ANDRE NORTON Zuchwali Agenci (Przekład Marta Starczewska) Rozdział l W żadnej z czterech ścian biura nie było okien; na biurko nie padał ani jeden promień słońca, które świeciło na zewnątrz. Mimo to pięć dysków leżących na blacie zdawało się odbijać jakiś blask - być może była to złowroga zapowiedź nieszczęść, które mogły spowodować... które już zdołały spowodować... Nawet takie wyrafinowane imaginacje nie zdołały ukryć oczywistych faktów. Doktor Gordon Ashe, jeden z czterech mężczyzn spoglądających z uwagą na rozłożone dyski, potrząsnął głową, jakby chciał uwolnić się od obsesyjnych myśli. Jego sąsiad z prawej, pułkownik Kelgarries, pochylił się do przodu i zapytał chrapliwie: - Nie ma żadnej szansy, że to pomyłka? - Widział pan detektor - odparł chłodno szary, wychudły strzępek człowieka siedzący za biurkiem. - Żadnej możliwości pomyłki. Te pięć dysków z pewnością skopiowano. Za to mogę ręczyć. - Wśród tych pięciu są dwa miejsca, które wybraliśmy - zamruczał Ashe. To była teraz najważniejsza sprawa. - Wydawało mi się, że dyski z wybranymi miejscami podlegały maksymalnemu zabezpieczeniu. - Kelgarries zwrócił się ku szaremu mężczyźnie za biurkiem. Zadumany wyraz twarzy Floriana Waldoura nie zmienił się ani trochę. - Podjęliśmy wszystkie możliwe środki ostrożności. To był śpioch... ukryty agent... wtyczka... - Kto? - zapytał Kelgarries. Ashe spojrzał dokoła po swych towarzyszach: Kelgarries, pułkownik odpowiedzialny za jeden z sektorów projektu "Gwiazda", doktor James Ruthven... - Camdon! - powiedział, nie dowierzając własnemu logicznie wypływającemu wnioskowi. Waldour skinął twierdząco głową. Po raz pierwszy od czasu, gdy zaczął pracować z Kelgarriesem, Ashe ujrzał, jak pułkownik okazuje zdumienie. - Camdon? Ależ przysłano go nam z... - Oczy pułkownika zwęziły się. - Musieli nam go podesłać... Zanadto go sprawdzaliśmy, żeby można to było sfałszować! - Och, oczywiście, że go przysłano. - Po raz pierwszy głos Waldoura zdradzał ślad emocji. - To był śpioch, bardzo głęboko ukryty agent. Musieli go zaimplantować około dwudziestu pięciu, trzydziestu lat temu. Przez cały ten czas był dokładnie tym, za kogo się podawał. - Cóż, z pewnością wart był tego zachodu, jaki z nim mieli, nieprawdaż? - głos Jamesa Ruthvena nabierał coraz groźniejszych tonów. Zagryzł swe grube wargi i nadal wpatrywał się w metalowe krążki. - Kiedy skopiowano te dyski? Ashe przestał już zastanawiać się nad nieoczekiwaną zdradą i zwrócił uwagę na ważniejsza obecnie sprawę. Czynnik czasu był ich największym zmartwieniem teraz, gdy nieszczęście już się stało. Uświadamiali to sobie od chwili, gdy dowiedzieli się o skopiowaniu dysków przez wroga. - Jest to jedna z rzeczy, o których nie mamy pojęcia - Waldour odpowiedział powoli i niechętnie, jakby nie chciał przyznać się do swojej niewiedzy. - Będzie bezpieczniej, jeśli założymy, że stało się to w najwcześniejszym możliwym momencie. - Wypowiedź Ruthvena i jej konsekwencje zaszokowały nie mniej, jak przyniesiona przez Waldoura wiadomość o katastrofie. - Osiemnaście miesięcy temu? - z niedowierzaniem w głosie spytał Ashe. Ruthven skinął twierdząco głową. - Camdon był w to zaangażowany od samego początku. Nosiliśmy te dyski to tu, to tam, gdy prowadziliśmy badania. Nowy detektor kopiowania zaczął działać dopiero dwa tygodnie temu i natychmiast wykrył, że zdołano skopiować te dyski - Ruthven poszukał wzrokiem Waldoura, by tamten potwierdził jego wypowiedź. - Odkryto to od razu przy pierwszym sprawdzeniu - zgodził się specjalista od zabezpieczeń. - Camdon opuścił bazę sześć dni temu. Ale przedtem wychodził i wchodził do bazy jak do własnej kuchni, skoro miał tyle różnych zadań. - Ale przecież za każdym razem przechodził przez punkty kontrolne, gdzie musiano go obszukać - zaprotestował Kelgarries. - Myślałem, że nic nie prześlizgnie się przez te cuda techniki - Twarz pułkownika pojaśniała na moment. - Może miał te swoje kopie, ale nie mógł wynieść ich z bazy na zewnątrz. Czy przeszukano jego kwaterę? Waldour żachnął się: - Panie pułkowniku - powiedział zmęczonym, a mimo to zirytowanym głosem - to nie jest zabawa w przedszkolu. Proszę posłuchać, tu mamy potwierdzenie tego, że mu się powiodło... - Dotknął przycisku na biurku i usłyszeli beznamiętny głos spikera z porannych wiadomości: - Obawy o los Lassitera Camdona, specjalisty aeronauty pracującego dla Rady Zachodniej Konferencji Kosmicznej, zyskały na sile, gdy odnaleziono w górach spalone szczątki samolotu. Pan Camdon powracał właśnie ze swej misji do Laboratorium Kosmicznego, gdy jego samolot utracił kontakt z bazą. Doniesienia o burzliwej pogodzie w tej okolicy natychmiast wzbudziły poważne obawy... - Waldour wyłączył nagranie. - To prawda czy przykrywka dla jego ucieczki? - zastanawiał się głośno Kelgarries. - Być może jedno i drugie. Prawdopodobnie spisali go na straty, gdy już dostarczył im to, co chcieli - stwierdził Waldour. - Wracając jednak do naszych kłopotów, doktor Ruthven ma rację zakładając, że wydarzyło się najgorsze. Sądzę, że jedynym sposobem na uratowanie choć części naszego projektu jest przyzwyczajenie się do myśli, że dyski skopiowano w dowolnym momencie; równie dobrze mogło to być półtora roku temu, jak w zeszłym tygodniu. Zgodnie z takim założeniem musimy zacząć działać! W pokoju zapadła cisza i wszyscy czterej zastanawiali się nad tymi słowami. Ashe oparł się wygodnie na krześle i pogrążył się we wspomnieniach. Najpierw była operacja "Powrót", gdy specjalnie szkoleni agenci wysyłani byli w różne miejsca w historii, żeby zlokalizować tajemnicze źródło wiedzy i technologii, którego nagle zaczęli używać Czerwoni. Sam Ashe i jego młodszy partner, Ross Murdock, uczestniczyli w końcowej części akcji, która doprowadziła do rozwiązania zagadki. Okazało się, że tajemnicze technologie nie pochodziły od jakiejś zapomnianej, wczesnej ziemskiej cywilizacji; ich źródłem były wraki statków kosmicznych pochodzących ze znacznie starszego niż Ziemia galaktycznego imperium. Imperium, które rozkwitało - jak się przekonali - właśnie wtedy, gdy lodowiec pokrywał większą część Europy i Ameryki Północnej, a Ziemianie byli prymitywnymi jaskiniowcami. Murdock został złapany przez Czerwonych w jednym z tych kosmicznych wraków, po czym przypadkiem uruchomił system wzywający prawowitych właścicieli statku, którzy wyśledzili i zniszczyli cały radziecki system przerzutów w czasie, mszcząc się za złupienie ich statków. Jednakże Obcy nie zaatakowali równoległego zachodniego systemu podróży w czasie. Rok później systemu tego użyto w projekcie "Folsom Jeden". Ponownie Ashe i Murdock oraz nowicjusz, Apacz Travis Fox, wyruszyli do Arizony z czasów myśliwych z Folsom1, gdzie znaleźli to, czego szukali: dwa statki kosmiczne, jeden uszkodzony, a drugi nietknięty. Gdy wszystkie wysiłki uczestników przedsięwzięcia skupiły się na przetransportowaniu nie uszkodzonego statku w teraźniejszość, przypadkowo zaktywowano system kontrolny statku zaprogramowany przez nieżyjącego już pilota na lot z powrotem. Czterech mężczyzn - Ashe, Murdock, Fox i jeden z techników - odbyło nie zamierzoną podróż kosmiczną, odwiedzając trzy planety, na których po galaktycznym imperium pozostały już tylko ruiny. Taśma z zaprogramowanym kursem statku nie tylko pozwoliła podróżnikom z przypadku oglądać inne światy, lecz również - po przewinięciu - cudem przywiodła ich z powrotem na Ziemię, i to z ładunkiem wielu podobnych taśm znalezionych w budynku na planecie, która mogła być stolicą imperium złożonego nie z państw czy planet, lecz z całych systemów planetarnych. Każda z taśm była kluczem do jednej planety. Wiedza starożytnej galaktyki była skarbem, o jakim Ziemianie nigdy nie marzyli. Jednakże natychmiast pojawiły się obawy, że wiedza tego rodzaju może przedzierzgnąć się w groźną broń, gdy tylko dostanie się w ręce wroga. Narzucono konieczność podziału taśm pomiędzy różne państwa i dokonano tego w drodze losowania. Każdy naród był głęboko przekonany, że pomimo tych niewypowiedzianych korzyści, jakie projekt może przynieść, gdy się powiedzie, rywale mogą zrealizować go lepiej. Ashe nie miał żadnych wątpliwości, że właśnie w tej chwili agenci jego własnego kraju usiłowali skopiować i wysłać na Zachód projekt Czerwonych dokładnie tak samo, jak Camdon skopiował ich projekt. To jednak nie mogło ani trochę pomóc w operacji "Cochise", jednej, obecnie najważniejszej, części ich projektu. Niektóre z przywiezionych dysków były absolutnie nieużyteczne; albo zbyt uszkodzone, by dało się je odczytać, albo prowadziły do światów wrogich Ziemianom, którzy nie mieli takiego wyposażenia, jak Obcy podróżujący w kosmosie tysiące lat wcześniej. Z pięciu taśm, które zostały skopiowane, trzy będą absolutnie nieużyteczne dla wroga. Lecz pozostałe dwie... Ashe zmarszczył brwi. Jedna z nich przedstawiała cel, nad którym pracowali gorączkowo przez ostatnie dwanaście miesięcy. Chcieli założyć kolonię w kosmosie, kolonię, która później mogłaby zostać wykorzystana jako pomost do dalszych podróży. - Tak więc musimy zacząć działać szybciej. - Wypowiedź Ruthvena dotarła do Ashe'a przez strumień wspomnień. - Zdawało mi się, że wymagał pan jeszcze co najmniej trzech miesięcy na ukończenie szkolenia personelu - zauważył Waldour. Ruthven podniósł tłustą dłoń i przesunął szerokim paznokciem kciuka po dolnej wardze w charakterystycznym geście, któremu Ashe już dawno nauczył się nie dowierzać. Gdy ujrzał, że Ruthven szykuje się do psychologicznych zmagań, zwrócił uwagę, że Kelgarries także szykuje się do walki. Pułkownik dość często sprzeciwiał się żądaniom Ruthvena. - Zawsze tylko sprawdzamy i sprawdzamy - mówił grubas - i jeszcze raz sprawdzamy. Ruszamy się jak muchy w smole, gdy powinniśmy gnać jak psy gończe. Jak mówiłem od początku, działamy z przesadną ostrożnością. Można by pomyśleć - jego oskarżycielskie spojrzenie objęło zarówno Ashe'a, jak i Kelgarriesa - że nikt nigdy nie improwizował w żadnym projekcie i wszystko było zawsze tak, jak powinno. Chcę podkreślić, że właśnie nadszedł czas na podjęcie ryzyka albo zostaniemy na zawsze wygnani z kosmosu przez wroga. Niech Czerwoni odkryją choć jedno urządzenie Obcych, którym będą umieli się posłużyć i... - oderwał kciuk od dolnej wargi i przycisnął go do blatu stołu, jakby chciał zniszczyć jakiegoś marnego robaka - jesteśmy skończeni, zanim jeszcze zaczęliśmy. W projekcie było kilku ludzi, którzy natychmiast poparliby Ruthvena; Ashe był tego pewien. W kraju i na całym Zachodzie byłoby takich ludzi o wiele więcej. Publiczność przywykła do bezwzględnego narażania życia agentów, jeśli tylko ryzyko przynosiło korzyści, a odnieśli dostatecznie dużo sukcesów w przeszłości, by mogło to i teraz posłużyć za argument. Lecz Ashe nie mógł zgodzić się na takie przyspieszenie. Nieraz był już w kosmosie i narażał, się na katastrofę tylko dlatego, że nie przeszedł odpowiedniego szkolenia. - Złożę raport, w którym podkreślę, że zalecam start w ciągu najbliższego tygodnia - ciągnął Ruthven - Rada dowie się, że... - A ja się nie zgadzam! - przerwał Ashe. Rzucił okiem na Kelgarriesa, jakby prosząc o szybkie poparcie, lecz zamiast tego nastąpiła przedłużająca się chwila ciszy. Potem pułkownik rozłożył ręce i powiedział zmęczonym głosem: - Ja również się nie zgadzam, lecz to nie do mnie należy ostateczna decyzja w tej sprawie. Tak więc, Ashe, co będzie potrzebne do przyśpieszenia któregoś ze startów? Ruthven odpowiedział zamiast Ashe'a: - Możemy wykorzystać Redax, tak jak planowaliśmy na początku. - Ashe wyprostował się gwałtownie i zacisnął zęby. Oczy pociemniały mu z gniewu. - A ja się temu sprzeciwię... przed Radą! Człowieku, mówimy tu o istotach ludzkich, o ochotnikach wyselekcjonowanych z największą dokładnością, o ludziach, którzy nam zaufali, a nie o zwierzętach doświadczalnych! Tłuste wargi Ruthvena wykrzywiły się w grymasie podobnym do kpiącego uśmiechu, bo nie był to człowiek umiejący uśmiechać się naprawdę. - Jacy wy, eksperci od przeszłości, jesteście czułostkowi i sentymentalni! Proszę mi powiedzieć, doktorze Ashe, czy zawsze tak rozważnie wysyłał pan swoich agentów w przeszłość? Z pewnością podróż kosmiczna wiąże się ze znacznie mniejszym ryzykiem niż podróż w czasie. Ci ochotnicy wiedzą, do czego się zaangażowali. Będą gotowi... - Zatem proponuje pan, aby ich powiadomić, że użyjemy Redaxu i powiedzieć o tym, co on robi z ludzkimi umysłami? - odparował Ashe. - Oczywiście. Otrzymają wszystkie konieczne instrukcje. Nie zadowoliło to Ashe'a i prawdopodobnie ponownie zabrałby głos, gdyby nie odezwał się Kelgarries: - Jeśli do tego dojdzie, żaden z nas nie ma prawa podejmować jakichkolwiek ostatecznych decyzji. Waldour już wysłał raport o skopiowaniu naszych plików przez wroga i musimy oczekiwać na rozkazy Rady. Ruthven podźwignął się z fotela. Jego ogromne cielsko rozpychało mundur. - Zgadza się, pułkowniku. Na razie sugeruję, byśmy wszyscy sprawdzili, co możemy zrobić, by przyspieszyć nasze zadania - uznał widocznie dyskusję za zakończoną, gdyż nie mówiąc nic więcej poczłapał ciężko ku drzwiom. Waldour przyglądał się pozostałej dwójce z rosnącą niecierpliwością. Było widać, że miał dużo pracy i chciał, żeby już sobie poszli. Ale Ashe nie miał takiego zamiaru. Czuł, że sprawy wymykały mu się spod kontroli, czuł, że jest to coś znacznie poważniejszego niż zwykły przeciek informacji. Czy wróg na pewno był tylko w innych krajach, gdzieś na drugim końcu świata? Czy przypadkiem nie nosił takiego samego munduru jak on, Ashe, czy nie miał nawet tych samych celów? Po wyjściu z pokoju Waldoura wahał się nadal, aż Kelgarries idący korytarzem krok czy dwa przed nim niecierpliwie obejrzał się przez ramię. - Nie ma sensu się rzucać, Ashe... mamy związane ręce - pułkownik mówił cicho, jakby nie przyznawał się do własnych słów. - Zatem zgodzimy się na użycie Redaxu? - po raz drugi w ciągu tej godziny Ashe czuł się tak, jakby stały ląd pod jego nogami nagle zmienił się we wciągające go trzęsawisko. - To nie jest kwestia mojej zgody. Tu chodzi o naszą planetarną kolonię. Gdybyśmy mieli chociaż półtora roku, chociaż rok!... - Dłoń pułkownika zwinęła się w pięść. - Ich na pewno nie powstrzymają żadne humanitarne racje... - Zatem uważasz, że Ruthven zdobędzie aprobatę Rady? - Pamiętaj, że mając do czynienia z ludźmi przestraszonymi, przemawiasz do osób, które nie słyszą nic poza tym, co sami chcieliby usłyszeć. Poza tym nie potrafimy jeszcze dowieść szkodliwości Redaxu dla zdrowia. - Poza tym używaliśmy go tylko w ściśle kontrolowanych warunkach. Przyspieszenie procesu adaptacji oznaczałoby zlekceważenie wszystkich tych zastrzeżeń. Równałoby to się wyrzuceniu grupy kobiet i mężczyzn w otchłanie ich rasowej przeszłości, a przetrzymanie ich tam zbyt długo na pewno nie byłoby bezpieczne... - Ashe potrząsnął głową z dezaprobatą. - Brałeś udział w operacji "Powrót" od samego początku i jak pamiętasz, odnosiliśmy tam znaczące sukcesy... - Działaliśmy wtedy w całkiem odmienny sposób, szkoliliśmy starannie wybranych ludzi, by przenieść ich w dokładnie określony moment w przeszłości; w miejscach, do których ich przeniesiono, przydatny był właśnie ich typ osobowości i temperament, dopasowany do ról, jakie mieli grać. I nawet wtedy mieliśmy jakiś odsetek niepowodzeń. Ale to będzie zupełnie coś innego... zamierzamy cofnąć ludzi w czasie nie fizycznie, lecz MENTALNIE l EMOCJONALNIE, upodobnić ich do ich przodków. Apacze są ochotnikami i przeszli już testy psychologiczne i wszystkie inne badania. Jednak nadal są współczesnymi Amerykanami, nie wędrownym szczepem sprzed dwustu czy trzystu la. Jeśli przekroczymy pewne granice, może się skończyć na tym, że przkroczymy je wszystkie. Kelgarries zachmurzył się. - Chcesz powiedzieć, że mogą całkiem odejść w przeszłość i utracić kontakt z dniem dzisiejszym? - To właśnie mam na myśli. Nauka i treningi są w porządku, ale pełne rozbudzenie wspomnień całej rasy to nie jest dobry pomysł. Szkolenie powinno biec powoli i równolegle oboma torami - tradycyjnym i przy użyciu Redaxu, w przeciwnym wypadku możemy mieć prawdziwe kłopoty! - Tylko że nie mamy już więcej czasu na powolne szkolenia. Jestem pewien, że Ruthvenowi uda się przekonać Radę, szczególnie, że na poparcie będzie miał raport Waldoura. - Czyli musimy ostrzec Foxa i resztę. Musimy pozostawić im jakiś wybór w tej sprawie. - Ruthven powiedział, że tak zrobią - ton głosu pułkownika nie wskazywał na to, że był przekonany o tym, co mówił. Ashe żachnął się: - Uwierzę, jak usłyszę, gdy będzie im o tym mówił! - Zastanawiam się, czy powinniśmy... Ashe obrócił się w stronę pułkownika i zmarszczył brwi: - Co masz na myśli? - Sam mówiłeś, że odnotowywaliśmy porażki również w trakcie podróży w czasie. Oczekiwaliśmy porażek i musieliśmy je akceptować, nawet jeśli przynosiły duże straty w ludziach. Gdy ogłosiliśmy nabór ochotników do tego projektu, musieliśmy ich uprzedzić, że wiąże się to z dużym ryzykiem. Mamy ostatecznie trzy drużyny ochotników: Eskimosi z Grenlandii, Apacze i Islandczycy; wszystkie te ludy w przeszłości odznaczały się dużą wytrzymałością w trudnych warunkach. Ci ludzie mają być kolonizatorami na bardzo różniących się od siebie planetach. Eskimosi i Islandczycy nie zostali przypisani do żadnej z planet, które mieliśmy na tych dyskach skopiowanych przez Czerwonych, ale Topaz czeka na Apaczów. Być może będziemy musieli wysłać ich tam w pośpiechu. To brzydka gra, pod każdym względem. - Zaapeluję bezpośrednio do Rady. - W porządku - Kelgarries wzruszył ramionami - masz moje poparcie. - Uważasz, że to beznadziejne? - Znasz tych gości zza biurek... Będziesz musiał działać szybko, jeśli chcesz pokonać Ruthvena. On już prawdopodobnie jest w drodze do Stantona, Reese'a i Margate'a. Przecież taka sytuacja to coś, na co czekał! - Są jeszcze środki masowego przekazu; opinia publiczna nas poprze... - Oczywiście nie mówisz tego poważnie - głos Kelgarriesa momentalnie oziębi co najmniej do temperatury zera bezwzględnego. Ashe zaczerwienił się pod ciemną opalenizną, która pokrywała jego regularną twarz. Groźba ujawnienia ściśle tajnej operacji zabrzmiała w tym gmachu jak świętokradztwo. Ashe przesunął dłońmi po płótnie swego munduru, jakby chciał zetrzeć z rąk jakiś niewidzialny brud. - Nie - odpowiedział beznamiętnym, zgaszonym głosem - sądzę, że nie mówiłem tego poważnie. Skontaktuję się z Houghiem, bo mimo wszystko mam jeszcze jakąś nadzieję. - Na razie - podjął żwawo Kelgarries - będziemy robić, co tylko możemy, aby przyspieszyć operację w tej formie, w jakiej planowaliśmy ją dotychczas. Sugerowałbym, abyś w ciągu godziny odleciał do Nowego Jorku. - Ja? Dlaczego? - zapytał Ashe nieco podejrzliwym głosem. - Ponieważ ja nie mogę wyjechać, nie działając sprzecznie z rozkazami, a to przecież natychmiast ustawiłoby nas na straconej pozycji. Zobaczysz się z Houghiem i porozmawiasz z nim osobiście, wyłożysz mu kawę na ławę. Musisz przedstawić mu wszystkie fakty, jeśli ma kontrować działania Stan - tona zmierzające do przekonania Rady. Znasz każdy argument, jakiego moglibyśmy użyć i wszystkie fakty świadczące na naszą korzyść, masz też wystarczający autorytet, by twoje słowa się liczyły. - Zrobię, co w mojej mocy, żeby tylko się to udało - Ashe był już gotów do działania. Ujrzawszy zmianę jego wyrazu twarzy, pułkownik poczuł się nieco lepiej. Kelgarries stał jeszcze przez chwilę, przyglądając się, jak Ashe idzie spiesznie bocznym korytarzem; dopiero chwilę później sam udał się do swego ciasnego biura. Gdy zamknął już za sobą drzwi, usiadł i siedział tak długo, nie czując nic oprócz głębokiego smutku. Wpatrywał się intensywnie w ścianę i nie widział nic, oprócz obrazów podsuwanych mu przez wyobraźnię. Potem przycisnął guzik w pulpicie przed sobą i odczytał symbole pojawiające się na małym ekranie na biurku. Jeszcze jeden przycisk, potem podniósł mikrofon, by wydać rozkaz, który mógłby opóźnić kłopoty na chwilę. Ashe był zbyt cennym człowiekiem, by mogli pozwolić sobie na jego utratę, lecz emocje, jakie w nim teraz wrzały groziły katastrofa. - Bidwell, zmieńcie plan zajęć Grupy A. Za dziesięć minut mają się stawić w laboratorium hipnotycznym zamiast w kwaterach. Odłożywszy mikrofon, ponownie spojrzał na ścianę. Nikt nigdy nie ośmielał się przerywać treningu hipnotycznego, a ten seans potrwa trzy godziny. Ashe nie będzie miał szansy zobaczyć się z ochotnikami przed odlotem do Nowego Jorku. A to odpędzi od niego pokusę - nie zacznie mówić w niewłaściwym momencie. Wargi Kelgarriesa wykrzywiły się w gorzkim grymasie. Nie był dumny z tego, co zrobił. Był za to całkowicie pewien, że Ruthven wygra i że obawy Ashe'a co do działania Redaxu wcale nie były bezpodstawne. Wszystko w tym fachu sprowadzało się do jednej starej zasady: cel uświęca środki. Musieli użyć wszystkich dostępnych metod i wszystkich ludzi, jakimi dysponowali, żeby planeta Topaz pozostała własnością Zachodu, nawet jeśli planeta ta krążyła gdzieś daleko poza niebem przesłaniającym zarówno wschodnią, jak i zachodnią półkulę Ziemi. Czas płynął zbyt prędko, byli więc zmuszeni do użycia wszelkich, nawet niskich i niegodnych sposobów. Ashe kiedyś wróci z Nowego Jorku, ale nie wcześniej - taką przynajmniej Kelgarries miał nadzieję - niż zostanie podjęta taka czy inna decyzja. Nie wcześniej niż skończy się całe to nieznośne wahanie. Skończy się! Kelgarries zamrugał oczyma. "Być może my też będziemy skończeni" pomyślał. Nikt nie będzie mógł stwierdzić na pewno, zanim ich statek nie wyląduje w tamtym odległym świecie, który dotychczas widzieli tylko przy pomocy kosmicznego dysku. Planeta ta w czasie projekcji taśmy wyglądała jak złotobrązowy owalny klejnot, nadano jej kryptonim Topaz. Rozdział 2 Wewnątrz atmosfery planety krążył równy tuzin "strażników przestworzy", a każdy z nich podążał swoją ściśle wytyczoną orbitą. Planeta jaśniała jak ogromny brązowozłoty klejnot w systemie czterech planet otaczających żółtą gwiazdę. Stróżujące kule zostały wystrzelone sześć miesięcy wcześniej, by utworzyły ochronną sieć wokół Topazu. Do produkcji strażników wykorzystano najnowocześniejsze technologie. Dokładnie tak, jak miny kontaktowe u wejścia do portu mogą zamknąć go dla statków nie znających sekretnego przejścia, strażnicy mieli zamykać tę planetę przed statkami kosmicznymi nie wyposażonymi w urządzenia wysyłające sygnały odstraszające kuliste pociski. Tak przynajmniej wydawało się przyszłym osadnikom, którzy mieli być chronieni przez strażników; kuliste zabezpieczenia zostały przetestowane na wszystkie możliwe sposoby na Ziemi, ale nigdy nie były wystawione na próbę w kosmosie. Małe, jasne kule krążyły sobie spokojnie po niebie, a dwa księżyce mrugały uspokajająco w ciągu dnia. Nagle sielankę tę zakłócił trzynasty obiekt, który zaczął krążyć pomiędzy "strażnikami" i podchodzić do lądowania po spirali. Była to kula przypominająca strażników, lecz sto razy od nich większa, a tor jej był uważnie kontrolowany przez pilota z krwi i kości. Czterech mężczyzn siedziało przypiętych pasami do wygodnych, zwisających z sufitu foteli w kabinie statku kosmicznego wysłanego przez Zachód. Dwóch znajdowało się w takim miejscu, że sięgali do przycisków i dźwigni, pozostali dwaj byli tylko pasażerami, którzy będą mieli zadania do wykonania dopiero po wylądowaniu na obcym gruncie planety Topaz. Planeta już pokazała się na monitorach statku, piękna bogactwem odcieni bursztynowego złota, stale rosnąca i bliższa, tak, że mogli rozróżnić kontury mórz, kontynentów, łańcuchów górskich. Oglądali je na taśmach tyle razy, że były już dobrze znane, jednak teraz, widziane "na żywo" wydawały się zupełnie obce. Nagle jeden ze "strażników" został zaalarmowany, zawahał się w swej ustalonej trasie i obrócił kilka razy wokół osi, gdy jego precyzyjny mechanizm kontrolny odpowiadał na impuls, który miał spowodować przemianę spokojnego strażnika w niszczycielski pocisk. Z planety nadszedł sygnał powrotu na dawny kurs, lecz został źle odebrany przez urządzenia sterujące i tor strażnika przesunął się o milimetry od zadanego. Błędu tego nie zarejestrowano na planecie w trakcie kontroli nowego kursu strażnika. Czujniki statku, który spiralnym torem podążał w kierunku Topazu, przekazały meldunek o tym, że ich tor nieuchronnie prowadzi do zderzenia ze srebrzystą kulą. Obiekty były od siebie odległe jeszcze o kilkaset kilometrów, gdy odezwał się alarm. Ręce pilota zacisnęły się na panelu kontrolnym, ale przy nieznośnym przeciążeniu towarzyszącym ich lądowaniu nie mógł zbyt wiele zdziałać. Powykręcane palce zsunęły się bezsilnie znad przycisków i dźwigni, usta pilota wykrzywiły się w biernym przyzwoleniu na katastrofę, a sygnał alarmowy narastał z każdą chwilą. Jednemu z pasażerów udało się oprzeć głowę na wyściełanym podgłówku, usiłował dobyć głosu z obolałego gardła, przemówić do swego towarzysza. Ten drugi patrzył wprost przed siebie na ekran, a jego grube wargi były skrzywione boleśnie i we wściekłym grymasie ukazywały zęby. - Oni... są... tutaj... Ruthven nie zwrócił uwagi na naukowca, który jedynie wypowiedział to, co oczywiste. Jego wściekłość była czymś namacalnym, pulsującą w nim czerwienią, podsycaną jeszcze przez jego własną bezsilność. Zostać przyłapanym tak blisko celu, na krok od sukcesu! - złość zżerała go jak strumień kwasu. Jego wielka gra zakończy się potężnym wybuchem, które rozjaśni niebo nad Topazem i nie pozostanie już nic... nic. Paznokcie Ruthvena wbiły się głęboko w oparcie fotela. Czterech mężczyzn w kabinie kontrolnej mogło tylko siedzieć i patrzeć czekając na zderzenie, które odbierze im życie. Płonący gniew Ruthvena zdawał się tylko niepotrzebnym w tych ostatnich chwilach wysiłkiem. Jego towarzysz w fotelu pasażera zamknął oczy i poruszał bezgłośnie wargami, dając ujście swym rozproszonym myślom. Pilot i jego asystent dzielili swą uwagę pomiędzy monitor z jego naglącymi doniesieniami oraz panel kontrolny, którego i tak nie mogli skutecznie użyć; gorączkowo szukali jakiegoś wyjścia w ostatniej chwili. Pod nimi, w czeluściach statku spoczywali ci, którzy nie odczują swego końca - wszędzie oprócz jednej kabiny. W wyściełanej klatce łepek o szpiczastych uszach spoczywał na przednich łapach, zmrużone oczy rozglądały się, świadome nie tylko znanego sobie otoczenia, lecz również napięcia i strachu pochodzących z ludzkich umysłów kilka pięter wyżej. Chłodny nos uniósł się i dało się słyszeć gardłowy ochrypły dźwięk dobywający się z okrytej bujną, szarą sierścią gardzieli. Warkot poderwał drugie stworzenie. Mądre żółte oczy obu więźniów spotkały się. Inteligencja, która z pewnością nie była właściwa zwierzętom, do których te stworzenia były podobne, pozwoliła im zwalczyć instynktowną chęć prędkiego uwolnienia się z bliźniaczych klatek. Od niepamiętnych czasów mieli wrodzoną ciekawość i umiejętność przystosowania się. Z czasem nabyli nowych cech: przebiegłość zmieszała się z inteligencją, instynkt połączył się z logicznym myśleniem. Więcej niż pokolenie wcześniej ludzkość wybrała nagą pustynię, "białe piaski" w Nowym Meksyku, na miejsce prób atomowych. Ludzi można było stamtąd ewakuować, usunąć spoza zasięgu promieniowania, lecz odwieczni mieszkańcy pustyni, czworonożni i skrzydlaci, pozostali. Przez tysiące lat, od chwili, gdy pierwsze szczepy pierwotnych mieszkańców Ameryki zetknęły się z ich gatunkiem, na pustyni mieszkał myśliwy otwartych przestrzeni, młodszy kuzyn wilka, którego wrodzone zdolności wywarły na ludziach niezapomniane wrażenie. Pojawiał się w niezliczonych indiańskich legendach jako Twórca lub Oszust, czasami jako przyjaciel, czasami jako wróg. Dla niektórych szczepów był bożkiem, dla innych ojcem wszelkiego zła. W obfitości legend kojot miał najtrwalsze miejsce ze wszystkich zwierząt. Zepchnięty przez rozwój cywilizacji w stronę ugorów i pustyń, zwalczany truciznami, strzelbami i sidłami, kojot przeżył, adaptując się do nowych sposobów życia z całym swym legendarnym sprytem. Ci, którzy lżyli go, nazywając szkodnikiem, chcąc nie chcąc utwierdzali jego rosnącą legendę opowieściami o złupionych przez nie sidłach i przebiegłych ucieczkach. Kojot nadal był oszustem, śmiejącym się z tych, co chcieli go wytępić, w czasie księżycowych nocy wyjącym na szczytach wzgórz. Później, pod koniec dwudziestego wieku, gdy szydzono z mitów, historie o przebiegłości kojotów rozprzestrzeniały się na niespotykaną dotąd skalę. Skłoniło to naukowców do poszukiwań tych stworzeń, aby przekonać się, czy miały one wszystkie te zdolności i umiejętności, o których mówiły legendy pozostawione jeszcze przez szczepy prekolumbijskie. To, co odkryli naukowcy, rzeczywiście było trudne do uwierzenia, szczególnie, jeśli ktoś miał ciasny, zamknięty umysł. Kojot nie tylko przystosował się do kraju białych piasków, lecz ewoluował w formę życia, która nie mogła być uważana za zwierzę. Było to stworzenie, które oprócz swej przebiegłości cechowało coś jeszcze, co nie pozwalało uznać go tylko za sprytnego drapieżnika. Z pierwszej ekspedycji przywieziono sześcioro młodych; z wyglądu były to normalne kojoty, jednak ich rozwijające się umysły odróżniały je od zwykłych zwierząt. Wnuki tamtych szczeniąt znajdowały się teraz w klatkach na statku, a ich zmutowane zmysły w pełnym pogotowiu, gotowe były wykorzystać najmniejszą szansę ucieczki. Wysłane na Topaz jako oczy i uszy nie tak hojnie wyposażonych przez naturę ludzi nie pozostawały bez reszty we władaniu człowieka. Zakres ich władz umysłowych nadal nie został precyzyjnie określony przez tych, którzy je hodowali, szkolili i pracowali z nimi od chwili, gdy otworzyły oczy i przeszły kilka pierwszych chwiejnych kroków od swych matek. Samiec znów warknął ściągnąwszy wargi, gdy odczuł strach emanujący z ludzi, którzy właśnie niemal wpadali w panikę. Nadal przypadał do ziemi, trzymając brzuch płasko na podłodze, na ochronnej wyściółce klatki. Ich ciała były chronione na wszystkie sposoby znane tym, którzy przygotowywali klatki tyle tygodni temu. Klatki miały służyć nie tylko na statku, lecz również poza nim, w świecie o wiele mniej bezpiecznym i nietkniętym jeszcze stopą człowieka, na terytorium potencjalnie groźniejszym niż jakiekolwiek ziemskie piekło. Operacja "Powrót" polegała na fizycznym przenoszeniu ludzi w czasie; agenci polowali na mamuty, podążali ścieżkami handlarzy z ery brązu, wyruszali na podboje wraz Attylą i Czyngis Chanem, naciągali cięciwy swych łuków wraz z łucznikami starożytnego Egiptu. Lecz Redax przenosił ludzkie umysły w przeszłość przedstawicieli ich rasy, zdawało im się, że podążają wraz ze swymi przodkami odwiecznymi ścieżkami; przynajmniej taka była teoria. Ci, którzy leżeli właśnie tutaj w swych wąskich kojach, byli pod działaniem Redaxu. Ludzie, którzy arbitralnie zadecydowali, by poddać ich wpływowi tego aparatu, mogli tylko przypuszczać, że obiekty ich eksperymentu rzeczywiście żyły życiem wędrownych Apaczy z południowo-wschodnich równin na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku. Nad uśpionymi rozgrywał się osobny dramat: pilot ponownie wyciągnął rękę, walcząc z przeciążeniem, gdyż chciał dosięgnąć jednego, najważniejszego przycisku. Także i to urządzenie było dodatkiem zamontowanym w ostatniej chwili, prototypem, który przeszedł dopiero wstępne badania. Przyciśnięcie tego przycisku było ostatnią rzeczą, jaką mógł zrobić pilot - i tak był już prawie przekonany o bezcelowości takiego ruchu. Bez wiary w to, co robi, jedynie z wątłą nadzieja, pilot wcisnął właściwy przycisk. Tego, co nastąpiło później, nikt nie mógł wytłumaczyć, bo żaden z obserwatorów nie przeżył. Na planecie instalacja śledząca pociski wydała z siebie na monitorze dzikie błyski, co natychmiast oślepiło oficera dyżurnego, a urządzenie naprowadzające straciło kontrolę nad obserwowanym obiektem. Gdy instalacja powróciła do obserwowania sytuacji na niebie, nie była już tak sprawna i utraciła częściowo kontrolę, jednak czujniki nie przekazywały tego komunikatu przez kilka minut. Gdy statek, obecnie całkowicie poza jakąkolwiek kontrolą, śpieszył swym chwiejnym kursem w stronę Topazu, jego maszyny usiłowały powrócić do równowagi i wszystkich swych funkcji. Niektórym urządzeniom to się udało, inne nadal działały na granicy awarii. A w kabinie kontrolnej trzech martwych mężczyzn kołysało się w swych fotelach. Doktor James Ruthven wyglądał jak upiór: krew ciekła mu z ust przy każdym oddechu, jaki udało mu się wciągnąć. Walczył z ogarniającą go ciemnością, odmawiał przyjęcia do wiadomości bólu, jaki odczuwało jego śmiertelnie ranione ciało. Statek podążał nierównym torem. Urządzenia powoli wracały do równowagi, usiłując podejść do lądowania przy pomocy automatycznego pilota. Cała inteligencja wbudowana w srebrzystą kulę koncentrowała się obecnie na bezpiecznym lądowaniu. Nie było to miękkie lądowanie, właściwie bardzo twarde; statek osiadł na górskim zboczu i zsunął się, zdzierając skalną nawierzchnię. Pomiędzy statkiem a bazą, która wysłała śmiercionośne pociski, stanęła bariera gór, toteż lądowanie nie zostało zarejestrowane przez urządzenia śledzące sytuację. Wiadomości, jakie dotarły do obserwatorów kilkaset kilometrów dalej, w bazie, były zadowalające: strażnicy spisali się dobrze. Pierwsza linia obrony okazała się funkcjonalna, nie nastąpiło żadne ładowanie bez pozwolenia na planecie Topaz. We wraku Ruthven walczył z pasami swego siedzenia w kabinie kontrolnej. Nie próbował już powstrzymywać jęków, jakie wydzierał zeń każdy wysiłek. Czas wybitnie działał na jego niekorzyść. Myśl ta popędzała go. Stoczył się z fotela na podłogę i leżał tam dysząc; uparcie usiłował utrzymać się nad falami... przerażającymi, prędko nadchodzącymi falami omdlenia. Jakoś się doczołgał po pochyłej powierzchni aż do zejścia na niższe poziomy; drabinka zwisała teraz pod kątem ostrym. Ten właśnie kąt nachylenia drabinki pomógł mu w dotarciu na niższe piętro. Był zbyt oszołomiony, by zdawać sobie sprawę z tego, jak powyginane były wszystkie przepierzenia. Jego jęk przerodził się w bulgoczące, niemal nieustające wycie, gdy wreszcie dopełzł do wyznaczonego sobie celu - małej, nieuszkodzonej kabiny. Zatrzymał się przy jedynym w kabinie fotelu na długą, bolesną chwilę. Obawiał się, że w ostatnim momencie nie uda mu się osiągnąć zamierzonego celu; dźwignął swe prawie bezwładne ciało na wysokość, z której mógł już dosięgnąć przełącznika Redaxu. Przez chwilę niezwykłej jasności umysłu zastanawiał się, czy jego ogromna udręka miała jeszcze jakikolwiek sens, czy którykolwiek ze śpiących zdoła się jeszcze obudzić. Równie dobrze w tej chwili mógł to już być statek pełen trupów. Powoli przenosił prawą rękę, potem ramie, a w końcu tułów nad siedzeniem, potem oparł się o nie i podniósł lewą rękę. Wydawało mu się, że podnosi nie palce, lecz ogromne ciężary. Mimo to pochylił się w przód i pchnął swoje masywne, choć prawie już bezwładne, ciało na przełącznik, ruchem, o którym wiedział, że będzie ostatnim w jego życiu. Gdy upadł na podłogę, doktor James Ruthven nie mógł być pewien, czy bliższy był kieski czy sukcesu. Próbował odwrócić głowę i skupić wzrok na przełączniku. Czy dźwignia była na dole, czy nadal uparcie celowała do góry, pogrążając śpiących na zawsze w hipnozie? Między nim a przełącznikiem zaległa gęsta mgła, nie widział już ani dźwigni, ani niczego innego. Oświetlenie kabiny zamrugało i zgasło, gdyż kolejny obwód elektryczny na statku zepsuł się już nieodwracalnie. W klitce poniżej, gdzie stały dwie klatki, również panowała nieprzenikniona ciemność. Przypadek, który zakończył życie dziewiętnastu pasażerów statku, nie pozwolił na zniszczenie tej małej kabinki opierającej się teraz o zbocze. Dwa metry w dół korytarza widniała ogromna dziura w poszyciu statku, przez którą wdzierało się do wraku rześkie, charakterystyczne dla planety Topaz powietrze. Niosło ono nowe zapachy, było pełne wiadomości ważnych dla dwóch czujnych nosów, przepełnione całkiem odmienną od ziemskiej mieszanką woni. Wreszcie samiec ruszył do akcji. Już wiele dni wcześniej odkrył sposób poluzowania dolnego fragmentu siatki w przedniej ścianie więżącej go klatki, lecz inteligencja podpowiadała mu, że wyjście z klatki i pozostanie wewnątrz statku nie będzie miało dla niego żadnej wartości. Dziwna umiejętność odczytywania ludzkich myśli i emocji, z której ludzie nie w pełni zdawali sobie dotychczas sprawę, podpowiadała mu, by nadal stosował taktykę sprytnego oszustwa wobec wszystkich przedstawicieli rodzaju ludzkiego, która już nieraz ocaliła niezliczonych jego pobratymców od nagłej, gwałtownej śmierci. Teraz wziął się ostro do roboty za pomocą zębów i pazurów, przynaglany nie tylko skomleniem swej towarzyszki, lecz również prowokacyjnymi zapachami płynącymi z zewnętrznego, dzikiego świata, na którym człowiek nie zdążył jeszcze odcisnąć swego piętna. Prześliznął się pod obluzowana siatką i wspiął się na przednie łapy, by otworzyć klatkę samicy. Przednią łapą zahaczył o klamkę i pociągnął ją w dół, a drzwi klatki odrzuciły go, otwierając się na zewnątrz. Teraz oboje już byli wolni, wybiegli więc przez korytarz na zewnątrz, poddając się tajemniczemu zewowi obcego im księżyca. Samica, zawsze przezorniejsza niż jej towarzysz, pozostawała nieco w tyle, podczas gdy on truchtał naprzód z czujnie nastawionymi uszami. Od szczenięctwa szkolono je tylko w jednej dziedzinie: badaniu nowych terenów, lecz zawsze odbywało się to w towarzystwie i pod kierunkiem człowieka. To, co teraz robili, nie przystawało do schematu, jaki znała, dlatego była bardzo podejrzliwa. Zapach statku stał się niemal torturą dla jej wrażliwego nosa, także powiewy z zewnątrz były bardzo kuszące. Jej towarzysz już prześliznął się przez rozdarte poszycie statku i szczekał podekscytowany i zdumiony; ruszyła za nim. Powyżej w specjalnym pomieszczeniu Redax, który nigdy przedtem nie był tak źle traktowany jak przed chwilą, przetrwał katastrofę lepiej niż wiele innych instalacji. Energia nadal była niesiona siecią przewodów, aktywowała wiązki fal elektromagnetycznych, włączała i wyłączała przeróżne urządzenia w przypominających trumny pomieszczeniach. Na pięciu ze śpiących mężczyzn nie zrobiło to już wrażenia - nie dotyczyły ich już żadne ziemskie sprawy. Kabina, w której spoczywali, została zmiażdżona na górskim zboczu w trakcie zderzenia. Trzech innych poruszyło się, zakrztusiło, usiłowało złapać oddech i utrzymać się przy życiu, aż w końcu poddali się i wyzionęli ducha. W kabinie najbliżej dziury, przez którą wyszły kojoty, dało się zauważyć pewne poruszenie: młody mężczyzna usiadł gwałtownie na swym posłaniu i spoglądał w ciemność rozszerzonymi z przerażenia oczyma. Poszukał oparcia, chwytając za krawędź pudła, w którym leżał. Udało mu się uklęknąć, mimo że chwiał się niezdecydowanie w przód i w tył i prawie już upadł. W końcu wydostał się na podłogę. Stanął, mocno trzymając się pudła. Macał rękoma dookoła, aż odczuł boleśnie jakąś pionową powierzchnię, którą zidentyfikował mgliście jako wyjście. Nieświadomie i po omacku napierał na drzwi, aż w końcu ustąpiły pod jego słabym naciskiem. W ten sposób wydostał się na zewnątrz, z zawrotami głowy, nieodparcie wabiony światłem wpadającym przez dziurę w poszyciu. Czołgając się, chwiejnie zbliżył się do dziury i zaczął powoli wydobywać się ze statku. Potem z głośnym łomotem upadł na zwał ziemi, którą statek pchał przed sobą, nim zarył się w zboczu. Staczał się dalej wraz z małą lawiną kamyków i piachu, obijając się o mniej ruchome skałki z siłą, która przewracała go na plecy i oszałamiała na następne chwile. Drugi, mniejszy księżyc Topazu wychynął na nocne niebo. Jego dziwaczne zielone promienie uczyniły z pokrytej krwią twarzy mężczyzny upiorną maskę. Mały księżyc przesunął się po horyzoncie, potem wyszedł jego drugi, bardziej żółty i większy towarzysz, gdy nagle rozległo się ujadanie. Mężczyzna poruszył się i przytknął dłoń do czoła, gdy dobiegło go nasilające się wycie kojotów. Otworzył oczy, rozejrzał się pobieżnie wokół siebie i usiadł. Za nim tkwił w ziemi wrak statku, lecz nie zaszczycił go ani jednym spojrzeniem. Podniósł się i zataczając stanął na ścieżce wytyczonej przez blask księżyca. W jego mózgu kłębiły się różnorakie myśli, wspomnienia i uczucia. Być może Ruthven lub któryś z jego asystentów byłby w stanie uporządkować ten chaos. Na razie Travis Fox, Indianin z Ameryki Północnej, agent podróżujący w czasie, członek Drużyny A w operacji "Cochise" - o wiele mniej był podobny do myślącego stworzenia niż oba kojoty, które właśnie składały rytualne hołdy księżycowi, który nie świecił nad ich rodzinną planetą. Travis chwiejnie podążył dalej, jakby wabiony wyciem kojotów. Było to coś znajomego, jakaś realna nić łącząca go z jego własnym umysłem, w którym miał teraz taki mętlik. Zatoczył się, upadł, znów podniósł się niepewnie, lecz szedł dalej. Nad nim, na wzgórzu, samica kojota opuściła łeb i ostrożnie wdychała nową woń. Rozpoznała ją jako część właściwego sposobu życia. Zawyła raz jeszcze na swego towarzysza, zbyt jednak zajętego nocną pieśnią, którą wyśpiewywał z mordą wyciągniętą do księżyca. Travis potknął się i upadł. Podpierając się dłońmi i kolanami w czasie upadku poczuł, jak taka amortyzacja wyrywa mu ze stawów zesztywniałe ręce. Spróbował się podnieść, lecz ciało odmówiło mu posłuszeństwa, zwinęło się tylko w paroksyzmie bólu. Upadł ponownie, tym razem na plecy i wpatrywał się w księżyc. Silny, znajomy zapach... a potem cień przesuwający się nad nim. Gorący oddech na policzku i delikatny dotyk zwierzęcego języka na twarzy Uniósł głowę, pochwycił gęste futro i trzymał je, jakby była to ostoja zdrowego rozsądku w całkiem oszalałym świecie. Rozdział 3 Travis przyklęknął na czerwonawej ziemi i zmrużonymi oczyma wpatrywał się w dolinę, rozgarnąwszy uprzednio ostrożnie rdzawobrązową trawę. Złotawa mgiełka przesłaniała prawie cały widok. Travis odczuwał tępy ból w czaszce. Ogarnęło go zdumienie. Gdy rozglądał się wokół, miał wrażenie, że przygląda się obrazowi wyłaniającemu się spod innego, namalowanego później. Wiedział, co powinien zobaczyć, ale to, co widniało przed nim, nie zgadzało się z tym, czego oczekiwał. Szary kształt przemknął przez trawę; Travis spojrzał czujnie w tamtą stronę. Mba'a - kojot? Czy może jego towarzysze to były ga'n, duchy, które potrafiły przybierać dowolne kształty, a tym razem przybrały postać chytrego wroga ludzi? Czy byli to ndendai - wrogowie - czy też dalaanbiyat'i - sprzymierzeńcy? W tym dziwnym świecie nie można było być pewnym niczego. Ei'dik'e? Obracał w myślach słowo, którego nie odważył się wypowiedzieć na głos: przyjaciel? Spojrzał prosto w żółte oczy. Niejasno uświadamiał sobie, że czworonożne stworzenia, które podążały wraz z nim w jego bezcelowej wędrówce po tych dziwnych, dzikich obszarach, zachowywały się zupełnie inaczej niż zwykłe zwierzęta. Odnosił takie wrażenie nie tylko dlatego, że patrzały mu prosto w oczy, wydawało mu się też, że potrafią czytać w jego myślach. Gdy był spragniony i tęsknił za łykiem wody, który ugasiłby płomień w jego wyschniętym gardle i złagodził dokuczliwy ból głowy, kojoty poprowadziły go w kierunku, którego sam by nie wybrał; znalazł tam sadzawkę i zaspokoił pragnienie cieczą o dziwnie słodkim i przyjemnym smaku. Nadał tym dziwnym stworzeniom imiona, imiona, które wyłoniły się z chaosu snów i przywidzeń zaciemniającego mu właściwe pojmowanie sytuacji, w jakiej znajdował się w trakcie swej bezcelowej podróży przez tę dziwną okolicę. Samicę, która zawsze była przy nim, jakby go pilnowała i nie ważyła się nigdy odejść zbyt daleko, nazwał Nalik'ideyu (Idąca Po Grani). Samca, który wypuszczał się na długie zwiady, a potem wracał do człowieka i do swej towarzyszki, jakby przekazując wieści niezbędne do podjęcia dalszej podróży, nazwał Naginlta (Zwiadowca). To właśnie Nalik'ideyu odszukała teraz Travisa; wysunęła czerwony język i dyszała ciężko - był pewien, że nie była to oznaka zmęczenia, to była radość i zapał... zapał łowiecki! Travis też przesunął językiem po wargach, gdy ta myśl w pełni do niego dotarła. Czekało na niego mięso - świeże i soczyste - tylko kawałek dalej. Mięso, które żyło i czekało, aż zostanie upolowane. Odczuł dziki głód, który nieco otrząsnął go ze snu na jawie, jaki mu się śnił już od dawna. Jego dłonie oparły się o biodra, lecz nie znalazł tam nic z tego, co sugerowało mu niewyraźne, zamglone wspomnienie: pasa obciążonego pochwą z myśliwskim nożem. Przyjrzał się sobie samemu i odkrył, że ubrany jest w bryczesy z gładkiego, matowobrązowego materiału, który bardzo dobrze stapiał się z otoczeniem. Miał na sobie luźną koszulę, związaną ciasno w talii szmacianym paskiem o luźnych końcach. Na nogach miał wysokie mokasyny ze skierowanymi ku górze czubkami i cholewami sięgającymi polowy łydki. Niektóre części tego ubioru wydawały mu się znajome, nie wiedział jednak, czy są to jego własne wspomnienia, czy znowu w umyśle nakładają mu się dwa obrazy, różne wspomnienia przeplatające się przez siebie. Jednego był pewien: nie miał przy sobie żadnej broni. Ta świadomość wywołała nagłą falę prawdziwego, ściskającego wnętrzności przerażenia. Jednak dzięki temu realnemu strachowi pozbył się częściowo dziwnego uczucia zdumienia, które towarzyszyło mu od pierwszego przebudzenia w tym dziwnym świecie i zaćmiewało zdolność logicznego rozumowania. Nalik'ideyu niecierpliwiła się. Podbiegła dwa kroki do przodu i teraz oglądała się na niego przez ramię, mrużąc żółte ślepia; miał wrażenie, jakby przynaglała go nie tylko swą postawą, lecz także niecierpliwymi, całkowicie zrozumiałymi słowami. Mięso czekało, a ona była głodna. Oczekiwała od Travisa pomocy w polowaniu, i to natychmiast. Co prawda Travis nie dorównywał jej płynnością i gracją ruchów, lecz podążył za nią przez wysoką trawę, kryjąc się w niej umiejętnie. Energicznie potrząsał głową raz po raz, mimo potwornego bólu towarzyszącego każdemu takiemu ruchowi; ten bolesny zabieg pozwalał mu koncentrować uwagę na otoczeniu - nie przeszkadzały mu już żadne przeczucia ani wspomnienia. Stało się oczywiste, że grunt pod nogami, dolina wypełniona złotą mgiełką, trawa dookoła były realne, nie należały do koszmarnego snu. Dlatego też ten inny, zupełnie inny krajobraz, który snuł mu się przed oczyma, był tylko halucynacją. Nawet powietrze, które wdychał i wydychał z płuc, miało inny zapach czy też może smak? Wiedział, że trening hipnotyczny może mieć różne efekty uboczne, ale... to... Travis stanął jak wryty, zapatrzył się niewidzącym wzrokiem na kołyszącą się przed nim trawę i idącego z przodu kojota. Trening hipnotyczny! Co to było? Nagle już trzy obrazy zmagały się w jego myślach: dwa krajobrazy, które do siebie nie pasowały i jeszcze coś trzeciego, jakieś bardzo mgliste wrażenie. Znowu potrząsnął głową i uniósł ręce do skroni. To... tylko to było prawdziwe: ta ziemia pod stopami, ta trawa, ta dolina, ten głód szarpiący mu wnętrzności, polowanie, które miało nastąpić... Nic innego! Zmusił się do skoncentrowania umysłu na swej obecnej sytuacji, na świecie, który w tej chwili widział, słyszał i czuł, na świecie, który go w tej chwili otaczał. Tam, gdzie podążał za Nalik'ideyu, trawa stawała się coraz niższa. Mgła jednak nie rzedła. Zdawało się, że zawisła w strzępach nad preria, a gdy Travis zanurzał się w taki strzęp, przypominało to błądzenie po omacku w chmurze złotych, roztańczonych kropelek przebitych od czasu do czasu migoczącą iskierką, która zwijała się i kurczyła jak żywa istota. Kryjąc się w tej mgle Travis dotarł na skraj zarośli i głęboko wciągnął nosem powietrze. Był to ciepły, silny zapach, którego nie potrafił zidentyfikować, jednak kojarzył się w jakiś sposób z żywym stworzeniem. Przypadł do ziemi, zanurzył głowę i ramiona w splątany gąszcz i spojrzał przed siebie. W tym miejscu mgły nie było. Ten skrawek ziemi rozświetlało poranne słońce. Pasły się tam trzy zwierzęta. Ich wygląd wstrząsnął Travisem, co pomogło mu uporać się z następną porcją oszołomienia nie pozwalającego logicznie myśleć. Zwierzęta były, jak sądził, mniej więcej wielkości antylop i ogólnie rzecz biorąc nawet je przypominały: miały po cztery zgrabne nogi, obłe tułowia i drobne głowy. Lecz ich wygląd nie był mu znajomy; w rzeczy samej był tak obcy, że Travis otworzył szeroko usta ze zdumienia. Zwierzęta miały gdzieniegdzie łyse plamy pomiędzy wyspami kremowego... futra? Czy może były to włosy, zwisające pasmami, co nadawało dziwnym stworzeniom na pierwszy rzut oka wygląd częściowo oskubanych koni. Miały długie, poruszające się wężowymi ruchami szyje, jakby ich kręgosłupy były tak giętkie jak węże. Zatknięte na szyjach łby również wyglądały tak, jakby zostały pożyczone od innego gatunku - szerokie, płaskie, najbardziej przypominały ropuchy: każdy zaopatrzony był w róg - wyrastający mniej więcej w połowie odległości między czołem a nosem - na początku pojedynczy, potem rozwidlający się na dwa ostre końce. To były nieziemskie stworzenia! Travis znów zamrugał oczyma z niedowierzaniem, uniósł dłoń do czoła i nadal wpatrywał się w pasące się dziwolągi. Było ich trzy: dwa większe, z całkiem rozwiniętymi rogami, i trzeci mniejszy, trochę bardziej łysawy i z ledwo kiełkującymi wypukłościami zwiastującymi rogi nad nosem - prawdopodobnie było to cielę. Ze zdumienia wyrwały go naglące sygnały, jakie ponownie w tajemniczy sposób odebrał od kojotów. Nalik'ideyu nie interesował dziwny wygląd pasących się zwierząt; była zainteresowana wyłącznie praktycznym aspektem ich obecności, obchodziły ją tylko jako pożywny i zadowalający posiłek, dlatego irytowała się niemrawymi reakcjami Travisa. Przyjrzał się zwierzętom raz jeszcze, wyciągając praktyczne wnioski. Ratunkiem dla antylopy była jej ogromna chyżość, można ją jednak było zwabić w pobliże myśliwych, odwołując się do jej nieposkromionej ciekawości. Smukłe nogi dziwnych stworzeń zapowiadały podobną prędkość biegu, a Travis nie miał przy sobie żadnej broni. Rogi na nosie nie dodawały zwierzętom wyrazu łagodności, sugerowały, że równie dobrze mogą walczyć, co uciekać. Ale naglące sygnały słane do jego umysłu przez kojoty kazały mu działać. Travis był głodny i był myśliwym, a tu stukało kopytami mięso - nieważne, jak wyglądało, można je było zjeść. Znowu otrzymał wiadomość. Naginlta pojawił się po drugiej stronie przesieki. Jeśli zwierzęta zwykły ratować się ucieczką, mogły z pewnością prześcignąć nie tylko Travisa, lecz również oba kojoty. W takim razie polowanie wymagało trochę sprytu i jakiegoś planu. Travis spojrzał w zarośla, gdzie, jak wiedział, ukryła się Nalik'ideyu i skąd otrzymał sygnał potwierdzenia. Zatrząsł się ze zdumienia. Kojoty z pewnością nie były zwykłymi zwierzętami, to były ga'n i to potężne ga'n ! Musiał więc poważać je i szanować, i poddawać się ich woli. Przynaglany tajemniczymi sygnałami kojotów, Apacz ledwo zwracał uwagę na pasące się jednorożce; przyglądał się z uwagą najbliższemu, nie pokrytemu przez mgłę otoczeniu. Skoro nie dysponuje bronią ani dużą prędkością, musi uciec się do jakiegoś fortelu. I znów Travis uczuł w magiczny sposób, że ga'n, kojoty - duchy, zgadzają się z tym jego poglądem i, co więcej, każą mu iść w prawo. Posuwał się tam ostrożnie i bezszelestnie z wprawą, której nawet nie zauważał i nie pamiętał, by kiedyś jej świadomie nabywał. Krzaki i drobne drzewa z opadającymi do ziemi gałęziami tworzyły prowizoryczny parawan między nim a rozpościerającą się przed nim niewielką łączką. Gałęzie drzew nie były pokryte normalnymi liśćmi na szypułkach, lecz wyrastały z nich dziwne, kruche, czerwonawe wypustki. Łąka kończyła się rozpadliną, z której mgła wypełzała drugimi językami przez urwisko dwa razy wyższe niż Travis. Gdyby można było popędzić zwierzęta w stronę tej rozpadliny... Travis rozejrzał się wokół siebie i jego dłoń zamknęła się na najstarszej broni używanej przez jego gatunek: na kamieniu wydartym z ziemi i dobrze wyważonym wprawną ręką. Była to marna szansa, lecz jedyna, jaką mu dawał los. Apacz uczynił pierwszy krok na nowej i nieco przerażającej ścieżce. Te ga'n słały swe myśli czy też pragnienia do jego umysłu. Czy on też mógłby im przesłać swoje pomysły? Zacisnąwszy palce na kamieniu, opierając się o skalną ścianę w pobliżu rozpadliny, Travis skupił się na tym, by prosto i jasno pomyśleć o swoim planie. Nie wiedział, że reagował w sposób, jakiego życzyliby sobie naukowcy gdzieś daleko, na Ziemi. Nie wiedział też, że już dawno przekroczył oczekiwania tych ludzi, którzy wyhodowali i wytresowali kojoty-mutanty. Na razie wierzył tylko, że jest to jedyny sposób, w jaki może spełnić życzenia obu duchów, które uważał za znacznie potężniejsze od jakiegokolwiek człowieka. Dlatego odmalował w myślach obraz urwiska, biegnącej zwierzyny i roli, jaką w tym planie mogłyby odegrać ga'n, gdyby tylko zechciały. Zgoda - odczuł ją tak wyraźnie, jakby ktoś do niego krzyknął. Zważył w ręku kamień. Będzie musiał działać szybko, dlatego musi się przygotować. Z miejsca, gdzie stał, nie widział już łąki, na której pasły się trawożerne zwierzęta. Był jednak pewien, tak pewien, jakby przyglądał się tej scenie, że kojoty powoli podkradają się do swych ofiar z brzuchami płasko przy ziemi, łącząc swą wrodzoną przebiegłość z lisim kunsztem zwiadowczym i cierpliwością. Teraz! Travis gwałtownie potrząsnął głową - odebrał sygnał alarmowy, łowy się rozpoczęły. Czekał w napięciu, ściskając kamień. Usłyszał przeciągłe szczeknięcie, a potem odpowiedź na nie: dźwięk, którego nie mógłby opisać, nie kaszel i nie chrząknięcie, lecz jakąś ich kombinacją. I znowu szczekanie... Hau, hau... Ropusza głowa wdarła się w zarośla, rozdwojony róg obwieszony był wyrwaną z korzeniami trawą. Rozszerzone, jakby pozbawione źrenic ślepia spoczęły na Travisie, lecz nie był w stanie stwierdzić, czy bestia w ogóle go dostrzegła; pędziła dalej, nabierając prędkości w miarę zbliżania się do urwiska. Za nią biegło cielę z rozdziawioną mordą o szerokich wargach, co jakiś czas pobekujące głębokim głosem. Dorosłe zwierzę wykręciło swą długą szyję i pochyliło żabią głowę ku ziemi tak, że bliźniacze szpice rogów pochyliły się złowrogo, celując dokładnie w Travisa. Nie mylił się sądząc, że są śmiercionośne. Za moment miał potwierdzić swoje przypuszczenia, gdyż bestia zaszarżowała, całym swoim zachowaniem sugerując, że powzięła poważne postanowienie przebicia go swoim rozdwojonym rogiem. Cisnął kamieniem i rzucił się w bok, przewracając się i tocząc, walcząc wściekle, by stanąć na nogi, spodziewając się, że w każdej chwili uderzą w niego kopyta rozwścieczonej bestii i dźgną go jej ostre rogi. Usłyszał potworny trzask z prawej strony i zarośla zatrzęsły się gwałtownie. Apacz odpełzł stamtąd na czworakach, obracając cały czas głowę, by kontrolować, co dzieje się za nim. W rozpadlinie mignął mu trójkątny ogon. Oznaczało to, że cielęciu udało się uciec. A teraz trzaski w zaroślach ucichły. Czy to zwierzę go tropiło? Porwał się na równe nogi i usłyszał wyraźnie ciągłe szczekanie, jakby rozgrywała się tam zaciekła walka. Drugie dorosłe zwierzę pojawiło się na widoku, cofając się i skręcając z opuszczoną głową, próbując wyglądać groźnie i wycelować rozdwojone rogi w stronę obu kojotów, które tańczyły wokół niego, drażniąc go i nękając. Jeden z kojotów poderwał głowę, spojrzał w górę zbocza i zaszczekał. Potem oba kojoty równocześnie popędziły walczącą bestię. Po raz pierwszy napadły na nią z jednej strony. Tym razem szczute zwierzę miało otwartą drogę ucieczki. Zwierzę pognało w tamtą stronę, kojoty z łatwością zrobiły unik przed groźnymi kopytami. Zwierzę wykonało skok z gracją, jakiej nikt nie spodziewałby się po jego niekształtnym, ociężałym ciele. Skoczyło w stronę urwiska, a kojoty nie zadały sobie trudu, by przeszkodzić mu w ucieczce. Travis wyszedł z ukrycia i zbliżył się do zarośli, w których wcześniej słyszał poruszające się pierwsze zwierzę. Działania kojotów przekonały go, że nie ma już żadnego niebezpieczeństwa; nigdy nie pozwoliłyby uciec swemu łupowi, gdyby pierwsze zwierzę musiało być jeszcze dobite. Stojąc nad pozwijanym i poskręcanym ciałem zwierzęcia i przyglądając mu się uważnie Travis stwierdził, że jego kamień musiał uderzyć bestię w łeb i ją ogłuszyć. Potem już zwierzę wpadło z rozpędu na skalną ścianę i roztrzaskało się na niej. Ślepe szczęście czy też moc ga'n, duchów? Cofnął się, gdy kojoty nadbiegły ramię w ramię, by obejrzeć swą zdobycz. Rzeczywiście, była to bardziej ich zdobycz niż jego. Polowanie zaowocowało nie tylko jedzeniem, lecz również bronią dla Travisa: zamiast noża u pasa, o którym pamiętał, miał teraz dwa. Łatwo było wyciągnąć rozdwojony róg z potrzaskanej czaszki, a potem uważna obróbka przy pomocy znalezionych kamieni pozwoliła na rozłupanie rogu pod takim kątem, jakiego sobie życzył. Tak więc teraz miał dłuższe i krótsze ostrze - zapewniały mu przynajmniej jakąś ochronę, a na pewno były lepszą bronią niż przygodnie znaleziony kamień, z którym rozpoczął to polowanie. Nalik'ideyu podeszła do wody. Potem przysiadła na tylnych łapach i obserwowała, jak Travis ociosuje róg kamieniem. - To będzie nóż - powiedział do niej. - A z tego - spojrzał na pobliską kępę drzew i krzewów, oceniając ich przydatność - z tego zrobimy łuk. Z łukiem będzie nam się lepiej polowało. Kojot ziewnął, przymknął swe żółte oczy. Poza zwierzęcia wyrażała sytość - i zadowolenie. - Nóż - powtórzył Travis - i łuk. - Potrzebował broni, musiał ją mieć! Dlaczego? Przerwał na chwilę pracę. Jednorogie stworzenie było prędkie w ataku, lecz Travis mógł uniknąć starcia z nim, gdyby nie chciał go upolować. Dlaczego dręczyły go jakieś obawy nakazujące mu jak najszybsze zdobycie broni? Zanurzył rękę w sadzawce i obmył spoconą twarz orzeźwiającą wodą. Kojot wstał i umościł sobie wygodniejsze legowisko w wysokiej trawie, potem położył się znowu. Travis siedział teraz bezczynnie z rękoma na kolanach. Starał się poukładać logicznie swoje wspomnienia. Otaczający go krajobraz nie zgadzał się z obrazami, jakie podsuwała mu pamięć, zupełnie nie był taki, jaki powinien być, ale był prawdziwy. Tu wszystko było prawdziwe i niezmienne: krajobraz, polowania, posiłek z surowego mięsa. Wszystko inne, tamten drugi pustynny świat, po którym wędrował wraz ze swym plemieniem, jeździł konno, napadał ludzi innej rasy, to wszystko nie było prawdziwe albo było dalekie, bardzo dalekie od miejsca, w którym teraz się znalazł. Nie widział wyraźnej linii rozgraniczającej te dwa światy. Czasem zdawało mu się, że właśnie wraca z pustyni, ze zwycięskiej wyprawy przeciw Meksykanom. Meksykanie! Travis uczepił się tej nazwy, spróbował wykorzystać ten ślad. Meksykanie... a on był Apaczem, jednym z Ludu Orła, jednym z wojowników Cochise'a. Nie! Pot wystąpił mu na czoło. Nie pochodził z przeszłości. Nazywał się Travis Fox, pochodził z końca dwudziestego wieku, nie był wojownikiem z początku dziewiętnastego! Był członkiem Drużyny A w projekcie! Pustynia w Arizonie, a teraz tu. Z jednego świata w drugi w jednej chwili. Rozejrzał się wokół siebie z rosnącym strachem. Zaraz! Gdy opuścił pustynię, był w czymś czarnym i wąskim, leżał w jakimś pudle. Travis zebrał kawałki rogu, wrzucił je za pazuchę i wstał. Gdy zaczął wracać po własnych śladach, Nalik'ideyu poszła za nim i przywołała skowytem Naginltę. Travis teraz uważniej przyglądał się poczynaniom obu kojotów. Musiał sam sobie udowodnić, że ma z nimi jakiś kontakt. - Kim jesteście? - zapytał, zgodnie z torem swoich myśli. Potem zastanowił się i powtórzył: - Czym jesteście? Nie były zwierzętami czy też były czymś więcej niż zwierzętami, które znał. Jakaś część jego osobowości podpowiadała mu, że są duchami. Ale inna część... Travis potrząsnął głową i stwierdził, że musi pogodzić się z myślą, że w tym dziwnym świecie ma dziwnych sprzymierzeńców. Travis z trudem wszedł na wzniesienie. Z przodu, na tle nieba, stały oba kojoty. Zbliżył się do nich i wtedy wydały z siebie odwieczny kojoci zew do księżyca, wspomnienie życia na innej planecie. Apacz spojrzał w dół. Jego zagadka częściowo się rozwiązała. Rozpoznał wrak leżący na zboczu - statek kosmiczny! Owładnął nim zimny strach. Z ust wyrwał mu się szloch opuszczonego, zrozpaczonego człowieka. Rozdział 4 Ogień, najstarszy sprzymierzeniec ludzkości, broń i narzędzie, trzeszczał wesoło u podnóża nagiego górskiego zbocza. Wokół niego siedzieli mężczyźni. Było ich piętnastu. Za nimi, strzeżone przez ogień i przez ten poważny krąg, siedziały kobiety. Zgromadzonych łączyło wiele wspólnych cech. Wszyscy byli najwidoczniej tej samej rasy, średniego wzrostu, krępi, a zarazem smukli, żywotni i wytrzymali, brązowoskórzy, o czarnych włosach do ramion. I wszyscy byli młodzi, żaden nie miał więcej niż trzydzieści lat, niektórzy jeszcze nie osiągnęli dwudziestu. Upodabniał ich do siebie jeszcze wyraz twarzy: poważny, napięty i skupiony, w ich oczach i ustach czaił się niepokój, gdy przysłuchiwali się wywodom Travisa. - Zatem jesteśmy na planecie Topaz. Czy któryś z was pamięta, jak wszedł na statek? - Nie. Tylko że obudziliśmy się w nim. - W świetle ogniska widać było poruszenia głowy, gdy jeden z czerwonoskórych odezwał się. - To kolejne sztuczki Pinda-lick-o-yi, Białookich. Nigdy nie byli godnymi zaufania mężami. Zawsze łamali obietnice tak, jak krzepki mąż łamie kruchą gałązkę, a ich mowa jest zgniła i plugawa jak szczekanie parszywych psów. A to ty, Lisie2, sprowadziłeś nas, byśmy ich słuchali. Krąg mężczyzn poruszył się, kobiety zaszemrały cicho. - Czyż ja nie siedzę tu z wami wśród tej obcej dziczy? - odparował Travis. - Ja tu już nic nie rozumiem. - Inny mężczyzna podniósł rękę dłonią do góry w starym, indiańskim geście zapytania, który dziwnie kontrastował z jego sposobem wypowiadania się. - Co się z nami stało? Byliśmy w świecie dawnych Apaczów... I to ja, Jil-Lee, jechałem obok Cuchilla Negra, gdy podążaliśmy w stronę Ramos. A teraz, jak grom z jasnego nieba, jestem tutaj w jakimś rozwalonym statku kosmicznym, a koło mnie leży facet, który kiedyś był mi bratem. Jak ze świata przeszłości naszego ludu dotarłem tutaj przez gwiazdy, do innego świata? - Sztuczki Pinda-lick-o-yi! - pierwszy mówca splunął w ogień. - Myślę, że to był Redax - odparł Travis. - Słyszałem, jak doktor Ashe o tym opowiadał. Nowe urządzenie, które powoduje, że człowiek pamięta nie swoją przeszłość, lecz przeszłość swoich przodków. Gdy byliśmy na statku, znajdowaliśmy się zapewne pod jego wpływem, więc żyliśmy jak nasi przodkowie sto lub więcej lat temu... - A po co to wszystko? - zapytał Jil-Lee. - Może po to, żebyśmy upodobnili się do naszych przodków. To część tego, o czym mówili nam ludzie od projektu. Kolonizacja tej planety wymaga innego typu ludzi niż ci, którzy obecnie mieszkają na Ziemi. Rzeczy, których już od dawna nie pamiętamy, tutaj są niezbędne, żeby stawić czoła wszystkim niebezpieczeństwom tych dzikich miejsc. - Ty, Lisie, byłeś już wśród gwiazd, czy znalazłeś takie niebezpieczeństwa przedtem? - Tak, tak było. Słyszeliście o trzech różnych światach, które oglądałem, gdy statek z dawnych czasów wystartował z nami na pokładzie i zabrał nas niechcący w gwiazdy. Czyż wy wszyscy nie byliście ochotnikami do tego pionierskiego zadania, czyż nie chcieliście również obejrzeć nowych i dziwnych rzeczy? - Nie zgadzaliśmy się jednak, żeby nas cofnęli w przeszłość w magicznych snach i jeszcze potem wysłali w kosmos! Travis skinął niechętnie głową. - Deklay ma rację. Ale nie wiem nic więcej niż wy, nie wiem, po co nas tu wysłano ani dlaczego nasz statek się rozbił. Znaleźliśmy doktora Ruthvena martwego w kabinie, gdzie stało to nowe urządzenie. Tylko że poza tym nie znaleźliśmy nic innego, co mogłoby nam zasugerować, dlaczego tu jesteśmy. Skoro statek jest rozbity, to musimy tu zostać. Zapadła cisza. Nikt nie miał ochoty się odezwać po tych słowach. Mieli za sobą kilka dni wytężonej pracy i kilka nocy niespokojnego snu. Pod skalnym zboczem leżał stos pakunków z wyposażeniem, które uratowali z rozbitego statku. Bez dyskusji postanowili opuścić jego przestronne pomieszczenia, zgodnie z pradawnym zwyczajem swego szczepu, który nakazywał jak najszybciej wycofać się z miejsca, w którym panowała śmierć. - Czy w tym świecie nie ma ludzi? - dopytywał się Jil-Lee. - Jak na razie znaleźliśmy tylko ślady zwierząt. Ga'n nie ostrzegły nas przed niczym więcej... - Te diabły! - Deklay znów splunął w ogień. - Powinniśmy trzymać się od nich z dala. Mba'a nie są przyjazne dla naszego Ludu. Znowu wokół ogniska podniósł się szmer. Wydawało się, że był to odgłos aprobaty dla słów Deklaya. Travis stężał. Jak wielki wpływ mógł mieć na nich Redax? Wiedział z własnego doświadczenia o przedziwnej podwójnej reakcji; dwóch różnych uczuciach na ten sam temat. Czasem przyprawiało go o mdłości, gdy nagle nie wiedział, co sam czuje. Zaczynał przekonywać się, że niektórzy przenieśli się do przeszłości o wiele gruntowniej i reagowali jak dawni Indianie. Jil-Lee zaraz dokładnie pojmie, co się stało, ale Deklay nadal przebywa w czasach swych przodków podążających za Victoriem czy Magnusem Colorado. Travisowi ciarki przeszły po krzyżu, miał złe przeczucia; przebywanie w różnych momentach przeszłości i teraźniejszości może zwaśnić ich drużynę, a taki konflikt byłby fatalny w skutkach dla wszystkich. - Diabły czy ga'n - po raz pierwszy odezwał się mężczyzna o spokojnej twarzy i głęboko osadzonych, zmęczonych oczach. - Mamy teraz dwa umysły z powodu działania Redaxu, więc lepiej nie róbmy nic zbyt pośpiesznie. Dawniej, w pustynnym świecie naszego ludu widziałem jednego z tych mba'a i okazał się bardzo mądry. Szedł polować na borsuka i gdy odkopywał szczurzą norę, mba'a siedział w zaroślach i łapał uciekająca zwierzynę. Był sprzymierzeńcem człowieka, nie jego wrogiem. Te dwa mba'a siedzące tu nieopodal... one też są myśliwymi i wydają się nam przyjazne. W obcych miejscach ludziom przydaje się wszystko, co uda im się znaleźć. Nie wywołujmy duchów ze starych opowieści, bo to tylko słowa, które nic nie znaczą. - Buck dobrze mówi - zgodził się Jil-Lee. - Znajdźmy obóz, którego moglibyśmy bronić, bo może są tu ludzie, których terytoria łowieckie właśnie naruszyliśmy, chociaż jeszcze nie widzieliśmy tych ludzi. Jesteśmy samotnym i nielicznym ludem. Na obcych szlakach powinniśmy być przezorni i ostrożni. Travis odprężył się nieco. Buck, Jil-Lee... w tej chwili zdawało się, że ich rozsądne słowa zyskują aprobatę grupy. Gdyby któryś z nich został obwołany jako haldzil, wódz szczepu, byliby o wiele bezpieczniejsi. On sam nie miał takich wysokich aspiracji i nie chciał zanadto nalegać. W końcu to za jego namową ochotniczo zaciągnęli się do tego projektu. A teraz był podwójnie podejrzany, szczególnie przez tych, którzy myśleli tak jak Deklay i nie mieli zaufania do Travisa w żadnej sprawie. Jak dotąd protestowali mniej niż się spodziewał. Co prawda bracia i siostry wspierali się nawzajem i robili to, co wspólnie postanowili, idąc za wrodzonym Apaczom impulsem respektowania więzów rodzinnych, nie byli jednak prawdziwym szczepem spojonym klanową solidarnością; pochodzili z około pół tuzina różnych szczepów. Ogólnie rzecz biorąc, na Ziemi byli najbardziej postępowymi przedstawicielami swego ludu, to znaczy postępowymi w rozumieniu białego człowieka. Nagle Travis zdał sobie sprawę z tego, że odbiera swe myśli w jakiś dziwny, nieprzejrzysty sposób. On także został naznaczony złowrogim wpływem Redaxu. Wszystkich, którzy tu przylecieli, wykształcono w nowoczesny sposób i wszyscy umiłowali przygodę, co wyróżniało ich spośród współplemieńców. Zgłosili się ochotniczo do projektu i z powodzeniem przeszli wszystkie testy mające wyeliminować kandydatów nieodpowiednich pod względem temperamentu czy inteligencji. Ale to wszystko działo się przed Redaxem... Dlaczego potraktowano ich w ten sposób? I dlaczego wysłano ich tu tak niespodziewanie? Co skłoniło doktora Ashe'a, Murdocka i pułkownika Kelgarriesa, ludzi których znał i którym ufał, do wysłania ich na Topaz bez ostrzeżenia? Musiało się coś stać, coś, co dało doktorowi Ruthvenowi władzę nad nimi i pozwoliło na rozpoczęcie tej szaleńczej podróży. Travis nagle zdał sobie sprawę z poruszenia wokół ogniska. Mężczyźni wstawali, wycofywali się z kręgu światła, rozkładali koce znalezione pośród przeróżnych rzeczy na statku. Znaleźli tam również broń: noże, łuki, kołczany pełne strzał. Używania takiej broni uczono ich w trakcie intensywnego szkolenia w ramach projektu. Nie wymagała poważniejszych napraw niż sami mogli wykonać. Żywność, którą znaleźli, wystarczała jedynie na głodowe porcje. Jutro muszą zacząć polować... - Dlaczego nam to zrobili? - Buck pojawił się za Travisem, spokojne oczy prześliznęły się po młodym Indianinie i spojrzały w ogień. - Nie sądzę, żeby tobie coś powiedzieli, skoro i nam nie powiedzieli nic. Travis złapał go za słowo. - Są tacy, co twierdzą, że wiedziałem o wszystkim, zgadza się? - Cóż, ty, jako jedyny z nas przebywałeś gwiezdne szlaki już wcześniej i dlatego dziwne zdarzenia nie robią na tobie takiego wrażenia jak na nas. Potrzebujemy zwiadowcy. Kojoty podążają twym śladem, a ty się ich nie lękasz. To brzmiało rozsądnie. Niech idzie jako straż przednia, w pewnej odległości od grupy i zabierze kojoty ze sobą. Przez jakiś czas będzie się trzymał z daleka od obozu i odzywał się tylko w razie konieczności; niech jego towarzysze zbliżą się nieco bardziej do siebie. - Odejdę rankiem - zgodził się Travis. Mógłby wymknąć się dziś wieczorem, lecz nie mógł teraz oderwać się od magii ognia, od towarzystwa ludzi. - Możesz wziąć Tsoaya ze sobą - odezwał się znów Buck. Travis czekał, by tamten wyjaśnił swą propozycję. Tsoay był jednym z najmłodszych członków grupy, a poza tym bliskim krewnym Bucka. - Dobrze będzie - ciągnął Buck - gdy poznamy ziemię, na której przyszło nam mieszkać. Zawsze też było w zwyczaju, że młodsi podążają śladem starszych i bardziej doświadczonych. A nauczyć ich trzeba nie tylko odczytywania śladów. Travis pojął, do czego tamten zmierza. Kolejno biorąc ze sobą najmłodszych mężczyzn jako zwiadowców, być może mógłby uzyskać posłuch lub przynajmniej akceptację większej części plemienia. Wśród Apaczów autorytet i osoba wodza zależały od siły jego osobowości. Aż do czasu zamknięcia w rezerwatach wodzowie zdobywali swą pozycję jedynie siłą charakteru, chociaż czasem bywało, że pochodzili z tego samego klanu przez kilka pokoleń. Nie chciał zostać wodzem. Nie, ale nie chciał też słuchać narastających szeptów, plotek i pogłosek grożących konfliktem między wodzem a plemieniem. Dla każdego Apacza rozstanie z jego ludem było rodzajem śmierci. Musiał zapewnić sobie poparcie w razie gdyby Deklay lub ci, którzy myśleli jak on, zmienili swą niechętna postawę w otwartą wrogość. - Tsoay uczy się szybko - Travis ponownie wyraził zgodę. - Wyruszymy o brzasku. - Wzdłuż górskiego łańcucha? - upewnił się Buck. - Jeśli mamy szukać dobrego miejsca na wioskę, to tak. Góry zawsze były dobrym schronieniem dla Ludu. - Uważasz, że potrzebujemy jakiegoś fortu? Travis wzruszył ramionami. - Wypuściłem się tylko na jednodniowa wycieczkę po tej ziemi. Nie widziałem nikogo prócz zwierząt. Nie możemy jednak mieć pewności, że nigdzie nie napotkamy wrogów. Ta planeta była na taśmach, które przywieźliśmy z kosmicznej wyprawy, zatem była znana już tym istotom, które przemierzały kosmos przed nami. Tamci podróżowali między jedną gwiazdą a drugą tak, jak my jeździmy z miasta na ranczo i z powrotem. Jeśli nagrali ten świat na taśmie, to nie bez powodu; być może ten powód istnieje do dziś. - Ale lud z kosmosu ujarzmił gwiazdy tak dawno temu... - zamyślił się Buck. - Czy na pewno ten powód przetrwał? Travis wspomniał dwa inne światy. Pierwszy z nich był dziwną pustynią zamieszkaną przez zwierzęta - czy też może ludzkie istoty, gdyż posługiwały się inteligencją - wychodzące nocą z piaszczystych kryjówek i atakujące statek kosmiczny. W drugim świecie znaleźli ruiny ogromnego miasta przyduszonego tropikalną roślinnością, tam przecież robił z nierdzewnych rurek dmuchawki do strzelania w prezencie dla Skrzydlatych, by mogli się bronić przy ich pomocy. Ale czy Skrzydlatych można było uznać za ludzi? Oba te gatunki stworzeń stanowiły pozostałość po starożytnym imperium galaktycznym. - Niektóre rzeczy mogą trwać wiecznie... - odpowiedział poważnie. - Jeśli coś znajdziemy, musimy być bardzo ostrożni. Wybierzmy jednak najpierw miejsce na wioskę. - Nasz lud nie powróci już do swych domostw - odezwał się nagle Buck. - Dlaczego tak mówisz? Być może odnajdzie nas kiedyś statek ratowniczy... Buck podniósł wzrok i spojrzał na Travisa. Zapytał: - Gdy spałeś pod działaniem Redaxu, kim byłeś? - Wojownikiem... jeździłem konno... walczyłem... - A ja... ja przebywałem razem z go'ndi - stwierdził beznamiętnie Buck. - Ale... - Ale biali ludzie zapewniali nas, że taka moc, moc wodza, nie istnieje. Czy o to ci chodzi? Tak, Pinda-lick-o-yi mówili nam tyle różnych rzeczy. Biały człowiek jest zawsze zajęty, zajęty swymi narzędziami, urządzeniami, wynalazkami... A ci, którzy myślą inaczej niż on, nie mogą być oceniani według reguł białego człowieka, więc uważa ich za naiwnych marzycieli. Ale nie wszyscy biali tak myślą. Doktor Ashe, ten zaczynał już coś pojmować. - Ja też, być może, nadal stoję w połowie drogi na schodach przeszłości. Jednego jestem pewien: nie ma już dla nas powrotu do domu, do naszych domostw. Nadejdzie czas, że z nasion przeszłości wykiełkuje coś nowego. Konieczne jest, żebyś ty uczestniczył w tym procesie. Nalegam więc, żebyś wziął ze sobą Tsoaya, a potem Lupe'a. Pamiętaj, że młodzi, którzy ulegają perswazji i są chwiejni jak trzcina na wietrze, muszą mieć dobrych nauczycieli. W Travisie wiedza walczyła z instynktem, dokładnie tak jak nieco wcześniej obraz, który wpoił mu Redax, zmagał się z widokiem obcego krajobrazu. Teraz jednak stwierdził, że powinien poddać się uczuciu. Wiedział, że żaden z jego współplemieńców nie twierdziłby, że nawiedziła go nadprzyrodzona wiedza, go'ndi, dostępna tylko największym wodzom, o ile naprawdę nie wydarzyłoby się coś takiego. Być może takie widzenie zostało wywołane przez halucynacje związane z przeszłością, ale miało swoje skutki tu i teraz. Travis nie miał żadnych wątpliwości, że Buck święcie wierzył w to, co powiedział i jego wiara przysparzała mu wiarygodności wśród członków plemienia. - To jest mądrość, Nantan... Buck potrząsnął głową. - Nie jestem nantan, wodzem. Ale niektórych rzeczy jestem pewien. Ty także bądź pewny tego, co czujesz, młodszy bracie! Trzeciego dnia wędrówki na wschód wzdłuż pasma górskiego Travis znalazł miejsce, które wydawało mu się całkiem niezłe na obóz plemienia. Był to kanion ze źródlaną wodą, poznaczony śladami zwierzyny łownej. Travis dotarł na równinę, gdzie zarośla mogły dostarczyć budulca na wigwamy. Woda i żywność były w zasięgu ręki, miejsce było łatwe do obrony. Nawet Deklay i popierający go malkontenci musieli przyznać, że było to bardzo dobre miejsce. Spełniwszy swój obowiązek wobec plemienia, Travis powrócił do tego, co go od początku nurtowało. Topaz znajdował się na taśmach należących do władców dawnego gwiezdnego imperium, zatem musiała to być ważna planeta, ale z jakiego powodu? Na razie nie znalazł tu żadnych śladów istot inteligentnych o wyższym stopniu rozwoju niż zwierzęta z rozdwojonymi rogami. Trawiło go jednak przekonanie, że c o ś na nich czyhało, gdzieś kryło się jakieś niebezpieczeństwo... Chęć przekonania się, co to było, rozpalała go do czerwoności. To chyba Deklay oskarżył go, że zbyt dokładnie podąża drogami białych ludzi. Rzeczywiście, Travis nie miał nic przeciwko przemierzaniu rozległych przestrzeni wokół obozu jedynie w towarzystwie kojotów, odludna planeta nie deprymowała go tak bardzo, jak jego współplemieńców. Czwartego dnia po założeniu obozu na równinie Travis planował trasę swego następnego rekonesansu, gdy Buck i Jil-Lee usiedli koło niego. - Idziesz na polowanie? - Nie będę szukał mięsa. - Czego się obawiasz? Wrogowie, ndendai, również chcą zająć tę ziemię? - dociekał Jil-Lee. - Być może tak jest, ale teraz szukam tego, czym ten świat był dawniej, szukam powodu, dla którego dawni władcy gwiazd wzięli tę planetę na własność. - Czy ta wiedza może nam się przydać? - zapytał powoli Jil-Lee. - Czy da żywność naszym ustom, schronienie naszym ciałom, czy oznacza dla nas życie? - Bardzo możliwe. Najgorsze są nieświadomość i niewiedza. - To prawda. Niewiedza jest zawsze zła - przytaknął Buck. - Pamiętaj jednak, młodszy bracie, że łuk, który pasuje do jednej ręki, może ranić drugą. Poza tym, czy zamierzasz iść sam? - Z Naginltą i Nalik'ideyu nie będę sam. - Weź też ze sobą Tsoaya. Czworonożni rzeczywiście mogą być ga'n w służbie tych, których lubią, ale to nie jest dobrze dla człowieka, gdy trzyma się z dala od swoich. I znowu Travis odczuł klanową solidarność, którą nie zawsze podzielał. Z drugiej strony Tsoay będzie pomocą, a nie przeszkodą. W trakcie poprzednich zwiadów ten chłopak wykazał się spostrzegawczością, dobrze orientował się w rozległej krainie i przejawiał upodobanie do prób i eksperymentów, co nie było zbyt powszechne wśród Apaczów, nawet w jego wieku. - Idę znaleźć drogę przez góry, to może być długa wyprawa - na wpół zaprotestował Travis. - Myślisz, że to, czego szukasz, jest gdzieś na północy? Travis wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Skąd mógłbym wiedzieć? Lecz będę szukać w inny sposób. - Tsoay winien pójść z tobą. Milczy w obecności starszych i bardziej doświadczonych, jak zwykli to robić niedoświadczeni chłopcy, ale jego myśli płyną swobodnie, tak jak twoje - odparł Buck - w nim też kiełkuje potrzeba oglądania nowych miejsc. - Pamiętaj tylko - Jil-Lee wstał - nie zapuszczaj się za daleko, młodszy bracie, bo łatwo możesz zgubić drogę powrotną. To ogromna ziemia i jesteśmy na niej tylko garstką samotnych ludzi... - I ja także to wiem - Travis pomyślał, że w słowach Jil-Lee pobrzmiewało więcej niż jedno ostrzeżenie. Oddalili się już od wioski o dwa dni drogi i w trakcie wędrówki przez góry napotkali przełęcz, której Travis od dawna poszukiwał. Przed nimi rozciągało się strome zejście w otwartą, równinną okolicę spowitą bursztynem, który jak Travis już wiedział, był po prostu gęstą trawą, taką jak w dolinach na południu. Tsoay skinął głową. - Przestronne miejsce, dobre dla koni, bydła, ludzi... Ale od równiny dzieliła ich czarna, naga przestrzeń. Travis zastanawiał się, czy żyły tu jakieś zwierzęta mogące spełniać funkcje koni. - Schodzimy? - zapytał Tsoay. Z miejsca, gdzie stali, Travis nie widział śladu budynków ani innych znaków obecności człowieka na całej pokrytej bursztynową trawą równinie. Mimo to coś go tam ciągnęło. - Idziemy - zadecydował. Co prawda wydawało się, że równina leży niedaleko przełęczy, na której ujrzeli ją po raz pierwszy, ale po jednym dniu i nocy spędzonej na przemian na warcie i krótkim śnie ich cel był ciągle daleko. Był już późny poranek drugiego dnia, gdy odeszli od podnóża gór i otoczyła ich sięgająca pasa trawa. Widać było, jak trawa się chwieje przed nimi, znacząc szlak idących w przedniej straży kojotów. W chwilę potem Travis uświadomił sobie, że słyszy ciągłe, uparte buczenie. Początkowo drażniło go to tylko, w końcu stało się tak natarczywe, że zmusiło do odnalezienia źródła dźwięku. Zobaczył wydeptany w trawie nieregularny wzór, połamane łodygi znaczyły ślad zniszczeń. Po jednej stronie łąki zgromadziła się bzycząca, kipiąca masa owadów o błyszczących skrzydłach, które Travis już poznał jako padlinożerców. Owady niechętnie odleciały, gdy zbliżyli się do nich. Szybko wciągnął powietrze, co nieco przypominało chrząknięcie - była to oznaka rozpoznania i zdziwienia. To, co leżało przed nimi, wydawało się tak nieprawdopodobne, że nie mógł uwierzyć własnym oczom. Tsoay rzucił na to raz okiem, później podszedł i ukląkł, by się temu lepiej przyjrzeć; rozszerzonymi zdumieniem oczyma spojrzał na Travisa przez ramię, a jego głos zadrżał z emocji: - Końskie łajno... świeże! Rozdział 5 - Był jeden koń, niepodkuty, z jeźdźcem. Nadszedł tu od strony otwartej równiny i był poganiany, aż zaczął kuleć. Tutaj odpoczywali, może chwilę po brzasku - Travis zebrał wszystko, czego dowiedzieli się z dokładnych oględzin ziemi i trawy dokoła. Nalik'ideyu, Naginlta i Tsoay przyglądali mu się i słuchali uważnie, jakby kojoty rozumiały to, co mówił, równie dokładnie jak chłopiec. - Poza tym jeszcze to - Tsoay wskazał jedyny ślad pozostawiony przez tajemniczego jeźdźca, ledwo widoczny, jakby ktoś starał się go zatrzeć. - Jeździec jest mały i lekki. Poza tym boi się, jak sądzę... - Idziemy za nim? - zapytał Tsoay. - Idziemy - zgodził się Travis. Spojrzał na kojoty, robił to już odruchowo, i przekazał im w swych myślach wiadomości. Tym śladem należało podążać. Gdyby ujrzały jeźdźca, miały wracać i powiedzieć o tym, o ile Apacze jeszcze by ich nie dogonili. Nie otrzymał żadnego widocznego znaku potwierdzenia, kojoty po prostu zniknęły w wysokiej trawie. - Zatem są tu inni - powiedział Tsoay, gdy wraz z Travisem znowu szli w kierunku gór. - Może był jakiś drugi statek... Travis potrząsnął przecząco głową: - Ten koń tu nie pasuje. W projekcie nie przewidywano przesyłania koni. - Może konie zawsze tu były. - Raczej nie. Każda planeta ma swoje specyficzne gatunki zwierząt. Ale na pewno poznamy prawdę, gdy tylko obejrzymy konia i jego jeźdźca. Po tej stronie gór było o wiele cieplej i gorąco zaczynało im doskwierać. Travis pomyślał, że jeśli jeździec puścił cugle konia, mógł on szukać wody. Skąd nadjechał tajemniczy jeździec? I dlaczego jechał tak pośpiesznie i w takim strachu? Był to twardy, surowy kraj. Zmęczony, okulały koń zdawał się wybierać najłatwiejszą drogę przez równinę, a człowiek mu w tym nie przeszkadzał. Travis ujrzał miękki kawałek gruntu, gdzie głęboko odcisnęły się ślady. Tym razem nie próbowano ich zatrzeć, wyraźnie było widać odcisk butów. Jeździec zsiadł i prowadził teraz konia, a mimo to poruszał się dość szybko. Podążali tropem, który omijał płytki wąwóz, i zobaczyli, że Nalik'ideyu czeka na nich. Przed nią leżało zawiniątko, noszące jeszcze na sobie ślady świeżej ziemi, a za nią widniała wykopana w ziemi pod zwieszającymi się gałęziami jama. Najwidoczniej kojot właśnie wykopał swe znalezisko z ziemi. Travis ukucnął, by przyjrzeć się bliżej zawiniątku, najpierw obejrzał je starannie, a dopiero później dotknął. Była to zrobiona ze skóry torba, prawdopodobnie ze skóry stworzeń z rozszczepionymi rogami, jak można się było domyślić z koloru i zwisających gdzieniegdzie długich włosów, które pozostawiono u dołu jako dekoracyjne frędzle. Widać było, że tę torbę zrobił ktoś nawykły do szycia skóry. Klapa torby była ciasno i starannie umocowana dobrze wyprawionymi rzemieniami. Gdy Apacz pochylił się niżej nad znaleziskiem, poczuł mieszaninę zapachów: zapach samej skóry, konia, dymu z ogniska i innych, nieznanych mu woni. Rozwiązał spinające torbę rzemienie i wyjął jej zawartość. Była tam koszula z drugimi rękawami, z szarej, niefarbowanej wełny i gruba wojłokowa kurtka, którą Travis podejrzliwie obmacał. Kurtkę zdobiono starannym, kolorowym haftem przedstawiającym bez wątpienia ziemskiego jelenia z dużym porożem walczącego na śmierć i życie ze zwierzęciem podobnym do pumy. Travis rozpostarł kurtkę na kolanie i usiłował przypomnieć sobie, gdzie widział podobny haft wcześniej... Książka! Ilustracja w książce! Ale jaka książka, kiedy? Dość dawno i z pewnością nie był to wzór znany jego własnemu ludowi. W rękawie kurtki była ciasno zwinięta chusta z materiału przypominającego jedwab, koloru czystego błękitu, jaki od czasu do czasu przybiera ziemskie niebo. Znalazł też małą szkatułkę ze skóry, z pieczołowicie wyciętymi motywami zdobniczymi, równie wypracowanymi, jak na kurtce; był to wytwór najwyższego kunsztu rzemieślniczego. W szkatułce znalazły się: nóż i łyżka z matowego metalu z rogowymi uchwytami rzeźbionymi w końskie głowy, których oczy zrobione były z błyszczących kamieni. Wszystko to były osobiste drobiazgi, na tyle drogie właścicielowi, że gdy musiał je zostawić na czas ucieczki, ukrył je starannie, mając widocznie jeszcze jakąś nadzieję ich odzyskania. Travis uważnie złożył znalezione ubrania, starając się zrobić to tak, jak ich właściciel. Nadal głowił się nad widzianymi już gdzieś motywami zdobniczymi. - Kto to? - Tsoay z widocznym zachwytem dotknął kurtki delikatnie jednym palcem. - Nie wiem, ale pochodzi z naszego własnego świata. - Tak, to jeleń, ale ma jakieś dziwne rogi - zgodził się Tsoay. - A puma jest bardzo podobna. Ten, kto to haftował, musiał się znać na zwierzętach. Travis wepchnął kurtkę z powrotem do torby i zawiązał ją. Nie włożył jej jednak z powrotem do jamy, w której została ukryta, lecz umieścił ją w swych własnych jukach. Gdyby nie udało im się dogonić uciekiniera, chciał mieć sposobność bliższego zbadania zawartości torby, szansę przypomnienia sobie, gdzie przedtem widział te wzory. Wąska dolina, gdzie znaleźli torbę, wznosiła się łagodnie i widać było, że uciekinier miał na tym podłożu większe trudności z utrzymaniem tempa. Następną porzuconą rzecz znaleźli na otwartej przestrzeni, uciekinier nie zadał sobie trudu, żeby ją schować. Ponownie był to skórzany przedmiot - bukłak, który Nalik'ideyu obwąchała starannie i zaczęła lizać łapczywie, wpychając mordę do spłaszczonego wnętrza. Travis podniósł znalezisko i poczuł, że skóra była wilgotna. Pachniała dziwnie, jakby mlekiem. Pociągnął palcem wewnątrz i wyjął, poczuwszy, że jest mokry. Nie był to jednak ani bukłak na wodę, ani menażka. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy wywrócił worek do góry dnem i przekonał się, że mimo wilgoci na ściankach worek jest pusty. Podsunął go Nalik'ideyu, która natychmiast zaczęła wylizywać pozostała jeszcze substancję. Trzymała worek mocno przednimi łapami i lizała starannie, choć Travis nie zauważył żadnych resztek, które mogłyby ją zainteresować. Było oczywiste, że w torbie znajdował się kiedyś jakiś rodzaj jedzenia. - Tu odpoczywali - stwierdził Tsoay - nie mogą być zbyt daleko przed nami. Szli teraz przez okolicę, w której ktoś, kto zamierzałby sprawdzić, czy jest śledzony, lub zgubić ewentualny pościg, czułby się jak ryba w wodzie. Travis przyjrzał się terenowi i powziął swój własny plan. Zejdą z wyraźnego szlaku uciekiniera, wespną się na wschodnie zbocze wzgórza i spróbują iść trasą równoległą do tej, którą obrał sobie uciekinier. W labiryncie skał i powalonych wiatrem drzew nie było to łatwe zadanie. Nalik'ideyu polizała torbę po raz ostatni, gdy Travis ją przywołał. Spojrzała na niego, potem odwróciła głowę i omiotła spojrzeniem krajobraz przed nimi. Potem ruszyła truchtem, niepostrzeżenie wtapiając się w otoczenie. Razem z Naginltą podażą bezpośrednio za zwierzyną, podczas gdy ludzie będą musieli iść dłuższą drogą. Travis ściągnął koszulę, zrobił z niej zawiniątko i umocował ją do swego szmacianego paska dokładnie tak, jak robili to jego przodkowie przygotowując się do walki. Do zawiniątka wrzucił rzeczy, które Tsoay i on nieśli ze sobą. Zaczęli trudną wspinaczkę, oprócz zawiniątka Travisa niosąc tylko łuki, przerzucone przez plecy kołczany i noże o długich ostrzach. Mknęli jak cienie i wkrótce tak jak kojoty wtopili się w otoczenie, ich czerwonobrązowe ciała zlewały się z brązem ziemi. Travis ocenił, że za około godzinę zajdzie słońce. Musieli odnaleźć tajemniczego zbiega, zanim zapadnie całkowita ciemność. Jego szacunek dla uciekiniera wzrastał. Być może gnał go strach, ale utrzymywał dobre tempo i inteligentnie wybierał trasę, zmierzając tam, gdzie będzie miał najbardziej korzystne do ucieczki warunki. Gdyby tylko Travis zdołał sobie przypomnieć, gdzie przedtem widział takie hafty? Miało to jakieś ukryte znaczenie, które teraz mogło okazać się ważne... Tsoay prześliznął się obok powyginanego przez wiatr drzewa i zniknął. Travis przeszedł nad kłębowiskiem gałęzi. Podążali na południe, orientując się według szczytu przed nimi, zatrzymując się od czasu do czasu, by rozejrzeć się za śladami pozostawionymi przez człowieka lub konia. Travis prześliznął się wężowym ruchem pomiędzy dwoma skalnymi filarami i położył się tam, zachodzące słońce przygrzewało go w nagie ramiona i kark, brodę ułożył na przedramieniu. W opaskę przytrzymującą włosy wetknął kilka maskujących źdźbeł trawy, których korzenie częściowo zasłaniały mu twarz. Kilka sekund później odebrał ostrzegawczy sygnał od jednego z kojotów. To, czego szukali, było bardzo blisko, tuż przed nimi. Oba zwierzęta czekały w kryjówce, aż Travis wyda im jakieś rozkazy. Dowiedział się też, że to, co znalazły, nie było im obce, było to jeszcze jedno potwierdzenie faktu, że uciekinier pochodził z Ziemi, nie był rdzennym mieszkańcem planety Topaz. Travis spojrzał uważnie w kierunku wskazanym przez kojoty. Jego szacunek dla uciekiniera znowu wzrósł. Za jakiś czas albo on sam, albo Tsoay spostrzegliby kryjówkę zbiega bez podpowiedzi ze strony czworonożnych zwiadowców, ale mogli jej też nie zauważyć. Uciekinier rzeczywiście zapadł się pod ziemię, wykorzystując na kryjówkę zagłębienie czy też załom w skalnej ścianie. Nie zobaczyli śladu konia, ale jeśli ktoś wiedział, gdzie patrzeć, to tu i ówdzie mógł zauważyć gałąź w niewłaściwym miejscu, czy świeże ślady. "Dziwne" - zastanowił się Travis - "wygląda to tak, jakby obcy nie obawiał się pościgu z tej wysokości, na której stoi, tylko z wysoka". Środki ostrożności powzięte przez uciekiniera miały zataić jego pobyt w górach. Czyżby oczekiwał, że jakiś tropiciel obejdzie go i nadejdzie właśnie z tego wzniesienia, na którym teraz leżeli obaj Apacze? Travis zacisnął z wrażenia zęby na swym spalonym słońcem przedramieniu. Czyżby w którymś momencie swej ucieczki ich zwierzyna zdążyła zawrócić i przekonać się, że jest śledzona? Nie odnaleźli jednak żadnych śladów takiego zwiadu, a poza tym kojoty z pewnością by ich ostrzegły. Można oszukać ludzkie oczy i uszy, lecz Travis ufał zmysłom i spostrzegawczości Naginlty i Nalik'ideyu o wiele bardziej niż swoim własnym. Nie, nie przypuszczał, żeby jeździec spodziewał się Apaczów. Oczekiwał raczej czegoś lub kogoś mającego nadejść z wysoka. Z wysoka... Travis przechylił głowę i spojrzał podejrzliwie na wyższe partie gór. Podczas swej własnej podróży przez góry i przeprawy przez przełęcz nie napotkali nic, co niosłoby ze sobą jakąkolwiek groźbę. Ewentualnie mogły tam się wałęsać drapieżne zwierzęta. Napotkali jakieś ślady łap i kojoty ostrzegły ich przed zwierzęciem zostawiającym charakterystyczny rodzaj tropów. Jednak środki ostrożności przedsięwzięte przez obcego wskazywały, że oczekuje on zagrożenia ze strony inteligentnych, myślących istot, a nie zwierząt, które najprawdopodobniej wytropiłyby uciekiniera po zapachu, a nie dlatego, że by go zobaczyły. A jeśli obcy spodziewał się ataku z góry, także Travis i Tsoay muszą się wystrzegać tego zagrożenia. Travis przyjrzał się uważnie każdemu fragmentowi zbocza, zapamiętując najdrobniejszy odcinek drogi, jaką musieli przebyć, i miejsca, gdzie mogłyby na nich czyhać niebezpieczeństwa. Przedtem ich sprzymierzeńcem było światło słoneczne, teraz Travis zadecydował, że poczekają na zapadnięcie zmroku. Zamknął oczy, przywołując z pamięci obraz starannie obejrzanego zbocza i zwrócił szczególna uwagę na lokalizację kryjówki zbiega. Wiedział, że może tam dotrzeć bezbłędnie w sprzyjających warunkach. Potem wychylił się ze swojej własnej kryjówki i przyłożył palce do ust. Spomiędzy jego warg dobyło się gniewne świergotanie, które powtórzył trzy razy. Jak zauważyli, jeden z gatunków zwierząt zamieszkujących te góry był mniej więcej wielkości dłoni dorosłego mężczyzny, przypominał kulkę puchatych piór czy też jedwabistego, miękkiego futerka. Jego krótkie nóżki umiały mu nadać niesamowitą prędkość, miał też tupet właściwy stworzeniom nie mającym zbyt wielu wrogów. Odgłos, który wydał z siebie Travis, do złudzenia przypominał piski tej kuleczki. Tsoay machnął ręką i przywołał Travisa do miejsca, gdzie schował się za wysuszonym pniem zwalonego drzewa. - Ukrywa się - szepnął Tsoay. - I to przed kłopotami z góry - Travis dodał wynik swej obserwacji. - Ale chyba nie przed nami, jak sądzę. Tak więc Tsoay również doszedł do tego wniosku? Travis próbował ocenić, jaki czas dzieli ich jeszcze od zmierzchu. Po zachodzie słońca nad planetą Topaz następowały chwile, gdy światło igrało z cieniami w półmroku. Dopiero wtedy mogą rozpocząć jakąś akcję. Powiedział to Tsoayowi, a tamten skinął ochoczo głową. Usiedli opierając się plecami o kamień i korzystając z osłony zwalonego pnia zaczęli metodycznie przeżuwać tabletki odżywcze. Mimo że żołądki mężczyzn domagały się smaku świeżego mięsa, białe kwadraciki bez smaku niosły ze sobą energię i wartości odżywcze, które zaspokajały potrzeby ich organizmów. Pospali trochę na zmianę. Ostatnie promienie słońca Topaz nie zniknęły jeszcze za horyzontem, gdy Travis uznał, że jest już dostatecznie ciemno, żeby zaczynać. Nie miał żadnego sposobu, żeby się przekonać, czy obcy był uzbrojony. Co prawda jako środka transportu używał konia, mógł mieć jednak ze sobą strzelbę czy też najnowocześniejszy rewolwer, jaki skonstruowano na Ziemi. Łuki Apaczów były całkowicie nieprzydatne w razie walki wręcz, ale mieli ze sobą noże. Travis jednak chciał pojmać obcego bez szwanku, jeśli tylko zdoła. Obcy oznaczał informacje, tak więc nie mogło mu się nic stać. Dlatego Travis nawet nie wyciągnął noża, gdy zaczęli schodzić ze zbocza. Gdy doszli do fioletowej sadzawki na końcu małego jaru, napotkali kojoty. Naginlta popatrzył na Travisa znacząco. Apacz dał mu znak ręką i przekazał scenariusz, jaki kojoty miały odegrać w czasie tego ataku z zaskoczenia. Kojot zastrzygł uszami i zniknął. Z góry dobiegło go dwukrotne świergotanie puszystej kuleczki - Tsoay zajął swoją pozycję. Usłyszeli wycie... zawodzenie... łkanie... była to jedna z żałobnych pieśni mba'a. Travis pośpieszył naprzód. Usłyszał rżenie przestraszonego konia, stukot, który mógł oznaczać tylko przejście kopytami po żwirze, zobaczył, jak zadrżały gałęzie krzaków maskujących kryjówkę obcego, a część z nich całkiem odpadła. Travis przyspieszył, jego mokasyny nie wydawały żadnego szmeru w zetknięciu z ziemia. Jeden z kojotów odezwał się po raz drugi, jego tajemnicze łkanie przeszło w urywany szczek, który odbijał się od otaczających ich skalnych ścian. Travis przygotował się do skoku. Opadły następne pracowicie ułożone gałęzie i koń opuścił swą kryjówkę, odrzucając nerwowo łeb do tyłu. Jego sylwetka odbijała się wyraźnie na tle nieba. Niewyraźna postać ludzka szamotała się z koniem, usiłując opanować jego przerażone ruchy. Obcy miał zajęte ręce i na pewno nie miał przy sobie broni - to było to! Travis skoczył. Jego dłonie znalazły zdobycz, ramiona obcego. Z gardła napadniętego wydobył się zduszony okrzyk przerażenia, gdy starał się odwrócić w uścisku Apacza i stanąć z atakującym twarzą w twarz. Travis jednak przewrócił się wraz ze swą zdobyczą, potoczyli się prawie pod końskie kopyta, ześlizgnęli ze zbocza. Apacz unieruchomił wijące się ciało nieznajomego nie tylko swoim ciężarem, lecz także żelaznym uściskiem wokół klatki piersiowej i ramion tamtego. Czuł, że jego przeciwnik słabnie, lecz był na tyle czujny, że nie rozluźnił uchwytu, bo ciężki oddech tamtego nie przypominał oddechu nieprzytomnego. Leżeli tak, obcy nadal w uchwycie Travisa, ale już nie stawiający oporu. Apacz usłyszał głos Tsoaya, wytrawnego znawcy koni, który uspokajał konia mrucząc coś cicho. Obcy nadal nie podejmował walki. Travis pomyślał nie bez rozbawienia, że nie mogą tak tu leżeć przez całą noc. Zmienił uchwyt i - tak jak się spodziewał - nastąpił szybki jak błyskawica atak przeciwnika. Nie dość szybki jednak. Travis, przygotowany na taką reakcję, już wykręcał tamtemu ręce za plecami i mocno trzymał szczupłe, niemal delikatne nadgarstki. - Przynieś sznur! - zawołał do Tsoaya. Chłopak przybiegł z zapasową linka służącą jako cięciwa do łuku i już po chwili związali starannie szamoczącego się obcego. Travis przetoczył jeńca do światła i chwycił go dłonią za włosy, chcąc wyraźnie przyjrzeć się jego twarzy. Pod wpływem szarpnięcia włosy jeńca rozsypały się, bo rozplótł się warkocz, w który były spięte. Travis chrząknął, gdy ujrzał twarz pojmanego. Łzy wyżłobiły kanały w pokrywającej twarz obcego, równomiernej masce z kurzu, lecz szare oczy, które obserwowały go z żarem, świadczyły, że ich właściciel płakał raczej z wściekłości niż strachu. Mimo że jeniec ubrany był w długie spodnie wetknięte w skórzane buty ze szpicem i w luźną bluzę, widać było, że na pewno jest to kobieta i to z pewnością kobieta bardzo młoda i bardzo atrakcyjna. W tej chwili widać też było, że jest to rozwścieczona kobieta. Za wściekłością krył się strach, strach przed daremnym zmaganiem się z tyloma przeciwnościami. Gdy jednak obejrzała sobie Travisa nieco dokładniej, wyraz jej twarzy uległ zmianie. Wydało mu się, że spodziewała się całkiem innego napastnika i była niepomiernie zdumiona jego widokiem. Oblizała spierzchnięte wargi i teraz już jej strach był zupełnie innym strachem, czujną obawą przed nową, nieznaną i prawdopodobnie niebezpieczną sytuacją. - Kim jesteś? - zapytał Travis po angielsku, gdyż nie miał wątpliwości, że była Ziemianką. Wciągnęła głośno oddech, co wyglądało na oznakę kompletnego zdumienia. - Kim t y jesteś? - odpowiedziała tym samym pytaniem po angielsku, ale z silnym akcentem. Natychmiast dawało się słyszeć, że angielski nie był jej ojczystym językiem. Travis podszedł do niej i położył dłonie na jej ramionach. Zaczęła się skręcać, żeby jakoś obronić się przed jego nieznanymi zamiarami, ale zaraz zorientowała się, że po prostu sadzał ją na ziemi. Strach w jej oczach jakby zelżał, w jego miejsce pojawiło się zainteresowanie. - Nie jesteście Synami Siwego Wilka - stwierdziła swą silnie akcentowaną angielszczyzną. Travis uśmiechnął się. - Jestem Lis, nie Wilk - odparł - a Kojot jest mym bratem - wskazał palcem w ciemność i natychmiast bezszelestnie pojawiły się oba kojoty. Oczy rozszerzyły jej się ze zdumienia na widok Naginlty i Nalik'ideyu, gdy domyśliła się, jak silna więź łączy te groźne zwierzęta z jej napastnikiem. - Ta kobieta jest także z naszego świata - powiedział Tsoay w języku Apaczów, przyglądając się pojmanej z widocznym zainteresowaniem. - Tylko że nie pochodzi z Ludu. Synowie Siwego Wilka? Travis znowu pomyślał o haftach na kurtce. Kto nazywał swe plemię tak kwiecistym tytułem... gdzie... i w jakim miejscu historii? - Czego się lękasz, Córo Siwego Wilka? - zapytał. Zdało się, że tym pytaniem rozbudził w niej całe pokłady grozy. Odrzuciła głowę do tyłu tak, że mogła spojrzeć w ciemniejące niebo. - Latająca rzecz! - głos jej był prawie niedosłyszalny, jakby każde słowo głośniejsze od szeptu mogło zostać poniesione aż do gwiazd, które właśnie zaczynały rozbłyskiwać nad nimi. - Przyjdą... wyśledzą... Nie dotarłam do wewnętrznego pasma gór na czas. W jej głosie brzmiała nuta rozpaczy, która szarpała serce Travisowi. Bezwiednie również zaczął wyglądać groźnego wroga na niebie, nie wiedząc czego, czy też kogo wypatruje, ani jakie zagrożenie może ta latająca rzecz nieść ze sobą. Wiedział tylko, że to prawdziwe niebezpieczeństwo. Rozdział 6 - Nadchodzi noc - przemówił Travis powoli po angielsku. - Czy ci, których się lękasz, polują w ciemności? Potrząsnęła głową, odgarniając z twarzy kosmyk włosów potarganych w walce z Travisem. - Oni nie potrzebują oczu ani takich dobrych nosów jak twoi czworonożni myśliwi. Maja maszynę, która śledzi... - To po co ci były te gałęzie? - Travis skinął głową w kierunku częściowo zepsutej kryjówki. - Oni nie używają tej maszyny ciągle i dlatego można czasem mieć nadzieję. Ale nocą jadą tak, jak ona im nakazuje. Nie jesteśmy dostatecznie głęboko w górach, żebyśmy mogli spodziewać się, że ich zgubimy. Bahantur okulał i dlatego musiałam zmniejszyć tempo... - A co takiego znajduje się w tych górach, że ci, których się lękasz, nie ośmielą się ciebie tam ścigać? - kontynuował Travis. - Nie wiem, ale jeśli dotrze się dostatecznie daleko w głąb gór, nie trzeba już się obawiać pościgu. - Zapytam znowu: kim jesteś? - Apacz pochylił się do przodu, jego twarz widoczna w szybko gasnącym świetle zmierzchu zbliżyła się do jej twarzy. Ani drgnęła na te dokładne oględziny, patrzała mu prosto w oczy. Była to kobieta dumna i niezależna, z pewnością córka wodza, zadecydował Travis. - Pochodzę z Ludu Siwego Wilka. Zostaliśmy tu przywiezieni przez gwiazdy, żeby uczynić ten świat bezpiecznym dla... dla... tych... - urwała i na jej twarzy zarysował się wyraz zastanowienia. - Jest powód... Sen... Nie sen... Rzeczywistość... Nie, jest i sen, i rzeczywistość. Jestem Kaydessa ze Złotej Ordy3, ale czasem przypominają mi się dziwne rzeczy... tak jak ta mowa, którą teraz z wami mówię... - Złota Orda! - Travis już sobie teraz przypominał. Wzór haftu, synowie Siwego Wilka, wszystko to pasowało do jego układanki. Ale co to była za układanka! Sztuka scytyjska, ornament, który wojownicy Czyngis - chana4 nosili z taką dumą. Tatarzy, Mongołowie... barbarzyńcy, którzy nadciągnęli z rozległych azjatyckich stepów, by zmienić bieg historii nie tylko w Azji, lecz także na europejskich równinach. Wojska chanów naśladujących okrutnego Czyngis - chana, Chubiłaja5, Tamerlana6! - Złota Orda - powtórzył ponownie Travis. - To bardzo dawno temu w historii tamtego drugiego świata, Córo Wilka. Popatrzyła na niego z dziwnym, zagubionym wyrazem pokrytej kurzem twarzy. - Wiem - jej głos był tak cichy, że z trudnością rozróżniał słowa. - Mój lud żyje w dwóch epokach równocześnie, niektórzy nawet sobie tego nie uświadamiają. Tsoay ukucnął obok nich, żeby przysłuchiwać się słowom kobiety. Teraz dotknął ręką ramienia Travisa. - Redax? - zapytał. - Albo też jego odpowiednik - Travis był pewien jednej rzeczy. Projekt, w którym brali udział, przewidywał szkolenie trzech drużyn kolonizacyjnych: jedną złożoną z Eskimosów, drugą z wyspiarzy z Pacyfiku i trzecią, którą stanowił jego własny Lud. Wiedział, że nie było żadnej potrzeby ani nawet szansy wybrania do drużyny Mongołów o dzikiej przeszłości pochodzących z którejkolwiek z ord. Tylko jedno państwo na Ziemi mogło wybrać sobie takich kolonistów. - Jesteś Rosjanką - przyglądał jej się uważnie, chcąc zauważyć, jaki efekt wywrą na niej jego słowa. Ale ona nie zmieniła zagubionego wyrazu twarzy. - Rosjanką... Rosjanką... - powtarzała, jakby samo to słowo wydawało się jej dziwne. Travis poczuł się zagrożony. Jakaś rosyjska kolonia mogła mieć tutaj techników z urządzeniami do wyśledzenia zbiegów. Skoro więc góry mają zapewnić chociaż trochę bezpieczeństwa, muszą spróbować, nawet jeśli oznaczało to wędrówkę po nocy. Powiedział to Tsoayowi, który kiwnął głową w niemej akceptacji. - Koń nie będzie w stanie iść z nami - dodał jeszcze chłopak. Travis zastanowił się przez dłuższą chwilę. Konie były zawsze bogactwem dla jego ludu, już od czasu pierwszych, ukradzionych Hiszpanom wierzchowców. Zostawienie tu zwierzęcia, które mogło posłużyć plemieniu, nie było słuszne, lecz nie ośmielili się marnować czasu na prowadzenie kulawego konia. - Zostaw go tu, wolno - rozkazał Tsoayowi. - A kobieta? - Idzie z nami. Musimy dowiedzieć się jak najwięcej o tych ludziach i tym, co robią. Posłuchaj, Córo Wilka - Travis znowu pochylił się w stronę dziewczyny, by upewnić się, że słucha i rozumie, mówił wyraźnie i dobitnie. - Pójdziesz z nami w góry i lepiej, żeby nie było z tobą żadnych kłopotów - wyjął swój nóż i ostrzegawczym gestem podsunął jej ostrze pod oczy. - Już przedtem zamierzałam się wybrać w te góry - odpowiedziała spokojnie. - Rozwiąż moje dłonie, dzielny wojowniku, z pewnością nie będziesz lękał się kobiety. Szybko przeszukał jej luźne wierzchnie okrycie i wyciągnął nóż równie długi i ostry jak swój własny, ukryty w fałdach jej luźnej szaty. - Teraz już się ciebie nie lękam, Córo Wilka, bo wyrwałem ci kły. Pomógł jej wstać i jej własnym nożem przeciął linkę krępującą jej ręce, potem umocował go do swojego pasa. Przywołał kojoty i wysłał je przodem. W chwilę później cała trójka ruszyła w drogę. Pojmana dziewczyna szła między oboma Apaczami. Opuszczony koń zarżał smutno, a potem zaczął paść się kępkami rosnącej dokoła trawy, poruszał się powoli, by oszczędzić swoje okulałe kopyto. Oba księżyce planety Topaz kontynuowały swą wędrówkę po nocnym niebie. Światło, jakie dawały, skutecznie oświetlało drogę. Travis czuł się w miarę bezpieczny, jeśli chodzi o atak z ziemi, bo wiedział, że kojoty ostrzegą go odpowiednio wcześniej. Utrzymywali równe, choć spokojne tempo. Nie wypytywał dziewczyny, dopóki nie usiedli przy górskim źródełku, by ochlapać twarze lodowatą wodą i napić się ze złożonych dłoni. - Dlaczego uciekasz od swego własnego ludu, Córo Wilka? - Moje imię brzmi Kaydessa - poprawiła go. Zaśmiał się cicho, reagując na afektowany ton jej głosu. - A to jest Tsoay z Ludu, to znaczy z plemienia Apaczów, a ja jestem Fox - Travis przedstawił się jej angielskim odpowiednikiem swego indiańskiego imienia. - Apacze - spróbowała powtórzyć nazwę plemienia naśladując jego akcent - a kto to są Apacze? - Indianie, Indianie północnoamerykańscy - wyjaśnił. - Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, Kaydesso. Dlaczego uciekasz od swego własnego ludu? - Nie od mojego ludu - odparła, potrząsając stanowczo głową. - Od tamtych drugich. To wygląda w ten sposób... och, jak mam wytłumaczyć to wszystko tak, żebyście zrozumieli? - rozpostarła przed sobą mokre dłonie i przyjrzała im się w świetle księżyca, mokre rękawy przywarły jej do rąk. - Żyję wśród mego ludu ze Złotej Ordy, chociaż kiedyś byliśmy kimś innym i pamiętamy okruchy naszego poprzedniego życia. Są też ludzie, którzy mieszkają w statku kosmicznym i używają tej maszyny, która sprawia, że przychodzą nam do głowy tylko te myśli, na które oni zezwolą. A właściwie dlaczego - spojrzała uważnie na Travisa - mam niby wszystko ci opowiedzieć? Mówisz, że jesteście Indianami, Amerykanami, czy jesteśmy więc wrogami? Jakiś fragment mej pamięci mówi, że tak... że byliśmy wrogami... - Powiedzmy lepiej - poprawił ją - że Apacze i Orda nie są wrogami tu i teraz, niezależnie od tego, co działo się przedtem - Travis wiedział, że mówi prawdę. Zgodnie z naukowymi relacjami jego lud opuścił Azję na samym początku wielkich migracji ludów. Dziewczyna, którą przymusowo cofnięto do jej plemiennej przeszłości przy pomocy Redaxu, mogłaby być jego daleką krewną z innego klanu, była bowiem podobna do jego własnego ludu; miała ciemno kasztanowe włosy i szare oczy. - Ty - palce Kaydessy spoczęły na moment na jego nadgarstku - i ty, wy obaj zostaliście tu przysłani z nieba, zza innych gwiazd. Czy mam rację? - Tak, zgadza się. - A czy ci, co wami kierują, są tu z wami? - Nie, jesteśmy wolni. - Jak staliście się wolni? - zapytała gorączkowo. Travis zawahał się. Nie chciał mówić o rozbitym statku i o tym, że jego lud nie miał żadnego sposobu obrony przed kolonią, nad którą władzę sprawowali Rosjanie. - Poszliśmy w góry - odparł wymijająco. - Wasza kontrolująca maszyna zepsuła się? - zaśmiała się Kaydessa. - Ach, ludzie od tych maszyn są tacy wielcy i potężni, ale gdy ich maszyny nie chcą ich słuchać, stają się o wiele mniejsi i słabsi. - Czy tak było z waszym obozem? - Travis wypytywał ją łagodnie. Nie bardzo wiedział, co miała na myśli, ale nie ośmielił się zadawać zbyt szczegółowych pytań, by nie zdradzić swej niewiedzy, co mogłoby okazać się zbyt niebezpieczne. - W pewien sposób ich maszyna kontrolująca sprawdza ludzi tylko na pewną odległość. Przekonali się o tym po pierwszym lądowaniu tutaj, gdy myśliwi wyszli spod kontroli maszyny i wielu z nich już nie wróciło. Później, gdy wysyłali zwiadowców po okolicy, tamci lecieli nad nimi w tej latającej maszynie i mieli ze sobą to drugie urządzenie, kontrolujące myśli. Miało to zapobiec dalszym ucieczkom. Ale my wiedzieliśmy! - palce Kaydessy zwinęły się w drobne piąstki. - Tak, wiedzieliśmy już, że jeśli tylko wydostaniemy się poza zasięg działania maszyny, czeka na nas wolność. I planowaliśmy... wielu z nas planowało. Dziewięć czy dziesięć nocy temu tamci inni byli bardzo podnieceni. Wszyscy zebrali się w statku i obserwowali swe maszyny. I wtedy coś się stało. Na krótką chwilę wszystkie maszyny przestały działać. - Jagatal, Kuchar, mój brat Hulagur, Menlik... - wyliczała na palcach. - Zabrali konie ze stada i odjechali... - A ty? - Ja też powinnam była odjechać. Ale była tam Aldżar, moja siostra, żona Kuchara. Miała niedługo rodzić i taka podróż, nerwowa, bezwzględna i szybka, mogła zabić ją i dziecko. Dlatego nie pojechałam z nimi. Jej syn urodził się tej nocy, ale tamci inni natychmiast uruchomili swe maszyny. Tutaj odczuwamy tęsknotę, chęć, by odejść - przytknęła dłoń do piersi, a potem uniosła rękę do czoła. - Ale tu czujemy przymus pozostania w obozie i słuchania ich rozkazów. Wiemy tylko, że jeśli dotrzemy głęboko w góry, możemy odnaleźć naszych współplemieńców, którzy już odzyskali wolność. - Ale ty jesteś tutaj. Jak uciekłaś? - zaciekawił się Travis. - Wiedzieli, że uciekłabym wtedy, gdyby nie Aldżar. Dlatego powiedzieli, że zmuszą ją, by pojechała z nimi, jeśli nie zostanę ich przewodnikiem i nie doprowadzę ich do mego brata i reszty. Wiedziałam, że muszę się poświęcić i ruszyć z nimi na polowanie. Modliłam się jednak do podniebnych duchów, by były mi przychylne, a one mi pomogły... - oczy rozszerzyły jej się ze zdziwienia na to wspomnienie. - Gdy byliśmy już na równinie, jakaś bestia ukryta w trawie zaatakowała dowódcę grupy, który upuścił maszynę kontrolującą myśli i ona się zepsuła. Wtedy uciekłam. Błękitne Nieba nade mną wiedzą, jak szybko jechałam. A tamci inni nie są tak dobrymi jeźdźcami, jak lud Wilka. - Kiedy to się stało? - Trzy noclegi temu. Travis liczył w myślach. Data awarii maszyny w rosyjskim obozie zbiegała się najprawdopodobniej z katastrofalnym lądowaniem amerykańskiego statku. Czy jedno miało coś wspólnego z drugim? Było to bardzo możliwe. Wchodzący na orbitę statek mógł stoczyć coś w rodzaju pojedynku na śmierć i życie z rosyjską kolonią, zanim został pokonany i spadł na ziemię po drugiej stronie pasma górskiego. - Czy wiesz, w którym miejscu, gdzie w tych górach, ukrywają się twoi współplemieńcy? Kaydessa potrząsnęła przecząco głową. - Wiem tylko, że muszę skierować się na południe i gdy dojdę na najwyższy szczyt, mam rozpalić ognisko sygnalizujące, że już tam dotarłam. Ale nie mogę tego zrobić teraz, bo ci z latającej maszyny mogliby zobaczyć ogień. Wiem, że są na moim tropie, bo już dwa razy widziałam latającą maszynę. Posłuchaj, Fox, chcę cię o coś prosić, ja, Kaydessa, najstarsza córka Chana, proszę cię o to, bo jesteś taki, jak my, jesteś wojownikiem i, jak sądzę, dzielnym człowiekiem. Być może nie jesteś pod tak wielkim wpływem ich maszyny kontrolującej myśli, ponieważ oni nie dotknęli cię swym zaklęciem i nie jesteś też z naszej krwi. Dlatego, jeśli tylko oni zbliżą się do nas na tyle blisko, że zdołają wysłać sygnał przywołujący, sygnał, którego muszę posłuchać, jakbym była jeńcem, niewolnikiem ciągniętym za koniem na kantarze, zwiąż wtedy moje ręce i stopy i przytrzymaj mnie tutaj. Nieważne, jak bardzo będę walczyła, żeby posłuchać tego wezwania. Pamiętaj bowiem, że ja, ta prawdziwa ja, nie chcę posłuchać ich poleceń ani sygnałów. Czy przysięgniesz na ten ogień, który odgania demony? Szczerość i determinacja w jej głosie przekonały Travisa, że błagała go o pomoc w obliczu zagrożenia, w które bardzo mocno wierzyła. Czy miała rację podejrzewając, że nie będzie reagował na rosyjską kontrolę umysłu - to była już całkiem inna historia. Wolał nie sprawdzać słuszności jej domysłów. - My nie przysięgamy na ogień, Córo Siwego Wilka, przysięgamy na Drogę Światłości - jego palce poruszyły się, jakby miał właśnie uchwycić kawałek zwęglonego drewna, które jego plemię kiedyś nosiło jako talizman. - Tak więc przysięgam! Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, a potem skinęła głową z zadowoleniem. Odeszli w końcu od źródełka i zaczęli wspinać się po górskim zboczu, kierując się w stronę przełęczy, przez którą Travis i Tsoay szli niedawno. Cichutkie warknięcie w ciemności zatrzymało ich nagle. Naginlta przekazał poważne ostrzeżenie, czyhało na nich niebezpieczeństwo, poważne niebezpieczeństwo. Światło obu księżyców tworzyło przedziwny wzór światła i ciemności. Zagrożenie, sygnalizowane przez przyczajonego czworonożnego myśliwego, mogło się czaić przed nimi. Jakiś cień przemknął się ukradkiem w ciemności. Nalik'ideyu już przyciskała się do nogi Travisa, zagradzając mu drogę. Zwróciła jego uwagę na miejsce gdzieś po lewej stronie, około pięćdziesięciu metrów od nich. Widniała tam duża plama ciemności, na tyle duża, by móc ukryć naprawdę groźnego przeciwnika. Wiadomość przekazana bez słów przez kojota dała Travisowi do zrozumienia, że rzeczywiście taki groźny przeciwnik tam się czaił. - Po lewej... za tą szpiczastą skałą... w tym wielkim cieniu... - Widzisz coś? - zapytał Tsoay. - Nie, ale mba'a powiedziały. Mężczyźni sięgnęli po łuki, założyli strzały. Jednak przy tym świetle taka broń była praktycznie bezużyteczna, jeśli wróg nie pokazał się w świetle księżyca. - Co się dzieje? - szepnęła Kaydessa. - Coś się czai przed nami. Zanim zdążył jej przeszkodzić, przycisnęła palce do ust i wydała z siebie przeciągły gwizd. W odpowiedzi coś poruszyło się w ciemności. Travis wystrzelił w tamtą stronę, zaraz za jego strzałą pomknęła druga, wystrzelona przez Tsoaya. Usłyszeli mrożący krew w żyłach krzyk przechodzący w gardłowe rzężenie. Travis aż się wzdrygnął, nie z powodu przeraźliwości dźwięku, ale na myśli, która mu się nasunęła... czyżby mogła to być ludzka istota? Tajemnicza istota stanęła w świetle. Miała cztery kończyny i srebrzyste ciało, była ogromna. Najgorsze było jednak to, że opadłszy na cztery łapy pod wpływem impetu obu strzał, teraz podnosiła się i stawała na tylnych kończynach, jedną z przednich kończyn opętańczo szarpiąc strzały, które aż po końce grotów wbiły jej się w ramię. Człowiek? Nie! Ale istota na tyle przypominająca człowieka, że wszystkim ciarki przeszły po krzyżu. Szybki jak błyskawica czworonożny myśliwy wpadł w krąg światła i wgryzł się w nogi dziwnej istoty, która wrzasnęła ponownie i zamierzyła się łapą na napastnika, ale kojot już zdążył ukryć się w ciemności. Naginlta i Nalik'ideyu razem nękały srebrzyste stworzenie dając myśliwym sposobność strzału. Co prawda Travisa ponownie ogarnęło przerażenie i niesmak, którego nie mógł uzasadnić, ale strzelił raz jeszcze. Apacze musieli posłać chyba z tuzin strzał, zanim szalejąca bestia opadła na kolana i Naginlta skoczył jej do gardła. Nawet wtedy kojot zawył i wzdrygnął się, a ze łba pociekła mu krew, gdy dosięgły go szpony konającej bestii. Gdy stworzenie zamarło w bezruchu, Travis zbliżył się do niego, by obejrzeć z bliska istotę, którą zabili. Ten zapach... Tak jak zwierzę wyhaftowane na kurtce Kaydessy obudziło w nim wspomnienia z jego ziemskiej przeszłości, ten smród również coś mu przypominał. Gdzie... kiedy... czy już kiedyś czuł taki zapach? Skojarzyło mu się to z ciemnością, ciemnością i niebezpieczeństwem. Potem głośno wciągnął oddech, tłumiąc krzyk.. Nie w tym świecie, nie, lecz na dwóch innych planetach; dwóch planetach dawnego gwiezdnego imperium, na które dotarł jako odkrywca mimo woli dwa ziemskie lata temu! Te istoty mieszkały w ciemnościach pustynnego świata, w którym wylądował kosmiczny wrak Ziemian. Tak, to te istoty, których natury nigdy nie odgadli. Czy były zdegenerowanymi przedstawicielami niegdyś inteligentnego gatunku? Czy też były to zwierzęta, spokrewnione z człowiekiem, ale nadal zwierzęta? Małpiaste stworzenia były nocnymi strażnikami na tamtej pustynnej planecie. Potem natknęli się na nie znowu, ponownie w ciemności, w ruinach miasta, na planecie, która była ostatecznym celem trasy, na jaką zaprogramowano statek kosmiczny. Tak więc były częścią zanikłej cywilizacji. Przeczucia Travisa na temat planety Topaz okazały się prawdziwe. Nie była to planeta opuszczona przez dawno już odeszłych władców galaktycznego imperium. Ta planeta miała swoje przeznaczenie, w przeciwnym wypadku nie byłoby tu tej istoty. - Diabeł! - skrzywiła się Kaydessa. - Znasz je? - Tsoay zapytał Travisa. - Co to jest? - Nie wiem, ale to pozostałość z czasów władców gwiezdnego imperium. Widziałem je już na dwóch innych planetach. - Człowiek? - Tsoay krytycznie przyjrzał się ciału. - Nie nosi ubrań, nie ma broni, ale chodzi prosto. Wygląda jak małpa, bardzo duża małpa. To nie jest dobra istota, tak myślę. - Jeśli żyje w stadach, a tak robi wszędzie indziej, może to być rzeczywiście bardzo złe stworzenie - Travis pamiętał, że te zwierzęta atakowały stadami, dlatego przyjrzał się martwemu osobnikowi z niepokojem. Nawet gdyby kojoty stały na straży, nie mogliby stawić czoło całemu stadu okrążającemu ich w ciemności. Dobrze by było, gdyby znaleźli jakieś lepsze do obrony miejsce i przeczekali w nim do świtu. Naginlta przyprowadził ich z powrotem do nawisu skalnego, gdzie mogli wesprzeć się plecami o twardą skałę góry i mieli przed sobą przestrzeń, którą mogliby zasypać strzałami, gdyby zaistniała taka potrzeba. Kojoty położyły się przed nimi, ułożyły nosy na przednich łapach i Travis był pewien, że ostrzegą ich na długo przedtem, zanim nadejdzie wróg. Skulili się pod skalną ścianą, Kaydessa między nimi. Na początku reagowali na każdy szmer w ciemności, ich serca przyspieszały na każdy odgłos płynący z ciemności, każde poruszenie. Powoli zaczynali się odprężać. - Niech dwoje śpi, a jeden stanie na straży - powiedział Travis. - Rankiem musimy iść dalej, wyjść z tej okolicy. Tak więc Apacze podzielili się czasem pełnienia warty, dziewczyna z początku protestowała, wkrótce jednak wyczerpana zapadła w drzemkę, oddychając ciężko. Travis pełniąc drugą wartę, zaczął snuć rozważania na temat małpiastej istoty, którą zabili. Poprzednio natknął się na takie stworzenia w ruinach starego imperium. Czy tu też były ruiny? Powinni się upewnić. Z drugiej strony, był też problem tatarsko-mongolskiej osady kontrolowanej przez Rosjan. Nie miał żadnych wątpliwości, że gdyby Czerwoni choćby podejrzewali istnienie obozu Apaczów, uczyniliby każdy wysiłek, by wyłapać i zabić lub pojmać wszystkich, którzy przeżyli katastrofę amerykańskiego statku kosmicznego. Osada Apaczów musi zostać natychmiast ostrzeżona, wiadomość musi tam dotrzeć tak szybko, jak tylko jest to możliwe. Obok niego poruszyła się dziewczyna i uniosła głowę. Travis spojrzał na nią, a potem przyjrzał się jej uważniej. Patrzyła prosto przed siebie, a jej oczy były tak nieruchome, jakby była w transie. Nagle poruszyła się gwałtownie, wysunęła spod nawisu i wyszła z kryjówki. - Co? - Tsoay znów się obudził. Lecz Travis już zaczął działać. Porwał się na równe nogi i stanął ramię w ramię z dziewczyną. - Co się dzieje? Dokąd idziesz? - zapytał. Nie odpowiedziała mu, nie sprawiała też wrażenia, że słyszy jego głos. Złapał ją za ramię, wyrywała mu się, by się uwolnić. Gdy wzmocnił uchwyt, nie walczyła z nim aktywnie, jak w czasie ich pierwszej walki, lecz po prostu ciągnęła i wiła się, jakby coś zmuszało ją, by szła naprzód. Przymus! Przypomniał sobie jej prośbę poprzedniej nocy, jak prosiła o pomoc w razie, gdyby znalazła się pod wpływem zniewalającej umysł maszyny. Teraz już z rozmysłem podstawił jej nogę i wykręcił ręce za plecami. Zwijała się w jego uchwycie, usiłując wstać, nie zwracając uwagi na niego samego, traktując go tylko jako przeszkodę w wykonaniu kategorycznego rozkazu, którego on sam nie mógł usłyszeć. Rozdział 7 - Co się stało? - Tsoay podbiegł do nich, stanął przy wyrywającej się dziewczynie, której siła tak wzrosła, że Travis ledwo był w stanie ją utrzymać. - To chyba ta maszyna, o której mówiła wczoraj, teraz ją złapała. Wyciągają ją z kryjówki jak cielę na postronku. Oba kojoty podniosły się i przyglądały zmaganiom z zainteresowaniem, ale nie dawały żadnych ostrzegawczych znaków. Cokolwiek powodowało, że Kaydessa odpowiadała na zew maszyny w sposób tak bezmyślny i bezwolny, absolutnie nie wpływało na zachowanie zwierząt. Apacze także nic nie odczuwali. Być może więc tylko lud Kaydessy reagował na impulsy wysyłane przez maszynę, dokładnie tak, jak podejrzewała. Jak daleko znajdowała się ta maszyna? Na pewno niezbyt blisko, bo w przeciwnym wypadku kojoty na pewno wykryłyby człowieka czy też ludzi, którzy obsługiwali to urządzenie. - Nie możemy iść dalej z nią - Tsoay wypowiedział na głos to, o czym obaj myśleli - jeśli jej nie zwiążemy i nie poniesiemy. Jest jedną z tamtych, czemu nie mielibyśmy jej puścić i niech sobie do nich idzie. Chyba że boisz się, że zacznie mówić... - jego ręka powędrowała do noża za pasem i Travis wiedział, jakie to prymitywne odruchy odzywają się teraz w młodym Indianinie. W dawnych czasach jeniec, który mógł sprawiać kłopot, był od razu skutecznie eliminowany. W Tsoayu odżyły właśnie te wspomnienia z ich plemiennej przeszłości. Travis potrząsnął przecząco głową. - Powiedziała, że inni z jej plemienia są w tej okolicy. Nie możemy uciekać przed dwoma stadami głodnych wilków. Jedno nam w zupełności wystarczy - odparł, podając bardziej praktyczny i przyziemny powód dla oszczędzenia jeńca. Sądził, że taka argumentacja lepiej trafi do przekonania chłopakowi działającemu pod wpływem instynktu samozachowawczego. - Masz jednak rację. Ona chce posłuchać ich zewu, dlatego nie jesteśmy w stanie jej zmusić, by szła z nami. Dlatego ty pójdziesz tą drogą, którą przebyliśmy wspólnie. Powiedz Buckowi, co odkryliśmy i przekonaj, by powziął niezbędne środki ostrożności zarówno wobec tych mongolskich uciekinierów, jak i Czerwonych zza gór. - A ty? - Ja zostanę i dowiem się, gdzie ukrywają się uciekinierzy i dowiem się wszystkiego, czego zdołam, o ich osadzie. Możemy mieć powody, by szukać sprzymierzeńców... - Sprzymierzeńcy! - Tsoay splunął. - Nasz Lud nie potrzebuje sprzymierzeńców! Jeśli tylko zostaniemy ostrzeżeni, sami potrafimy obronić naszą ziemię! Pinda-lick-o-yi już się kiedyś o tym przekonali. - Strzały i łuki przeciw karabinom i tajemniczym urządzeniom? - zaoponował Travis z gorzką ironią. - Musimy dowiedzieć się czegoś więcej, zanim choć jeden wojownik będzie mógł się zacząć pysznić. Powiedz Buckowi, czego się dowiedzieliśmy. Poza tym powiedz mu, że przyłączę się do was, zanim minie - Travis liczył w myślach - dziesięć noclegów. Jeśli nie wrócę, nie wysyłajcie nikogo na poszukiwania. Nasze plemię jest zbyt małe, by ryzykować więcej istnień ludzkich za jedno. - A jeśli Czerwoni cię złapią? Travis uśmiechnął się bez wesołości. - Niczego się nie dowiedzą. Czyż ich maszyny są w stanie wyciągnąć coś z myśli martwego jeńca? - nie planował tak gwałtownego zakończenia swego życia, lecz także nie zamierzał stać się łatwym łupem rosyjskich myśliwych. Tsoay zabrał swoją część racji żywnościowych, lecz odmówił wzięcia ze sobą kojotów. Travis zrozumiał, że chociaż chłopak zdawał się odnosić do kojotów bez lęku, nie lubił ich dużo bardziej niż Deklay czy inni w wiosce. Tsoay odszedł o brzasku, kierując się w stronę przełęczy. Travis usiadł obok Kaydessy. Przywiązali ją do małego drzewka i wiła się nieprzerwanie, usiłując uwolnić się z więzów, wykręcała głowę pod takim kątem, że musiało ją to bardzo boleć, tylko po to, by odwrócić się we właściwym kierunku. Siła, która ją opanowała, nie ustępowała. Wkrótce się zmęczy tą walką. I wtedy zadał jej wyćwiczony cios. Dziewczyna zwisała bezwładnie. Travis rozwiązał ją. Wszystko teraz zależało od zasięgu koszmarnej maszyny. Z zachowania kojotów wywnioskował, że obsługujący maszynę nie próbowali podejść bliżej. Mogli nawet nie wiedzieć, gdzie przebywała ich zdobycz, po prostu siedzieli u stóp góry i czekali, aż maszyna przywiedzie do nich bezbronnego jeńca. Travis pomyślał, że jeśli wyniesie Kaydessę gdzieś dalej stąd, prędzej czy później wyjdą spoza zasięgu maszyny i będzie mogła ocknąć się, będzie znowu wolna. Co prawda nie była zbyt lekka, ale zdoła ponieść ją przez jakiś czas. Tak objuczony wyruszył, a kojoty pobiegły przodem. Szybko zdał sobie sprawę, że postawił sobie ambitne zadanie. Podróż była trudna, a ciężar dziewczyny zmniejszył jego tempo do prędkości ślimaka. Miał jednak czas, by przemyśleć dokładnie dalsze plany. Dopóki Czerwoni mieli przewagę sił po tej stronie pasma górskiego, wioska indiańska była zagrożona. Łuki i noże nie miały żadnych szans przeciwko nowoczesnemu uzbrojeniu. A tylko kwestią czasu było to, by grupa rosyjskich zwiadowców zapuściła się za przełęcz, albo badając nieznaną okolicę, albo poszukując jakichś tatarskich zbiegów. Apacze mogliby przenieść się bardziej na południe, w nieznaną okolicę z drugiej strony wraku, lecz w ten sposób odwlekliby jedynie moment, w którym ich odkryją, i nieuchronną katastrofę. Natomiast, czy Travis będzie w stanie przekonać swoich współplemieńców, była to już zupełnie odrębna kwestia. Z drugiej jednak strony, gdyby można było jakoś praktyczniej podejść Rosjan... Travis skupił się na tym pomyśle, smakując go i próbując tak, jak Naginlta smakował swe ofiary, pożerając natychmiast co delikatniejsze kąski. Rozwaga i rozsądek protestowały przeciw tak szaleńczym pomysłom, ponieważ prawdopodobieństwo sukcesu takiej akcji zawierało się pomiędzy nieprawdopodobnym a niemożliwym. Leżąca na jego plecach Kaydessa poruszyła się i jęknęła. Apacz zdwoił wysiłki, by dojść do nagich, żłobionych wiatrem skał, które widniały przed nimi. Pomiędzy tymi skałami nie zobaczy ich nikt z dołu. Doszedł tam dysząc, położył dziewczynę ostrożnie na ziemi, usiadł i czekał. Jęknęła znowu i uniosła dłoń do czoła. Miała wpółotwarte oczy i nadal nie był pewien, czy jest już w stanie skupić wzrok na nim albo też na swoim otoczeniu, czy jeszcze nie. - Kaydesso! Jej powieki podniosły się ociężale i nie miał wątpliwości, że jest w stanie go zobaczyć. Jednak w jej wzroku nie było żadnej oznaki tego, że go rozpoznawała, lecz tylko zdumienie i strach - te same uczucia, które gościły w jej oczach podczas ich pierwszego spotkania. - Córo Wilka - powiedział powoli - przypomnij sobie! - Sprawił, że brzmiało to jak rozkaz, by jego słowa dotarły do umysłu będącego pod wpływem koszmarnej maszyny. Zmarszczyła twarz, walka, jaka się w niej toczyła, odbiła się na jej twarzy. Potem odpowiedziała: - Ty... Fox... Travis odetchnął z ulgą, jego przerażenie opadło. Zatem coś pamiętała. - Tak - odparł ochoczo. Rozglądała się wokoło, jej zdziwienie rosło. - Gdzie jesteśmy? - Wyżej w górach. Teraz zdumienie w jej oczach znów ustąpiło strachowi. - Jak się tu znalazłam? - Przyniosłem cię. - Szybko opowiedział, co zdarzyło się podczas noclegu. Zacisnęła zęby na dłoni, jakby chciała się uspokoić, wgryzając się we własne ciało. - Teraz już jesteś wolna - powiedział Travis. Kaydessa skinęła głową i w chwilę potem opuściła rękę, by móc się odezwać. - Wyniosłeś mnie stamtąd, żeby myśliwi mnie nie dosięgli. Nie musisz słuchać ich zewu? - Nic nie słyszałem. - Nigdy nic się nie słyszy, tylko się czuje! - zadrżała. - Proszę - chwyciła się głazu koło siebie i wstała - idźmy stąd, idźmy jak najprędzej. Będą próbować znowu... wejdą głębiej... - Posłuchaj - Travis musiał się upewnić co do jednej rzeczy - czy oni mają jakiś sposób wykrycia, że byłaś już pod ich kontrolą i nie posłuchałaś, że znowu uciekłaś? Kaydessa potrząsnęła przecząco głową, jakiś cień strachu powrócił do jej oczu. - Zatem pójdziemy dalej - skinął głową w kierunku pustkowia przed nimi - i spróbujemy pozostać poza ich zasięgiem. "I z dala od przełęczy na południu" pomyślał. Nie ważył się sprowadzić wroga w tym kierunku, zatem musieli iść na zachód albo zaszyć się gdzieś w tej nieznanej dziczy, aż będą pewni, że Kaydessa nie reaguje już na wabiący zew albo że wyszli już spoza jego zasięgu. Mieli też szansę na spotkanie z jej krewnymi, uciekinierami, lecz równe szansę mieli na utarczkę ze stadem małpiastych. Przed zmierzchem muszą znaleźć sobie jakieś bezpieczne miejsce na obóz. Potrzebowali wody, żywności. Miał tylko głupie sześć odżywczych tabletek. Dobrze, że przynajmniej kojoty potrafiły odnaleźć wodę. - Chodź! - Travis przywołał Kaydessę, zmuszając ją, by szła przodem, aby mógł widzieć, czy nie poddaje się znowu wpływowi wroga. Poranna wędrówka z ciężkim bagażem zmęczyła go bardziej, niż się spodziewał, nie mógł więc się zmusić, by iść szybciej niż spacerkiem. Od czasu do czasu jeden z kojotów, częściej Nalik'ideyu, ukazywał się w zasięgu wzroku, swą postawą i przesyłanym Travisowi sygnałem wyrażał swe zniecierpliwienie i natychmiast znikał. Apacz zdawał sobie sprawę, że zwierzęta były zaniepokojone, nie odpowiadały jednak na jego naglące pytające sygnały. Ponieważ nie ostrzegały go przed niczym, mógł jedynie zachowywać czujność i rozglądać się dokoła w poszukiwaniu zagrożenia. Szli ścieżką wzdłuż zbocza już od kilku minut, gdy Travis zdał sobie sprawę z dziwnego wyglądu ich drogi. Prawdopodobnie najpierw zauważył je wprawnym okiem, zanim jeszcze szósty zmysł archeologa wyćwiczony w trakcie studiów nad ludzką przeszłością podał mu prawdopodobny powód takiego zjawiska. Te szczerby w kamieniu początkowo mogły powstać z naturalnych przyczyn, później jednak pracowano nad nimi za pomocą narzędzi, wygładzano i poszerzano, by służyły istocie obdarzonej inteligencją! Travis złapał Kaydessę za ramię, by zwolniła tempo. Nie mógłby jej wytłumaczyć, dlaczego nie chciał tu mówić głośno, odczuwał jednak potrzebę ciszy. Rozejrzała się, zdumiona i zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy ukląkł i przeciągnął palcem po śladach tych starożytnych narzędzi. Był pewien, że ścieżkę zrobiono bardzo dawno temu. Przejęło go radosne oczekiwanie. Tak pracowicie wykonana droga mogła prowadzić tylko do ważnego miejsca. Odkryje tu coś nowego, spełni marzenie, które ciągnęło go w te góry. - Co to jest? - Kaydessa spod zmrużonych powiek przyglądała się ociosanej krawędzi. - Ktoś to wyciął już dawno temu - wyszeptał Travis, a potem zastanowił się, dlaczego szepcze. Nie miał powodu, by sądzić, że ci, którzy zrobili tę drogę, mogliby go usłyszeć, gdyż prawdopodobnie tysiąclecia oddzielały ociosanie tego kamienia i dzień dzisiejszy. Dziewczyna spojrzała przez ramię. Być może i w jej odczuciu czas składał się i rozkładał niczym harmonijka, teraźniejszość spotykała się z przeszłością. Czy też może oboje mieli takie uczucie z powodu wymuszonego myślowego powrotu do przeszłości. - Kto? - teraz ona szeptała. - Słuchaj - spojrzał na nią uważnie - czy ludzie z twojego plemienia albo Czerwoni znaleźli tutaj jakieś ślady starej cywilizacji, na przykład ruiny? - Nie - pochyliła się do przodu i przeciągnęła palcem po tych samych, prawie zamazanych śladach, które przedtem zaintrygowały Travisa. - Myślę jednak, że szukali. Zanim odkryli, że możemy się uwolnić, wysyłali grupy naszych, na polowania, jak mówili, ale potem wypytywali o okolicę. Tylko że nigdy nie pytali o ruiny. Czy właśnie dlatego, że chcieli, żebyśmy je znaleźli? Ale dlaczego? Jaką wartość mają stare kamienie ułożone jeden na drugim? - Same w sobie nie mają żadnej wartości, oprócz tego, że dużo warta jest wiedza, którą mogą nam dać o tych, którzy je układali. To, co może kryć się w tych kamieniach, może być bardzo cenne. - A skąd wiesz, co tam się może kryć, Fox? - Bo kiedyś widziałem taki skarbiec gwiezdnych ludzi - odpowiedział, nie bardzo myśląc, o czym mówi. Dla niego ślady na skale były obietnicą dalszych odkryć, które miały nastąpić. Musi dowiedzieć się, dokąd prowadziła ta starannie wybudowana droga i sprawdzić, co kryło się na jej końcu. - Zobaczmy, dokąd powiedzie nas ta droga. Przedtem jednak wydał z siebie czterokrotnie ów pisk kulistego zwierzątka. Na ten sygnał stalowo - szare sylwetki wychynęły z ciemności, gdzie ukrywały się w krzakach i podeszły do ludzi. Kojoty stanęły przed Travisem i skupiły się na tym, co chciał im przekazać. Ruiny mogą sobie być przed nimi, miał nadzieje, że tak było. Ale na innych planetach takie ruiny dwa razy okazały się śmiertelnymi pułapkami i tylko szczęście uratowało ziemskich odkrywców od niechybnej zguby. Jeśli małpiaste albo jakaś inna niebezpieczna żywa istota zamieszkała w ruinach, do których ciągnęło go serce, chciał zostać ostrzeżony zawczasu. Kojoty odwróciły się i podążyły drogą wytyczoną przez dawnych mieszkańców planety. Zniknęły za zakrętem góry, a Kaydessa i Travis ruszyli za nimi. Usłyszeli coś, zanim zobaczyli źródło tych odgłosów - wodospad. Niezbyt duży, ale wysoki. Pokonawszy zakręt, wkroczyli w delikatną mgiełkę kropelek wody, gdzie promienie słoneczne tworzyły barwne tęcze na wodnym welonie. Przez długą chwilę stali jak oczarowani, potem Kaydessa krzyknęła cichutko, wyciągnęła ręce w wilgotną mgiełkę i przycisnęła je do warg, by wessać się w zebraną wilgoć. Woda spływała po drodze, którą szli, Travis odciągnął Kaydessę i przesunął w stronę skalnej ściany. O ile widział, droga dalej ciągnęła się za wodospadem, ale przejście po mokrej skale było bardzo zdradliwe. Przywarli plecami do ściany, zwracając twarz w kierunku grubej wodnej zasłony i przeszli za nią. Ostatecznie wyszli na rozświetloną słońcem przestrzeń. Ujrzeli, jak genialna natura czy też pradawna sztuka wyżłobiła zagłębienie w kamieniu, gdzie zbierała się kryształowo czysta woda. Napili się. Potem Travis napełnił swój bukłak, podczas gdy Kaydessa umyła twarz, przyciskając obie zimne i wilgotne dłonie do policzków. Powiedziała coś, ale nie słyszał jej przez grzmot wodospadu. Przysunęła się bliżej i podniosła głos prawie do krzyku. - To miejsce duchów! Czyż ty nie czujesz ich władzy, Fox? Prawdopodobnie przez jakąś chwilę poza czasem nie czuł niczego. To było miejsce wodopoju, być może nigdy nie wysychało, a dla jego urodzonej i wychowanej na pustyni rasy każde miejsce dostarczające wody było podarunkiem od duchów. Tęcza - święty znak jego Ludu... stare wierzenia uderzyły z niespotykaną siłą i poruszyły go. - Czuję! - wyrzekł z emfazą. Podążali dalej drogą, aż dotarli do miejsca, gdzie jakieś obsunięcie ziemi spowodowało dość dużą wyrwę. Travis zaczął ostrożnie przechodzić przez luźne głazy, a Kaydessa szła za nim. Znaleźli się na zboczu prowadzącym w dół, na jakieś schody. Stopnie schodów były naznaczone wiatrem i deszczem, mocno już nadgryzione przez czas. Były tak strome, że Travis zastanawiał się, czy ich pierwsi użytkownicy w ogóle przypominali Ziemian swym wyglądem. Dotarli do szczeliny zadaszonej kamiennym łukiem. Travisowi zdawało się, że zobaczył ślady obróbki na którymś z głazów, tak zniszczonym i zdartym przez rozmaitość pogody, że teraz były to już tylko szczątki zdobienia. Ta skalna szczelina tworzyła wrota do drugiej doliny. Złota zasłona opadała ze skały roślinnymi łodygami, by ukryć to, co znajdowało się dalej. Travis odnalazł swoje ruiny. Tylko że te budowle były nietknięte zębem czasu, nienaruszone. Wszechobecna mgła opadała, zacierając kontury, tu zasłaniając a ówdzie odsłaniając owalne okna rozmieszczone po cztery na okrągłych ścianach wież. Nie dawało się zauważyć żadnych pęknięć, ścian nie pokrywała roślinność, nic nie sugerowało starości budowli w dolinie. Architektura znaleziska nie przypominała Travisowi żadnych innych budynków, które widział na innych planetach. Travis odszedł kawałek dalej od skalnych wrót. Pod jego mokasynami rozciągał się skalny chodnik, z żółtego i zielonego kamienia ułożonego w prosty wzór - szachownicę. Również i ten chodnik był płaski, niepołupany i prawie nienaruszony, oprócz kilku elementów wyrwanych przez wichry. Nigdzie nie było widać śladów roślinności. Wieże były z tego samego kamienia, którego użyto do układania chodnika; opalizująca zieleń, która nasunęła mu myśl o nefrycie, o ile nefryt mógłby być wydobywany w takich ilościach, by wystarczyło go na tę pięciopiętrową wieżę. Nalik'ideyu podeszła do niego i słyszał cichutki stukot jej pazurów na chodniku. W tym dziwnym miejscu panowała głęboka cisza, jakby powietrze pochłonęło już wszystkie dźwięki. Wiatr, który towarzyszył im przez cały dzień, pozostał za skalnymi wrotami. Mimo to było tu jakieś życie. Nalik'ideyu powiedziała mu to na swój sposób. Nie zdecydowała jeszcze, jaki to był rodzaj form życia. Teraz walczyły w niej przezorność i ciekawość, gdy patrzyła w okna na wieży. Wszystkie okna były dość wysoko nad ziemią, ale, o ile widział, nie znalazł żadnych wejść na poziomie gruntu. Rozważył podejście do wieży, by poszukać drzwi do niej po drugiej stronie. Mgła i ostrzeżenie od Nalik'ideyu rozbudziły jego obawy. Na otwartej przestrzeni byłby zbyt dobrym celem dla czegoś czy też kogoś, kto mógłby stać za oknami. Ciszę przerwał grzmot. Travis podskoczył, obrócił się w stronę źródła dźwięku i miał już nóż w dłoni. Bum - bum... kolejne uderzenia... potem rosnące echo brzęków. Kaydessa odrzuciła głowę do tyłu i coś krzyknęła, głos jej narastał, odbijany przez ściany doliny. Potem zagwizdała tak, jak wtedy, gdy stawili czoła małpiastemu stworzeniu i podbiegła do Travisa, by złapać go za rękaw. Twarz miała uradowaną. - To moje plemię! Chodź! To moje plemię! Pociągnęła go za sobą, potem zaczęła biec, okrążając beztrosko podstawę jednej z wież. Travis pobiegł za nią, bojąc się, że zgubi ją we mgle. Trzy wieże, kolejny plac wyłożony kamienną kostką i... mgła uniosła się. Ujrzeli następne rzeźbione wrota około stu metrów przed sobą. Grzmot zdawał się przyciągać Kaydessę i Travis nie mógł uczynić nic innego, jak tylko podążyć za nią, podczas gdy kojoty truchtały obok niego. Rozdział 8 Przez ostatnią szeroką zasłonę mgły nagle wypadli w dżunglę wysokiej trawy i gąszcz krzaków. Travis usłyszał ostrzegawcze szczeknięcia kojotów, było jednak już za późno. Znikąd wynurzyła się rzemienna pętla i owinęła się wokół jego klatki piersiowej, przyciskając mu ramiona do ciała i zbijając go z nóg gwałtownym szarpnięciem, potem został pociągnięty za galopującym koniem. Kojot z furią skoczył do końskiego łba. Travis kopał nogami w powietrzu, bezskutecznie próbując wstać, gdy koń cofnął się i zmagał z kojotem mimo rozkazów krzyczącego jeźdźca. Przez cały ten zgiełk Apacz usłyszał Kaydessę wykrzykującą słowa, których nie rozumiał. Travis klęczał, kaszląc w kurzawie, napinając mięśnie, by rozluźnić pętlę lassa. Po jego obu stronach kojoty warcząc sposobiły się do obrony; biegały w jedną i drugą stronę tak, by nie stać się dobrym celem dla wroga i przy okazji na tyle spłoszyć konie, by jeźdźcy nie mogli użyć ani swych ostrzy, ani rzemieni. W chwilę potem Kaydessa podbiegła do Travisa między oboma szalejącymi końmi i szarpnęła pętlę na jego piersiach. Mocny, pleciony rzemień rozluźnił się i mógł już nabrać powietrza w płuca. Dalej krzyczała, ale jej ton brzmiał teraz ostra reprymendą. Travis wstał w tej samej chwili, gdy jeździec, który złapał go na lasso, okiełznał wreszcie swego rumaka i zsiadł z niego. Trzymając nadal linę, mężczyzna podszedł do nich, przesuwając ręce po linie, tak jak Travis podchodziłby do młodego, nie tresowanego jeszcze mustanga w swej rodzinnej Arizonie. Tatar był kilka centymetrów niższy od Apacza, miał młodą twarz, chociaż już zaczynał mu się sypać wąsik. Jego luźne bryczesy były wepchnięte w czerwone wysokie buty do jazdy konnej, nosił też wojłokową kurtkę zdobioną tym samym pracochłonnym haftem, co kurtka Kaydessy. Na głowie, mimo gorąca, miał obrzeżoną futrem czapkę, która również była dyskretnie zdobiona szkarłatem i złotem. Nadal trzymając swoje lasso Tatar podszedł do Kaydessy i stał przed nią przez chwilę, oglądając ją od stóp do głów, zanim zadał jej jakieś pytanie. Szarpnęła niecierpliwie za linę. Kojoty warknęły, lecz Travis wiedział, że nie obawiały się już nagłego zagrożenia. - To jest mój brat, Hulagur - Kaydessa przedstawiła go przez ramię. - Nie mówi twoim językiem. Hulagur nie tylko nie rozumiał, ale także się niecierpliwił. Szarpnął linę z tak niespodziewaną siłą, że Travis niemal się przewrócił. Wtedy Kaydessa pociągnęła rzemień w drugą stronę i wybuchnęła tak kwiecistą oracją, że inni mężczyźni podeszli do nich. Travis naprężył ramiona i luz, jaki sprawiła Kaydessa, ułatwił mu dalsze rozluźnienie powrozu. Przyjrzał się tatarskim uciekinierom. Oprócz Hulagura było ich pięciu, szczupłych, o twardych rysach i wąskich oczach. Trzech z nich ubranych było w połataną skórami odzież. Oprócz zakrzywionych szabli uzbrojeni byli w łuki, każdy miał dwa, dłuższy i krótszy. Jeden z jeźdźców miał ze sobą lancę z frędzlą włosia opadającą wzdłuż drzewca. Travis widział w nich wspaniałych barbarzyńskich wojowników, ale pomyślał, że w równej walce Apacze mogliby nie tylko równać się z Tatarami, lecz bardzo prawdopodobne byłoby ich zwycięstwo. Apacze nigdy nie byli wartkogłowymi, walczącymi dla sławy wojownikami jak Czejenowie, Siuksowie czy Komańcze z równin. Zawsze brali pod uwagę najgorsze, stosowali zasadzki i podstępy, wykorzystywali walory otoczenia jako swą broń i środek obrony. Piętnastu wojowników pod wodza Geronima wodziło za nos liczące pięć tysięcy ludzi oddziały amerykańskie i meksykańskie przez rok i wyszli z tego wtedy zwycięsko. Travis znał opowieści o Czyngis-chanie i jego wspaniałych dowódcach, którzy przetoczyli się przez Azję aż do Europy, przez pewien czas prawie niepokonani. Byli jednak dziką falą, zasilaną ludźmi napływającymi z ich ojczystych stepów. Wojownicy używali żywych ścian złożonych z jeńców, by chronić swych ludzi przed atakami obrońców. Powątpiewał, czy nawet taka wielka fala najeźdźców zdołałaby podbić Arizonę bronioną przez Apaczów pod wodzą Cochise'a, Victoria czy Magnusa Colorado. Biały człowiek dokonał tego, bo miał przewagę w uzbrojeniu i wyczerpał przeciwnika, ale w równej walce, hak przeciwko łukowi, nóż przeciwko szabli, kunszt i przebiegłość przeciw kunsztowi i przebiegłości... Nie sądził, by tamci mogli wygrać. Hulagur puścił lasso i Kaydessa pospieszyła rozluźnić je na tyle, by opadło Travisowi do stóp. Apacz uwolnił się z pętli i przeszedł między dwoma jeźdźcami, by podnieść łuk, który wcześniej upuścił. Kojoty podążyły za nim, a gdy odwrócił się twarzą do Tatarów, oba zwierzęta stanęły za nim i usiłowały nakłonić go, by wycofał się aż do skalnych wrót. Jeźdźcy otoczyli go półkolem, a wojownik z lancą ważył ją w dłoni, jakby rozważał możliwość przebicia nią Travisa. Wtedy jednak nadeszła Kaydessa, ciągnąc za sobą Hulagura i trzymając go mocno za pasek. - Powiedziałam mu - zakomunikowała Travisowi - co dla mnie zrobiłeś i że ty także jesteś wrogiem tych, którzy nas ścigają. Będzie lepiej, jeśli siądziecie razem przy ognisku i porozmawiacie o tych sprawach. Nadchodzący z daleka grzmot przerwał jej w pół słowa. - Zrobisz to? - padło ni to stwierdzenie, ni to pytanie. Travis rozejrzał się wokół siebie. Mógłby umknąć z powrotem w mglistą dolinę z wieżami, zanim Tatarzy dognaliby go konno. Jednakże gdyby udało mu się zawrzeć jakiś rozejm pomiędzy nimi i swoim plemieniem, Apacze musieliby wystrzegać się tylko Czerwonych z kolonii. Zbyt wiele razy w ziemskiej przeszłości Indian wojna na dwa fronty okazała się katastrofalna w skutkach. - Pójdę z wami i będę niósł to sam. Nie będziecie mnie ciągnąć na waszych linach - podniósł swój łuk i gestykulował wyraziście, tak by Hulagur mógł go zrozumieć. Zwijając lasso Tatar spoglądał to na łuk, to na Travisa. W końcu powoli skinął głową z widoczną niechęcią. Na zawołanie Hulagura podjechał do Travisa jeździec z lancą. Wysunął nogę w ciężkim strzemieniu i pomógł Apaczowi usiąść sobie za plecami. Kaydessa wsiadła w ten sam sposób na konia swego brata. Travis spojrzał na kojoty. Stały razem u wrót doliny i żaden nie poruszył się, gdy konie odjechały. Spróbował przywołać je gestem ręki i głosem. Uniosły łby i dalej przyglądały się mu, jak odjeżdżał w towarzystwie Tatarów. Potem, nie reagując na jego wołanie wtopiły się we mgłę. Przez chwilę Travis odczuwał pokusę, żeby ześlizgnąć się z końskiego grzbietu i, ryzykując cios lancą w plecy, pobiec za Naginltą i Nalik'ideyu, odejść stąd. Zdziwiło go to i zaskoczyło, gdy zdał sobie sprawę, jak bardzo liczy na kojoty. Na ogół Travis Fox nie zamierzał ulegać wpływom i życzeniom mba'a, nieważne, jak byłyby inteligentne i niepodobne do zwierząt. Ale to była sprawa między ludźmi i nic kojotom do tego! Pół godziny później Travis siedział w obozie wygnańców. W jego polu widzenia znajdowało się około piętnastu mężczyzn, sześć kobiet i dwoje dzieci. Na pagórku nieopodal ich jurt (jakże podobnych do wigwamów, w których mieszkali współplemieńcy Travisa!) stał prymitywny bęben, zrobiony ze skóry naciągniętej na wyżłobioną kłodę drewna. Przy bębnie stał mężczyzna w wysokiej, spiczastej czapce, czerwonej szacie przepasanej szerokim pasem, z którego zwisał łańcuszek drobnych kości, czaszek mniejszych zwierząt, wypolerowanych kamieni i rzeźbionych kawałków drewna. Tak więc to człowiek wysyłał dudniące dźwięki, które słyszeli w tamtej dolinie i które Travis wziął za osobliwe grzmoty. Czy był to sygnał czy część rytuału? Travis nie był pewien, lecz domyślał się, że mężczyzna stojący przy bębnie był szamanem czy też czarownikiem, miał więc znaczną władzę w tej grupie. Tacy ludzie byli uważani za obdarzonych darem prorokowania. Wierzono także, że utrzymują kontakt pomiędzy ludźmi i duchami. Wierzono w to w dawnych czasach, gdy istniała Orda. Apacz oceniał resztę towarzystwa. Tak jak w jego plemieniu, mężczyźni byli w mniej więcej tym samym wieku - młodzi i pełni wigoru. Widać też było, że Hulagur cieszył się wśród nich dużym poważaniem... może był nawet ich wodzem. Po ostatnim uderzeniu w bęben szaman zatknął sobie pałeczki za pas i zszedł do ogniska na środku obozu. Był wyższy niż większość jego współplemieńców, chudy jak szczapa mimo obfitej szaty, miał wąską, gładko ogoloną twarz o brwiach nadających jej wyraz wiecznego sceptycyzmu. Podszedł do nich dumnie, jego kolekcja talizmanów zapewniała mu akompaniament przy każdym poruszeniu. Stanął przed Travisem i zaczął mu się uważnie przyglądać. Travis naśladował go w jego milczeniu przypominającym pojedynek na siłę woli. Było coś w zwężonych, zielonych oczach szamana, co nasuwało myśl, że jeśli to nawet Hulagur dowodził tymi ludźmi, miał doradcę, który górował nad nim zdecydowaniem i inteligencją. - To jest Menlik - Kaydessa nie podeszła do ognia wraz z mężczyznami, lecz dało się słyszeć jej głos. Hulagur burknął coś do siostry, lecz to napomnienie nie sprawiło na niej żadnego wrażenia i odpowiedziała równie nieuprzejmym tonem. Szaman podniósł rękę, uciszając ich oboje. - Kim jesteś? - Menlik mówił z takim samym wyraźnym obcym akcentem jak Kaydessa. - Jestem Travis Fox z plemienia Apaczów. - Apacze - powtórzył szaman - jesteś zatem z Zachodu, z amerykańskiego Zachodu. - Wiesz dużo, mężu, który rozmawiasz z duchami. - Pamięta się różne rzeczy. Czasem się pamięta - Menlik odpowiedział tak, jakby to go wcale nie dotyczyło. - Jak Apacz mógł przybyć tu drogą wśród gwiazd? - W ten sam sposób co Menlik i jego plemię - odparł Travis. - Wysłano was tu, żebyście skolonizowali tę planetę, tak samo jak nas. - Czy jest was dużo więcej? - zapytał Menlik. - Czyż w Ordzie nie ma więcej ludzi? Czy do podbicia całego świata wysyłano by jednego, dwóch czy trzech ludzi? - Travis odpowiedział wymijająco. - Wy macie północ, a my południe tej ziemi. - Ale ich nie ujarzmiła maszyna, są wolni! - wtrąciła się Kaydessa. Menlik zmarszczył się na tę zuchwałość. - Kobieto, to sprawy wojowników. Trzymaj język za zębami! Kaydessa postąpiła krok do przodu, ręce zwinięte w pięści oparła na biodrach. - Jestem Córą Siwego Wilka. Wszyscy jesteśmy wojownikami, tak kobiety, jak i mężczyźni. Tak jest i pozostanie, dopóki Orda nie będzie wolna i nie będzie gnać po stepie tam, gdzie zechce! Ci ludzie cieszą się wolnością, winniśmy się dowiedzieć, jak im się to udało. Menlik nie zmienił swego wyrazu twarzy, przysłonił jednak oczy powiekami, gdy usłyszał pomruk grupy mogący być odgłosem aprobaty. Na pewno więcej niż jedna osoba rozumiała angielski na tyle, by móc tłumaczyć innym. Travisa nieco to zdziwiło. Czyżby ci ludzie, którzy obecnie całkowicie cofnęli się do stylu życia swych koczowniczych przodków, zdobyli kiedyś wysokie wykształcenie, na tyle nowoczesne, by opanować podstawy języka używanego przez wrogi - jak uważali władcy ich kraju - naród. - Tak więc przemierzacie ziemie na południe od gór? - kontynuował szaman. - Tak jest. - Dlaczego więc przyszedłeś tutaj? Travis wzruszył ramionami. - Dlaczego ktokolwiek kieruje się w stronę nowych ziem? Zawsze powoduje nimi to samo: chęć zobaczenia, co jest dalej... - Albo ktoś wyprawia się na zwiady jako straż przednia wielkiej armii! - Menlik zaciął słowami jak biczem. - Między twoimi i moimi władcami nie ma pokoju. Czy ty teraz przemierzasz naszą ziemię, byście mogli odebrać nam nasze stada i pastwiska? Travis powoli pokręcił głową w obie strony, chcąc, by wszyscy ujrzeli, jak starannie i z widoczną pogardą ogląda ich obóz. - To jest twoja Orda, Szamanie? Piętnastu wojowników? Dużo zmieniło się od czasów Temudżyna, nieprawdaż? - A cóż ty wiesz o Temudżynie? Ty, który nie masz przodków ani przeszłości, ty który pochodzisz z Zachodu? - Cóż ja wiem o Temudżynie? To, że dowodził wojownikami i stał się Czyngis - chanem, wielkim wodzem Wschodu. Jednakże Apacze także mieli swych wodzów, jeźdźcze z pustkowi. Jestem z plemienia, które panowało, gdy Victorio i Cochise rozgromili swych wrogów tak, jak rozsypuje się garść piachu na wietrze. - Dumnie przemawiasz, Apaczu... - w głosie szamana czaiła się groźba. - Mówię jak każdy wojownik, Szamanie. Czyżbyś tak przywykł do rozmów z duchami, że nie wiesz, jak mówią mężowie z krwi i kości? Być może Travis stracił sprzymierzeńca w szamanie, mówiąc w ten sposób, lecz uważał, że właściwie osądził tych ludzi. Jedynym sposobem zrobienia na nich wrażenia było śmiało stawić im czoło. Na pewno nie pertraktowaliby z kimś, kto pieszo, bez żadnego wsparcia zbrojnego, przybył na ziemię, na której panowali jeźdźcy, obecnie bardzo podejrzliwi, a poza tym zazdrośni o wolność, jaką cieszyli się Apacze. Jedyną jego szansą było sprawiać, by uznali go za równego sobie, wtedy będzie mógł ich przekonać, że Apacze i Tatarzy mają wspólnego wroga, którym są Czerwoni kontrolujący kolonię na północnej równinie. Prawa ręka Menlika powędrowała do pasa i wyciągnął stamtąd rzeźbioną drewnianą pałeczkę. Pomachał nią przed sobą mamrocząc coś niewyraźnie pod nosem. "Czyżby szaman tak bardzo cofnął się w przeszłość, że teraz już sam wierzy w swą nadprzyrodzoną moc?" pomyślał Travis. "Czy to tylko sposób na wzbudzenie podziwu wśród grupy?" - Przywołujesz na pomoc duchy, Menliku? Apacz ma stałą asystę ga'n. Zapytaj Kaydessę: kto poluje z Lisem w dziczy? - wyzwanie Travisa rzucone w powietrze zatrzymało tajemniczą różdżkę. Menlik skinął głową w kierunku dziewczyny. - Poluje wraz z wilkami, które myślą jak ludzie - Kaydessa pospieszyła z informacją, o którą szaman nie zapytałby otwarcie. - Widziałam, jak wilki służyły mu jako zwiadowcy. To nie ma nic wspólnego z duchami, to prawda i dzieje się w tym świecie! - Każdy może wytresować psa! - splunął Menlik. - Czy pies posłucha rozkazu, którego nikt nie wypowie głośno? Te brązowe wilki przychodzą, siadają przed nim i patrzą mu w oczy. A potem on wie, co one myślą, one zaś wiedzą, co on im każe zrobić. To nie jest to samo, co treser i jego sfora! Ponownie w obozie podniósł się szmer, gdy przetłumaczono jej słowa. Menlik zmarszczył brwi. Potem wsunął swą różdżkę z powrotem w fałdy szaty. - Jeśli masz taką moc, tak wielką moc - wyrzekł powoli - możesz wędrować samotnie tam, gdzie zapuszczają się tylko ci, co rozmawiają z duchami, możesz wędrować po górach. Po tej wypowiedzi szaman odwrócił się do grupy za nim i przemówił w swoim języku. Jedna z kobiet sięgnęła za siebie do jurty, skąd wyciągnęła skórzany bukłak i rogowy kubek. Kaydessa wzięła od niej kubek i trzymała go, gdy tamta wlewała do niego białą ciecz z bukłaka. Kaydessa podała kubek Menlikowi. Menlik obrócił go w dłoniach i uronił z wprawą na ziemię po kilka kropli w każdą stronę świata, nucąc coś pod nosem w czasie tej ceremonii. Potem upił łyk napoju i wręczył naczynie Travisowi. Apacz poczuł ten sam kwaśny zapach, którym pachniał pusty bukłak znaleziony u podnóża gór. Natychmiast inne wspomnienie powiedziało mu, co będzie pił. To był kumys, sfermentowane mleko klaczy, które na stepach zastępowało wino. Zmusił się do przełknięcia jednego łyku, chociaż smak był nieznośny dla niego i oddał kubek z powrotem szamanowi. Menlik opróżnił naczynie, co zakończyło cały rytuał. Podniesioną ręką przywołał Travisa z powrotem do ognia i skinął ręką w kierunku garnka stojącego na węglach przy ognisku. - Odpoczywaj... Jedz! - zachęcił go krótko. Nadchodziła noc. Travis usiłował obliczyć, jaka odległość dzieliła jeszcze Tsoay'a od indiańskiej wioski. Pomyślał, że chłopak mógł już dotrzeć za przełęcz i mieć jeszcze tylko półtora dnia drogi, o ile tylko spieszył się tak samo, jak on, Travis, spieszyłby się w jego sytuacji. Za to Travis nie miał nawet pojęcia, gdzie mogą być kojoty. Był jednak pewien, że musi pozostać na noc w tym obozie, inaczej ryzykowałby ponowne wzbudzenie podejrzliwości Tatarów. Zjadł nieco potrawki, wyciągając z garnka kawałki mięsa końcem noża. Dopiero gdy nasycił swój głód i odsunął się od ognia, szaman przysiadł się do niego. - Kaydessa, Córka Chana mówi, że gdy przywoływano ją przy pomocy maszyny, ty nie czułeś żadnego nakazu - rozpoczął Menlik. - Ci, którzy sprawują kontrolę nad wami, nie są mymi władcami. Więzy, które narzucili waszym umysłom, mnie nie krępują - Travis miał nadzieję, że to była prawda i że jego poranna ucieczka nie była jedynie łutem szczęścia. - Może się tak zdarzyć, bo ty i ja nie jesteśmy jednej krwi - zgodził się Menlik. - Powiedz, jak uwolniliście się z więzów niewolących wasze umysły? - Maszyna, która kontrolowała nas, zepsuła się - Travis powiedział część prawdy i Menlik hałaśliwie wciągnął oddech. - Maszyny, zawsze te maszyny! - krzyknął chrapliwie. - Coś siedzi człowiekowi w głowie i sprawia, że postępuje wbrew swojej woli! Te maszyny pochodzą od demonów! Pamiętaj, Apaczu, że są też inne maszyny, które należy zepsuć. - Żadna maszyna nie zepsuje się od samego gadania - stwierdził Travis. - Tylko głupiec jedzie na spotkanie śmierci, gdy nie ma nadziei, że uda mu się zadać choć jeden cios, zanim udławi się własną krwią - odparował Menlik. - Nie możemy walczyć hakiem czy szablą przeciw czemuś, co spopieli nas szybciej niż grom z jasnego nieba! A te maszyny, które kontrolują umysł, zawsze mogą sprawić, że odrzucimy broń i będziemy potulnie czekać, aż założą nam niewolnicze pęta. Travis zadał pytanie, które nurtowało go już od jakiegoś czasu: - Wiem, że tamci mogą przynieść tę maszynę w niższe partie gór, widziałem, jak usiłowali nią zwabić dziewczynę. Ale przecież w górach jest dużo miejsc doskonałych na zasadzkę i ci, na których maszyna nie działa, mogliby się tam zaczaić. Czy tamci mają tyle maszyn, że mogliby je wysłać w góry raz jeszcze i jeszcze raz? Koścista dłoń Menlika bawiła się różdżką. Potem na jego chudą twarz wypełzł powolutku uśmieszek, który upodobnił go do kota czyhającego na wyjątkowo tłustą zdobycz. - W tym garnku jest mięso, Apaczu, tłuste mięso, dobre do wypełnienia pustego brzucha! Zatem mężowie, na których maszyna nie działa, mieliby czekać w zasadzce na tych, którzy używają takich maszyn? O, tak! Ale będziemy musieli mieć przynętę, bardzo dobrą przynętę do takiej pułapki, mistrzu podstępu. Tamci nigdy nie wchodzą zbyt wysoko w góry. Latająca maszyna nie sprawuje się tu dobrze, a oni nie lubią podróżować konno. Musieli być bardzo rozzłoszczeni, skoro wtargnęli tak daleko ścigając Kaydessę, choć nie mogli być zbyt blisko, bo wtedy w ogóle byście nie uciekli. Taaak... dobra przynęta. - Jak na przykład wiadomość, że za górami mieszkają obcy? Menlik obrócił różdżkę w dłoniach. Już się nie uśmiechał, przyglądał się Travisowi z uwagą. - Czy jesteś Chanem w swoim plemieniu? - Jestem kimś, kogo słów wysłuchają - Travis miał nadzieję, że tak będzie. Nie mógł być pewien, czy Buck i inni umiarkowani nadal będą sprawować władzę, gdy wróci. - To jest sprawa, nad którą musimy się naradzić - ciągnął Menlik. - Ale to bardzo kusząca propozycja. Tak, pomyślimy nad tym, mistrzu podstępu. Ja sam też będę myślał... Wstał i odszedł. Travis mrugał, patrząc w ogień. Był zmęczony, lecz nie podobało mu się, że musi spać w tym obozie. Nie mógł jednak odejść, nie odpocząwszy na tyle, by jego ciało już nie domagało się bezruchu i żeby miał jutro rano jasny umysł. Okazywanie Menlikowi niepokoju nie pomogłoby w zdobyciu jego zaufania. Rozdział 9 Travis wsparł się o usypany z kamieni kopczyk i uniósł prawą rękę, w której ostrożnie trzymał mały krążek błyszczącego metalu tak, by padały nań promienie słoneczne. Błysk... błysk... nadawał te same sygnały, którymi posługiwali się jego przodkowie sto lat wcześniej i na całkiem innej planecie, przekazując za pomocą lusterek wiadomości z górskiego pasma Chiricahua w Góry Białe. Jeśli Tsoay powrócił bezpiecznie i jeśli Buck nie zapomniał wystawić warty tak, jak uzgodnili, na szczycie o milę od wioski, to dowiedzą się tam, że nadchodzi i będą też wiedzieli, w czyim towarzystwie przybywa. Teraz czekał, w roztargnieniu wycierając metalowy krążek w rękaw koszuli i wypatrywał odpowiedzi. Lusterka były najlepsze, dym z ogniska zdradzał natychmiast obecność człowieka, było go widać na zbyt dużą odległość. Tsoay zapewne już wrócił... - Co robisz? Podszedł do niego Menlik w podkasanej szacie szamana, jego długie buty i bryczesy na tle złotych kamieni wydawały się bardzo ciemne. Menlik, Hulagur i Kaydessa jechali wraz z nim, zaoferowawszy mu przedtem jednego ze swoich kucyków, by przyspieszyć podróż. Tatarzy nadal obserwowali go uważnie, lecz nie winił ich za zbytnią ostrożność. - O! - błysk światła ze szczytu przed nimi. Jeden... dwa... trzy błyski, przerwa, potem jeszcze dwa naraz. Zrozumiano go. Buck wysłał zwiadowców, by spotkali się z nimi i wiedząc, jak biegli są Apacze w sztuce podchodzenia, Travis był pewien, że Tatarzy nie zorientują się, że są otoczeni, dopóki Indianie się nie ujawnią. Poza tym Tatarzy nie mieli zostać doprowadzeni aż do wioski, lecz zostaną podjęci w połowie drogi przez indiańską delegację. W tej chwili nie należało im uświadamiać, jak nieliczni byli Apacze. Menlik przyglądał się, jak Travis nadaje swoje wiadomości do człowieka na odległym górskim szczycie. - Czy to w ten sposób mówisz do swoich ludzi? - Tak, w ten sposób mówię. - Dobra rzecz, muszę ją zapamiętać. Mamy nasz bęben, ale słyszą go wszyscy. Dzięki twojemu sposobowi wieść dotrze tylko do oczu tych, którzy będą jej wyglądać. Taaak, dobra rzecz. A twoi ludzie, czy oni wyjdą nam na spotkanie? - Wyjdą nam naprzeciw - potwierdził Travis. Zbliżało się południe i gorąco stawało się nieznośne. Tatarzy zrzucili swe ciężkie okrycia i zrolowali futrzane obrzeża czapek, by móc ocierać spływające potem czoła. Na każdym postoju podawali sobie kumys z rąk do rak. Nawet kucyki spuściły łby, wybierając drogę po kamienistej ścieżce, która zaczęła się rozszerzać w kanion. Travis wypatrywał zwiadowców. Nie po raz pierwszy doskwierała mu nieobecność kojotów. W pewnym sensie liczył na to, że zwierzęta pojawią się, gdy tylko opuści tatarski obóz i rozpocznie powrotną drogę przez góry. Nie widział jednak kojotów ani nie czuł tego niewytłumaczalnego kontaktu myślowego, jaki pomagał mu od pierwszego przebudzenia na planecie Topaz. Dlaczego opuściły go tak bezceremonialnie, obroniwszy go przedtem przed atakiem Tatarów, dlaczego trzymały się od niego z daleka teraz? - nie wiedział. Był jednak świadom, że ich przedłużająca się nieobecność zapaliła w jego mózgu alarmowe światełko. Miał nadzieję, że zwierzęta powróciły do wioski. Kucyki człapały bezmyślnie po piaszczystym dnie kanionu. Gorąco było tu jeszcze gorsze niż poza kanionem i ludzie dyszeli jak uciekająca przed myśliwym zwierzyna. W końcu Travis ujrzał to, czego wypatrywał, drobne poruszenie na ścianie kanionu. Podniósł głowę i zatrzymał kucyka. Apacze ukazali się w całej okazałości z hakami gotowymi do strzału. Żaden z Indian nie odezwał się. Kaydessa zrównała się z Travisem i krzyknęła głośno: - Pułapka! - jej czerwona od upału twarz wykrzywiła się teraz pod wpływem gniewu. Travis uśmiechnął się powoli. - Czyżby owijał się wokół ciebie kantar, Córo Wilka? - zapytał łagodnie. - Czyżby ciągnięto cię po piachu? Otworzyła szeroko usta i zamknęła je na powrót. Bicz, którym zamierzyła się na Travisa, opadł. Apacz rzucił okiem na dwóch Tatarów. Dłoń Hulagura spoczywała na klindze szabli, wodził oczyma od jednego Indianina do drugiego. Beznadziejność ich sytuacji była oczywista. Jedynie Menlik nie wykonał żadnego ruchu w kierunku broni, nawet nie dotknął swej przywołującej duchy różdżki. Zamiast jakichkolwiek nieopatrznych ruchów siedział spokojnie w siodle i nie okazywał Apaczom żadnych uczuć poza swą zwykłą obojętnością. - Jedziemy dalej - Travis machnął ręką. Tak nagle, jak pojawili się na złotych ścianach kanionu, tak też indiańscy zwiadowcy zniknęli. Większość z nich ruszyła już w drogę do miejsca, które Buck wyznaczył na punkt spotkania. U góry było tylko sześciu ludzi, ale Tatarzy nie byli w stanie zorientować się, ilu ludzi liczyło sobie plemię. Kucyk Travisa zarżał i pokuśtykał dalej. Gdzieś z przodu musiała być woda, jedna z tych oaz życia, które pojawiały się ni stąd, ni zowąd w całych tych górach i umożliwiały egzystencję ludzi i zwierząt. Menlik i Hulagur popędzili swe wierzchowce tak, by szły zaraz za kucykami dziewczyny i Travisa. Apacz zastanawiał się, czy Tatarzy ciągle jeszcze oczekiwali jakiejś zdradliwej strzały w plecy, mimo że zdawali się nie zwracać uwagi na pilnujących ich zwiadowców. Przed nimi rozpostarły się zielone zarośla i kucyki przyspieszyły kroku, aż dotarli do bocznej odnogi kanionu, gdzie powitała ich sadzawka otoczona trawą i zielonymi krzewami. Po przeciwnej stronie sadzawki stał Buck. Ramiona skrzyżował na piersi, uzbrojony był tylko w nóż u pasa. Za nim stali Deklay, Tsoay, Nolan i Manulito... Travis zaczął szybko oceniać swe szansę: Manulito i Deklay mają zbliżone poglądy, przynajmniej tak było, gdy Travis opuszczał wioskę. Na schodach prowadzących do przeszłości, o których mówił Buck, tamci dwaj byli już dalej niż w połowie drogi do przeszłości. Nolan był cichym mężczyzną, który rzadko w ogóle się odzywał; Travis nie mógł przewidzieć jego reakcji. Tsoay z pewnością poprze Bucka. Z pewnością taki skład grupy był najlepszy z możliwych i Travis nie powinien mieć nadziei na nic lepszego. Delegacja złożona jedynie z tych, którzy byli gotowi opuścić przeszłość wyczarowaną przez Redax, wybrana tylko spośród podobnych Buckowi i Jilowi-Lee, byłaby absolutnie niemożliwa. Travis nie był jednak zbyt zadowolony widząc tu Deklaya. Travis zsiadł ze swego wierzchowca i pozwolił mu, by mógł zanurzyć sobie nos w sadzawce. - To jest - Travis skinął głową - Menlik, który rozmawia z duchami... to Hulagur, który jest synem wodza... a to Kaydessa, która jest córką wodza. Pochodzą z ludu jeźdźców z północy - mówił powoli po angielsku, by również goście mogli go zrozumieć. Potem odwrócił się w stronę Tatarów. - Buck, Deklay, Nolan, Manulito, Tsoay - przedstawił wszystkich - są tu, by słuchać i przemawiać w imieniu Apaczów. Jakiś czas później, gdy obie grupy siedziały naprzeciw siebie, Travis zastanawiał się, czy w ogóle jakaś wspólna decyzja wyjdzie z ich podzielonego plemienia. Z twarzy Deklaya nie dawało się nic odczytać; siedział trochę z tyłu, jakby nawet nie miał ochoty zbliżać się do obcych. Mimo nieruchomego wyrazu twarzy Deklaya Travis z każdego jego ruchu odczytywał niechęć i nieufność. Fox zaczął mówić. Najpierw opowiedział, co działo się z nim, gdy ruszył śladem Kaydessy, potem naszkicował pokrótce sytuację w tatarskim obozie powtarzając to, czego dowiedział się od Kaydessy i Menlika. Mówił powoli i wyraźnie po angielsku, żeby Tatarzy wiedzieli, co mówi Indianom. Apacze słuchali z nieruchomymi twarzami, choć Tsoay z pewnością opowiedział już część tej historii. Gdy Travis skończył mówić, Deklay zapytał: - Co my mamy wspólnego z tymi ludźmi? - Właśnie - Travis ostrożnie dobierał słowa, zastanawiając się, co może przemówić do wojownika, który właściwie znajduje się sto lat wstecz. - Ci Pinda-lick-o-yi (których nazywamy też Czerwonymi) nigdy nie mają ochoty żyć obok kogoś innego, kto nie myśli tak jak oni. Mają też taką broń, która sprawia, że nasze łuki są tak samo użyteczne, jak przegniły sznurek, a nasze noże znaczą tyle co złom. Czerwoni nie zabijają, oni robią niewolników ze swoich wrogów. A gdy odkryją, że tu przebywamy, wyruszą przeciwko nam... Wargi Deklaya wykrzywiły się w wilczym grymasie. - To przestronna ziemia i wiemy, jak czynić z niej użytek. Pinda-lick-o-yi nie odnajdą nas tutaj... - Być może nie spostrzegą nas swymi oczyma - odparował Travis - ale zupełnie inaczej wygląda sprawa z ich maszynami... - Maszyny! - splunął Deklay. - Zawsze te maszyny... Czy to wszystko, o czym potrafisz mówić? Wydawać by się mogło, że rzeczywiście oczarowały cię te maszyny, których żaden z nas nie widział. Żaden z nas! - To maszyna sprowadziła cię tutaj - zauważył spokojnie Buck. - Idź za góry, spojrzyj na statek kosmiczny i przypomnij sobie, Deklayu. Wiedza Pinda-lick-o-yi jest większa od naszej, gdy chodzi o drut i metal i rzeczy, które można z nich zrobić. Maszyny przywiodły nas tu przez gwiazdy, a nikt z naszego plemienia nie mógłby tego uczynić. Muszę jednak zapytać, czy nasz brat ma już jakiś plan? - Ci, których zwiemy Czerwonymi - odparł Travis powoli - nie są zbyt liczni. Lecz później może nadejść wielu innych z naszego starego kraju. Czy słyszałeś coś o przybyciu nowych? - zwrócił się do Menlika. - Nie, ale oni nie mówili nam zbyt wiele. Żyjemy osobno i nikt z naszego ludu nie zbliża się do statku, o ile nie jest wezwany. Oni bowiem mają broń, która ich strzeże; w przeciwnym razie już dawno byliby martwi. To nie jest właściwe, gdy mężczyzna je z tego samego kotła, jeździ po tej samej ziemi i śpi spokojnie pod tym samym niebem z tymi, którzy zamordowali mu braci. - Czy oni zabijali twoich? - Tak - uciął Menlik, było oczywiste, że nie chciał dalej rozmawiać na ten temat. - Zastanowimy się nad tym - rzekł w końcu Buck. - Tu jest żywność, woda, trawa dla koni i obozowisko dla naszych gości. Będą czekać tutaj - spojrzał na Travisa. - Poczekasz z nimi, Lisie, gdyż znasz ich ścieżki i zwyczaje. Pierwszą reakcją Travisa był sprzeciw, lecz w chwilę później zdał sobie sprawę z roztropności Bucka. Zaproponowanie Apaczom przymierza z Tatarami wymagało bezstronnego mówcy. Gdyby Travis zaczął mówić na ten temat, Deklay automatycznie sprzeciwiłby się. Jeśli Buck przedstawi plemieniu ten pomysł, zabrzmi to już jak stwierdzenie zaistniałego faktu. - Tak będzie dobrze - przystał więc Travis. Buck rozejrzał się, oceniając porę dnia z położenia słońca i cieni na ziemi. - Powrócimy z rana, gdy cień będzie leżał tutaj - czubkiem mokasyna nakreślił linie w miękkim gruncie. Potem odjechał bez żadnych oficjalnych pożegnań, a pozostali Apacze ruszyli tuż za nim. - Czy on jest waszym wodzem? - zapytała Kaydessa, wskazując na oddalającego się Bucka. - Ma dużo do powiedzenia w Radzie - odparł Travis i zabrał się do rozpalania ogniska, by ugotować cielę jednorożca, które zostawili im Indianie. Menlik przysiadł na piętach przy sadzawce i pił wodę, którą nabierał ręką. Potem spojrzał w górę i zmrużył oczy w palących promieniach słońca. - Będzie trzeba długo przekonywać tego niskiego - zauważył Menlik. - On nie lubi ani nas, ani twego planu. Tak samo w Ordzie będą tacy, którym to się nie będzie podobało - strząsnął z dłoni krople wody. - Jedno jest pewne, mężu, którego nazywają Lisem, jeśli nie będziemy działać wspólnie, nie będzie żadnej nadziei, byśmy mogli ruszyć przeciwko Czerwonym. Wtedy Czerwoni wytłuką nas po prostu jak pchły - uderzył trzy razy otwartą dłonią w kolano, by zilustrować swoje słowa. - Tak i tak... i jeszcze tak! - I ja tak sądzę - przyznał Travis. - Zatem pozostaje nam mieć nadzieję, że reszta naszych będzie tak samo mądra jak my - odparł Menlik z uśmiechem nie niosącym ze sobą wesołości. - Skoro nie możemy wpłynąć na ich decyzję, mamy teraz czas na odpoczynek. Szaman zadowolił się przespaniem całego popołudnia. Za to Hulagur zjadł i zaczął przechadzać się wzdłuż doliny, potem starannie wytarł konie wiechciami zeschłej trawy, wreszcie stanął obok Kaydessy i zaczął z nią rozmawiać. Jego niepokój był dla Travisa niemal namacalny, choć Apacz nie mógł zrozumieć wypowiadanych przez Hulagura słów. Travis usadowił się w cieniu i zapadł w płytką drzemkę, mimo to jednak pozostał czujny na najdrobniejszy ruch każdego z Tatarów. Próbował nie myśleć o tym, co teraz mogło dziać się w wiosce. Skierował się myślami do mglistej doliny trzech wież. Czy któraś z tych wzniesionych przez Obcych budowli mogła zawierać tyle świadectw przeszłości tej planety, ile kiedyś wraz z Ashe'em i Murdockiem znaleźli w innym świecie, gdzie Skrzydlaci znosili im pamiątki po obcej cywilizacji? Wtedy stworzył dla Skrzydlatych, gospodarzy tamtej planety, nową broń, zamieniając metalowe rurki w śmiercionośne dmuchawki. Na tej samej planecie przez przypadek odkrył zbiór taśm; dzięki jednej z nich znalazł się wraz ze swoim plemieniem na planecie Topaz. Nawet gdyby jednak znalazł teraz całe stosy takich taśm, nie byłoby sposobu, by je wykorzystać - przecież ich statek był już wrakiem spoczywającym na stoku. "Mimo wszystko" pomyślał Travis "mogą tam być inne ciekawe rzeczy!" Gdyby tylko mógł swobodnie tam działać! Wyciągnął rękę i dotknął ramienia Menlika. Szaman odwrócił się, leniwie otwierając oczy z ociężałym wysiłkiem śpiącego kota. Szybko jednak w jego oczach błysnęła zwyczajna dla niego iskierka inteligencji. - Co się stało? Przez chwilę Travis wahał się, już pożałowawszy swego nagłego impulsu. Nie wiedział, jak wiele Menlik pamiętał z teraźniejszości i jak głęboko zanurzył się w przeszłości. Pamiętać coś z teraźniejszości... jakaś część jego umysłu gorzko ubawiła się skomplikowaną sytuacją. Ludzie, których siłą wtłoczono w przeszłość ich rasy i przetrzymywano pod hipnozą tak długo, że teraźniejszość stała się mniej rzeczywista niż sztucznie wywołane wspomnienia, mieli twardy orzech do zgryzienia, gdy usiłowali oceniać jakąkolwiek sytuację. Łudził się, że skoro Menlik zachował znajomość angielskiego, to potrafi też jasno myśleć o teraźniejszości. - Gdy spotkaliśmy was, Kaydessa i ja, było to przed tamtą doliną - Travis nadal nie był do końca przekonany, czy słusznie indaguje, pomyślał jednak, że obóz tatarski stał blisko wież i była pewna szansa, że Tatarzy już kiedyś się tam wybrali. - W dolinie były budynki... bardzo stare budynki... Menlik całkiem już się obudził. Wziął swą różdżkę do ręki i odezwał się: - To miejsce ma, a może miało, wielką moc, Lisie. Wiem, że powątpiewasz w moje kontakty z duchami i w moc, jaką dają. Człowiek jednak uczy się nie spierać się z tym, co czuje tu, w środku... i tu... - jego drugie, nieco przybrudzone palce powędrowały najpierw do czoła, a potem do piersi w miejscu, gdzie rozchylała się jego płócienna koszula. - Wędrowałem kamienną drogą w tamtej dolinie i słyszałem tam szepty... - Szepty? Menlik obrócił w palcach różdżkę. - Szepty, które są zbyt ciche, by postronni je usłyszeli. Możesz je usłyszeć jak brzęczenie owada, lecz nigdy żadnych słów... nie, nigdy słów! Ale to miejsce o wielkiej mocy! - Miejsce, które trzeba zbadać! Lecz Menlik spojrzał tylko na swą różdżkę. - Nad tym właśnie się waham, Lisie, poważnie się waham. To nie jest nasz świat. A tam właśnie może być coś, co nie powita nas z otwartymi rękoma. Czyżby było to tylko szamańskie gadanie? A może Menlik naprawdę wyczuwał coś niepojętego dla ludzi? Travis nie mógł być pewien, wiedział jednak, że musi wrócić do tamtej doliny i zbadać ją samemu. - Posłuchaj - rzekł nagle Menlik pochylając się bliżej - słyszałem twoją opowieść o pierwszym statku, o tym, który wyniósł was bez waszej zgody w gwiazdy. Czy kiedyś widziałeś coś takiego? Wygładził miękki grunt przed sobą i zaczął rysować węższym końcem różdżki. Cokolwiek Menlik robił przedtem, zanim stał się szamanem Ordy, miał z pewnością ogromne zdolności artystyczne; kilkoma zaledwie liniami udało mu się uzyskać bardzo zgrabny szkic. Był to człowiek albo przynajmniej postać doń podobna. Jednak jego okrągła, nieco przerośnięta czaszka była całkiem łysa, a obcisły ubiór zdradzał nienaturalnie chude kończyny. Postać miała duże oczy, mały nos i usta, nieco stłoczone na jednej trzeciej powierzchni twarzy pod wysokim czołem, co stwarzało wrażenie, że pod czaszką kryje się przerośnięty mózg. Dla Travisa nie był to obcy widok. Nie byli to Skrzydlaci z tamtej odległej planety i z pewnością nie były to też małpiaste stworzenia wychodzące w nocy na polowanie. Jednak Travis był pewien, że i tych Obcych widział już kiedyś. Zamknął oczy i próbował sobie przypomnieć, gdzie widział taką postać. Taka głowa, biała, prawie tak biała jak odsłonięta kość, głowa spoczywająca na chudym ramieniu obleczonym w purpurowo - błękitny obcisły rękaw. Gdzie on to widział? Nagle Travis krzyknął z wrażenia, przypomniawszy sobie wreszcie tę postać. Wrak statku kosmicznego, gdy zobaczył go po raz pierwszy, martwy oficer Obcych, który nadal siedział za panelem kontrolnym! Obcy, który nagrał taśmę tak, by powiodła ich do zapomnianego imperium - to właśnie była postać naszkicowana przez Menlika! - Gdzie? Gdzie widziałeś kogoś takiego? - Apacz pochylił się nad szamanem. Menlik wyglądał na zakłopotanego. - Wtargnął w moje myśli, gdy spacerowałem po dolinie. Zdawało mi się, że prawie zobaczyłem taką twarz w jednym z okien wieży, lecz nie jestem tego pewien. Któż to jest, Lisie? - Ktoś z dawnych czasów, jeden z tych, co kiedyś władali gwiazdami - odparł Travis. W myśli zastanawiał się, czy rzeczywiście mogli tu jeszcze pozostawać jacyś przedstawiciele rasy niegdyś kontrolującej całe galaktyczne imperium, potomkowie potężnych władców kwitnącej cywilizacji sprzed dziesięciu tysięcy lat? Czyżby Jajogłowi, którzy wieki temu tak bez skrupułów rozprawili się z Rosjanami ośmielającymi się łupić wraki ich statków, nadal przebywali na planecie Topaz? Przypomniał sobie opowieść Rossa Murdocka o jego ucieczce przed Obcymi w odległej przeszłości Europy i zadrżał. Murdock był twardy, twardy jak stal, a mimo to, gdy opowiadał o swej ucieczce i pościgu, w jego głosie nadal brzmiała nuta przerażenia. Co mogłaby uczynić garstka prymitywnie uzbrojonych i niemal równie prymitywnie myślących Ziemian, gdyby musieli walczyć z Jajogłowymi o planetę Topaz? Rozdział 10 - Tatarzy nie zapuszczają się za tę granicę - Menlik podszedł do krawędzi uskoku i podniósł palec wskazujący - za tę linię nie przejdziemy. - Mówisz przecież, że obóz twego ludu leży daleko stąd na równinie - Jil-Lee ukląkł na jedno kolano i wpatrywał się w dal za pomocą wydobytej z wraku lornetki. Po chwili podał szkła Travisowi. Nie było widać nic prócz falującej bursztynowej trawy i kilku kęp drzew u podnóża gór. Było wcześnie rano, gdy tu dotarli, idąc szlakiem znanym już tatarskim uciekinierom. Stąd mogli określić rozmiary gruntów, nad którymi - jak twierdzili Tatarzy - Rosjanie sprawowali całkowitą kontrolę. Rezultatem narady na południu stało się niełatwe przymierze. Od początku Travis zdawał sobie sprawę, że nie namówi swych współplemieńców do podporządkowania się ustalonemu już planowi i że nawet to, iż udało mu się doprowadzić do rozmów z tatarską delegacją, mimo oporu Deklaya i jego popleczników, było ogromnym sukcesem. Wskutek rokowań delegacja sześciu Apaczy wybrała się na północ. - Za tą granicą - podjął Menlik - tamci trzymają straże i mogą nas pojmać przy pomocy maszyny zniewalającej myśli. - A co ty myślisz? - Travis podał szkła Nolanowi. Gdyby kiedyś potrzebowali wodza, który miałby ich poprowadzić na wojenną ścieżkę, ten wysoki jak na Apacza, powolny w mowie mężczyzna świetnie nadawałby się do tej roli. Nastawił lornetkę i rozpoczął dokładne oględziny otwartej przestrzeni. Nagle stężał w napięciu i zacisnął wargi. - Co się stało? - zapytał Jil-Lee. - Jeźdźcy... dwaj... czterej... pięciu... I jeszcze coś... w powietrzu. Menlik rzucił się do tyłu i złapał Nolana za ramię, ciągnąc go na ziemię całym ciężarem ciała. - Maszyna latająca! Wracajcie! Wracajcie! - Menlik nie przestawał szarpać Nolana za ramię i jednocześnie szturchał Travisa stopą; Apacze przyglądali mu się ze zdumieniem. Szaman wybuchnął potokiem ojczystej mowy, a potem zdołał wreszcie odzyskać kontrolę nad sobą i przemówił ponownie po angielsku: - To łapacze, niosą ze sobą kontroler myśli. Albo jeszcze komuś z naszych udało się uciec, albo tamci uparli się, że znajdą nasz obóz w górach. Jil-Lee spojrzał na Travisa. - Nie czułeś nic, gdy tamta kobieta była pod wpływem zniewalającej mocy? Travis potrząsnął przecząco głową. Jil-Lee przymknął oczy z zadowoleniem i odwrócił się do szamana: - Zostaniemy tu i będziemy obserwować. Ale dla was to niebezpieczne, więc odejdźcie. Spotkamy się koło tego miejsca z wieżami. Zgoda? Przez chwilę na twarzy Menlika zaległ cień, który Travis starał się rozszyfrować? Czyżby był to żal, że musi wycofać się, podczas gdy inni mogą pozostać? Czy Tatar myślał, że straci w ten sposób twarz? Szaman jednak mruknął coś pod nosem, co mogło zabrzmieć jak wyrażenie zgody i zniknął z punktu obserwacyjnego. Chwilę później usłyszeli, jak mówi coś w swym języku, ostrzegając Hulagura i Lotczu, swych towarzyszy zwiadu. Potem słyszeli jeszcze stukot końskich podków, gdy Tatarzy odjeżdżali. Apacze z powrotem usadowili się w skalnym zagłębieniu, skąd mieli doskonały widok na równinę. Wkrótce szkła lornetki nie były już potrzebne, by móc przyjrzeć się grupie łapaczy - pięciu jeźdźców, z czego czterech miało na sobie tatarskie odzienie. Piąty wyglądał tak niezwykle, że Travisowi mimo woli nasunęło się wspomnienie o narysowanym przez Menlika szkicu. Za pomocą lornetki Fox zobaczył, że jeździec taszczył ze sobą przytroczony do pleców pakunek, miał też na sobie bulwiasty hełm przykrywający większą część głowy. "Na pewno to jakieś zaawansowane urządzenie komunikacyjne" domyślił się Travis. - Nad nami jest helikopter - powiedział Nolan. - Inny niż nasze. - Dobrze znali ziemskie helikoptery. Używano ich do inspekcji rancz i wszyscy Apacze, którzy znaleźli się na planecie Topaz, latali już tymi maszynami. Nolan miał jednak rację, ten był inny niż helikoptery, które tam widywali. - Tatarzy mówią, że te latające maszyny nie fruwają nad górami - zastanawiał się głośno Jil-Lee. - To mogłoby wyjaśnić obecność jeźdźca, on dotrze tam, gdzie maszyna nie doleci. Nolan napiął łuk. - Jeśli ci Czerwoni polegają na sile swego kontrolera myśli i nie obawiają się tych, których mają znaleźć, można by ich wziąć przez zaskoczenie... - Ale jeszcze nie teraz! - odparował ostro Travis. Nolan zmarszczył brwi. Jil-Lee uśmiechnął się krzywo. - Ta droga - przemówił kwaśno - nie jest dla nas tak ciemna i kręta, młodszy bracie, byś musiał nam świecić pochodnią swej wiedzy! Travis przełknął wymówkę bez słowa, wiedział, że Jil-Lee ma rację. Nie miał prawa sądzić, że zna najlepszy sposób walki z tym wrogiem. Trawiąc powoli gorycz tej myśli, leżał w ukryciu wraz z innymi, przyglądając się, jak jeźdźcy wkraczają na górzysty teren około pół kilometra na zachód od kryjówki Indian. Helikopter zataczał teraz kręgi nad jeźdźcami, którzy wjeżdżali właśnie w wąwóz między dwoma wzniesieniami. Gdy jeźdźcy zniknęli im z oczu, pilot zaczął zataczać większe koła i Travis pomyślał, że załoga helikoptera prawdopodobnie była w kontakcie z człowiekiem w hełmie, który wraz z pozostałą czwórką jechał w górach. Poruszył się. - Kierują się dokładnie w stronę obozowiska Tatarów, jakby wiedzieli, gdzie ono jest... - Być może to prawda - odparł Nolan. - Co wiemy o tych Tatarach? Sami mówią, że Czerwoni zarzucili pęta na ich umysły. Być może już kontrolują mieszkańców wioski. Mówiłem to już raz i powtórzę znowu: wróćmy na nasze ziemie. Podkreślił wagę swych słów, zdecydowanym gestem wręczając Jil-Lee lornetkę. Potem zsunął się zgrabnie ze swego stanowiska obserwacyjnego. Travis spojrzał na pozostałych. Z jednej strony rozumiał rezerwę i roztropność Nolana, coś jednak mówiło mu, że wycofując się w tej chwili odwlekają jedynie ostateczną rozgrywkę. Wcześniej czy później Apacze będą musieli stawić czoła Czerwonym, gdyby więc zrobili to teraz, gdy tamci zajęci byli Tatarami, mogłoby to stanowić o ich przewadze. Jil-Lee podążył za Nolanem, lecz w Travisie coś się buntowało. Jeśli helikopter rzeczywiście kołował bezpośrednio nad jeźdźcami, to łapacze albo właśnie się zatrzymali, albo przeszukiwali bardzo mały obszar. Travis niechętnie zszedł niżej, gdzie stali już Jil-Lee i Nolan. Tsoay, Lupe i Rope stali nieco z boku, jakby dla podkreślenia, że ostateczne rozkazy nadejdą od starszyzny. - Byłoby dobrze - powiedział powoli Jil-Lee - gdybyśmy mogli zobaczyć, jaką broń mają tamci. Chciałbym też bliżej przyjrzeć się temu urządzeniu, które jeden z tych facetów ma na głowie. Poza tym - tu uśmiechnął się do Nolana - nie sądzę, że tamci są w stanie odkryć obecność wojowników naszego Ludu, jeśli im na to nie pozwolimy. Nolan przeciągnął palcem po cięciwie swego łuku, spojrzał uważnie na prawo i lewo, oceniając przydatne właściwości otoczenia. - W tym, co mówisz, jest mądrość, starszy bracie. Pamiętaj jednak, że jest to szlak, po którym winniśmy kroczyć sami. Lud w futrzanych czapach nie powinien wiedzieć, dokąd zmierzamy - popatrzył znacząco na Travisa. - To mądre, co mówisz, Ba'is'a - odrzekł pośpiesznie Travis, obdarzając Nolana pradawnym tytułem oznaczającym wodza wiodącego plemię na wojennej ścieżce. Fox był wdzięczny za choćby drobne ustępstwa na rzecz jego planu. Zabrali się do dzieła, ruszając na południowy wschód tak, by mogli zetknąć się z grupą łapaczy. Wróg już był ich, wcale nie starał się kryć przed ewentualnymi obserwatorami. Żaden z łapaczy nie zadawał sobie trudu, by zatrzeć swoje ślady. Wszyscy poruszali się z pewnością siebie, która wskazywała, że nie mają żadnych wrogów, których mogliby się obawiać. Apacze spoglądali w górę z ukrycia. Słyszeli cichy szum helikoptera. Maszyna nadal zataczała kręgi, jak donosił Tsoay z wyższego punktu obserwacyjnego, lecz kółka stawały się coraz mniejsze; jeźdźcy już chyba opuścili zakreślaną przez helikopter przestrzeń. Apacze podążali za tropem po trzech z każdej strony. Ukryli się starannie, gdy już dogonili łapaczy. Czterej Tatarzy trzymali się razem. Piąty mężczyzna, ciężko obładowany swym ekwipunkiem, zgramolił się z siodła i siedział na ziemi majstrując coś przy metalowej płytce, która osłaniała go od piersi po pas. Teraz, gdy Travis mógł się dokładniej przyjrzeć Tatarom, zauważył całkowity brak jakichkolwiek emocji na ich szerokich twarzach. Wszyscy czterej spoglądali wokół niewidzącymi oczyma i siedzieli na swoich wierzchowcach nie zwracając w ogóle uwagi na swe otoczenie. Nagle, jak jeden mąż wyciągnęli ręce w kierunku człowieka w hełmie i czekali na coś w pozie, która bardzo przypominała Travisowi zachowanie kojotów starających się przekazać mu jakąś wiadomość. Trwało to dłuższą chwilę, potem zsiedli z koni. Travis pomyślał, że właściwie tym ludziom brakowało oznak myślenia, brakowało im jakiegoś zewnętrznego świadectwa inteligencji, które uwidaczniało się u jego towarzyszy - kojotów. Ręka człowieka w hełmie powędrowała znów do metalowej płytki i w tamtą czwórkę jakby wstąpiła odrobina życia. Jeden z nich przyłożył rękę do czoła w osobliwym, jakby zdziwionym geście. Inny skulił się, odsłaniając zęby w złowrogim grymasie. Przyglądający się im zwierzchnik w hełmie zaśmiał się. Potem, znów przy pomocy metalowej płytki, wydał jakiś rozkaz, którego tamci natychmiast posłuchali. Jeden z Tatarów uwiązał konie do kępy pobliskich krzaków, potem wszyscy ruszyli naprzód, tak by Rosjanin pozostawał o kilka kroków za nimi. Szli pod górę, w stronę grzbietu małego wzgórza. Tatar, który pierwszy dotarł na szczyt, podniósł rękę do ust i wydał z siebie donośny krzyk, kierując go na południe. Jego "huu - huu - huu!" poniosło się echem po okolicznych wzgórzach. Albo Menlik dotarł do swego obozu na czas, albo nie tak łatwo było oszukać uciekinierów. Mimo że czekali dość długo po nawołującym krzyku, nikt nie pojawił się na horyzoncie. W końcu człowiek w hełmie przywołał swych współpracowników z przymusu, nakazał im zejść, dosiąść wierzchowców i ruszyć w dalszą drogę. Te poczynania bardzo odpowiadały Apaczom. Nie wiedzieli, jak ścisły kontakt utrzymywał Rosjanin w hełmie z helikopterem. Nadal byli zbyt blisko równin, by móc zaatakować, chyba że w obronie własnej. Travis zbliżył się do Nolana. - Sprawuje nad nimi władzę za pomocą tej blachy - powiedział. - Jeśli mamy ich dostać, musimy się za nią zabrać... - Ci Tatarzy używają rzemieni w walce. Ciebie przecież spętali jak cielę prowadzone na rzeź? Dlaczego więc nie złapią tak tego Czerwonego i nie spętają mu rąk? - łatwo było dosłyszeć podejrzliwość w głosie Nolana. - Być może ten kontroler powstrzymuje ich w jakiś sposób od atakowania swych władców... - Nie podobają mi się te maszyny, które potrafią igrać z ciałem i umysłem! - wybuchnął Nolan. - Człowiek powinien używać broni, a nie być nią! Travis zgadzał się z nim. Zastanawiał się, czy to możliwe, że uniknęli podobnego losu tylko dzięki kolizji statku i śmierci Ruthvena. Jeśli tak, to dlaczego? Przecież wszyscy Apacze byli, tak jak on, ochotnikami aż palącymi się do kolonizowania innych planet. Cóż mogło stać się tam, na Ziemi, że tak bez skrupułów i bez żadnego uprzedzenia wysłano ich tutaj pod hipnozą Redaxu? Nagle jeszcze jeden fragment układanki, być może najważniejszy, ułożył mu się na właściwym miejscu. Być może dowództwo operacji dowiedziało się o kolonii Tatarów na planecie Topaz i zostali zmuszeni do maksymalnego przyspieszenia procesu przekształcania ochotników z końca dwudziestego wieku w dzikich wojowników... To wyjaśniałoby wiele zagadek. Travis szybko poniechał tych rozważań, gdy ujrzał przed sobą szczyt. Grupa łapaczy, którą śledzili, dążyła prosto w kierunku obozu tatarskich wygnańców. Travis miał nadzieję, że Menlikowi udało się ostrzec ich na czas. Tak, to ta stroma ściana po lewej kryła za sobą dolinę wież... było to jednak kilka kilometrów stamtąd. Travis nie sądził, żeby łapaczom udało się dotrzeć do celu jeszcze tego dnia, jeśli nie będą podróżować w nocy. Mogli nic nie wiedzieć o małpiastych stworzeniach stanowiących poważne zagrożenie w nocy. Jednak łapacze nie zamierzali się zanadto spieszyć, niezależnie od tego, czy wiedzieli o nocnych niebezpieczeństwach. Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, wydłużając cienie i gasząc odbłyski na skałach, jeźdźcy zatrzymali się, by rozbić obóz. Zgodnie z utartym postępowaniem na wojennej ścieżce Apacze zgromadzili się na wzgórzu górującym nad miejscem, gdzie tamci rozbili obóz. - Tym Czerwonym się chyba wydaje, że ci, których szukają, siedzą i czekają, aż po nich przyjdą, jakby już ich złapali w pułapkę - zauważył Tsoay. - Pinda-lick-o-yi maja w zwyczaju uważać się za większych i potężniejszych od pozostałych - dodał Lupe. - Ten jednak jest skończonym głupcem, tak jak ten, co wchodzi w łapy niedźwiedzicy mającej małe - uśmiechnął się powściągliwie. - Człowiek ze strzelbą nie lęka się kogoś, kto jest uzbrojony w kij - wtrącił się szybko Travis. - Ten wyposażył się w broń, która powinna uchronić go od wszelkich możliwych ataków. Gdy położy się dziś w nocy, zostawi swą maszynę na straży. - Jednej rzeczy możemy przynajmniej być pewni - rzekł Nolan, jakby połowicznie przyznając rację Travisowi. - Ten Czerwony nie podejrzewa, że w tych górach może być ktoś inny niż ci, których może kontrolować swą maszyną. A ta maszyna nie jest w stanie nami zawładnąć. Dlatego o brzasku... - uczynił szybki gest, a reszta uśmiechnęła się z aprobatą. O brzasku... prastara pora ataku. Apacze nie atakują w nocy. Travis zastanawiał się, czy którykolwiek z nich byłby zdolny do tego, by złamać dawne przyzwyczajenia i podpełznąć do śpiących w środku nocy, zanim na obóz padną pierwsze promienie słońca. Za to jutro rano wezmą się za tego zbyt pewnego siebie Czerwonego i pozbawią go ohydnej, zniewalającej myśli maszyny. Travis poderwał nagle głowę. Uczuł coś nagle, jakby cios między oczy, co prawie go ogłuszyło. Co... co to było? Nic fizycznego, raczej rodzaj jakiegoś psychicznego uderzenia - niematerialnego, lecz oszałamiającego. Naprężył wszystkie mięśnie w oczekiwaniu na następny cios; gorączkowo próbował pojąć, co się stało, co czuł w tym ułamku sekundy, w tym jednym, jedynym momencie bezcielesności, metafizycznego zawrotu głowy. Nigdy nie doświadczył przedtem nic takiego... A może? Dwa lata temu lub może więcej, gdy poddano go transferowi w czasie, przeniesieniu do Arizony z czasów kultury Folsom, około dziesięć tysięcy lat przed jego urodzeniem... Właśnie w chwili transferu odczuwał coś podobnego, miał wrażenie zagubienia, swego niedopasowania w czasie i przestrzeni, bez żadnego stabilnego oparcia. Teraz jednak leżał na twardej ziemi planety Topaz i nic wokół niego, w zasnutym cieniami krajobrazie się nie zmieniło. Jednak ten niematerialny cios pozostawił za sobą ogromne, pogrzebane dotąd głęboko pokłady paniki, czułe miejsce jak otwartą ranę. Travis głośno wciągnął powietrze, prawie załkał i uniósł się nieco podpierając na łokciu. Spojrzał uważnie na wrogie obozowisko. Czyżby był to atak ze strony nieznanej broni tamtego? Nagle uczuł, że absolutnie nie był pewien tego, co może się wydarzyć, gdy Apacze ruszą o świcie do ataku. Jil-Lee był na swoim stanowisku po prawej. Travis musiał porównać swe wrażenia z jego wrażeniami, by być pewnym, że nie idą na ślepo w zastawioną na siebie pułapkę. Lepiej teraz odejść niż dać się złapać jak wilcze szczenię w sidła. Wypełzł ze swojej kryjówki, wydał z siebie umówiony sygnał - głos puchatego zwierzątka - i usłyszał odpowiedź Jila-Lee, która do złudzenia przypominała odgłos wydawany przez tamto stworzenie. - Czy poczułeś coś przed chwilą? Coś w twej głowie? - Travis miał trudności z ubraniem swych wrażeń w słowa. - Nie, absolutnie nic. Ale ty coś czułeś? Och, tak! Oczywiście, że coś poczuł! Resztki tego uczucia zakorzeniły się w nim, panika powróciła. - Tak - odparł po prostu. - To ta maszyna? - Nie wiem - zmieszanie Travisa wzrastało z minuty na minutę. Być może dotknęło to tylko jego. Jeśli tak, mógł stanowić zagrożenie dla swego własnego plemienia. - To niedobrze. Myślę, że lepiej będzie, jeśli zwołamy radę. Z dala od tego miejsca - szept Jila-Lee nie był głośniejszy od najcichszego szmeru. Po chwili znów wydał z siebie zew puszystego zwierzątka, Tsoay odpowiedział mu z góry, a potem przesłał sygnał dalej. Pierwszy księżyc planety Topaz był już wysoko na niebie, gdy Apacze zebrali się razem. Travis ponownie zadał swoje pytanie. Czy ktoś z nich odczuł cokolwiek dziwnego? Jakby niezwykły cios? Wszyscy odpowiedzieli mu przecząco. Na koniec jednak przemówił Nolan: - Niedobrze, że czułeś coś takiego - zabrzmiało to jak echo tego, co powiedział Jil-Lee. - Jeśli to zadziałała maszyna Czerwonych, ten człowiek może nas zgarnąć w swą sieć tak jak tamtych. Może też być tak, że im dłużej jest się blisko tej rzeczy, tym większy ona ma wpływ. Zostaniemy tu do brzasku. Jeśli nieprzyjaciele mają zamiar dotrzeć tam, dokąd dziś zmierzali, muszą przejść pod nami, bo to najłatwiejsza droga. W czasie podróży ten obładowany maszyną Czerwony zawsze wybierał najłatwiejszą drogę. Zatem sprawdzimy, czy potrafi się obronić także przed nimi, jeśli natknie się na nie bez ostrzeżenia - dotknął strzał w swym kołczanie. To, że mieli zabijać z zasadzki, oznaczało, że mogą nigdy nie poznać sekretu złowrogiej maszyny, ale po swoich ostatnich doświadczeniach Travis już bez szemrania przyznawał rację Nolanowi w jego nieomal przesadnej ostrożności. Fox nie chciał ponownie odczuć takiego ataku jak ten, który złapał go przedtem i tak nim wstrząsnął. Poza tym Nolan nie rozkazał całkowitego odwrotu. Zapewne tak samo jak Travis, wódz uważał, że jeśli ta tajemnicza maszyna miała jakikolwiek wpływ na Apaczów, musi natychmiast się wycofać. Siedzieli w ukryciu, wykorzystując odwieczne umiejętności swego szczepu, które nabyli dzięki Redaxowi. Nie pozostało im już nic prócz oczekiwania. Minęła już godzina po wschodzie słońca, gdy Tsoay zasygnalizował nadejście wroga. Chwilę po jego sygnale usłyszeli odgłos końskich podków. Pierwszy Tatar ukazał się w zasięgu wzroku i Travis z jego postawy i sposobu poruszania się poznał od razu, że tamten jest pod całkowitą kontrolą maszyny Czerwonego. Dwóch, potem trzech Tatarów wjechało w paszczę indiańskiej pułapki. Czwarty zrobił nieco większy odstęp pomiędzy sobą i swymi kompanami. Potem nadjechał Czerwony. Jego twarz pod ogromnym hełmem nie wyglądała na szczęśliwą. "Z pewnością nie jest urodzonym jeźdźcem", pomyślał Travis. Nałożył strzałę na cięciwę łuku i na sygnał Nolana strzelił równocześnie ze swymi współplemieńcami. Tylko jedna ze strzał dotarła do celu. Kucyk Czerwonego zarżał z bólu i przerażenia, cofnął się, wspiął na zadnie kopyta i strząsnął z siebie krzyczącego jeźdźca tak, że spadł dokładnie pod niego. Czerwony z pewnością miał ze sobą coś, co odpychało od niego strzały. Nie miał jednak żadnego zabezpieczenia przed młócącymi kopytami poważnie zranionego zwierzęcia. Tatarzy zwijali się z bólu, wydawali z siebie okropne jęki, aż w końcu ześliznęli się z siodeł i upadli bezwładnie na ziemię, jakby strzały wymierzone w ich ciemiężyciela i władcę trafiły ich w samo serce. Rozdział 11 Albo Czerwony miał szczęście, albo reagował bardzo szybko. Jakoś udało mu się wytoczyć spod kopyt rzucającego się konia, zanim Lupe, czający się za głazem z nożem gotowym do skoku, zdążył zadziałać. Apaczom zdawało się, że leżący człowiek w hełmie był łatwym łupem dla uzbrojonego Lupe'a. Nie podniósł nawet ręki, by się bronić, chociaż jedną dłoń miał wolną. Ta dłoń spoczywała spokojnie na metalowej płytce. Mimo tego młody Apacz zatoczył się i upadł do tyłu, jakby wbiegł na niewidzialną ścianę. Nóż Lupe'a nadal znajdował się jakieś dwadzieścia centymetrów od piersi tamtego. Lupe krzyknął i zachwiał się pod wpływem uderzenia, gdy nagle Czerwony wypalił do niego z automatycznego pistoletu. Travis odłożył łuk i chwycił za najstarszą broń ludzkości: zamknął w garści poręczny kamień i cisnął go z wprawą dokładnie w okrytą hełmem głowę widoczną tak wyraźnie pośród skał. Lecz tak jak nóż Lupe'a nie dotknął Czerwonego, tak samo zakrzywił się tor kamienia - najwidoczniej Rosjanin był strzeżony przez jakieś pole ochronne. To z pewnością nie było coś, co Apacze widzieliby wcześniej. Donośny gwizd Nolana wezwał ich do odwrotu. Czerwony wystrzelił ponownie, wystrzał był ostry i głośny. Nie miał żadnego widocznego celu, gdyż wszyscy Apacze oprócz Lupe'a przypadli do ziemi i byli niewidoczni pośród skał. Pomiędzy głazami Czerwony starał się wstać, poruszał się jednak bardzo powoli, ochraniając bok i jedną nogę; nie udało mu się wyjść całkiem bez szwanku spod kopyt swego kucyka. Uzbrojony wróg, któremu nie mogli nic zrobić... Ktoś, kto wiedział, że w górach ukrywają się nie tylko tatarscy wygnańcy... Czerwony przywódca był dla Apaczy o wiele większym zagrożeniem niż kiedykolwiek przedtem. Nie mogli pozwolić mu uciec. Czerwony posuwał się do przodu, podpierając się jedną ręką o skały, a drugą chowając pistolet. Starał się dotrzeć do jednego z kucyków, które stały spokojnie za plecami Tatarów nie reagujących na toczące się wydarzenia. Spostrzegli, że gdy wróg dotrze do końca tej skały, o którą się właśnie opierał, będzie musiał zrezygnować albo z podpierania się o cokolwiek, albo z dotykania metalowej płytki na piersi, gdzie jego druga ręka spoczywała cały czas. Czyżby miał stać się choć na moment podatny na atak? Kucyk! Travis nałożył strzałę na cięciwę i strzelił. Nie strzelał w Czerwonego, który nie opierał się już o skały, woląc zataczać się, niż stracić kontrole nad metalową plakietką. Apacz wycelował w powietrze dokładnie przed nosem jednego z kucyków. Konik zarżał dziko i spróbował się odwrócić. Grzbietem zahaczył o wolną rękę Czerwonego, który właśnie puścił się skały. Zwierzę zakręciło człowiekiem i rzuciło go o skały, a Czerwony wyciągnął ręce przed siebie, by nie uderzyć się o skały. Kucyk w panice opadł przednimi kopytami na ziemię. Innym kucykom także udzieliła się ta gorączka, dlatego rozbiegły się we wszystkie możliwe strony, jeszcze bardziej przyciskając Czerwonego do skalnej ściany. Stał tam, zanim wszystkie kucyki oprócz tego zranionego, który nadal skutecznie kopał w powietrze, rozbiegły się na wszystkie strony. Travis poczuł coś na kształt triumfu. Być może nie będą w stanie dorwać Czerwonego, lecz teraz był on ranny i szedł na piechotę, co czyniło go łatwiejszym do pilnowania z daleka i stwarzało okazję do zajęcia się nim później. Widać było, że Czerwony również jest świadom tych faktów i gorączkowo starał się zmienić swe niekorzystne położenie. Wyszedł już zza skał i kuśtykał za kucykami. Przeszedł jednak tylko kilka kroków, potem usiadł, opierając się w miarę wygodnie o następny głaz. Znów zaczął coś manipulować przy metalowej płytce na piersi. Nolan bezszelestnie zbliżył się do Travisa. - Ciekawe, co on robi? - zapytał niemal bezgłośnie, przysuwając usta do ucha młodszego Apacza, by zredukować siłę swego głosu do najlżejszego tchnienia. Travis łagodnie pokręcił głową. Poczynania Czerwonego stanowiły dla niego całkowitą tajemnicę. Możliwe, że tamten był na tyle niezdolny do jakiegokolwiek ruchu i starał się przywołać pomoc, mimo że w okolicy nie było miejsca na lądowanie dla helikoptera. Teraz nadszedł czas, by spróbować dotrzeć do Lupe'a. Travis zauważył, że tamten poruszył ręką, co oznaczało, że strzał nieprzyjaciela nie był tak niebezpieczny, jak wydawało się z początku. Fox dotknął ramienia Nolana i wskazał ręką w kierunku Lupe'a. Chwilę potem zostawił swój łuk i kołczan koło wodza i ruszył do akcji. Przez całą drogę do rannego miał osłonę z głazów, co znacznie ułatwiało mu zadanie. Musiał przejść koło jednego z Tatarów, lecz na szczęście żaden z nich nie dał znaku życia od momentu, gdy spadli z siodeł w chwili pierwszego ataku. Z największą ostrożnością Travis zszedł do wąskiego przejścia między głazami i zaczął przeciskać się jak jaszczurka pomiędzy kamieniami i krzakami. Zatrzymał się tylko raz przed nie dającym znaku życia Tatarem i ruszył dalej, gdy tylko przekonał się, że potencjalny wróg nie stanowi zagrożenia. Szczupła, brązowa twarz tatarskiego jeźdźca była odwrócona na bok i nurzała się w piachu. Travis pomyślał, że opuszczone wargi i zamknięte oczy należą już do martwego człowieka. Przy pomocy jakiejś diabelskiej sztuczki tej koszmarnej maszyny Czerwony zlikwidował swych czterech jeńców - prawdopodobnie wydawało mu się, że oni też są częścią zasadzki Apaczów. Travis dotarł do skały, na której leżał Lupe. Wiedział, że Nolan obserwuje Czerwonego i ostrzeże go w porę, gdyby tamten zainteresował się czymś oprócz swojej maszyny. Fox wyciągnął ręce i chwycił Lupe'a za kostki i poczuł, jak pod jego dotykiem tamten napręża mięśnie. Otwarte oczy Lupe'a spojrzały teraz na Travisa. Ranny krwawił za prawym uchem. Czerwony celował w głowę, co jest bardzo trudnym strzałem i chybił tylko odrobinę. Lupe wykonał szybki ruch, na który Travis czekał. Uchwyt na kostkach tamtego pomógł im w przeturlaniu się wokół głazu, który leżał pomiędzy nimi a Czerwonym. Usłyszeli huk następnego strzału i po drugiej stronie głazu powoli opadł kurz. Teraz jednak leżeli obaj, na razie bezpieczni; Travis był pewien, że wróg nie zaryzykuje otwartego ataku na ich małą fortecę. Przy pomocy Travisa Lupe dowlókł się jakoś tam, gdzie czekał na nich Nolan. Teraz Jil-Lee mógł już dokładnie obejrzeć rany chłopca. - Poturbowany - ocenił z wprawą. - Zraniona głowa, będzie boleć, ale żadnych poważnych uszkodzeń. Być może będzie blizna, wojowniku! - delikatnie szturchnął Lupe'a w ramię, by dodać mu otuchy, a potem założył mu opatrunek na ranę. - Teraz stąd idziemy! - powiedział stanowczo Nolan. - Widział nas dostatecznie długo, by zorientować się, że nie jesteśmy Tatarami. Nolan spojrzał zimno na Travisa i skrzywił się ponuro. - Czy możemy go powstrzymać? - Wokół niego jest ściana - wtrącił się Lupe - ściana, której nie można przebić. Gdy chciałem go uderzyć, nie mogłem! - Człowiek z niewidzialną osłoną i strzelbą - podjął Jil-Lee. - Jak zabrałbyś się do niego, młodszy bracie? - Nie wiem - przyznał się Travis. Mimo to uważał, że jeśli teraz wycofają się i zostawią Czerwonego tak, by znaleźli go jego ludzie, nieprzyjaciel natychmiast rozpocznie badanie południowej części planety. Być może, chcąc dowiedzieć się więcej o Apaczach, przelecą helikopterem przez góry. Rozwiązanie wielu przyszłych problemów Indian może zależeć od losu jednego, jedynego człowieka. - Jest ranny, nie zajdzie zbyt daleko na piechotę. Nawet jeśli przywoła helikopter, nic ma tu miejsca na lądowanie. Będzie musiał przenieść się gdzie indziej, jeśli będzie chciał, żeby go stad zabrali - Travis myślał głośno, przytaczając wszystkie okoliczności, które tylko mogły działać na ich korzyść. Tsoay skinął głową w kierunku krawędzi rozpadliny. - Tu są kamienie, a kamienie umieją się toczyć. Sprowokować lawinę... Coś w Travisie sprzeciwiało się takiemu rozwiązaniu. Od początku chciał rozegrać tę walkę przeciw Rosjaninowi jak mężczyzna z mężczyzną - z bronią w ręku. Oprócz tego chciał wziąć jeńca, a nie stanąć nad martwym ciałem. Wiedział jednak, że najstarszą sztuczką Apaczów było wykorzystanie charakteru otoczenia, zastosowanie wszystkich możliwych cech terenu. Być może i tym razem będą zmuszeni uciec się do tego sposobu. Nolan już kiwał głową z aprobatą, a Tsoay i Jil-Lee zabrali się do pracy. Nawet jeśli Czerwony miał jakieś urządzenie ochronne, czy będzie ono w stanie oprzeć się obsunięciu ziemi? Wątpili w to. Indianie doszli do krawędzi urwiska, nie wystawiając się na ogień nieprzyjaciela. Czerwony nadal siedział spokojnie oparty o skałę, zajęty swym wyposażeniem, jakby do niego należał cały wolny czas na świecie. Nagle usłyszeli krzyk dobywający się z wielu gardeł. - Dar-u-gar! - był to pradawny okrzyk wojenny Tatarów. Znad pobliskiego wzgórza wychynęła fala uzbrojonych mężczyzn, ich zakrzywione szable błyszczące oślepiająco w promieniach słońca celowały dokładnie w przyczajonych Indian. Widać było, że atakujący mają w głębokiej pogardzie swe własne bezpieczeństwo. Z przodu biegł Menlik, jego szata szamana powiewała za nim jak skrzydła jakiegoś ogromnego, drapieżnego ptaka. Hulagur... Jagatai... wojownicy z obozu wygnańców. Nie zamierzali wcale niszczyć swego ciemięzcy w dolinie poniżej, chcieli zetrzeć na proch Indian! Tylko fakt, że Apacze akurat byli ukryci za głazami, które zaraz mieli zrzucać, uchronił ich przed natychmiastową śmiercią i podarował kilka cennych chwil. Nie mieli dość czasu, by użyć łuków. Mogli tylko użyć noży do walki przeciw tatarskim szablom. Mieli noże i jasne, nie zaćmione działaniem żadnej maszyny umysły. - Ma ich pod kontrolą! - Travis uderzył Jila-Lee w ramię. - Jak go dorwiemy, oni przestaną! Nie czekał, by sprawdzić, czy tamten go zrozumiał. Zamiast tego z całej siły rzucił się na głaz, który miał zapoczątkować całą lawinę. Kamień ustąpił, potoczył się i poniósł za sobą resztę zebranego stosu. Travis zatoczył się i upadł na ziemię. Ktoś się na niego rzucił i już musiał walczyć, by jego szyi nie dotknęło śmiercionośne ostrze. Wokół niego rozbrzmiewały krzyki i jęki walczących. Potem wszystko ucichło i usłyszeli już tylko potężny ryk z dołu. Puste oczy w twarzy tylko kilkanaście centymetrów oddalonej od jego twarzy, wykrzywione, z trudem łapiące oddech usta... Nagle do oczu powrócił ludzki wyraz, nadeszło opamiętanie a wraz z nim strach szybko zmieniający się w przerażenie... panikę... Ciało Tatara zwinęło się w uchwycie Travisa, teraz nie chciał już atakować, lecz tylko oswobodzić się. Gdy Apacz rozluźnił chwyt, tamten wyszarpnął się i leżeli tak przez chwilę obaj, ciężko dysząc. Ludzie podnosili się powoli z ziemi i patrzeli na swych niedawnych przeciwników. Na boku Jila-Lee rozlewała się szybko czerwona plama, a jeden z Tatarów leżał nieopodal niego i kaszlał okropnie, przyciskając dłonie do piersi. Menlik chwycił się pnia pobliskiego, powyginanego wiatrem drzewa i podniósł się powoli. Stanął i stał chwiejąc się lekko, jak człowiek dochodzący do siebie po drugiej i wyczerpującej chorobie. Pod wpływem nagłego impulsu niedawni przeciwnicy odsunęli się od siebie tak, że pomiędzy Apaczami i Tatarami powstała wolna przestrzeń. Twarze Indian były ponure, Tatarzy byli zdumieni i przerażeni, przyglądali się swym niedawnym przeciwnikom z powracającymi zdolnościami jasnego rozumowania - przebłyskującymi na twarzach. To, co rozpoczęło się, gdy Tatarzy byli pod działaniem tajemniczej siły, mogło teraz przerodzić się w prawdziwą, świadomą walkę. Travis wstał szybko. Spojrzał nad krawędzią urwiska. Czerwony nadal spoczywał na swoim miejscu, lecz na nim spoczywał stos gruzu. Urządzenie ochronne musiało go zawieść, gdyż jego głowa spoczywała na wygiętej pod nienaturalnym kątem szyi; łatwo też było dostrzec duże wgłębienie w hełmie. - On jest martwy... albo bezbronny! - krzyknął Travis. - Czy nadal chcesz walczyć dla niego, Szamanie? Menlik oderwał się od pnia drzewa i podszedł do urwiska. Inni także postąpili do przodu. Szaman spojrzał w dół, pochylił się i podniósł mały kamień, potem rzucił nim w nieruchomego Czerwonego. Usłyszeli zgrzytliwy dźwięk. Wszyscy ujrzeli mały błysk ognia i dym z płytki na piersi Czerwonego. Koniec - nie tylko z człowiekiem, ale także z jego zniewalającą maszyną. Zabrzmiał wilczy warkot i dwóch Tatarów podskoczyło do krawędzi rozpadliny i zaczęło schodzić w kierunku Czerwonego. Menlik krzyknął coś do nich i zwolnili kroku. - Potrzebujemy tego - krzyknął po angielsku. - Może dowiemy się, jak... - Możecie się dowiadywać, czego chcecie - odparł Jil-Lee. - To wasza maszyna. Tak samo jak ta ziemia jest wasza, Szamanie. Lecz ostrzegam cię, od tego dnia nie zapuszczajcie się na południe! Menlik odwrócił się, talizmany przypięte u paska brzęknęły złowieszczo. - Czy to musi dziać się w ten sposób, Apaczu? - W ten sposób będzie się to działo, Tatarze. Nie wchodzimy na ścieżkę wojenną z takimi sprzymierzeńcami, którzy w każdej chwili mogą obrócić się przeciwko nam i wbić nam noże w plecy, tylko dlatego, że są niewolnikami jakiejś maszyny kontrolowanej przez wroga. Dłonie Tatara o długich, ciemnych palcach otwierały się i zamykały nerwowo. - Jesteś mądrym człowiekiem, Apaczu, lecz czasem potrzeba czegoś więcej niż mądrości... - Jesteśmy mądrymi ludźmi, Szamanie, i na tym poprzestańmy - uciął krótko Jil-Lee. Apacze już ruszyli w drogę, minęli dwa wzgórza i dopiero wtedy zatrzymali się, by opatrzyć rany. - Odchodzimy stąd - Nolan skinął głową w kierunku, z którego przyszli, na południe. - Już tu nie powrócimy. Zbyt dużo magii i czarów czai się w tym miejscu. Travis poruszył się niespokojnie i spostrzegł, że Jil-Lee patrzy na niego z uwagą. - Odchodzimy? - powtórzył. - Tak, młodszy bracie! Chciałbyś dalej jechać razem z tymi, którymi dowodzi maszyna? - Nie, ale potrzebne tu są czyjeś oczy. Potrzebujemy czujki po tej stronie gór. - Dlaczego? - tym razem widać było, że Jil-Lee stoi po stronie niechętnych Travisowi konserwatystów. - Widzieliśmy już, jak działa ta maszyna. Całe szczęście, że ten Czerwony jest martwy. Nie opowie o nas swoim ludziom, tak jak się tego obawiałeś. Dlatego uważam, że jeśli pozostaniemy po naszej stronie gór, będziemy bezpieczni. A walka pomiędzy Tatarami i Czerwonymi nas nie obchodzi. Czego chcesz tutaj szukać? - Muszę wrócić do doliny z wieżami - Travis powiedział prawdę. Jednak przyjaciele spojrzeli na niego z widoczną dezaprobatą. Miał teraz przed sobą grupę ludzi myślących dokładnie tak jak Deklay. - Czyż nie powiedziałeś nam, że poczułeś coś dziwnego tej nocy, gdy czatowaliśmy koło tamtego obozu? Co będzie, jeśli staniesz się podobny do tych Tatarów i zniewoli cię maszyna? Wtedy również ciebie będą mogli obrócić jako broń przeciwko nam, twoim współplemieńcom! - głos Jila-Lee był prawie wrogi. Rozsądek był po ich stronie. Jednak w Travisie drzemało tajemne pragnienie, które z każdą chwilą uświadamiał sobie coraz bardziej. W istnieniu tych wież był jakiś ukryty sens, sens, który był tak ważny, że Travis musiał go odkryć nawet wbrew woli swego własnego plemienia. - Być może - głos Nolana był zimny i obcy - już jesteś niewolnikiem tej maszyny, jednym z tamtych. Jeśli tak, nie chcemy cię między sobą. To właśnie było to - otwarta wrogość, silniejsza niż nieumotywowana niczym szczególnym niechęć Deklaya. Travis zmartwił się poważnie. Rodzina, plemię - wszystko to było bardzo ważne. Jeśli pójdzie teraz niewłaściwą drogą i wypędzą go z plemienia, niczym ze strzeżonej fortecy, rzeczywiście jako Apacz byłby człowiekiem straconym. W przeszłości jego ludu znaleźli się tacy wyrzutkowie plemienia, jak na przykład niesławny Apache Kid, który zabijał i zabijał bez końca, nie tylko białych, lecz także swych współplemieńców. Ludzie - wilki wiodący wilcze życie pośród wzgórz. Travis poczuł, że grożą mu takim losem. Właściwie dlaczego ta gorączkowa ciekawość tak go teraz spalała? - Posłuchaj - zabandażowany już Jil-Lee zbliżył się do niego. - Powiedz mi, młodszy bracie, czego szukasz w tych wieżach? - W innym świecie znaleźliśmy sekrety dawnych władców lej planety w takich właśnie starych budynkach. Tutaj także mógłbym je odnaleźć. - A między tymi sekretami, które odkryliście, było to - głos Nolana nadal był ostry i wrogi - co pomogło przenieść nas tutaj przez gwiazdy, czyż tak nie było? - Czy ktokolwiek zmuszał cię, Nolanie, lub ciebie, Tsoayu, czy ciebie, Jilu-Lee, byś zgodził się na podróż przez gwiazdy? Powiedziano wam, co może się stać i chcieliście spróbować. Wszyscy byliście ochotnikami! - Do wszystkiego, oprócz tej podróży, o której nas nie uprzedzono - odparował Jil-Lee, trafiając od razu w sedno sprawy. - Mimo to, Nolanie, nie sądzę, że nasz młodszy brat będzie chciał odnaleźć więcej taśm z podróżami, zresztą takie taśmy i tak nam nic nie pomogą, bo nasz statek jest doszczętnie zepsuty. Czego ty właściwie chcesz tam szukać? - Wiedzy, może broni. Czymże mamy się bronić przeciw maszynom Czerwonych? A przecież wiele z tych urządzeń, którymi się posługują, zostało zabranych właśnie ze statków kosmicznych, które plądrowali w różnych epokach. Przeciw każdej broni znajdzie się jakaś inna, lepsza od niej. Nolan zmrużył oczy, po raz pierwszy okazał ślad zainteresowania. - Na łuk mamy strzelbę - powiedział miękko - na strzelbę jest karabin, na działo jest wielka bomba. Broń, która ma służyć do obrony, może być o wiele gorsza niż ta, przed którą chcemy się obronić. Myślisz więc, że rzeczy, które znajdziesz w tych wieżach, mogą być dla broni Czerwonych tym, czym wielka bomba byłaby dla dział Niebieskich Kurtek7. Travis poczuł nagle natchnienie. - Czyż nasz lud nie rezygnował z łuków na rzecz strzelb, wyprawiając się przeciw Niebieskim Kurtkom? - Nie pójdziemy tak przeciwko tym Czerwonym! - zaprotestował Lupe. - Nie, nie teraz. Lecz co zrobimy, jeśli przejdą przez góry, być może pędząc Tatarów przed sobą, by walczyli za nich? - Myślisz, że jeśli znajdziesz jakąś broń w tych wieżach, to będziesz wiedział, jak jej użyć? - sceptycznie zapytał Jil-Lee. - Skąd weźmiesz taką wiedzę, młodszy bracie? - Nie mówię, że posiadam taką wiedzę - odparł Travis. - Wiem jednak to, że kiedyś studiowałem archeologię i widziałem już kiedyś składnice tych gwiezdnych ludzi. Kto inny z nas ma takie doświadczenia? - To prawda - przyznał Jil-Lee. - Rzeczywiście, przeszukanie tych wież ma jakiś sens. Jeśli pozwolimy, by Czerwoni znaleźli jakąś taką broń wcześniej niż my, o ile ta broń w ogóle istnieje, nagle możemy się znaleźć w pułapce, a śmierć będzie nam deptać po piętach. - Teraz chcesz iść do tych wież? - zapytał niechętnie Nolan. - Mogę iść na przełaj i później dołączyć do was po tamtej stronie przełęczy - naglące uczucie było tak silne, że Travis chciał już biec przez dzikie przestrzenie. Zdziwił się, gdy Jil-Lee uniósł otwartą dłoń, jakby w geście ostrzeżenia. - Strzeż się, młodszy bracie! To nie jest szczęśliwa wyprawa. I pamiętaj, jeśli idzie się zbyt długo złym śladem, czasem nie ma już powrotu... - Będziemy czekać przez jeden dzień po drugiej stronie przełęczy - dodał Nolan. - Potem to, dokąd się udasz, będzie już tylko twoją sprawą. Travis nie dosłyszał tych słów. Szedł swoją drogą już od kilku chwil. Rozdział 12 Travis poszedł na skróty przez wzgórza, lecz nie szedł na tyle szybko, by dotrzeć do celu przed zmierzchem. Nie chciał wchodzić do doliny wież przy świetle księżyca. Walczyły w nim teraz dwa uczucia. Jedno pchało go, by wdarł się do wież i poznał ich sekrety. Poza tym czuł, jak kiełkuje w nim strach przed tym, co może tam znaleźć. Czyżby stał się teraz polem walki dwóch osobowości: przesądnego indiańskiego wojownika z przeszłości, którego uczynił z niego Redax, i nowoczesnego archeologa, dążącego do nowych odkryć? Czy może strach zakorzenił się w nim głębiej? Może odczuwał obawę z zupełnie innych powodów? Travis skulił się w jakiejś rozpadlinie i próbował wsłuchać się w swoje uczucia. Dlaczego nagle stało się to dla niego tak ważne, by zbadać te wieże? Gdyby tylko kojoty były z nim... Dlaczego i dokąd odeszły? Słyszał każdy odgłos nocy, czuł każdy zapach niesiony wiatrem. Noc żyje swoim własnym życiem, tak samo jak dzień. Rozpoznawał tylko niektóre z zasłyszanych dźwięków, poza tym niedużo widział. Ujrzał jakieś ogromne, szerokoskrzydłe, latające stworzenie, które właśnie przeleciało na złotozielonym tle mniejszego księżyca. Było tak wielkie, że przez chwilę Travis był przekonany, że to helikopter powrócił. Potem zamachało skrzydłami, zakłócając harmonię lotu i zniknęło w mroku nocy. Tak dużego drapieżnika Travis nie widział nigdy przedtem. Zaufawszy swemu prymitywnemu urządzeniu alarmowemu - drobnym, suchym, chrzęszczącym patyczkom, które rozsypał wokół swej kryjówki - zasypiał i budził się co jakiś czas. Oparł głowę na przedramieniu spoczywającym na podkulonych nogach; mógł spać w tej pozycji, lecz dokuczał mu chłód, ucieszył się więc, gdy ujrzał szarzejące przed brzaskiem niebo. Połknął dwie odżywcze tabletki, popił kilkoma łykami wody z bukłaka i ruszył w drogę. Gdy wzeszło słońce, dochodził już do wodospadu. Im bardziej zbliżał się do doliny, tym bardziej przyspieszał kroku, tak że w końcu nieomal biegł po starożytnej drodze. Zwolnił jednak z rozmysłem, dyktowała mu to jego wrodzona przezorność. Udało mu się powstrzymać swą ciekawość na tyle, że do doliny wchodził już prawie powoli. Przeszedł przez skalną bramę i wkroczył w opary mgieł, które to spowijały tajemnicze wieże, to odsłaniały je ciekawym oczom. Nic tu nie zmieniło się od czasu, gdy przyszedł tu z Kaydessą. Teraz jednak na jego widok podniósł się komitet powitalny - Nalik'ideyu i Naginlta. Kojoty nie okazywały większego podniecenia, jakby rozstali się tylko kilka chwil temu. Travis przyklęknął na jedno kolano i wyciągnął rękę do Nalik'ideyu, bo ona zawsze była bardziej przyjazna i wylewna. Podeszła do niego dwa kroki i przytknęła swój zimny nos do jego dłoni. Zaskowytała. - Dlaczego? - Travis wypowiedział tylko jedno słowo, lecz kryło się za nim wiele pytań. Dlaczego go zostawiły? Dlaczego pozostały tutaj, mimo że nie było tu żadnej zwierzyny? Dlaczego przywitały go tak spokojnie, jakby oczekiwały jego powrotu? Travis spoglądał to na kojoty, to na wieże, których błyszczące okna układały się w proste wzory. Znów miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. Mgła zakrywająca część okien sprawiała wrażenie, że z okien tych można dość łatwo przyglądać się dolinie i pozostawać niewidocznym. Kroczył powoli w głąb doliny, jego mokasyny umożliwiały mu bezszelestne stąpanie. Słyszał cichy stukot kojocich pazurów. Zwierzęta szły po jego obu stronach. Promienie słońca tu nie docierały, zatrzymując się już na mgle spowijającej pierwszą wieżę. Travisowi zdawało się, że mgła owija się wokół niego. Nie widział już skalnej bramy, przez którą wszedł do doliny. - Naye'nezyani, Zabójco Potworów, daj siłę ramieniu dzierżącemu nóż i łuk! - Z jakich to czeluści plemiennej pamięci wydobyło się to pradawne wezwanie? Travis prawie nie uświadamiał sobie sensu wypowiadanych słów, zanim ich nie usłyszał. - Wy, którzy na mnie czyhacie, shi-inday to-day ishan, Apacz nie będzie waszą zwierzyną! Jam jest Lis z Itcatcudnde'yu, Ludu Orła, wraz ze mną kroczą potężne ga'n. Travis zamrugał oczyma i potrząsnął głową, jakby się budził. Dlaczego przemówił w ten sposób, używając słów i wyrażeń absolutnie nie należących do żadnego współczesnego języka? Obszedł dookoła pierwszą wieżę i przekonał się, że nie miała żadnych okien ani drzwi w gładkiej ścianie - nic poniżej poziomu drugiego piętra. Potem w ten sam sposób okrążył następny budynek, potem kolejny - i nic. Jeśli miał wejść do tych tajemniczych wież, musiał znaleźć sposób na dotarcie do najniższych okien. Wrócił do wejścia do doliny, tam gdzie zaczynało się terytorium Tatarów. Nie zobaczył jednak żadnego z nich, gdy ścinał iglaste drzewko, ociosał je, zmieniając w lancę o tępym czubku. Szeroka szarfa, którą był przepasany, posłużyła mu teraz do czegoś innego: pociął ją na wąskie pasy i związał razem w linę. Oceniał, że długość sznura powinna mu wystarczyć. Wrócił do pierwszej wieży i rzucił w kierunku najniższego okna. Za drugim razem udało mu się umieścić lancę w otworze, pociągnął więc za linę i kij ustawił się w poprzek. Miał teraz drabinę - kruchą i niepewną, lecz było to najlepsze rozwiązanie w jego sytuacji. Wspiął się na tyle wysoko, że mógł już sięgnąć parapetu i wciągnąć się do środka. Parapet był szeroki, między zewnętrzną i wewnętrzną ścianą wieży było co najmniej pół metra. Travis przysiadł tam na chwilę, nie mając ochoty zapuszczać się do środka. Oba kojoty siedziały na dole pod kołyszącym się jeszcze końcem liny. Uniosły łby, wysunęły języki i całą swoją postawą wyrażały życzliwe, aczkolwiek niezaangażowane zainteresowanie. Travis pomyślał, że to z pewnością grubość ścian sprawiała, że jedynie mała ilość światła docierała do wnętrza wieży. Komnata była okrągła, dokładnie naprzeciwko niego znajdowało się drugie okno. Zeskoczył z parapetu, przebywając półtora metra, które dzieliło go od podłogi. Badał uważnie każdy zakamarek komnaty, starał się jednak trzymać w smudze światła dochodzącej z obu okien. Nie widział żadnych mebli, lecz na samym środku pomieszczenia spostrzegł coś w rodzaju ciemnej studni, z której wyrastał gładki, lekko błyszczący filar. Po dostosowaniu swego wzroku do panujących w wieży ciemności Travis ujrzał, że otaczająca filar poświata falowała w odcieniach zieleni i purpury, podczas gdy podłoga dookoła filaru zdawała się promieniować granatowym światłem. Travis stwierdził, że filar miał chyba oparcie gdzieś niżej, gdyż przebijał się przez otwór w podłodze i przez podobny w suficie. Wydawało się, że te otwory są jedynym możliwym wyjściem w górę lub w dół. Travis powoli zbliżył się do studni. Pod nogami czuł gładkie podłoże pokryte miękkim dywanem kurzu, który podnosił się w ogromnych tumanach, gdy Travis chodził. Gdzieniegdzie dostrzegł dziwne, drobne ślady w kurzu, jakby pismo klinowe. "Pewnie ptaki je zostawiły", pomyślał. Nie widział żadnych innych śladów. Nikt nie wchodził do tej wieży już od bardzo drugiego czasu. Podszedł do studni i spojrzał w dół. Było tam ciemno i w tej ciemności pulsujące światło pochodzące z filaru sprawiało jeszcze dziwniejsze wrażenie. Poświata nie wychodziła poza granice studni, przez którą przebijał się filar. Nawet przy uważnych oględzinach Travisowi nie udało się odkryć żadnych nierówności na gładkiej powierzchni filaru, nic w najmniejszym stopniu nie przypominało żadnych oparć dla rąk czy nóg. Jeśli filar nie służył jako schody, Travis nie widział innego sposobu opuszczenia komnaty. W końcu Indianin wyciągnął rękę, by dotknąć powierzchni filaru. Potem szybko odskoczył, lecz nic to nie dało, nadal nie mógł oderwać ręki. Nie poczuł zetknięcia z niczym twardym. Mimo iż filar wyglądał na wykonany z gładkiego metalu, w dotyku przypominał żywe ciało - był ciepły i ustępował pod naciskiem. Zebrał wszystkie siły i spróbował uwolnić rękę, lecz mu się nie udało. Nie tylko filar nie chciał oddać jego dłoni, lecz także wciągał jego drugą rękę i ramię! W Travisie odezwały się wszystkie jego pierwotne lęki, odrzucił głowę do tyłu i wydał z siebie dziki, rozpaczliwy krzyk paniki. Chwilę potem obie dłonie miał równie mocno uwięzione w filarze. Poczuł, jak coś ciągnie go za ręce do przodu, odrywa od bezpiecznej podłogi, przyciska do filaru. Coś wsysało go do studni. Bez problemu zmieścił się w wąskim otworze. Travis zamknął oczy w proteście przeciw temu dziwnemu porwaniu. W trakcie zjazdu trząsł się na całym ciele. Gdy pierwszy szok przeminął, zdał sobie sprawę, że właściwie nie spadał naprawdę. Gdyby filar był poziomy, a nie pionowy, poruszałby się wzdłuż niego w tempie spaceru. Minął jeszcze dwie podobne komnaty, z pewnością był już pod powierzchnią ziemi. Nadal był niewolnikiem filaru, teraz ciągniętym w nieznane w całkowitych ciemnościach. Nagle jego stopy napotkały pozioma powierzchnię i domyślił się, że dotarł już do końca swej trasy. Znów szarpnął się do tyłu, prężąc ramiona w próbie ucieczki i zatoczył się, gdy udało mu się oderwać od filaru. Chwiejnie podszedł do ściany, oparł się o nią i stał tak dłuższą chwilę, dysząc ciężko. Światło, które teraz mu przyświecało, równie dobrze mogło wpadać przez studzienny otwór, co być integralną częścią panującej tu atmosfery. Spostrzegł, że znajduje się pośrodku prowadzącego w ciemność korytarza, nie w kolejnej komnacie. Travis cofnął się dwa kroki w stronę filaru, znów przycisnął do niego dłonie - żadnego efektu. Tym razem nie przykleił się do niczego, nic go nie wessało ani nie przyciągnęło. Nie miał też żadnej szansy, by wspiąć się po śliskim słupie. Mógł tylko mieć nadzieję, że w którymś miejscu korytarza odnajdzie wyjście na powierzchnię. W którą jednak stronę iść? W końcu wybrał drogę w prawo. Ruszył tym korytarzem, przystając co chwila, by nasłuchiwać. Nie słyszał jednak nic oprócz odgłosu swych własnych kroków. Powietrze było dość rześkie i czuł też lekki powiew nadchodzący z kierunku, w którym zmierzał. Być może oznaczało to jakieś wyjście. Jednak zamiast do wyjścia, wszedł do następnej komnaty i z ust wyrwał mu się okrzyk zdumienia. Ściany były puste, pokrywały je te same falujące purpurowo - zielone światła, które nadawały kolor filarowi. Przed Travisem stały stół i ława wykonane z czerwonożółtej skały, którą łatwo było znaleźć w okolicy. Nie widział też żadnego wyjścia z tego pomieszczenia, oprócz drzwi, w których właśnie stał. Travis podszedł do ławy. Nie dało się jej przesunąć, została umieszczona w taki sposób, że każdy, kto na niej siedział, musiał spoglądać na przeciwległą ścianę. Na stole przed ławą Travis ujrzał przedmiot, który natychmiast rozpoznał, gdyż widział już przedtem podobny w trakcie swej gwiezdnej podróży na statku Obcych. Był to czytnik taśm, dzięki któremu kosmonauci mimo woli zdobyli tę odrobinę wiedzy na temat starszej cywilizacji między galaktycznej. Czytnik, a obok niego pudło z taśmami... Travis skwapliwie dotknął krawędzi pudełka, jakby spodziewając się, że rozsypie się ono w pył. To miejsce było od dawna opuszczone. Kamienny stół, ława czy wieże mogły przetrwać wieki zaniedbania, lecz wszystkie inne przedmioty... Pod pokrywą kurzu czytnik sprawiał wrażenie nietkniętego przez czas; było tu zresztą mniej kurzu niż w komnacie wyżej. Nie wiedząc dlaczego, Travis przerzucił nogę przez kamienną ławę i usiadł za stołem. Przed nim stał czytnik, pod ręką miał pudło z taśmami. Przyjrzał się otaczającym go ścianom i natychmiast odwrócił wzrok. Falujące barwy przyciągały wzrok, dręczyły nieznośnie. Miał uczucie, że jeśli będzie przyglądał się tej płynnej mozaice zbyt długo, jakaś tajemnicza sieć porwie go ze sobą, zaczaruje w ten sam sposób, w jaki maszyna Czerwonych pojmała i więziła Tatarów. Skupił uwagę na czytniku. Stwierdził, że to urządzenie było bardzo podobne do tego, którego używali na statku. Ta komnata, ława i stół... Wszystko to zostało zaprojektowane dla jednego, określonego celu. A ten cel... dłoń Travisa nadal spoczywała na pudle z taśmami i nie mógł się zdecydować, by je otworzyć. Mógłby się założyć, że tym celem było właśnie używanie czytnika. Taśmy, które tu pozostawiono, musiały być bardzo ważne dla tych, którzy je zostawili. Travisowi wydało się, że cała dolina była zastawioną na intruzów pułapką, która wiodła ich do tej podziemnej komnaty. W końcu otworzył pudełko i włożył pierwszy dysk do czytnika. Przysunął twarz do wizjera na górnej ściance urządzenia. Gdy oderwał wzrok od czytnika, falujące barwami ściany wyglądały tak samo jak przedtem, lecz stężałe z wysiłku mięśnie podpowiedziały mu, jak długo wpatrywał się w taśmę: czas ten można już było zapewne mierzyć w godzinach, nie w minutach. Przykrył oczy dłońmi i spróbował myśleć jasno. Widział całe ekrany nic nie mówiących mu znaków i symboli, było tam również mnóstwo wyraźnych, trójwymiarowych filmów, którym towarzyszył śpiewny komentarz w języku Obcych. Czuł się przesycony strzępkami niejasnych informacji, które można było połączyć tylko własnymi domysłami, czasem bardzo nieprawdopodobnymi. Jednego był pewny: te wieże zostały wzniesione przez Jajogłowych i były bardzo ważne dla zaginionej gwiezdnej cywilizacji. Informacje w tej komnacie, nawet tak niespójne jak te, które docierały do Travisa, prowadziły do skarbca na planecie Topaz, do skarbca o wiele większego niż ten, o którym mógłby marzyć. Travis zakołysał się w swej ławie. Wiedzieć tak dużo a zarazem tak mało! Gdyby tylko był z nim Ashe lub któryś z zaangażowanych w projekt techników! Taki skarb mógłby być wielkim zagrożeniem dla tego, kto go nierozważnie otworzy, nie poznawszy wpierw jego tajemnic. "Taka kosmiczna puszka Pandory", pomyślał. Apacz przyglądał się teraz zielono - purpurowym ścianom ze zdwojona uwagą. Przez te ściany można było przechodzić: był pewien, że potrafi otworzyć przynajmniej jedną z nich. Ale nie teraz! Z pewnością nie teraz! Wiedział jeszcze jedno: Czerwoni nigdy nie mogą odkryć tego miejsca ani tego, co zawiera. Takie odkrycie oznaczałoby nie tylko zagładę jego własnego ludu na planecie Topaz, lecz również zagładę Ziemian. Mogła to być nowa, obca czarna zaraza, która rozprzestrzeniłaby się, zabijając całe narody! Gdyby tylko mógł, to zmiótłby całą tę dolinę z powierzchni ziemi, mimo swego archeologicznego wykształcenia, które buntowałoby się przeciw takiemu postępowaniu. Jednak Czerwoni mogli mieć potężną broń, Apacze jej nie mieli. Nie, to właśnie jego lud musiał zapobiec odkryciu tej doliny przez wroga. Muszą uczynić to w sposób, jaki był dla niego oczywisty od początku - eliminując Czerwonych! Muszą to zrobić, zanim tamci dotrą do wież! Travis wstał sztywno. Bolały go oczy, głowę miał wypełnioną obrazami, podpowiedziami i domysłami. Chciał wyjść, wydostać się na świeże powietrze, gdzie rześki, wyżynny wiatr może wywiałby nieco tej przerażającej, nowej wiedzy z jego odrętwiałego umysłu. Poszedł ostrożnie korytarzem, zastanawiając się teraz nad tym, jak wróci na poziom z oknami. Przed nim stał filar. Nie miał żadnej nadziei, lecz znów posłuchał jakiegoś głęboko ukrytego, instynktownego podszeptu i znów przytknął dłonie do powierzchni gładkiego metalu. Coś szarpnęło jego zdrętwiałe ramiona, jego ciało ponownie zostało wessane przez filar. Tym razem poruszał się w górę! Przez pierwsze kilka poziomów wstrzymywał oddech, potem rozluźnił się. Zasada, na jakiej działał ten osobliwy środek transportu, wykraczała poza jego zdolności rozumowania, lecz dopóki niosła go we właściwym kierunku, nic poza tym go nie obchodziło. Dotarł w końcu do komnaty z oknami. Spostrzegł, że słońce już zaszło i teraz w miejsce słonecznego blasku do komnaty sączyło się światło obu księżyców, oświetlając zakurzoną podłogę. Musiał przesiedzieć drugie godziny w podziemiach! Oderwał się od filaru. Jego lanca nadal była tam, gdzie ją zostawił, w oknie. Podbiegł do niej, wzniecając tumany kurzu. Musiał się spieszyć, jeśli chciał dogonić grupę zwiadowców na przełęczy. Raport, jaki mieli złożyć w wiosce, zmieni się radykalnie w obliczu jego nowych odkryć. Apacze nie odważą się wycofać na południe i unikać walki z Czerwonymi, gdy dowiedzą się, że w ten sposób otworzą im drogę do doliny ze śmiercionośnymi wieżami. Gdy zeskoczył na ziemię, rozejrzał się za kojotami. Potem spróbował przywołać je w myślach. Jednak zniknęły tak samo tajemniczo, jak przedtem powitały go w dolinie. Travis nie miał teraz czasu na szukanie ich. Ciężko westchnąwszy, rozpoczął marsz w kierunku przełęczy; właściwie był to wyścig z czasem. "W dawnych czasach" - przypomniał sobie Travis "Apacze przebywali na piechotę w ciągu jednego dnia dwadzieścia pięć do trzydziestu kilometrów w najtrudniejszym terenie". Czuł, że jego nowoczesne wychowanie wydatnie obniżyło tempo marszu. Przedtem był całkowicie pewien, że uda mu się dogonić grupę zwiadowców, zanim przejdą przez przełęcz. Teraz jednak stał w zagłębieniu, w którym tamci najwidoczniej obozowali, odczytał nieliczne ślady: odwrócony kamyk, zgiętą gałązkę. Wiedział już, że zwiadowcy z pewnością dotrą do wioski, zanim mógłby ich dogonić, i przyniosą wieści, jakich życzyłby sobie Deklay. Travis powlókł się dalej. Był już tak zmęczony, że tylko specyfik zawarty w odżywczych tabletkach, które brał w trakcie króciutkich odpoczynków, utrzymywał go w jego marszu, ledwo szybszym od kroku spacerowego. Cały czas jego umysł nawiedzały obrazy, które widział w czytniku. Wielka bomba stanowiła koszmar jego epoki, jego czasu na Ziemi, a czymże była ta bomba w porównaniu z potężną bronią Jajogłowych? Upadł koło strumienia i zasnął. Świeciło słońce, gdy podniósł się, by wlec się dalej. Który to już dzień jego samotnej wędrówki? Jak długo siedział w podziemnej komnacie wieży? Nie był już pewien swego poczucia czasu. Wiedział tylko, że musi dotrzeć do wioski, przekazać zdobyte wiadomości i jakoś przekonać Deklaya i innych konserwatystów, że trzeba najechać siłą północną część planety. Ujrzał szpiczastą skałę, która oznaczała, że jest już blisko domu. Wlókł się dalej, jakby nieco szybciej, dyszał ciężko, z trudem dobywał oddechu spomiędzy wysuszonych słońcem warg. Nie wiedział, że jego twarz przedstawiała sobą teraz obraz nędzy i rozpaczy. - Hahhhhhh! Ten krzyk dotarł do jego otępiałych uszu. Travis podniósł głowę, zobaczył przed sobą ludzi i spróbował zastanowić się, co może oznaczać ta skierowana przeciwko niemu broń. Kamień upadł na ziemię tylko kilka centymetrów przed nim, potem następny. Zatrzymał się chwiejnie. - Ni'ilgac! Diabeł? Gdzie tu był diabeł? Travis ze znużeniem potrząsnął głową. Nie było żadnego diabła. - Do ne'ilka da'! Stara zapowiedź nagłej śmierci... ale dla kogo? Następny kamień trafił go w żebra dostatecznie mocno, by stoczył się ze wzniesienia, na którym stał. Próbował się podnieść, zobaczył jak twarz Deklaya wykrzywia się w grymasie zadowolenia, spostrzegł jeszcze, że tamten zamierza się ponownie... i to była ostatnia rzecz, jaką widział. Potem poczuł piekący, rozdzierający ból w głowie i zaczął gdzieś spadać, spadać w czarną studnię, lecz teraz nie było już żadnego filaru, którego mógłby się przytrzymać. Rozdział 13 Travis poczuł coś mokrego, szorstkiego i natrętnego na policzku. Usiłował odwrócić głowę, co zakończyło się falą bólu i mdłości. Bał się próbować jeszcze raz, nieważne jak nieznaczne byłoby to poruszenie. Otworzył oczy i zobaczył sylwetkę szpiczastouchego kojociego łba na tle chmurnego, szarego nieba. Rozpoznał Nalik'ideyu. Teraz uczuł na czole inną wilgoć niż kojociego jęzora. Szare chmury nad jego głową wydały z siebie pierwszą ulewę, jakiej Travis doświadczył od chwili lądowania na planecie Topaz. Zatrząsł się, gdy jego przemoczone rzeczy uświadomiły mu, iż zapewne od dłuższego czasu leży tak, wystawiając się na padający deszcz. Z trudem przyszło mu dźwignąć się na kolana, lecz Nalik'ideyu chwyciła go zębami za koszulę i ciągnęła tak, by mógł wczołgać się do osłoniętego zwisającymi gałęziami zagłębienia. Tu mógł schować się przed deszczem, gdzie przedzierały się tylko nieliczne krople. Teraz wszelkie siły opuściły go już całkowicie, mógł tylko siedzieć skulony, podciągnąwszy kolana do klatki piersiowej. Próbował zwalczyć koszmarny mętlik w głowie, przetrzymać jakoś fale mdłości towarzyszące każdemu ruchowi. By zapomnieć o tych odczuciach, spróbował przypomnieć sobie, co się stało. Natknął się na Deklaya i czterech czy pięciu innych... potem oskarżyli go o diabelskie sztuczki, co w dawnych czasach było poważnym zarzutem. Dawne czasy! Dla Deklaya i jego towarzyszy to były ich czasy! A groźba, którą Deklay lub kto inny wykrzyczał w jego stronę: "Do ne'ilka da" oznaczała dosłownie: "Nie ma dla ciebie brzasku", oznaczała śmierć! Kamienie... ostatnią rzeczą, jaką Travis pamiętał, były kamienie. Powoli badał dłońmi swe pokiereszowane ciało. Czuł jeden wielki siniak na ramionach i żebrach, nawet na udach. Nadal musiał stanowić cel dla ich kamieni po tym, jak upadł nieprzytomny. Kamienie... Wygnany! Ale dlaczego? Na pewno wrogość Deklaya nie zdołałaby przekonać Bucka, Jila-Lee, Tsoaya czy wreszcie Nolana do zgody na tak drastyczny krok! Teraz nie był w stanie jasno myśleć. Uświadomił sobie nagle, że jest mu cieplej. Nie tylko czuł ciepło, czuł jeszcze delikatny dotyk futrzastego cielska, czuł jakieś pocieszające, kojące sygnały, których nie potrafiłby opisać słowami. Nalik'ideyu siedziała przytulona do niego, położyła mu nos na ramieniu. Jej ciepły oddech rozwiewał mu przemoczone deszczem włosy. Teraz objął ją jednym ramieniem, co w odpowiedzi wywołało cichutki pisk. Przestał już martwić się o poczynania kojotów, był tylko ogromnie wdzięczny Nalik'ideyu za jej obecność przy nim. Chwilę później Naginlta przeciskał się już pod splątanymi gałęziami i dołączył do nich w ich naturalnym wigwamie. Travis wyciągnął drugą rękę i z miłością przesunął ją po mokrym futrze Naginlty. - I co teraz? - zapytał głośno. Deklay mógłby podjąć tak drastyczną akcję przeciw niemu, tylko jeśli miał większość plemienia za sobą. Chociaż... może to on został teraz nowym wodzem plemienia i wygnanie Travisa oznaczało jedynie rosnący prestiż Deklaya w wiosce. Dreszcze, które rozpoczęły się, gdy odzyskał przytomność, nadal trzęsły nim od czasu do czasu. Na Ziemi poddano wszystkich członków ekipy wszelkim możliwym szczepieniom, także eksperymentalnym. Jednak wirus grypy nadal mógł praktycznie unieruchomić człowieka, a on nie miał teraz czasu na chorowanie. Wstrzymując oddech i zaciskając zęby, gdy jego nieostrożne ruchy spowodowały, że wszystkie potłuczenia zaczęły boleć nieznośnie, Travis zaczął zdzierać z siebie przemoczone ubranie. Potem wytarł się do sucha garściami suchych liści, na których leżał. Wiedział, że nie będzie w stanie nic zrobić, zanim nie ustaną zawroty głowy. Zagrzebał się więc w stertę liści pokrywających podłogę jego kryjówki. Przestał się zakopywać dopiero, gdy na zewnątrz wystawała mu tylko głowa. Kojoty położyły się po obu stronach jego legowiska. Coś mu się śniło, lecz później nie pamiętał nic prócz zniechęcenia i strachu. Gdy się obudził ponownie, znowu przywitał go szmer deszczu i było ciemno. Sięgnął ręką przed siebie - oba kojoty odeszły. Myślał już jaśniej i nagle przyszło mu do głowy, co powinien zrobić. Gdy tylko odzyska siły w wystarczającym stopniu, także wróci do zwyczajów i odruchów dawnych Indian. Jego położenie było na tyle beznadziejne, że postanowił wyzwać Deklaya. Travis zmarszczył brwi w ciemności. Był nieco wyższy i trzy czy cztery lata młodszy od swego przeciwnika. Jednak Deklay miał nad nim przewagę w solidniejszej budowie ciała i dłuższym zasięgu ramion. Travis był pewien, że w trakcie swego obecnego życia Deklay nigdy nie walczył w pojedynku na sposób Apaczów. A taki pojedynek nie był czymś, czego podejmowano się z lekkim sercem. Travis miał prawo wejść do wioski, by rzucić Deklayowi wyzwanie do pojedynku. Wtedy tamten musiałby albo przyjąć wyzwanie, albo przyznać, że mylił się co do Travisa. To było proste. W przeszłości takie pojedynki miały tragiczny koniec dla co najmniej jednego z przeciwników. Jeśli Travis zdecydowałby się na to rozwiązanie, musiał być przygotowany na ostateczne rozwiązania. A on nie chciał zabić Deklaya! Było ich zbyt mało na planecie Topaz, by strata każdego członka plemienia nie oznaczała katastrofy. Co prawda nie przepadał za Deklayem, ale nie czuł też do niego nienawiści. Wiedział, że musi wyzwać tamtego lub też pozostać na wygnaniu. Nie mógł zwlekać teraz, gdy wiedział już, co kryje się w wieżach. Mogło to doprowadzić do tego, że zarówno on, jak i Deklay, mała osada na planecie Topaz, jak i ich rodzinny świat na Ziemi zostanie zniszczony w jednej chwili. Po pierwsze musi odnaleźć miejsce, w którym plemię teraz obozowało. Jeśli liczyły się jeszcze rady Nolana, z pewnością ruszyli na południe od przełęczy. Jeśli pójdzie za nimi, oddali się od doliny wież. Potłuczona twarz Travisa zapiekła bólem, gdy zmarszczył ją w gorzkim grymasie. Nie pierwszy już raz chciał występować w dwóch osobach: jeden Travis trzymałby straż koło doliny, drugi poszedłby w przeciwnym kierunku, by bić się z Deklayem. Był jednak tylko jednym człowiekiem i musiał liczyć się z czasem, skoro wszystkim groziło tak duże niebezpieczeństwo, jedno z największych. Przed brzaskiem wróciła Nalik'ideyu, niosąc ze sobą ptaka. Travis pomyślał, że "ptak" to trochę za dużo powiedziane, choć to dziwne stworzenie z pewnością miało jakieś ptaki wśród swych przodków. Teraz jednak prezentowało tylko szczątkowe formy skrzydeł, jego dwie łapy były za to bardzo dobrze ukształtowane i z pewnością bardzo funkcjonalne. Travis oprawił zdobycz, odruchowo odkładając niektóre lotki z piór na grzbiecie, które posłużą mu później do wykonania strzał. Spróbował nawiązać mentalny kontakt z kojotem, ukazując mu w myślach Apaczów, szczególnie Deklaya tak wyraźnie, jak tylko potrafił. Odpowiedź nadeszła natychmiast i zrozumiał ją dokładnie: zwierzęta nie miały nic przeciwko temu, by zaprowadzić go do plemienia. Wydał z siebie ciche westchnienie ulgi. Wlokąc się w przygnębiającej mżawce, Travis zastanawiał się, dlaczego kojoty opuściły go, a potem czekały na niego w dolinie wież. Co wiązało te ziemskie zwierzęta z resztkami dawnego galaktycznego imperium? Był pewien, że to nie był przypadek, że Nalik'ideyu i Naginlta zostały w tym mglistym miejscu. Jakby chciał porozumieć się z nimi bezpośrednio, zadawać jasne pytania i otrzymywać jednoznaczne odpowiedzi! Bez pomocy zwierząt Travis nigdy nie byłby w stanie znaleźć swego plemienia. Mżawka chwilami przemieniała się w potoki ulewnego deszczu, na tyle silnego, że tropiciele chronili się, gdzie tylko mogli. Niebo nad ich głowami stawało się albo monotonnie brązowe, albo nieprzejrzyście czarne. Nawet kojoty bywały zdezorientowane i zataczały szerokie koła z nosami blisko ziemi, a Travis w tym czasie czekał cierpliwie na ich sygnały. Deszcz padał i padał przez trzy dni i trzy noce, wypełniając wszystkie pomniejsze rozpadliny rwącymi strumieniami. Travis mógł tylko mieć nadzieję, że tamci mają takie same problemy z poruszaniem się, jak on - może nawet nieco większe, gdyż tamci mieli juki. Fakt, że cały czas szli, świadczył, że byli zdecydowani odejść jak najdalej od północnego łańcucha górskiego. Czwartego poranka brąz chmur ustąpił zwykłemu złotemu kolorowi nieba i słońcu udało się przebić aż do wzgórz, gdzie unosiła się mgła gęsta jak mleko. Travis odprężył się w tym jakże potrzebnym cieple, poczuł, że koszula wysycha mu na ramionach. Przed nim nadal rozpościerał się rozmiękły od wody teren, który z pewnością spowolni marsz plemienia. Myślał, że już niedługo ich dogoni. Teraz zniknęły mu już najgorsze siniaki i czuł się znacznie lepiej. Swój plan opracował też najstaranniej, jak tylko mógł. Dwie godziny później siedział w zasadzce, czekając na jakiegoś zwiadowcę, który wpadnie prosto w jego ręce. Przy pomocy kojotów Travisowi udało się zatoczyć szeroki łuk i wysunąć się przed wędrujące plemię. Teraz potrzebował wysłannika, który doniósłby plemieniu o jego wyzwaniu. Fakt, że zwiadowcą, na którego miał za chwilę skoczyć, był Manulito, jeden z popleczników Deklaya, świetnie pasował do planu Travisa. Sprężył się do skoku, gdy zobaczył, jak Manulito nadchodzi, i skoczył. Impet uderzenia zbił Manulita z nóg i rzucił twarzą w błoto, podczas gdy Travis wykorzystał swą przewagę i przygwoździł tamtego do ziemi. Gdyby jego przeciwnikiem był któryś ze starszych wojowników, Travisowi nie poszłoby tak łatwo, ale Manulito był jeszcze chłopcem zgodnie z rachubą Apaczów. - Leż spokojnie! - rozkazał Travis. - Słuchaj uważnie, byś mógł przekazać Deklayowi słowa Lisa! Rozpaczliwa szamotanina ustała. Manulitowi udało się odwrócić głowę na tyle, że zobaczył swego napastnika. Travis rozluźnił uchwyt, podniósł się. Manulito usiadł z grobową miną, lecz nie sięgał do noża. - Tak powiesz Deklayowi: Lis twierdzi, że Deklay jest mężem o małym móżdżku i jeszcze mniejszej odwadze, który woli rzucać kamieniami niż walczyć jak mężczyzna z mężczyzną, jeden nagi nóż przeciwko drugiemu. Jeśli Deklay uważa, że jest wojownikiem, niech to udowodni, jego siła przeciw mojej sile, tak jak zawsze czynił to nasz Lud! Część grobowej powagi zniknęła z twarzy Manulita. Już był bardziej zainteresowany niż przestraszony. - Będziesz się mierzył z Deklayem tak, jak to jest w dawnym zwyczaju? - Tak. Powiedz to Deklayowi otwarcie, by wszyscy mogli usłyszeć. Wtedy i Deklay musi otwarcie udzielić mi odpowiedzi. Travis wiedział, że Manulito na pewno publicznie doręczy jego wyzwanie. By zachować swój prestiż, Deklay będzie musiał je przyjąć; plemię zapewni im też widownię, ciekawą sukcesu czy też porażki swego nowego wodza i jego sposobów postępowania. Gdy Manulito odszedł, Travis przywołał kojoty i włożył ogromny wysiłek w przekazanie im swojej wiadomości. Plemię dowodzone przez Deklaya będzie z pewnością wrogie w stosunku do zwierząt - mutantów. Muszą się ukryć, zaszyć się w dziczy, gdyby Travisowi się nie powiodło. Teraz mają wycofać się w zarośla, lecz niezbyt daleko, by mógł je przywołać myślą. Nie musiał czekać zbyt długo. Najpierw nadeszli Jil-Lee, Buck, Nolan, Tsoay i Lupe - ci, którzy byli z nim na zwiadzie na północy. Potem reszta: najpierw wojownicy, potem kobiety. Wszyscy utworzyli półkole, zostawiając miejsce dla Deklaya. - Jestem Lis - rzekł powoli Travis. - A ten tutaj nazwał mnie diabłem i natdahe, wygnańcem z gór. Dlatego teraz przychodzi moja kolej na nadawanie imion. Słuchaj mnie, Ludu: to jest Deklay, który między wami przechadza się jak 'izes-nantan, wielki wódz, lecz on nie ma go'ndi, świętej mocy wodza. Powiadam wam, iż ten oto Deklay jest głupcem z głową wypełnioną tylko jego własnymi zachciankami, nie dbającym o swych plemiennych braci. Mówi, że poprowadzi was w bezpieczne miejsce, a ja powiem, że wiedzie was w najgorsze niebezpieczeństwo, jakie można sobie zobaczyć tylko w koszmarnych snach! On jest tym, który zaplątał się we własne sny i was też tak zapłacze! Buck wtrącił się ostro, uciszając mamrotanie wzburzonego plemienia. - To są śmiałe słowa, Lisie. Czy udowodnisz je? Travis już zdejmował koszulę. - Udowodnię je czynem - odparł przez zaciśnięte zęby. Od chwili, gdy odzyskał przytomność po tym, jak go ukamienowano, wiedział, że jest to jedyne wyjście z tej sytuacji. Teraz jednak, gdy nadszedł moment próby, nie mógł być pewien jej rezultatu, nie mógł być pewien niczego prócz faktu, że wynik tej walki wpłynie na los wielu osób, nie tylko jego i Deklaya. Rozebrał się i zobaczył, że Deklay robi to samo. Nolan wyszedł na środek przesieki i nożem zatoczył duży krąg na ziemi. Travis, już rozebrany, postąpił dwa kroki do przodu, wszedł do koła i stanął twarzą w twarz z Deklayem. Przyjrzał się uważnie umięśnionemu ciału przeciwnika. Wcześniej dobrze ocenił jego przewagę. Na pewno Deklay górował nad nim siłą. Zupełnie inną kwestią było, jak dużą wprawę ma Deklay w posługiwaniu się nożem. Ten problem miał się już wkrótce rozwiązać. Krążyli wokół siebie, baczni na każdy ruch, próbując ocenić swe siły i słabostki. "Pojedynki na noże u Pinda-lick-o-yi były kiedyś sztuką bliską szermierce" - przypomniał sobie Travis - "dwóch biegłych przeciwników potrafiło potykać się przez długi czas nie raniąc się wzajemnie". To jednak była znacznie twardsza i okrutniejsza gra, bez zbędnych subtelności. Zrobił zręczny unik przed zgubnym ciosem Deklaya. - Byk szarżuje - zadrwił - a Lis kąsa! - Dzięki jakiemuś nieprawdopodobnemu zbiegowi okoliczności udało mu się sięgnąć ostrzem ramienia tamtego i zostawił na jego ciele cienką, długą na kilka centymetrów, czerwoną linię. - Spróbuj jeszcze raz, Byku, a poczujesz zęby Lisa! Próbował wyprowadzić Deklaya z równowagi, znając już jego gwałtowne wybuchy gniewu. Takie ataki wściekłości były niebezpieczne, lecz także sprawiały, że człowiek stawał się ślepo nieostrożny. Deklay wydał z siebie nieartykułowany ryk, a po twarzy przebiegł mu cień gniewu. Prychnął tak, jak prycha rozwścieczona puma, i ruszył na Travisa, któremu tym razem nie udało się uchylić, runął więc na ziemię, czując piekący ból na klatce piersiowej. - Oto nadchodzi Byk! - zawył Deklay. - Rozszarpie Lisa rogami! Zaatakował ponownie, zachęcony widokiem rany Travisa. Lecz zwinniejszy i młodszy Fox wyśliznął mu się w ostatniej chwili. Travis wiedział, że musi uważać przy takich unikach. Wystarczyło, że wystawi jedną stopę za zatoczony krąg, i będzie już skończony, ostatecznie pokonany, jakby ostrze Deklaya sięgnęło jego serca. Travis spróbował zadać cios i postawił nogę na ostrym kamieniu. Poczuł ból mimo mokasynów i zatoczył się. Znów poczuł piekący płomień - tym razem cios dosięgnął go w przedramię. Cóż, była jeszcze jedna sztuczka, którą znał. Przerzucił nóż w powietrzu do lewej ręki. Teraz Deklay walczył z leworęcznym przeciwnikiem i musiał się do tego dostosować. - Drzyj, Byku, potrząśnij rogami! - krzyknął Travis. - Lis nadal pokazuje kły! Deklay otrząsnął się już ze zdziwienia. Z okrzykiem, który rzeczywiście przypominał ryk bawołu, z impetem ruszył do boju, wierząc w swą brutalna siłę, która pomoże mu uzyskać przewagę nad ranionym młodszym mężczyzną. Travis zrobił unik, przyklękając na jedno kolano. Sięgnął do ziemi prawą ręką, zgarnął garść ziemi i cisnął ją w chmurną brązową twarz przed sobą. Wydawało się, że szczęście znów jest po jego stronie. Wilgotna ziemia nie wywołałaby takiego samego efektu jak sypki piach, gdyby kilka grudek nie wylądowało dokładnie w oku Deklaya. Deklay odsłonił się na kilka długich sekund i Travis mógłby zadać mu śmiertelny cios, gdyby chciał skorzystać z tej szansy. Zamiast tego podjął bezpośredni atak, skacząc na swego przeciwnika. Jedną, brudną od ziemi ręką chwycił go za twarz, druga zadał cios - nie ostrzem, lecz rękojeścią noża. Deklayowi jednak też się poszczęściło: gdy na pół przytomny upadał na ziemię, zostawił swój nóż - pięć centymetrów stali - między żebrami Travisa. Jakoś - Travis nie wiedział, skąd wziął tyle siły - utrzymał się na nogach, postąpił krok, potem drugi i wyszedł z kręgu. Oparł się plecami o drzewo. Czy to już był jego koniec? Całą siłą woli starał się utrzymać okruchy przytomności. Czyżby przywołał Bucka oczyma? Czy to, co miał do powiedzenia, było tak pilne, że przepłynęło z jednego umysłu do drugiego? Buck pochylił się nad jego najcięższą raną, lecz Travis odwiódł go od tego ruchem dłoni. - Wieże... - walczył, by nie stracić świadomości mimo ogromnego bólu i fal słabości, które nim owładnęły. - Czerwoni nie ... mogą tam... gorsze niż bomba... wszyscy zginiemy... Jak przez mgłę zobaczył, że Nolan i Jil-Lee pochylają się nad nim. Oni musieli wiedzieć, musieli uwierzyć... - Czerwoni będą w wieżach... wszystko się skończy... tu i w domu... Czyżby zauważył zrozumienie na twarzy Bucka? Czy Nolan, Jil-Lee i inni mu uwierzą? Travisem wstrząsnął kaszel, a rozdzierający ból, który mu towarzyszył, był gorszy niż by się mógł kiedykolwiek spodziewać. Resztką sił próbował im wszystko wytłumaczyć. - Oni nie mogą się dostać do wież. Znajdźcie magazyn! Fox odstąpił od drzewa, wyciągnął do Bucka zakrwawioną dłoń. - Przysięgam... to prawda... musicie! Osuwał się na ziemię i nagle przyszła mu do głowy dziwna myśl, że gdy już upadnie, wszystko się skończy - nie tylko jego życie, lecz także misja, z którą tu przybył. Usiłował zobaczyć twarze otaczających go mężczyzn, lecz przypominało to bardziej próbę rozpoznania bohaterów snu. - Wieże! - chciał krzyknąć, lecz sam nawet nie słyszał tego słowa, gdy upadał. Rozdział 14 Travis siedział oparty o stertę derek. Na podkulonych kolanach rozpostarł kawałek jasnożółtej kory. Z uwagą wpatrywał się w delikatne zielone linie wyrysowane na tym skrawku. - Jesteśmy tutaj... a statek jest tutaj - położył kciuk na jednym punkcie mapy, a palec wskazujący na drugim. Buck skinął twierdząco głową. - Zgadza się. Tsoay, Eskelta i Kawaykle obserwują szlaki. Wystawiłem straż na przełęczy i w dwóch innych miejscach, skąd można tam dojść piechotą. Któż jednak może trzymać straż w powietrzu? - Tatarzy mówią, że Czerwoni nie ważą się latać helikopterem nad górami. Gdy tylko wylądowali, stracili jedną maszynę w jakimś przedziwnym zawirowaniu powietrza. Został im już tylko jeden i boją się ryzykować. Żeby tylko nie otrzymali żadnych posiłków, zanim będziemy mogli wykonać swój ruch! - znów bali się upływu czasu, działającego na ich niekorzyść. - Myślisz, że wiadomość o naszym statku wyprowadziłaby ich z ukrycia? - Tak, albo informacja o wieżach - to jedyne rzeczy, które mogą być na tyle ważne, że wyciągną ekspertów z tamtego statku. Pewnie, że mogą wysłać grupę kontrolowanych przez siebie Tatarów, żeby zbadali statek. Lecz w ten sposób nie uzyskają wszystkich technicznych wiadomości, których będą potrzebowali. Sądzę też, że jeśli dowiedzą się o wraku statku Konfederacji Zachodniej, wybiorą się do niego osobiście w wystarczającej liczbie, byśmy mieli jakieś szansę. Musimy osaczyć ich na otwartej przestrzeni. W przeciwnym wypadku w nieskończoność będą się kryli w swym statku - fortecy. - Dobrze, a jak im powiemy, że nasz statek jest tutaj? Wyślemy jakiś zwiad, który pozwoli się śledzić i doprowadzi ich do nas? - To jest już ostateczność - Travis nadal uważnie wpatrywał się w mapę. Tak, można by pozwolić Czerwonym wytropić Apaczy. Nie mogli jednak wysłać tylu ludzi, potrzebowali każdego. Z pewnością był jakiś inny sposób zwabienia Czerwonych w pułapkę. A może by porwać któregoś z nich i dać mu uciec, gdy już zobaczy wszystko, co ma zobaczyć? Znowu minie wiele czasu. Zresztą, jak długo musieliby czekać i jakie ryzyko musieliby podjąć, gdyby chcieli wziąć takiego jeńca? - Gdyby na Tatarach można było polegać... - Buck myślał głośno. Lecz to "gdyby" było zbyt niepewne i niebezpieczne. Nie mogli zaufać Tatarom. Nieważne, jak bardzo tamci chcieli walczyć przeciwko Czerwonym, dopóki kontrolowała ich maszyna nieprzyjaciela, byli bezużyteczni. Chyba że...? - Wymyśliłeś coś? - Buck pochwycił zmianę wyrazu twarzy Travisa. - A gdyby jakiś Tatar ujrzał nasz statek i potem został wzięty do niewoli przez patrol Czerwonych i oni wyciągnęliby z niego tę wiadomość? - Myślisz, że któryś z wygnańców będzie chciał dać się złapać ponownie? A gdyby nawet tak było, czy Czerwoni nie wyciągną z niego, że jest przynętą w naszej pułapce? - A może jakiś zbiegły jeniec? - podsunął Travis. Teraz Buck rozważał wszystkie za i przeciw takiego planu. Travis poczuł się nieco podniesiony na duchu. Taki plan był pełen luk, ale można go było dopracować. Powiedzmy, że wezmą do niewoli na przykład Menlika, przyprowadzą go tu jako jeńca, pozwolą mu sądzić, że chcą go zabić z powodu tamtego ataku w górach. Potem umożliwią mu ucieczkę i będą podążać za nim na północ aż do miejsca, gdzie wpadnie w ręce Czerwonych. Bardzo ryzykowne, ale może zadziałać. Travis nie bał się już tak bardzo ryzyka, gdy przekonał się, jak bardzo opłacił się jego desperacki pojedynek. Odniósł wprawdzie rany, z których jedna mogła być bardzo poważna, gdyby nie medyczne wykształcenie Jila-Lee, lecz z drugiej strony znów stał się członkiem plemienia, a jego współplemieńcy posłuchali ostrzeżeń dotyczących skarbca w dolinie wież. - Dziewczyna! Tatarska dziewczyna! Z początku Travis nie zrozumiał okrzyku Bucka. - Porwiemy dziewczynę - wyjaśnił tamten. - Pozwolimy jej uciec, a potem nakierujemy ją tam, gdzie dorwą ją tamci. Możemy ją nawet na początek uwięzić w statku. Kaydessa? Mimo że coś w nim buntowało się przeciw wybraniu jej do głównej roli w tej sztuce, Travis widział korzyści płynące z takiego rozwiązania. Porywanie kobiet było odwieczną rozrywką dawnych kultur. Zarówno Tatarzy, jak i indiańscy wojownicy w ten sposób sprowadzali kobiety do swych domostw i zdobywali żony. Tak, porwanie kobiety byłoby naturalną czynnością dla dawnych Indian, tak zapewne pomyślą Czerwoni. Z tego samego powodu oczywista będzie próba ucieczki i polowanie na zbiega. A ta kobieta, co zrozumiałe, ostatecznie zwróci się w kierunku osady Czerwonych, bo będzie to jej jedyna nadzieja na pozbycie się swych prześladowców. Wszystko zdawało się tak wspaniale logiczne! - Będziemy musieli ją dobrze przestraszyć - zauważył Travis niechętnie. - To może zostać zrobione za nas... Travis spojrzał na Bucka z widoczną irytacją. Na pewno nie pozwoli na niektóre igraszki rodem z ich plemiennej przeszłości. Lecz Buck miał na myśli coś zupełnie innego niż takie brutalne rozwiązania. - Trzy dni temu, gdy wciąż byłeś nieprzytomny, Deklay i ja poszliśmy na statek... - Deklay? - Tak, od czasu gdy pokonałeś go przed całym plemieniem, stara się odzyskać swój honor, szczególnie we własnych oczach. A rada starszych zabroniła następnego pojedynku lub innego wyzwania - odparł Buck. - Dlatego będzie szukał uznania w inny sposób. Usłyszał o tym, co mówiłeś i wie, że musimy stawić czoła Czerwonym, a nie uciekać przed nimi, bardzo gorąco pragnie przejść wojenna próbę... może zbyt gorąco. Dlatego wróciliśmy na statek, żeby poszukać jeszcze jakiejś broni. - Ale przecież nie ma tam nic oprócz tego, co już mamy. - Zgadza się, ale odkryliśmy coś nowego - Buck urwał nagle, a Travis odniósł wrażenie, że Buck chce mu przekazać coś, czego nie potrafi wyrazić słowami. - Najpierw - podjął Buck - napotkaliśmy jakieś martwe stworzenie niedaleko tego miejsca, gdzie znaleźliśmy doktora Ruthvena. Wyglądało trochę jak człowiek... ale całe było pokryte srebrną sierścią... - Małpiaste! Małpiasta istota z innego świata! Co jeszcze widzieliście? - Travis upuścił mapę. Poczuł bolesne kłucie w boku, gdy gorączkowo chwycił Bucka za rękaw. Łysi najeźdźcy z kosmosu - czyżby nadal byli gdzieś w pobliżu? Czy to możliwe, że przybyli tu, by zbadać statek zbudowany na podobieństwo ich własnych, lecz obsadzony ziemską załogą? - Nie znaleźliśmy nic oprócz wielu śladów w każdym korytarzu i w każdej kabinie. To musiało być duże stado tych stworzeń, jak sądzę. - Co zabiło tego, którego znaleźliście? Buck zwilżył wargi językiem. - Myślę, że strach... - zniżył głos i przybrał nieomal przepraszający ton. Travis spojrzał na niego ze zdumieniem. - Statek się zmienił - wyjaśnił Buck. - Coś dziwnego dzieje się w środku. Gdy idziesz korytarzem, włos jeży ci się na głowie, ciarki przechodzą ci po plecach, czujesz, że coś czai się za tobą... Słyszysz jakieś dziwne dźwięki, kątem oka widzisz osobliwe rzeczy... A gdy się obrócisz, nie ma tam nic, całkiem nic! Im wyższe piętro statku, tym gorzej. Mówię ci, Travis, nigdy nie odczuwałem nic takiego! - Na tym statku umarło wielu ludzi - przypomniał mu Travis. Czyżby pradawne obawy Apaczy przed umarłymi zostały zmienione przez Redax w tak ostry strach, że porażał nawet trzeźwo myślących ludzi, takich jak Buck? - Nie, z początku też tak pomyślałem. Potem jednak odkryłem, że najgorzej było nie w pobliżu tej kabiny, w której składaliśmy naszych zmarłych, lecz tam, gdzie stał Redax. Myślę, że on nadal działa, tylko że w jakiś dziwny sposób: już nie wywołuje wspomnień z przeszłości naszych przodków, tylko budzi wszystkie strachy i obawy, jakie kiedyś nawiedzały nasze plemię. Mówię ci, Travis, gdy opuściłem tamto miejsce, Deklay prowadził mnie za rękę jak dziecko. On także trząsł się, jakby wyszedł z lodowatej wody. Tam czai się zło, którego nie obejmiemy rozumem. Myślę, że jeśli ta tatarska dziewczyna zostanie tam choćby krótki czas, bardzo się przestraszy. Tak bardzo, że każdy biegły specjalista, który ją później przebada, zorientuje się, że jest w tym jakaś tajemnica, którą trzeba koniecznie poznać. - Czy małpiaste... mogły spróbować uruchomić Redax? - zastanawiał się Travis. Kojarzenie tych stworzeń z jakąkolwiek maszyną wydawało się czystą głupotą. Natknęli się jednak na małpiaste na dwóch innych planetach i Ashe twierdził, że mogły być przedstawicielami zdegenerowanego, lecz niegdyś inteligentnego gatunku. - To możliwe. Jeśli tak, to wywołali burzę, która wygnała ich stamtąd i zabiła jednego z nich. Statek to teraz nawiedzone miejsce. - Ale posłużyć się dziewczyną w ten sposób... - przedtem Travis widział sens w propozycji Bucka, ale w tej chwili zmienił zdanie. Jeśli na statku rzeczywiście panowała tak przerażająca atmosfera, jak mówił Buck, uwięzienie tam Kaydessy, nawet na krótki czas, nie będzie chyba zbyt właściwe. - Nie posiedzi tam zbyt długo. Zróbmy to tak: wejdziemy tam z nią, a potem pozwolimy, żeby te strachy nami owładnęły i wtedy zostawimy ja i uciekniemy. Gdy wyjdzie ze statku, będziemy mogli doprowadzić do miejsc, które już zna. Będziemy razem z nią wewnątrz statku i dopilnujemy, żeby nie była tam zbyt długo. Travis widział powodzenie takiego planu. Była tylko jedna kwestia, na którą nalegał. Jeśli Kaydessa ma wejść na statek, chciał być jednym z "porywaczy". Powiedział to i Buck zgodził się bez dalszych komentarzy, słysząc determinację w głosie młodszego Indianina. Wysłali grupę zwiadowców, by obserwowali teren na północy i czekali na dogodną okazję do porwania dziewczyny. Travis przechodził rekonwalescencję, by być zdolnym do działania, gdy gra się rozpocznie. Pięć dni później mógł już zaryzykować wyprawę do wzgórz, gdzie spoczywał wrak ich statku. Byli z nim Jil-Lee, Lupe i Manulito. Upewnili się, czy na statku nie było żadnych niespodziewanych gości. Nikt nie wchodził tam od czasu, gdy opuścili go Buck i Deklay. Nie było też śladów, że małpiaste wróciły. - Stąd to nie wygląda tak źle - powiedział Travis. - Prawie wydaje się, że mógłby znowu wystartować. - Mógłby się podnieść na mniej więcej tę wysokość - Jil-Lee wskazał na górski szczyt nad wrakiem. - Jedna półkula jest w całkiem dobrym stanie. - Co się stanie, jeśli Czerwoni wejdą na statek i będą chcieli odlecieć? - zastanawiał się głośno Manulito. Travisowi nagle przyszło coś do głowy. Pomysł był dziwny, tak samo dziwny, jak inne, które nawiedzały go na planecie Topaz. Był to jednak pomysł, który należało rozważyć, a nie natychmiast odrzucić. A może statek mógłby unieść się w powietrze i potem wybuchnąć? Tylu Czerwonych na pokładzie za jednym zamachem... Nie miał jednak żadnego technicznego wykształcenia i skąd miał wiedzieć, czy jakaś część statku mogłaby czy nie mogła zadziałać. - Na pewno nie są głupi i po bliższych oględzinach stwierdzą, że to wrak i ruina - sprzeciwił się Jil-Lee. Travis odszedł kawałek od reszty. Gdzieś z przodu zamajaczył mu w krzakach żółtobrązowy kształt, potem wynurzył się z zarośli i stał na sztywnych łapach na ścieżce, spoglądając w kierunku statku i wydając z siebie cichy warkot. Cokolwiek działo się wewnątrz statku, wyczulone zmysły kojotów odbierały to na odległość. - Dalej! - Travis podszedł do warczącego zwierzęcia. Kojot uczynił kilka niezdecydowanych kroków, a potem podążył za nim. Z krzaków zabrzmiało ostrzegawcze piśniecie i ukazał się łeb drugiego kojota. Naginlta szedł za Travisem, lecz Nalik'ideyu kategorycznie odmówiła zbliżenia się do wbitej w ziemię kuli. Travis uważnie oglądał statek, próbując przypomnieć sobie, jak wygląda w środku. Zamienić cały statek w pułapkę... czy to byłoby możliwe? Co Ashe mówił o zasadzie działania Redaxu? Coś o falach wysokiej częstotliwości stymulujących pewne ośrodki nerwowe w mózgu... A co się stanie, jeśli ktoś będzie osłonięty przed tymi falami? O, przez tę dziurę w burcie statku wyczołgał się po katastrofie statku. Nie było to zbyt daleko od śluzy statku. A blisko śluzy był magazyn. Jeśli tylko nie zgniotło go w czasie katastrofy i nic nie stało się jego zawartości, mogą znaleźć tam coś ciekawego. Skinął, przywołując Jila-Lee. - Pomóż mi tam wejść! - Po co? - Chcę sprawdzić, czy nic nie stało się kosmicznym skafandrom. Jil-Lee spojrzał na Travisa ze zdumieniem. Manulito wtrącił się: - Nie potrzebujemy skafandrów na tej planecie, Travis. Możemy oddychać tym powietrzem... - Nie są mi potrzebne do oddychania. - Travis powoli podszedł do statku. - Te skafandry mogą być izolowane na kilka sposobów... - Myślisz, że udałoby nam się osłonić przed wpływem Redaxu? - wykrzyknął Jil-Lee. - Dobrze, sprawdzimy to, ale zostań tutaj. Taka wspinaczka jest zbyt niebezpieczna dla ciebie. Jesteś jeszcze zbyt słaby. Travis musiał przystać na takie rozwiązanie i przyglądał się, jak Manulito i Lupe wspięli się na burtę statku i weszli do wewnątrz. Pocieszający był fakt, że Buck i Deklay ostrzegli ich wcześniej, więc chłopcy byli już przygotowani na to, co mogło na nich czyhać na statku. Gdy wrócili, niosąc ze sobą skafander, obaj byli bladzi i mieli krople potu na czole. Ręce im się trzęsły. Lupe usiadł na ziemi przed Travisem. - Złe duchy - powiedział, używając starego określenia dla tego "cudu" nowoczesnej techniki. - Naprawdę, złe duchy i diabły... Manulito rozpostarł skafander na ziemi i przyglądał mu się dokładnie i fachowo. - Jest nieuszkodzony - stwierdził. - Można go założyć. Wszystkie skafandry zostały skrojone specjalnie dla uczestników wyprawy. Ten pasowałby na szczupłego, średniego wzrostu mężczyznę, na przykład nadawałby się dla Travisa. Jednak Manulito rozwiązywał już z wprawą paski przy skafandrze. - Wypróbuję go - oznajmił. Przyjrzawszy się otworowi w burcie statku, Travis stwierdził, że nie ma nic przeciwko temu, by pierwsza próba została wykonana przez kogoś nieco bardziej sprawnego niż osłabiony rekonwalescent. Przyodziany w skafander Apacz w baniastym hełmie wspiął się z powrotem na statek. Jedynym sposobem porozumiewania się z nim była lina, którą obwiązał się w pasie. Jeśli jednak zechce dostać się na wyższe poziomy, będzie musiał zrezygnować z liny. Z początku nie zauważyli żadnych ostrzegawczych szarpnięć. Travis policzył powoli do pięćdziesięciu i delikatnie pociągnął linę - przekonał się, że drugi koniec był gdzieś mocno uwiązany. Zatem Manulito pozbył się liny i wspinał się do kabiny kontrolnej. Czekali nadal, choć powoli zaczynało im brakować cierpliwości. Naginlta, który biegał tam i z powrotem w bezpiecznej odległości od statku, wydawał od czasu do czasu krótki szczek w odpowiedzi na ostrzegawcze wycie Nalik'ideyu, która pozostała na wzgórzu. - Nie podoba mi się to! - wybuchnął Trą vis, gdy postać w hełmie ponownie pojawiła się w otworze. Manulito poruszał się powoli w swym krępującym ruchy odzieniu. Zszedł w końcu na ziemię i podszedł do nich zmagając się ze swym nakryciem głowy. Zatrzymał się przed Travisem i stał tak, chciwie łapiąc powietrze. - I co? - zapytał niecierpliwie Travis. - Nie widziałem żadnych duchów - powiedział Manulito, uśmiechając się radośnie. - Ten ciuch jest duchoodporny! - urękawiczoną dłonią poklepał się po okrytej skafandrem klatce piersiowej. - Poza tym, o ile znam się na statkach, niektóre przekaźniki nadal działają. Myślę, że moglibyśmy z tego zrobić pułapkę. Moglibyśmy zwabić w nią Czerwonych, a potem... - wykonał szybki, znaczący ruch dłonią. - Ale przecież w ogóle nie mamy pojęcia o statkach kosmicznych i ich urządzeniach! - odparł Travis. - Czyżby? Słuchaj, Fox, nie tylko ty zachowałeś wspomnienia z naszej ziemskiej teraźniejszości! - z twarzy Manulita zniknął radosny uśmiech. - Czy uważasz, że wszyscy oprócz ciebie są dzikusami, w jakich chciałyby nas zmienić tamte mózgi z projektu? Fakt, zrobili nam głupi kawał z tym Redaxem, ale my też umiemy wyciąć kilka niezłych numerów! Ja, na przykład, skończyłem najlepszą polibudę w kraju, czyżbyś o tym nie pamiętał, Fox? Travis zmieszał się. Naprawdę zapomniał o tym, jakże ważnym, fakcie, dopóki Manulito mu nie przypomniał. Od początku grupa Apaczów została dobrana bardzo starannie nie tylko ze względu na zdolności przetrwania, lecz także ich przeróżne umiejętności. Zaletą Travisa były jego wiadomości archeologiczne, tak samo techniczne wykształcenie Manulita zadecydowało o przyjęciu go do projektu. Jeśli nawet użyty bez ostrzeżenia Redax zniweczył z początku ich nowoczesne wykształcenie, to teraz już odzyskiwali pamięć. - Więc mógłbyś coś zrobić z tym wszystkim? - zapytał z nadzieją Travis. - Spróbuję. Jest szansa na zastawienie pułapki przynajmniej w kabinie kontrolnej. A to właśnie tam będą się pchać przede wszystkim. Praca w tym skafandrze będzie bardzo uciążliwa. A może spróbowałbym najpierw unieszkodliwić Redax? - Nie możemy go zniszczyć, zanim nie przyprowadzimy tu naszego jeńca - zadecydował Jil-Lee. - Potem będziemy mieli trochę czasu, zanim nadejdą Czerwoni... - Mówisz, jakbyś był całkiem pewien, że oni przyjdą - wtrącił się Lupe. - Skąd ta pewność? - Nie jesteśmy pewni - zgodził się Travis - ale możemy przypuszczać, na podstawie tego, co działo się w przeszłości. Gdy tylko się dowiedzą, że jest tu wrak statku kosmicznego, na pewno będą chcieli go zbadać. Nie mogą pozwolić, by wróg założył osadę po drugiej stronie gór. Zgodnie z ich tokiem rozumowania stanowiłoby to dla nich wieczne zagrożenie. Jil-Lee skinął głową. - To prawda. Wymyśliliśmy sobie zawiły plan i jego powodzenie zależy od wielu czynników. Ale ten plan uwzględnia wszystkie nasze problemy. Manulito przy pomocy Lupe'a pozbył się skafandra. Oparł się o skałę i powiedział: - Myślałem o tym skarbcu w podziemiach. Może udałoby nam się znaleźć tam jakąś nową broń... Travis zawahał się. Wzbraniał się przed myślą powrotu do komnat ze świecącymi ścianami, nie chciał wywołać nowego niebezpieczeństwa. - Gdybyśmy zabrali stamtąd jakąś broń, a potem przegrali walkę... - wypowiedział na głos swój koronny argument przeciw takiemu rozwiązaniu. Ucieszył się, gdy wyczytał w twarzy Jila-Lee zrozumienie dla swych obaw. - Rzeczywiście, to tak, jakbyśmy podali Czerwonym tę broń na tacy - zgodził się tamten. - Być może będziemy musieli zaryzykować i to - ostrzegł Manulito. - Nawet jeśli złapiemy kilku Czerwonych w naszą pułapkę, nie otworzy to nam ich statku. Możemy potrzebować jakiegoś' większego działa, żeby rozwalić ich fortecę. Mimo iż Travisa nawiedziło znowu to dziwne uczucie, którego doświadczył wcześniej w wieży, wiedział, że Manulito mówi z sensem. Być może będą musieli otworzyć tę puszkę Pandory, zanim zakończą swą walkę. Rozdział 15 Przez następne dwa dni obozowali opodal wraku. Manulito, w swym kombinezonie chroniącym przed działaniem Redaxu, penetrował korytarze i kabiny, opracowując pułapkę. W nocy szkicował plan na kawałkach kory i dyskutowali możliwość użycia tego czy owego urządzenia, czasem zagłębiając się w szczegóły techniczne, których żaden z towarzyszy Manulito nie mógł ogarnąć umysłem. Travis był jednak zadowolony czując, że Manulito wie, co robi. Rankiem trzeciego dnia pomiędzy nich wpadł Nolan. Był pokryty kurzem, a na twarzy jego wyraźnie malowało się zmęczenie - łatwo było poznać, że ma za sobą długą drogę. Travis podał mu wodę i w milczeniu patrzyli, jak pije małymi łykami. W końcu oderwał pojemnik od ust. - Idą... z dziewczyną... - Miałeś kłopoty? - zapytał Jil-Lee. - Tatarzy przenieśli swój obóz. To było dla nich jedyne wyjście, gdyż Czerwoni mieli namiary na poprzedni. Są teraz dalej na zachód. Ale... - otarł usta wierzchem dłoni - widzieliśmy też twoje wieże, Fox. To jest miejsce potęgi! - Żadnego znaku, że buszują tam Czerwoni? Nolan pokręcił głową. - Według mnie te mgły skrywają wieże przed widokiem z powietrza. Tylko pieszy może odróżnić je od otaczających skał. Travis odprężył się. Czas wciąż zapewniał im margines swobody. Spojrzał na uśmiechającego się lekko Nolana. - Ta kobieta jest siostrą górskiej pumy - stwierdził on. - Naznaczyła Tsoaya swoimi pazurami, tak że wygląda teraz jak roczny źrebak z karbowanymi uszami... - Nie jest ranna? - zaniepokoił się Travis. Tym razem Nolan roześmiał się głośno. - Ranna? Nie, mieliśmy sporo roboty z powstrzymaniem jej, aby nas nie poraniła, młodszy bracie. Ona naprawdę jest tym, za kogo się podaje, córką wilków. Jest też sprytna, przez całą drogę powrotną zostawiała ślady, ale nie wie, że tego właśnie pragniemy. Czy nie dlatego wybraliśmy najłatwiejszą drogę? Tak, ona zamierza uciekać. Travis wstał. - Skończmy z tym jak najszybciej! - warknął ostro. Ten plan nigdy nie zyskał jego pełnej aprobaty. Teraz coraz trudniej mu było myśleć o zabraniu Kaydessy na statek i wystawieniu jej na działanie emocjonalnych męczarni. Mimo to zdawał sobie sprawę, że dziewczynie nic się nie stanie, a on będzie szedł wraz z nią, aby razem z nią stawić czoła grozie sytuacji. Osuwający się w wąskim gardle doliny żwir w porę ostrzegł siedzących przy ognisku. Manulito schował już swój skafander w ukryciu. Kaydessa musiała odnieść wrażenie, że całkowicie cofnęli się w rozwoju do etapu dzikiego plemienia. Pierwszy nadszedł Tsoay, krzywiąc wściekle twarz naznaczoną czterema drugimi szramami. Za nim Buck i Eskelta wlekli swego jeńca, popędzając ją szorstko; nie było to jednak oznaką ich wrodzonej brutalności. Jej długie warkocze zostały rozplecione, a podarta bluza odsłaniała szczupłe ramię. Żądza walki nie opuściła jej jednak. Została wepchnięta w środek kręgu oczekujących mężczyzn. Stanęła na szeroko rozstawionych nogach lustrując ich oczami; jej twarz była pozbawiona wyrazu do momentu, gdy rozpoznała Travisa. Wtedy dała się ponieść wściekłości. - Świnia! Kret ryjący w ziemi! Chory wielbłąd!... - wrzeszczała na niego po angielsku, po czym przeszła na swoje narzecze; jej wściekły krzyk wznosił się i opadał. Wprawdzie jej ręce były związane za plecami, ale język miała całkowicie wolny. - Oto ta, z której ust padają gromy i pioruny - skomentował Buck w dialekcie Apaczów. - Trzymajcie ją z dala od drewna, bo gotowa je podpalić. Tsoay przykrył dłońmi uszy. - Może ogłuszyć mężczyznę, gdy nie jest w stanie inaczej go zranić. Załatwmy się z nią jak najszybciej. Pomimo wszystkich zgryźliwych komentarzy w oczach Apaczów widać było szacunek. W przeszłości często jeniec odważnie stawiający czoła swym prześladowcom zyskiwał poważanie wojowników Apaczów; spośród wszystkich cech najbardziej cenili oni bowiem odwagę. Pinda-lick-o-yi tacy jak Tom Jeffords, który wjechał do obozu wodza Cochise, aby zasiąść w radzie swych przysięgłych wrogów i rozmawiać o pokoju, często zdobywali sobie przyjaźń wodza, z którym walczyli. Kaydessa miała większy wpływ na swych prześladowców, niż kiedykolwiek mogłaby marzyć. Nadszedł czas, aby Travis odegrał swoją rolę. Chwycił dziewczynę za ramię i poprowadził ją przed sobą w stronę statku. Wydawało się, że jej szczupłe, sprężyste ciało straciło nieco na wojowniczości, i poszła przed siebie bez dalszej szamotaniny. Gdy jednak ich oczom ukazał się statek w całej swej okazałości, Travis poczuł, że zadrżała, i usłyszał, jak zaskoczona wstrzymała oddech. Tak, jak planowali, czterech Apaczów - Jil-Lee, Tsoay, Nolan i Buck - rozsypali się wśród wzgórz otaczających statek. Manulito również znikł, aby ubrać swój kombinezon i czekać w pogotowiu na wypadek jakichś kłopotów. Travis wciąż popychał przed sobą Kaydessę. Nie był pewien, co będzie lepsze: wejść do statku oczekując na atak strachu czy też stawić mu czoła bez przygotowania. W końcu był gotów odmówić wejścia i nie pozwolić dziewczynie, potykającej się w jego uchwycie, wystawić się na niewidzialne, ale wciąż aktualne niebezpieczeństwo. Na myśl jednak o wieżach i Czerwonych badających spoczywające tam skarby zacisnął zęby i szedł dalej. Przed nim Eskelta wspinał się już do włazu. Travis przeciął sznury na przegubach Kaydessy i klepnął ją lekko pomiędzy łopatkami. - W górę, kobieto! - napięcie nadało jego głosowi ostry ton i Kaydessa zaczęła się wspinać. Eskelta był już w środku i kierował się do kabiny, która mogła z powodzeniem pełnić rolę więziennej celi. Zamierzali doprowadzić tam dziewczynę, a następnie odegrać swą rolę udając, że opanowuje ich strach, pozwalając w ten sposób brance uciec. Odegrać rolę? Zanim Travis przeszedł dwa kroki korytarzem, był przekonany, że nie będą potrzebowali dużo udawać. To, co wypełniało statek, nie uderzyło nagle, raczej wsiąkało w jego ciało i umysł, jakby z każdym oddechem wciągał do płuc truciznę, którą jego bijące serce rozprowadzało po żyłach. Nie był w stanie nazwać żadnego ze swych uczuć, oprócz paraliżującego strachu ciążącego mu coraz bardziej z każdym krokiem. Kaydessa jęknęła. Tym razem nie z wściekłości, a z przerażenia, które sprawiło, że Travis puścił ją i odskoczył pod ścianę. Tatarska dziewczyna zwinęła się w miejscu i rzuciła się na niego. Rzeczywiście przypominało to walkę z dzikim kotem i po pierwszych kilku sekundach coraz trudniej mu było chronić swe oczy, twarz i boki, nie raniąc jej przy tym. Dziewczyna wyrwała mii się i zniknęła we włazie. Travis zaczerpnął tchu i na czworakach zaczął się do niego zbliżać. Eskelta pochylił się nad nim i niecierpliwie postawił go na nogi. Dotarli do włazu, ale nie wyszli przezeń. Travis nie był pewien, czy zdoła w tym stanie zejść na ziemię, a Eskelta trzymał się poleceń, które zabraniały mu wychodzić ze statku zbyt szybko. Teren pod nimi był pusty. Nie było ani śladu Apaczów - chociaż w pobliżu obserwowali wszystko z ukrycia - ani też Kaydessy. Travis z podziwem uświadomił sobie, że zdołała ona zniknąć w trakcie tego krótkiego czasu. Czekali w ocienionym włazie, niespokojni z powodu emanującego ze środka strachu, aż w końcu Travis uznał, że uciekinierka wyprzedziła ich już o co najmniej pięć minut. Wtedy skinieniem głowy dał znak Eskelcie. Zanim dotarli do ziemi, Travis poczuł ciepłą wilgoć rozlewającą się po jego dłoni i zrozumiał, że rana się otworzyła. Bezwiednie wyrzekł kilka słów protestu, wiedząc, że nie będzie mógł przez to wyruszyć na szlak. Kaydessa musi być osłaniana przez całą drogę powrotną przez przełęcz, nie tylko po to, aby skierować ją na równiny, gdzie łatwo zauważy ją patrol Czerwonych, ale także by chronić ją przed niebezpieczeństwem. Travis od początku planował, że będzie jednym z ochraniających ją wojowników. Teraz był im tak przydatny jak kulawy kucyk. Mógł jednak posłużyć się swymi wysłannikami. Wezwał ich w myślach i głowa Nalik'ideyu wysunęła się spomiędzy krzaków. - Idźcie, oboje, biegnijcie za nią! Chrońcie!... - Wyszeptał, intensywnie wpatrując się w żółte oczy w szpiczastej twarzy kojota. Poczuł zrozumienie zwierzęcia i kojot zniknął. Travis odetchnął z ulgą. Wywiadowcy Apaczów byli zwinni i ostrożni, ale kojoty daleko przewyższały ich w tych umiejętnościach. Z Nalik'ideyu i Naginltą osłaniającymi jej ucieczkę Kaydessa będzie bezpieczna. Prawdopodobnie nigdy nie zauważy swych strażników, albo też nie pozna ich zamiarów. - To było dobre posunięcie - stwierdził Jil-Lee, wychodząc ze swej kryjówki. - Co sobie zrobiłeś? - podszedł bliżej, ujął dłoń Travisa i podniósł ją. Zanim Lupe nadszedł z wiadomościami, palce Travisa znów były ciasno obwiązane bandażem, a on sam próbował pogodzić się z myślą, że jeśli wyruszy na szlak, to najwyżej jako tylna straż. - Wieże - powiedział do Jila-Lee. - Jeśli nasz plan się powiedzie, mamy szansę złapać tam kilku Czerwonych. Przede wszystkim jednak musimy zdobyć ich statek, a do tego będziemy potrzebowali pomocy, jaką być może uda nam się znaleźć w wieżach. W najgorszym wypadku będziemy tam czekali, jeśli wrócą tam z Kaydessa. Lupe nachylił się lekko ku niemu ze swego stanowiska na skalnym parapecie. Lekko się uśmiechał. - Ta kobieta potrafi myśleć. Najpierw ucieka od statku jak królik, któremu stado wilków depcze po piętach. Potem zaczyna myśleć. Wspina się... - wskazał palcem zbocze za nimi. - Wchodzi za skałę, aby rozejrzeć się z ukrycia. Gdy Fox wychodzi ze statku z Eskelta, znów się wspina. Buck pozwala jej się dostrzec, więc kieruje się na wschód, tak jak chcemy... - A teraz? - spytał Travis. - Trzyma się wysokich partii; jak gdyby była jednym z naszych Ludzi na ścieżce wojennej. Nolan uważa, że na noc schowa się w jakiejś dziurze gdzieś nad nami, ale upewni się jeszcze co do tego. Travis oblizał nerwowo wargi. - Nie ma jedzenia ani wody. Wargi Jila-Lee wygięły się w uśmiechu. - Nasi dopilnują, aby je znalazła, jakby przypadkiem. Jak wiesz, zaplanowaliśmy to wszystko, młodszy bracie. Była to prawda. Travis wiedział, że Kaydessa będzie prowadzona bez swojej wiedzy dzięki "przypadkowemu" ukazywaniu się od czasu do czasu jednego ze ścigających ją wojowników - powinno to wystarczyć, aby gnać ją przed siebie. - Poza tym, jest teraz uzbrojona - dodał Jil-Lee. - Jak to? - zdziwił się Travis. - Spójrz na swój pas, młodszy bracie. Gdzie twój nóż? Zaskoczony Travis spojrzał w dół. Nie miał noża u pasa. Nie zauważył tego wcześniej, gdyż nie potrzebował go od śniadania, gdy używał go do krojenia mięsa. Lupe roześmiał się. - Miała stal w ręce, gdy wyszła z tego statku duchów. - Zabrała mi go, gdy się szamotaliśmy! - Travis był jawnie zaskoczony. Był przekonany, że desperacki atak dziewczyny był wynikiem niemal zwierzęcego przerażenia. Mimo to Kaydessa miała dość przytomności umysłu, aby zabrać jego nóż! Czy był to kolejny przypadek, gdy jedna rasa była mniej podatna na manipulację umysłem od innej? Tak jak zew Czerwonych nie działał na Apaczów, tak być może Tatarzy nie byli podatni na panikę wywoływaną przez Redax. - Ona jest silna, ta kobieta, warta wiele koni - Eskelta wrócił do starej miary wartości żony. - To prawda - Travis zgodził się z namaszczeniem, po czym ku swemu niezadowoleniu ujrzał poszerzający się uśmiech na twarzy Jila-Lee. Czym prędzej zmienił temat. - Manulito zastawia pułapkę na statku. - To dobrze. On i Eskelta zostaną tam, a ty z nimi. - O nie! Musimy iść do wież... - zaprotestował Travis. - Wydawało mi się - przerwał mu Jil-Lee - że uważałeś broń dawnych władców tej planety za zbyt niebezpieczną, abyśmy się nią mogli posługiwać. - Możemy być do tego zmuszeni. Musimy jednak być pewni, że Czerwoni nie wejdą tam wracając. - To brzmi rozsądnie. Ty jednak, młodszy bracie, nie wyruszysz dziś na szlak, a być może jutro także nie. Jeśli rana znów się otworzy, mógłbyś być w sporym kłopocie. Travis musiał się z tym zgodzić, mimo targającego nim zdenerwowania i niecierpliwości. Następnego dnia wyruszył tylko po to, aby stwierdzić, że Kaydessa przeczekała noc w grocie przy sadzawce, a teraz wytrwale posuwa się z powrotem przez góry. Trzy dni później Travis, Jil-Lee i Buck dotarli do doliny wież. Kaydessa była już u stóp gór po północnej stronie i dwukrotnie została odciągnięta od osady wygnańców na zachodzie przez indiańskich wywiadowców. W dodatku zaledwie pół godziny temu Tsoay zasygnalizował im lusterkiem pomyślne wieści: helikopter Czerwonych znów krążył, jak tego dnia, gdy obserwowali łapaczy wkraczających na wyżyny. Była to wspaniała okazja, aby uciekinierka została zauważona z powietrza i schwytana. Tsoay dostrzegł też trójkę Tatarów obserwujących helikopter, gdy jednak maszyna zatoczyła szerokie koło, tamci wsiedli na swoje wierzchowce i odjechali najszybszym galopem, na jaki były w stanie się zdobyć ich konie w tym nierównym terenie. Na kawałku odkrytej ziemi Buck napotkał trop i przyjrzał mu się uważnie. Czerwoni będą musieli podążyć nim, aby dotrzeć do wraku, a cała ta trasa była obserwowana przez wywiadowców Apaczów. Z kolei wynik pułapki zostanie sygnałami świetlnymi przekazany ich grupie w wieżach. Najgorsze było oczekiwanie; zbyt wiele zależało od tej pułapki i nie byli w stanie myśleć o niej bez emocji. Travis tracił już resztki cierpliwości, gdy drugiego ranka do ukrytej doliny dotarła wieść, że Kaydessa została przechwycona przez patrol Czerwonych - po tym, jak przyciągnęli ją do siebie mentalnym wezwaniem. - Teraz - broń z wież! - rozkazał Buck w odpowiedzi na tę wiadomość. Również Travis wiedział, że nie jest w stanie dłużej odwlekać nieuniknionego. Jedynie działaniem mógł odegnać od siebie obraz Kaydessy raz jeszcze ciągniętej w niewolę, której tak nienawidziła. Osłaniany przez Jila-Lee i Bucka, Travis ponownie wspiął się przez okno wieży i stanął przed jarzącym się filarem. Przeszedł przez pokój i położył obie dłonie na gładkim słupie niepewny, czy dziwny środek transportu zadziała raz jeszcze. Usłyszał zaskoczone słowa pozostałych, gdy jego ciało zostało wessane przez filar i poniesione studnią w dół. Buck podążył za nim, a Jil-Lee nadszedł ostatni. Wtedy Travis poprowadził ich podziemnym korytarzem do komnaty ze stołem i czytnikiem. Usiadł na ławie rozsuwając stertę taśm, czując, że pozostali wpatrują się w niego z niemal wrogim oczekiwaniem. Wcisnął dysk do czytnika, mając nadzieję, że będzie w stanie poprawnie odczytać zawarte na nim wskazówki. Spojrzał na ścianę przed sobą. Trzy... cztery kroki, odpowiedni ruch - i otwarcie... - Ty wiesz! - wypalił Buck. - Domyślam się... - No? - Buck przysunął się do stołu. - Co robimy? - To... - Travis wyszedł zza stołu i podszedł do ściany. Oparł o nią obie dłonie, rozciągnął wszystkie palce płasko na zielono-niebiesko-purpurowej powierzchni i przesunął je powoli w dół. Materiał ściany był zimny i twardy w dotyku, inny niż niemal tchnący życiem filar. Zimny aż do... Jedna dłoń trzymana na odległość wyciągniętego ramienia znalazła właściwy punkt. Przesunął druga dłoń w przeciwnym kierunku, aż ramiona znalazły się w tej samej płaszczyźnie co barki. Teraz był w stanie palcami dotknąć tych ciepłych punktów. Travis napiął mięśnie i silnie naparł wszystkimi dziesięcioma palcami. Rozdział 16 Początkowo, gdy minęła sekunda czy dwie i nic się nie działo, Travis sądził, że błędnie odczytał wskazówki zawarte na taśmie. I wtedy, tuż przed jego oczami, ścianę przecięła ciemna pionowa linia. Cisnął mocnej i mocniej, aż palce zdrętwiały mu z wysiłku. Linia wolno poszerzała się. W końcu otwarła się przed nim szczelina wysoka na jakieś dwa i pół metra, a szeroka może na metr. Biło z niej światło, zimne, szare światło - jak w pochmurny zimowy dzień na Ziemi - a wraz z nim nadszedł podmuch zimnego powietrza, jakby z jakiegoś arktycznego pustkowia. Starając się uważać na swój obandażowany bok, Travis pierwszy przecisnął się przez wąski otwór ku owemu szaremu, zimnemu światłu. - Uaauuu! - usłyszał okrzyk Jila-Lee i byłby go powtórzył, gdyby nie fakt, że sam był zbyt zaskoczony, aby wydać jakikolwiek odgłos. Światło pochodziło z prętów tworzących kratę wysoko nad ich głowami. Wydawało się, że są osadzone w litej skale tworzącej dach tego magazynu - bo to był magazyn. Wszędzie stały poustawiane w rzędach pojemniki, niektóre wystarczająco duże, aby zmieścić czołg, inne nie większe od męskiej pięści. Na ich ścianach obce symbole świeciły tym samym niebiesko - zielono - purpurowym światłem, co zewnętrzna ściana. - Co?... - Buck zaczął pytanie, po czym zmienił je na inne: - Gdzie zaczynamy szukać? - Od tamtego dalszego końca. - Travis ruszył środkowym korytarzem między rzędami wytworów innego czasu i świata, a może wielu światów. Taśma, która zdradziła mu sekret otwarcia drzwi, wyraźnie podkreślała znaczenie czegoś, co znajdowało się w tym odległym końcu, jakiegoś przedmiotu lub przedmiotów, które powinny być użyte na samym początku. Cofnął się myślami do obrazu na taśmie. Wywoływał on wrażenie pośpiechu, niemal desperacji, docierającej do niego poprzez strumień niezrozumiałych słów w obcym języku i szybką sekwencję schematów i rysunków. Miał wrażenie, że wiadomość została nagrana w obliczu jakiegoś wielkiego zagrożenia. Ani na równych rzędach pojemników, ani na posadzce pod ich stopami nie było śladu kurzu. W regularnych odstępach czasu czuli podmuchy zimnego, świeżego powietrza. Travis nie widział, co znajdowało się za rzędami pudeł, ale jedynym odgłosem rozlegającym się dokoła były ich własne kroki. W końcu dotarli do wolnego miejsca za pojemnikami i Travis ujrzał, co było tak ważne dla Obcych. - Nie!... - wyrwało mu się w odruchowym proteście, na tyle głośno, aby rozbudzić czające się w sali echa. Sześć - było ich sześć - wysokich, wąskich pojemników opartych niemal pionowo o ścianę. Spoglądało z nich beznamiętnie pięć par zimnych oczu. To była załoga statku - ci, o których śnił Menlik - o łysych głowach i szczupłych ciałach okrytych znajomym, cienkim jak folia niebiesko - zielono - purpurowym materiałem. Było ich tu pięciu, żywych... przyglądających się im... czekających... Pięciu - i sześć pojemników. Ten fakt uwolnił Travisa z zaklęcia, w jakim trzymały go nieruchome oczy kosmitów. Spojrzał jeszcze raz na szósty pojemnik po prawej. Spodziewał się spojrzeć w kolejną parę oczu i ze zdziwieniem dostrzegł jedynie pustkę. Spojrzał w dół, na posadzkę, i zobaczył szczątki leżące w nieładzie przed komorą - czaszkę, stos kości, poszarpany materiał zamieniony przez czas w zakurzone szmaty. Cokolwiek zachowało pięciu kosmitów nietkniętych, nie zrobiło tego z szóstym z nich. - Oni żyją! - szepnął Jil-Lee. - Nie sądzę - odparł Buck. Travis postąpił krok do przodu, wyciągnął rękę i dotknął najbliższego pojemnika. Nie było najmniejszej zmiany we wzroku nieziemskiej istoty - żadnego znaku, że widzi ona przyglądających się jej Apaczów. Pięć spojrzeń, które pierwotnie sprawiły, że Apacze zamarli w bezruchu, nie podążało teraz za ich ruchami. Jednak Travis wiedział! Czy była to jakaś wiadomość na taśmie, którą teraz widok śpiących powinien uczynić zrozumiała, czy też jakaś pozostałość woli, która go tu przygnała? Zrozumiał i przeznaczenie tego pomieszczenia, i przyczynę, dla której je zbudowano i dla której sześciu strażników pozostało tu niemal jak więźniów, i czego oczekiwali oni od tych, którzy mieli po nich przyjść. - Oni śpią - rzekł cicho. - Śpią, jak w głębokim zimowym śnie. - To znaczy, że można ich z powrotem przywrócić do życia?! - wykrzyknął Jil-Lee. - Być może już nie, może minęło już za dużo czasu, ale mieli przeczekać tu pewien okres i zostać z powrotem ożywieni. - Skąd to wiesz? - zapytał Buck. - Nie jestem pewien, ale sądzę, że trochę rozumiem. Coś tu się wydarzyło, bardzo dawno temu. Może była to wojna, wojna między całymi systemami gwiezdnymi, większa i potworniejsza niż wszystko, co możemy sobie wyobrazić. Myślę, że ta planeta była przyczółkiem, a gdy statki z zaopatrzeniem przestały przybywać, gdy wiedzieli już, że mogą jakiś czas być odcięci, zamknęli się w tych kapsułach. Zgromadzili tu swoje zapasy i maszyny i poszli spać, czekając na swych wybawicieli... - Wybawicieli, którzy nigdy nie przyszli... - rzekł cicho Jil-Lee. - Czy jest szansa, że wciąż udałoby się ich ożywić? Travis wzdrygnął się. - Ja na pewno nie będę próbował. - Nie - głos Bucka był gorzki. - Zgadzam się z tobą, młodszy bracie. To nie są ludzie, jakich znamy, i nie sądzę, aby byli dobrymi dalaanbiyat'i - sprzymierzeńcami. Mają mnóstwo go'ndi, ci ludzie z gwiazd, ale nie jest to moc naszego Ludu. Tylko szaleniec lub głupiec próbowałby zakłócić ich spoczynek. - To rozsądne, co mówisz - zgodził się Jil-Lee. - Gdzie jednak - odwrócił się od śpiących kosmitów i spojrzał za siebie na zapełnioną grotę - możemy znaleźć coś, co może się nam przydać tu i teraz? Travis znów dysponował zaledwie strzępami informacji. - Rozdzielcie się - powiedział swym towarzyszom - i szukajcie znaku koła otaczającego cztery punkty ułożone w kwadrat. Ruszyli na poszukiwania, ale Travis stał jeszcze przez chwilę, wpatrując się w puste, pełne goryczy spojrzenie kosmitów. Ile planetarnych lat minęło od momentu, gdy zamknęli się w tych komorach? Tysiąc? Dziesięć tysięcy? Czas ich imperium przeminął, a mimo to wciąż trwali na swym posterunku czekając, aż ktoś ich obudzi, aby mogli dalej wykonywać swe tajemnicze obowiązki. To tak, jak gdyby w dawnej Brytanii zmagającej się z najazdem Saksonów rzymski garnizon został zahibeniowany, aby oczekiwać powrotu legionów. Buck miał rację; nie było dziś wspólnego języka dla Ziemian i tych nieznanych istot. Muszą one nadal spać swym wiecznym, niezakłóconym snem. Mimo to, gdy Travis również odwrócił się i ruszył z powrotem korytarzem, miał cały czas wrażenie, że coś ciągnie go do tyłu, jak gdyby wzrok Obcych nakazywał mu cofnąć się i wrócić ich do życia. W końcu z ulgą skręcił za róg, gdzie mógł spokojnie plądrować ich skarby, nie czując na sobie wzroku właścicieli. - Tutaj! - był to głos Bucka, ale tak zniekształcony przez echo w tej potężnej komorze, że Travis nie mógł określić, z którego miejsca magazynu rozbrzmiał. Buck musiał zawołać jeszcze kilka razy, zanim Travis i Jil-Lee dołączyli do niego. Na boku jednej ze skrzyń widniał szukany symbol: cztery punkty tworzące kwadrat i obwiedzione kołem. Wyciągnęli ją ze stosu na środek przejścia. Travis ukląkł i przesunął dłońmi po wierzchu pojemnika. Był on wykonany z nieznanego mu stopu, na którym czas nie zostawił żadnego śladu - być może niezniszczalnego. Znów jego palce znalazły to, czego nie dostrzegły oczy - wgłębienia na brzegu, dziwnie ułożone wgłębienia, do których jego palce niezbyt pasowały. Nacisnął te miejsca całym ciężarem swego ciała, po czym uniósł pokrywę, otwierając pojemnik. Apacze ujrzeli rząd wgłębień, w których spoczywały przedmioty wyposażone w lufę i uchwyt dla dłoni, przywodzące na myśl krótką broń z ich własnego świata i czasu, ale noszące również wyraźne piętno obcości. Z największą delikatnością Travis wyjął jeden z nich z futerału, w którym ten spoczywał. Broń była lekka, lżejsza niż jakikolwiek automat jaki zdarzyło mu się trzymać. Miała długą, niemal półmetrową, lufę i rękojeść ukształtowaną na tyle obco, że nie pasowała do jego ręki; nie było języka spustowego, ale za to u spodu lufy widniał przycisk, który można było wcisnąć wyciągniętym palcem. - Jak to działa? - zapytał Buck praktycznie. - Nie jestem pewien. Jest jednak na tyle ważne, że mówi o tym taśma - Travis podał broń Buckowi i wyjął następną z pudła. - Nie widzę, jak można by to załadować - stwierdził Buck oglądając broń z ciekawością, ale ostrożnie. - Nie wydaje mi się, aby to wystrzeliwało materialny pocisk - odparł Travis. - Musimy to przetestować na zewnątrz, aby się przekonać, co naprawdę znaleźliśmy. Apacze wzięli tylko trzy sztuki obcej broni i zamknęli pudło przed odejściem. Gdy przeciskali się przez szczelinę obok filaru, Travis znów poczuł dziwny przypływ wzywającej, niemal wszechwładnej woli, którego doświadczył już, gdy leżeli w zasadzce czekając na oddział łapaczy. Zatoczył się, przeszedł niepewnie dwa kroki i kurczowo złapał się stołu z czytnikiem, aby nie upaść. - Co się dzieje? - Buck i Jil-Lee wpatrywali się w niego; najwidoczniej żaden z nich nic nie odczuwał. Przez chwilę Travis nie odpowiadał. Nie czuł już obcego wezwania. Teraz był już jednak pewien jego pochodzenia; nie pochodziło ono od Czerwonych! Jego źródło leżało tutaj - przekaz woli mający sprawić, że śpiące istoty zostaną obudzone zgodnie ze swą ostatnią wolą. To miejsce miało tylko jedno przeznaczenie: ochraniać i zachować w długoletnim śnie dawnych władców planety Topaz. Prawdopodobnie sama obecność ziemskich intruzów uwolniła mentalną siłę, uruchomiła niewidoczną aparaturę. Travis odpowiedział krótko: - Oni chcą się obudzić... Jil-Lee spojrzał za siebie, na szczelinę, ale Buck wciąż wpatrywał się w Travisa. - Wołają? - spytał. - W pewien sposób - przyznał Travis. Jednak mentalne wezwanie już ucichło; był znów wolny. - Już po wszystkim. - To nie jest dobre miejsce - stwierdził Buck gorzko. - Dotykamy tego, co nie powinno znaleźć się w rękach ludzi z naszej Ziemi - podniósł obcą broń. - Czyż Ludzie nie zabierali karabinów Pinda-lick-o-yi dla swej obrony, gdy było to konieczne? - nalegał Jil-Lee. - Robimy to, co musimy. Zobaczywszy to - wskazał brodą szczelinę i znajdującą się za nią komnatę - chciałbyś, aby Czerwoni przyszli to plądrować? - Cóż - powiedział Buck wolno - jest to wybór pomiędzy dwoma rodzajami zła, a nie pomiędzy dobrem i złem... - Zobaczmy więc, jak potężne jest to zło! - Jil-Lee ruszył korytarzem prowadzącym do filaru. Było już późne popołudnie, gdy poprzez kłębiące się mgły dotarli do łukowatego przejścia, gdzie niegdyś był obóz zbiegłych Tatarów. Travis skierował długą lufę nieziemskiej broni na mały krzak rosnący pod głazem i nacisnął przycisk spustowy. Nie mogli się przekonać, czy broń jest naładowana, dopóki nie spróbowali. Rezultat był szybki - szybki i przerażający. Nie było żadnego dźwięku, żadnego śladu pocisku, promienia, gazu, ani czegokolwiek innego, co tajemnicza broń mogła wystrzelić po naciśnięciu guzika. Ale krzak... krzak zniknął! Czarny pył przypominający nieco popiół opadał powoli na ziemię, ale poza nim po krzaku nie zostało śladu! - Oddech Naye'nezyani, potężny ponad wszelkie wyobrażenie! - Buck pierwszy przerwał ponurą ciszę. - Rzeczywiście w tym miejscu czai się zło! Jil-Lee uniósł swój miotacz - jeśli można to było nazwać miotaczem - wymierzył w głaz, przed którym rósł uprzednio krzak i strzelił. Tym razem zdążyli dostrzec dezintegrację materii, rozsypywanie się kamienia, jak gdyby tworząca go skała nie była niczym trwalszym niż piasek unoszony przez prąd rzeki. Po głazie pozostał jedynie kopczyk sczerniałego gruzu. - Użyć tego przeciw żywym istotom? - zaprotestował Buck przerażonym głosem. - Nie będziemy tego używać przeciw żywym istotom - obiecał Travis - a jedynie przeciw statkowi Czerwonych, by pociąć go na kawałki. Otworzymy skorupę żółwia i będziemy mogli dobrać się do jego mięsa! Jil-Lee skinął głową. - Słusznie. Teraz zgadzam się z twoimi obawami przed tym miejscem, Travis. To diabelska rzecz i nie wolno pozwolić, aby dostała się w ręce tych, którzy... - Użyją jej bardziej bezwzględnie niż my zamierzamy? - chciał wiedzieć Buck. - Rezerwujemy dla siebie to prawo, bo wierzymy, że kierują nami wyższe motywy? Takie myślenie również prowadzi do nikąd. Użyjemy tego, bo musimy, ale potem... Potem magazyn musi zostać zamknięty, a taśmy kryjące sekret jego otwarcia zniszczone. Coś w Travisie buntowało się przeciw tej konieczności, ale wiedział on, że tak właśnie należy postąpić. Wierzył, że wieże kryją śmiertelną grozę. Jeszcze gorsza zaś była świadomość, że ukryty w nich skarb stanowił truciznę, której nie można było unicestwić, ale która mogła przedostać się z Topazu na Ziemię. Gdyby Zachód odkrył ten magazyn i wykorzystał zawarte w nim bogactwa, czy byliby oni mniej chętni do ich użycia? Jak przypomniał Buck, ludzkie ideały łatwo mogły usprawiedliwić użycie przemocy. W przeszłości Ziemią wstrząsały wojny religijne, gdzie jedno fanatycznie popierane stanowisko ścierało się z innym. W tych walkach nie było słuszności, jedynie tragiczne zakończenia. Czerwoni nie mieli prawa do tej nowej wiedzy - ale oni też nie. Musiała ona zostać ukryta, aby nie użyli jej głupcy albo szaleńcy. - Tabu... - Buck wypowiedział to słowo z naciskiem i zrozumieli go. Wiedza musi zostać schowana za niewidocznymi barierami tabu; to mogło się udać. - Te trzy... nic więcej... Nie znaleźliśmy innej broni! - dodał Jil-Lee. - Żadnej innej broni - zgodzili się jak echo Buck i Travis. - Znaleźliśmy groby ludzi z gwiazd i to pozostawiono przy nich. Z powodu naszych kłopotów i w potrzebie pożyczyliśmy je, ale muszą one wrócić do zmarłych albo wynikną z tego kłopoty. Ta broń zaś może zostać użyta przez nas jedynie przeciw fortecy Czerwonych, którzy pierwsi znaleźli groby i narazili się na gniew duchów, którym zakłócili spokój. - Dobrze pomyślane! To jest odpowiedź, którą damy Ludowi! Wieże są grobami martwego ludu. Gdy zwrócimy broń, staną się tabu. Zgoda? - zaproponował Buck. - Zgoda! Buck wypróbował swą broń na drzewku i patrzył, jak obraca się ono w nicość. Żaden z Apaczów nie zamierzał nosić dziwnej broni przy sobie; jej potęga zamiast czynić ją przedmiotem zachwytu wojowników, napawała ich półświadomym lękiem. Gdy wrócili do swego tymczasowego obozu, ułożyli wszystkie trzy miotacze na kocu i dokładnie owinęli. Nie mogli jednak zakryć wspomnienia tego, co stało się z krzakiem, skałą i drzewem. - Jeśli to jest ich broń osobista - zauważył Buck wieczorem - jaką moc posiadał ich odpowiednik naszej ciężkiej broni? Być może byli w stanie palić całe światy! - Być może tak właśnie stało się w innym miejscu - odparł Travis. - Nie wiemy, co spowodowało upadek ich imperium. Planeta - stolica, którą znaleźliśmy podczas pierwszej podróży, nie została zniszczona, ale ewakuowano ja w pośpiechu. Z jednego budynku nie wyniesiono nawet sprzętów. - Wciąż pamiętał bitwę, jaką tam stoczyli, on, Ross Murdock i uskrzydlony krajowiec, stawiając czoła nacierającym małpiastym stworzeniom, podczas gdy skrzydlaty wojownik wykorzystywał swą naturalną przewagę, latając nad nimi i bombardując wroga pudłami zabranymi ze stosów... - A ci tutaj ułożyli się do snu, by przeczekać jakieś niebezpieczeństwo, oczekiwane lub nagłe, o którym sądzili, że w końcu przeminie - podsumował Buck. Travis był przekonany, że tej nocy będzie we śnie uciekał przed wzrokiem śpiących, ale stało się wręcz przeciwnie - ciężko mu było się obudzić, gdy Jil-Lee potrząsnął jego ramieniem, budząc go na wartę. Resztki snu opadły jednak z niego natychmiast, gdy ujrzał czworonożny kształt wysuwający się z cieni, pijący wodę ze strumienia i otrząsający się z deszczu kropel. - Naginlta! - powitał kojota. Kłopoty? Niemal wykrzyczał to pytanie, ale udało mu się zdusić niecierpliwość, aby móc porozumieć się ze zwierzęciem we właściwy im sposób. Nie, kojot nie przybył z wieścią o kłopotach, ale by poinformować go, że ta, której miał pilnować, wraca przez góry, ale wraz z innymi - czterema innymi. Nalik'ideyu wciąż obserwowała dziewczynę i towarzyszących jej mężczyzn, podczas gdy jej towarzysz przybył po dalsze instrukcje. Travis ukląkł przed zwierzęciem i objął dłońmi łeb kojota. Naginlta zniósł to spokojnie, jedynie lekko się wzdrygając. Używając całej swej mentalnej siły, Travis starał się dotrzeć do bystrego umysłu zwierzęcia, które bystro wpatrywało się weń żółtymi oczyma. Inni idący z Kaydessą mają zostać poprowadzeni do statku. Kaydessie jednak nie może się stać żadna krzywda. Gdy dotrą blisko - Travis pomyślał o pewnej skale za przełęczą - jeden z kojotów ma ruszyć do przodu, do statku. Niech czekający tam Apacze wiedzą... Manulito i Eskelta powinni też zostać ostrzeżeni przez obserwatorów na szczytach, ale dodatkowa wiadomość nie zaszkodzi. Ci czterej z Kaydessą - muszą wejść w pułapkę! - Co to było? - Buck wygrzebał się ze swego koca. - Naginlta... - kojot odskoczył i zniknął w cieniu. - Czerwoni połknęli przynętę; co najmniej czterech idzie z Kaydessą w stronę gór, na południe. Nie tylko jednak ten oddział się poruszał. W świetle dnia lusterko wartownika na jednym ze szczytów przesłało do ich obozu kolejne ostrzeżenie. Po górskich łąkach zbuntowani Tatarzy jechali konno w stronę wejścia do doliny. Buck ukląkł przy kocu spowijającym obcą broń. - Co teraz? - Będziemy musieli ich zatrzymać - odparł Travis, choć nie miał pojęcia, jak mają powstrzymać tych zdecydowanych na wszystko tatarskich jeźdźców. Rozdział 17 Było ich dziesięciu; jechali na małych, kudłatych kucykach stepowych - mężczyźni i kobiety, uzbrojeni po zęby. Travis przypomniał sobie, że w zwyczaju Ordy było, iż kobiety walczyły wespół z mężczyznami, gdy było to konieczne. Menlik - nie można było pomylić powiewającej szaty ich przywódcy. Poza tym oni śpiewali! Jeździec za szamanem z dziką energią uderzał w bęben przymocowany do jego siodła i wydający ten sam ciężki huk, który Apacz już słyszał. Tatarzy usiłowali wprowadzić się w nastrój potrzebny do wykonania jakiegoś desperackiego wysiłku, wywnioskował Travis. Jeśli byli zbyt mocno opanowani przez zaklęcie Czerwonych, nie było szansy na dyskusje z nimi. Nie mógł dłużej czekać. Apacz zsunął się ze skalnej półki przy wejściu do doliny, wysunął na otwartą przestrzeń i stanął tam w oczekiwaniu, z obcą bronią ułożoną wzdłuż przedramienia. Jeśli okaże się to konieczne, zamierzał zademonstrować im jej potęgę. - Dar-u-gar! - okrzyk wojenny, który niegdyś wzbudzał panikę na czwartej części Ziemi, tu pochodził zaledwie z kilku gardzieli, ale brzmiał równie groźnie. Dwóch spośród jeźdźców nastawiło lance, pragnąc wziąć go w galopie. Travis wypatrzył drzewo w środku odległości między nimi a nim samym i nacisnął spust. Tym razem zniknięciu żywego organizmu towarzyszył nagły błysk światła. Koń jednego z jeźdźców stanął dęba rżąc w panice. Drugi jednak wciąż parł naprzód. - Menlik! - krzyknął Trą vis - Odwołaj go! Nie chcę zabijać! Szaman krzyknął coś, ale atakujący dotarł już do miejsca, gdzie przed chwilą stało drzewo, i zwrócił głowę w tamtą stronę, zerkając na poczerniałą ziemię. Dopiero wtedy upuścił lancę i zachwiał się w siodle. Pocisk karabinowy nie zdołałby powstrzymać jego szarży, chyba żeby ranił i zabijał, ale to, co ujrzał, wykraczało poza jego zdolności pojmowania. Reszta siedziała na swych wierzchowcach, wpatrując się w Travisa jak stado wilków, które uważali za swych przodków; wilki bowiem posiadały spryt dzikich drapieżców, ostrzegający przed nieznanym niebezpieczeństwem. Travis powoli ruszył do przodu. - Menlik, chcę rozmawiać... Jeźdźcy zaszemrali niechętnie, a Hulagur i jeden czy dwaj inni zaprotestowali otwarcie. Szaman jednak ruszył stępa naprzeciwko Apaczowi, aż w końcu dzieliło ich tylko kilka kroków - wojownik stepów z Ordy spoglądał w oczy wojownikowi pustyni z Ludu. - Zabrałeś kobietę z naszych jurt - powiedział Menlik, ale jego oczy spoczywały raczej na obcej broni niż na trzymającym ją człowieku. - Odważny jesteś, skoro przybywasz po takim czynie do naszego kraju. Ten, kto wkłada stopę w strzemię, musi usiąść w siodle; ten, kto wyciąga ostrze z pochwy, musi być gotów je użyć. - Nie ma tu Ordy, widzę jedynie kilku ludzi. - odparł Travis. - Czyż Menlik zamierza wyruszyć przeciw Apaczom? Są jeszcze inni, będący jego gorszymi wrogami. - Aby stawić czoło złodziejowi kobiet, nie potrzeba regimentu dowodzonego przez generała. Travis poczuł, że ma już dość ceremonialnych przemów; mieli przecież tak mało czasu. - Posłuchaj mnie, Szamanie, i słuchaj dobrze! - powiedział ostro. - Nie mam waszej kobiety. Przedziera się już przez góry na południe, prowadząc Czerwonych w zasadzkę. Czy Menlik mu uwierzy? Nie było potrzeby, uznał Travis, mówić mu, że udział Kaydessy w całej sprawie nie był wynikiem jej dobrej woli. - A ty? - szaman zadał pytanie, na które Travis czekał. - My - powiedział Apacz z naciskiem - wyruszyliśmy przeciwko tym, którzy kryją się w swoim statku, tam - wskazał ręką północne równiny. Menlik uniósł głowę, rozglądając się wokoło z jawnym niedowierzaniem. - Jesteś więc wodzem armii, armii władającej magią zdolną przeciwstawić się złowrogim maszynom? - Magia nie jest potrzebna, gdy włada się tym - Travis po raz wtóry zademonstrował potęgę swej broni, przemieniając skalny występ w stos gruzu. Wyraz twarzy Menlika nie zmienił się, ale zmrużył oczy z wrażenia. Szaman skinął na swój oddział i Tatarzy zsiedli z koni. Był to znak, że Menlik będzie z nim rozmawiał, co ucieszyło Travisa. Wykonał on podobny gest i Jil-Lee oraz Buck ukazali się za jego plecami, trzymając w dłoniach swe miotacze. Nie było powodu, aby Menlik sądził, że poza tą trójką nie ma tu nikogo więcej; równie dobrze mógł przypuszczać, że w pobliżu znajduje się cały oddział podobnie uzbrojonych Apaczów. - Chciałeś mówić, więc mów! - polecił Menlik. Tym razem Travis naszkicował przebieg wydarzeń bez żadnych upiększeń. - Kaydessa prowadzi Czerwonych w pułapkę, którą zastawiliśmy za szczytami; jedzie z nią czterech. Ilu wobec tego pozostaje na statku przy obozie? - Jest co najmniej dwóch w helikopterze i chyba jakichś ośmiu na statku. Nie ma jednak sposobu, aby ich tam dosięgnąć. - Nie? - roześmiał się cicho Travis spoglądając na trzymaną w ręku broń. - Czy nie sądzisz, że możemy tym rozłupać skorupę tego orzecha i dobrać się do wnętrza? Menlik zerknął w lewo, na drzewo, które nie było już drzewem, tylko kupką popiołu na popękanej ziemi. - Oni mogą nas kontrolować mentalnie, tak jak robili to już wcześniej. Jeśli wyruszymy przeciw nim, znowu wpadniemy w ich sieć, zanim dotrzemy do statku. - To dotyczy was, z Ordy; na Lud to nie działa - odparł Travis. - A jeśli spalimy ich maszyny? Czy wtedy nie będziecie wolni? - Spalić drzewo? Błyskawica z niebios też może to zrobić. - A czy błyskawica - zapytał cicho Buck - może sprawić, że skała rozsypie się na piasek? Oczy Menlika zwróciły się ku drugiemu świadectwu skuteczności nieludzkiej broni. - Dajcie nam dowód, że to działa też na ich maszyny! - Jaki dowód, Szamanie? - zapytał Jil-Lee. - Mamy spalić górę, abyś nam uwierzył? Teraz najbardziej zależy nam na czasie. Nagle Travis doznał olśnienia. - Powiedziałeś, że helikopter wciąż lata. Może to jego użylibyśmy jako celu? - To... to zestrzeli helikopter z nieba? - niedowierzanie Menlika było wyraźnie widoczne. Travis zastanawiał się, czy nie zabrnął za daleko. Musieli jednak pozbyć się śmigłowca, z którego byli widoczni jak na dłoni, zanim odważą się wyjść na równinę, zaś jego zniszczenie będzie najlepszym dowodem mocy nowej broni Apaczów. - W odpowiednich warunkach - odparł butnie - tak. - A te warunki? - nalegał Menlik. - Musi się znaleźć w naszym zasięgu. Powiedzmy, poniżej poziomu sąsiedniego szczytu, gdzie będzie mógł leżeć strzelec. Milczący Apacze spoglądali w oczy milczącym Tatarom i Travis bał się myśleć, co może oznaczać niepowodzenie jego planu. Musieli jednak pozbyć się helikoptera, zanim ruszą na obóz i statek. - A czego, zastawiaczu pułapek, zamierzasz użyć jako przynęty? - pytanie Menlika było jawnym wyzwaniem. - Znacie Czerwonych lepiej od nas - odparował Travis. - Jak ty byś ich zwabił, Synu Siwego Wilka? - Mówisz, że Kaydessa prowadzi Czerwonych na południe; mamy na to tylko twoje słowo - odparł Menlik. - Z drugiej strony, co byś zyskał okłamując nas?... - wzruszył ramionami. - Jeśli mówisz prawdę, helikopter będzie krążył nad podnóżem gór, gdzie weszli. - Ale co skłoni pilota do zniżenia się? - pytał Travis. Menlik ponownie wzruszył ramionami. - Mnóstwo rzeczy. Czerwoni nigdy nie zapuszczali się zbyt daleko na południe... mieli ku temu powody - zabębnił palcami po rękojeści swego miecza. - Wszystko, co sugerowałoby, że ich oddział ma kłopoty, ściągnie pilota na dół, aby mógł się przyjrzeć... - Na przykład ogień i masa dymu? - zasugerował Jil-Lee. Menlik odwrócił się i rzucił coś przez ramię do swoich. Zaszwargotali w odpowiedzi, a ponad ogólny gwar wybijały się głosy dwóch czy trzech z nich. - Jeśli będzie w dobrym miejscu, tak - podsumował szaman. - Kiedy zamierzacie wyruszyć, Apacze? - Natychmiast! Nie mieli jednak skrzydeł i musieli przemierzać niezbyt przyjazny teren pieszo. "Natychmiast" Travisa rozciągnęło się w długie nocne godziny wypełnione wdrapywaniem się na skały i cały ranek przygotowań. Obawiano się, że być może helikopter już nie powróci, aby krążyć nad terenem akcji. Mieli tylko zapewnienie Menlika, że robił on to zawsze, gdy któryś z dowódców Czerwonych znajdował się poza ich dobrze bronioną bazą. - Być może przekazuje dalej ich wiadomości przez walkie-talkie czy coś takiego - skomentował to Buck. - Powinni dotrzeć do naszego statku w dwa dni... najwyżej trzy... jeśli się śpieszą - stwierdził Travis w zamyśleniu. - Jeśli ten helikopter stanowi ogniwo łańcucha komunikacyjnego, to byłoby strategicznie dobrym posunięciem zestrzelić go, zanim będzie mógł przekazać swoim sprawozdanie o tym, co się tam wydarzy. Jil-Lee mruknął coś. Przyglądał się szczytom nad zagłębieniem, w którym Menlik wraz z dwoma Tatarami gromadził chrust. - Tam... tam... i tam - wskazał im brodą. - Jeśli pilot podleci tu, aby się przyjrzeć, nasz krzyżowy ogień odstrzeli mu śmigło. Po ostatniej naradzie z Menlikiem wspięli się na granie, które wskazał Jil-Lee. Obserwatorzy przekazali im za pomocą lusterek, że Tsoay, Deklay, Lupe i Nolan zmierzają ku nim, aby do nich dołączyć. Gdy potrzask Manulita zaciśnie się na Czerwonych w zachodnim statku, zostaną o tym powiadomieni i Apacze wyruszą szturmować wrogą fortecę na prerii. Jeśli zaś uda im się zniszczyć zniewalającą myśli maszynę w helikopterze, dołączy do nich także Menlik ze swymi jeźdźcami. Jest! Dokładnie tak, jak to przepowiedział Menlik: śmigłowiec leciał przez otwarty teren ku górom. Menlik na kolanach uderzał krzesiwem o stal, aby rozpalić ogień, który - jak sadzili - przyciągnie rosyjskiego pilota. Chrust złapał ogień i w niebo wzniósł się gęsty, biały dym, początkowo w pojedynczych kłębach, które szybko przekształciły się w gruby słup; takiego sygnału pilot nie mógł przegapić. Dłoń Travisa zaciśnięta na rękojeści miotacza była wilgotna od potu. Oparł lufę o kamień i próbował opanować ogarniające go podniecenie. Aby uciec przekaźnikowi w helikopterze, Tatarzy ukryli się w dolinie poniżej posterunków Apaczów. Gdy helikopter zatoczył koło, Travis wypatrzył w kabinie dwóch ludzi, z których jeden miał na sobie hełm identyczny jak ten, który widzieli na głowie Czerwonego łowcy wiele dni temu. Pełna kontrola nad Tatarami sprawiała, że Czerwoni byli nadmiernie pewni siebie. Travis przypuszczał, że nawet jeśli zauważą jednego z czekających Apaczów, nie poczują się zagrożeni, aż nie będzie już za późno. Ogień Menlika spisywał się dobrze i pilot kierował się wprost na niego. Maszyna musnęła dym, zbyt wysoko, aby Apacze mieli szansę odstrzelić jej śmigło. Po chwili jednak pilot wrócił lecąc nisko, tuż nad dymiącymi zaroślami, na jednym poziomie ze snajperami. Travis nacisnął przycisk spustowy celując w migające łopaty wirnika. Helikopter leciał dalej siłą rozpędu, ale co najmniej jednego ze strzelców, jeśli nie wszystkich trzech, trafił. Maszyna runęła w dół, w zarośla za ogniskiem. Czy przekaźnik działał, przyzywając Tatarów, aby pomogli Czerwonym uwięzionym w rozbitym śmigłowcu? Travis dostrzegł, jak Menlik przedziera się przez krzewy w stronę maszyny i dociera do popękanej szyby kokpitu. W dłoni trzymał jednak obnażony miecz, na którym błyszczało słońce. Tatar szarpnięciem otworzył drzwi i zniknął w środku z mieczem; po sekundzie rozległ się jego okrzyk triumfu, pozbawiony słów i przypominający zew dzikiego wilka. Następni Tatarzy parli ku rozbitej maszynie... Hulagur... kobieta... Otoczyli wrak. Tym razem czyjaś włócznia zniknęła w kabinie pilotów. Tatarzy odpłacili za niewolniczą służbę u Czerwonych. Apacze zeszli z grani i czekali, aż Menlik opuści tę dziką scenę. Hulagur wywlókł ciało mężczyzny w hełmie i Tatarzy zdzierali z niego ekwipunek, rozbijając go kamieniami i wciąż wydając wojenne okrzyki. Szaman jednak podszedł ku zamierającym już płomieniom, aby porozmawiać z Apaczami. Uśmiechał się, a jego górna warga uniosła się w grymasie przypominającym zwycięski uśmiech śnieżnego tygrysa. Zasalutował im jedną ręką. - Tych dwóch nie będzie już wciągać ludzi w pułapkę! Wierzymy wam teraz, andas, towarzysze broni, gdy mówicie, że możecie ruszyć na ich statek i zetrzeć go z powierzchni ziemi! Hulagur podszedł do nich z nowoczesnym pistoletem automatycznym w ręku. Wyrzucił broń w powietrze i znów ją złapał, śmiejąc się i wykrzykując coś w swym języku. - Wyrwaliśmy wężom dwa kły - przetłumaczył Menlik. - Ta broń nie jest wprawdzie tak niebezpieczna, jak wasza, ale i tak rani głębiej, szybciej i z większą siłą niż nasze strzały. Oczyszczenie helikoptera i ciał ze wszystkiego, co mogło się przydać Tatarom, nie zajęło dużo czasu; resztę sprzętu, który przetrwał kraksę śmigłowca, rozbili o skały. Udało im się osiągnąć jeden istotny cel: połączenie pomiędzy oddziałem idącym na południe a kwaterą główną Czerwonych - jeśli tę rolę pełnił helikopter - przestało istnieć. Zniknął też "obserwator" pilnujący otwartego terenu. Teraz mogli wyruszyć na statek opodal bazy Czerwonych, wiedząc, że muszą się obawiać jedynie kontrolowanych przez nich Tatarów. Taka zaś działalność - penetrowanie wrogiego terytorium - nie była obca Apaczom od wielu, wielu lat. Gdy czekali na sygnały ze szczytów, Tatarzy rozbili prowizoryczny obóz i część z nich rozjechała się po okolicy, aby zebrać wszystkich buntowników i sprowadzić konie. Menlik przyniósł Apaczom porcje suszonego mięsa przewiezionego na sposób Tatarów pod siodłami, aby skruszało. - Nie kryjemy się już w ciemnych norach jak szczury albo ludzie z miast - oznajmił im. - Tym razem pojedziemy, aby wystawić rachunek naszym nieprzyjaciołom - słony rachunek! - Oni wciąż mają inne przekaźniki - przypomniał mu Travis. - A wy macie to, co stanowi odpowiedź na wszystkie ich maszyny - odpalił Menlik. - Wyślą przeciwko nam waszych ludzi, jeśli tylko będą w stanie - ostrzegł go Buck. Menlik w zamyśleniu pociągnął za swą górną wargę. - Macie rację. Teraz nie mają jednak obserwatora na niebie, a tyle ich ludzi jest w terenie, że nie odważą się zbytnio oddalić od swej bazy. Mówię wam, andas, z waszą bronią człowiek mógłby podbić świat! Travis spojrzał na niego bez wyrazu. - I dlatego ta broń jest tabu! - Tabu? - powtórzył Menlik. - W jaki sposób jest zakazana? Czyż nie nosicie jej otwarcie, nie używacie wedle swej woli? Czy nie jest to broń waszych ludzi? Travis pokręcił głową. - To broń martwego ludu... jeśli w ogóle możemy ich nazwać ludźmi. Zabraliśmy ją z grobowca gwiezdnej rasy, która władała planetą Topaz, gdy nasz świat był dopiero terenem łowieckim dzikich ludzi odzianych w skóry i zabijających mamuty kamiennymi maczugami. Ta broń pochodzi z grobów i jest przeklęta, a my używając jej, bierzemy to przekleństwo na siebie. Oczy szamana błyszczały dziwnym, głębokim blaskiem. Travis nie miał pojęcia, kim był Menlik, zanim Czerwoni nie przywrócili go do roli szamana Ordy. Mógł być technikiem albo naukowcem i głęboko w jego świadomości resztki jego wykształcenia mogły właśnie odrzucać opowieść Travisa jako przejaw zabobonu. Z drugiej jednak strony Apacz mówił szczerą prawdę. Ich broń była przeklęta; przeklęta była każda odrobina wiedzy zebranej w magazynie w dolinie wież. Jak zauważył Menlik, tym przekleństwem była potęga, potęga dająca władzę nad planetą Topaz, a potem być może poprzez gwiazdy aż po Ziemię. Gdy szaman odezwał się znowu, mówił pół - szeptem. - Potrzeba będzie potężnej klątwy, aby utrzymać to z dala od ludzkich rąk. - Gdy Czerwoni odejdą albo utracą siłę - zapytał Buck - kto będzie tego dłużej potrzebował? - A jeśli z gwiazd przybędzie następny statek, aby rozpocząć wszystko od nowa? - Znajdziemy i na to odpowiedź, jeśli będzie to konieczne - odparł Travis. Pewnie miał rację... W magazynie mogła znajdować się też inna broń, zdolna do strącenia statku z nieba; na razie jednak nie potrzebowali się tym martwić. - Broń z grobowca... Tak, to magia martwych istot. Powiem to moim ludziom. Kiedy wyruszamy? - Gdy będziemy wiedzieli, czy pułapka na południu zadziałała - odparł Buck. Wiadomość nadeszła w godzinę po wschodzie słońca następnego ranka, gdy Tsoay, Nolan i Deklay wkroczyli do ich obozu. Wódz wykonał nieznaczny gest jedną ręką. - Po wszystkim? - Travis chciał słownego potwierdzenia. - Po wszystkim. Pinda-lick-o-yi chętnie weszli na statek. Potem wysadzili jego i siebie razem z nim. Manulito dobrze wykonał swoje zadanie. - A Kaydessa? - Kobieta jest bezpieczna. Gdy Czerwoni ujrzeli statek, zostawili swoją maszynę na zewnątrz, aby zatrzymała ich więźnia. Łatwo zniszczyliśmy ten przekaźnik. Kaydessa jest teraz wolna i wraz z mba'a przeprawia się przez góry, a razem z nią Manulito i Eskelta. Teraz... - przeniósł wzrok z Apaczów na Tatarów - dlaczego jesteście tu z nimi? - Czekaliśmy, ale to już się skończyło - stwierdził Jil-Lee. - Teraz jedziemy na północ! Rozdział 18 Leżeli na brzegu olbrzymiej niecki, zagłębienia w ziemi tak wielkiego, że nie widzieli jego przeciwległego brzegu. Dawne jezioro, spekulował Travis, albo nawet zatoka dawno wyschłego morza. Teraz jednak zagłębienie wypełniały toczące się fale złotej trawy pochylającej ciężkie kłosy pod powiewami wiatru; oprócz jednego miejsca, odległego od nich o niecałe dwa kilometry. Okrągłe kopuły - czarne, szare, brązowe - sterczały tam wśród żółtej trawy, otaczając srebrną kulę statku kosmicznego, większego niż ten, który przywiózł tu Apaczów, ale tego samego kształtu. - Stado koni... na zachodzie - Nolan rozglądał się wzrokiem doświadczonego jeźdźca. - Tsoay, Deklay, zabierzcie konie! Skinęli głowami i zaczęli się czołgać; musieli przebyć jakieś trzy kilometry, aby móc spłoszyć wierzchowce. Dla Tatarów w tych kopułowatych jurtach konie były bogactwem, samym życiem. Przybiegną tu, by sprawdzić przyczynę niepokoju wśród pasącego się stada, i w ten sposób oczyszczą drogę do statku i znajdujących się w nim Czerwonych. Travis, Jil-Lee i Buck, uzbrojeni w broń kosmitów, będą stanowić czoło ataku; wgryzą się w poszycie statku, aż będzie wyglądał jak sito. Dopiero po zniszczeniu aparatury ukrytej na statku Apacze będą mogli liczyć na pomoc Tatarów, zarówno buntowników czekających dużo dalej na prerii, jak i mieszkańców jurt. Trawa zafalowała i tuż przed twarzą Travisa wysunął się z niej nos Naginlty. Apacz przesłał mu polecenie, aby dołączył do dwójki podkradającej się do koni. Widział już, jak zwierzęta potrafią zaganiać zwierzynę, na którą polują; równie dobrze pójdzie im zapewne z końmi. Kaydessa była bezpieczna; stało się to jasne, gdy kojoty dołączyły do nich przed godziną. Wędrowała na północ z Eskeltą i Manulitem. Przedtem Travisowi wydawało się, że jeśli ich plan powiedzie się, tak, jak się to właśnie stało, jego zadowolenie nie będzie miało granic. Teraz jednak, gdy tylko pomyślał o Kaydessie, stawała mu natychmiast przed oczami jej wykrzywiona twarz zbliżona do jego twarzy w korytarzu na statku i jej paznokcie uniesione, aby rozorać mu policzki. Miała wystarczające powody, aby go szczerze nienawidzieć, a mimo to się łudził... Nadal obserwowali zarówno stado koni, jak i kopułowate chaty. Dokoła jurt kręcili się ludzie, ale nie dostrzegli żadnego znaku życia na statku. Czy Czerwoni zamknęli się tam, dowiedziawszy się w jakiś sposób o dwóch nieszczęściach, jakie spotkały ich ludzi? - Tsss! - syknął Nolan. Jeden z koni uniósł głowę i ruszył w stronę obozu; z jego ruchów wyraźnie przebijało zaniepokojenie. Apacze musieli już dotrzeć do miejsca pomiędzy stadem i jurtami, które było ich celem. Tatarski strażnik, który dotychczas siedział ze skrzyżowanymi nogami, wstał i złapał swego wierzchowca za uzdę. - Iwiwiwiwiw! - odwieczny okrzyk wojenny Apaczów, który dawniej rozbrzmiewał na pustyniach i w kanionach, mrożąc przeciwnikom krew w żyłach, zabrzmiał równie przerażająco w przesyconym zapachem miodu powietrzu planety Topaz. Konie obróciły się i pogalopowały w górę zbocza, oddalając się od obozu. Z trawy wyrosła jakaś postać, która opierając ręce na grzbiecie jednego z galopujących zwierząt, chwyciła się powiewającej grzywy i w mgnieniu oka znalazła się na grzbiecie wierzchowca. Musiał to być doskonały jeździec; przy pomocy powarkujących kojotów pędził stado wciąż pod górę. - Deklay... - Jil-Lee rozpoznał nieustraszonego jeźdźca. - To jedna z jego sztuczek z rodeo. Wśród jurt zawrzało, jakby ktoś wetknął kij w mrowisko. Z chat wypadali mężczyźni i biegli za uciekającymi końmi. Kilku z nich dosiadało koni, które widocznie musiały być przywiązane wśród jurt. Główny oddział Apaczów mknął już bezgłośnie przez trawę w stronę statku. Trójka uzbrojona w miotacze wypróbowała już przedtem ich zasięg wśród wzgórz, ale z obawy przed wyczerpaniem napędzającej je energii ograniczyli się jedynie do kilku strzałów. Teraz dotarli do krawędzi otwartej przestrzeni dzielącej ich od statku. Wyjście na nią równałoby się wystawieniu się na włócznie i strzały Tatarów - oraz na ogień dużo skuteczniejszej broni Czerwonych. - Stąd mamy szansę trafić. - Buck ułożył długą lufę miotacza wzdłuż swego zgiętego kolana, uspokoił drżenie rąk i nacisnął przycisk. Zamknięty właz statku zmatowiał i zniknął, pozostawiając czarny otwór. Travis wydał przeraźliwy okrzyk wojenny. - Ognia! Potnijmy te ściany na kawałki! Travis nie potrzebował tego rozkazu Jila-Lee. Był już zajęty wybijaniem dziur w najlepszym celu, jaki mógł sobie wymarzyć - w okrągłym boku statku. Nawet jeśli statek był uzbrojony, nie dysponował żadną bronią mogącą dosięgnąć strzelców na poziomie ziemi. W powłoce statku pojawiały się wciąż nowe otwory, okrągłe i nieregularne. Apacze zamieniali jego zewnętrzne poszycie w sito, nie mieli jednak pojęcia, jak głęboko ich ogień penetrował wnętrze statku. W jednym z otworów dostrzegli jakieś poruszenie i za moment buchnął stamtąd płomień ognia broni maszynowej; posypały się na nich grudy ziemi i kamienie - co mogło ich rozbić na miazgę! Nagle otwór powiększył się i ze środka rozległ się krótki, urwany krzyk. - Nieprędko znów tego spróbują - zauważył zimno Nolan zza pleców Travisa. Metodycznie wycinali w statku wciąż nowe otwory. Nie miał już szans, by wznieść się w przestrzeń kosmiczną; nie było tu ani materiałów, ani umiejętności niezbędnych do jego naprawy. - To jak krojenie masła nożem - Lupe podczołgał się do Travisa. - Ciach, ciach!... - Przesuń się! - Travis sięgnął w lewo i potrząsnął ramieniem Jila-Lee. Nie wiedział, czy było to możliwe, czy nie, ale nagle stanął mu przed oczami obraz statku przecinanego przez ich ogień na pół z łatwością, o której mówił Lupe. Rozsypali się po krzakach w tym samym momencie, gdy ktoś za nimi wykrzyknął ostrzeżenie. Travis runął na ziemię i potoczył się na nową pozycję strzelecka. Nad głową świsnęła mu strzała; Czerwoni postępowali tak, jak spodziewali się Apacze: wzywali kontrolowanych przez siebie Tatarów, aby za nich walczyli. Apacze muszą przypuścić atak na statek albo będą zmuszeni się wycofać. Pod ich zmasowanym ogniem w burcie statku pojawiła się następna seria otworów. Trzymając broń na poziomie pasa, Travis wstał ostrożnie i zygzakiem pobiegł ku najbliższemu z otworów. Następna strzała brzęknęła niegroźnie o pancerz statku kilkanaście centymetrów od miejsca, ku któremu się kierował. Wpadł do środka, przeskakując przez ostre kawałki metalu połyskujące lekko i wydzielające wyraźny zapach ozonu. Promienie ich broni penetrowały dużo głębiej niż tylko przez samo poszycie i warstwę izolacji. Przez następną, mniejszą dziurę wydostał się na korytarz wystarczająco przypominający ten na ich statku, aby Travis poczuł się pewniej. Statek Czerwonych, również zbudowany tak jak porzucony statek kosmiczny Obcych, nie mógł się zbytnio różnić od tego, którym tu przybyli. Travis próbował opanować swój ciężki oddech i nasłuchiwał. Słyszał teraz przerażone krzyki i brzęczenie czegoś, co mogło być systemem alarmowym. Centrum statku była kabina sterownicza. Nawet jeśli Czerwoni nie odważą się teraz wystartować, tam schodziły się wszystkie linie komunikacyjne. Ruszył korytarzem, próbując jakoś zorientować się w swym położeniu. Zostawiał wszystkie drzwi, przez które przechodził, zablokowane w pozycji otwartej i dwukrotnie użył miotacza na jakichś instalacjach napotkanych w mijanych kabinach. Nie miał wprawdzie pojęcia, do czego one służą, ale rozsądek podpowiadał mu niszczenie każdej napotkanej maszyny. Słysząc za sobą jakiś odgłos, Travis odwrócił się w miejscu i ujrzał Jila-Lee, a za nim Bucka. - W górę? - spytał Jil-Lee. - I w dół - dodał Buck. - Tatarzy mówią, że pod statkiem wykopano bunkier. - Rozdzielmy się i siejmy tyle zniszczenia, ile się da - zasugerował Travis. - Zgoda! Travis ruszył do przodu. Przeszedł przez następne drzwi i szybko się cofnął zorientowawszy się, że dotarł do maszynowni. Dwa strzały z miotacza zamieniły plątaninę przewodów w smętne strzępy zwisające ze ścian. Światła natychmiast zgasły; ucichli też brzęczący dotychczas alarm. Część statku była martwa, być może nawet cały statek. Walka przemieniła się teraz w grę w kotka i myszkę, w dodatku po ciemku. Dla Apaczów był to jednak fakt ze wszech miar pozytywny. Travis wrócił na korytarz i zaczął się nim ostrożnie przesuwać. Odległe krzyki ucichły, jak gdyby nagła awaria automatów zamurowała Czerwonych. Cichy szmer - być może szurnięcie buta na drabinie. Travis wsunął się do jednego z pomieszczeń. Błysk światła rozświetlił korytarz; nadchodząca postać używała latarki. Travis wyciągnął jedną ręką nóż i złapał go za ostrze, aby móc użyć ciężkiej rękojeści do uciszenia przeciwnika. Ten zaś najwyraźniej się śpieszył, podążając w stronę zniszczonej maszynowni. Travis słyszał wyraźnie jego przyspieszony oddech. Teraz! Apacz odłożył przedtem miotacz i teraz od tyłu otoczył ramieniem gardło przeciwnika, uderzając go jednocześnie rękojeścią noża w tył głowy. Nie zrobił tego najlepiej i musiał uderzyć drugi raz, aby jego ofiara znieruchomiała. Następnie, kierując się wyłącznie dotykiem, zabrał nieprzytomnemu automat i latarkę. Przewiesiwszy sobie pistolet maszynowy przez pierś, trzymając w jednej ręce miotacz, a w drugiej latarkę, Travis szedł naprzód. Istniała spora szansa, że ludzie na górze uznają go za swego towarzysza wracającego z inspekcji. Znalazł drabinę prowadzącą na następny poziom i zaczął się powoli wspinać, przystając co chwilę i nasłuchując. Uderzenie nadeszło szybciej niż odgłos. Drabina pod nim zakołysała się i chyba cały statek również nieco drgnął. Na poziomie ziemi albo nawet poniżej musiał nastąpić jakiś wybuch. Bunkier, o którym mówił Buck? Travis przywarł do drabiny i czekał, aż wibracje ustaną. Nad nim znów rozległy się krzyki. Szybko wspiął się na następny poziom i odskoczył od drabiny w samą porę, by nie musnęło go skierowane w dół studni światło latarki. Znów rozległ się pytający okrzyk, a po nim strzał - w zamkniętej przestrzeni brzmiący jak wybuch wulkanu. Wspinanie się w smudze światła wprost pod lufę czekającego strzelca byłoby czystą głupotą. Może była inna droga na górę? Travis cofnął się do jednego z korytarzy rozchodzących się promieniście od studni z drabinką. Szybko rozejrzał się po kabinach i zorientował się, że dotarł do sekcji mieszkalnej. Rozkład pomieszczeń był znajomy; kabina sterownicza była na następnym poziomie. Nagle Apacz coś sobie przypomniał. Na każdym poziomie powinien być właz awaryjny umożliwiający dostęp do warstwy izolacji pomiędzy zewnętrznym i wewnętrznym poszyciem, na wypadek konieczności jakichś napraw. Gdyby go znalazł i wspiął się na następny poziom... Latarka wciąż świeciła w dół studni i po chwili rozległ się następny strzał. Travis był już na tyle daleko od studni, że odważył się zapalić swą własną latarkę, szukając potrzebnych mu drzwi w ścianie. Serce zabiło mu gwałtowniej: miał szczęście! Statek Rosjan był podobny do ich własnego. Otworzywszy właz, skierował snop światła latarki w górę, dostrzegając klamry służące do wspinania się i, w górze, ciemny kontur następnego włazu. Przewiesił obcą broń przez szyję i zaczął się wspinać, trzymając latarkę w zębach. Wolał nie myśleć o przepaści otwierającej się pod jego stopami. Cztery... pięć... dziesięć klamer, w końcu dotarł do następnego włazu. Przesunął po nim palcami, próbując go otworzyć, ale drzwi nie poddały się. Walnął więc w nie pięścią i niemal stracił równowagę, gdy metal ustąpił. Drzwi uchyliły się i stanęły otworem. Ciemność! Travis włączył na sekundę latarkę, ujrzał wokół siebie ekrany systemu komunikacyjnego i przeciągnął po nich ogniem miotacza, niszcząc oczy i uszy statku - jeśli zniszczenie, którego dokonał poniżej już tego nie uczyniło. Z jego lewej strony ktoś nacisnął spust automatu i Travis poczuł płomień wbijający mu się w ramię parę centymetrów pod łokciem... Jego reakcja była czysto instynktowna. Obrócił się na pięcie, kierując w tamtą stronę lufę miotacza i nacisnął przycisk, choć sekundę później jego świadomość zaprotestowała gwałtownie. Bronić się automatem, nożem, strzałą - tak, ale nie w ten sposób. Zatoczył się pod ścianę. Przed sekundą był tam człowiek - żywy, oddychający człowiek, jeden z jego gatunku, a być może także o tych samych przekonaniach. W następnej sekundzie w wyniku skurczu jego mięśni została z niego kupka brudnych strzępów. Było to takie łatwe - rozdawać śmierć, mimo woli. Broń, która trzymał w rękach, stanowiła zaiste szatański podarunek, którego słusznie się obawiali. Taka broń nie powinna spoczywać w rękach człowieka, żadnego człowieka, niezależnie od jego intencji. Travis oddychał ciężko. Pragnął pozbyć się miotacza, odrzucić go od siebie. Jednak zadanie, które miał wykonać za jego pomocą, nie zostało jeszcze wykonane. W jakiś sposób dotarł do kabiny sterowniczej i zniszczył resztę urządzeń, zamieniając statek do końca w martwy przedmiot; teraz mógł już pozbyć się trzymanego w rękach ciężaru winy i przerażenia. Miotacz łatwo było odrzucić, wiedział jednak, że nie będzie mógł pozbyć się związanych z nim wspomnień. Takich zaś wspomnień nie powinien nosić w sobie żaden człowiek... Dudnienie bębnów sprawia, że bicie serca przyspiesza krążenie krwi w żyłach, że świecą się oczy mężczyzny, a jego mięśnie tężeją, jak gdyby zakładał strzałę na cięciwę łuku albo obejmował dłonią rękojeść noża... Płomienie strzelały wysoko, a w ich blasku tańczyli w dzikim tańcu ludzie trzymający w dłoniach miecze błyszczące w blasku ognia. Dzicy, szaleni, Tatarzy byli pijani zwycięstwem i wolnością. Za nimi, w jasnej burcie statku widniały czarne dziury oznaczające jego śmierć, która była również śmiercią przeszłości - dla nich wszystkich. - Co teraz? - Menlik, obwieszony amuletami kiwającymi się przy każdym jego ruchu, podszedł do Travisa. Na twarzy szamana nie widać było śladu dzikiego szału; wręcz przeciwnie, wydawało się, że wszystkie troski Ordy przeszły teraz na niego, że stał się nagle inną osobą. Pytanie, które zadał Travisowi, trapiło ich wszystkich. Travis czuł się wyczerpany. Osiągnęli swój cel. Dowódcy Czerwonych nie żyli, ich maszyny spłonęły. Nikt nie mógł już kontrolować innych; wszyscy byli wolni umysłem i ciałem. Co mieli teraz począć z tą wolnością? - Najpierw - Apacz wypowiedział swe myśli na głos - musimy to oddać. Trzy miotacze zostały zawinięte w kawał tatarskiej tkaniny i ukryte przed niepowołanym wzrokiem, ale nie mogły tak łatwo zostać wymazane z pamięci. Widziało je tylko kilka osób, Apaczów i Tatarów. Trzeba je teraz odnieść, zanim ich moc stanie się powszechnie znana. - Zastanawiam się, czy w przyszłości - mruknął Buck - nie będą o nas opowiadać, że ściągnęliśmy błyskawice z nieba, tak jak Gromowładny, aby nam pomogły. Masz jednak rację. Musimy je odnieść i uczynić całą dolinę i to, co kryje, przedmiotem tabu. - A jeśli przybędzie następny statek, wasz statek? - zapytał Menlik. Travis spojrzał na ludzi tańczących dokoła ogniska za plecami szamana. Jego zmora ożyła... Co, jeśli przybędzie statek, a na nim Ashe, Murdock, ludzie, których znał i lubił? Co się wtedy stanie z ich strażą nad wieżami i ukrytą w nich bronią? Czy wtedy będzie równie pewny, co należy zrobić? Przetarł czoło dłonią i powoli powiedział: - Kiedy... jeśli... to się stanie, wówczas podejmiemy odpowiednie kroki... Czy jednak tak zrobią? Zaczynał gorąco wierzyć, że to nigdy nie nastąpi, przynajmniej za jego życia, i wtedy poczuł chłód wygnania, na jakie by ich to skazało. - Czy nam się to podoba, czy nie, nie możemy pozwolić, aby to, co leży ukryte pod wieżami, stało się znane... zostało znalezione... użyte... chyba że przez ludzi, którzy będą dużo mądrzejsi od nas. - Wyrzucał z siebie urywane zdania, nie wiadomo, czy mówił do siebie, czy do innych. Menlik wyciągnął swa szamańską różdżkę i zaczął ją obracać w palcach, przyglądając się trzem Apaczom spod wpółprzymkniętych powiek z nowym zainteresowaniem. - Wobec tego mówię wam: taka straż musi być pełniona przez obie strony, także przez mój lud. Dlatego, że jeśli zaczną podejrzewać, że tylko wy kontrolujecie te moce i ich sekrety, będzie miedzy nami zazdrość, nienawiść, strach, zacznie się wojna... najazdy... To wielki kraj, a żadna z naszych grup nie jest liczna. Dlaczego mamy zapominać o dniu, w którym zyskaliśmy wolność? Jeśli te dawne przedmioty są złe, strzeżmy ich wszyscy wspólnym tabu. Miał oczywiście rację. Wszyscy musieli stawić czoła prawdzie. Zarówno dla Apaczów, jak i Tatarów statek spoza tego świata, niezależnie od pochodzenia, stanowiłby zagrożenie. Zostaną tutaj i się osiedla. Im prędzej zaczną o sobie myśleć jako o ludach związanych ze sobą, tym lepiej będzie dla wszystkich. Propozycja Menlika zapewniała taka więź. - Mówisz słusznie - stwierdził Buck. - Będziemy dzielić tę wiedzę. Wiemy o tym my trzej. Niech waszych też będzie trzech, ale wybierz ich dobrze, Menlik! - Bądź pewien, że tak zrobię! - odparł Tatar. - Zaczynamy tu nowe życie; nie ma powrotu. Tak jednak jak mówiłem, ten ląd jest wielki. Nie ma między nami kłótni i być może nasze ludy staną się jednym; w końcu nie różnimy się zbytnio... - uśmiechnął się i wskazał ręką tancerzy przy ognisku. Wśród Tatarów skakał ktoś jeszcze, odchylając głowę do tyłu i wydając przenikliwy okrzyk wojenny. Travis rozpoznał Deklaya. Apacze, Tatarzy - wszyscy byli jeźdźcami, łowcami, gdy to konieczne - wojownikami. Nie, nie było między nimi wielkiej różnicy. Wszyscy zostali ściągnięci tu podstępem i nie mieli żadnych zobowiązań wobec tych, którzy to zrobili. Być może plemię i Orda połączą się, a być może rozejdą - czas pokaże. Będzie ich jednak łączyła więź tabu, determinacja, że to, co leży pod wieżami, nie może zostać obudzone - za ich życia i życia wielu pokoleń! Travis uśmiechnął się nieco cynicznie. Nowa religia, kapłaństwo ze świętą i zakazaną wiedzą... Ta noc stanie się początkiem całkiem nowego życia i cywilizacji. Jego dawne obawy wydawały się teraz mniej groźne. Czekała ich tu przygoda innego rodzaju. Sięgnął ręką i podniósł zawiniątko z miotaczami spoglądając na Bucka, Jila-Lee i Menlika. Wstał, czując niemały ciężar w rękach i dużo większy wewnątrz siebie. - Idziemy? Odnieść broń - to było teraz najważniejsze. Może wtedy będzie mógł spać spokojnie, śnić, że galopuje o świcie po prerii Arizony pod błękitnym niebem, czując na twarzy wiatr, wiatr niosący zapach sosny i szałwi; wiatr, który nigdy więcej naprawdę nie będzie owiewał jego ciała; wiatr, którego jego synowie i ich synowie nigdy nie poznają. Śnić sny pełne smutku i mieć nadzieję, że w końcu te sny wyblakną i zanikną, że nowy świat zajmie w jego umyśle miejsce starego. Może to i lepiej, powiedział sobie z determinacją - może to i lepiej! 1 Kultura Folsom - kultura myśliwska sprzed 25000 - 10000 lat; obejmowała dużą część Ameryki Północnej na wschód od Gór Skalistych, odkryta w roku 1926, gdy odnaleziono kamienne ostrza zwane - grotami z Folsom w pobliżu Folsom w Nowym Meksyku (przyp. tłum.) 2 "Fox" po angielsku znaczy "lis" (przyp. tłum.) 3 Złota Orda - państwo powstałe w latach czterdziestych XIII wieku w zachodniej części imperium Czyngis-chana, założone przez jego wnuka, Batu-chana; ostateczny rozpad państwa nastąpił w 1408 roku (przyp. tłum.) 4 Czyngis - chan - (właściwie Temudżyn) ok. 1155 - 1227; wybitny władca mongolski; zjednoczył koczownicze plemiona mongolskie i tureckie; stworzył potężne imperium mongolskie od Oceanu Spokojnego po Morze Czarne (przyp. tłum.) 5 Chubiłaj - (1215 - 1294); wnuk Czyngis - chana, wielki chan mongolski, cesarz Chin ze stolicą w Tatu; 1271 proklamował dynastię Jiian, 1279 podbił całe Chiny (przyp. tłum.) 6 Tamerlan - (1336 - 1405); zwany teżTimurem; władca środkowoazjatycki (od 1370), twórca mongolsko - tureckiego państwa sięgającego od Chin po Morze Czarne ze stolicą w Samarkandzie; założyciel dynastii Timurydów; znany z niszczycielskich, krwawych podbojów (przyp. tłum.) 7 Niebieskie Kurtki - Indianie często tak nazywali żołnierzy armii Stanów Zjednoczonych ze względu na ich granatowe mundury (przyp. tłum.)