Jadwiga Stańczakowa Boicie się czarnego ptaka? Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Nagrań i Wydawnictw Warszawa 1993 Tłoczono drukiem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Przedruk z wydawnictwa "Państwowy Instytut Wydawniczy", Warszawa 1989 Pisała K. Jurczyk. Korekty dokonały K. Kruk i B. Krajewska Jadwiga Stańczakowa urodziła się 1919 roku w Warszawie. Zadebiutowała w roku 1979 tomikiem wierszy "Niewidoma". Od tego czasu opublikowała zbiory poetyckie: "Magia niewidzenia" (1984), "Depresje i wróżby" (1984), "Na żywo" (1987), oraz tomy krótkich opowiadań: "Ślepak" (1982) i "Przejścia" (1986). Cennym walorem jej prozy jest oszczędna, potoczna narracja i umiejętność utrwalania tego, co najbardziej ulotne, a co stanowi smak czasu, smak przeszłości. "Wybór poezji" oraz zbiory opowiadań "Ślepak" i "Przejścia" są nagrane na kasety magnetofonowe. Chude imieniny Malutkie szczęścia Ranek. Budzę się. Patrzę na zaistniałe dla mnie na nowo gałęzie jesionów. I na smugi przelatujących ptaków. Wstaję. Szykuję sobie śniadanie. Stefan jeszcze śpi. Lubię sama gospodarować w kuchni, nie obijać się o nikogo. Parzę kawę. Przypominam sobie, że została odkryta dzięki kozom, które okazywały niezwykłą żywotność po obskubaniu jej ziaren. Bije zegar. Czas medytacji. Zamykam się w telewizorowym. Siadam w fotelu. Miron trochę się podśmiewał z moich medytacji i leczenia psychotronicznego. Ale uważał, że to dla mnie dobre. Teraz nastawiam Mozarta. Słucham i czytam brajlowską książkę. Przetoczył się upalny ranek. Zapach duszonego mięsa. W kuchni pani Hela pobrzękuje garnkami. Stoję oparta o kuchenny kredens. Piję południową neskę. - Wie pani - odzywa się pani Hela - wczoraj na Czerniakowskiej włamali się do emeryta i zadźgali go nożem. Popołudnie. Robię w brajlu "rozpiskę" - notatki do zajęć z Ulą. O, jest Ula. - Ula, na tacy leży mój nowy "kawałek" - mówię. - Poprawimy błędy i zaraz nagramy. Później mamy listy do wysłania i obrajlowanie płyt i kaset, potem... - Dobrze, pani Jadwigo, bierzemy się do roboty. Ciepło. Ruch na ulicy mniejszy. Idziemy na spacer. Ania wypatrzyła dla nas uroczy ogródek na Emilii Plater. A właściwie wyjątkowe podwórze. Jest tam figura Matki Boskiej pośród krzaków bzu, kwiatów i paproci. W głębi drzewa, żywopłoty, trawnik, dużo ławek. Mur z cegieł oddziela to podwórze od innego, na Hożej, może od "Caritasu". Pusto. Cisza. Kręcą się koty. Siadamy na ławce w trawie. Wpatruję się w korony drzew. Ula głaszcze kota. Jest tak dobrze, że nie chce się nawet słuchać czytania. Wieczór. Jestem sama. Ścieram kurze z mebli i z podłogi na klęczkach. Dobrze się przy tym rozmyśla. Na kolację robię sobie danie własnego pomysłu - błyskawiczny kleik na mleku z rozgniecionymi truskawkami. Pycha! Zrobiło się ciemno. Teraz nic nie uratuje mnie od spaceru. Lubię samotne spacery. Ale za każdym razem trudno mi zmusić się do wyjścia. Biorę laskę. Zamykam mieszkanie. Ulica. Od murów bije ciepło. Idę w stronę Emilii Plater. Omijam dołek pod siedemdziesiątym czwartym. Obwodzę laską kiosk. Zakręcam. Mogę się posunąć najwyżej dwadzieścia kroków. Dalej jest rusztowanie. Raz, dwa, trzy... Zawracam. Mijam mój dom. Zaraz znowu muszę zacząć liczyć kroki. Koło mleczarni reperowali rury. Wykop zasypali. Ale nie położyli płyt. Płyty stoją pod murem. A na środku chodnika jest piaszczyste wgłębienie. Przesuwam się tuż przy murze. Dom Chudej Zosi ze starymi kopułkami przy bramie. Dalej oświetlone sklepiki. Dochodzę do "uroczyska" za kioskiem, które Miron wypatrzył dla mnie do siadywania z brajlowską książką. Ale teraz zrobili tu dla dzieci placyk zabaw. Wracam. Patrzę na jesiony. Czarne gałęzie tańczą. Światło latarń jest jasne. Przechodniów mało. Próbuję iść wzdłuż muru nie posługując się białą laską. Mogę! Idę jak człowiek widzący. Przypomina mi się piosenka mojej młodości: Kiedy kończy się dzień i spływa mrok,@ idziesz za mną jak cień, idziesz krok w krok,@ choć nie ma cię, żyjesz w myślach i w snach@ i widzą cię moje oczy, oczy we łzach.@ Pół wieku temu Jaś śpiewał mi tę piosenkę. A kiedy ja próbowałam, wyśmiewał się ze mnie, że fałszuję. W domu nie ma nikogo. Tyka zegar. Kiedyś stanął. Wtedy cisza zgęstniała i zrobiła się mniej przyjemna. Sprawdzam jesiony. Z mojego okna wydają się o wiele bliższe niż z dołu. Ścielę łóżko. Jestem rada, że minął dzień. W radio Vivaldi. Zabieram się do czytania "Naszego Świata". Czy to właściwa nazwa dla brajlowskiego czasopisma? Świat jest jeden. Tylko po ślepemu odbiór inny. Opowieści moich butów Zabieram się do porządków. Otwieram szafkę z butami. Wyciągam półbuty z czasów Starej Gosposi. I od razu czuję na twarzy krople deszczu. Jestem ze Stasią na skwerku na Lindleya. Nosimy nieprzemakalne peleryny. Krążymy po mokrych alejkach. Stasia opowiada o swojej pierwszej miłości: - Chodziłam wtedy do szkoły. Moja rodzina była stateczna. A on komunista. Dostał się do więzienia. Odwiedzałam go po kryjomu. Potem nasze drogi się rozeszły. Spotkaliśmy się po wojnie. Oświadczył mi się. Ale moja starsza siostra nie była jeszcze zamężna. Nie chciałam wyjść za mąż przed nią. Więc Aleksander się ożenił. Ma syna. A parę lat później, jak w sadze rodzinnej, odbyły się w tym samym dniu dwa śluby - mój z pułkownikiem R. i mojej siostry z Adamem B. Kiedy owdowiałam, Aleksander zaczął mnie odwiedzać. Mówił, że nigdy nie kochał żadnej kobiety poza mną. Wydaje mi się, że słyszę łagodny głos Stasi. Aleksander odwiedzał ją do końca jej życia. Był z pękiem róż na pogrzebie. Pakuję półbuty do szafki. Może się kiedyś przydadzą na ulewę. Wyjmuję pantofle na wysokim obcasie z brązowo_białej skóry. Obcasy stukają po asfalcie. Idę z Marysią ulicą Mazowiecką. Wchodzimy do jakiegoś domu. Jedziemy windą. Nieduża sala. Odbywa się tu spotkanie z Żydami z Ameryki. Opowiadam im o getcie. Zadają dziwne pytania. Ktoś wątpi, żeby cała rodzina mogła się uratować. Potem podchodzą, ściskają moją rękę. Obiecują napisać. Ale nikt nie napisał. Marysia mówiła wtedy, że moje pantofle są bardzo eleganckie. Teraz mają dla mnie za wysokie obcasy. Ale niech sobie stoją. O, wypadły brązowe sandały! Jakie zdarte. Miały iść na śmietnik. Ale nadszedł kryzys i zostały. A potem o nich zapomniałam. Kupiłam te sandały przed pierwszą wizytą u Borków na wsi. Ania poznała Krysię Borkównę na koloniach. Miały wtedy po osiem lat. Zimą Krysia z matką nas odwiedziły. A następnego lata wybrałam się do nich z Anią. Teresa, młodsza siostra Krysi, przyjechała po nas na przystanek autobusu furą zaprzężoną w szkapę. Borkowie mieszkali wtedy w chacie krytej słomą. Chodziło się za stodołę. A na drugi rok mieli już dom z gankiem, o który Borkowa wykłóciła się z Borkiem. Ustawili wtedy wychodek z trojga drzwi starego domku i zawieszonego z przodu koca. Teresa nazywała go kawiarenką. Dachu nie było. Kiedy deszcz padał, chodziło się z parasolem. Ale najlepiej wspominam pierwszy pobyt. Lato było upalne. Borkowie od świtu w polu. A my wędrowałyśmy po miedzach, śmiałyśmy się wciąż, śpiewałyśmy naszą piosenkę - "Przyjechała do Górek mama z Anią...". Kiedy przechodziłam w spodniach koło chałup, chłopaki wiejskie podrwiwały ze mnie. Któregoś dnia odkryłyśmy w choinie grób powstańca z sześćdziesiątego trzeciego roku. Obok rosły wielkie kanie. Borkowa nam te kanie usmażyła. Miały smak skóry. Pod wieczór syn Borków wyciągnął gramofon z tubą. Nastawił chrypliwego walca "Nad pięknym modrym Dunajem". - Mama, tata, do tańca! - zawołał. Mały Borek objął wpół dużą Borkową i zaczęli ze śmiechem wirować po podwórzu. Ania porwała mnie i wtedy od moich sandałów odpadła podeszwa. Dzieci Borków oklaskiwały nas. Dzwoni telefon. Zatrzaskuję szafkę. Mam dosyć opowieści moich butów. Niech teraz odezwie się człowiek. Wielkanoc Wchodzę ze Stefanem do Ani i Tomka. Wszyscy kłębią się w przedpokoju - ludzie i koty. - Babciu - woła Justyna. - Mam dla ciebie prezent, prawdziwa podkowa. Znalazłam ją. - Poczekajcie chwilę - mówi Ania - barszcz już się gotuje. Staję w słońcu, w otwartych drzwiach balkonu. Balkon bez roślin, bo koty zżerają. Pan Florian siedzi za stołem. - Najpierw powiedziała, że musi oddać rower do reperacji - opowiada. - No, to dałem jej trzy tysiące. A za parę dni przyleciała, że mają podatek do zapłacenia. Poszło dziesięć tysiączków. A mięso z mojej kartki wykupywała dla siebie za moje pieniądze. - To ci z Wesołej? - zdziwił się Tomek. - Pan ich chwalił, że tak panu pomagają. - Ano, było, ale się skończyło - wycedził pan Florian - i żeśmy się rozstali. Dzielimy się jajkiem. Przy składaniu życzeń pan Florian milczy, wreszcie odzywa się ze znacznym opóźnieniem: - Życzę wszystkim tu zgromadzonym zdróweczka, słoneczka, szczęścia i mamony. Śmiechy. Oklaski. Teściowa Ani, Marychna, przyspiesza akcję w kuchni. We trzy z Justyną ustawiają na stole półmiski i salaterki. - Z wiwatem - mówi Stefan, bo słychać z ulicy wielkanocne wystrzały. Tomek nastawia "Oratorium na Wielkanoc" Bacha. - Prawda, jaki wspaniały jest ten adapter? - mówi. - Tak - potwierdzam - ale cena... - Czyście widzieli w telewizji tych chłopaków, którzy ukradli figurę świętego Wojciecha? - pyta Marychna. - Tacy młodzi. To potworne. - Niewielka dla tego pociecha, kto kradnie świętego Wojciecha - podsumowuje pan Florian. - Pani Hela lubi licytować okropności - mówię. - Wczoraj przy śniadaniu powiedziała, że to świętokradztwo to jeszcze nic. Podobno na jakimś cmentarzu pochowali kobietę. A parę tygodni później w tym samym miejscu drugą. A potem postawili pomnik. - Ale której? - pyta Justyna. Ania podaje ciasta. - Pyszny sernik - chwali Marychna - ale jest w nim jakiś drobny felerek. Czuję się trochę znużona. Wycofuję się do pokoju Justyny. Podchodzę do biurka. Na nim pełno rzeczy. Wpatruję się w nie intensywnie. I pac! Kładę rękę na pudełku kredek. A teraz pac! Na książce. Nie ma obrazu. Ale może cień cienia daje mi sygnał. Moja pani docent powiedziała, że to już jest rodzaj widzenia. Z dużego pokoju słychać rozmowy, toasty. Wchodzę do kuchenki. Jest taka mała, że można jednocześnie dotknąć stołu, kuchenki gazowej i zlewu. I jeszcze po drodze któregoś kota. Dotykam sterty naczyń w zlewie. Trzeba będzie pozmywać. Ania na pewno zmęczona. Odkręcam kran... Dzwoni sygnaturka w "Caritasie". Otwieram oczy. Leżę na moim tapczanie. W domu cisza. Ania, Tomek i Justyna w górach. Dotykam wskazówek zegarka - piąta. Minął pierwszy dzień Wielkanocy. Dobrze, że sygnaturka wyrwała mnie z marzeń akurat wtedy, kiedy zabierałam się do zmywania. Darzyć miłością Ania F., siostrzenica mojego ojca, w trzynastym roku życia została sierotą. Moi rodzice wzięli ją na wychowanie. Była dla mnie starszą siostrą. Wcześnie zaczęła pracować. Kilka lat przed wojną wyszła za laryngologa Benedykta C. W czasie wojny znaleźli się w Rumunii. Przebyli razem kampanię wojenną na froncie zachodnim - on jako oficer, ona jako pielęgniarka. Zostali w Anglii. W czterdziestym piątym roku udało im się przyjechać na jeden dzień do Gdyni statkiem z repatriantami. Widzieliśmy się wtedy z nimi. Potem przenieśli się do Ameryki. Benedykt umarł tam na raka. Po paru latach Ania wróciła do Londynu i wyszła po raz drugi za mąż za kolegę Benedykta, doktora Józefa F. Długo nie przyjeżdżała do Polski. Odwiedziła nas dopiero na początku lat siedemdziesiątych. W osiemdziesiątym szóstym roku doktor F. zmarł. Wiosną osiemdziesiątego siódmego roku Ania postanowiła znów do nas przyjechać. Życie rodzinne skoncentrowało się wokół tego wydarzenia. Odnowiłam mieszkanie. Niech Ania zobaczy, że ja, chociaż niewidoma, mam energię i dbam o dom. Cieszyłam się, że pozna bliżej moje życie. Powitałam Anię w przedpokoju na Hożej. Tak, to była ona - jej ciepły głos. Poczułam wielką radość. Ania zajęła pokoik niegdyś Dziadka, potem Mirona. Pochwaliła mieszkanie, że ładne i czyste. - Ale te suche bukiety mogłabyś wyrzucić, Jadwisiu - powiedziała - to siedlisko kurzu. Trochę mnie to uraziło. Te bukiety ułożył Miron. Dostrzegła także kurz na żyrandolu, o którym wszyscy zapomnieli. Nadszedł wieczór. Zostałyśmy same. Ania położyła się z termoforem. (Cierpiała na dolegliwości kręgosłupa.) Słuchałyśmy z taśmy "Legendy przyjaźni" - audycji o mnie i o Mironie. Ania się rozpłakała. Następnego dnia koniecznie chciała robić zakupy. Wybrałyśmy się do Pewexu. Ania szła z trudem. Podpierała się parasolką. Ja z białą laską komenderowałam: - Teraz na lewo, na drugą stronę! Prosto! Dostałyśmy paragon na soki, czekoladę i sardynki. Podchodzimy do kasy. - Tu się nie płaci złotówkami - mówi kasjerka. - Ojej - zmartwiła się Ania - a ja nie wzięłam ze sobą dolarów. Gubiła się całkowicie w dwuwalutowości naszego kraju. Do fryzjera wybierała się z dolarami. Któregoś dnia stałyśmy przed zieloną budką. Ania płaciła za pomidory. Nagle usłyszałam, że mówi o dolarach. Rzuciłam się do niej: - Aniuś, tu się nie płaci dolarami! A baba w budce: - Niech pani zostawi te dolary. Ania interesowała się polityką. Wieczorem słuchałyśmy dziennika. Nazywała go "newsy" - ta nazwa przyjęła się w rodzinie. Najbardziej cieszyła się, kiedy słyszała o pani Thatcher. - To mądra baba - mówiła. - Aniuś - zapytałam któregoś wieczora - czy ty uważasz za Ojczyznę Anglię, czy Polskę? - Obydwa kraje jednakowo - odpowiedziała. Każdego popołudnia Ania pytała: - Jadwisiu, czy jest w domu jakiś alkohol? A ja odpowiadałam niezmiennie: - Tak. Butelka "Soplicy". - Czy nie jest słodka? - Nie, skąd. Piłaś ją wczoraj, Aniuś. - Ach, tak. Lubię codziennie po południu wypić drinka. To mi jest potrzebne. No, to twoje zdrowie! Cała rodzina starała się urozmaicić program tej wizyty. Ania była na wieczorze piosenek Hemara w teatrze "Ateneum", w Wilanowie, na Starym Mieście. W przeddzień wyjazdu zaprosiła całą rodzinę na obiad do "Szanghaju". To był dzień żałoby narodowej po katastrofie lotniczej w Lasach Kabackich. Nie było więc radosnego nastroju. Rozmowa skupiała się wokół wyboru potraw i ich smaku. Pierwszego wieczora po wyjeździe Ani zatelefonowałam do Stefci, naszej wspólnej kuzynki. - Ona płakała po nocach - powiedziała Stefcia. - Bardzo nad tobą ubolewała. Bała się twoich seansów. - (Stefcia miała na myśli medytacje). - Zdawało jej się, że możesz nie wrócić do rzeczywistości. - O, Boże! A ja myślałam, że ona zrozumie, jakie to dla mnie dobre. Byłam pewna, że odczuła, że jestem szczęśliwym człowiekiem. - Nie przejmuj się. Wrażenia zacierają się w pamięci. A wasze wzajemne uczucie pozostanie. Nazajutrz weszłam do pokoiku Mirona i znalazłam pasek od szlafroka Ani. Stałam z tym paskiem w ręku. I nagle olśniła mnie pewna myśl. Przecież to jest wzajemne! Ja też martwiłam się o nią. Dobiega osiemdziesiątki. Jak może w tak złym stanie zdrowia mieszkać sama, poruszać się po mieście? A przecież ona także radzi sobie wspaniale. Żyje samodzielnie, podróżuje, pracuje społecznie w Instytucie imienia Sikorskiego. A może zrozumienie to najtrudniejszy składnik miłości? Pasje Niedziela majowa. Jesiony zielenią się za oknem. Czekam na Lecha Emfazego. Obiecał mi, że przeprowadzi ze mną ciekawe ćwiczenia psychotroniczne. Lech Emfazy jest człowiekiem jak z epoki Renesansu - chemik, malarz, poeta, muzykolog, reżyser i aktor, parapsycholog, hipnotyzer. A wszystko, od pisania do chodzenia boso po rozżarzonych węglach, czyni z pasją. Dzwonek. Emfazy. Uściskaliśmy się. Miałam ochotę rozpocząć ćwiczenie. Ale Emfazy podał mi płytę: - To prezent dla pani. Żydowska muzyka ludowa nagrana w Wilnie. Ta płyta mną wstrząsnęła. Zainteresowałem się sprawami żydowskimi. Uczę się jidysz u profesora M. O, ma pani adapter! Doskonale. Posłuchamy kawałka. Śpiew i skoczne dźwięki muzyki wypełniły pokój. Po chwili Emfazy zatrzymał płytę. - Teraz będzie pieśń o mądrym rebem - powiedział. - Ja ten tekst przetłumaczyłem. - Wyjął z kieszeni kartkę. - Będę pani śpiewał razem z muzyką. Płyta ruszyła. - Eli Mejłech, mądry rebe,@ raz duchową miał potrzebę...@ - zaczął Emfazy na tle chóru jidysz - raz duchową miał potrzebę mądry rebe,@ czarny chałat dał na półkę,@ na łysinę wziął jarmułkę,@ wezwał skrzypków, a było ich dwóch,@ i tak skrzypkowie dwaj weseli@ skrzypkowato zaskrzypieli,@ tak skrzypkowo zaskrzypieli mu we dwóch,@ i tak skrzypkowie dwaj weseli@ skrzypkowato zaskrzypieli,@ że radował się rebego mądry duch...@ Potem długo gadaliśmy o sprawach żydowskich. O ćwiczeniu zapomnieliśmy zupełnie. O krok od Warszawy Śródborów, 1 czerwca 1978 r. Jestem ze Stachą w "Śródborowiance". To dom wypoczynkowy Towarzystwa Społeczno_Kulturalnego Żydów w Polsce. Dokoła słychać jidysz, pół polski, pół jidysz. Stacha cieszy się jeszcze bardziej ode mnie. - Już się zaraziłam - mówi. - Ja się czeszę, że jest czysze. - A ja wiersze pyszę - dopowiadam. Odkrywamy las. Ja z obawy przed słońcem chodzę w plastikowym nosie. Wieczór. W Argentynie mecz Polska_Niemcy. Mnie nic nie obchodzi. Stacha na telewizji. Bardzo się przejmuje. O, już wraca. - Uff - wzdycha z ulgą - remis. Nie oderwałam się jeszcze całkowicie od Warszawy. Od przygotowań. Stefan powiedział, że wybieramy się do Śródborowa jak na Księżyc. 2 czerwca Marsz z białą laską do Pogorzeli. Po lasku, piasku, w słońcu, w cieniu. Obie nosimy meksykańskie kapelusze i niewiele ponad to. Szumią brzozy. Woda w strumyku do kostek. Zimna. Czysta. Odzywa się kukułka. Niemądre skojarzenie - jak w starym zegarze. 3 czerwca Niedaleko palił się las. Gdyby tu był Miron, zaciągnąłby mnie na pożar. Pożyczyłyśmy od jednego pana "Politykę" z moim opowiadaniem "Wyjście z getta". Ten pan zbiera materiały o Żydach w czasie okupacji. Opowiada nam, że hitlerowcy dla eksperymentu oślepili trzysta osób. Według ich teorii niewidomi, odpowiednio wychowani, stanowili tańszą od widzących siłę roboczą. Bo nie mieli potrzeb estetycznych. Mogli chodzić w byle jakim ubraniu, mieszkać w nie pomalowanym mieszkaniu. W jadalni wielkie kubki do herbaty. Stacha kupiła sobie szklankę. Zabiera ją ze sobą na posiłki. Ale często zapomina i cierpliwie wraca po nią na drugie piętro. 4 czerwca Niedziela. Są tu takie schody, że się ich widzący boją. A ja nie. Zeszłam sama. Stacha się na mnie rozgniewała, że ja jej na złość. Że jakbym zleciała z tych schodów, toby była jej wina. A ja po prostu chciałam jej oszczędzić wchodzenia po mnie na górę. Ale ona i tak poleciała po szklankę. Nad strumykiem zjazd. Rodziny z dziećmi. Samochody. Radia. Kukułki nie słychać. 5 czerwca Powoli ludzie zaczynają z nami rozmawiać. Jest tu szwagierka Słobodnika. On ma siedemdziesiąt osiem lat. Pożyczyła nam jego wiersze. 6 czerwca Miałyśmy dziś przygodę. Wlazłyśmy na skarpę. Zabrnęłyśmy w kolczaste chaszcze. Zagradza nam drogę to czeremcha, to pościnane brzozy, to jałowiec. A na dole bagnisto. Wreszcie udało nam się ominąć bagna i zjechać na pupach w dół. Wieczór. Stacha czyta mi Słobodnika. Wzrusza się wierszem o Korczaku. Szwagierka Słobodnika opowiadała nam, że w sprawie tego wiersza telefonował do niego Cyrankiewicz. Podobno Cyrankiewicz zbiera materiały na temat Korczaka. Nad Śródborowem krąży burza. Dla mnie burza jest tajemnicza jak w dzieciństwie. 7 czerwca Burza wciąż kołuje. Upał. Chce się spać. Nie chce się pisać. Roboty koło torów. Powykopywali brzózki, zniszczyli skarpę. 8 czerwca Leżę na balkonie. Czytam "Nasz Świat", moje brajlowskie czasopismo. Trudno byłoby mi żyć bez brajla. Nie zastąpi go lektor ani książka mówiona. To czytanie najbardziej podobne do czytania zwykłym drukiem - intymne, bez pośrednictwa. Czytam o Kartezjuszu. Miał zamiar zostać urzędnikiem albo wojskowym. Był w Holandii, w sprawach wojskowych. Spotkał tam holenderskiego uczonego, który zachęcił go do rozmyślań. W noc lutową, w kwaterze wojskowej z żelaznym piecykiem, miał paropłaszczyznowe sny. Śniło mu się, że wchodzi do kościoła. Na schodach zawraca, bo zapomniał pozdrowić jakiegoś człowieka. Potem mu się śniło, że się obudził i swoje sny interpretuje. Po prawdziwym obudzeniu się zapisał te sny. Do nas dotarła wersja pewnego księdza. Uczeni się nad tymi snami głowili. Freud uznał, że to nie wyraz podświadomości, tylko praca umysłu, i że trzeba się trzymać interpretacji Kartezjusza. A sam Kartezjusz wyciągnął z tych snów wnioski, że jego droga nie jest urzędnicza ani wojskowa, tylko naukowa. 9 czerwca Stacha czytała mi wiersze z getta warszawskiego Władysława Szlengla - "Co czytałem umarłym". 10 czerwca Zachorował nagle na serce jeden pan. Zabrali go do szpitala w Otwocku. Tam umarł. Została z nami wdowa. Ludzie przygaszeni. Ale namiętnie słuchają meczu piłki nożnej. Stacha też. Bardzo się denerwuje. Popołudnie. Przyjeżdża Ania z Justyną. Ania uradowana, bo Miron obiecał pilnować kota, kiedy oni wyjadą na wakacje. Daję Ani do czytania wiersze Szlengla. Ale sama jej przerywam, bo chciałabym iść na spacer. Idziemy na łąkę. Po deszczu mokro. Motyl siada na rękawie sweterka Justyny. Wieczór zimny i wietrzny. Zaczynam myśleć o Warszawie. 11 czerwca Niedziela. Wybieramy się ze Stachą do Otwocka. Wiatr mnie popycha, kiedy idę sama z białą laską nie kończącym się chodnikiem. - O, już Hoża - mówi Stacha. W Otwocku jest nie tylko Hoża, ale i Krucza, i Wspólna. Hożą idziemy do kawiarni "Adria". Podobno ładnie urządzona. Zasłony są żółte, jakby świeciło słońce. Czuję się trochę jak w Warszawie, ale kawa tańsza. Kelnerka milsza. Stacha pogrążona we wspomnieniach. Przed laty bywała tu z kimś bliskim. Przychodziła piechotą z Anina czy z Józefowa. Dziś na śniadanie dali śledzia. - Pierwszy raz poczułam, że jestem w żydowskim domu - powiedziała Stacha. Śledzia nie jadła. Bardzo lubi. Ale rano nie uznaje. 13 czerwca Dostałam list od Mirona. Pomyślałam: jest dla mnie w moim pisaniu sędzią surowym i ostatecznym. Ale mógłby być czasami trochę łagodniejszy. Pogoda okropna. Deszcz. Jutro wracamy taksówką do Warszawy. 14 czerwca, Warszawa Rano byłam w Śródborowie. Potem jechałam taksówką. A teraz moje mieszkanie. Hoża. Kiedy się jedzie, czas kręci się razem z przestrzenią. Stąd taki zamęt w głowie. Wciąż jeszcze czuję w sobie las i słyszę tamtych ludzi. Tylko że ich głosy już zatonęły w mojej wyobraźni. Gienia W tym roku poznałam w Śródborowie panią Gienię, sprzątaczkę jednego z sanatoriów. Pani Gienia, po czterdziestce, ma męża inwalidę i trzynastoletniego syna. Jest drobna, ruchliwa, uśmiechnięta. Opiekuje się obłożnie chorą staruszką, panią Elzą. - Ja wstaję o piątej rano - mówi - i wszystko zdążę. Nie mogę opuścić pani Elzy, chociaż na mnie krzyczy. Ona miała dobre życie. Bogata. Podróżowała. A teraz co? Któregoś dnia pani Gienia zaprosiła mnie na swoją działkę. Dotykała moją ręką każdej niemal rośliny. - Tu fasolka! Tu truskawka! Tu pomidor! - wykrzykiwała. Kiedy indziej zabrała mnie do lasu. Szłam ścieżką z białą laską, a ona zbierała dla mnie poziomki. Potem odkryła leśną polanę. Usiadłyśmy na pniach. Tu jest prawdziwy gaik - powiedziała. - I dęby, i brzozy, i świerki, i kwiatki rozmaite, białe, niebieskie, żółte, jakie tylko. I ptaszki nam śpiewają... A wie pani, ja jestem z bliźniaków. Jak byliśmy całkiem malutcy, mama zostawiła nas pod opieką siostry. Ona poszła bawić się z dzieciakami, a on się udusił. Nie wiadomo, czy mu co do gęby nie wetknęła, żeby nie krzyczał. Nic dziwnego. Miała dopiero osiem lat. On się nazywał Antoś. Dobrze, że zdążyli go ochrzcić. Taki był malutki, i nie ma go. A mój ojciec, pani wie, tylko Antoś i Antoś. Kiedy chodziłyśmy do szkoły, nauka nam nie szła. Ojciec narzekał. "Gdyby nasz Antek żył, ten by miał do nauki głowę." Mieliśmy gospodarstwo. Ojciec nas gonił do roboty. Ale mówił, że z dziewuch żadna pociecha, co innego syn. Na starość miał warsztat stolarski. Tu dopiero sobie folgował: "Antek by mi pomagał, Antek by po mnie przejął." A tak umarł i trzeba było warsztat sprzedać. Zaczął kropić deszcz. Wracałyśmy szybko wilgotną ścieżką. - Niech pani kiedyś przyjedzie do Śródborowa sama - powiedziała pani Gienia - ja będę się panią opiekować. - Świetnie - ucieszyłam się - mało opieki, dużo wolności! Zalewy W lipcu byłyśmy ze Stachą w Kazimierzu. Któregoś dnia nad ranem długo wyła syrena. Alarm powodziowy. Wybrałyśmy się na bulwar. A tu schody częściowo zalane. Ktoś podstawił stołek. Ze stołka wchodzimy na murek. I tą drogą na bulwar. Pełno ludzi. Przyglądają się Wiśle, która zalała skarpę i podeszła pod wał. Domek przystani zalany po dach. Idziemy w stronę "Murki". W paru miejscach woda przesączyła się przez wał i leje się na ulicę Krakowską. Ludzie umocowują wał workami z piaskiem. Na ulicy koło "Murki" jezioro. W kawiarni pusto. Podobno turyści mają opuścić schronisko. Wracamy. Przy umocnieniach pracuje coraz więcej ludzi. Przyjechało wojsko. Między Kazimierzem i Puławami zalany jakiś odcinek szosy. Nie wiadomo, co z autobusami. Wspinamy się Wąwozem Małachowskiego do Domu Prasy. Wchodzimy do pokoju, a tu telefon. Warszawa. - Jadziu - to moja sąsiadka Nela - niedobra wiadomość. Zalało wasze mieszkanie. Prawdopodobnie pan Stefan zostawił kran otwarty. Nie wiadomo, gdzie on jest. Nie ma kluczy. Trzeba, żebyście natychmiast przyjechały. Przeraziłam się. Naradzałyśmy się ze Stachą, co robić. Pan Florian ma klucze. On siedzi w domu. Ale kto do niego po te klucze pojedzie? Znowu telefon, Nela. - Strażak wszedł przez okno w kuchni. Zamknął kran. Ale boję się o mieszkanie, bo było pełno gapiów. I wiedzą, że nie ma nikogo. - No, chyba po drabinie z podwórza nikt się nie będzie dobierał. - Chyba nie. A pana Stefana dalej nie ma, może wyjechał. Dowiem się, jak z zalaniem. Zadzwonię. Po kwadransie jeszcze jeden telefon. - Jadziu, tu Nela. Zbadałam - zalało tylko łazienkę. Wrócił pan Stefan. Wcale się nie przejął. Chude imieniny W ostatnich latach zaczęłam uciekać od imienin do Obór. Któregoś roku piętnastego października przyjechała do mnie cała rodzina. Poszliśmy wszyscy karmić trawą cielęta. Spacerowaliśmy po szeleszczących liściach w parku nad stawem. W tym roku dwa dni przed terminem zapowiedziałam moim: - No, to sobie we wtorek wypijemy po kieliszku. Nie przejmowałam się. Kryzys od wielu rzeczy zwalnia. Pan Florian miał przynieść ciasto. Po południu Stefan zaczął majstrować - reperować swoje górne światło, nieczynne co najmniej od roku. Swoje naprawił. Ale wysiadło u mnie. Przyszedł pan Florian z sernikiem i dwiema rolkami papieru toaletowego zamiast kwiatów. Posadziłam go w pokoju Stefana. Dzwonek. Moja siostrzenica Marylka. Zabiera się do robienia kanapek z kartkową kiełbasą. W mig się z tym uporała. Przybrała kanapki jajkiem, pomidorami, podlała keczupem. Dzwonek. Ania, Tomek i Justyna. - Głodni jesteśmy! - Głodni! - O, wspaniałe - Ania rozpromieniona na widok kanapek. - Mogę ci podarować mydło hiacyntowe - proponuje Tomek - dostałem od reżysera Z. Chcesz? - No pewnie - ucieszyłam się. - Wiecie, Chuda Zosia przyniosła mi za papierosy torbę cukierków. A Aldona z rozpędu, ponieważ akurat były w sklepie, kupiła podkolanówki. Zapomniała, że nie nosi. Ania chichocze. - Pani Aldona w podkolanówkach! - A przed sklepem jakaś kobieta zaraz zamieniła się z nią - te podkolanówki na szampon. Stefan wnosi do telewizorowego świecznik z korzenia Ani roboty. Świece się palą. Ale obrus trudno znaleźć w zakamarkach segmentów. Więc uroczystość na ceracie. Pan Florian co rusz cichutko się wymyka i schodzi na parter do elektrotechnika Drzazgi, żeby nam zreperował światło. Przy kartkowej wiśniówce rozmowa toczy się na temat pralki. Ważne wydarzenie. Tydzień temu Ania włączyła się do kolejki przed sklepem z pralkami. Została zapisana na listę jako setna. Wyznaczono jej dyżur następnego dnia od ósmej wieczorem do dwunastej. Przy tym odstawaniu pralki Ania się bardzo zaziębiła. Następnego dnia pojechała do Torunia na konferencję na temat pisarzy emigracyjnych. Najpierw była straszliwie śpiąca i zasnęła w pierwszym rzędzie. A potem tak ją bolało gardło, że w ogóle nie mogła mówić. Teraz jest uszczęśliwiona, bo udało jej się wpłacić pierwszą ratę na tę pralkę. Profesor Tatarkiewicz na pewno miał rację. Ubogie narody nie są o wiele mniej szczęśliwe od bogatych. Mają swoje radości. Pana Drzazgi wciąż nie ma, świece się kończą. Goście szykują się do wyjścia. Stefan przenosi świecznik do przedpokoju. - To były bogate imieniny - mówi Marylka. Piątek musi być Piątek po południu. Pan Florian wolniutko otwiera nasze drzwi wejściowe, bo ma swój klucz. I jednocześnie dzwoni telefon. - Babciu, to ja. Tata mnie nie odebrał. Jestem okropnie głodna. Przynieś coś. Zatrzasnęliśmy się. Nie mamy kluczy. Przyjedź z kluczem. - Ale gdzie ty jesteś, Justynko? - W Domu Kultury, przy szkole. - Zaczekaj chwilę. Czy pan ma sernik, panie Florianie? - Mam. - Mamy sernik, Justynko. Bądź za pół godziny na Chłodnej. Już wychodzę. Na rogu Hożej i Emilii Plater spotykamy Tomka. - Dzień dobry, dokąd idziecie? - Na Chłodną. - Macie klucz? - Mamy. Justyna dzwoniła, żeś jej nie odebrał. - A, bo ona była w "Zachęcie" ze swoją grupą plastyczną. A ja spotkałem Wieśka i trochę zagadaliśmy się na ulicy. Czekamy na przystanku piętnaście, dwadzieścia minut. Żadnego tramwaju. Niepokoimy się o Justynę. - Idziemy pieszo? - Idziemy. Dworcowy tunel jak podziemne miasto. - Wy chyba tu błądzicie - mówi Tomek. - Nie, pan Florian w ogóle nie podejmuje się tędy chodzić. Na Chłodnej Justyny nie ma. Tomek znika. Wracają po kwadransie. - Oglądała film w klubie. Ta pani od plastyki, ruda, sympatyczna, powiedziała: "Dobrze, że pan przyszedł. Mam u pana dużą kawę." Kot rozkłada się na moich kolanach. Wyraźnie zeszczuplał. - A, bo on chce jeść tylko morszczuka. Nastać się trzeba za tą rybą. A ostatnio, jak powiedziałem, że dla kota, to ludzie wymyślali. Tomek podaje zupę z papierka podwójnej gęstości. On zawsze mówi, że ma mnóstwo rzeczy w domu. Ale bywa różnie. Ania opowiadała, że jak wpadła na jeden dzień z Obór, nie mieli nic. Rzucili się na przysłane przeze mnie gruszki. Tomek ma wspaniałą zaletę - stałą gotowość głośnego czytania i wyboru dobrej lektury dla mnie. Chętnie przystałam na czytanie. OKazało się, że tym razem to Dostojewski, świetny "Bobok" i "Stuletnia". Słuchamy wszyscy - i Justyna, i pan Florian. - To jednak piątek musi być - mówi Tomek na pożegnanie. Wychodzę z panem Florianem. Gorzki zapach jesieni. Moje widoki_światła. - No i co, panie Florianie - mówię - ciekawe te opowiadania, prawda? - Ano, ano. Ale i telewizji warto by było posłuchać. Dwie choinki i lutnia Mam w tym roku dwie duże choinki. Jedną przyniósł Stefan, drugą przytaskał Miron. Ta od Stefana stoi jak zawsze w telewizorowym, przybrana bombkami i łańcuchami przez Anię i Justynkę. Mironowa w kącie mojego pokoju. Pachnie. Ania z Tadkiem wyjechali do przyjaciół do MIkołowa. Justynka u dziadków na Woronicza. Zadymka. Dwadzieścia stopni mrozu. Awaria w ciepłowni. Kaloryfery zimne. Stefan w kuchni rozlewa działkowe wino do butelek. Zjawia się Miron. - Nie bałeś się wyjść przy takiej pogodzie? - pytam. - Obudziłem się - (oczywiście jest wieczór) - i pomyślałem: Pójdę na Hożą. Wczoraj tam było miło. Jadzia dobra. Pan Stefan spokojny człowiek. Widok dobry. Mur. Drzewa. Dziedziniec. Gałęzie - plątanina białych, w śniegu, i tych czarnych... A to dla ciebie, płyta. Stara muzyka. Lutnia. Kładę się na tapczanie. Ta lutnia mnie jakby kołysze, wciąga. A przed oczyma kolory - zielenie, niebieskości. Potem Miron czyta mi Lema, jedno z opowiadań Pirxa. Dalej western w telewizji. Tu lutnia, tu western. Słuchamy. Gadamy. Miron komentuje. - O, biją się. Piją. Kieliszki. Saloony. Ta stara Ameryka. Te chamy i te idiotki. Epitafium dla nielubianej Rodzina Marytnych kojarzy się w mojej pamięci z latami pięćdziesiątymi, z pierwszym okresem po powrocie do Warszawy z kilkuletniego pobytu na Wybrzeżu. Mieszkali tu na Hożej obok nas. Byli to trudni sąsiedzi. Marytny ślusarz, pijaczek. Ona także nie stroniła od kieliszka. Trójka rozhukanych dzieci - Antek, Jacek i Aśka. Te dzieci były towarzyszami zabaw Ani. Kończyło się często na interwencji mojej albo Marytnej. Mieli wilczura, który wył godzinami, kiedy nie było ich w domu. Po kilku latach przenieśli się na inną klatkę schodową, od podwórza. Odetchnęliśmy. Nie wiedziałabym nic o nich, ale w ostatnich latach moja gosposia, pani Hela, stała się powiernicą Marytnej. Prowadziły długie rozmowy w bramie i na podwórzu. Jadam obiad w kuchni i wtedy pani Hela opowiada mi nowiny. Przeważnie o morderstwach i kradzieżach. Ale też o sąsiadach. Więc i o Marytnych. Któregoś dnia dowiedziałam się, że Jacek Marytny wyjechał do Belgii. Miał tam pracować jako kierowca. Ale wpadł pod samochód. Nie żyje. Przypomniałam sobie, jak Ania i Antek wozili go wózkiem po dziedzińcu "Caritasu". A potem, kiedy podrósł, pobili się kiedyś z Anią i Marytna mnie zwymyślała. Marytny umarł wkrótce po śmierci syna. Antek się ożenił i wyemigrował do Ameryki. W mieszkaniu została Marytna z Aśką, zięciem i małym wnukiem. Ale z zięciem się nie zgadzali i wyjechał gdzieś w świat. - Ten mały Pawełek Aśki to ładny chłopak - mówi pani Hela. W tym roku w czerwcu siedziałam któregoś dnia na balkonie. Na podwórzu hałasowały dzieci. - Przestańcie, cholery, bo wam łby porozbijam! - rozległ się głos Marytnej z ławki pod kasztanem. Wkrótce potem wyjechałam na wakacje. Po powrocie dowiedziałam się od pani Heli, że Marytna miała wylew. Umarła w szpitalu. Nie lubiłam jej. Ale bardzo mnie to obeszło. Związały nas lata przeżyte w jednym domu. Może nie wszystko było takie złe w tej Marytnej jak jej ostry język? Przypomniałam sobie, że pracowała jakiś czas w Związku Niewidomych. Była świetną maszynistką. To dziwne, ale ta nielubiana właśnie mnie zwierzyła się przed laty ze swoich dawnych projektów. Stałyśmy na klatce schodowej przed moimi drzwiami. Widocznie odprowadziła mnie ze Związku. Szukałam w torebce kluczy. - Wie pani - powiedziała - miałam wstąpić do klasztoru. I wstąpiłabym, gdyby nie to, że te cholerne zakonnice żądały wielkiego wiana. A mojego ojca nie było na to stać. Dzwonek. Przychodzi do mnie pielęgniarka na zastrzyk. Ta pielęgniarka jest sąsiadką Marytnych. Nie była zachwycona sąsiedztwem, a teraz mówi: - Ale się ta Marytna uwinęła. Szkoda kobiety. Ustatkowała się na starość. Opiekowała się wnukiem. Odprowadzała go do szkoły. Pięć miesięcy później Aśka też dostała wylewu i umarła. Pawełkiem zaopiekowała się ciotka. Rodzina Marytnych zniknęła z naszego domu. Niebieski wazon Późnym latem byłam ze Stachą na grobie Mirona. Ułożyłyśmy gladiolusy na jego zielonej mogile. Stacha pomodliła się, ja porozmawiałam z nim w myśli. A trzydziestego października Stacha niespodziewanie umarła. Od dziesięciu lat były niedziele ze Stachą. I teraz właśnie jest niedziela. Bez Stachy. I wszystko to, czego nie ma, pojawia się w myślach. ...Dwunasta. Cieniutkie dzwonienie sygnaturki w "Caritasie". Głos Stachy z ulicy: - Jadzia! Jadzia! Schodzę. Idziemy na spacer w kwadrat najbliższych ulic. Albo na skwerek. A potem do naszej kawiarenki na rogu. Pijemy "groszki", najmniejsze kawy. Jemy ptysie. Ja wyjadam tylko krem. Pada deszcz czy świeci słońce, tu jest zawsze półmrok. Mruczy radio. Ze Stachą swojsko. Zwierzenia, różne rozpatrywania... Po śmierci Stachy odczułam jeszcze wyraźniej, jak byłyśmy sobie bliskie. Wszystko, czego dotykałam, o czym myślałam, miało z nią związek. Na szafce w przedpokoju leżały zniszczone kapcie z futerkiem - kapcie Stachy. Służyły jej przez dziesięć lat chodzenia po moim mieszkaniu. Dotknęłam ich. Na palcach była dziura. Puszek wyleniały. Stacha trafiła do mnie z ogłoszenia. Poszukiwałam lektorki. Spotkałyśmy się w "Haneczce" na Wspólnej. Spodobała mi się od razu. Miła, łagodna, kulturalna. Powiedziała wtedy: - Przyniosę do pani kapcie, żeby pani nie brudzić podłogi. - To mnie ujęło. Stacha kochała kwiaty, żywe i suche bukiety. Cieszyła się, kiedy Miron przynosił kwiaty na Hożą. - U ciebie zawsze kłopot - mówiła - nie ma gdzie wstawić. Kupię ci na imieniny wazon. Tych wazonów od Stachy jest parę. Najbardziej lubię niebieski z przezroczystego szkła, zwykle stoją w nim róże. Stacha jeździła po niego na drugi koniec Warszawy. Stacha miała dobry gust. Uznawał to Miron. Chwalił jej stroje, zwłaszcza piękną indyjską bluzkę. Także w Oborach panie prawiły jej komplementy. Była skromna. - E, to wszystko stare rzeczy - mówiła. - A gust mi się wyrobił przy Kaziku. To był jej mąż, architekt. Umarł w latach sześćdziesiątych. Stacha mówiła mi, że w przeddzień niespodziewanej śmierci Kazika siedziała z nim w półmroku i widziała dookoła jego głowy zielonkawą aureolę. Była z nim szczęśliwa. Ciężko przeżyła jego stratę. A potem, już w starszych latach, znowu na swojej drodze spotkała miłość. Stacha często opowiadała mi swoje piękne sny. A kiedy jeździłyśmy razem na wakacje, miewałyśmy czasami sny niemal jednakowe. Stacha była wierząca. Zachowała ufność dziecka i nie chciała zastanawiać się nad sprawami religii. Krótko przed śmiercią powiedziała mi przez telefon: - Nie byłam kilka lat u spowiedzi. A teraz poszłam. Bałam się, że ksiądz młody. Ale był mądry. I jestem zadowolona. Stacha mówiła o sobie, że jest tchórzliwa. I rzeczywiście nie była odważna. W Oborach nie chodziła nigdy w nocy na spacery ze mną i z Mironem. Ale nic nie wskazywało na to, że boi się śmierci. Mówiła zwyczajnie: - Kiedyś trzeba odejść. Niewiele wiem o młodości Stachy. Mieszkała u starszej siostry, nauczycielki niemieckiego. Ta siostra była surowa i bardzo dbała o jej dobre wychowanie. Po maturze Stacha udzielała lekcji w jakimś dworku dzieciom ziemian. Kiedy mi o tym opowiadała, wydawała mi się bohaterką Żeromskiego. Gdybym miała rysować portret Stachy, naszkicowałabym go dwiema liniami - jedną miękką i łagodną, drugą twardszą. Łagodna linia to Stacha polonistka, wrażliwa na piękno słowa, piękno sztuki. Linia twardsza to Stacha pani naczelnik wydziału w Gus_ie, niesłychanie pracowita i skrupulatna. Stacha polonistka była moją bliższą przyjaciółką. Zasiadała z Mironem w "kolegium" domowym, kiedy przygotowywałam tomiki wierszy do druku. I potrafiła o każdy wiersz walczyć. Była purystką. Wertowała słowniki i spierała się ze mną o pisownię niektórych wyrazów. Pamiętam nasz spór o suterynę. Ona, że suterena. Szłam z laską, uderzałam o kraty suteryn i wołałam: - Suteryna! Suteryna! A Stacha: - Nie, nie, suterena! Od czasu do czasu Stacha wybierała się do Gus_u na herbatkę rencistów. Szła przedtem do fryzjera. Wkładała suknię z koniakowskiej białej wełny. Wracała ożywiona. Ale mówiła: - Nie do wiary, jak ci ludzie się starzeją. Nie do wiary! W niedzielę po mszy i spotkaniu ze mną Stacha, jak w latach trzydziestych, udawała się na brydża. Nie grała zbyt dobrze i przejmowała się uszczypliwymi uwagami partnerów. Nie miała kuchni. Nie chciała kupić lodówki, żeby nie zagracać pokoju. Jadała obiady w "Niedźwiadku". Mieszkała w tym samym domu. Jako rencistka i stała bywalczyni miała przywileje. Dostawała pół porcji zupy i pół porcji kartofli. Właśnie w "Niedźwiadku" pod koniec października spotkałam się z nią po raz ostatni. Była ogromnie przejęta konkursem szopenowskim. - Oddycham atmosferą muzyki - mówiła. Ula mi potem opowiadała, że Stacha była bardzo elegancka. Na szyi miała piękny stary krzyżyk. Sygnaturka w "Caritasie" wydzwania piątą. Podchodzę do "wieży" biurka. Wodzę dłonią po szkle niebieskiego wazonu. Jaką piękną ma linię! Myślę o dalekiej i niepowtarzalnej chwili, kiedy ustawiły go tu serdeczne ręce Stachy. Doktor Grażyna Stacha na święta jeździła do Makowa, do swojej siostrzenicy lekarki. - W Warszawie jestem samotna - mawiała - u Grażynki ogrzewam się w rodzinnym cieple. Wracała ożywiona. Zdawała mi relację w "Hożej". - Wiesz, Grażynka jest trochę dziwaczka. Milczek i samotnica. Nie ma przyjaciół. Tylko szpital i dom. Chorzy ją uwielbiają. A jej mieszkanie jest piękne. Mironowi by się podobało. Całe ściany książek - i wszystkie jego książki. Mnóstwo płyt. Godzinami w milczeniu słuchamy muzyki, czytamy. Ona mi się nigdy nie zwierza. Jest przystojna, ale ani słowa o żadnych panach. Święta wyprawiają dla mnie jak dla królowej, Grażynka i ta Jasia. Wiesz, ta młoda pielęgniarka, która jej pomaga w domu. Ciągle mi podtykają coś pysznego. Trochę tam tyję. No, ale trudno. Nie masz pojęcia, jakie wspaniałe są jej bernardyny - Birbuś i Dara. Tęsknię za nimi w Warszawie. Ja te psy po prostu kocham. One mnie też. I wiesz, one wszystko rozumieją. Jak mamy o nich coś powiedzieć, to szeptem albo wtedy, kiedy ich nie ma. Dara mnie kiedyś wyratowała. Byłam z nią nad rzeką. Skręciłam nogę. Nie mogłam się ruszyć. Dokoła nikogo. Ona poleciała i sprowadziła pomoc. A sam Maków! Maków jest cudowny. Miasteczko. Góry. Raz miałam w kościele w Makowie niezwykłe przeżycie. Zatopiłam się głęboko w modlitwie. I nagle poczułam bliskość mojego ojca. Potem sobie przypomniałam, że on przed wielu laty był w tym kościele. I przed tym samym obrazem gorąco o coś Matkę Boską prosił. W osiemdziesiątym roku Stacha wróciła z Makowa przygaszona. Siedziałyśmy na skwerku. Opowiadała: - Posprzeczałam się z Grażynką jak nigdy. Ja się polityką nie zajmuję. Ale nie znoszę zapalczywości. Powiedziałam coś łagodzącego o Jaruzelskim. A ona: "Jak ciocia może! Nie spodziewałabym się tego po cioci!" Taka bojowa. Doktor Grażyna umarła nagle w osiemdziesiątym drugim roku. W szpitalu w Krakowie. Po jej śmierci spotkałam się ze Stachą w "Hożej". Kelnerka podała "groszki" i ptysie. Po śmierci kogoś bliskiego wszystko, co robimy, a nawet fakt, że żyjemy, wydaje nam się zdradą zmarłego. Wiedziałam, że Stacha to odczuwa. - Zdejmę ci górną pokrywkę - powiedziała Stacha, jak zawsze troskliwa - pewnie chcesz zjeść sam krem. No, już! Usłyszałam odgłos pochlipywania. Wyjęła chusteczkę z torebki. - Kiedy człowiek umiera - powiedziała spokojnym już głosem - często odsłania się jego tajemnica. Wyszło na jaw, że ważna przyczyna była powodem samotności Grażyny. Okazało się, że już od wczesnej młodości miała tylko jedno płuco. Wiedziała, że będzie żyła krótko. Parę lat temu miała się poddać skomplikowanej operacji. Ale nie chciała. Nie wierzyła, że się uda. Zniknęła dziewczyna Kasia M., studentka psychiatrii, w czasie moich depresji w latach siedemdziesiątych zaopiekowała się mną społecznie. Parę razy w tygodniu dreptałyśmy po skwerku koło kościoła Świętej Barbary albo spacerowałyśmy w kwadrat - Hoża, Emilii Plater, Wspólna, Poznańska. Kasia była łagodna. Przynosiła mi ulgę. Szłam uczepiona jej ramienia. Opowiadałam o swoich przeżyciach. - Ale ty mnie nie opuścisz, Kasiu - prosiłam. - Na pewno pani nie opuszczę - odpowiadała cichym głosem. Potem zaprzyjaźniłyśmy się. Ania i Tadek mieszkali wtedy na Chłodnej. Latem wyjechali z Justyną. A Kasia ze swoją przyjaciółką Iwoną zamieszkały u nich i opiekowały się kotem. Pamiętam popołudnie, które spędziłam tam z dziewczętami. Byłyśmy w świetnych humorach. Śmiałyśmy się z byle czego. Trudno mi było uwierzyć, że wiosną miałam depresję. Kot kręcił się leniwie. Iwona chwaliła się, że on jest dla niej łaskawy. - Nie mów tego Mironowi - prosiłam. - Bo Miron ciągle biega. A kot za nim i gryzie go w łydki. Po chwili zjawił się Miron, rozradowany, z kwiatami, z ciastkami. Iwona natychmiast się wygadała. - To niemożliwe! - zawołał. A kot, jakby chciał naprawić sytuację, zaczął ocierać się o jego nogi. - No, widzicie, dziewczyny - ucieszył się Miron - on się widocznie zmienił. Wyjechałam wtedy ze Stachą do Śródborowa. Kasia odwiedziła mnie tam z Iwoną. Stacha zaprowadziła nas do Pogorzeli nad strumyk. Świat lśnił po deszczu. Szłam sama z białą laską skrajem brzozowego lasu. Dziewczęta zbierały kwiaty, chichotały. Tego samego lata byłam jeszcze ze Stachą w Kazimierzu. Kasia przyjechała po nas. Wybrałam się z nią na daleki spacer przez pola, łąki i wąwozy. Pachniało siano. Cykały świerszcze. - Kiedy skończę studia - powiedziała Kasia - wybieram się za mąż. Ale to nie będzie miało wpływu na naszą przyjaźń. - Mam nadzieję - odpowiedziałam niepewnie. I rzeczywiście Kasia wyszła za mąż po skończeniu studiów. W pierwszym okresie zwierzała mi się ze swoich przeżyć. Ale zjawiała się u mnie coraz rzadziej i rzadko telefonowała. Potem, po bardzo długiej przerwie, dostałam od niej kartę z Pragi. Opisywała swój pobyt w Czechosłowacji i obiecywała, że po powrocie do Warszawy zadzwoni. Ale się nie odezwała. Mąż Kasi, alpinista, wybierał się do Indii na wysokogórską wyprawę. Kasia miała z nim pojechać. Marzyła o tym. Nie wiem, czy jej marzenie się spełniło. I w ogóle, co ja o niej wiem? O pani doktor Katarzynie G.? Nie znam jej. A Kasia_dziewczyna zniknęła. Lektorka nie przyszła Ula wyjechała na urlop. Trafiła mi się zastępczyni, pani Bożena. Miała przyjść wczoraj. Telefonowała, że coś jej wypadło. Ma przyjść dzisiaj. Ale jakoś się spóźnia. Ścieram w przedpokoju podłogę. Przesuwam kapcie Uli. Kapcie lektorki. Stacha miała z futerkiem. Te same przez dwanaście lat. Przeżyły ją. Bożena może używać kapci Uli - pomyślałam. Dzwonek. Otwieram. - Jestem koleżanką Bożeny Kowalskiej - mówi obca kobieta. - Bożena ma anginę. Potem wyjeżdża. Nie będzie mogła z panią pracować. - Mówiła mi, że wyjeżdża za kilka tygodni. - Ale ona ma stale nieżyt gardła. Szkoda - pomyślałam po odejściu tamtej. Ale jak ta Bożena z nieżytem gardła wyobrażała sobie pracę lektorki? W pierwszej chwili miałam poczucie, że grunt usuwa mi się spod nóg, ale potem poczułam ulgę. Nie chciałoby mi się w ten upał wyjaśniać nowemu człowiekowi, jak i co. Niewidomy musi mieć lektora. Ale to nie takie zupełne szczęście. Lektor często ma odmienne upodobania. Ula nie znosi science_fiction. Czyta mi te książki. Ale co rusz powtarza: - Żeby się to nareszcie skończyło. Stacha nienawidziła numerowania maszynopisów. Miron to utrwalił w Wodewilu "Jadzia w Hożym Młynie, czyli depresja uszczęśliwiona": _acje facje@ ktoś mi popsuł@ numerację@ Miesiąc zleci. Kiedy jestem sama, czuję się jak ludzie widzący. Mogę robić to, co chcę. Przynajmniej posłucham sobie nagrań Mirona. A do korekty zapędzę rodzinę. Zjawia się Stefan. - Kupiłem leżak. Pomarańczowy. Ucieszyłam się. Czekałam na ten leżak od wiosny. Stefan wychodzi. Kładę się na balkonie. Ten balkon długie lata był przez nas ignorowany. Północny. Bez słońca. Teraz się nie opalam. Balkon mi się podoba. Stefan posadził wino. I wreszcie mam leżak. Leżak kojarzy mi się z wakacjami. Wprawdzie na podwórzu mało drzew - kasztan i dzikie wisienki. Ale zastępują plener. Zieleń wina i pomarańczowa płachta leżaka - to musi być ładne. Przyjemnie tu. Dobrze, że ta lektorka nie przyszła. Kryminał Zapragnęłam napisać kryminał. Usadowiłam się na leżaku i zaczęłam rozmyślać. Kapitan milicji rozmawia z oskarżonym. Singer radzi pisarzom, żeby posługiwali się modelem. Więc kto będzie tym kapitanem? Stach Madej, uczuciowy, chociaż twardy. A model oskarżonego? X., zazdrosny i ponury. Pierwsza scena rozgrywa się w gabinecie Madeja. Słyszę jego głos - przypomina relację oskarżonego. X. wraca z imienin kolegi. Zastaje żonę martwą. Obok leży nóż. W sąsiednim pokoju śpi ich pięcioletni syn, niewidomy. Oskarżony milczy. Madej podaje nowe fakty. Nazajutrz po zbrodni pani psycholog w przedszkolu odblokowuje podświadomość chłopca. Chłopiec przytacza rozmowę rodziców. Przypomina sobie krzyk zabijanej matki. Oskarżony zrywa się z krzesła. Madej pyta: - Czy pan czytał Tołstoja? - Oskarżony kiwa głową. - To pan wie, że jest droga powrotna. Przyszła Ania. Opowiedziałam jej mój kryminał. - E - skrzywiła się. - Podobają mi się tylko dwa ostatnie zdania. Ale nie ustąpiłam. Było ciepło. Dzieci hałasowały na podwórzu. A ja na leżaku kombinowałam dalej. Kapitanowie milicji nie są u nas szczególnie popularni - pomyślałam - więc niech to będzie lepiej rozmowa obrońcy z oskarżonym. No, niech to będzie kobieta obrońca - Anka T., dociekliwa. Ale dlaczego chłopiec niewidomy? Aha, przypomniałam sobie. Bo dobrze załapywał na słuch. Nagle to wszystko przestało mi się podobać. Przypomniałam sobie, że nie lubię kryminałów, których akcja rozgrywa się w Polsce. Wieje od nich nuda - Pgr_y, Pewexy, spółdzielnie, kolejki. Teraz czytam "Zawrót głowy" Boileau i Narcejaca. Klasa. W piękną Magdalenę wciela się jej prababka i pcha ją do samobójstwa. Magdalena wkracza do Sekwany. Topi się. Ratuje ją wynajęty przez jej męża zakochany w niej detektyw. Potem w obecności detektywa, który ma lęk przestrzeni, Magdalena rzuca się z dzwonnicy wiejskiego kościoła. Przerażony detektyw ucieka. Wszystko to dzieje się na tle wojny. W momencie wkraczania Niemców do Francji. W podtytule - "powieść kryminalna". I to jest rzeczywiście powieść kryminalna. Nic podobnego nie potrafiłabym napisać. W tej dziedzinie Justyna jest lepsza ode mnie. Napisała dla Tomka kryminał o detektywie panu Flakoniku i jego policyjnej kotce Pirlipatce. Była na tyle rozsądna, że przeniosła akcję do Anglii. A pana Flakonika umieściła w Scotland Yardzie. Początkowo myślała, że Scotland Yard to Ameryka. Dopiero kiedy czytałam jej w Kazimierzu "Harry'ego Brenta" w brajlu, zorientowała się, że to Anglia. Wyznała mi, że "Harry Brent" dopomógł jej w jej dziele. Ale mnie już nic nie pomoże. Nie napiszę kryminału - pomyślałam z ulgą. Podniosłam z podłogi balkonu brajlowską księgę i zabrałam się do czytania drugiego tomu "Zawrotu głowy". Dwie wyprawy do lecznicy Moja okulistka pani docent F. przyjmuje w Lecznicy Ministerstwa Zdrowia. Tu na Hożej, po sąsiedzku. Wypisała dla mnie recepty. Postanowiłam wybrać się po nie sama. Spaceruję zwykle wieczorem, kiedy na ulicy jest pusto. A teraz pełno ludzi, ostre światło. Ale mimo to się wybieram. Wkładam jesionkę, beret. Zawieszam na ramieniu torbę. Biorę do ręki białą laskę. Zamykam mieszkanie. Na schodach mijam ludzi. Idę blisko muru. Dotykam go laską. Pod siedemdziesiątym czwartym wyrwa w chodniku. Zwalniam. Wyminęłam ją! Idę dalej. Śpiewają ptaki. Odwracam głowę w tym kierunku. Widzę jak w głębokiej mgle zarysy gałęzi. Tę maleńką poprawę zawdzięczam Evelyn Mac Monahan, jej metodzie psychotronicznego leczenia. Próg lecznicy. Macam okratowane drzwi. Odnajduję klamkę. Wchodzę. Wciskam się w kąt za drzwiami u podnóża schodów. Dotykam brajlowskiego zegarka. Kroki na schodach. - Przepraszam, czy pani na kogoś czeka? - pyta kobiecy głos. - Tak. Na panią docent F. - A, to dobrze - kobieta wychodzi na ulicę. Wydaje mi się, że stałam już kiedyś za tymi drzwiami. Tylko wtedy był wieczór, lał deszcz. Wiatr szarpał nagie gałęzie. Aha, w siedemdziesiątym roku, w listopadzie. Po operacji katarakty przybyło mi trochę światła. Teraz jestem z panią docent umówiona. Ale wtedy... Usłyszałam jej samochód. Weszła do przedsionka. - Pani Jadwigo! - zawołała zdziwiona - pani sama, w taką pogodę? Uściskałyśmy się. Nie bardzo chciała puścić mnie samą. Ale poszłam krok za krokiem, rozchlapując błoto. Drzwi się otwierają. - Może panią odprowadzić? - pyta męski głos. - Dziękuję. Czekam tu na kogoś. Mężczyzna wchodzi na górę. Za szybą kołyszą się gałęzie jesionów. Byłam jeszcze wtedy młoda - myślę. Miron by powiedział: w średnim wieku. On mnie zawsze namawiał do spacerów. Teraz, gdybym została sama, dałabym sobie radę. Na Hożej i Emilii Plater mam kiosk, dwa sklepy spożywcze i zieloną budkę. A, i odwiedzam sama Chudą Zosię. Wieczorami. Tylko te półpiętra bez poręczy... ktoś podobno ukradł poręcz do swojego domku. Chuda Zosia na tych schodach złamała rękę. Ale mnie łatwiej niż widzącym. Posuwam się wzdłuż ściany, macam. Ktoś kładzie mi rękę na ramieniu. - Ja jestem tu szatniarką. Pani czeka tak długo... - Czekam na panią docent F. Może nie przyjdzie... - O, właśnie idzie! Pani docent podaje mi recepty. Jest zachrypnięta. Bardzo się spieszy. Wracam. - Czy panią odprowadzić? - pyta kobiecy głos. Ach, to ta dziura! Ludzie myślą, że nie dam sobie rady. Wchodzę do mojej sieni. Jestem jak nietoperz, zwykle chodzę w ciemności. Ale dobrze, że w dzień wybrałam się do Lecznicy i odebrałam te recepty. Zła noc na Bołtucia Prowadzę właściwie podwójne życie. Tym drugim życiem są dni spędzone na Bołtucia u Ani i Tomka. Jeżdżę do nich zwykle w piątki. Obowiązuje rytuał. Wieczorami Tomek czyta nam opowiadania różnych autorów. W sobotę, kiedy rodzice jeszcze śpią, Justyna szykuje w kuchni śniadanie i opowiada o szkole. Mam w tym drugim życiu dwa koty. Szczególnie lubię Starego, którym często opiekowaliśmy się z Mironem. Piątek. Zjawia się po mnie Tomek. - Jak jest na dworze? - pytam. - Akurat burza. Wychodzimy. Podaję mu składaną parasolkę, pamiątkę po mojej kuzynce z Brazylii. Jest lekka. Wiatr nią kręci. - Nic nie warta - mówi Tomek. - Wiesz, że Justyna ma znowu anginę? A Ani oko spuchło. Może ją coś ugryzło. - O, Boże! Bołtucia. Stary ociera mi się o nogi. - Jak Justyna? - pytam. - Ma przeszło trzydzieści dziewięć stopni - odpowiada Ania. - A twoje oko? - Przykładam sodę. Z pokoju Justyny dobiegają dźwięki rocka. - Kiedy Ania była mała - mówię - na wysoką gorączkę dawało się piramidon. - E - złości się Tomek - piramidon jest szkodliwy. Justyna zasypia przy rocku. Ania wychodzi do automatu, żeby się porozumieć z lekarzem. Długo czeka w kolejce. Wraca. - Będzie jutro rano. Kazał dać jej piramidon. Noc. Grzmi. Deszcz stuka o szyby. Budzę się przerażona. Biją dzwony. Głośno, coraz głośniej, jakby tuż za oknem. Ale tu nie ma kościoła. Dotykam zegraka - druga. Leżę wsłuchana w te dzwony. To halucynacja - myślę. Po pewnym czasie dzwony ucichły. Nie mogłam zasnąć. Podeszłam do okna. Zamknięte. Zaczęłam szarpać. Nie ustępowało. Obudziłam Tomka. Teraz on zaczął mocować się z oknem. - Ojoj - powiedział przerażony. - Tu jest ruchoma oś. Wysunęłaś okno z osi. Mogło runąć i ciebie zabić. I ja się przeraziłam. Przypomniały mi się groźne dźwięki dzwonów, jakby ostrzeżenie. - Wiesz, Tomek - powiedziałam niepewnie. - Miałam takie dziwne przeżycie. Słyszałam dzwony... - To nie były dzwony. W samochodzie na podwórzu włączył się auto_alarm. I wył z pół godziny. Myśmy też nie spali. Siedziałam na kanapie. Tomek pochylił się nade mną: - No i co, Mamutko? - zapytał czule. Zrozumiałam, że uważa mnie za osobę uratowaną cudem od śmierci. Drzewa~ zielenią się o zmierzchu Moje oczy brną@ w zieleni@ liście błyszczą szmaragdowo@ jak neony@ a właściwie to nie liście@ to zasłony@ rozsuwane lotem@ ptaków@ Popołudnie. Dzień słoneczny z wietrzykiem. Po tropikalnych upałach świetny. Przychodzi Tomek. Wymyślił dla mnie rozrywkę podwórzowo_fotograficzną. Zwiedzam z nim okoliczne podwórza, te, które nieraz oglądałam z Mironem. Hoża pięćdziesiąt siedem. Podwórze długie. Zieleń. Balkony obrośnięte dzikim winem. Nasturcje. Mur z czerwonej cegły. Podnoszę w górę głowę. Coś majaczy. Drzewo? Nie, to nie drzewo. - Co to jest, Tomek? - pytam. - To ściana z balkonami. Stań tu! Fotografuję. Emilii Plater dziesięć. Pod murem figura Matki Boskiej ze świecącą aureolą. - Widzisz? - pyta Tomek. - Tak - pokazuję dłonią świetlistą smugę. Na klombie rośnie drzewko podobne do mimozy. Oglądam to drzewko dotykiem. Tomek fotografuje kota. Perspektywę podwórza. Potem mnie. I nareszcie mój ogródek. Figura Matki Boskiej w bzach i paprociach. Trawnik. Żywopłoty. Stare drzewa. Staję pod żywopłotem. Idę z białą laską. A Tomek pstryka. Otwarte podwórze po drugiej stronie Emilii Plater. Ogromna figura Chrystusa. Ostatnie zdjęcie. Tomek odprowadza mnie do domu. Kładę się na kanapie. Myślę o naszej "wyprawie". I w wyobraźni rysują mi się te moje kształty drzew, zarysy murów. Na poręczy kanapy leżą szmatki do ćwiczeń dermooptycznych. Kiedyś pocierałam materiał palcami. Odróżniałam czerwoną, bardziej wciągała. A teraz, kiedy poruszam nimi przed oczyma, często udaje mi się rozróżnić kolory. Zbliżam się do stołu@ bledziutkie kontury@ wysuwam czujki dłoni@ i chwytam nimi@ dzbanek@ jak dużego@ ptaka@ Najlepiej widzę w ruchu - sylwetki ludzi jak dziwne stwory. Gdybym to mogła namalować! Czysty surrealizm. Kiedyś opowiadałam Mironowi o moim prawie zerowym polu widzenia. - Ty widzisz jak przez tulejki - powiedział. A teraz wodzę puszką od cukru dookoła mojej twarzy. Radość. Widzę jej migotanie w promieniu dwudziestu centymetrów. Kiedy traciłam wzrok, najwyraźniej widziałam zielone korony drzew o zmierzchu. Zmierzch. Staję w oknie. Przede mną zasłona szmaragdowej zieleni. Eteryczna, a jednak... Pojazd Wybrałam się z Franulą na medytację zbiorową. W niedużej salce niedużo osób. Od razu bliscy. Maj, więc na stole bukiet bzu. Po medytacji rozmowy. Pan obok mnie jest reżyserem, a zarazem hipnotyzerem. Twierdzi, że jego seanse hipnotyczne z aktorami mają korzystny wpływ na ich grę. A później opowiada: - Sugerowałem hipnotyzowanym ludziom kontakty z Ufo. Opisywali oni z najdrobniejszymi szczegółami pojazdy kosmiczne. Naturalnie niektóre urządzenia były dziwne i zupełnie dla nas niezrozumiałe. Ja sam w śnie hipnotycznym zobaczyłem coś przedziwnego. Było to we wnętrzu kabiny pojazdu kosmicznego - coś jakby ekran telewizora i światła. Światła, których nie potrafię opisać. Ludzie zaczęli się rozchodzić. Franula odwiozła mnie do domu. Zostałam sama. Usiadłam w przedpokoju na skrzyni. Nagle stało się ze mną coś dziwnego. Zapadłam w głęboką medytację. Szumiało mi w uszach. Poczułam, że znajduję się w ciemnej kabinie. Oczy miałam szeroko otwarte. Spojrzałam przed siebie. Tam gdzie zwykle wisi lustro, teraz jakby wielki czarny ekran. A na nim szereg świetlistych słupków w kolorach, które trudno opisać. Na przemian granat z domieszką fioletu czy koloru śliwki, biel z domieszką szarości, żółć bardzo nasycona. I pastelowe odcienie różnych barw, jak płatki cynii. Te słupki były jakby ze świecącego tworzywa. Dygotały i rzucały na ekran cyklamenowy odblask. Siedziałam zafascynowana, znieruchomiała. Nie wiem, jak długo to trwało. W pewnym momencie wstałam ze skrzyni. Spojrzałam przed siebie. Zwyczajne lustro (to lustro poznaję po odbłysku), zwyczajny blask dwóch lapmek po bokach. Odczułam pustkę. Żal, że minęło. Ale i ulgę. Tamto było tak strasznie obce. Zerwałam się. Pobiegłam do pokoiku Mirona, zapaliłam kolorową latarnię. - O, to moje światło! Światło starej Warszawy. Zawieszę księżyc nad topolą Przeczytałam ostatnio starą broszurę o zaświecie. Według niej świat jest subiektywny. Tworzą go jego mieszkańcy wolą i plastyczną wyobraźnią. Na początku wydało mi się to absurdalne. Ale potem postanowiłam się do tego przymierzyć i wyobrazić sobie, jak według tej koncepcji żyją mieszkańcy zaświata. Przypomniałam sobie pana Jakuba. Wychował się na wsi. Na emeryturze zajmował się działką. Hodował kartofle. Żona się z nim kłóciła, że szkoda miejsca. Ale on uważał, że na wszelki wypadek warto mieć swoje. Więc teraz pan Jakub sadzi na zaziemskiej działce, stworzonej przez siebie, almy i amerykany. Są bezużyteczne. Mieszkańcy zaświata jedzą tylko owoce i piją wino. A jego żona, która towarzyszy mu w zaświecie, tworzy kuszące wizje beczek wina z owoców z działki. Byłam przywiązana do starej nauczycielki geografii, pani Agnieszki. Nie bała się śmierci. Mówiła: - A może na tamtym świecie jest lepiej? Całe życie marzyła o podróży do Włoch. To marzenie spełniło się parę lat przed jej śmiercią. Opowiadała mi o tej podróży. - W Rzymie przeżyłam niemiłą przygodę - mówiła - przewodniczka pędziła nas kłusem przez kaplicę Sykstyńską. Potem wyjaśniła, że dostała wiadomość z kancelarii papieskiej - pod kaplicę miała być podłożona bomba. Ale w ogóle było cudownie! Zaśpiewam ci piosenkę: Bo gdy Neapol śpi niezmąconym snem,@ z gitarą zjawiam się pod okienkiem twem...@ A to cudowne Capri! Wszystko widziałam i jestem szczęśliwa, będzie mi to zawsze stało w oczach. Będę wiecznie wracała do tego wspomnienia. Więc pani Agnieszka na pewno stworzyła sobie zaświatową Italię bez groźby bomb. Miron nazywał siebie "specjalistą od śmierci". Przegadałam z nim na temat śmierci niejedną godzinę. Intrygowała go ostatnia tajemnica. A teraz, kiedy ją poznał? Miron uwielbiał mieszkania ogromne, ciemne i ponure. Czuję, że stworzył dla siebie "zamczysko w Otranto". Wszystkie okna są zamalowane na czarno. W środku pali się mnóstwo świec. Miron spaceruje po niezliczonych komnatach i słucha wyobrażonej muzyki Bacha. A my, dziś jeszcze na tej ziemi, jak się tam jutro urządzimy? Pan Florian, kiedy przychodzi na Hożą, zabiera się do nakręcania zegara. Zegar jest bardzo stary, więc go zwykle psuje. Ale nie może się powstrzymać. Uwielbia majstrować. Widzę go, po jego najdłuższym życiu, w zaświatowej pracowni. Będzie sobie chodził, nakręcał, składał i rozkładał setki zegarów. Ja stworzę sobie Filtrową. Głóg crategus przed zieloną furtką. Domek ze spiczastym dachem, z czerwonych cegieł. Na tarasie paleta cynii. A nad topolą zawieszę księżyc. Pierwszy dom Moim dzieciom Ani i Tadkowi Boduena sześć, róg Jasnej. Urodziłam się w tym domu. Spędziłam w nim dzieciństwo i wczesną młodość. Ten dom ocalał. Ale nasze mieszkanie na najwyższym piętrze zdmuchnęła bomba. Była to secesyjna kamienica. W sieni wielkie lustro. Pod nim ławeczka. Schody marmurowe. Staromodna winda miała na ścianie wielką klamkę, którą podnosiło się do góry, żeby ruszyła. A opuszczało w dół, żeby windę zatrzymać. Bałam się zawsze, że winda zjedzie do piwnicy. Pamiętam z wczesnego dzieciństwa, że na ławeczce siadywał windziarz Franuś, który przez pewien czas nas woził. Potem jeździliśmy sami. Dozorcą w tej kamienicy był od mojego urodzenia Marcin. Do jego mieszkania wchodziło się z podwórza. Ze studziennego podwórza grajków, kotlarzy, ostrzycieli noży. Marcin kształcił syna na księdza. Był z tego dumny. Ta kamienica była wymyślną budowlą. Od strony naszej klatki kuchennej, z ażurową windą z siatki, prowadził bardzo długi korytarz z różnymi schodkami do mieszkań na Jasnej. Był tam też taras z trzepakiem, bez żadnych roślin. Marzyłam, żeby zrobić z niego ogród. Tymi krętymi drogami przedostawałam się do moich koleżanek - Maryty i Miry S. Od strony Jasnej mieściło się Towarzystwo Asekuracyjne "Vita". Drugie skrzydło łączyło się z sąsiednim domem na Boduena. Na klatkę schodową tamtego domu przechodziło się przez naszą frontową windę. Prowadzono mnie tam do Zuzi P. Bawiłyśmy się małymi głowami cukru w niebieskim papierze. Państwo P. byli udziałowcami cukrowni w Przeworsku. Frapowały mnie w tym mieszkaniu schody, które z przedpokoju prowadziły na piętro. Potem się dowiedziałam, że tam było mieszkanko, które zajmował Borman z "Wiadomości Literackich". W dzieciństwie nasze mieszkanie wydawało mi się ogromne. W każdym pokoju kryło się coś niezwykłego. W sypialni na secesyjnej szafie, stał brzydki pegaz z gipsu, ślubny prezent. Zadzierałam do góry głowę. Patrzałam na niego długo. W pewnym momencie wydawało mi się zawsze, że on się unosi. Tak troszeczkę. Na oknie stała araukaria, moja rówieśnica. To był mój las w domu. Obrazy w salonie żyły. Grube aniołki w rajskim ogrodzie wędrowały pośród kwiatów. Nigdy nie zachodzące słońce świeciło nad kaczeńcami na łąkach. Z okien salonu widać było dachy, dachy. W oddali któryś z nich lśnił jak woda. Ktoś z dorosłych powiedział: - Stąd chyba widać Wisłę. I ja byłam przekonana, że to Wisła. Z jadalni do kuchni prowadził korytarz, wzdłuż którego stały wielkie białe szafy. To był skalisty kanion. Obok kuchni znajdował się pokoik służbowy odgrodzony kotarą. Była tam szuflada w stoliku, a w niej muszle, korale, różańce Honoraty. Tylko ona miała prawo otwierać szufladę. Tylko ona pokazywała mi te skarby. Często wysiadywałam w kuchni. Honorata, wysoka, chuda, o spiczastym nosie, wałkowała ciasto. Czekałam, aż pokroi makaron, uprzątnie stolnicę, wytrze ręce o pasiasty fartuch i powie: - No, chodź! Otworzymy szufladę. Mariuta Moją wychowawczynię, Marię Imielczenko, nazywałam Mariutą. Wydawała mi się ogromna. Była rzeczywiście bardzo wysoka. Szczupła, o prostych jasnych włosach i spokojnych niebieskich oczach. Jej regularne rysy nie wyróżniały się niczym szczególnym. Ubierała się w stylu angielskim, w kostiumy i bluzki o stonowanych kolorach. Konstanciński lasek. Moje najwcześniejsze wspomnienie. Mariuta w cieniu czyta. Ja leżę w słońcu na łasze piasku i patrzę w górę. Niebo wydaje mi się ciemne - szafirowe. I ciemna zieleń sosnowych koron. Mariuta była moim bóstwem. Surowym, ale sprawiedliwym i dobrym. Od jego nakazów nie było odwołania. Raz tylko bóstwo zostało strącone z piedestału. I to przez... mysz. Nasze łóżka stały naprzeciwko siebie. Pewnej nocy Mariuta krzyknęła i cisnęła we mnie myszą, która trąciła mnie w ramię i uciekła. Mariuta pochodziła z Rosji. Była prawosławna. Nad jej łóżkiem wisiała ikona. Czasami zabierała mnie do cerkwi. Poznałam cerkiew wcześniej niż kościół katolicki. Płomyki świec. Tłum. Śpiewy. Odczuwałam jakiś ciężar, prawie lęk. Ale i zachwycenie. Nie pamiętam, kiedy Mariuta od nas odeszła. Myślę, że wtedy kiedy przygotowywałam się do gimnazjum. Wyrosłam i bóstwo dzieciństwa straciło moc. A panna Maria? Ona do tego przywykła. Czekał ją inny dom, inne dzieci. Nowe miłości na kilka lat. Gwiazdy Zatoczyłam krąg@ jak koło od studni@ i znowu jestem@ w willi "Mojej"@ choć srebrny świerk od bomby padł@ dom stoi i ja@ stoję@ Konstancin. Moje ulubione miejsce w naszym ogrodzie. Huśtawka między sosnami. Naprzeciwko lipa i klon. Huśtawka w górze. Skaczę. Rysuję patykiem kreskę. Wycinałam scyzorykiem kawałki kory sosen. Ta kora miała kolor brunatnordzawy. Strugałam z niej łódki. Obok, także między sosnami, wisiał hamak. Lubiłam tam chodzić wieczorem, kołysać się w hamaku i patrzeć w gwiazdy. To było dosyć daleko od domu. Ledwie przebłyskiwało przez drzewa światło z werandy. Zawsze po pewnym czasie ktoś stawał w drzwiach i wołał: - Jadziulka, gdzie jesteś?! Niechętnie schodziłam z hamaka i wracałam do domu. Kiedy mnie pytano, gdzie byłam, nieokreślonym ruchem wskazywałam ciemny ogród: - Tam... Nie zdradzałam mojej tajemnicy - widoku gwiazd, które kołysały się nade mną. Gwiazdy pokazywała mi także moja babcia. Stawałyśmy wieczorem na placu krokietowym albo przed furtką. Zadzierałam do góry głowę. Babcia wskazywała na niebo: - O, patrz tu! To jest Mleczna Droga, a tam Wielki Wóz. Wpatrywałam się i wpatrywałam. Ale nie mogłam zobaczyć ani Mlecznej Drogi, ani Wielkiego Wozu, chociaż babcia cierpliwie pokazywała mi jego dyszel. Dżim, Dżok i kundle Z naszym szarym wilkiem Dżimem wiążą się najwcześniejsze wspomnienia mojego dzieciństwa. Lato. Południe. Nasza willa w Konstancinie z gotycką wieżyczką. Panna Maria układa mnie na dzienne spanie w pokoju z czerwoną podłogą. Mam dwa, najwyżej trzy lata, bo nie umiem jeszcze dobrze mówić. - Nie cie, nie cie, Dżim! Wtedy wołają go do mnie. Wpada. Wspaniały. Ogromny. Ze spiczastymi, sterczącymi uszami. Z lśniącymi ślepiami i podłużnym pyskiem. Opiera łapy na moim łóżeczku i liże mnie po twarzy. Potem odchodzi posłusznie. Teraz mogę iść spać. - Zasuńcie firanki i uciszcie ptaki - mówię moim językiem, bo lubię ciemność i ciszę. Nie wiem, co się stało z Dżimem. Ale po pewnym czasie pojawił się Dżok, niemal jego sobowtór. Wszyscyśmy go uwielbiali. A najbardziej chyba mój brat, Jaś, może dziewięcioletni wówczas. Byli nierozłączni. Świetnie się rozumieli. Aż pewnego dnia stało się coś przerażającego. Pamiętam, jak Jaś w krótkich spodenkach stoi na tle kolorowego klombu, z przygnębioną miną i z zakrwawionym palcem. Wszyscy szukają Dżoka. Wygrażają mu. Nigdzie go nie ma. Nagle wyłazi zza szopy z narzędziami. Kuli się, przywiera do ziemi i zaczyna czołgać się w stronę Jasia. Zatrzymuje się u jego stóp. Skamle, liże jego buty. Jaś pochyla się nad nim, głaszcze go. Jest uśmiechnięty. Dlaczego Dżok ugryzł Jasia? Może Jaś go czymś rozdrażnił w zabawie, nieumyślnie. Ale kiedy myślę o skrusze, zawsze widzę w pamięci tę scenę. Dżok był u nas parę lat. Nagle zachorował. Leżał w naszym mieszkaniu na Boduena na swoim posłaniu. Wyglądał żałośnie, owinięty piżamą mojego ojca. Panna Maria co pewien czas wlewała mu do pyska lekarstwo. Potem trzeba było oddać go do kliniki. Rodzice i Jaś go odwiedzali. Pewnego dnia ojciec wrócił z kliniki. Zasiedliśmy do obiadu. Wszyscy byli przygnębieni, milczący. Nagle ojciec odstawił zupę i zaszlochał. Nigdy dotąd nie widziałam, jak płacze dorosły człowiek, a jeszcze mój ojciec... Powiedzieli mi, że Dżok już nie wróci. Nie żyje. Kiedyś w lesie w Konstancinie zobaczyłam zdechłego psa. Takie rzeczy widzi się zawsze bardzo wcześnie. Niby skojarzyłam, ale mi nie pasowało. To niemożliwe, żeby Dżok... Po śmierci Dżoka w Warszawie nie trzymaliśmy już psa. Ale nasi dozorcy w Konstancinie zawsze mieli jakiegoś kundla. A nasz pierwszy dozorca, Józef, nawet foksteriera. Józef lubił zaglądać do kieliszka. Kiedyś szedł z dużą torbą przez ogród, śpiewał "Pije Kuba do Jakuba..." i sypał confetii dokoła. A foksterier szedł za nim krok w krok. Zdaje się, że za to picie rodzice usunęli Józefa. Następni dozorcy mieli kundle. Zaszywałam się z moimi przyjaciółkami w gąszczu małych drzew akacjowych, który nazywałyśmy szałasem, z butelką domowego kwasu chlebowego. Towarzyszył nam zawsze kundel. Był niesłychanie przydatny. Odgrywał rolę wszystkich możliwych zwierząt, od tygrysa do słonia. Zielona szyszka Moje najwcześniejsze wspomnienia są podobne do urwanych scen z filmu. Taras naszej willi. Siedzę w spacerowym wózku. Moje nogi w lakierkach zwisają. Mam na sobie czerwoną sukienkę, a we włosach granatową kokardę. Jaś i Witek biegają dookoła. Nad tarasem pochylona gałąź sosny z wielkimi szyszkami. Są zielone. Błyszczą, lepkie od żywicy. Bardzo pragnę, żeby Jaś zerwał dla mnie taką szyszkę. Ale nie umiem tego powiedzieć. Wchodzi panna Maria. - Uspokójcie się, chłopcy! - woła. - Jadziulka musi spać. Chłopcy wchodzą do wieżyczki. Panna Maria opuszcza oparcie wózka i poprawia poduszkę. Kładę się. W górze kołują ptaki. Zasypiałam sama w ciemności. Przywykłam do tego. Ale raz w Konstancinie obudziłam się wkrótce po zaśnięciu. Zlękłam się. Boso, w długiej koszuli, zeszłam po krętych schodach. Zatrzymałam się na ostatnim stopniu. Tylko w saloniku paliło się światło. Byli tam wszyscy. Mama czytała. Jaś rysował. Panna Maria robiła na drutach. A pod biurkiem spał Dżok. Miałam ochotę wejść do nich. Ale coś mnie powstrzymało. Czułam, że panna Maria będzie niezadowolona. Stałam chwilę z opuszczoną głową, wpatrując się w czerwony schodek. Potem odwróciłam się. Stąpając ostrożnie, weszłam na górę do mojego pokoju. Położyłam się do łóżka. Bez słów wzywałam sen. I sen przyszedł. Przed tarasem były dwa klomby. Okrągły należał do Jasia, a trójkątny do mnie. Mój był obwiedziony begoniami, w środku rosły blade różyczki. Jasia - heliotropem, wewnątrz były białe i fioletowe petunie. Bawię się z Jasiem w wyścigi. Każde z nas biega dookoła swojego klombu. Kto się zatrzyma, ten przegrał. Zwykle ja przegrywałam. I teraz stoję, patrzę na ciemne zarysy świerków. Dyszę. A Jaś wciąż biega. Od strony domu zbliża się dwoje obcych, a z nimi mama. Mama uśmiecha się. - To pan Jan, nasz nowy ogrodnik, i pani Janowa. Pani Janowa ma twarz jak jabłko, pan Jan wielkie wąsy. - Ano, byleby mi tylko nie psociły - mówi - bom krewki. Pani Janowa macha ręką. - E, on tylko tak gada. On lubi dzieci. - Patrzy na mnie. - Mamy dwie wnuczki w twoim wieku. Przyjadą na lato. Stoję oniemiała ze szczęścia. Loteria Szczęście mnie nie zawiodło. Przyjechały wnuczki Janów - Felcia, którą nazywano Kocią, i Gienia. Ciemnowłosa Kocia była najstarsza z nas. Rządziła nami. Gienia, najmłodsza, z jasną grzywką i buzią lalki, była pogodna i szczera. Bardzo ją lubiłam. Ale Kocia mi imponowała. Któregoś dnia stałyśmy na ścieżce przy krzakach malin. Nagle Kocia przykucnęła i patykiem napisała coś na ziemi. Czytać trochę już umiałam. Roześmiałam się: - Jak ty piszesz! Tak się nie pisze "kura". Kocia spojrzała na mnie z pogardą. - Ty nic nie rozumiesz. To nie "kura". To okropne słowo. W południe panna Maria przynosiła mi na ławkę do ogrodu kubek mleka i kawałek czekolady. Zwykle wtedy zjawiała się Gienia i patrzyła na czekoladę pożądliwie. Nie wiedziałam, czy się z nią podzielić, czy panna Maria będzie zadowolona. Zwykle musiałam zjadać wszystko, co mi podała. Ale panna Maria mówiła: - Gieniu, biegnij do babci, poproś o chusteczkę. Wytrzyj porządnie nos. Jak wrócisz, dostaniesz takie samo drugie śniadanie jak Jadziulka. Od początku lata przygotowywałyśmy się do loterii fantowej. Zbierałyśmy fanty od okolicznej dzieciarni. A potem następował wielki dzień. Na placu krokietowym, na długiej ławie, rozłożone były fanty z przyczepionymi numerami. Znalazło się tam wszystko, co rodzice uważali za niepotrzebne - figurki, dzbanuszki, wachlarze, sztuczne kwiaty. Pod świerkiem, na taborecie stał patefon z tubą. Jaś nastawiał płyty. Patefon grał głośno i chrypliwie. Przy stoliku siedziała panna Maria. Przed nią srebrny kubełek i sterta wafli. Dużą łyżką nakładała dzieciom domowe lody. Dzieciaków było mnóstwo, tutejszych i letników. Plac kolorowy jak na jarmarku. Dziewczynki w wiankach z kwiatów okręcały się dookoła. Wirowały ich barwne spódniczki. Ktoś grał na fujarce. Chłopcy strzelali ze ślepych pistoletów. Jaś i Witek stali przy fantach. Dzieci wyciągały losy z uczniowskiej czapki. Ze wszystkich cudów najbardziej mnie zachwycił przycisk ze złotym lwem. Miał numer piąty. Kiedy Jaś zwijał kartki, udało mi się uszczknąć różek tej piątki. Stałam z boku. Dzieci rozwijały losy. - Siódemka... piętnastka... dwadzieścia dwa... - wołały. Minęła mnie Kocia z bukietem pąsowych róż z papieru. Za nią biegła roześmiana Gienia. Przyciskała do siebie misia. Już miałam podejść i wyciągnąć los. Ale ubiegł mnie gruby Jurek z willi "Pod Dębem". - Piątka! - zawołał i Jaś podał mu lwa. Zwiesiłam głowę. Ale i było mi lżej. Nie oszukałam nikogo. Może on się ze mną zamieni - pomyślałam. Nie udało się, bo wygrałam lalkę z gumy. Słońce się zniżyło. Drzewa pociemniały. Dzieci zaczęły się rozchodzić. Wreszcie plac opustoszał. Na ławce leżała zielona żabka z blachy i trąbka, których nikt nie wylosował. Kataryniarz Kocia od pewnego upalnego dnia budziła w nas jeszcze większy respekt. Siedziałyśmy wtedy w majtkach, w koszulkach i fartuszkach w szałasie z liści. Osika szemrała cichutko. Pod drzewem sapał kundel. Kocia powiedziała nagle: - Krysia miała krew na prześcieradle. Krysia była córką właściciela sklepiku koło ciuchci. Butelka wypadła mi z ręki. Smużka kwasu zalśniła w trawie. - Oj, to okropne! - zapiszczała Gienia. - Głupia! - powiedziała Kocia. - Ja też będę miała. A kto ma krew na prześcieradle, może mieć dziecko. - No to miej! - zawołała Gienia. - Będę ci bawić. - Jesteś sto razy głupia - odpowiedziała Kocia - dziecko musi mi zrobić chłopak. Byłam zdumiona. Myślałam, że dziecko wyrasta w mamie jak kwiat. - Jazda! - ucięła Kocia. - Bawimy się w berka. Ja gonię! Wybiegłyśmy na ścieżkę. One boso, ja w brążowych sandałkach. Kundel za nami. Gienia zrównała się ze mną. W biegu wyciągnęła z kieszeni fartuszka karmelek. Wyglądał jak poduszeczka, biała w różowe paski. Wsunęła go do buzi. Pochyliła lepkie wargi nad moim uchem: - To ona jest głupia kłamczucha... - wyszeptała. Dzieci nudzą się często. Mgiełka nudy zasnuwała Konstancin. Pustawo. Ktoś jedzie na rowerze. Rower skrzypi. Na moście nad Jeziorką samotny rybak stoi nieruchomo. Przeciwko tej nudzie wymyślałyśmy rozmaite rozrywki. Do małego domku, w którym mieszkali Janowie, wchodziło się przez ganek podparty kolumienką. Ten ganek to był nasz teatr. Inscenizowałyśmy piosenki. Najbardziej lubiłam tę: W poniedziałek rano@ kosił ojciec siano,@ kosił ojciec, kosił ja,@ kosiliśmy obydwa...@ I tak poprzez różne czynności przy tym sianie ciągnęło się do niedzieli. To był punkt kulminacyjny. Grałyśmy zwykle we dwie. Trzecia i kundel tworzyli widownię. Trzymałyśmy przy ustach butelki kwasu i chwiejąc się na nogach darłyśmy się, aż kundel zaczynał szczekać: A w niedzielę rano,@ przepił ojciec siano,@ przepił ojciec, przepił ja,@ przepiliśmy obydwa...@ W ucieczce przed nudą chętnie załatwiałyśmy zlecenia dorosłych. Chodziłyśmy do sklepiku po bułki, do apteki. Często od strony brukowanej kocimi łbami szosy do Jeziorny słychać było dźwięki katarynki. Pędziłyśmy tam. Kataryniarz stał przy narożnej willi obok apteki. Otaczała go dzieciarnia. Siwy, chudy, ogorzały. Świnka morska kręciła się po pudle katarynki, jej oczy wyglądały jak różowe paciorki. Melodyjka snuła się chrypliwie. Wyciągałyśmy groszaki. Świnka wsuwała pyszczek do pudełka i wyjmowała losy. Można było wygrać rozmaite broszki i pierścionki. Oczarował mnie złoty pierścionek z rubinem. Kataryniarz dziwnie na mnie patrzał, jakby się tego domyślał. I wygrałam ten pierścionek. Kocia wsunęła we włosy srebrzystego motyla. A Gienia przypięła do sukienki złotą kokardkę. Weszłyśmy do apteki. Lubiłam to brunatne wnętrze o dziwnych zapachach. Obok ławy stała waga, a na ladzie słój ślazowych cukierków. Aptekarz, okrągły i łysy, uśmiechnął się do nas. - O, jaka biżuteria! Czego sobie panie życzą? - Prosimy o walerianę dla mojej babci - powiedziała poważnie Kocia. - Nerwy wpakowały jej się w głowę. Kiedy wyszłyśmy z apteki, na ulicy nie było już nikogo. Tylko od strony Jeziorny dolatywały cichutkie, jakby gasnące dźwięki katarynki. Majówki Epitafium Tu przystawała ciuchcia@ sycząc parą@ zatrzymaj się przechodniu@ złóż ręce@ bo ta ciuchcia woziła łzy@ uśmiechy@ szczęście@ W maju jeździliśmy na niedzielę do Konstancina. Panna Maria szykowała kanapki, owijała w pergamin i wkładała do ceratowej torby. Ciuchcia wlokła się. Kiedyś zachciało mi się siusiu. Ubikacji nie było. Płakałam. Panna Maria uformowała worek z nieprzemakalnej peleryny. Była przezroczyście niebieska. Wstydziłam się. Kiedy wchodziłam do naszego ogrodu, zawsze biegłam natychmiast zobaczyć moją grządkę. Uprawiałam ją sama. Przekopywałam, grabiłam, siałam kwiaty i podlewałam zieloną konewką. Najbardziej lubiłam nasturcje - pąsowe, pomarańczowe, żółte. Kiedy świeciło słońce, jakby się paliły. Którejś nocy obudziłam się przerażona. - Mariuta! - zawołałam - zapomniałam podlać nasturcje. Przy furtce, po obu stronach alejki ciągnęły się rabaty petunii. Ciemnoróżowe, fioletowe i białe kielichy. To było moje ulubione miejsce. Stałam w słońcu. Czekałam. Przelatywał cytrynek. Wtulał się w kielich kwiatu. Był piękny, z tą pomarańczową kropeczką na żółtym skrzydełku. Podkradałam się. Chwytałam go w stulone dłonie. Ale po chwili wypuszczałam. I cytrynek znikał w niebieskawej przestrzeni. Którejś niedzieli lał deszcz. Z Kocią i Gienią, na bosaka, goniłyśmy się po kałużach. Zaczęło grzmieć. Uciekłyśmy do sieni małego domu. Wisiała tam na ścianie skrzynka z wypukłym dzwonkiem. Nazywałyśmy ją "telefon". Ale to były przewody elektryczne. Huknął piorun. Z "telefonu" wystrzeliły pomarańczowo_niebieskie iskry. Od tej niedzieli bałam się burzy. Kiedy burza nadciągała, prosiłam, żeby wszyscy byli przy mnie - mama, panna Maria, Jan i Janowa. Wbiegałam do mieszkania Janów, żeby ich zaprosić. Mieli duży pokój. Podobał mi się. Czerwona podłoga lśniła. Na kuchni palił się ogień. Ciemną szafę i komodę zdobiły dziwne rzeźby. Kule i esy_floresy. Na wysokich łóżkach leżały czerwone kapy z pluszu, a w głowach białe poduchy. Nad jednym łóżkiem wisiał krzyż. Nad drugim wizerunek Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Z głowy Matki Boskiej wystrzelały złote promienie. To było cudowne. Zazdrościłam Koci i Gieni, że spały we dwie w łożu pod tym obrazem. Wracaliśmy do Warszawy pod wieczór. Dorośli nieśli naręcze bzu. I ja swoją gałąź. W ciuchci bzu było pełno. Kołysał się wysoko w uniesionych rękach. Pachniał gorzkawo. Był hałas, ludzie gadali, śmieli się. Ciuchcia jechała powolutku. Co chwila przystawała na stacjach. Nazwy stacji znałam na pamięć, bo konduktor każdą wykrzykiwał. Jeziorna. Klarysew. Powsin. Wilanów. Czerniaków. W Czerniakowie kolejka zatrzymywała się dłużej. Dalsza droga prowadziła pod górę. Przyczepiano drugą lokomotywę. Potem ciuchcia ruszała jeszcze wolniej, sapiąc i wypuszczając kłęby śmierdzącego dymu. Dojeżdżała do Belwederskiej. Przesiadaliśmy się do tramwaju. Ściemniało się. Błyskały pierwsze światła. Byłam senna. Miasto wydawało mi się brzydkie. Nienasycone W kącie ogrodu była furtka, na pozór tajemnicza. Ale wychodziło się nią do łysego lasku, a stamtąd na sąsiednią ulicę. Koło furtki stała drewniana szopa. Dzieliła się na kilka komórek. Klucze do kłódek, na które były zamknięte, miał Jan. Kiedy otwierał, zaglądałyśmy. Były tam grabie, łopaty, worki i nasiona. Jedna należała do Jasia. Na wiosnę, kiedy zaczynał się sezon krokietowy, wyjmował z niej druciane bramki, młotki i kule. Podobały mi się kolorowe paliki i jaskrawe pasy na młotkach i kulach. Do Jasia na krokiet zlatywały się chłopaki z całej okolicy. Jaś wyprawiał się z nimi na rowerowe wycieczki. Przy furtce od ulicy zawsze słychać było gwizdy i nawoływania: - E, Strancmaniak! - Strancmaniak, jedziesz z nami? Kiedyś Jaś wrócił z takiej wyprawy zakrwawiony, z kierownicą w ręku. Koledzy nieśli połamany rower. Z boku szopy był wychodek. Roje owadów, bo naprzeciwko wychodka śmietnik. I najpiękniejsze szafirowe i zielone muchy. Lubiłam to bezustanne brzęczenie. I zapach siana pomieszany z wonią gnijących śmieci. Bo tuż pod płotem stały klatki z królikami. Spędzałam przy nich godziny. Zrywałam zielska i pakowałam pomiędzy druciane ściany a podstawy klatek. Króliki wysuwały chciwe pyszczki. Wpychałam dłoń, ile się dało. Dotykałam białych i szarych futerek. Zielska znikały w mig. Więc biegłam po nowe. Chwytałam, co się da - nacie marchwi, samą marchew. Wszystkiego było mało. Czasami zjawiała się Kocia i Gienia. - Odwal się od nich - mówiła Kocia skacząc przez skakankę - one się nigdy nie naźrą. Kiedyś zastała mnie przy klatkach panna Maria. - Co ty tu robisz, Jadziulka? - Karmię króliki - powiedziałam prawie z płaczem - ale one ciągle są głodne. - Nie martw się - odpowiedziała panna Maria - to są okropne żarłoki. To mnie nie pocieszyło. Czułam, że wciąż przegrywam. Gdyby choć raz nie wysunęły pyszczków... Czubatka Z małego domu, od strony werandy, alejka prowadziła do kurnika. Po lewej był ogród warzywny, po prawej pod płotem gęste krzaki malin. Często kręciłyśmy się po tym warzywnym ogrodzie. Dokoła niego rosły truskawki. Co rusz któraś się czerwieniła. Jan unosił krzaczki i podkładał pod nie krowi nawóz. Woń była ostra. Ale wiązała się z latem, bieganiem boso. Kusił nas zielony groszek. Z cienkich żerdzi zwieszały się jego pędy. Zrywałyśmy strąki i wygryzałyśmy z nich słodkie ziarenka. Gienia wyrywała z ziemi marchewki. Otrzepywała z piasku i gryzła. Ja jadłam koper, a Kocia truskawki. Rosły tam wiśnie. Właziłyśmy na drzewa. Objadałyśmy się i robiłyśmy sobie kolczyki. Z ogrodu warzywnego biegłam zwykle do kurnika. Kurnik był z drucianej siatki, zamknięty na skobel. Otwierałam go. Dzielił się na dwa placyki. Na większym walało się pierze, bobki, ziarno i słoma. Na mniejszym stała budka. Po kurniku kręciły się kury i kogut. Kury gdakały. Podbierałam im jajka. Ale przede wszystkim witałam się z Czubatką. Była to biała kurka. Wydawała mi się prześliczna. Kiedy kogut piał, byłam przekonana, że to na jej cześć. Czubatka, według mnie, była moja. Lubiła mnie. Kiedy wchodziłam do kurnika, gdacząc przybiegała na cienkich nóżkach. A ja sypałam jej ziarno. Któregoś dnia Czubatka się nie pojawiła. Rozglądałam się wszędzie. Nigdzie jej nie było. Wybiegłam z kurnika i zaczęłam przetrząsać krzaki malin. Nie znalazłam jej. Pobiegłam do panny Marii. - Mariuta - zawołałam - nie ma Czubatki! - Może się znajdzie - odpowiedziała niepewnie panna Maria - poszukaj jeszcze. Wróciłam do ogrodu. Kocia i Gienia przyłączyły się do poszukiwań. Nagle Kocia zawołała: - Chodźmy do mojej babci! Babcia będzie wiedziała, gdzie ona jest. - Janowa zajmowała się kurami. Pobiegłyśmy do kuchni małego domu. W tej kuchni stała blaszana wanna. Na płycie we wgłębieniu z kafli grzała się woda. Stara śliwa zaglądała w okno. Janowa w szarym fartuchu wałkowała ciasto. - Babciu! - zawołała Kocia - ona szuka Czubatki. Janowa uśmiechnęła się szeroko. - Będziesz ją dzisiaj miała. W rosole. Pobiegłam do szałasu. Rzuciłam się na ziemię. Szlochałam. Kocia i Gienia stały na ścieżce. Przyglądały mi się. Modlitwa Niedaleko naszej willi stał kościół z czerwonej cegły, jak przysadzisty krasnolud. Za kościołem, w zaroślach leszczyny, szumiał strumyk. W wilgotnej trawie rosła mięta i niezapominajki. Brodziłyśmy po płytkiej wodzie. Łapałam zielone żabki, a one wyskakiwały mi z dłoni i z pluskiem niknęły w strumyku. Napełniałam wiaderko wodą z malutkimi płotkami. Ale one zaraz zdychały. Często wstępowałyśmy do kościoła. Żegnałam się jak one. I jak one ufałam Bogu. Wieczorami, kiedy byłam sama, klękałam w łóżku i modliłam się własnymi słowami. W kościele było pusto. Przez witraże sączyło się podbarwione światło. Na ołtarzu stały róże, piwonie. Siadałyśmy w ławkach. Ale modlitwa nie przychodziła. Milczałyśmy. Tylko Gienia coś szeptała, a Kocia uciszała ją sykiem. Kocia i Gienia chodziły do kościoła w każdą niedzielę. W najładniejszych sukienkach. Snułam się po alejkach czekając na ich powrót. Nadchodziło Boże Ciało. Moje koleżanki szły do kościoła w długich białych sukienkach, poważnym krokiem. Ołtarz był niedaleko naszej willi. Czerwony dywan i obraz oplatały pędy młodziutkiej brzeziny. Stałam przy furtce. Czekałam na procesję. Z daleka słychać było śpiewy i dzwonienie. Ulica wypełniała się ludźmi. Odnajdywałam Kocię i Gienię. Sypały kwiatki. Kiedyś Gienia rzuciła mi pod nogi różyczkę. Procesja oddalała się. Śpiewy cichły. Dziewczynki wracały uszczęśliwione. - Bawimy się w dwór - wołała Kocia, zanim Janowa zdołała ściągnąć z nich białe sukienki. - Ja będę królową, Gieńka księżniczką, a ty zwyczajną dworką. To nie był koniec moich upokorzeń. Ile razy zrobiłam coś lepiej od Koci, ona mówiła: - Ale ja sypałam kwiatki na procesji, nawet Gieńka sypała. A ty nie! Więc modliłam się w ciemności: - Boże, na drugi rok pozwól i mnie sypać kwiatki! Wielki grzyb Chodziłyśmy czasami z panną Marią na jałowcowe pole. Była to wielka polana na drodze do Królewskiej Góry. Rosła na niej, pośród krzaków jałowca, kłosista trawa, która sięgała mi do szyi. Chodziło się po niej jak po wodzie. Panna Maria plotła nam z tej trawy wieńce. Były dostojne jak korony. Po deszczu chodziłyśmy z panną Marią na grzyby. Szło się kawałek wzdłuż wąziutkich szyn, w stronę cegielni. My po szynach, panna Maria z boku. Potem skręcałyśmy do świerkowego lasu. Po drodze mijałyśmy domek czarownicy. Była to nędzna chatynka. Obok niej studnia z wielkim kołem. Po podwórku wałęsały się kury. Kręciła się przygarbiona babina w chustce na głowie. Chociaż nazwałyśmy ją czarownicą, wyglądała łagodnie. Mamrotała do siebie. A na nas nie zwracała uwagi. W lesie było mroczno. Grzyby kryły się w wilgotnym mchu. Lubiłam dotykać śliskich maślaków i żółtych łebków kurek. Ale nie miałam szczęścia do grzybów. Kocia i Gienia szybko zapełniały swoje koszyki. A w moim było ledwie parę grzybków na dnie. Kocia śmiała się ze mnie: - Ślepicha. Ślepicha. Grzyb przed nią umyka. Na skraju lasu była piaszczysta droga, a za nią parowy porośnięte krzakami. Wyszłam kiedyś spod świerków na tę drogę. Spojrzałam na zarośla i stanęłam zdumiona. W rozpadlinach rósł prawdziwek, ogromny jak talerz. A z nim zrośnięty drugi, też duży. Patrzałam z niedowierzaniem. - Jadziulka, gdzie jesteś? - rozległo się nawoływanie panny Marii. Zerwałam grzyby. Nie mieściły się w koszyku. Więc uniosłam jak parasole i pobiegłam z powrotem. - Ojoj, jakie wielgachne! - zapiszczała Gienia. Kocia powiedziała cicho, żeby panna Maria nie usłyszała: - Trafiło się ślepej kurze ziarno. A zresztą na pewno jest robaczywy. Pałac Kocia i Gienia były dumne ze swoich sukienek "do kościoła". Kocia miała różową, a Gienia niebieską. Moim ulubionym strojem była "chłopka". Czarna spódniczka w czerwone róże, czarny staniczek sznurowany zieloną wstążką, batystowa bluzeczka i fartuszek. Gienia mi jej zazdrościła. A Kocia krzywiła się: - E, co tam "chłopka". Ja dostanę krakowski strój. Kiedyś wybrałam się z panną Marią w mojej "chłopce" na spacer. Przy drodze stała chałupa kryta słomą. Obok niej rosły malwy. Podeszłam do nich. W drzwiach ukazała się kobieta. - O, ta chłopska dziewczynka jak raz pasuje do moich malw. Niech mi ją pani zostawi! W domu narysowałam chatę, malwy i siebie w "chłopce". Kocia spojrzała na rysunek. - Tere_fere! - zawołała - krzywa jesteś i masz zeza. Zostaw to. Chodźmy na kasztany. Stacja kolejki była drewniana. Za nią rosły kasztanowe drzewa. Zbiegały się tam dzieciaki z całej okolicy. Chłopcy wdrapywali się wysoko i trzęśli drzewami. Albo z dołu strącali kasztany kijem. Głupi Jasio, jeżeli nie miał klienta do niesienia walizki, kręcił się w pobliżu. Obracał się dookoła, machał lachą i wykrzykiwał esperanckie słowa. Kocia z chłopakami ciskała w niego kasztany, a my go przedrzeźniałyśmy: - Trenda! Morenda! Retenda! Było też inne miejsce kasztanów - droga do Obór. Chodziłam tam z panną Marią. Najpierw szło się wzdłuż szyn. Jeździła po nich pełna cegieł drezyna - z cegielni do kolejki. Potem skręcało się w aleję starych drzew kasztanowych, mroczną nawet w słoneczny dzień. Czasami podchodziłyśmy do bramy pałacu. Stawałam z twarzą przyciśniętą do krat. Widziałam złoty park, staw pokryty rzęsą. A w dali jasny pałac z czerwonym dachem. Było pusto. Kiedyś pojawił się na tarasie ciemno ubrany pan, kiedy indziej pani w słomkowym kapeluszu. Dorośli mówili, że to hrabiowie Potuliccy. I że oni ciągle jeżdżą za granicę. Jesienią, na pożegnanie Konstancina, szliśmy na pola. Jaś i Witek rozpalali ognisko. A kiedy przygasło, wrzucali w popiół kartofle. Siedziałyśmy z panną Marią na kocu. Każda z nas trzymała w ręce pieczony kartofel. Jaś i Witek rozmawiali ze starym pastuchem, który kurzył machorę i pokrzykiwał na swoją krowę. - No, dziewczynki - zapytała panna Maria - zadowolone jesteście z wakacji? - E, tam - wykrzywiała się Kocia - chłopaki nie chciały zabierać mnie na ryby i ciągle tylko z tymi dwiema smarkatymi... - Coś ty! - zawołała Gienia, śmiała pod osłoną panny Marii - było bardzo dobrze. Ty zawsze marudzisz. - A co ty powiesz, Jadziulka? - zwróciła się do mnie panna Maria. Popatrzyłam na ściernisko we mgle. Powiedziałam cicho: - Ja chciałabym jeszcze zobaczyć pałac. Królowa Śniegu Zimą Jan wylewał wodą z wielkiego szlaucha plac krokietowy. Lodowisko było kostropate. Lubiłyśmy też chodzić na łyżwach po ubitym śniegu przed furtką. Którejś mrocznej zimy pozwolono nam ślizgać się na Jeziorce. Od mostu do "Słonecznej". Nad ośnieżonym brzegiem czerniały pokręcone gałązki krzaków. Usiłowałam potem to narysować. Ścigałyśmy się do krzaka olszyny. Już dojeżdżałam, kiedy spadła mi łyżwa. Trzymałam ją w ręku. Odbijałam się butem i sunęłam na jednej. Złapałam gałązkę. - Jestem pierwsza! - zawołałam. Nadjechała Kocia. - Figę! Ja wygrałam. To wyścigi na łyżwach, a nie na butach. - Masz kluczyk od łyżew? - zapytałam. Wyjęła kluczyk z kieszeni bluzy i pomachała nim w powietrzu. - Pożyczę, jak mi obiecasz czerwone sreberko. Na sanki chodziło się przez lasek obok pensjonatu "Gryf" - na Grapę. Wąskie strome wzgórze pokryte krzakami leszczyny prowadziło na szeroki pagórek. Zimą było tam pełno dzieciaków. Hałas. Śmiechy. Według niepisanych reguł gry zjeżdżało się ze stromego wzgórza na niższe, zakręcało - i dalej w dół. Tylko trzylatki w fotelikach sunęły po łagodnym zboczu. Któregoś dnia, po zręcznie pokonanym zakręcie, zajechałam daleko, Zatrzymałam się w trzcinach na zamarzniętym bagnisku. Za bagnem widać było komin i czerwony masyw mirkowskiej papierni. Nagle zobaczyłam przed sobą ogromną kobietę w białym futrze. Ciągnęła wielkie sanie. Siedział na nich chłopczyk. Zerwałam się. Chwyciłam za sznurek moje sanki i zaczęłam najszybciej, jak tylko mogłam, gramolić się pod górę. Panna Maria stała pod sosną. - Mariuta - zawołałam - ona mnie chciała porwać! - Kto? - zdziwiła się. - Królowa Śniegu. Panna Maria się roześmiała: - Nie bój się. To bajka. I zaczęła otrzepywać moje paletko wielką rękawicą. Rozejrzałam się. Było zwyczajnie. Dzieciaki waliły się kulami. Tarzały w śniegu. Zjeżdżały z wrzaskiem. Ogromna kobieta zniknęła. Żołnierze i misie Po powrocie do Warszawy zaczynał się sezon piżamy w róże. Przywiózł ją dla mnie mój ojciec z Karlsbadu. Zawsze coś przemycał przed celnikami. Była biała, z materiału frott~e, a róże czerwone. Wpatrywałam się w te kwiaty, kiedy panna Maria ubierała mnie w nią po kąpieli. Była związana z Warszawą, tak jak "chłopka" z Konstancinem. Czerwone róże połączyły oba te miejsca. W Warszawie mieszkanie stanowiło centrum świata, często niepoznawalnego. Kiedyś Jaś powiedział mi w tajemnicy, że w okrągłym zegarze nad komodą ojca mieszkają krasnoludki. Ten zegar miał rzymskie cyfry. Znałam tylko układ iksów, ptaszków i pałeczek. Jaś pokazał mi klapę pod spodem zegara. - Wychodzą tędy - powiedział - i spuszczają się po sznurowych drabinkach. Czasami po kryjomu sypałam okruszki na komodę. Pytałam Jasia: - A nie mogłabym ich zobaczyć? - Nie - odpowiadał Jaś - ty już wtedy mocno śpisz. Więc szłam do mojego kącika zabawek. W kącie pokoju, który dzieliłam z panną Marią, leżała na podłodze makata z wizerunkiem Napoleona na koniu, w trójgraniastej czapce, Na tej makacie stały moje zabawki. Blaszana kuchenka, pokój lalek i sklep z drewna. Drewniane klocki do układania obrazków. Na moim ulubionym obrazku panek w szlafmycy z pomponem niósł lichtarz ze świecą i oświetlał ścianę z kolorowych kafelków. Lalka Jagusia sypiała ze mną. Nosiła takie same jak ja sukienki. Miała prawdziwe włosy i rzęsy. Była dla mnie żywa. Drugim moim ulubieńcem był miś w stroju krasnoludka. Siedziałam kiedyś na Napoleonie, trzymałam go w ręce. Patrzyłam na śnieg na dachu. Nagle zagrzmiało. Nie zdążyłam się przestraszyć. Dorośli mówili, że to niezwykłe - burza w styczniu. Kocia i Gienia znikały na długo. Za to w Warszawie pojawiał się Ryś. Ryś był synem przyjaciół moich rodziców. Mój rówieśnik. Łagodny, wyglądał trochę jak dziewczynka. Miał falujące włosy. Kiedyś Ryś u nas nocował. Okazało się, że mamy taką samą bieliznę - płócienne staniczki, do których przypinało się podwiązki w fioletowe i różowe paski, i płócienne majtki z odpinaną klapą. Nosiliśmy też wełniane rajtuzy z klapą wypuszczoną na buty i gumą pod podeszwą. Często bawiliśmy się u Rysia. Ojciec jego był dentystą. Wytapiał mu z ołowiu mnóstwo żołnierzy. Ryś uwielbiał także misie. Miał ich kolekcję we wszystkich rozmiarach. Największą atrakcją naszych zabaw była kolejka elektryczna. Upychaliśmy do wagoników pełno misiów i żołnierzy. Kolejka krążyła po pokoju. Pod stołem był "mo". Wielka tajemnica. Tego słowa nie wolno było przy nikim wymówić. Prosiłam czasami Rysia, żeby pozwolił Jagusi przejechać się kolejką. Ale on odmawiał. Tylko mój miś w czerwonym stroju krasnoludka miał do tego prawo. Cyrk i teatry Jasia Ojciec był władcą absolutnym. Nie śmiałabym mu się sprzeciwić. Grzeczność nagradzał. Do nagród należał cyrk. Siedzę obok ojca na krześle wyścielonym czerwonym pluszem. Moje nogi w lakierkach nie dosięgają posadzki. Mam na sobie granatową sukienkę z białym kołnierzykiem, a we włosach granatową kokardę. Cyrk pełen ludzi, mieszanina zapachów trocin, perfum, zwierząt. Hałaśliwa orkiestra. Na arenie dwóch clownów fika koziołki. Są podobni do panka ze świecą z mojej obrazkowej układanki. Teraz czarno ubrani panowie wnoszą klatkę z żelaznych prętów. Gotowa. Orkiestra milknie. Do klatki prowadzą lwa. Jest obojętny. Przypomina mi tego złotego, którego nie udało mi się wygrać na loterii. Akrobacje na trapezie pod sufitem. Reflektory oświetlają drobną postać kobiety w obcisłych trykotach. Huśta się, przewija, zwiesza głową w dół. Boję się, żeby ta pani nie spadła. Ale w tym strachu jest coś przyjemnego. W przerwie idziemy do boksów z końmi. Konie są piękne. Jedzą cukier z ręki. Można gładzić ich boki. Jaś całkowicie różnił się od ojca. Nie był ani dorosłym, ani dzieckiem. Nosił krótkie spodenki, uczniowską czapkę, tornister. Chodził do szkoły. Bawił się ze mną w szkołę. Budował z krzeseł katedrę. Wchodził na nią. Wymachiwał drewnianą linijką. Wywoływał mnie do tablicy. Tablica była prawdziwa. Jaś pisał na niej wielkie litery. A ja usiłowałam go naśladować. Wychodziły mi kulfony. Dostawałam dwóje. Pamiętam lekcję czytania. Jaś na katedrze, ja na stołeczku. Trzymam w obu rękach dziecinną książeczkę. Na okładce jest żółta kaczka i granatowy napis. Wodzę po nim palcem i sylabizuję: - taś... taś... - Nie wiem, czy to było czytanie, czy z pamięci. Dzięki tym "lekcjom" z Jasiem i szyldom nad sklepami wcześnie nauczyłam się czytać. Wynalazłam sobie jeszcze jeden podręcznik - "Kurier Warszawski". Nie wiem, dlaczego ogłoszenia w tej gazecie poprzedzone były szeregami dużych liter. Ukrywałam się w kącie z "Kurierem Warszawskim" i dukałam: - Aaaaaa... Cccccc... Jaś bardzo lubił bawić się z małymi dziećmi. Moje koleżanki przepadały za nim, zwłaszcza jedynaczka Zuzia, do której chodziło się przez windę. Nikt, nawet panna Maria, nie umiał robić takich pięknych czapek i koron z papieru jak Jaś. Na zabawach urodzinowych bawiliśmy się w rozmaite gry, w ciuciubabkę, "Budujemy mosty dla pana starosty...", "Stoi róża od podwórza...". Ale Jaś wymyślał jeszcze własny występ. Kiedyś w naszym salonie pełnym dzieci podrzucał trzy kółka od sersa tak długo, aż wszystkie zawisły na obrazkach. Wtedy zaśpiewał: - Zawisło kółko na drzewie,@ jak zdjąć to kółko, nikt nie wie.@ Potem po kolei zdejmował kółka przy pomocy trzcinowego mieczyka i zarzucał sobie na szyję. Wreszcie podszedł do pianina i zagrał marsza triumfalnego. Widownia piszczała z uciechy. Ogródki, ogrody, parki Lubiłam chodzić z Rysiem i naszymi rodzicami do cukierni na Bagateli. Ubierano mnie w niebieską sukienkę i kapelusik ze wstążkami. Kiedyś na placu Unii zobaczyliśmy policjantów galopujących na białych koniach. Do cukierni wchodziło się od Bagateli. Sala była mroczna. Stoliki okrągłe, z marmurowymi blatami. Za kontuarem drzwi. Prowadziły na dziedziniec. Latem tam także ustawiano stoliki. My z Rysiem zrobiliśmy odkrycie. W głębi dziedzińca rósł stary dąb i stał tam drewniak z zewnętrznymi schodami. Drzwi zamknięte. Wydawał nam się tajemniczy. Ten zakątek stał się ulubionym miejscem naszych zabaw. A jesienią znajdowaliśmy tam piękne żołędzie w kolorze mlecznej kawy. Często chodziłam z panną Marią na skwerek na placu Dąbrowskiego. Szłyśmy Jasną. Przed hotelem "Victoria", ze szklanym daszkiem nad drzwiami, stał portier w czerwonej liberii. Miał białą brodę. Uśmiechał się do mnie i kłaniał nisko. Uważałam go za Świętego Mikołaja. Pamiętam ryneczek skwerku. Rosły tam na klombach róże. Za żelaznymi sztachetami stały ławki w kręgu kasztanów. Kiedyś zrobiłam siusiu w majtki. Panna Maria zawołała dorożkę. Pojechałyśmy do domu. Byłam zachwycona. Nazajutrz zrobiłam to celowo. Pobiegłam do panny Marii i powiedziałam: - O, Mariuta, tu dorożka! Wtedy spadł cios. Panna Maria dała mi klapsa i piechotą wróciłyśmy do domu. W tych latach dorośli mówili o wyborach i o Dziadku. Widziałam Dziadka w gazetach. Miał wielkie wąsy i surowe spojrzenie. Któregoś dnia bawiłam się na skwerku. Było ciepło. Róże miały pąki. Nagle huknęły wystrzały. Ludzie zaczęli uciekać. Chłopcy podrzucali tornistry i krzyczeli: - Wiwat! Niech żyje Dziadek! Panna Maria chwyciła mnie za rękę i pociągnęła do dorożki. Jesienią chodziłam z panną Marią i Rysiem do Ogrodu Saskiego. Była tam wtedy cukiernia z kamiennym tarasem, na który spadało mnóstwo kasztanów. W parku po stawie pływały łabędzie. Znałam bajkę o czarnym łabędziu, który na ponurym jeziorze, w czasie burzy straszył groźnym sykiem. Więc łabędzie, nawet te białe, budziły we mnie odrobinę niepokoju. W Łazienkach, nad stawem, fascynowała mnie wierzba płacząca. Ta z bajki o dziewczynce beksie zaklętej w płaczącą wierzbę. Zatrzymywałam się przy niej niepewna, czy to dziecko, czy drzewo. Czasami wyprawiałyśmy się z panną Marią do parku Ujazdowskiego. Niosłam drewniany kijek i drewniane koło w kolorowe pasy. Biegałam za tym kółkiem po wysypanych żwirem alejkach. Lubiłam się ważyć. Siadałam na wielkim fotelu. Moje nogi nie dosięgały ziemi. Ale największą atrakcją były huśtawki. Czasami czekałam na swoją kolej pośród dzieciaków małych i większych. A te huśtawki skrzypiały, skrzypiały. I skrzypią do dziś. Są nieśmiertelne. Przy wejściu do parku stał sprzedawca baloników. Miał ich mnóstwo na grubym kiju. Kiedyś poprosiłam pannę Marię: - Mariuta, kup mi balon! Panna Maria się zgodziła. Wybrałam niebieski. Trzymałam sznurek w ręku. Nagle wymknął mi się. Balonik zaczął się unosić. Coraz wyżej, ponad drzewami. Patrzałam z żalem na maleńką plamkę, która po chwili zniknęła w chmurach. Poste restante Najbliższa okolica domu była jakby przedłużeniem mieszkania. Boduena wąska, wysadzana drzewkami. Domy szare. Sklepów mało. Lubiłam oglądać wystawę sklepu z damską bielizną. Leżały na niej jedwabne halki i majtki z koronkami w różnych kolorach. Wstąpiłyśmy tam kiedyś z panną Marią. Właścicielka, pani Stefania, zapytała: - Jadziu, która haleczka najbardziej ci się podoba? - O, ta - wskazałam palcem halkę lila, koloru pachnącego groszku. - Mała ma gust - roześmiała się pani Stefania - ta jest najelegantsza i najdroższa. Naprzeciwko naszego domu mieściła się cukiernia Węgierkiewicza. Kupowaliśmy tam pączki. Kiedyś przed Tłustym Czwartkiem mama posłała po nie Jasia. Ale kilka zjadł po drodze. Więc chodziłyśmy z panną Marią. W cukierni były czerwone chodniki, w drewnianych kubłach stały palmy. Przy okrągłych stolikach siedzieli panowie. Palili. Powietrze było niebieskawe od dymu. Sprzedawczyni układała pączki w pudełku. Każdy leżał na karbowanym talerzyku z papieru z napisem "Węgierkiewicz". Te talerzyki zabierałam dla lalek. Na Zgoda bliziutko naszego domu znajdowała się księgarnia Gebethnera i Wolffa. Dom był ciemny. Okna niskie, wgłębione. Zatrzymywałam się z panną Marią przy tych witrynach. Przyciągał mnie kształt książek i barwy okładek. A także coś nieokreślonego. Nasza ulica przylegała do placu Napoleona. Na placu Napoleona mieściła się Poczta Główna. Wchodziło się po szerokich schodach. Nad wejściem wisiał wielki zegar. Wewnątrz było dużo ludzi. Trzymałam pannę Marię za rękę, żeby się nie zgubić. Kupowałyśmy karty pocztowe, znaczki. Czasami udawało mi się wyprosić parę do mojego zbioru. Miałam klaser w czerwonej oprawie. Ale nie interesowały mnie żadne serie. Patrzałam na znaczki jak na obrazki. Moja ulubiona była fioletowa Helwetia ze śnieżnymi górami. A także zielone Maroko z palmami. Obok okienka, w którym panna Maria kupowała znaczki, było drugie. - Poste restante - wysylabizowałam. - Mariuta, co to znaczy? - Korespondencja czeka tu na odbiorców - odpowiedziała panna Maria - jeżeli ktoś nie podaje adresu do domu, może list odebrać na poczcie. - A może napisał tu wujek z Ameryki?! - zawołałam. Kiedyś lał deszcz. Stałam w stołowym przy oknie za tiulową firanką. Wpatrywałam się w mokrą balustradę balkonu. Nudziłam się. Weszła mama. - Mamusiu - prosiłam - kup mi tę dużą lalę od Jabłkowskich! - Ona jest strasznie droga - odpowiedziała mama - jak przyjedzie wujek z Ameryki swoim cadillakiem, to ci taką przywiezie. Kiedy miałam ochotę na kosztowne zabawki, słyszałam o tym wujku. I na niego czekałam. Wtedy na poczcie Mariuta powiedziała: - Jak chcesz, możesz zapytać tej pani w okienku. Wspięłam się na palce. Za okienkiem siedziała ładna dziewczyna. - Proszę pani - powiedziałam - czy nie ma dla Jadzi Strancman listu od wujka z Ameryki? Panienka zniknęła w głębi sali. Wróciła prędko. - Niestety, dziewczynko - powiedziała z dziwnym uśmiechem - nie ma. I nagle zrozumiałam, że wujka z Ameryki także nie ma. Wuj Emanuel Ciotka Gina i wuj Emanuel bywali u nas często. Ciotka Gina, kuzynka mojej matki, była piękna, czarnowłosa, bardzo spokojna. Wuj także odznaczał się urodą. Niezwykle wysoki, o białych włosach i jasnych oczach. Był ruchliwy, wesoły, zawsze uśmiechnięty. Syn ich, Edek, rówieśnik Jasia, odziedziczył urodę matki i usposobienie ojca, podobnie jak córka, Kitka, dorastająca panna. Z tym dwojgiem niewiele mnie łączyło. Edek często przychodził do Jasia. Ale byli wtedy zajęci swoimi sprawami. Najbardziej lubiłam Marę, córkę wuja z poprzedniego małżeństwa. Pieściła mnie, bawiła się ze mną. Mieszkała u swojej babci, która ją wychowała. Kiedyś usłyszałam rozmowę na jej temat. Dorośli mówili, że kiedy nie ma babci, do Mary zakrada się z pomocą dozorcy Junosza_Stępowski. Zaintrygowało mnie, kto to jest, po co się zakrada i czy ona się jego nie boi. Wuj Emanuel zawsze okazywał mi zainteresowanie. Grywał ze mną w loteryjkę. Kupował mi zabawki. Uwielbiał ruchome. Przynosił mi nakręcane samochody, lokomotywy, statki. Wuj Emanuel był przedstawicielem handlowym. Miał skład materiałów na Długiej, w Pasażu Simonsa. Chodziłam tam czasem z mamą, żeby wybrać materiał na płaszczyk. Wuj podrzucał mnie w górę i śpiewał: - Jeszcze Polska nie zginęła,@ póki my żyjemy...@ Wysyłał pomocnika do pobliskiej ciastkarni po rurki z kremem. Parzył dla nas herbatę. Któregoś roku, wczesną wiosną, było u nas przyjęcie rodzinne. Siedziałam koło wuja Emanuela. Wuj wyciągnął z portfela swoją fotografię. Napisał coś na odwrocie. - Masz, Jadziulka, to dla ciebie na pamiątkę. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Więc powiedziałam "dziękuję" i schowałam fotografię do kieszonki. Na pianinie stała wazka z pokrywką. Leżało w niej trochę fotografii. Po wyjściu gości włożyłam do niej i tę, którą dostałam od wuja. Kilka dni później wujostwo wyjechali do Włoch. Nazajutrz po ich wyjeździe wpadł Edek z wiadomością, że ojciec nie żyje. Umarł w wagonie. Mama płakała. I ja się rozpłakałam. Pobiegłam do salonu. Wyjęłam z wazki fotografię. Wuj Emanuel patrzał na mnie uśmiechnięty, prawie słyszałam jego śpiew. Nagle coś mnie uderzyło - tamte słowa: "na pamiątkę". Więc on wiedział, że umrze? Tajemnica Nie lubiłam miesiąca, który dorośli nazywali listopadem. Wyobraziłam sobie, że to ciemny tunel, do którego się wjeżdża, kiedy kończy się brunatnożółta pora kasztanów. Jedzie się długo w ciemności. Tylko gdzieniegdzie błyska światło. I nagle blisko Bożego Narodzenia wyjeżdża się z tego tunelu w biel śniegu. Bliskość Bożego Narodzenia odmieniała miasto. Place zamieniały się w las. Wystawy sklepów w baśniowe pejzaże. W tym okresie przeprowadzano mnie przez windę do Zuzi. Przy pomocy jej wychowawczyni robiłyśmy łańcuchy na choinkę. Nawlekałyśmy na nitkę czerwony kwiatek z bibułki, potem słomkę. Niebieski kwiatek, znowu słomkę. Albo pierścienie ze złotego i srebrnego papieru. Przylepiałyśmy motyle skrzydła z glansowanego papieru do wydmuszek z jaj. Złociłyśmy konstancińskie szyszki. Któregoś dnia wybrałam się z panną Marią na Bracką do sklepu z zabawkami. Mieścił się w suterenie. Schodziło się do niego po krętych stopniach. Było w nim mnóstwo trzcinowych bujaków i łóżeczek. Kupiłyśmy loteryjki dla Zuzi i dla Rysia. Przy wejściu stał wózek obity czarną ceratą, ze złotymi zygzakami na bokach. Miał podnoszoną budkę. W sam raz dla Jagusi. - Widzę, że ci się podoba - powiedziała panna Maria. - Może Mikołaj dowie się o tym. Ale nie byłam pewna Świętego Mikołaja. Zwykle, kiedy go oczekiwaliśmy, zawieruszał się gdzieś Jaś albo moja dorastająca kuzynka Ania, która była sierotą i wychowywała się u moich rodziców. Potem Mikołaj dzwonił ostro, wchodził do mieszkania i odzywał się pogrubionym głosem Jasia albo Ani. Kiedy wspomniałam o tym Rysiowi, powiedział: - E, Święty Mikołaj to bujda na resorach! Bardzo się zdziwiłam. Resory miały wózki i rowery. Ale Rysia nie pytałam. Bałam się, że mnie wyśmieje. Kilka dni przed Wigilią bawiłam się u nas na Boduena z Rysiem w chowanego. Wbiegłam do pokoiku Honoraty. Oparłam się o coś przy szafie. Była to paka w szarym papierze. Obejrzałam ją dokładnie - wózek! W tej chwili Ryś uchylił kotarę i złapał mnie za ramię: - Przegrałaś! Chciałam powiedzieć mu o wózku. Coś mnie powstrzymało. Nie powiedziałam nikomu. Ale nie czułam się dobrze z tą tajemnicą. Chciałam się od niej uwolnić jak najszybciej. Kiedy przyszedł do nas Mikołaj (może ten sprzed hotelu "Victoria"), nie patrzałam na jego worek, tylko na ręce. Prowadził wózek. - Domyślasz się, Jadziulka, dla kogo ten wózek? - powiedziała panna Maria. - Cieszysz się? Stałam bez uśmiechu. Moja radość rozsypała się po drodze przez te dni ukrywania tajemnicy. Ślub pod baldachimem Kuzynka Ania miała narzeczonego. Mówiło się o ślubie. Wreszcie nastąpił ten uroczysty dzień. Ubrano mnie w granatową plisowaną spódniczkę i żorżetową malinową bluzkę z kołnierzykiem z kremowej koronki. Pojechałam dorożką z panną Marią i z Jasiem. Zatrzymaliśmy się na wąskiej ulicy. Weszliśmy do obcego mieszkania. Było tam pełno ludzi. Panie w długich sukniach w różnych kolorach, panowie w ciemnych garniturach. Na środku pokoju stał na dywanie baldachim z purpurowego atłasu ze złotymi frędzlami. Starszy pan i starsza pani podprowadzili pod baldachim narzeczonego, a moi rodzice Anię. Narzeczeni stanęli obok siebie. Ania w zielonej sukni z długimi rękawami. Oczy jej błyszczały, policzki płonęły. Mój nowy wujek, Bunc, w czarnym garniturze. Bunc miał zupełnie młodą, okrągłą i różową twarz, a włosy białe. Podszedł do nich rabin z czarną brodą, w czarnym chałacie i jarmułce. Trzymał księgę. Otworzył ją i zaczął z niej czytać. Obce słowa sypały się jak ziarno. Po ceremonii wszyscy tłoczyli się wokół nowożeńców, żeby złożyć im życzenia. Stanęłam przed Anią markotna. Kochałam ją i byłam zazdrosna o obcego pana. Ania przytuliła mnie do siebie i powiedziała: - Jadziulka, zobaczysz, że go polubisz. W wielkiej jadalni stały stoły nakryte białymi obrusami. Tyle było na nich kwiatów, że przypominały rabaty. Lśniły od porcelany. W srebrnych lichtarzach paliło się mnóstwo świec. Posadzono mnie obok wujka Bunca. Nakładał mi pyszne jedzenie. A przy deserze odkroił kawałek weselnego tortu i położył na moim talerzyku. - Jedz, Jadziulka, raz się żyje! Po ślubie Ania i wujek Bunc zamieszkali na naszej klatce schodowej. Ich mieszkanie to był duży pokój o nowoczesnych meblach. Na oknie stał wielki kaktus ze zwieszającymi się liśćmi i różowymi kwiatami. Kiedy weszłam tam po raz pierwszy, stanęłam zdziwiona przed tapczanem pokrytym wiśniowym materiałem. Jak to - pomyślałam - Ania i wujek to dwie osoby, a tapczan jeden. Ale wstydziłam się o to zapytać. Długo nad tym myślałam. Wreszcie byłam pewna, że się domyśliłam. U nas w salonie stał pusty tapczan. Widocznie Ania sypiała na nim. Wujka Bunca bardzo polubiłam. Był laryngologiem. Ale ratował mnie w różnych przypadkach. Opatrywał moje potłuczone kolana, wyjmował drzazgi. Kiedyś rozbolało mnie ucho. Zajrzał do niego i powiedział: - O, Jadziulka, to wstyd, żeby panienka miała takie brudne uszy. Od tej pory, kiedy leniłam się umyć uszy, bo były nie po drodze, słyszałam w myśli te słowa. Zoppoty lat dwudziestych Wisiały u nas na Boduena czarno_białe obrazki z Zoppotów (obecnie Sopotu). Widać było na nich panie w wielkich kapeluszach oparte o poręcz mola, żaglówki na wzburzonych falach, plażę z ludźmi w kostiumach kąpielowych o długich nogawkach. Te obrazki przypominały mi lato, bo jeździłam do Zoppotów z rodzicami, Jasiem i panną Marią. Zoppoty były gęsto zadrzewione. Mieszkaliśmy na Wilhelmstrasse. Stary domek z drewnianą werandą obrośniętą bluszczem pachniał wilgocią. Po deszczu na liściach bluszczu roiło się od ślimaków. Właziłam w mokrą trawę i zbierałam te ślimaki. Na ulicach dużo ludzi mówiło po niemiecku. Nasza gospodyni, stara Niemka, nazywała się Frau Schmidtke. Dawała mi niemieckie karmelki. Były niesmaczne. Często chodziliśmy na molo. Ubierano mnie na biało - biała sukienka, biały kapelusz, podkolanówki i rękawiczki. Nie znosiłam tych rękawiczek ani tej bieli, na której odciskały się moje palce. Czasami chodziliśmy na spacer w stronę Orłowa, drogą nad morzem, pod drzewami, pod którymi rosły wielkie paprocie. Przy tej drodze była budka graniczna. Przed granicą na wzgórzu znajdowała się cukiernia. Miała niemiecką nazwę. Była otoczona płotem z brzozowych bali. Przez kraty tego parkanu widać było kawałki drzew i białe grzywy fal. Stoliki stały na polanie wysypanej żwirem. Podawano tam pyszne ciastka, "Kuchen mit Schlagsahne". Byłam tam kiedyś z mamą, profesorową K. i jej synem Stefankiem, moim rówieśnikiem. Pobiegliśmy ze Stefankiem pod wielkie drzewo. Stefanek znalazł włochatą gąsienicę. Podkradł się do pani w sukni w żółte kwiaty i wsunął jej gąsienicę za dekolt na plecach. Pani wrzasnęła i podskoczyła. Mama Stefanka siedziała do niej tyłem. Ale nie wiedziałam, czy moja mama tego nie zobaczyła. Kiedy wracaliśmy do domu, zapytałam Stefanka szeptem: - Dlaczego to zrobiłeś? - Chciałem zobaczyć, jak ona podskoczy. Bałam się, że mama zapyta mnie o gąsienicę. Ale nie zapytała. W Zoppotach było kasyno nad zatoką. Grywało się tam w ruletkę. Uważałam, że to loteryjka dla dorosłych. I moi rodzice bywali w kasynie. Ojciec mawiał: - Ja gram ostrożnie, jak te Niemki, które wynajmują pokoje. Kiedy wygram dwadzieścia guldenów, wychodzę. Przed południem chodziłam z panną Marią na plażę. W wełnianym kostiumie chlapałam się przy brzegu. Woda była zielonkawa i przejrzysta. Widać było różowawe meduzy, a na dnie ciemne algi. Piasek był czyściutki, płowy, połyskiwały w nim tęczowo muszelki, które zbierałam do kubełka. Któregoś dnia w piasku coś zabłysło. Wygrzebałam złoty pierścionek z czerwonym oczkiem. Był podobny do tego, który wygrałam od kataryniarza. Ale o wiele grubszy i cięższy. Trzymałam go na dłoni. Odbijało się w nim słońce. Rubinowe oczko lśniło. Pokazałam pierścionek pannie Marii. - Ktoś go zgubił - powiedziała - trzeba odnaleźć właściciela. - Jak to - zawołałam - ja go znalazłam. On jest mój! Ale pierścionek do mnie nie wrócił. Dziewczynka z fotografii Marzyłam o ptaszkach. Dostałam na urodziny dwa kanarki. Klatka z samiczką stała w salonie na jednym oknie, z samcem - na drugim. Samiec ciągnął trele jak dzwoneczki. Wypuszczaliśmy ptaszki z klatek. Fruwały po całym mieszkaniu. Kręciły się po stole, właziły w kompot. W końcu zjawiły się nie opierzone pisklęta. I samczyk te pisklęta zjadł. Kiedyś panna Maria kupiła mi w sklepie na Nowym Świecie dwie zielone żabki w szklanym domku. Żabki właziły na drabinkę, przepowiadały pogodę. Ktoś poradził, żeby na zimę domek z żabkami zostawić na balkonie. Kiedy na wiosnę wzięliśmy go do mieszkania, żabki były martwe. Zostały z nich sflaczałe skóry. Łatwiej było z roślinami. Fasola na wilgotnej ligninie wypuszczała zielonkawe pędy. Panna Maria wkładała do słoika z wodą ukorzenione szablaste liście. Po pewnym czasie różowy kwiat otwierał pąki. Pachniał mocno. Taki sam hiacynt był namalowany na okładce "Mojego Pisemka". W "Moim Pisemku" przeczytałam kiedyś wierszyk, który kończył się strofą: Tadzio, Zosia, Irka@ wprawnie łapią fale,@ Londyn, Paryż, Berlin@ słychać doskonale.@ Radio dopiero wchodziło w użycie. Jaś majstrował detektorowe aparaty z kryształkami. Ojciec miał inną namiętność - fotografowanie. Zdjęcia sam wywoływał w ciemności. Miał do tego wanienki i płyny. Przytwierdzał duży aparat "Kodak" do statywu. Zarzucał sobie na głowę czarną chustę i zaglądał w wizjer. Ustawiał nas. Kiedyś polecił mnie i Rysiowi wyrywać sobie "na niby" siatkę na motyle. To zdjęcie w albumie wydawało mi się podwójnie zastygłe - jako fotografia i jako wspomnienie tamtego oczekiwania na pstryknięcie aparatu. W salonie wisiało moje zdjęcie zrobione przez ojca. Jasne włosy w lokach; trzymam poręcz krzesła, unoszę nogę, jakbym chciała wdrapać się na nie. Zatarło się w mojej pamięci, że to ja. Była to dla mnie dziewczynka z fotografii. Zakradałam się do salonu, kiedy nikogo nie było, stawałam przed fotografią w czarnej ramce i rozmawiałam z dziewczynką. Kiedyś przybiegłam rozżalona. - Dziewczynko - powiedziałam szeptem - pakują mi ten wstrętny tran, aż im zwymiotuję. Nie wiedziałam, że ten wstrętny tran oddala ode mnie ślepotę. Ale o tym nie wiedzieli nawet dorośli. W okresach picia tranu wsypywano mi do zupy fitynę. A przezroczyste kapsułki po niej w pudełku z dziurkami zabierałam do zabawy. Kiedyś podeszłam do fotografii zawstydzona. - Dziewczynko, Mariuta kazała mi zrobić porządek w zabawkach. A ja tylko troszeczkę pomachałam ścierką. Potem Mariuta zapytała, czy posprzątałam, a ja powiedziałam, że tak. Dziewczynka słuchała cierpliwie. Nie zdejmowała nawet nogi z poprzeczki krzesła. To mnie trochę pocieszyło. U dziadków na Lesznie "W dzieciństwie wszystko jest niezmienne,@ w starości wszystko jest zmienne."@ (Miron Białoszewski, z prozy nie drukowanej) Dziadków ze strony ojca pamiętam słabo. Obydwoje umarli, kiedy byłam małym dzieckiem. Widzę jak przez mgłę ciemne mieszkanie, dziadka z brodą, w chałacie, babcię w rudej peruce. Zostali mi więc tylko rodzice mojej matki - dziadkowie z Leszna. Babcia była chuda i przygarbiona. Miała białe włosy i wydatny nos. Zawsze nosiła suknie z żabotami. Dziadek mały, z czupryną na jeża, chodził w bonżurce. Czytał historyczne książki. Opowiadał mi o bitwach. Moja babcia mieszkała poprzednio w Niemczech. Dziadkowie często mówili po niemiecku. I ja osłuchałam się z tym językiem. Do dziadków odwożono mnie dorożką. Jechało się przez zgiełkliwą żydowską dzielnicę. Sylabizowałam napisy nad sklepami: "Ruchla Piperminc, krótkie towary". Leszno piętnaście, róg Orlej. Secesyjna kamienica. Schody obite złotą blachą. W bramie spotykaliśmy dozorcę Józefa. - A, panienka - witał mnie. - Babcia już szykuje kakał dla panienki. Na półpiętrze siedziała jego córka Anielcia, garbuska, nie bardzo normalna. - Panienko, niech mi panienka da parę kopiejek - prosiła. Mieszkanie dziadków było duże. Z kuchni wychodziło się na kręcone schody z drewna. Obok tych schodów były drzwi, od których klucz babcia nosiła w kieszeni fartucha. Wyobrażałam sobie, że za nimi jest jeszcze kilka pokojów. Meble u dziadków były ciemne. I ciemne tapety. Obrazy w ciemnych ramach. Lubiłam portret prababci mojej babci. Nosiła czepek ze wstążkami. W domu dziadków mieszkały cztery osoby - babcia, dziadek, ciocia Cela i służąca Karolina. Ciotka Cela, wtedy jeszcze niezamężna, zajmowała mały pokój. Ten pokój krył w sobie wiele uroków. Ciotka Cela miała wspaniałe atlasy grzybów i roślin, które oglądałam bez końca. Uwielbiałam ilustracje w niemieckim wydaniu bajek braci Grimm. Ciotka Cela niestrudzenie opowiadała mi bajki. A właściwie bajkę, której mogłam słuchać sto razy. Bajkę o dziewczynce, która znalazła w skrzynce za oknem, pod śniegiem, czerwone poziomki. W sąsiedniej kamienicy mieszkał gołębiarz. Stawałam na stołeczku przy oknie i patrzyłam, jak za wielkim kijem, niby wieńce, kręcą się stada ptaków. Babcia pilnowała mycia rąk, ubierania, jedzenia. Na kolację zawsze dostawałam jajko na miękko. Babcia miała szklaną klepsydrę. Kiedy piasek się przesypał, jajko było gotowe. Babcia wierzyła w inhalacje. Wystarczyło, żebym kichnęła, a ustawiała mnie obok michy z wrzątkiem. Zarzucała mi na głowę płaszcz kąpielowy. I musiałam wdychać parę. Dla rozrywki powtarzałam w kółko coś do rymu, na przykład: Ene due rabe.@ połknął bocian żabę.@ Na półeczce koło łóżka babci leżał plik "Illustrierte Zeitung". W mieszkaniu dziadków wszystko lśniło. Babcia chodziła z miotełką z kolorowych piór i omiatała nią obrazy. Dziadek wychowywał się na wsi w Lubelskiem. Ganiał z wiejskimi chłopakami. Świetnie pływał. Znał się na grzybach, na ziołach i na ptakach. Opowiadał ciekawie. Kiedyś powiedział, że umie pływać na stojąco. To mnie zdziwiło. Dziadek robił mi domki z kart. Te domki miały spiczaste dachy. Ściany w różowy marmurek. Ale domek nigdy nie przetrwał mojego pobytu na Lesznie. Karolina była chuda, bez wieku. Gadatliwa. Gadała tak szybko i ostro, aż terkotało w uszach. Lubiłam przebywać z nią w kuchni podczas prania. Siadałam na stołeczku pod oknem. Na środku stała balia z tarą albo przykręconą wyżymaczką. W kotle na kuchni gotowała się bielizna. Karolina uwijała się pomiędzy kuchnią a balią. Tu mieszała bieliznę, tam wykręcała albo tarła. A przy tym gadała bez przerwy. Opowiadała o dzieciństwie mojej matki i jej rodzeństwa. - Starsze państwo mieszkali wtenczas przy ogrodzie - mówiła. - To dzieciarnia cięgiem tam chodziła. Twoja matka, Mańcia, serce miała słabe. Cichutka, zawsze z książką, bo latać jej zakazali. Ninka była uparta. A najgorszy ten czort Marcin. Łaził po drzewach jak małpa. Aż zleciał i musieli do niego cherurga wołać. Nogi se połamał. - Obydwie? - przeraziłam się. - A czy to nie na jedno? - A ciocia Cela? - zapytałam. Karolina machnęła ręką. - Ta to była dziwaczka. Podsłuchała, że jest niepotrzebna, niechciane dziecko, bo rodzice byli stare. I od tego tak zdziwaczała. Zrobiło mi się żal ciotki Celi, chociaż była już dorosła. Niechciane dziecko - to prawie jak sierota. Szpinak, zupa "nic" i Cyganka Panna Maria wprowadziła nowy zwyczaj. Obiad jadałam sama w moim pokoju, tylko deser w jadalni ze wszystkimi. Podczas tych deserów przysłuchiwałam się rozmowom dorosłych. Kiedyś ojciec powiedział po niemiecku: - Die Kleine ist einbisschen blass. Zerwałam się z krzesła i zawołałam: - To znaczy, że mała jest blada! Dorośli długo siedzieli przy stole. Ja po skończeniu deseru mówiłam: - Dziękuję. Czy mogę wstać? Samotne posiłki nie były najgorsze. Czasami wstawałam od stolika i zakradałam się do kącika zabawek. Ale to było ryzyko. Bo często ktoś do mnie zaglądał. Nie byłam zbyt grymaśna, ale nienawidziłam szpinaku. A jak na złość była moda na szpinak. Nawet siłacz Kubuś Marynarz w filmie Disneya wyznawał, że źródłem jego siły jest szpinak. Więc szpinak często pojawiał się na moim stoliku. Odwołania nie było. Nabierałam go na widelec pomagając sobie srebrnym szyberkiem z literami Js i jadłam połykając łzy. Mariuto, dzięki ci za ten szpinak! To, że nauczyłam się być wobec siebie twarda, pomogło mi w życiu, zwłaszcza w latach ślepnięcia i w czasie okupacji. Tak jak nienawidziłam szpinaku, tak uwielbiałam zupę "nic". Nie tylko jej smak, ale i wygląd. Miała kremowy kolor. Podawano ją w białej wazie. Kołysały się na niej jak łódeczki białe kupki piany. Ciotka Cela zabrała mnie pierwszy raz na lody do lodziarni na Lesznie. Skosztowałam ich i zawołałam: - To bardzo zimna i gęsta zupa "nic" w waflu! Kiedy babcia usłyszała o lodach, natychmiast zarządziła inhalację. Gołębiarz tego dnia długo tresował swoje ptaki. Zjawił się pośród nich gołąb, jakiego nigdy dotąd nie widziałam. Był liliowy, prawie jak leśne dzwonki. Któregoś dnia jesienią byłam z panną Marią w Ogrodzie Saskim. Panna Maria usiadła na ławce nad stawem. Czytała książkę. A ja odbiegłam daleko. Zbierałam kasztany. Nagle zjawiła się przede mną stara Cyganka. Była brunatna. Nosiła ciemny kaftan, kilka kwiecistych spódnic, spod których widać było bose stopy. Uśmiechnęła się do mnie bezzębnymi ustami: - A, ładna panienka! Daj rękę, powróżę ci bez grosza. Wyciągnęłam rękę. Pochyliła się nad moją dłonią. Przyglądała się wyrysowanym na niej kreskom. Nie uśmiechała się już. Miała zmartwioną twarz. - Dziwny los - wymamrotała - bardzo ciemny i bardzo jasny. Przeraziłam się. Wyrwałam rękę i pobiegłam do panny Marii. Boicie się czarnego ptaka? Mojej wnuczce Justynie Boicie się czarnego ptaka? Uczyłam się w domu razem z Rysiem. Naszą nauczycielką była panna Ludwika Kramsztyk. Te lekcje, w moim pokoju przy dziecinnym stoliku, wydawały mi się niepoważne. Trochę się ich wstydziłam. A potem radość - dowiedziałam się, że mam zdawać do podwstępnej klasy gimnazjum. Gimnazjum Janiny Tymińskiej mieściło się na rogu Traugutta i placu Małachowskiego. Pamiętam wielki sklep Szczerbińskiego z meblami i dywanami przy bramie. Później, jako uczennica, nieraz oglądałam wystawę tego sklepu. Wybierałam najpiękniejszy dywan - dywan latający. Idę z mamą na egzamin. Mam na sobie białą bluzkę i szarą spódniczkę - mundurki Tymińskiej były szare. Czuję się odświętnie. Ciemnawe wnętrze podobne do prywatnego mieszkania. Sala z wypchanymi ptakami. Na długiej ławce siedzi kilka pań i onieśmielone dziewczynki. I my siadamy. Wpatruję się bezmyślnie w wypchane ptaki. Otwierają się drzwi kancelarii. Wchodzi mała, gruba pani w czerni. To pani Przybytkowska, nauczycielka matematyki. Twarz ma surową. Ale w tej chwili uśmiechniętą. Zbliża się do nas. Otwiera szeroko ramiona. Powiewają rękawy. - Boicie się czarnego ptaka? - pyta. - Kto się nie boi, proszę do mnie! Zerwałam się i rzuciłam w jej ramiona jak w głęboką wodę. Panna Basia Wychowawczynią moją była panna Basia Eberhardt. Młoda. Ładna. Łagodna. Kochałyśmy ją zachłanną miłością dzieci. Na pauzach czepiałyśmy się jej spódnicy. Ona nas pieściła. Była wrażliwa. Kiedy kogoś karciła albo stawiała dwójkę, sprawiało jej to przykrość. Moje dzieciństwo w szkole pod osłoną panny Basi było bezpieczne. Pewnego dnia dowiedziałam się, że panna Basia wychodzi za mąż. Wydało mi się, że porywa ją smok. Miałam ochotę ją osłonić. Ratować. Nie dać jej, choćby trzymając się dzień i noc rąbka jej tweedowej spódnicy. Kilka dni później szłam z mamą Mazowiecką. Na rogu stała zielona budka ze słodyczami. Mama kupiła mi czekoladowy wafel w srebrnej folii. Wybrałam do mojej kolekcji lśniący jak rubin. Kiedy mama płaciła, ja gryząc wafel odwróciłam się od budki i obserwowałam przechodniów. Nagle zobaczyłam idącą naprzeciw nas pannę Basię z jakimś panem. To ten wstrętny narzeczony - pomyślałam ze złością. Zbliżali się. Panna Basia była uśmiechnięta. A ten pan miał sympatyczną twarz, podobną do twarzy mojego kuzyna Edka. Nie wydawał się straszny. I nie byłam już zła. Nazajutrz na pauzie usiadłam koło panny Basi. Objęła mnie ramieniem. Obok stały i siedziały inne dziewczynki. - Bardzo was kocham - powiedziała panna Basia, jakby coś wyczuła. I wtedy po raz pierwszy w życiu dowiedziałam się, że miłość jest podzielna. Złota korona Była w mojej podwstępnej Krysia, malutka i zgrabna dziewczynka z buzią lalki. Nie miała ojca. Matka jej pracowała. Krysia mieszkała blisko szkoły. Zaprosiła mnie na urodziny. Małe mieszkanko. Kakao. Ciastka. Mama Krysi zrobiła dla nas czapki z glansowanego papieru i wianki z bibułki. Patefon grał tanga i walce. Pamiętam, że przez chwilę siedziałam na kanapie pośród szydełkowych poduszek i przyglądałam się Krysi. Wydawała mi się piękna - w aksamitnej szafirowej sukience z kremowym koronkowym kołnierzykiem i w złotej koronie, której jej zazdrościłam. Wirowała z Lusią ubraną w wianek z róż. Wirowały i wirowały. Potem ze śmiechem rzuciły się na kanapę. Korona zsunęła się z włosów Krysi. Miałam ochotę ją zabrać i włożyć zamiast mojego wianka z maków i chabrów. Ale nie śmiałam. Po tym balu Krysia i w klasie została naszą królową. Adorowałyśmy ją. Na pauzach siadała na parapecie okna, a my gromadziłyśmy się dokoła. Każda chciała być jak najbliżej królowej. Dotykać jej szat - satynowego fartuszka. Przynosiłyśmy jej kapcie. Podawałyśmy płaszczyk i beret. Składałyśmy dary - muszelki, korale, srebra od czekoladek. Krysia była skromna. Panowanie jej opierało się na wdzięku. Miałyśmy żywą lalkę, która zamieniała salę rekreacyjną w pałac. Złota korona zniknęła. Ale w naszej wyobraźni wciąż jeszcze ozdabiała jej głowę. Pierwsze fałszerstwo W podwstępnej klasie miałam dzienniczek obłożony w pomarańczowy glansowany papier. Widzę go do dziś, kiedy myślę o kolorze pomarańczowym. Któregoś dnia dostałam dwóję z arytmetyki. Wracałam do domu ponura. Nie smakowała mi nawet rurka z arakowym kremem, którą zamówiła dla mnie mama, kiedy wstąpiłyśmy do "Ziemiańskiej". Podczas obiadu byłam milcząca. Jaś widocznie coś wyczuł. - Jadzia, nos do góry, pod chmury! - pocieszył mnie. Po obiedzie zamknęłam się w swoim pokoju. Usiadłam przy biurku. Wyjęłam dzienniczek z teczki. Serce biło mi jak po biegu. Dlaczego nie chciałam pokazać go rodzicom? Ze strachu? Ojca trochę się bałam. Ale mama była bardzo łagodna. Nie, to nie był strach. To był wstyd, wielki wstyd. Nagle pewien pomysł przyszedł mi do głowy. Przyjrzałam się podpisowi mamy. Wydał mi się łatwy. Wzięłam pióro i mozolnie, literka po literce, wypisałam go na dole stronicy dzienniczka, na której znajdowała się hańbiąca dwója. Odłożyłam dzienniczek z powrotem do teczki. Serce ucichło. Poweselałam. Popołudnie minęło zwyczajnie. Odrobiłam lekcje. Potem grałam z Jasiem w domino. Ale nazajutrz rano, nie wiem dlaczego, zajrzałam znowu do dzienniczka. Stałam zdumiona, trzymając go w ręce. Podrobiony przeze mnie podpis mamy został wyskrobany żyletką. A obok pojawił się jej podpis prawdziwy. Majestat W podwstępnej pani przełożona Janina Tymińska była dla mnie boginią na Olimpie. Do najmłodszych klas wchodziło się od placu Małachowskiego. Elegancka klatka schodowa. Naprzeciwko wejścia do szkoły mieszkała pani przełożona. Za każdym razem, kiedy tamtędy przechodziłam, spoglądałam na drzwi jej mieszkania z respektem i lękiem. W środku nie byłam nigdy. Starsze klasy wchodziły od Traugutta. Tam mieściła się kancelaria. Do naszych klas prowadziło wewnętrzne przejście. Nie zwykły korytarz, ale jakby tunel, który zawsze wydawał mi się tajemniczy. Tym tunelem spływała do nas z Olimpu_kancelarii pani przełożona. Pani przełożona w podwstępnej, nie przypominam sobie, w zastępstwie czy stale, uczyła nas polskiego. Siedzę w pierwszej ławce. Przede mną katedra. Na katedrze pani przełożona w całym majestacie. Twarz niedostępna. Szata ciemna, zapięta pod szyję. Włosy gładko zaczesane. Czułam ciężar, z którego istoty nie umiałam zdać sobie sprawy. To nie był strach, tylko przytłaczające poszanowanie majestatu. Pani przełożona siedziała sztywno. Wyjaśniała nam czytankę. Nagle wsunęła mały palec do ucha i zaczęła nim kręcić. Zdziwiłam się. Jakby bogini z Olimpu dostała zeza. Ale zrobiło mi się lżej. Babcię całuje się w rękę Jesienią, po powrocie z wakacji, już jako uczennice wstępnej klasy, pisałyśmy o tych pierwszych wakacjach wypracowanie. Ten temat powtarzał się aż do matury, tak jak opis cmentarza na Wszystkich Świętych. Potem przejęła go Ania. A teraz Justyna. Wtedy, w latach dwudziestych, podyktowała go nam pani przełożona. Z powagą wypisała kredą na tablicy wytwornym pismem tytuł: "Jak spędziłam wakacje". To była klasówka. Moje wypracowanie o Konstancinie spodobało się pani przełożonej. Dostałam piątkę. Byłam dumna. Przyjaźniłam się wtedy z Lusią. Wypracowania Lusi wyróżniały się zwykle i były głośno czytane w klasie. Tym razem pani przełożona z posępną miną położyła przed Lusią jej zeszyt. Lusia otworzyła go. Siedziałyśmy w jednej ławce. Zajrzałam. Przeraziłam się. Wypracowanie było długie, starannie wykaligrafowane, prawie bez błędów. Opis pobytu u babci. Ostatnie zdanie: "Na pożegnanie uściskałam babcię", przekreślone czerwoną krechą. Pod nim widniała czerwona dwója. I słowa: "Babcię całuje się w rękę." Rozczarowanie W drugiej klasie zaczęłam przyjaźnić się z Hanką. I siedziałam z nią w jednej ławce. Nie wiedziałam wtedy, że będzie to przyjaźń na całe życie. Przeżywałyśmy wspólnie szkolne zmartwienia i radości. Cieszyłam się jej piątkami. Nie lubiłam, kiedy przyjaciółka dostawała gorszy stopień ode mnie. Zaczęłyśmy się uczyć geografii. Trzeba było przerysować z książki mapkę. Tego dnia odrabiałam lekcje z Hanką i umknęło nam to z pamięci. Zaczęłyśmy się bawić. Hanka dobrze rysowała (została malarką). Miała swoją ulubioną rozrywkę - "rodzinę Szmitów". Były to lalki, które wycinała z papieru. Opowiadała o ich życiu. I mnie to bardzo obchodziło. Potrafiłyśmy wtedy o szkole zupełnie zapomnieć. Kiedy się okazało przed lekcją geografii, że nie mamy mapek, wpadłyśmy w popłoch. Inka, wzorowa uczennica, chwaliła się przed nami swoją mapką. Do dziś pamiętam jej jaskrawe kontury. Na mapkę z książki miałyśmy wrysować góry i rzeki. Więc istniał dla nas tylko jeden ratunek - szybko przekalkować dzieło Inki. Podeszłam do Inki. Mapka leżała na jej ławce. Niewielu rzeczy w życiu pragnęłam tak jak wtedy tej mapki. - Daj nam przerysować - prosiłam. - Nie dam - powiedziała stanowczo Inka. Stałam ze opuszczoną głową. Nie mogłam tego zrozumieć. To było gorsze od dwói. Luka W którejś z młodszych klas zaniedbałam matematykę, nazywaną wówczas arytmetyką. Najpierw pojawiła się drobna rysa. Zadanie dla mnie niejasne. Ale ja byłam na S, a pani Przybytkowska właśnie "wyrywała" od A. Więc mi jakoś uszło. Następnego dnia odrobiłam zadania nie rozumiejąc ich. Ale czułam się samodzielna i rodziców o pomoc nie poprosiłam. Potem jakby przypływ zaczął zatapiać moje matematyczne umiejętności. Trwało to kilka tygodni. Luka. Pustka. Klasówka poszła źle. Dwója. Pani Przybytkowska oddała mi zeszyt z groźną miną. Następną klasówkę zdecydowałam się opuścić. A potem bałam się pokazać na matematyce. - Powiedzcie, że jestem chora - poprosiłam koleżanki. - Że mam torsje i siedzę w łazience. Koleżanki z przejęciem oznajmiły o tym pani Przybytkowskiej. Siedziałam w tej toalecie samotna. Nudziłam się. Puszczałam bańki. W jajowatych pojemnikach było płynne mydło. Wystarczyło wysmarować nim duże palce, przytknąć do siebie i rozciągnąć. Tworzyła się między nimi tęczowa tafla. Jedno dmuchnięcie - i wysuwała się spomiędzy dłoni wielka bańka. Nagle zamarłam. Drzwi się otworzyły. W progu stanęła pani Przybytkowska. Nie bałam się jej tylko wtedy, kiedy przyszłam do szkoły na egzamin. Potem bardzo. - Jak się czujesz, Jadziu? - zapytała łagodnie. - Trochę lepiej - wymamrotałam. Podeszła do mnie i objęła mnie ramieniem. - Nie martw się. Damy radę. Zostaniesz po lekcjach i wytłumaczę ci wszystko, czego nie rozumiesz. A za parę dni zrobimy malutki egzamin. Arytmetyka nie znosi luk. Pamiętaj. Te słowa wbiły się w moją pamięć. Pamiętałam przez całą szkołę. I pamiętam do dziś. Bo nie tylko arytmetyka nie znosi luk. Nadzieja Kiedy brałam do ręki nowy zeszyt oprawiony w glansowany papier, urzekała mnie jego czystość. Te kratki - zawsze marzyłam, żeby wpisywać w nie równiutkie cyfry. Albo podwójne linijki. Chciałam kaligrafować piękne litery, jak w książeczce do kaligrafii. Lubiłam tę książeczkę, a zwłaszcza wiersz, chyba Konopnickiej: Wicher wieje, deszcz zacina,@ jesień, jesień już.@ Ćwierka świerszczyk zza komina,@ chatki naszej stróż.@ Wtem do okna ktoś zapuka.@ Kto tak późno,@ czego szuka?@ Skąd prowadzi Bóg?@ Zima jestem,@ w śniegu brodzę,@ w salopinie starej chodzę,@ wpuście, wpuście mnie!@ Powtarzam ten wiersz z pamięci. I widzę w wyobraźni, jak wtedy, zgarbioną staruszkę w czarnej opończy, podpartą kosturem. Pisałam ten wiersz w dziewiczym jeszcze zeszycie. Ale zeszyt nie chciał pozostać dziewiczym. Źle napisane słowo trzeba było przekreślić albo wyskrobać żyletką. Z końca stalówki spływał kleks. A czasem musiałam wyrwać zbyt zabazgraną kartkę. I zeszyt chudł. Znowu stracona nadzieja, aż do następnego zeszytu. W starszych klasach polonista, Władysław Szyszkowski, wprowadził teczki z luźnymi kartkami, jak dla dorosłych. Z początku mi się to spodobało. Ale kiedyś pojawiła się pod moim wypracowaniem o filmie Ren~e Claira "Pod dachami Paryża" piątka, a obok dwója z dopiskiem: "Za niestaranne prowadzenie teczki." Kiedy myślę o tamtych zeszytach, widzę, że w dorosłym życiu jest tak samo. Nie daje się uniknąć przekreśleń, kleksów i wyrywania kartek. Ale pozostaje nadzieja. Pan Diner W starszych klasach, tych od Traugutta, nasz dzień szkolny rozpoczynał się dziesięciominutową gimnastyką w sali rekreacyjnej. Ćwiczyłyśmy w mundurkach i w fartuszkach. Sala pełna zaspanych szaro_czarnych dziewcząt. Obok mnie Hanka. W czasie skłonów i wyrzutów ramion szeptałyśmy sobie do ucha zwierzenia. Po gimnastyce w klasie modlitwa. Dziewczęta stoją w ławkach. Mówią chórem pacierz: - "Ojcze nasz, któryś jest w niebie..." - Albo śpiewają. Pamiętam pieśń do Matki Boskiej: Królowo niebios, niepokalana,@ opieka Twoja nam pożądana@ i łaska Twoja niechaj nam sprzyja,@ Módl się za nami, Święta Maryja...@ My, Żydówki, stałyśmy także. I śpiewałyśmy, kiedy miałyśmy na to ochotę. Przed lekcją religii wychodziłyśmy z klasy. I zwykle zderzałyśmy się z księdzem. Ksiądz był młody, nieśmiały, lekko skłaniał głowę, my też. Szłyśmy do małego pokoju w tunelu przejściowym między dwiema częściami szkoły. Tam czekał na nas pan Diner, nauczyciel religii mojżeszowej. Pan Diner był mały, chudy, semicki. Przypominał subiekta w żydowskich sklepikach. Wyobrażałam sobie, jak ściąga z półki belę materiału, odmierza wielkim metrem i odcina kawałek nożycami. O ile ksiądz był nieśMiały, to pan Diner zalękniony. Do kancelarii przemykał się chyłkiem. Bał się antysemityzmu, który u Tymińskiej nie istniał. W tym przytulnym pokoju siedziałyśmy przy stole, rozkładałyśmy zeszyty i odrabiałyśmy inne przedmioty. A pan Diner mówił. Zapoznawał nas ze Starym Testamentem, z żydowskimi obrzędami. Tylko że mówił wyłącznie do siebie. Nie zwracał nam nigdy uwagi. Nie pamiętał naszych nazwisk. Stawiał zawsze piątki. Nie miałyśmy więc pojęcia o religii mojżeszowej. Kiedy podczas wycieczki w jakimś miasteczku zwiedzałyśmy synagogę, w kącie świątyni leżał piasek. - Ten piasek ma chyba znaczenie religijne? - zapytały nas koleżanki katoliczki. Wstydziłam się przyznać, że nic o tym nie wiem. - Tak - wypaliłam - to na pamiątkę przejścia Żydów przez pustynię. Teraz żałuję, że nie słuchałam pana Dinera. Spotkałam go w sierpniu 1939 roku na molo w Orłowie. Podszedł do mnie. - Panna, panna... - zaczął. - Strancmanówna - powiedziałam zadowolona. Spotkanie z nauczycielem, kiedy byłam już studentką, osobą niezależną, sprawiło mi przyjemność. Oparliśmy się o poręcz mola. Przyglądaliśmy się przejrzystej wodzie zatoki, parasolkom meduz, jachtom. Orłowo było wówczas miejscowością, do której jeździli przeważnie Żydzi, zwłaszcza młodzież. Gwar. Śmiechy. Mijał nas barwny tłum. Pan Diner odwrócił się i popatrzył na przechodzących ze smutnawym uśmiechem. - Ciekawe - powiedział - czy goje są tu także. I z tymi słowami zniknął z mojego życia. Ogródek Raua Wiosną i jesienią chodziłyśmy na gimnastykę do Ogródka Raua, który znajdował się w Ogrodzie Saskim, w pobliżu drewnianego Teatru Letniego. Grywałyśmy tam w siatkówkę. Ja siatkówki nie znosiłam. Byłam mała, niezbyt zręczna. Miałam słaby refleks. piłka wydawała mi się za ciężka. Umykała mi. Wyślizgiwała się z rąk. Wypadałam zwykle z gry i stałam z boku zawstydzona. W Ogródku Raua były też huśtawki. Taka równoważnia - długa deska, na jednym końcu dziewczynka unosi się do góry, na drugim inna opada w dół. Lubiłam tę huśtawkę, jak mój trapez w Konstancinie. Kiedy unosiłam się w górę, wyobrażałam sobie, że fruwam. Któregoś dnia w Ogródku Raua, na tej huśtawce, podłożyłam stopę tak, że deska mi ją przygniotła. Bolało bardzo. Usiadłam na ławeczce w bladym słońcu. Był wrzesień. Przyglądałam się koleżankom, które grały w siatkówkę. Wyglądały zabawnie w kostiumach gimnastycznych podobnych do dziewiętnastowiecznych strojów kąpielowych z modnych badów. Bluzki z czarnej satyny, wycięcie w karo, czerwone wypustki przy szyi i na rękawach. Czarne majty do kolan ściągnięte gumką. Dziewczęta biegały, podskakiwały. Ciemna kula piłki śmigała na przejrzystym tle nieba. Byłam szczęśliwa, że nie muszę grać w siatkówkę. I Ogródek Raua od razu się odmienił. Poczułam wszystko, co było za nim. Wielkie drzewa, klomby z kwiatami, staw, po którym pływały łabędzie i kaczki. Nie byłam dzieckiem miasta. Zanim zaczęłam chodzić do szkoły, spędzałam kilka miesięcy w roku w Konstancinie. Hodowałam kwiaty, warzywa. Obserwowałam owady. A w murach miasta wydawało mi się, że jestem zamknięta. Wtedy na ławeczce, kiedy poczułam przestrzeń parku, było mi dobrze. Zapomniałam o bólu. W końcu to mniejsze zło od gry w siatkówkę. Do szkoły kuśtykałam oparta na ramionach koleżanek. A stamtąd mama i Jaś zabrali mnie dorożką. Pogrzeb Kiedy byłam w jednej z młodszych klas, ciężko zachorowała córka pani przełożonej. Leukemia, tak nazywano wówczas białaczkę. Nieuleczalna. Było coraz gorzej. W szkole panowało przygnębienie. Krążyły rozmaite wieści. Córka pani przełożonej była zaręczona. Młodzi mieli niedługo się pobrać. Choroba wybuchła nagle. I wtedy zdecydowali się. Ślub odbył się przy łożu śmierci. Co mogło być bardziej romantycznego? Mówiłyśmy i myślałyśmy o tym bez końca. Wyobrażałam sobie tę ceremonię. Pokój dopasowałam do pani przełożonej. Przyćmione światło, ciężkie meble, grube story w oknach. Chora z rozpuszczonymi włosami, w bieli, oparta o poduszki. Narzeczony klęczy przy łóżku. Wsuwa jej na palec obrączkę. Obok, jak czarne ptaki, ksiądz i pani przełożona. Na tym obraz się urywał. Nie wiedziałam, jak odbywa się taki ślub. Któregoś dnia dowiedziałyśmy się, że córka pani przełożonej umarła. Kiedy przechodziłyśmy z Hanką obok zamkniętego mieszkania pani przełożonej, było nam straszno. A po kilku dniach przed ołtarzem u Wizytek trumna pokryta kwiatami. Śpiew zakonnic, modlitwy księdza jak gdyby przenosiły zmarłą z ziemi w niebiosa. Kościół pełen bladych dziewcząt w szarych mundurkach. Powązki. Groby. Aleja starych drzew. Dziewczęta. Nauczyciele. Pani przełożona, otoczona rodziną, w czerni trochę tylko głębszej niż jej zwykły strój. Twarz zamknięta. Zastygła. Nie mogłam sobie wyobrazić, żeby płakała. Rozejrzałam się dookoła. Dziewczęta. Dziewczęta. Szare dziewczęta, a w ich dłoniach kolorowe kwiaty. Jak pięknie i smutno - pomyślałam. Exegi monumentum W starszych klasach naszą wychowawczynią została panna Zofia Trenknerówna. Oddana nam. Samotna. Widzę w myśli jej miłą twarz oszpeconą znakami po ospie. Panna Zofia uczyła nas łaciny. Trudna gramatyka, skomplikowana składnia powodowały, że nigdy nie było wiadomo, czy rozumie się tekst właściwie. Na klasówkach zerkałyśmy z Hanką wzajemnie do naszych zeszytów. Kiedyś panna Zofia rozdała poprawione klasówki. Otworzyłyśmy zeszyty. U Hanki czerwony napis: "Vide Jadzia", i pała. U mnie: "Vide Hanka", i także pała. Zmartwiłyśmy się. Mama Hanki była surowa. Ja też nie miałam ochoty chwalić się w domu tą pałą. Zostałyśmy na pauzie w klasie. Patrzyłam na rzędy ławek. - Hanka - zawołałam - mam pomysł! W naszej klasie po południu uczyli się chłopcy z zawodówki. Wyjęłyśmy dzienniczki z kaset. Porysowałyśmy kartki w serca przeszyte strzałami. Powpisywałyśmy w nie imiona: Józef, Władek, Bronek. Nazajutrz pokazałyśmy dzienniczki pannie Zofii. - Proszę pani, jaka przykra sprawa. Ci chłopcy... Panna Zofia popatrzyła z roztargnieniem: - No tak. Nie ma rady. Musicie sobie kupić nowe. Ale mimo wszystko łacina była moją trudną miłością. Mówili do mnie poeci. Zostały mi w pamięci tylko odpryski ich wierszy: "Iam ver adaptabat..." czy fragment poematu o odwiecznym marzeniu ludzkości: "Dedalus interea Kreten longumque perosus..." I stamtąd przypłynęły słowa: "Exegi monumentum aere perennius..." Jajecznica z szynką Byłam w drugiej klasie. Znałam książeczkę "O czym mała dziewczynka wiedzieć powinna". I to przytrafiło mi się pewnego dnia w szkole. Wstydziłam się zwrócić do panny Zofii. Doczekałam do końca lekcji. Przyszła po mnie, jak zwykle, nasza pokojówka Marysia. - Dlaczego panienka dziś taka blada? - zapytała. - A, bo... coś mi się zdarzyło... - Aha - domyśliła się - to panienka jest już kobietą. Szłyśmy Mazowiecką. Ja z przodu. Udawałam, że idę sama. Marysia parę kroków za mną z moją teczką. Na wystawie u Golińskiej nowe rzeczy - srebrne dzbany, filiżankia w różyczki. Kropił deszcz. Na placu Napoleona zieleniły się drzewa. Wskazówki wielkiego zegara na Poczcie Głównej przybrały postać zgarbionego krasnoluda. - Może panienka położy się do łóżka? - zaproponowała w domu Marysia. - Tak! - zawołałam uradowana - pościel mi. Marysia cisnęła na krzesło pluszowego psa. Chciałam zawołać: "Uważaj, przecież jego boli!" Ale wyczułam, że teraz nie wypada. W łóżku zaczęłam się zastanawiać, czy wypada bawić się Jagusią. Nie rozstrzygnęłam tego. Zajęłam się przyjemnymi planami. Po południu przejrzę klasery i dokończę "W pustyni i w puszczy". A jutro zabiorę się nareszcie do "Wyspy skarbów". Nagle poczułam głód. Marysia czyściła miotełką dywan w jadalni. - Marysiu! - zawołałam. Wpadła do mojego pokoju. - Co się stało, panienko? - Nic, tylko jestem głodna. Poproś, żeby Honorata usmażyła mi jajecznicę z szynką. Taką jak uwielbiam, wiesz... Rodziców ani Jasia nie było w domu. Z kuchni dolatywało pobrzękiwanie garnków. Po chwili Marysia przyniosła jajecznicę na moim talerzu w bratki. Jadłam powoli, delektując się jej smakiem. Obserwowałam rybki w akwarium. Ich ruchy wywoływały senność. Spojrzałam na głowę Grety Garbo, którą Jaś namalował. Muszę i ja wyćwiczyć taką wyniosłą minę - pomyślałam. Nagle mama weszła do pokoju. - Jak się czujesz, Jadziu? - zapytała. - Rozmawiałam już z Marysią. - Nieźle - odpowiedziałam niezdecydowanym tonem. - No, to wstań i zabierz się do lekcji, przecież jutro szkoła. - Jak to? - zawołałam. - Mam iść do szkoły? Przecież jestem chora. - To nie jest choroba - odpowiedziała mama - będzie cię to spotykało co miesiąc. Spojrzała na moją zawiedzioną minę i dodała z uśmiechem: - Możesz to sobie oczywiście za każdym razem umilić jajecznicą z szynką. Boicie się czarnego ptaka? ~(c.d.) Mojej wnuczce Justynie Pierwszy papieros W tamtych latach nauka o roślinach i o zwierzętach nazywała się przyrodą. W Konstancinie zajmowałam się roślinami i owadami, więc i te lekcje bardzo lubiłam. Naszą nauczycielką przyrody była mądra, spokojna pani Domaniewska. Zachwycały nas cuda. Te najprostsze. W słoju na oknie pływały czarne kijanki. I nagle zamiast nich pojawiały się żabki. W pudełku wysłanym liśćmi gąsienica zastygała w kokon. A po pewnym czasie wyfruwał stamtąd motyl. W czasie wakacji robiłyśmy zielniki. Zasuszało się rośliny i przyklejało do kartek zeszytu rysunkowego. Upał. Strumyk za kościołem. Cień. Szum. Wilgoć. Zapach mięty. Mięta i niezapominajki. Gęściocha. Zrywam najpiękniejsze. Do zielnika. Albo łąka koło papierni w Jeziornie. Trzciny. Mokradła. Liliowe kwiatki. Pod roślinami trzeba było wypisywać ich nazwy. Pytałam o nie naszego ogrodnika Jana. Ale on znał nazwy ludowe - pantofelki Matki Boskiej, gladeusze (to miały być gladiolusy). Przy furtce ogrodu rosły krzaczaste słoneczne kwiaty. Zapytałam Jana, jak się nazywają. Podrapał się w głowę. - Ano, jak się mają nazywać? Żółte kwiaty. I już. Kiedyś pojechałyśmy na wycieczkę z panią Domaniewską. Duża wieś. Równina. Pola. Las. Zanocowałyśmy w miejscowej szkole. Usnęłam szybko. Późnym wieczorem ktoś zaczął szarpać mnie za ramię. - Jadzia! - poznałam głos Zośki. - Co? - Paliłaś kiedy papierosa? - Nie. - A chcesz iść z nami zapalić? Krysia ma pudełko. Szybko włożyłam bluzkę i spódnicę. Wybiegłyśmy w ciemność. Droga była piaszczysta. Ciepława jeszcze od słońca. Zatrzymałyśmy się pod sosną. Było nas pięć. Krysia rozdała papierosy i podawała nam ogień. Baśka podskakiwała na jednej nodze. - Ja paliłam już sto razy! Próbowałam się zaciągnąć. Dym był gryzący. Wydmuchałam go ustami i nosem. - Dziewczynki! - rozległ się nagle od strony szkoły głos pani Domaniewskiej. - Gdzie wy jesteście? Co tam robicie? Z ognikami papierosów w rękach zaczęłyśmy uciekać w kierunku lasu. Pani Domaniewska szła szybko za nami. Zatrzymałyśmy się. - Zgaście - powiedziała Krysia - i wyrzućcie te papierosy. Zadeptałyśmy ogniki. - Tu jesteśmy, proszę pani! - zawołałyśmy. Pani Domaniewska podeszła do nas. - Co wam strzeliło do głowy? - zapytała. - Chciałyśmy popatrzeć na gwiazdy - powiedziała Hanka. Nie skłamała. Gwiazdy interesowały ją bardziej niż papieros. I ja nigdy nie nauczyłam się palić. Każdy papieros jest dla mnie tym spod sosny. Tylko raz w życiu Karwia Tak się złożyło, że w miejscach, które zwiedzałam w czasie szkolnych wycieczek, nie byłam nigdy więcej. Nawet w Karwi. Więc została mi tamta Karwia. Czysty piasek. Zapach ryb i wodorostów. Domek z balkonem od strony morza. Noc. Wymykamy się na plażę po kryjomu. W piżamach. Czujemy w sobie gotowość oglądania duchów. Ale tu nie straszy. Tylko szumi morze. Półkolisty księżyc wybrukował na falach srebrną drogę. Chciałoby się wejść na nią. I iść, iść. Płock Którejś wiosny pojechałyśmy z panną Zofią Trenknerówną statkiem do Płocka. Wisła leniwa. Sennie przymglone widoki. Płock w kwitnących sadach. W bielach i różowościach. Zwiedzamy jakby przypięty do skarpy kościółek. Koło plebanii pod malwami ławka. Dziewczynki się rozbiegły. Panna Zofia siada obok księdza Trenderendy. Ja na drugim końcu. Naprzeciw nas, pod jabłonią osypaną kwiatami, stoi Hanka w białej bluzce. Mruży oczy. Razi ją słońce. Przygląda się miastu. Wiśle. Wiem, że ona namaluje ten widok. Ksiądz i panna Zofia też patrzą na Hankę. Ksiądz mówi z ciepłą powagą: - Jaka piękna jest ta dziewczynka. - Tak - odpowiada panna Zofia - dziewczę z Haiti. Mogłaby być nago. Przepraszam księdza. Ale ja uczę łaciny. Obcuję z posągami. O, jak szybko zniża się słońce. Jadziu, zawołaj dziewczynki. Czas wracać. Podchodzę do Hanki. Hanka się uśmiecha. - Jadziuniu... - i koniuszkiem brunatnego palca pociera koniec mojego nosa. Miałam wtedy szorstki nos. I Hanka wymyśliła taką pieszczotę. Indiańską. Lwów Nie pamiętam Lwowa. Wydaje mi się zielony, biały i złoty. Zatrzymałyśmy się w schronisku przyklasztornym. Spałyśmy na słomie. Było brudno. Kręte schody. Drewniane. Ogród. Mury klasztoru. Przelazłyśmy przez dziurę i przycisnęłyśmy twarze do witrażu kaplicy. Ten klasztor miał surową regułę. Zakonnice nie wychodziły i nie pokazywały się nikomu. Przez pomarańczowe i fioletowe szyby zamajaczyły świece na ołtarzu i czarna postać mniszki. To klękała, to wstawała, to kładła się na posadzkę. Ogarnęła mnie groza. Wyobraziłam sobie siebie zamkniętą sam na sam z tym niewidzialnym Bogiem. Polesia czar "Polesia czar to bagna i moczary..." - takie się wtedy śpiewało tango. I pojechałyśmy na Polesie. Gęstwa zieleni. Nieruchome tafle wody, ciągnące się jedna za drugą, porośnięte u brzegów szuwarami. Cisza. Tylko czasem zakwili wodny ptak i pluśnie wiosło przewożących nas Poleszuków. Zamieszkałyśmy na wsi, w gospodzie. Nie było warunków do mycia. A my z Hanką akurat na etapie entuzjazmu czystości. Wymknęłyśmy się z domu o świcie. Z ręcznikami i mydłem pobiegłyśmy nad strugę. Rozebrałyśmy się. Woda lodowata. Ale wlazłyśmy po kolana i zaczęłyśmy się myć. - Jadziu - zawołała nagle Hanka - spójrz! Młody Poleszuk z koszulą wyrzuconą na portki szedł ścieżką w naszą stronę. Ale senny czy zamyślony, przeszedł nie zwracając na nas uwagi. To ta pierwsza miłość... Nie mieliśmy z Jasiem przed sobą tajemnic. Byłam od niego o siedem lat młodsza. Ale właśnie mnie się zwierzał. Kiedyś siedział przy pianinie i grał. Stałam za nim. A on zaczął śpiewać: Taka się dzisiaj sercu śni@ czarowna baśń,@ że będą zawsze razem szli@ Krysia i Jaś.@ To była piosenka jego kompozycji. Kiedy skończył śpiewać, odwrócił się do mnie: - Podoba ci się? - Bardzo. - A wiesz, o kogo chodzi? - Tak. Śliczna Krysia B. była córką naszych przyjaciół. Ona także kochała się w Jasiu. Ta piosenka to był początek ich miłości. Ale dla jej matki Jaś nie był dostatecznie dobrą partią. I potulna Krysia poddała się woli mamy, zerwała z nim. Piosenki. Niektóre były piękne. Jaś nie uczył się grać. Ale grał "ze słuchu". Kiedy grał, często siadałam w rogu kanapy. Lubiłam nasz salon. Kwietniki dywanów, mahoniowe meble. Biedermeierowskie stoliki do szycia z różnymi zakamarkami. Wielki obraz - Adam i Ewa leżą w rajskim ogrodzie. Na innym stary Żyd w jarmułce, przed nim lampka oliwna. Dalej rozpędzone konie Kossaka. Była wiosna. Miałam dwanaście lat. Nosiłam płócienną sukienkę w czarne i białe paski z marynarskim kołnierzem. - Chodź - powiedział Jaś - zagram ci nową piosenkę. Usadowiłam się pod "Adamem i Ewą", na wzorzystej narzucie tapczana. Jaś zaczął grać. Po chwili zaśpiewał: To ta pierwsza miłość@ tak się zaczyna,@ to ta pierwsza miłość@ jest ta jedyna.@ Wierszem się odzywa,@ muzyką łka,@ to jest już ta prawdziwa,@ cudna, trudna, zła.@ To ta pierwsza miłość@ jest tak uparta,@ ta najboleśniejsza,@ najwięcej warta,@ która trwa najdłużej,@ a kończy się@ albo bardzo dobrze,@ albo bardzo dobrze,@ albo bardzo źle...@ Okna były otwarte. Powiew poruszał firanki. Od tych słów, od tego ciepła zebrało mi się nagle na płacz. Zaczęłam gwałtownie szlochać. Jaś odwrócił się. - Jadzia, co ci się stało? - Nie wiem. Nie znałam wtedy miłości. To było przeczucie. Stłuczona szklanka Mój dziewczęcy pokój na Boduena, pomalowany olejną farbą na żółto, był wesoły. Rysowałam nieraz na ścianach. Zmywało się łatwo. W oknie niebieściły się tiulowe firanki. Na parapecie stały schodki z kaktusikami. Na etażerce akwarium. Wpatrywałam się często w ten odrębny świat. Rybki niby moje, a tak obce. Z półeczek na ścianach zwieszały się paprocie i pędy "głupiego Jasia". To był mój zimowy ogród. W tym zimowym ogrodzie kiedyś o zmierzchu Jurek powiedział, że mnie kocha. I całowaliśmy się. Jurek był synem przyjaciół moich rodziców. Bywał często u mnie w domu. Któregoś dnia mama wezwała mnie na rozmowę. Powiedziała, łagodnie jak zwykle, że jej wstyd. Służąca Freiderów rozpowiada, że panna Jadzia nie schodzi z kolan chłopaka. I wciąż się z nim całuje. Od tego czasu unikaliśmy kręgu tiulowych firanek. I przestałam podglądać Ninę, córkę Freiderów, naszych sąsiadów z przeciwka, i jej narzeczonego. Wakacje spędziliśmy tamtego roku jak zwykle w Konstancinie. Cała paczka. Łąka nad Jeziorką była naszą plażą. Chodziliśmy z Jurkiem na samotne spacery wzdłuż szyn ciuchci. Potem pod świerkowym zagajnikiem skręcaliśmy na piaszczystą drogę pośród parowów. W jednym z nich odkryliśmy szałas ze splątanych gałęzi. Leżeliśmy w nim godzinami. Nieśmiałe pieszczoty przeplataliśmy dziecinną zabawą w dom. - Ja będę wytworny jak mój tata - mówił Jurek - będę nosił kakaowe garnitury z szorstkiej wełny. Będę miał smoking i frak. Wtedy nie istniała moda młodzieżowa. Nastolatki, zapatrzone w rodziców, chciały się do nich upodobnić. - A tobie - powiedział Jurek - będę kupował piękną bieliznę, czarną z koronkami, taką, jak nosi moja mama. Wyobraziłam sobie panią Olgę K., potężną blondynkę, w tych kuszących koronkach. Nie znosiłam czarnej bielizny. Ale nic nie mówiłam, żeby nie psuć Jurkowi zabawy. Nie podobało mi się też jego urządzenie domu. Jurek lubił blichtr, a ja prostotę. Nic się nie zgadzało. Po pewnym czasie nasze drogi się rozeszły. Ale wtedy w Konstancinie nie przypuszczałam, że tak się stanie. Któregoś dnia przyszli do naszego ogrodu Lilka i Wacek R., bliźniaki. Takie same czarne kręcone włosy, zielonkawe oczy, blada cera. Wacek zaproponował mi partię krokieta, Lilka i Jurek gdzieś zniknęli. W czasie gry Wacek odesłał mnie "na grzybki" pod altankę. Pobiegłam tam z młotkiem, żeby skierować moją kulę na plac. Zajrzałam do altanki i zdrętwiałam. Zobaczyłam Jurka. Trzymał Lilkę w ramionach. Całowali się. Stałam chwilę z ręką zaciśniętą na młotku. Potem rzuciłam go. Przebiegłam przez plac krokietowy obok zdumionego Wacka i wpadłam na pięterko do mojego pokoju. Na stole stała szklanka. Chwyciłam ją i cisnęłam o podłogę. Szkło rozprysło się szeroko. Wpatrywałam się w lśniące na czerwonych deskach odłamki. Czekałam. Ale Jurek nie przyszedł. Wagary Byłyśmy w siódmej klasie. Postanowiłyśmy spróbować wagarów. Maj. Matury. Może nam jakoś ujdzie. Zamiast pójść do szkoły, pojechałyśmy we cztery - ja, Hanka, Elżunia i Basia, ciuchcią do Konstancina. Na stacji w Konstancinie Głupi Jasio jak zawsze wymachiwał lachą i wykrzykiwał esperanckie słowa. Zaprowadziłam koleżanki na trawiastą plażę nad Jeziorką. Rzeczka płynęła półsennie. W wąziutkiej odnodze kwitły jak zwykle o tej porze lilie wodne i kaczeńce. Rzuciłyśmy teczki w trawę. Rozsiadłyśmy się nad brzegiem. Blade dziewczęta w szarych mundurkach. Nagle Basia zerwała się i zaczęła podskakiwać na jednej nodze: - Wiecie - zawołała - ja mam codziennie innego kochanka! Basia była fantastką. Nie wierzyłyśmy jej. Ale mimo to trochę nam zaimponowała. Potem zaprosiłam koleżanki do naszej willi. Janowa zdziwiła się, kiedy nas zobaczyła. - O, panienka Jadzia i tyle panienek! - Janóweczko - powiedziałam - niech Janóweczka nie mówi rodzicom ani Jasiowi, żeśmy tu były. Taka mała tajemnica. - A pewnie - roześmiała się Janowa - co mnie do tego? Dam wam zsiadłego mleczka z kartoflami. Oprowadziłam dziewczęta po ogrodzie. Najbardziej nas zajął krokiet, skakanie z trapezu i chodzenie po płotku koło krzaków porzeczek. Kiedy wróciłam do domu, mama powitała mnie z ponurą miną. - Jadziu, gdzieś ty była? Telefonowała panna Zofia po tablice logarytmiczne dla maturzystek. Była pewna, że jesteś w domu. Te tablice logarytmiczne nas zgubiły. Panna Zofia telefonowała także do Hanki, Elżuni i Basi. Nazajutrz mama została wezwana do szkoły przez panią przełożoną, razem z matkami Hanki, Basi i babcią Elżuni. Stałyśmy w ciemnym kącie przedpokoju, kiedy wychodziły z kancelarii od pani przełożonej. Miny miały nietęgie. Prawo Archimedesa W naszym gimnazjum humanistycznym nauki ścisłe były traktowane dosyć lekko. Fizyki i chemi uczył nas profesor Dębowski, bardzo przez nas lubiany. Był pogodny, dobrotliwy, nie wymagający. Pamiętam nasz gabinet chemiczny. Ponury pokój o długich stołach, na których stały rozmaite przyrządy podobne do utensyliów alchemika. Ale ćwiczenia zupełnie wywietrzały mi z głowy. Poza kameleonowymi zmianami lakmusowego papierka. No, i oczywiście wywoływaniem paskudnego zapachu zgniłych jaj. I z fizyki pozostało mi w głowie niewiele więcej. Przyczynił się do tego nasz uczniowski spryt. Profesor Dębowski pasjonował się lotnictwem i szybownictwem. Wystarczyło, żeby któraś z nas stanęła w ławce i poprosiła: - Panie profesorze, niech pan nam powie o wczorajszych zawodach szybowcowych. Albo: - Panie profesorze, ja bym chciała wiedzieć, jak był skonstruowany samolot, na którym latali Żwirko i Wigura. Profesor Dębowski się rozpromieniał. Opowiadał aż do dzwonka. Kochał także maszyny. Zabrał nas kiedyś do fabryki siewników. Jedna z maszyn wydała mu się niedostatecznie zadbana. Zdjął szalik i zaczął ją czyścić. A potem ten szalik przybrudzony smarami spokojnie założył z powrotem na szyję. Fizyka właściwie była mi obojętna. Ale Hanka jej nie znosiła. I nie uczyła się. Miała jednak szczęście, którego koleżanki jej zazdrościły. Profesor Dębowski, ojciec dwóch córek, bardzo ją lubił. Od czasu do czasu wywoływał ją do tablicy. - No, panno Gercwolf - mówił z uśmiechem - może mi pani powie, jak brzmi prawo Archimedesa. - Ciało zanurzone w cieszy - niemal śpiewała uszczęśliwiona Hanka - traci tyle na wadze, ile waży wyparta przez nie ciecz. - Brawo! - wołał profesor klaszcząc w dłonie. - Doskonale. Piątka. Urodziny W czasach szkolnych mieliśmy swoją "paczkę". Byli to synowie i córki znajomych naszych rodziców. A koleżanki katoliczki miały szczególne upodobanie do chłopców z podchorążówki. My nie obchodziłyśmy imienin, tylko urodziny. Te urodziny były okazją do tanecznych wieczorków. Było w naszej paczce kilku rejaków. Pamiętam, jak tańczyłam walca z Kazikiem Brandysem, potykając się, bo walc nie był moją mocną stroną. Najmodniejsze były wówczas tanga. Na jednym z wieczorków przyglądałam się, jak gruby Zdzich z namaszczeniem zapiął guzik marynarki i podszedł do Hanki. Sunęli płynnymi pas, a patefon grał tango: Gdy brazylijskie słońce pali,@ a kwiat magnolii pachnie w dali...@ Nikt z nas wtedy nie przypuszczał, że Hanka spędzi połowę życia w Brazylii. Maryna, jedna z naszych koleżanek, ruda, o tycjanowskich włosach, uprawiała styl wampa, bardzo wówczas modny. Nie była ładna. Ale miała "coś", jak mówiono. I wielkie powodzenie. Większe od Hanki. To mnie dziwiło. Na urodzinach u Hanki, kiedy Hanka skończyła trzynaście lat, siedziałam w salonie na kanapie. Światło przyćmione czerwoną bibułką. Patefon gra slow_foxa. Zabawa w pełni. Poczułam pragnienie. Weszłam do jadalni, żeby się czegoś napić. Kiedy wracałam, zauważyłam, że drzwi od sypialni rodziców Hanki są uchylone. Paliła się tam nocna lampka. Zajrzałam. Zobaczyłam Marynę i któregoś z chłopców. Maryna stała oparta o szafę. Chłopak obok. Rękę trzymał na jej piersi, tam gdzie miała przypięty bukiecik alpejskich fiołków. Pomyślałam najpierw, że chce dla kawału zerwać te fiołki. Ale stali bez ruchu. Zapragnęłam powietrza. Wybiegłam do przedpokoju i zaczęłam się ubierać. Zjawił się Jurek. - Jadziu, chcesz już iść do domu? - Tak. - Odprowadzę cię. - Hanka mieszkała w alei Róż. Był październik. Szumiały gałęzie drzew, podświetlone blaskiem latarń. Szliśmy w milczeniu. Roztrącaliśmy zwiędłe liście. Nagle Jurek odezwał się: - Wiem. Uciekłaś przez Marynę. Nie przejmuj się. My takie dziewczyny mamy za nic. Ślizgawka W tym okresie naszym salonem zimowym była ślizgawka na Wareckiej w pobliżu placu Napoleona - kwadrat podwórza oddzielony murem od ulicy. Szatnia z żelaznym piecykiem z rurą mieściła się w drewnianej przybudówce. Łyżwy przykręcało się do butów kluczykiem. Często spadały. Na ślizgawkę chodziłyśmy wieczorem. Do domu odprowadzali nas chłopcy. Nazajutrz w szkole plotkowałyśmy, która dziewczyna miała najwięcej chętnych do odprowadzania. Przeważnie Hanka. Ale nic sobie z tego nie robiła. Nie ślizgała się zresztą prawie wcale. Chłopcy wozili ją po lodzie na żelaznym krzesełku. Ja lubiłam jazdę na łyżwach. Był pośród rejaków Heniek, chłopak mądry, poważny, interesował się filozofią. Pamiętam jego zielony notes w skórzanej oprawie. Wypisywał w nim nazwiska dziewcząt w kolejności sympatii do nich. Przez pewien czas na pierwszym miejscu była Hanka. Ja na drugim. Bardzo sobie ceniłam tę lokatę. Przypominam sobie pewien zimowy wieczór. Przysiadłam na niskiej ławce pod murem lodowiska. Śnieg prószył prawie niedostrzegalnie. Tylko lampki, które paliły się wzdłuż placu, przesłaniała biaława mgiełka. Zbliżał się Heniek w granatowym dresie. Nagle szczupły Mietek, przystojniak, podciął mu łyżwę. Heniek pada na lód. Głośnik chrypi: Piłem, kto mówi, że nie piłem,@ butelkę wytrąbiłem, a potem jeszcze dwie...@ Heniek usiłuje się podnieść. Ale osuwa się z powrotem. Na pewno zwichnął nogę. Inka podjeżdża do ławki. - Wiesz, o co poszło? - Nie. - Heniek przy Mietku powiedział coś złośliwego o Marynie, a Maryna, jak pewnie zauważyłaś, zmieniła ostatnio styl wampa na "słodkie dziewczę". I chodzi z Mietkiem. Podjechałyśmy bliżej. Heniek był już bez łyżew. Kuśtykał w stronę szatni. Koledzy podtrzymywali go. Przy drzwiach stał Mietek. Heniek zatrzymał się. Był masywny. Miał wyrazistą twarz. Patrzył na Mietka długo i uważnie. Wreszcie powiedział powoli: - Nie powinienem był tego mówić. Mietek uśmiechnął się blado i odjechał. Heniek wszedł z kolegami do szatni. Rozpędziłam się, przykucnęłam, wyprostowałam prawą nogę i radosnym "pistoletem" przejechałam przez plac. Andzia Kiedy byłam w szkole, mieliśmy służącą Andzię. Mała, pękata, z perkatym nosem i płowym mysim ogonkiem. Panna po czterdziestce, cnotliwa i pobożna. Wychodziła tylko po zakupy, do swojej siostrzenicy manikiurzystki i do kościoła. Do kościoła chodziła w czerni, z torbą z metalowym zamknięciem, w której trzymała książeczkę do nabożeństwa. Obrażała się na Jasia, kiedy śpiewał: Dziś panna Andzia ma wychodne,@ na kapeluszu piórko modne...@ Dla mnie najradośniejszym przeżyciem był powrót ze szkoły, kiedy rozpoczynały się świąteczne ferie. Wypastowane podłogi pachniały terpentyną. W powietrzu unosiły się zapachy, które zwiastowały pieczenie ciasta. Biegłam do kuchni. Andzia bywała łaskawa. Można było coś skorzystać, skubnąć trochę orzechów albo wyskrobać nieckę po żółtkach utartych z cukrem. Kuchnia była duża i biała. Wszystko duże, stoły, wysokie krzesła, palenisko. Małe tylko okienko za tiulowymi firankami, na którym kwitła pelargonia. Andzia zwykle otwierała drzwi na kuchenną klatkę schodową z towarową windą. A okno tylko wtedy, kiedy na podwórzu grała uliczna orkiestra. Zasłuchana opierała się łokciami o parapet. Potem rzucała grajkom miedziaki owinięte w papierek. Była romantyczna, szczególnie lubiła ballady. - Andziu, zaśpiewaj balladę o Edwinie i Wandzie - prosiłam. Andzia stawała na baczność, wypinała brzuch, wznosiła do sufitu małe niebieskie oczka i zawodziła: I po uszy zakochany,@ kiedy promień słońca lśni,@ wraca Edwin do altany,@ gdzie płynęły Wandy łzy...@ I nagle wybuchł skandal. Cała kamienica mówiła o tym, że Andzia jest w ciąży. Zaczął podobno dozorca Marcin. Andzia zapłakiwała się. Nie mogła znieść takiej ujmy na honorze. Wreszcie wytoczyła sprawę Marcinowi. Rozpatrywaliśmy to z Jasiem. - To z powodu jej brzucha - wyjaśnił Jaś. Dozorca Marcin wobec mojej kuzynki Ani zapierał się, że to powiedział. - Ale z babą gorzej niż z dyjabłem - stwierdził. - Trzeba przepraszać, czy się co zawiniło, czy nie. I przeprosił ją w sądzie. Sprawa zakończyła się polubownie. Ale panna Andzia miała pełną satysfakcję. Przedstawiła bowiem na piśmie świadectwo cnoty. Nie chciała jednak pozostać w naszej kamienicy. Odeszła. I nigdy jej nie spotkałam. Orzechowa biblioteczka Na mojej biblioteczce stało akwarium ze złotymi rybkami. Zwieszające się dokoła paprocie podnosiły jeszcze jej urok. Książki pochłaniały mnie. Kiedy zaczynałam czytać "Baśnie z tysiąca i jednej nocy" albo "Baśnie" Andersena, świat rzeczywisty znikał. Wiele tamtych książek czytają dzieci i dziś. Ale niektóre zostały zapomniane. Jedna z nich to "Małe kobietki" Alcott (dalsze części - "Mali mężczyźni", "U progu życia"). Spośród czterech sióstr, bohaterek "Małych kobietek", moją ulubienicą była Ludka. Roztargniona. Rozmarzona. Ukrywała się na strychu i pisała rozmaite historie w zeszycie, który chowała pod belką. W przyszłości miała zostać pisarką. I taka niezapomniana scena. Londyn. Leje deszcz. Ludka i jej ukochany, brodaty nauczyciel, idą pod wielkim parasolem, obładowani paczkami. Nagle on się odzywa: - Kocham panią. Czy zechce pani dzielić ze mną życie? - (Albo coś w tym rodzaju.) Ludka: - Tak. Na tym scena się kończyła. Ale mnie było tego za mało. Dopisywałam więc w myśli, zwykle przed zaśnięciem, własne dialogi. Ludka: - Ale wynajmiemy sobie ten domek obok. Nie mogę rozstać się z mamą i siostrami. Nauczyciel: - Oczywiście. To przecież będzie moja mama i moje siostry. I tak dalej... Moja biblioteka miała poza mną jeszcze jedną czytelniczkę. Nina Freider, starsza ode mnie o kilka lat, lubiła czytać dziecinne książki. Przychodziła od czasu do czasu i wypożyczała którąś. Stałam z boku i patrzyłam niechętnie, jak przesuwa ich kolorowe grzbiety. Bo wkroczenie dorosłych w świat dziecka budziło we mnie pogardę. Ivette Rodin Nina Freider niespodziewanie przysporzyła mi chwały. Przyjechała do niej z Berlina jej kuzynka Niemka, Ivette Rodin. Jasnowłosa piękność, ówczesna "Miss Germania". Miała grać niewielką rolę w polsko_niemieckim filmie. Ninie nie chciało się oprowadzać jej po Warszawie. Powierzyła to Jasiowi. Jaś chętnie pokazywał się z Ivette. Ivette dała mu pocztówkową fotografię ze swoim podpisem. Uprosiłam Jasia, żeby mi ją pożyczył. W tym okresie kino było namiętnością pensjonarek. Zbierałyśmy "filmówki" (zdjęcia aktorów), które dodawano do czekolady. Czytaliśmy tygodnik "Kino". Zabrałam do szkoły zdjęcie Ivette. Przedstawiłam ją jako wielką gwiazdę, zaprzyjaźnioną z moim bratem. Bomba wypaliła. Koleżanki przestały mówić o braciszku Lali, który w jakimś filmie grał gazeciarza w scenie ulicznej. Ivette wydawała mi się bardzo szczęśliwa. Ale wkrótce potem ciężko zachorowała. Febra. Nabawiła jej się w Afryce podczas nakręcania filmu. Leżała u Freiderów. Kiedyś ją odwiedziłam. Była blada i smutna. Łykała chininę. Myślałam o "W pustyni i w puszczy". O Nel. Kiedy przyszła do siebie, wyjechała do Berlina. Została ta fotografia. Oglądałam ją czasem - najpiękniejsza twarz jaką widziałam. Działo się to przed trzydziestym trzecim rokiem. A Ivette, "Miss Germania", była Żydówką. Idą laskiem trzy boginie... Jaś, łagodny, wrażliwy i dowcipny, był doskonałym przyjacielem. Dziewczyny go uwielbiały. Któregoś lata przyjechały do Konstancina trzy młodziutkie piękności. Irena K., córka właściciela znanej fabryki czekolady, była podobna do Ivette. Tylko mrużyła często krótkowzroczne oczy. Nie chciała nosić okularów. Czarnowłosa Kara T., żywa i pełna ekspresji, została potem aktorką. Najbardziej podobała mi się Jadzia O. Miała kasztanowe loki i zielone oczy. Jaś wodził się z nimi na plażę nad Jeziorką. Na dancing do "Elity" koło stacji ciuchci, gdzie grywał wtedy Elektorowicz. Któregoś dnia szli we czworo przez lasek. Jaś, mały, o jasnej czuprynie, obejmował jednym ramieniem Irkę, drugim Karę. Jadzia trzymała go za połę marynarki. Jaś śpiewał: Idą laskiem trzy boginie@ spór zaciekły wiodąc wraz,@ każda z nich z piękności słynie.@ Która najpiękniejsza z nas?@ Jaś miał zdolności reżyserskie i aktorskie. Pisał też teksty. Wystawialiśmy od czasu do czasu u nas i w domach przyjaciół sztuczki kabaretowe, nazywane wtedy skeczami. W jednym ze skeczów własnego pióra Jaś, w sukni w kwiaty, w pantoflach na wysokich obcasach i w kapeluszu z wielkim rondem, grał rolę pani Ziuty. Przyjaciółką pani Ziuty była pani Lala (Kara). Siedzą w kawiarni. Ziuta wymawia Lali, że poderwała jej męża. Lala się usprawiedliwia i przyjaciółki wychodzą pogodzone. Scena następna. Pani Ziuta przy kawiarnianym stoliku. Wchodzi pani Lala w kapeluszu z wielkim rondem. Pani Ziuta wybucha: - Jerzego ci wybaczyłam. Ale skopiowania mojego kapelusza nie daruję! W innym skeczu Jaś zaprojektował dla siebie rolę romantycznego dziewczęcia w białej sukni i w wianku ze stokrotek. W tym czasie Jaś zdawał na architekturę. I mimo że zdał, nie dostał się. Zaczęły się już wtedy szykany w stosunku do Żydów. Szykował się do wyjazdu. Miał studiować na Politechnice Gdańskiej. Nie mogłam sobie wyobrazić rozstania z nim. Któregoś wieczora, kiedy leżałam już w łóżku, Jaś usiadł przy mnie: - Jadzia, to tylko dwie godziny samolotem. Będę przylatywał w nocy i odlatywał nad ranem. Posiedzę przy tobie, kiedy będziesz spała. Uwierzyłam mu, tak na pół. Jaś pisywał listy ilustrowane rysunkami. Uspokajał mamę, że świetnie sobie radzi. "Skarpetki to żaden kłopot - pisał - spójrzcie!" Rysunek - skarpetka z wielką dziurą. Podpis: "Jest dziura." Obok skarpetka sklejona plastrem. Podpis: "Nie ma dziury." Istvan Kiedy miałam siedemnaście lat, byłam z rodzicami wiosną na wycieczce w Budapeszcie. Po powrocie do Warszawy przewodnik tej wycieczki, Węgier, pracownik biura podróży "Frankopol", zaproponował spotkanie uczestników w "Ziemiańskiej". Kiedy przybyłyśmy z mamą na to spotkanie, przy kilku zestawionych stolikach siedział samotnie nasz przewodnik Istvan W., czarnowłosy, śniady, w białym garniturze. Wydawał mi się starszym panem. Miał zapewne około czterdziestki. Nikt z uczestników wycieczki się nie pojawiał. Było gorąco. Rozmowa toczyła się leniwie. Zauważyłam, że czarne oczy Istvana błądzą wokół mnie. Mama na chwilę odeszła. Istvan pochylił się nade mną, położył dłoń na mojej ręce i powiedział cicho: - Czy zechce pani umówić się ze mną w piątek w ogródku na Mazowieckiej? - Dobrze - odpowiedziałam niepewnie. Dni, które dzieliły mnie od piątku, przeżyłam jak we śnie. Zaimponowało mi, że elegancki Węgier zwrócił na mnie uwagę. W moich uczuciach dominowała nuta romantyczna. Była wiosna. Kwitły bzy. Wyobrażałam sobie, że przeżyjemy niezapomniane chwile. Układałam coraz to inne plany. Najpierw mieliśmy wybrać się do Ogrodu Botanicznego. Wyobrażałam sobie, jak idziemy aleją złotokapów. On w białym garniturze. Ja w niebieskiej sukience, z głową w platynowych lokach. Potem miał być Wilanów i kawiarnia na Starym Mieście z winem i lodami. Nadszedł piątek. Ubrałam się w kremową węgierską bluzkę z czerwono_czarnym haftem. Kawiarnia z dancingiem mieściła się na dużym podwórzu, na którym rosło kilka kasztanów. Istvan czekał na mnie. Zamówił lody i kawę. Uśmiechał się do mnie. Czułam, że moje marzenia zaczynają się spełniać. - Mówmy sobie po imieniu - zaproponował. Nie miałam odwagi. Ale nie śmiałam tego okazać. - Jadziu - zaczął Istvan. Jestem bardzo samotny. Mam żonę w Budapeszcie. Ale ona mnie nie rozumie. Teraz, kiedy spotkałem ciebie, wszystko może się zmienić. Czy nie zechciałabyś zostać moją kobietą? Bezmyślnie mieszałam łyżeczką lody. - Istvan - powiedziałam wreszcie - zatańczmy. Na parkiecie był tłok. Istvan świetnie tańczył. Orkiestra grała modne tango: Jeśli kochać, to na zawsze, to na zawsze,@ czy życie ma być na cierniach, czy z róż.@ A jeśli odejść, to natychmiast, to już...@ Właśnie to tango. Akurat w tej chwili. Wszystko się zawaliło. Więc to nasze pierwsze i ostatnie spotkanie - pomyślałam ze smutkiem. Co to jest szczęście? Na Filtrowej spędzałam czasem niedzielne wieczory z Jasiem. Rodzice wychodzili do przyjaciół na belotkę. Służąca Marylka, wystrojona, po dołożeniu koksu do pieca w piwnicy wybierała się na miasto. Zostawaliśmy sami. Jaś w kuchni przypiekał dla mnie grzanki, parzył herbatę. Jedliśmy kolację na czerwonej ceracie w grochy. Potem siadywaliśmy u Jasia. Cichutko grało radio. Śpiewał Fogg. Radio było wielkie, z mahoniu. Jaś przy rajzbrecie kreślił. Gadaliśmy. Pasjonował nas film. Była to tradycja rodzinna. Moja babcia, która mieszkała na Lesznie, codziennie po południu wkładała rondelkowaty kapelusz i udawała się do pobliskiego kina "Riviera". Byłam jeszcze mała, kiedy filmy nieme ustąpiły dźwiękowym. Pamiętam wieczór, kiedy moja kuzynka Ania wróciła z kina z wypiekami na twarzy. - To cudowne! - wołała - Tra la la la la, Sonny Boy... I ta rozmowa z budki telefonicznej! Była na pierwszym w Polsce filmie dźwiękowym, "Śpiewak jazzbandu" z Al Jolsonem. Pierwszym filmem, który widziałam, był "Złodziej z Bagdadu", według "Baśni z tysiąca i jednej nocy". Rozczarował mnie. Tak bardzo brakowało kolorów. Jaś interesował się awangardą filmową. Zabierał mnie na pokazy filmów abstrakcyjnych, chyba radzieckich. Przy dźwiękach muzyki przesuwały się po ekranie kolorowe wzory. Wolałam filmy rysunkowe Disneya. Mickey Mouse - Myszka Miki znajdowała się wtedy w piórniku każdej pensjonarki. Któregoś wieczora zaśmiewaliśmy się z Jasiem przypominając sobie "Romans szulera" Sachy Guitry. Sacha Guitry był narratorem. Opowiadał swoje dzieje. A ekran ukazywał tę opowieść. Wszystko, co bohater robił złego, wychodziło mu na dobre. Zbroił coś jako chłopiec. Na obiad były grzyby. Za karę ich nie dostał. Grzyby były trujące. Scena pierwsza. Kilkanaście trumien. Za nimi idzie mały chłopiec. Kiedyś Jaś odtwarzał scenę z innego filmu francuskiego. Udawał, że rozsuwa drzwi przedziału, i wołał po francusku: - Madame et monsieur, votre billet! Pamiętam treść tego filmu. Profesor przyrodnik, jak się wtedy mówiło, usiłuje skojarzyć dwa owady rzadkich gatunków. Ale nie udaje mu się. Córka tego profesora wychodzi za mąż. W podróży poślubnej, w wagonie sypialnym, w najmniej odpowiednim momencie wchodzi do małżonków konduktor i woła: "Proszę pokazać bilety!" Po tym fakcie małżonek w decydującej chwili zawsze słyszy głos konduktora. I małżeństwo pozostaje nie skonsumowane. Aż pewnego dnia profesorowi udaje się skojarzyć owady. Małżonek przełamuje kompleks. Happy end. Ten film został wkrótce zdjęty przez cenzurę jako niemoralny. - Widzisz - powiedział Jaś - "Romans szulera", naprawdę niemoralny, zbija kasę. A ten... cenzorzy nie mają poczucia humoru. W początkach lat trzydziestych silny był jeszcze nurt pacyfistyczny. Widziałam na przykład taki film. Francuska rodzina straciła na wojnie syna skrzypka. Przyjeżdża do nich młody Niemiec, który go zabił i nie może sobie tego darować. Jest także artystą. Zostaje przez nich przyjęty z sympatią. Potem z miłością. - Moja Jadziu - powiedział Jaś podczas jednej z naszych wieczornych pogawędek - to dla mnie za sentymentalne. Stałam przy oknie. Patrzałam, jak w ogródku, przy świetle księżyca, kołysze się chochoł. - Wcale nie - upierałam się - ja wierzę, że tak mogłoby być. - Jasiu - zapytałam któregoś wieczora - jak myślisz, co to jest szczęście? Tyle się o nim mówi w książkach, filmach. Jaś przygryzł ołówek. Zamyślił się. - Wydaje mi się - powiedział - że to jak w grze w "ciepło_zimno". Ono może być blisko. Tylko my o tym nie wiemy. Szpilka w tapecie Moim nauczycielem historii był profesor Stefan Maria Kuczyński. Asceta. Wysoki. Chudy. Z bladą twarzą i czarnymi oczami o trochę niesamowitym wyrazie. Zajmował się jogą. Miał niezwykłe uzdolnienia parapsychiczne. Czasami udawało nam się go uprosić, żeby zrobił z nami eksperyment. Aśka Cz. była jego medium. Wesoła jasnowłosa dziewczyna, wyśpiewująca angielskie piosenki. Pamiętam pierwsze doświadczenie. Profesor wyszedł z klasy. Naradziłyśmy się. Siedziałyśmy bez ruchu myśląc o jego zadaniu. Blade dziewczęta o nieczystych cerach, przymkniętych oczach. Krótkie włosy i warkocze, nietwarzowe szare mundurki, czarne alpagowe fartuszki z falbankami na ramionach. Łokcie oparte o poplamione atramentem pulpity ławek. Cisza aż intensywna. Wchodzi profesor K. Sunie błędnym krokiem, jakby nieobecny. Podchodzi do Aśki, ujmuje ją za rękę. Potem zbliża się do tablicy, bierze kredę i zaczyna pisać powoli wielkimi koślawymi literami: Histor... Kreda wypada mu z ręki. Jest niesamowicie blady. Wyjmuje chusteczkę i ociera pot z czoła. Hałaśliwe brawa. Profesor miał napisać "historia". Kiedyś zaprosiliśmy na seans panią przełożoną. Zjawiła się już po naszej naradzie. Była jak zawsze w długiej ciemnej sukni, spiętej wysoko pod szyję. Fryzurę miała gładką. Stąpała godnie. Dostojnie usiadła na katedrze i oczekiwała dziwnych zjawisk. A my czekałyśmy w napięciu na wejście profesora. Tym razem był w ciemnym ubraniu, co jeszcze podkreślało jego chudość. Oczy miał półprzymknięte. Przed sobą niósł ostrożnie wypchaną sowę. Wolno zbliżył się do katedry. Automatycznym ruchem postawił ptaszysko przed panią przełożoną. My w śmiech. Pani przełożona skrzywiła się z niesmakiem. Ale kiedy dowiedziała się, że profesor K. na nasze myślowe polecenie miał przynieść z gabloty stojącej w sali rekreacyjnej tę sowę, musiała przyznać, że to niezwykłe. Rok 1937. Maj. Warszawa w kwiatach. Na rogach ulic sprzedawczynie z wielkimi pękami bzu. Nasz bankiet maturalny w starej restauracji Bouketa. Podłużny gabinet. Na stole bzy, róże. Eleganckie nakrycia, wytworne dania, wino. My po raz ostatni w białych bluzkach i popielatych spódniczkach, trochę już podmalowane (czego w szkole surowo zakazywano, rewidowano nawet kasetki w poszukiwaniu kosmetyków). Po raz ostatni z całym gronem profesorskim. Śmiechy. Pogawędki. Niepowtarzalny nastrój uniesienia. I nagle ktoś rzuca myśl - może by pan profesor K. zechciał zrobić eksperyment? Profesor zgadza się. Wychodzi. Krótka narada. Wraca i transowym krokiem zbliża się do stołu. Wyciąga z wazonu różę. Podchodzi do profesora Władysława Szyszkowskiego, pochyla się nad nim i mozolnie przeciąga długą łodygę róży przez klapę jego marynarki. Oklaski. To było dokładnie nasze polecenie. Śpiewamy "Sto lat" profesorskiemu gronu, potem pijemy zdrowie naszego joga (tak się przed wojną mówiło). - Jeszcze, prosimy! Jeszcze jeden eksperyment! - rozlegają się okrzyki. Profesor K., choć nieco zmęczony, ustąpił. Tym razem polecenie wymyśliła panna Zofia Trenknerówna. Było ono według nas niemal nie do wykonania. Pamiętam tę scenę dokładnie. Profesor K. szedł bardzo wolno wzdłuż jednej ze ścian sali. Zbliżył się do okna. Zaczął sunąć dłonią z rozczapierzonymi palcami po różowej tapecie w fioletowy rzucik. W pewnym momencie wyciągnął z niej szpilkę. Podszedł z tą szpilką do panny Zofii i podał jej. To była jej szpilka. Ona sama przed kilkoma minutami, kiedy profesor K. był w sąsiedniej sali, wyjęła ją z torebki i wpięła w tapetę. Echo niezwykłego oddziaływania profesora Kuczyńskiego dotarło do mnie także po wojnie. Tymińszczanki założyły koło przy Towarzystwie Przyjaciół Warszawy. Spotykałyśmy się od czasu do czasu w Królikarni. Na jednym z takich spotkań była moja młodsza koleżanka Marysia Kolankowska. Zgadało się o profesorze K. Okazało się, że to przyjaciel jej rodziny. - Ale ja przeżyłam raz coś strasznego, okropnego - powiedziała. - Co takiego? - zapytałam. - Wyobraź sobie, że leżałam na tapczanie. I nagle coś się ze mną zrobiło, że stałam obok tapczanu, ja jakby duchem, i patrzyłam na siebie leżącą na tym tapczanie. To trwało, nie wiem ile. Minęło. I znów byłam jedna. Opowiadałam to potem profesorowi K., a on mnie strasznie przepraszał i powiedział, że mi już nigdy nic takiego nie zrobi. Bo to on zahipnotyzował mnie na odległość. Szkoda, że nie mnie... - pomyślałam. Zjazd po różach Matura. Kiedy w przededniu jej rozpoczęcia patrzyłyśmy z Hanką z tarasu na Filtrowej w gwiazdy, wydawało nam się, że stoimy na progu wielkiego przełomu. Ale zdałyśmy egzaminy, a w nas i poza nami niewiele się zmieniło. W czerwcu rodzice wysłali nas do Kazimierza, do pensjonatu pani Łaganowskiej, podobno damy z arystokracji, która miała uważać, żebyśmy się zachowywały "comme il faut". Początkowo w pensjonacie było pusto. Tylko stary inżynier, który wieczorami opowiadał pani Łaganowskiej kawały. A ona wypraszała nas z jadalni: - Panienki, idźcie się przejść! Chichocząc wybiegałyśmy w ciemność. Pensjonat, drewniak ustawiony w podkowę, leżał na wzgórzu. W dole przy drodze była budka. Kupowałyśmy w niej bomby czekoladowe i papierosy. Paliłyśmy te papierosy zagryzając czekoladą, ukryte w krzakach jaśminu rozbłyskujących od świetlików. Zauroczone Kazimierzem wędrowałyśmy przez Czerniawy wzdłuż pól do ciemniejącego na horyzoncie pasma lasów. Trzymałyśmy się za ręce, podśpiewywałyśmy albo śmiałyśmy się z byle czego. Kiedyś Hanka zapytała kobietę przed chałupą: - Gdzie tu ubikacja? - Co? - zdziwiła się kobieta. - Ustęp - dopowiedziałam. Wzruszenie ramion. - Wychodek! - zawołała Hanka. Znowu wzruszenie ramion. - Gdzie tu się s... - zapytałam. Nie czekając na odpowiedź uciekłyśmy w pole. - Nie wiecie nawet, sroki - powiedział kiedyś stary inżynier - że to najszczęśliwszy okres waszego życia. Wkrótce potem zamieszkali w naszym pensjonacie dwaj młodzi ludzie - Olek i Heniek. Heniek mówił do Hanki: - Królowo! Nawet nie wiesz jeszcze, że jesteś królową. Któregoś wieczora chłopcy zaprosili nas do siebie. Były śledzie i wódka z żydowskiej knajpy na Rynku. Wódkę piło się kubkami do zębów. Koło północy cichutko wróciłyśmy do naszego pokoju. Hanka weszła na krzesło, żeby zasunąć zasłonę. I spadła z hukiem. Nazajutrz przy stole pani Łaganowska mówiła do inżyniera: - Czy pan słyszał, panie inżynierze? W nocy złodzieje się do nas dobijali. W niedzielę pensjonat się zapełniał. Przyjeżdżali samochodami bogaci lubliniacy. Którejś niedzieli na dziedzińcu dwóch panów biło się o kobietę. Pani Łaganowska mówiła: - To na pewno szoferzy. Tylko szoferzy mogą się tak zachowywać. Przed domem stały taczki. Olek i Heniek wpakowali nas kiedyś do nich i zawieźli na Rynek. Stary Żyd stał przed knajpą. Przetarł załzawione oczy: - Uj, patrzcie, jaki oni towar wiozą! Któregoś dnia chłopcy zamknęli nas na klucz w naszym pokoju. Hanka wyszła na balkonik. - E, pięterko niewysokie. Była w szortach. Przelazła przez balustradę i zaczęła opuszczać się w dół po drewnianym słupku obrośniętym różami. - Auu! - usłyszałam jej okrzyki. Mimo to i ja przelazłam przez balustradę. - Panienki - rozległ się nagle z dołu głos pani Łaganowskiej - jak wy się zachowujecie? To zupełnie nie jest comme il faut. Powiew wielkiego świata Upalny sierpień tego pomaturalnego lata spędziłyśmy w Orłowie. Poznałyśmy kilku młodych lwowiaków, z którymi chodziłyśmy na plażę. Któregoś wieczora, na dancingu na molo, przystojny Belg w białym ubraniu zaprosił Hankę do tańca. Nazywał się Willi. Był z bratem. Nie dopuszczali do Hanki nikogo. Nazajutrz zaprosili ją na przejażdżkę do Zoppot zielonym cadillakiem. Następnego dnia zabrali ją na swój jacht. Stałam z moimi lwowiakami na molo i przyglądałam się, jak Hanka wsiadała. Miała na sobie białą suknię i otwarty szafirowy płaszczyk. Wyglądała pięknie. Któregoś dnia odpoczywałyśmy po plaży. Leżałyśmy na łóżkach brunatne i zapiaszczone, z nogami opartymi wysoko o ścianę. - Wiesz, Jadziuniu - powiedziała Hanka - Willi namawia mnie, żebym pojechała do Belgii na studia. On chce, żebym została jego kochanką. Zlękłam się. Wprawdzie byłyśmy zapisane na Akademię Nauk Politycznych, ale Hanka świetnie znała francuski i rodzice mogli zgodzić się na jej studia za granicą. Chciałam wykrzyknąć: "Hanka, co ty!" Ale powstrzymałam się. - Bo ja wiem... - powiedziałam niepewnie. Tej nocy nie mogłam zasnąć. Miałam wrażenie, że Hanka się łudzi. Nie jest stworzona do wielkoświatowego życia. Rano wysłałam telegram. Rysiek, młody lekarz, chłopak Hanki, przyjechał natychmiast. Hanki nie było w domu. W kawiarence przy jajecznicy opowiedziałam mu o Belgu. Zbladł. Wróciła Hanka. Wyszli razem. Nie widziałam ich przez cały dzień. Wrócili wieczorem. Rysiek obejmował Hankę ramieniem. Ona była poważna i trochę smutna. - Widzę, że nie ma mowy o noclegu - powiedział Rysiek - będę spał na molo. Odprowadziłyśmy go. Rozciągnął się na ławce. Patrzał w gwiazdy. Był szczęśliwy. Hanka milczała nawet wtedy, kiedy zostałyśmy same. Dopiero po wyjeździe Ryśka powiedziała: - Nie będę się widywała z Belgami. Chodziłyśmy z naszymi lwowiakami. Willi i jego brat obserwowali nas niechętnie. Zaprosili na jacht szałową blondynkę. Kilka dni później wyjechałyśmy do Warszawy. Któregoś listopadowego wieczora w kawiarence na Filtrowej Hanka powiedziała: - Wiesz, dostałam list od Willego. Prosi, żebym przyjechała. - A ty? - zaniepokoiłam się. - Ee... Dobrze, że wtedy wezwałaś Ryśka. - Chciałam zaprzeczyć. Ale Hanka nie dopuściła mnie do słowa. - Ja się nie nadaję na kurtyzanę. Wolę zostać doktorową P. Serce z czerwonej ceraty Nauczyłam się tańczyć w szkole tańców na Nowym Świecie. Mamy siedziały tam pod ścianami. Moim partnerem był Jurek. I właśnie wtedy zakochaliśmy się w sobie. Potem zaczęły wchodzić w modę nowe tańce. Uczył mnie ich Jaś. Pamiętam, jak któregoś dnia stałam w moim pokoju z dłońmi opartymi o parapet okna i wywijałam stopami. Jaś od czasu do czasu trzepał mnie linijką po łydkach. - Jadzia, ty ofiaro! Nigdy się nie nauczysz. Spójrz na mnie! - Przyśpiewywał: - "...to właśnie charleston..." - i naśladował Chaplina. Po maturze bywałam z moją paczką w "Adrii". Nasz przyjaciel, ówczesny dyrektor, użyczał nam stolika służbowego. Od czasu do czasu bywaliśmy w "Adrii" obydwoje z Jasiem także "służbowo". Wysyłał nas tam ojciec z jakimś Anglikiem czy Francuzem, z którym prowadził interesy. Nie lubiłam odgrywać roli "córki firmy", tańczyć i rozmawiać z obojętnym człowiekiem. Za to Jaś bawił się doskonale. Obtańcowywał fordanserki. Kiedy wybuchła sprawa Zaolzia i zagrażała wojna, stałam któregoś dnia na przystanku tramwajowym na rogu Alej i Marszałkowskiej. Podszedł do mnie kolega z uczelni, lotnik W. - Wszystko się wali - powiedział - zapraszam panią do "Bristolu". Upijmy się. Piliśmy wino ze słonymi fistaszkami. Tańczyliśmy. W. mówił: - Pani nie może tu zostać. Jak wybuchnie wojna, zabiorę panią samolotem na Zachód. Potem odwiózł mnie taksówką do domu. Nie widziałam go więcej. W tamtych czasach mnóstwo było balów. Ale najciekawsze odbywały się w Akademii Sztuk Pięknych na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Dowcipne dekoracje i kostiumy. Jaś wymyślił sobie mało kłopotliwy. Do wieczorowych spodni przylepił na siedzeniu duże serce z czerwonej ceraty. Jasia serce z czerwonej ceraty kojarzy mi się ze studenckim kawałem z tego balu. W sali, w której przygrywała orkiestra, były boczne drzwi z napisem "Oo". Co rusz ktoś tam spieszył. Otwierał drzwi. I cofał się zmieszany. Za tymi drzwiami była druga, pełna ludzi sala. Jaś usiadł na ławeczce obok drzwi. Wyjął szkicownik i pogwizdując zaczął machać karykatury "zerozerowiczów". Sylwester 1938 W trzydziestym ósmym roku nad morzem poznałam Nulka F., młodego inżyniera ze Lwowa. Nulek pracował w Warszawie przy budowie poczty na Nowogrodzkiej. Miał kawalerkę w Alejach Jerozolimskich. Czuliśmy do siebie sympatię. Widywaliśmy się często. Któregoś wieczora, w grudniu, w "Arabii", małej kawiarence na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, Nulek zaproponował: - Wiesz co, Jadzia, nie chodźmy na te zatłoczone bale sylwestrowe. Przyjdź lepiej do mnie. Mam dobre płyty. Szampana. Sylwester we dwoje. Ten pomysł mi się spodobał. Ale wolałam nie opowiadać o tym rodzinie. Więc oficjalnie wybierałam się z Nulkiem na bal. Ułożyłam sobie włosy w koszyczek loków przewiązany aksamitką. Widzę siebie w lustrze z tym koszyczkiem loków na głowie, w czarnej tiulowej sukni ozdobionej girlandami różyczek z papieru. Mama przyniosła mi koronkową chusteczkę uperfumowaną "Soir de Paris". Jaś szykował się na Bal Architektury. Wpadł na chwilę do mojego pokoju: - Masz na sobie korso kwiatowe - powiedział. - Ale ujdzie. Nulek przyjechał po mnie taksówką. Był nieduży, jasnowłosy. Dobrze wyglądał w ciemnym palcie. Podał mi futro. Miałam już rękę w rękawie, ale ją wyrwałam. Pobiegłam do mojego pokoju. Otworzyłam szufladę biurka. Na wierzchu leżała zapisana kartka liniowanego papieru. Wsunęłam ją do torebki. Zbiegłam na dół. Wsiedliśmy do taksówki. - Aleje Jerozolimskie - powiedział Nulek. Roześmiałam się. U Nulka, na dziewiątym piętrze, byłam pierwszy raz. Podobał mi się jego pokoik, jasne ściany, nowoczesne meble. Stół był elegancko nakryty. - Postarałeś się, Nulek - powiedziałam z uznaniem. Nulek wytworny, w smokingu, skłonił się: - Nie śmiałbym zaprosić damy do byle jakiego stołu. Podeszłam do okna. Aleje były rzęsiście oświetlone. Wysoko, nad rogiem Marszałkowskiej migało niebieskie koło reklamy Bayera. Obok zapalała się i gasła rubinowa strzała. Dalej błyskały wielkie litery "E. Wedel". Tak właśnie sobie to wyobraziłam, kiedy z "Arabii" patrzałam w górę na to skrzyżowanie. - Nulek - powiedziałam - mam dla ciebie niespodziankę. - Domyśliłem się. Wyglądasz, jakbyś nie mogła się na coś zdecydować. Otworzyłam torebkę. Wyjęłam pomiętą kartkę liniowanego papieru. Podałam ją Nulkowi. Odwróciłam się w stronę okna. Nulek stał obok. Czytał. Teraz dziwiłam się, co mi przyszło do głowy z tą pisaniną. To był nasz wieczór. To była ta chwila, opisana z góry, liryczna. To były te światła miasta, ludzie spieszący na bal. To było nieprzemijające w przemijaniu. Nulek skończył. Zaszeleścił kartką. Spojrzałam na niego i zobaczyłam ze zdumieniem, że po jego policzkach płyną łzy. - Nulek - zawołałam - co się z tobą dzieje? - To nic - powiedział stłumionym głosem - tylko tak pięknie opisałaś to, co się dzieje w tej chwili, co przeżywamy. A ja obawiam się, że to wszystko może runąć w przepaść. Zadudniły wystrzały armatnie. Trąciliśmy się kieliszkami. Wypiliśmy. Przebrzmiały. Zaczął się rok 1939. Ulicą szli roześmiani ludzie. Nieśli papierowe kwiaty, baloniki. Witali Nowy Rok. Wiązali z nim dobre nadzieje. Pomarańcze i grejpfruty Lunia W trzydziestym ósmym roku byłam z matką i kuzynką Anią na wycieczce morskiej. Płynęliśmy statkiem "Kościuszko" do Edynburga. Lubiłam wpatrywać się w zielone lustro wody za okienkiem kajuty. W drodze powrotnej był bal kapitański. Na tym balu miałam na sobie suknię z szafirowej tafty. Tańczył ze mną sam kapitan. Zaproponował mi żartobliwie, że zamknie mnie w swojej kajucie i zabierze na następny rejs. Sąsiadowała z nami dziewczyna w moim wieku - żydowska blondynka o wyblakłych oczach. Nie miałam specjalnej ochoty zawierać z nią znajomości. Ale kiedy żegnałyśmy się w Gdyni, zaprosiłam ją do siebie. Jesienią odwiedziła mnie na Filtrowej. Zachwycił ją nasz dom, ogród. Ale nie było w niej zawiści. Mieszkała na Miodowej. Kiedyś wybrałam się do niej. Musiał to być koniec listopada. Bo drzewa nagie, zapalone latarnie, oświetlone sklepy i tramwaje. Na ulicy tłumy. Kamienica, w której mieszkała Lunia, przypominała mi dom dziadków na Lesznie. Schody obite blachą. Pokoje duże, wysokie. Na ścianach tapety. Pokój Luni w fioletowo_różowy rzucik, różowe story w oknie, fiołkowa narzuta na tapczanie. Lunia wysunęła szufladę z biurka i pokazała mi fotografię przystojnego żydowskiego młodzieńca. - To Horacy - powiedziała. Horacy - powtórzyłam w myśli. Przypomniały mi się lekcje łaciny. - Mój ojciec jest kuśnierzem - opowiadała Lunia - a Horacy jego pomocnikiem. My trochę ze sobą chodzimy. Ja też pracuję u ojca. Chciałam iść do szkoły baletowej. Ojciec się nie zgodził. Powiedział, że najpierw muszę się nauczyć zarabiać na chleb. Chodzę tylko na rytmikę do Mieczyńskiej. Potem była kolacja. Poznałam rodziców Luni. Matka zupełnie do niej niepodobna. Blada, cicha, łagodna. Ojciec, Icek W., czarny, bardzo semicki, wesoły i ruchliwy. - Niech się pani nie gniewa - powiedział - ale ja bym panią wziął za gojkę. Pamiętam spotkanie z Lunią w maju, na placu Zbawiciela. I wtedy stały tam kobiety z kwiatami. Kupiłyśmy bukiety liliowego bzu. Szłyśmy w łagodnym zmierzchu, upojone wiosną. - Jak tam twój Horacy? - zapytałam. - Wiesz - odpowiedziała - to tak jakby pomalutku dojrzewa. Zwykle na wakacje jeździłam z Hanką do Orłowa. Ale tamtego roku Hanka wybierała się nad Jeziora Augustowskie. Pojechałam więc z Lunią. Nie było tak wesoło i ciekawie jak z Hanką. Ale tym razem ja miałam większe powodzenie. A Lunia podziwiała mnie bez cienia zawiści. Kiedy wracałyśmy z plaży, szybko wbiegała do naszego wynajętego pokoju i sprawdzała, czy jest do niej poczta. Wreszcie nadszedł oczekiwany list. Horacy pisał, co się dzieje w Warszawie. I donosił, że był dwa razy na koncercie w filharmonii z Idą Kindman, znajomą modystką. Lunia była zrozpaczona. Usiłowałam ją pocieszyć, że to niczego nie dowodzi. Ale na próżno. Dostała bólów serca. Lekarz uzdrowiskowy radził zmienić klimat. Nazajutrz wyjechała do Warszawy. Odprowadziłam ją na stację z moimi adoratorami, Imkiem i Zygmuntem. Byłam w białym stroju marynarskim, dumna ze swojej opalenizny, szczęśliwa. A Luni było mi żal. Po kilku dniach i ja wróciłam do Warszawy. Kończył się sierpień trzydziestego dziewiątego roku. Warszawa była zaciemniona. Terkotała artyleria przeciwlotnicza. Zaczęłam chodzić na kursy sanitarne. Nie pamiętałam o Luni. Rok tysiąc dziewięćset czterdziesty. Listopad. Szykuję się z rodziną do przeprowadzki do getta. Idę ze Stefanem do naszego mieszkania na Krochmalnej. Stefan dźwiga walizę. Ja torbę ze słojami dżemów i korniszonów, bo mama nie chce się z nimi rozstać. - Jadzia! - słyszę znajomy głos. Zatrzymuję się. Przede mną stoi Lunia. Obok niej młodzieniec, którego znam z fotografii. Lunia uśmiecha się blado. - To Horacy. Pobraliśmy się. - Stawia obok siebie dużą pakę. - Mieszkamy na Nalewkach, razem z rodzicami. Ojciec ma nadzieję, że będziemy szyli futra na aryjską stronę. Widać było, że są szczęśliwi. Co się stało z ich szczęściem? Panna Wikcia Pamiętam pannę Wikcię z mojego najwcześniejszego dzieciństwa. Zjawiała się na Boduena jesienią albo zimą, mała, z okrągłą twarzą i szarawymi włosami. Zasiadała przy maszynie do szycia w pokoiku służącej Honoraty. Lubiłam tam wchodzić. Maszyna powarkiwała. Łóżko Honoraty było zasłane rozmaitymi materiałami. Panna Wikcia nigdy mi nie odmawiała. Szyła dla moich lalek sukienki ze skrawków. A ja siadywałam przy niej na małym stołeczku i czytywałam jej wierszyki. Jaś się śmiał, że trzymam książeczkę do góry nogami. Ale i tak znałam jej treść na pamięć. Panna Wikcia lubiła rozmawiać w kuchni z Honoratą. A ja przysłuchiwałam się tym rozmowom. Mówiły zwykle o Jerzyku. To był młodszy brat panny Wikci. Wyobrażałam sobie, że jest podobny do Jasia, nosi tornister. Czasami panna Wikcia i Honorata mówiły szeptem, że Jerzyk wrócił z gór, ale mu nie lepiej. Albo że Jerzyk leży w szpitalu. Pewnego razu panna Wikcia przyszła do nas cała w czerni, z zapuchniętymi oczami. Włosy jej jakby ktoś przysypał srebrem od choinki. Powiedziała, że Jerzyk umarł. Byłam już wtedy trochę starsza. Znałam baśń Andersena "Dziewczynka z zapałkami". I śmierć Jerzyka skojarzyła mi się ze śmiercią tej dziewczynki. Mijały lata. Panna Wikcia przychodziła do nas nadal, trochę bledsza i cichsza niż dawniej. Jej zręczne ręce szyły i reperowały wszystko, co dało się zreperować. Na Filtrowej panna Wikcia pracowała w malutkim pokoiku na piętrze, który nazywaliśmy szafowym. I teraz lubiłam u niej przesiadywać. Widać było z okna orzech przed domem, ulicę, przechodzących ludzi. O Jerzyku nie wspominała. A ja nie śmiałam pytać. Opowiadałam jej filmy. Wpadał Jaś. Śpiewał piosenki, tańczył charlestona. Panna Wikcia go uwielbiała. Pamiętam, jak wpatrywała się w niego z uśmiechem na okrągłej twarzy i zawiązywała na nitce supełek. Panna Wikcia ostatni raz była u nas na Filtrowej kilka miesięcy po aresztowaniu Jasia przez gestapo. Mama wtedy nie chciała nikogo widzieć. A jednak ją wpuściła do swojej sypialni. Nie wiem, co sobie powiedziały. Ale po wyjściu panny Wikci mama była odrobinę spokojniejsza. W czterdziestym trzecim roku, kiedy mieszkałam już na Wilanowskiej, szłam któregoś dnia Czerniakowską. Ze sklepu wyszła kobieta, mała, w chustce, w szarym płaszczu. Odwróciła się w moją stronę. - Panna Wikcia! - zawołałam. - Panienka Jadzia! - ucieszyła się. - Ja wyszłam za mąż, panno Wikciu. Tu mieszkam, bardzo blisko. - Aha. A starsi państwo? A Jaś, biedaczek? - O Jasiu niestety nic nie wiadomo. A rodzice mieszkają na Pradze. Ja z moim mężem wyprowadziliśmy ich z getta. - To szczęście - powiedziała. - A panna Jadzia wie, ja mam dziecko. Spojrzałam na nią zdumiona. Miała niewątpliwie pięćdziesiąt kilka lat. Panna Wikcia zauważyła to zdumienie. Zbliżyła wargi do mojego ucha i powiedziała szeptem: - To jest dziecko żydowskie. Czy mam kuzynkę pianistkę? Kiedy byłam dziewczynką i mieszkałam na Boduena, od czasu do czasu odwiedzała moją matkę kuzynka Tilmandowa z córką w moim wieku. Tilmandowa przypominała Rachelę, dziewczynka miała także semicki wygląd. Pamiętam jedną z tych wizyt. Po podwieczorku poszłam z dziewczynką do mojego pokoju. Trzymałam w ręku "Serce" Amicisa, które od niej dostałam. Schowałam książkę do biblioteczki. Dziewczynka stała obok mnie. Przyjrzałam jej się dokładnie. Miała czarne loki, nos z garbkiem i orzechowe oczy. Była chuda. Nosiła buraczkową sukienkę, dłuższą od mojej. - Ja umiem tańczyć - powiedziała i zaczęła krążyć po pokoju podśpiewując. Śpiewała po polsku. Ale wtrącała niezrozumiałe dla mnie słowa. Dziś wiem, że to były słowa w jidysz. Nie bawiłam się z tą dziewczynką jak z moimi przyjaciółkami. Była dla mnie egzotycznym gościem. Nie zapamiętałam nawet jej imienia. Po pewnym czasie kuzynka Tilmandowa zaczęła przychodzić sama. A kiedy zamieszkaliśmy na Filtrowej, już się nie pojawiła. Spotkały się z moją matką na ulicy w getcie. Kiedy Tilmandowa dowiedziała się, że jestem po aryjskiej stronie, zaproponowała, że da mi do sprzedania bieliznę damską. Mieli przed wojną sklepik na Walicowie i zostało im trochę towaru. Zgodziłam się. Tilmandowie dostarczyli towar moim rodzicom na Krochmalną. A zaprzyjaźniony policjant, pan Józef, przynosił nam paczki na Wilanowską. Bielizna była ładna, tak zwane komplety milanezowe, halki i figi z koronką albo z haftem, przeważnie w kolorze różowym, rezedowym i błękitnym. Trafiały się też żółte i czarne. Lubiłam te komplety układać na kanapie. Tęskniłam za malowaniem. Nie mam pojęcia, dlaczego przez całą okupację nie wzięłam pędzla do ręki. Wpatrywałam się ślepnącymi oczyma w te kolorystyczne plamy. Lubiłam też z walizeczką z czerwonej ceraty chodzić po nieznanych ulicach i szukać sklepików, w których znajdę nabywców mojego towaru. Miałam swój ulubiony sklepik na Odyńca. Mały. Ciemny. Z senną sprzedawczynią. Przypominał mi "Sklepy cynamonowe" Schulza. I na chwilę odgradzał od okupacji. Kiedyś w sklepie na Puławskiej sprzedawca powiedział: - Pani to chyba jest Żydóweczka. - Co też pan mówi? - roześmiałam się - towar żydowski, to prawda. Ktoś go wykombinował. Przyjęłam pieniądze. Wyszłam powoli. Więcej do tego sklepu nie zajrzałam. Potem zaczęły się w getcie wywózki. Dostawa towaru ustała. Moim rodzice przeszli na aryjską stronę. Nie wiedzieliśmy co się stało z Tilmandami. Jedni mówili, że uciekli z getta, inni, że zostali wywiezieni do Oświęcimia. Z okresu sprzedawania bielizny damskiej została mi umiejętność fachowego składania halek. Zostało mi też upodobanie do szukania tajemniczych sklepików. Zaraz po wojnie, kiedy jeszcze trochę widziałam, łaziłam po Gdańsku i odruchowo wstępowałam do sklepów z bielizną, chociaż już od dawna nie miałam ceratowej walizeczki z towarem. Po powrocie do Warszawy, w latach pięćdziesiątych, słuchałam kiedyś w moim pokoju na Hożej koncertu z Moskwy. Nagle spiker zapowiedział pianistkę: - Galina Tilmand. Rozpoczął się koncert Mozarta. Słuchałam urzeczona myślą, że może to ta dziewczynka, która odwiedzała mnie na Boduena. Może przeżyła cała rodzina, ci Tilmandowie, którym w czasie okupacji sprzedawałam halki? Postanowiłam napisać do Galiny Tilmand. Ale wyjechałam na wakacje. I przestałam o tym myśleć. Teraz trochę tego żałuję. Przeleciało trzydzieści lat. Wiele się zmieniło. Tylko radio "Figaro", przez które usłyszałam koncert Galiny, jeszcze gra. Most słów Wkrótce po wyjeździe do Wrzeszcza, w czterdziestym piątym roku, wybrałam się na spacer Jaśkową Doliną. Zaintrygowała mnie ta nazwa. Ulica była dosyć szeroka. W gęsto zadrzewionych ogrodach stały stare domy z pruskiego muru ze spiczastymi dachami. Szłam i wymyślałam sobie akcję sensacyjnego opowiadania, dla którego to miejsce stanowiło doskonałe tło. Opowiadanie nabierało coraz wyraźniejszych zarysów. Ale wciąż nie było widać żadnej doliny. Postanowiłam wstąpić do najbliższego domu i zapytać, czy ona w ogóle istnieje. Furtka była uchylona. Przebiegłam przez alejkę, weszłam na ganek i zadzwoniłam do drzwi frontowych. Drzwi się otworzyły. Przed sobą zobaczyłam mężczyznę na wózku inwalidzkim. Był chudy, czarny, włosy miał ostrzyżone na jeża. Spojrzenie świdrujące. - Was ist los? - zapytał niegrzecznie. - Przepraszam - odpowiedziałam po niemiecku - chciałabym się dowiedzieć, czy daleko stąd do Jaśkowej Doliny i czy naprawdę jest taka dolina. Wyraz oczu mężczyzny stał się twardy, pełen nienawiści. Zrozumiał, że jestem Polką. To na pewno inwalida wojenny - pomyślałam - i ma przed sobą wysiedlenie. Czekałam na odpowiedź. Ale mężczyzna milczał. Wyglądało na to, że ma ochotę wypchnąć mnie na ganek i zamknąć drzwi. Nagle z ciemnego wnętrza przedpokoju wysunęła się tęga kobieta w niebieskim fartuchu. Twarz miała zmęczoną i łagodną. - To blisko stąd - powiedziała po niemiecku. - Zobaczy panienka taki żywopłot wzdłuż ulicy, a za nim jest dolina. Kiedyś nazywała się Jeschketal. Tam jest tylko jeden dom - Dom Kolejarza. Podziękowałam za informację i wycofałam się szybko. Zbiegłam po schodach. W ogrodzie rosły herbaciane róże. Chciałam zerwać jedną. Ale się powstrzymałam. Znowu szłam ulicą. Zapomniałam o moim sensacyjnym opowiadaniu. Z daleka zobaczyłam żywopłot. Przeszłam wzdłuż niego i znalazłam się w pięknej dolinie. Po prawej stronie ciągnęło się pasmo wzgórz, wśród trawy czerwieniły się maki. Po lewej, pośród łąk, stał w ogrodzie jasny dom z czerwonym spiczastym dachem. Dolatywały stamtąd dźwięki muzyki, widocznie ćwiczyła orkiestra kolejarzy. Środkiem doliny biegła droga wysadzana młodymi drzewkami. Niebo nad nią było przejrzyste, szaroniebieskie. Wspięłam się na wzgórze i usiadłam na trawie. Czułam niepokój. Chciałabym zbudować most ze słów - pomyślałam - żebym mogła spotkać się na nim z tym niemieckim inwalidą. Wydało mi się nagle, że siedzi koło mnie na swoim wózku. Zaczęłam mówić do niego w myśli. - Wissen Sie, ja także miałam dom, podobny do pana domu. I także musiałam go opuścić. Z tego domu gestapowcy zabrali mojego brata. Wydawało mi się, że mężczyzna słucha w milczeniu. A oczy jego łagodnieją powoli. Lorelei z pustego placu Gdańsk z pagórkami ruin w tych pierwszych po wojnie latach był dla mnie egzotyczny. Wędrowałam po nieznanych dzielnicach. Odkrywałam wciąż nowe miejsca. Któregoś dnia znalazłam się na zupełnie pustym placu. Na środku był skwer, po bokach wąskie kamieniczki. Sklepy z niemieckimi napisami były zamknięte. Otwarty tylko jeden sklepik z konfekcją damską. Weszłam do środka. Za ladą stała szczupła dziewczyna okryta falami blond włosów. Lorelei - pomyślałam. - Czego sobie pani życzy? - zapytała po polsku z niemieckim akcentem. W kieszeni miałam pierwszą pensję wypłaconą mi w radio. W sklepie towaru było niewiele - tandetne swetry, brzydkie spódnice. Nagle zauważyłam pomiędzy nimi zieloną sukienkę. To była jak na owe czasy świetna zdobycz. - Proszę o tę sukienkę - powiedziałam. Lorelei zdjęła ją z wieszaka i spojrzała na mnie. - Będzie w sam raz - stwierdziła. Byłam wtedy młodą dziennikarką. Interesowali mnie ludzie. - Pani pewnie wyjeżdża? - zapytałam niezbyt taktownie. - Nie - odpowiedziała wesoło - zostaję. Wychodzę za mąż za Polaka. On jest z Warszawy - spojrzała na mnie uważnie. - Wie pani, on zabiera od Niemców, no, skupuje za grosze, różne rzeczy. Mówi, że będziemy mieli dużo towaru. To chyba jest dozwolone. Było to przed pierwszym Świętem Morza. Na Gdańsk runęła wysoka fala szabrowników z całej Polski. Miałam ochotę przestrzec ją przed tym "narzeczonym". Ale nie śmiałam. Lorelei zapakowała sukienkę i owiązała ją jedwabnym sznurkiem. - Proszę - powiedziała. Zapłaciłam i wyszłam ze sklepu. Długo nosiłam tę sukienkę. Nieraz obiecywałam sobie odnaleźć ten plac, zobaczyć, co się stało z Lorelei. Ale takie wędrówki odbywa się przeważnie tylko raz. Kiedyś zostałam skierowana na reportaż do fabrycznej stołówki, na którą narzekali robotnicy. Reportaż nie był ciekawy. Trochę znudzona postanowiłam wrócić do redakcji pieszo. Wydawało mi się, że idę we właściwym kierunku. Nagle zobaczyłam znajomą ulicę, która prowadziła do mojego placu. Skręciłam w nią. Plac był odmieniony. Widziany przeze mnie poprzednio przypominały tylko ruiny dwóch kamieniczek. Kręcili się ludzie. Przejeżdżały samochody. Sklepy były otwarte, a nad nimi polskie napisy. Weszłam do sklepiku z damską konfekcją. Za ladą stała kobieta w średnim wieku, ciemna, dosyć ponura. - Czym mogę pani służyć? - zapytała zaciągając z wileńska. Rozejrzałam się dokoła. Nie było nic atrakcyjnego. - Popatrzę sobie - powiedziałam. - Można - mruknęła obojętnie. I nagle, niespodziewanie dla siebie samej, zapytałam: - Czy pani nie wie, co się stało z taką niemiecką dziewczyną, blondynką. Ona tu była przedtem ekspedientką. Wzruszyła ramionami. - Co mnie obchodzi jakaś Niemka! Mnie przyjął Szupkiewicz. Stary kawaler z Wilna. To jego sklep. Kupiłam w końcu bawełnianą bluzkę i wyszłam. Szłam wolno przez zalany słońcem plac. Wpatrywałam się w korony drzew na tle starych murów. Co mnie obchodzi ta Niemka, ta Lorelei. Może jest najporządniejszą dziewczyną. A może należała do Hitlerjugend. A jednak wolałabym, żeby ten szabrownik jej nie wykiwał. Węglarz Kiedy zaczęłam pracować w Radio w Gdańsku, nie istniała jeszcze radiostacja. Miałam więc dużo wolnego czasu. Któregoś dnia wybrałam się z koleżanką do Brzeźna na plażę. Pamiętam, że ta koleżanka miała zielone oczy i nazywała się Marzena. To imię usposabiało mnie do niej przychylnie. Czytałam jako dziecko w "Moim Pisemku" opowiadanie o pięknej Marzence. Do Brzeźna jechało się tramwajem. Na pętli obok przystanku znajdował się porośnięty rzęsą stawek. Drewniane szatnie na plaży były puste. Dął zimny wiatr. Nie rozbierałyśmy się. Zdjęłyśmy tylko pantofle i ruszyłyśmy wzdłuż brzegu w stronę Jelitkowa. Są takie momenty, kiedy czujemy potrzebę zwierzeń i zwierzamy się komuś przypadkowemu. Zaczęłam opowiadać Marzenie o moich okupacyjnych przeżyciach. Szła obok mnie i słuchała w milczeniu. Wiatr unosił drobiny piasku. Kłuły nas w twarze. Na plaży stał opustoszały kosz. Usiadłyśmy w nim. Marzena zapaliła papierosa. - Wie pani - powiedziała - ja też miałam jedno trudne przeżycie. Mieszkaliśmy na Pradze. Mój ojciec prowadził skład węgla. Przed wojną mój brat, Marek, miał w gimnazjum ulubionego nauczyciela polonistę, Jakuba Krakowskiego. Pan Jakub był samotny. Mieszkał w starym domu z piecami, kupował u nas węgiel. W czasie okupacji, kiedy Żydzi mieli przenieść się do getta, Marek był zrozpaczony. Męczył ojca, żeby pomógł panu Jakubowi. Ojciec wzruszył ramionami: "Co ja mogę na to poradzić?" Ale któregoś dnia powiedział: "Może się coś da zrobić." Włożył płaszcz i czapkę i wyszedł z domu. Nie było go długo. Ściemniało się. Kiedy przyszedł, zamknął się z matką w sypialni. Rozmawiali przez pewien czas, potem nas tam poprosili. Dowiedzieliśmy się, że ojciec przyjmuje nowego pracownika, Heńka Gołębia, który zamieszka nad składem na pięterku. Zrozumieliśmy, że prawdziwe nazwisko pana Jakuba musi być zapomniane. Niepokoił nas fakt, że pan Jakub miał wygląd semicki. Ale kiedy zobaczyliśmy go po kilku dniach w składzie, stanęliśmy zdumieni. Brudny drelich, twarz i ręce umorusane węglem stanowiły świetną maskę. Po składzie kręcił się węglarz, po prostu węglarz. Pomagał wyładowywać i załadowywać węgiel. Do klientów ojciec go nie posyłał. Wieczorami na pięterku, przy karbidowej lampie, pan Jakub wykładał nam polską literaturę. Tak nas w niej rozmiłował, że obydwoje poszliśmy na polonistykę. - A czy nie było żadnych kłopotów? - zapytałam. - Były ciężkie przeżycia. Niektóre pamiętam, bo akurat znalazłam się w składzie. Kiedyś wpadli gestapowcy, kogoś szukali. Pan Jakub stanął na rozkraczonych nogach, rozdziawił usta i gapił się na nich z tępym wyrazem twarzy. Jeden z gestapowców chwycił pejcz, trzasnął go po plecach i wrzasnął: "Geh weg, Du dummes Schwein!" Pan Jakub wolnym krokiem skierował się w stronę drzwi i wyszedł na podwórze. Innym razem zjawili się w składzie dwaj granatowi policjanci ze Śródmieścia. Byli bardzo niebezpieczni. Poznawali Żydów o wiele łatwiej niż Niemcy. Skład mieścił się w starej ruderze. Na podwórzu był ustęp. Policjanci stali koło tego ustępu, rozmawiali i palili papierosy. Pan Jakub przeszedł koło nich powoli i wszedł do środka. Nie zainteresowali się nim. Miał i inne przygody. Ale już ich nie pamiętam. - I przeżył okupację? - zapytałam. - Tak. Spotkałam go jesienią w Lublinie. Mówił, że kiedy widzi furę z węglem, ma ochotę natychmiast zabrać się do jej wyładowywania. Wiatr ustał. Niebo było perłowe. Morze wyglądało jak łąka, po której śmigają stada owieczek. Marzena rzuciła niedopałek w piach i zagrzebała go nogą. - Przeżyłyśmy straszne czasy - powiedziała - a teraz przeżywamy czasy dziwne. Niech pani spojrzy - zupełnie pusto, jakbyśmy były same na świecie. Czy tu się kiedyś zaludni? Zbliżenie W dziennikarstwie fascynowała mnie zawsze możliwość zbliżenia do nieznajomych ludzi. W Gdańsku, pod koniec lat czterdziestych, miałam przeprowadzić wywiad z Maksem Tenderem, autochtonem, przodownikiem pracy w fabryce konserw. Postanowiłam odwiedzić go w domu. Świeciło słońce. Niebo było prawie przejrzyste. Zieleniące się drzewa i krzaki przesłaniały szczerby ruin. Przy wysiadaniu z autobusu potknęłam się o stopień. Noga zabolała. Ale byłam do tego przyzwyczajona. Lekko kuśtykając wędrowałam uliczkami Starego Miasta, aż zatrzymałam się przed wąziutką kamienicą. Tender mieszkał na parterze. Otworzyła mi kobieta. Wzrok miałam już wtedy słaby. Na tle ciemnej sieni niewyraźnie majaczyła jej sylwetka. Domyśliłam się, że to żona Tendera. Zaprosiła mnie do pokoju. Przyjrzałam jej się. Była młoda. Miała czarne włosy, posiniaczoną twarz i plastry na rękach. - Niech pani chwilę zaczeka - powiedziała - zaraz poproszę Maksa i zrobię kawę. Wyszła. Rozejrzałam się po pokoju. Był nudnie nowoczesny. Nad tapczanem wisiał krucyfiks. Kilka landszaftów i niespodziewanie ładny widok zatoki o zmierzchu. Gospodyni przyniosła kawę. Wszedł Maks Tender, barczysty, ostrzyżony na jeża. Milczał. - Pani się dziwi, że jestem posiniaczona - powiedziała kobieta - niech pani jego zapyta, tego antychrysta. - Truda, milcz! - warknął mężczyzna. - Niby dlaczego? Pani tego do gazety nie poda. A przecież można porozmawiać z człowiekiem. - No, to gadaj. Pani i tak widzi, że jesteś wariatka. - Wczoraj była u nas w świetlicy zabawa - zaczęła kobieta. - Kiedy poszłam do szatni po sweter, on mnie tam dopadł, przewrócił na kant lady i pobił. - Ja cię przewróciłem? Sama się przewróciłaś. Sumienie cię goniło. Kto się z Hansem całował trzy miesiące po naszym ślubie? Nie wiem, czyje to dziecko, co nosisz. - Od pocałunku do dziecka daleko - wychlipała kobieta. - A jak mnie tak będziesz tłukł, to nie donoszę. Mężczyzna zapalił papierosa. - No, widzi pani, to istna wariatka. Zdobyłam się na odwagę. - Ale jak było z tym współzawodnictwem? - zapytałam. - Aha, to się zaczęło, kiedy wprowadzili nowe stawki za akord... - powiedział zupełnie spokojnie. Kiedy wyszłam od Tenderów po półgodzinie, zdziwiłam się, że niebo jest tak samo niebieskie. Rudawy kot wygrzewał się na słońcu. A na malutkim podwórku dziewczynka skakała przez sznur, potrząsając flagami bielizny. Szybko skręciłam w stronę autobusu. Pomarańcze i grejpfruty Przed wojną tak byłam pochłonięta swoją młodością, że nie zwracałam szczególnej uwagi na życie rodziców. Byliśmy szczęśliwą rodziną. W domu panował spokój i harmonia. I wydawało mi się, że rodziców znam doskonale. Mama, łagodna i cicha, tworzyła wokół siebie ład i ciepło. Pracowała społecznie w żydowskim Domu Sierot. Ojciec, trochę apodyktyczny i pedantyczny, zajęty był przedstawicielstwami handlowymi. Codziennie punktualnie o ósmej zjawiał się w swoim składzie, a zarazem biurze, na Długiej. Punktualnie o trzeciej przychodził do domu na obiad. Rodzice chodzili do kina, na belotkę, do teatru. Czasem wybieraliśmy się gdzieś wszyscy czworo. Mój ojciec wydawał mi się niezrównanym ojcem i mężem. Kupował mamie klejnoty. Dbał o dom. Kiedy wracaliśmy z wakacji, w pokojach było pełno kwiatów. I zawsze jakaś niespodzianka - nowy żyrandol, obraz. Ojciec co roku jeździł do Karlsbadu i przemycał dla nas przez granicę czeskie rzeczy. Kiedy byłam dzieckiem, dostawałam lakierki, podkolanówki, lalki. W czasie okupacji, w najtrudniejszych chwilach, często myślałam o moim szczęśliwym domu na Boduena, a potem na Filtrowej. Moja matka umarła w pięćdziesiątym pierwszym roku na Wybrzeżu. Wkrótce potem wróciliśmy do Warszawy. Zamieszkaliśmy na Hożej razem z ojcem, którego od urodzenia Ani zaczęliśmy nazywać Dziadkiem. Po kilku latach przyjechała do nas z Wybrzeża ciotka Matylda. Siedziałyśmy przy kawie. Ania była w szkole. Dziadek w czytelni. Gosposia podała nam list. - Z Izraela - powiedziała ciotka Matylda i otworzyła nie zwracając uwagi na adresata. Zaczęła głośno czytać. To, co czytała wydało mi się nieprawdopodobne. List był do Dziadka. Pisała go jakaś doktorowa G., uszczęśliwiona, że od kogoś adres Dziadka otrzymała. Dalej były wspomnienia. Wspomnienia, z których wynikało, że ta znajomość to coś więcej niż przyjaźń. Ciotka Matylda przeczytała list do połowy. I powiedziała: - No, nie wypada. Musimy zakleić. - Potem roześmiała się: - Ho, ho, ho, nigdy bym Franciszka o to nie podejrzewała. Kiedy Dziadek wrócił, przeczytał list. Ale nic nie powiedział, chociaż zwykle opowiadał o wszystkim. A nawet wymyślał różne historyjki, które miały nas zainteresować. Odtąd od czasu do czasu pojawiały się listy z Izraela od pani G. Któregoś dnia dzwonek. Listonosz przytargał dwie duże skrzynki grejpfrutów i pomarańczy. Ucieszyłyśmy się obie z Anią. Czy wtedy w Polsce południowych owoców nie było, czy były bardzo drogie, nie pamiętam. Te skrzynki wysłała z Izraela pani G. Dziadek ułożył owoce w stołowym na parapecie okna, na tapczanie. Liczył i liczył. A potem zaczął rozdawać. Najpierw triumfalnie powędrował do kuchni do Gosposi z wielkim grejpfrutem i dwiema pomarańczami. Potem zadzwonił do sąsiadek, starszej i młodszej pani Z. Dla nas obrał pomarańcze i otworzył grejpfruta. Bo uważał, że nie potrafimy zrobić tego dość starannie. Cieszył się na wizytę kuzynki Oli i mojej przyjaciółki Stasi. Bo cechą Dziadka była zarówno oszczędność, jak i hojność. O sobie nie myślał. - Dziadziu, a ty? - zapytała Ania. - Zjedz pomarańczę! - Ja nie potrzebuję - odpowiedział. Ale w końcu obrał sobie jedną. - Niezłe - powiedziała Ania - niezły ten stary romans Dziadka. Odtąd pomarańcze i grejpfruty przychodziły co rok. Korespondencja także się ożywiła. My również dziękowałyśmy za owoce. Ania na zlecenia Dziadka, chociaż niechętnie, musiała pisać dłuższe liściki o swoim szkolnym życiu. Któregoś dnia Ania znalazła się w Szwajcarii. Spotkała się tam z kuzynami pani G., którzy dali jej od niej w prezencie skórzaną teczkę do listów. Niezniszczalną, chyba Ania ma ją jeszcze. Do Izraela wybierała się moja przyjaciółka Stasia. Dziadek dał jej adres pani G., z prośbą o jej odwiedzenie. - Ale powiedz Stasi - zwrócił się do mnie - żeby nie mówiła pani G., że Stefan nie jest Żydem. Ona jest bardzo ortodoksyjna. Ania się śmiała: - Jakby pani G. dowiedziała się, że tata jest gojem, toby przestała przysyłać nam pomarańcze. Po powrocie Stasi wypytywałyśmy ją o panią G. Mówiła, że to sympatyczna starsza pani. - Ale jedna rzecz była tam niezwykła - opowiadała - portret jej męża, tego doktora. Wyobraźcie sobie, że to wykapany Dziadek. Niesłychane podobieństwo! - Może ona lubi takich panów w typie Dziadka - powiedziała Ania. - A może to był portret Dziadka? Kto wie. W tym czasie odwiedziła nas moja kuzynka, Ania F. z Londynu. Wychowywała się u moich rodziców, była ode mnie kilka lat starsza. Zapytałam, czy słyszała o pani G. - O pani G. nie słyszałam - odpowiedziała. - Ale wuj miał niejeden romans. Był bardzo wesoły, świetnie tańczył. Wtedy były modne takie ogródki z lampionami, z orkiestrą, tanga, walce. Ale dla cioci był bardzo dobry. Skrzynki pomarańczy i grejpfrutów przychodziły do nas przed Bożym Narodzeniem co rok. Aż do śmierci pani G. Granatowa torba Ola, kuzynka mojego ojca, pojawiła się w naszym życiu rodzinnym, kiedy w latach pięćdziesiątych powróciliśmy z Wybrzeża do Warszawy. Przed wojną nie widywaliśmy się z nią. O tamtych czasach opowiadała nam, że pracowała w banku jako księgowa. Później w firmie paczkującej herbatę. Dużo podróżowała. Czytała mnóstwo. Interesowała się sztuką, teatrem, muzyką. Do grona jej przyjaciół należeli literaci, między innymi Gałczyński. Jej nałóg czytania przetrwał wojnę. Biblioteka Oli to międzywojenne dwudziestolecie - De Kruif, Roger Martin du Gard, Mann, Axel Munthe, "Krystyna córka Lavransa". Była podobno bardzo ładna. Za mąż nie wyszła. Po wojnie żyła samotnie. W pierwszych latach naszej znajomości napomykała o pewnym panu. Pracowała jako dyrektor finansowy w jednym z centralnych urzędów przez dwadzieścia lat - od czterdziestego piątego roku aż do późnej emerytury. Opowiadała, że zaraz po wyzwoleniu Warszawy chodziła do tego urzędu codziennie z Pragi piechotą przez pontonowy most i zrujnowane miasto. Była bardzo przywiązana do urzędu, do pracy, do ludzi. Swoje podwładne traktowała jak uczennice i mówiła o nich "moje dziewczyny". Jak doszło do przyjaźni Oli z moim ojcem? Zaczęło się chyba od imienin i Wigilii. Ola zapraszała zwykle siostrzenicę z mężem, przyjaciół. A kiedy wchodził ojciec, mówiła z dumą: - To mój kuzyn Franciszek. Franciszku, opowiedz nam, co słychać w polityce. Ty masz zawsze takie rewelacyjne wiadomości. - (Mój ojciec przed wojną nosił imię Adolf. Dopiero w czasie okupacji razem z fałszywymi dokumentami zamienił to imię na Franciszek.) Ojciec tubalnym głosem, bo był już wówczas głuchy, opowiadał, co wyczytał w prasie zagranicznej. Ola przerywała od czasu do czasu: - To nadzwyczajne! - To szalenie ciekawe! Zachęcony jej zainteresowaniem ojciec, który spędzał kilka godzin dziennie w Klubie Książki i Prasy, przepisywał dla niej albo tłumaczył artykuły i posyłał pocztą. A potem następowała rozmowa telefoniczna. Ojciec wołał: - Ola! Co, co? Nie słyszę. Nie rozumiem. I mnie przyzywał na pomoc. Ola mówiła: - Powiedz Franciszkowi, że artykuł otrzymałam. Ogromnie ciekawy. Jestem mu bardzo wdzięczna. Ojciec był uczynny. Wówczas już na emeryturze, miał sporo czasu i chętnie spełniał nawet trudne zlecenia Oli. Wyszukał dla niej piękny błam z norek. Wynalazł dobrego kuśnierza, który był przed wojną krojczym u Hersego. Chodził z nią do miary. A ona potem opowiadała: - Franciszek jest nieoceniony. Gdyby nie on, nie miałabym tej pelisy. Często mawiała: - Muszę się poradzić Franciszka. On jest taki mądry i praktyczny. Mój ojciec lubił majsterkować, urządzać mieszkanie. Często u Oli ojciec wchodził do kuchni i mówił: - Zobacz, Olu, tu masz tyle miejsca na półki, i tu! Koniecznie trzeba tę kuchnię obudować. Ola posłuchała jego rady, ale potem grymasiła. Zjawiała się u nas na Hożej. Odbywali w stołowym długie narady, których ja w moim pokoju nie mogłam nie słyszeć. Albo wzywała go do siebie na Rakowiecką. Ojciec nie bardzo lubił opuszczać dom. Wolał wiedzieć, co się w nim dzieje. Ale do Oli jeździł. Przedtem sprawdzał, czy Ania odrabia lekcje. - Aniutka, chyba już nie wychodzisz? - pytał. - Jeden pan w czytelni powiedział mi dzisiaj, że dla dziewczynek na ulicy wieczorem jest bardzo niebezpiecznie. - Ależ, Dziadziu! - krzyczała Ania - pełno ludzi! Idę do Lidki, to blisko. W czytelni, w której obowiązywała cisza, ojciec nie mógł z nikim rozmawiać. Ale wymyślił na użytek rodziny pana, który często coś nam doradzał albo nas ostrzegał. Nie zawsze stosunki Oli z Franciszkiem układały się tak idealnie. Obydwoje apodyktyczni, pod koniec życia stali się jeszcze trudniejsi. Ojciec kiedyś polecił mi wyrazić Oli przez telefon swój pogląd na pewną sprawę. Wyjaśniłam jej, a ona: - To oburzające! Franciszek ma sklerozę: Mój ojciec nie żyje od sześciu lat. A ciotka Ola umarła miesiąc temu. Leży u mnie na fotelu suknia w granatowe i czerwone koła, granatowa torba, złota metalowa kokardka do przypinania. - To dla ciebie na pamiątkę po Oli - powiedziała jej siostrzenica. Dotykam torby, dotykam sukni. Pewnie Ola chodziła z tą torbą do Łazienek, do Ogrodu Botanicznego. Może wtedy, kiedyśmy się tam spotykały. Jest jeszcze kilka płyt. Rubinstein gra Chopina. Pamiętam, jak Ola się tą płytą zachwycała. I to właśnie mój ojciec doradził jej adapter "Bambino", dziś już archaiczny. Ania i Tomek dostali po Oli na nowe mieszkanie stuletnią komódkę i te książki z dwudziestolecia. Mieszkanko Oli opróżnione. Klucze w administracji. Niedziele z panią Tamarą Pani Tamara B. i jej mąż byli przed wojną przyjaciółmi moich rodziców. Kiedy po wojnie, po kilku latach pobytu na Wybrzeżu, wróciliśmy do Warszawy, nie żyła już moja matka i mąż pani Tamary. Pani Tamara miała żonatego syna i wnuka. Ale nie chciała rodzinie zanadto się narzucać i chętnie spotykała się z nami. Mieszkała na Wspólnej. Od czasu do czasu odwiedzałam ją w niedzielę z moim ojcem. Kiedy wychodziliśmy z domu, w kuchni za kotarą chrapała Stara Gosposia. We wczesne niedzielne wieczory ulice były prawie puste. Szliśmy w milczeniu. Dom, w którym mieszkała pani Tamara, był stary. Na parterze znajdował się skład skóry. Na klatce schodowej czuło się jej zapach. Mieszkanko było ciemnawe. Pani Tamara, cicha i skryta, dawniej całkowicie podporządkowywała się mężowi. Teraz narzekała na osamotnienie. Ale widać było, że czuje się swobodnie. Zaczęła dorabiać do renty. Pochodziła z Rosji. Dawała lekcje rosyjskiego. Kiedy wchodziliśmy do jej mieszkania, na stole stało już ciasto z "Mazowsza". Pani Tamara zaraz podawała herbatę w porcelanowych filiżankach. Nie lubiła mówić o sobie. Ale chętnie opowiadała o swoich uczniach. Mój ojciec, który był już wtedy głuchy, pochrząkiwał niecierpliwie. Kiedy pani Tamara milkła na chwilę, ojciec zaczynał tubalnym głosem: - Czytałem dziś w "Z~uricher Zeitung"... - tu następowała relacja z wydarzeń politycznych. Pani Tamara udawała zainteresowanie. Ale polityka ją nudziła. W pewnej chwili wołała: - O, dochodzi siódma! Musimy wysłuchać audycji Jerzego. - Jej syn był reżyserem, inscenizował baśnie dla dzieci. Otwierała wielkie radio. Słuchała w skupieniu i podśpiewywała: "Idzie sadem dobra wróżka i lśniące zbiera jabłuszka..." Mój ojciec nie rozumiał ani słowa. Co chwila wyjmował kieszonkowy zegarek. Kiedy pani Tamara zamykała radio, pytał: - No, a ile Jerzy ma za taką audycję? - Bo ja wiem... - mówiła pani Tamara z wrodzoną dyskrecją. Kiedy wracaliśmy, na ulicach było jeszcze bardziej pusto. Trzymałam ojca pod rękę. Myślałam o pani Tamarze sprzed wojny, ładnej niebieskookiej blondynce. Kiedy pani Tamara miała do ojca jakąś sprawę, przychodziła do nas na Hożą. Kiedyś przyniosła złotą bransoletkę, żeby poradzić się ojca, czy ją sprzedać. - Jak pan myśli, panie Franciszku? - pytała. - Niby mi na życie wystarcza. Ale różnie może być... I złoto spada. Po co mam ją chować dla Halinki... - Synowej nie lubiła. - No, to niech mi pani pokaże tę bransoletkę - powiedział ojciec. Pani Tamara kluczyła, ale bransoletki z torby nie wyjęła. - Głupia baba - mruczał ojciec po jej wyjściu. - Jak nie ma zaufania, to po co się radzi? Innym razem pani Tamara przyszła z listem wspólnika swojego męża. Był to Austriak. Podobno zawiadamiał, że jego firma wysłała jej paczkę. - Muszę mu podziękować - powiedziała pani Tamara. - Może by pan, panie Franciszku, odpisał po niemiecku? - Chętnie - odpowiedział ojciec. - Ale chciałbym przeczytać ten list. - O, nie. To nieważne. Niech pan tylko napisze, że ja dziękuję za paczkę. Najbardziej irytowało ojca niezdecydowanie pani Tamary. Zastanawiała się rozwlekle - przyjąć nowego ucznia czy nie? Kupić sobie pelisę czy odświeżyć starą? Ojciec zniecierpliwiony przytupywał, aż jego buty skrzypiały. Po śmierci ojca spotkałam się z panią Tamarą w "Mazowszu". Piła "groszek" małymi łyczkami. - Wiesz, Jadziu - powiedziała szczebiotliwym głosem - jest wycieczka "Orbisu" do Moskwy. Mam ochotę pojechać. Tam jest moja przyjaciółka. Ale jeszcze się waham. Założyłam się z Anią, czy pani Tamara pojedzie, czy nie. Byłam pewna, że zakład wygrałam. W trzecią niedzielę pani Tamara opowiadała, że zapisała się na wycieczkę. PLanowała, jakie zabrać rzeczy i jakie kupić prezenty dla przyjaciółki. Ale przy następnym spotkaniu powiedziała trochę zawstydzona: - Rozmyśliłam się. Nie jadę. Boję się. Obcy kraj, obcy ludzie. Gniewali się na mnie w "Orbisie", że tak późno zrezygnowałam. Którejś niedzieli pani Tamara powiedziała zniżonym głosem: - Jadziu, chcę ci powierzyć pewną tajemnicę. Ale chyba nie dziś. Nie jestem w nastroju. Nie nalegałam. A pani Tamara do tej sprawy nie powróciła. Kiedyś lał deszcz. W "Mazowszu" oddałyśmy do szatni nasze płaszcze. Ciekły z nich strużki wody. Pani Tamara lubiła deszcz. Przy stoliku podśpiewywała przedwojenną piosenkę: Deszcz pada, w melodię się układa,@ w tajemnicze straszne dźwięki,@ w których słychać płacz i jęki...@ Zobaczyłam w wyobraźni Jasia przy pianinie. Po chwili pani Tamara powiedziała: - Dziwisz się pewnie, że nie mówię o mojej tajemnicy. Ale przyjdzie na to pora. To było nasze ostatnie spotkanie. Kilka dni później pani Tamara umarła. Pierożki W latach sześćdziesiątych malarz pan Kalasanty Żelazko odnawiał nasze mieszkanie. W tym okresie Dziadek wiele przebywał w domu i miał na wszystko baczenie. Kiedy przychodził jakiś rzemieślnik, obserwował pilnie jego ręce. Mieliśmy na przykład gazownika pana Swobodę. Spokojny starszy człowiek majstrował przy piecyku, a Dziadek przez cały czas trwał nieruchomo na progu łazienki. Pogadywali sobie. - Panie - mówił Dziadek - jakie te borówki drogie. W zeszłym roku szesnaście złotych, a teraz dwadzieścia cztery. A pan Swoboda: - No, zrobiłem, co mogłem. Ale następnym razem musimy dyszę zmienić. Siedemset złotych pęknie. - Panie - Dziadek na to - to wspaniały piec. Przedwojenny, Siemensa. Takich teraz nie ma. - A nie ma. Podczas malowania Dziadek przez trzy dni nie wychodził z domu. Szanował pana Żelazko. Ufał mu. Ale uważał, że w takiej sytuacji gospodarz powinien być na miejscu. Stara Gosposia wyjechała na wieś. Ania jadała obiady w szkole, ja w Związku Niewidomych. A Dziadek smażył sobie jajecznicę. I trwał na posterunku przy panu Kalasantym. - Wyprawcie go na obiad - mówił pan Żelazko. - Szkoda człowieka. I nam było Dziadka żal, bo przywiązywał wagę do prawdziwego obiadu. Ale wiedziałyśmy, że się nie ruszy. Trzeba użyć fortelu. - Dziadziu - wykrzyczała Ania, bo Dziadek ogłuchł w późnej starości - w jadłodajni u Kamińskich są pierożki z mięsem, które ja tak lubię. Jakbyś tam zjadł obiad, tobyś mi przyniósł. - Dobrze, Aniutka, pójdę. Widzę, że jesteś głodna. Te obiady w szkole nic nie warte. Tylko pilnujcie wszystkiego. I wyszedł. Zmywałam talerze. Nagle w pokoju jakby wybuch. - Co się stało? - zawołałam. Ania wpadła do kuchni. - Mama, telewizor... - Zleciał? Jakim cudem? - Przesuwaliśmy z panem Żelazko sezam ("sezamem" nazywaliśmy kredensik Dziadka, w którym trzymał wszystkie swoje skarby - pieniądze, biżuterię po Mamie, różne niepotrzebne stare papiery, rachunki, kwity) - i noga odpadła. Aparat był prawie nowy, telewizory właśnie zaczynały być modne. Ale nam zupełnie o ten telewizor nie chodziło. Ania była za młoda, żeby przejmować się stratą. Ja od czasu wojny także przestałam. Chodziło nam o Dziadka. Byłyśmy okropnie przerażone. - Ja mu nie powiem - wybąkała Ania. - Ja też nie. - Może pan Żelazko? Pan Kalasanty od razu się zgodził. - Nie bójcie się. Nie takie rzeczy się zdarzają. Zazgrzytał klucz w zamku. Dziadek wszedł energicznym krokiem. - Aniutka - zawołał - mam dla ciebie pierożki, jeszcze ciepłe! Ania usiadła w kuchni nad talerzem. A Dziadek ruszył dziarsko w stronę stołowego, gdzie pracował pan Żelazko. Stałam przy kredensie. - Nie mogę nic przełknąć - powiedziała Ania. - I jak tam, panie majstrze? - huknął Dziadek. - A taki mały wypadeczek, panie szanowny - wołał pan Kalasanty nie dając Dziadkowi dojść do głosu. - Telewizor. Bo też ten pana kredensik to szmelc, noga przyklejona i gwoździem przybita. Ledwieśmy z tą panienką ruszyli. I zleciał. - Ojej, co za nieszczęście! - wykrzyknął Dziadek i zaczął marszowym krokiem krążyć pośród gratów przykrytych papierem. - Panie szanowny, szkoda zdrowia - uspokajał pan Żelazko - nieszczęście to mogło być, jakby spadł na panienkę albo na mnie. A tak to strata. - Wystarczy wyjść na pięć minut z domu, żeby się coś stało - krzyczał Dziadek. - Jakbym był, tobym kazał zdjąć telewizor z kredensiku. - Stało się i nie odstanie - zawołał pan Żelazko. - To tylko lampa kineskopowa. Ja dam połowę. No, tysiąc dwieście złotych - zaproponował, jak na gentlemana przystało. Ale Dziadek uniósł się honorem. - Nie, panie, nie przyjmę ani grosza. Niech już będzie moja strata. Aniutka, coś ty taka blada i zmartwiona? No, trudno. I pierożków nie tknęłaś. Zjedz te pierożki, przecież tak lubisz. Drogo nas kosztowały. Kuracja eksperymentalna W latach pięćdziesiątych, dla ratowania resztek wzroku, zdecydowałam się na kurację eksperymentalną w szpitalu na Oczki. Zaproponowała mi ją moja lekarka, docent F. Leżałam na tak zwanej werandzie. Chodziłam "w cywilu". Pamiętam jeszcze moją kremową plażówkę w czerwone tulipany. Kuracja była niekrępująca. Polegała na łykaniu całej albo połówki pastylki, zależnie od wyniku badań krwi. Tę samą kurację przechodziŁ Maciek W. Widział trochę lepiej ode mnie, więc codziennie prowadził mnie do sąsiedniego budynku na badanie krwi. Potem staliśmy się nierozłączni. Wylegiwaliśmy się w ogrodzie na sianie. Gadaliśmy godzinami. Maciek był warszawiakiem i moim rówieśnikiem. Dla całkowitego komfortu wymyśliłam sobie "pracownię". Profesor Altenberger oddał mi do użytku bibliotekę szpitalną. Grasowały w niej myszy. Ustawiłam tam moją podręczną maszynę brajlowską. Przesiadywaliśmy w tej bibliotece z Maćkiem, tłumiąc zbyt hałaśliwy śmiech. Wesoło było w tym szpitalu. Nikt nie umierał. Po korytarzach biegały dzieci z zaklejonym okiem. Kręcili się staruszkowie i staruszki. Albo wysiadywali na ławkach i gadali. Na werandzie pewnej nocy zerwała się z łóżka kobieta po operacji. - Co to za ludzie! - krzyczała - wdarli się do mojego domu! Rano lekarka obejrzała jej oko (po operacji trzeba dwie doby leżeć bez ruchu). - No - powiedziała - wszystko w porządku. Tak jest zawsze z wariatami. Jeden chłopek zerwał się w nocy po operacji, bo chciał zobaczyć Pałac Kultury. I też mu nic nie było. Nie wiem, jakie były skutki tej kuracji eksperymentalnej. Może opóźniła nadejście ślepoty. Gałązka białego bzu W roku 1964 przeszłam ciężką operację kobiecą. Pielęgniarka zaprowadziła mnie na stół operacyjny. Byłam starannie uczesana. Umalowałam nawet usta. Paliły się ostre światła. Docent był wielką plamą bieli. Kiedy poczułam igłę w żyle, sala zniknęła. To było wszystko. Operacja trwała dwie i pół godziny. Obudziłam się na łóżku. Leżałam twarzą do ściany. Ściana była jasna. Wydawało mi się, że ją kiedyś widziałam. Ale nie mogłam sobie przypomnieć kiedy. Usłyszałam głos lekarza: - Jak się pani czuje? Nie odpowiedziałam. - Szok pooperacyjny - szepnął lekarz do pielęgniarki - to nic. Przyjdzie do siebie. Nazajutrz przy moim łóżku siedział Dziadek, bardzo poważny, uśmiechnięta Ania i Stefan. - Gosposia też chciała przyjść - powiedział Stefan. - Ale to chyba za dużo osób od razu. - Gosposia wczoraj trzepała dywany. A jutro wypastuje podłogi - składał sprawozdanie Dziadek. - Mamo, dostałam piątkę z matmy - powiedziała Ania. - Ale pani z chemii mści się na mnie za to doświadczenie. Leżałam oparta o poduszki. Czułam się trochę obco. Nie chciało mi się mówić. Drzwi się otworzyły. - Dzień dobry - usłyszałam głos profesorowej Z. Pani Z. podeszła do mojego łóżka i podała mi gałąź bzu. Słupki kwiatów zamigotały bielą. - To na wyzdrowienie - powiedziała. Profesorowa Z. słynęła ze skąpstwa. A bez w styczniu był drogi. Musiało być ze mną marnie - pomyślałam - kiedy się tak szarpnęła. Arielu, przybądź! W maju, po zakończeniu leczenia, wyjechałam z Anią do Śródborowa. To był dla mnie niespodziewany tydzień wakacji. Mieszkałyśmy w "Śródborowiance", domu Stowarzyszenia Społeczno_Kulturalnego Żydów w Polsce, do którego teraz jeżdżę co rok. Tylko teraz interesują mnie tu ludzie, przedwojenni Żydzi, których jest coraz mniej. Wtedy prawie ich nie dostrzegałam. W Śródborowie wszystko kwitło. Sosny miały jasnozielone pędy. Chodziłyśmy codziennie przez las w stronę Pogorzeli. Po drodze był brzozowy zagajnik. Brzozy stały w zielonkawej mgle. Lubiłam brzozy od dziecka. Rysowałam ich biało_czarne pnie, kontrastujące z zielenią koron. Dalej była maleńka górka przedzielona pośrodku ścieżką. Nazwałyśmy ją "pupią górką". Za nią łąka pełna kwiatów. Gdzieniegdzie jałowce. I strumyk. A właściwie mini_rzeczka. Niedaleko za rzeczką stacja kolejowa i wieś. Ale tu, w tym zakątku, zupełne pustkowie. Ja w chustce na głowie siadałam w słońcu na "pupiej górce". Ania zrywała fiołki. Były blade i bez zapachu. Albo biegała i krzyczała: - Arielu, przybądź! Przygotowywała na zakończenie roku szkolnego przedstawienie szekspirowskie. Właśnie wtedy zakochała się w Szekspirze. I skończyło się anglistyką. Siedziałam z bladymi fiołkami w ręce. Słuchałam okrzyków Ani. Nie pamiętałam, kim był Ariel. Ani do kogo miał przybyć. Do mnie powróciła radość życia. Bransoletka Spośród pamiątek po Mamie Dziadek najbardziej lubił złotą bransoletkę i chętnie pokazywał ją gościom. Kiedyś była u nas z wizytą kuzynka Ola. Siedzieliśmy w stołowym. Piliśmy herbatę. Nagle Dziadek wstał. Otworzył swój sezam i przyniósł pudełeczko z bransoletką. - Zobacz, Olu, jaka piękna. Stara robota. Kupiłem ją Mani w Wenecji w czasie podróży poślubnej. Bransoletka składała się z wypukłych rokokowych płytek, misternie grawerowanych, w kilku miejscach były wprawione duże białe i niebieskie półszlachetne kamienie. Ja także byłam do niej przywiązana. Pamiętałam ją z moich szczęśliwych widzących czasów, z Boduena, z Filtrowej. Mama wkładała ją na uroczystości rodzinne, do teatru albo kiedy wybierali się z ojcem do przyjaciół na belotkę. - Niestety jeden kamień wypadł - mówił dalej Dziadek - a kiedy bransoletka Mani się przerwała, trzeba było zlutować cyną, bo za delikatna, żeby złotem. Ale to drobiazg. Ciotka Ola wzięła bransoletkę do ręki. - Dosyć ładna - powiedziała - może byś mi ją sprzedał, Franciszku? We mnie zawrzało - przecież jesteśmy my, ja i Ania, przecież to nasz talizman rodzinny. Ale Dziadek powiedział stanowczo: - Nie mam zamiaru jej sprzedać. Schował bransoletkę do pudełka i zamknął w sezamie. Wieczór sylwestrowy. Lekki mróz, prószy śnieg. Ania_studentka wybiera się na zabawę. Jest już w przedpokoju. Dziadek woła: - Aniutka, chodź tu! - Co, Dziadziu? - Włóż bransoletkę babci. Na taką okazję jak dziś... - O, dziękuję! Bardzo pasuje do mojej sukni. I wyszła. Ranek noworoczny. Na ulicy cisza. Kręcę się leniwie po mieszkaniu. Szykuję sobie kąpiel. Pukanie do drzwi. - Ania? - Tak. - Dlaczego nie dzwonisz? - Nie chcę obudzić Dziadka. - Ale przecież nie jest wcale wcześnie. - Mamo, zgubiłam bransoletkę... - O, Boże - załamałam ręce. Właśnie ten talizman, ten symbol szczęśliwych lat... Jak to powiedzieć Dziadkowi? - A może zostawiłaś u Lidki? - Nie, kiedy wkładałam palto, miałam ją na ręku. Pewnie w tramwaju albo po drodze. - Wyjdź, rozejrzyj się - powiedziałam zupełnie bez nadziei. Tylko po to, żeby odwlec ostateczne przypieczętowanie klęski. Ania wyszła. Usiadłam na krześle. Odechciało mi się kąpieli. Wszystkiego mi się odechciało. Ładnie się ten Nowy Rok zaczyna - pomyślałam. Tymczasem Ania szła Hożą krok za krokiem ze spuszczoną głową, z oczyma wbitymi w ośnieżony chodnik. Śnieg prószył. Szansa znalezienia bransoletki prawie nie istniała. Można było ją zauważyć tylko natychmiast po zgubieniu, zanim ją przykryła biała mgiełka. Ania skręciła w Aleje Niepodległości i przystanęła zupełnie rozbita. Tu chodnik był bardzo szeroki, popstrzony starymi i świeżymi odciskami ludzkich butów. Beznadziejne. Ale ruszyła automatycznie naprzód. Posuwała się zakosami, aż dotarła do wysepki tramwajowej. Ta wysepka wydała jej się bardzo przyjazna. Wąska jak korytarz. I nagle Ania uklękła, zdjęła rękawice i zaczęła przegrzebywać śnieg, posuwając się na kolanach. Żadnego tramwaju na horyzoncie. Zmarzniętymi palcami wygrzebywała ze śniegu różne rzeczy - pudełko od zapałek, korek, grzebyk. Nagle poczuła coś, jakby blaszkę. Chwyciła mocniej, wydobyła spod śniegu i osłupiała - bransoletka. Teraz bransoletka leży na mojej dłoni, znowu rozerwana. Ale nie chcę okaleczyć jej cyną. Niech już będzie jak za czasów Dziadka - do oglądania. Wczasy z panem Florianem W latach sześćdziesiątych Ania wybrała się na wakacje do Anglii. A ja zdecydowałam się wyjechać na wczasy z moim przewodnikiem panem Florianem jako jego kuzynka. Kiedy znaleźliśmy się w domu wczasowym w Niechorzu, okazało się, że nie ma pokojów jednoosobowych. Zdecydowałam się na pokój z panem Florianem, zamiast z jakąś obcą babą. Pan Florian, małomówny, wzór starokawalerskich cnót, nie był najgorszym współlokatorem. Przy stole siedziało z nami młode małżeństwo z sześcioletnią córeczką Anisią. Byli zaradni. Pan Bogdan nauczył pana Floriana prosić o drugi, a nawet o trzeci talerz zupy. Wieczorami chodzili na dancing. A pan Florian czytał Anisi dziecinne książki, dukając monotonnie, tak że dziewczynka szybko zasypiała. Pani Krysia powiedziała mi kiedyś, że oni pana Floriana w kraciastej koszuli, z zagapionym spojrzeniem, uważali za profesora. - On był strasznie zabawny wczoraj na plaży - opowiadała - podwinął spodnie, stał nad brzegiem zapatrzony w morze, a jak przypływała fala, podskakiwał. Pogoda była marna. Przeważnie padał deszcz. Ale ja postanowiłam kąpać się codziennie, niezależnie od pogody i temperatury. Pan Florian zrzędząc szedł za mną w płaszczu, pod wielkim parasolem, na plażę. PLaża była pusta. Czasami przechodził ktoś ciepło ubrany. Rozbierałam się w koszu i z ociąganiem właziłam do wody. To było przykre. Za to pływanie bardzo przyjemne. Kiedy się ubierałam, pan Florian oznajmiał: - W taką pogodę sześć razy zjeść i nie wychodzić z domu. Nie radzę nikomu. W naszym domu wczasowym było mnóstwo małych dziewczynek. Pisałam wówczas do "Świerszczyka". I kiedy dzieci mnie spotykały, otaczały kręgiem. Pewnego dnia stałam z nimi na ganku. Anisia opowiadała koleżankom o wyprawie na grzyby, w której uczestniczył pan Florian. - On był taki śmieszny! Przykucał pod krzakami z tym parasolem. I nie mógł znaleźć ani jednego grzyba. Aż ja mu pokazałam: "Grzybki! A kuku!" I ucieszył się. Przypomniałam sobie wtedy scenkę z Twardej, z redakcji, gdzie był piecyk z rurą i wieloosobowe pokoje. Pan Florian przyszedł po mnie do pracy. A ja wróciłam samochodem. Koleżanki powiedziały, że mnie nie ma. Wtedy pan Florian zaczął zaglądać w kąty, pod biurka. W Niechorzu, kiedy pan Florian zostawał sam w pokoju, słyszałam, że głośno, monotonnie coś powtarza, jakby sylabizował. - Co pan czyta, panie Florianie? - zapytałam raz. - Książkę dla zakonników - odpowiedział. - Czy pan miał zamiar zostać zakonnikiem? - Tak. Ale się nie spełniło. Nadeszła niedziela, wyjątkowo pogodna. Zajrzałam rano do sąsiadów. A kiedy wróciłam, pana Floriana nie było. Czekałam długo. Nie zjawiał się. Wyszedł? I nie powiedział dokąd? To do niego zupełnie niepodobne. Poczułam się głupio. Miałam ochotę wyjść. Ale z kim? Młodzi poszli na plażę. Byłam niespokojna. Może panu Florianowi coś się stało? Człowiek widzący, który nie jest tak bardzo od innych zależny, na pewno by się tą sytuacją nie przejął. Po godzinie zjawił się pan Florian ze swoim parasolem. - Gdzie pan był, panie Florianie? - zapytałam surowo. - Tam, gdzie się powinno być w niedzielę. W kościele. - Ale dlaczego pan mi nie powiedział, gdzie pan idzie? Pan Florian pominął moje pytanie. - Jedna pani w kościele zwróciła uwagę, że to nieładnie, że ta niewidoma, co jest ze mną nie przyszła. Byłam wściekła. Zrozumiałam, że pan Florian chciał mi wymierzyć karę. Puf Skórzany puf stoi pomiędzy biurkiem a suchym bukietem. Klęczę przy nim. Ścieram z niego kurz. Z popękanych boków wyłazi trawa morska. Puf od Arskich... Czy Antek Arski był przed wojną w naszej paczce? Niezupełnie. Starszy od nas, pływał od paru lat na statkach handlowych jako pierwszy oficer. W trzydziestym dziewiątym roku odwiedziłam go w porcie w Gdyni na jego statku. Pamiętam drogę przez szyny, przez place zawalone workami i skrzyniami. Na statku nie było nikogo. Usiedliśmy w saloniku. Antek coś opowiadał, wybuchał rubasznym śmiechem. Potem pocałował mnie półżartem. W czterdziestym piątym roku powrócił ze Szwecji "Dar Pomorza", a na nim Antek. Mieszkałam wtedy we Wrzeszczu. Pamiętam huczny bankiet powitalny w porcie gdyńskim. Antek siedział na drugim końcu stołu. Pomachał do mnie ręką. - Cześć, Jadźka! - zawołał - znowu się spotykamy. Kiedy wróciłam do Warszawy i wprowadziłam się na Hożą, okazało się, że Antek z rodziną mieszka nade mną, na czwartym piętrze. Antek był teraz kapitanem statku. Należał do nielicznych marynarzy Żydów. Nawiązaliśmy stosunki sąsiedzko_przyjacielskie. Polubiłam Milę, jego drugą żonę, i córkę Izę, licealistkę. Potem wyjechali na dłuższy czas za granicę. Nie wiedziałam, kiedy wrócili. Aż raz Stara Gosposia powiedziała: - U Arskich niedobrze. On miał operację na raka i jakieś sprawy sądowe. Po paru dniach poszłam z Milą do kawiarenki na rogu Hożej i Poznańskiej. To było w połowie sześćdziesiątego siódmego roku. - Antek na morzu ciężko zachorował - opowiadała Mila. - W Amsterdamie trudno mu było dopilnować szybkiego wyładowania towaru. Był przestój i o to go zaskarżyli. Wyznaczyli sprawę, kiedy jeszcze słaniał się na nogach. A wyrok zagmatwany, połowiczny. U Arskich działo się coraz gorzej. Antek wystąpił o rentę. Nie otrzymał jej. Pisał prace marynistyczne, tłumaczył z angielskiego książki. Ale wydawnictwa odmawiały ich przyjęcia. Wreszcie zaangażowano go do Gdyni, do pilnowania statków w porcie. Pracował tam przez pewien czas. Ale wrócił do Warszawy. Nie mógł się obejść bez opieki żony. Nadszedł marzec 68. Pamiętam, jak któregoś dnia Mila zabrała mnie na górę, żeby mi przeczytać referat, który wpadł jej w ręce. Inwektywy przeciwko Żydom. To było jak koszmarny sen. Siedziałyśmy potem w milczeniu. Skulone. Mila przyszła po paru dniach i zamknęła się ze mną w moim pokoju. - Jadziu - powiedziała - wyjeżdżamy do Szwecji. Nie ma innego wyjścia. - W głosie jej brzmiała udręka. - Nie jestem Żydówką. Zostawiam tu dwóch synów z pierwszego małżeństwa. Ale muszę być z Antkiem i z Izą. Ostatni raz widziałam Milę w sklepiku na Emilii Plater. Kupowała jagody. W dniu ich wyjazdu Iza przyniosła mi papier do maszyny, dwa kocyki i ten puf. Więc stoi tu już osiemnaście lat. Próbowałam dać go do reperacji. Ale nigdzie nie chcieli przyjąć. Od Arskich było kilka listów. Niby pomyśLne, ale nie wyczuwało się w nich radości. Potem korespondencja się urwała. Nie pamiętam, w którym roku Arski umarł. Znowu nachylam się nad pufem. Dotykam go. Wyczuwam pod palcami turecki wzór. Próba W latach sześćdziesiątych znajoma Włoszka, którą poznałyśmy w Zakopanem, poleciła nam swoją przyjaciółkę Ginę M. Gina przyjechała do Polski z mężem i dziewięcioletnim synkiem Giulio. Mąż jej został mianowany attach~e wojskowym Włoch w Warszawie. Obawiałyśmy się trochę tej światowej damy. Ale okazała się skromna i miła. Odwiedziła nas z synkiem. Miała na sobie popielaty kostium. Starała się nawiązać rozmowę z Dziadkiem i z Gosposią. Potem zaprosiła nas do siebie. Mieszkali w willi na Żoliborzu. Mimo upału przyjęła nas w salonie z zasłoniętymi oknami. Gosposia Polka świdrowała nas oczyma. Generał się nie pokazywał. Odtąd nasze wizyty się ponawiały. Były dla nas atrakcją. Przy pomocy naszej słabej francuszczyzny prowadziłyśmy z Giną rozmowy gryząc czekoladki, popijając sok pomarańczowy albo dżin z tonikiem. Wyczuwało się, że Gina jest bardzo kobieca. Kocha dom i życie rodzinne. Ale z powodu bariery języka pozostała dla nas jak gdyby za zasłoną. Była też wyćwiczona na dyplomatycznych party do szczególnego typu konwersacji - o wszystkim i o niczym. Któregoś dnia Stefan siedział w kawiarni. Przy sąsiednim stoliku jakiś typ czytał włoską gazetę. Nagle odsunął ją i powiedział do Stefana: - Prawda, że niebezpieczne jest kontaktowanie się z przedstawicielami obcych ambasad? Kilka dni później dostałam wezwanie do Pałacu Mostowskich. Pojechała ze mną Ania. W latach czterdziestych metaloplastyk Stanisław Skura został obwiniony o antypaństwowe poglądy, ponieważ na balu w Grand Hotelu w Sopocie opowiadał żydowskie kawały. Wezwano mnie wtedy do Urzędu Bezpieczeństwa w Gdańsku. Urzędnik na mnie krzyczał. Ale udało mi się Staszka obronić. Teraz było inaczej. Pan uprzejmy. W pewnej chwili zadał mi pytanie: - Dlaczego pani M. chciała pani podarować magnetofon? Pomyślałam: to ta świdrująca gosposia. - Związek Niewidomych nagrywa książki na szpule - odpowiedziałam. - Mogłabym ich słuchać. Ale do włoskich magnetofonów nie ma u nas części. Więc go nie przyjęłam. - No, dobrze - powiedział pan, bębniąc palcami po blacie biurka. - A czy pani M. nie żądała od pani jakichś informacji o naszym kraju? - Tak. Pytała, gdzie można dostać gumę do majtek i skarpetki dla dzieci. Po upewnieniu się, że nie znam generała, pan powiedział: - A jednak byłoby dla pani lepiej zrezygnować z tej znajomości. Czy może pani się do tego zobowiązać? - Nie - odpowiedziałam - nie robię nic złego. Pan wstał. - Na razie nie mam więcej pytań. Może jeszcze kiedyś porozmawiamy. Ale do następnej rozmowy nie doszło. Wkrótce potem generał został odwołany. Państwo M. wyjechali do Włoch. Minęło dwadzieścia lat. Co roku na Boże Narodzenie i na Wielkanoc obok listów z Izraela od Misi, z Anglii od Lusi i z RFN_u od Annedore przychodzą listy z Włoch - od Giny. U Giny dużo się zmieniło. Generał jest na emeryturze. Giulio ma dwoje dzieci. A w ostatnim liście Gina pisze: "Starzejemy się łagodnie i przygotowujemy się do odejścia." Laski pamięci Stanisławy Goławskiej W jadalni w Laskach jakiś pan prowadzi bardzo interesujące rozmowy. Wydaje nam się profesorem. Ktoś wspomina, że podano go do Nagrody Nobla. W kuchni podczas zmywania, bo tu każdy zmywa po sobie, stał obok Stachy. Stacha opowiedziała mu o moim pisaniu. Nie zareagował. Potem okazało się, że to poeta H. Jest tu niby incognito. Ale oczywiście wszyscy wiedzą o nim. Siedzi obok nas przy stole pani Ol., znana tłumaczka literatury francuskiej i angielskiej. Chodzi o kulach po ciężkim wypadku. Chodzimy tu ze Stachą na rekolekcje do kościółka, którego wnętrze i ozdoby są z pni sosen z korą. Zbudowany był w latach międzywojennych. Nie mieli podobno innego materiału. Artysta architekt potrafił wydobyć piękno z tego najprostszego. Ksiądz światły, bystry intelekt, głos cichy, żarliwy, piękna dykcja. Jest w tym człowieku wielka siła mistycznego uniesienia. Niektóre sformułowania zaskakujące: - Chrystus był szalony z miłości do człowieka. Człowiek powinien mu odpłacać tą samą szaleńczą miłością. A potem: - Diabeł nie kłamie. Przed Panem Bogiem nie mógłby kłamać. Mówił świętą prawdę. Tylko ciemną stronę prawdy, tę złą. Dziś było nabożeństwo synagogalne. Ksiądz narzucił na ramiona hebrajską chustę, włożył myckę. Nastawił śpiewaną przepięknym głosem kantora z Jerozolimy pieśń. Taśmę przywiózł z Ziemi Świętej. Potem czytał z księgi Samuela historię Dawida i psalmy. Odmawialiśmy "Ojcze nasz". Zakonnice śpiewały pieśni religijne. Pomyślałam, że to wszystko nie da się rozplątać - to żydowskie i chrześcijańskie. Ksiądz O. jada z nami. Zachwycamy się zawsze jego rekolekcjami, co sprawia mu przyjemność. Po kolacji, kiedy ksiądz O. wyszedł, jedna pani, która potem okazała się aktorką, powiedziała: - Jemu bardzo pomógł jego poprzedni zawód. - Jaki? - zapytałam. - Pani nie wie? On był aktorem, może dziesięć lat. A potem już jako ksiądz był umierający. Powiedział wtedy: "Wszystko jest łaską." I chyba w sprawę wdał się Bóg, bo ksiądz O. tak bardzo jest ludziom potrzebny. Byłam ze Stachą na laskowskim cmentarzyku przy grobie Róży Czackiej, założycielki Lasek. Obok grób sługi bożego księdza Korniłowicza. Jego prochy zostały przeniesione do kościoła Świętego Marcina. A on wkrótce zostanie błogosławionym. Groby zakonnic skupione są razem. Proste, brązowe krzyżyki, jak ich habity. Odnalazłam grób siostry Katarzyny, która była, jak kilka innych sióstr, żydowskiego pochodzenia. Była zdaje się lekarką. Nawróciła swoich żydowskich przyjaciół - profesora F., kuzyna mojej ciotki, i jego żonę. Stali się żarliwymi katolikami. Postałam przy grobie doktora Włodzimierza Dolańskiego, znakomitego tyflologa i filozofa (tyflologia to nauka o niewidomych). Był muzykiem. Ale stracił władzę w jednej ręce i już jako niewidomy został sławnym w wielu krajach uczonym. Dla doktora Dolańskiego każdy niewidomy był kimś naprawdę bliskim. Sama to odczułam. Zadumałam się nad grobem Zawieyskiego. Nad tragicznym paradoksem jego śmierci. Grób Słonimskich porośnięty bluszczem. Prosty brzozowy krzyżyk. Pomyślałam z żalem, że Słonimski mógł być moim wujkiem. Kochał się w ciotce Celi, kiedy studiował na Akademii Sztuk Pięknych. Ale jej się nie podobał. Jest tu siwy stary ksiądz z Żułowa. Sam chodzi z białą laską. Widzi źle. Spotkaliśmy się na ganku. Kiedy usłyszał moje nazwisko, powiedział: - Ja mam pani tomik. Jeden zgubiłem, kupiłem sobie drugi. Opowiem naszym niewidomym, że panią spotkałem. Zaskoczył mnie. Bo czytelnik to dla mnie anonim. A tu pojawił się konkretny człowiek, i w dodatku ksiądz. Dziś przy obiedzie ksiądz z Żułowa powiedział, że przetłumaczył z jedną panią kilka wierszy Rilkego o niewidomych. I to go przekonało do tego poety. Stacha, kiedyśmy przyjechały do Lasek, zapytała siostrę Klaudię, która zawiaduje Domem Rekolekcyjnym: - Siostro, czy tu jest telewizor? Siostra odpowiedziała chłodno: - Skąd? Tu ludzie się modlą. W naszej celi pod wieczór Stacha pojękiwała: - Oj, dzisiaj mecz, a ja nie będę oglądać. Chodziło jej o Mundial Espa~na. Mieli grać Polacy. Tylko nie wiem z kim. Przy kolacji H. siedział naprzeciwko nas, obok księdza z Żułowa. Stacha dopytywała bardzo głośno: - Proszę państwa, może ktoś z państwa wie, jaki jest wynik meczu? - A, to do mnie - powiedział H. - To będzie ważna rozmowa, nie o wierszykach i o pisarzach. Więc, proszę pani, zero_zero - (z drużyną radziecką). - Wspaniale! - zawołała Stacha - wejdziemy do finału. Dziś przy śniadaniu ksiądz z Żułowa mówił: - Ludzie nie powinni niczego w siebie wmawiać. Jak jest zimno, to zimno. A nie mówić, że jest ciepło. Zimno, napiję się gorącej herbaty i jest przyjemność. A zresztą, czy to ciepło mi potrzebne? Jak jest ciepło, to mi się spać chce. Wstaję o czwartej rano. No, toaleta dużo mi zajmuje, ze dwie godziny. O szóstej otwieram szeroko okno, czasem i drzwi, żeby był przeciąg. Zimno, ale głowa trzeźwa. I dobrze się pracuje. Ksiądz przyjechał do biblioteki w Laskach, pisze tu jakąś pracę. Rękę ma niezbyt władną, podobno po wypadku samochodowym. Stacha mu pomaga przy stole - jemu, tłumaczce i mnie. Ksiądz mówi: - Ja za wszystko, czego doznaję, wdzięczny jestem Bogu. Nawet za ten wypadek samochodowy. Porządnie byłem poharatany. Ale przed tym trzeba było się spieszyć, spieszyć. A teraz pomalutku. Tłumaczka zastanawiała się, jak trudno rozróżnić, ile jest wmówienia, a ile prawdy. - Widziałam - powiedziała - na ścianie jednego z baraków w hitlerowskim obozie duży francuski napis: "Mimo wszystko nadzieja." Dziś na rekolekcjach (właściwie to są konferencje sióstr) ksiądz O. nastawił Mozarta. Nie wiem co, bo weszłyśmy pod koniec. Kiedy zamknął magnetofon, powiedział: - Dziękujemy ci, panie Mozarcie. Potem mówił o znakach w Starym i Nowym Testamencie. Porównał laskę Mojżesza zamienioną w węża do wody zamienionej przez Chrystusa w wino w Kanie Galilejskiej, jako znaki wszechmocy Boga. A uzdrowienie ręki Mojżesza i drugi cud w Kanie Galilejskiej - uzdrowienie chorego, jako znaki miłosierdzia Bożego. Żarliwie mówił o dramacie Mojżesza i Aarona. Aaron domaga się wciąż obrazu, Mojżesz czystej wiary. Chrystus, jak Mojżesz, pragnie, żeby uwierzyli. Ale wie, że bez znaku nie uwierzą. Ten dramat przebiega przez cały chrystianizm i tkwi w każdym wierzącym. Na rekolekcjach ksiądz O. mówił dziś o modlitwie. Modlitwa to nie tylko ta szeptana słowami. To jakaś droga człowieka, jakieś działanie. Droga Nikodema do Chrystusa z błaganiem o uratowanie jego córki była modlitwą. Stacha mówi, że jej droga do umierającej matki to także modlitwa. Często nawet nie wiemy, kiedy się modlimy. A może i droga do sztuki, kiedy człowiek nie oszczędza siebie, rozszarpuje się wewnętrznie, jest także rodzajem modlitwy? Jest tu w Laskach atmosfera skupienia. Stacha łagodniejsza niż zwykle. I ja się staram. A przy tym pogodnie, nawet wesoło. Dziś przy stole Stacha powiedziała księdzu z Żułowa: - Widziałam księdza na tarasie. Ksiądz wyglądał tak malowniczo. - Dobrze, że pani mi mówi - odpowiedział ksiądz - teraz wiem, że nie mogę wychodzić na taras w stroju Adama. Zastanawiam się, dlaczego mi tu tak dobrze pośród zakonnic i księży. Zawdzięczam to chyba księdzu O. Bo nie dlatego, że jestem katoliczką. Ale dlatego, że jestem Żydówką. Ksiądz O. pomógł mi odnaleźć to przejście, to połączenie. Dziś ksiądz O. mówił o łzach i cierpieniu. - W Starym Testamencie łzy były przekleństwem i karą. Dopiero Chrystus to odmienił. Chrystus tak płakał na Górze Oliwnej - mówi Stacha - i tak był smutny, że można było umrzeć z tego smutku. Ale ksiądz O. opowiadał również, że Chrystus tańczył na jakiejś uroczystości rytualnej przez całą noc. Stasze bardzo podobało się powiedzenie księdza O.: "Każdy z nas ma u Pana Boga skarbczyk ze swoimi łzami." Wkrótce kończy się nasz pobyt w Laskach. Stacha na rekolekcjach. Siedzę w naszym pokoiczku, nazwałam go celą. Kiedy pierwszy raz tu weszłam, usiadłam na łóżku zrozpaczona. Nie miałam pojęcia, jak się rozpakować, jak urządzić w tej ciasnocie. Między łóżkami dwa kroki. Drzwi o krok. Kilka haków w ścianie, dwa krzesła, stolik, jakaś półka za łóżkiem. Przypomina to wszystko wagon sypialny, namiot albo szkolne schronisko. Pierwszy raz w życiu nie umiałam się rozpakować. Dopiero Stacha powiedziała, że mogę część rzeczy zostawić w plecaku i w walizce, porozkładać na krzesłach. Poruszam się tu jakoś, chociaż z trudem. Ustawienie magnetofonu i wyjęcie taśm wymaga gimnastyki. Mimo to Laski są dobre, bogate duchowo. Moja "Niewidoma" krąży. Powiedziałam księdzu O. w korytarzu, że jestem ochrzczoną Żydówką i że jego rekolekcje dały mi bardzo wiele, właśnie ten pomost. Ucieszył się wyraźnie. Nie ma chyba dziś takiego miejsca na ziemi, w którym kobieta nie musiałaby się ubierać. Pojechałam kiedyś do Górek Wielkich. Postanowiłam się nie przejmować. Zabrałam spódnicę i dwie bluzki. A tu wypadły chrzciny. Wyobrażałam sobie, że w Laskach o tym się nie myśli. Ale tłumaczka i aktorka zwróciły uwagę na moje bluzy - cyklamenową i jagodową. Chwaliły. Domyśliły się, że to ciuchy. Ksiądz O. przeczytał "Niewidomą". Podszedł do mnie w pustej jadalni. Powiedział: - Pani jest naznaczona charyzmatem. Objął moją głowę dłońmi i pocałował. Nie mogłam spać w nocy. Myślałam o jego słowach. Puszcza dobra, pełna zapachów i powiewów. Różne połacie. Kiedy leżymy pod sosnami, wydaje mi się, że jestem w Śródborowie. Dębowo_brzozowa aleja przypomina mi Obory. Duża trawiasta polana - Kazimierz. Chodzę czasami ze Stachą pod rękę, czasem z białą laską, a nieraz sama bez laski. Wcale nie gorzej, może trochę mniej pewnie. Bardzo ważne są czujki stóp i jakiś instynkt chodzenia, którego nie umiem dokładnie określić. Doktor Dolański nazwał to zmysłem przestrzeni. Napisał książkę na ten temat. Przy kolacji poza księdzem z Żułowa kilku młodych księży. Rozmawiają o meczu. Wieczorem rozgrywki Polska_Francja. Jeżeli Polska wygra, może zająć trzecie miejsce. Tłumaczka i aktorka włączają się do rozmowy. Mówią o wspaniałym Bońku. O Grzegorzu Lacie, którego nazywają "łysym bogiem boiska". Wieczorem Stacha patrzy na zegarek: - O, Boże, grają już pół godziny, trzy kwadranse. Mój Boże, żeby wygrali! Popołudnie. Jutro wyjazd. Ksiądz O. dziś wyjeżdża. Zapowiedział, że przyniesie nam moją książkę do pokoju. Czekamy. Pakujemy się. Słyszymy z daleka głos księdza. Stacha otwiera drzwi na korytarz. - Nie poznałam! - wykrzykuje zachwycona. Ksiądz O. staje w progu. Podaje mi książkę. - Jeszcze raz gratuluję - mówi. Pochyla się nade mną, całuje mnie w czoło (kreśli na nim znak krzyża), a potem w rękę. Stacha łapie dłoń księdza i całuje. - Dziękuję za piękne rekolekcje - mówi. A po wyjściu księdza: - Był po cywilnemu, w granatowym stroju. Jaki piękny! Te wielkie niebieskie oczy, ciemna czupryna. Wieczorem rozpatrujemy, jak to się stało, żeśmy pierwszy raz weszły na rekolekcje dla sióstr. Nie możemy sobie przypomnieć. - Nie jestem przecież nachalna - mówi Stacha - dlaczego ciebie wprowadziłam? Nie mam pojęcia. A ja wierzę, że to nie był przypadek. lipiec 1982 r. Trudy Szykuję się do wyjazdu do Kazimierza. Przypominam sobie, że ktoś zapytał Stachę, czy ja się sama myję. To dobre! Kąpiele moje, kąpanie Ani. A głowę myłam jej do szesnastego roku życia. Dopóki się nie zbuntowałam. To samo z pakowaniem. Było moje i dziecka. Przez lata nabrałam wprawy. Mam swój system. Kilka dni wcześniej spisuję w brajlu wszystko, co mam zamiar zabrać. A potem te bluzki, swetry, spódnice odwieszam osobno. Nie mam trudności z rozpoznawaniem rzeczy. Zapamiętuję według określenia widzących - bluzka w kwiatki, zielony sweter. Parę dni przed wyjazdem pakuję walizeczkę i mały plecak. Na wypadek, gdyby trzeba było nosić swój bagaż. Nazajutrz sprawdzenie i dopakowywanie rzeczy, których zapomniałam. Dzień wyjazdu. Mój bagaż stoi na skrzyni w przedpokoju. Ten dzień jest dla mnie trudny. Czeka mnie podróż bez widoków. A potem zagospodarowanie się w nowym miejscu. Jedziemy. Autobus warczy monotonnie. Zapadam w kontemplację. W Kazimierzu nie ma taksówek. A Dom Prasy wysoko. Martwię się, że będę musiała nieść torbę z magnetofonem i kasetami. W końcu Tomek złapał taksówkę na Rynku. No, więc jesteśmy. Lubię jeździć w te same miejsca. To mi ułatwia zadomowienie się. W Domu Prasy byłam kilkanaście razy, zawsze w takim samym pokoju. - Teraz musi być zupełnie cicho - mówi Stacha do Tomka - ona potrzebuje skupienia. Tomek wychodzi na spacer. Stacha przypomina mi plan pokoju. Krążę po nim. Dotykam sprzętów. Otwieram szafę. Badam półki, wieszaki. - Te dwie będą moje - mówię - i lewa strona szafy. Stacha siada na balkonie. Na tapczanie stoi bagaż. Zabieram się do wypakowywania. Rozwieszam i układam rzeczy. I od razu zakodowuję w myśli: pierwszy wieszak - suknia w kwiaty, drugi - szara spódnica, trzeci - spodnie i bluza w kratę... Trzeba jeszcze usytuować drobiazgi w nocnej szafce, magnetofon i kasety. Jestem wyczerpana. Ale czuję, że już tu mieszkam. Teraz rozpakowuje się Stacha. Wychodzę na balkon. Zapach traw i warzyw. Pieją koguty. Szczekają psy. I jakby nie było trudów tego dnia. Ale w "ślepackim" życiu trudy są wszędzie, choćby posiłki we wczasowej jadalni. Stacha wybiera ustronny stolik. Jednak czuję się jak na cenzurowanym. A samodzielne chodzenie z białą laską... Nie jestem zbyt sprawna. Czym się kieruję? Chyba szóstym zmysłem. Na naszych spacerach ze Stachą obowiązuje milczenie. Tylko wtedy, kiedy w ciszy czterema zmysłami, a może i pozazmysłowo, chłonę otoczenie, jestem w stanie otoczenie to odczuć. Kiedy wieczorem kładę się do łóżka i zamykam oczy, wydaje mi się, że widziałam Wisłę z bulwaru, po którym dziś maszerowałyśmy. Słoneczniki koło domku zakonnic, ciemne wyloty wąwozów, sady i pola. Byleby nie szczędzić najlepszego z trudów - trudu wyobraźni. Małe przygody Po pięćdziesięciu latach spełniło się marzenie mojego dzieciństwa. Jestem w Oborach. Popołudnie. Sama w pokoju. Dobra samotna godzina. Mam ochotę zjeść jabłko. Wstaję od mojego stolika z magnetofonem. Idę w kierunku okna, na którym leżą owoce. Płynie stamtąd światło. Macam. Tiulowa firanka jest. Robię krok i... znajduję się w parku. Więc to były drzwi balkonu. Cofam się. Sunę wzdłuż biurka, macając jego powierzchnię, i docieram do okna. Przypominam sobie o kluczyku do drzwi. Wczoraj w nocy go szukałam. Leżał zwykle na biurku przy wazonie z bukietem suchych kwiatów. Ale go nie było. Zaniepokoiłam się, bo Stacha wyjechała, przyjechała Ania. Pewnie któraś coś zrobiła z tym kluczykiem. Teraz Ania jest u sąsiadki. Nie wiem, w którym pokoju. Nie mam cierpliwości na nią czekać. Dalej szukam kluczyka. Wodzę dłonią po biurku. Powierzchnia duża. Tu jakieś książki. Tu taca, nóż, łyżka, mirabelki z ogrodu. Talerz z podstarzałym serem, termos z herbatą. Nie ma. Przenoszę się z wodzeniem na stolik. Macam dokoła magnetofonu. Też nie ma. Więc na szafkę koło mojego łóżka. Tu macać marnie, bo co rusz przewraca się jakiś słoik z lekarstwem albo z kremem. Potem okazało się, że kluczyk tkwił w drzwiach. Do szafy i do drzwi trafić mi łatwo. Bo obwieszone płaszczami i kurtkami. Więc od razu wpadają w ręce. Wybieram się pod prysznic. Obok mojego pokoju jest korytarz, korytarzyk, łazienka, pomieszczenie z umywalką i ubikacja. Kilkoro drzwi. Znowu mi się wszystko pomieszało. Labirynt. Kręcę się, kręcę. Wchodzę do ubikacji. Wychodzę na korytarz. Znowu wchodzę do ubikacji. Wreszcie trafiam do łazienki. Zamykam drzwi na zasuwkę. Podchodzę do okna. Macam zdumiona. Byłam przekonana, że to okno, a to drzwi do ogrodu, takie same jak w moim pokoju. Te drzwi o matowych szybach są teraz szeroko otwarte. Nigdy dotąd tego nie sprawdzałam. Więc prawdopodobnie kąpałam się często jak w ogrodzie. Pieczenie ciasta Kolacja w morskiej jadalni. Do herbaty podają ciasto z kakao. - Miron - mówię - nie zgadłbyś nigdy, kto piekł takie ciasto. - I dodaję szybko: - Dziadek. - Migło mi - mówi Miron - jak powiedziałaś, że nigdy bym nie zgadł. Wiedziałem, że trzeba postawić na dobrego konia. W latach sześćdziesiątych Dziadek bywał u kuzynki Oli. Dostał od niej dokładny przepis na piernik, który był jej specjalnością, i na ciasto z kakaową masą. Ponieważ nasza Gosposia nie umiała piec, zabrał się do tego sam. Był to cały rytuał. Najpierw Dziadek zdejmował obrus z dębowego stołu w jadalni. (Miron mówi, że ludzie dawniej lubili dębowe meble, bo nie trzymały się w nich robaki.) - Gosposiu! - wołał Dziadek - niech Gosposia przyniesie wagę. Gosposia wkraczała do jadalni i stawiała wagę na ceracie w kwiaty. - Dobrze. A teraz tak - mąkę, cukier, jajka, masło, kakao, rodzynki i zapachy. Ważył dokładnie produkty. Wybijał jajka, ucierał żółtka z cukrem, mieszał wszystkie ingrediencje w glinianej misie. Gosposia ubijała pianę. A potem przynosiła blachę wysmarowaną tłuszczem i Dziadek osobiście przekładał do niej masę. Następnie udawał się z blachą do kuchni. Zaczynał się jak gdyby akt drugi. Zapalał gaz w piekarniku. Czekał chwilę. A potem dużym termometrem mierzył temperaturę wewnątrz piecyka. Kiedy osiągała odpowiednią wysokość, ostrożnie wstawiał blachę, zamykał drzwiczki i sadowił się na krześle naprzeciwko kuchenki. Za nic nie ruszyłby się stamtąd, chyba w razie jakiegoś kataklizmu. Co chwila patrzał na zegarek. Po dwudziestu minutach przestawiał blachę z jednej półki na drugą, żeby ciasto się dopiekło. Dokładnie po czterdziestu minutach gasił gaz, otwierał piekarnik i sprawdzał patykiem, czy ciasto jest upieczone. Wieczorem Ania wróciła z Warszawy. Wyszłam po nią z Mironem na przystanek autobusowy na Grapę. Szliśmy z powrotem kalwaryjską szosą. Pachniało igliwiem. Od czasu do czasu migotały światła przejeżdżających samochodów. Wieczorem wydaje mi się, że jestem osobą widzącą. Światła widzę naprawdę. A ci ze wzrokiem w ciemności widzą niewiele więcej ode mnie. Przypominam Ani o tych pieczonych przez Dziadka ciastach. - Pamiętam, że były bardzo dobre - mówi Ania. - Chwaliłyśmy nie tylko, żeby mu sprawić przyjemność, ale naprawdę. - Ania wtedy też nabrała chęci do pieczenia - mówię. - Pamiętasz, Ania, ten tort orzechowy? - Nie zapomnę go do końca życia - śmieje się Ania. Kiedyś po powrocie z Anglii Ania przywiozła od ciotki przepis na tort orzechowy. Postanowiła z tym tortem wystąpić na moje imieniny. Mozolnie utarła orzechy, starannie ukręciła żółtka z cukrem, ubiła pianę. Spróbowałyśmy surowej masy, była pyszna. Ania za przykładem Dziadka usiadła naprzeciwko piekarnika z książką. Po pewnym czasie poczułam niepokojący zapach. Przerażona przybiegłam do kuchni. Ale było już trochę za późno. Tort od spodu miał trzy centymetry spalenizny. A poza tym klapnął. Ania się rozpłakała. Odkroiłyśmy spalony spód i został mizerny płaski krążek orzechowego tortu o wybornym smaku. Odbyła się narada rodzinna - jak go ocalić. Bo był wart ocalenia. Moja przyjaciółka Stasia poradziła nam dokupić gotowy spód biszkoptowy. Nie miałam pojęcia, że coś podobnego w ogóle istnieje. Ania pobiegła do cukierni. Wróciła uradowana. Spód przedstawiał się dosyć efektownie. Nasączyłyśmy go obficie koniakiem. Utarłyśmy kremową masę i połączyłyśmy oba krążki. Nazajutrz goście zachwycali się tortem. Wszyscy prosili o przepis. Talerz Któregoś dnia był u mnie Miron. Zgadało się o Filtrowej. - Mam stamtąd tylko dwie rzeczy - lampkę oliwną i talerz w niebieskie kwiaty. Ten talerz stoi u Stefana na biurku. Stefan trzyma na nim owoce. Miron poleciał zobaczyć. - Ale to zwyczajny talerz. - Nie musi być nadzwyczajny - powiedziałam trochę urażona. - Wiesz, jestem ciekawy, jak ten talerz i ta lampka tu trafiły. Czy wyście wozili to ze sobą? - Nie mam pojęcia. Muszę zapytać Stefana. Stefan przyszedł wieczorem. Cisnął jak zawsze z brzękiem klucze na metalową popielniczkę, a ja zaraz do niego: - Czy nie pamiętasz, jak ten talerz z Filtrowej, na którym trzymasz jabłka, tu się dostał? - Ja trzymam jabłka na zwyczajnym talerzu z kuchni. - No to gdzie jest ten z Filtrowej? - zaniepokoiłam się. Stefan wszedł do telewizorowego. - Może to ten nad drzwiami? - W niebieskie kwiaty? - Trudno to nazwać kwiatami. Jakby gruszki, stylizowane i raczej zielone. - No to gdzie jest tamten? Byłam przygnębiona stratą talerza. Ale chciałam odtworzyć jego historię. Przypomniałam sobie, że zaraz po wyzwoleniu Warszawy Stefan przyjechał tu z Lublina. Najpierw poszedł na Wilanowską. Opowiadał, że dom jeszcze stał. Piwnice były rozgrabione i prawie nic z naszych rzeczy nie odnalazł. Ale może właśnie ten talerz i lampkę. Potem poszedł na Miedzianą. Dom był zburzony. Ale spotkał tam matkę. I też coś niecoś w piwnicy odnaleźli. Może te rzeczy były na Miedzianej. Po powrocie do Lublina Stefan opowiadał, że kiedy wracał z Miedzianej, zobaczył płomienie ognia nad domem na Wilanowskiej, w którym mieszkaliśmy i w którym był przed paroma godzinami. Przypominam to Stefanowi, a on: - Nic podobnego! Dom był zrujnowany. Zostały tylko piwnice. A te rzeczy widocznie były gdzieś na przechowaniu. Zaczęłam sama komponować historię talerza. Z getta na Wilanowską dostał się ten talerz prawdopodobnie z moimi rzeczami, które mój ojciec doniósł do przekupionej wachy (Niemca i granatowego policjanta), a Stefan stamtąd odebrał. Może potem, kiedy tuż przed Powstaniem wyjechaliśmy do Józefowa, wzięliśmy ten talerz ze sobą. W kwiaty czy bez, talerz jest przydatny, kiedy się posiada tak mało jak my wtedy. A potem droga talerza była już naszą drogą - z Józefowa do Otwocka, z Otwocka do Lublina, z Lublina do Gdańska i z Gdańska do Warszawy, na Hożą. A lampka? Miedziane naczynie na długiej nodze, z dziobkiem, z uchem, pokrywka z kulką. Naczynie żydowskiego kultu religijnego. Mieliśmy na Filtrowej obraz. Stary Żyd w jarmułce, przed nim na stoliku taka lampka. Ale tej lampki na pewno nie woziliśmy ze sobą. Przecież wtedy do Józefowa wybraliśmy się na wakacje. Więc musiała być u kogoś na przechowaniu. Niczego nie da się ustalić. Wszystko się plącze. Świat rzeczy, który nas otacza, jest pełen tajemnic. Przychodzi Tomek. Opowiadam mu o talerzu. Tomek lubi się kręcić, wszędzie zaglądać. Szybko wpada do mojego pokoju. - O, tu jest taki talerz nad drzwiami! - W niebieskie kwiaty? - Tak. W niebieskie kwiaty i obramowany niebiesko. - To ten! Zabawne, teraz sobie przypomniałam, że na Filtrowej także wisiał nad drzwiami w moim pokoju. Pana Floriana przypadki Pan Florian, stary kawaler, był w tym roku na wczasach pod Jelenią Górą. Nadszedł od niego list. Donosił, że zapisał się na wszystkie wycieczki. Zaniepokoiłam się, bo to pan dobrze po siedemdziesiątce. Byliśmy umówieni na pierwszego października. Nie przyszedł. Zdarzyło się to po raz pierwszy od trzydziestu lat. Nazajutrz w "Społem", gdzie pan Florian pracuje na pół etatu, dowiedziałam się, że złamał nogę i leży w szpitalu w Jeleniej Górze. Po pewnym czasie zatelefonowałam znowu. Odezwała się inna pani. Zapytałam, czy pan Florian ma już zdjęty gips i kiedy wróci do Warszawy. - Jaki gips? - zdziwiła się ta pani. - On nie miał żadnego złamania, tylko opuchliznę. To starość. Powinien iść do domu starców. Po paru tygodniach zadzwoniła do mnie sympatyczna pani z innego działu "Społem", oburzona na tamte koleżanki. Samochodem przywiozły z Jeleniej Góry pana Floriana, który mieszka sam, i zostawiły. Przez tydzień nikt się u niego nie pokazał. - Pan Florian prosi o pomoc pani zięcia - powiedziała miła pani ze "Społem". Odtąd Tomek i młodzi przyjaciele pana Floriana z Piastowa objęli nad nim opiekę. Prześwietlenie wykazało pęknięcie kości biodrowej. Po długich korowodach udało się dostać skierowanie do szpitala. Odwiózł pana Floriana Tomek. - Nie było u niego windy - opowiadał - musiał oparty mocno na moim ramieniu zeskakiwać stopień po stopniu z czwartego piętra. Ale on się ze wszystkim godzi. Jest taki ufny. Zostawiłem go w korytarzu na wózku. Poszedłem rozmawiać z lekarzami. A on siedział sobie i czekał. On chyba nigdy nie traci cierpliwości. I w końcu go nie przyjęli. Powiedzieli, że trzeba w domu podleczyć nogę przed operacją. Zapisali lekarstwo, którego i tak nie można dostać. Postaram się w kościele. To już trzeci szpital. Oburzające, jak go wypychają! Do akcji włączyli się piastowianie. Poszli z koniakiem do ordynatora innego szpitala. I podobno pan Florian ma być wkrótce przyjęty. Sobota, za kilka dni Wigilia. Proponuję Mironowi, żebyśmy odwiedzili pana Floriana. Zamawiam taksówkę. Miron wyskakuje po zakupy. Wraca z ciężką torbą. - Miód, jabłka, sery, ciasta. Wszystkiego dużo - mówi - ciast po kilogramie, żeby miał dla siebie i do częstowania. Piernik i sernik, do rymu. Znowu wybiega. Wraca. Targa dwie choinki. Jedną dla mnie, drugą dla pana Floriana. Wychodzimy. Ja idę po schodach niepewnie, z choinką. Miron z torbami. Od pewnego czasu pod moimi drzwiami zadomowił się biało_szary kotek bez ogona. Sypia pod kaloryferem. Dajemy mu mleko i jedzenie. Niełasy. Nie ucieka. Pogłaskać się nie da. Ale przyjemnie, że jest. My na schodach, a tu jakaś baba go wygania: - Trzeba stąd wyrzucić tego kota! Śmierdzi od niego. Cały smród idzie do mnie do góry. My milczymy. Bo jak zadzierać z sąsiadką? - Zawołaj go z powrotem - mówię do Mirona na dole po odejściu tamtej. - E, nie, bo ona go znowu wygoni. Pan Florian przykuśtykał z krzesełkiem, żeby nam otworzyć. Potem usiadł w fotelu z nogą na łóżku. Miron wynosi choinkę na balkon. Pewnie tam zostanie, bo zapomniał wziąć od sprzedawcy podstawkę. - Jak to się stało, panie Florianie? - pytam. - Ano, taka górka. Spadło się. A mogłem jeszcze prześcignąć młodych. Najgorszy ten ból. Sen nie przychodzi. Ratuje mnie telewizja. Słucham od szóstej rano. Potem dowiedziałam się od Mirona, że telewizor jest ogromny. Największy, jaki można dostać w Warszawie. - A ze szpitala nici - mówi pan Florian. - Była siostra. - Pielęgniarka? - pytam. - Nie, moja rodzona. Powiedziała, że trzeba dać dziesięć tysięcy. Ja bym nawet dał. Ale jak? I że najlepiej do domu starości. A na Wigilię żebym do Piastowa nie jechał, bo benzyna droga. - Ale przecież to oni pana zapraszają! To ich benzyna - wykrzykuje Miron - jak chcą! - Ile pana siostra ma lat? - pytam. - Starsza ode mnie. - Aha. - Niech pan z nią w ogóle nie mówi o tych sprawach - doradza Miron. - Niech pan jej powie: "ja jestem zmęczony moją chorobą. Mówmy o Glempie, o choince." U pana Floriana wiszą portrety obu prymasów - Wyszyńskiego i Glempa. - A katolicy przyszli do pana? - pyta Miron. - Siostra przyniosła mi szlafrok. - Pana siostra? - Nie. Zakonna. - Ten tydzień po przyjeździe ja byłem bardzo potrzebujący. Miałem tylko trochę kaszy i ryżu. Jakoś się przeżyło. Z sąsiedztwem tu niezbyt. Ta jedna i druga ciągle stukają do mnie. Mówią, że ja mam warsztat i hałasuję. To już wolałem się do takich osób nie zwracać. Przypomniałam sobie, że Tomek któregoś dnia wstąpił do jednej z tych sąsiadek. Opowiadał, że mieszkanie wycackane. Ona w jedwabnej koszuli i różowym szlafroku. Wygadywała na pana Floriana, że od niego wyleciała chmara moli i ją pogryzły. Pan Florian jest człowiekiem cichym, flegmatycznym. Ostatnim, którego można by pomówić o powodowanie hałasu. Szanuje przepisy. Telewizor ścisza punktualnie o dwudziestej drugiej. I ani śladu warsztatu. Więc czego chcą od niego te baby? W tramwaju, w drodze powrotnej, doszliśmy z Mironem do wniosku, że pan Florian, taki półświęty, nie ma przywar, które dokuczałyby bliźnim. Wobec tego bliźni takie przywary wymyślili. A teraz go za nie gnębią. Florian nie ma pretensji do nikogo i nie ma potrzeb. I tym właśnie najbardziej drażni sąsiadki. Pod kuchnią obierzyny. To jest zgroza dla sąsiadki obok (tej, co powiedziała, że mole wyfrunęły od pana Floriana). Ona się boi tych obierzyn, tego robactwa. Pokazuje anonim, który rzekomo Florian na nią napisał. Ordynarne słowa, których on nigdy nie używa. Pogróżki, że wywiesi na klatce schodowej jej zdjęcie nago. Ona sama oczywiście pracowicie to napisała. Podała Tomkowi tę kartkę z obleśną zalotnością. Pod panem Florianem para starców, która zaczaja się na niego z kijem na klatce schodowej za rzekome hałasy. Oni chcą go po prostu wyrzucić z tego domu. Przeszkadza im swoją abnegacją, którą my nazywamy świętością. Od czasu tych szykan i choroby - to pierwsza choroba w jego życiu - pan Florian w pełni odkrył zło. On, który tak wiele ludziom pomagał, myślał, że inni też są tacy. Myślał, że wszystko można załatwić. Że jak ktoś jest chory, to po prostu idzie do szpitala. A tu spotkał się z niewdzięcznością, podłością. Jest tym zdziwiony. Ale równocześnie pozbawiony pretensji. - Niech pan będzie spokojny, panie Florianie - mówię. - Pytałam Anię. Ze szpitalem wszystko w porządku. Powinno być miejsce za kilka dni. - Ano, tak. Był tu jeden lekarz ze szpitala. I też tak powiedział. - A z pana biura nie przychodzili więcej? - Były z socjalnego. Powiedziały, że trzeba odnowić. - Co - wykrzyknął Miron - odnowić, teraz! Po kiego diabła! A gdzie pan ma się podziać? - Dziękuję ślicznie, dziękuję ślicznie! - żegnał nas pan Florian odprowadzając do drzwi z krzesełkiem. - Jak on wygląda? - zapytałam na ulicy. - Można by go malować jako Archanioła Gabriela na starość. Chudy. Długie białe włosy, szczecina. - Dla mnie jest taki jak zawsze. Może dlatego, że nie widzę... Te siostry z Piwnej mogłyby mu częściej przynosić obiady niż raz na tydzień. Dobrze, że dały mu szlafrok. Szliśmy w milczeniu. Myślałam o sprawie pana Floriana. Czy ten szpital naprawdę pewny? Wątpię. Po dwóch miesiącach wszystko znalazło się w punkcie zerowym. Zaczął padać deszcz ze śniegiem. Kiedyśmy weszli do mojej bramy, kotek siedział przed dyżurką dozorczyni. - Może go zawołać? - zapytałam. - Nie trzeba kota kołować. Ta baba go wypędzi. Portfel W roku 1947, kiedy mieszkałam we Wrzeszczu, chodziłam jeszcze na samotne spacery. Najbardziej lubiłam Jaśkową Dolinę. Ulica kończyła się podwójnym rzędem żywopłotu, a za nim prawdziwą doliną. Stał tam tylko jeden jasny dom ze szpiczastym czerwonym dachem. Należał do Związku Kolejarzy. Często dolatywało stamtąd dudnienie dętej orkiestry. Dookoła wzgórze porośnięte trawą i gęsto popstrzone makami. Kiedy myślę o utraconych samotnych spacerach, za tym spacerem i za tym widokiem tęsknię najbardziej. Któregoś dnia tamtego roku, chyba w czerwcu, skradziono mi w tramwaju portfel. Było w nim trochę pieniędzy, dowód osobisty i rodzinne fotografie. Najbardziej zmartwiła mnie utrata portfela i tych fotografii. Portfel był z cielęcej skóry, przedwojenny, przeżył ze mną okupację. Z wyrabianiem nowego dowodu zwlekałam, w nadziei, że złodziej dokument odeśle. Pewnej niedzieli, może dziesięć dni po tej kradzieży, padał deszcz. Potem się rozjaśniło. Zapragnęłam zobaczyć moją dolinę. Szłam powoli Jaśkową Doliną, dość ponuro wyglądającą ulicą. Patrzałam pod nogi, bo miałam już wtedy poważne kłopoty ze wzrokiem. Nagle tuż przed sobą zobaczyłam w błocie coś, co trochę przypominało brunatną żabę. Ale było płaskie i zupełnie nieruchome. Schyliłam się. Podniosłam - portfel. Stanęłam zdumiona, był zupełnie podobny do mojego. Otworzyłam - dowód osobisty, mój dowód, fotografie! Stałam z ubłoconym portfelem w ręku kompletnie oszołomiona. Rok 1981. Już prawie od trzydziestu lat znowu, jak przed wojną, mieszkam w Warszawie. Ciągle noszę ten stary portfel. Tylko fotografii przybyło - córki, zięcia, wnuczki. Znowu czerwiec. Ulewa. Wybieram się z panem Florianem do Polskiego Związku Niewidomych. Tam pani Zofia Kucówna nagrywa dziś moje wiersze dla biblioteki Związku. Więc ja do niej z kwiatami. Wychodzimy z domu pod wielkim parasolem pana Floriana. Ale na ulicy czuję, że coś nie jest w porządku. - Panie Florianie, czy ja mam dwa jednakowe buty? - Niezupełnie. Jeden ma taki jak gdyby lufcik, a drugi gładki. - Ojej, musimy wrócić. Coś się nie uda - pomyślałam ponuro. Kiedy znaleźliśmy się w PZN-ie z ociekającymi wodą goździkami i ociekającym parasolem, w salach, zakamarkach i korytarzach studia panowała zupełna cisza. - No tak - powiedziałam - widocznie nagranie odwołane, a mnie nie zawiadomili. - Ale tam słychać jakąś osobę - wyszeptał pan Florian i pociągnął mnie korytarzem. Otworzył drzwi, a wtedy jakiś mężczyzna zawołał: - Proszę państwa, jak tak można! Przeszkadzacie we własnej poezji. - Wpakowaliśmy się prosto do studia, gdzie właśnie odbywało się nagranie. Potem wszystko potoczyło się gładko. Zaprowadzono nas, gdzie trzeba. Słuchałam moich wierszy w pięknym wykonaniu pani Kucówny. Wreszcie zjawiła się ona sama. Przyjęła mokre kwiaty. I pogawędziłyśmy mile. Powrót. Wciąż ulewa. W tramwaju nieprawdopodobny tłok. Nie ma mowy o dotarciu do miejsca dla inwalidy. Czuję, że moja torba przewieszona przez ramię przesuwa się do tyłu. Ogarnia mnie niepokój. Chwytam ją. Zamek pół rozsunięty. Wsuwam rękę. Portfela nie ma. - Panie Florianie, ukradli mi portfel! Panie Florianie, może tu gdzieś leży? - Nie leży nigdzie. Nikt nawet się nie obejrzał ani nie odezwał. Wróciłam do domu bardzo zdenerwowana. Kilkaset złotych - pal licho. Ale legitymacje, mój ukochany portfel i te fotografie. Po godzinie dzwonek. - Kto tam? - Milicja. Czy pani może coś zgubiła? - Tak, tak! - A może pani ukradli? - Tak, tak, portfel. Dłuższa rozmowa. Spisanie protokołu. Portfel jest. A w nim legitymacje i fotografie. - Udało nam się złapać tego typa. Miał kilka portfeli - mówi milicjant - ma dwadzieścia osiem lat, recydywista. - Ojej, to okropne. Ale tak szybko? - Musiał wpaść zaraz po pani kradzieży. No tak - pomyślałam gładząc mój portfel - na pewno się o niego potknął. Ten portfel był tyle lat ze mną. I, jak by powiedział Klimuszko, jest tak bardzo mną napromieniowany, że musi do mnie wracać. Jesień W czasach najwyższych napięć, może dla odprężenia, ludzie zajmują się nieraz drobiazgami. Przytrafiło nam się to w czasie stanu wojennego z "Jesienią". Siedzę z Anią na kanapie w moim pokoju i rozmawiamy o okresie jej wyprowadzki z Hożej, kiedy wyszła za mąż. - Takeście wszystko łapali... - mówię. - I wielką wazę biało_granatową, zawsze tu stała. A co z nią teraz? - Rozleciała się całkiem. Kot ją tak urządził. - Po chwili Ania prostuje ze śmiechem: - No, właściwie nie kot, tylko twój kochany Miron. - Widzisz, a u mnie stałaby pewnie do śmierci. Najbardziej było mi żal "Jesieni" - mówię. "Jesień" to obraz, który dostałam od Stefana we Wrzeszczu, w pierwszych latach po wojnie, jeszcze w naszych dobrych małżeńskich czasach. Wisiał w poniemieckim salonie na tapecie o gobelinowym wzorze, nad pokrytą gobelinem kanapą. Pamiętam lekko ośnieżone pnie drzew i korony z resztkami rdzawych i żółtawych liści. - Nie wiedziałam, że ci tak na tym obrazie zależało - mówi Ania. - Mogę ci zwrócić w każdej chwili za inny. No, bo chciałabym mieć jakiś obraz z domu. Może za "Park w Oliwie" Matyldy. - (Matylda to moja ciotka.) - No, nie. Dostałam go od niej w prezencie. - Albo "Spichlerz gdański". - Telewizorowy straciłby bez niego charakter. - To zostaje "Morze i plaża z budką kąpielową" Władka B. Zgodziłam się. Ania wyszła. Wieczorem pojawił się Stefan i Miron. Opowiedziałam im o "Jesieni". Przypomniałam Stefanowi, że przywiózł ją z Lęborka. Kupił od Niemki. On pamięta, że ze Słupska. Możliwe. Obaj z Mironem mówią, że u Ani i Tomka tego obrazu nie widzieli. - Trzeba będzie sprawdzić - rozważa Miron - czy ci się opłaca wymienić. Nowy Rok. Jesteśmy u Anki i Tomka. Ja odpoczywam w pokoju Justyny. A kiedy wracam do dużego, okazuje się, że Miron rozkręcił intrygę z obrazem. Wyszło na jaw, że "Jesień" leżała kilka lat na szafie. Teraz ją zdjęli i oglądają. Tomek najpierw powiedział, że mu się nie podobała, a "Budka kąpielowa" Władka B. lepiej. Ale kiedy Miron zaczął chwalić, że bardziej konkretna, chociaż bardziej przypomina zimę niż jesień, Tomkowi się nagle spodobała. Stefan jako nabywca milczał skromnie. Ania mówiła, że ją szalenie lubi. - No to, Jadzia - powiedział Miron - zabieramy ją na Hożą. A jak dostaną mieszkanie, to im wymienisz, dobrze? - No, dobrze, na jakiś czas. Potem możemy się znowu wymieniać tą "Budką" i "Jesienią". Trzeba się zbierać. Pamiętajcie o godzinie milicyjnej. - Musisz teraz brać ten obraz? - zapytał Stefan. Miron złapał obraz. - Ona musi - śmiał się. - Bierzemy! Przymierzyli go na ścianie w sieni. Podobno do wind bardzo pasował. Na ulicy Stefan odebrał go Mironowi. Niósł i narzekał, że niewygodny. W domu, w telewizorowym Stefan zdjął Władka B. i na tym samym gwoździu powiesił "Jesień". B. ma zostać dostarczony na Chłodną, będzie czekał na szafie. Stefan zabrał się do reperowania lampek od choinki. Bez skutku. Sądząc po odgłosach, obraz został powieszony gdzieś w pobliżu choinki. Niedzielny wieczór. Ulewny deszcz. Warszawa pełna milicji i wojska. Telefon głuchy. Jestem sama w domu. Nagle przypominam sobie tę trochę absurdalną historię - walkę niewidomej o obraz. Mam ochotę tej mojej odzyskanej "Jesieni" dotknąć. Tylko jak? Choinka... gałęzie... bombki... rozdzwoniły się, jedna bombka spada. Sunę dłonią po ścianie - duża fotografia matki i ojca. Więc gdzie ta "Jesień"? Włażę na fotel, macam wyżej. Jest duży obraz, na pewno ten. Wodzę palcami po zakurzonym szkle. Wydaje mi się, że wyczuwam zarysy pni, gałęzi. I tę rdzawość i żółtość widzę w wyobraźni, jak "Słoneczniki" Van Gogha nad moim tapczanem. I nagle odczułam, że ta "Jesień" zupełnie odmieniła pokój. Że stanowi całość z młodym Beethovenem w złotych ramach, ze "Spichlerzem gdańskim", z holenderskimi talerzami na ścianach. I że jest temu wnętrzu bardziej potrzebna od telewizora. List Przed wojną, jako młoda dziewczyna zbierałam listy i chowałam do dużego pudła po czekoladkach. To pudło zabrałam ze sobą do getta. Ale kiedy z getta uciekłam i rodzice przesłali mi przez wachę moje rzeczy, o pudle nie myśleli. I listy zaginęły w getcie. Po wojnie miałam niechęć do wszelkiego gromadzenia. Każdy list darłam natychmiast i wyrzucałam. To trwało wiele lat. W osiemdziesiątym roku Ania opróżniła w moim biurku malutką szufladkę, w której trzymała jakieś szpargały. - W sam raz na listy - powiedziała. I to zdecydowało. Zaczęłam zbierać listy na nowo. Niedawno otrzymałam wiadomość o śmierci mojej najbliższej przyjaciółki, Hanki S., zamieszkałej w Brazylii. To były ciężkie dni. Pokazywałam wszystkim fotografię Hanki, czarnowłosej piękności. Prosiłam Tomka, żeby odszukał w szufladce jej listy. Znalazł tylko dwa, z osiemdziesiątego roku. Zła byłam na siebie, że poprzednie wyrzuciłam. Oba listy były bardzo krótkie, jak zwykle listy Hanki. W pierwszym donosiła, że zamierza się wybrać do mnie do Polski. W drugim przyjazd odwoływała. Pisała o złym stanie zdrowia i o inflacji w Brazylii. To było wszystko. Ale wydawało mi się niemożliwe, żeby z tego ostatniego okresu życia Hanki nie dotarło do mnie ani jedno jej słowo. Jest ciepły kwietniowy dzień 1983 roku. Siedzę w kuchni przy obiedzie. Pani Hela nalewa mi zupę, podaje drugie danie. Przy kompocie mówi: - Jakiś list do pani od Albenity Careni z Brazylii. - Ale ja nie znam żadnej Albenity Careni. Pani Hela prawdopodobnie wzrusza ramionami. - Co ja poradzę? Tu tak napisane. - I otwiera kopertę. - Tu list po francusku - mówi - a tu drugi w kopercie. Na odwrocie nadawca: Hanna S. Poczułam, że blednę. - To... to może przeczytam później - powiedziałam. - Jak pani chce. Niemożliwość samodzielnego przeczytania listu... Bardzo mi to ciąży. Po południu przyszedł Tomek. Poprosiłam go o przeczytanie tych listów. Albenita Careni donosiła, że jest malarką, przyjaciółką Hanki, z którą dzieliła pracownię. Niedawno w szufladzie Hanki znalazła list do mnie, który przesyła. List był z 27 września 1982 roku. Hanka pisała: "Jadziuniu! Dziś dzień twoich urodzin. Zaniechałyśmy zwyczaju składania sobie życzeń, bo w naszym wieku to nie ma sensu. Ale ja i tak pamiętam. Obchodzisz te urodziny z Twoimi bliskimi w stanie wojny. To brzmi okropnie. Ale pocieszam się, że to jednak nie jest tamta wojna ani okupacja. Mówię "pocieszam się", a przecież niewiele już dla mnie znaczy to słowo, bo ja muszę już wkrótce odejść. Krążę między kliniką a domem, coraz słabsza. Życie ze mnie wycieka. Jak długo można żyć z jednym płucem, które ledwie już funkcjonuje? Nie umiem pisać długich i składnych listów. Może ten będzie dłuższy niż zwykle. Ale nie składny. Chcę z Tobą pogadać, jak kiedyś na Filtrowej, kiedy patrzyłyśmy na topolę za oknem. Myślę o szczęściu. Pamiętasz "Drogę do szczęścia" Bertranda Russella? Naszą ulubioną książkę? Tak, Russell nauczył mnie zachowywać pogodę ducha. Ale nie mógł zatrzeć ukrytej we mnie melancholii. Pamiętasz Kazimierz po maturze? Ludzie uważali, że to najszczęśliwszy okres naszego życia. Chichotałyśmy prawie bez przerwy. Jednak chwilami ogarniał mnie spleen. Może dlatego, że nie rozstawałam się z pompką, której musiałam używać, kiedy napadały mnie duszności. Ta skłonność do melancholii przejawiała się też w dziwnych u tak młodej dziewczyny stanach kontemplacji. Pamiętasz, kiedyś w kutrze na morzu mówiłaś do mnie. A ja nie mogłam się odezwać. Nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa. Teraz, kiedy jestem starą kobietą, myślę o mojej dawnej urodzie. Co ona mi dała? Nosiłam ją jak płaszcz, pod którym kryły się wszystkie bóle i cierpienia życia. Pamiętasz, jak odwiedziłaś mnie w getcie? Leżałam w łóżku z pompką przy ustach. Dusiłam się w obskurnym pokoju. Kiedy mieszkaliśmy na Brzozowej i Ryśka zabrali z ulicy, patrzyłam w lustro na moją twarz z niechęcią. Twarz bezsensownie ładną, jak bezsensowna była wtedy dla mnie pogoda. Jadziuniu, jest jeszcze coś, o czym nie pisałam Ci nigdy - moja polska dusza w Brazylii. To było bardzo trudne. Przez pierwsze lata piłam, żeby zagłuszyć w sobie nostalgię. Tropik nie ma nic wspólnego z łagodnym spleenem jesieni, który tak bardzo kochałam. Oczywiście powoli przywykłam. Pomógł mi Sylwek, który był dla mnie bardzo dobry. I malowanie. Brazylia jest rajem dla artystów. Ale ja pragnęłam jaskrów na łące, niezapominajek nad strumykiem, kasztanów. Nie posłałam ci nigdy swojego obrazka. Bo one mnie samej wydają się obce. Kiedy ma się tak mało czasu jak ja, chętnie błądzi się we wspomnieniach. Dosłownie błądzi, bo nie mają one nic wspólnego z chronologią. Ale z tobą bardzo wiele. Widzę nas w jakiś przedwiosenny dzień na Kolonii Profesorskiej. Mamy na sobie granatowe płaszczyki z szarymi futrzanymi kołnierzykami i berety. Schodzimy po schodkach. Przystajemy przed sztachetami małych domków, Dotykamy pąków, które za chwilę się rozwiną. Dlaczego to pamiętam? Może dlatego, że to taki ostry kontrast z moją rzeczywistością. Wtedy przed nami było jeszcze wszystko. Nie chcę Cię nudzić, Jadziuniu. Ten wieczór przed maturą na tarasie na Filtrowej, z zapatrzeniem w gwiazdy, na pewno i Ty w sobie nosisz. Ale chcę Ci przypomnieć coś, o czym może już zapomniałaś. Pamiętasz, jak we dwie chodziłyśmy na kielicha do baru "Aleksandrówka", chyba na placu Zbawiciela? Albo do dorożkarskiej knajpy na Karowej? Krył się w tych wyprawach zakazany urok. I to były jedne z moich najpiękniejszych przeżyć. Więc wydaje mi się teraz, że tam jesteśmy. Że mechaniczna muzyka wygrywa jakieś tango. A ja podnoszę kieliszek za Twoje zdrowie. Żegnaj, zawsze Twoja Hanka." Jestem na Bołtucia. Ania i Tomek słuchają "Listu" z taśmy. Tomek mówi: - Szkoda, że ten list nie istnieje i że nie mogłem ci go przeczytać. Ale dlaczego go napisałaś? - Na pewno nie wiem. Ale był mi bardzo potrzebny. Pragnęłam wypełnić pustkę. Pisałam go jej słowami. I wydawało mi się, że tym listem potrafię ocalić chociaż iskierkę jej życia.