Krystyna Boglar Kieszeń pełna elfów Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1990 Książka nagrodzona w konkursie jubileuszowym z okazji 65_lecia Instytutu Wydawniczego "Nasza Księgarnia" Tłoczono w nakładzie 10 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Przedruk z wydawnictwa "Nasza Księgarnia", Warszawa 1989 Pisał R. Duń Korekty dokonały: K. Markiewicz i K. Kruk Krystyna Boglar debiutowała w roku 1966 opowiadaniami w "Świerszczyku" i "Płomyczku", pierwszą książkę wydała w roku 1969. Pisze dla czytelników najmłodszych, dla dzieci starszych i dla młodzieży. Na jej dorobek pisarski, urozmaicony zarówno pod względem tematyki, jak i gatunków literackich, składa się ponad dwadzieścia pozycji książkowych, m.in. "Klementyna lubi kolor czerwony", "Gdzie jest zegar mistrza Kukułki?", "Mgła nad Doliną Wiatrów", "Nie głaskać kota pod włos", "Każdy pies ma dwa końce", "Żeby konfitury nie latały za muchą", "Kolor trawy o świcie", "Longplay z Kowalskim", "Stonoga", "Brent", kilkadziesiąt słuchowisk radiowych, scenariusze do filmów fabularnych, scenariusz do serialu telewizyjnego "Rodzina Leśniewskich", wieloodcinkowy komiks dla przedszkolaków "Gucio i Cezar", z którego nakręcono serię filmów animowanych i który przerobiony został na sztukę, z dużym powodzeniem graną w teatrze "Lalka". Autorka za twórczość dla dzieci i młodzieży otrzymała nagrodę Prezesa Rady Ministrów. Wiele jej książek przełożonych zostało na język czeski, słowacki, węgierski, estoński, francuski. Utwory Krystyny Boglar odznaczają się żywą akcją, wyraziście zarysowanymi sylwetkami bohaterów, bogactwem realiów współczesnej codzienności. Umiejętność obserwacji świata dzieci, autentyczne zainteresowanie ich problemami i odczuciami, oryginalne, nieco przekorne poczucie humoru - wszystko to sprawia, że Krystyna Boglar stała się autorką niezwykle popularną. - Wiesz - powiedziała Kama, gdy koła wózka zazgrzytały o żwir - minęłyśmy szczęśliwie Pierwszy Zakręt! Busia siedziała nieruchomo jak mały posążek z chińskiej porcelany. Wodniste niebieskie oczka nie wyrażały niczego. Tylko z uchylonych na szpareczkę warg wyrwało się śpiewne gęganie: - Gę... gooo, ua. Kama przystanęła. Obejrzała się przez ramię. - Czy to ma znaczyć, że chcesz rogala? Musisz zrozumieć, Busiu, że znalazłyśmy się w wielkim niebezpieczeństwie. Później, na Wielkiej Łące, dostaniesz wszystko, czego będziesz chciała. Ale teraz nie. Zrozum i nie gniewaj się. Za węgłem rozległy się głośne kroki. Potem szuranie łańcucha i stąpanie ciężkiego cielska. Miało się wrażenie, że powoli przesuwa się wielka góra albo wieża zamczyska. Dziewczynka uśmiechnęła się: zwierzę było przychylne, jego opiekun - niekoniecznie. Kama zastygła w bezruchu, z palcem na ustach. Jej wzrok wbity w Busię hipnotyzował. Oznaczał jedno: "Bardzo cię proszę, nie gęgaj. Nie wydawaj żadnego dźwięku. Milcz". - Bum... olaa! - zamlaskała Busia niezadowolona z postoju. Łagodny turkot kół wózeczka sprawiał jej przyjemność. Nieruchome trwanie - wyraźną przykrość, którą usiłowała zamanifestować na swój sposób. Niewidzialna góra dzwoniąc łańcuchem przesunęła się gdzieś dalej. Umilkły również kroki. Kama odetchnęła z ulgą. Teraz należało wziąć z rozpędu Drugi Zakręt. Pochyliła się nad drewnianymi szczebelkami, poprawiając jasiek w różowe kropki, który wysunął się spod pleców Busi. Dziecko włożyło palec do ust i ssało go cmokając. - Wiesz, że to brzydko? - Kama uniosła małą i oparła wygodniej. - Oblizywanie palców jest... - zająknęła się nie mogąc znaleźć właściwego słowa - no... jest nie w porządku - dokończyła. Ryk, jaki się rozległ od zachodniej strony, przyprawiłby każdego o dreszcz. Kama zaśmiała się tylko cichutko i pociągnęła za drewniany dyszel. Małe kółka zazgrzytały po żwirze. Dziwny krajobraz przesuwał się jak klatki fotoplastikonu: metalowe pręty ogrodzenia, płaty wydętego jak balon brezentu. Drugi Zakręt został pokonany. - Uff! - sapnęła Kama zatrzymując się nie opodal ogromnego zbiornika z wodą. - Dobra nasza! Jeszcze tylko Dzielnica Wielkich Kaloszy! Zwierzę, które szło, zostawiało dziwne ślady stóp jakby obutych w wydłużone, łódkowate kapcie. Inne wgłębienia, odciśnięte w mokrej ziemi, to już były ślady prawdziwych kaloszy numer czterdziesty piąty. Dalej, za płachtami szaroburej zieleni, za placykiem pełnym kolorowych plakatów, za ogrodzeniem z zielonych żerdzi i drewnianą budą, była prawdziwa Wolność. - Tam jest zupełnie inaczej! - mówiła Kama szeptem. - Jest słońce, trawa... no... nie taka znów miękka, jak myślisz. Jej listki są może szorstkie, ale pachną... mówię ci, pachną! I pełno w niej nieznanych kwiatów! Malutkich i dużych. Białych i żółtych. A czasem nawet trafi się niebieski! Jest tam mokro i sucho... to znaczy... są miejsca wilgotne, ale my... - Stuk, stuk! Stuk, stuk! - To odgłos młotka, do którego dołączył się za chwilę przeciągły ośli ryk: - I... haaaa, i... haaa! Kama przykuca obok wózka. W razie niebezpieczeństwa czyhającego na każdym kroku chwyci małą na ręce i ucieknie z dawna precyzyjnie obmyśloną Drogą Ewakuacyjną. Tak ją nazywała w myślach od czasu, gdy powzięła postanowienie. Dzisiejsza wędrówka to trudny egzamin. A czym jest dobrze zdany egzamin, wiedziała od dziecka. Można śmiało powiedzieć, że od urodzenia, czyli od dziewięciu długich lat. Osioł znów zaniósł się nieprzyjemnym chichotem, który brzmiał jak śmiech przez łzy. I to śmiech skrzywdzonej istoty. - Bodajbyś pękł! - zezłościła się Kama i nie bacząc na czyhające zewsząd niebezpieczeństwo szarpnęła dyszel. Grześ ostrożnie przeskakiwał kałuże. Po ostatnim deszczu było grząsko i pachniało piołunem. Nie miał nic do roboty. W każdym razie nikt nie czekał na pomoc z jego strony. Małe, czerwono_białe miasteczko pozostało w tyle poza kępami wierzb i topoli. Tylko strzelista wieża kościelna wystawała nad horyzont bodąc obłoki błyskiem odbitego światła. Ciekawiło go to, co zjawiło się pod miastem dwa dni temu. Wszystkie małe i duże dzieci popędziły obejrzeć cuda, o których informował plakat na rynku. Ale na razie nic się szczególnego nie działo, jeśli nie liczyć olbrzymiego namiotu, wozów i uwijających się ludzi. Grześ nie pobiegł razem z innymi. Nie lubił tłoku i wrzasku towarzyszącego podobnym zbiegowiskom. Szedł, a raczej skakał z kępy na kępę, obchodząc szczelnie od strony łąki ogrodzony teren. Gdzieś pośrodku rumiankowego poletka przystanął. Ktoś poruszał się pomiędzy miotełkami rzadkiego owsa. Błękitna sukienka migała to tu, to tam. Podszedł bliżej, przystanął niewidoczny, bacznie obserwując dziwne zjawisko. - Pani elfów złotowłosa@ miała swój królewski dwór.@ O poranku, ranną rosą@ odwiedzała gęsty bór...@ Śpiew świergotliwy jak rój pasikoników rozlegał się wśród szorstkich traw. Grześ czekał. Ale cienki głosik nie podjął piosenki. Chłopiec rozchylił pęk wyrośniętego owsa na skraju miedzy. Jego oczom ukazał się niezwykły widok: obok drewnianego wózka na niskich kołach przykucnęła dziewczynka najwyżej dziewięcioletnia plotąc z traw i rumianku wianuszek. Jasne, proste włosy opadały jej na czoło i policzki. W wózku, oparte o poduszkę, siedziało dziecko gaworząc coś po swojemu. Grześ ociągając się wyszedł z ukrycia. - Pa! - powiedziała dziewczynka wkładając wianek na głowę młodszej. - Jestem Kama. A ty? Grześ stał i jakby kij połknął. U nich, w miasteczku, na powitanie mówi się "cześć". rzadziej "dobry". To taki swojski skrót od "dzień dobry". Ale... pa? - Pa - wymruczał wreszcie, bo był dziś w dobrym humorze i nie chciał nikomu sprawiać przykrości. Kama obrzuciła go uważnym spojrzeniem. - Jesteś stamtąd? - podbródkiem wskazała niedalekie zarysy czerwonych dachów. - Aha. A ty... od nich? Kama przekrzywiła głowę. - Jestem królową elfów. Grześ otworzył usta. - Co? Dziewczynka w drewnianym wózku zaniosła się dziwnym jękiem. Kama natychmiast pochyliła się nad nią. - Jestem, Busiu, jestem. Dziecko umilkło. - Co to... elfów? - spytał chłopiec. Nigdy nie słyszał o czymś podobnym. Kama wyjęła z wózka butelkę z mlekiem. Z szeleszczącego papieru wyłuskała posypany cukrem rogal. - Elfy? - zaczęła odrywać małe kęsy i wkładać je do ust Busi. - To istoty niewidzialne. Piękne. Mają kształty ludzkie i wąskie skrzydła. - Gadanie! Skrzydła mają anioły! - Grześ przykucnął w pewnej odległości. Busia zakrztusiła się i wypluła bułkę. - Nie!- Kama cierpliwie otarła dziecku buzię. - Anioły to jedno, a elfy drugie! Elfy są małe, cieniutkie i prawie przezroczyste. Fruwają nad łąkami i strumieniami. - Gadanie! Robisz ze mnie balona? - wymruczał Grześ. Kama dała dziecku pić. Busia łykała chłodne mleko łyżeczka za łyżeczką. - Nic podobnego! Elfy są dobrymi duszkami. Lubią wszystko, co piękne: kwiaty, wodę, wiatr. Nie każdy może je zobaczyć. - A ty... możesz? - Grześ usiadł w trawie krzyżując nogi. - Pewnie! Przecież jestem ich królową! - Bujasz! - Grześ poczuł niechęć. Nie lubił spraw, których nie rozumiał. Sklep, dom, szkoła - to były pojęcia jasne i swojskie. Ale... elfy? - Dlaczego takie duże dziecko trzeba karmić łyżką? - spytał, by zmienić temat. - Bo tak! - ucięła ostro. - Możesz sobie już iść. Przeszkadzasz nam. Chłopiec nie bardzo wiedział, jak się zachować. Nigdy dotąd nikt nie wyprosił go tak bezceremonialnie. - Łąka jest dla wszystkich! - wypalił wreszcie czując, że uszy mu płoną. - NIeprawda! - Kama poderwała się z miejsca. - Nieprawda! Łąka jest dla elfów! Hej, przybywajcie ze wschodu, zachodu, południa! - wołała rozpostarłszy ramiona i kręciła się w kółko jak bąk. Jakby na zawołanie powiał silny wiatr. Grześ wycofywał się ostrożnie w kierunku poletka obsianego owsem. Na nosie i brwiach osadzały mu się krople potu. Jeszcze na piaszczystej drodze, koło brzeziny, czuł zimny powiew, choć słońce paliło z wysoka. - Wariatka? - mruczał oglądając się przez ramię. - Królowa elfów! - wzruszył ramionami. - Elfów? - Widzisz, Busiu, zjadłaś! - cieszyła się Kama, ostrożnie zamykając butelkę. - A oni mówią, że nie potrafisz! Oni nic o tobie nie wiedzą! - Gęę.... puuu... - zagadała Busia kręcąc głową. - Rozumiem - przytaknęła Kama. - Trzeba cię wysadzić. Nie martw się, damy sobie radę. W końcu każdy był dzieckiem i brudził pieluchy. Ale jesteś ciężka! Za ciężka dla królowej elfów. Od strony lasu szedł krasnoludek. Miał starą, pomarszczoną twarz, mądre, brązowe oczy i kraciastą czapkę. Szerokie ramiona okrywała pelerynka, zaś krótkie, krzywe nogi tkwiły w zbyt obszernych spodniach. - Tak myślałem, że was tu znajdę - powiedział niemiłym dla ucha, skrzekliwym głosem. Kama zmieniała Busi pieluchę. Robiła to cierpliwie i sprawnie. - Królowa elfów nie zostawiła wiadomości, panie Kajetanie, dokąd się udaje. Przywiozłam ją na Wielką Łąkę i nikt nas nie widział. - Oprócz mnie - odparł krasnoludek zwany Kajetanem. - Ja was widziałem. Tylko tyle chciałem powiedzieć. - Nie chcę oddać Busi do tego okropnego domu, gdzie nikt jej nie zrozumie! - Bo ty jesteś Królewną Śnieżką, tak? Dobrą, łagodną, która nikogo nie potrafi i nie pozwoli skrzywdzić. A ja kto? Gapcio, jeden z jej krasnoludków? - Przykro mi - odparła Kama nachylona nad dzieckiem. - Bardzo mi przykro, że nie mam was siedmiu. Tak jak w bajce. Stary Kajetan usiadł, zabawnie podwijając krzywe, pałąkowate nóżki. - To nie bajka, Kama - zachrypiał. - To smutna rzeczywistość. Jesteś jeszcze małą dziewczynką i niewiele rozumiesz ze spraw tego świata. Ja jestem stary i przeżyłem niejedno upokorzenie. My jesteśmy inni: ja i to nieszczęsne dziecko. Każdy na swój sposób. Dobrze o tym wiesz. - Nie przeszkadza mi, że jesteście inni. Czym się w końcu różnisz? Wzrostem? - Sześćdziesiąt osiem centymetrów nad poziomem morza - odparł zgryźliwie pan Kajetan pocierając szczeciniasty policzek. - I sześćdziesiąt lat życia. Jeszcze zostało mi osiem. Tak wywróżyła Cyganka. Tyle lat, ile wzrostu! Kama poprawiła Busi poduszkę. Stanęła smukła i giętka ponad kępami rumianku. Szeroko rozłożyła ramiona, jakby chcąc zagarnąć i przytulić do piersi to wszystko, co ją otaczało: łąkę, wieżę kościoła, wózek z drewnianymi szczebelkami i siedzącego w trawie starego karła. - Osiem lat to cały wiek! - wyszeptała. - Można objechać kulę ziemską dookoła! Nawet tym wózkiem! Można obejrzeć wszystkie łąki, obwąchać milion kwiatów i napoić tysiące takich dzieci jak ona! Rozumiesz, panie Kajetanie? Stary, mały człowiek przymknął obwisłe, zaczerwienione powieki. - Ty też jesteś inna... choć nic ci do nas. Martwię się o ciebie, Kama. Bardzo się martwię. - A o Busię? - wykrzyknęła dziewczynka. - Co z nią? - Dobrze wiesz, że jej rodzice wyjeżdżają do Australii. Już się zaangażowali. Na cztery miesiące. Kama, przecież jesteś dzieckiem cyrku. Jak ja. Rozumiesz, co oznacza dla nich ten kontrakt! - A Busia? - głos Kamy podobny był ostrzu noża przeciąganego po szlifierce. - O niej nie pomyślałeś? Dziś chcą ją odesłać... - Pójdzie do Domu Specjalnej Troski. Jest taki dla dzieci nie... dla... no... - Skończ, powiedz wprost! - oczy dziewczynki rzucały błyskawice. - Nie wstydź się! Dla dzieci nienormalnych! To chciałeś powiedzieć? - Prawdę mówiąc, tak. - I to ty? Właśnie ty mówisz w ten sposób? Kama z desperacją chwyciła dyszel wózka. Zaskrzypiały kółka. W miękkiej trawie odcisnęły się ledwie uchwytne wzrokiem dwie smugi, dwa gościńce dla małych elfów jeszcze nie umiejących latać. - A w tym ciemnozłotym borze@ stary dąb pochylił pień.@ Nie wie nikt, co stać się może@ w tak słoneczny, piękny dzień!@ Niosła się piosenka ponad trawy i rumianki. Szurały koła wózka. Główka dziecka kiwała się w przód i w tył. Stary karzeł wstał z ziemi i otrzepał spodnie. W jego brązowych oczach malowało się cierpienie. Ból i rozpacz całego świata. - A może to właśnie ty masz rację, królowo elfów... - wychrypiał. Odchodził tam, skąd przyszedł. Do blasku świateł, muzyki. Do Wielkiej Ułudy. Bo czymże innym jest cyrk? Małe miasteczko grzało swe czerwone dachówki w blasku południowego słońca. Leniwe, ociężałe koty leżały zwinięte w precelek na ciepłych płytach przy studni. Za oknami o białych firankach wyrastały z doniczek setki różowych pelargonii. Wyglądało to tak, jak gdyby wszyscy mieszkańcy zapragnęli żyć wyłącznie wśród nikłego zapachu tych właśnie, a nie innych kwiatów. - Pelargoniowe miasteczko - powiedziała Kama do Busi, gdy z cichym skrzypieniem wózka wtoczyły się na senny rynek. - Wiesz, mogłabym tu zamieszkać na stałe. Razem z elfami. Busia zagęgała coś po swojemu. Z otwartej piekarni wyciekała fala zmieszanych zapachów. Była tam woń kwasu, chlebowego zaczynu i słodki aromat wanilii. Kama pociągnęła nosem. - Chyba dobrze trafiłyśmy, Busiu. Wiem, że lubisz najbardziej rogale z cukrem, ale w trudnych chwilach zjesz ze mną to, co uda się nam tu kupić, prawda? Dziecko kiwało głową w przód i w tył, niczym chiński posążek z apteki, który Kama widziała w zeszłym roku. Z otwartych drzwi piekarni wyjrzała kobieta z prawym policzkiem obwiązanym chustką. Na widok Kamy i drewnianego wózeczka cień zdumienia przebiegł po jej lewym policzku. - Co to za cudaki? - spytała niegłośno, chyba samą siebie. Kama zmarszczyła brwi. - NIe jesteśmy żadnymi cudakami, proszę pani. To ten wózek robi takie dziwne wrażenie. Jest obwieszony kwiatami z papieru tylko dlatego, że Rudek występuje z nim na arenie. Rudek, proszę pani, to jest osioł. Bardzo mądry osioł. Busia bardzo lubi kolorowe przedmioty, choć nikt poza mną tego nie zauważył. Czy dostaniemy rogala z cukrem? Kobieta z jękiem chwyciła się za obwiązany policzek. - Tak panią ząb boli? - zmartwiła się Kama. - Trzeba płukać szałwią... wywarem z szałwii. Kobieta wybałuszyła oczy. - Z czego? - wykrztusiła z trudem? - Szałwia to zioło. Chyba macie tu, w tym pelargoniowym miasteczku, jakąś aptekę? - ciągnęła dziewczynka niestrudzenie. - I sklep spożywczy? Potrzebne mi mleko i rogal dla małej. Za cierpiącą kobietą stanął piekarz w przybrudzonym fartuchu. - Zamknij drzwi i nie wpuszczaj tu żadnych cygańskich dzieci. Jeszcze nas okradną! Kama ostrożnie puściła dyszel wózka. Podeszła dwa kroki i stanęła z przekrzywioną na bok głową. - Nie jestem Cyganką, tylko królową elfów. A pan pewnie nie lubi ludzi, prawda? A czy lubi pan siebie? Ludzie, którzy nie lubią innych, przeważnie nie lubią także siebie. I cierpią na wątrobę. Tak mówi Bums, nasz klown. Cały świat zjeździł i zna się na tym. Naprawdę. Piekarz przestał kręcić palcami młynka i dotknął miejsca, gdzie zapewne tkwiła wątroba. - Nie bądź przemądrzała - mruknął. - Nie jestem przemądrzała - zaprotestowała Kama. - Tylko od niemowlęcia stale jeżdżę po świecie. O wielu rzeczach słyszałam od mądrych ludzi. Głupców staram się omijać. Zresztą, mam pięćdziesiąt złotych. O, proszę... - wyjęła z wózka starą portmonetkę. - Widzi pan? Nie chcemy niczego za darmo. Busia dawno już powinna dostać swoją porcję jedzenia. Kobieta uśmiechnęła się lewą połową twarzy. - Wejdź! Kama przecząco pokręciła głową. - NIe mogę zostawić dziecka ani na chwileczkę. Odpowiadam za jej bezpieczeństwo. Busia ma cztery lata, ale nie chodzi i nie mówi. Jej rodzice to najlepsi w kraju akrobaci. Słynne Duo Kobo. Słyszeli państwo? Teraz podpisali kontrakt do Australii. Na cztery miesiące. - I to... nieszczęsne stworzenie w wózku pojedzie z nimi? Taki szmat drogi? - zdumiał się piekarz masując ukradkiem wątrobę. Kama potrząsnęła głową. - To niemożliwe. Busia wymaga stałej opieki. Piekarzowa ze zdumieniem wycelowała palec prosto w nos Kamy. Miało to zapewne oznaczać: "I ty, mała, ledwie od ziemi odrosła, weźmiesz sobie na barki taki ciężar?" Kama odrzuciła grzywkę z czoła. - No... ktoś musi. Nie pozwolę jej oddać do Domu Specjalnej Troski. Busia powinna mieć koło siebie ludzi, którzy ją znają i kochają. Lekarz to tylko lekarz, proszę pani. Zbada człowieka albo słonia, lekarstwo zapisze i jedzie do domu na placki ziemniaczane. Tak to jest. A z nią trzeba wciąż rozmawiać... bajki opowiadać. Pokazywać słońce i motyle, taniec elfów i... - Ale z ciebie gaduła - wtrącił piekarz drapiąc się w podbródek. - No, wjeżdżaj powozem do sklepu. Moja stara ugotuje wam kaszę na mleku. A co do tej wątroby, to... ech! - machnął ręką i poszedł ratować bochenki chleba w piecu. Nie minęło i pół godziny, a na kuchennym stole w domu państwa piekarzostwa stał już talerz dymiącej kaszy manny. Kama ostrożnie mieszała łyżką i dmuchała powtarzając zaklęcie królowej elfów: - Co się ma stać, niech się stanie!@ - to królowej zawołanie.@ Lecz gdy z kąta złe wygląda,@ trzeba szybko je wysprzątać!@ Potem należało jeszcze Busię umyć i przebrać, w czym dopomogła serdeczna piekarzowa nie bacząc na ból zębów. - Szałwią płukać - przypomniała Kama na odchodnym. - A może ma pani bursztyn? Przyłożyć bursztyn do bolącego miejsca. Czasem pomaga. Piekarzowa w pośpiechu rzuciła się do komody. Z dna przepaścistej szuflady wyjęła srebrny łańcuszek z bursztynową kroplą jak łza. - Taki dobry? Kama poważnie skinęła głową i wytoczyła drewniany wózek na rozgrzane płyty ryneczku. - Do widzenia. Bardzo mi pani pomogła. Przyślę elfy wieczorem. Przepędzą chorobę! Wózek turkotał po kocich łbach uliczki nie szerszej niż rozpostarte prześcieradło. Z okien kiwały główkami różowe pelargonie. Busia usnęła oparta na poduszce. Jej duża czaszka porosła rzadkimi włoskami wyglądała jak głowa porcelanowej lalki. - Widzisz, Busiu - mówiła Kama półgłosem - ludzie nie są źli. Nasze zwierzęta też nie są złe. Słoń lubi cukierki, lew półmrok i żeby go nikt nie ciągnął za ogon, a człowiek lubi być traktowany grzecznie. Za załomem muru, w cieniu starego kasztana, trzech chłopców grało w kapsle. - Mój dalej! - wrzasnął Grześ znacząc patykiem nikły ślad na piasku. - A właśnie że mój! - zawołał rudy i piegowaty podsuwając Grzesiowi pod nos zwiniętą pięść. - Jak rany, znowu się będziecie tłukli? - zaprotestował trzeci, ciskając w piach całą garść srebrzystych kapsli od piwa. Ale, o dziwo, nic się nie stało. Cała trójka zastygła w bezruchu wpatrzona w skrzypiący wózek z drewnianymi szczebelkami ustrojonymi w kolorowe bibułkowe kwiaty, który wyłonił się z zalanej słońcem uliczki. Dziewczynka zaciągnęła pojazd do cienia i otarła spocone czoło. - Ona jest stamtąd - mruknął Grześ wskazując palcem niedaleką łąkę. Rudy stał na rozkraczonych nogach silny i pewny siebie. - To po co się tu włóczy! Przegonić? Trzeci wzruszył ramionami. Jemu było wszystko jedno. Rudy podniósł kamień i wycelował w koło wózka. Trzasnął celnie, budząc uśpione dziecko. - Buu... aaa - wymruczała Busia krzywiąc usta. Kama łagodnie pochyliła się nad małą. - Nie bój się, głupiutka. Przecież to księżycowy kamień. Przynosi szczęście, zobacz! Kto go dotknie, może stać się królewiczem. Rudy zastygł z dłonią w powietrzu. - Nie bujasz? - spytał trzeci, pochylając się nad polnym kamykiem. - Skąd wiesz, że księżycowy? Kama przysiadła na niskim murku pod rozłożystą gałęzią kasztana o liściach jak pięciopalczaste rękawiczki. - Przyjrzyj mu się dobrze. Jest szary, pożyłkowany. Ma w sobie magiczną moc. - Ale zasuwa - zaśmiał się rudy i piegowaty. - Nie wierzę, nie jestem głupi! - To nie wierz. Nikt cię nie zmusza. Cicho, Busiu, ze mną jesteś bezpieczna. Sam sobie jest winien, kto nie wierzy. Kiedyś księżyc był bliżej ziemi i elfy mogły latać tam i z powrotem. Przyniosły kilkanaście takich kamieni i porozrzucały je po całej ziemi. Potem zapomniały o nich. Kiedy królowa elfów kazała je odnaleźć - miały sporo kłopotów. I ciągle jeszcze szukają, żeby nie było zbyt wielu królewiczów. - Dlaczego? - zainteresował się Grześ. - Bo jak ich będzie wielu, to zaraz zaczną między sobą toczyć wojny. Rzucać bombami. Zginą drzewa i ptaki, myszy i krokodyle. Wszystko zginie. Trzeci ostrożnie obracał w dłoni kamyk. - Zwykły kamień. - Nieprawda. Zobacz, czy nie ma złotej plamki. Takiej malutkiej... Rudy zbliżył się do kolegi i pochylił głowę. - Coś tu ma. Takie okrągłe, błyszczące. - No właśnie - odetchnęła z ulgą Kama. - To jest znak księżycowy. Nie zostałeś królewiczem, bo nim rzuciłeś. W ogóle nie wolno rzucać kamieniami. Ziemia się obrazi. Trójka chłopców milczała. - Guu... gaaa - zagadała Busia usiłując poruszyć głową. - Jedziemy dalej - westchnęła Kama wstając. - Bądźcie pa! Wózek turkotał zjeżdżając w dół drogi, gdy cała trójka ocknęła się. Nie namawiając się ani nie komentując wydarzenia, rzucili się jednocześnie, na wyścigi, w ślad za znikającą za krzakami niebieską sukienką. - Ty - wysapał rudy zrównując się z wózkiem - mogę pociągnąć. - Proszę - odparła grzecznie Kama oddając mu dyszel. - Tylko bardzo ostrożnie. Busia nie lubi najmniejszych wstrząsów. - Dokąd jedziesz? - odezwał się nieśmiało trzeci. Był najmniejszy i lekko zezował. - Przed siebie. Może jest tu jakiś las, gdzie rosną ogromne paprocie. - Po co ci paprocie? - zdziwił się Grześ. - Elfy lubią odpoczywać na liściach paproci - odszepnęła mu Kama do ucha. - Ale nie wszyscy mogą o tym wiedzieć. Zanim dojechali do lasu, trzeba było jeszcze przebyć Małe Topielisko i strumyk nazywany przez Kamę Gangesem. W topielisku utopili jeden trampek rudego i o mały włos nie pogrążyli wózka. - Ja to bym żwirem zasypał! - wymruczał Grześ ocierając czoło. Kama niosła dziecko, a chłopcy walczyli z wózkiem. - Co byś zasypał? - odsapnął trzeci, który miał na imię Lutek. - To bagno? - Wszystkie bagna świata! Kama zmarszczyła brwi. Posadziła Busię na kocyku w cieniu jałowca. - A w tych bagnach mieszka miliard stworzonek, które też chcą żyć. Różne owady, żaby... Ludzie wszystko psują na ziemi. Najchętniej zaasfaltowaliby cały świat, zabrudzili, zadymili... - Ale zasuwa - zdenerwował się rudy. - Udaje, że wszystkie rozumy zjadła! - Tylko rogala z cukrem. I piętkę chleba z masłem u pani piekarzowej. A rozum przyda mi się w życiu. Człowiek w rozumie ma mnóstwo informacji. Jak w banku. Bums mówi, że każdy jest w stanie zmagazynować tam tyle dobra, ile potrzeba dla pięciu ludzi. Tylko nie zawsze potrafi to wykorzystać. Można ćwiczyć rozum jak... - zająknęła się - jak żongler ćwiczy refleks. Lutek z wrażenia przełknął ślinę. - Nigdy o tym nie myślałem. Kama pokiwała głową. - A Ganges przejdziemy w bród. Boso. - Jaki Ganges? - zdziwił się Grześ. - Święta rzeka w Indiach. Skąd wiecie, że ten tutejszy Ganges nie jest równie tajemniczą rzeką, uzdrawiającą wszystkich, którzy wejdą w nią bosymi stopami? Rudy zachichotał nieprzyjemnie. - Ale zasuwa! Robisz z nas balona? - Dlaczego? - zdziwiła się Kama. - To przecież takie proste: jeśli się w coś bardzo wierzy - to tak jest! Jeśli wierzysz, że przejście Gangesu na bosaka uczyni cię szczęśliwym, to przejdź! - Przejdźmy, co nam szkodzi? - domagał się Lutek. - Najwyżej nogi zamoczymy! Kama znów posadziła Busię w wózku. Troskliwie podsunęła jej pod plecy poduszkę, pogłaskała po rzadkich włosach. Busia rozpromieniła się pod wpływem pieszczoty. - Gamuuaa - wymruczała. Chłopcy przyglądali się tym zabiegom z nie ukrywanym zdziwieniem. - Przygłupia ona - stwierdził rudy z niesmakiem. Oczy Kamy ściemniały. - Niczego nie rozumiesz - odrzekła tłumiąc złość. - Niczego. Busia jest po prostu inna. Może miała tylko mniej szczęścia od ciebie - dorzuciła w zadumie. - Ale o tym nie wie. A ty powinieneś wiedzieć. - On nie chciał... - zaczął Lutek ugodowo. - Czego nie chciał? A jeśli nie chciał, to po co powiedział? Człowiek ma rozum, żeby myśleć. Ale ja wiem, że on chciał zrobić mi przykrość. Tylko nie wie, biedak, że nas nie można obrazić! Grześ sięgnął do kieszeni i wyjął z niej garść kapsli. Zalśniły srebrem. Mętne oczka Busi rozszerzyły się. - Masz - powiedział kładąc kapsle na dnie wózka - niech ci błyszczą. Zmarszczki na czole Kamy znikły. - Czy wiecie, ile dzieci podobnych do Busi przychodzi na świat? Sto na sto tysięcy... zwykłych. I nie ma na to żadnej rady. A ile dzieci rodzi się chorych, kalekich? One też mają prawo do życia, do opieki. To straszne, gdy znajdzie się głupiec, który się z nich śmieje zamiast jakoś pomóc lub choćby zrozumieć. Im tak niewiele potrzeba... trochę ciepła i życzliwości. Czy któryś z was zastanawiał się nad tym? Chłopcy przecząco pokręcili głowami. Nad Gangesem, pomiędzy parasolami łopianu, śmigały ważki. - Nikomu nie mówcie, gdzie pojechałam - rzuciła na odchodnym. - Bądźcie pa! Było wczesne popołudnie, gdy Kama z wózkiem dobrnęła do Paprociowego Uroczyska. Busia spała posapując jak zakatarzony niedźwiadek. Chłopcy wrócili do domu na obiad. Cisza aż dzwoniła w uszach. - To jest miejsce dla królowej elfów! - szepnęła dziewczynka wodząc zachwyconym wzrokiem po niebotycznych pniach o szorstkiej, spękanej korze, po kępach paproci i dzikich storczykach leśnych. - Lećcie, moi poddani, i pilnujcie, by nas nikt tu nie niepokoił! Szum wiatru niósł się w koronach dębów, lecz czujne ucho dziewczynki posłyszało stukot kopyt. Trzy białe jak śnieg konie wychynęły z leśnego duktu. Ich fryzowane grzywy i wyczesane ogony sprawiały, że wyglądały jak zjawy. Jak las lasem a paprocie paprociami, nikt tu nigdy nie widział zwierząt jakby utkanych z mgły. - Cicho, Busiu - szepnęła Kama przykucając. - Stary Grogg wyruszył naszym tropem. Ale on nie jest groźny. Niestety, są też jego dwaj synowie. Wspaniali jeźdźcy, ale w twojej sprawie zupełnie nieprzydatni. Konie wtopiły się w zieleń lasu. Jeszcze przez parę sekund słychać było ich lekkie stąpanie. Potem wszystko zagłuszył wiatr. Obudzona Busia ostrożnie podjęła błyszczący kapsel z dna wózka. Kama aż oczy otworzyła ze zdumienia. - Więc jednak potrafisz! - wyszeptała przyklękając. - Potrafisz! Nie jesteś tułubkiem bez żadnych odruchów, jak to powiedział jeden z lekarzy. Nie jesteś! O, elfy, wiedziałam, że mi pomożecie! - Pst! - dobiegło z pobliskich krzaków czyjeś ostrzeżenie. - To ja, Grogg. Kama wspięła się na palce. - Na pewno Grogg? Bo jeśli wielkolud albo Kot w Butach, albo diabeł Boruta, to... - Czasem chciałbym być diabłem, Kama - powiedział mężczyzna z wiechciami białych wąsów, wyłażąc z kłującego krzaka jeżyn. - Diabłom podobno nieźle się żyje. - Gdzie podziałeś synów, Grogg? I skąd wiedziałeś, że ja tu jestem? - Z końskiego grzbietu widać więcej niż spod paproci, moja panno. A synkowie, gamonie, niczego nie dostrzegli. Pojechali dalej. Trzeba trochę przewietrzyć araby przed wieczorną galą. Myślałaś, że uda ci się zatrzeć tropy? Kama wskazała ręką wózek. - Pojazd Rudka zostawia ślady, co? O tym nie pomyślałam. - Nikt cię przecież nie ściga. - A Kajetan? Grogg, mężczyzna wysoki i postawny, przykucnął obok wózka. - Kajetan miał ci przemówić do rozsądku. Ale chyba mu się to nie udało. Stary karzeł tak samo zbzikowany jak ty... Kama wskazała na piąstkę Busi zaciśniętą na kapslu. - Widzisz? Lekarze mówili, że z niej nic nie będzie. Że nie ma nawet prostych odruchów. Ludzie się mylą, prawda, Grogg? - Nie po to cię uczyłem woltyżerki, żebyś uciekała z próby przed spektaklem - odparł siwowąsy nie całkiem na temat. - Kama, zrozum, oni nie mogą zabrać Busi z sobą na występy do Australii. Nikt temu dziecku nie pozwoli wyjechać. To tylko cztery miesiące. - To aż cztery miesiące! - oburzyła się dziewczynka. - Z nią trzeba codziennie rozmawiać i... - Muuuaaa - zagadało dziecko. Grogg uchwycił zwisającą gałąź dębu i podciągnął się do góry ze zwinnością małpy. - Rozumiem - mówił huśtając się - chcesz się nią zajmować pod nieobecność matki, czy tak? - Właśnie tak. Duo Kobo wrócą na Boże Narodzenie. Do świąt damy sobie radę. Grogg zeskoczył pięknym łukiem. - Damy? To znaczy kto? - Ja, Kajetan, ty, i parę innych osób. Jesteśmy jedną rodziną, no nie? Dyrektor zawsze mówi: "Cyrk to jedna wielka rodzina!" Więc dlaczego, do diabła, chcecie jedno ze swoich dzieci oddać na zgubę? Grogg przyłożył palec do ust. Od strony strumyka niosło się przeciągłe trąbienie. Kama zachichotała. - Ruszyli na poszukiwania przy pomocy słonia? Jego też wciągnęli do rodzinnych spraw? Biedny Dżumbo! W górze, wśród liści drzew, skrzeczały ptaki, szumiał wiatr, nad strumykiem, który nie tak dawno był indyjskim Gangesem, trąbił krótkouchy słoń, zaś zza wiotkiego pnia brzozy wyłonił się jak duch mleczny koń potrząsając ufryzowaną grzywą. - Posłuchaj, tato - powiedział cicho Grogg junior. - Niech ona tu zostanie do wieczora. Ja albo Dżek przyjedziemy po nią i po małą. Teraz jeszcze nie mogą wrócić, cała ucieczka straciłaby sens. Okay, Kama? Dziewczynka dmuchnęła w grzywkę. - Widzisz, Grogg? Młodsi też co nieco rozumieją ze spraw tego świata. Nie wstyd ci? Białowąsy żartobliwie pogroził synowi palcem. - A ja myślałem, że was interesuje tylko muzyka rockowa. Ot, stary - głupi. Bywaj, Kama! - Bądźcie pa! Zaczynało być nieprzyjemnie. Po prostu nagle zrobiło się ponuro. Zalany słońcem las ściemniał, utracił jasne plamy, przycichł wiatr. - Cisza przed burzą - zmartwiła się Kama. - Widzisz, Busiu, wszystko sprzysięgło się przeciw nam. Powiem elfom, żeby odgoniły chmury, zanim nie znajdziemy bezpiecznego miejsca. Busia marudziła krzywiąc buzię. - Nic to - mówiła Kama otulając małą kocykiem. - Wyjedziemy na dukt, on nas dokądś zaprowadzi. Może do Domku z Piernika, a może do Zamku Królowej Wiatrów? Wózek poskrzypywał na piaszczystej dróżce, przesuwały się nagie pnie brzóz, gęste krzaki jeżyn i kępy wysokich pierzastych traw. Od zachodu nadciągała granatowa chmura z białymi obrzeżami. W jej środku kłębiły się niewidoczne siły. - Jakby taką chmurę podłączyć do kontaktu, to oświetliłybyśmy cały las. Tam jest elektryczność, tam, w środku. Tak twierdzi pan Cyranka, który był dawniej linoskoczkiem. Raz źle odmierzył skok i... no, nic strasznego się nie stało, tylko musiał skończyć kurs dla elektryków. Nie chciał za nic w świecie odejść z cyrku. Jesteśmy, Busiu, wielką rodziną. Kto raz w życiu stanął na arenie w pełnym blasku reflektorów, już nigdy nie zazna spokoju. Śladem wózka coś galopowało. Nie był to ani słoń, ani koń, ani, co pewne, lew. Stary, nieco wyliniały ojciec lwiego stada - Ruppert - poruszał się cicho i miękko jak kot. Więc co galopowało? Kama skręciła ze ścieżki w bok. Czekała ukryta za kępą jeżyn. - Tylko nie zagęgaj, proszę! - upomniała małą szeptem. Ale Busia z całej siły ściskała kapsel i ani jej w głowie było gęganie. Tupot przeszedł w cwał. Wychylona zza krzaka dziewczynka aż zasłoniła dłonią usta, żeby się nie roześmiać. Pylistą drogą pędziła wielka, umorusana świnia ciągnąc za sobą sznur, na którego końcu uwieszona była kobieta w chustce związanej pod brodą i długiej spódnicy pętającej nogi. - Czekaj, Lola, czekaj! - wołała ostatkiem tchu. Ale utytłana w błocie Lola kwiknęła tylko i gwałtownie pociągnęła ją do przodu. Kobieta potknęła się, wypuściła sznur i runęła jak długa w piach. - O, żeby cię! - zamruczała gramoląc się z trudem. - Znów zwiała! Kama roześmiała się na cały głos. Wyprowadziła wózek z krzaków i pobiegła, by pomóc kobiecie otrzepać spódnicę z kurzu. - Zaraz znajdziemy Lolę, proszę się nie martwić. Zmęczy się i położy, żeby pospać. Wszystkie zwierzęta są senne, gdy się solidnie wybiegają. - Ta świnia to diabeł wcielony! - złościła się kobieta spoglądając nieufnie na Kamę i wózek z Busią. - A ty co robisz sama na drodze? - Prawdę mówiąc... czekam - odparła grzecznie Kama. - Aż się ściemni i będzie już za późno. - Za późno na co? Kama potrząsnęła grzywką. - Na pociąg. Mieli ją dziś zawieźć do... zresztą wszystko jedno. Daleko. A ja chcę, żeby Busia została ze mną. Z nami. Nazywam się Kama i jestem woltyżerką. - Wol... kim? - kobieta ruszyła przodem. - Tak się nazywa w cyrku ktoś, kto wykonuje ewolucje na koniu. Potrafię stać na grzbiecie Kastora na jednej nodze, robić salta, ale jeszcze dużo muszę się uczyć. Codziennie ćwiczę po pięć, sześć godzin. - Ciężki kawałek chleba - westchnęła kobieta przyspieszając kroku. - Zmokniemy. Kama wyjęła z dna wózka płachtę cienkiego plastyku. - Ja mogę zmoknąć, ale dziecko nie. Busia ma słabe zdrowie i łatwo się zaziębia. Gdzie jest pani dom? Daleki grzmot zamruczał nad polem owsa ciągnącym się po drugiej stronie drogi. Na chwilę granatowe niebo rozbłysło i zgasło. - Niedaleko. Chodź ze mną, przeczekasz burzę. Czy w waszym cyrku świnie też występują? - Nie. Świnie podobno są bardzo inteligentne, ale niechętnie dają się tresować. Wolimy słonie, konie, lwy i psy. Mniejszy z nimi kłopot, chociaż... może Lolę dałoby się czegoś nauczyć. Jakby w odpowiedzi zza drzewa rozległ się przeraźliwy kwik. Kobieta rzuciła się w tamtą stronę, ale świnia była szybsza. Umknęła ciągnąc sznur i zaplątane weń kępy suchych traw. - Ja ją zawołam - zaproponowała Kama podając kobiecie dyszel wózka. - Nie znasz tej piekielnicy! Za nic nie da się złapać. - Zobaczymy! - roześmiała się dziewczynka. - A jeśli ją przyprowadzę, to dostaniemy kubek mleka? Kobieta zzuła pocerowany trep wysypując zeń piasek. - I ziemniaki ze słoniną. Kama odważnie weszła w pociemniały gąszcz zieleni. - Nadleciały czarne chmury@ dmuchnął wiatr z północnych stron - @ i na skrzydła elfów, z góry,@ sypnął dżdżu srebrzysty szron...@ Cienki, wysoki głosik wyciągał czystą nutę, aż umilkł poszum gałęzi i nastała wielka cisza. - Tu jestem, Lola - powiedziała Kama półgłosem. - Moje Elfy dobrze cię widzą. I słyszą. Zrozum, muszę odprowadzić Busię do domu twojej pani jeszcze przed deszczem. Bądź więc tak uprzejma i przyjdź tu sama. Chrumknięcie było odpowiedzią. Kama postąpiła dwa kroki. - Tresowałam kiedyś do spółki z rodziną Reno małe misie. Były bardzo nieposłuszne. Nie jesteś niedźwiedziem. A poza tym wierzę w twój rozsądek. Co za sens włóczyć się po lesie, skoro można dostać w domu talerz ziemniaków ze zsiadłym mlekiem? Sama widzisz... Lola wyszła zza pnia wlokąc sznur. Spojrzała na Kamę małym i wąskim świńskim oczkiem. - Rozumiem, że lubisz płatać figle swojej pani. Każdy to lubi. W końcu... ja też dziś spłatałam solidnego figla uciekając z Busią. Ale miałam w tym swój cel. A ty, Lola? Sztuka dla sztuki ? - jak mawia tato ćwicząc podczas próby żonglerkę z pięcioma maczugami. Świnia szła posłusznie noga za nogą. Na ich widok kobieta pokręciła głową. - Idzie jak pies. Czary jakieś czy co? Za polem przetoczył się grzmot. Dudniło tak, jakby ktoś miotał się bezsilnie, zamknięty w beczce. Trójka wędrowców szczęśliwie dotarła przed deszczem do chaty, która do złudzenia przypominała Domek Trzech Świnek. Dach z trudem trzymał się ścian, a ściany były krzywe. - "Bo dmuchnę i chuchnę, i zdmuchnę wasz dom!" - zacytowała Kama słowa Złego Wilka z bajki. Lecz stary las chronił chatę przed zdmuchnięciem, choć deszcz i wiatr robiły, co mogły. Kiedy nad polem zalśniła tęcza, przypadkiem spotkali się na łące nie opodal cyrku: Grześ, zezujący Lutek, rudy, który miał na imię Michał, i stary krasnoludek w kraciastej czapce. - Nie widzieliście dziewczynki w niebieskiej sukience ciągnącej drewniany wózek? - spytał pan Kajetan. - O rety, ale pan malutki! - wyrwało się Lutkowi. - Pewnie z cyrku! Tam takie ludzie występują! - pochwalił się znajomością spraw rudy Michał. - Poprawnie mówi się: tacy ludzie - grzecznie sprostował pan Kajetan. - Widzieliście dziewczynkę? Grześ szurał sandałem w piasku. Zastanawiał się, co powiedzieć. Prawdę? - W ogóle widzieliśmy - włączył się szybko Lutek zezując w stronę kolegów. - Szukała paproci. - Dla swoich... tych... elfów - dorzucił Grześ. - O, królowo elfów! - karzeł Kajetan wzniósł wzrok w niebo, które znów nabrało koloru ciemnego błękitu. - Zejdź na ziemię z obłoków! Już czas! - Chyba bardzo nie zmokła! - stwierdził Michał po chwili milczenia. Kajetan podniósł z trawy wilgotny bibułkowy kwiat. - Sami widzicie, ile zostawia po sobie śladów. Jest tu w pobliżu jakiś dom... chata? Trzech chłopców spojrzało po sobie. - Nnnie... nie ma. Karzeł podciągnął opadające spodnie. Jego pałąkowate, krótkie nogi mokły w zroszonej deszczem trawie. - Rozumiem. To znaczy, że chata istnieje. A ja jestem jedynym... no, może nie jedynym - poprawił się szybko - który temu dziecku życzy wszelkiej pomyślności. - Na wieki wieków, amen - powiedział bez związku Grześ. I wszyscy się roześmieli. - I wtedy świnia powiedziała: "Moja Kamo, chętnie z tobą wystąpię na wieczornej gali. O ile tylko nauczysz mnie jeździć konno". Trzej chłopcy i karzeł spojrzeli sobie głęboko w oczy. - Tak, to naprawdę fascynująca opowieść. Tylko weź pod uwagę, że dochodzi piąta, trawa tu, na łące, jest mokra, a o siódmej zero zero orkiestra zagra tusz, zapalą się wszystkie reflektory. Ludzie wokół areny będą czekać na cuda. Wiesz, co to znaczy dla cyrkowca z dziada pradziada? Kama skinęła głową. Jakże mogła nie wiedzieć, skoro dewizą pracowitych ludzi, wśród których upłynęło jej dzieciństwo, były dwa słowa: Perfekcja i Punktualność. - Dobrze. Wracamy. Ale trzeba wjechać tak, by nikt niepowołany nie zobaczył ani wózka, ani Busi. I jeszcze jedno: ktoś musi przez cały czas przy niej czuwać. - My - powiedzieli chłopcy bez namysłu. Karzeł dreptał kiwając się z boku na bok. - Nie powierzyłbym wam wypchanej papugi, a co dopiero dziecka wymagającego szczególnej troski. Ale na pewno coś wymyślimy, bo, jak mówi filozof, w jedności siła. A teraz wam powiem, dlaczego musimy się ukrywać. Do cyrkowego miasteczka wracali przez Wielką Łąkę. Sunęli cicho, ostrożnie rozglądając się na boki. - Słońce zajdzie o dwudziestej czterdzieści jeden - powiedział sześćdziesięcioośmiocentymetrowy pan Kajetan przystając. - Tak podało dziś radio. Nie możemy zatem liczyć na ciemność i mgłę. Pójdę naprzód, żeby sprawdzić, co zdziałała trójka Groggów. Parę osób musieli wtajemniczyć. Mam nadzieję, że te właściwe... Kama skinęła głową. Czekało ją jeszcze umycie i przebranie Busi. Ciężka praca dla dziewięciolatki. Ale dziewczynka miała już w tym całkiem niezłą wprawę. - Moczy się. Taka już jest. I nie można mieć o to do niej pretensji - powiedziała patrząc chłopcom prosto w oczy. Żaden z nich nie odważył się na niestosowny żart. - Najtrudniej będzie prześliznąć się przez Dzielnicę Wielkich Kaloszy - stwierdziła Kama owijając dziecko w suche szmatki. - Co to takiego? - zainteresował się Grześ. - Plac pomiędzy pomieszczeniami dla słoni. Chodzą tamtędy ich opiekunowie i treserzy. Wszyscy w kaloszach, bo słonie trzeba dokładnie myć. - No - kiwnął głową rudy Michał. - Taki kolos wymaga ze stu wiader wody! Ile ich macie? - Stary Dżumbo i dwa młode. To słonie indyjskie. Mają mniejsze uszy od afrykańskich. Ale mniejsze uszy to wcale nie znaczy, że potrzebują mniej wody do prysznicu! - Uwaga, ktoś idzie! - szepnął cofając się Lutek. Kama wysunęła głowę. Byli tuż przy tylnej furtce. - W porządku. To przyjaciel. Klown Bums. Chłopcy z ciekawością przyglądali się dziwnemu osobnikowi w kolorowym kaftanie, normalnych "jak Bóg przykazał" dżinsach i o twarzy ucharakteryzowanej w biało_czarno_czerwone płaszczyzny. - Witaj, królowo elfów - powiedział zdejmując "łysą" perukę z zabawną kępką włosów na czubku. - Kajetan kazał mi tu na was czekać. Całe życie byłem uczciwym człowiekiem, który nikomu nie ukradł nawet jednego cygara. A teraz mam wziąć udział w kidnapingu? - Co to kid... tego? - nie zdzierżył Lutek wpatrzony zachłannie w kolorową maskę ze szminki. - Inaczej mówiąc - porwanie. Kim jesteście, dostojni panowie? - Moi przyjaciele - odparła Kama. - Przyjaciele mojej przyjaciółki są moimi przyjaciółmi - stwierdził filozoficznie Bums przysiadając na żerdzi. - Mam nadzieję, że dziecko zostało czymś nakarmione. Kama spojrzała na klowna z niemym wyrzutem. - Naturalnie! Busia zjadła pieczeń z hipopotama polaną sokiem żurawinowym, węża w miodzie i na deser kompot z deszczówki. Bums zamlaskał pełen uznania. - Wspaniale! Takiego obiadu nie dostałaby nawet w Australii. A teraz do rzeczy: występujesz dopiero po przerwie. Grogg załatwił to z dyrektorem. Duo Kobo w pierwszej części programu. - O której odchodzi ostatni pociąg? - uśmiechnęła się Kama chytrze. - O dwudziestej drugiej piętnaście. Trzeba małą ukrywać jeszcze ze cztery godziny z hakiem. Gra? - Jesteś cudowny, Bums! - Kama przytuliła się do kolorowego kaftana, uważając, by nie ozmazać nałożonej na twarz szminki. Wiedziała, ile pracy wymaga charakteryzacja klowna. - Czy... szukano Busi? Klown zabawnie zmarszczył nos. - Odpowiem ci wykrętnie: nie niepokojono się aż tak, jak by należało. Czy to ci daje coś do myślenia? - Wszystkie moje elfy pracowały, by odgonić złe myśli od pani Eryki. Naprawdę. - Kto to jest pani Eryka? - spytał Michał pociągając nosem. - Mama Busi - odparł Bums. - Piękna Eryka to połowa Duo Kobo. Najlepsi podniebni akrobaci. Perfekcja co do milimetra. To nie zabawa, panowie, to lata morderczej pracy. U nas w cyrku nie ma miejsca dla fuszerki. Nikogo się nie oszuka. Jeśli nie trafisz na dłoń partnera w tej a nie innej sekundzie, walisz się w dół z wysokości trzech albo czterech pięter. Wystarczy? Grzesiowi ciarki przebiegły po grzbiecie. - Czy... czy moglibyśmy ich zobaczyć? Tylko... my nie mamy pieniędzy... - No - potwierdził Michał - nie mamy na bilety. Klown śmiesznie wydmuchał powietrze z policzków jak balony. - Mam zaszczyt zaprosić was do osobistej loży. Kama musi się przebrać. I choć dziś nie była na próbie, wykona swój numer tak samo perfekcyjnie jak zawsze. - Zobaczycie jeszcze Żółtą Panią. Jest cudowna! - A kto to? - Lutek szeroko otworzył oczy. - Moja mama. Woltyżerka. Ma połyskujący kostium naszyty żółtozłotymi cekinami. Jest bardzo ładna. Prawda, wujku Bums? Oczy klowna zalśniły blaskiem. - To prawda, panowie. Jest przepiękna. Kochałem ją, lecz ona na męża wybrała Karola, ojca Kamy. A ja zostałem tylko przyjacielem i powiernikiem królowej elfów. Taki już mój los. A teraz słuchajcie... Słuchali szeroko otwierając oczy i uszy. Plan był dość zagmatwany i chwilami ryzykowny. Najważniejsze, żeby wózek został natychmiast zwrócony prawowitemu właścicielowi, który smutnie porykiwał w swojej zagrodzie. Zarówno pojazd z drewnianym dyszlem, jak i osioł Rudek występują w pierwszej części programu. Kiedy na cyrkowych masztach zabłysły kolorowe żarówki, wszyscy wiedzieli wszystko. Bums naciągnął "łysą" perukę i wolno odszedł w kierunku głównego wejścia. - Przypominam - szepnęła Kama z lekkim błyskiem w oku - jedyne niewidoczne przejście to tunel dla lwów! Chłopcy mieli wzrok wbity w ziemię. Żadnemu nie drgnął ani jeden muskuł. - I choć strach zżera duszę,@ opanować się muszę - @ czy to tygrys, czy lew albo... pchła!@ - zaśpiewała cichutko Kama. Potem popchnęła wózek, który zaskrzypiał jak źle naoliwione drzwi starej szafy. Kluczyli długo, by nie natknąć się na straż porządkową pilnie baczącą, by nikt niepowołany nie przedostał się w pobliże dzikich, bądź co bądź, zwierząt. Trójka Groggów zagadywała, kogo trzeba, karzeł Kajetan dokonywał przedziwnych ewolucji, zaś Bums o biało_czarno_czerwonej twarzy zabawiał sprzątaczy klatek opowiadaniem kawałów z brodą. Punktualnie o osiemnastej siedemnaście chłopcy, Kama i wózek z Busią przedostali się do żelaznego, podwójnie zbrojonego tunelu dla lwów i tygrysów. Tunel był składany i na razie nie przytykał do klatki. - Czuję oddech starego Rupperta na karku! - roześmiała się cichutko Kama. - Gdyby tak nas tu zastał... - Jedno chapnięcie i po nas! - Lutek rozpłaszczył się w tunelu jak żaba, choć wcale to nie było konieczne. - Myślisz, że on mógłby... - jęknął Grześ. Czuł nieznośny ucisk w okolicy żołądka. Gdzieś na lewo, spoza żelaznych prętów, rozległ się przeciągły ryk. Rudy Michał nie namyślając się padł plackiem na twarz, osłaniając głowę rękoma. - Wstawaj! - Kama klepnęła go po plecach. - Nie masz się czego bać. Ruppert nie może wydostać się z klatki zamkniętej na siedem spustów. Ryczy, bo czuje obcych. No, jazda! Przemknęli jak burza. Nie minęła minuta i wyszli z groźnego na pozór tunelu wprost na szarą górę pobrzękującą łańcuchem. - Co tu robi Dżumbo? - zdziwiła się Kama półgłosem. - Zasłania was - odparł równie cicho pielęgniarz Kazio dotykając pieszczotliwie pofałdowanej skóry słonia. - Tylko nie trąb, stary, bardzo proszę. Michał, który znalazł się nagle i niespodziewanie w pobliżu długiej ruchliwej rury, przydeptał pięty Lutkowi. - To... to jego trąba? - Na ogół słonie mają z jednej strony trąbę, a z drugiej ogon - odparła Kama grzecznie. - Nie wiem, na którą stronę akurat trafiłeś. - Weź małą na ręce - zaszeptał pan Kazio - trzeba wózek oddać Rudkowi. Jakby w odpowiedzi rozległo się przeraźliwe porykiwanie: - I... aaa! I... aaa! Kama ostrożnie wyjęła dziecko z wózka. - Nie bój się, Busiu. Jesteś w domu. Gdybyś tylko nie była taka ciężka! - I... aaa! I... aaa! - denerwował się osioł Rudek. Dżumbo, sprowokowany nieznośnym hałasem, już unosił trąbę, ale pan Kazio poklepał go lekko po szorstkim zadzie. - Cicho Dżumbo, dobry staruszek... Grześ z zachwytem wpatrywał się w maleńkie chytre oczka i falujące, jakby przycięte uszy. - Ale słoń! Odwrócił się zaskoczony, bo ktoś go pociągnął z tyłu za wyłażącą ze spodni przykrótką koszulkę. - Hu_hu_hu! zaskrzeczała kosmata mordka spod czerwonego kapelusika. - Kto... co... - przeraził się Grześ czując, jak mu milion mrówek wędruje po spoconych plecach. - To Klarcia, szympansiczka. Nie bój się. Jest bardzo przyjacielska. Tańczy na linie i podrzuca piłkę nie gorzej od swojej treserki. Klarciu, nie rusz Busi... Co mi dajesz? Swoją wanienkę? Cudowny pomysł, Klarciu. Zawsze mówiłam, że szympansy są mądrzejsze od niektórych ludzi. Włożymy Busię do twojej wanienki. W ten sposób ją przetransportujemy. Pomysł kosmatej Klarci został przez wszystkich przyjęty z uznaniem. Czas naglił. Kawalkada złożona z trzech chłopców, jednej dziewczynki, wanienki z Busią i małpki w kapelusiku zmierzała cicho i bezszelestnie do jednego z licznych wozów ustawionych w czworobok. Wozy były szerokie, na wzmocnionych resorach i potężnych kołach obutych w solidne opony. - Tu mieszkacie? - zainteresował się Grześ przystając. - Tak. Podczas objazdów. Nasze domy na kołach są zupełnie wygodne. Mamy kuchenki, a nawet prysznice. - "Cyrk Rosario" - przeczytał rudy Michał wielki napis biegnący w poprzek wozu, między oknami. - To jest życie! - Prędko by ci się znudziło - odparła Kama. - Ten pomalowany na żółto to jest mieszkanie Bumsa i Kajetana. Tam zaniesiemy małą. - A my? - szepnął Lutek. - Co z nami? Szympansica zdjęła kapelusik z pęczkiem margerytek przy wstążce i włożyła go Michałowi. Grześ parsknął śmiechem. Klarze wyraźnie się to nie spodobało. Wysunęła wargi robiąc z nich zabawny ryjek. - Hu_hu_hu! - kosmatymi łapkami o ciemnych paznokciach objęła rudowłosego, przytulając do jego piersi swój, prawie ludzki w wyrazie pyszczek. - Klara, odprowadź chłopców do Bumsa. No, Klarciu? Małpa zabawnie podskoczyła kilka razy, klaszcząc w łapy, po czym posłusznie chwyciła Michała za rękę, ciągnąc w sobie tylko znanym kierunku. - Naprawdę nas zaprowadzi? - denerwował się Lutek. - Naprawdę. Busia marudziła. Całodzienna wycieczka widać nieco ją zmęczyła. Kama rozebrała małą, umyła nad wanienką i ponownie otuliła w cienki kocyk. - Śpij. Już twoja pora. A ja ci zaśpiewam. Cichutko, żeby nikt nie usłyszał. - Nad polaną poziomkową@ rozpoczęły elfy tan,@ obudziły starą sowę,@ wyjrzał z krzaka Piotruś Pan:@ Hej, wy, elfy, wiatru dzieci,@ rozkołyszcie lila dzwon!@ Póki jasne słonko świeci,@ niechaj zabrzmi srebrny ton!@ Kama mruczała, Busia kołysała głową, aż zmęczone powieki opadły. Skrzypnęły drzwi. To Kajetan cicho stąpając położył przed dziewczynką jej sceniczny kostium. - Ubieraj się. Już czas. - A chłopcy? - Są z Bumsem na balkoniku orkiestry. Dopóki nie zostaną wpuszczeni wszyscy widzowie, przesiedzą tam bezpiecznie. Potem znajdą się dla nich jakieś wolne miejsca na widowni. Mała śpi? - Tak. Najgorsze za nami. Dziś. Ale powiedz, Kajetanie, co będzie jutro? - Niedziela. Pogoda. Słońce. I próba przed codziennym spektaklem. - Pociągi odjeżdżają również w niedzielę - sucho stwierdziła dziewczynka, czesząc skołtunioną grzywkę. - To je zatrzymamy. Wszystkie. "Stoi na stacji lokomotywa..." i nie rusza się! Nie myśl teraz o tym. I pamiętaj o kostkach cukru dla konia. Kastor ma swoje humory. A przyzwyczajenia zwierząt są tak samo ważne, jak ludzi. - Pamiętam - Kama wciągała żółty trykot. - Skąd wiedziałeś, gdzie jest mój kostium? - A jak ci powiem, że dała mi go Żółta Pani, to uwierzysz? - Mama? - oczy Kamy błyszczały jak cekiny na króciutkiej spódniczce ze złotego jedwabiu. - To... ona też wie? Kajetan z podskoku usiadł na tapczanie. Wyciągnął przed siebie obie dłonie zaciśnięte w kułak. - W jednej prawda, w drugiej pół prawdy. Wybieraj! Kama klepnęła prawy nadgarstek. - Półprawda jest jak bajka o Czerwonym Kapturku. Słuchaj: poszedł Czerwony Kapturek do lasu, ale zamiast koszyka ze smakołykami wziął drewniany wózeczek. A w tym wózeczku... Kama powoli i dokładnie sznurowała złote wstążki trzewiczków. - To wiem. Co dalej? Kajetan zmarszczył nos. Małe, krzywe nóżki podwinął tak jak ów porcelanowy posążek Buddy, który dziewczynka widziała w pewnej aptece. - Z jednej strony mama Kapturka i paru przyjaciół, z drugiej - niebezpieczny las, a w środku... - Wilk! Kajetan przecząco pokręcił głową. - Powiedzmy... różne poczciwe, stare krasnale, które chciały pomóc Kapturkowi, aby mu się nic nie stało, bo cel jego wyprawy był szlachetny. Czy zrozumiałaś sens bajki? Kama wahała się. Wreszcie chowając włosy pod cieniutką złotą siateczkę zbliżyła się do karła. - Kocham cię, panie Kajetanie, wiesz? Gdy drzwi cicho się zamknęły, sześćdziesięcioośmiocentymetrowy karzeł otarł łzę. - Widzisz, Busiu - wyszeptał głęboko wzruszony. - Ludzie inni też mogą być czasem szczęśliwi. - Bum - tara - ra! Bum - tara - ra! - grzmiała orkiestra, rozpoczynając wielką galę cyrku "Rosario". Wokół areny, na drewnianych ławach, siedzieli mieszkańcy Pelargoniowego Miasteczka. Siedzieli ciasno stłoczeni, odświętnie ubrani, chrupiąc cukierki i wachlując się programami. A w tych programach? "Panie i panowie, cuda na sznurkach, żonglerzy i akrobaci, gimnastycy parterowi i piętrowi, linoskoczki i taniec na wrotkach! Trio Bravo, Duo Kobo, rodziny Groggów, Luciano, Finellich, szympansy na rowerach i walc w wykonaniu słoni. Woltyżerki i klowni, lwy i pudelki! Panie i panowie, do wyboru, do koloru!" - Patrz, Dżumbo! - zawołał Lutek, gdy na biały piasek areny wtoczyła się szara góra w złocistoróżowym czapraku. Za nią biegły, trzymając się trąbami za ogony, dwie mniejsze, nieco ciemniejsze, za to w śnieżnobiałych pianach falbanek. - Piękne! Słonie z wdziękiem stupudowych worków wdrapywały się na niskie podesty podnosząc w takt walca to jedną, to drugą słoniową nogę. Dekoracje i scenki zmieniały się jak w kalejdoskopie: przed zachwyconymi widzami roztaczał się egzotyczny świat, barwny jak perskie jarmarki, hinduskie bazary i arabskie haremy. Fruwały w powietrzu ciała odziane w cieliste, czarne i srebrne trykoty. Cienka, prawie niewidoczna lina gięła się niebezpiecznie pod drobnymi stopami dziewcząt o motylich skrzydłach. - Elfy! - szeptał Grześ wytrzeszczając do bólu oczy. - Wreszcie zobaczyłem elfy! - Co tam elfy! - denerwował się Michał, a jego ruda czupryna to gasła, to zapalała się w świetle reflektorów. - To jest dopiero sztuka! Dwójka kosmonautów w szklistych kombinezonach majaczyła ledwie widoczna pod niebotyczną kopułą. Raz po raz któreś z nich odrywało się od nieba, by szybować w przeciągu sekundy, dwóch. A potem ręce bezbłędnie odnajdywały w powietrzu oparcie innych rąk. - Duo Kobo - szepnął im do ucha pan Kazio, który teraz pełnił zupełnie inną rolę. Po każdym występie zamiatał i grabił piasek na środku areny. - Pani Eryka, cud nad cuda! - Matka Busi - przypomniał Grześ. - O rety, spadnie! Szklista strzała leciała z nieba z zawrotną prędkością. I nagle, w pół drogi do ziemi, zatrzymały ją pomocne dłonie wysłane w cyrkowy kosmos na ratunek. Grzmot oklasków przetoczył się pod kopułą. - Ale się przestraszyłem! - przyznał się Lutek zezując w stronę, skąd dobiegało ciche parskanie. - Trio Grogg! - zaanonsował czarno ubrany pan w cylindrze. Zza kurtyny wypadły mleczne araby. Wydawało się, że z chrzęstem i dudnieniem kopyt przeskoczą wątłą barierę dzielącą arenę od publiczności. Białe trykoty jeźdźców chwilami stawały się niewidoczne. Ukazywały się raz na grzbiecie, raz pod brzuchem mknących z zawrotną szybkością koni. I ludzka piramida: sześć rozpostartych dłoni, trzy pary szeroko rozstawionych nóg. Galop i cwał, aż migało w oczach. Grześ przycisnął dłonie do serca, które waliło jak oszalałe. - Oooni są nadzwyczajni! - wyjąkał. Orkiestra umilkła. Zapadły ciemności. Jeden tylko punktowiec rzucał krąg światła na środek areny. W szumie braw wtoczył się klown Bums w ogromnych, o dziesięć numerów za dużych butach, kraciastych spodniach i płaskim kapelusiku. Za nim podrygiwała szympansiczka Klarcia. Teraz się zaczęŁa szampańska zabawa! Czerwony kapelusik z pękiem margerytek migał pomiędzy masztami cyrku udając, że przeszkadza klownowi. Bums wspiął się po sznurze i stanął na małym podeście. Klarcia tuż za nim. Pod nimi ziała przepaść kilku pięter. Światło ukazało stalowy błysk liny. Jeden krok, drugi... noga się obsuwa, ogromny but wisi w powietrzu. Jęk przerażenia niesie się wśród drewnianych ław. - Spadnie! - Lutek oblizuje suche wargi. - Nie bój się! - Pan Kazio przygładza wąsy. - To najlepszy akrobata, jakiego widziałem w życiu! Udaje. Ale za tym udawaniem kryją się lata ćwiczeń. Codziennej, żmudnej pracy. Szympynsica z małpią zręcznością już zsuwa się po maszcie w dół. Za nią szerokie spodnie na szelkach. Brawa. Klarcia rozrzuca wśród widzów cukierki. Nagle, chwyciwszy okrągły lizak z czerwoną wstążką, jednym skokiem znalazła się obok Michała. Kosmate ramiona obejmują go za szyję. Wargi, ciemne jak czekolada składają na czole zaskoczonego chłopca długi, mokry pocałunek. Michał czerwienieje z zakłopotania. Jego ruda głowa lśni w blasku skierowanego nań światła. A rozbawiona, szczęśliwa dzieciarnia piszczy i klaszcze z zachwytu. Potem była przerwa na sprzątnięcie areny i uspokojenie nadszarpniętych nerwów. Odpoczywali cyrkowcy i publiczność. Do występów przygotowywała się druga grupa artystów. I znów się zaczęło. Żonglerowi migały nad głową żółte maczugi, kolorowe obręcze i czerwone piłeczki. Na sprężynującej siatce skakali chłopcy i dziewczęta popisując się podwójnymi saltami w przód i w tył. Osiołek Rudek ciągnął wózek pełen białych pudelków, które wyczyniały przeróżne sztuczki. Szczupły, drobny mężczyzna w szafirowych spodniach wkładał głowę w rozwartą, groźną paszczę lwa. Cisza trwała taka, że słychać było lot ćmy. Ledwie publiczność odetchnęła z ulgą, a już orkiestra zagrała tusz. Zza kotary wybiegł czarny jak smoła koń. W złotym siodle z podwójnymi frędzlami siedziała mała i krucha jak laleczka z porcelany woltyżerka w kusej sukience z żółtego jedwabiu. - Poznajesz? - spytał pan Kazio Grzesia. Chłopiec przecząco pokręcił głową. Koń wspiął się na tylne nogi, przednimi kopytami młócąc powietrze. Wydawało się, że bez trudu zrzuci jeźdźca. Ale złota figurka ani drgnęła. W szalonym galopie objechała arenę stojąc na końskim grzbiecie. Szeroko rozrzucone ręce, głowa nisko pochylona nad rozplecioną grzywą, jedna noga wyprężona w "jaskółkę". - To Kama! Wielki talent. Jeszcze o niej świat usłyszy! - Jak ona to robi? - mamrotał Lutek zezując z prawa na lewo. A czarny diabeł na arenie szalał ze swą woltyżerką, aż kurz unosił się z ziemi. Pomału zacichała orkiestra. Koń prychając sunął stępa. Stojąca na jego grzbiecie dziewczynka rozsyłała całusy. Zaklaskały setki rąk. Brawo bili chłopcy i stajenni. I Żółta Pani, cały czas stojąca w głębi areny. Długo jeszcze wzdychano z zachwytu i umierano ze strachu. Miasteczko o czerwonych dachach przeżywało cyrkową galę jak wielkie święto. Gdy wreszcie zgasły światła nad areną, a tłum wolno przemieszczał się ku wyjściu - trójka chłopców wciąż czekała na swoją małą przyjaciółkę. Kama, roześmiana i szczęśliwa z udanego występu, wybiegła w podskokach zza kulis. Znów była królową elfów w swej codziennej błękitnej sukience i z rozburzoną grzywką. - Widzieliście wszystko? - No - odparł Grześ, bo nic innego nie przyszło mu do głowy. - Com się strachu najadł, tom się najadł - stwierdził Lutek dmuchając w zaczerwienione od oklasków dłonie. Michał nic nie mówił, tylko mierzwił rudą czuprynę. U jego boku jak cień tkwił czerwony kapelusik z pękiem margerytek. Kama roześmiała się na widok szympansiczki. - Polubiła cię Klara. To wielki dowód zaufania! Potem długo milczeli spoglądając w zadumie na rozgadany ludzki tłum opuszczający cyrkową bramę. Z daleka dochodziło brzęczenie łańcuchów i słabe porykiwania Rupperta. Treserzy i pielęgniarze odprowadzali zwierzęta do klatek, karmili je i poili. Bo tak należało. Ciężko zapracowały konie i słonie, psy i papugi. Naprzód kolacja dla zwierząt - potem dla ludzi. Ci ostatni są wytrzymalsi. - Muszę już iść - powiedziała Kama niespokojnie. - Trzeba oddać Busię. Piękna Eryka chyba mi wybaczy... zrozumie. Jak spod ziemi wyrósł stary karzeł. - Trzymajcie kciuki, moi mili. Zaczęła się Wielka Gadanina. - Na temat dziecka? - spytał Grześ. - Właśnie. Narada klanu cyrkowców. Kama zerwała się z beczki, na której przysiadła, lecz Kajetan przytrzymał ją. Ileż było siły w tej niewielkiej postaci. - Zostań. Obejdzie się bez ciebie. Dzień ucieczki już się zakończył. Dałaś początek sprawie. Teraz niech decydują dorośli. Widzisz, ile na niebie gwiazd? Pomyśl coś, a spełni się na pewno. - Żeby Busia została z nami! - Kama uniosła w górę obie dłonie. Kajetan uśmiechnął się. - Ja, wielki czarownik, obiecuję ci to, królowo elfów. Ale na was, chłopcy, już czas! - to mówiąc wziął za rękę Lutka i Michała. Był od nich niższy i starszy o całe wieki. Pomaszerowali wszyscy ku bramie. Na jej szczycie palił się jasnym światłem napis: "Cyrk Rosario". - Przyjdziesz jeszcze? - spytała Kama szukając w ciemności ręki Grzesia. Była to dłoń spocona i lepka od landrynek. Ale jakże przyjazna. Grześ odwzajemnił uścisk. - Przyjdę. Jutro. Ale... czy mogłabyś mi coś dać na pamiątkę? Cokolwiek: sznurek, ołówek... Kama zmrużyła oczy. - Zostawię ci kilka elfów - powiedziała cicho. - Będziesz je nosił w kieszeni na piersi. - Kiedy... nie mam kieszeni! - zmartwił się Grześ. - Tak mi przykro. Kama zmarszczyła brwi. - Musisz mieć! Do jutra. Inaczej elfy uciekną za góry i doliny! Co prawda jestem ich królową... ale one są wolne jak wiatr! Jeśli je zapniesz w kieszeni, to zostaną i będą ci służyły w potrzebie. - Zostaną na zawsze? - Na zawsze. Jak długo będziesz wierzył... Grześ westchnął głęboko. - Do widzenia, Kama! - Bądź pa! Miasteczko o czerwonych dachach spało już snem głębokim i tylko w jednym oknie paliło się światło. - Muszę mieć kieszonkę, mamo. Koniecznie zapinaną. Na jutro. - To takie ważne, synku? - Najważniejsze na świecie! Maszyna do szycia turkotała nie płosząc ani marzeń, ani snów. Bo czyż można nie wierzyć w elfy?