarną niewdzięczność. Teraz oni opanowali całe piętro, a Wojtczakowa mieszkała już w małej kliteczce, i nawet nie próbowała więcej protestować, że jej tam zimno lub niewygodnie. Bratanek wrzeszczał na nią tak, że potem przez tydzień płakała. Stał teraz i czekał, stukając niecierpliwie kluczem w futrynę. - Mila pojechała rodzić - powiedział niechętnie i dodał: - Moja żona nie znosi hałasu. A takie dziecko to ryczy i ryczy... - A to coś ciekawego! Jeszcze się nie urodziło, a panu już ryczy - warknęła Gizela ze złością. Ponieważ wyszli już z podwórka na ulicę Polną, ruszyła w stronę szpitala, ale Wojtczak prędko poszedł za nią, dogonił ją i wyrównał krok, po czym powiedział, niby od niechcenia: - A pani Gizela chyba wie, że ja pracuję w spółdzielni mieszkaniowej. - Moje uznanie. To jest żyła złota - przycięła mu Gizela, ale Wojtczak nie reagował na zaczepki. - Można by pomyśleć o jakiejś zamianie - podsunął. - Bo ja mam dojście. Niedługo dostanę ładne M-4 na Winogradach. A sama pani rozumie, że wolałbym mieć całą oficynkę niż dwa mieszkania tak daleko od siebie. Na Gizelę spłynęło natchnienie. - A pewnie, że rozumiem - wypaliła. - Zgoda. Pan wyłoży trochę odstępnego, to na pewno się młodzi zgodzą na zamianę. - Odstępnego? Odstępnego? Takie ładne mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią i łazienką, w pięknych blokach - i jeszcze mam dopłacić? - No, nie musi pan - zgasiła go Gizela. - Ale jak panu tak zależy... - zaśmiała się gniewnie i zostawiła go na środku ulicy, czerwonego ze złości, sama zaś wpadła jak burza do wielkiego, ponurego gmachu kliniki położniczej. W ten sposób właśnie to załatwiła. A śliczna czterokilogramowa dziewuszka z jasną czuprynką, którą Gizeli pokazano przez szybę i którą właśnie adorował w zachwyconym milczeniu rozanielony Ignac, nie wiedziała nawet, że ma już zapewniony własny pokój w nowym budownictwie i jeszcze okrągłą sumkę odstępnego na dodatek! 2. Lonia przybiegła, kiedy malutka była w domu już drugi dzień. Po pierwsze, chciała zobaczyć dziecko. A po drugie, przyszła się pożegnać, bo dostała pracę na Śląsku i opuszczała poznań. Ignacy zrobił jej herbatę w błękitnym kubku, a Lonia usiadła obok łóżka, w którym leżała Mila, karmiąc niemowlę. - To jak ona będzie miała na imię? - Wergilia - rzekł Ignacy. Loni widocznie wyciągnęła się mina, bo Mila poczuła się zmuszona do wyjaśnień. - Ignaś się przy tym upiera. Urodziła się dokładnie tego samego dnia, co Wergiliusz Maro. - Mila uśmiechnęła się blado do męża, który w drugim kącie pokoju prasował starannie pieluchy z tetry oraz, mniej starannie - te grubsze, z flaneli. Lonia spojrzała na dziecko. Malutka rączka wysunęła się spod kocyka i poruszyła palcami. Buzia była jeszcze pomarszczona i zapuchnięta, ale rysowało się na niej wyraźne podobieństwo do Borejków. Jeżeli to biedactwo będzie miało twarz swego ojca i do tego imię Wergilia... Lonia postanowiła do tego nie dopuścić. - A ja myślę, że ona wygląda na Gabrysię - powiedziała dosyć głośno, jednakże Ignacy, pogrążony w swoich myślach, nie zareagował - prasował jak automat, przesuwając żelazko po linii prostej; już jakiś pięćdziesiąty raz gładził nim to samo miejsce tej samej pieluchy. - Ignasiu, tylko posłuchaj! - ucieszyła się Mila, której nareszcie zaświtała jakaś nadzieja. Jego zamglony wzrok wyostrzył się nieco i Ignacy powrócił z zaświatów. - Tak? - Ja myślę, że ona wygląda na Gabrysię - powtórzyła Lonia z naciskiem. Ignacy wytrzeszczył na nią oczy, po czym nagle sobie przypomniał ich niegdysiejszą umowę. - A! Gabrysia! Ach! Oczywiście! Gabrysia! To ładne imię i naprawdę pasuje do niej jak ulał! - porzucił prasowanie, zapominając o odstawieniu i wyłączeniu żelazka (dopiero kiedy zaczęło coś dymić, Lonia wstała i zrobiła to za niego). Tymczasem szczęśliwy ojciec ukląkł przy posłaniu żony, wsparł szczęśliwą głowę na rękach i z zachwytem wpatrywał się w swoją rodzinę. - Jesteście bardzo piękne, moje drogie - powiedział. - Loniu, popatrz tylko na czółko tego maleństwa. Spójrz, jak ono jest sklepione. Milu, widzisz, jak ono jest sklepione? To czółko skrywa wiele mądrości, a jest tak sklepione, że możecie mi wierzyć, pomieści jeszcze więcej. - Ach, doprawdy! - zakpiła Mila i pocałowała go w czubek głowy, w miejsce, gdzie bujne, lśniące, rude loki Ignacego zaczynały się leciutko przerzedzać. - To chyba dlatego, że ona ma kropka w kropkę twoje czółko. - Nie, Milu, ona ma twoje. - Ignasiu, moje czółko nie skrywa już żadnych mądrości. Jestem kobietą bez dyplomu. Spójrz na czółko Loni, to zobaczysz, kto tu jest magistrem ekonomii. - Żadnych wykrętów, Milu. I ty nim możesz zostać - powiedział Ignacy i pocałował stópkę dziecka. - Proszę cię, a wręcz nalegam, żebyś dla własnej satysfakcji jak najspieszniej zrobiła dyplom i doktorat. Ale Mila przyjęła tę zachętę jak żart. Powiedziała, że nic na świecie nie interesuje jej teraz bardziej niż Gabrysia (Lonia zauważyła w tym momencie z zadowoleniem, że jej propozycja najwyraźniej została wdzięcznie przyjęta) i żeby ją wszyscy zostawili w spokoju, gdyż z kolei nic na świecie nie interesuje jej obecnie mniej niż towaroznawstwo i handel międzynarodowy. - Dobrze, że to nie chłopak - Ignacego uderzyła nagle nowa myśl. - Wiesz, ja chciałem mieć syna. Ale od chwili, gdy moja mama zażądała, byśmy go nazwali Władysław, zmieniłem zdanie. Wolę córkę. Gabrysię. - Władysław? - żachnęła się Lonia. - Czy to imię z tradycji rodzinnej? - Nie. U nas rodzinne to Ignacy lub Józef, po mieczu, od pokoleń. Władysław miałby być po Syrokomli. Nie, żeby był naszym przodkiem, nic mi przynajmniej o tym nie wiadomo. Syrokomla po prostu mieszkał przez długie lata w majątku Borejkowszczyzna pod Wilnem. Mama najwidoczniej uznała, że w ten sposób mielibyśmy jakoś tego poetę w rodzinie. - Powiedz mamie, że wszystkim to imię kojarzy się raczej z Gomułką niż z Syrokomlą. - Na razie nic nie będę mówił - zaśmiał się Ignacy. - A kiedy będziemy mieli syna, a wręcz gromadkę tęgich chłopaków... - Ignacy, my możemy mieć również gromadkę dziewczynek... - Milu, to być nie może. Proste wejrzenie w teorię prawdopodobieństwa pozwoli ci zrozumieć, że nie może jedna córka rodzić się po drugiej. W każdym razie jest to mniej prawdopodobne niż narodziny syna. Myślę, że będę ojcem wspaniałych młodych mężczyzn. Kiedy wsłuchuję się w siebie, słyszę nie tylko tajemny zew genów, słyszę także poszum husarskich skrzydeł oraz szczękanie białej broni, Milu. Litewscy przodkowie moi, wśród nich kasztelan Piotr Borejko, patrzą na nas z niepokojem i uwagą, domagając się koniecznie przedłużenia rodu za pomocą potomków płci męskiej, dziedziców nazwiska, tradycji rycerskiej et cetera. - Ale córeczki też są miłe - powiedziała pieszczotliwie jego żona i ze sto razy pocałowała Gabrysine, pięknie sklepione, czółko. 1958 1. Przy śniadaniu, właśnie kiedy Józef rozłupywał czubek jajka na miękko, starszy brat oświadczył w przestrzeń, nie kierując swych słów specjalnie do nikogo, że należy posprzątać absolutnie całe mieszkanie, umyć okna oraz ustawić w malowniczych zakątkach obu pokojów barwne wazy, pełne kwitnących gałęzi, albowiem on zamierza dziś przyprowadzić i przedstawić rodzinie pewną osobę płci żeńskiej, z którą w nieodległym terminie połączy go ślub. Mama przyjęła tę wiadomość emocjonalnie - jak to ona - a kiedy pierwsze wrażenie jej minęło, zarzuciła Ignasiowi nieczułość, natomiast Józefa skierowała do mycia okien i szorowania kafelków w łazience. Ani pisnął, poszedł ze ścierką, gdzie mu kazano, ale oczywiście czujnie nadstawiał ucha i dotarło do niego (mieszkanie było w końcu malutkie) to i owo z rozmowy. Mama naturalnie chciała się dowiedzieć, kim jest owa panienka, i Ignacy udzielił jej szczegółowej odpowiedzi: - Jest skarbem, mamuś. Na pewno się mamusi spodoba. Poznanianka, pracowita, inteligentna, lat dwadzieścia trzy, studentka ekonomii, utalentowana, dobra, miła i piękna. - Boże ty mój, Ignaśku, toż ty jesteś ślepo zakochany! - krzyknęła mama, bardzo przerażona, po czym zreflektowała się i rzuciła: - Ale oczywiście ja już ją lubię. Mówisz więc, że to skarb? - Sama mamusia zobaczy. Choć może nie od pierwszego wejrzenia, bo Mila jest bardzo nieśmiała - wikłał się Ignacy. - Aha! A więc ona ma na imię Mila! - Melania. Przyzna mamusia, że ładnie. - Ale czy ona kocha cię, Ignaśku? Tak szczerze, prawdziwie i wiernie? - dopytywała się zaniepokojona matka. - Czy ona mi ciebie nie skrzywdzi, nie zwiedzie, nie opuści? Ty wiesz, jakie są teraz te wszystkie dziewczęta. - Mamuś, ona jest inna niż wszystkie - złożył Ignacy banalną deklarację. - Boże! Jak ona cię opętała! - zauważyła mama boleśnie, a Józef w drugim pokoju zachichotał i pomazał szybę ścierką. Sam szykował się do takiej rozmowy z matką od dłuższego już czasu, gdyż Felicja usilnie dążyła do poznania jego rodziny. Chętnie by przyprowadził Felę do domu, ale się bał. Jak to dobrze, że Ignacy przeciera właśnie szlaki! - A gdzież wy, nieboraczki, będziecie mieszkali? - zafrasowała się nagle matka. - Czy tutaj? - Nie, mamuś. Nie tutaj - odrzekł Ignacy bez wahania. Józef doskonale go rozumiał. - Mila będzie miała swoje skromne mieszkanko. - A to dobrze - stwierdziła mama dość trzeźwo, po czym nagle przeszła w rozrzewnienie: - Mój syneczku! Dziecko moje kochane! - Józef, tkwiący na taborecie w sąsiednim pokoju, mógłby się założyć, że wie, co dzieje się obok: mama przypadła pierworodnemu do piersi, zarazem gładząc go po głowie. - Ledwie cię wychowałam, ledwie nacieszyłam się tobą, już mi cię zabiera jakaś... - Mamuś!... - ...jakaś obca kobieta, Ignaśku, chciałam powiedzieć: jakaś obca kobieta, ale przecież nie powiedziałam, prawda? Oczywiście, masz rację: ona już nie jest obca, bo ty ją wybrałeś na żonę, i cokolwiek matka powie, ty i tak zaraz się z nią ożenisz... - To prawda - przyświadczył Ignacy niedyplomatycznie. - Zaraz po dyplomie. W czerwcu. Już daliśmy na zapowiedzi. Tylko niech mi mamusia nie mówi, że to pochopna decyzja, znamy się z Milą od dawna. - Od dawna? A ja nic o tym nie słyszałam? Dlaczego? Józef dobrze wiedział, dlaczego. O Felicji też mama nie słyszała. I chyba raczej nie powinna usłyszeć zbyt szybko. - Co za szczęście - powiedziała właśnie - że zostanie mi Józieczek na pociechę. Serce by mi pękło, gdyby i on chciał się żenić! - Kiedyś zechce - uprzedził ją starszy syn, a Józef pomyślał, że Ignacy zawsze był naprawdę fajnym bratem. Przyłożył się więc do porządków, choć wcale za tym nie przepadał. Wymył okna, ramy okien, drzwi i podłogi, kafelki, wannę, umywalkę, kuchenkę gazową, szafki w kuchni, zlewozmywak i kaloryfery - myśląc przy tym, że teraz, za jednymi porządkami, trzeba szybko zaprosić Felę. Kiedy skończył, miało się ku wieczorowi, mama wyjmowała z piekarnika buchty drożdżowe z jagodami, a w drzwiach wejściowych zgrzytał klucz - to Ignaś właśnie wprowadzał swoją narzeczoną. Była chuda, mizerna i wystraszona. W pierwszej chwili Józef aż się zdumiał, bo po tych wszystkich wstępach brata spodziewał się ujrzeć jakąś niezwykłą piękność. Tymczasem w przedpokoju stała bladawa dziewczynina z warkoczem, ubrana skromnie, przydługo i staromodnie. Biała bluzka! Spódnica granatowa! Pomyślał, że przy jego Feli - bujnej, ciemnookiej i rumianej - ta panienka po prostu gaśnie; doprawdy sądził, że brat ma lepszy gust! Ale Mila uśmiechnęła się nagle do mamy i w pokoju pojaśniało, jakby pojawiło się w nim słońce. Wszyscy obecni poweseleli, a mama - początkowo usztywniona, ściągająca usta, podejrzliwa i chyba wystraszona - nagle podeszła do Mili i uściskała ją serdecznie. Dziewczyna oddała jej mocno ten uścisk i oto stały, trzymając się za ręce, mama gadała jak nakręcona, Mila kiwała głową i obie co chwila wybuchały śmiechem. Józef spojrzał zdumiony na brata, a Ignacy zrobił tylko minę oznaczającą: "Przecież mówiłem!". Mila miała rozumne, wymowne oczy i subtelną twarz, a jej głos był wyjątkowo miły, dźwięczny i miękki zarazem. Akcentowała słowa w szczególny sposób, stawiała pauzy w nieoczekiwanych miejscach, jakby zastanawiała się nad wszystkim, co mówi - a to sprawiało, że każda jej wypowiedź (mówiła mało!) nabierała znaczenia i mocy. Miała też Mila mnóstwo spokojnego wdzięku. A kiedy witała się z nim, ściskając jego rękę, spojrzała mu w oczy i Józef odczuł przypływ ufności, jakby w tym jednym wejrzeniu błysnął mu obraz dobrej przyszłości brata. W dwa dni później Józef przyprowadził do domu Felicję. Nikogo nie uprzedzał, ot, po prostu zaprosił ją po spacerze na herbatkę u mamy, a uszczęśliwiona Fela - opalona, pachnąca, ubrana w zalotną sukienkę na sztywnej halce, ściśniętą szerokim paskiem, kupiła po drodze bukiecik fiołków alpejskich i stukając szpilkowymi obcasikami, wbiegła nieomal na piąte piętro. Skąd miała, biedna, wiedzieć, że mama nie cierpi fiołków alpejskich, zwłaszcza w kolorze czerwonym (Józef też tego dotychczas nie wiedział), i że zawsze źle znosi fakt, iż młoda dziewczyna maluje sobie usta szkarłatną, tłustą szminką? Nawiasem mówiąc, Fela na co dzień nie malowała się wcale - a ten staranny makijaż, wykonany przed randką z Józefem, był wynikiem naiwnego pragnienia, by udoskonalić to, co jej się zdawało we własnej urodzie niedoskonałe. Józef umiał zrozumieć te niuanse. Mama - nie. Fela, dobra dziewczyna, natychmiast wyczuła, że zrobiła fatalne wrażenie, i spuściwszy głowę, przesiedziała czas wizyty w milczeniu, podczas gdy mama, rzucając jej co chwila krytyczne spojrzenie, nalewała wrzącą herbatę do enerdowskich szklanek z uszkiem. Niestety, Ignacy był nieobecny (szkoda, że go Józef nie uprzedził - to był błąd!) i nie było komu wprowadzić ożywienia do konwersacji, która też rychło w sposób naturalny zamarła. Wtedy Józef uznał, że nie należy przedłużać tej męki. Za drzwiami, na schodach, Fela wybuchnęła cichym płaczem i zalewała się tak łzami przez pięć kondygnacji, więc Józef rzucił się ją pocieszać. Co chwila przystawali i w tej euforii pocieszania ani się obejrzał, jak data ślubu była ustalona. Wskutek owego pomieszania wrażeń nie przyszło mu do głowy nic bardziej oryginalnego niż ostatni tydzień czerwca. Dopiero gdy już dali na zapowiedzi (stało się to, w wyniku nacisków Feli, jeszcze tego samego wieczoru), Józef przypomniał sobie, że i jego brat ma na tę porę wyznaczony ślub kościelny. Fela mieszkała z matką w nowym bloku przy ulicy Nad Wierzbakiem i od razu tam poszli, by uzyskać jej błogosławieństwo (uzyskali je bez najmniejszego trudu), a przy okazji uzgodnili, że duży pokój będzie należał do nich. Tym sposobem Józef Borejko, faktycznie sprowokowany przez brata, także ułożył sobie życie osobiste i przenigdy tego nie żałował. Fela była silną osobowością i miała charakter wybuchowy, lecz cechowało ją dobre serce, pracowitość i odpowiedzialność. Owszem, miała i wady: na przykład "Eroicę", wspaniały film Munka, uznała za nudziarstwo. Jednakże wady ma każdy - powiedział sobie Józef - a ta wada nie jest jeszcze najgorsza. Na filmy o wysokiej klasie artystycznej postanowił chodzić sam, zaś Felicję zabierać na miłe komedie, które tak lubiła. I po konflikcie. Natomiast idealni zakochani, Mila i Ignacy, o mało nie pogniewali się na zawsze! W pewnym momencie ślub ich zawisł na włosku, dosłownie. Zdarzyło się to pod koniec maja. Na fali odwilży - jak to się mówiło - odbyły się w Poznaniu Juwenalia i stateczne miasto po prostu oszalało. Radosny tłum studentów przewalał się ulicami, chodziły barwne pochody z kukłami, przebierańcami, gitarami i saksofonami, wielkimi kwiatami z krepy, kolorowymi tiulami, rozpiętymi na patykach, a wszyscy krzyczeli, śpiewali, wznosili okrzyki i grali, na czym się dało. Była to, w gruncie rzeczy, wielka manifestacja w obronie swobody i radości życia. W miejscu, gdzie zwykle stawała trybuna 1-Majowa, teraz zbudowano estradę i na niej to odbywał się przegląd twórczości teatrzyków studenckich i kabaretów. Pierwsze miejsce zajął teatr "Oczko", za dziwaczne sztuczydło pod tytułem "Powrót nowego" - ni to Witkacy, ni to Gombrowicz w miniaturze - zdaniem Józefa, który, jako chemik, nie miał się za znawcę problemów teatru współczesnego, było to coś w rodzaju groteski na tematy polityczne. W każdym razie publiczność najwyraźniej doszukiwała się w tekście sztuki jakichś aluzji, które witała radosnym wyciem i oklaskami, a także dęciem w blaszane trąbki dziecięce. Józef i Ignacy, wraz z ożywioną i zaciekawioną Felicją, stanęli w pierwszym rzędzie (wszystkie miejsca były bowiem stojące i oczywiście bezpłatne). Mieli stąd doskonały widok na scenę. Kiedy przedstawienie dobiegło końca, tłum wybuchnął owacją, a Mila wyszła przed linię aktorów i kłaniając się, zdjęła z głowy kapelusik z woalką służący jej do roli staruszki. Od razu zobaczyli, że jakoś się zmieniła. Ignacy aż podskoczył i wydał głośny okrzyk: Mila nie miała warkocza! Na jej głowie jaśniała obecnie przyjemna, puszysta fryzura z grzywką i dwoma kosmykami, zachodzącymi na policzki. Wyglądała ładnie, pociągająco i nowocześnie. Fela, z nutką zazdrości, oznajmiła, że ona by przenigdy nie obcięła swoich długich włosów, i Józef zapowiedział jej surowo, że faktycznie, niech tego raczej nie robi. Słowa te jakoś pobudziły Ignacego (tak zwykle pełnego spokoju) do działania. Skinął niecierpliwie na Milę, która zaraz zeszła z estrady przed jego oskarżycielskie oblicze. Teraz odbyła się między nimi ożywiona wymiana zdań, z której wynikło, że, zdaniem Ignacego, narzeczona powinna pytać narzeczonego o zdanie, kiedy pragnie strzelić jakieś kolosalne głupstwo, na przykład - pozbawić się swojej największej ozdoby przez ścięcie warkocza i naczupirzenie resztek włosów oraz zlanie ich lakierem. Mila z kolei reprezentowała pogląd, że każdy ma prawo robić ze swoją największą ozdobą, co mu się żywnie podoba. Gdyby na przykład - powiedziała - Ignacy nagle ogolił sobie głowę na łyso, pozbawiając się swoich ślicznych mahoniowych loków, narzeczona nie miałaby prawa urządzać mu z tego powodu karczemnych awantur, lecz mogłaby jedynie wyrazić cichy żal - żal! - a przenigdy sprzeciw. Wciągnięty przez nich do sporu (No, Józeczku, powiedz, co myślisz! - Tak, Józek, powiedz, tylko szczerze!) - Józef znalazł się w kropce, ponieważ, nie chcąc narazić się ni bratu, ni Mili, ni Felicji wreszcie, nie miał praktycznie żadnego ruchu w tej partyjce. Toteż milczał, wznosząc oczy do nieba i ponuro poruszając brwiami, aż mu wreszcie dali spokój. Zresztą, megafony zaraz zapowiedziały zbliżanie się wielkiego finału konkursu o tytuł "Miss Juvenaliów 58". Mila ruszyła żwawo ku scenie, wyjaśniając, że zgłosiła się do tych rozgrywek. Ignacy zapytał ze strasznym spokojem, dlaczegóż to on nic nie wiedział o planowanym jej udziale w tym targowisku niewolnic nowego obyczaju. Mila zaśmiała się swawolnie i powiedziała, że badając swoje uczucia, stwierdziła, że gdyby Ignacy chciał wystąpić w konkursie "Mister Poznania", ona absolutnie nie śmiałaby sprzeciwiać się jego woli. Dlatego też sądzi, że jego niefortunna wypowiedź sprzed minuty podyktowana była zapewne zmęczeniem i osobiście doradzałaby mu, żeby się zrelaksował. - O, zrobię to! - rzekł Ignacy groźnie. - Zrobię to, Milu, na pewno. Nie masz bowiem lepszego relaksu niż praca w bibliotece, na którą to pracę przygotowałem się dziś od rana, zamawiając w czytelni dzieło profesora Kumanieckiego. Wybacz mi, że cię teraz opuszczę, pozostawiając ci całkowitą swobodę co do dzisiejszego wieczoru, a kto wie, czy i nie co do następnych. - To rzekłszy, zawrócił na pięcie i udał się do pobliskiego gmachu Biblioteki Raczyńskich. Mila dumnie rzuciła głową, powiedziała: - No, ładnie! - i pobiegła na scenę, gdzie po upływie pół godziny, wśród wielkiego aplauzu, została wybrana Miss Juwenaliów (wielką przewagą głosów męskiego ,jury). Przyozdobiono ją wstęgą i koroną, a w nagrodę otrzymała ogromny bukiet róż oraz lodówkę produkcji radzieckiej, ufundowaną przez ZSP. Jak się potem tłumaczyła (Józef, w zastępstwie brata, pomagał jej przetransportować wygraną), do konkursu przystąpiła w nadziei, że zdobędzie owo, nieosiągalne na innej drodze, urządzenie, gdyż pomyślała, że przydałoby się im na nową drogę życia. Była bardzo rozgoryczona zachowaniem Ignacego, twierdziła wręcz, że jest do głębi zawiedziona i rozczarowana. Stan ten trwał przez całą drogę, gdy Józef wiózł za nią lodówkę, przybraną wstążkami, kokardkami i bukiecikami bratków, na pożyczonej z jakiejś budowy taczce. Gdy dotarli na ulicę Polną, Mila wywołała z domu dużą, groźną i posępną kobietę imieniem Gizela i przyprawiła ją o szok, oświadczając, że wygrana lodówka jest prezentem dla niej właśnie. Ignacy mocno sobie zaszkodził eksponowaniem swych purytańskich poglądów - ocenił Józef, wędrując w jakiś czas później do domu. Sam już nie wiedział, czy bardziej żal mu brata, czy Mili, czy lodówki. Na szczęście, kiedy tylko wyjaśnił Ignasiowi motywy kierujące jego narzeczoną, ten narwaniec pobiegł do niej co sił w nogach i przez najbliższy tydzień musiał ją usilnie przepraszać, tak że kiedy nadszedł czerwiec, byli już doskonale pogodzeni i szczęśliwi. Trzeba przyznać, że wydarzenie to miało w sumie korzystny wpływ na ich związek. Od tej pory Ignacy nigdy w życiu nie kwestionował decyzji Mili, co wyszło mu tylko na dobre. A włosy szybko jej odrosły. 2. Lodówkę ustawiły zaraz w kuchni i okazało się, że w tej sytuacji Gizela nie ma już swojego ulubionego kącika do czytania, z lampą i koszykowym fotelem. Kiedy Mila miała gości, to tu właśnie siedziało się najlepiej. Ale co tam! - kto by na to patrzał. Gizela była całkowicie szczęśliwa. Oczywiście, bez lodówki też jej się dobrze żyło, nie chodziło o samą lodówkę, tylko o ten gest! O ten wspaniały, szalony, wielki dar! Oddając swoją nagrodę Gizeli, Mila też ją nagrodziła, wyróżniła i doceniła. Może miała to być, zresztą, jakaś forma przeprosin za ten ostatni wyskok, kiedy to pojechały - Mila z Lonią - do Warszawy, żeby obejrzeć głośną sztukę: "Muchy", i nie wróciły przez dwa dni! (Mila tłumaczyła się potem, że po przedstawieniu poszły, zachwycone, za kulisy, a reżyser Erwin Axer był czarujący i tak uprzejmy, że je zaprosił na próbę kolejnego spektaklu; przecież, jako miłośniczki teatru, nie mogły z takiej cudownej okazji nie skorzystać!). Wróciły nocnym pociągiem, zadowolone i światowe, zaraz zaczęły robić jakieś spotkania dyskusyjne w klubie "Pod Maskami", a to, co Gizela przeżyła w czasie ich niewytłumaczonej nieobecności, oczywiście żadnej z miłośniczek teatru nie interesowało! W pierwszej chwili, nawet gdy jeszcze nie całkiem zdała sobie sprawę, co ten dar oznacza, Gizela tak się wzruszyła, że długo nie mogła wymówić ani słowa. Kiedy już była pewna swojego głosu, powiedziała spokojnie tylko tyle: - Dziękuję, Mila. A to ci dopiero. I bardzo dobrze, bo ładnie by wyglądała dwa dni później, jak cała prawda wyszła na jaw za przyczyną rudego Ignaca. Znów się kajał, tym razem w obecności Gizeli, i wygadał, że lodówkę wygrała Mila dla nich, tylko że się pokłócili. Trzeba przyznać, że Mila okropnie się zawstydziła. Poczerwieniała i złapała Gizelę za rękę, przycisnęła ją do swojego policzka. Dziwny gest! (Gizela zaraz rękę wyrwała). Mila zdenerwowała się niepotrzebnie - przecież Gizela zrozumiała wszystko i nie miała wcale żalu. Dzieciaki! - jedno i drugie. Lodówkę im się po prostu zostawi, jak się pobiorą za trzy tygodnie. Będzie to dobry moment - myślała Gizela, obierając kartofle na placki - bo przecież po szczęśliwym wydaniu Mili za rudego będzie można wreszcie spakować manatki i wyprowadzić się do Kazia. I tak wykazał już dużo zrozumienia, kto to widział, żeby małżeństwo w rok po ślubie mieszkało osobno! Inna sprawa, że wszystko to przez głupie przepisy kwaterunkowe: musieli mieć szybko świadectwo ślubu, żeby Kaziowi nie odebrano tego nadmetrażu. Powiedziała też Kaziowi wyraźnie, że prędzej się do niego nie sprowadzi, aż nie wyda Mili za mąż, jak Pan Bóg przykazał. Trzeba nieść swoją odpowiedzialność do samego końca. A on się zgodził, z pełnym zrozumieniem. No, kartofle niech postoją, puszczą sok. Gizela opłukała ręce. To już ostatnie obiady, jakie gotuje dla Mili. Trudno się rozstawać. Gdzie to wyczytała? - że rozstawać się to trochę jak umierać. Mila tego na pewno tak nie odczuwa - jest szczęśliwa, będzie miała dzieci i tyle przed nią życia. Jeszcze nie czuje, jak krok po kroku zbliża się starość. W pewnym wieku, kiedy się człowiek obejrzy za siebie, to naprawdę nie widzi wiele i musi się zastanowić, co niby zrobił w życiu takiego, żeby usprawiedliwić to, że żyje? Szyło się ludziom ubrania i suknie, gotowało się obiady i kolacje, sprzątało się i prało... ale za mało tego na usprawiedliwienie. Ciekawa była, czy je kiedyś znajdzie. 3. Zaproszona przez Milę na świadka ślubu, Lonia wpadła w popłoch. Ma wystąpić przed takim tłumem ludzi, w kościele? - Na pewno coś sknocę - powiedziała, ale Mila nie chciała o niczym słyszeć. - Nie mam krewnych - tłumaczyła Loni. - I jesteś moją jedyną przyjaciółką, odkąd Monika wyjechała na Zachód. No, proszę, zgódź się! Lonia uszyła sobie ładną jasną sukienkę u Gizeli i za jej radą poszła (pierwszy raz w życiu!) do fryzjera. Skróciła swoje proste włosy i kazała ułożyć fryzurę z loczków. Było nieźle. Pięknie ubrana i uczesana, z gardłem ściśniętym ze wzruszenia, przeraźliwie stremowana, poszła tego dnia na Polną już na trzy godziny przed czasem, niosąc wielkie, niezgrabne pudło ze swoim prezentem: tuzinem błękitnych kubków z chodzieskiego fajansu, z talerzykami, spodeczkami i dzbankiem do kawy. Postawiła to pudło na stoliku pod oknem, gdzie już czekały prezenty od innych osób. Od panny Majewskiej, nauczycielki, był aparat fotograficzny! - Lonia natychmiast poczuła się zupełnie beznadziejnie ze swoimi kubeczkami. Ale kochana Mila natychmiast to zauważyła, rozpakowała pudło i zachwyciła się: - Jakie śliczne, jak niezapominajki, i w środku białe - powiedziała, dodając, że przez całe życie będzie je miała w kuchni, i jeszcze nawet jej wnuki będą piły z tych niezapominajek herbatę. Z Gizeli natomiast wydobyła się refleksja na temat znanych jej przypadków, kiedy to panna młoda rozpakowała prezent przed ślubem, podczas gdy pan młody właśnie uciekał z inną na drugi koniec świata. W ogóle, Gizela była dziś nieswoja - zwykle tak spokojna, dała się opanować przedślubnej panice. W zdenerwowaniu nakrywała do stołu, żeby zaraz po powrocie z kościoła podjąć gości poczęstunkiem. Wszystko leciało jej z rąk, poganiała Milę i pokrzykiwała, a w dodatku co chwila dawała upust swoim lękom, dotyczącym Ignacego. Obawiała się, mianowicie, że w swoim roztargnieniu może on zapomnieć o godzinie ceremonii ślubnej albo wręcz pomylić daty. - I jak ty się wtedy będziesz czuła? - biadała, doprowadzając biedną Milę nieomal do łez, to znów do niekontrolowanych, nerwowych wybuchów śmiechu. W mieszkaniu, tak dobrze Loni znanym, było dziś inaczej - jakoś pusto i obco. Wielki stół, rozsunięty na niesłychaną długość, zajmował środek pokoju. Zniknęła maszyna do szycia, manekin krawiecki, zniknęło łóżko i parawan, a rzeczy Gizeli, spakowane w jedną walizkę, miały odjechać, gdy tylko pojawi się pan Kazimierz Trak, jej mąż. Gizela opuszczała dziś dom, w którym mieszkała od czasów przedwojennych, i Lonia rozumiała, że to musi być bolesne. A przecież, poza nietypowym dla siebie podenerwowaniem, Gizela nie zdradzała jakichś bardziej wyrazistych oznak rozpaczy czy żalu. Ustawiła na nakrytym stole dwa szklane wazony, pełne pięknych żółtych róż z własnego ogródka, komunikując, że przy każdym talerzu położy się potem mały bukiecik z białych groszków pachnących. Zdjęła jeszcze ze ściany jakiś zapomniany obrazek, dołączyła go do rzeczy, wypychających płócienną torbę, która stała w sionce, oparta o walizkę. Potem nagle znalazła się koło kostiumiku z białej piki, który wisiał na ramiączku, nienagannie wyprasowany, w towarzystwie ustawionych równo na podłodze białych pantofelków na szpilkach. Przewiesiła przez kostium parę białych, nowiutkich rękawiczek i wyraziła ubolewanie, że Mila jednak jej nie posłuchała w sprawie stroju: o ileż lepiej byłoby, gdyby wisiała tu teraz piękna jedwabna suknia z koronkami i trenem, jaką Gizela pragnęła uszyć, i już nawet miała kupon francuskiego jedwabiu, z komisu! Mila znów była bliska płaczu, na szczęście nadjechał taksówką pan Trak - wysoki, mocno zbudowany, opalony, ubrany jeszcze w zwykłe spodnie i jasną koszulę - i, jak to on, wniósł z sobą spokój i pogodę ducha. Od razu zobaczył, że atmosfera iskrzy, i doprowadził wszystko do ładu, rzucając parę miłych żartów. Zajął też Gizelę, wręczając jej duży garnek z pokrywką, opakowany w koc: przytransportował w ten sposób większą ilość lodów z cukierni "Hanusia" (chciał nawet specjalnie kupić termos, ale w sklepach były tylko enerdowskie termosowe dzbanki do kawy). Gizela, zaaferowana, natychmiast zajęła się lodami, przekładając je do plastykowych pudełek, które następnie wsadziła do zamrażalnika, wyrażając z czarnym humorem nadzieję, że się całe weselisko nie struje, bo dzień jest ciepły i lody mogły już stopnieć. Ale pan Trak uspokoił ją, mówiąc, że pędził co koń wyskoczy. Zaraz też zabrał resztę rzeczy Gizeli, pocałował ją mocno w usta i powiedział: - No, do widzenia, żono, czekam dziś na ciebie w domu! - i odjechał, umawiając się z nimi na kwadrans przed czwartą, na dziedzińcu kościoła Dominikanów. - Mila! - zawołała z kuchni Gizela. Poszły tam obie, sądząc, że trzeba będzie jeszcze coś przynieść na stół, ale nie - Gizela, stojąc przed otwartą lodówką, z dumą pokazała im przechowywany tam bukiet ślubny: pęk białych groszków pachnących, ślicznie ozdobionych liśćmi paproci i związany szeroką atłasową wstążką koloru białego. - Ach, nie, nie - szybko powiedziała Mila, przepraszającym tonem. - Ignaś ma przywieźć mi bukiet, to będą białe różyczki. - Jak to?! - wybuchnęła Gizela. - Od kiedy to narzeczony załatwia kwiaty? U nas zawsze był obyczaj, że robi to rodzina panny młodej. - A u Ignasia inaczej - łagodziła Mila. - Nie denerwuj się, to przecież nie ma znaczenia. - Nie ma znaczenia, jeśli chodzi o róże! - Gizela była bardzo rozgniewana. - Ale ma, jeśli chodzi o groszki! Teraz zdenerwowanie udzieliło się Mili. - Nie rozumiem, dlaczego? - A po co masz rozumieć, wystarczy, że ja wiem. - Gizela!!! - No, co?! - No, przecież to jest mój ślub! - Co z tego? Czy ja od razu nie mogę ci zrobić bukietu? - No, ale Ignaś zamówił swój w kwiaciarni i teraz... - Nie zaczynaj każdego zdania od "no"! - krzyknęła z pasją Gizela, wytrącona z równowagi. - Ile razy mam ci powtarzać, że to nieelegancko! - Gizela! Ty mnie już dzisiaj nie wychowuj, dobrze? - krzyknęła Mila ze łzami. - Daj spokój z tym bukietem! Mama Ignasia wymyśliła, że on na mnie będzie czekał przed kościołem i wręczy mi róże, zanim tam wejdziemy. Taki ich zwyczaj, rozumiesz? Nie mogę teraz nagle pójść do kościoła z własnym bukietem, skoro się umówiłam, że będzie inaczej! Gizela stanęła groźnie naprzeciwko niej, wsparła pięści o biodra i zmarszczyła brwi. - Mila. - Słucham cię. - Ja cię o wiele nie prosiłam w życiu, prawda? - Prawda - zgodziła się Mila. - Za to często mi coś kazałaś. Gizeli zrobiło się wyraźnie bardzo przykro. Przez chwilę nie mogła się odezwać. Przełknęła ślinę. - Jak się kogoś wychowuje - powiedziała wreszcie zmienionym głosem - to czasem trzeba coś kazać. Jak się wychowuje kogoś nieposłusznego, to trzeba kazać często. Teraz mam prośbę: weź te groszki. To jest ważne. - Ważne dla ciebie? - spytała buntowniczo Mila. - Tak. Ale dla ciebie też. - Dla mnie? - Weź te groszki. - Gizela! Litości! Przecież od razu będzie konflikt z mamą Ignasia. - Nie będzie - orzekła Gizela ze znawstwem. - Ona cię lubi. Ja zresztą sama jej powiem, że cię o to prosiłam. Mila westchnęła ze znużeniem. - Och, no dobrze, dobrze. Ostatni raz ci ustępuję, Gizela! Kompletnie nie rozumiem, dlaczego w ostatnie nasze wspólne chwile ty musisz się wykłócać o bukiet. Ale niech ci będzie. Gizela usiadła na stołku, z taką ulgą i zmęczeniem, jakby wróciła z pola bitwy. Nic już nie powiedziała. A Mila, też bez słowa, umyła się, umalowała i uczesała, włożyła biały kostiumik, pantofle i rękawiczki, a na koniec wyjęła z lodówki bukiet groszków. Jak się okazało, dobrze zrobiła. Ignacy bowiem pojawił się przed kościołem o godzinie czwartej siedem, kiedy wszyscy byli już u kresu wytrzymałości nerwowej, i oświadczył, że zapomniał, w której kwiaciarni zamawiał ślubny bukiet, więc w ostatniej chwili nabył jeszcze te oto trzy białe goździki. Trzeba było widzieć minę Gizeli! Lonia aż osłabła. Ignacy, na szczęście, nic nie zauważył, bo właśnie z przejęciem skonstatował, że - jakimś niepojętym cudem - wychodząc z domu, nie założył krawata, a może po prostu zgubił go, biegając po kwiaciarniach. Matka Ignacego - drobna rudowłosa dama o serdecznym sposobie bycia i ostrym spojrzeniu - zalała się rumieńcem zakłopotania, zaś Józef, który miał być drugim świadkiem, zaproponował ofiarnie, że pożyczy bratu swoją muszkę. Ale tu wtrąciła się Mila, spokojna i rozbawiona. - Ach, nie, nie - powiedziała. - Zostawcie to, przestańcie, nie denerwujcie się, to nie ma żadnego znaczenia. Wszystko jest dobrze, Ignasiu, tak jak ma być, i chodź tu do mnie- objęła go czule i pocałowała krzepiąco w wysokie czoło. A nauczycielka, Stefania Majewska, właśnie w tej chwili im zrobiła to najładniejsze ślubne zdjęcie. 1957 1. Po styczniowych wyborach do Sejmu pozostało na mieście pełno plakatów "Głosujcie na Front Jedności Narodu". Marcowe słońce ukazywało brzydotę obdartych słupów ogłoszeniowych, wyboistych chodników, zardzewiałych płotów i starych, podupadłych kamienic dzielnicy Jeżyce. Było ciepło i pachniało ziemią - a Lonia miała dobry humor, bo szła do Mili. Nareszcie miała przyjaciółkę, i to jaką! Piękną, wspaniałą i pewną siebie. Lonia nigdy nie przypuszczała, że ją - brzydką, niezgrabną i niemądrą - ktoś mógłby tolerować w swoim otoczeniu, a cóż dopiero - lubić. Ale Mila nie pozwalała jej nawet myśleć w ten sposób. - Przestań! - przykazywała surowo. - Wyprostuj się! Głowa do góry! Zapomnij o sobie, a potem uwierz w siebie. I przede wszystkim myśl o tym, jak pomóc innym ludziom. Oni są dużo bardziej nieszczęśliwi niż ty. Oczywiście, miała rację. Wystarczyło, że Lonia przesunęła centrum uwagi z siebie na innych - już było inaczej. Z tego wszystkiego zaczęła nawet lepiej zdawać egzaminy, ale to może była także zasługa Mili. Lonia bowiem nie potrafiła się uczyć w akademiku, w przeładowanym pokoju. Dopiero u Mili zaczęło jej coś wchodzić do głowy. Mieszkanie Mili - pokój z kuchnią w biednej oficynie, przyklejonej do starej kamienicy - to nie było nic nadzwyczajnego: ciemnawe, z oknami od zachodu, pachniało zawsze żelaztwem, pastą do podłóg i węglem (ogrzewano je piecami kaflowymi. W pokoju stały dwa łóżka (jedno za staroświeckim parawanem), szafa, półki pełne książek i wielki stół. Nad nim wisiała duża, jasna lampa - i może dlatego właśnie tak miło było tu się uczyć. A może też i wzorowy porządek, panujący w tym domu, napawał Lonię poczuciem bezpieczeństwa i otuchą. Wszystko tu zawsze lśniło wzniosłą czystością, wszystko miało swoje miejsce, wszystko było do połysku wyszorowane i wypucowane, ale to akurat nie Mili zasługa. Mieszkała z jakąś ciotką czy inną krewniaczką imieniem Gizela - przystojną, rosłą brunetką około pięćdziesiątki. Wyraz jej twarzy, naznaczonej na policzku blizną, był zacięty, lecz spojrzenie - spokojne i bystre, a sposób bycia pełen godności, zarazem władczy i życzliwy. Wobec Mili była krytyczna, surowa i wymagająca, ale dla Loni znajdowała zawsze jakieś miłe słowo. Nie wtrącała się zwykle do ich rozmowy - witała się krótko i wychodziła do kuchni, która mieściła się po drugiej stronie ceglanej sionki. Przynosiła im po kubku kawy zbożowej i jakieś ciasteczka, po czym wycofywała się z powrotem, gdy one zaczynały rozkładać na stole zeszyty, skrypty i podręczniki. Nauka szła u Mili, jak należy! Hałas z ulicy nie docierał tu nigdy, bo okno wychodziło na ładne kwadratowe podwórko z wielkim kasztanem. W ciszy i spokoju uczyły się tu przez wiele godzin. Czasem Lonia zastanawiała się, czy pani Gizeli nie jest nudno lub nieprzyjemnie w kuchni, ale gdy kiedyś zajrzała tam w czasie nauki, pomagając Mili odnieść szklanki i talerze, ujrzała, że Gizela siedzi sobie z okularami na nosie, popija herbatę i czyta z zapałem grubą książkę. Cicho grało radio, a na kuchence gazowej szumiał duży czerwony czajnik. Gizela była tak zaczytana, że nawet nie zauważyła ich wejścia. - A co tak czyta pani Gizela? - spytała Lonia szeptem, gdy wróciły do pokoju. - Wszystko - odparła Mila z prostotą. Początkowo Gizela trochę Lonię onieśmielała - z tego samego powodu, co zawsze. Lonia nigdy nie była pewna, czy można na jej twarz patrzeć bez wstrętu, i obawiała się, że lada chwila usłyszy od Gizeli coś przykrego. Ale bardzo szybko okazało się, że wszystko jest w porządku. Lonia została zaakceptowana po uważnej obserwacji i właśnie dlatego ta akceptacja była tak bezwarunkowa i tak cenna. Kiedy Gizela mówiła z uznaniem: - Lonia, ty masz dobrą głowę do nauki! - to wiedziało się, że długo słuchała, jak one dwie się odpytują z notatek. A kiedy raz powiedziała: - Z Leonii to naprawdę dobry człowiek! - Lonia miała ochotę rzucić się jej na szyję, lecz naturalnie się nie rzuciła, bo Gizela miała w sobie nie tylko ciepło, ale i wielką rezerwę, dystans, a nawet - wyniosłość. Teraz, wróciwszy właśnie z Kalisza, od mamy, Lonia wędrowała na Polną jak do swojego drugiego domu. Ale trafiła nie w porę. Drzwi wejściowe nie były, jak zwykle, zamknięte na zamek, bo sąsiad z piętra, niemiły typek z arogancką miną, właśnie wnosił jakieś nowe kanapy. Lonia zapukała więc dopiero do drzwi pokoju i kiedy usłyszała: "Proszę!" - weszła. Oprócz Mili zastała tam jeszcze Gizelę, elegancką w pąsowej sukni z białym kołnierzykiem z koronki, oraz masywnego, sympatycznego mężczyznę w jej wieku. Ubrany był w garnitur i białą koszulę z krawatem. Miał lekko siwiejącą, gęstą czuprynę i poczciwą twarz o jasnych oczach. Wszyscy troje siedzieli przy stole i pili kawę, pojadając złocistą babkę drożdżową. Lonia spłoszyła się, bo w postawach, spojrzeniach i gestach tej trójki wyczuła coś uroczystego i poważnego. Poza tym zlękła się obcego człowieka. Chciała się natychmiast wycofać, ale Mila wstała i pociągnęła ją do stołu. Gizela uśmiechnęła się do niej, gościnnie podała jej filiżankę i talerzyk. Ukroiła trójkącik ciasta, nalała kawy - Lonia poczuła się szczęśliwa. Ledwie zjadła pierwszy kęs, Gizela podjęła przerwaną rozmowę. - Kaziu teraz, po śmierci ojca, ma duży kłopot... Mila zaczerwieniła się i uniosła brwi, a Gizela urwała, zakłopotana, lecz jej gość podjął wątek: - Powiem krótko: my z Gizelą znamy się już sporo czasu. Zawsze mi mówiła, że najważniejsze to odchować Milę. Ja to rozumiałem. Teraz pomyślałem tak: jak już Mili stuknęło dwadzieścia dwa lata, może by Gizela ułożyła sobie życie - ze mną. Pobralibyśmy się i miałbym też spokój z tym kwaterunkiem. Oczy Mili zrobiły się okrągłe. Milczała, jakby nie mogła znaleźć słów. - No, jak, Mila? - spytała Gizela, zwijając w palcach róg serwetki. - Nie wiem, co powiedzieć - bąknęła wreszcie Mila. - Cieszę się z waszego szczęścia. - Tak, jasne, szczęście jest - zgodził się pan Kaziu. - Ale trzeba ustalić, co będzie z panną Milą. Ten trzeci pokój - to jest właściwie pokoik - był wynajmowany studentom. Jakby panna Mila nie pogardziła, tobym go odmalował, odnowił i... - Pokoik jest ładny - dorzuciła zachęcająco Gizela. - Oglądałam. Studentów łatwo można wymeldować. A mieszkanie jest bardzo, porządne, eleganckie i suche. Nie to, co nasze. - Ślub byłby cichy, z powodu żałoby - dorzucił pan Trak. - Na Wielkanoc. No i co panna Mila powie? Zapadła długa, bardzo długa cisza - tak długa, że Lonia aż się spociła i w udręce zakłopotania wbiła sobie paznokcie w dłonie. - Anie mogłabym zostać tutaj? - spytała wreszcie jej przyjaciółka głosem trochę drżącym. Była bardzo zdenerwowana, ale starała się to pokryć uśmiechem. Efekt był żałosny. Czasem przyjdzie się do kogoś w momencie ze wszystkich najmniej odpowiednim. Lonia czuła ze zgrozą, że to właśnie się jej przydarzyło. Nie powinna tu być. Jej obecność w jakimś sensie wpływa na Milę, bo ją krępuje. Mila nie umie podjąć decyzji i zapewne nie może też powiedzieć wszystkiego, co by chciała. Lonia pomyślała, że powinna natychmiast wstać i wyjść, lecz znaczyłoby to - przerwać tę ważną rozmowę i zwrócić na siebie uwagę wszystkich. Nieśmiałość, to przeklęte kalectwo, nie pozwalała Loni na coś podobnego, więc siedziała, spuściwszy głowę, prawie nie oddychała i ze wszystkich sił pragnęła, by zapomniano o jej obecności. Ale Mila była sobą nawet w takich chwilach. Lonia poczuła dłoń przyjaciółki na swojej ręce: mocny, krótki uścisk miał oznaczać, że wszystko jest, jak trzeba. Minę też miała Mila nieco lepszą. - Zostanę tutaj - postanowiła. - To mój dom. Tu się urodziłam. Tu mieszkam całe życie. Gizela i jej gość najwidoczniej tego nie oczekiwali. - Przecież to kosztuje! Komorne, gaz, prąd, węgiel - wyliczała Gizela niespokojnie. - Po co płacić za dwa domy, szkoda pieniędzy. - Pójdę do pracy. - Mila! Ty masz skończyć studia! - Przejdę na zaoczne - powiedziała Mila z uporem. - A w ogóle, to nie wypada, żeby młoda panienka mieszkała sama - podsumowała Gizela takim tonem, jakby doszła właśnie do sedna sprawy. - Młoda panienka aż do ślubu powinna mieszkać z rodziną. - Ależ ja nie mam rodziny - powiedziała Mila cicho, lecz gwałtownie. - Masz. Mnie - z mocą odparła Gizela, której na twarz wystąpiły malinowe wypieki. Mila pomilczała chwilę i powiedziała łagodniej: - Ja to wszystko jeszcze przemyślę, dobrze? Nie można decydować na łapu-capu. - Przemyśl - zgodziła się Gizela. Ponieważ napięcie spadło, Lonia uznała, że może skorzystać ze sposobnej chwili, podniosła się - a Mila zaraz też się poderwała zza stołu. - Pójdę z tobą. Poszły przez łagodny zmierzch, w milczeniu patrząc na światła, zapalające się już w domach. Z Rynku Jeżyckiego skierowały się prosto do Śródmieścia. I przez całą drogę Mila nie poruszała nurtującego ją tematu - pytała tylko, jak tam w Kaliszu, i opowiadała o swojej przyjaciółce z ławy szkolnej, Monice, która rok temu wyjechała z matką do Stanów. Czekał tam na nie ojciec, nie widziany od początku wojny. - Bardzo mi jej brakuje - mówiła Mila, kuląc się i chowając zziębnięte dłonie w rękawy. - A ona napisała tylko raz, że jest w Chicago, i odtąd ani znaku życia. Jak myślisz, czy to prawda, że listy z USA giną? Może tylko po prostu tak wolno idą, co? Lonia odrzekła, że słyszała o wypadkach zagubienia listów przez pocztę, zwłaszcza wtedy, gdy zawierały dolary - i dodała, wiedząc, że Mila tego właśnie się spodziewa: - To przecież niemożliwe, żeby cię ta Monika zapomniała. Właśnie na emigracji bardzo się czeka na listy z kraju. - No, nie? - powiedziała Mila nieco raźniejszym głosem. Dotarły na most Teatralny i nagle Mila zwróciła się w lewo, po czym poszła w dół Roosevelta. Dotarły mniej więcej do połowy ulicy, gdy Mila przystanęła przed wielką kamienicą, w której paliły się już wszystkie światła. - Jak można w ogóle mieszkać w czymś takim? - spytała niechętnie. - Secesja. Co za brzydactwo. Co za bezguście. A poza tym, czy ja mogłabym patrzeć codziennie na pociągi? Nie widzieć w oknie róż? Ani kasztana? - No, wiesz... tu rosną piękne akacje... i widok na miasto też jest bardzo ładny. Patrz, widać Operę - przekonywała ją Lonia. - Wiem, secesja jest niemodna i uchodzi za wzór złego smaku, ale pamiętaj o Wyspiańskim... - Wyspiański by na to nie spojrzał - gwałtownie odparła Mila. - To budowali Niemcy. Nie, nie, ja tu mieszkać nie mogę - dorzuciła, kręcąc głową. - Poza tym... przecież i Gizeli należy się wolność ode mnie. - Pomilczała przez chwilę, mierząc nieprzyjaznym wzrokiem okna na wysokim parterze. - Jedno wiem na pewno: to jest obce, obce! Nigdy w życiu nie poczuję się tu jak w domu. Wytarła nos, naciągnęła czapkę na uszy i poszły dalej. Mila już w lepszym humorze, jakby podjęcie decyzji miała na dobre za sobą i jakby jej to pomogło. Poszły ulicą Fredry, minęły Operę i Teatr Polski, po czym dotarły na Ratajczaka, do kawiarni "Bajka", bo Lonia miała wielką ochotę na bezy. A w kawiarni "Bajka" siedział rudy Ignaś Borejko. Popijał herbatę, wolniutko obgryzał pączka i wspierał brodę na bladej dłoni, czytając "Tygodnik Powszechny". 2. Zatopiony w lekturze "Elementarza etycznego" pióra księdza Wojtyły, owiewany błękitnymi pasmami dymu z papierosów, wydmuchiwanego przez konsumentów przy sąsiednich stolikach, w oparach kawy "Robusta", zaparzanej w syczącym ekspresie, pośród cichego gwaru rozmów kawiarnianych, których po kwadransie czytania już się wcale nie słyszy, Ignacy przebywał duchem w innym zgoła wymiarze. Kiedy dwie zamglone sylwetki wynurzyły się z dymu i usiadły przy jego stoliku, podniósł na sekundę roztargnione, nieostre spojrzenie, uśmiechnął się niezobowiązująco i odpowiedziawszy ("Tak, wolne") na pytanie, które bynajmniej nie padło, powrócił do lektury. Dopiero po chwili, sięgając po szklankę herbaty, uprzytomnił sobie, że zna te dwie twarze. Oderwał więc swe myśli od gazety i skupił je na otaczającej go rzeczywistości. Rozpoznawszy Lonię, a zwłaszcza Milę, poderwał się gwałtownie i uprzejmie ze swego miejsca; ponieważ jednak zapomniał cofnąć uprzednio krzesło, uderzył kolanami o spód blatu. Szklanka podskoczyła, spodeczek brzdęknął, herbata chlupnęła cicho, pączek zaś poleciał prosto na kolana Mili. Nastąpiła, naturalnie, scena gorących przeprosin ze strony Ignacego, następnie - obustronna konfuzja, znów przepraszanie, po czym sięganie po pączka, zderzenie dwu dłoni, gwałtowne cofanie rąk, kolejne "pardon", transportowanie pączka za pomocą łyżeczki na poprzednie miejsce, to jest - na talerzyk (zalany herbatą), po to, by spocony Ignacy mógł wreszcie opaść na krzesło i wymownym spojrzeniem wyrazić swe ubolewanie. Był tak zmęczony, jakby właśnie wszedł na piąte piętro, niosąc szafę. Wciąż strasznie się peszył w obecności Mili, pod tym jej czystym, rozumnym spojrzeniem, które zdawało się prześwietlać mu na wylot klatkę piersiową, by tam wwiercić się w głąb serca. Im bardziej był w niej zakochany, tym straszliwsza go pętała nieśmiałość. Czuł, że nie jest Mili godzien. Mila, zresztą, nie ułatwiała mu sytuacji. Nadal widywało się ją z tym mało bystrym Zbysławem - to na wystawie grafiki, to na czwartku literackim, to znów w kinie. Na ukłon Ignacego reagowała zawsze bardzo miło i naturalnie, i tyle. Raz czy dwa sama mu zaproponowała, żeby poszli do muzeum albo na spotkanie autorskie znanego pisarza warszawskiego, lecz ich znajomość nie przeniosła się wskutek tego na wyższy szczebel rozwoju. Kiedy Ignacy zastanawiał się, dlaczego - nie umiał znaleźć odpowiedzi. A przecież wiedział, od czasu pamiętnej wyprawy szosą puszczykowską, że Mila ma dla niego wiele życzliwości; ponadto, kilkakrotnie wyrażała mu swoją wdzięczność. A jednak! - w kąciku jej ust czaił się zawsze uśmieszek tak kpiący, śliczne oczy produkowały tak jasne iskry krytycznej inteligencji, zaś wypowiedzi Mili cechowały się taką zwięzłością i logiką, że z pewnością każdy mógłby czuć się przy niej niepewnie, a cóż dopiero nieśmiały dystrakt, jakim był on. Nadto - zupełnie niespodziewanie Mila stała się gwiazdą studenckiego teatru "Oczko". Sama podobno pisywała scenariusze do najlepszych przedstawień, a występowała także, z wielkimi sukcesami, w roli jadowitej, zbzikowanej staruszki, która siedzi w kącie i złośliwie komentuje rzeczywistość. Jej dowcipne, zawsze aktualne teksty wzbudzały paroksyzmy śmiechu na widowni. Ignacy widział ją kilkakrotnie na scenie i bardzo podziwiał talent Mili, ale zaczynał też łapać się na myśli, że właściwie to trochę się jej boi. Przede wszystkim dlatego, że zrobiła się nagle taka piękna i wspaniała, pewna siebie i nawet lekko protekcjonalna. Zawsze była ładna, ale teraz... Nie umiałby określić, kiedy i jak nastąpiła ta zmiana - ot, pewnego dnia, spotkawszy Milę w Muzeum Narodowym przed obrazami Witolda Wojtkiewicza (był to jego ulubiony malarz), Ignacy stwierdził, że się zmieniła. Znikła gdzieś jej niepewność i nerwowość. Mila wyprostowała się i jakby nawet urosła. Jej cera przybrała różany odcień i - o ile się nie mylił - nawet jej usta stały się bardziej czerwone. Była tak pociągająca, że stanął jak wryty i z zachwytu nie umiał nic powiedzieć, nawet zwykłego "dzień dobry". I od tej chwili właściwie tak go zablokowało. Nie bardzo umiał - choć bardzo chciał - umówić się z nią na kolejne spotkanie autorskie (tym razem z twórcą krakowskim) ani w ogóle na żadne inne. Chyba żeby wykorzystał obecną, niezwykle sprzyjającą sytuację i odważył się zaprosić Milę, od niechcenia rzecz jasna, gdzieś, gdzie mogliby być tylko we dwoje, bez miłej, lecz odrobinkę zbyt już nierozłącznej Loni, ot, na przykład... - ...do fotoplastykonu! - triumfalnie zakrzyknął Ignacy, uderzając płasko rozpostartą dłonią w stół i powodując nowe salto szklanki oraz pączka. Ponieważ były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział, nie licząc uprzedniego "przepraszam", obie dziewczyny spojrzały na niego z nieukrywanym zdziwieniem. - Co mówisz? - spytała Mila. - Ja? Czy coś mówię? Nie, nic, nic - odparł, zakłopotany, zauważając, że Mila czesze się teraz inaczej: włosy, związane w "koński ogon", spływają gładką smugą po ramieniu i sweterku, zaczepiając się jedwabistą pajęczynką o guziczki bluzki. - To jest... chętnie pokazałbym wam kiedyś fotoplastykon. Może dziś, na przykład, jeśli macie odrobinę wolnego czasu. Lonia, która cechowała się delikatnością uczuć, poderwała się natychmiast, wzbudzając w Ignacym falę ciepłej wdzięczności, i oznajmiła, że ona czasu nie ma, ani odrobiny. Postanowił, że później jej za to specjalnie podziękuje. Zostali sami. Mila, uciekając wzrokiem nieco w bok, poprosiła, by Ignaś jej wyjaśnił, co to takiego ten fotoplastykon i do czego służy. Ignacy zaś odparł bardzo roztropnie, że zamiast gadać po próżnicy, strzępić język i zanudzać Milę opisami, zaprasza ją niniejszym na seans o godzinie osiemnastej (to jest za minut dziewięć), bo któż wie, jak długo jeszcze ta staromodna rozrywka utrzyma się w Poznaniu. Rozwiódł się przy tym nieco nad postępem i zmianami w mentalności ludzkiej, posiłkując się odwieczną mądrością starożytnych (Seneka). Płacąc kelnerce, podając Mili płaszczyk i otwierając drzwi kawiarni, wychodząc przez nie samemu, a następnie cofając się w popłochu, by oczywiście przepuścić damę przodem, nadeptując jej przy tym na stopę, przepraszając, cofając się, przytrzaskując sobie połę płaszcza drzwiami, znów przepraszając, następnie przepuszczając Milę, zamykając za nią drzwi, po czym otwierając je raptownie i wracając po teczkę z referatem oraz "Tygodnik Powszechny", i znajdując wreszcie Milę na chodniku, stojącą z rękami w kieszeniach i z uśmiechem pełnym niezrozumiałej, promiennej czułości na twarzy - przez ten cały czas Ignacy był pochłonięty myślą, że oto trafia mu się wyśmienita okazja dla poprawienia swych notowań w oczach tej cudownej dziewczyny. Poprowadził ją więc szybkim krokiem na pobliską ulicę Armii Czerwonej i już niebawem znaleźli się na ciemnawym o tej porze dnia podwórku, gdzie brudny śnieg zachował się jeszcze pod ścianami ruder i na schodkach i gdzie odrapany barak fotoplastykonu wchłaniał właśnie ciemną postać jedynego widza, przybyłego wraz ze swą butelką na seans o osiemnastej. W ciepłym, mrocznym wnętrzu byli tylko we troje, nie licząc obsługi. Ignacy przede wszystkim pomógł Mili wyswobodzić się z płaszczyka, po czym, nie bez przygód i potknięć, powiesił jej i swoje okrycie na drewnianym wieszaku przy wejściu, a następnie, ująwszy jej drobną dłoń, poprowadził Milę ku wolnemu siedzisku przed wizjerem. Sam zajął miejsce obok niej, przystawiwszy specjalnie w tym celu przyniesione krzesło. Wydało mu się rzeczą niezbędną towarzyszyć projekcji swoimi komentarzami i objaśnieniami dobrze znanych fotosów (tego dnia pokazywano, szczęśliwym trafem, serię poświęconą rzeźbie rzymskiej) - i to towarzyszyć dyskretnie, podając informacje szeptem wprost do ucha Mili, by ni szmerem nie przeszkadzać innym widzom. Wielki bęben z fotosami skrzypnął i rozpoczął już swój ruch obrotowy. Mila zajrzała przez wizjer i powiedziała: - Ojejku! - a Ignacy przysunął się o ostatni centymetr bliżej, by też mieć możność wejrzenia w okular, gdyż jasną jest rzeczą, że nie można komentować zmieniających się fotografii, kiedy się ich nie widzi lub przynajmniej co jakiś czas nie kontroluje ich sekwencji. Ignacy więc kontrolował i komentował, i nie wiadomo dlaczego opanowało go przy tym wspomnienie łąki pod Michaliszkami, na której suszyło się siano, nasycając gorące powietrze subtelnym, jedynym w swoim rodzaju aromatem. Tak był zaabsorbowany przekazywaniem swej szczegółowej wiedzy na temat sarkofagu rzymskiego z III wieku naszej ery - przedstawiał on młodą parę przejeżdżającą powozem przez zatłoczoną ulicę miasta - że dopiero po dość długiej chwili zdał sobie sprawę, że to włosy Mili, łaskoczące go w policzek, wydają woń siana. Bęben fotoplastykonu drgnął i zaskoczył ich widokiem rzymskiej kopii Wenus z Taurydy. Ignacy daremnie próbował sprowadzić sam siebie na ziemię, tłumacząc sobie, że nie jest to woń siana, lecz zapach nowego, nieznanego mu szamponu - było za późno. Wenus, rumianki, siano na łące, wzgórza pod Wilnem, brzęk pszczół i trzmieli, słońce, ciepło i bezpieczeństwo oraz aksamitna gładkość policzka Mili tuż przy jego policzku - wszystko to razem zmąciło mu świadomość, stępiło samokontrolę oraz zakłóciło pracę umysłu do tego stopnia, że niespodziewanie dla samego siebie wyszeptał: - Kocham cię, Milu. Omal nie ugryzł się w język z przerażenia, gdy na własne uszy usłyszał własne wyznanie, obnażające nieuchronnie jego własne najgłębsze uczucia. Co teraz będzie? Wydał się oto w ręce kobiety i może ona igrać bezwzględnie z jego sercem, może je zranić do krwi lub wręcz wyrzucić na śmietnik, może wybuchnąć drwiącym śmiechem lub powiedzieć okrutnie, że ktoś taki jak on nie jest jej potrzebny. Ale Mila nie uczyniła nic takiego. Mila po prostu milczała. Trwało to tak długo, że Ignacy odważył się wreszcie spojrzeć na nią i wtedy ze wzruszeniem ujrzał jej poważny profil z długimi rzęsami i dumnym zazwyczaj podbródkiem, który obecnie - czy Ignacy dobrze widział? - drżał, podobnie jak usta. Światło z okularu zapaliło topazową iskierkę w kropli, która właśnie spływała po policzku Mili. Ignacy nieśmiało starł ją palcem wskazującym, a wtedy Mila odwróciła się i objęła go ramionami. Poczuł małą dłoń na głowie - Mila głaskała go i kołysała w ramionach. - Przez całe życie nikt mi tego nie powiedział - szepnęła. - Tylko ty. Nie zapomnę tego aż do śmierci. - Aż do śmierci będziemy razem - obiecał on. - Pobierzemy się? - spytała Mila z nadzieją. - Z przyjemnością - odrzekł uprzejmie Ignacy. - To jest, chciałem powiedzieć, że o niczym innym nie marzę. - Ja też cię kocham - wyszeptała Mila gorąco i uściskała go z całej siły. - Chyba od pierwszej chwili. A czy ty też miałeś takie wrażenie, że... - ...to musi być przeznaczenie? - dopowiedział Ignacy. - O, tak, Milu. A, właśnie. Jak myślisz, czy mógłbym cię pocałować? - Mógłbyś. Już dawno mogłeś. - Doprawdy? - zdziwił się Ignacy. - Milu, ale czy ty jesteś pewna, że mnie chcesz - naprawdę? Mam wiele wad. Muszę cię też uprzedzić, że jestem bardzo roztargniony. Żebym tylko nie zapomniał przenieść cię przez próg, gdy jako panna młoda będziesz wchodziła do mojego domu. Swoją drogą - piękny to obyczaj. Już za czasów rzymskich uchodził za prastary! - być może sięga początków ludzkości. Przenoszenie to miało zapobiec potknięciu się panny młodej, Rzymianie uważali je za zły omen. Niewykluczone, że podobne obawy żywili nawet jaskiniowcy! - cha, cha. Muszę sobie zakonotować, że zaraz po ślubie mam cię wziąć na ręce. Żebym tylko nie zapomniał. - Ja ci przypomnę, w razie czego - obiecała mu Mila. - Doskonale. Ale wracając do Rzymian, dodam, że z pieśni weselnych Katullusa wiadomo, jaki był kolor palli, noszonej w dzień ślubu przez pannę młodą. Wyobraź sobie, że żółty! Ponadto twarz jej przysłaniał żółty welon, zwany flammeum. - Ale ja chyba, Ignasiu, skłaniałabym się ku bieli. - Rzecz oczywista. Jeśli o tym wspominam, to po to, by zwrócić uwagę na znamienną i zadziwiającą ciągłość pewnych tradycji i obyczajów. To takie krzepiące. Uczta weselna u Rzymian odbywała się w domu panny młodej, zaś pod wieczór miało miejsce przeprowadzenie jej (deductio) do domu męża. Działo się to przy blasku pochodni, dźwięku fletów i przy wtórze uszczypliwych piosenek, zwanych fescenini. Dotarłszy na miejsce, panna młoda musiała namaścić i zwieńczyć drzwi domostwa, no a potem trzeba było właśnie przebyć ten próg. Ciekawe, czy temu sprostam. - Myślę, że nie powinnam już więcej tyć - zauważyła Mila z powagą. - A właśnie, kiedy to w ogóle będzie? - Co, Milu? - Ślub. Nasz. Pytam, bo mam powody interesować się datą. - To może być już w przyszłym roku, Milu. Jak wiesz, mam napisać pracę magisterską i wyznam ci, że jestem tym obecnie mocno pochłonięty. Chcę zarazem zrobić dyplom z bibliotekoznawstwa. Ta dziedzina również mocno mnie absorbuje. Ale gdzieś w końcu czerwca przyszłego roku znajdę, jak przypuszczam, chwilę na poważniejsze zajęcie się naszymi sprawami. Mam nadzieję, Milu, że zechcesz na mnie poczekać i że to ci się nie znudzi. - Och... cóż. Poczekam, Ignasiu. - A nie będzie ci przeszkadzało, że będziemy raczej niebogaci? - Nie. Zawsze byłam niebogata. - Doskonale. Nihil est tam angusti animi quam amare divitaas (Nic tak nie świadczy o małostkowości jak umiłowanie bogactwa). A jeśli chodzi o ten próg... wyjaśnię ci, czego się obawiam. Wyobraziłem sobie, że z braku praktyki mógłbym, biorąc cię na ręce i przenosząc przez drzwi, sam się potknąć. I upaść razem z tobą. Przyznasz, że to byłoby okropne. - To się nie zdarzy. - Tak myślisz? - Jestem pewna - powiedziała Mila z przekonaniem. - To dobrze - uspokoił się on. - Ach, ty Ignasiu, Ignasiu - powiedziała Mila, a kiedy on z roztargnieniem zapytał, o co chodzi, położyła mu ręce na uszach i słodko oraz kochająco pocałowała go w usta, zabierając mu serce na zawsze. 3. Kaziu, zmartwiony i niezadowolony, poszedł dość szybko do siebie, a Gizela, podenerwowana, pokręciła się trochę po domu, pomyła filiżanki i łyżeczki, nakryła ciasto czystą lnianą ściereczką, ubrała się i też wyszła. Nie mogła usiedzieć na miejscu. Poszła spacerkiem przez Dąbrowskiego, pooglądała wystawy sklepowe, zaszła do pasmanterii po nici i czeskie igły do maszyny. Niepokój jednak drążył ją stale. Teraz żałowała, że zaczęli tę rozmowę z Milą. Gizela spotykała się z Kaziem już dwa i pół roku, a Mila zrobiła taką minę, jakby jej kamień spadł na głowę. Odmówiła zamieszkania z nimi! - no, trudno się dziwić. Gizela sama miała wątpliwości, czy pomysł Kazia jest dobry. Ale w takim razie - co dalej? Mila z pewnością nie powinna mieszkać sama, bo jest postrzelona, naiwna, wszystkim wierzy, wszystkim ufa, a na ludziach się nie zna, chociaż Gizela od dziecka kładła jej do głowy pewne zasady. Jak tu ją zostawić samą? - niemożliwe! Gizela zaczęła się zastanawiać, czyby jednak nie poczekać z tym ślubem. Z ciężkim sercem wlokła się ulicami i wreszcie postanowiła wstąpić do sklepu Rudzika. Ciekawe, czy będzie na miejscu. Ostatnio się chwalił, że założył wytwórnię plastykowych guzików i klipsów. Pokazywał nawet - ładne. Plastyk w różnych kolorach pochodził z odpadów, które załatwił sobie na lewo z jakiejś fabryki. A te klipsy to już robi prześliczne - margerytki jak żywe albo duże perłowe kulki. Dzisiaj, kto zaradny, może sobie życie urządzić. Rudzik przetrwał jakoś bitwy o handel, twierdzi, że wszystkich po kolei przekupywał - ale ostatecznie wyszedł na swoje i teraz może jeździć na wczasy do Bułgarii. Gizela skręciła w Kraszewskiego koło rynku. Wielkie kamienice otaczały go z trzech stron, a ta czwarta, co była zburzona, już została odbudowana. Jeszcze tylko z samego brzegu stały budki, w miejscu, gdzie od bomby zawalił się dom. Weszła do sklepu, z przyjemnością wdychając ostry zapach świeżej włoszczyzny i kwaszonej kapusty. Pan Rudzik we własnej osobie sprzedawał za ladą, ubrany w biały kitel, spod którego wystawał kołnierzyk koszuli w paski oraz muszka. Już całkiem wyłysiał, ale przystojny z niego pan. Aha! - kazał sobie wstawić zęby. - Dzień dobry, dzień dobry - odpowiedziała z godnością na jego zalotne przywitanie. - No, jak tam, panie Rudzik, interesy idą? - Nie narzekam, pani Gizelo. Co dla pani dzisiaj? - Pół kilo grochu i pęczek włoszczyzny poproszę. - Służę uprzejmie. Ale co za traf, akurat była u mnie - dosłownie przed kwadransem - panna Majewska. Wzięła twarogu na sernik. Prosto ze wsi przywiozłem, niech pani spróbuje. Aż słodki! - Dobry. Pan zważy pół kilo. A co u Stefanii? Dawno jej nie widziałam. - Włosy ścięła, zakręciła. Ładnie wygląda. Wybiera się do Warszawy na jakąś sesję. - To były czasy, panie Rudzik, co? - Ach, pani Gizelo. Dzieci rosną, rosną. A tych lat szkoda. Panna Majewska to była dobra nauczycielka! Potem już takich nie mieli. Dobrze, że Rudzik wspomniał Stefanię. Gizeli od razu stanęło przed oczami dzieciństwo Mili. Mała dziewczynka z warkoczykami, z nowymi zeszytami, z tornistrem, albo bawiąca się w teatr swoimi dwiema lalkami. Jej rączka w ręce Gizeli. Ufne spojrzenie. Uśmiech. Rudzik opowiadał właśnie o swoim synu - poszedł na prawo, postanowił zostać adwokatem! - ale Gizela wychodziła już na ulicę, zamykając drzwi, które potrąciły zawieszony nad nimi dzwoneczek. Ruszyła z powrotem na Rynek Jeżycki, myśląc nadal o Mili. I postanowiła, że trudno, czy to się Kaziowi podoba, czy nie, będzie musiał poczekać z tym ślubem. Niech się Mila najpierw jakoś ustatkuje, niech chociaż studia skończy. Przecież nie można jej tak zostawić samej. Dziewczyna stała się ostatnio jakaś zamyślona, tajemnicza i samodzielna. Gizela doszła do wniosku, że musi się za tym kryć jakiś chłopak. Chyba nie ten przystojny bruńet - przy nim była wesoła, pokpiwała sobie z niego. Zresztą, przestał przychodzić, może się pogniewali. Za to pewnego dnia Gizela zobaczyła Milę na mieście w towarzystwie tego rudego Ignaca. Nic nie mogła poradzić - nie podobało jej się to i już! Od chwili, gdy go poznała w szpitalu, czuła, że coś z nim jest nie tak - może to z powodu loczków albo rudych brwi. Oczywiście, nie podobało jej się, że Mila tak przy nim nienaturalnie szczebioce. Ale i on sam był taki jakiś dziwaczny, że aż bolało. Po kieszeniach - dziurawych, to pewne! - tylko książki i gazety, rogi kołnierzyków i mankiety - postrzępione. Widać było gołym okiem, że to człowiek niepraktyczny i niezaradny - prawdopodobnie dlatego, że poza czytaniem i pisaniem nic innego nie robił. Żadna jednostronność nie jest dobra! Wyglądałby inaczej, gdyby co jakiś czas musiał narąbać drewna albo przekopać kawał ziemi szpadlem. A taki, jak jest, na pewno sobie w życiu nie poradzi. Żeby to jeszcze potrafił znieść swoje wady z pokorą! - ale nie. Wciąż się popisywał wiedzą, a widać było, że nie potrafi skupić uwagi na nikim. Nawet na sobie. Odwrotnie ten brunet. Dawał się lubić. Z nim Mila miałaby dobrze. Ujęło Gizelę, że był taki grzeczny. Kiedyś zmył nawet naczynia po kolacji, jak Gizela miała jeszcze prawą rękę na temblaku, a Mila, jak zwykle, wymigiwała się od tej roboty. Trzask-prask i gotowe! - ten człowiek, pomyślała Gizela, ma dużo energii. Na pewno do czegoś dojdzie, bo jest szybki i zdecydowany. Mila mówiła do niego: Kot, a do rudego tylko: Ignaś, z czego Gizela wywnioskowała, że brunet bardziej się liczy. To ją cieszyło, bo mimo wszystko nie lubiła rudych - chyba od dziecka. W Miłosławiu mówiono, że rudzi są fałszywi. Dziwiło ją tylko, że Mila tak długo nie może się zdecydować, którego woli. Przecież rudy nigdy po sobie nie umył nawet łyżeczki! Przychodził zawsze niespodziewanie, a to jak Mila z Kotem pili herbatę i słuchali radia, a to jak dziewczyna została sama w domu i właśnie brała się do nauki. Ignac zawsze coś jej przynosił - oczywiście książki i gazety! - udając, że traktuje ją jak zwykłą koleżankę, ale Gizela dobrze widziała, jak mu się te oczka do Mili świecą! Jednego razu przytaszczył wielki bukiet fioletowych astrów, ale zamiast wręczyć je dziewczynie tak, jak przystało, wystraszył się Gizeli, zupełnie jakby miał jakieś złe zamiary, odłożył bukiet na taboret w sieni, a potem udał, że o nim zapomniał. Całkiem jak mały chłopczyk z podstawówki! Kot, jak już przynosił kwiaty, to od razu czerwone goździki i wręczał je Mili z taką miną, że miło było spojrzeć. Inna sprawa, że goździki więdły potem w wazonie, bo Mila zapominała nalewać im wody, a ten bukiet astrów prawie dwa tygodnie trzymała przy łóżku, zmieniając im wodę, a nawet dorzucając po trochu polopiryny, bo słyszała, że to przedłuża życie kwiatom ciętym. Kiedy wreszcie zwiędły, zasuszyła sobie jednego w albumie o sztuce holenderskiej (kartki się brzydko pogięły!). Tak że nadal nic nie było wiadomo. Śnieg zaczął znowu prószyć, ciekawe, jak długo potrwa ta zima - jakoś w tym roku skończyć się nie chce. Gizela wstąpiła jeszcze do prywatnej cukierni "Hanusia", gdzie kupiła dwa pączki i dwie babeczki śmietankowe. Zjedzą sobie z Milą dobre ciastka i pogadają przy herbacie. Niech się już dziewczyna nie gryzie. Kaziu może zameldować na tych swoich pokojach jakiegoś pociotka, a ślub nie zając, nie ucieknie. Mila spokojnie skończy studia pod opieką Gizeli, a potem może się pogodzi z Kotem i wyjdzie za niego - dopiero wtedy Gizela z czystym sumieniem będzie mogła pomyśleć o swoim i Kazia szczęściu. Tak rozmyślając, dotarła do domu, gdzie paliło się światło w oknie pokoju i oczywiście także w kuchni; Mila nie mogła pojąć takiej oczywistej rzeczy, że jak się wychodzi z jednego pomieszczenia do drugiego, to światło w tym pierwszym trzeba zgasić, bo ktoś potem będzie musiał zapłacić rachunek z elektrowni. Paliło się i w kuchni, i w pokoju, i w sionce. Czajnik na gazie był tak rozgrzany, że odpadła z niego czerwona emalia. Gizela ruszyła do pokoju jak burza, żeby zrugać Milę za niedbalstwo (przecież mogła spowodować pożar!) - ale okazało się, że Mila nie jest sama. W płaszczu, w czapce, w rękawiczkach stała na środku pokoju i całowała się w najlepsze z Ignacem, także ubranym jak na biegun północny. Kiedy Gizela krzyknęła z zaskoczenia, ci dwoje nie speszyli się wcale, nadal się obejmowali i patrzeli na nią wesoło, oboje zaczerwienieni, zdyszani, z oczami - kto to widział! - błyszczącymi od łez, śmiejąc się tak serdecznie, jak dzieci, przyłapane na jakiejś psocie! - Ach, Gizela, już wszystko jasne! - zawołała Mila. - Już sobie wszystko powiedzieliśmy, my się kochamy! A rudy dodał beztrosko i jakby mimochodem: - Przyszedłem panią prosić o rękę Mili - po czym wybuchnął zachwyconym śmiechem. Bardzo się zdziwił! - Bo Gizeli złość uderzyła do głowy, więc rąbnęła prosto z mostu: - A to ciekawe, naprawdę! A co też pan Ignacy może Mili ofiarować, jeśli wolno zapytać? Zaskoczony jak dziecko, patrzał na nią, mrugając rudymi rzęsami i wciąż nie wypuszczając Mili z objęć: - Ależ... całe moje życie - odpowiedział. - Każdą chwilę. Każdą myśl. Każdy oddech. - A z czego będziecie żyć? Z oddychania? - zawołała Gizela, bliska rozpaczy na widok tej sentymentalnej przesady, nie popartej absolutnie żadnym konkretem, lecz tu już wtrąciła się Mila i patrząc w oczy Gizeli z gniewnym wyrzutem, odpowiedziała za niego: - A to już, naprawdę, nie ma żadnego znaczenia! No, rzeczywiście. Na pewno. Gizela musiała się zamknąć i znów patrzeć, jak rudy Ignac całuje narzeczoną. - A to jak tam sobie chcecie - powiedziała, ratując resztki swego autorytetu. Co niby miała zrobić innego, skoro i tak wszystko tu się zdecydowało za jej plecami i skoro nikogo nie obchodziły jej obawy. - Pan Bóg miłosierny, może nie zginiecie z głodu. No i zawsze macie jeszcze mnie, wy niedorajdy - dodała w duchu, po czym, zdenerwowana, poszła do kuchni, gdzie wciąż pachniało rozpalonym żelazem, a czajnik dymił jeszcze w zlewie. Zdjęła płaszcz i w zwykłym garnuszku nastawiła wodę na herbatę. Dobrze, że kupiła te ciastka - rudy Ignac wyglądał na takiego, co lubi pączki. 1956 1. Nigdzie nie było już chleba, a ludzie, nie wiadomo czemu, wykupywali mydło i mąkę. U Rudzika stały wściekłe tłumy i nawet mowy dziś nie było o tym, żeby wyprosić choć pół kostki masła. Do tego wszystkiego dzień był upalny, ciężki, i Gizela dotarła do domu zmordowana, zgrzana, zła jak osa. Zaraz zaczęła robić szybki obiad dla Mili, która też dziś miała nielekko: zdawała ostatni egzamin, najtrudniejszy dla niej, bo z matematyki. Gizela ugotowała kartofle w mundurkach i przysmażyła cebulę, a kiedy otwierała okno, żeby wywietrzyć, zobaczyła, że Mila już dawno wróciła - stały z Moniką pod kasztanem, opierały się plecami o gruby pień i gadały bez końca, jak to one. Dobiegły ją głośne chichoty i trajkotanie Moniki. - Mila! - krzyknęła gniewnie przez okno. Przestały gadać, pożegnały się niespiesznie, a Gizela miała przykre wrażenie, że mówią coś o niej. Wybuchnęły chichotem. Wreszcie Mila ruszyła do domu, biegiem, aż warkocz za nią fruwał. Łups! - wpadła do kuchni, stanęła w progu - drobna, wciąż za chuda, rozczochrana jak zwykle, z oczami świecącymi z radości. - Na czwórkę! - krzyknęła. - To cud! Gizela! Już jestem na drugim roku, rozumiesz? Co za szczęście! - Bardzo dobrze - odparła Gizela spokojnie. Ta dziewczyna zawsze i we wszystkim musiała przesadzać. - I nie żaden cud, tylko zwyczajna sprawa: uczyłaś się, to i zdałaś. Umyj ręce i siadaj do obiadu. Od razu żachnęła się, jakby ją kto oblał zimną wodą. - Nawet się nie cieszysz! - burknęła z wyrzutem. - Powiedziałam: bardzo dobrze. Tylko że nie ma co szaleć. Mila podeszła do miski, nalała wody z kranu, umyła ręce i zgrzaną twarz. - Ciekawa jestem - powiedziała gniewnie - kiedy my będziemy mieć łazienkę jak normalni ludzie. - Pewnie wtedy - odparła Gizela spokojnie, choć wszystko się w niej burzyło - jak się stanie cud i dostaniemy normalne mieszkanie. Ale na razie na cud się nie zanosi. Na sto ileś wniosków przydzielili pracownikom tylko dwadzieścia mieszkań. - To chociaż przebudujmy tu coś - z rozdrażnieniem rzuciła Mila, odwieszając nieporządnie ręcznik. - Mama Moniki zrobiła śliczną łazienkę z kawałka korytarza, z czeskimi kafelkami... - Mila, mnie nikt nie przysyła dolarów! - wybuchnęła Gizela. - Jezu kochany, dziewczyno, jesteś na ekonomii, a w ogóle sobie nie zdajesz sprawy z sytuacji. Czego was tam uczą? Tych zakłamanych statystyk? Bo na pewno nie tego, co ja wiem. Ceny znów rosną. Znów nam w zakładzie podwyższyli normy, a obniżyli zapłaty. Oszukali nas z podatkami. A sami sobie przyznali wielkie premie. O! to jest ekonomia! - z Gizeli gorycz płynęła już bez zahamowań. - A tyle obiecywali! U Cegielskiego na W-3 były już masówki. A w ZNTK od rana dziś strajkują. Tak, Mila, jak chcesz być ekonomistką, to naucz się liczyć i patrzeć. Mila opadła na stołek i sięgnęła po łyżkę. Gizela postawiła przed nią talerz z żurkiem, nalała i sobie, usiadła obok, stawiając jeszcze na stole miseczkę ziemniaków. Przez chwilę jadły obie w zupełnym milczeniu. - Ja to wszystko wiem - powiedziała wreszcie Mila, odsuwając talerz. - Ja bym już bardzo chciała pracować, dołożyć się do wydatków. - No, daj spokój, daj spokój - łagodziła Gizela. - Ty się tylko ucz. Pomagasz mi przecież, jak możesz. Ładnie skroiłaś te bluzki dla pani Rudzikowej. - Teraz, w wakacje, pojadę nad morze - oznajmiła Mila, patrząc w talerz. - Na kolonie. Będę pomagać w kuchni. - Monika z tobą, oczywiście? - Nie, sama jadę. - Samej nie puszczę! - zdenerwowała się Gizela i w ten sposób znów znalazły się na skraju kłótni. Coraz częściej tak ostatnio bywało. - I co to w ogóle za zajęcie dla studentki: gary w kuchni szorować. Jak to, nic już więcej nie umiesz? Skąd w ogóle masz tę pracę? - A... - przeciągnęła Mila. - Ktoś mi znalazł. - Kto ci znalazł? - Kolega ze studiów. Czego się złościsz? - Ja się nie złoszczę! - krzyknęła Gizela, tracąc panowanie nad sobą. - Ja tylko nie chcę, żebyś strzeliła głupstwo! Mila powoli odłożyła łyżkę i spojrzała Gizeli twardo w oczy. - Nie zauważyłaś - spytała powoli - nie zauważyłaś, że mam już dwadzieścia jeden lat? Już dawno za wszystkie głupstwa mogę odpowiadać sama. Ale żadnego jeszcze nie popełniłam. Jestem poważnym człowiekiem, Gizela, i gdybyś mi się z szacunkiem przyjrzała, zamiast mnie wiecznie strofować, może byś to sama zobaczyła. Nie musiałabyś wtedy bać się o mnie. Wstała, zaniosła do zlewu talerz po żurku, wymyła go i odstawiła na suszarkę. Potem wypiła swój kubek kompotu, umyła go także i bez słowa wyszła z kuchni. Gizela siedziała bez ruchu za stołem, nic nie mogła przełknąć ze zdenerwowania. Owszem, bywały różne scysje pomiędzy nimi, ale nigdy jeszcze Mila nie postawiła się tak stanowczo i nigdy nie była tak przekonująca. Gizela trzasnęła rozpostartą dłonią w stół i przygryzła wargi. Bolało ją to, że we wzroku Mili wyczytała, oprócz stanowczości, jeszcze i obcość. "Nigdy, nigdy nie powiedziała do mnie: mamo" - pomyślała Gizela i walnęła znów w stół jedną dłonią, a potem drugą. Usłyszała, jak po drugiej stronie sionki otwierają się te wiecznie skrzypiące drzwi pokoju, więc szybko wstała i podeszła z talerzem do zlewu. Nie była pewna swojej twarzy. Drzwi kuchni uchyliły się i stanęła w nich Mila - umalowana, ubrana w najładniejszą sukienkę, tę białą w malutkie szare kropeczki, z kloszową spódnicą. - Wychodzę - powiedziała spokojnie. - Nie denerwuj się, bo wrócę późno. Umówiłam się w kawiarni, a potem idziemy potańczyć, całą paczką. Wszyscy już są po egzaminach, trzeba to uczcić - uśmiechnęła się do Gizeli i poleciała. Bach! - zamknęły się drzwi wejściowe, a oto już i Mila, cała w słońcu, biegnie przez podwórko, gdzie tam, biegnie - leci! Trzeba jej kiedyś powiedzieć, że jak jest taka poważna i dorosła, to nie powinna biegać wielkimi susami jak dzieciak na dużej przerwie - przeszło Gizeli przez myśl, ale zaraz sobie uświadomiła, że od dziś będzie jej trudno upominać Milę czy strofować. Dotąd sądziła, że to w ten właśnie sposób przejawia się miłość i troska o dziecko. Ale widocznie coś tu źle zrozumiała. "Chyba wszystko popsułam" - pomyślała z trwogą. 2. Leonia Marszałkówna, zwana Lonią, siedziała w kawiarni "Bajka" i bez końca mieszała herbatę, słuchając, jak dowcipkują koledzy z roku. Koleżanki odpowiadały im sennym chichotem, a wszyscy byli błogo odprężeni, bo zdali ostatni egzamin. Lonia jednak nie czuła się tak dobrze i swobodnie jak oni. Osamotnioma i, onieśmielona, ratowała się tym mieszaniem herbaty i czekała tylko na Milę. Raz po raz ktoś do niej zagadywał, byli nawet sympatyczni, lecz ona wiedziała, że odzywają się do niej tylko z grzeczności, bo tak naprawdę lubi ją jedynie Mila. Znały się już cały rok, a Lonia do dziś pamiętała chwilę, kiedy znalazła się sama w wielkim hallu Wyższej Szkoły Ekonomicznej, wśród kandydatów, którzy zmierzali na egzaminy wstępne. Tłum zepchnął ją na bok, pod ścianę, i miała ochotę natychmiast stąd uciec. Wtedy zobaczyła obok, pod filarem, szczupłą, samotną dziewczynę z warkoczem. Ona też nie umiała się włączyć w tłum, stała, zbierając się na odwagę, splatała ręce - aż zobaczyła Lonię. Przyjrzała się jej uważnie, uśmiechnęła nagle i podeszła bliżej. - Trzymaj się mnie - powiedziała. - Ja ci we wszystkim pomogę - uścisnęła przy tym rękę Loni i spojrzała jej w oczy. - Jestem Mila. Właśnie czegoś takiego Lonia potrzebowała. W czasie wojny nabawiła się gruźlicy i część dzieciństwa spędziła w sanatorium. Potem wróciła do domu, do Kalisza, i tam zdała maturę. A po maturze zawzięła się i postanowiła studiować. Tylko że chyba przeliczyła się z siłami. Gdyby nie spotkała we właściwej chwili tej najwłaściwszej osoby - zrezygnowałaby ze studiowania. Kiedy znajdowała się pośród ludzi, nie umiała zapanować nad paniką. Choroba ją bardzo zmieniła. Lonia wiedziała, że ze swoimi zapadniętymi oczami, z zielonkawą cerą i wyostrzonym nosem wygląda jak upiór. Sama na siebie nie mogła patrzeć w lustrze i czuła, że na jej widok wszyscy odczuwają podobny wstręt. Wszyscy - tylko nie jej przyjaciółka. - Idzie Mila! - zakrzyknęła siedząca koło okna Nina i Lonia odetchnęła z ulgą, jakby powracała do niej jej własna tożsamość. Spojrzała przez szybę witryny. Mila, ubrana w białą sukienkę, szła powoli z tym Koteckim z drugiego roku. Wcale się nie spieszyła. Trzymali się za ręce, rozmawiali o czymś - to jest, właściwie ona mówiła, a on słuchał, pochylając głowę. Wyglądało to tak, jakby Mila go za coś beształa. Ktoś jeszcze na nich patrzał, podniósłszy się zza sąsiedniego stolika: melancholijny chłopak o pociągłej twarzy i bujnej czuprynie z rudych loków, ubrany w porządną cynamonową marynarkę o przykrótkich rękawach i sztruksowe spodnie z ciuchów, o nogawkach zbyt szerokich. Lonia zwróciła na niego uwagę, gdy tylko weszła do "Bajki", bo miał przed sobą tę właśnie książkę, którą bardzo chciała kupić i nigdzie już jej nie znalazła - był to "Zły" Tyrmanda, nowość, czytana absolutnie przez wszystkich. Rudowłosy chłopak oparł gruby tom o doniczkę z sinym fiołkiem alpejskim i czytał jak szalony. Kiedy zrobiło się poruszenie z powodu nadejścia Mili, uniósł się z lekka nad krzesłem, podpierając się palcem wskazującym, przyciśniętym do blatu, i w tej niewygodnej pozycji, stojąc na ugiętych nogach, już pozostał. Patrzał na Milę, jakby była lukrowanym ciastkiem z bitą śmietaną, wystawionym za szybą, i, jakby dręczył go głód. Ktoś krzyknął: - No, to chodźmy do nich! - i nagle chłopcy się zerwali, rzucili się płacić za herbatę, dziewczyny wyszły z kawiarni i otoczyły Koteckiego, a potem wszyscy ruszyli w stronę placu Wolności. Już po chwili nie było ich widać. Została sama przy stoliku, nawet nie bardzo zdziwiona, że znów o niej zapomniano, tylko upokorzona, że jest to tak widoczne. Herbata już wystygła i zrobiła się nieapetyczna, pływały po niej jakieś oka, lecz Lonia podniosła filiżankę do ust, żeby mieć pretekst do pochylenia głowy. - Przepraszam - usłyszała grzeczny głos o miękkim akcencie. - Chciałbym o coś zapytać. Lonia podniosła głowę i ujrzała przed sobą inteligentne, jajowate oblicze o garbatym nosie i wrażliwych ustach oraz lśniących, brązowych jak kasztany oczkach. Rudy chłopak, wydał jej się zacny i miły. Nabrała do niego zaufania niemal natychmiast, gdy ujrzała jego uśmiech, pełen dobrotliwej kpiny - bo on kpił nie z niej, lecz z samego siebie. - Ignacy Borejko - przedstawił się z uprzejmym ukłonem. - Czy pani pozwoli, że się na chwilkę przysiądę? Chodzi mi o pewną informację. Chodzi mu o Milę! - odgadła podekscytowana Lonia. Usiadł, obciągając marynareczkę. - Przed chwilą - rzekł, walcząc z onieśmieleniem - widzieliśmy przez szybę pewną panienkę... chciałbym się upewnić, czy ma ona na imię Mila? Już kiedyś ją spotkałem i... - Mila - przytaknęła skwapliwie Lonia. - Emilia? - Nie, nie. Melania. - Bardzo pani dziękuję - rzekł młody człowiek z godnością, po czym, namyśliwszy się, dodał: - Pani jest może zaniepokojona tym, że ja tak wypytuję... proszę sobie tylko nie pomyśleć... och, słowem, pytam jedynie dlatego, że jestem tą osobą zafascynowany. - To o panu dobrze świadczy. - Bardzo dziękuję! - Jestem jej przyjaciółką - z dumą oświadczyła Lonia. - Trafiłyśmy nawet do jednej grupy na WSE. - A więc widuje ją pani codziennie - zauważył tęsknie Ignacy Borejko. - Jesteśmy nierozłączne - pochwaliła się Lonia. - Nierozłączne - umilkła na moment. - Ona... po prostu nie wiedziała, że ja tu siedzę. Gdyby wiedziała - o! - weszłaby na pewno i wtedy poszłabym z nimi... - tłumaczyła. Kasztanowe oczka spojrzały na nią ciepło. - To oczywiste, nie mam najmniejszych wątpliwości w tej sprawie - powiedział Ignacy Borejko. - Bo widzi pan, Mila jest nadzwyczajna. - Tu znów bym się z panią zgodził - przytaknął z ożywieniem. - To się rzuca w oczy! Ciekaw jestem, co by pani wymieniła, gdybym spytał o jej główną cechę? - Opiekuńczość - odpowiedziała bez wahania. - Czyżby? - chłopak zdziwił się wyraźnie. - Zaskoczyła mnie pani. Oczekiwałem słowa: duma. Naturalna, wrodzona duma. - Pytał pan o główną cechę, więc powiedziałam, co myślę. - Aha! To proszę powiedzieć o tych mniej głównych cechach. - Niezależność - powiedziała Lonia po namyśle. - Nieśmiałość. Ignacy Borejko zaczerwienił się po korzonki rudych włosów. - Bardzo, bardzo jestem pani wdzięczny, panno... jak ma pani na imię? - Lonia. - To od: Ilona? - Nie, od: Leonia. - ...za tę rozmowę, Loniu. Muszę bowiem dodać, że i ja jestem raczej nieśmiały i nie umiałem znaleźć w sobie dość odwagi, by się do niej zbliżyć... - Ona już ma sympatię - wyjawiła wstydliwie Lonia. - Czy mówimy o tym mięsistym brunecie, widzianym przed chwilą? - upewnił się Ignacy Borejko, a Lonia, niespodziewanie dla samej siebie, zachichotała i pokiwała głową. - Pokonam go - z niezachwianą pewnością oświadczył młody człowiek. - Mięsiści bruneci w najmniejszym stopniu nie powodują u mnie przypływów nieśmiałości. Dumne blondynki z warkoczem - tak. Proszę nic jej nie wspominać o moich zamiarach, dobrze? Będę pani bardzo zobowiązany za dyskrecję. - Przepraszam - sprzeciwiła się Lonia. - Ale nie mogę tego obiecać. Mila jest moją przyjaciółką i... - ...i chętnie ją pani ujrzy w oślizgłych mackach tego bezmózgowca? - Ach, nie! - Lonia wybuchnęła szczerym śmiechem i długo nie mogła się uspokoić, a kiedy wreszcie jej się to udało, popadła w zdumienie z powodu tak nagłej zmiany swojego nastroju. Jeszcze niedawno miała ochotę płakać! - Zawiążmy spisek! - zaproponował, śmiejąc się również, Ignacy. - Zawrzyjmy przymierze! Proszę jej nie mówić o moich planach, bo z właściwą sobie niezależnością zaprze się przy mięsistym. Proszę dać mi szansę. Nie wiem, skąd wiem, ale wiem - że ona jest moim przeznaczeniem. Postanowiłem, że się z nią ożenię. I obiecuję, że będzie pani zawsze naszym najmilszym gościem. Polubi pani nasze dzieci. Będziemy co roku jeździć razem na wakacje. A jak się zestarzejemy, będziemy leczyć reumatyzm w tym samym sanatorium. I przede wszystkim - damy naszemu synowi imię Leon albo córce - Leonia. To bardzo piękne imię, wywodzące się z tradycji rzymskiej. - Nie lubię go - podjęła żarty Lonia. - Mnie się zawsze podobało imię Gabrysia. - Załatwione! - Ignacy plasnął dłonią o jej dłoń. - Umowa stoi? - Tak! - zaśmiała się Lonia. Do tej pory myślała, że to żarty bez znaczenia. Ale okazało się, że jednak wszystko knuły greckie Mojry. Właśnie w chwili, gdy oni zawarli swoje przymierze - ani na moment wcześniej czy później - drzwi kawiarni "Bajka" rozwarły się i wpadła przez nie gniewna Mila, wołając: - Lonia! Na szczęście nie poszłaś sobie! Ci idioci dopiero mi powiedzieli... - usiadła z rozmachem przy stoliku i znalazła się oko w oko z Ignacym, siedzącym tyłem do wejścia. - O! - powiedziała, kompletnie zaskoczona. - Dzień dobry. Ignacy zerwał się bez słowa, wykonał ukłon ponad blatem stolika, po czym bez sił opadł na krzesło. Lonia zauważyła, że zalał się rumieńcem. - Anie mówiłam? - zwróciła się do niego triumfalnie. - Mówiłam, prawda? - Co takiego? - spytała niepewnie Mila, wodząc fiołkowymi oczami od niej do niego i z powrotem. - Nie miałam pojęcia, że się znacie - dodała. - Znamy się, znamy - odezwali się oni, jednym głosem. Mila przez chwilę milczała, usiłując się zorientować w sytuacji, ale usiłowania te nie na wiele się zdały. - Hm... czy idziesz z nami potańczyć? - zwróciła się do Loni. - Czy też... a może ja wam przeszkadzam? - Nie, nie, skądże znowu! - zaprzeczyli oni, znów jednocześnie. Mila, zaambarasowana, przyłożyła palec do ust. - No, bo pomyślałam, że... Słuchajcie, ale wy jesteście razem, tak? To było ważne pytanie, bo od odpowiedzi zależał dalszy ciągwydarzeń, i to w takiej perspektywie, że aż strach brał. Lonia spojrzała Ignacemu w oczy. - Gabrysia? - upewniła się. On zaś z największą powagą skinął głową. - Tak, Milu, jesteśmy razem -zeznała wtedy Lonia. - A! Wobec tego zabieramy twojego kolegę na tańce. - On ma na imię Ignacy. - Wiem - powiedziała Mila. 3. Ignacy żałował, że nie zdążył powiadomić mamusi. Myśl, że będzie się niepokoiła jego nieobecnością na kolacji, męczyła go bardzo przez jakieś pół godziny. Kiedy jednak powiedział sobie, że przecież nie miał jak zawiadomić mamy, gdyż sytuacja rozwinęła się w sposób nieprzewidziany, a nadto, że ostatecznie od pewnego czasu jest już dorosły i rodzicielka niekoniecznie drżeć musi o niego przez całe życie - wyrzuty sumienia mu przeszły. Zresztą, czy on mógł przypuścić, że wydarzenia potoczą się tak szybko? Zakładał, że udając się z Milą i Lonią na tańce, wyląduje w jakimś lokaliku przy placu Wolności, najdalej - na Starym Mieście, które, odkąd odbudowano z ruin - Ratusz i kamieniczki, stało się ulubionym celem spacerów poznańskiej młodzieży. Tymczasem nieobliczalni ekonomiści wepchnęli go do pociągu i uwieźli w nieznanym kierunku. Po drodze wyjaśnili mu dopiero, że udają się do Puszczykowa, ulubionego letniska poznaniaków, a kiedy zapytał niespokojnie, czy aby na pewno będzie można tam potańczyć (kusiło go to ogromnie, wobec całkowitego braku doświadczeń w tej dziedzinie) - oni powiedzieli mu, że przekona się na miejscu. Gdy dotarli na owo miejsce, najpierw przeraził się widokiem eleganckiej restauracji z neonem "Dansing" oraz szeregu lśniących limuzyn z zagranicznymi rejestracjami, gdyż ostatnie pieniądze, jakie posiadał, wydał był w "Bajce" na pączka i herbatę. Lecz rychło się uspokoił: jeden z ekonomistów, krępy Witek, poprowadził ich wprost do domu swoich rodziców (bardzo sympatycznych ludzi), stojącego wśród wielkich zarośli oraz krzewów dzikiego bzu, jakieś piętnaście metrów od restauracji. Kiedy więc zespół muzyczny zagrał na tarasie lokalu dla gości targowych, przybyłych tu dla rozrywki i wypoczynku, uboga młodzież akademicka odbyła gratisowy dansing na podwórku przed domem, usunąwszy uprzednio na ubocze wóz drabiniasty, dwa rowery oraz pewną ilość kur. Sam proces tańca wydał mu się początkowo dość trudny do opanowania, polegał bowiem na pozbawionym wyraźniejszych zasad drobieniu, szuraniu stopami, unoszeniu (kolejno oczywiście) zgiętych nóg oraz ramion i ostatecznie - na przemieszczaniu się w przestrzeni z partnerką w ramionach. Ignacemu te czynności wydały się groteskowe, zwłaszcza po wypiciu bruderszaftu ze wszystkimi, toteż przez dłuższy czas pokładał się ze śmiechu, obserwując poczynania poszczególnych ekonomistów, zwłaszcza Zbysława Koteckiego, tak bardzo upojnego, fachowego i sprawnego niczym rutynowany fordanser; posuwiście sterując Milą, przymykał on oczy do połowy, unosząc jednocześnie brwi i nucąc jej do ucha co bardziej popularne melodie. Niespodziewanie do akcji wkroczyła Lonia, nieśmiało proponując Ignacemu wspólny taniec, więc oczywiście musiał przychylić się do jej prośby i empirycznie zakosztować owej komicznej rozrywki. Śmieszyła go nadal. Odtańczył z Lonią próbnego fokstrota, przy czym doprowadził do śmiechu także i ją, ponieważ - nieopisanie zabawnym zbiegiem okoliczności - stale w tym samym momencie nadeptywali sobie wzajemnie na palce stóp i równocześnie mówili "przepraszam". Na pewnym etapie tego szalonego wieczoru - a może już i nocy? - Zbysław oddalił się na krótko pod jabłoń, a Ignacy z niejakim zdumieniem znalazł siebie tańczącego z Milą, przy czym - prawdopodobnie za przyczyną wina węgierskiego Egri Bikaver, którego szklanicę znów wychylił niedawno - zupełnie nie przypominał sobie, kto kogo poprosił do owego tańca. Zresztą, nie było to ważne. Kiedy ujrzał przed sobą twarz, naznaczoną przez księżyc miękkimi światłami i cieniami, opanowała go uroczysta powaga. Poczuł pod lewą ręką szczupłą talię i objął ją, mocno a pewnie, prawą zaś dłonią podtrzymał chłodną rączkę. Mila pachniała ziołami - rozpoznawał znajomą nutę szamponu Miraculum, którego używał i on, i jego mama, a nawet i Józeczek. Światło księżyca zapalało w oczach dziewczyny srebrzyste ogniki, a miłe ciepło biło od jej gołej szyi i od skroni, którą w tańcu oparła o jego policzek. Miał wrażenie, że wyraźnie wyczuwa bicie pulsu w tej skroni i że rytm ów zgadza się doskonale z tempem jego serca. - Czy wiesz, Milu - przemówił - że greckie figurki kobiece z trzeciego wieku przed naszą erą, schematycznie zresztą modelowane, mają na ogół fryzury podobne do twojej? Jeden długi warkocz! - Co ty powiesz? - odezwała się Mila prosto w jego ucho. - Prawdopodobnie wszystkie kobiety w tym okresie nosiły na co dzień warkocze i dopiero w chwilach uroczystych rozpuszczały włosy i układały je w kunsztowne fryzury - dorzucił dla ścisłości. - Ładnie wymawiasz "o" - stwierdziła niespodziewanie Mila, kołysząc się w jego ramionach w takt saksofonowego bluesa. Jej fruwające włosy łaskotały Ignacego w policzek, i to dość nieznośnie, ale nie odważył się wypuścić ręki Mili, a już tym bardziej - zdjąć dłoni z jej talii. - Gdzieś w połowie siódmego wieku przed naszą erą - kontynuował więc, przydeptując jej pantofel, przepraszając gorąco, a następnie znów kręcąc się z nią w kółko w przyjętym przez siebie tempie, wolnym i majestatycznym - weszły w modę fryzury z długich włosów, podzielonych na loki. Widywałaś to zapewne na przykładzie wielkich rzeźb figuralnych. Nawiasem mówiąc - dodał, obracając Milę we wdzięcznym piruecie, a sam wyrzucając jedną z nóg w tył - z "Iliady" i "Odysei" znamy przydawki "euplokamos" i "kalliplokamos", określające piękne trefione loki. - Czy ja w tej grece słyszę akcent wileński? - sennie zamruczała Mila. - W istocie. Ród mój wywodzi się spod Wilna - wyjaśnił jej mimochodem Ignacy. - Choć mamy i odnogę kiejdańską, a słynny opój Piotr Borejko, opisany przez Jędrzeja Kitowicza, był kasztelanem zawichojskim. Lecz chciałbym ci jeszcze pokrótce opowiedzieć o najpiękniejszej, moim zdaniem, fryzurze starożytności, uwiecznionej w postaciach Kariatyd z Erechtejonu. Długie ich włosy, symetrycznie rozdzielone pośrodku głowy, zaczesane są w tył i zaplecione za uszami w dwa warkocze. Te krzyżują się nad karkiem i opasują głowę. Z kolei dwa solidne pasma wysunięte spod nich i zwinięte w podłużne, wdzięczne loki, związane są na plecach, ot, tak - od pewnego już czasu zaniechali tańca, gdyż Ignacy potrzebował jednak obu rąk, by zarysować wokół Mili koncepcję uczesania Kariatyd. - Wspominam o tym dlatego, że kształt twojej głowy wprost kusi... - ...do czego? - spytała Mila. - ...do zastosowania którejś z tych pięknych, klasycznych fryzur. Niedawno zapoznałem się z tym obszernym zagadnieniem, przeglądając kilka rozpraw na temat kultury materialnej starożytnej Grecji. Otóż długość i bogactwo twoich włosów wprost prowokują do... - ...do czego? - podchwyciła Mila, uśmiechając się, jak mu się zdawało, kpiąco w jasnym świetle księżyca. - ...do eksperymentów w tej dziedzinie... - W tym momencie Ignacy dostrzegł zwisający z ganku pęd bluszczu, zerwał go i bez wahania przystroił nim głowę Mili, cytując małe a propos z Horacego: - Est hederae vis multa, qua erinis religata fulges (Nie brak też bluszczu, gdy włosy nim zwiążesz, ślicznie wyglądasz. - Horacy - Pieśni). Przy okazji podrzucę ci kilka reprodukcji, które mogłyby cię zainspirować. - O, z pewnością znajdzie się jakaś okazja - niedbale rzuciła Mila i podjęli swój majestatyczny taniec. Dopiero po pewnej chwili Ignacy dosłyszał niezrozumiały hałas i zorientował się, że całe towarzystwo bije brawo i pokłada się ze śmiechu, obserwując, jak oni dwoje tańczą z powagą i solennie, nie zauważywszy, że zespół muzyczny w restauracji zakończył już swe występy i że wokół panuje cisza, nasycona kląskaniem ptactwa, łopotem sowich skrzydeł oraz intensywnym zapachem maciejki, a wszystko to - w widmowym oświetleniu księżyca. Odnaleziono Zbysława, który, z lekka nadużywszy trunku, drzemał smacznie na ławie pod jabłonią (jego strata!...). Wystawiono na podwórze duży stół i rodzice Witka poczęstowali gości wspaniałą kolacją (wielki garnek prażonej kaszy gryczanej, gęsta śmietana w garnuszku oraz gorący sos grzybowy, a do tego świeże ogórki), zaś o drugiej po północy podano zimne i pachnące truskawki ze śmietaną, które w świetle księżyca były granatowe, podobnie jak usta Mili. Witek umieścił w otwartym oknie swego pokoju radioodbiornik "Newa" i nastawił cichutko stację AFM Stuttgart. Pogodne dźwięki jazzu oraz aksamitny głos Elli Fitzgerald towarzyszyły im odtąd przy jedzeniu. - Patrzcie, jak nam dobrze, nikt by nie przypuścił, że żyjemy w niewoli - powiedział niefortunnie któryś z ekonomistów i w tejże chwili spokój prysł. Rodzice Witka, ujrzawszy, na co się zanosi, powstali zgodnie i z największym spokojem oraz czystym sumieniem, ręka w rękę udali się na spoczynek, zaś przy stole rozpętała się dyskusja trwająca bez końca ku wielkiemu niezadowoleniu dziewcząt, które wolałyby jeszcze potańczyć, chociażby przy muzyce radiowej, i pragnęły ponadto, by one to, a nie polityka, były głównym przedmiotem zainteresowania kolegów. W końcu po to przecież przyjechały na łono natury. Ignacy w pewnym stopniu podzielał ich opinię - noc była zbyt piękna, by marnować ją na jałowe spory, zwłaszcza że stan faktyczny był aż nadto oczywisty. Jednak po pewnym czasie zrozumiał, że oczywisty jest on bynajmniej nie dla każdego w tym gronie. Dość długo nie zabierał głosu i w skupieniu podziwiał srebrzysty profil Mili, jednocześnie przysłuchując się racjom, tak gromko podawanym przez zwaśnione strony, że kompletnie zagłuszały radio. Zorientował się, że niedoinformowany i stereotypowy Zbysław przychyla się raczej do czuwania na straży przodującego ustroju, zaś Witek reprezentuje w stanie czystym to, co Zbysław właśnie nazywa poglądem idealistycznym oraz wstecznictwem. Pozostali uczestnicy sporu angażowali swe głosy dość równomiernie to po jednej, to po drugiej stronie. Milczenie Ignacego nie uszło jednak uwagi Zbysława, który tonem dość napastliwym zażądał, by kolega filolog zechciał się także zdeklarować i wypowiedzieć, bo czas dzisiejszy jest czasem dyskusji o przyszłym kształcie Polski Ludowej, która po okresie błędów i wypaczeń spowodowanych kultem jednostki stoi oto w obliczu ważnych i przełomowych decyzji, czego dowodem jest szóste plenum KC PZPR. Zachęcony do wypowiedzenia się Ignacy nie zwlekał ani sekundy i przede wszystkim zwrócił uwagę na drażniącą go osobiście manierę, każącą niektórym współczesnym posługiwać się specjalnie spreparowanym rodzajem stautologizowanej pseudopolszczyzny (- Jakiej, jakiej? - Zbysław). - Stautologizowanej!!! Mówią oni na przykład: "Czas dzisiejszy jest czasem dyskusji" zamiast: "Czas dzisiejszy sprzyja dyskusji", lub: "Ta sprawa jest sprawą słuszną" zamiast po prostu: "To jest słuszna sprawa". Ma to w założeniu wzmocnić wymowę oświadczenia, jednakże wywołuje efekt wręcz przeciwny - podkreślił Ignacy. Zbyty machnięciem ręki przez przeciwnika, zirytował się nieco i przeszedł ad rem (Do rzeczy), stwierdzając, że niewiele doprawdy znaczą dyskusje i puste deklaracje, skoro olbrzym ma kompletnie zgniłe nogi. Na zaniepokojenie Zbysława, który - sądząc z kierunku jego spojrzeń - wziął tę metaforę do siebie, Ignacy odpowiedział rozwinięciem myśli, wykazując, że wielkie imperia - czego najlepiej dowieść można na przykładzie Rzymu - giną lub załamują się raczej w wyniku słabości wewnętrznej niż zewnętrznych przyczyn. - Słabość wewnętrzna! - powtórzył dobitnie, powstając nieświadomie z ławeczki i przechadzając się wahadłowo po podwórku, zarośniętym srebrną, iskrzącą się trawą. - Bezwstyd rabunkowej gospodarki, pycha, gigantomania, obłąkane upodobanie do budowania pałaców i łuków triumfalnych - wyliczał, kontynuując swą rytmiczną przechadzkę i podkreślając co ważniejsze słowa pionowym ruchem dłoni z wystawionym w górę palcem wskazującym - wraz z kosztami utrzymania olbrzymiej armii, ciężkie podatki, głód, biurokracja, niegospodarność, zamęt i upadek obyczajów - oto główne przyczyny klęski imperium rzymskiego. Wiemy, że rolnictwem i rzemiosłem trudnili się tam niewolnicy, a nie trzeba wyjaśniać, dlaczego pracę niewolników cechuje niedbalstwo i marnowanie surowca. Stąd fatalne zaniedbanie uprawy roli... - Sekundę, sekundę! - przerwał mu jego oponent, usiłując najwyraźniej dotrzymać Ignacemu pola. - Zdarzają się przecież lata suszy i nieurodzaju! - a to już są trudności obiektywne... Ignacy zmiażdżył go spojrzeniem pełnym politowania. - Mamy więc - kontynuował - klasyczny obraz schyłku: wojsko strzeże bram cesarstwa przed barbarzyńcami, biurokracja triumfuje, na tronie zasiadają kolejne miernoty, a ludność upada na duchu i zmniejsza swą liczebność. Dlaczego zginęło imperium rzymskie? Ha! Pytajmy raczej - dlaczego trwało?! - zakończył efektownie Ignacy, po czym ukradkiem zerknął na zasłuchaną Milę i dorzucił finalny ozdobnik w postaci cytatu z Longinosa: "Przekleństwem cesarstwa jest brak ducha". - Ale jakiego cesarstwa? Ale jakiego znowuż ducha? Ale jaki to ma w ogóle związek z istotnymi problemami naszych czasów? - indyczył się pokonany przeciwnik, nie wiedząc jeszcze, że jest pokonany, po czym nazwał Ignacego mało interesującym, nieciekawym nudziarzem. Ignacy z ożywieniem zakrzyknął: - O! O! Dziękuję koledze - oto śliczny, soczysty przykład tautologii! - i poczuł, że zwycięstwo jego jest pełne. Większość ekonomistów opowiedziała się przeciwko Zbysławowi, wraz z jego intelektualnym zapleczem, zaś Mila wręcz oświadczyła, że jeśli idzie o nią, dostrzega analogie gołym okiem. Ucieszony Ignacy ustawił się nieco bliżej niej i dorzucił ostatnie ciężarki na szalę swej przewagi, stwierdzając, że autorytet zewnętrzny zawsze ustąpić musi przed wewnętrznymi prawidłami człowieka i że jeszcze nigdy i nikomu nie udało się utrzymać na zawsze systemu opartego na kłamstwie i niesprawiedliwości, co dla tu obecnych powinno stanowić nie lada pociechę. Tyrania - dodał z mocą - a więc tłumienie wolności, będącej energią, spowodowała upadek imperium rzymskiego i spowoduje jeszcze niejeden. Mówił tak jeszcze długo, a kiedy skończył, spostrzegł, że słońce właśnie wzeszło, malując nieboskłon intensywnymi barwami, zaś dwaj spośród ekonomistów śpią twardym snem. Mila jednakże nie spała. Czesała się, zaplatając na nowo swój warkocz. Jej oczy o tej porze dnia były turkusowe, a pobladła twarz wyrażała niepokój. Cua flavam religas comam, simplex munditiis? (Dla kogo wiążesz płowozłotą grzywę, prosto odziana? - Horacy) - przepłynęło przez myśl Ignacemu, lecz zatrzymał ten wers dla siebie. Czuł, że jest zakochany po uszy. Witek przyniósł chleb, mleko i ser, więc zaczęli budzić śpiochów, po czym bez pośpiechu zjedli śniadanie, rozmawiając już tylko o pogodzie i przyrodzie. Nie wybuchła z tej okazji żadna dyskusja. Około dziewiątej pozmywali, odstawili na miejsce stół, furmankę, rowery oraz drób, podziękowali gospodarzom i udali się przez rozświergotany las na stację kolejową. Tu okazało się, że wszystkie pociągi są odwołane, ponieważ w Poznaniu zaczęły się rozruchy. 4. Gizela ocknęła się przed czasem, jakby ją ktoś szarpnął nagle za ramię. Nie wiedziała, co ją obudziło, bo wokół panowała cisza. A przecież musiała przez dłuższą chwilę się uspokajać, gdyż serce w niej kołatało z jakiegoś lęku bez powodu. Wyłączyła niepotrzebny już budzik i wyjrzała zza swojego parawanu. Ujrzała w oknie poranną jasność, groszki i róże, a pod oknem - tapczan Mili. Był pusty. Pościel, którą Gizela wczoraj wieczorem wyjęła i rozłożyła, żeby się dziewczyna nie tłukła po ciemku, jak wróci, ta pościel w białych, wymaglowanych powłoczkach leżała nietknięta. A więc Mila nie wróciła na noc! To już koniec. Ze skamieniałym nagle sercem Gizela wstała i pościeliła oba łóżka. Wyszła do sionki akurat w chwili, gdy na podeście piętra bratanek wrzeszczał na starą Wojtczakową, bo zjadła resztkę kiełbasy. Usłyszała żałosny płacz staruszki. Podłość ludzka nie ma granic. Gizela, która i tak już czuła się jak w czarnym dole, teraz miała wrażenie, że dół się pogłębił. "Jeżeli przestało się dla Mili liczyć to, co jej kładłam do głowy - myślała, gotując kawę zbożową - to znaczy, że i ja się dla niej nie liczę. A jeśli ja się dla niej nie liczę, to może znaczyć tylko, że mnie nie szanuje. I nie kocha. Moje dziecko, Mila, nie szanuje mnie i nie kocha. Tyle dostałam w zamian". Ale pomyślała zaraz, że przecież nie chciała niczego w zamian. Więc o co jej chodzi? - O to, że zawiodłam - powiedziała sobie twardo. - Jeżeli to dziecko się zmarnuje, to będzie znaczyło, że nie umiałam go wychować na porządnego człowieka. Napiła się kawy, zjadła bezmyślnie kawałek chleba z marmoladą i wyszła do pracy, starannie jak zwykle zamykając drzwi, a potem, w tym dziwnym roztargnieniu, sprawdziła aż dwa razy, czy aby na pewno zamknęła. Może nie trzeba było jeszcze wychodzić tak wcześnie. Mogła zostać chwilę dłużej i na przykład porządnie się wypłakać. To by jej dobrze zrobiło. Tylko że Gizela płakać nie umiała. Nie i już. Nigdy. Szła powoli, bez pośpiechu, swoją zwykłą trasą, więc pewnie właśnie dlatego wydało jej się, że coś jest nie tak. Zwykle pędziła do pracy, nie oglądając się na nic. Dziś zauważyła wielkie jak nigdy kolejki przed sklepami spożywczymi. Przecznicą przebiegła grupka mężczyzn, ktoś krzyknął - nie zrozumiała słów - a w dali zaczęła buczeć syrena fabryczna. Kiedy Gizela doszła do ulicy Kraszewskiego, usłyszała odległy gwar, a potem dalekie echo melodii - jakiś wielki tłum śpiewał "Boże, coś Polskę". Syrena wciąż wyła, a zza rogu Jackowskiego wypadł na Gizelę młody Rudzik, biegnący co sił w nogach. - Mirek! - przytrzymała go za ramię. - Co się dzieje? Spojrzał na nią jak na głupią, okrągłymi oczami. Jasne włosy spadały mu na czoło, był spocony i zaczerwieniony. - To pani nie wie? Strajk! Od Cegielskiego wyszli na ulicę! Idą na KW! - i już biegł dalej, w stronę Targów. W swoim zakładzie Gizela trafiła na wrzenie. Nikt nie pracował. Wszystkie kobiety już wiedziały, co się dzieje. Stały w grupkach, naradzały się. Telefon w kantorku wciąż dzwonił i majstrowa co chwila przekazywała im wiadomości z całego miasta. Podobno do pochodu cegielszczaków dołączały inne zakłady, z Łazarza, z Górczyna. Podobno całe ZNTK poszło z nimi - partyjni i bezpartyjni, bez różnicy. Wszystkie załogi prawobrzeżnego Poznania opuściły swoje zakłady. Idą w kierunku placu Wolności. I właśnie dzwoniła koleżanka z Gajowej, z MPK - cała zajezdnia tramwajowa wyszła, ponad tysiąc osób. - Jezus Maria, ludzie, to tak łatwo nie przejdzie, dołożą im, zobaczycie, z tego może być jeszcze wojna - lamentowała partyjna z biura. - O co im w ogóle chodzi, czemu wyszli? Majstrowa wytłumaczyła jej, że to po prostu cierpliwość się ludziom skończyła. Dość tego wyzysku. Podobno do tego wszystkiego aresztowano delegację z Cegielskiego. Kobiety zastanawiały się, czy nie biec po dzieci do przedszkoli. Martwiły się, że nie mają zapasów chleba i kaszy. Przed ósmą usłyszały przez uchylone okna niezwykły odgłos - szum, gwar, rosnący pomruk tłumu i stukot setek drewniaków. Kobiety rzuciły się do okien, a Gizela z nimi - ogromny, niewiarygodnie liczny pochód tysięcy ludzi szedł przez całą szerokość i długość ulicy. Ubrani byli w granatowe kombinezony, w mundury kolejarskie i tramwajarskie, w zwykłe wreszcie ubrania. - Chcemy chleba! - skandowali. - Chcemy wolności! Tyły pochodu śpiewały. Gizela usłyszała: "Co nam obca przemoc wzięła" i dreszcz spłynął jej po grzbiecie. To, że wołano o wolność jawnie, na ulicy - już było wolnością. Nie przypuszczała, że jeszcze zobaczy coś takiego. Któraś z kobiet krzyknęła: - Chodźmy z nimi! - i szarpnęła drzwi hali. Ale okazało się, że są zamknięte. Wtedy Gizela rzuciła się do okna i zaczęła wołać w stronę tłumu - a głos miała donośny i gruby: - Idziemy z wami! Wypuśćcie nas! Część ludzi odłączyła się od pochodu; w jednej chwili wyważyli stalową bramę zakładu, jakby była z tektury. Drzwi hal otworzono od zewnątrz. Tłum kobiet wybiegł na ulicę i wtopił się w pochód, idący ku Dąbrowskiego. Gizela z nimi. Nie lubiła ujawniać, co myśli. Nie znosiła robić tego, co wszyscy. A najbardziej wstydziła się okazywać uczucia. Najpierw szła w tym olbrzymim tłumie i milczała z zaciśniętymi ustami, czegoś nawet jakby zła. Słuchała, jak ludzie krzyczą: - Precz z dyktaturą! i jeszcze: - Chcemy wolności! - i niespodziewanie dla siebie samej zaczęła śpiewać ze wszystkimi: "Marsz, marsz Dąbrowski!". Wreszcie ogarnęła ją wielka radość, bo po raz pierwszy w życiu poczuła się naprawdę wolna, otoczona tylu tysiącami wolnych ludzi, w wolnym mieście. Około dziewiątej znalazła się na placu Stalina, pod Zamkiem. Cała ulica Armii Czerwonej była nabita ludźmi, cały plac także - a wciąż wlewały się w niego wszystkimi ulicami nowe pochody i każdy człowiek coś mówił, śpiewał lub krzyczał. Ogromny plac szumiał i huczał gwarem, śpiewami i okrzykami tłumów. Na wieży Zamku powiewała biała flaga, a ludzie mówili: - To znak, że władza poddała się ludowi. Podobno robotnicy od Cegielskiego rozmawiali z władzą na Zamku, żądali przybycia premiera Cyrankiewicza. I on podobno przyjedzie. Podobno Dag Hammarskjold jest w Polsce - niech zobaczy, co z nami robią. Goście targowi z Zachodu też niech widzą. Chcemy wolności! Obok Gizeli, w ścisku, pojawił się radiowóz, opanowany przez robotników. Ktoś wykrzykiwał przez megafon, umieszczony na dachu wozu. Gizela zrozumiała tylko słowa: - Bracia siostry! - i w gardle ją ścisnęło ze wzruszenia. Nagle tłum zafalował, zahuczał - w oknach Domu Partii pojawili się robotnicy i oto wywiesili wysoko, nad wejściem, dwa wymalowane ręcznie hasła: "WOLNOŚĆ" i "CHLEBA". Zrzucili czerwone sztandary i portrety przywódców. Od Kaponiery nadjechały na plac trzy ciężarówki z milicją. Gizela zlękła się, co teraz będzie, ale nic się nie stało: tłum zatrzymał samochody. Rozległy się okrzyki: - Milicja z nami! - i wyproszono milicjantów z samochodów. Wyszli bez protestu. Nagle w tym ogromnym morzu ludzi rozległ się okrzyk, którego Gizela nie zrozumiała. Już wtedy było wokół niej tak ciasno, że po prostu musiała poruszać się z tłumem. Więc szła, nie wiedząc, dokąd, wśród nieustannego rozgwaru - okrzyków, śpiewów, dudnienia megafonu. Zobaczyła Stefanię Majewską, która nadbiegła ulicą Słowackiego od swojego placu Asnyka i teraz stała, przyciskając obie dłonie do ust, zalana łzami. Tłum szedł i szedł, porywając Gizelę z sobą. Znalazła się przy rogu Dąbrowskiego i Mickiewicza właśnie wtedy, kiedy z dachu Ubezpieczalni Społecznej spadła z hukiem stacja zagłuszająca, rozmontowana przez manifestantów. Coś zaczęło się palić, tłum zafalował, zamruczał. Gizela poszła z nim dalej, w stronę Kochanowskiego, tam gdzie mieścił się Urząd Bezpieczeństwa. 5. Nagle wszystko ukazało swoją odwrotną stronę, czy może raczej: podskórny nurt. Lonia zastanawiała się w osłupieniu, czy to możliwe, że kilka godzin temu wygłupiali się i beztrosko tańczyli przy księżycu? A skoro tak, to jakim prawem? Stali teraz na idyllicznej staroświeckiej stacyjce letniskowej, pachniały sosny, ptaki śpiewały całym chórem, słońce przygrzewało coraz mocniej - a nad Poznań, oddalony o kilkanaście zaledwie kilometrów, nadlatywał po jasnym niebie samolot. Krążył uporczywie nad miastem, na niedużej wysokości, zawracał i znów się pojawiał z denerwującym rykiem silnika. Po godzinie niespokojnego oczekiwania Zbysław poszedł do zawiadowcy i dowiedział się od niego, że sytuacja nie uległa żadnej zmianie; z powodu demonstracji Cegielskiego wstrzymano wszelki ruch pociągów od i do stacji Poznań Główny i nie wiadomo, co będzie dalej. - Będzie wojna - rozhisteryzowała się Lonia, a wszyscy natychmiast zaprotestowali tak głośno, stanowczo i ostro, że zrozumiała od razu - boją się tego samego, co ona. Samolot znów przeleciał tuż nad ich głowami i Lonia, która przeżyła bombardowanie Warszawy, schowała się, dygocąc, pod wiatę peronu zdobioną drewnianym ażurkiem - a potem aż głową pokiwała nad swoją głupotą. Rozmawiając przyciszonymi głosami, niepewni i coraz bardziej niespokojni, czekali tak, kwadrans po kwadransie, na jakąś odmianę sytuacji, każdej chwili spodziewając się, że zadzwoni telefon u zawiadowcy i że się okaże, iż wszystko wróciło do normy. Tylko sceptyczny Ignacy Borejko zachowywał się odmiennie - najpierw, pogrążony w głębokiej medytacji, miarowo przechadzał się po peronie zarośniętym perzem, potem zaczął mówić sam do siebie, wreszcie przystanął i wpatrzył się w Milę. Na koniec podszedł do niej i zawiadomił ją, że wraca do Poznania. Pieszo. - Jesteś tu pod opieką kolegów - powiedział. - A ja obawiam się o brata, on ma pstro w głowie. Nie chcę też, żeby nasza matka była sama w takich chwilach. - Ale to kawał drogi - zatroskała się Mila. - I może być niebezpiecznie. Ignacy spojrzał na nią z czułością, po czym podniósł jej rękę do ust i pocałował. - Milu, trzeba sobie zdać jasno sprawę z sytuacji. Już nigdzie nie będzie bezpiecznie. To nie skończy się na manifestacjach. Jest oczywiste, że tyrani użyją przemocy. I wcale nie będzie trzeba wojsk najeźdźcy: niewolnicy sami będą strzelać do niewolników. Muszę iść. Żaden pociąg tu dziś nie przyjedzie. I poszedł. Patrzeli za jego bujną czupryną, lśniącą czerwonawo w słońcu, podczas gdy oddalał się w stronę rogatki kolejowej. Już był przy zakręcie drogi, gdy Mila poderwała się nagle i pobiegła za nim. Dogoniła go, poszli razem kilka kroków, zatrzymali się. - Mii -laa! - zawołał Zbysław z pretensją, ale ona nie zareagowała. Ignacy mówił coś do niej, ona się sprzeciwiała. Znów pocałował ją w rękę, potem wskazał stację kolejową. Wreszcie ukłonił się, poszedł dalej i wkrótce znikł za drzewami. Stała jeszcze w tej swojej białej sukience, patrząc za nim, a Ignacy widocznie odwracał się, idąc szosą, bo Mila co jakiś czas podnosiła rękę i machała nią, coraz bardziej gorączkowo. Potem przez długi czas nie poruszała się, wciąż patrząc za Ignacym. Nagle odrzuciła warkocz na plecy i pognała biegiem - długimi susami. - Mii -la! - Zbysław zerwał się, pobiegł do rogatki i zaczął nawoływać, ale daremnie. Wrócił z rękami w kieszeniach, wściekle kopiąc jakiś kamyk. Oczy miał zmrużone w szpareczki. Około wpół do pierwszej nadjechał młody człowiek na motocyklu i opowiedział im, że zdołał dotrzeć aż pod granice miasta. Wrócił, bo wszystko jest obstawione mnóstwem wojska, wozami pancernymi i czołgami. Na przedmieściu dowiedział się, że czołgi są już także na ulicach Poznania. Z gmachu UB na Kochanowskiego zaczęto strzelać do tłumu, ludzie w odpowiedzi rzucili kamienie i butelki z benzyną. Do miasta weszło wojsko i strzela do ludzi. I podobno idzie jeszcze dużo wojska na Poznań. Lonia wybuchnęła rozpaczliwym płaczem. Rozpłakała się też Nina. Zbysław powiedział: - Co za draństwo! - i wbił ręce w kieszenie. Znów nadleciał samolot i ponad ich głowami przemknął ku miastu, a kiedy jego warkot ucichł, usłyszeli od Poznania słabe odgłosy detonacji. Zbysław powiedział, że to strzelają czołgi. 6. Naokoło był niebieskawy mrok, w którym na wprost, tuż przed Gizelą, paliło się czerwone światełko. Zamknęła oczy i znów je otworzyła. Wysoki jaśniejszy prostokąt po lewej to na pewno okno. Rozpoznała też ciemniejszy kształt, rysujący się wokół światełka. Był to ołtarz. Zgłupiała. Ołtarz? Zupełnie nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Z oparów dziwacznego oszołomienia wypłynął obraz czołgu, oblepionego cywilami, którzy powiewali biało-czerwoną flagą; wystrzały z okien wysokiego budynku; tramwaj, z hukiem i zgrzytem przewrócony na bok, przy skrzyżowaniu. I samolot, który krążył ponad tym wszystkim, przelatując tuż nad tłumem. I oddział maszerujący ulicą Dąbrowskiego, przywitany owacją tłumu i okrzykami: "Niech żyje Wojsko Polskie!". I nadejście ogromnego pochodu z radiowozem - to wtedy zaczęła się najostrzejsza strzelanina. Więcej nie pamiętała już nic. Nie mogła poruszyć prawym ramieniem. Palcami lewej ręki wymacała rozległy, gruby opatrunek na prawym barku. Ból budził się razem z nią i teraz pulsował coraz mocniej: wyraźnie czuła płonący punkt rany i promieniowanie bólu na całą rękę. Mimo to dźwignęła się na lewym łokciu i pokonując zawrót głowy, rozejrzała się wokół. Była w dużej kaplicy szpitalnej. Łóżka stały tu jedno obok drugiego, prawie bez odstępów. Wszędzie leżeli ranni. Za oknami słychać było grzechot strzałów, wycie karetek pogotowia, okrzyki i detonacje - wszystko stłumione przez grube mury szpitala. Nikt nie zwracał na Gizelę uwagi - jedyna pielęgniarka nachylała się nad czyimś posłaniem w odległym kącie. Poprawiła kroplówkę, potem podbiegła do drzwi i przytrzymała ich skrzydło, podczas gdy dwie kobiety w kitlach usiłowały wprowadzić do sali, przez zbyt wąskie drzwi, łóżko na kółkach. Leżał na nim długi kształt z ciemną głową i białym opatrunkiem na piersi. Zawiozły wreszcie rannego na wolne miejsce pod oknem. - Teraz już na korytarze - krótko powiedziała zdyszana pielęgniarka. - Wciąż przywożą nowych. Gizela usiadła na łóżku, czując nieznośny zawrót głowy. Dokuczliwie bolał ją kark. Z trudem rozpoznała godzinę na swoim zegarku. Było po ósmej. Usiłowała sobie przypomnieć, gdzie jest jej torebka, bo na łóżku nie mogła jej wymacać. Miała ją chyba ze sobą rano, kiedy wyszła z zakładu razem z pochodem? A może zostawiła w hali, przy maszynie? Przecież w torebce są klucze! Jak ona teraz się dostanie do mieszkania, wszystko pozamykała. Co dalej? Mila. Może już jest w domu? I nagle przeszył ją okropny strach o Milę. Boże. Przecież wszystko się mogło zdarzyć! Chciała zawołać pielęgniarkę, ale usta i gardło miała suche jak wiór i nie mogła wydobyć głosu, tylko jakieś słabe skrzeczenie. Wsparta bokiem głowy o zimną ścianę, Gizela usiłowała wziąć się w garść, żeby jak najszybciej opuścić to miejsce. Spostrzegła, że dla zrobienia opatrunku zerwano z niej bluzkę - strzęp tkaniny zwisał z paska spódnicy. Była tylko w staniku i halce, którym przecięto ramiączka z prawej strony. Jasna spódnica była z przodu pochlapana zaschłą już krwią. Taka dobra spódnica! - z pierwszorzędnej popeliny! Gizela z oburzeniem poruszyła głową i poczuła ostry, ściągający ból na całej długości policzka. Ach, więc i tu był opatrunek. Jeszcze tego brakowało, żeby ją oszpecili. Poczuła przypływ energii i usiadła na łóżku, spuszczając nogi. Czubkiem stopy wymacała swoje pantofle - sandały na korku. Wsunęła w nie nogi, nie zakładając pasków na pięty, i kątem oka złowiła ruch na sąsiednim łóżku. - Nie bądź pani taka dzielna - odezwał się ostrzegawczo starszy, nieogolony mężczyzna, patrząc na nią bokiem spod bandaża. - Kulkę z pani wydłubali, buzię szyli. Dali narkozę, a pani wstaje. Nie wolno, bo się pani słabo zrobi. Gizela nadal próbowała się dźwignąć. - Twarda sztuka. Nie spiesz się, kobito, na dworze wojna na całego. Czołgi już strzelają. Ale Gizela tylko spojrzała na niego ostro, żeby jej głowy nie zawracał, więc zaraz się uciszył. Wstała, trzymając się wezgłowia łóżka. Dziadzisko miał rację. Zrobiło się jej słabo i, co gorsza, okropnie ją zemdliło. Odetchnęła parę razy głęboko i czepiając się kolejnych łóżek, przeszła wolniutko parę kroków, kibicowana przez sąsiada. Ucieszyła się, że pielęgniarka wybiegła z sali. Coś mówiło Gizeli - a zwykła wierzyć swoim przeczuciom - że stąd lepiej zmykać, i to jak najszybciej. A poza tym musiała odnaleźć Milę. Prawie kwadrans wlokła się przez tę wielką salę, przystając co chwila i opanowując mdłości. Na szczęście przez cały czas gładkie pręty metalowych łóżek same jej podchodziły pod rękę. "Ilu rannych - pomyślała. - Kobiety, dzieci! Jak oni mogli strzelać do nas? Za co? Dlaczego?" Strach o Milę po prostu odbierał jej rozum. Przez chwilę wydało jej się, że koło drzwi, w plamie światła padającego z korytarza, spoczywa na łóżku ktoś o jasnej głowie, w zakrwawionym opatrunku, ale nie! - dzięki Bogu, to nie Mila. Gizela wyciągnęła rękę i kurczowo złapała za framugę drzwi. Cały szpitalny korytarz zastawiony był łóżkami i noszami na kółkach. Starsza kobieta szła za zmęczonym lekarzem w zakrwawionym kitlu i pytała o syna. Ludzie błąkali się pomiędzy rannymi, szukając swoich bliskich. - Kto może, niech stąd znika - powiedział inny lekarz, młody i szybki, przechodząc od schodów w głąb korytarza. - Na parterze już chodzą i robią listę rannych! A nie mówiłam! - powiedziała sobie Gizela. Postanowiła, że zaraz pójdzie, tylko najpierw chwilkę odpocznie. Oparta plecami o gładką, malowaną olejno ścianę, przestała dobry kwadrans, walcząc z mdłościami i zawrotem głowy. Nagle coś jej kazało spojrzeć w lewo - a tam, w głębi korytarza, gdzie paliła się mocniejsza żarówka, świeciły jasne włosy, rozczochrane jak nigdy, na głowie, która pochylała się nad każdym łóżkiem i każdym posłaniem. - Mila! - zawołała bezgłośnie Gizela i uspokoiła się. No, proszę! A coś jej mówiło, żeby wyszła z tej kaplicy! Teraz może sobie usiąść na podłodze i nawet zemdleć. Mila sprawdzi wszystkie łóżka w tym rzędzie i trafi prosto na nią. A gdyby nawet nie trafiła, to nic. Mila żyje. Jest zdrowa i cała. To najważniejsze. Gizela, oparłszy się mocno plecami o ścianę, osunęła się wolniutko, ostrożnie, na podłogę. Usiadła z nogami wyciągniętymi i głową przekrzywioną, tak żeby ta rana na policzku nie dokuczała. Zamknęła oczy i przesiedziała tak dłuższą chwilę, starając się nie myśleć o tym, że chce się jej wymiotować. Postanowiła pomyśleć o czymś miłym - o kwiatkach rosnących pod oknem, różach i groszkach. Już prawie jej się to udało, gdy tuż nad nią odezwał się męski głos: - Przepraszam... pani Kalemba? Zaalarmowana, otworzyła oczy. Stał nad nią bladawy, rudy facet o badawczym spojrzeniu. W ręce miał grubą książkę. No, już tylko czekaj, gagatku, aż ja ci coś powiem! - zaśmiała się Gizela w duchu. Zamknęła oczy, oparła głowę o ścianę i milczała. Upłynęła dłuższa chwila. Gizela odważyła się uchylić leciutko powieki. Rudy facet stał kawałek dalej, rozglądając się po korytarzu, zrobił krok do przodu, zawahał się, obrócił głowę ku niej. Gizela zacisnęła oczy. I spokój. Mila znalazła ją pół godziny później. Gizela nie powiedziała ani słowa, bo nie miała sił. Uśmiechnęła się tylko popękanymi, bolącymi ustami, czując, jak rwie ją policzek. I Mila także nie odezwała się ani słowem. Najpierw stanęła jak wryta, a potem padła na kolana przy Gizeli i objęła ją ramionami, przytuliła do siebie i długo ją kołysała, jak małe dziecko. Nagle pojawił się ten rudy, oglądał się niespokojnie. - Trzeba stąd iść - powiedział. - Proszę dać mi rękę i niech pani się mocno oprze. Przeszyła go złym spojrzeniem, ale Mila, która zrozumiała ją bez słów, powiedziała pospiesznie: - To mój kolega Ignacy. Wstań, Gizela. Rudy podał jej ramię, drugą ręką podejmując ją pod zdrowy łokieć. Mila podnosiła ją z prawej strony. Wstała. Rudy Ignac zdjął marynarkę i narzucił ją Gizeli na ramiona - była ciepła i przyjemnie miękka. Dopiero wtedy Gizela zrozumiała, że było jej strasznie zimno, i nie wiadomo dlaczego, dopiero wtedy zaczęła się trząść. Poprowadzili ją po szerokich schodach na parter. Nikt ich nie zatrzymywał. Wyszli przez główną portiernię i od razu skręcili w prawo, bo na wprost wejścia, dwie ulice dalej, przy Kochanowskiego, strzelano z broni maszynowej. Posuwali się wzdłuż murów szpitala Raszei, mijając i ciężarówki milicyjne, kryte brezentem, i oddział umundurowanych, który szedł na Kochanowskiego. Jeszcze nie było ciemno. Czerwiec! - najkrótsze noce. Powietrze, trochę chłodniejsze niż w ciągu dnia, pachniało dymem i smołą. Gizela oddychała powoli i głęboko, wsparta o ramiona młodych, i starała się im za bardzo nie ciążyć. Nogi się jej gięły - czegoś takiego po prostu w życiu nie doznała. Wciąż jeszcze nie mogła wydobyć z siebie głosu, ale przynajmniej ustały mdłości i zawroty głowy. Nie ma jak świeże powietrze. Kiedy wreszcie dotarli do rogu Roosevelta, który był zaraz za długim budynkiem szpitala, Gizela zatrzymała się i wychrypiała: - Masz klucze od domu? - Nie możemy iść do domu - szybko odpowiedziała Mila, zaciągając jej marynarkę pod szyją. - Na Dąbrowskiego czołgi, pełno wojska, nie przejdziemy. Strzelają podobno do wszystkich. - Chodźmy do mnie - zaproponował rudy Ignac. Dopiero teraz Gizela zauważyła, że on zaciąga trochę z wileńska. Mimo to wciąż go nie lubiła. - Plac Młodej Gwardii. To blisko, nie będzie trudno się przedostać. Zresztą ogłosili godzinę milicyjną od dwudziestej pierwszej. Na Polną by pani nie doszła. "Chodźmy do mnie!" - dobry sobie. Gizela nie miała niestety sił, by mu ostro powiedzieć, że Mila w żadnym wypadku nie powinna chodzić po nocy do mieszkania młodego mężczyzny - czy to deszcz, czy to burza, czy to powstanie. - Pójdziemy w prawo - zarządziła ochryple, a po ich minach poznała, że przynajmniej jeśli chodzi o wydawanie poleceń, udało jej się już dojść do formy. - Przy Roosevelta pięć mieszka mój znajomy... Porządny człowiek. Poszli w górę ulicą Roosevelta, obserwując nadal rozległą panoramę miasta po prawej - na granatowym niebie widać było biegnące łukami serie złotych iskier, którym towarzyszył grzechot wystrzałów. Po prawej, przy wylocie ulicy Krasińskiego, minęli zgrupowanie czołgów, stojących w ciszy i bezruchu jak zaczajone tygrysy. I w końcu, tuż przed dziewiątą, dowlekli się przed wielką kamienicę o ozdobnej fasadzie. Gizela spojrzała w okna wysokiego parteru. - Świeci się - stwierdziła. - Idziemy. Naprawdę ostatkiem sił weszła po schodach na podest parteru, zadzwoniła. Drzwi otworzyły się i Kaziu Trak, w podkoszulku ukazującym kudłatą, szeroką pierś, znieruchomiał w progu. Wreszcie wykrztusił: - Gizela! Jezus Maryja! - i objąwszy ją ramionami, przytulił do siebie. 1955 1. - Więc ja ci zaraz powiem, Monika, jak się czuję - mówiła Mila, siedząc koło okna. - Czuję się tak, jakby mnie kto obudził z długiego, koszmarnego snu, kompletnie pozbawionego sensu. Rozumiesz? Patrzę na świat, a ten sen troszkę jeszcze się we mnie kołacze, ale już widzę, że minął, i ja mam teraz żyć naprawdę. - Zamyśliła się, utkwiła przejrzyste oczy w kroplach, sunących szybko w kolejce po krawędzi szyby. Słońce ukośnie świeciło zza ciemnej chmury, która właśnie zlewała Jeżyce obfitym deszczem, i błyszczało w każdej kropli jako chłodna malutka iskierka. Przed Moniką, na stole, w obu kieliszkach węgierskiego wina drżały dwa czerwone ogniki. Poruszyła swoim kieliszkiem i maleńki, rozszczepiony wachlarzyk czerwieni prześlizgnął się po szkle obrazka na ścianie. Była to wycięta przez Milę z "Przekroju" reprodukcja "Les Balladins" Picassa. - Więc teraz będę żyć naprawdę! - ciągnęła Mila, odwracając się znów do przyjaciółki. - Popatrz: wchodzimy w nowy etap życia, ale jest też i tak, jakby przy okazji odmieniała się rzeczywistość, właśnie po to, żebyśmy mogły w nią wkroczyć, prawda? - Tak dobrze nie ma - zauważyła trzeźwo Monika i spróbowała wina. - Ble, gorzkie - skrzywiła się. - A może by tak dosłodzić je po prostu cukrem? Mamy jeszcze dużo do wypicia, całą butelkę. - Wino wytrawne musi być niedobre - pouczyła ją Mila, odwracając się od okna. - Im bardziej niedobre, tym lepsze, rozumiesz? Niektórzy za nim przepadają. - Świat jest dziwny. Teraz już nam wolno pić wino, a tydzień temu mogliby nas za to wylać ze szkoły, przed samą maturą! - Czy czujesz to samo, co ja? - W związku z winem? - W związku z rzeczywistością. - A co? - Że nadciąga coś nowego! - Pewnie. - I lepszego, prawda? - Cokolwiek teraz nastanie, i tak będzie lepsze od tego, co było. - Monika zdecydowanie sięgnęła po cukier i jednak posłodziła swoje wino. Spróbowała. - No. Twoje zdrowie. Wiesz co? Cha, cha! - zdałyśmy maturę! - Ja myślę, że to były najgorsze lata naszego życia - zrozumiała nagle Mila. - Najgorsze. Twoje zdrowie. Trąciły się kieliszkami i wypiły po łyku. - Tylko nasza przyjaźń była dobra - stwierdziła Monika. - To było najlepsze - zgodziła się Mila. - A najgorsze? - Samokrytyka przed kolektywem. - Nie - sprzeciwiła się Monika. - Najgorsza była Jaśka, co zapisywała, kto nie płakał w dniu śmierci Stalina. - Och! - popatrz, znów o tym mówimy. Właściwie dlaczego? Uznajmy, że to było najgorsze, i nie wspominajmy więcej. Wrzućmy przeszłość do czarnego worka niepamięci. I utopmy go w Warcie. - Wypłynie - wyraziła obawę Monika. Czuła już lekki zawrót głowy. - A więc trzeba zrobić coś radykalnego - rzuciła z zapałem Mila. - Zdobyć się na jakiś wspaniały, buntowniczy czyn, na coś, co nam pozwoli odciąć cumę i... - Wiem!!! - zawołała Monika. - Kupmy sobie papierosy! - Moja droga, tu chodzi o coś znacznie bardziej buntowniczego. - Jeszcze bardziej? - zapaliła się Monika, ale Mila machnęła ręką. - Nie, nie, myślałam o czymś w rodzaju artystycznego manifestu. - Ach, artystycznego manifestu - powtórzyła Monika z lekkim zawodem. - A co by to miało być? Ulewa się wzmogła. Za oknem słychać było ciężki, mokry szum. Chmury opanowały już całe niebo, w pokoju zrobiło się ciemniej. Z dworu napłynęła chłodniejsza fala wilgoci, świeżo pachnącej rozgrzaną ziemią i kwitnącą akacją. Krople zaczęły bębnić po blaszanym parapecie i Mila podniosła się, żeby zamknąć okno. W ciemnej sukience, z warkoczem zwiniętym w tyle głowy w ciężki węzeł, wyglądała dorośle i nawet jakby trochę obco. - Za poważna ta fryzura. Powinnaś nosić warkocz rozpuszczony, i w ogóle ubierać się jasno - zauważyła Monika, która lubiła modę i dobrze się na niej znała. Ale Mila, jak zwykle, myślała o czymś innym. - W Warszawie powstał Studencki Teatr Satyry, w Gdańsku - Bim-Bom. Rewolucja w sztuce! Powiał nowy wiatr, rozumiesz? I ja... - Wiem! Chcesz założyć teatr studencki! - Monikę ogarnął entuzjazm. - To ja z tobą! Tylko że najpierw musimy zostać studentkami. Ja mogę się nie dostać na prawo. Ojciec w USA - fatalnie! No i pochodzenie: fatalne! - Nie martw się na zapas. - Łatwo ci mówić. Ciebie przyjmą na pewno: klasa robotnicza z pochodzeniem małorolnym. - To fakt. Gizela prezentuje się świetnie w każdej ankiecie personalnej, a ja z nią. - Zdecydowałaś się wreszcie? - Tak. Idę na ekonomię. Monika zaniemówiła i wlepiła oczy w przyjaciółkę. Mila, ożywiona i pogodna, siedziała po drugiej stronie wielkiego stołu, zastawionego przysmakami (było ciasto porzeczkowe, kompot z rabarbaru i kanapki z jajkiem), podpierała podbródek szczupłymi rękami i jawnie się śmiała z jej miny! - Jeszcze wczoraj mówiłaś o historii sztuki! Mila! Ty na ekonomię?! Co się tam w ogóle robi? - Och, zdobywa się nudny zawód ekonomisty. - A co robią ekonomiści w ustroju takim, jak nasz? - Planują gospodarkę? - Nie, to Partia planuje gospodarkę. Zresztą, gdyby tobie ktoś pozwolił planować gospodarkę, toby była straszna klapa. Jeszcze gorsza niż z planem sześcioletnim. Ty nie potrafisz zaplanować nawet własnych wydatków i wciąż ci brakuje pieniędzy. Ach! - ty chyba żartujesz. - Nie, nie. Naprawdę idę na ekonomię. - Popełniasz - oświadczyła Monika uroczyście - straszny życiowy błąd. - I zastanowiła się, ile to już razy zwracała się do przyjaciółki tymi właśnie słowami. Chyba wiele razy. Dlaczego Mila ma tak słabo rozwinięte poczucie realizmu? Może dlatego, że wychowała ją Gizela, to wcielenie rozsądku i praktyczności, a Mila źle tolerowała wszelki przymus. Tak, była harda, krytyczna i ceniła niezależność. Toteż wszelkie ostrzeżenia Moniki zdawały się zwykle psu na budę - Mila i tak, ze swoim cichym, lecz niezłomnym uporem, robiła to, co chciała. - Przecież ja właśnie dlatego idę na ekonomię - powiedziała Mila w tej samej chwili - żeby nie popełnić strasznego życiowego błędu. Monika w milczeniu patrzała na przyjaciółkę, wreszcie nalała sobie z determinacją wina, dosypała szczodrze cukru, zamieszała łyżeczką, wypiła, po czym zażądała: - Opowiadaj. Imię tego ekonomisty? Mila się roześmiała. - Zbysław. - Okropne. - Już się uprzedzamy, co? - Nie uprzedzamy się, tylko nam się przypomina Zdobysław Żołędny z "Teatrzyku Eterek" Przybory. - Zbysław, nie Zdobysław. - Zbysław? Raczej: Zmysław! - Ja i tak mówię na niego Kot. - Kot! Kot! - załkała Monika. - To już zaszło bardzo daleko! - Nie, wcale nie. Dopiero trzy razy byliśmy na kawie w "Bajce". - Przecież ty nie lubisz kawy. - A, właśnie. Dlatego piłam wino. - I to tutaj czerwone też ci Zmysław kupił? - Tak, z okazji matury. - To dlatego tak mi nie smakuje - odkryła Monika. - Mila, czy ty byś nie mogła chodzić z nim do "Bajki", studiując historię sztuki? - Lepiej studiować pod jednym dachem niż na drugim końcu miasta. - Ja go już nie lubię - oznajmiła Monika i postarała się o zmianę tematu. Zwróciła uwagę, że nie tknęły tego ciasta porzeczkowego. Czy nie lepiej by było zabrać je na plac Asnyka, do panny Majewskiej, której przecież obiecały, że wpadną po maturze? Mila radośnie przystała na jej propozycję i zaraz zapakowała ciasto w jeden z papierów, odkładanych przez oszczędną Gizelę. Ten był biały, z niebieskim nadrukiem MHD. - Kupimy jej róże - powiedziała. - Takie, jak ona lubi. Wiesz, że ona lubi tylko białe kwiaty? 2. Tak jak Monika przewidywała, ich dawna wychowawczyni nie zachwyciła się najnowszym pomysłem Mili. Siedziała z tymi białymi różami w rękach i już nie pamiętała, że ma przynieść wazon z kuchni. Lekka, szczupła, przygarbiona, z siwiejącymi włosami otaczającymi wąską twarz o czarnych, matowych oczach, wpatrywała się w Milę tak nieruchomo, że ta zaczęła się tłumaczyć. - Ja rozważałam, czy pójść na historię sztuki, czy na polonistykę - powiedziała szybko. - No i... - No i? - powtórzyła panna Majewska, powoli mrugając, jak sowa, i wciąż wpatrując się w Milę. Podczas gdy Mila szukała trafnych argumentów, Monika zdołała obejrzeć ten skromny pokoik - ładnie teraz odnowiony: białe ściany, biało pomalowane półki z książkami, gęste białe firanki, wygodny tapczan, nakryty cepeliowską narzutą, z wezgłówkiem i lampą do czytania, adapter i stojaki na dziesiątki płyt długogrających oraz jedyny obraz zdobiący puste ściany: oprawiony w gładką ramę, namalowany tandetnymi akwarelkami portret Mierosławskiego na koniu o dziwnie splątanych tylnych nogach. Monika uśmiechnęła się z rozbawieniem i przeniosła wzrok na nauczycielkę. - Pomyślałam, że nadciąga odwilż - desperacko powiedziała Mila. - Ale przecież nie w ekonomii? - spytała lekko panna Majewska, unosząc czarne brwi. - Ona raczej nie podda się odwilży. Żyjemy w ustroju, który ma do tej nauki niezmienny stosunek. - Ustrój zmięknie i wtedy kraj będzie potrzebował nowoczesnych ekonomistów. - Moje kochane dziecko - powiedziała panna Majewska serdecznie - ty nie myśl o potrzebach kraju, ty myśl o swoich. Mila była zbyt uczciwa, żeby się w tym momencie nie zalać rumieńcem zakłopotania, i Monika pomyślała, że dobrze wie, co przyjaciółka czuje. Panna Majewska też chyba wiedziała. - Rozważ, co umiesz najlepiej i co najbardziej lubisz - poradziła. - Człowiek, który jest zadowolony ze swojej pracy, i krajowi się przyda. - Ekonomista też może pisać wiersze - broniła się nadal Mila. - Po pracy. - Po pracy - zaśmiała się panna Majewska - będziesz odrabiać z dziećmi lekcje albo gotować obiad na jutro. - Ach, proszę pani! - zawołała ubawiona Mila. - Ja przecież nie planuję zakładać rodziny! Ja w ogóle nie wyjdę za mąż! To straszna przeszkoda, kula u nogi! - A jakby cię Zmysław ładnie poprosił? - niewinnie spytała Monika. Panna Stefania taktownie udała, że nie słyszy, a Mila rzuciła przyjaciółce oburzone spojrzenie. - Zresztą - przypomniała sobie na koniec - Gizela też mówi, że ekonomia to niezłe studia, bo dla historyków sztuki pracy nie ma i nie będzie, a dla ekonomistów -zawsze się znajdzie. Nauczycielka przyjrzała się jej w zamyśleniu. - O tym nie pomyślałam - przyznała. - Cóż, jeśli Gizela jest tego zdania... Nie było to zagranie fair ze strony Mili. Mogło znaczyć tylko jedno: jest zdecydowana na wszystko. Zmysław otumanił biedaczkę dokumentnie. Monikę ogarnął nastrój bojowy. "No, niech ja go tylko zobaczę! - pomyślała. - Już mu powiem do słuchu!" Nauczycielka wstała, strącając jakąś książkę z poręczy fotela, niezręczna jak zwykle i natychmiast tym stropiona, jakby stanowiła kłopot dla całego świata. - Włożę kwiaty do wody - powiedziała, spiesznie podnosząc książkę, zanim Mila i Monika zdążyły się schylić, ku ich z kolei zakłopotaniu. Z panną Majewską było tak zawsze. - Ach, i przyniosę kieliszki. Jako maturzystki wypijecie ze mną bruderszaft. Kupiłam doskonałe wino... - Jakie? - jednym głosem spytały maturzystki. - Słodkie - odpowiedziała wychowawczyni, trochę zdziwiona tym ich zainteresowaniem. - Węgierskie. Nazywa się tokaj. 3. Październik. Pod nogami chrupkie liście, a wszędzie ich słodkawy zapach, bijący z pryzm usypanych na boku chodnika. Słoneczny, przejrzysty błękit, lekki wiatr z zachodu. Dobry dzień na spacer. Ignacy Borejko wędrował złocistą aleją Stalingradzką w stronę Cytadeli, wabiony daleką, widzianą z mostu Teatralnego, perspektywą jej rdzawych i żółtych wzgórz. Zdecydował, że nie powinien spędzać tego pięknego popołudnia w zamkniętym pomieszczeniu. Wróci do czytelni pod wieczór. Od dwóch lat - to jest odkąd Biblioteka Raczyńskich zapewniła mamie dwupokojowe mieszkanko służbowe - mieszkali sobie we troje w nowym, ładnym domu przy placu Młodej Gwardii. Na parterze otwarto spożywczo-nabiałowy sklep MHD i tak blisko było stąd na plac Wolności, gdzie Biblioteka miała swój zabytkowy budynek. Przystanek tramwajowy znajdował się pośrodku placu, Towarzystwo Przyjaciół Nauk - dosłownie za rogiem, Teatr Polski - za drugim. Mama była zachwycona, Ignacy natomiast nie popadał w euforię. I on, rzecz jasna, doceniał znakomite usytuowanie nowego locum, lecz zdecydowanie bardziej by wolał, żeby znajdowało się ono nieco bliżej parteru. W nowym budynku, postawionym na miejscu dawnego, zburzonego, nie było windy, tylko wąska klatka schodowa. Codzienne, przynajmniej dwukrotne, pokonywanie pięciu kondygnacji trochę go już nużyło. Mama irytowała się i nazywała go dziwakiem, dodając, że kiedy się ma dwadzieścia lat, człowiek powinien śmigać po schodach jak jeleń, a nie wlec się, stękając, jak jakiś profesor. Ale Ignacy, choć młody i zdrów jak rybka, nie lubił po prostu niepotrzebnego i nieracjonalnego wysiłku. Owszem, wysiłek umysłowy gotów był podjąć o dowolnej porze i w dowolnym wymiarze. A fizycznego - nie. Żeby więc nie narażać się na niego nadmiernie, po wykładach spędzał całe godziny w bibliotekach, zaś w przerwach przesiadywał nad książką, herbatą i pączkiem w kawiarni "Bajka", niedaleko domu. (Pączek, jako smakołyk ciężkostrawny, zapewniał mu uczucie sytości aż do kolacji). Na ukochanych, wymarzonych studiach czuł się Ignacy trochę samotnie - był najmłodszym studentem drugiego roku, a ponieważ kierunek filologii klasycznej okazał się mało popularny, a do tego silnie sfeminizowany, nie bardzo było do kogo otworzyć usta. Właśnie miał sposobność poznać Wielką Teorię pitagorejczyków ("Piękno polega na proporcji części") oraz pogląd Plotym, że "piękno proporcji pochodzi nie tyle z nich samych, ile z duszy, która się przez nie wypowiada i przez nie prześwieca"; pouczono go także o anonimowym pisarzu z piątego wieku, zwanym pseudo-Dionizym, którego lapidarna formuła głosiła, iż piękno polega na proporcji i blasku ("euarmostia kai aglaia"). Z tym budzącym otuchę ładunkiem w pamięci, Ignacy zwracał się co prawda do kobiet, ceniąc ich rozum i inteligencję oraz staranność organizacyjną, przejawiającą się w zdolności do sporządzania precyzyjnych i schludnych notatek z wykładów marksizmu-leninizmu, lecz kto wie, czy nie odrobinę bardziej przedkładał nad to wszystko kobiecą urodę. Kluchowate, pryszczate, zetempówki, działaczki, kujonki, bigotki, abnegatki, chude jak deski oraz i, kujonki, bigotki, abnegatki, chude jak deski oraz pucołowate koleżanki z roku starał się omijać i zdecydowanie nie pozwalał im na zaczepki, których istoty owe rzeczywiście mu nie szczędziły. Traktowały go jak maskotkę, obdarowywały słodyczami i otaczały nieustanną, czułą troską, twierdząc, że jest słodki i kompletnie niezaradny. Niezaradny - on! Cha, cha! - on, który wywiózł całą rodzinę z Litwy transportem wojskowym, on, który znalazł i zapewnił matce pracę, a tym samym i wymarzony własny kąt, on, który osobiście urządził mieszkanie, wnosząc na plecach na piąte piętro trzy tapczany oraz kredens i własnoręcznie zbudował ścienną szafę ze starych desek! Niezaradny, rzeczywiście! Niech się od niego po prostu odczepią. Ignacy boleśnie żałował, że nie ma starszego brata albo najlepiej kilku i że nie znalazł dotąd w Poznaniu jakiegoś kolegi. Żywioł kobiecy, jak mu się zdawało, odgrywał w jego życiu stanowczo zbyt znaczącą rolę. Niekiedy Ignacy miał wrażenie, że żywioł ten go zalewa. Ot, mama na przykład; oczywiście, kochał ją ogromnie, lecz kiedy o niej pomyślał znienacka w ciągu dnia, wstrząsało nim poczucie dominującej presji psychicznej. Ta drobna, rudowłosa istotka o małych dłoniach i stopach numer 34 miała żelazną wolę, niezłomny charakter i instynkt moralny o sile tornada. Zawsze, ale to zawsze, najlepiej wiedziała, jak należy postąpić, i pierwszym jej odruchem było - narzucić swoją opinię synom. Józeczek, który właśnie skończył lat siedemnaście i przeżywał okres burzy i naporu, w proteście przeciwko tej dominacji popadł w nałóg tytoniowy, a ponadto znikał z domu, kiedy tylko mógł, wymykając się na spotkania z koleżkami lub na mecze piłki nożnej. Siłą rzeczy więc matczyna energia niepowstrzymanym swym strumieniem kierowała się wprost na pierworodnego. Ignacy odkrył fotoplastykon. Mieścił się on przy ulicy Armii Czerwonej, w podwórzu, w przybudówce ocalałej pomiędzy postrzelanymi kamienicami. Za drobną opłatą można było się tu przechować we względnie miłych warunkach, w cieple, ciszy i mroku, w sennej atmosferze minionych lat. Olbrzymi walec z podświetlonymi przezroczami poruszał się wewnątrz okrągłej wieży, zaopatrzonej w dziesięć par okularów, czy raczej - wizjerów. Co parę minut rozlegało się skrzypnięcie i zestaw przedwojennych fotografii drgał, po czym przesuwał się o metr po obwodzie walca. Ignacy, z twarzą przyciśniętą do wizjera, oglądał czarujące widoczki Wiednia lub stare dagerotypy z Czarnego Lądu, czy też zdjęcia obrazujące historię lotnictwa. W sali fotoplastykonu panował mrok i pustka - niewielu już w Poznaniu było chętnych widzów, wszyscy woleli kino. Lecz Ignacy czuł się tu niespodziewanie dobrze, w towarzystwie starych dam w czerni lub podwórkowych lumpów, którzy w tym zaciszu popijali sobie ze swych flaszek. Przybywał w dni zmiany programu, po obiedzie w stołówce akademickiej, i oglądał kolejny zestaw przezroczy, po czym sennie wracał na wykłady, niosąc w sobie wyraźne, czarno-białe lub biało-sepiowe fragmenty dawnego świata i ze zdziwieniem spoglądając na świat szary, właściwie wyzbyty kolorów (poza czerwienią) i dziwnie nierealny, towarzyszący mu w drodze powrotnej na Uniwersytet. Świat ten wydawał się nawet bardziej martwy niż ten na zawsze miniony, utrwalony już tylko na kliszach pokrytych azotanem srebra. Na przykład twarze ludzkie - jakże były one obecnie nijakie, pozbawione wyrazu i charakteru, impregnowane, jeśli chodzi o „przeświecanie", wszystkie podobne, jakby je kto przetarł mokrą gąbką, zmywając z nich wszelkie ślady indywidualności. Zastanawiał się, co tak obezwładniającego ma w sobie dzisiejszy czas, że ludzie się starają upodobnić do siebie nawzajem, jakby z lęku, że wszystkich, którzy się wyróżniają, czeka natychmiastowe aresztowanie. Lecz tego październikowego dnia zdarzyło się coś, co kazało mu w znaczący sposób zrewidować swe odczucia. Właśnie szedł, zmierzając ku Cytadeli, chodnikiem wzdłuż Teatralki, pod płowym sklepieniem wielkich kasztanowców, gdy słońce strzeliło poprzez liście serią świetlistych pocisków i oto przed samotnym wędrowcem zalśnił złoty warkocz, ciężko obijający się o czyjeś wysmukłe plecy. Początkowo Ignacy skupił swą leniwą uwagę na refleksach słonecznych, które ślizgały się po jedwabistych splotach, układem swym przypominających dwuszereg ziaren w kłosie. Następnie jednak musiał zwrócić uwagę na fakt, że warkocz ów przynależy do wzorowo sklepionej głowy, osadzonej na kształtnych ramionach, a owianej chmurą długich, złotych włosów, które wymknęły się z uwięzi i teraz powiewały leciutko, produkując w różnych punktach przestrzeni takie same lśnienia i migoty. Obserwując to satysfakcjonujące estetycznie zjawisko, Ignacy szedł za nim przez czas dłuższy, w dół alei Stalingradzkiej. Zastanowiło go, że dopiero po przebyciu sporego odcinka zauważył, iż osobie z warkoczem (która była niejako ucieleśnieniem definicji stoików: "piękno ciała jest proporcją członków w ich układzie wzajemnym i w stosunku do całości") towarzyszy gadatliwe dziewczę o piskliwym głosie, będące z kolei żywą ilustracją koncepcji Platona, głoszącego, iż brzydota jest brakiem miary. (Dziewczę miało zakłócenia proporcji w obrębie kuperka oraz nóg: ten pierwszy był zbyt wystający, te drugie - były zbyt krótkie). Ignacy, rzecz jasna, nie należał do prostackich lowelasów, którzy łażą za dziewczętami, oceniając kształt ich łydek, a także podsłuchują, zaczepiają, wdają się w przypadkowe znajomości et cetera. Ale pewne obserwacje narzucają się same. Nadto tak się po prostu złożyło, że przystanął tuż za tymi dwiema na samym skraju chodnika, czekając, aż ciężarówka ze żwirem wymanewruje na jezdni zwrot o 90 stopni, żeby wysypać zawartość wywrotki wprost na chodnik przed kościołem Dominikanów (wciąż jeszcze będącym w budowie). I stojąc tak, poprzez warkot silnika usłyszał wybijający się trajkot tej niższej, która opowiadała coś o wystawie obrazów w Arsenale warszawskim i rzucała nazwiskami malarzy. Głowa otoczona złotą chmurą zwróciła się ku gadającej koleżance ukazując uśmiechnięty profil; uwagę Ignacego przyciągnęły ciemne rzęsy o podgiętych koniuszkach. W tym samym momencie złotowłosa wyczuła czyjąś obecność za plecami i odwróciła się szybko, co zaowocowało sytuacją dla Ignacego zgoła ambarasującą: tuż przed swoimi oczami napotkał parę tęczówek intensywnie błękitnych, z taką głębią w czarnych źrenicach, że odebrał wrażenie czegoś niesłychanie dalekiego i bardzo bliskiego zarazem. Rzecz dziwna! Z nieopisanej dali przemknął ku Ignacemu (czy się mylił?) - uzyskując odbicie w jego umyśle, wyraz rozpoznania. Stoicy zapatrywali się na piękno duszy tak samo, jak na piękno ciała: twierdzili, że w obu tych przypadkach piękno wynika z proporcji części. Oblicze, które jaśniało przed Ignacym, obrazowało sojusz psyche i soma. Poza swoistą czystością, pozwalającą duszy na "przeświecanie" (a przeświecała tak, że aż mu dech zaparło), to jedyne w swoim rodzaju oblicze cechowało się tym, co od pseudo-Dionizego przejęli czołowi scholastycy XIII wieku, którzy blask (aglaia) nazwali po łacinie "claritas", jeśli oczywiście Ignacy miałby wierzyć podręcznikowi, a czemu nie, skoro został napisany i wydany jeszcze przed wojną. O, bogowie! I on śmiał twierdzić, że wszystkie twarze wokół są jednakowe, nijakie i bezbarwne! Miał oto przed sobą rumiane i opalone policzki, orzeźwiająco baczne i myślące spojrzenie spod szerokich brwi koloru starego złota oraz usta o kolorze płatków dzikiej róży, drżące w sceptycznym, lecz miłym uśmiechu. Wszystkie te obserwacje, wraz z nieodpartym wrażeniem, że w groźnym obszarze obcego i obojętnego świata spotkał istotę swojego gatunku, przemknęły przez świadomość Ignacego Borejki w ciągu zaledwie sekundy, na kształt iskrzącej się smugi światła, i pozostawiły po sobie wirujące drobiny ciepła i radości. Lecz sprawczyni tego fenomenu, po upływie kolejnej sekundy, pozbawiła go widoku swej twarzy, odwracając głowę ku jezdni. Ignacy odczuł to tak, jakby nagle się przepaliła żarówka: był zdezorientowany, lekko wstrząśnięty oraz odczuwał słabość w kolanach. Tak więc i teraz, gdy dziewczęta ruszyły przed siebie, on nadal stał w tym samym miejscu, wytrzeszczając oczy jak zagubiony w mroku spaniel i biernie obserwował harmonijne ruchy lekkiej, dumnej sylwetki obciążonej nieproporcjonalnym warkoczem. Poszły obie w kierunku wejścia do klasztoru. Ruszył za nimi czym prędzej, lecz gdy się zbliżył - one już otwierały drzwi. Na tle mrocznego prostokąta mignęła tylko bladozłota głowa - i rozległ się głuchy stuk, towarzyszący szczękowi ciężkiej klamki. Ignacy pozostał sam na świecie, skazany na wieczną tęsknotę i brak poczucia sensu. Uczuwając w sobie coś w rodzaju olbrzymiej czarnej wyrwy, stał przez chwilę bez ruchu i nawet bez jednej myśli. Wreszcie zrobił kilka bezmyślnych kroków. Wtedy naszło go przypuszczenie, że dziewczęta udały się do biblioteki (znał ją z opowiadań koleżanek; nie obfitowała w dzieła z zakresu, który go pasjonował). Odkąd bowiem władze w roku 1954 zakazały prowadzenia duszpasterstwa akademickiego, tylko wypożyczanie książek mogło być oficjalnym pretekstem do wkraczania studentów w obręb budynku klasztornego. "Pogadają z ojcami i wyjdą" - pomyślał z nadzieją. Zaczął spacerować po chodniku tam i z powrotem. Nie zastanawiał się przy tym wcale, co pocznie, gdy się doczeka powrotu złotowłosej. Ot, ruszy po prostu za nią, jak poprzednio, i popatrzy. Może też - rozwinął po kilku krokach swój nieśmiały projekt - poszedłby jej śladem, wypatrując, gdzie ona mieszka. A może - odważał się już snuć konkretne plany - zbliżyłby się po prostu do niej i zapytał, czy biblioteka jeszcze czynna; przy okazji mógłby się jej przedstawić i może nawet, za pomocą tak prostego fortelu, poznać jej imię i nazwisko. Uradowany swoją pomysłowością, zawrócił zamaszyście i założywszy ręce za plecami, poszedł wolno wzdłuż klasztoru. W oknie, widocznym na lewo od wejścia, mignęła mu przez chwilę biała postać, z łysą czaszką o kolorze miedzi. Uważne oczy przyjrzały mu się przez szybę, z udawaną obojętnością, a kiedy Ignacy przystanął uprzejmie, wpatrując się wyczekująco w okno, furtian znikł w głębi pomieszczenia. Ignacy postał chwilę, po czym ruszył dalej, dochodząc do narożnika i znów zawracając na pięcie, by podjąć swą wędrówkę w kierunku odwrotnym. W tym samym ułamku sekundy wpadł w objęcia osoby nadchodzącej szybkim krokiem z przeciwka; był nią masywny zakonnik, którego głowę osłaniał kaptur czarnego, średniowiecznego płaszcza, narzuconego na biały habit. - O, przep! - raszam! - dwufazowo zakrzyknął skonfundowany Ignacy, a zakonnik odsunął z oczu kaptur i z namysłem przyjrzał się wątłej postaci, na którą wpadł. Nastała chwila męczącej i nadzwyczaj kłopotliwej ciszy. Ignacy chrząknął i odwrócił wzrok, gdyż intensywność badającego go spojrzenia była trudna do wytrzymania. Już chciał ruszać dalej, gdy zakonnik zdecydował się przemówić. - I cóż, bracie? - spytał soczystym basem. Doprawdy, Ignacy nie bardzo wiedział, jak można by odpowiedzieć na tak sformułowane pytanie. W ogóle zresztą, jako osoba o skłonnościach do zamyśleń, cechował się troszkę zwolnionym refleksem i zawsze miał niejakie trudności z odpowiedzią, gdy go zagadnięto znienacka. Toteż i teraz milczał, uśmiechając się niewyraźnie. Wykonał przepraszający ruch przegubem ręki oraz dwa nieduże kroki. Lecz dominikanin, stojąc spokojnie jak skała, błyskawicznie wystawił mocne ramię, zastawiając mu drogę. - Obserwujemy, hm? Obserwujemy sobie? - spytał spod swego kaptura. - A takiś młody. Ignacy wybałuszył oczy i przełknął ślinę. Czuł się w najwyższym stopniu nieswojo. Okno obok wejścia znów przez moment ukazało białą sylwetkę z łysą głową - mignęła tuż przy szybie, po czym wycofała się gwałtownie, gdy Ignacy spojrzał w tamtą stronę. - Będę się za ciebie modlił, bracie - obiecał tubalnie jego rozmówca i wszedł lekko na schodki, pozostawiając Ignacego w stanie niepewności, odrzucenia i dziwnego poczucia jakiejś głębokiej przewiny. Zakonnik pchnął drzwi, a te zaraz zamknęły się za nim ciężko, produkując identyczny jak poprzednio zestaw odgłosów. W oknie nie było już nikogo, nikt też nie pojawiał się w drzwiach. Ignacy zadał sobie pytanie, dlaczego by nie miał po prostu pójść do owej biblioteki, by tam zastanowić się nad sposobem zawarcia znajomości z właścicielką warkocza. Wszedł szybko po schodkach, nacisnął klamkę, dotarł pod kolejne, zamknięte od wewnątrz, drzwi. Za ich cienką przegrodą tubalny bas kończył właśnie zdanie: - ...ale może i tajniak. Dla bezpieczeństwa wyjdźcie przez kościół. I zaraz potem spokojny, kpiący, miękki jak ton klarnetu mezzosopran zaoponował: - Ale co też ojciec, jaki znów tajniak. Ja go pamiętam, on ma na imię Ignaś. Gałka drzwi, trącona od strony klauzury, drgnęła, a drobny ten fakt uruchomił w wyobraźni Ignacego straszliwą wizję: drzwi się otwierają i podejrzliwy tłum mnichów oraz studentek staje oko w oko i nos w nos z podsłuchującym ich podejrzanym typem. Wstrzymał oddech i na palcach, tyłem, pokonał schodki, wymknął się na ulicę i co sił w nogach pobiegł przed siebie, czując, jak w jego wąskiej piersi obija się o żebra serce, ciężkie jak kamień. 4. Monice też się wydawało, że rudy, jajogłowy typek o melancholijnej minie, idący w ślad za nimi od samiutkiej Teatralki, zachowuje się podejrzanie. Trudno było nie zaniepokoić się czymś takim, gdy się człowiek udawał do najbardziej pilnowanego kościoła w Poznaniu. Było rzeczą powszechnie wiadomą, że na każdej mszy stoi pod chórem przynajmniej jeden tajniak, uważnie wysłuchując kazania i tropiąc zawarte w nim treści wywrotowe. Panów na służbie łatwo było zidentyfikować, bo po pierwsze - z reguły mieli ręce założone w tył, a po drugie - przeważnie ubrani byli w prochowce. Trudno więc było nie żywić określonych podejrzeń, gdy się człowiek zorientował, że jest śledzony przez kogoś w tym charakterystycznym stroju. Mila była mniej spostrzegawcza, ale Monika od razu zauważyła idącego za nimi typka. Wkrótce jednak musiała uznać, że ten prochowiec różni się nieco od służbowych: był bardzo nienowy, a nadto - po kieszeniach poutykane miał książki, skrypty i czasopisma. Rudy inwigilator człapał nieskładnie, pod pachą miał wypchaną teczkę, oglądał z uwagą to niebo, to ziemię, aż nagle przyspieszył i dogoniwszy Milę i Monikę, utrzymywał już odtąd stałą od nich odległość, to jest - jakieś pół metra najwyżej. Kiedy doszły do krawężnika na wprost kościoła, Monika, wciąż gadając dla niepoznaki na tematy obojętne, wymownie spojrzała na przyjaciółkę. Mila pojęła ją bez słów. Obejrzała się, niby to od niechcenia, oceniła tropiciela szybkim spojrzeniem, po czym ruszyły żwawo dalej, pozostawiając go za sobą. - Nic, nic - szepnęła Mila kątem ust. - Podstawówka. Ale Monika nie mogła sobie niczego przypomnieć. Zresztą, szczerze mówiąc, czy fakt, że ktoś chodził z nami do podstawówki, stanowi w ogóle jakąś gwarancję? W klasztorze oddały pożyczone książki i wzięły dwa tytuły ojca Jacka Woronieckiego. Wyszły przez kościół. Spieszno im było na spotkanie ze Zbysławem, który czekał od czwartej w kawiarni "Bajka". Mila miała z nim dzisiaj rozmawiać o czymś ważnym, ale po naleganiach przyjaciółki zgodziła się ją zabrać ze sobą. Monika odetchnęła z ulgą. Czuła, że musi obejrzeć tego złowrogiego Zmysława, żeby w razie czego zapobiec jakiemuś nieszczęściu. Szczerze mówiąc, uważała się za doskonałego psychologa, zdolnego od pierwszego wejrzenia określić charakter, zamiary, perspektywy oraz nawet przypuszczalny stopień uczciwości danego egzemplarza. "Bajka" mieściła się przy ulicy Ratajczaka, po lewej stronie, gdy szło się od kościoła Dominikanów do placu Wolności, i była jedną z kilku zaledwie poznańskich kawiarni. Mama Moniki mówiła, że przed wojną znajdowały się w tym mieście cukiernie, miłe kawiarenki i duże kawiarnie, urocze lokaliki i restauracje, a wszystko - bardzo eleganckie. W socjalistycznej kawiarni "Bajka" było nieprzytulnie i nieświeżo. Wąskie ciemnawe wnętrze wyposażono w okrągłe stoliki, przykryte szarawymi serwetami, twarde krzesła konferencyjne oraz przeładowane wieszaki na ubrania. Wyglądało to nieapetycznie, ale ciastka były tu niezłe, zwłaszcza bezy. Weszły i Monika skupiła uwagę, przenikając wzrokiem zadymione wnętrze sali. Tu zawsze był tłok, nawet w godzinach pracy, i wszyscy kopcili jak kominy fabryczne, czego zresztą one dwie nie znosiły. Od stolika w głębi lokalu pomachał w ich stronę brunet wysokiego wzrostu, nieogolony i beztroski. Miał kwadratowy podbródek i bujne czarne brwi, a ubrany był w kraciastą koszulę i farmerki. Kiedy podeszły, wstał leniwie i odsunął krzesełko dla Mili. Monika uznała, że człowiek ten jest niebezpieczny. Mila dokonała prezentacji, po czym oboje zajęli się sobą, zapominając o osobie trzeciej. Obserwując ich czujnie, Monika uspokajała się z wolna. Mila, bardzo pochłonięta rozmową, zachowywała się naturalnie i trzeźwo, a choć jej ożywienie było nieco nadmierne i choć nie zawsze mogła zapanować nad zachwyconym spojrzeniem, to przecież jej sceptyczny uśmieszek działał bardzo tonująco. Mila nie wyglądała na łatwy łup. Zbysław za to wyglądał na kogoś, kto się jej trochę boi. Rozmawiali o teatrze studenckim - Zbysław znał studentów z UAM, którzy właśnie założyli kabaret "Oczko". Obiecał, że wspomni im o Mili. Ona zaś dorzuciła pośpiesznie, że mogłaby także dla nich pisać teksty - ma nawet kilka przy sobie, może by się im przydały? Zbysław, z ważną miną, wziął podany mu duży zeszyt i uśmiechnął się pobłażliwie na widok stronic, gęsto zapisanych prostymi literkami, ołówkiem. - Dużo tego, co? - rzekł z rozbawieniem. Spojrzał na okładkę. - Melania Kalemba - przeczytał. - To twoje nazwisko? - Tak. Nie wiedziałeś? - Kalemba - powtórzył Zbysław. - Kalembianka? Kalembówna? Raczej: Kalamburka! - rzucił niedbale zeszyt na wolne krzesło i nie trafił. Zeszyt spadł z plaśnięciem. Mila chciała po niego sięgnąć, ale Zbysław unieruchomił jej rękę. Rozprostował zaciśnięte palce Mili i obejrzał wnętrze dłoni. - Oho-ho! - zakrzyknął. - Linię życia masz zagadkową, rozdwojoną. Kalamburka! Rebus. Twardy orzech. - Można sobie złamać ząb - powiedziała Mila. - Puść mnie, dobrze? I podaj mój zeszyt. - Oj, nie puszczę, nie puszczę - zgrywał się on. Mila zaświeciła chłodnymi oczami: - Zeszyt! - i oto jej ręka już była wolna, a Zbysław podnosił się od stolika. - Nie znasz się na żartach czy co? - burknął, dotknięty. Podniósł zeszyt i cisnął go na stół. - Sama to sobie załatwiaj! Ruszył do wyjścia. - Pewnie, że załatwię - gniewnie rzuciła za nim Mila, przesuwając dłonie po okładce zeszytu. Wyprostowała zgięty narożnik kartki. - Jeszcze zobaczysz. 1951 1. 1. - W naszej parafii aresztowali wikarego - powiedział szeptem pan Rudzik, podając Gizeli torebkę z kostką masła. W sklepie nie było już nikogo, bo masło oficjalnie się skończyło, ale o pewnych rzeczach, jak wiadomo, lepiej nie mówić za głośno. - Tego młodego? - spytała Gizela ponuro. - Tak. Powiedział w kazaniu: „Ludzie, nie rozpaczajcie. Kościół przetrwał Nerona, przetrwał Hitlera, przetrwa i Stalina". Wzięli go od razu tego samego dnia. - Może przesłuchają i puszczą? - Akurat. Pani dziś tak późno z pracy? - Wyrabiamy normę, szlag by ich trafił. Nie dostanę już teraz nic mięsa, bo dawno wykupione. - Może się pani nie przejmować, u rzeźnika było dziś pusto. - To po co oni te kartki wprowadzili? Dziękuję, że pan chociaż masło odłożył, dzieciak nie miałby nic do chleba. - No, ja dla pani zawsze, pani wie. Gizela powlokła się do domu przez upalną ulicę. Ludzie pochowali się przed skwarem, poza tym był lipiec, urlopy. Na całej długości Kraszewskiego nie spotkała żywej duszy. W oślepiającym blasku słońca płowiały plakaty o wojnie w Korei i o planie sześcioletnim. Przeklęte szóstki widziało się na każdym kroku. Kiedy wreszcie dotarła na Polną i weszła na podwórko, poczuła, że za bramą zostawia całe to paskudztwo. Kasztan błyszczał w słońcu, a pod jej oknem pięły się groszki, wyjątkowo obficie w tym roku kwitnące. Dobrze mieć własny kąt na tym świecie, miejsce, gdzie panuje spokój i ład. W sionce było chłodno, tu upał nigdy nie docierał. Od ceglanej posadzki ciągnęło wilgotnym zimnem. Całe szczęście, że nigdy nie zalągł tu się grzyb, boby z nim sobie nie poradzili. Weszła do kuchni i od razu włożyła rozmiękłe masło do dużego garnka z lodowatą wodą. W zlewie było pełno naczyń - no, ładnie się Mila spisała! Zirytowana, Gizela umyła twarz i ręce w miednicy, po czym usiadła na chwilę, bo od schylania się bolały ją plecy. Garnek z kaszą ugotowaną rano czekał, owinięty w warstwę gazet i koc, ale Gizeli nie chciało się jeść. Wzięła sobie tylko kwaśnego mleka i przeszła przez sionkę do pokoju, obejmując dłonią chłodny kubek. A tu, co za bałagan! - wszystko porozrzucane. W pokoju cień, bo Mila zasłoniła okno. Na powiewającym lekko płótnie zasłon rysowały się cienie róż. Brzęczała osa, obijając się o szybę, a Mila czytała, leżąc na brzuchu, i ani drgnęła na wejście Gizeli. Denerwujące. Nawet oczu nie podniesie, nie przywita się! Że też tej dziewczynie nie przeszkadza nieporządek! Całe łóżko zarzuciła odzieżą i teraz sobie na tym wszystkim spokojnie leży. Na zapastowaną podłogę cisnęła mokry ręcznik, zwinięty w kłębek. No, tak, myła włosy - jeszcze wilgotne spadają jej na twarz, ramiona i plecy. Mogła była wystawić się na słońce, szybciej by wyschły. Boże drogi, białe to jak twaróg, chude jak kot, żebra na wierzchu. Rozebrała się do majtek i stanika - pożal się Boże, płaska jak deska, a bez stanika ani się ruszy. - Mila! - No? - Włóż coś na siebie, bo dostaniesz reumatyzmu. - Nie dostanę. - Mila! - No, co znowu?! - Wstawaj! Sprzątnij po sobie, ale już! - Nie przeszkadzaj mi! - Mila!!!- Mila!!! Zerwała się, odrzuciła włosy, pokazała rozzłoszczoną, wykrzywioną twarz. - No, co? Co? Uch, jak ja cię nie lubię! No, komu potrzebne to twoje sprzątanie!? Kto nas tu dziś odwiedzi, w taki upał? Gizela miała właśnie nadzieję, że ktoś ją dzisiaj odwiedzi: Kaziu Trak, wdowiec, elektryk. Już od pewnego czasu miło do niej zagadywał, lubili siadać sobie razem w stołówce. Kiedy mu powiedziała, że myśli o przerobieniu kuchenki na elektryczną, żeby było taniej, powiedział, że może wpadnie i zobaczy, jak się w oficynce przedstawia instalacja. Trak był dobrym fachowcem, prawdziwym poznaniakiem, i jasne chyba, że nie mogłaby mu pokazać mieszkania w stanie takiego bałaganu. Zamierzała poprosić go na kawę, może nawet upiec placek specjalnie dla niego. Taki miły, porządny człowiek. -A naczynia nie pomyte! - dodała spokojnie, postanawiając, że nie da się wyprowadzić z równowagi. - Już są wakacje, nie ma wymówek, że lekcje i szkoła. -Więc może bym mogła wreszcie poczytać w spokoju, co? Boże, jak ja mam tego wszystkiego dosyć! - Czytasz już chyba cały dzień - zauważyła Gizela, patrząc na otwartą książkę Mili. - Jak wychodziłam do pracy, właśnie zaczynałaś. - No i co z tego?! - Na wszystko trzeba mieć czas. Chodź, pozbieraj te rzeczy. Porządek musi być. A jak się ubierzesz, przyjdź na obiad. Jest dobra kasza i mleko, i dostałam masło. - Masło, masło! Czy ty już nic innego nie masz w głowie, tylko to masło? Gizela pokiwała głową i poszła do kuchni. Tego się nauczyła niedawno: ustępować. Nic nie mówić. Słowa ranią, a jak się człowiekowi zostawi czas na opamiętanie, może nawet długi czas, to zaczyna w nim pracować sumienie. Mila jest w trudnym wieku i wybucha z byle powodu. Gizela pamiętała dobrze, że i z nią samą tak było. Pozłości się i przyjdzie przeprosić. To dobre dziecko. Nastawiła radio, a tam pogodny chórek śpiewał „Jak młode Stare Miasto". Wesoło wam, co? - Gizela westchnęła, opasała się fartuchem i zaczęła zmywać. Nie minął nawet kwadrans, jak do kuchni weszła, ociągając się, Mila, ubrana w sukienkę i uczesana w dwa krótkie warkoczyki. Powiesiła mokry ręcznik na sznurku. Gizela milczała, szorując garnek. - Bzdury z tym nielubieniem, wiesz? - usłyszała tuż nad uchem, czując lekkie dotknięcie na ramieniu. - Tak tylko powiedziałam, ze złości. - Wiem - odparła spokojnie Gizela. - Naprawdę tak nie myślę. -Czemu ja muszę z tobą tak walczyć? - wyrwało się niepotrzebnie Gizeli. - Nie musisz! - odparła gniewnie Mila. - To się staraj! - Staram się! Świadectwo dobre przyniosłam! Matematykę poprawiłam! - Poprawiłaś - złagodniała Gizela. - Ładnie skończyłaś podstawówkę. Czwórki. Piątka z polskiego. Tylko z rosyjskiego słabo, ale to jak wszyscy. - Z historii też trója. Słaba. - Z historii się nie liczy. U Kalinowskiego też piątki mieć nie wypada. - Wiesz, że on będzie kierownikiem szkoły? Gizela przestała zmywać. - Co?! - Od września. Powiedziała nam to pani bibliotekarka. - A co kierowniczka Kluczyńska? - Będzie uczyć tylko chemii. -Ładna historia! -Bibliotekarka chce odejść. Mówi, że już nie wytrzyma. - A kiedyś ty ją widziała? - Wczoraj. Zawołała mnie i Monikę, pytała, czy chcemy wziąć książki do domu. Przyszedł nakaz, żeby wycofać różne tytuły. Powiedziała, że ich nie odda i spalić nie pozwoli. Tylko mamy nikomu ich nie pokazywać i nikomu nic nie mówić. - A mnie mówisz. - No, tobie! Tobie mogę. - To mogła być prowokacja. Na drugi raz uważaj. Co zabrałaś? - Całą Kossak-Szczucką i Żeromskiego, „Popioły". - To właśnie czytałaś? - Tak. Piękne. Właśnie skończyłam pierwszy tom. W głosie Mili był smutek. Gizela spojrzała na nią spod oka: zaczerwieniony nos, mokre rzęsy. Płakała nad książką. "Piętnaście lat! - pomyślała Gizela. - Co ja czytałam, jak miałam piętnaście lat? Też Żeromskiego. Sienkiewicza. Rodziewiczównę". Nie pamiętała, czy zdarzyło się jej przy tym płakać. Pewnie nie. Z niej trudno łzy wycisnąć. Zresztą, jak już, to miałaby dużo innych powodów do płaczu. Skończyła zmywanie, wytarła ręce. Mila wciąż stała przy niej blisko, odrobinę przechylona, może chciała, żeby ją Gizela ogarnęła ramieniem, przytuliła. Ale może nie. Może by fuknęła ze złością i odskoczyła, trudno wiedzieć. Taka jest harda. To chyba od czasu, jak Gizela raz nie wytrzymała tego pyskowania i wlepiła jej porządnego klapsa w chudy tyłek - po raz pierwszy w życiu, ale i po raz ostatni, to pewne. Mila zawzięła się wtedy! Nie odzywała się i nie jadła przez dwa dni. Doprowadziła wreszcie do tego, że Gizela się złamała i ją, smarkatą, przeprosiła! - Chodź, zjemy obiad - powiedziała i siadła przy stole. Mila bez słowa podeszła do zlewu, wzięła dwa talerze z drucianej suszarki, wytarła ściereczką, postawiła na stole. Zjadły smaczną, gorącą kaszę gryczaną z masłem i kwaśnym mlekiem. Nic już nie mówiły do siebie, Mila pozmywała bez słowa, a Gizela pomyślała, że mogła była nie robić tej całej awantury. Dziewczyna po prostu się zaczytała i chciała dojechać do ostatniej kartki. Takie rzeczy trzeba zrozumieć. Masz ci los! Z tego wszystkiego zapomniała o najważniejszym! Gizela aż się uderzyła w czoło. - Mila! A ja mam niespodziankę. Nasza majstrowa nie może jechać na wczasy, bo jej matka idzie na operację. Powiedziała mi po cichu, że zwalnia trzy miejsca, więc się zaraz zgłosiłam. Za tydzień jedziemy nad morze! No, proszę, inne dziecko. Zalała się rumieńcem, oczy jej się zaświeciły. -Nad morze! Nad morze!? Zobaczę prawdziwe morze! - i nagle umilkła z otwartymi ustami. - No, co tam? - A... to trzecie miejsce... czy... No, kto by... Gizela uśmiechnęła się i kiwnęła głową. - Zabierzemy ją? Zabierzemy Monikę?! - wybuchnęła radością Mila. - Ale czy to drogo? Ile to kosztuje? Czy mama Moniki będzie mogła... - Jesteśmy lud pracujący miast i wsi - wyjaśniła jej Gizela, zadowolona. - Wczasy należą się nam za darmo. Płacimy tylko za podróż. No, leć do niej, leć. Zapytaj. 2. Szczerze mówiąc, Monika miała żal do Mili. Przyszły oto wakacje, nie było nic do roboty, mogły sobie posiedzieć pod kasztanem i pogadać albo pojechać nad Rusałkę, żeby się wykąpać. Ale nie. Mila zamykała się w pokoju i tonęła w lekturze, a na pretensje przyjaciółki odpowiadała ze zdziwieniem: - No, to ty też poczytaj! - A czy wszystkich na świecie muszą interesować książki? I to w upał? O, doprawdy, ich przyjaźń weszła chyba w fazę prawdziwych trudności. Taka rzecz, jak zwierzenia. Prawdziwe przyjaciółki zwierzają się sobie bez końca. A Mila nic. Mówi o wszystkim, tylko nie o tym, co ją boli. Przecież Monika i tak wszystko widzi, przez całą siódmą klasę widziała. Mila kochała się w tym czarnowłosym Janku, co przyjechał z Kielc. Od pierwszej chwili, gdy panna Majewska przedstawiła go we wrześniu klasie i poprosiła, żeby go serdecznie przyjęli - Mila straciła rozum. Wciąż tylko na niego patrzała, uśmiechała się, kiedy na nią zwrócił oczy, a jak już się do niej odezwał, traciła mowę. Potem nagle się zmieniła: popisywała się swoją wiedzą, zgłaszała się na lekcjach, poprawiła stopnie. Pisała jakieś niesłychane wypracowania i wciąż wyskakiwała z ławki, że chce je czytać na głos. Uczyła się długich wierszy i deklamowała je na lekcji, referowała książki, organizowała biwaki i wycieczki. Janek nic. Dawał się wprawdzie wciągnąć w przeróżne akcje, jak na przykład wieczory poezji Gałczyńskiego i Tuwima albo uczniowskie festiwale tańca i pieśni, ale im bardziej się ona popisywała, tym wyraźniej jej nie lubił. Pod koniec roku szkolnego nie cierpiał Mili już tak bardzo, że nawet się z nią nie pożegnał po rozdaniu świadectw. Wszyscy się obejmowali, wymieniali adresami, obiecywali, że napiszą z wakacji i przenigdy nie stracą kontaktu - a Janek nawet nie podszedł do Mili. Wreszcie ona ruszyła do niego - odwrócił się na pięcie i uciekł w drugi kąt sali, do Cześka. Pewnie, że to nic przyjemnego, zostać tak potraktowaną. Ale, szczerze mówiąc, Mila sama sobie była winna. Tak się nie postępuje. Jak mawiała mama Moniki: „Czy kto kiedy widział, żeby pułapka biegała za myszą". Monika, jako prawdziwa przyjaciółka, uznała w pewnym momencie, że ma obowiązek powiedzieć Mili kilka słów prawdy. Ale Mila ucięła krótko: - Dziękuję ci za tę uwagę. Nie myślałam, że tak to się rzucało w oczy - i poszła do domu, czytać. No i proszę. Wakacje upływają dzień po dniu, już jest drugi tydzień lipca, a Mila tkwi w zamkniętym pokoju. Mama pracuje całymi dniami i Monika nie wie, co z sobą począć. Słońce jak złoto, niebo bez jednej chmurki, upał nie do wytrzymania, a ty siedź, człowieku, w domu i zajmuj się konfiturami. Ostatnie truskawki! Mama wczoraj kupiła duży kosz i postanowiła, że trzeba koniecznie zrobić zapasy na zimę, bo nie będzie nic do chleba. Najpierw skubały godzinami te ogonki, plamiąc sobie palce słodko pachnącym sokiem, potem szukały przepisu na konfitury i znalazły dopiero w starej „Przyjaciółce", a teraz zmęczona mama zasnęła przy potrzaskującym cicho radiu („Tu mówi Londyn - wiadomości dobre czy złe, ale zawsze prawdziwe"). Monika, poczuwając się w końcu do odpowiedzialności, mieszała te smażące się truskawki, żeby nie przywarły, odpędzała osy, rzucające się na pachnącą słodycz, i szczerze mówiąc - miała tego wszystkiego powyżej uszu. Zwłaszcza że zdała sobie sprawę z czegoś okropnego: w całym domu nie ma żadnego słoika, do którego można by przełożyć te przeklęte konfitury! I właśnie wtedy, gdy zaczynała czuć się już zupełnie beznadziejnie, przymknięte skrzydła kuchennego okna rozwarły się, pchnięte silnie z zewnątrz, i w pełnym blasku słońca ukazała się Mila z rozwianymi włosami, promieniejąca szerokim uśmiechem i radosna tak, jakby nigdy w życiu nie spotkał jej zawód miłosny ani przykrość ze strony jedynej przyjaciółki: - Ręce do góry! - krzyknęła i wybuchnęła śmiechem. - Monika! Zaraz zemdlejesz! 3. Dom Funduszu Wczasów Pracowniczych „Marchlewski" położony był blisko plaży, więc wystarczyło tylko szybko zjeść śniadanie, a potem przejść piaszczystą drogą przez grzbiet wydmy. I już było niewiarygodnie olbrzymie morze - huczące, co dzień inne, to błękitne, to zielone, to znów stalowoszare. Srebrzysty piasek o jedwabistej strukturze ustępował opornie pod naciskiem stopy i wszędzie było pełno malutkich, płaskich kamyczków w różnych kolorach, ślicznych jak klejnoty. Pogoda trwała cudowna - i, ku zdziwieniu Moniki, tu wcale nie czuło się upału. Można było całymi dniami chodzić po plaży na dalekie spacery, w pełnym słońcu, a rześkie powietrze tak chłodziło skórę, że człowiek się smażył na skwarek, nic o tym nie wiedząc. Toteż Mila spiekła się natychmiast, na kolor malinowy, a Monika - na wiśniowy. Za to Gizela, jak się okazało, była wprost stworzona do życia nad Bałtykiem. Opaliła się natychmiast na gładki piękny brąz. Wyglądała zupełnie inaczej niż w Poznaniu! - przypominała jakąś egzotyczną Hinduskę. Jej włosy, wysmagane słonym wiatrem, zrobiły się suche i matowe, a białka piwnych oczu łypały niebieskawo z ciemnej twarzy. Długo nie mogła się zdecydować na włożenie kostiumu kąpielowego - kupiła go sobie jeszcze w Poznaniu, w PDT. Jednoczęściowy, z szalowymi ramiączkami, marszczony z przodu, nie był bardzo piękny i kolor też miał raczej bury, ale nie w tym tkwił problem. Jak odkryły z Milą, Gizela po prostu wstydziła się rozebrać publicznie! Był to opór zupełnie zrozumiały u osób, które miały po piętnaście lat i którym - wolno i nieznacznie, ale jednak - rosły biusty. Przyjaciółki, nie będąc szczęśliwymi posiadaczkami kostiumów, musiały chodzić na plażę w kolorowych majtkach gimnastycznych oraz w sportowych koszulkach, które po zanurzeniu w wodzie osiągały półprzezroczystość. Więc choć Mila i Monika rozumiały zawstydzenie Gizeli - jakoś je ono śmieszyło. Dorosłe osoby nie powinny się zachowywać jak piętnastolatki. Ale gdy już raz Gizela założyła ten kostium, gdy się przeszła po najdalej wysuniętym obszarze plaży, prawie przy terenach zajętych przez wojsko, stwierdziła, że nikt z niej się nie śmieje, więcej - że nikt absolutnie nie zwraca na nią uwagi, kiedy tak kroczy mocno i powoli przez piaski - wysoka i czekoladowa, lśniąca od olejku, z tęgimi nogami o różowych piętach. Wokół przecież było pełno golasów, ładnych i brzydkich, młodych i starych, nawet obwisłe, zwiędłe ciała bez żenady wystawiały się na słońce. Więc spacerowały całymi dniami albo biegały, one dwie, podczas gdy Gizela tylko kroczyła dostojnie lub, w najlepszym razie, majestatycznie podbijała piłkę, kiedy grały w siatkówkę. Twierdziła też, że Bałtyk jest za zimny na kąpiele, ale one wcale jej nie słuchały - wpadały co chwila do wody, zanurzały się z piskiem i wyskakiwały ponad fale - a Gizela wtedy się śmiała. Po tygodniu nieprzerwanej, klarownej pogody, nawet Mila przestała być malinowa i przybrała równomierny odcień miedziany, zaś włosy zjaśniały jej na kolory biały i popielaty. A Monika była jak kawa z mlekiem! Któregoś dnia, zaraz po obiedzie, przyłączył się do nich pan, który w stołówce zwykle siedział pod oknem i stamtąd często zerkał, a nawet lekko się kłaniał. Był to krępy blondyn z łysiejącym czołem i dużymi rękami. Zjadał zawsze strasznie dużo zupy - Mila i Monika zakładały się co dzień, czy zje jej dwa talerze, czy trzy. Najbardziej lubił przebój stołówki - szczawiową zabielaną z jajkiem. Miał jasne, zdziwione oczka, szeroki uśmiech i perkaty nos. Nazywał się Wojciech Bula. Obie przyjaciółki omal nie umarły ze śmiechu, kiedy się przedstawił. Okazało się, że pan Bula jest tkaczem z Łodzi, przodownikiem pracy. Właściwie pochodził ze wsi i morze zobaczył po raz pierwszy przed trzema laty. Polubił je tak bardzo, że postanowił przyjeżdżać tu co roku. Szedł obok Gizeli powoli, godnie, odziany w czarne błyszczące spodenki z satyny, wymachiwał tymi dużymi rękami i gadał. Morze huczało, nadbiegały wielkie granatowe fale z białymi kołnierzami, pokrzykiwały mewy i na horyzoncie ukazał się mały stateczek, który był w rzeczywistości wielkim statkiem wojsk ochrony pogranicza, pilnującym wybrzeży polskich przed imperialistami, jak wyjaśnił, niepytany, pan Bula. On sam odbywał służbę wojskową w piechocie, ale wiele słyszał o próbach desantów, nie mówiąc już o szpiegowskich łodziach podwodnych. Poza tym wojska ochrony pogranicza wyławiały też z Bałtyku uciekinierów: mnóstwo ludzi, nie wiadomo dlaczego, chciało się przedostać na wybrzeże Szwecji. Gizela łypnęła na niego niebieskawymi białkami i powiedziała, że nie lubi głupich frazesów, więc pan Bula trochę się zdziwił, ale ponieważ miał w zasadzie miłe usposobienie, zaraz zmienił temat. Opowiadał o swoim dzieciństwie na wsi. Przyjaciółki postanowiły w tym momencie pobiec na wyścigi aż do drutów kolczastych, oddzielających plażę od bazy wojskowej. Uznały, że Gizela poradzi sobie sama z panem Bulą. Poradziła sobie rzeczywiście bardzo dobrze, bo kiedy po paru godzinach cała czwórka wracała na kolację, ci dwoje gadali już po prostu bez ustanku, to jest raczej tkacz gadał, a Gizela słuchała, od czasu do czasu tylko wtrącając swoje trzy grosze, za to z sensem i mocą. Pan Bula najwyraźniej był pod silnym wrażeniem tej rozmowy, gdyż odprowadziwszy je pod same drzwi pokoju, zaproponował, by po kolacji dokończyli pogawędkę w świetlicy sąsiedniego domu wczasowego „Nowotko", gdzie odbędzie się wieczór taneczny przy muzyce z płyt. Gizela przystała na to z godnością, po czym, ku cichemu rozbawieniu Moniki, zaczęła gorączkowe przygotowania. Umyła włosy, umalowała usta i włożyła strojną białą suknię z dużym wykładanym kołnierzem. Kazała dziewczynkom siedzieć grzecznie w pokoju i czytać, a sama wyszła natychmiast potem, jak pan Bula zastukał do drzwi. Tańczyli kujawiaka i oberka, i walczyka - muzyka była doskonale słyszalna w pokoju „Marchlewskiego", gdzie Mila i Monika grały bez końca w „Człowieku, nie irytuj się", którą to grę planszową znalazły w szufladzie nocnego stolika, albo wpatrywały się w ścianę, gdzie wisiał pięknie oprawny obraz, przedstawiający włókniarkę przy maszynie tkackiej. Wreszcie Mila złapała za książkę, a Monika poszła do łóżka, zastanawiając się, jak przyjaciółka może w ogóle zrozumieć choć słowo wśród tych hałasów. Z „Nowotki" dobiegały wesołe okrzyki i przyśpiewki, a także donośne komentarze prowadzącego wieczorek pracownika kulturalno-oświatowego. O dwudziestej drugiej, jak obszył, muzyka urwała się, rozległy się okrzyki zawodu i oklaski oraz głośne pożegnania („Do widzenia, do widzenia, do miłego zobaczenia"). Ludzie zaczęli się rozchodzić; wreszcie, po dłuższej chwili, pokazała się i Gizela z panem Bulą, oboje oblani światłem księżyca. Trzymali się pod ręce i powoli wędrowali na skwerek przed domem wczasowym. Monika właśnie obserwowała księżyc, gdy się pojawili. - Patrz, wracają - powiedziała do Mili, leżącej już przy zgaszonym świetle. Lecz Gizela i tkacz, dotarłszy do drzwi wejściowych, wcale nie weszli do „Marchlewskiego", tylko, pogodnie rozmawiając, zawrócili i udali się w stronę plaży, skąd dobiegał nieustanny, rytmiczny jak oddech jakiegoś olbrzyma, szum fal. Z okna pokoju był doskonały widok na plażę i Monika miała wiele uciechy, obserwując, jak Gizela z panem Bulą wędrują po trzydzieści kroków w jedną i trzydzieści w drugą stronę. Zaśmiała się, po czym spojrzała na przyjaciółkę, ale Mila leżała poważnie na wznak, z rękami pod głową. - Przestań - powiedziała karcąco. Oczy jej błyszczały w świetle księżyca jak dwie lodowate gwiazdki. Monika wobec tego się nadęła, odeszła od okna i też się położyła. Jej tapczan stał nogami do okna, więc zaczęła patrzeć w księżyc, a on z wolna począł się dwoić, huśtać i rozpływać - ani zauważyła, jak przysnęła, ukołysana tym dalekim łoskotem morza i milczeniem Mili. Obudził ją chrzęst podeszew na żwirze i cichy śmiech. Księżyc już przesunął się dalej i nie zaglądał w okno, więc Monika nie widziała, czy przyjaciółka także zasnęła, słyszała tylko jej równy oddech. Pod oknem jeszcze szeptano, a kiedy Monika zdecydowała się jednak wyjrzeć - zobaczyła, że pan Bula, wspinając się na palce, całuje Gizelę na dobranoc. 4. Pan Bula nabrał zwyczaju siadywania przy ich stoliku. Tego ranka na śniadanie była zupa mleczna, więc Monika zerknęła porozumiewawczo na Milę, zastanawiając się, ile dziś będzie porcji. Ale Mila patrzała w swój talerz, dziabiąc widelcem plaster sera, leżący obok dwóch karbowanych krążków żółtego masła, o którym Gizela mawiała, że jest fałszowane. Odsunęła podany jej talerz z zupą, jakby zawierała ona ocet, sięgnęła po chleb i ugryzła duży kęs, po czym trzymała go w ustach, nawet nie żując. Dziś było dużo chłodniej, a także, jak zauważył pan Bula, od zachodu pojawiła się na horyzoncie szara mgiełka, co wskazywało na zmianę pogody. Monika zapytała, czy mu to nie psuje humoru, na co on odparł, że morze zawsze jest piękne, tak jak kobieta. Czy się gniewa, czy się śmieje, przecież pozostaje godna uwielbienia. - Dobrze jest spotkać kobietę swego życia - dodał, kierując ku Gizeli znaczące spojrzenie, ale ona udała, że nie bierze tego do siebie, i burknęła: - Będzie deszcz, już mnie łamie w kościach. Mila, jedz wreszcie, bo ci ten chleb spuchnie w buzi i nigdy go nie połkniesz. Mila popiła kawą zbożową i usiłowała jeść, ale szło jej to beznadziejnie kiepsko. Pan Bula zaproponował wycieczkę autobusem do latarni morskiej, skoro plaża może się dziś nie udać. Wróciliby w sam raz na obiad. Gizela zapytała, czy dziewczynki mają ochotę na wycieczkę - i obie się zgodziły, bo cóż niby lepszego było do roboty, a latarni morskiej żadna z nich nie widziała nigdy w życiu. Pojechali autobusem o dziesiątej, za radą pana Buli zabierając swetry oraz parasolkę, kanapki i butelkę z herbatą: Gizela, poważna, godna, ale z uśmieszkiem błąkającym się w kącikach ust, pan Bula - wesół i tryskający energią, Mila milcząca i zamyślona, a Monika po prostu głodna jak wilk. Apetyt służył jej nad morzem nadzwyczajnie, nie mogła nadziwić się Mili, która wciąż, jak w mieście, była niejadkiem. Poprosiła o kanapkę i spotkała się z rozbawieniem pana Buli, który przypomniał sobie głośno, że kiedy był w jej wieku i po raz pierwszy pojechał z wycieczką szkolną na Wystawę Krajową do Poznania, od razu po tym, jak pociąg ruszył, zjadł wszystko, co miał na drogę. Jakaś tęga, ogorzała kobieta, w chustce na głowie i w kretonowej sukni drukowanej w gołąbki pokoju, przyglądała im się z przeciwległego ceratowego siedzenia. Na widok apetytu Moniki i ona się uśmiechnęła. - Aż sama zgłodniałam - powiedziała do Gizeli z porozumiewawczym spojrzeniem. - Ale córeczki to pani ma niepodobne - dodała po chwili życzliwie, porównując Milę i Monikę. - Bo ja nie jestem córką tej pani - wyjaśniła Monika wesoło i bez namysłu, nadgryzając kanapkę z żółtym serem. - Tylko ona - dodała z pełną buzią i wskazała na Milę. Kiedy potem wspominała ten moment, za każdym razem przechodziły ją dreszcze. Od tych paru jej słów atmosfera w autobusie skrzepła, jak od przymrozku. Najsilniej zareagował pan Bula - zbladł, po czym się zaczerwienił. Spojrzał na Gizelę bezbronnie, z zaskoczeniem, jakby go strasznie rozczarowała. - A jak pytałem, to mówiłaś, że nie - szepnął z wyrzutem. Mila zalała się krwawym rumieńcem, na jej nosie ukazały się kropelki potu. Rzuciła jedno błyskawiczne spojrzenie na Gizelę, a potem spuściła oczy i zaplotła mocno palce obu rąk. Natomiast Gizela pojmowała wolniej - z początku wyglądała, jakby do niej nic nie dotarło, w końcu jednak dostrzegła wyraz twarzy pana Buli oraz zakłopotanie Moniki, która szybko zrozumiała, że palnęła coś nie tak. Gizela zamrugała, przygryzła lekko wargi, chciała coś powiedzieć, ale zmilczała, wreszcie spłonęła ciemną czerwienią, jakby ją przyłapano na kradzieży. Autobus się zatrzymał. Pan Bula wstał, ukłonił się i bez słowa wysiadł. Wysiadła też kobieta w chustce, oglądając się z zakłopotaniem. Mieszkała pod lasem, w domu o spadzistym dachu. Na jej powitanie wybiegły dzieci, a mały biały piesek podskakiwał wokół nich, jazgotliwie ujadając z radości. Koło płotu rosły malwy oryginalnego, żółtego koloru. Monika wpatrywała się w nie, dopóki autobus nie ruszył, a potem jeszcze wolała spoglądać przez okno, niż spotkać wzrok Gizeli. Kiedy jednak nie było już czego oglądać, zauważyła, że Gizela bynajmniej nie szuka jej spojrzenia. Bardzo poważna i zamyślona, patrzała na swoje splecione ręce, podobnie jak Mila, i siedziały tak naprzeciwko siebie na dwóch ceratowych siedzeniach, bez słowa chwiejąc się i trzęsąc w rytm podskoków autobusu. Wysiadły na ostatnim przystanku, w niedużej odległości od biało-rudej latarni morskiej, która okazała się nieładna, i w dodatku zamknięta na głucho. Ze zwiedzania nic nie wyszło. Wzdychając, Gizela usiadła na suchej, cienkiej trawie porastającej piasek pagórka. Milczące dziewczynki stały obok niej, wpatrując się z natężeniem w szare, huczące morze i niski wał chmur, sunący znad horyzontu. Ponad chmurami niebo miało kolor jasnoniebieski, ale coś w powietrzu wyraźnie zapowiadało zmianę pogody. Gizela odchrząknęła i Mila natychmiast rzuciła na nią niepewne spojrzenie. - Monika - powiedziała Gizela. - Tak? - Skąd ci przyszło do głowy, że Mila jest moją córką? - spytała Gizela, patrząc także na morze. Monika odwróciła się do niej i trafiła na jej wzrok - oczy Gizeli były zwężone od słońca, a źrenice malutkie jak ziarenka pieprzu. - Mama mówiła - bąknęła przestraszona Monika. - Przecież twoja mama nic nie wie. Rodzice Mili nie żyją - wyjaśniła Gizela rzeczowo, jakby niechętnie. - Ja jestem tylko jej opiekunką prawną. Adoptowałam ją, rozumiesz? - Nie wiedziałam. - Myśmy o tych sprawach nigdy nie rozmawiały - gorączkowo wtrąciła Mila, stając ramię w ramię z przyjaciółką i dotykając jej ręki. - Monika nie wiedziała, naprawdę! Za horyzontem przeciągle zamruczał grzmot, ledwie słyszalny przez szum fal. - Od razu, pierwszego dnia, spytał, czy jesteście moje. Myśli, że go okłamałam. Głupi jest. Niewielka strata. - Gizela odetchnęła głęboko, strzepnęła ze spódnicy długie sosnowe igły i podniosła się z trawy. - Wracajmy, bo idzie burza. Autobus mamy za dziesięć minut. Ale Mila stała w tym samym miejscu, kopiąc siwy piasek czubkiem sandałka i wpatrując się w Gizelę z ukosa. - Nie żałujesz? - spytała cicho. - Gizela, nie żałujesz? Monika jakoś nie połapała się, o co ona właściwie pyta, ale Gizela nie miała najmniejszych problemów ze zrozumieniem. - No, skąd - odparła, znużona i nagle się uśmiechnęła. - No, coś ty, dziecko, co też ci do głowy przychodzi. A Mila pokiwała głową i nagle powiedziała: - Nie zaczynaj każdego zdania od „no". To nieelegancko. Wybuchnęła śmiechem i zbiegła z górki, prosto na plażę. 1947 1. Z ulicy nie dobiegały żadne odgłosy, chociaż był to poranek. Na parapecie okna leżała gruba biała poduszka, a biała kołdra - na dachu przeciwległego domu. Ze swojego ciepłego gniazdka Monika patrzała na pierwszy śnieg tej zimy. W kącie pokoju dał się słyszeć nagły, głośny szelest, ale ona już znała ten dźwięk, więc się nie przestraszyła. To z choinki osypywało się igliwie, szybkimi, suchymi strużkami. Inni już po Trzech Królach wyrzucili swoje drzewka na śmietnik albo spalili je w piecu; tylko mama Moniki nie chciała się rozstać z choinką. - Niech jeszcze postoi - mówiła. - Niech ja się nią nacieszę i tym, że jestem z tobą i że - w domu. Wróciła tuż przed Gwiazdką - bez taty. Nie chciała odpowiadać na pytania Moniki, milczała, kręciła bezradnie głową, a po nocach nie spała, tylko w ciszy, godzinami, chodziła po pokoju. Wieczerza wigilijna - śledzie z ziemniakami i ciastka makowe - była tak smutna, że Monika miała ochotę uciec z domu. Wreszcie zaproponowała, żeby poszły do Mili z opłatkiem. I to był świetny pomysł. We cztery poczuły się raźniej - zaczęły śpiewać kolędy, najadły się pierników i pieczonych jabłek. Gizela jeszcze śpiewała tym swoim niskim, aksamitnym głosem: „Lulaj, ulubione me pieścidełko", kiedy Mila pociągnęła przyjaciółkę do swego kącika, żeby pokazać prezenty. Gizela uszyła jej śliczną sukienkę w zieloną kratę, z angielskiego materiału, który dostała w paczce z UNRRA. Oprócz tego podarowała Mili książkę Kornela Makuszyńskiego „Szatan z siódmej klasy". Podczas gdy Mila oglądała ilustracje, a Monika przykładała do siebie zieloną sukienkę, mama i Gizela szeptały, siedząc nadal przy stole. Mama zakrywała oczy dłonią, jak daszkiem, mówiąc coś do ucha Gizeli. Ta zaś, nasępiona, marszcząc swoje czarne, błyszczące brwi, słuchała i kiwała głową. - Mama płacze - szepnęła Monika. -Nie... chyba tylko rozmawia. - A ja ci mówię, że płacze. - Kiedy wróci twój tata? - Nie wiem, nic nie wiem - odpowiedziała szeptem Monika. - Boję się o to zapytać. - Dlaczego? - Bo jak spytałam, dlaczego moja siostra musi być u cioci, to mama płakała całą noc. - A dlaczego ona musi być u cioci? - No, przecież właśnie nie wiem, mówię ci. Zdaje mi się, że jest chora. Ciocia mieszka na wsi, tam jest czyste powietrze i więcej jedzenia. Może dlatego. - A gdzie jest ten twój tata? - W Anglii. - Chcesz, to ja zapytam? - Dobrze - zdecydowała Monika po namyśle. - Zapytaj. Może przy Gizeli mama coś wreszcie powie. Mila odłożyła powoli książkę i nabrała powietrza, żeby się trochę ośmielić. - Chodź ze mną - szepnęła. - Ale ty spytasz. - No. Wstały i razem podeszły do stołu. Obie kobiety urwały rozmowę i spojrzały na dziewczynki ze zdziwieniem. - Chciałam o coś zapytać - nieśmiało odezwała się Mila, czerwieniąc się mocno. - Czy mogę? Mama Moniki skinęła głową. - Kiedy wróci tatuś Moniki? - spytała Mila ledwie słyszalnym szeptem. Przez chwilę panowała cisza, wreszcie mama spojrzała na Milę ze łzami w oczach. Przygryzła wargi i znów milczała tak długo, że aż Gizela poruszyła się niespokojnie. - Nie wróci - odpowiedziała wtedy mama Moniki. - Nie może. Źli ludzie chcieliby go uwięzić albo nawet zabić. - Czy zrobił coś złego? - spytała Mila, mocno ściskając rękę przyjaciółki. Monika oddała jej uścisk, ze wszystkich sił. Mama rozpłakała się na dobre. - Walczył za Polskę, tylko po niewłaściwej stronie! - krzyknęła. - Pani Kałużna, niech się pani uspokoi, ale już - powiedziała ostro Gizela i mama uspokoiła się rzeczywiście. Wtedy Gizela spojrzała surowo na spłoszone dziewczynki. - A wy uważajcie! Nie powiadaj nikomu, co się dzieje w domu - przykazała im. - Nauczcie się trzymać język za zębami, jasne? Takie czasy. Pamiętajcie, jeszcze nikt nie żałował, że za mało jadł i że za mało mówił. - Jej przysłowia i mądrości doprowadzały zwykle Monikę do tłumionych chichotów. Ale wtedy jakoś nie doprowadziły. Także i tego ranka nie było Monice do śmiechu. Patrzała ze swojego łóżka na biedną, łysawą choinkę i myślała, że w końcu trzeba będzie ją wyrzucić, bo zostanie goły pień. A kiedy się ją wyrzuci, jakże tu będzie, bez tych aniołków z glansowanego papieru i bez łańcuchów, i bez świeczek w metalowych lichtarzykach, i bez błyszczących anielskich włosów... W niemiłym, zimnym pokoju zrobi się pusto i jeszcze bardziej nieprzyjemnie. Jakie to dziwne, że u Gizeli i Mili jest tak przytulnie i miło, nieważne, czy z choinką, czy bez. Tak dobrze się u nich siedzi. A przecież mają tam też kilka biednych sprzętów, jak Monika z mamą, i też tylko jeden pokój na dwie. Może chodzi o to, że przy Gizeli można czuć się bezpiecznie. A przy mamie nie. Monika zawstydziła się tej myśli. Szybko podniosła głowę i spojrzała na sąsiednie łóżko. W niebieskawym świetle poranka było widać, że mama śpi na boku, skulona. Jej twarz była smutna i znękana nawet we śnie. Ciemny warkocz leżał jak wąż na jej gołym ramieniu. Monika wstała pocichutku i przykryła to ramię kocem. Potem poszła się myć. Ciepło ubrana, wypiła herbatę i zjadła na śniadanie chleb ze smalcem. Przygotowała też sobie kanapkę do szkoły, a na koniec sprawdziła, czy na pewno zakręciła gaz. Kwadrans po siódmej wyszła z domu, ostrożnie zamykając drzwi. Niech sobie mama jeszcze pośpi. Budzik zadzwoni za pół godziny. Całe podwórko było białe i śliczne - znikły pod śniegiem te wszystkie budki i przybudówki, szopy, sztachety, blaszaki, druty, cegły i deski, dziurawe wiadra i beczki po lepiku. Kasztan miał grubą warstwę puchu na każdej - nawet najdrobniejszej - gałązce. Z Moniki wyparowało nagle przygnębienie, ruszyła przez tę olśniewającą płaszczyznę na ukos, starając się stawiać stopy jedną przed drugą tak, żeby dotrzeć pod drzwi Mili po idealnie prostej linii i żeby zdeptać jak najmniej czyściutkiej bieli. Przyjaciółka wyszła zaraz przed drzwi, zaświeciła niebieskimi oczami spod ciepłej chustki. Od uśmiechu Mili zrobiło się wesoło, jakby pokazało się słońce. - Czujesz? Czujesz? Śnieg pachnie jabłkami - powiedziała Mila szczęśliwym głosem, a drzwi za nią uchyliły się szerzej i wyszła Gizela, także już ubrana, w płaszczu i kapeluszu. Stała, nachmurzona, mierząc gniewnym wzrokiem śnieg, i naciągnęła wełniane rękawiczki. - Idę z wami - oświadczyła i zamknęła drzwi na klucz. - Monika! Mówiłaś mamie? - O czym? - Że pani kierowniczka chce z nami rozmawiać. - Nie, nie mówiłam... - I dobrze. Po co ma się denerwować. Ja pójdę, to wystarczy. Monice ulżyło. Wygląda na to, że Gizela wzięła pod opiekę także i mamę. Chyba zauważyła, że dzieje się z mamą coś niedobrego: bała się każdego dzwonka, a z domu wychodziła tylko do pracy. Pracowała w sklepie pana Rudzika - przyjął ją do pomocy na prośbę Gizeli. - Pani Kałużna, niech się pani aby nic nie martwi - powiedział krzepiąco - u mnie się pani przechowa, jak karakuły w szafie. Ja wszystko przetrzymam. Nic mi nie zrobią. Towarzysze zaczęli wojnę o handel, no ale zobaczymy, kto kogo przeczeka. Jakby pani miała złoto albo dolarki, to do mnie jak w dym. Tylko że mama nie miała ani jednego, ani drugiego. Żyły bardzo biednie i właściwie niczego poza jedzeniem nie kupowały. Raz tylko mama postanowiła, że pójdą do kina „Rialto", na premierę „Zakazanych piosenek" - pierwszego po wojnie filmu polskiego, z Danutą Szaflarską i Jerzym Duszyńskim. Wydały dużo pieniędzy na czekoladki, ale wcale ich nie jadły, bo płakały w kinie jak bobry. Po filmie poszły sobie do cukierni na tort Fedora i lody. To Gizela zadbała potem o buty dla Moniki: dała jej swój talon, otrzymany w Zakładach Odzieżowych, gdzie pracowała na etacie. Uszyła też Monice grubą kurtkę na zimę: przerobiła w tym celu amerykański płaszcz męski, z paczki. Mila miała taką samą kurtkę, bo ten płaszcz był naprawdę obszerny. Gizela żartowała, że nosił go na pewno jakiś gruby, wielki Murzyn. Dlaczego akurat Murzyn? - a bo Murzynom ładnie w beżowym kolorze. Tak więc, ubrane na beżowo, jak dwie Murzynki - bliźniaczki, Mila i Monika wędrowały teraz po białej ulicy, znacząc śniegową pierzynkę dwoma podwójnymi rzędami śladów swoich nowych, mocnych bucików. Szły sobie i śpiewały: „Tę piosenkę, tę jedyną", bo obie bardzo lubiły aktora Duszyńskiego. Na głowach miały jednakowe, zrobione na drutach chustki, a ręce ukryte w cieplutkich mufkach, uszytych też przez Gizelę, z resztek beżowego flauszu i watoliny. - Dalej, dalej! - poganiała je Gizela, krocząc tuż za ich plecami. Pracowała przy Kraszewskiego, niedaleko szkoły. - Monika! - rzuciła, kiedy skręciły z Dąbrowskiego, koło rynku. - Ty też nie wiesz, o co chodzi pani kierowniczce? Monika nie wiedziała. - Nie byłyście niegrzeczne? - No, skąd! - Lekcje miałyście poodrabiane? - No, pewnie! - To co się dzieje? - No, nie wiem! - Nie zaczynaj każdego zdania od „no" - to nieelegancko - zwróciła jej uwagę Gizela, ale tonem nieuważnym, jakby myślała o czymś innym. Minęły sklep pana Rudzika, zamknięty, choć o tej porze już zazwyczaj otwierano. - Mila, jak będziesz wracać, kup zapałki, pół chleba i pół kostki „Omy" - poleciła Gizela. - Tu masz pieniądze. A po szkole, to już wiesz, jak zawsze: prosto do domu, główną ulicą, tam gdzie ludzie. Nie łazić po ruinach! Wrócę o wpół do czwartej, nastaw ziemniaki. No, lećcie do klasy. Idę. - Popchnęła je ku schodom i ruszyła w głąb korytarza - spokojna, mocna i zdecydowana, a także - co Monika zauważyła z pewnym zdziwieniem - nagle jakoś groźna. Mila też za nią patrzała. - Boję się czegoś - powiedziała, kiedy sylwetka Gizeli znikła za odległymi drzwiami kancelarii. - Przecież nic nie zrobiłyśmy - uspokoiła ją Monika. - Pewnie chodzi o jakieś składki. Ja ciągle zalegam. Specjalnie mamie nic nie powiedziałam. A Gizela da sobie radę. Ona sobie ze wszystkim da radę. Ruszyły, podskakując, na pierwsze piętro, gdzie mieściła się klasa czwarta. Wzdłuż schodów, na pięknie wybielonych ścianach, rozwieszono plon konkursu „Walka o pokój". Konkurs odbył się tuż przed wyborami do Sejmu, parę dni temu, i teraz rysunki wisiały, poprzedzielane plakatami „Głosuj na listę 3" oraz „Precz z PSL". Mila i Monika też brały udział w konkursie - wszystkie dzieci brały, obowiązkowo - i obie miały swoje prace na tej wystawie. Monika nasmarowała czarnym tuszem wielką bombę, po czym przekreśliła ją, naklejając dwa paski: biało-czerwony i czerwony. Mila natomiast namalowała gałązkę kwitnącej jabłoni, a na niej - malutkiego szarego słowika. Pani od rysunków powiedziała, że praca jest trochę nie na temat, ale pójdzie na wystawę, bo jest ładna i pełna optymizmu, tak potrzebnego w trakcie odbudowy kraju. Powiesiły swoje kurtki na drewnianych wieszakach w korytarzu i weszły do klasy. Nikogo jeszcze nie było. One dwie przychodziły zawsze trochę wcześniej, bo panna Majewska, wychowawczyni, powierzyła ich opiece kwiatki. Dzieci poprzynosiły z domu odnóżki i teraz one rozwijały się, wypuszczając nowe listki. Trzeba je było regularnie podlewać odżywką, to jest - wodą, w której moczyło się skorupki jajek. Za szafą stała cała butla takiej mikstury i po nią sięgała Monika, gdy usłyszała okrzyk Mili: - O! Popatrz! Ktoś zdarł ze ściany ich gazetkę! - nie zdjął, ale właśnie zdarł, jeszcze wisiały strzępy brystolu, urwane przy mocnych pinezkach. - Coś okropnego! - powiedziała Monika, oburzona. No, bo rzeczywiście: robili tę gazetkę tak długo i starannie! Przez kilka lekcji wychowawczych w grudniu panna Majewska przygotowywała klasę do tematu: „Powstanie Styczniowe". Powiedziała im, że w styczniu minie osiemdziesiąta czwarta rocznica. I że to się im tylko wydaje tak dawno: osiemdziesiąt cztery lata temu. Ale przecież niejedna babcia ma dzisiaj tyle lat. - A mój dziadek - powiedziała - miał w tamtym czasie lat osiemnaście! - i przeczytała im piękny wiersz Or-Ota pod tytułem „Włóczęga", o tym, jak uczniowie spotykali się na strychu, by opowiadać sobie z dumą „o czynach swoich ojców w Sześćdziesiątym Trzecim". I że był tam z nimi blady żydowski chłopczyk, a wszyscy wiedzieli, że ma on „i ojca i dziada za bunt na Syberii". Ten chłopczyk nazywał się Lange. Pannie Majewskiej trzęsła się broda. Monika już dawno zauważyła, że pani bardzo się wzrusza z powodu wierszy. Dużo im czytała w związku z tą gazetką. Wybierali te wiersze, które pasują, każdy dla siebie. Pani pokazała im jeszcze piękne ryciny z wielkiej wytłaczanej teki z napisem „Grottger". Na ilustracjach były damy w żałobie i Polonia, smutna, z gwiazdą na czole, i duch z przestrzelonym sercem, i mężczyźni na koniach; dzieci oglądały, a pani opowiadała im piękną i straszną historię Powstania. Wreszcie na kolejnej lekcji wszyscy malowali swoje obrazki albo ilustracje do wybranych wierszy. Monice szczególnie się spodobał wiersz Konstantego Gaszyńskiego: Schowaj, matko, suknie moje, Perły, wieńce z róż, Jasne szaty, świetne stroje - To nie dla mnie już! Niegdyś jam stroje, róże lubiła, Gdy nam nadziei wytrysknął zdrój: Lecz gdy do grobu Polska zstąpiła, Jeden mi tylko przystoi strój: Czarna sukienka! Przepisała go na sztywnej kartce, rysując naokoło wieniec z róż, przewiązany czarną wstążką. Pani powiedziała, że czarnej sukienki już nie trzeba, i Monika żałowała, bo właśnie najbardziej miała ochotę na ten rysunek. No, ale pani bardzo się spodobały róże i zaraz wzięła je do gazetki. A Mila też została wybrana, bo przepisała wiersz Or-Ota: Krzyżom zwalonym, zapadłym mogiłom, Kopalniom czarnym w srebrnej dalekości, Leżącym w grobie zmarnowanym siłom, Żałobnym szczątkom okrwawionych kości, Duchom, zbawionym przez życia męczeństwo - Pamięć, kochanie i błogosławieństwo! Mila jakoś nie mogła wymyślić ilustracji do tego wiersza. Szczerze mówiąc, żaden słowik na gałązce tu by się nie nadał. W końcu wzięła grubą czarną kredkę i w pięć minut machnęła duży rysunek: mocno (bardzo mocno!) zapadnięta mogiła z wielkim czarnym krzyżem. I tyle. Ale ten rysunek było najbardziej widać, kiedy gazetka zawisła. Po obu jej stronach panna Majewska powiesiła dwa duże obrazki namalowane na kwadratowych tekturkach. Mirek Rudzik, który malował najładniej z całej klasy, zrobił kopię ryciny Grottgera, tej, gdzie Polonia łapie się za głowę, a wokół leżą zabici. Obrazek wypadł przepięknie. Natomiast Basia skopiowała portret Mierosławskiego na koniu - i ten koń nie wyszedł jej najlepiej. Klasa ryczała ze śmiechu i Basia była bliska płaczu, ale panna Majewska pocieszyła ją szybko, mówiąc, że nawet najwięksi artyści miewali kłopoty z malowaniem końskich zadów, a już zwłaszcza - tylnych końskich nóg. Oceniła, że gazetka jest wspaniała, a te dwa piękne obrazy bardzo ją wzbogacają. Wszystkie dzieci zgodziły się z panią. Tym bardziej niezrozumiałe było, że ktoś zerwał gazetkę! Ktoś zabrał też obrazek Mirka. Został tylko Mierosławski. - To przez ten zad - oświadczyła Monika. - Złodziej nie mógł na niego patrzeć. I przecież ten bułanek tak wygląda, jakby mu ktoś nogi powykręcał i zawiązał w supeł! A Milę na te słowa złapał taki śmiech, że usiadła. 2. W kancelarii szkolnej Gizela ze zdziwieniem ujrzała pana Rudzika. Wyprostowany, siedział na krześle i starał się nie patrzeć na sekretarkę, która urzędowała za barierką. Dzwonił telefon, sekretarka zamykała i otwierała szuflady, trzaskała liczydłem, grzechotała spinaczami i szukała ołówka. - Dzień dobry - powiedziała Gizela i porozumiała się spojrzeniem z panem Rudzikiem. Wysoki, z lekka łysiejący, ubrany był w garnitur, koszulę z krawatem i porządny beżowy płaszcz burberry. Kapelusz obracał w obu dłoniach i co chwilę rozgłośnie odchrząkiwał, rozprzestrzeniając aurę poirytowanego wyczekiwania. Sekretarka nawet nie raczyła podnieść oczu, wobec czego Gizela powtórzyła przywitanie, dodając z naciskiem: - Pani kierowniczka chciała się ze mną widzieć. Nazywam się Kalemba. - Zaraz - powiedziała niegrzecznie sekretarka, a Gizela poczuła, że chętnie by walnęła na odlew w ten wyondulowany łeb. Pokorne oczekiwanie nie leżało w naturze Gizeli. O, nie. - Długo trzeba czekać? - spytała surowo, zbliżając się do barierki. - Na ósmą mam być w pracy. Uchylone drzwi sąsiedniego pokoju otworzyły się na oścież i wyszła z nich kierowniczka Kluczyńska. Minę miała kwaśną, a w rękach jakieś pismo. - Proszę bardzo, niech państwo wejdą - powiedziała z tym swoim kłującym spojrzeniem. - Pani Kałużna nie przyszła? - Chora - skłamali jednocześnie, jakby się zmówili, Gizela i pan Rudzik. Wypadło to bardzo przekonująco. - Ale ja wszystko jej powtórzę - pospieszyła z zapewnienien Gizela. - To sąsiadka. Drzwi gabinetu kierowniczki zamknęły się za nimi bez szmeru. Przy stoliku, koło błyszczącej szafy bibliotecznej z kompletem dzieł Lenina, siedział szczupły, żylasty mężczyzna z czarnym wąsikiem w kształcie niedużego prostokąta. Na stole przed nim leżał kawał papieru z postrzępionymi rogami. - To jest gazetka ścienna klasy czwartej - przemówił żylasty, biorąc arkusz w dwa palce i unosząc go z obrzydzeniem w powietrze. Gizeli nie spodobał się jego głos. Rozdeptana żaba - powiedziała sobie od razu. Ponieważ wypowiedź tego pana wydała się jej niekompletna, Gizela milczała roztropnie, oczekując dalszego ciągu. Pan Rudzik znów rozgłośnie oczyścił sobie struny głosowe. Dopiero teraz kierowniczka mogła się odezwać. - Kolega magister Kalinowski uczy u nas historii - wyjaśniła. - Aha - rzekł dostojnie pan Rudzik. - A co to ma do gazetki? - nierozumiejąco spytała Gizela, po czym nie powstrzymała się i dorzuciła: - Można usiąść? - Proszę - szybko powiedziała kierowniczka, a nadęty magister Kalinowski siedział i ani drgnął, gdy przysuwali sobie krzesła. "Podpadłeś mi" - pomyślała Gizela. - Uczniowie klasy czwartej przygotowali tę gazetkę na rocznicę Powstania Styczniowego - rzekł przykrym głosem magister Kalinowski. - Jako historyk oceniam, że zrobili to z pozycji klasowo i historycznie niesłusznych. - I tak sami z siebie? - spytał pan Rudzik, demonstrując szczere zaciekawienie. - Patrz pan, co też to dzieciakom nie przyjdzie do głowy. Pan Kalinowski nabrał powietrza i wypuścił je cienkim strumykiem, wydymając policzki. - Pfff... nie, oczywiście, zrobili to pod kierunkiem i z inspiracji wychowawczyni, koleżanki Majewskiej. - Panna Majewska to jest bardzo dobra nauczycielka - powiedziała Gizela twardo, kierując swą wypowiedź wyraźnie w stronę kierowniczki. - Bardzo dobra. Bardzo - pospieszył z poparciem stropiony pan Rudzik. - Te oceny proszę pozostawić nam - z irytacją rzucił historyk, podczas gdy kierowniczka dokładnie w tym samym momencie potwierdziła: - Tak, rzeczywiście bardzo dobra. Oboje spojrzeli po sobie, zaskoczeni. Pan Kalinowski poczerwieniał, nadął się i wstał. - Ustalono, że najbardziej aktywni przy wykonywaniu gazetki byli: Mirosław Rudzik, Melania Kalemba i Monika Kałużna - oznajmił. - Trudno oczywiście winić dzieci dwunastoletnie za brak uświadomienia politycznego. Niemniej należy z nimi przeprowadzić rozmowy. Podejmuję się tego. Sam zajmę się klasą czwartą w roku przyszłym, bo zaczynają się lekcje historii. Jednak do rodziców należy przeprowadzenie takich rozmów w domu. - Rozmów? O czym? - spytała Gizela, splatając ręce. Historyk umilkł groźnie, po czym powtórzył numer z powietrzem. - Pfff... o interpretacji Powstania Styczniowego, na przykład - powiedział wreszcie. - Na obecnym etapie uważamy, że było ono zbrodniczym błędem klas panujących, a nie znalazłszy oparcia w warstwach robotniczo-chłopskich, skazane było na krwawą klęskę. - Ja skończyłam szkołę przed wojną - oznajmiła Gizela. - Nam o Powstaniu Styczniowym mówili coś innego. - Domyślam się - rzekł drwiąco magister Kalinowski. - Dlaczego na obecnym etapie - pytała dalej Gizela, śląc mu naiwne spojrzenie - trzeba coś zmieniać z Powstaniem? - Ponieważ, moja kobieto, żyjemy nareszcie w ustroju, który może krytycznie się odnieść do klas panujących. - Mnie w szkole uczyli, że to było powstanie przeciwko carowi. Dlaczego trzeba teraz tłumaczyć Powstanie Styczniowe? Przecież historia to jest historia. Nic się w niej zmienić nie może. - Może, może - mruknął pan Kalinowski. - Nie wiem, czy sobie poradzę z tą interpretacją - wyraziła obawę Gizela. - Jestem szwaczką. Pracuję w Zakładach Przemysłu Odzieżowego imienia Komuny Paryskiej. Mogę z Milą porozmawiać, ale powiem to, czego mnie uczyli w szkole. Bo skąd mam niby umieć coś innego? - Mnie to się wydaje, że panna Majewska najlepiej by z nimi porozmawiała, jako wychowawczyni - wtrącił pojednawczo pan Rudzik. - Koleżanka Majewska już u nas nie pracuje - krótko ucięła kierowniczka. Gizela i pan Rudzik, zaskoczeni, spojrzeli po sobie. - Jak to? - Z powodu - z powodu choroby. - Jeszcze dwa dni temu była zdrowa! - palnęła Gizela. Ale odpowiedziało jej wrogie milczenie. W tej ciszy historyk zwinął nieszczęsną gazetkę w rulon i opasał go gumką, mówiąc: - Dziękuję państwu. Nie zwracając już żadnej uwagi na kierowniczkę, podszedł do drzwi i otworzył je szeroko, zamaszystym ruchem, czekając, aż Gizela i Rudzik wyjdą. Kiedy go mijali, zadarł podbródek i uciekł wzrokiem. Szkoda. Gizela chętnie zajrzałaby mu w oczy, bo przez cały czas rozmowy to się jej nie udawało. 3. Zaraz po pracy Gizela ruszyła nie do domu, lecz w kierunku przeciwnym: na plac Asnyka. W starej kamienicy, nad zakładem fryzjerskim, mieszkała tam od roku Stefania Majewska. Wynajmowała pokój u samotnej wdowy. Gizela nie wątpiła, że zastanie nauczycielkę w domu i że zamartwia się ona w samotności. Taki typ. I rzeczywiście, wprowadzona przez wdowę do małej klitki, Gizela ujrzała obraz nędzy i rozpaczy. Panna Stefania tkwiła na tapczanie, jak mumia, owinięta w koc, z wyciągniętymi równo nogami i prawie po ciemku słuchała muzyki. Nawet oczu nie podniosła. Muzyka płynęła z radia burzliwymi falami, a ta siedziała bez ruchu, z niebieskim prostokątem gołego okna za plecami, z książkami porozkładanymi dosłownie wszędzie. Oto jeszcze jeden model poetycznej bałaganiary, gardzącej porządkiem w mieszkaniu i uważającej odkładanie każdej rzeczy na właściwe miejsce za nudny wymysł, służący utrudnianiu życia. Takie nie rozumieją, że porządkowanie otoczenia pomaga uporządkować myśli i uczucia, a nawet fakty! - i że zaprowadzanie ładu to zaprowadzanie sensu w tym całym galimatiasie, jakim jest życie na takim świecie. Proszę! - stół pod oknem zastawiony filiżankami po herbacie oraz talerzykami, na których schną resztki jedzenia. Cały pokój wygląda jak po wybuchu granatu. Wszystko porozrzucane. Na widok tego, do czego można się doprowadzić, Gizela przysięgła sobie, że przykróci Mili cugle. Już dość przymykania oczu na to jej niechlujstwo. Zagoni dziewczynę do roboty i nauczy porządku raz na zawsze, żeby nigdy w życiu, w razie kłopotów, nie siedziała, tak jak ta oto biedaczka, na kupie śmieci, które ją dodatkowo przygnębiają i których nie będzie miała siły uprzątnąć. Błędne koło, pomyślała Gizela z irytacją, podszytą głębokim współczuciem. I zapaliła światło. - O - powiedziała panna Majewska, mrugając z zaskoczeniem. Osłoniła dłonią oczy, czarne jak smoła, bo raził ją blask bijący od gołej żarówki pod sufitem. - To pani. - Tak, ja - rzuciła Gizela, zdejmując płaszcz. - Niech pani wstaje. - Proszę? - spłoszyła się panna Stefania, przyciskając koc do chudej piersi. - No, już, już - przynagliła Gizela tym samym tonem, którym zwykle zwracała się do Mili, i nauczycielka tak samo posłusznie jak Mila wykonała polecenie. Powstała z tapczanu, lekko się chwiejąc i przytrzymując krzesła. - Dobrze się pani czuje? - spytała Gizela. - Czy dobrze? Ja... - Nie jest pani chora? - Nie... nie. Tylko mi smutno i źle - powiedziała panna Majewska normalnym tonem towarzyskiej pogawędki. Ale w oczach miała taką rozpacz, że Gizela aż odwróciła wzrok. - No, jak pani zdrowa, to nie ma co leżeć w bałaganie - zdecydowała ostro. - Jest tu kuchnia? Okazało się, że jest, panna Stefania ma prawo z niej korzystać, ale właściwie nie korzysta, gotuje tam tylko wodę na herbatę. - To teraz pozmywamy po tych herbatkach - postanowiła Gizela. - Ma pani jakąś tacę? Oczywiście, nie miała. Wszystko, każdą filiżankę i każdy talerzyk, nosiła w rękach z kuchni do pokoju i na odwrót. Tak, tak. Gizela nalała do zlewu gorącej wody i szybko, sprawnie pozmywała, a pann Majewską, która była zakłopotana, pozbawiła tego zakłopotania przez proste wręczenie jej ścierki do naczyń. - Niech pani powyciera. Posłusznie wycierała, nic nie mówiąc. Kiedy skończyły w kuchni, przeszły do pokoju z miotłą i szufelką. Tu Gizela momentalnie opanowała sytuację, pozbierała, przetrzepała, poukładała, zamiotła i otworzyła okno. Zawstydzona Stefania porządkowała spiesznie książki, zeszyty i zapiski. - Nno! - powiedziała wreszcie Gizela, z satysfakcją oceniając ład, panujący wokół. - Powinna pani sobie kupić ładny klosik na tę gołą żarówkę, od razu się tu milej zrobi. A na to nauczycielka, ni to z płaczem, ni to ze śmiechem: - Oj, oj, pani Gizelo, przecież ja lecę w przepaść, jaki klosik? Na co mi klosik? - Jaka znów przepaść?! - obsztorcowała ją Gizela. - Że panią z roboty wygryźli? A czy to pani pierwsza? Nie. Nie pierwsza i nie ostatnia. Jeszcze niejednego wygryzą. Teraz pójdzie na ostro. Wspomni pani moje słowa. - Więc już pani wie, że nie pracuję w szkole. - Tak. Zawołali nas dzisiaj, powiedzieli, a jakże. - Zawołali? Czy dzieci będą miały nieprzyjemności? - przelękła się panna Majewska. - Chyba nie - na razie. - Bo Kalinowski... Ważniak - warknęła Gizela. - Kierowniczka przy nim taka, o, malutka. - Wiem, niestety. Czy on dzieciom nie zaszkodzi, on teraz będzie wychowawcą czwartej klasy... - Co?! - Gizela prawie krzyknęła. - No, tak, obejmuje po mnie wychowawstwo... - panna Stefania usiadła i zatopiła palce we włosach. Te włosy były jak czarny aksamit, tylko gdzieniegdzie plątały się wśród nich srebrne nitki. - Jakże to teraz ma być... nie wolno dzieciom mówić o ich historii... czy on będzie je uczył tylko tego, co mu pasuje do światopoglądu? - Tak - odrzekła Gizela. - Ale nie da rady, rzeki kijem nie zawróci. - Tylko postawi tamę - szepnęła Stefania. - Oj, Gizelo, ja już nie mam sił. Nienawiść, kłamstwo, beznadzieja. Tyle zła. Nie ma po co żyć. - Jest po co. - Tak? Po co? Gizela zmarszczyła brwi rozgniewana. - No jak, tylko zło widzisz? Może po to żyjesz, żeby innym pokazać, że jest też dobroć na świecie. Że może być miłość. Że przecież jakaś nadzieja jest. - A jest? - Popatrz na dzieci, to sama zobaczysz. Nawet nie zauważyły, jak przeszły na „ty". - Gizela, ile masz lat? - Trzydzieści. - A ja już po czterdziestce, jestem starsza. - No, patrz, kto by powiedział! - kpiąco mruknęła Gizela. - Tyle przeszłam, ja już nie mam nadziei. - Bo jak się w nią nie wierzy, to jej się nie ma. - Aha! - zaśmiała się Stefania. - Teraz rozumiem. - Dzieciom trzeba pokazać nadzieję. Całe życie przed nimi. Od czego jesteś wychowawczynią?! - Już nie jestem. Dlatego coś ci muszę powiedzieć - o Mili. - No? - najeżyła się Gizela. - Nic złego, nic złego. Przeciwnie. Mila jest bardzo utalentowana i coś się w niej czai - niezwykłego. Gdybym mogła ją uczyć dalej, tobym z niej wydobyła tę niezwykłość. Mila jest na pozór otwarta, ale w gruncie rzeczy - bardzo skryta. Przeżyła pewnie coś ciężkiego... - Wojnę. Sieroctwo - powiedziała krótko Gizela. - Nie ona jedna. - W nią to mocno zapadło, bo ma wielką wrażliwość. Gizela, nie można zmarnować tego daru. - Ja to rozumiem - mruknęła Gizela z obawą i zmieszaniem. - Tylko, czy ja poradzę sobie... Nie jestem przygotowana. Chcę, żebyś to ty ją uczyła, nie Kalinowski. Nikt jej tak nie rozumie, jak ty. - Spokojnie. Ty ją rozumiesz. - Ach, nie, nie zawsze. I nie umiem tego jej okazać. Ciągle nas coś rozdziela. Może ja mam do niej złe podejście, ale skąd mam mieć dobre, przecież nigdy nie miałam własnego dziecka, nie wiem, jak to jest. Od urodzenia się nią zajmowałam, tak dla zabawy. A kiedy jej matkę zabrali, musiałam zająć się Milą na serio. Tak mnie życie wrzuciło w to wszystko: pokój Makowskich, talerze Makowskich, szafa Makowskich. Ja nawet śpię w ich łóżku i czytam ich książki. A dziecko nadal jest ich, nie moje! - Mila mówi do ciebie po imieniu. - Powiedziałam jej, że jest adoptowana, że rodzice nie żyją. Prosiłam, żeby do mnie mówiła „mamo". A ona nie chce. Zaparła się. - Nie - zaprzeczyła Stefania. - Że też ty tego nie widzisz: ona jest po prostu wierna. - Nie poradzę z nią sobie - mruknęła Gizela. - Chcę, żebyś ty ją dalej uczyła! - przez chwilę milczała, wreszcie klepnęła dłońmi o kolana. - Chodź. Pójdziemy do Kluczyńskiej. - Co?! - Wiesz, gdzie ona mieszka? - Wiem, ale, Gizela, to nie ma sensu. Klamka zapadła. To groteskowe. Ona się po prostu boi Kalinowskiego. - Chodź, idziemy. - Gizela! Zapomnij o tym pomyśle. - O, nie, nie zapomnę - surowo zapowiedziała Gizela. - Pogadamy z nią. Może jest tak, że wtedy się zlękła, a teraz siedzi i żałuje? Z człowiekiem tak bywa. Dostałaś na piśmie, że cię zwalniają? - Nie - odparła Stefania spokojnie. - Tak mi to tylko powiedzieli - jak psu: idź sobie stąd! - A to, widzisz, nawet lepiej. Ubieraj się. - Nie, Gizela, posłuchaj... - Bez gadania. Idziemy. I poszły. 4. Kierowniczka mieszkała w zburzonej do połowy kamienicy przy Świętym Marcinie. Była to długa ulica, zaczynająca się tuż przy moście Dworcowym, biegnąca przez całe centrum i kończąca się przy Starym Mieście. Podczas walk o Cytadelę część domów została roztrzaskana przez artylerię, część - przez lotnictwo. Dom kierowniczki miał tylko pierwsze piętro, drugie wraz z dachem mu zmiotło. Ale ktoś już się tu zabrał do remontu: rozebrano część spalonego muru i dorobiono łatę z nowej, różowej cegły, która na tle okopconych ścian wyglądała, paradoksalnie, jak świeża rana. Przeszły od placu Asnyka całkiem spory kawałek drogi i Stefania już ze dwa razy przystawała, łapiąc powietrze, a kilka razy próbowała skłonić Gizelę do odwrotu. Ta jednak była nieubłagana i Stefania, bliska płaczu z bezradności, musiała podziwiać determinację i siłę tej opanowanej, energicznej kobiety o nieruchomej twarzy i żywym, inteligentnym spojrzeniu. Gizela miała w sobie cechy doskonałego przywódcy i kiedy indziej Stefania chętnie by się zaciągnęła pod jej sztandary, ale nie w pochodzie do Kluczyńskiej. Przeczuwała, że czeka je upokorzenie. Zadzwoniły do świeżo pomalowanych drzwi i Stefania sprężyła się wewnętrznie w oczekiwaniu ciosu. Przez chwilę miała jeszcze nadzieję, że nikogo nie ma w domu. Kiedy rzeczywiście nikt nie reagował na dzwonek, pociągnęła Gizelę za rękaw, by ją skłonić do odwrotu, ale ta przyłożyła palec do ust, po czym zadzwoniła raz jeszcze. Za drzwiami rozległ się podwójny łomot bucików i drzwi się otworzyły. W progu stali dwaj rudzi chłopcy - w tym starszym Stefania rozpoznała Ignasia. Zapach smażonej cebuli towarzyszył im jak ciężka chmura. Ignaś też poznał Stefanię i nieśmiało się uśmiechnął. - Dzień dobry - odpowiedział śpiewnym akcentem. - My do pani Kluczyńskiej - oznajmiła srogo Gizela. Lśniące, bystre, kasztanowe oczy obu braci zwróciły się ku niej z respektem i obawą. - Proszę - powiedział Ignaś i zaprosił je gestem do środka, usuwając się uprzejmie z drogi. Kierowniczka siedziała przy stole w pustawym, nieprzytulnym pokoju, o ścianach pokrytych szorstką zaprawą. Pod jasnym kręgiem światła, padającym z dużej lampy, widać było leżące przed nią papiery, zeszyty szkolne i książki, pozakładane paskami papieru. W glinianym wazoniku tkwiły, jak dziwaczny bukiet, zaostrzone ołówki, kredki i nożyczki. W filiżance stygła resztka mocnej herbaty. Kluczyńska podniosła wzrok i znieruchomiała. Jej ostre spojrzenie przeniosło się z Gizeli na Stefanię i z powrotem. - Panią dziś widziałam, pani Kalemba. A koleżanki Majewskiej nie spodziewałam się już zobaczyć. Stefania milczała, po prostu patrząc na nią. Kierowniczka uciekła spojrzeniem. - To był mój pomysł, żeby przyjść do pani - wyjaśniła Gizela. - Można usiąść? - spytała niewinnie. Kierowniczka się stropiła. - Tak, proszę. Proszę bardzo. Więc usiadły naprzeciwko niej przy stole, dzięki czemu mogły z bliska patrzeć w jej oczy. Właściwie, patrzała tylko Gizela. Stefania wzrok spuściła i oglądała sobie paznokcie. Czuła się okropnie. Jak przedmiot. - I o cóż chodzi? - spytała wreszcie Kluczyńska. - Czy to się jeszcze może zmienić? - walnęła Gizela bez ogródek. - Co takiego? - kierowniczka z irytacją zakręciła wieczne pióro. - Czy Stefania Majewska może wrócić do pracy? Stefania podniosła na moment wzrok i zobaczyła zmienioną twarz Kluczyńskiej. Nagle zrobiło się jej wstyd, że tak siedzi w milczeniu, pozwalając, by Gizela walczyła za nią. - Nie zrobiłam nic złego - odezwała się gwałtownie. - Tylko coś głupiego - dokończyła kierowniczka ze złością. - Rozumiem pani intencje, rozumiem stan ducha, nie mogę tylko zrozumieć lekkomyślności i braku odpowiedzialności. To dlatego zgodziłam się na wniosek kolegi Kalinowskiego. - Ależ to była tylko gazetka rocznicowa, zrobiona przez dzieci! - broniła się Stefania. - Takie same robiliśmy w tej szkole przed wojną. Podobno odzyskaliśmy wolność, dlaczego więc nie można wspominać o Powstaniu Styczniowym? Jak ma wyglądać teraz nauka historii? - Ściśle tak, jak przewidują programy szkolne - wyjaśniła jej zimno kierowniczka. - Po to jesteśmy, żeby je realizować. I żeby wychowywać naszych uczniów. - Na kogo? - Obowiązują nas pewne wytyczne. - Mnie obowiązują jeszcze pewne zasady. - No i właśnie dlatego została pani zwolniona. To nie są zasady na obecne czasy. Nie mogę sobie pozwolić na kłopoty, za dużo dałam z siebie tej szkole. Jeden donos - i stracę wszystko. - A ty już tracisz - powiedział głos spod okna. Z fotela podniosła się drobna, rudowłosa kobieta w czerni. - To jest pierwszy etap. Tak to się zaczyna. Tobie jeszcze nikt nie rozkazał, a ty - ot, już posłuszna. Kierowniczka uderzyła dłonią w stół, aż podskoczyły ołówki. - Hanka! Ja odpowiadam za tę szkołę! Za wszystkie dzieci, za program nauczania. Mają bezpiecznie dotrzeć do siódmej klasy! Nie chcę przesłuchań, donosów i awantur. Jest nowy ustrój i nic na to nie poradzimy. Zresztą i on ma już swoje osiągnięcia... - Reformę rolną czy pełne więzienia? - spytała kobieta w czerni. - Jesteś ślepa czy już kupiona? Zapadła okropna cisza. Nagle odezwała się Gizela i jej mocny głos sprowadził wszystko do zwykłych rozmiarów. - Ten Kalinowski to zwyczajny dupek - powiedziała. - Trzeba go wziąć krótko, to się uspokoi. Ja się znam na ludziach. A kierowniczka spojrzała na nią jak na gwiazdę zaranną. 1946 1. W. Pani Maria Kluczyńska Poznań Szczecin, dnia 10 sierpnia 1946 Droga moja Maryniu, wiem od bratanicy Twojej, że żyjesz, że byłaś w Warszawie, wysiedlona, i że powróciłaś do domu w początku roku. Trudno opisać, jak się ucieszyłam! Tak wielu bliskich i dobrych ludzi ta straszna wojna zabrała. Siedzę oto sama, jest noc, świeczka ledwie pali się, a ja w myślach zbieram przyjaciół i znajomych, którzy ocaleli. I tu przypomniałam, że za kilka dni Twoje imieniny. Niechże Tobie Pan Bóg da zdrowie i siły na przetrwanie tego, co nas jeszcze czeka. Droga moja, pewnie dziwisz się, skąd ja w Szczecinie - ot, widzisz, tak nas losy zagnały, a na wyroki losu człowiek nie ma wpływu. Męża straciłam w 39 roku, sama zostałam z synkami. Z domu naszego w Wilnie trzeba było uciekać. Co przeszliśmy pod sowiecką władzą, trudno opisać, zresztą Ty wiesz wszystko od brata swego, który cierpiał to samo. Nie widząc innych dróg ratunku, zgłosiłam się z dziećmi do Urzędu Ewakuacyjnego, żeby żyć w Polsce, bo, jak nam powiedzieli, Litwa to już Sojuz, na wieki wieków. W lipcu przeszłego roku nareszcie naznaczono nam wyjazd i z płaczem wielkim, z żalem w sercach, opuściliśmy kraj lat dziecinnych. Pociągiem towarowym, o głodzie i pragnieniu, dni kilkanaście jechaliśmy do Brześcia, wyrwani z ziemi rodzinnej, w nieznane. A potem jeszcze dni wiele, nim dotarliśmy do miejsca nam przeznaczonego, do zburzonego tego miasta, gdzie straszno wyjść na ulicę. Pracuję tu i zarabiam, ale głodno nam i chłodno, mieszkamy w ruinach. Najgorsza jednak ze wszystkiego - samotność. Oddawca tego listu, dawny znajomy z Michaliszek, to jedyna dobra dusza nam tu przez Opatrzność darowana. Odezwij się i Ty przez niego, on list niezawodnie dowiezie. Napisz parę słów, jak żyjesz, czy zdrowa jesteś, co porabiasz. Wdzięczna będę za każdą linijkę. Ja tu ginę od smutku i bezradności, a z tęsknoty za domem serce boli dzień i noc. Pozdrawiam Cię i ściskam, Droga - Hanna Borejko Pani Hanna Borejko Szczecin Hanka! Nie mam czasu pisać zbyt wiele, a Twój znajomy ma zaraz jechać, złapał okazję samochodem. Ale parę linijek zdążę skreślić. Dobrze, że się odezwałaś! Co za głupstwo, siedzieć samej z dziećmi na kupie gruzu! Pakuj manatki, przyjeżdżajcie mieszkać do mnie, ale szybko, żebyście dotarli na początek roku szkolnego. Puściłam tu w ruch szkołę podstawową, chłopaki mogą się uczyć. I pracę Ci znajdziemy, znam tu trochę ludzi po urzędach. Życie tu szybko wraca do normy, miasto się odbudowuje i stabilizuje - chociaż zniszczenia duże. Ja mieszkam sama, straciłam rodziców. Mam po nich dwa duże pokoje. Przyjeżdżajcie! Będzie mi raźniej z Wami, a już myśl o tym, że nigdy więcej nie zasiądę sama do Wigilii, jak w ubiegłym roku, po prostu mnie uszczęśliwia. Masz rację, że człowiek nie ma wpływu na wyroki losu, ale ja uważam, że wiele z nich można odwrócić. Przestań lamentować i weź się w garść! Przyjeżdżajcie choćby jutro! Uściski - Maria Poznań, 12 sierpnia 1946 2. Większość dzieci chodziła tego lata do szkoły, żeby nadrobić czas, stracony przez wojnę. Ale Monika została zwolniona na wakacje, bo stwierdzono u niej anemię. Mama zawiozła ją do swoich kuzynek, czyli do cioci Toni i cioci Zosi. Już od roku mieszkała u nich Asia, mała siostrzyczka Moniki. Ciocie nie były bardzo zachwycone jej przyjazdem, ale trzeba przyznać, że starały się być miłe. Mieszkały w malutkim miasteczku, które miało w rynku kilka piętrowych domów, a dalej już tylko niskie chałupki. Za nimi były pola i lasy. Domek cioć stał niedaleko rzeczki. Na trawniku, pod jabłoniami, Asia, która miała dopiero dwa latka, bawiła się patykami albo robiła babki z piasku, a Monika w tym czasie biegała z wiejskimi dziećmi albo pływała w rzeczce koło młyna, albo zbierała maliny. Tę anemię ciocie leczyły śmietaną, masłem i kurczakami. Codziennie musiała też Monika wypić dwa kubki mleka z miodem oraz łyżkę tranu, zapisanego przez lekarza. Jadła dużo jarzyn i owoców i bardzo szybko przybrała na wadze. Ale nudziła się i tęskniła za mamą i za Milą. I nawet za surową Gizelą. Napisała listy do Poznania, ale nie dostała odpowiedzi. Ciocia Tonia powiedziała, że poczta jeszcze źle funkcjonuje i żeby Monika spokojnie odpoczywała i dochodziła do sił. Niech się nie martwi niczym i nie tęskni. Niedługo zobaczy swoją przyjaciółkę, a do mamy lepiej nie pisać. Prawdę mówiąc, mama wyjechała. Dokąd? Ano, ludzie teraz wędrują, poszukują się, odnajdują. Mama musiała wyjechać, ale na pewno wróci i zabierze Monikę do Wiednia, gdzie odnalazł się właśnie tatuś. Oczywiście, tylko tego było trzeba, żeby Monika zaczęła się martwić na dobre. Nikt jej nie uprzedzał, że mama wyjedzie. Odwożąc ją do cioć, powiedziała tylko, że rozstaje się z nią na miesiąc, bo Monika musi się odkarmić i wypocząć. Kiedy teraz Monika pytała cioć, dlaczego ukrywano przed nią wyjazd mamy i to, że odnalazł się tatuś, usłyszała, że o pewnych rzeczach lepiej dziś nie mówić za wiele, i to przed czasem, a zwłaszcza dzieciom. Dlaczego? Bo dzieci lubią dużo paplać, nie zważają na to, co mówią i do kogo. A to nie są czasy dobre dla gadatliwych - podkreśliła z naciskiem Tonia, młodsza i bardziej energiczna z dwu cioć. Lato upływało i nikt jakoś po Monikę się nie zgłaszał, więc zaczęła się niepokoić, przede wszystkim o to, że mama może mieć kłopoty z podróżowaniem. Jest taka delikatna i niezaradna, nie wepchnie się do zatłoczonego pociągu, nie zatrzyma wojskowej ciężarówki. I jeszcze czegoś Monika się obawiała: że, nie daj Boże, ciotki będą chciały ją zatrzymać u siebie i posłać do wiejskiej szkoły, którą właśnie odbudowywano po spaleniu. A Monika chciała wracać do Poznania, gdzie była Mila, Gizela i wychowawczyni, panna Majewska. Jednakże pod koniec sierpnia okazało się, że ruszają do Poznania. Ciocia Tonia podjęła tę decyzję zupełnie nagle. Pan leśniczy musiał jechać do regionu, więc zabrały się z nim jego rozklekotanym wojskowym willysem. Dojechały do Szamotuł i tam musiały czekać parę godzin na dworcu, aż wreszcie przybył straszliwie przepełniony pociąg, z którego wysypał się tłum ludzi - kobiet, dzieci, obdartusów, staruszków w kaszkietach i wychudzonych mężczyzn - a wszyscy z tobołami, koszami, pudłami i workami. Jedni wysiadali z towarowych wagonów, inni natychmiast wpychali się do pociągu i gdyby nie pomoc jakiegoś żołnierza, ciocia przenigdy nie dostałaby się do środka. Ale udało się jednak i oto stały w takim ścisku, że Monika nie mogła poruszyć nawet palcem. Wśród gorąca i narzekania jechali długo i powoli, pociąg zatrzymywał się na każdej stacji, wtedy wciskały się nowe tłumy, choć już mało kto wysiadał. Kiedy wreszcie dojechały do Poznania, ciocia była w okropnym stanie, czerwona i spocona, skarżyła się na nogi i serce. W kwaśnym nastroju dotarły tramwajem z dworca aż na pętlę. Monika zdziwiła się swojej radości na widok starych, poczerniałych kamienic i krzywych budek ulicy Polnej. Trochę tu się zmieniło. Tam, gdzie przedtem straszyły ruiny, teraz leżały schludne stosy cegieł, oczyszczonych z tynku, a belki i dźwigary ze zburzonych domów poukładano wzdłuż jezdni. Wszędzie pachniało drewnem i smołą. A jednak była to ta sama miła Polna. Szumiały stare drzewa i wiał ciepły wiatr. Monika poczuła, że nareszcie, nareszcie wraca do domu. Do Mili. Ledwie o niej pomyślała - już ją dostrzegła. Przyjaciółka, ubrana w jasną sukienkę, skakała boso po chodniku, po słonecznej stronie ulicy, grając z dziewczynkami w klasy. Fruwały jej włosy, warkoczyki tańczyły w słońcu. Wszystkie dzieciaki, z którymi Mila się bawiła, zawsze jej słuchały. Tak i tym razem: ona skakała, a dziewczynki tylko się przyglądały nabożnie. - Milaaa! - krzyknęła z dala Monika i wypuściwszy rękę cioci, rzuciła się biegiem przed siebie. Dopadła Mili, sapiąc, bo plecak, jaki taszczyła, był porządnie ciężki, oprócz jej rzeczy zawierał jeszcze gruszki, słoik miodu i butelkę tranu. Przyjaciółka zatrzymała się w pół ruchu i Monika rzuciła się jej na szyję. - Nareszcie jestem! - krzyknęła, a Mila uściskała ją i powiedziała: - Nareszcie jesteś! - po czym obie wybuchnęły śmiechem i zaczęły się zataczać z radości, piszcząc: - I-iii! - i nie wypuszczając się wzajemnie z objęć. - Panna Majewska była, pytała o ciebie - powiedziała wreszcie Mila. - Bała się, że nie zdążysz na pierwszego września. - A ja zdążyłam! - Jak to dobrze. Mila urosła przez lato spędzone w mieście i nawet się opaliła. Miała piegi na tym swoim guziczkowatym nosie i na policzkach. Czesała się też inaczej: już nie lok na czubku głowy, tylko ciasno splecione warkoczyki. Ale nic nie pomagało, ani ciasne splatanie, ani gumki, krojone ze starej dętki, ani mocne tasiemki: Mila miała jak zwykle chmurę wokół głowy. W dodatku jeden warkoczyk jej się rozplótł, bo przy skakaniu zgubiła tasiemkę. Obejrzała się za nią, ale nie znalazła, w końcu podniosła z ziemi tylko płaski kawałek niebieskiego kafelka - „szkiełko", jak się mówiło na Polnej, służące do gry w klasy i w „dziada". - Chodźmy - zarządziła, ale właśnie wtedy nadciągnęła pojękująca ciocia Tonia i kazała sobie przedstawić tę miłą dziewczynkę. Zażądała, żeby Monika wreszcie zaprowadziła ją do domu, gdzie będzie można umyć się i odpocząć. Mila grzecznie dygnęła, po czym ujęła plecak przyjaciółki za jedną szelkę i poniosły go razem, w spokojnym, milczącym porozumieniu, przez nagrzaną słońcem ulicę, mijając rozwrzeszczane jeżyckie dzieciaki, które bawiły się w wojnę i skakały przez linkę, kopały piłkę ze szmat albo jeździły na deseczce z przykręconymi łożyskami kulkowymi, albo bawiły się w "gonito" i „kryto", czy też w dom, z krzykiem przebiegały ciemne podwórka połączone przejściami i bramami, buszowały po gruzach i zatęchłych piwnicach, straszyły zdziczałe koty i czyniły zwykłą wrzawę. Przyjaciółki dotarły do bramy, weszły w swoje podwórko, pachnące rozgrzanym w słońcu piołunem, i równocześnie spojrzały na stary kasztan, stojący pośród zrudziałej połaci perzu i innego zielska. Z jednej strony kasztana lokatorzy urządzili ogródek z kartoflami i cebulą. Z drugiej, bliżej muru, one dwie miały swój schowek. Pomiędzy grubymi korzeniami, w ziemi, zakopały blaszane pudełko po niemieckiej herbacie, a w nim różnorodne koraliki, wygrzebane z gruzów tęczowe wisiorki od żyrandola oraz odłamki szlachetnych cegieł do zabawy w dom. Z tych najciemniejszych ucierały na kamieniu buraczki, z pomarańczowych - marchewkę, a z żółtych robiły puree ziemniaczane. Podawały te potrawy na liściach bzu swoim lalkom albo dzieciakom z sąsiedztwa, które grały role dzidziusiów, podczas gdy Monika była oczywiście mamusią, a Mila - panią doktor od gruźlicy i szczepień na tyfus. - Nic nie zginęło? - spytała tajemniczo Monika, a Mila, idąc wzrokiem za jej spojrzeniem, pokręciła głową i uśmiechnęła się uspokajająco. Stanęły w sionce, pachnącej kotami, przed drzwiami Moniki, z których wiśniowa farba olejna obłaziła jak skóra po spaleniu słońcem. Ciocia Tonia spojrzała wyczekująco na Monikę, a Mila - na ciocię. - No? Zapukaj - poleciła ciocia, więc Monika, niewiele myśląc, zapukała. - A to pani nie ma klucza? - spytała Mila. - Ja? Klucza? - No to, kto ma? - Jak to kto ma, jak to kto ma - zdenerwowała się na nowo ciocia Tonia i położyła pulchną dłoń na sercu. - Czy ty mi chcesz, dziewczynko, powiedzieć, że mama Moniki jeszcze nie wróciła? - Nie wróciła - przytaknęła Mila. - Przecież bym wiedziała. Po prostu myślałam, że pani ma klucz do mieszkania. - Ja? Klucz? Słodki Jezu, ja zaraz zemdleję - jęknęła ciocia. Ale nie było powodu do omdleń: Mila zaraz przejęła dowództwo i opanowała sytuację, a ciocia bez protestu podporządkowała się jej decyzjom. Mila zawsze wiedziała, jak postąpić. Teraz też zaprowadziła je do swojego domu, do pokoju, gdzie było chłodno i miło. Usadziła ciocię w wygodnym krześle obok otwartego okna, przez które zaglądały żółte róże. Przeprosiła je na chwilę, jak prawdziwa pani domu, i poszła naprzeciwko, do kuchni. Monika rozejrzała się z zadowoleniem. Jak dobrze było znów tu się znaleźć! Zauważyła zmiany: zamiast dziecięcego łóżka w kącie stało nowe, składane (dar UNRRA). Nakryte było grubym kocem wojskowym. Politurowane łóżko Gizeli zasłaniał parawan, obszyty spadochronowym jedwabiem. Lalki powędrowały wysoko na szafę. Wróciła Mila, uważnie niosąc na tacy dwa kubki oraz syfon z wodą sodową. Powiedziała, że pan Rudzik już otworzył sklep i ma tam pyszne rzeczy: świnki z marcepanu i wielkie czerwone lizaki, i cukierki majowe, i roksy, i marcepanowe „pereczki". I syfony. Woda sodowa była zimna i mocno szczypała w podniebienie, a bąbelki powietrza wydobywały się z Moniki przez nos. Ciocia piła drobnymi łyczkami, wzdychając, a tymczasem z kuchni nadeszła Gizela - surowa, uczesana w postarzający ją kok, obciągając po drodze mankiety płóciennej bluzki. Usiadła zaraz obok cioci, pochyliła ku niej głowę i cicho rozmawiały, a dziewczynki wymknęły się na dwór, do małego ogródka przed domem. Rosły tu marchewka i cebula, ale także słoneczniki i pachnące groszki, wysiane w maju. Monika pamiętała, że nasionka zdobył dla Gizeli pan Rudzik. Specjalnie po nie pojechał na wieś, bo tak się uparła i codziennie, kiedy odbierała Milę ze szkoły, wstępowała do sklepiku, żeby panu Rudzikowi zadać to samo pytanie. Monika usiadła w trawie pomiędzy słonecznikami, niepewna i osowiała, a Mila przykucnęła obok, podciągając kościste kolana aż pod brodę. Gryzła długą trawkę i milczała. - Nie wrócę na wieś - wyszeptała buntowniczo Monika, bliska płaczu, a Mila mruknęła: - Chyba się na to nie zanosi. - Chcę wrócić do naszej szkoły. - No, pewnie. Przez uchylone okno słychać było cichy, gruby głos Gizeli. Jej słów nie można było zrozumieć, za to wyraźnie usłyszały, co wykrzyknęła ciocia Tonia: - Ale co ona sobie myśli, że nie wraca! A Gizela na to, trochę już głośniej: - Może jej mąż nie chce wracać. Jest ryzyko. - Albo ją złapali! - zaszeptała przeraźliwie ciotka. - Przecież chciała iść do niego przez zieloną granicę! Mogli ją złapać i wsadzić do więzienia! - Nie daj Boże. - I co ja teraz powiem temu biednemu dziecku! - załkała cicho ciocia Tonia. Monice zachciało się płakać, skóra na niej ścierpła z przerażenia. - Ale tam, biedne - burknęła Gizela, a Monika poczuła nagłą ulgę i uspokoiła się. - Na razie jeszcze nikt jej nie umarł, prawda? No, więc. Pani się uspokoi. Matka by miała nie wrócić do dziecka? Na pewno niedługo wszystko się wyjaśni. Na razie niech Monika u nas pobędzie. Mamy jeszcze jedno łóżko. Pod oknem zelektryzowane dziewczynki wyprostowały się i złapały mocno za ręce. - Ale kto będzie łożył na jej utrzymanie? - boleśnie spytała ciocia Tonia. - Jakie tam utrzymanie. Trochę klusek zawsze się znajdzie. - Ja będę przysyłać jajka i kurczaki - zadeklarowała się szczodrze ciocia Tonia. Chyba już zaczęła się godzić z nową sytuacją. Monika zamieszkała u Mili i od razu wyrzuciła butelkę z tranem do śmietnika. To, że mieszkała teraz w oficynce, a nie po drugiej stronie podwórka, na parterze kamienicy, nikogo z sąsiadów specjalnie nie zainteresowało. Dzieci było tu naprawdę pod dostatkiem, a wszystkie krzykliwe i skłonne do dzikiej bieganiny. Poza tym ludzie wokół żyli w ciasnocie i ścisku, każdy kogoś gościł, nocował lub nawet ukrywał. Berlin zdobyto już przeszło rok temu, ale trwał wojenny chaos, życie było niebezpieczne. Od czasu do czasu pojawiali się jacyś mężczyźni, w skórzanych płaszczach albo prochowcach, którzy kogoś szukali, wypytywali ludzi, przeszukiwali mieszkania. Na drugim piętrze we frontowej kamienicy zrobili rewizję w środku nocy i wyprowadzili stamtąd młodego pana w wysokich wojskowych butach. Ale na Monikę nikt nie zwracał uwagi. Ciocia Tonia, wróciwszy na wieś, przysłała zaraz okazją skrzynkę śliwek i kobiałkę jaj. Ze śliwek Gizela usmażyła wspaniałe powidła bez cukru, na zimę. A jajkami podzieliła się ze starą panią Wojtczakową, której najpierw nie lubiła, ale teraz bardzo jej współczuła, bo rodzina,sprowadzona ze wsi przez staruszkę, zaczynała jej dokuczać. Po tej przesyłce śliwkowej ciocia Tonia umilkła na dobre i już niczego więcej nie przysłała, ale nikt się tym nie przejmował. Monika w ogóle nie przejmowała się już niczym. Miała poczucie bezpieczeństwa, bo Gizela zajęła się jej życiem. Zapewniła też Monikę, że jej mama wróci na pewno, i to niedługo. I była w ogóle bardzo dobra. Monika starała się pomagać w gospodarstwie, bo zauważyła, jak Mila nie lubi zmywania, porządków i prasowania; wymigiwała się od takiej roboty, jak tylko mogła, i zaraz sadowiła się na swoim łóżku, podwijała nogi i czytała jak urzeczona, co jakiś czas tylko odgarniając włosy z oczu. Monika była zazdrosna o to czytanie; zdawało jej się, że gdy zamieszka u Mili, będą spędzać razem każdą chwilkę na rozmowach i zabawach. A tu wyszło na jaw, że Mila raczej słucha, niż gada, a najlepsza nawet zabawa nie potrafi utrzymać jej na dłużej z dala od książki. Łagodne, a potem już bez ogródek wyrażane pretensje Moniki przyjaciółka przyjmowała ze zdziwieniem, wreszcie dała jej do czytania swoją ulubioną książkę - „Słoneczko" Marii Buyno-Arctowej, i Monika też przepadła: nie mogła się oderwać od czytania, jak zaczęła rano, w niedzielę, tak skończyła o dziesiątej wieczorem, z przerwą na kościół i obiad. Tak więc, czytając już wspólnie, każda na swoim łóżku albo na trawie pod kasztanem, doczekały pierwszego września. Gizela obudziła je raniutko, wystroiła i uczesała jak prawdziwa fryzjerka. Mili zrobiła kunsztowną fryzurę, plecioną, pasemko po pasemku, wokół głowy, tak że po raz pierwszy włosy się nie rozsypywały i wyglądały jak korona. Monice, której po wojennym tyfusie włosy dopiero co odrosły, zwinęła lok nad czołem i ozdobiła go piękną kokardą. Ubrane w jednakowe, szeleszczące fartuszki z falbankami, uszyte przez Gizelę z granatowej podszewki, w sandałkach, też przez nią zrobionych z gumy i plecionych pasków, Mila i Monika szły ulicą Polną, a z kasztanów sypały się na chodnik pierwsze zielone, kolczaste owocki. Ze wszystkich bram, drzwi, furtek i bocznych uliczek, spośród ruin, z głębi cudem ocalałych kamienic, domków i budek, wyłaniały się podobne postacie: dziewczynki z kokardami i chłopcy, uczesani na mokro lub ogoleni na zero. I wszyscy wędrowali do szkoły. Kochana szkoła! - dzieci zastały w niej wielkie zmiany. Przed głównym wejściem wisiała na murze nowiutka czerwona tablica z orłem i białymi literami. W auli nie było jeszcze wystarczającej ilości krzeseł, więc uczniowie musieli stać, ale była to teraz piękna, obszerna i wysprzątana sala o pomalowanych na biało ścianach. Monika i Mila, które przyszły wcześnie, zajęły miejsca w pierwszym rzędzie, po prawej, i teraz miały przed sobą, na podium, długi stół nakryty czerwonym płótnem. Siedzieli za tym stołem nauczyciele, pani kierowniczka i obcy panowie w garniturach. Ponad stołem wisiało godło państwowe oraz wielki napis PRZEZ NAUKĘ I OŚWIATĘ DO SOCJALIZMU - litery były wycięte z białego kartonu i przytwierdzone do czerwonego transparentu. Zza stołu pokiwała do nich panna Majewska! - była ubrana w kremową bluzkę z długimi rękawami. Włosy już jej odrosły i nawet mogła zaczesać je za uszy. Pan Kalinowski zapuścił wąsik. A pani kierowniczka ubrana była w nowy kostium z granatowego materiału w białe prążki i miała sztuczną nogę z prawdziwym bucikiem! Może to z tego powodu była taka zadowolona. Przywitała uczniów i uczennice, w nowym roku szkolnym 1946/47, po czym oddała głos nudnemu panu w granatowym garniturze, a on długo mówił o ludzie pracującym miast i wsi, któremu imperialiści, kapitaliści i obszarnicy bronili dostępu do wiedzy. Teraz to się miało zmienić dzięki sojuszowi robotniczo-chłopskiemu i przyjaźni polsko-radzieckiej. Monika szeptała z Milą o tym, że Mirek Rudzik urósł przez lato i że nie wygląda już jak robak, a znów Rysiowi Kapce śmiesznie ogolono głowę, zostawiając mu tylko pędzelek grzywki na czole. Wszystkie dzieciaki - zdawało się Monice - urosły i nie były takie okropnie chude jak wiosną. Krzysiu Nowak zrobił się nawet zupełnie przystojny! Potem panna Majewska podniosła się od stołu i okazało się, że szkoła ma już swoje pianino - stare, ale jeszcze całkiem dobre. Wychowawczyni zagrała na nim Chopina i towarzyszyła uczennicom z piątej klasy, które odśpiewały pieśń Moniuszki. Te dzieci, które stały w auli, zaczęły się już trochę niecierpliwić, bo robiło się nudno, ale to jeszcze nie był koniec. Kiedy się skończyły śpiewy, na podium wszedł chłopiec, którego nikt nigdy tu nie widział. Był szczupły i miał wąskie ramiona, za to dużą głowę o kształcie jajka. Ponad wysokim czołem piętrzyła mu się wielka szopa rudych loczków. Krótkie nogawki spodenek ukazywały poobijane kolana. Nosił białe podkolanówki do czarnych, męskich, wyraźnie za dużych półbutów. Potknął się o czubek jednego z nich, ukłonił się grzecznie i omal nie zleciał z podium. Pani kierowniczka podtrzymała go za łokieć i zapowiedziała: - A teraz wasz nowy kolega Ignaś zadeklamuje „Inwokację" z „Pana Tadeusza". Prosimy bardzo. Wszystkie klasy umilkły, wpatrzone w rudzielca, który wyczekał, aż zacichnie ostatni szmerek, po czym zbliżył się do krawędzi podium, odrzucił loki z czoła i zaczął deklamację. Już po pierwszych słowach dzieciaki roześmiały się, bo chłopak mocno zaciągał i jego miękkie: „Litwo, ojczyzno moja", brzmiało obco, a nawet dziwacznie w poznańskiej szkole, gdzie wszyscy mówili twardym akcentem i wielu posługiwało się na co dzień szorstką gwarą. - „Ujcizno młoja" - przedrzeźniał rudego stojący obok Moniki kulawy Zdzichu. - Patrzcie, Rusek! - ale Mila spojrzała na niego takim wzrokiem, że umilkł natychmiast. Ten rudy Ignaś był śmieszny, zdaniem Moniki. Mila natomiast uważała, że wcale nie; widać, że lubi on występy i że zupełnie nie ma tremy. No, nic dziwnego, że się jej podobało; rudzielec przez czas deklamacji patrzał tylko na Milę. Na podium, za jego plecami, pan w granatowym garniturze szeptał z historykiem, a potem zwrócił się z niezadowoloną miną do kierowniczki. - Dziękujemy, bardzo ładnie - zerwała się pospiesznie kierowniczka, a rudzielec skłonił się i wyczekał, aż umilkną brawa. Pani Kluczyńska już-już miała zapowiedzieć kolejny punkt programu - bo na podium wchodzili trzej akordeoniści - kiedy Ignaś skłonił się znowu i wciąż patrząc na Milę, przystąpił do deklamacji kolejnego utworu: - Gęby za lud krzyczące sam lud w końcu znudzą, I twarze lud bawiące na końcu lud znudzą. Ręce za lud walczące sam lud poobcina. Imion ludowi miłych lud pozapomina. Wszystko przejdzie. Po huku, po szumie, po trudzie Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie. Jeszcze mówił, gdy za jego plecami pan Kalinowski zaczął gorączkowo konferować ze swoim sąsiadem. Mężczyzna w garniturze zwrócił się do kierowniczki z miną okropnie nieprzyjemną, więc pani Kluczyńska znów się zerwała i podeszła do rudego, jakby chciała mu przerwać deklamację (bo najwyraźniej szykował się do wygłoszenia kolejnego wiersza!). Ale w tej właśnie chwili zdarzyło się coś wstrząsającego. Wychowawczyni, zrywając się od pianina, upadła jak długa, przewracając stołek i robiąc wiele huku. Kierowniczka złapała Ignasia za ramię, a obaj mężczyźni podbiegli do leżącej panny Majewskiej i podnieśli ją, przytrzymując pod łokcie, z obu stron, ale jakoś mało skutecznie, bo zachwiała się i po raz drugi przewróciła stołek, który tym razem z łomotem spadł z podium, prawie pod stopy Mili i Moniki. Wszystkie dzieci bardzo się przelękły, bo panna Majewska była taka dobra i miła i nikt nie chciał, żeby jej się stała jakaś krzywda. Jakaś dziewczynka zaczęła głośno lamentować i szlochać, panna Majewska z wolna wstawała, podtrzymywana przez obu panów, a tymczasem Mila i Monika złapały się mocno za ręce, bo ujrzały, jak kierowniczka, korzystając z zamieszania, popycha rudego do schodków. Tam przejął chłopca woźny, pan Szkudlarek. Nie minęły trzy sekundy, jak rudy znikł za bocznymi drzwiami auli. Pannę Majewską posadzono na krześle, kierowniczka pochyliła się ku niej troskliwie, a tymczasem historyk oraz pan w garniturze zaczęli się rozglądać za deklamatorem i nigdzie go nie mogli dostrzec. - Gdzie on jest? - usłyszała Monika pytanie, skierowane do pani Kluczyńskiej, a kierowniczka odpowiedziała z niewinną miną: - A, nie wiem! - co było tak oczywistą nieprawdą, że Milę i Monikę aż zatkało. Spojrzały po sobie znacząco. - Jak on się nazywa, jak on się nazywa? - chciał wiedzieć pan w garniturze, ale kierowniczka wzruszyła ramionami. - Nie wiem - powiedziała. - Jeszcze nie został zapisany. Przyszedł dziś rano, sam się zgłosił do szkoły. - I tak od razu pozwoliliście mu występować? - A dlaczego nie? Powiedział, że umie dużo wierszy, zwłaszcza Mickiewicza... - Ale to na pewno nie był wiersz Mickiewicza! - Owszem, tak - wtrąciła panna Majewska. - Na pewno nie! Mickiewicz nie mógł tego napisać. Mickiewicz kochał lud - powiedział pan w garniturze głosem złowróżbnym i pełnym oburzenia. - No, ale o tym to my sobie jeszcze porozmawiamy. Pani kierowniczka nie wyglądała na przestraszoną. Popatrzały na siebie z panną Majewską i Monika dałaby głowę, że wychowawczyni puściła perskie oko! 3. Woźny zamknął za Ignacym ciężkie drzwi tak pośpiesznie, że o mało mu nie obciął pięty. - Pódź sa, pódż - szeptał. - Cożeś ty tam napleproł? Gila dostałeś? - Ignacy spojrzał na niego, zdziwiony, nie rozumiejąc, o czym dziadzio mówi. Woźny, kulejąc, prowadził go do bocznej klatki schodowej. - Patrzcie gu - dogadywał, trzymając Ignasia za ramię. - Taki parzol, a jaki mo dryg. Sprowadził chłopca na parter i własnym kluczem otworzył boczne wejście. - Fyrej do chaty! - powiedział, a kiedy Ignaś, ni w ząb nie pojmując, czego od niego się żąda, stał w miejscu, zagapiony, z otwartymi ustami, woźny popchnął go lekko i powtórzył: - Fyrej, fyrej! - bo nic nie wiada, może byndzie poruta! Klepnął Ignasia w tył głowy i zamknął za nim drzwi na klucz. Z tej niezrozumiałej wypowiedzi i z zachowania staruszka Ignacy pojął, że wskazane jest, by opuścił teren szkoły. Wzruszył ramionami i zbiegł po schodkach. Trudno. O jeden wiersz za dużo, zdaje się. Szkoda. Lubił deklamować wiersze. W Michaliszkach, dokąd uciekli z Wilna, mieszkała z Borejkami profesorka wileńskiego gimnazjum. Przez ostatnie dwa lata wojny dzieci zbierały się u niej na komplety i uczyły się historii oraz mnóstwa polskich wierszy na pamięć. Ignacy święcił tam triumfy. Z historii był bezkonkurencyjny, a całą skarbnicę poezji narodowej miał po prostu w pamięci, gotów wyrzucać z siebie te zapasy na każde zawołanie. Ucieszył się więc, kiedy pani Marynia zaprosiła go do wystąpienia na akademii w szkole, do której miał teraz chodzić. Mógłby im jeszcze powiedzieć całą „Redutę Ordona"! - ale, zdaje się, nie byłoby to najmilej widziane. Szkoda, naprawdę szkoda. W Michaliszkach nie wolno było się zdradzać ze znajomością polskiej poezji, bo była wojna i okupacja sowiecka. Ale tu? W Polsce? Ten urzędas w garniturze aż podskakiwał, a pani Marynia była mocno zdenerwowana. Jednak Ignaś nie żałował swojego występu. Tłum słuchał go tak uważnie! - zwłaszcza dziewczynki nie spuszczały z niego oczu, na przykład ta z koroną, stojąca tuż przed podium. Dziewczynki są na ogół żenująco głupie. Ale ta głupia nie była, o, nie! Czuła poezję! Słuchała go z prawdziwym skupieniem, nawet nie mrugnęła tymi niebieskimi oczami. Ładne jest takie uczesanie w koronę. Wyglądała jak prawdziwa królewna. To nietypowe, bo na ogół dziewczynki przypominają raczej indyczki, kiedy tak trajkoczą cienkimi głosami i wytrzeszczają swoje okrągłe oczka. Ciekawe, że to podobieństwo potem mija i przeobrażają się w wartościowe osoby, jak mama na przykład albo pani Marynia, istny generał w spódnicy. Ignaś obejrzał się na szkołę i po raz kolejny wzruszył ramionami, po czym spokojnie oddalił się w stronę Rynku Jeżyckiego. Słońce pięknie świeciło i rynek wydawał się bardzo kolorowy: na wozach, które przyjechały ze wsi, leżały piramidy fioletowej kapusty, w wiadrach stały pęki astrów i gladioli, a na rozłożonych gazetach czerwieniały stosy jabłek. Jakiś chłopak sprzedawał miejscową specjalność: papierowe koperytka, zapakowane po dziesięć sztuk w malutkie kartonowe pudełeczka. Ignaś kupił jedno za śmiesznie małą kwotę, zdając zaś sobie sprawę, że jest już trochę zbyt poważny na to, by strzelać z nich na ulicy, dał nura do pobliskiej bramy, która wywiodła go na studniowate podwórko. Tam, z rozmachem rzucając koperytkami o kamienne płyty, wyprodukował serię rozkosznych, ogłuszających jak strzały z pistoletu, eksplozji. Przepłoszony przez kobietę w papilotach, która wychyliła się z okna na pierwszym piętrze i zwymyślała go jazgotliwie, używając słowa „kejter", wypadł znów na rynek i zastanowił się, co może dalej począć z tak pięknie rozpoczętym dniem. Postanowił, że już teraz, nie zwlekając, pójdzie do czytelni dziecięcej. Mieściła się ona przy ulicy Armii Czerwonej, którą i tak wszyscy w tym mieście nazywali po dawnemu - Święty Marcin. Zajmowała cały parter kamienicy, a jej zbiory pochodziły sprzed wojny i wyglądały imponująco na prostych, sosnowych regałach, ustawionych w dwu pokojach. Któregoś dnia pani Marynia przyprowadziła tu braci Borejko i zapisała ich do czytelni oraz wypożyczalni, może w nadziei, że będą mniej przesiadywać w domu. Józeczek zawsze wolał kopać piłkę, więc Ignacy przychodził codziennie sam i właściwie mógł się tylko cieszyć, że braciszek mu nie towarzyszy. Biblioteka była już, na szczęście, otwarta, więc wkroczył do niej z uczuciem człowieka, który prosto z mroźnej nocy wchodzi do jasnej, olbrzymiej i ciepłej komnaty o tysiącach lamp. Mała pani o zmartwionej minie zajączka przywitała go skinieniem głowy, jakby był domownikiem. Odebrał od niej książkę, którą zaczął czytać wczoraj - była to „Mitologia" Jana Parandowskiego, nadzwyczaj ciekawe opowieści o bogach, nimfach, herosach i tytanach. Otworzył książkę w miejscu oznaczonym zakładką i dostrzegł ilustrację, na którą przedtem nie zwrócił uwagi. Była to fotografia przedstawiająca rzeźbę z roku 460 przed naszą erą: Centaur porywający Lapitkę. Ciekawe, że w tak niewyobrażalnie odległym okresie dziejów dziewczęta układały sobie fryzury podobne do dzisiejszych. Lapitka miała piękną głowę, opasaną włosami, ułożonymi w diadem. Z rysów twarzy przypominała też trochę tę myślącą dziewczynkę ze szkoły. Poważny, tajemniczy półuśmiech. Żadnego podobieństwa do indyczki. Spędził nad Parandowskim kilka godzin, aż do chwili, gdy bibliotekarka uprzedziła go, że zaraz zamyka. Okazało się, że właśnie skończył „Mitologię", poczyniwszy szereg notatek na karteczce. Właściwie, do kompletu wiadomości brakowało mu już tylko jednej. - Proszę pani - odezwał się, podchodząc do stolika obok katalogów. - Chciałbym sprawdzić, kto to taki: Lapitka. Zajrzał do podanego mu słownika kultury antycznej i wynotował skrótowo treść hasła: LAPICI (gr. Lapithaj) - mityczne plemię tesalskie, walczyli z centaurami, uczestniczyli w wyprawie Argonautów do Kolchidy, stawiali czoło Heraklesowi itd. Scena walki z centaurami, tzw. kentauromachia, należy do częstych przedstawień w sztuce greckiej. - Proszę pani? - odezwał się znów, podając jej słownik. - Słucham cię, Ignasiu. Tylko prędziutko. - „Machia" to znaczy po grecku „walka"? - Tak jest. Dobrze zgadłeś. „Mitologię" zwracasz? - Tak, już skończyłem. Do domu chciałbym pożyczyć taką książkę, o której jest w „Mitologii"... zaraz, autor to Homer. - „Iliadę"? - Tak. „Iliadę". Czy to dobre? Pani bibliotekarka spojrzała na niego z rozczuleniem. - To jest tak dobre, Ignasiu, że pokochasz to na całe życie. Było już szaro, kiedy znalazł się przed domem. Przez okno widział wnętrze pokoju na parterze, słabo oświetlone gołą żarówką. Mama siedziała przy stole, opierając głowę na ręce. Jej włosy, rozdzielone przedziałkiem, świeciły pod światłem jak miedziane druciki, otaczając smutną twarz, postarzałą i bladą. Naprzeciwko mamy pani Marynia perorowała energicznie, a Józeczek dłubał w nosie, patrząc bezmyślnie w dal. Jego włosy wyglądały z kolei jak umazane tartą marchewką. Ignacy Borejko wszedł do domu. - Gdzież ty byłeś tak długo? - spytała mama, jak co dzień. Udzielił tej samej, co zwykle, odpowiedzi: - W czytelni, mamuś. - I już chciał się zabrać do Homera, gdy pani Marynia powiedziała, patrząc na niego z zatroskaniem: - Musimy szybko zapisać cię do innej szkoły. Przeniósł na nią zdziwione oczy. - Czy z powodu tego wiersza? - Właśnie. Będzie lepiej, jak sobie znikniesz w innym oceanie. Załatwimy to bez trudu. Tylko w nowej szkole już raczej się powstrzymaj od deklamacji. Oni się stają coraz bardziej drażliwi. Te ostatnie słowa skierowała do mamy, która odpaliła natychmiast: - A będą jeszcze bardziej. Dziś sfałszowali referendum, jutro sfałszują wybory. Jakżeż ty, Maryniu, nie widzisz tego. Mamy drugą okupację. - Haniu, nie wyolbrzymiaj, nie przesadzaj! Ty zawsze wszystko widzisz tak ostro, tragicznie. A tu potrzeba pragmatyzmu, przecież to nasz kraj, nasze miejsce pod słońcem. Wszystko się jakoś ułoży. Pokonamy zwycięzców! Pracować dla Polski można i w takich warunkach. - Bez wolności nie da się, kochana. - No, już daj spokój, bo się pokłócimy. Ja jestem człowiek czynu, biadolenie nie dla mnie. A ty też mogłabyś zabrać się do roboty. Mama zaczerwieniła się i przygryzła wargi. Ignacy westchnął urywanie - i pani Marynia przypomniała Sobie o nim, spojrzała bacznie. - No cóż, Ignasiu, żal ci naszej szkoły? Postanowił być uprzejmy i odparł, że tak, bardzo. Ale myślał o czym innym: Nawet nie wiem, jak ona się nazywa! Już nigdy jej nie zobaczę! 4. Szkoła, do której poleciła mu pójść pani Marynia, mieściła się z dala od centrum, przy ulicy Garbary. Nie spodziewali się, że to tak daleko, więc dotarli tam z mamą nieco spóźnieni. Wielki, ceglany gmach zbudowany na planie kwadratu, z wewnętrznym dziedzińcem i krużgankami, frontem zwrócony był ku morzu ruin Starego Miasta, spośród których wynurzał się spalony budynek synagogi. Sama szkoła jednak, w której rezydowali do niedawna Niemcy, nie została zniszczona. Już odbywały się tam lekcje i Ignaś bez trudu został przyjęty. W kancelarii czekała siwa, chuda nauczycielka i przeegzaminowała go z polskiego oraz matematyki. Oczywiście, mile się zdziwiła, kiedy Ignacy zasypał ją lawiną wiadomości. - Brawo! - zwróciła się do mamy. - Znakomicie przygotowany. - A on w Michaliszkach skończył faktycznie trzy klasy - powiedziała mama. - Na kompletach. - Urodzony w Michaliszkach? - Nie. W Wilnie. Pani zapisała go w dzienniku. - Dobrze, Ignasiu. Jesteś przyjęty, i to od razu do piątej klasy. Umiesz już bardzo dużo. Można pogratulować twojej nauczycielce. - A ona nie żyje - powiedział cicho. Siwa pani westchnęła. - Byłaby z ciebie dumna. Bądź dobrym uczniem, Ignasiu. Także dla jej pamięci. Zapisali jeszcze Józeczka i wyszli wszyscy troje z budynku, trzymając się za ręce. Wędrowali sobie przez ruiny, ominęli spalone kamieniczki i zburzony Ratusz, przeszli przez wielki, pusty plac i ruszyli w górę, ulicą Armii Czerwonej. Już dochodzili do domu, gdy Ignasiowi coś przyszło do głowy. - Mamuś - powiedział, zatrzymując się i ściskając chłodną dłoń matki. - Chodźmy jeszcze kawałek dalej. Ja pokażę moją bibliotekę. Żeby mamusia wiedziała, gdzie ja chodzę codziennie... - Dobrze, Ignaśku, pójdziemy. I mnie wracać do domu nie chce się. - A ja głodny jestem - marudził jak zwykle Józeczek. - A ty wytrzymaj - nakazała mu jak zwykle mama i poszli. Biblioteka była otwarta. Pani podobna do zajączka siedziała za swoim stolikiem i pisała coś na tekturowych karteczkach. Okulary zjeżdżały jej z nosa. Na stoliku stały drobne astry w słoiku. - Dzień dobry - odpowiedziała machinalnie, po czym uniosła głowę i ucieszyła się: - O! Ignaś! Witaj! - uśmiechnęła się do mamy. - Widzę, że przyprowadziłeś całą rodzinę - tacy podobni! - Tak jest - skłonił się grzecznie Ignacy. - Pani pozwoli: moja mama. A to mój brat Józef. Oczywiście - młodszy. Bibliotekarka rozpromieniła się. - Co za grzeczny kawaler! - powiedziała. - A Józeczka to już raz tu widziałam... - podeszła do mamy z wyciągniętą ręką. - Muszę pani powiedzieć, że Ignaś to mój najlepszy i najwierniejszy czytelnik. Mama się rozpromieniła. - Och, on wśród książek nieomal urodzony. Ja też jestem bibliotekarka. Tyle że - ot, moja biblioteka spaliła się w Wilnie. Teraz los nas rzucił tu, do Poznania... - i urwała, bo jej rozmówczyni aż podskoczyła z radości. - Siadajmy - zaproponowała. - Pani nam z nieba spadła! Akurat mamy pełne ręce roboty i nikogo do pomocy! Przecież my już nawet uczniów „Marcinka" poprosiliśmy na ratunek! Opowiedziała, że Kuria właśnie postanowiła odbudować zbombardowany kościół Świętego Michała. Składał się on przed wojną z dwóch kondygnacji - naziemnej i podziemnej. W tym dolnym kościele Niemcy zmagazynowali cenne książki i rękopisy, ukradzione z Biblioteki Uniwersyteckiej, z Biblioteki Raczyńskich i ze zbiorów kościelnych. Teraz, kiedy odgruzowano dolny kościół, należy wydobyć stamtąd tysiące tomów, skatalogować, sprawdzić ich stan i wreszcie zwrócić właścicielom. W plebanii kościoła, która ocalała, bo stała na uboczu, mieści się tymczasowo filologia polska. Część kadry uniwersyteckiej pracuje w tym dolnym kościele w wolnych chwilach, ale czas nagli - trzeba wywieźć książki przed zimą. Mama słuchała i rozkwitała. - Miałeś natchnienie, Ignaśku, niech cię Bóg błogosławi - powiedziała, kiedy wreszcie znaleźli się na ulicy. Porywczo pocałowała go w głowę i dodała: - Co za szczęśliwa chwila, synkowie! Mamusia ma pracę, a jak jest praca, to i mieszkanie się znajdzie. Wyprowadzimy się od Maryni i jakoś to będzie. - A ja głodny jestem - rzekł z wyrzutem Józeczek. 1945 1. Wyszorowana wczoraj katedra wciąż pachniała wilgotną kredą i piwnicą. Tej plamy z atramentu Stefania nie potrafiła wywabić, więc teraz nakryła ją arkuszem sztywnego, różowego papieru, po jednej stronie zadrukowanego jakimś niemieckim regulaminem; całe stosy takich druków zostały w salach na piętrze, wraz z rulonami propagandowych plakatów i płachtami obwieszczeń. Na tym różowym podkładzie Stefania starannie rozłożyła kolorowe ołówki, wieczne pióro i swój cudem ocalały zeszyt w marmurkowej okładce, kupiony w sklepie pana Rudzika ponad sześć lat temu, jeszcze w czasach, gdy świat wydawał się bezpieczny - może nie najlepiej urządzony, ale przewidywalny. Przez dziesięć lat swojej przedwojennej pracy nauczycielskiej Stefania kupowała taki zeszyt już w sierpniu i nie mogąc się doczekać początku roku szkolnego, wypisywała w nim nagłówki: Stan klasy, Portrety dzieci, Uwagi wychowawcze, Kłopoty, Radości, Plan Zajęć, a także - Wstępne oceny. To był jej osobisty notatnik, prowadzony niezależnie od urzędowego dziennika. Także i ten marmurkowy zeszyt miał kartki podzielone starannie na rubryki i tabele, czekające tylko na stopniowe ich zapełnianie. Na naklejce zeszytu zachował się napis: ROK SZKOLNY 1939/40 - jej własne pismo, tak wtedy równe i staranne, zblakło trochę i rozmyło się od wilgoci. Nic dziwnego, zeszyt przeleżał się pod gruzami. Teraz Stefania przekreśliła napis cienką kreską i swoim nowym pismem, ręką wciąż niestety lekko drżącą, postawiła dużą datę: 1945. Ledwie to uczyniła, uderzyła ją myśl, że ten zeszyt też będzie kiedyś historycznym dokumentem: pierwszy dziennik lekcyjny tej szkoły po drugiej wojnie światowej. Właściwie, podobne myśli nachodziły ją teraz prawie co dzień. Po raz pierwszy zrozumiała, że żyje w historii, kiedy ujrzała, jak Amerykanie wyłamują bramę obozu, jeden z nich filmuje to wydarzenie, a potem kieruje obiektyw kamery na tłum w pasiakach i na Stefanię Majewską w tym tłumie. I od tego czasu myśl o historii jej nie opuszczała - ani podczas wędrówki do Polski, ani też wtedy, gdy już dotarła do Poznania i ujrzała okaleczone, zdruzgotane miasto z patetycznymi ruinami kościołów. W swoim mieszkaniu zastała gruz z dwu pięter, które znajdowały się ponad nim, oraz z jednej ściany. Wydobyła spod cegieł i belek, co się dało, i poszła do koleżanki, gdzie zamieszkała w kuchni, za rozwieszonym wojskowym kocem. 23 lutego ustały walki o Cytadelę, ale wojna jeszcze trwała. Nadal obowiązywało zaciemnienie i godzina policyjna, zdarzały się nocne naloty. Nie działała gazownia, nie było prądu. Od stycznia władzę nad miastem przejął sowiecki komendant wojskowy. Oczywiście, nie jeździły tramwaje i o wszelkie środki lokomocji było bardzo trudno. Ale kiedy tylko ustał ostrzał artyleryjski, Stefania wybrała się na piechotę z Chwaliszewa, przez ulice pełne gruzów i tłumów wędrujących z tobołami, wózkami, walizami - na Jeżyce. Wciąż jeszcze była bardzo słaba i musiała odpoczywać co kilkadziesiąt metrów, więc dotarła na miejsce dopiero po południu. Wielka, ponura, ceglana szkoła, w której uczyła przed wojną, szczęśliwie ocalała, choć w ogóle Jeżyce miały sporo wyrw i zgliszczy. Gmach, w którym Stefania spędziła dziesięć lat życia, na pierwszy rzut oka wydawał się nietknięty. Nie chciała podchodzić zbyt blisko i przyglądać się za długo, bo przed wejściem do szkoły kręcili się sowieccy oficerowie, a ona wciąż reagowała paniką na widok ludzi w mundurach. Tknięta jednak szczęśliwym natchnieniem zapukała do sklepu pana Rudzika, po przeciwnej stronie ulicy. Tak jak wszystkie sklepy w mieście, i ten był zamknięty na głucho, witrynkę zabito grubymi deskami, ale wewnątrz ktoś się krzątał i pogwizdywał. Jak się okazało, był to pan Rudzik we własnej, trochę tylko zmizerniałej, osobie. Jak zwykle energiczny, mieszał wapno w starym wiaderku, żeby odświeżyć wnętrze sklepu. Rzecz dziwna - poznał Stefanię od razu, choć ona sama nie poznawała siebie w lustrze. Nie powiedział ani słowa na temat jej wyglądu, tylko serdecznie ucałował ją w oba policzki i długo nie mógł wydobyć z siebie głosu. Stefania popłakała się ze wzruszenia. Pan Rudzik zabrał ją na zaplecze sklepu, gdzie mieszkał z rodziną. Pani Rudzikowej kazał, by podała kolację, i opowiedział Stefanii, jednym tchem, swoje nieskomplikowane wojenne przygody. Przetrwał to piekło bez najmniejszego szwanku jedynie dzięki swemu talentowi do mimikry - jak to określił. Wyjawił też, że szykuje się teraz do wyjazdu na wieś, po towar, bo władze muszą pozwolić na handel i to się stanie po prostu lada dzień. Wreszcie powiadomił Stefanię, że wczoraj przyszła do niego dawna kierowniczka szkoły, pani Kluczyńska. Biedaczka była wysiedlona do Generalnej Guberni. Podczas bombardowania Warszawy straciła nogę, chodzi o kuli. Ale duch w niej taki sam kozacki, jak dawniej. Poleciła panu Rudzikowi, by stał się skrzynką kontaktową; jeśli pojawią się u niego nauczyciele albo rodzice, albo i same dzieci, ma wszystkich informować, że szkoła rusza natychmiast. No, bo rzeczywiście - zgadzał się pan Rudzik - na co tu czekać. Dzieci już wystarczająco długo dziczały bez nauki, a budynek też nie powinien stać pusty, bo się jeszcze ktoś na niego połakomi. Ruski już się koło niego kręcą. A z tej Kluczyńskiej to istna Wunderwaffe, była nawet u ruskiego komendanta, dostała zezwolenie, była też w Ministerstwie Oświaty, bo i takie już powstało, a jakże. Pilnuje swego, nikomu szkoły nie odda. Gdzie diabeł nie może, tam kobietę pośle, z przeproszeniem szanownej pani nauczycielki, zakończył pan Rudzik. I podarował Stefanii piękne, duże jabłko, do którego zaraz dołączył paczkę sucharów i trzy jajka. Nazajutrz od rana wyruszyła do szkoły. Kiedy tam dotarła, było południe. Odnalazła kierowniczkę, kierując się tylko słuchem: przenikliwy, rozkazujący głos o świdrujących nutkach dobiegał z tylnych rejonów wewnętrznego dziedzińca. Pani Kluczyńska, w towarzystwie sowieckich żołnierzy i jakiegoś cywila, forsowała zaplecze sali gimnastycznej, w której Niemcy zmagazynowali część ławek i mebli szkolnych. Tablic ze ścian nie ruszyli, bo były wmurowane, i jeśli nie liczyć pojedynczych uszkodzeń, stan budynku jest niezły, szkoła mogłaby rozpocząć pracę choćby dziś - to właśnie wykrzykiwała kierowniczka swoim charakterystycznym ostrym sopranem, w przedziwnej, lecz skutecznej mieszaninie języków. Wojskowi tymczasem potulnie zrywali kłódki i sztaby. Na widok postaci kobiecej, zbliżającej się po mokrym asfalcie dziedzińca, pani Kluczyńska zamilkła, zmrużyła oczy i wysunęła głowę w przód. Kiedy wreszcie rozpoznała, kto idzie ku niej i zaraz przystaje, nie chcąc bardziej się zbliżyć - ruszyła naprzód, zapominając, że wspiera się na kuli. Zachwiała się, lecz natychmiast twardo złapała równowagę. - Dzień dobry, panno Majewska - przywitała się spokojnie, jakby widziały się ostatnio nie sześć lat, lecz sześć dni temu. - Gaspada sałdaty! - krzyknęła do żołnierzy. - Izwinitie na minutoczku, das ist unsere Lehrerin, paniatno? Poczekajcie no chwilę. - Zbliżyła się do Stefanii i w milczeniu badała jej twarz spojrzeniem oczu błyszczących jak koraliki. Zaraz oczy te zwilgotniały. - Psiakrew, psiakrew - powiedziała cicho Kluczyńska. - No, już dobrze, już dobrze, panno Majewska, to jest - dobrze panią widzieć. Nareszcie. Stefania chciała coś powiedzieć, ale mimo kilkakrotnych usiłowań nie zdołała z siebie wydobyć głosu. Kierowniczka rzuciła więc szorstko: - No, tak. No, tak. Proszę od razu zabrać się do pracy - po czym mocno ścisnęła dłoń Stefanii. - Na razie dostaliśmy zgodę. Co będzie dalej, nie wiadomo. Prawdopodobnie będą mianować swoich urzędników, jak to zwycięzcy. Słyszałam od brata, co było w Wilnie, widziałam co nieco w Warszawie. Ale, panno Majewska, cóż my możemy zrobić innego, niż działać? Przecież szkoły w Polsce funkcjonować muszą. Uniwersytet już przyjmuje zapisy! Jak najszybciej trzeba zebrać dzieci. Navigare necesse est, vivere non est necesse (Żeglowanie jest końiecznością, życie nią nie jest. - Plutarch), panno Majewska, niech się dzieje, co chce, my mamy swoje zadanie w życiu i bardzo pani dziękuję, że zgłosiła się pani tak od razu. Proszę włożyć te rękawice. Wydobyła, z pomocą żołnierzy, dwadzieścia kilka ławek, katedrę z szufladami i szafę. Stefania dostała ścierkę, wiadro wody i ług. Wyszorowała wszystko i wcale nie była zmęczona. - Na razie wystarczy - powiedziała kierowniczka. Stefania przyniosła miotłę z dozorcówki i wysprzątała klasę na parterze. - Bardzo dobrze - pochwaliła kierowniczka, szara ze zmęczenia. - I do tego niech się pani ograniczy. Sprzątać na piętrze chwilowo nie radzę. W sali geograficznej jest trup Niemca. Do jutra to załatwimy. Ma pani ołówek? Zredagowała tekst ogłoszenia, a Stefania wypisała je redisem na odwrocie hitlerowskiego Bekanntmachung: Zaczyna się nauka w szkole! Zapisy od 1 marca 1945, sala nr 3 na parterze. I tak dalej. - Wszystko jedno, ile mają lat i co umieją - podkreśliła pani Kluczyńska. - Co prawda, chwilowo nie wyobrażam sobie, jak zdołamy wyrównać poziom. Są dzieci, które przerwały naukę we wrześniu, są takie, które nigdy jej nie zaczęły, a są i te, które chodziły na tajne nauczanie. Podobno harcerki prowadziły tu komplety. - Kropla w morzu - powiedziała Stefania. - To z kropel składa się morze - odparła żywo kierowniczka i powiadomiła ją, że zgłosił się woźny, pan Szkudlarek. Od pierwszego będzie pomagał w porządkach. Wie on również, gdzie znajduje się historyk, pan Kalinowski - obiecał do niego dotrzeć, jak tylko uda mu się pożyczyć rower od szwagra z Wildy. Praca ruszyła. - Praca jest naszym największym skarbem i błogosławieństwem - powiedziała kierowniczka, wsparta o swoją kulę, blada, zmordowana i niespodziewanie patetyczna. - Praca podźwignie Polskę, a nam pozwoli wrócić do życia i wyleczyć nasze rany. Panno Majewska, nie ma pani pojęcia, jak się cieszę, że jest pani ze mną. Oby zawsze. Stefania pożyczyła od koleżanki białą bluzkę oraz żakiet. Chciała wyglądać uroczyście. A teraz marzła trochę w tym żakiecie. Był pochmurny ranek, godzina dziewiąta. Przed katedrą, na której siedziała Stefania ze swoim zeszytem, stały w spokojnym oczekiwaniu trzy rzędy pustych ławek o zielonych pulpitach, z pustymi otworami na kałamarze. Za plecami miała czarną, do czysta wymytą tablicę, która czekała na zapisanie. I Stefania też czekała. Jeszcze chwila - i ktoś zapuka do drzwi, wejdzie. Pierwszy uczeń tej szkoły po drugiej wojnie światowej. Przez uchylone okno napływały, wraz z podmuchami chłodu i ostrym zapachem spalenizny, miękkie dźwięki rosyjskiej mowy, czasem przekleństwo, a czasem nagłe metaliczne brzęknięcie. Przed willą po drugiej stronie ulicy stał wojskowy gazik, a dwaj sowieccy szeregowcy zmieniali mu właśnie tylne koło. Ten, któremu upadł klucz, mógł mieć najwyżej siedemnaście lat. Jeszcze niedawno siedział w szkolnej ławce. Z parteru willi żołnierze wynosili meble - podobno miał tu powstać posterunek milicji. Stefania przymknęła okno i pogłaskała jasnozielone liście szkolnej paprotki, bujnie rozrosłej i zdrowej. Pan Szkudlarek przechował ją u siebie przez te wszystkie lata! Dziś uroczyście odniósł ją do szkoły, podobnie jak paczki używanych podręczników oraz prawdziwy skarb: zapas czystych zeszytów. Wszystko wracało na swoje miejsce, jak po długiej pauzie, oto zaterkotał dzwonek i życie zaczyna się na nowo, w tym punkcie, w którym przerwała je apokalipsa. Tylko że to złudzenie. To już nie jest ten sam świat. Ani ta sama epoka. Paprotce udało się przetrwać wojnę, ale wielu uczniów jej nie przeżyło. Roślina wypuszcza nowe zielone liście, rozwija się, rośnie - ale w ludzkich sercach tkwią odłamki diabelskiego zwierciadła. Nic już nie będzie takie, jak było. Świat został na zawsze skażony. Stefania odpędziła to podejrzenie ruchem głowy, ale znów wróciło. Więc wyjrzała szybko na ulicę, nagle rozjaśnioną: blade słońce właśnie wyszło zza chmur i błyszczało w kałużach. Od strony przecznicy, widziana pod światło, nadchodziła postawna kobieta, ubrana w czarną jesionkę i turban, wojenną modą zwinięty z szalika. Obok niej, takim samym długim, mocnym krokiem, maszerowała szczuplutka dziewczynka w za dużych bucikach; słońce jaśniało na jej puszystych włosach. Skręciły do szkoły. A zaraz potem na rogu ulicy pojawiły się dwie podobne istoty: matka w czarnym paltocie i kapeluszu, córeczka chuda i blada, w za dużych butach. Wszystkie dzieci teraz noszą za duże buty albo są bose. Pan Rudzik ukazał się na schodkach sklepu i machając ręką, towarzyszył wzrokiem swojemu synowi - wyrostkowi o ogolonej głowie, ubranemu w za krótkie spodnie i kusą marynarkę. Zaraz za nim ukazał się u wylotu ulicy starszy mężczyzna z plecakiem. Idący z nim chłopczyk, pewnie wnuk, niósł oburącz bochenek wojskowego chleba. Trzymał go tak, jakby to była sztaba czystego złota. Stefania przełknęła łzy. Usiadła przy stoliku, wygładziła kołnierzyk bluzki. Do drzwi zastukano. - Proszę! - i klamka się poruszyła. Weszła mocno zbudowana kobieta w turbanie. Miała zaciętą, wychudzoną twarz o gęstych czarnych brwiach. Szczuplutka dziewczynka wsunęła się za nią, zaświeciła turkusowymi oczami, po czym stanęła w milczeniu. Kobieta w turbanie rzuciła: - Dzień dobry! - głosem niskim i mocnym. Dziewczynka powiedziała to samo, lecz w inny sposób - pytająco i z nadzieją. Mizerna, prawie przezroczysta, miała mądre spojrzenie i wysokie czoło. Dumnie osadzona główka o ostrym podbródku tonęła w burzy jasnych, nieposłusznych włosów. Jej uśmiech był jak słońce. Stefania nie wysiedziała za katedrą. Podeszła do dziewczynki i wyciągnęła rękę. - Witaj. Jestem nauczycielką polskiego. Nazywam się Stefania Majewska. A ty? - Melania Kalemba - odpowiedziała, ściskając podaną jej dłoń. Miała ręce czerwone i zgrabiałe, ale Stefanii zrobiło się cieplej od ich uścisku. - Czy wiesz - wykrzyknęła, śmiejąc się do małej - czy wiesz, Melu, że jesteś pierwszą uczennicą, jaka weszła do tej szkoły po drugiej wojnie światowej? - Mówimy na nią: Mila - rzeczowo i prawie z dezaprobatą dla entuzjazmu nauczycielki odezwała się kobieta w turbanie, przy czym odruchowo dotknęła głowy dziecka. I zaraz cofnęła dłoń, jakby ten gest był niewłaściwy. "Jest nieśmiała - pomyślała o niej Stefania. - Jest twarda. Kocha to dziecko. Ale nie jest jego matką." - Będzie nam tu dobrze razem, w tej szkole - powiedziała z zapałem. Mila podniosła na nią jasne spojrzenie i odparła tonem pełnym wdzięczności: - Ja też tak myślę. Ja też panią lubię. A kobieta w turbanie poruszyła się niespokojnie, bezradnie, po czym zastygła w bezruchu. Do drzwi znów zastukano i weszła matka w kapeluszu, prowadząc swoją córeczkę, potem wkroczył młody Rudzik, a wreszcie - dziadek z wnukiem. Rudzik był wysoki, wybujały jak pęd kartoflany i tak samo bladawy. Chłopczyk z chlebem miał lat osiem i dotychczas niczego się nie uczył. Dziewczynka, drobna szatynka o okrągłej buzi i sprytnych oczkach, krótko ostrzyżona (pewnie po tyfusie), miała na imię Monika i zaraz zaczęły z Melanią zerkać na siebie, zagadywać i słać uśmieszki. Obie umiały już czytać i pisać, ale Monika wyznała, że jest słaba w rachunkach. Mila spojrzała na nią i powiedziała: - A kto mówił, że ja jestem mocna? - i Monika zaraz ją złapała za rękę, pytając szybciutko, czy już się mogą umówić, że zawsze będą siedziały razem, najlepiej pod oknem, koło tej stokrotki. - Szarotki chyba - poprawiła ją Mila. - To jest, przepraszam, szarlotki. - I zaraz obie dostały ataku śmiechu, chichotały, zakrywając dłońmi szczerbate usta, trącały się łokciami i wybuchały na nowo kaskadą chichotów, aż Stefania pomyślała: Muszę się uszczypnąć, czy ja śnię? Czy to na jawie, wśród gruzów i mogił, śmieją się dwie szczęśliwe dziewczynki, śmieją się bez powodu, po prostu z czystej radości życia? Musiała im wreszcie przerwać. Wtrąciła, że teraz trzeba będzie zrobić mały egzamin, żeby sprawdzić, co kto umie i do której pójdzie klasy. Kierowniczka uprzedziła ją, że z innych szkół w Polsce już wiadomo, iż najwięcej zgłoszeń będzie do klas pierwszych. Należy przesuwać dzieci, które już coś umieją, do wyższych klas. - Przede wszystkim jednak zapiszę was do szkoły - powiedziała. Usiadła znów przy stoliku i z dreszczem, biegnącym wzdłuż pleców, otworzyła swój zeszyt na rozdziale Spis Uczniów. Rudzik Mirosław - urodzony 12 lutego 1931 w Poznaniu, zamieszkały przy ul. Kraszewskiego 12. Kasprzak Leon - urodzony 7 lipca 1937 w Pniewach, chwilowo bez adresu. Kalemba Melania - urodzona 31 grudnia 1935 w Poznaniu, zamieszkała przy ul. Polnej 13. Kałużna Monika - urodzona 16 czerwca 1935 w Bydgoszczy, zamieszkała przy ul. Polnej 11. Dziewczynki spojrzały po sobie, zdumione do ostatnich granic. - Przy Polnej? - Przy Polnej. - Od kiedy? Nigdy cię nie widziałam. - Bo myśmy właśnie wróciły z wysiedlenia. Do mieszkania po babci. - A ja tam cały czas mieszkam! Jesteśmy sąsiadkami! - Tak. I w domu, i w szkole. Jakie to dziwne. Stefania zauważyła, że mroczna twarz kobiety w turbanie rozjaśniła się, a spojrzenie jej piwnych oczu przenosi się z jednej dziewczynki na drugą. - I chyba zawsze będziecie z sobą sąsiadować w dzienniku - powiedziała Stefania. - Spójrzcie na wasze nazwiska. - A imiona też mamy na „M" - dodała Monika. Mila spoważniała, złapała ją za rękę i powiedziała bez tchu: - To przeznaczenie. To przeznaczenie. Stefania znów poczuła dreszcz na plecach, zaśmiała się, wzruszyła ramionami i usadziła całe towarzystwo w ławkach. Najpierw sprawdziła, jak sobie radzą z rachunkami (Leon z trudem liczył zapałki). Zadała mu więc pisanie alfabetu, a pozostałej trójce - wypracowanie na temat: „Moja ulubiona baśń". - Ojejku - powiedziała spłoszona Monika. - Ja znam tylko o Czerwonym Kapturku. Młody Rudzik nasępił brew i spytał, czy może raczej opowiedzieć którąś z przygód Arsena Łupin, a Mila poprosiła o więcej papieru. Dorośli też usiedli w ławkach, porozpinali płaszcze. Dziadek dodawał Leonowi otuchy przez poruszanie wąsami. Mama Moniki była trochę podenerwowana. Kobieta w turbanie siedziała bez ruchu, najzupełniej spokojna. Zapadła cisza. Dzieci pisały w skupieniu. Leon prawie leżał na pulpicie, smarując ciemną łapką niezgrabne kulfony. Monika pisała rozważnie, powoli, literkami ładnymi jak z podręcznika kaligrafii. A Melania pochyliła się nisko, jedną dłoń zatopiła we włosach, drugą zaś szybko, bez namysłu, zapełniała linijkę po linijce, kartkę po kartce, prostym, lekkim pismem. Nauczycielka uśmiechnęła się z zadowoleniem i wtedy ujrzała, że kobieta w turbanie uśmiecha się tak samo. Podeszła do niej. - To pani uczyła córkę pisać? - zagadnęła, dotykając serdecznie jej dłoni. Cofnęła rękę i nieznacznie się odsunęła. - Ja - przyznała. - Ale to nie... - urwała i zacisnęła wąskie usta. - ...to nie jest pani córka? - dokończyła Stefania. Kobieta milczała, wlepiając w nią oczy. - To widać? - spytała wreszcie. - Tylko dlatego, że umiem obserwować. Tyle lat pracy w szkole. - Pani mogła znać jej matkę - kobieta w turbanie zniżyła głos. - Przed wojną uczyła polskiego, ale ją zredukowali. Zuzanna Makowska. - Nie, nie znałam jej. Nie żyje? - Wzięli ją w łapance. W czterdziestym roku. - A ojciec? - Jeszcze we wrześniu. Pod Kutnem. - Pani jest krewną Mili? - Byłam ich sąsiadką. Drzwi w drzwi. Jak Mila została sama, ja właśnie zaczynałam pracę w niemieckiej Kasie Chorych. Jako sprzątaczka. Po prostu zgłosiłam Niemcom, że mam dziecko. Dostałam dla niej kartki żywnościowe. Więc ona teraz jest - Kalemba. Jak ja. - Nie ma żadnej rodziny? - Nic o tym nie wiem - odparła gwałtownie kobieta, wbijając w Stefanię gniewne spojrzenie. - Nikt ich nigdy nie odwiedzał, nie pisał. Nikt nigdy nie pytał o dziecko. Jest moje! - Skończyłam - powiedziała Mila w tej samej chwili, z drugiego końca klasy. Przyniosła nauczycielce zapisane gęsto kartki. Stefania przeczytała pierwsze linijki i musiała usiąść. Drzewa odbijają się w płynącej wodzie. Twarz odbija się w lustrze. Życie odbija się w baśniach. Ale odbicie jest zawsze odwrócone, dlatego baśnie kończą się na opak, szczęśliwie. Nie tak, jak w życiu. W baśni po smutku przychodzi radość, w życiu nie zawsze. Ja najbardziej lubię baśnie Andersena. Nawet, kiedy człowiek ma w sercu okruch diabelskiego lustra, to serce żyje... - Nasza pani płacze - szepnęła Monika do Mili. Stefania odłożyła kartki, opuściła głowę i usiłowała się opanować. - Przecież nie napisałam niczego smutnego - zdziwiła się Mila. - Może napisałaś źle - wysunęła przypuszczenie Monika. - Może. - Ja zapytam - ofiarowała się Monika i zaraz podeszła do nauczycielki. - Proszę pani, a czy Mila napisała dobrze? Stefania otarła policzki. - Bardzo dobrze - powiedziała słabo. - Milu, masz dziewięć lat, prawda? - W grudniu dziesięć. - Pójdziesz od razu do trzeciej klasy. - Jak to, a ja? A ja? - zakrzyczała Monika. - Przecież miałyśmy być zawsze razem! - więc Stefania wzięła i od niej wypracowanie. Przeczytała: Moją ulubioną baśnią jest Czerwony Kapturek. Czerwony Kapturek to była dziewczynka, której mama uszyła czerwoną czapeczkę. Pewnego razu szła do chorej babci, a wilk czekał na nią za krzakiem... - Prawidłowo i bez błędów - uznała. - Chyba będziecie razem w trzeciej klasie, pod warunkiem że do czerwca nadrobicie matematykę. - To się rozumie - powiedziała Mila. 2. Monika uważała, że panna Majewska jest bardzo miła i dobra, ale szczerze mówiąc, strasznie brzydka z tymi odstającymi uszami, ogoloną głową i oczami jak dwa czarne koła. Mila była innego zdania: - Nasza pani jest piękna. Jej oczy błyszczą jak gwiazdy. Monika niczego takiego nie zauważyła. - Bo chyba nie patrzałaś! Nasza pani tak się uśmiecha, jakby coś dobrego wiedziała, ale nie mogła nic powiedzieć. Jakby znała jakieś piękne tajemnice. Ona wygląda jak wróżka. Trzymając się za ręce, ruszyły w stronę Rynku Jeżyckiego. Mama Moniki powiedziała, że kiedy szły do szkoły, zauważyła na rynku wóz z ziemniakami i kapustą. Gizela, która przyszła z Milą inną drogą, bardzo się zainteresowała, bo kartofle, posadzone w ogródku przed domem, dawno już się skończyły i teraz zostało jej tylko trochę kaszy. Opowiedziała mamie, że kiedy Niemcy uciekali, w styczniu, zostawili w magazynach przy Polnej różne wojskowe zapasy. Gizela zdobyła całą skrzynkę mydła „z jeleniem", dzięki temu mają z Milą co jeść: wymieniają się z tymi, którzy zdobyli konserwy albo marmoladę. Niestety, wozu na rynku już nie było. Ludzie wszystko rozkupili, więc wrócił na wieś. Gizela i mama rozmawiały przyciszonymi głosami, opowiadały sobie o wojnie i o tym, jak ciężko się żyje. Monika i Mila też miały sobie wiele do powiedzenia. Gadały więc i gadały, idąc w kierunku domu tą długą ulicą Dąbrowskiego. W ruinach słychać było uderzenia młotów, a śnieg prószył drobniutką kaszką na zasypany ceglanymi okruchami chodnik, na roztrzaskane domy z resztkami bram i okien, i na smutnego konia, pokornie czekającego, aż ludzie od rozbiórki załadują gruzem furę, do której go zaprzęgli. Mila, nie przerywając rozmowy, przystanęła i położyła rękę na miękkim końskim pysku, a zwierzę podniosło załzawione oczy i spojrzało na dziewczynkę z wdzięcznością. Kiedy Mila poszła dalej, koń także ruszył z miejsca, jakby mu było żal, że ona odchodzi. Ale zaraz przystanął i opuścił głowę. - A ja nie lubię kaszy z majerankiem i kawy z żołędzi - mówiła Mila. - Jak już nie będzie wojny, będę jadła tylko świeży chleb i piła mleko. To jest najlepsze na świecie. - Czekolada jest najlepsza - sprzeciwiła się Monika. - Raz jeden Niemiec dał mi taką małą czekoladkę. Mama bała się coś przy nim powiedzieć, więc szybciutko zjadłam, ale potem strasznie się na mnie gniewała, że od Niemca nic brać nie wolno. - A na mnie Gizela się gniewała, że wzięłam od Ruska „tuszonkę". - Też nie wolno? - Też. Mila obejrzała się na konia. Patrzał za nią, więc pokiwała mu z daleka ręką. I poszły dalej, gadając bez ustanku, opowiadając sobie o wszystkim, ważnym i nieważnym, jak to bywa na początku przyjaźni: jaki kolor która lubi i jaki jest której ulubiony kwiat, i czy Monika umie grać w kulki. A czy Mila lubi bawić się w dom? A w sklep? A czy ma lalki? (Ma, dwie). A o jakiej lalce Monika marzy? (O dzidziusiu ze złotymi włoskami i żeby płakał, jak się go położy). I czy lepiej czytać książki dla dzieci, czy te dla dorosłych? Mila uważała, że te dla dorosłych, bo choć dziecięce bywają śliczne, to przecież te dla dorosłych są okropnie ciekawe. - Gizela i ja lubimy czytać - opowiadała Mila, kuląc ramiona i okrywając głowę chustką, którą wcześniej miała omotaną wokół szyi. - Teraz, jak nie ma Niemców, przyniosłyśmy książki z piwnicy, już stoją na półkach. A przedtem to się po każdą chodziło. To są książki dla dorosłych, z dziecięcych tam były tylko baśnie Andersena i „Bohaterski miś". Siedzimy przy stole i czytamy albo ja rysuję, a Gizela mi czyta na głos. Jak są opisy niedozwolone dla dzieci w moim wieku, to Gizela ziewa albo kaszle i w tym czasie sama czyta po cichu, i już wie, co ma opuścić. Ona bardzo o mnie dba. Najbardziej mi się podobała „Krystyna, córka Lavransa". - O czym to? - O miłości. Co się Gizela nakaszlała! Wybuchnęły obie cieniutkim chichotem. - Dlaczego mówisz o swojej mamie po imieniu? - spytała Monika. - Ja? - zdziwiła się Mila. - Mówisz: Gizela. - Bo Gizela to jest Gizela. - Aha. Powiał lodowaty wiatr, więc mama Moniki zawołała z tyłu, żeby przyspieszyć kroku, bo do domu jeszcze kawałek drogi, a tu się zanosi na zadymkę. Rzeczywiście, dobry kwadrans minął, zanim dotarły do rogu Polnej, mijając kolejne zburzone kamienice i kolumnę wojskowych samochodów, i sznury ludzi z tobołami, walizami, koszami i wózkami dziecięcymi, w których nie było dzieci, tylko dobytek. Wszyscy szli ulicą Dąbrowskiego w odwrotnym niż one kierunku, bo wracali do miasta od zachodniej strony. Na zachód jechała tylko ciężarówka wojskowa, obmalowana napisami: Niech żyje polsko-radzieckie braterstwo broni! - była pełna ludzi z tobołkami. Kiedy wreszcie - głodne i zmarznięte - znalazły się przed bramą kamienicy z numerami 11/13, stało się jasne, że mieszkają po prostu w tym samym domu, przy tym samym podwórku, tyle że Monika - w tylnej części budynku głównego, a Mila - w głębi podwórza. - Ach, to pani Raczkowa była twoją babcią! - szepnęła Mila, wpatrując się w zabite dyktą okno na parterze. - Gizela była na jej pogrzebie. Biedna pani Raczkowa. Mama Moniki nagle oparła się o ścianę i zasłoniła twarz rękami. W zupełnej ciszy stały tak wszystkie cztery przez dłuższą chwilę, aż wreszcie Gizela się odezwała: - Zapraszam na herbatę. Oczywiście, nie była to żadna herbata (bo skąd niby Gizela miałaby ją wziąć), tylko pyszny napar z lipowych kwiatków, pomieszanych z kawałeczkami suszonej skórki jabłka. Było to prawie słodkie i kiedy człowiek się napił takiej herbaty, robiło mu się gorąco i wesoło. Siedziały we cztery przy wielkim stole o wyszorowanym do czysta blacie i bardzo dobrze czuły się razem. Mama po tej herbacie nie była już taka blada i smutna. A Monika ogrzewała sobie ręce o kubek i ciekawie rozglądała się po pokoju, oczywiście ukradkiem, żeby nie wyglądało, że tak się gapi jak jakaś ciekawska. Pokój był średniej wielkości i miał tylko jedno okno. Mila sypiała w kącie pod tym oknem - stało tam jej żelazne łóżko dziecięce, takie z opuszczanym siatkowym bokiem. Opowiedziała ze śmiechem, że ostatnio urosły jej nogi i jeśli ich nie podkuli, to wystają przez pręty łóżka. Gizela w nocy wstaje i obwiązuje jej te gołe nogi czyimś swetrem. Swetrów było bardzo dużo w tym pokoju. Jedne leżały w stosach, poukładane w równą kostkę, inne wisiały na sznurze koło pieca. Gizela opowiedziała, że przez całą wojnę zarabiała szyciem i przerabianiem swetrów. Nadal to robi. Klientki przynoszą jej stare sfilcowane i podarte swetry, a ona je pruje, farbuje i robi z nich zupełnie nowe rzeczy. Nicuje też stare palta, a z koców i starych narzut na tapczan szyje modne kurtki, żakiety i płaszcze. Umie nawet zrobić zgrabne pantofle na koturnach! Mila zaraz z dumą pokazała jedną parę i mama Moniki nie mogła się nadziwić: spody butów były z drewna, a wierzchy - z tkaniny albo skórzanych pasków, przybitych gwoździkami. - Widzę, że dużo się od pani nauczę - powiedziała mama i poweselała. Monika pomyślała, że już choćby za to lubi tę Gizelę. Dziwne! - gdyby ją spotkała wczoraj, przypadkiem, może by się i zlękła tej dużej, ponurej kobiety, która twarz miała nieruchomą, a usta zacięte, jakby stale myślała o czymś okropnym. Gizela mówiła mało, pochylała głowę, kryjąc twarz i oczy, i chyba wstydziła się, że ma ręce czerwone i niezgrabne, więc chowała je pod stół albo w rękawy. Kiedy Mila powiedziała o tych nogach i swetrze, Gizela popatrzała na nią bez słowa i po raz pierwszy się uśmiechnęła. Cała twarz jej się zmieniła, przybrała miły wyraz, a w piwnych oczach pokazały się iskierki humoru. Na półce z książkami, nad maszyną do szycia, siedziały dwie lalki. Były bardzo wystrojone! Uszyto je ze szmatek, wypchanych trocinami, domalowano im twarze z rumieńcami, oczami i noskami, a włosy miały z żółtej i czarnej wełny. - Ja już się nimi dawno nie bawię - zastrzegła Mila. - Ale nie chcę ich wyrzucać. Lubię je. Po pewnym czasie lalki opuściły jednak półkę i znalazły się na krawędzi żelaznego łóżka, gdzie wnet zaczęły się kłócić, mówić do siebie wierszem i opowiadać sobie nawzajem różne cudaczne przeżycia. Okazało się niespodziewanie, że wciąż jeszcze zabawa lalkami to jest bardzo przyjemne zajęcie, a nawet o wiele bardziej interesujące, niż było dawniej, gdy Monika bawiła się z innymi dziewczynkami. Lalki tamtych dziewczynek leżały tępo w wózkach i udawały dzidziusie. Tymczasem lalki Mili były obdarzone odmiennymi charakterami: jedna - Alina - była łagodna i cicha, druga - Balladyna - gwałtowna i gadatliwa. - Gdzie ty mój grzebień podziałaś, Alino?! - mówiła ze złością. - Co ty tam słuchasz, jak się matce marzy? Mama i Gizela rozmawiały przyciszonymi głosami przy stole i czasem poszczególne zdanie trafiało do uszu Moniki. - Ostatnią wiadomość przysłał z oflagu... - mówiła mama. Albo: - Paczka przyszła najpierw z Turcji, potem ze Szwecji... A Gizela na to: - To dla niepoznaki. Dla pani dobra. Niech pani napisze do Czerwonego Krzyża, ludzie się przecież odnajdują... Kurtyna z koca opadła i Mila zaczęła opowiadać o jasełkach, które widziała po raz pierwszy w życiu, w kościele Bożego Ciała. Nie tylko opowiadała; pamiętała także poszczególne role. Monika się zasłuchała - sama nigdy jeszcze nie widziała jasełek - ale szepty od stołu dobiegały stale, łącząc się w niepokojącą całość z opowiadaniem Mili o Herodzie. - I co miałam począć, dziecko się urodziło, a moja matka nie chciała mnie znać... - szeptał głos mamy. - Jak ja mu to teraz powiem... - Nie słuchaj - powiedziała Mila, odwracając jej głowę obu rękami. - Uważaj, co ja mówię. Opowiem ci teraz o bohaterskim misiu. - Życie jest niesprawiedliwe - szeptała Gizela przy stole. - Ale my musimy mieć dużo siły... Ktoś lekko zapukał do drzwi. Weszła energiczna kobieta w chustce na głowie i wojskowym płaszczu, przyprószonym śniegiem. - O, nie chcę przeszkadzać pannie Gizeli, przyszłam tylko pożyczyć zapałki... Nazywała się Wojtczakowa i była właścicielką oficynki. Pamiętała mamę sprzed lat i była na pogrzebie babci: od dawna mieszkały w sąsiedztwie! - Pani Kałużna, pani niech się szybko zamelduje w tym pokoju po matce - doradziła. - Bo kogoś dokwaterują, że tak powiem. Albo dziki lokator wejdzie. Miasto w ruinie, ludzie wracają i nie mają gdzie mieszkać. Kto pierwszy, ten lepszy. Zajmują innym mieszkania, meldują się i kropka. A ruscy tylko patrzą, gdzie by założyć kwaterę. Ja też się bałam, że tak powiem, że mi tu wejdą na te dwa pokoje u góry, więc szybko sprowadziłam rodzinę ze wsi. Zameldowałam ich i mam spokój. A pannę Gizelę też wysłałam do urzędu. - Nawet okiem nie mrugnęli - pochwaliła się Gizela. - Zameldowali mnie i Milę na pokoju z kuchnią. Teraz już nikt nas stąd nie ruszy. - Jeszcze nic nie wiadomo - powiedziała złowróżbnie pani Wojtczakowa. - Wspomnicie moje słowa, że tak powiem: idą ciężkie czasy. Głos jej zabrzmiał tak ponuro, że dziewczynki umilkły, odłożyły lalki i zapatrzyły się w nią z lękiem. Ale odezwała się Gizela i jej ciepły, niski głos odegnał natychmiast wszystkie strachy: - Ciężkie czasy już były, pani Wojtczakowa. Ja tam się nie boję, na mnie nie ma mocnych. Napije się pani herbaty? 31 grudnia 1935 1. Skulona w przenikliwym zimnie, trzęsąc się w swojej wiatrem podszytej jesionce, Gizela wracała po całym dniu ciężkiej pracy i z każdą chwilą miała więcej wody w butach. Sypał gęsty śnieg - od rana napadało go chyba z pół metra. Ulica leżała przed nią cicha, pusta i mroczna, wyścielona tą bielą jak piernatem. W zamieci białych płatków widać było tylko dwuszereg zamglonych latarń gazowych. Sklepy były już pozamykane, ciemne. Za to kościół garnizonowy lśnił światłami - główne drzwi, otwarte na oścież, buchały wielkim blaskiem w ciemność, pełną wirującego śniegu, huczały organy. Ordynansi stanęli z pochodniami, młoda para wyszła przed kościół, a panowie oficerowie utworzyli szpaler i wznieśli w górę lśniące szable. Na ulicy przed ogrodzeniem czekały aż trzy automobile oraz wielkie białe sanie, wymoszczone białym futrem i zaprzężone w parę siwych koni. Zobaczyć ślub - to chyba dobra wróżba na Nowy Rok? Gizela rozmarzyła się troszkę, stojąc przed ogrodzeniem z kutego żelaza. Popatrzała przez zwiewną kurtynę śniegu, starając się dostrzec, jak też ubrana jest panna młoda. Miała na sobie białą futrzaną narzutkę, a na głowie piękny kapelusz z woalką. Pan młody był w mundurze: wysoki, przystojny, podobny trochę do pana Makowskiego. Nic już więcej Gizela nie dostrzegła, bo przepchnął ją w bok tłum ludzi, którzy też mieli ochotę pogapić się na eleganckie towarzystwo. Dobra wróżba, akurat! Zepchnęli ją prosto w śniegową breję, tam gdzie stały konie. Gizela ze złością rozdzieliła pomiędzy sąsiadów parę mocnych szturchańców. Bliźni! - śmiechu warte. Teraz już i pończochy są mokre, po kolana. A do domu daleko. Zła na siebie, bo czemu to zawsze na nią musi trafić, rozgoryczona na ludzi, bo dlaczego tacy bezwzględni i nieuważni. Gizela postanowiła wracać prosto do domu. Co to za dom, zresztą. Wynajęta klitka. Co to za życie podłe, co to za niepewność, co to za krzywda spotyka człowieka dzień po dniu. Panna młoda w futrze też miała z osiemnaście lat, a proszę, piękny oficer porywa ją na ręce i sadza w saniach jak dziecko, nogi jej otula baranicą tak, jakby sama tego zrobić nie umiała. Wszyscy wiwatują, strzelają w powietrze, jakiś ułan gra na trąbce - a ty się, dziewczyno, wlecz w mokrych butach do zimnego pokoiku. Za drogi ten pokoik sobie wynalazła, płaci dziesięć złotych miesięcznie, a zarabia - osiemnaście. Kto wyżyje za takie pieniądze? Musiała kupić porządny płaszcz i buciki u „Baty", żeby w ogóle znaleźć pracę - więc z komornym zalegała już dwa miesiące. Starała się schodzić z oczu Wojtczakowej. Co prawda, gospodyni nie miała zbyt wielu chętnych na swoje pokoje. Te na piętrze już od wiosny stały puste. Ludzie nie mają pieniędzy. Tyle się mówi, że Polska już wychodzi z kryzysu, ale biedy wszędzie pełno, a bezrobocie jak było, tak jest. Wojtczakowa już by nie mogła teraz robić takich awantur o zapłatę, jak robiła przed rokiem, kiedy Gizela zjechała do Poznania. Zresztą, państwo Makowscy z tego drugiego pokoju na parterze też byli jej sporo winni. Jeszcze we wrześniu pani Makowska prosiła grzecznie Wojtczakową, żeby była cierpliwa i wyrozumiała, bo właśnie są redukcje i ona teraz jest bez pracy, mają tylko to, co zarobi mąż. A gospodyni - patrzcie państwo! - odpowiedziała, że i owszem, zgadza się poczekać, bo czasy są ciężkie, tylko żeby to nie było za długo, bo każdy musi żyć. Nie wiadomo jednak, co by było, gdyby tak spotkać się z nią nos w nos. Na wszelki wypadek Gizela starała się wracać do domu cichutko jak myszka, a że właściciel zakładu „Mody francuskie" żądał, żeby Gizela, za te osiemnaście złotych, jeszcze co dzień posprzątała sklep, więc powroty te wypadały późno. Dziś to już w ogóle było ciężko. Najpierw klientki wariowały z sukniami balowymi, potem przyszła żona pryncypała i zwróciła uwagę, że podłoga w szwalni zadeptana, a w Nowy Rok nie wolno wchodzić ze starym bałaganem, porządek musi być i już. Gizela została o całe cztery godziny dłużej niż zwykle! - bez zapłaty, rzecz jasna. Pryncypałowa dała jej tylko motek jedwabnej wstążki do kapeluszy, książkę „Zwycięstwo polskich skrzydeł" i „Kalendarz Rycerza Niepokalanej na rok 1936". Dziękuję bardzo. Lepiej by dała parę pończoch wełnianych, świętoszka jedna. Cholera, jak zimno. Jakby człowiek nie miał ciała ani krwi, tylko same dygoczące kosteczki. Jeszcze tylko jutrzejsze święto do przetrwania - i wypłata. Gizela postanowiła zwrócić dług Wojtczakowej, ale tylko za jeden miesiąc, a za resztę kupić węgla. Ogrzewanie pokoju prymusem, po uszczelnieniu okien watą i pakułami, okazało się sposobem mało skutecznym, chociaż zima była dotąd wyjątkowo łagodna. Co też to dzisiaj będzie w tym pokoju, strach pomyśleć - lodownia! Dreszcze ją przeszły. Gdzieś grał jazz-band. Miękki głos saksofonu dobiegał z zaśnieżonej ciemności - ach, to „Ostatnia niedziela". Taka smutna piosenka, a ludzie się przy niej bawią w restauracji. Będzie dansing do rana. W dużych oknach kamienic świecą lampy i żyrandole, widać choinki ze świeczkami, rozbawionych gości z kieliszkami wina. Tylko ulica Polna zamarła na samym skraju miasta, w ciszy i pustce. Od niedalekich już pól pociągnęło mrozem. Gizela weszła przez bramę na podwórko. Wyglądało jak obrazek z bajki. Kasztan pośrodku podwórza bielił się w ciemnościach, z okien padały na roziskrzony śnieg żółte plamy, nakrapiane gęstymi płatkami. Pod oknem państwa Makowskich, jak gromadka zmawiających się krasnoludków, przycupnęły chochoły, otulające krzewy róż. Ta Makowska to romantyczna pani - wiosną siała przed oficynką słoneczniki, „żeby się śmiały", i pachnący groszek, który uwielbiała i o którym wciąż mówiła wiersze. Latem całe okno miała spowite tymi liliowymi i białymi kwiatkami, a żółte róże Marechal Niel opierały jedwabiste główki o parapet. Gizela też miała taki kawałek ziemi pod swoim oknem, ale choćby nawet chciała tracić czas na obrabianie ogródka, wstyd by jej było. Pani Makowska zaraz by sobie pomyślała, że Gizela ją naśladuje. Lepiej już było zostawić pod oknem perz. Oho! Okno Makowskich dziś rzęsiście oświetlone, jak nigdy - widocznie raz w roku chcą się zabawić, nie oszczędzając elektryczności. Pewnie się tam śmieją za tą zasłonką z taniego kretonu. Oni wciąż się śmieją i śpiewają. I - co jak co - ale na pewno mają dzisiaj ciepło! Wczoraj wieczorem pan Makowski przywiózł żonie na rowerze cały worek węgla! Chwaliła się potem Gizeli, że to jego wygrana za reklamowy wierszyk w gazecie. Bez wyczucia! Gizela tylko cisnęła jej złe spojrzenie, nic nie powiedziała, ani słowa. Niektórym to dobrze! Mąż napisze głupi wierszyk - i przez tydzień mają ciepło. A ty, dziewczyno, tyraj całymi dniami, i jeszcze cię na nic nie będzie stać! Nie była to myśl sprawiedliwa, bo przecież pan Makowski chodził do pracy - pisał w gazecie kronikę kulturalną. Ale co też to za praca i jak ją w ogóle przyrównać do szorowania podłogi szczotką i ługiem - bo na to dziś przyszło Gizeli, chociaż skończyła szkołę z najlepszymi ocenami i nauczycielka bardzo jej doradzała, by kształciła się dalej! Dygocząc z zimna, Gizela dobrnęła przez śniegi do ganku, otrzepała buciki na żelaznej wycieraczce u progu, a potem poszukała kluczy w torebce. Wojtczakowa, sama mieszkając na piętrze, kazała starannie zamykać drzwi wejściowe na trzy zamki, żeby się uchronić przed złodziejstwem, które w tej części Jeżyc, już na samym skraju miasta, było nie do upilnowania. Za to wynajęte pokoje miały być zawsze otwarte, pewnie po to, żeby stara mogła sprawdzać, co lokatorzy mają w szufladach. Gizeli to nie przeszkadzało. I tak miała w szufladzie tylko kilka par majtek i nocną koszulę. Pierścionek po mamie sprzedała na pogrzeb ojca. Z domu niczego nie wzięła, zresztą po wizycie komorników i tak już nie było czego brać. O - niepodobna! Gizela aż gwizdnęła. Wszystkie trzy zamki pootwierane, ładna historia! Dobrze, że Wojtczakowa tego nie widzi. Pani Makowska, która jest w ósmym miesiącu, robi się coraz bardziej roztargniona. Przedtem była tylko romantyczna i narwana - patrzała w gwiazdy i opowiadała, jakie ma przeczucia. Urodzi chłopczyka - oto, jakie są jej przeczucia - i ten chłopczyk będzie oczywiście kimś wyjątkowym. No, jasne. Wszyscy są wyjątkowi, moja pani. Tylko potem świat ich traktuje tak, jakby nie byli żadnym cudem. Tylko potem sam Pan Bóg - o ile w ogóle jest! - zapomina o tych swoich wyjątkowych stworzeniach. Gizela wymacała lampkę ścienną, pociągnęła za sznurek z koralikiem. Spod pergaminowego klosza zabłysło światło. Zamknęła cichutko drzwi na wszystkie trzy spusty. No, nareszcie. Trochę zaciszniej w tej sieni niż na dworze, chociaż z dołu, od piwnicy, wieje mrozem, zaprawionym zapachem kiszonej kapusty. Drżąc i szczękając zębami, Gizela zdjęła buty na słomiance, łokciem nacisnęła klamkę i weszła do swojego pokoju. Ciepło! Ktoś - no, przecież nie Wojtczakowa! - pod jej nieobecność napalił w piecu. Musiało się palić od popołudnia, bo kafle były dobrze gorące, choć za żeliwnymi drzwiczkami już tylko się żarzyło. W pokoju było cieplutko i przyjemnie. Gizela poczuła, że coś ją łapie za gardło i dusi tak, że aż łzy jej stają w oczach. Nie, nie. Tylko nie łzy. Tylko nie łzy! Usiadła na dywaniku, który też już zdążył się nagrzać, i ustawiła buty noskami w stronę żaru. Ściągnęła mokre pończochy i oparła stopy o kaflową podstawę pieca. Jak dobrze. Ciepło rozlewa się z wolna po całym ciele. Dochodzi nawet do serca. I wtedy jednak się płacze - cichymi łzami, które wcale nie wydają się słone, kiedy tak spływają po policzkach, po nosie i wargach. Panie Boże, a więc nie zniknąłeś z tego świata: ludzie o mnie nie zapomnieli. A więc to tak właśnie się pokazujesz. Pewnie inaczej nie możesz. Pamiętała o mnie. Zatroszczyła się. Współczuła. Pani Zuzanna. Mąż mówi do niej: Zula. Albo: Zazula. Nie pasuje do niej to imię - sportowy typ. Musiała być szczupła, jak deska, zanim jej urósł ten wielki brzuch i zanim jej tak spuchły ręce i nogi. Och! - no to jakże ona tutaj, z tym brzuchem... schylała się, krzątała, przecież najpierw trzeba wygarnąć stary popiół... musiała przynieść węgla i rozpalić w piecu! Przecież ostatnio opowiadała Wojtczakowej ze śmiechem, że mąż jej nawet buciki sznuruje, bo ona przez ten balon już nie dosięga. Ten mąż to ją kocha (aż trudno wiedzieć za co, bo ani ona piękna, ani elegancka). Nie daje poznać po sobie - cichy, zamyślony, w okularach. Ale kiedy tak się mieszka drzwi w drzwi, czasem się mimo woli coś usłyszy. Klucze zgrzytają w zamkach, klamka szczęknie - dzień dobry, moja jedyna! - jak w kinie. Chyba nie jest prawdą, że gdzie brak pieniędzy, tam miłość diabli biorą. Makowscy są tacy biedni! Sama pani Zula śmiała się kiedyś, że mają, jak w tej rosyjskiej piosence, „firanki, szubę, stół i łóżko". Kupili sobie meble na jakiejś licytacji, za grosze. A co zarobią, to kupują książki. Nie mają nawet własnego żelazka i albo pożyczają od Wojtczakowej, albo nie prasują wcale! Gizela otarła oczy. Trzeba coś zjeść. Od rana była tylko na kubku kawy zbożowej i kajzerce. A jest prawie wpół do dziesiątej. Dobrze, że chociaż zdążyła wyskoczyć z pracy przed zamknięciem masarni! Dostała taniej, za 80 groszy, paczuszkę swoich ulubionych „rozmaitości", związaną zgrabnie sznureczkiem: po dwa plasterki salcesonu, wątrobianki, kawałek kiełbasy królewieckiej i suchej. Kupiła też trzy kajzerki i teraz będzie uroczysta kolacja sylwestrowa dla głodnej panny Gizeli, która się dzisiaj bardzo, bardzo napracowała. A herbata - z cukrem, bo też się kupiło dziesięć deka. Jak szaleć, to szaleć! Potem uprasuje sobie sukienkę, pięknie się uczesze i pójdzie naprzeciwko, do Makowskich, żeby im złożyć noworoczne życzenia. Jak to dobrze, że już nie trzeba nienawidzić pani Zuli. Tak sobie Gizela wszystko zaplanowała, wymyśliła nawet, co powie. Ale kiedy za dziesięć dziesiąta, jeszcze w dopuszczalnej porze, zapukała do drzwi, za którymi słychać było głosy i ciche śmiechy, wszystko jej się poplątało z onieśmielenia i zaskoczenia. Otworzył jej pan Makowski, uśmiechnięty szeroko, jak nigdy, pod tym jasnym wąsem, i Gizela od razu się stropiła, bo ujrzała panią Zulę dosyć bladą, zapuchniętą, zmienioną. Leżała w czystej pościeli, w politurowanym łóżku małżeńskim, zasłaniana częściowo przez dwie pochylone kobiety. Jedną z nich była, niestety, Wojtczakowa! - czyli osoba, którą ze wszystkich na świecie Gizela najmniej pragnęła spotkać. Na ten widok po prostu ją zamurowało na amen i jak bezwolna kukła dała się wciągnąć do nagrzanego pokoju, pachnącego pudrem, kąpielą i rumiankiem; pan Makowski koniecznie chciał jak najszybciej zamknąć drzwi. - Dobry wieczór - wykrztusiła wreszcie, czerwieniąc się po uszy, bo on wciąż nie wypuszczał jej łokcia z mocnego uścisku, tylko prowadził ją, śmiejąc się, w głąb pokoju. - Czy ja nie przeszkadzam... przepraszam, chciałam tylko... O, Jezu kochany. W łóżku obok pani Zuli, owinięte w coś białego, leżało maleńkie dziecko o twarzyczce wielkości jabłka. - Dziękuję za węgiel i za troskliwość - wystrzeliła z siebie Gizela ułożoną uprzednio frazę. - I - nie trzeba było w tym stanie... - ale ponieważ całkowita zmiana stanu pani Makowskiej wprost rzucała się w oczy, Gizeli zrobiło się nieopisanie głupio i umilkła, wlepiając wzrok w białe zawiniątko. - Pewnie, że nie trzeba było - burknęła, odwracając się do Gizeli, wysoka, tęga kobieta w wykrochmalonym fartuchu i w czepku akuszerki. Była zaczerwieniona i czegoś jakby gniewna. - Dziecko się urodziło za wcześnie. - Tylko o trzy tygodnie, tylko o trzy tygodnie! - powiedział wesoło pan Makowski. Jego niebieskie oczy tryskały radością, cała miła twarz się śmiała. - Panno Gizelo, proszę popatrzeć, jakie śliczne. - Dziewuszka, że tak powiem - wyjaśniła stara Wojtczakowa, kiwając głową z takim utrudzeniem, jakby własnymi rękami wykopała z metr kartofli. - Ledwo przybiegłam, ledwo akuszerkę zawołałam, a już było po wszystkim. Mała jest, niecałe trzy kilo. Poszło raz-dwa i kropka. - Nazwijmy ją Krystyna - słabym głosem odezwała się pani Zula. Usta miała popękane, że aż żal było patrzeć, a piękne jasne włosy - zlepione od potu. - Krystyna, córka mojego Lavransa. - Czyja? - osłupiała Wojtczakowa. - Mój Władyś tak naprawdę jest Lavransem - wyjaśniła z zachwytem pani Zula i na widok miny Wojtczakowej musiała się roześmiać. - Daj spokój, Zazula. Ani ja nie Lavrans, ani ona nie Krystyna - zaoponował pan Makowski. - Co pan chce, panie Władysławie, Krystyna ładne imię, że tak powiem - sprzeciwiła się gospodyni, a akuszerka dodała, strzepując białą pieluchę: - Tylko że nieszczęśliwe. Znałam jedną Krystynę, co się otruła kaszanką. - Precz z kaszanką! - krzyknął niepoważnie pan Makowski. - Precz z Krysią Leśniczanką! Ja bym wolał Annę. - Tylko niech się szanowne państwo nie pokłóci o imię - pouczyła ich akuszerka. - Kłótnia o imię to już jest najgorszy omen. - Cicho pani bądź, na rany boskie! - ucięła Wojtczakowa. - Najlepszy sposób to zajrzeć do kalendarza. I kropka. Dziecko samo sobie imię przynosi, zawsze tak było na świecie i będzie, i być powinno. Gizela stała dotąd bez drgnienia, zagapiona w dziecko i w panią Zulę, taką zmęczoną, a jednak tajemniczą i pełną blasku, ale teraz drgnęła, ocknęła się nagle i podała panu Makowskiemu paczuszkę, owiniętą w glansowany papier i przewiązaną jedwabną wstążką. - Cóż to takiego, panno Gizelo? - Kalendarz. Na Nowy Rok 1936. Ode mnie, z podziękowaniem i najlepszymi życzeniami. Można sprawdzić imię. W środku jest zawsze wykaz główniejszych świętych pańskich. Wśród podziękowań i uśmiechów Gizela odtajała wreszcie z tej swojej nieznośnej nieśmiałości i wielkiego poczucia winy. Pozwoliła się posadzić niedaleko łóżka, podczas gdy pan Makowski zajął się wertowaniem kalendarza. - Przepowiednia pogody - przeczytał ze stronicy zatytułowanej „Styczeń". - Przez cały miesiąc zimno, jedynie krótkie przerwy, gdy będzie cieplej. W końcu miesiąca wietrzniej i pogoda ładniejsza. Zaśnieżenie mierne. - Już się pomału sprawdza - pogardliwie burknęła akuszerka, składając pieluszkę w zgrabny trójkąt. - Też mi przepowiednia. Pani Makowska wpatrywała się w zamyśleniu w Gizelę. - A jednak - powiedziała powoli - trzeba przyznać, że to dziwne i znamienne. Panna Gizela jest pierwszym gościem naszego dziecka, w ostatnim dniu tego roku. I przyniosła nam przepowiednię przyszłości. Może jest wróżką? - Jak już, to chyba złą - wymamrotała Gizela, zalewając się rumieńcem pod tym ufnym, jasnym spojrzeniem i tylko wierząc, że nikt z obecnych nie domyśla się nawet, jak czarne ma ona serce, jak pełne zawiści i gniewu. - Ależ dobrą! Dobrą! - zakrzyknęli jednocześnie państwo Makowscy, a pani Zula z uśmiechem obróciła się ku Gizeli i ostrożnie włożyła jej w ramiona zawiniątko z dzieckiem. - Proszę się jej przyjrzeć, dobra wróżko - powiedziała, jak to ona, ni to żartem, ni to poważnie. - Proszę wyjawić, dobra wróżko, jakie będą jej losy? Gizela milczała, pełna zarazem zachwytu, rozczulenia i nagłej, jak błyskawica w mroku, nieokreślonej trwogi. - Na pewno będzie klepać biedę całe życie - wyrwała się głupio akuszerka, ale zaraz pacnęła się w usta i zaczęła grubo pokasływać, żeby zatrzeć wrażenie po swoich nietaktownych słowach. - Och, to możliwe - westchnęła pani Zula i oparła głowę o poduszki, z uśmiechem przyglądając się, jak Gizela przytula dziecko. - Ale to nie jest najgorsza rzecz, jaka się może człowiekowi przydarzyć. Tego się nie boję. Niechby tylko otaczała ją miłość. I niechby umiała zachować zawsze godność. I poczucie humoru. - I żeby była taka dobra dla innych, jak jej mamusia - wydobyło się z ust Gizeli, ku jej własnemu zakłopotaniu. Wcale nie zamierzała tego powiedzieć. Ale jakieś tamy w niej pękły dzisiejszego wieczoru i odtąd mogła już tylko zaskakiwać samą siebie. W jej ramionach z ufnością leżało lekkie ciałko, oddychało spokojnie, cichutko. Opuchnięte powieki z kłaczkami rzęs uchyliły się w wąskie szparki i ukazały opalizujące, niebieskie tęczówki. Spojrzenie ich było nieostre, jakby zamyślone, i Gizela, pragnąc przytrzymać je w swoich oczach, nagle powiedziała nieznanym sobie, pieszczotliwym głosem: - To ja. - I zachichotała łagodnie, czule, bo z dziwnie dalekiej głębi czarnych źrenic przemknął ku niej - była tego całkowicie pewna! - wyraz rozpoznania. Tak jakby już kiedyś się spotkały - malutka dziewczynka bez imienia i duża, nieszczęśliwa dziewczyna imieniem Gizela. I jakby je od dawna coś łączyło. Wicher za oknem uderzył nagle z taką siłą, że aż szyby zadzwoniły. - Melania! - powiedział pan Makowski. - Przyniosła sobie imię Melania. - Melania. Mela. Tak, to ładne. - Albo Mila - wtrąciła nieśmiało Gizela. - Milusia. Pan Makowski sięgnął po aparat fotograficzny, który, jak wyjaśnił, pożyczył w redakcji, od kolegi fotoreportera. Zrobił kilka zdjęć, oświetlając wszystkich magnezją, a potem poprosił, żeby ktoś z obecnych uwiecznił i ich, szczęśliwych rodziców, z Melanią. Starsze kobiety bały się dotknąć aparatu, więc odbył się krótki kurs fotografowania dla Gizeli, która w końcu, całkiem na ślepo i pełna obaw, przycisnęła spust. Pan Makowski wstał z łóżka, gdzie pozował obok żony i córki. Zaczął obnosić maleństwo po pokoju. - Zarobię dla was dużo pieniędzy, moje drogie - zobowiązał się nagle. - Kupię Melanii w Paryżu piękną suknię na jej pierwszy bal. I sam zatańczę z nią pierwszego walca! - w niezwykłym dla siebie ożywieniu zaczął niespodziewanie obracać się z dzieckiem, jakby rzeczywiście tańczył, aż trzy kobiety głośno krzyknęły ze zgrozy. Tylko Gizela milczała, bo w pełni rozumiała, co on czuje. - Ale panu to już, że tak powiem, rozum odjęło - rozjuszyła się Wojtczakowa i bezceremonialnie pozbawiła wystraszonego ojca zawiniątka z Melanią. - Co pan? Chce ją pan przełamać albo upuścić? Tak się nie postępuje z noworodkiem! Ja wam powiem swoje zdanie, to biedne dziecko się nie uchowa. Z tego dziecka nic nie będzie! Ale Gizela, kierowana nieznaną, potężną siłą, odebrała Wojtczakowej zawiniątko i niezgrabnie, czule, objęła je znów ramionami. Całe jej ciało, jej twarz, jej uśmiech i jej oczy wyrażały przekonanie zupełnie przeciwne. Poznań, marzec 2001 Spis treści: 31 grudnia 1999 ... 5 1999 ...24 1998 ... 34 1997 ... 40 1993 ... 56 1977 ... 70 1970 ... 80 1968 ... 90 1961 ... 98 1958 ... 108 1957 ... 124 1956 ... 144 1955 ... 174 1951 ... 196 1947 ... 212 1946 ... 234 1945 ... 256 31 grudnia 1935 ... 274 (stron 286)