Wojciech Dworczyk Dzień dobry Tahiti Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1990 Tłoczono drukiem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Przedruk z wydawnictwa "Czytelnik, Warszawa 1981 Pisała K. Jurczyk. Korekty dokonały: J. Andrzejewska i K. Kruk Papeete by night! Na horyzoncie widać już brzeg Moorei, jednej z wysp Polinezji Francuskiej. Tuż za nią, z Te Tai o Marama, czyli Księżycowego Morza, wyłania swój górzysty krajobraz Tahiti Wielka. Płynący z Australii duży biały statek "Castel Felice" wchodzi w lagunę portu Papeete i nieruchomieje na spokojnej wodzie. Po ośmiu dniach rejsu pasażerowie są jakby wytrąceni z codziennego rytmu życia i w radosnym nastroju pędzą na pokład powitać Tahiti. Od strony przystani dochodzą odgłosy polinezyjskiej muzyki. Przenikają do najtajniejszych zakamarków statku, przycumowanego w porcie Papeete. Na kamiennym bulwarze stoją trzy czarnowłose tancerki w spódnicach ze złocistych włókien roślinnych i pracowicie w takt muzyki kołyszą ramionami i biodrami. Na drugim planie kilka ustawionych równiutkim rzędem kiosków oferuje girlandy z kwiatów i naszyjniki z muszelek. Tahiti wita kolejną partię turystów. Pasażerowie "Castel Felice" rozbiegli się po mieście. Zdążyli już zająć wszystkie taksówki. Jak każdy przybysz, nie wyłączając i mnie, zwiedzanie Tahiti rozpoczynają od Papeete i portu. Wzdłuż reprezentacyjnego bulwaru Pomare ciągną się kafejki, sklepy. Na ulicach dużo marynarzy i wojskowych. Cały garnizon chyba tu hula. Wbrew wszystkim prospektom reklamowym epoka Bougainville'a, przynajmniej tu, w stolicy Polinezji Francuskiej - minęła bezpowrotnie. Papeete to pięćdziesięciotysięczne, bardzo kolonialne w stylu miasteczko. Liczne style architektoniczne podały sobie ręce - od drewnianych piętrowych budynków z obszernymi werandami, po współczesne gmachy. Wszędzie asfalt i beton. Papeete wita przybysza ciżbą pojazdów, na jezdniach piszczą opony trzydziestu tysięcy samochodów. Z każdym rokiem rośnie też liczba mieszkańców - przybyszy z innych archipelagów. Ruchy migracyjne z wyspy na wyspę idą w parze ze wzrostem liczby ludności i trudnościami na rynku pracy. Cała Polinezja Francuska liczy sto dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców, a Tahiti, największa z wysp, osiemdziesiąt. A jeszcze nie tak dawno temu, około 1860 roku, na wyspie mieszkało ledwie osiem i pół tysiąca krajowców i ponad pół setki Europejczyków. W Papeete pełno jest przedstawicielstw okrętowych, rozmaitych biur podróży, sklepów. Ludność nastawia się coraz bardziej na import żywności, magazyny zawalone są konserwami, lodówkami, tranzystorowymi odbiornikami. Wszystko drożeje, ceny są bardzo wysokie - niewątpliwie skutek napływu turystów i obecności ponad dziesięciu tysięcy francuskich żołnierzy i specjalistów atomowych przebywających tu w związku z działalnością Centralnego Ośrodka Badań Eksperymentalnych. Miejscowi trochę narzekają, chociaż pieniądze płyną na Tahiti. Turystyka to główne źródło dochodów ludności na pozbawionej przemysłu wyspie. Do Papeete zawija rocznie kilkadziesiąt statków z tysiącami pasażerów na pokładzie, żądnych zakosztowania tego, co obiecują liczne kolorowe foldery. W ciągu jednej nocy, jaka przewidziana jest na postój statku, zostawiają oni pięknej Tahiti osiem milionów dolarów! Jeśli mogą zostać dłużej i słono zapłacić - zatrzymują się w luksusowych, nowoczesnych pałacach z betonu nazywanych hotelami. "Nie ma napiwków na Tahiti!" - wołają prospekty. Ale ceny hoteli są astronomiczne. Dlatego przybysze wytrzymują tu na ogół nie dłużej niż parę dni. W Papeete - jak na całym archipelagu - panuje nastrój radosny, równocześnie trochę leniwy. Sporo gadania, śmiechu i śpiewu. Upał niezbyt dokucza; to jednak dalej od równika. Bywalcy kawiarniani siedzą przy stolikach wystawionych na ulicę i gapią się na przechodzące miejscowe dziewczęta, czarująco obnoszące swoje wzorzyste suknie. Poważni siwowłosi panowie paradują w szortach, a ich gołe łydki lśnią kredową białością, niedwuznacznie zdradzającą, iż przybyli tu niedawno. Obowiązują koszule tahitańskie w barwne desenie, luźno opadające na spodnie. Obok mnie kroczy znajomy pasażer z "Castel Felice", Jan de Boer. Uczynny Holender chce mi pomóc w odnalazieniu rodaka zamieszkałego w Papeete, poleconego mi przez żeglarza Leonida Teligę. Przed wyokrętowaniem z włoskiego pasażera muszę koniecznie gdzieś się zaczepić, gdyż tutejsze hotele nie na moją kieszeń. Oczywiście powstrzymuje to od przyjazdu na Tahiti przeróżnych trampów, hipisów i rozmaitych innych obieżyświatów. Najtańszy pokoik w hotelu "Metropole" kosztuje szesnaście dolarów za dobę, a niektóre hotele liczą po pięćdziesiąt dolarów dziennie... Zatrzymuję się na chwilę. Ogarniam wzrokiem niezwykłą panoramę Papeete. Niczym połyskliwa witryna rozciąga się miasto wzdłuż brzegu na odcinku dwóch kilometrów. Przede mną - gęsty tłum domów podobnych w słońcu do słupków kryształu górskiego. Wyżej cisną się wzgórza i góry pokryte zielenią. Kolorowa ekspozycja stylów architektonicznych, ludzi, zieleni, gór, morza, nieba. Spoza nisko zawieszonych chmur słońce polewa Pacyfik złotem i czerwienią. Obłoczki tkwią na niebie jak smugi waty przypięte szpilkami. Po chwili białe chmurki robią się różowe, czerwone, niebieskie. Wielka ognista kula chowa się za Mooreę, którą widać jak na dłoni - ciemna wyspa, wznosząca się w dali poszarpanymi wierzchołkami. Jeszcze nie tak dawno na Tahiti mierzono czas pozycją słońca nad Mooreą. Tutaj, pod Krzyżem Południa, słońce zachodzi w maju - czyli na początku tahitańskiej zimy - około godziny #/17#30. Te pół godziny to chwila niezwykła. Całe miasto robi się nagle różowe, czerwień zachodzącego słońca zapala ściany domów, barwi żagle oceanicznych jachtów. Papeete staje w purpurach i pąsach. O tej czerwonej godzinie ogarnia ludzi niepokój. Nie mogą usiedzieć w domach, wychodzą. Wtedy na ulicach jest ruch największy. Ocierają się o siebie wszystkie kolory skóry - od jasnej, żółtej, po złotobrunatną. Krajowcy, przechodzący obok, patrzą mi w oczy. Także Tahitanki, z życzliwym zainteresowaniem, gotowym w każdej chwili przeobrazić się w uśmiech. Wszyscy mają jakieś pilne sprawunki do załatwienia - spieszą się przed zachodem słońca. Nałaziwszy się solidnie, siadamy w kawiarni przy stoliku wystawionym na bulwar, by odsapnąć chwilę. - Coca_cola? Owszem, warto by się napić. Patrzę na specyficzny wystrój kawiarni Vaima - kombinację bambusu i liści pandanusa, oraz na smukłe sylwetki jachtów w basenie portowym. W tej chwili cały pozostaję pod władzą dwóch wrażeń: rześkiego smaku lodowatej coca_coli i odurzających zapachów Tahiti. Właśnie, te zapachy! Uderzają w każdego zaraz po przyjeździe na wyspę. Przede wszystkim charakterystyczna, słodko_mdląca woń kopry. Dolatuje falami z przeciwległego nabrzeża Fare Ute, gdzie w magazynach składuje się ją całymi tonami. Zapach kopry jest natrętny, czuje się go wszędzie, nawet tu, na znacznie oddalonym od magazynów bulwarze Pomare. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że ta nie najprzyjemniejsza, zjełczała woń będzie mnie ścigać przez cały czas wędrówki po Polinezji. Trzy aromaty uderzają przybyszy z dalekich krajów, lądujących na Tahiti. Pierwszy - to kopra. Drugi - to woń kwiatów "tiare Tahiti" (symbol Tahiti). W dniu przyjazdu do hotelu zamorski gość zostaje obdarzony wieńcem z tahitańskich jaśminów. Ich zapach jest specyficzny i unikalny, trudno, go zapomnieć. Dusząca woń "tiare Tahiti" jest tak nieznośna, że u niektórych wywołuje migrenę. A nie daj Boże zostawić girlandę z jaśminów tahitańskich w kabinie! Trzeci zapach stał się ostatnio efemeryczny. Jest to zapach wanilii, słodki, i miły w takim stopniu, że aż irytujący. Obecnie rzadko się go spotyka na archipelagu, a jeśli, to zazwyczaj na tyłach chińskich sklepów, w okolicy magazynów. Wszystkie te trzy zapachy są dziś przytłumione wyziewami spalin samochodowych. Domy, które przed chwilą płonęły fioletem, nagle gasną i, szybciej niż człowiek się spostrzeże, nastaje noc. Zapalają się pierwsze światła. Frontony knajp portowych i witryny sklepów jaśnieją neonami. I równie gwałtownie jak zapada zmrok, zamiera ulica, znikają ludzie, jakby w panicznej ucieczce przed ciemnością. Tylko drewniany pomost pod arkadami wielkich magazynów Donalda pełen jeszcze ruchu. Pomost ów stanowi letni hotel krajowców z sąsiednich wysp, którzy przybywają do Papeete przywożąc swe rękodzieła na sprzedaż. Obecnie kładą się do snu na matach, owijając głowy w białe płachty. Tahitańczycy zazwyczaj sypiają z owiniętymi głowami. Rzecz dziwna i znamienna: wieczorem nie ma również na ulicach Francuzów. A jest ich przecież w Papeete sporo. Tu, w sercu Oceanii, co krok natyka się człowiek na Francję, a skupiska osiadłej od dawna ludności francuskiej stanowią wierne odbicie małych prowincjonalnych miasteczek francuskich. Skąd więc to wieczorne wyludnienie? Niedawno przechodziliśmy obok nowiutkiej, otoczonej zielenią rezydencji gubernatora. Tahiti, wciąż jeszcze "skarb w koronie francuskiej", od 1959 roku ma status zamorskiej prowincji Francji. Ma też oficjalnego przedstawiciela rodem wprost z Paryża. Co zatem robią Francuzi wieczorem po pracy? Podobnie jak Europejczycy na całym świecie - pracują za dnia, a wieczorem odpoczywają. Wieczór biali przeznaczają na śmiech, pogawędkę, życie towarzyskie. Odwiedzają się wzajemnie. Czują się tu jak u siebie w domu. Atrakcji wieczorem w Papeete nie brakuje. Jest radio z programem w języku francuskim i tahitańskim, jest telewizja, pięć kin (w tym dwa drive_in), które szczególnie skwapliwie odwiedzają krajowcy. Ciszę tahitańskiej nocy mącą odgłosy muzyki dolatującej z portowych knajp. Turyści i miejscowi mają "fun" w jednym z nocnych lokali - "Quinn's", "Zizou Bar" czy "Bar L~ea". Dziewczęta o skórze miękkiej i wonnej opasują biodra szeleszczącymi spódniczkami z włókien roślinnych zwanych "more" i tańczą hula_hula. Lokale te często nie mają drzwi, tylko zasłonę, z chyboczących się na sznurkach paciorków. Spoza nich wydobywa się hałas orkiestry - lub częściej dyskoteki - bije zapach piwa i whisky, przedostają się kłęby dymu. Prysł urok cichej wysepki na Pacyfiku. Poszukajmy znajomego_nieznajomego, poleconego drogą korespondencyjną via Australia. Nie sposób się pomylić! To niewątpliwie tutaj, wyraźnie widzę: "Manuia Tahiti"! Niestety, nikt nie zna w barze dyrektora Władysława Muchy. Ani w tym, ani w następnym lokalu. Jak się później okazało, niefortunnie pomyliłem browar "Manuia" z barem "Manuia". Wałęsamy się więc po ulicach, zaglądamy do sklepów, egzotycznych restauracyjek, knajp portowych, usiłujemy wszędzie zasięgnąć języka. - Idź do "Col Bleu" albo baru "Quinn's Tahitian Hut", tam go na pewno znajdziesz... - żartują bywalcy jakiejś marynarskiej spelunki. Staram się zachować zimną krew, ale coraz bardziej tracę nadzieję. Zajrzyjmy do jeszcze jednego lokalu. W środku tłumy. W sobotę knajpy w Papeete pękają w szwach od natłoku gości. Francuzi i brunatni mieszają się bez żadnych uprzedzeń rasowych. Anglosasów spotykamy bardzo rzadko, prawie giną jak kropla w morzu. Zapewne większość bawi się na terenie hoteli, w których przebywa. W lokalu "Quinn's", o prostym, surowym wręcz wystroju wnętrza, panuje stłumiony rozgwar. Harmonizują ze sobą pełne wdzięku języki: francuski i tahitański, wrodzony takt wyspiarzy i urok ludzi znad Sekwany. Tu możesz spokojnie zdjąć buty, tańczyć miłosne "tamure", całować wszystkie kobiety. W "Quinn's" to jest możliwe. Minęły czasy, kiedy to brodaci marynarze wielorybniczych szkunerów płacili złotymi kolczykami za napitek i dziewczynę. Odwiedziny w "Quinn's" zaczynam znowu od natarczywego pytania o "Monsieur Mucha". Tahitanka, serwująca przy barze drinki, kiwa przecząco głową. Nie zna nikogo o tym nazwisku. Ładna owalna twarzyczka uśmiecha się samymi oczami. Podaje nam dwa piwa. Dziewczę jest śliczne, ma świetne ciało, miłą buzię o jasnej cerze. To prawie opalona Europejka, o egzotycznej tajemniczej urodzie! Do naszej rozmowy włącza się Francuz, wojskowy w cywilu, będący lekko na gazie. - Panowie nie Australijczycy? - Nie, z Polski, Poland. - Holland? - Nie, Poland. - A ty? - Holland. Francuz z hiszpańską bródką przygląda się Holendrowi długo i wnikliwie. W powietrzu zawisła burza... - No, dobrze - odzywa się wreszcie pojednawczo - a gdzie dowiadywaliście się o tego waszego Muchę? Radzi nam zajrzeć do książki telefonicznej. Prawda, gdzież więc jest ta książka? I tak oto zaczęła się ta moja przedziwna przygoda, którą - jak potrafię - opowiem. Zdążyłem przywyknąć do nieprawdopodobnych spotkań i zaskoczeń, w które obfitowała moja podróż po antypodach, ale to było wyjątkowe. Gdzie na Tahiti są Polacy? Jak ich odnaleźć? Ależ to proste! Nie mając na ten temat dokładniejszych informacji, chwytam się wypróbowanego od lat sposobu, o którym dziś zapomniałem. Przerzucam kartki miejscowej książki telefonicznej. Książka, wielkie słowo! Zeszycik liczący kilkaset nazwisk. Lecz nie znajduję poszukiwanego nazwiska. Jest za to niejaki Malinowski. A więc Tahiti ma też swego Malinowskiego? Coś mi zaczyna świtać. To na pewno ten sam, którego przed wojną spotkał w Papeete antropolog Aleksander Godlewski. Nie ma wątpliwości, to musi być rodak! Zatelefonowałem. Odezwał się męski głos. - Czy pan mówi po polsku? - zapytałem. - Ja nie rozumiem... - brzmi odpowiedź przy zupełnym braku zaskoczenia. - Przepraszam, sądziłem, że... - Nic nie szkodzi, proszę poczekać, zaraz po panów przybędę. Malinowski objawia się nam w niespełna pół godziny, a jego otwarta, sympatyczna twarz natychmiast zjednuje sobie moją sympatię. Przyjechał swoim samochodem wraz z synem. Pół krwi Tahitańczyk, rozbraja mnie zupełnie swoją niezwykłą prostolinijnością i operatywnością. Owszem, jego ojciec był Polakiem, ale go już nie pamięta. Średniemu synowi, obecnemu tutaj, dał na pierwsze imię Claude, na drugie... Polak. Cieszy się. Jestem pierwszym, którego spotyka z odległej Polski. No cóż, z Tahiti do Polski jest dokładnie tak samo daleko jak z Polski do Tahiti. U nas też rzadko spotyka się mieszkańców mórz południowych. Trzasnęły drzwiczki, samochód rusza. Malinowski zabiera nas do siebie. Przebiega mnie ów przyjemny dreszczyk towarzyszący zawsze nowym sytuacjom w całkowicie nieznanym kraju. - O ile mi wiadomo, Monsieur Mucha obecnie przebywa na urlopie we Francji - odzywa się Malinowski znad kierownicy. - Ale to nic nie szkodzi, zatrzyma się pan u mnie. Zawozi nas do swojego domu, który wkrótce na wiele tygodni stanie się również moim domem. Statek włoskich linii "Castel Felice" z pokładem C, gdzie znajdowała się moja kabina, zostaje za mną. Szczęście mi dopisało. Dzięki Malinowskiemu - o czym dziś jeszcze nie wiem - wiele zobaczyłem w Polinezji. Monsieur Malinowski Pan domu nazywa się Malinowski, ale zawsze - zgodnie z jego życzeniem - zwracam się do niego: Charlie. Charlie jest w Papeete moim nieodłącznym towarzyszem. Towarzyszem, powiedzmy od razu bez ogródek, wymarzonym. Ma lat cztedzieści trzy, nieźle włada językiem angielskim. Jest subtelny, pozornie miękki i w sam raz uśmiechnięty. Bogowie zesłali mi go chyba z nieba! Już w domu zostałem przedstawiony jego małżonce Minie i poznałem pozostałych trzech synów - najstarszego, ostrzyżonego na jeża Gillesa, dwunastolatka Georga i Hejfarę, który liczy sobie aż cztery lata. Najstarszy i najmłodszy urodzili się w Papeete, dwaj pozostali na Rurutu (Wyspy Australskie) i Raiatei. Z Raiatei pochodzi również Charlie. Tam też znalazł swój "skarb", małomówną i dystyngowaną Minę, w której żyłach płynie krew znakomitego rodu polinezyjskiego. Mieszkamy przy ulicy Octave Moreu, niecałe piętnaście minut od centrum. W eleganckim czteropokojowym "fare", z żaluzjami w oknach, parkietem, nowoczesnymi meblami, telewizorem i nowym citroenem. - Lubię komfort i łatwe życie, jakie znaleźć można w Papeete - mówi gospodarz. Charlie do biedoty nie należy. Jeżeli posłużyć się stosowaną na Tahiti nieoficjalną klasyfikacją rasową, jest on "demi" - pół Europejczykiem, pół Polinezyjczykiem. To zaś wyznacza jego pozycję społeczną, zarówno zawodową jak i towarzyską. W stolicy Papeete towarzystwa dzielą się na klasy. Trudno przejść z jednej do następnej, tej lepszej. Czytelników, zwłaszcza Czytelniczki, zainteresuje zapewne codzienne życie moich przyjaciół, czyli życie rodziny inteligenckiej w Papeete. Przeżyjcie więc wraz ze mną jeden zwykły dzień w rodzinie Charliego. - Śniadanie gotowe - budzi mnie rankiem lakoniczna informacja pana domu. Kiedy siadam do stołu nakrytego starannie przez najstarszego syna gospodarzy, oni wyjeżdżają do pracy. Charlie jest radiotelegrafistą na poczcie głównej przy reprezentacyjnym bulwarze nadmorskim Pomare. Ciemnowłosa Mina, z wyglądu podobna do ostatniej królowej, korpulentnej Marahu Taaroa, pracuje w tym samym urzędzie co mąż, tyle że przy okienku pocztowym. Charlie i Mina pracują od wpół do ósmej do jedenastej, po czym wracają do domu na lunch i sjestę trwającą do godziny drugiej. Nasz posiłek południowy jest zwykle najobfitszy w ciągu całego dnia. Składają się nań konserwy mięsne (najczęściej made in New Zeland), tuńczyk lub smażone, bądź drobno pokrajane w plasterki surowe ryby maczane w mleku kokosowym, jarzyny, słodkie ziemniaki, owoce. Do tego porcja białej francuskiej bułki i mocna tahitańska kawa. Kawa jest tu wspaniała, aromatyczna, gęsta i przypomina najlepsze kawy pite na Nowej Gwinei. Wieczorem jest herbatka, w trakcie której spożywamy pozostałe z obiadu resztki jedzenia z mnóstwem chleba. Po skończonej pracy Charlie ściąga z siebie ubranie, buty zostawia na ganku i urzęduje w narodowym stroju tahitańskim. W tej bawełnianej spódnicy udrapowanej wokół bioder, zmywa po każdym posiłku naczynia, podlewa starannie mini_ogródek, wypoczywa. - Włóż "pareu", będzie ci w tym lżej i chłodniej - namawia. Odświeżony wieczornym prysznicem, owijam się kawałkiem czerwonego materiału w duże białe kwiaty, zwanym "pareu". Gospodarz, widząc, że nie bardzo sobie z tym radzę, pokazuje, jak to umocować na biodrach. Wystarczy kilkakrotnie zawinąć brzeg tkaniny w pasie i to wszystko. "Pareu" to niezwykle praktyczne okrycie. Jest jakby na mnie "uszyte" i czuję się w nim doskonale, wreszcie naprawdę wypoczywam. A co najważniejsze - w "pareu" można paradować bez obawy, że opadnie w najmniej odpowiednim momencie. Trudniej natomiast uformować z niego szorty... Po kolacji Charlie i ja przechodzimy na ogrodowy taras na pogawędkę i filiżankę kawy. Stąd widzę doskonale resztę domowników, z panią domu włącznie, jak w głębi domu w salonie siedzą na fotelach lub z bosymi nogami leżą wprost na dywanie i gapią się w telewizor. Żona Charliego przerzuca jakiś magazyn albo po prostu drzemie, wyciągnięta na kanapie. Mina nie czytuje tych gazet, które prenumeruje jej mąż, ale mimo odrębnych zainteresowań jest dobrą towarzyszką tego trubadura o gołębim sercu. Wrodzona beztroska nie przeszkadza jej traktować bardzo poważnie swych obowiązków żony i matki. Z drugiego boku mam widok na ogród. Natomiast za mną znajduje się mur pokryty purpurowymi kwiatami hibiskusa, co sprawia wrażenie, że dom odgradza od ulicy wał płomieni. Zrywam kwiat i dłuższą chwilę wdycham jgo delikatny aromat. Biegną z wolna godziny, toczy się rozmowa. Usiłuję poruszyć kwestie polityczne, lecz Charlie twierdzi, że nie lubi polityki. Woli piłkę nożną. Naciskany przyznaje jednak, że ma swoje poglądy, lecz nie jest w stanie zafascynować się nimi ani w połowie tak, jak widokiem bramkarza gotującego się do obrony rzutu karnego. Podejrzewam, że twierdzi tak przez zwykłą przekorę, i chyba mam rację, bo już po chwili peroruje z przejęciem na temat spraw swojego kraju. Jego zdaniem archipelagiem powinni administrować ludzie, którzy tu mieszkają i żyją miejscowymi problemami. Czy Francuzi są tu sercem? Wątpliwe, skoro - jak słyszę - kolejni gubernatorzy marzą o powrocie do Francji. W tym kraju stanowią tylko sztuczną głowę - reszta, w tym także serce, jest odmienna, nie tahitańska. Jest francuska. Wieża Eiffla całkowicie przesłoniła im tahitański krajobraz. - Zdaje się, że rozumiem, o co ci chodzi. Tahiti szuka teraz własnej drogi do niezależności. - Nie mam nic do Francuzów - wyjaśnia spokojnie Charlie - wiele rzeczy u nich lubię. Wdzięk, dowcip, lub też francuską modę, jestem zakochany we francuskiej literaturze. Podobne uczucia żywi wielu Tahitańczyków. Nie znaczy to jednak, byśmy mieli zrezygnować ze swej osobowości, zrodzonej na odmiennym gruncie i w odmiennych warunkach. Moim zdaniem, już obecnie miejscowi powinni stopniowo wyręczać w administracji państwowej Francuzów, których pensje - nawiasem mówiąc - stanowią poważne obciążenie dla budżetu kraju. Sądzę, że prędzej czy później Paryż będzie musiał pogodzić się z rosnącą samodzielnością Tahiti. - Niewątpliwie jest to tylko kwestia czasu... Trzeba jednak przyznać, że mieszkańcy Oceanii są pogodnego ducha. Jak dotychczas, dość biernie znoszą obce panowanie. Nie znaczy to, by powoli nie dojrzewali do bardziej kategorycznych żądań. Wyspy Samoa Zachodnie i Tonga uzyskały już niepodległość, a dwa tuziny wysp i archipelagów zmierzają prostą drogą w tym kierunku. - A jak jest z waszą gospodarką? - Do drugiej wojny światowej Tahiti była biedna, ale nikt nie umierał z głodu, każdy prowadził życie względnie przyjemne, oczywiście na miarę Polinezyjczyków, których potrzeby - co tu mówić - były prawie żadne. Może więc dlatego pod tą szerokością geograficzną nędza nie straszy, nie przeraża, bo najbiedniejsi właściwie jej nie odczuwają. Toteż ubóstwo wydaje się być tu czymś nieznanym, żebractwo nie istnieje. Oczywiście, biorąc z europejskiego punktu widzenia, Tahiti jest krajem ubogim. Nie posiada bowiem żadnych bogactw naturalnych. Ani bawełny, ani kauczuku, tylko koprę, nieco kawy, trzcinę cukrową i odrobinę wanilii. Jednakże recesje na światowym rynku natychmiast odbijają się na Tahiti gospodarczą czkawką. Przykłady? Produkcja kopry spadła w ostatnich latach z dwudziestu pięciu do dwudziestu trzech tysięcy ton, wanilia ze stu osiemdziesięciu do stu trzydziestu ton, macica perłowa z trzystu do siedemdziesięciu pięciu ton! A dzieje się to dlatego, że na archipelagu przemysł nie istnieje. Poza dwoma browarami i jedną fabryką oleju kokosowego, nie ma innych znaczących zakładów. Jeśli zważyć, że przeciętny roczny deficyt handlowy w ostatnich latach wynosi około czternastu miliardów franków, * to nie trudno o materiał do niewesołych refleksji. Mowa tu o Cfp, franc des Colonies Fran~caises du Pacifique, który odpowiada 0,053 franka francuskiego. - A więc pozostaje turystyka? - Oczywiście. Jest konieczna. Może bowiem mieć zasadnicze znaczenie dla dalszego rozwoju gospodarczego Tahiti. Administracja tutejsza uważa przemysł turystyczny za deskę zbawienia. Tahiti późno weszła do grona krajów żyjących z turystyki - dopiero po 1960 roku. Ale weszła mocną stopą. Co roku napływa tu więcej turystów. W roku 1976 ich liczba osiągnęła osiemdziesiąt tysięcy! Aby przyciągnąć masy turystów, w Faaa wybudowano lotnisko dla odrzutowców, wzniesiono kilka większych hoteli, m.in. "Taharaa Intercontinental" i "Maeva Beach", każdy liczący ponad dwieście pokoi. Na samej tylko Tahiti prosperuje dwadzieścia pięć hoteli i pensjonatów. Administracji francuskiej także najbardziej zależy na zamożnych turystach. Charlie stawia na stole butelkę algierskiego wina i nalewa rubinowy płyn do szklanek. Wznoszę toast za taką przyszłość archipelagu, jaką wymarzyli sobie jego najbardziej światli mieszkańcy. W małym domku na skraju dzielnicy Farii Piti wspaniale wypoczywam, korzystam z łazienki i innych wygód, ale również przygotowuję się do wędrówki po wyspach. Wielokrotnie jeszcze będę wracał do tego gościnnego domu, za każdym razem mile witany przez rodzinę Malinowskich. Prywatny charakter mej podróży zakłada ogromne ryzyko: wiąże me losy z gościnnością, dobrą wolą i możliwościami moich gospodarzy. Jeśli czasem nadużyję ich gościnności, uczynię to bezwiednie lub zmuszony koniecznością. Charlie wie o tym i jako przysięgły tahitanofil traktuje gościa na prawach "fetii", to znaczy krewnego. Mój przyjaciel bardzo chce, abym jak najdokładniej zwiedził wyspy archipelagu i opowiedział mu, co zmieniło się od czasu, kiedy na nich pracował jako radiotelegrafista. Udziela mi praktycznych wskazówek, wypisuje adresy swoich znajomych. Jest również doskonały w roli nauczyciela języka tahitańskiego. Sporządza dla mnie słownik wyrazów i zwrotów potocznie stosowanych w języku miejscowym. Wszystkie litery w języku tahitańskim wymawia się osobno, tak jak się pisze, a akcent stawia się na przedostatnią zgłoskę. Uważa, że muszę mieć "list żelazny", oczywiście w języku tahitańskim, skierowany do każdego "tavany" (odpowiednik sołtysa) i prostych ludzi, wyjaśniający obszerniej, czego chce od nich wścibski biały. Polinezja to wielka wieś, jeśli zatem chcę czegoś więcej dowiedzieć się o mieszkańcach, powinienem odwiedzić wsie tahitańskie. A oto fragment tego listu polecającego w wersji tahitańskiej, który później uchylił mi niejedne drzwi, zaskarbił niejedną przyjaźń: Na te Tavana, E taata papai parau vau no te fenua Polone i Europa. Te hinaaro nei vau e papai te aamu o teie mau fenua i nia i te ora raa o te taata e ta ratou mau peu. Te hinaaro nei vau e ora i rotopu ia outou. Z tekstu listu Czytelnik może wyciągnąć kilka wniosków o języku, który zrobił swoistą karierę, ponieważ językiem tej właśnie grupy malajo_polinezyjskiej posługuje się około sto trzydzieści pięć milionów ludzi, zamieszkujących obszar od Madagaskaru aż po Wyspy Wielkanocne. Dźwięczny i melodyjny to język. Ma do dyspozycji tylko trzynaście liter, nie zna m. in. "b", "c", "k", "l", "w", a wszystkie słowa kończą się na samogłoskę. Może dzięki temu stosunkowo łatwo jest nauczyć się paruset słówek i nieco reguł gramatycznych, wystarczających dla porozumienia się w najpotrzebniejszych sprawach. Charlie niepokoi się trochę o przyszłość języka tahitańskiego. W Papeete nie wydaje się gazet po tahitańsku, młodzież nie uczy się go również w szkole. Jedyna książka, jaka została przetłumaczona w tym języku, to Biblia. Piękny i bogaty język degeneruje się, jest zanieczyszczony wpływami francuskimi i chińskimi. Miejscowa rozgłośnia radiowa, nadająca wiadomości w tym języku, ma spore trudności ze znalezieniem określeń na takie przedmioty, jak statek kosmiczny czy samolot odrzutowy. * Już po moim wyjeździe z Polinezji powołano w Papeete do życia Akademię Tahitańską, której głównym zadaniem ma być kultywowanie języka tahitańskiego. Czas kończyć te lingwistyczne rozważania, bo najwyższa pora odpowiedzieć sobie na następne pytanie: jakim środkiem lokomocji odbyć podróż po Tahiti? - Nie będziesz chyba podróżował pieszo? - śmieje się pan domu. - A co sądzisz o rowerze? - Mon cher, dawno minęły czasy, kiedy Tahiti objeżdżano konno lub na rowerze. Poza tym, to ryzykowne zabierać rower ze sobą. - Masz na myśli kradzież? - No... niezupełnie. Na Tahiti nie jest przestępstwem zabrać cudzy rower choćby spod czyjegoś domu, jeśli komuś, dajmy na to, spieszy się na schadzkę z dziewczyną w sąsiedniej wsi. "E mea haama", to wstyd - przyzna z uśmiechem Tahitańczyk, a po chwili uczyni to samo. Powiesz, że to kradzież? Ależ skądże! Toż to najzwyklejsza pożyczka! A że potem musisz szukać swej własności w szczerym polu lub na rogu jakiejś ulicy? "Aita peapea" - jeżeli nawet, to i tak nie jest to takie ważne. - Chcesz inny przykład? Kiedy Tahitańczyk odczuwa głód, sięga po najbliżej wiszący banan lub orzech kokosowy. Ale nikt nie usiłuje zbierać owoców na cudzej posesji, by je potem sprzedawać. Gorzej, gdy Tahitańczyka nakryją po "zrobieniu skoku na dyliżans" (tu: włamanie do sklepu), bo chciał wybrance swego serca sprezentować kieckę lub ładny wisiorek. Takiego zwą u nas "taata rimarima", czyli "człowiek o giętkich palcach", jak obrazowo język tahitański określa złodzieja. Do akcji wtedy wkracza sędzia trybunału. Oskarżony liczy na łagodny wyrok i ma rację. Tahitańska Temida jest tak pobłażliwa, że kara może być uważana wręcz za zachętę. Powiadają, że nawet rekin, gdy już podpłynie do Tahiti, łagodnieje... Zbrodnie na Tahiti są czymś niezwykle rzadkim. Więzienia nie są zbytnio przepełnione. Sędzia trybunału z alei Bruat nie może narzekać na przeciążenie pracą. W swej działalności ma do czynienia z przestępstwami pospolitymi, o nieszkodliwym charakterze. Ot, zwykłe bijatyki w portowej knajpie, spór o ziemię, drobne kradzieże. Czy tak będzie nadal? Nie wiadomo. Zgubny wpływ na młodzież wywierają filmy i telewizja, które do reszty niszczą stare tahitańskie obyczaje. Charlie wesoło i z humorem opisuje mentalność i nawyki mieszkańców archipelagu. Mnie, synowi mazowieckich równin, miesza się już w głowie od tego na prędce przyrządzonego pasztetu informacyjnego. Gospodarz naprawdę tyle wie o wyspach... Rendez_vous w Papeete Pierwszy tydzień w Papeete jest trochę nerwowy, gorący i szybko mija wśród wciąż nowych znajomych. Tyle jeszcze pozostało do obejrzenia, a każdy dzień przynosi coś nowego. Dość często wyjeżdżamy z Charliem do miasta. Odwiedzamy również stołeczny bazar. Przyjaciel stara się, aby jego pracująca żona nie miała dwóch posad i nie pracowała ponad siły. Wszyscy w Papeete wcześnie rano śpieszą na targ, aby zaopatrzyć się w świeżą rybę, owoce, warzywa, a przy okazji usłyszeć najświeższe nowinki. W ogromnej hali podzielonej na sektory bije jeszcze puls dawnego życia archipelagu. Targowisko kipi barwami - od jaskrawych sukienek sprzedawczyń po świeże kolory płodów rolnych. Na drewnianych straganach piętrzą się wiązki bananów, pomarańcze, piramidki ciemnofioletowych mango, ogromne włochate chlebowce. Nie opodal stoją sprzedawczynie koszyków i torebek wyplatanych z liści pandanusa, naszyjników z muszelek i nasion nanizanych na nylonowe żyłki. Osobny sektor stanowią produkty mięsne i ryby o tęczowych barwach. Kolorowy pachnący bazar najlepiej opowiada o życiu wyspy, o tym, czym się kto zajmuje. Tahitańczycy oferują ryby i owoce; Chińczycy opanowali rynek warzywny, podobnie wypiek chleba i sprzedaż produktów mięsnych. Któregoś dnia Charlie z tajemniczą miną zabiera mnie wozem za miasto. Mijamy najpierw merostwo Papeete, następnie okolony chińskimi sklepikami Place de March~e, a potem katedrę Notre_Dame, przypominającą jeden z obrazów Utrilla. Na naszej trasie znajduje się również klinika Cardella, stylowy parlament, wreszcie - ocieniona drzewami aleja Bruat z gmachami rządowymi. Skręcamy w lewo, w nadmorski bulwar Pomare, który swą nazwę zawdzięcza królom tahitańskim z dynastii Pomare. Przejeżdżamy przez dzielnicę o przedziwnej nazwie, Faaa gdzie znajduje się międzynarodowe lotnisko. - Obejrzymy? - Okay! Niewielki budynek portu lotniczego cały ze szkła i betonu. W klimatyzowanych salach pełno kwiatów. Kwiaty są również we włosach kobiet i mężczyzn, na ich szyjach, w wazonach. Tłum witający, tłum żegnający. Huczą megafony, dudnią maszyny. Sprzed budyneczku co chwila zrywa się do lotu mały, kilkunastoosobowy śmigłowiec łączący Papeete z innymi wyspami Polinezji Francuskiej. Dalej, na rafie koralowej, widnieje pole startowe o długości ponad trzy kilometry. Siadają tu odrzutowce z Sydney, Paryża, Hawajów, San Francisco. Papeete leży o siedem tysięcy kilometrów w linii prostej od San Francisco, cztery tysiące od Hawajów i sześć tysięcy od Sydney. Ogromna większość osób przybywających do tego kraju ląduje na lotnisku w Faaa i przez tę "złotą bramę" wkracza do "raju". Odrzutowce jeszcze bardziej przybliżyły archipelag do reszty świata. - Na moich oczach wyrósł ten port lotniczy - odzywa się Charlie. - W ciągu ostatniego dziesięciolecia wyłoniły się także dalsze doki i urządzenia portowe w miejsce wysepki Fare Ute oraz nowe dzielnice mieszkaniowe Arue i Pirae. Do dawnych wizytówek stolicy doszły nowe symbole świetności: nowoczesne aklimatyzowane gmachy, syganlizacja świetlna na skrzyżowaniach, baseny kąpielowe. Jedziemy dalej i po kwadransie jesteśmy u celu. - To tutaj - mówi Charlie wysiadając z samochodu. W szczerym polu oglądam dzieło rąk przyjaciela: wykarczowany teren przeznaczony pod dom i ogród. Poza tym - pustka. Nie trudno domyśleć się, kto jest właścicielem parceli. Nieco wyżej stoją dwa nowiutkie bungalowy na palach, w stylu tahitańskim, ze spadzistymi dachami pokrytymi liśćmi pandanusa. Na prawo ocean. Na horyzoncie pastelową szarzyzną rysują się szczyty gór Moorei. Charlie wyładowuje z wozu narzędzia pracy: łopaty, motyki, wiadra i plastikowe zasobniki pełne resztek jedzenia i obierków. Wszystko zakopujemy do dołków w ziemi. - Użyźni to glebę - wyjaśnia Charlie i dodaje - na Tahiti wystarczy wetknąć roślinę lub patyk w ziemię i wyrośnie drzewko! Już nieraz próbowano sadzić tu europejskie rośliny i zazwyczaj z nikłym powodzeniem. Najczęściej nie przyjmowały się lub zostały zniszczone przez chwasty i szkodniki. Charlie daje mi nowe zajęcie. Mam pomóc w karczowaniu dzikich zarośli na końcu ogrodu. Prosi, abym pilnie patrzył pod nogi. W pierwszych dniach bowiem spotykał tu wiele parzących stonóg "veri". Ich ukąszenie powoduje obrzęk i silną gorączkę. Gdy się ich jednak nie drażni, łagodne są jak wszystko, co żyje na Tahiti... - Ile kosztuje budowa domu? - pytam, prostując na chwilę plecy, bo trudno mi już dłużej wytrzymać w zgiętej pozycji. - Milion franków. - Niemożliwe! - W Papeete ziemia jest w cenie. Sprytni ludzie robią fortuny na spekulacji gruntami. Osobną pozycję w kosztorysie stanowią materiały budowlane, które trzeba sprowadzać z zagranicy. Transport jest kosztowny, bo i odległość duża - frachtowcem trzydzieści dni z Francji, dziewięć dni z wybrzeży Oceanu Spokojnego. Do tego dochodzi wysokie cło na importowane materiały budowlane (na Tahiti nie płaci się podatku od dochodu). Wszystko tu jest drogie - pokój w hotelu, samochód, żywność. Koszty utrzymania są dwa i pół raza wyższe niż w Paryżu. Jednak Mina i Charlie marzą o małym, przytulnym domku z widokiem na morze. Wkrótce wracamy. To dobrze, mam dziś przecież spotkanie z panem Klimą. W czasie pobytu w Papeete spotykam się z wieloma osobami. Zawieram sporo różnych przyjaźni i znajomości. Poznałem więc pełnego werwy malarza abstrakcyjnego, Franka Fay'a, zapalonego alpinistę Maurice Jay'a. Będzie o nich jeszcze mowa w następnych rozdziałach. Jest również Czechosłowak, pan Klima - księgarz, drukarz i meteorolog w jednej osobie. Do tego ostatniego trafiłem już w trzecim dniu pobytu w Papeete. Przedsiębiorczy Charlie wykręcił odpowiedni numer telefonu, i umówił nas z księgarzem w ten sam sposób, jak zorganizował mi spotkanie z dyrektorem Service de L'Information de L'Action Culturelle, uroczym Markiem Darnois, czy reporterem jednego z trzech miejscowych dzienników. Place de la Notre_Dame. "City" Papeete. Nowoczesne kamienice, bank, sklepy. Patrzę przez chwilę na dużą witrynę księgarni. - Halo, jak się macie! - jowialnie woła od progu niski, starszy mężczyzna. Pan Klima - siwy, wesoły Czech z Pilzna - jest wzruszony i nie daje nam dojść do słowa. - Proszę siadać, zaraz zamknę sklep, gdyż będzie przerwa obiadowa. Ha, widzę, że Monsieur Malinowski ma słabość do Czechów i Polaków? - oczy okolone gęsto zmarszczkami mrużą się w przyjaznym uśmiechu. - A może chciałby pan tahitańskie widokówki lub mapy Wysp Towarzystwa? - zwraca się do mnie. Wkrótce Charlie zostawia nas samych. Pan Klima prowadzi brata Słowianina na lunch do restauracji "A la Soupe Chinoise" przy ulicy Paula Gauguina. Akurat jest ku temu odpowiednia pora. Na wzmiankę o chińskiej kuchni przenika mnie miły dreszczyk. Ładna wysmukła Chinka podsuwa wdzięcznym ruchem kartę. Wybieram chłodnik i wieprzowinę na słodko. Na naszym stole pojawia się fura porcelanowych spodeczków z różnokolorowymi przyprawami. Są kraby, jest wymyślnie przyrządzona wieprzowina z ryżem. "Chiński obiad to prawdziwie artystyczna kompozycja, której każdy element jest rezultatem namysłu i ogromnego doświadczenia" - pomyślałem. Gawędzę z księgarzem o "branży". Klima narzeka, że na Tahiti ludzie prawie nie czytają książek. Żywot miejscowych dzienników jest krótki, brak czytelników, którzy by je dłużej utrzymywali przy życiu. Ale powiedzmy sobie szczerze, czy na Tahiti przyjeżdża się w poszukiwaniu intelektualnej rozrywki? - U pana w księgarni widziałem przewodniki po Czechosłowacji w języku francuskim. Czyżby sprowadził je pan dla zamieszkałych tu pańskich ziomków? - Jest nas tylko pięciu - odpowiada skromnie pan Klima. - Przewodniki te trzymam w celu popularyzaji kraju ojców wśród turystów. W latach dwudziestych Czechosłowaków było znacznie więcej. Dwudziestokrotnie więcej. Przybyli do Polinezji w charakterze osadników, by uprawiać ziemię w największej dolinie Papenoo na Tahiti. Ponieważ jednak warunki życia w głębi wyspy okazały się bardzo trudne, przenieśli się na wyspę Raiateę. Czechosłowaccy koloniści mieli pecha. W 1926 roku cyklon zniszczył im wielką plantację wanilii. Fiaskiem zakończyła się także próba czeskiego osadnictwa na wyspie Nuku Hiva w archipelagu Markizów. Pan Klima wskazuje grupkę Chińczyków, która przy sąsiednim stole obchodzi jakąś familijną uroczystość. - Oni urządzili się najlepiej - dodaje. - Dużo ich jest? - Ponad dziesięć tysięcy, z czego połowa żyje w samym Papeete. To dużo i jednocześnie mało, w porównaniu z dwudziestomilionową armią Chińczyków rozproszonych po Azji Południowo_Wschodniej i Oceanii. Tu, na wyspach, "synowie nieba" kontrolują niemal cały handel wewnętrzny i usługi. A wszystko czynią z chińską dokładnością, chińską pracowitością, z zachowaniem chińskiej dyscypliny. Są doskonale zorganizowani, solidarni, zamożni. Władają biegle miejscowym językiem, znają i szanują miejscowe obyczaje, a równocześnie zachowują pełną odrębność. W Papeete prowadzą własne szkoły, z Papeete płyną dyrektywy dla całej licznej i silnej kolonii chińskiej na archipelagu. Pozornie są zasymilowani, ale nikt nie wie, jak zachowaliby się w sytuacji kłopotliwej dla Tahiti... Chińczyków ściągnięto w XIX wieku na tahitańskie plantacje bawełny, dziś już nie istniejące. Polinezyjczycy nie chcieli pracować dla Anglika Willamsa Stewarda, biali woleli rozkazywać, trzeba więc było poszukać pracowników w Azji. Po śmierci plantatora część kulisów odesłano do Chin, reszta rozpierzchła się po wyspie. Nieśmiali i posłuszni Chińczycy w ciągu jednego_dwóch pokoleń stali się wszechmocnymi panami tahitańskiej gospodarki. - Papeete to świat zamieszkały przez jednych, rządzony przez drugich, a ekonomicznie kontrolowany przez trzecich - ciągnie pan Klima. - Świat, w którym znikoma mniejszość posiada dziewięć dziesiątych majątku... Dopijamy jaśminową herbatę i wychodzimy na słoneczną ulicę. Nasze drogi się rozchodzą. Pan Klima wraca do księgarni, ja udaję się na spacer po mieście, trzymając pod pachą nowy skarb: mapy. W domu państwa Malinowskich zjawiam się zwykle o świętej godzinie telewizji, która co wieczór dostarcza moim przyjaciołom dużo emocji. Nawet uderzenie gromu nie oderwałoby młodszej generacji Malinowskich od telewizora. Są nieodrodnymi dziećmi naszej epoki. Mnie tutejsza telewizja nie fascynuje. Programy ułożone przez dzisiejszych "władców" wyspy Tahiti, Francuzów, mają bawić mieszkańców wydarzeniami, jakie zachodzą w Europie. Nakazują chwalić przeszłość oddalonej o osiemnaście tysięcy kilometrów Francji, a przemilczają dzieje Tahiti. "Dolphin" był pierwszy W Papeete coraz trudniej oddychać. Toteż idę za radą moich przyjaciół i postanawiam odwiedzić najdalsze zakątki wyspy. Tym bardziej że dziś niedziela, a w niedzielę Papeete się wyludnia i zostając w mieście można zanudzić się na śmierć. Ciekawi mnie, co dzieje się za fasadą bulwaru Pomare. Czy to prawda, że za rogatkami Papeete wyspa jest tak piękna? Myślę o tym mknąc samochodem na południe Tahiti. Przy kierownicy nieodłączny Charlie. Nie mam pojęcia, jak poradziłbym sobie bez jego pomocy. Przecinamy dzielnicę mieszkaniową Pirae, mimo wczesnej godziny czerwone aluminiowe dachy parują już pod wpływem ciepłych promieni. Kolor zielony dominuje w pejzażu tahitańskim. Grzbiety górskie odcinają się fantazyjnie od tła nieba. Ogarniam wzrokiem charakterystyczny Diadem, uformowany z zębatych turni w kształt królewskiej korony. Po tej samej stronie wejście do doliny Fautaua, gdzie wodospad z ponurym szumem rzuca się z dwustumetrowej wysokości w przepaść. Tam też stoi popiersie francuskiego pisarza Pierre Lotiego, który swą miłość do Tahiti uwiecznił w książce. I tak oto obieżyświat włącza pierwszy bieg w swej podróży po wyspie. Zmuszony jestem na wstępie stwierdzić rzeczy absolutnie oczywiste, niejako przewodnikowe. Tahiti jest niezbyt duża, liczy nieco ponad tysiąc kilometrów kwadratowych powierzchni. Wyspa usytuowana jest w pobliżu sto pięćdziesiątego południka, na terenie Polinezji, największego rejonu Oceanii, który kształtem przypomina gigantyczny trójkąt z wierzchołkami opierającymi się o Hawaje, Nową Zelandię i Wyspę Wielkanocną. Tahiti ma sześćdziesiąt kilometrów w najdłuższym miejscu i trzydzieści sześć kilometrów w najszerszym. Jest pochodzenia wulkanicznego, z dna Pacyfiku wynurzyła się bardzo dawno temu. Środek tropikalnej wyspy wypełniają dwa masywy górskie - połączone wielkim przesmykiem. Są to Tahiti Wielka i Tahiti Mała. Obie części stanowiły niegdyś dwa potężne stożki wulkaniczne, z czasem jednak działanie deszczów i spływające potoki górskie zmieniły rzeźbę terenu, żłobiąc w stożkach głębokie doliny o bardzo żyznej ziemi. Tahiti, największa z wysp Polinezji Francuskiej, kształtem przypomina ósemkę. - Tahiti wygląda jak ryba płynąca w stronę Moorei - słyszę jeszcze jedną wersję od Charliego. Ten kształt swej ojczyzny Tahitańczycy wiążą z polinezyjską legendą. Działo się to w zamierzchłych czasach, kiedy bogowie postanowili pokarać mieszkańców "świętej wyspy", Raiatei. Strach padł na wyspiarzy, nikt na całej wyspie nie zapalał ogniska, nie spożywał pokarmów, wszyscy chronili się do domów w obawie przed gniewem bogów. Tylko jedna "vahine" (kobieta, żona, pani) znalazła się na zewnątrz. Wtedy połknął ją olbrzymi węgorz. Nie wyszło mu to na dobre. Żarłoczne zwierzę dostało chyba boleści, zaczęło bowiem strasznie się rzucać, aż wreszcie udało mu się przebić przez dno morskie między wyspą Raiateą i Tahaą. Wyrzucona przez węgorza przy tej operacji ziemia stała się wielką rybą, która kierowana przez boskie siły popłynęła na miejsce, gdzie dziś znajduje się Tahiti. I tu ryba przekształciła się w największą wyspę archipelagu Na Wietrze - Hiti Nui ("Wielki wschód słońca"), w XV wieku nazwaną Tahiti, a jej płetwa grzbietowa stała się najwyższym szczytem, Orohena. Druga płetwa odłamała się, odpłynęła nieco i jest to wyspa Moorea. Samochód pędzi z wielką szybkością, mijamy domy mieszkalne, kino drive_in, stadion piłki nożnej. Na dachach osady Arue anteny telewizyjne. Duchy mają ludzi w swojej opiece, ale funkcje informowania o świecie przejęły radio i telewizja. Dla tych cudów wyspiarze gotowi są odmówić sobie niejednego. - Mamy telewizję, ale jak sam widzisz, szosa wiodąca wokół wyspy jest marna. Dziś na Tahiti istnieje stosześćdziesięciokilometrowy odcinek szosy, są betonowe mosty i nie trzeba w bród pokonywać rzek i strumieni. Jedyna droga dookoła wyspy wypisuje ósemkę; południowy kraniec blokuje skalisty cypel Pari, toteż można objechać tylko Tahiti Wielką. Wreszcie zatrzymujemy się. Cypel Venus, skąd bierze początek wielka zatoka, leży trochę na uboczu, zacisznie, prawie sielankowo. Zaledwie kilkanaście kilometrów od miasta Papeete. To taki najbardziej wysunięty na północ tahitański Półwysep Helski, tyle że w pomniejszeniu, z białą jak śnieg latarnią morską. Z cypla Venus otwiera się rozległy widok na morze i góry. Najpierw wzrok zatrzymuje pulsująca krecha piany, znacząca miejsce, gdzie fale rozpryskują się na rafach, potem zatoka z pełzającymi punkcikami piróg, wreszcie - ciemny piasek plaży obramowanej kokosowymi palmami. Dalej teren wznosi się amfiteatralnie ku szczytom we mgle. Zatoka zwie się Matavai. W języku tahitańskim oznacza to "widok na wodę" lub "spojrzenie na morze". Zatoka ma cztery kilometry długości. Na przeciwległym jej krańcu widnieje strome wzgórze. W dawnych czasach stanowiło ono punkt orientacyjny dla pierwszych europejskich żeglarzy i odkrywców, którzy zawijali na Tahiti. A więc zatoka Matavai! Gdyby ta wielka, cicha laguna mogła snuć opowieść na kanwie swych wspomnień... Żałuję, że nie dotarłem tutaj przed dwoma wiekami razem z kapitanem Wallisem. 19 czerwca o godzinie trzeciej po południu załoga fregaty Jego Królewskiej Mości "Dolphin" dojrzała na Oceanie Spokojnym wysoką górę spowitą lekką mgiełką. Po pewnym czasie w blasku zachodzącego słońca widać już było wyraźnie cały masyw wyspy. Wesoły nastrój zapanował wśród kilkudziesięcioosobowej załogi angielskiego okrętu. Marynarze mieli pełne prawo do radości. Po przebyciu Cieśniny Magellana silny sztorm rozdzielił dwa okręty kapitana Wallisa. On sam dowodził jednym, właśnie "Dolphinem", drugim, zwanym "Swallow", kierował Filip Carteret - jeden z najbardziej doświadczonych oficerów floty brytyjskiej, który w wyniku takiego zrządzenia losu odkrył wyspę Pitcairn, a potem inną trasą powrócił do Anglii. Załoga "Dolphina" miała dosyć żeglugi po oceanach - ludzie cierpieli na szkorbut. Od dawna brakowało im świeżych owoców i warzyw, kiepskie jadło popijano stęchłą wodą. Owego pamiętnego wieczoru 1767 roku, kapitan Wallis i jego załoga szybko zorientowali się, że przed dziobem nie mają bynajmniej owego kuszącego mitycznymi skarbami Wielkiego Lądu Południowego, czyli Terra Australis Incognita. Były to bowiem czasy, kiedy nie miano pojęcia o istnieniu wielu wysp Pacyfiku, sądzono, że Nowa Zelandia to stały ląd, nie wiedziano, że wschodnia Australia nadaje się do zamieszkania, jakkolwiek istniały już relacje Quirosa, Tasmana, Torresa i Dampiera z uprzednich podróży. To była piękna Tahiti. Dnia 20 czerwca tuż po wschodzie słońca rozradowani marynarze "Dolphina" spostrzegli odbijające od brzegu pirogi. Widok był niezwykły: ponad setka łodzi wypłynęła na spotkanie okrętowi myszkującemu wzdłuż wschodniego wybrzeża Tahiti w poszukiwaniu dogodnego miejsca do rzucenia kotwicy. Wśród łodzi były podwójne czółna przypominające tratwy, wsparte na dwóch kajakach - coś na kształt gigantycznych sań, z łodziami zamiast płóz. Tahitańczycy mieli w rękach zielone gałązki na znak pokojowych intencji, wygłaszali powitalne przemówienia, po czym młode pędy bananowców wrzucali do morza. Patrzyli ze zdumieniem na ubranych od stóp do głów ludzi, o których nadejściu na długo przed pojawieniem się "Dolphina" mówił im kapłan Vai_ta ze świętej wyspy Raiatei. Zaczęli więc krzyczeć: - "Tera mai te va' a ama ore!" (Oto statek bez bocznego pływaka!) Marynarze z "Dolphina" gestami dawali do zrozumienia, że chętnie wymienią na żywność noże, tkaniny i inne europejskie świecidełka. Kilku odważnych Tahitańczyków wdrapało się na pokład, by dokładniej przypatrzeć się przybyszom. Do tej pory nie widzieli białego człowieka, a nawet nie podejrzewali, że "coś takiego" może istnieć. Odkrycie niebywałych cudów na "Dolphinie" wzbudziło w tubylcach zrozumiałe pożądanie. Wszystko było dla nich nowe, kuszące... Zwłaszcza żelastwo budziło zainteresowanie Tahitańczyków. Ci, którzy nie udali się po żywność i pozostali na pokładzie, nieświadomi konsekwencji zaczęli wyrywać z burt, nadbudówek i masztów gwoździe. W obawie o całość okrętu porucznik Tobiasz Furneaux, pełniący pod nieobecność przykutego do łoża kapitana Wallisa obowiązki dowódcy, dał rozkaz wypalenia z działa okrętowego. Przerażeni hukiem armatnim wyspiarze skoczyli za burtę i wpław dotarli do brzegu. Następne dni przyniosły załodze "Dolphina" więcej emocji. Niewiele brakowało, by fregata ugrzęzła na mieliźnie w czasie wejścia do zatoki Matavai. Na szczęście obyło się bez katastrofy, "Dolphin" znalazł się w lagunie. Gdy tylko zachrobotał łańcuch kotwiczny, zaroiło się od łodzi załadowanych orzechami kokosowymi, bananami, spętanymi wieprzkami... Rozpoczęła się wymiana stara jak świat. Gdy jednak część załogi udała się na ląd, by uzupełnić zapas wody słodkiej - krajowcy przyjęli ich tak chłodno, że marynarzy zaniepokoiła postawa wyspiarzy. Zawrócili więc szybko, z kilkoma zaledwie baryłkami wody. Dzień 24 czerwca okazał się najobfitszy w wydarzenia. Skoro świt okręt Jego Królewskiej Mości obległo pół tysiąca łodzi z paru tysiącami Tahitańczyków. Na każdej z łodzi były - jak podaje George Robertson * - "jedna lub dwie urocze młode dziewczęta, które pokazywały mnogość pociesznych, wyuzdanych gestów", aby przykuć do siebie uwagę sterczących na pokładzie marynarzy. Kiedy dziewczęta popisywały się w pirogach swoimi umiejętnościami, mężczyźni w zawojach na głowie niespodziewanie obrzucili białych gradem kamieni. Newton A. Rowe: "Voyage to the Amorous Inland - Discovery of Tahiti", London 1955. Na nic się zdały ostrzeżenia i pogróżki Anglików. A gdy nie pomogła nawet salwa z muszkietów - co prawda skierowana w powietrze - wciągnięto do akcji działa. Ogniem artyleryjskim rażono półnagich napastników stojących w łodziach. Mało tego. Dano również nauczkę ludności zebranej na brzegu i spokojnie przypatrującej się wydarzeniom. Następnego dnia, gdy wyspiarze stali się znowu groźni, kapitan Wallis rozkazał cieśli okrętowemu i kilku marynarzom, aby na wszelki wypadek unieruchomili przy brzegu osiemdziesiąt wielkich łodzi wojennych. Europejczycy obawiali się, że stojące w pogotowiu dwukadłubowe katamarany posłużyć mogą Tahitańczykom do nocnego ataku na "Dolphina". Jednak poglądowa lekcja udzielona przez Anglików przyniosła radykalną zmianę nastrojów wśród wyspiarzy. Gdy Polinezyjczycy przekonali się, że niałatwo jest zawładnąć okrętem Jego Królewskiej Mości, wszystko potoczyło się odmiennym torem. Manifestacja przyjaźni ze strony napastników była tak szczera, iż Brytyjczycy ostatecznie zdecydowali się wylądować na wyspie. Tym razem zastępca dowódcy, Furneaux, nie miał trudności z pobraniem słodkiej wody z pobliskiej rzeczułki. Na brzegu zgotowano marynarzom owacyjne powitanie i obdarzono ich wieloma prezentami. Tuż obok wyspiarzy stały hoże tahitańskie dziewoje, bez żenady prezentujące swe wdzięki, toteż marynarze bez kłopotu mogli - pisze Robertson - "wybrać sobie tę, która im się najbardziej podobała. W obawie, iż ludzie nasi są nieporadni i nie wiedzą, jak mają się zabrać do tych młodych dziewcząt - starszyzna na migi pokazywała, jak należało zachować się wobec kobiet". Zapanowała ogólna euforia trwająca kilka tygodni. Codziennie członkowie załogi odwiedzali Tahitanki na lądzie. Gdziekolwiek biali się pojawiali, natychmiast otaczały ich grupki przyjaznych krajowców. Ponieważ zaś miejscowi błyskawicznie zorientowali się w przydatności gwoździ, obie strony szybko dogadały się co do "taryfy". Jedna randka - jeden gwóźdź. Gwoździe okazały się na Tahiti w wielkiej cenie - zaczęto używać ich do wyrobu haczyków na ryby, do wiercenia dziur w deskach przeznaczonych do budowy polinezyjskich łodzi. Towar wymienny załoga z "Dolphina" zdobywała w warsztacie cieśli okrętowego, a gdy gwoździ tam zabrakło, wyrywano je ze ścian pomieszczeń okrętowych. Nie gardzono nawet tymi, na których trzymały się zaczepy do hamaków. Jeszcze trochę, a śmigłej fregacie Jego Królewskiej Mości groziło rozpadnięcie... Znaleźli się wśród załogi i tacy, którzy dobrali się do magazynu cieśli i z ołowiu zaczęli seryjnie produkować gwoździe, lecz Tahitańczycy szybko się połapali, w czym rzecz. Miarka się przebrała, kapitan Wallis zagroził załodze cofnięciem przepustek, przy zejściu na ląd wprowadzono kontrolę osobistą. Tymczasem chorzy na szkorbut, a wśród nich kapitan Wallis, pod dobrą opieką Tahitańczyków szybko dochodzili do zdrowia. Anglika doglądała osobiście postawna królowa Purea, której ziemie leżały tuż obok zatoki Matavai. To jej syn, O_Tu miał wkrótce zjednoczyć sześć niezależnych tahitańskich państewek feudalnych w jeden organizm państwowy i dać początek królewskiej dynastii Pomare. Wreszcie nadszedł czas powrotu do Europy. Polały się łzy pięknej Purei, zaniosły się płaczem tahitańskie dziewczęta żegnające marynarzy. Brytyjczycy byli czulej żegnani i opłakiwani przez wyspiarki aniżeli przez żony i matki w kraju. Po pięciu tygodniach pobytu "Dolphin" podniósł kotwicę kierując się w drogę powrotną do Anglii. Po opuszczeniu Tahiti kapitan Wallis konfiskuje załodze i oficerom wszystkie notatki i pamiętniki. Wyjazd ekspedycji brytyjskiej był bowiem utrzymywany w ścisłej tajemnicy, zwłaszcza przed Francuzami i Hiszpanami, i władze angielskie nie chciały ujawnić szczegółów o pięknej wyspie. W dziejach poznawania świata zdarzało się niejednokrotnie, że odkrycia były zachowywane w sekrecie, aby nie przyciągać do nowych ziem obcych żeglarzy i zdobywców. Potem szły one często w zapomnienie i zdarzało się, iż jedna i ta sama wyspa odkrywana była dwa razy. Podobnie stało się w przypadku Tahiti: kapitan Wallis odkrył ją powtórnie. O ponad sto pięćdziesiąt lat wcześniej, w 1605 roku, dojrzał ją wielki hiszpański żeglarz Pedro Fernandez de Quiros i nazwał Sagittaria. Niespełna dziesięć miesięcy po misji Wallisa u wybrzeży Tahiti pojawiają się statki francuskiego komandora, Ludwika Antoniego de Bougainville'a. Postać dowódcy, jego osobista kultura i wiedza oraz towarzyszący mu naukowcy gwarantowali ekspedycji powodzenie. Inicjatorem tej pierwszej francuskiej wyprawy odkrywczej dookoła świata był sam hrabia Bougainville, człowiek, który nie wahał się użyć własnych funduszy na realizację wielkich zamierzeń. Drugiego kwietnia 1768 roku kapitan Bougainville ma przed sobą Tahiti. Wkrótce przekonuje się, iż to, co bierze za dwie wyspy, stanowi jedność i połączone jest niskim pasmem lądu. Załogi statków podziwiają majestatyczne góry, głębokie wąwozy o ukwieconych zboczach, kaskady spływającej świeżej wody. Od lądu wieje leciutka bryza, jakby przepojona perfumami. Blisko trzy miesiące załogi statków Bougainville'a nie widziały źdźbła trawy! Pojawienie się fregaty "La Boudeuse" i frachtowca "L'Etoile" narusza spokój wyspy. Na morzu znowu pojawiają się lekkie pirogi wypełnione tłumem uśmiechniętych półnagich tubylców. Tahitańskie łodzie otaczają obydwa statki stojące w rejonie Hitiaa, w odległości czterdziestu kilometrów na południowy wschód od dzisiejszego Papeete. Wyspiarki jako pierwsze wdrapują się na pokład statków. Na Tahiti następuje okres nie kończących się uczt, festynów i tańców. Francuzi puszczają na brzegu sztuczne fajerwerki. Urocze dziewczęta nawiązują szybkie przyjaźnie z marynarzami. Oficerom także udziela się ten idylliczny nastrój i Bougainville nazywa Tahiti Nową Cyterą. * Samym dowódcą zajmuje się postawna Purea, ta sama, która tak troskliwie opiekowała się kapitanem Wallisem. Jest tak silna, że potrafi na własnych rękach przenieść Francuza przez strumień, aby nie zamoczył pończoch i pantofli. Wyspa grecka, gdzie według klasycznych greckich mitów po raz pierwszy miała wyłonić się z morskiej piany bogini miłości Afrodyta, czyli Venus. Francuski komandor nie krępuje swoich chłopców rygorystycznymi regulaminami. Pragnie widzieć ich dobrze odżywionych i tak szczęśliwych, jak tylko jest możliwe. Zachęca marynarzy do urządzania rozrywek w czasie rejsu i sam je organizuje. Gdy pobyt na morzu się przedłuża, wprowadza jednakowo zmniejszone racje żywnościowe dla marynarzy i oficerów. W ciągu całej wyprawy, trwającej cztery lata, Bougainville traci zaledwie siedmiu ludzi (dla porównania, pierwsza wyprawa Cooka na Pacyfik straciła trzydziestu na ogólną liczbę osiemdziesięciu członków załogi). Na Tahiti krajowcy zasypują białych przybyszy pytaniami, niekiedy wręcz krępującymi i niestosownymi jak na europejskie zwyczaje. Zwłaszcza Tahitanki wszystko interesuje. Ciekawi je wygląd Europejek, ich stroje, kosmetyki, to, czy jadają razem z mężczyznami, czy osobno. "Mój kucharz, który bez zgody wyszedł na ląd, szybko powrócił ledwie żywy na pokład - pisze Bougainville w swej sławnej "Podróży Dookoła Świata". - Gdy tylko wylądował na wyspie ze swoją tahitańską dziewczyną, otoczyli go krajowcy, którzy rozebrali go od głowy do stóp i egzaminowali każdą część jego ciała. Potem zwrócili odzież i wzięli dziewczę do niego, aby się nakochał. Lecz ich perswazje okazały się bezskuteczne i przywiedli go na statek". W czasie pobytu Francuzów na Tahiti dochodzi do drugiego zabawnego incydentu. Któregoś dnia przyrodnik de Commerce schodzi na ląd, by nazbierać ziół i roślin. Jego służącego, objuczonego zielnikami, otaczają wyspiarze wołając, że jest kobietą, którą uroczyście chcą powitać na wyspie. Majtek Bare rzeczywiście okazuje się być kobietą. Gdy dziewczynie zmarli rodzice, przebrała się w strój męski i zaciągnęła na francuski statek, by polepszyć sobie byt i zobaczyć świat. Tak więc Jeanne Bare stała się pierwszą kobietą, która odbyła podróż dookoła świata. Tahitańczycy są ludźmi spontanicznymi, wspaniałomyślnymi i... kradną z dziecięcej ciekawości. "Trzeba było bez przerwy - notuje Bougainville - mieć oko na wszystko, co się przynosiło na ląd, a nawet uważać na kieszenie, albowiem nie ma nawet w Europie zręczniejszych złodziejaszków od mieszkańców tych wysp. A jednak nie wydaje się, żeby kradzież była czymś powszednim w ich wzajemnych stosunkach - nic się w ich domach nie zamyka, wszystko leży na ziemi lub jest zawieszone, nie ma zamków ani stróżów. Zapewne ciekawość wywoływa to gwałtowne pożądanie". Tahiti pasuje jak ulał do miłującego przyrodę i ludzi wielkiego odkrywcy i żeglarza Bougainville'a. Los napotkanych w czasie podróży ludów nie jest mu obojętny i pod tym względem wyprzedza swą epokę. Żądza wiedzy Bougainville'a łączy się zawsze z humanitaryzmem w najlepszym tego słowa znaczeniu. Jego notatki pełne są fragmentów utwierdzających ówczesne koncepcje "pierwotnej szczęśliwości", tak szeroko propagowanej przez filozofię wieku Oświecenia. Przytoczmy choćby te słowa: "...Nie ma na Tahiti zwyczaju, aby mężczyzna, zajmujący się wyłącznie wojną lub rybołówstwem, zrzucał na kobietę ciężką pracę w gospodarstwie i uprawę roli. Udziałem kobiet jest tam beztroskie próżnowanie, a najważniejszym zajęciem - podobanie się mężczyznom i konserwacja urody. (...) Zdrowie i siła cechują wyspiarzy zamieszkujących domostwa otwarte dla wszystkich wichrów, tylko jakieś listowie, rozpostarte na ziemi, służy im za łoże (...) szczęśliwa starość, wolna od wszelkich chorób (...) Rośliny i ryby stanowią ich zasadnicze pożywienie; rzadko używają mięsa - dzieci i młode dziewczęta nie jedzą go nigdy, dzięki temu prawdopodobnie nigdy nie zapadają na znane u nas choroby. Dotyczy to również napojów, z których znają jedynie wodę; sam zapach wina lub wódki budzi w nich odrazę". W książce Bougainville'a są również opisy, które przeczą utartym wyobrażeniom o "zacnym dzikusie", i należy oddać sprawiedliwość wielkiemu żeglarzowi, który - mimo urokliwego miejsca kamuflującego prawdę o smutku tropików - dostrzega zwykłe, codzienne życie mieszkańców, pełne konfliktów, kłopotów, a nawet zauważa daleko posunięty podział klasowy. "...Różnica pomiędzy warstwami społecznymi na Tahiti jest bardzo wyraźnie zaznaczona, a nierówność okrutna. Królowie i starszyzna mają prawo życia i śmierci nad swymi niewolnikami i służbą, przypuszczam nawet, że barbarzyńskie to prawo rozciąga się również na ludzi niższego stanu, których nazywają "tata_einu", to jest ludźmi pośledniejszego gatunku, i mogę twierdzić z całą pewnością, że właśnie ta nieszczęsna klasa dostarcza ofiar w ludziach, które się składa na ołtarzach..." "Miodowe miesiące" między białymi przybyszami a Polinezyjczykami mijają szybko. Trzeba zwinąć namioty rozbite w świętym domu dla łodzi, * które to pomieszczenie udostępnił Europejczykom miejscowy naczelnik Ereti. Do opuszczenia wyspy przynaglało Bougainville'a niedogodne kotwicowisko (w każdej chwili silne wiatry mogły rzucić statki na rafy), a także zdarzające się coraz częściej utarczki między członkami załogi i krajowcami. Święty dom dla łodzi - pomieszczenie, w którym przechowywano wielkie łodzie, aby nie były narażone na zmiany atmosferyczne w okresie kiedy nie używano ich do wypraw morskich. Wszystko odbyło się przepisowo. A więc butelka, a w niej zamknięty odpowiedni dokument, w którym Bougainville obejmuje wyspę w posiadanie korony francuskiej. Tak jak Quiros dla Hiszpanii, a Brytyjczycy - dla Anglii, tak i Bougainville zagarnia wyspę na chwałę swego monarchy. Tahitańczycy żegnają Europejczyków płaczem zgodnie z obowiązującą etykietą polinezyjską. Na okolicznych wzgórzach płoną ogniska na cześć oddalających się europejskich żeglarzy. Zamiast klejnotów i szlachetnych kruszców z dalekiej i kosztownej podróży przywieziono wspomnienia. Ci, którzy wrócili do Europy, opowiadali, że znaleźli raj na ziemi. Zaczęła się legenda Tahiti. Piękne kobiety, atletycznie zbudowani mężczyźni, palmy kokosowe, owoce gaszące łatwo głód i pragnienie - oto, co poczęło kusić i fascynować następne pokolenia Europejczyków. W latach siedemdziesiątych XVIII stulecia statki europejskie zawijają do Tahiti z zadziwiającą regularnością. W rok po Bougainville'u, tj. w czerwcu 1769 roku, do zatoki Matavai wpływa trójmasztowy bark "Endeavour". Jego dowódcą jest sławny James Cook, który zjawia się już po raz drugi na Tahiti, ale tym razem jako kapitan marynarki angielskiej, gdyż w randze porucznika brał udział w wyprawie Wallisa. Ten syn parobka z Yorkshire w swej młodości przeszedł bardzo surową szkołę i o własnych siłach musiał piąć się po drabinie marynarskiej kariery. Największa to bodaj postać w historii odkryć na Oceanie Spokojnym. Sporządzony przezeń szczegółowy opis trzech podróży dookoła świata stanowi bezcenną kopalnię materiałów o życiu i kulturze mieszkańców Oceanii. Kapitan Cook jeszcze przed przybyciem na Tahiti znał raport swego byłego zwierzchnika, który zatokę Matavai ochrzcił Port Royal. Miano to jednak, jak wiele innych na Pacyfiku, nie wytrzymuje próby czasu i zostaje wyparte przez miejscową nazwę Matavai. Głównym celem angielskiej wyprawy na Tahiti jest dokonanie obserwacji przejścia planety Wenus przez tarczę słoneczną. Zanim szalupy z dowodzonego przez Cooka okrętu "Endeavour" dobijają do brzegu Tahiti, angielski kapitan wydaje rozkaz zaczynający się od słów: "Trzeba ze wszech sił zabiegać o przyjaźń z tubylcami. Należy ich traktować nader przyjaźnie". Anglik układa również dokładny, a zarazem surowy regulamin dla swoich marynarzy, dotyczący postępowania z mieszkańcami wyspy. Zdarzało się bowiem, że lądujący na dalekiej wyspie Europejczycy płacili za przewinienia popełnione wobec krajowców przez załogę innego statku. Czterdziestojednoletni kapitan Cook ucieka się do siły jedynie w przypadku absolutnej konieczności. "Surowy, ale sprawiedliwy" - pisze o nim większość historyków angielskich. Pierwszym zadaniem ekspedycji jest wysadzenie na ląd astronoma i zainstalowanie przenośnego obserwatorium astronomicznego. Przedtem kapitan Cook każe wybudować fort. Mała twierdza, okolona solidną palisadą, o ufortyfikowanych bramach, odbija jaskrawo od dobrotliwego wyglądu chat tahitańskich. Budowniczowie nazwali ją Fortem Wenery. W ciągu następnych pięciu miesięcy kapitan Cook, zwany, jakże słusznie, Księciem Nawigatorów, bada jeszcze inne rejony południowego Pacyfiku, wśród nich archipelag, który obdarza nazwą Wysp Towarzystwa, dla uczczenia Królewskiego Towarzystwa Naukowego. Jeszcze dwukrotnie, w latach 1773 i 1777 Tahiti gości Jamesa Cooka. Za każdym razem Anglicy spotykają się z serdecznym przyjęciem - pokazy taneczne, zawody sportowe, uczty uświetnią ich pobyt. Warto w tym miejscu dodać, że w czasie pierwszego pobytu na Tahiti imć pan kapitan Cook został adoptowany przez przyszłego króla tahitańskiego O_Tu i otrzymał imię Tute. W wyniku trzech spotkań kapitana Cooka z Pacyfikiem wizja Wielkiego Lądu Południowego zamieszkałego przez rusałki, błyszczącego złotem i płynącego mlekiem, przestanie podniecać umysły Europejczyków. Ostatnia wyprawa Cooka na Hawaje zamyka epokę wielkich odkryć geograficznych na Pacyfiku. Zatoka Matavai. Leciutki wietrzyk marszczy powierzchnię laguny i szeleści w liściach palm nad moją głową. Budzę się z zadumy nad historią wielkich odkryć i ruszam na przechadzkę po cyplu Venus. Od kokosowego gaju ostro odcina się prosty biały pomnik. Kamienna kula na cokole, ogrodzona żelazną balustradą, ma przypominać potomnym najsławniejszego żeglarza świata - kapitana Cooka. W dniu 23 czerwca 1769 roku umożliwił on dwóm uczonym, dr Solandrowi i dr Greenowi z londyńskiego Królewskiego Towarzystwa Naukowego, obserwację przejścia planety Wenus przez tarczę Słońca. Na pamiątkę tego wydarzenia cypel otrzymał nazwę Wenus. Kilka kroków dalej stoi skromna chatka_ muzeum mająca upamiętniać trzech europejskich żeglarzy i odkrywców, którzy wylądowali na wschodnim skrawku egzotycznego wybrzeża, a tuż obok leży kotwica zgubiona na tahitańskich rafach przez jeden z okrętów kapitana Cooka. Wreszcie pomnik zbudowany z kamieni, a na nim wizerunek misyjnego statku "Duff" i data (1797) wysadzenia pierwszych głosicieli nowej wiary w zatoce Matavai. W tak pięknym, urzekającym miejscu nie powinno się jednak myśleć o rzeczach zbyt poważnych. W lagunie Matavai po raz pierwszy czuję smak południowego Oceanu Spokojnego - palmy, plaża, powietrze przesycone zapachem morskich wodorostów. Ogarnia mnie błogie uczucie rozleniwienia. Od nagrzanej plaży bije ciepło, zaś od morza idzie słaby orzeźwiający wietrzyk, jakby podmuch pasatu budzącego się wraz ze słońcem. Wody zatoki Matavai milczą. A przecież mogłyby opowiedzieć największą, najbarwniejszą legendę mórz południowych - historię zbuntowanych marynarzy angielskich i porwanych przez nich kobiet tahitańskich. Ten romantyczno_awanturniczy epizod z drugiej połowy XVIII wieku stał się motywem wielu utworów literackich i filmów. W roku 1960 Metro Goldwyn Mayer kręciło w tej zatoce plenery do filmu "Mutiny on the Bounty" ("Bunt na Bounty"). Uprzednio zbudowano w Stanach Zjednoczonych replikę dawnego statku "Bounty". W rolach głównych wystąpili Charles Laughton oraz Marlon Brando. Statystujący w tym filmie Tahitańczycy zarobili sporo pieniędzy. Koszt filmu wyniósł - bagatela - milion dolarów! No, ale historia buntu na "Bounty" godna była sfilmowania. Mamy Rok Pański 1788. Do zatoki Matavai zawija kolejny statek. Jest to stary trójmasztowiec "Bounty" o wyporności dwustu piętnastu ton. Dowodzi nim niejaki William Bligh, któremu Administracja Brytyjska poleciła przywieźć sadzonki drzew chlebowca z Tahiti na morze Karaibskie. Miano bowiem zamiar rozpowszechnić chlebowiec, którego owoce uznano za pożywne, tanie, słowem idealne jedzenie dla zatrudnionych na plantacjach niewolników. Bligh Tahiti zna, pływał pod komendą Cooka po Pacyfiku. Łatwo mu więc będzie wykonać misję, zwłaszcza że za ostatniej bytności na wyspie poznał wielkiego O_Tu, przyszłego króla Pomare I. Uradowany O_Tu Teina, ubrany w płaszcz z czerwonych ptasich piór, przybywa na okręt z liczną świtą dworaków. Gości podjęto na "Bounty" sutym obiadem. Wymieniono dary na znak przyjaźni. O_Tu Teina sam nie bierze do ust żadnej potrawy, karmi go specjalnie powołany do tego służący, który wtyka władcy do ust najlepsze kąski. Dowódca okrętu Jego Królewskiej Mości idzie na rękę załodze pragnącej choć chwilowo zerwać z samotnością na statku. Codziennie więc odbywają się przyjęcia, uczty i zabawy, zarówno na lądzie jak i na pokładzie "Bounty". Wyspiarki zapraszają majtków do siebie lub spędzają noce na fregacie. W kilka dni po przyjeździe każdy z marynarzy ma swoją przyjaciółkę - "taio". Kapitan Bligh nie próżnuje. W pobliżu cypla Venus zakłada sad. Jego ludzie pilnują dzień i noc, aby krajowcy przez zwykłą sobie lekkomyślność nie zniszczyli sadzonek chlebowca. Gdy wszystkie roślinki znalazły się już na pokładzie, nadszedł czas odpłynięcia. Z wielkim żalem rozstawali się marynarze z piękną wyspą Tahiti. Bunt na "Bounty" wybuchł dopiero w pobliżu wysp Tonga. Dwudziestu siedmiu członków załogi (na czterdziestu sześciu) obezwładnia porucznika Bligha i lojalnych mu członków załogi, a następnie wsadza do szalupy. Bligh i jego towarzysze - po pokonaniu wśród niewiarygodnych trudów ponad trzech i pół tysiąca mil morskich - docierają na małej łodzi do wyspy Timor, skąd odtransportowano ich do Anglii. Tło tego wydarzenia do dziasiaj nie zostało wyjaśnione. Część badaczy przychyla się do opinii, że przyczyną buntu była chęć zawładnięcia ładunkiem i pieniędzmi. Większość jednak twierdzi, że rebelia była spowodowana trudnymi warunkami służby na okrętach Jego Królewskiej Mości, za czym przemawia fakt, że wśród zbuntowanych znajdowało się czternastu najciężej pracujących marynarzy. Trudno się dziwić, że załoga "Bounty" tak zareagowała. Rejsy trwały wówczas całymi latami, marynarze pływali w najbardziej prymitywnych warunkach. Kiepskie jadło, szkorbut, straszna ciasnota w pomieszczeniach załogi, rzadkie przepustki na ląd, rejsy w nieznane - wszystko to odstraszało ludzi od zaciągu na żaglowce. Służba w angielskiej marynarce wojennej była szczególnie ciężka. Załogę obowiązywała surowa dyscyplina i ślepe posłuszeństwo wobec kapitana. Właściwie był on panem życia i śmierci podległych sobie ludzi. Tylko wyjątkowo silne charaktery dobrowolnie godziły się na służbę na okrątach. Na przełomie XVIII i XIX wieku Wielka Brytania miała mało ludzi, za to najpotężniejszą flotę wojenną świata. Werbowano marynarzy, skąd się tylko dało, podstępem zwabiano na statki, nie gardzono przymusowymi łapankami we własnej flocie. Ledwie statek handlowy wrócił po długiej nieobecności do macierzystego portu, a już dybali nań zawodowi łapacze Królewskiej Floty. Nic dziwnego, że dezercja była jedną z plag ówczesnej marynarki angielskiej. Dowódca "Bounty", porucznik Bligh, był wybitnym żeglarzem, ale umiejąc prowadzić okrąty, nie umiał prowadzić ludzi. W obejściu z nimi był zbyt surowy i nazbyt chłodny. Jako wychowanek angielskiej szkoły morskiej uważał, że chłosta jest najlepszym argumentem i jedyną skuteczną karą dla ludzi z załóg królewskich okrętów. Toteż "kota o dziewięciu ogonach" używał do woli, według swego kapitańskiego uznania. Izaak Martin z fregaty "Bounty" miał jeszcze świeżo w pamięci ostatnią chłostę otrzymaną na Tahiti za uderzenie krajowca bez powodu. Martin dostał dziewiętnaście batów, nie pomogła interwencja samych Tahitańczyków, którym kara wydała się zbyt surowa. Sześć uderzeń dziewięcioramiennym biczem zaopatrzonym w wielkie supły zdzierało całkowicie skórę z pleców. A przecież trzy tuziny smagnięć marynarskim "kotem" były w angielskiej flocie karą powszednią. W momencie gdy pokonany i zdegradowany porucznik Bligh wyruszał w swoją daleką odyseję przez Pacyfik, marynarze z "Bounty" zawołali: "Niech żyje Tahiti! Niech żyje Tahiti!" Z możliwości powrotu na Tahiti cieszył się nowy dowódca Fletcher Christian, cieszyli oficerowie, radowali marynarze. Natomiast porucznik Bligh odnotował w swoim dzienniku następującą wzmiankę: "Rebelianci uważali, że życie na Tahiti jest znacznie lepsze niż w Anglii. A gdy jeszcze przypomnieli sobie półnagie dziewczęta o skórze podobnej barwą do miodu..." Sen o ostatnim, jedynym raju naszej planety uważał Bligh za główną przyczynę buntu swojej załogi. Tymczasem dowódca Fletcher Christian skierowuje fregatę w stronę wyspy Tubuai, jednej z Wysp Australskich. Buntownicy żywią nadzieję, że na Tubuai znajdą nowe Tahiti i nowe Tahitanki. Mylą się jednak. Krajowcy z Wysp Australskich przyjmują Europejczyków bardzo chłodno i nie pragną kontaktów z nieproszonymi gośćmi. Załodze żaglowca nie pozostaje nic innego, jak tylko płynąć ku Tahiti. Wreszcie dostrzeżono na horyzoncie najwyższe wzniesienie Tahiti - wulkaniczny stożek Orohena. Będąc już na Tahiti Christian z troską spoziera w przyszłość. Co dalej? Jest jasne, że jeśli Bligh, ten uparty buldog, dotrze szczęśliwie do Wielkiej Brytanii, nie omieszka upomnieć się o buntowników. Toteż bez zbędnej zwłoki przewidujący dowódca przygotowuje okręt do wypłynięcia. Na fregatę Jego Królewskiej Mości załadowano wieprzki, krowę i byka ze stada przywiezionego przez hojnego Cooka, kury i kaczki - prezent od Bougainville'a, zabrano parę kotów - dar Wallisa i raz jeszcze pożeglowano na wyspę Tubuai. Historia się powtórzyła. Na Tubuai dochodzi do formalnej bitwy między załogą "Bounty" i krajowcami. Na nic się przydaje obecność "tahitańskich ochotników" na angielskiej fregacie, Europejczycy muszą zrezygnować z planów osadniczych na Tabuai. Po trzech dniach żeglugi "Bounty" zwija żagle w zatoce Matavai, gdzie wszystko się zaczęło. Na tym nie kończy się jeszcze opowieść o marynarzach z "Bounty". Porucznik Christian postanawia spróbować szczęścia na odległej i mało znanej wyspie Pitcairn. Zna jednak na tyle swoich chłopców, iż wie, że siłą nic nie wskóra. Zostawia więc na wyspie szesnastu najbardziej opornych marynarzy. Przed odpłynięciem organizuje pożegnalną zabawę, na którą zaprasza tuzin tahitańskich dziewcząt, a załodze każe po cichu odbić od brzegu. "Bounty" wyrusza w nowy rejs. Po wielu miesiącach poszukiwań wyspy (Pitcairn nie była dokładnie oznaczona na mapach przez Cartereta) załoga szczęśliwie dobija do celu. Na wyspie Pitcairn żyje do dziś około stu potomków angielskich buntowników. A co stało się z marynarzami pozostawionymi na Tahiti? Krótka była ich radość. Dwaj członkowie załogi, Churchill i Thomson, giną tragicznie na wyspie, resztę zabiera brytyjski okręt wojenny "Pandora" do Anglii. Większość buntowników uniewinniono lub ułaskawiono, trzech tylko wyrokiem trybunału marynarki wojennej skazano na śmierć. Zapłacili życiem za tę swoją miłość do Tahiti. Na piętrach Tahiti - A teraz pokażę ci miejsce, gdzie turyści rzadko przystają - powiedział Charlie zbierając nasze manatki i pakując mnie do wozu. - To będzie kolejne twoje spotkanie z przeszłością Tahiti, całkowicie jednak odmienne od poprzednich. W okręgu Arue Charlie pokazuje mi grób ostatniego monarchy Tahiti, ostatni ślad Polinezji niezależnej. Grób, ukryty w cieniu kokosowych palm, znajduje się - o ironio - tuż obok kościoła protestanckiego. Zwłoki króla Pomare V pochowano w wysokim, bardzo brzydkim grobowcu, zbudowanym z bazaltu i kamienia. Na froncie widnieje wielka litera "P", zaś na szczycie - kamienna butelka. - Ta butelka - nadmienia Charlie - ma przypominać skłonność tahitańskiego króla do benedyktynu. Jednakże - jak się później dowiedziałem - grób królewski jest pusty. W nocy po pogrzebie zwłoki monarchy zostały bowiem potajemnie wyniesione w góry i ukryte w odwiecznych tahitańskich grobowcach. A więc tutaj mieści się kolebka królewskiego rodu Pomare. Krótkie było jego panowanie, trwało niecałe sto lat. Zajaśniało jak meteor i szybko zgasło. Królowie odeszli, nagrobek został... Tu nadarza się okazja, by zrobić pewien ważny wtręt. Proponuję Czytelnikowi kilka informacji o tahitańskich królach. Przy okazji poznamy zgubny wpływ białych na wyspiarzy. Pod tym względem Tahiti może posłużyć za odstraszający przykład. Rodzina Pomare przybyła na Tahiti na początku XVIII wieku z odległego tuamotańskiego atolu Fakareva. Pierwszy z rodu nazywa się Taaroa_Manahune i żeni się z córką jednego z naczelników Tahiti Małej. Inny, bardziej wojowniczy Teu, bierze za żonę królewnę "czerwonego pasa" z wyspy Raiatei. Przy pomocy zbuntowanej załogi z "Bounty" jednoczy on Tahiti, utwierdzając tym samym panowanie dynastii Pomare. "Napoleon Tahiti" sprawuje rządy jako król Pomare I od roku 1797. Ale nie idzie mu to gładko. Wiele ma kłopotów z miejscowymi buntownikami, przeciwnikami każdej centralnej władzy. Mimo to staje się wkrótce panem Moorei, Wysp Pod Wiatrem, Wysp Australskich i atoli Tuamotu. Tak więc dynastia Pomare bierze początek od naczelnika O_Tu Teina, którego kiedyś nocą prześladował w górach uporczywy katar. "Po" znaczy po tahitańsku: noc, zaś "mare": katar. Królowie Pomare różnią się znacznie od pozostałych książąt tahitańskich. Są wzrostu więcej niż średniego, skórę mają ciemną, jak mieszkańcy odległych atoli Tuamotu, i daleko im do klasycznego piękna naczelników Wysp Towarzystwa. W 1812 roku jego następcą zostaje syn, Pomare II. Przyjmuje on chrześcijaństwo i tym samym zapewnia sobie pomoc angielskich misjonarzy, którzy piętnaście lat wcześniej zjawiają się na Tahiti wraz z gromadą rzemieślników i ich rodzinami, zapoczątkowując nieodwracalne przemiany w dziejach archipelagu. Pomare II jest teraz rycerzem krzyżowym i niesie świętą wiarę. Poleca zniszczyć pogańskiego bożka Oro ze słynnej świątyni w Atahuru na Tahiti. Broń palna otrzymywana od Europejczyków walnie przyczynia się do umocnienia jego władzy i wykazuje wyższość nowej wiary nad poganami. Niestety Pomare II przyjmuje także w prezencie od białych butelkę likieru. Siła i moc alkoholu prześladować będą odtąd całą tahitańską dynastię aż do ostatniego króla, Pomare V. Misjonarze wypowiedzieli zażartą walkę tahitańskim obrzędom i zwyczajom. Wyspiarze muszą chodzić w nowym, "przyzwoitym" odzieniu tak do kościoła jak i do codziennej kąpieli. Zakazano im tańców i picia przy okazji zabaw upajającego napoju "ava". * Europejczycy, którzy w owym czasie przybywają na Tahiti, oglądają wyspiarzy z ogolonymi głowami, ubranych w perkaliki z Manchesteru. Wieczorem na Tahiti urzędują patrole wysyłane przez misjonarzy, tropiące zakochane pary. Złapanym na gorącym uczynku wyspiarzom każe się za karę tłuc kamienie na budowę szosy opasującej Tahiti. Droga wybudowana została w rekordowym tempie! Ava - napój wytwarzany z korzenia Piper methysticum. Biali przybysze usiłują po swojemu umeblować świat Polinezji, lecz europejski "altruizm" nie zawsze wychodzi krajowcom na dobre. Misyjna gorliwość konkwistadorów ocala być może sporo dusz tahitańskich przed wiekuistym potępieniem, lecz zarazem znakomicie przyspiesza ich drogę w zaświaty. Walka z nieprzyzwoitą golizną mieszkańców rozhartowuje ich nieprzywykłe do odzieży organizmy, czyniąc je mniej odpornymi na krzywicę i gruźlicę. Wyspa Tahiti zaczyna stopniow przypominać angielskie protestanckie miasteczko. Następca tronu, Pomare III, ma zaledwie rok, gdy jego ojciec umiera z przepicia. Małoletni wychowanek misjonarzy zostaje uroczyście koronowany na króla Tahiti i przyległych wysp. Przykładnie uczęszcza do Akademii Mórz Południowych na Moorei. Niestety, pupilek misjonarzy zaprzepaszcza pokładane w nim nadzieje. Umiera - niedługo po koronacji - w wieku siedmiu lat na zakaźną chorobę, która nawiedza wyspę. Kolejnym posiadaczem sławnego imienia Pomare staje się czternastoletnia siostra owego chłopca, Pomare IV Vahine. O tej tahitańskiej "patronce śpiewu, tańca i gier miłosnych" marynarz wojennej fregaty Pierre Loti pisał, że wraz z nią zeszły do grobu resztki tahitańskiego wdzięku i dawnych obyczajów. Niewątpliwie miał sporo racji. Pomare IV Vahine panuje pełne pięćdziesiąt lat. Za jej rządów wyspa staje się areną politycznych wydarzeń. Jest to okres, w którym rozpoczyna się rywalizacja wielkich mocarstw pragnących zagarnąć dla siebie słoneczne wyspy Pacyfiku. Najpierw na scenie pojawiają się Anglicy, potem dołączają do nich Francuzi. Jest trochę jak w prawdziwym dramacie, trochę jak w operetce. Dochodzi do gorszących waśni i intryg, a w końcu do utarczki między protestanckimi i katolickimi misjonarzami rezydującymi na Tahiti. Anglicy zdobywają przewagę i wykurzają z wyspy dwóch katolickich misjonarzy. Francuzom daje to pretekst do wmieszania się w sprawy Tahiti. Karna ekspedycja, która przybyła na okręcie wojennym, ma przy okazji udzielić Polinezyjczykom lekcji europejskiego sposobu wyjaśniania drobnych nieporozumień. Powstanie na Tahiti, aczkolwiek poparte przez Anglików, upadło, W roku 1842 Francuzi zmuszają królowę Pomare IV do przyjęcia protektoratu Francji. Na lokalnym cmentarzu złożono do grobu zwłoki marynarzy z francuskiego okrętu wojennego "Uranie", którzy polegli w walce z Anglikami i partyzantami tahitańskimi. Przedtem admirał Bruat, gubernator Markizów, przenosi stolicę z Matavai do Papeete, gdzie istnieją dla statków europejskich dogodniejsze warunki manewrowania. Królowa Pomare IV Vahine początkowo walczy z przemożnym wpływem misjonarzy, lecz widząc bezskuteczność swych usiłowań pogrąża się w uciechach, zabawie i przyjmowaniu gości na swoim pięknym dworze w centrum Papeete. Trzeba bowiem pamiętać, że w owym czasie port ten stanowił widownię prawdziwego rozpasania. Jak to pisał lekarz statku wielorybniczego, F.D. Bennet? "...rozwiązłość portu morskiego osiągnęła niesłychane rozmiary. Noc w noc dochodzi na Tahiti do bijatyk i rozpusty, która byłaby hańbą najbardziej wyuzdanych spelunek Londynu. Tubylcy, którzy w tym uczestniczą, zeszli na dno nie tylko w sensie upodlenia fizycznego, ale i moralnego. W tych niechlujnych, wynędzniałych, schorowanych mieszkańcach portu daremnie by dopatrywać się ujmujących postaci z relacji Cooka..." Wyspiarze niepokojeni są przez przybłędów z całego świata. Po świeżym śladzie nawigatorów_odkrywców i misjonarzy ku wyspom mórz południowych ruszają łowcy wielorybów i poszukiwacze pereł, dezerterzy ze statków i zesłańcy z karnej kolonii w Australii. Wszyscy oni traktują mieszkańców jako towar do wykorzystania - wszyscy na swój sposób rozbijają społeczeństwo wyspiarzy, narzucają obcy sposób bycia. Ale najgorszą plagą pustoszącą Tahiti i sąsiednie wyspy są choroby przywiezione przez białych. Już pierwsze spotkania z Europejczykami nie wyszły Tahitańczykom na dobre. Odkrywcy przynoszą w swym bagażu odrę, koklusz, grypę. Epidemia za epidemią zbierają wśród krajowców tragiczne żniwo. Gruźlica i choroby weneryczne rozpowszechniają się ze zdumiewającą szybkością. Organizm Polinezyjczyków nie potrafi początkowo przeciwstawić się tym zarazkom. Marynarze kapitana Bougainville'a złorzeczą marynarzom kapitana Wallisa, że je tu zawlekli. W kilka tygodni po zejściu na ląd jedna trzecia załogi Cooka zaraża się chorobą weneryczną. Kiedy zaś na wyspie pojawia się fregata "Bounty", malownicze Tahiti ma już złą reputację. Mieszkańcy Oceanii zostali więc pokonani nie tylko orężem, lecz "pamiątkami" zawleczonymi tu przez białych. Między rokiem 1769 a 1860, a więc w ciągu niespełna stu lat, ludność Tahiti spada piętnastokrotnie! Wielka jest cena, jaką Tahitańczycy płacą za wyrastanie z "okresu barbarzyństwa". Pozostał nam jeszcze ostatni z królów tahitańskich, Pomare V. Po śmierci Pomare IV Vahine na tron wstępuje słabowity i mało energiczny jej syn, Teratane. Krótkie jest panowanie tego króla. Jemu również udziela się pociąg do butelki. Za trunek gotów jest sprzedać całe swoje królestwo. I tak się staje. W roku 1880 Pomare V zrzeka się tronu i oddaje swoje piękne państewko we władanie Francji. Król bez królestwa żyje jedenaście lat. Potem poddani stawiają mu ten szary, brzydki nagrobek, a na nim wyciosaną z kamienia butelkę - symbol słabości swego monarchy. Albowiem Pomare V ponad wolność tahitańskiego ludu przedłożył butelkę likieru "Benedictine". Oto saga królów Pomare w błyskawiczynm skrócie. Warto jeszcze wspomnieć, że Europejczycy dwukrotnie potem nękali archipelag. W 1888 roku pojawiają się francuskie okręty wojenne i otwierają ogień na wyspę Raiateę, w wyniku czego oporny dotąd archipelag Pod Wiatrem dostaje się również pod "opiekę" Francji. W czasie I wojny światowej historia się powtarza: w 1916 roku dwa duże niemieckie krążowniki: "Scharnhorst" i "Gneisenau" zasypują gradem szrapneli bezbronne miasto Papeete, które ogniem z kanonierki przywitało wroga. Na pamiątkę tego wydarzenia jedna z ulic stolicy nosi nazwę 22 Septembre, co ma przypominać dzień bombardowania miasta. Tylko II wojna światowa nie zakłóca błękitnego nieba Tahiti i mija względnie spokojnie. Teraz możemy przyjrzeć się wyspie, o którą tak usilnie zabiegali Anglicy i Francuzi. Charlie i ja siadamy do citroena i ruszamy dalej. Za Arue droga pnie się w górę. Na wyniosłości wznosi się wielopiętrowy supernowoczesny hotel z rozległym widokiem na ocean. Charlie nie pozwala mi nawet wstąpić do ustylizowanego po tahitańsku "Taharaa Intercontinental". - Tam nie wejdziemy. To dla Amerykanów. Płaci się za nic. Wyprzedzamy turystyczne autokary. Owe klimatyzowane, sterylizowane kabiny ziemskich kosmonautów, którzy obce światy chcą oglądać przez szybkę okienną. Leci jeszcze jeden program turystyczny według minutowego rozkładu. Uff, zostali w tyle! Teraz oglądam tahitański krajobraz w okręgu Papenoo. Widoki jeszcze piękniejsze, pełne niespodzianek, błękit morza prześwituje wśród kokosowych gajów i ciemnych przybrzeżnych masywów skalnych oblewanych grzbietem białej piany. Arahoro, bardzo efektowna szczelina skalna, z której morze tryska jak miniaturowy gejzer. Do dziury wpada z potężną siłą masa wody morskiej, a następnie znowu wypływa. Co tam wypływa. Wybucha z hukiem na dużą wysokość jak wodny fajerwerk! Bazaltowe skały nadbrzeżne, zroszone rozpyloną wodą, lśnią w słońcu jakby powleczone czarnym lakierem. Za rogatkami Papeete Tahiti jest wciąż doskonale piękna. Przyroda obdarzyła wyspę wszystkim, co miała najwspanialszego. Bujne ogrody, w których kwiaty kwitną cały rok. I to jakie kwiaty! Żółte, różowe i fioletowe bougainville pnące się wysoko, szkarłatne i czerwone puncje, białe gardenie, róże, fringipani i setki trudnych do zidentyfikowania roślin. Aż w nosie kręci od zapachu wszędobylskiego kwiecia. "Kosz kwiatów i owoców rzucony na ocean" - nazwał ktoś wyspę, już nie pamiętam kto. Syndykat Inicjatywy w Papeete nie musi zanadto zabiegać, aby uatrakcyjnić pobyt tabunom turystów. Wszystko, co pisano o wyspie, to prawda. Nareszcie przestaję mieć pretensje do autorów, których książkami zaczytywałem się w Europie. Tahiti jest wiecznie zielona i wiecznie kwitnąca. Jeżeli raj klasyfikuje się wedle cech wizualnych, Tahiti ma wszelkie dane do miana Edenu. Wśród stromych górskich zboczy otwierają się co chwila zielone jary, których głębie nikną w niebieskiej mgle poranka. Gdyby komuś przyszła ochota zboczyć z szosy na jej górzyste, zadrzewione pobocza - nie będzie żałował. Natknie się na największą tahitańską dolinę Papenoo. Skręcamy więc. Kiepska droga pnie się w górę, z jednej strony przytulona do stoku, z drugiej zawieszona nad rozhukaną rzeką. W kilku miejscach czerwony trakt podmyty jest przez nitkowate potoczki, które spadają ze stoku, przeskakują przed kołami samochodu i poniżej wpadają do bystrej rzeki. Stop! Dalej wóz nie pociągnie. Tam, w górę, można iść tylko pieszo. Dolina Papenoo kusi, by spocząć i sycić oczy górskim krajobrazem. Przysiadamy więc na trawie i łykamy trochę herbaty z termosu. Po raz pierwszy odnoszę wrażenie, że Tahiti składa się jakby z kilku pięter. Ale te wyższe kondygnacje rzadko kto dziś odwiedza. Są one opuszczonym strychem wyspy. W czasach starożytnych ludzie z gminu przeznaczeni bogom na ofiarę szukali tu schronienia przed zagrażającą im śmiercią. Dopóki przebywali w "Dolinie Wybawienia", nie groziło im niebezpieczeństwo ze strony kapłanów. Dolina Papenoo stanowiła wtedy tabu. W tej właśnie dolinie osadnicy czescy chcieli założyć plantacje, lecz napotkali na trudne warunki egzystencji. A przecież w dawnych czasach, kiedy Tahiti liczyła znacznie więcej mieszkańców (kapitan Cook szacował ich liczbę na dwieście tysięcy, co jednak należy uznać za cyfrę zawyżoną), ludzie żyli w głębi wyspy, uprawiali poletka taro, hodowali świnie. Należeli do najniższej klasy społecznej, autochtonicznej, podbitej przez pierwszych polinezyjskich żeglarzy_imigrantów. Po tamtych czasach pozostały w górach fundamenty domów i ruiny świątyń pokryte dziś triumfującą dżunglą. Pod naszymi stopami duża rzeka Papenoo wije się na dnie tajemniczej doliny. Jej korytem można iść ku samym trzewiom wyspy, w stronę pietrzącej się góry Aorai. Większy od niej jest tylko wulkaniczny stożek Orohena, sięgający 2237 metrów. Legenda głosi, że tam na szczycie, ponad chmurami legendarny olbrzym Tefatu * miał rozmawiać z boginią rozkoszy Hiną na temat przeznaczenia człowieka. Hina zapytywała swego boskiego męża, co uczynić z człowiekiem. Wyrok boga Tane był nieodwołalny: "człowiek będzie musiał umrzeć". W mitologii polinezyjskiej bożek Tefatu zajmuje w hierarchii nieba wysokie stanowisko, gdyż jest synem Wielkiego Początku. Charlie, jak większość Polinezyjczyków, jest urodzonym gawędziarzem. Opowiada o swoich wypadach w tutejsze góry. Dwukrotnie przebywał wyspę w poprzek. Działo się to za czasów służby wojskowej. Nie radzi mi wybierać się samemu do wnętrza wyspy - na każdym kroku grożą tam obsuwające się lawiny zwietrzałych kamieni i trzeba uważać na śliski, czerwony grunt, sprawiający wrażenie, jakby go polano mydlinami. Niedawno wyciągnięto stamtąd przy użyciu helikoptera nieostrożnego wojskowego, który na śliskich kamieniach w potoku skręcił nogę. W tej dolinie zaczyna się szlak górski biegnący w poprzek Tahiti. Prowadzi zakosami pod górę, aż do najwilgotniejszych parti wyspy, chwilami wpada w strome urwiska, w gąszcz skłębionej zieleni, niekiedy zatrzymuje się na mikro_polankach, aby znowu powrócić nad morze, po przeciwnej stronie Tahiti. Szalona, nie okiełzana roślinność czepia się wszystkiego, wspina na ociekające wilgocią skały, płoży w półcieniach gęstych zagajników najrozmaitszych odmian tropikalnej flory. Tu tryska źródło, tam iskrzy się wodospad na tle gigantycznej ściany zieleni, a górskie strumienie niezliczoną ilość razy zagradzają drogę piechurowi. W głąbi wyspy znajduje się "Morskie oko" Tahiti - jezioro Vaihiria, usytuowane w niecce krateru od wieków wygasłego wulkanu. W jego zimnych wodach pławią się ponoć olbrzymie węgorze "puhitaria" o przedziwnie dużych uszach... Nigdy przedtem nie żałowałem tak bardzo, że nie mam ani dość czasu, ani możliwości, by poznać wnętrze wyspy, gdzie jeszcze wszystko czeka na "odkrywców". - Jak przyjedziesz następnym razem, to będziesz mógł podziwiać Tahiti od środka - pociesza Charlie. - Ścieżka górska zostanie ujarzmiona, a nowy siedemdziesięciokilometrowy trakt połączy obydwa krańce wyspy. Charlie nie jest zazdrosny. Nie ma nic przeciwko temu, aby wszyscy ludzie mogli przeżywać te wspaniałe chwile, które były jego udziałem, gdy wędrował w samym sercu Tahiti. Uważa, że będzie to najpiękniejsza trasa górska Polinezji. Na tym szlaku wzrok co chwilę będzie natykał się na coś nowego, zaskakującego. O tę drogę w poprzek wyspy najbardziej zażarcie walczy alpinista Jay z Arue, przyjaciel Charliego. Stała się ona pasją jego życia. Najpierw zaraził swym projektem mieszkańców Tahiti, potem administrację, wreszcie bawiącego tu w roku 1966 generała de Gaulle'a. Ten obiecał drogę wybudować. Ma to być prezent zrobiony mieszkańcom Tahiti przez armię francuską w podzięce za pomoc okazaną przy budowie obiektów dla zespołu atomistów francuskich na atolu Mururoa. Zamierzenie ambitne, zważywszy, że wyspa jest bardzo górzysta, tak górzysta, że zabrakło odpowiedniego miejsca na budowę lotniska dla odrzutowców. Pierwszy odcinek drogi jest już gotowy, a walnie przyczynił się do tego Maurice Jay i oddani ludzie. - Urocza jest wyspa Tahiti - odzywa się Charlie. Trzeba uczciwie przyznać, że istnieją przesłanki do takiego stwierdzenia. Rzeczywiście, jest to wspaniały dar, który ofiarowano ludziom morza - wyspa o niepowtarzalnej urodzie. Biwak wśród palm Zanim zapłonęły światła morskiej latarni na cyplu Venus, byłem już w drodze. W okręgu Manihi przesiadłem się z wozu Czarliego do tahitańskiego autobusiku kursującego między Papeete a Tautirą. Raz na dzień spod bazaru w Papeete wyrusza ten rozgadany pojazd. Jadą nim powracający z targu wieśniacy lub osoby pragnące tak jak ja odwiedzić dalsze rejony wyspy. Na Tahiti nie ma kolei ani tramwajów. Trydycyjne środki transportu zastępują prywatne autobusiki, zwane z angielska truckami. Lekki, niebieski pekaesik pędzi z zawrotną szybkością wśród szpaleru palmowych pni. Przechodnie pozdrawiają pasażerów przejeżdżającego wehikułu. Kierowca we wspaniałym humorze - śpiewa bez wytchnienia, co mu nie przeszkadza odpowiadać na powitania dziesiątków przyjaciół, a pewnie i członków rodziny. Niezwykle ożywiony właściciel pojazdu co chwilę wyrzuca kogoś i znów ładuje do wnętrza wozu ludzi, tłumoki, zawiniątka. Na dachu podryguje sterta bambetli. Wewnątrz tłoczno, gwarno i wesoło. Z głośnika płyną melodie nadawane z kasetowego magnetofonu - przeważnie południowoamerykańskie rytmy, które krajowcy cenią sobie nad wyraz. W dziedzinie muzyki nikt nie będzie ich uczył, co jest dobre, co złe. Piosenki "za trzy grosze", kiepski landrynkowy jazz, są od razu uśmiercane przekręceniem gałki odbiornika. Spoza nisko osadzonych, pozbawionych szyb okien trucku podziwiam tahitański krajobraz. Pod wieczór pogoda zmieniła się radykalnie. Olbrzymie chmury nadciągnęły od wschodu, zasłoniły ziemię. Niebo jak w Zaduszki. Niełatwo mi przełknąć tak silną dawkę nagromadzonych przeciwieństw. Po lewej przesuwa się pejzaż o zgniłozielonej barwie butelkowego szkła, a śnieżne, rozgniewane grzywy fal z zaciętością uderzają o nadbrzeżne skały. Spoglądam zahipnotyzowany na ocean, skąd bije olbrzymia potęga i skończone, absolutne piękno. Wioska Hitiaa. Za chwilę pogrążamy się w cieniu rozłożystych chlebowców i smukłych palm. Rzeka Papeiha, pełna opalizujących pstrągów, czarnych okoni i innych gatunków ryb. Kościół protestancki z czerwoną wieżyczką, wyglądem przypominający dziecinną zabawkę. Gdzieś w tym miejscu przybił "La Boudeuse" Bougainville'a w kwietniu 1768 roku. Na pamiątkę tego wydarzenia postawiono niewielki pomnik przy ujściu rzeki. Za pomnikiem widać już Tahiti Małą. Po lewej duża zatoka, głęboko wrzynająca się w ląd. Przecinamy najwęższe miejsce na wyspie, przesmyk Taravao dzielący Tahiti Wielką od Tahiti Małej (półwysep Taiarapu). Legenda głosi, że przed wiekami jeden z bogów rozgniewał się na mieszkańców Tahiti i nocą zaczął oddzielać jedną część od drugiej. Na szczęście bóg słońca Ra wcześniej wychynął zza oceanu i przepędził złośliwego ducha ciemności. Ocalał przesmyk szerokości dwu i pół kilometra. Nie będziemy dłużej zatrzymywali się w Taravao, miejscowości, która omal nie została wybrana przez Francuzów na stolicę wyspy i gdzie krzyżują się drogi biegnące ze wschodniego i zachodniego wybrzeża. Wjeżdżamy na półwysep Taiarapu, rzadko odwiedzany przez watahy turystów. Kiepska, wyboista droga biegnie teraz przez okręgi Afaahiti i Pueu, zniechęcając przybyszy do odwiedzania Tautiry. Wreszcie przed nami grupa uśpionych domów. Reflektory trucku omiatają pnie palm, wydobywając z mroku przydrożne chałupy. W niektórych pali się jeszcze światło. Autobus staje. Lekko poobijany prostuję nogi i wyciągam worek podróżny. Energiczna kobiecina, zapewne małżonka kierowcy, inkasuje należność za przejazd. Europejczyk płaci trzy razy więcej niż miejscowy. Nasz przyjazd powoduje gwałtowne poruszenie. Gdzieś zapalono lampę naftową, słychać zaspane głosy, a po chwili na drodze ukazuje się gromadka ludzi. Ciemne sylwetki rysują się ostro w świetle reflektorów. Pytam pierwszego lepszego przechodnia o dom miejscowego "sołtysa". - Excusez moi... - bezradnie rozkłada ręce. Wkrótce okazało się, że ani "tavany", ani jego zastępcy nie ma w domu. Żandarm również gdzieś się zapodział. No i jestem jak tabaka w rogu. Nie pozostaje nic innego, jak najbliższą noc spędzić w namiocie. Rozbicie namiotu, zwłaszcza tak małego jak mój, nad brzegiem morza, to tylko chwilka. Układając się do snu czuję lekki, przyjemny nawet dreszczyk emocji. Już zasypiając wypisałem w myśli nad namiotem olbrzymi transparent: "Własność prywatna! Tabu!!" Właściwie jednak nic się nie działo tej nocy. O północy spadł tylko z hałasem orzech kokosowy. Trrrach! - huknęło coś bardzo blisko namiotu. Po omacku sięgnąłem po worek podróżny, aby wydobyć latarkę elektryczną. Dwa metry od mej głowy leżał dorodny kokos. Jego waga, bagatela - ponad sześć kilogramów! Pamiętam, że zadarłem głowę i przyświecając sobie latarką zobaczyłem w górze kiwające się złowróżbnie wielkie, dojrzałe kule. Całe szczęście, że rozpiąłem namiot między palmami, a nie tuż pod nimi. Widocznie jednak wiatr się wzmógł, i rozkołysał czubki palm. A może to prawda, że kokosy mają oczy i spadają tylko na głupców? Tak czy owak, na Tahiti nie ma ubezpieczeń od tego rodzaju wypadków. Po tym incydencie nic już nie mąciło mego spokoju. Rankiem wysupłałem się ze śpiwora i pospieszyłem wykąpać się w morzu. Czarny wulkaniczny piasek lśni w porannym słońcu drobniutkimi kryształkami miki, zapada pod naciskiem stopy, tu i ówdzie uwijają się po plaży czerwono_czarne kraby; pomykają boczkiem w jakimś tylko sobie wiadomym kierunku. Na mój widok wieją do swych nor. Niektóre z nich, np. Cardisoma Carnifex Herbst, wchodzą zręcznie na palmy, odrywają kokosy szczypcami, a potem już na ziemi dobierają się do owocu. Ogólnie jednak biorąc, fauna wysp polinezyjskich jest niesłychanie uboga. Tahiti to na pewno nie zoo pod gołym niebem. Tajemnicą natury pozostanie całkowity brak drapieżnych zwierząt na archipelagu. Polinezyjczycy nie znają też węży, nie wiedzą nawet, jak wąż wygląda. Już Bougainville się tym zachwycał: "Niezwykłą zaletą tej wyspy jest to, iż nie nawiedzają jej hordy owadów, plagi tropików. Nie dostrzegaliśmy też jadowitego stworzenia..." Pod tym względem fauna wysp polinezyjskich jest uboższa nawet od melanezyjskiej. I jeszcze jedna dygresja. Wspomniałem już, że zwierzęta domowe sprowadzone zostały na wyspy przez pierwszych białych. W ten sposób otrzymała towarzystwo polinezyjska świnia, która nudziła się w samotności. Inna sprawa, że w jakiś czas później kozy zniszczyły poszycie lasów na Markizach, zaś na Nowej Kaledonii jelenie tak się rozpanoszyły, iż trzeba je było porządnie przetrzebić. Zachód objawił się Polinezyjczykom jako coś w rodzaju "siedmiu plag europejskich". Moskity, osy i inne owady przeniesione pod tutejsze tahitańskie niebo tak się rozmnożyły, że stały się zmorą mieszkańców wysp. A więc pewnego dnia jakiś statek wysadził na ląd parkę zdrowych szczurów, które rozpoczęły dzieło eksterminacji i przyczyniły się do wyginięcia mniejszych gatunków żyjących w Polinezji. Niestety, z kolei one rozmnożyły się nader obficie. Pluskiew początkowo także nie było na tutejszych wyspach. Zostawili je w spadku Tahitańczykom hiszpańscy żeglarze. Gdy w 1774 r. zmarł jeden z ich kapitanów Domingo Boenechea, pochowano go na Tahiti. Ciekawi wyspiarze rozbili drewnianą trumnę Hiszpana i wtedy zalęgłe w niej pluskwy rozlazły się po wyspie. Komary też pochodzą z importu. Przywlókł je na archipelag pewien poławiacz wielorybów, który zawinął na Mooreę. Na szczęście tutejsze moskity nie roznoszą malarii. A więc fauna tu prawie niezaczepna i nieszkodliwa - "inoffensive". Pewien wyjątek stanowią komary, muchy, ćmy i inni skrzydlaci wrogowie. Na wszelki więc wypadek u wejścia do namiotu rozpiąłem moskitierę. Tylko przed najazdem maleńkich muszek, które ostatnio przybyły do Tahiti z zachodnich wysp Pacyfiku, muślin nie broni. "Nona", zwabione światłem, atakują bez pardonu jak ułani spod Samosierry. Mikroskopijne te owady garną się do jasnych plaż i światła w ogóle. Potrafią przedostać się przez najdrobniejszą siatkę, a ich głębokie ukłucia powodują jątrzące się rany. Ukłucia te szczególnie źle znoszone są przez kobiety i dzieci. Pluskam się w morzu długo i nie marznę. Woda jest ciepła, aż gęsta. Ponad 20/0 C nie jest niczym wyjątkowym na Tahiti, a w lagunach, gdzie woda jest płytsza i spokojniejsza, temperatura podnosi się jeszcze o kilka kresek. Nadbiegające fale zostawiają gorycz w ustach i pieką w oczy. Nic więc dziwnego, że krajowcy w Pacyfiku się nie myją. W czasie kąpieli rozglądam się trochę niespokojnie za rekinami, które tu się czasem zjawiają, ale jakoś nie widzę żadnego. Czas wytrzepać z włosów i uszu resztki morskiej soli i wracać na brzeg. Kiedy z ręcznikiem przewieszonym przez ramię udaję się do namiotu, wioska zaczyna pulsować życiem. Dobiega ku mnie śpiew - kobiety przygotowują śniadanie. Ranek wśród palm narodził się piękny. Powódź światła zalewa wioskę, wdziera się do namiotu. Jak błogo jest leżeć na wznak, chłonąć miłe ciepło porannych promieni. Morskie ptaki machają leniwie skrzydłami, miękkimi zakolami przesuwają się po niebie. Pasat przestał wreszcie wygrywać melodię w liściach palm. Kuszący jest tutejszy klimat, nie dający się porównać z aurą innych krain podzwrotnikowych, a kontrastowo odmienny od naszych kapryśnych wiosen i zim. Pod szczytem Orohena wegetacja roślin trwa okrągłe dwanaście miesięcy. Nie ma tu nużących upałów, jak w innych krajach tropikalnych. W dzień bryza morska, a w nocy wiatr od gór chłodzi powietrze. Średnia temperatura roku waha się w pobliżu 26/0 C i nigdy prawie nie spada poniżej dwudziestki. Ochłodzenie następuje w lipcu, najcieplej jest w styczniu. Noce są chłodniejsze, niż sobie to wyobrażamy. Tahiti szczęśliwie omijają niszczycielskie tajfuny i trzęsienia ziemi. A więc doskonałe warunki biwakowania. Przed moim namiotem krajobraz prawdziwie malarski: dekoracyjne palmy, pirogi wyciągnięte na brzeg, spokojna błękitna laguna. Dalej, za barierą rafy - ocean, a na lewo zielone góry o stromych zboczach i głęboka dolina przeglądająca się w wodzie morskiej. W głębi lądu zarysy wygasłego wulkanu Roniu, który góruje nad Tahiti Małą. I jak gdyby tego jeszcze było za mało - obok rzeka Vaitepiha, kończąca tu swój pracowity bieg pośród wzniesień okręgu Tautira. Stary wyga podróżniczy, który z niejednej rzeki wodę pił, staję bezradny wobec tej "kolorowej pocztówki". Widok z mego namiotu może konkurować z najpiękniejszymi na świecie. Poddaję się nieubłaganie czarowi tej wyspy, która nawet zgryźliwych sceptyków, moralistów i besserwiserów zmusza do iście baraniego zagapienia się i naiwnych superlatywów. Tymczasem na tyłach mego namiotu rozgrywa się inne widowisko. Dzieci, te miejscowe środki masowego przekazu, wypatrzyły białego "popaa", podały wieść dalej i w pobliżu mego biwaku zaroiło się od maluchów. Wiek: od sześciu do dwunastu lat. Śmieją się, wrzeszczą, biegają jak miliony ich rówieśników w innych częściach świata. Mój namiot dzieli tylko dwieście metrów od zabudowań szkolnych. Urocze są tutejsze szkraby. Smagłe i czarnookie, żywe jak iskry. Od razu widać, że dobrze im się dzieje. Na Tahiti nie ma dzieci głodnych, chorych, pozbawionych rodzicielskiej opieki. Tu dzieciństwo nie jest cierpieniem jak w Indiach czy w miastach Ameryki Łacińskiej, gdzie każda istota ludzka od pierwszego świadomie postawionego kroku musi walczyć o utrzymanie się na powierzchni życia. W porównaniu z niektórymi rejonami kuli ziemskiej, gdzie często nie ma miejsca dla dziecięcej radości, Tahiti jest siódmym rajem. Dzieci tahitańskie jak mogą odpłacają się rodzicom za ich dobroć. Widzę je często przy rozmaitych zajęciach gospodarskich. Biegają na posyłki, sprzątają przed domem, wyłuskują miąższ z łupiny orzecha kokosowego na obiad. Dziewczynki pomagają przyrządzać posiłki, wyplatają koszyki, opiekują się młodszym rodzeństwem, zaś chłopcy z niezwykłą zręcznością wspinają się na drzewa i zrywają owoce. Polinezyjczycy ogromnie kochają dzieci - zarówno swoje własne jak i adoptowane. Ślubne i nieślubne. Przyjście dziecka na świat jest wielkim wydarzeniem. Cały wysiłek starszych skierowany jest na zapewnienie maluchom pogodnego dzieciństwa. Polinezyjczyków cechuje miękki, czuły i wiele wybaczający stosunek do swoich złotobrunatnych pociech. Nigdy nie widziałem, by na archipelagu bito dzieci, rzadko słyszałem ich płacz. Toteż radość życia aż kipi, wyładowują ją w ruchliwych gwarnych zabawach. Najchętniej bawią się w chowanego, młynek, żółwia, skaczą przez skakankę, grają w piłkę, "szkiełka", puszczają latawce. Wydaje się, że ani chwili nie potrafią ustać spokojnie. Właśnie cała gromadka z krzykiem i śmiechem chowa się za drzewa i wyciągnięte na brzeg rybackie łodzie. Jakiś maluch, spokojniejszego snadź temperamentu, fabrykuje łódeczkę z połówki orzecha kokosowego, dorabia do niej żagiel z patyczków i okrągłych liści "hotou". Puszczona na wodę, ucieka w siną dal. W cieniu rozłożystego chlebowca, niedaleko mego namiotu, zbiera się dziecięcy sejmik. Dochodzi do gorącej wymiany zdań między starszymi chłopcami. Domyślam się, co jest przedmiotem ich dyskusji. Wyrostków ciekawi Europejczyk, który nie wiadomo po co przyjechał na najdalszy kraniec wyspy. Mój przenośny jednosobowy domek, mniej wygodny od przewiewnych tubylczych "fare", stanowi ewenement w tahitańskim krajobrazie. Nic więc dziwnego, że budzi zainteresowanie. Niesłychanie rzadko widuje się na wyspach cudzoziemców biwakujących pod namiotem. Administracji francuskiej nie zależy na taniej turystyce, niechętnym okiem patrzy na takie jak ja przelotne "ptaki" Pacyfiku. Turystyczne prospekty i foldery wręcz się od nas odżegnują. Przy wjeździe do Polinezji Francuskiej musiałem okazać bilet powrotny, bez którego nie ma mowy o zatrzymaniu się na archipelagu. Wyłażę z namiotu jak ślimak ze swej skorupy. Ciemne oczy obserwują każdy mój ruch, ale żadne z dzieci nie ośmiela się zbliżyć. Gdyby mnie nie było, może odważyłyby się podejść i obejrzeć namiot z bliska, wiem jednak, że niczego by nie uszkodziły, nie zniszczyły. Tutejsze dzieci bowiem, choć tak niezwykle ruchliwe, są niezwykle zdyscyplinowane. Nie trzeba się obawiać żadnych chuligańskich wybryków z ich strony. Wciąż tkwią niemal bez ruchu i tylko patrzą z natężeniem. Wiem doskonale, na co czekają. Fascynuje je aparat fotograficzny. Wystarczy teraz jeden gest, jedno słowo, by zawrzeć z nimi znajomość. Rzucam luźną uwagę na temat muszli. Wśród dzieci natychmaist ożywienie. - Ciekawią pana muszle? Mamy w domu - odpowiadają jeden przez drugiego. W nawiązaniu dialogu z miejscową ludnością często pomagają mi najmłodsi. Rola kolekcjonera muszli daje mi większą szansę wejrzenia do ich domów. Jako potencjalny nabywca mogę swobodniej odwiedzać polinezyjskie rodziny, gdyż kupiec to osoba nie budząca obiekcji. Chłopcy prowadzą mnie do swoich "fare", znoszą muszle. Promienie słońca padają na puste i spłowiałe skorupy, na przedwcześnie obumarłe wapienne domki ślimaków. Odnajduję ładny okaz: muszlę o intensywnie łososiowatym wnętrzu i brązowobiałym pręgowanym wierzchu. W końcu zaprowadzono mnie do miejscowego nauczyciela. Przed budynkiem szkolnym pojawia się mały, chudy człowieczek w okularach i krwistoczerwonej koszuli. Na nogach ma trepki. - Halo! - Wita mnie radośnie, jakbyśmy się znali całe życie. - Nazywam się Emil Pedupebe! - i wyciąga do mnie dłoń. - Monsieur chyba nie ze Stanów Zjednoczonych? Objaśnienie co do mojej narodowości zdaje się wzmagać jego radość. - Polak! A oui. Znałem, znałem, miałem wielu przyjaciół wśród Polaków. Sprawa muszli morskich zostaje szybko załatwiona. - Niech pan wstąpi na obiad do nas, wszystko przygotuję. Dobrze? - Dobrze... Emil Pedupebe bierze sobie za punkt honoru, żeby przybyszowi ułatwić życie, i proponuje, abym stołował się u niego. Po chwili rozmowy rozkrochmalił się całkiem i zaczyna opowiadać o sobie. Z Francji pan Pedupebe wyjechał już dawno. Jakiś czas przebywał w Wiedniu, wreszcie osiadł na stałe w Polinezji. Na Tahiti przebywa dwadzieścia pięć lat, zaś w samej Tautirze - dwanaście. Wziął ślub z tahitańską "vahine". Ma z nią dwie córki. Mówi, że już nigdy nie wróci do Paryża, chociaż jego ziomkowie uważają, że Francja jest nadzwyczaj pięknym krajem, jednym z najwspanialszych na świecie. Cierpi na "wyspiarską chorobę". Wybudował sobie domek, założył rodzinę i nigdzie nie zamierza ruszać. Emil Pedupebe - drobny, czterdziestoośmioletni mężczyzna - prowadzi mnie do wnętrza budynku szkolnego. Znikają główki dziecięce, do tej pory tkwiące w oknach. Odbywamy rajd przez klasy, przepływamy przez tłum uczniów. Budynki szkolne odbiegają swoim wyglądem od tego, do czego przywykliśmy w Polsce. Żadnych drzwi, żadnych szyb w oknach, pracowni i świetlic. W lekkich, drewnianych barakach, prowizorycznie podzielonych na klasy ściankami działowymi, uczy się ponad dwieście pięćdziesiąt dzieci. Polinezyjczycy, Chińczycy, Francuzi i mieszańcy siedzą na tej samej szkolnej ławie. Kierownik przedstawia swój personel. W sumie pięć nauczycielek - wszystkie Francuzki. Rozmawiamy o szkolnictwie na Tahiti. Kiedy dziecko dochodzi do siedmiu lat, maszeruje do szkoły. Naukę zaczyna w języku tahitańskim, a dopiero później przechodzi na francuski. W szkole kopiuje się system praktykowany nad Sekwaną, programy są analogiczne, poziom - dość wysoki. Szkoła elementarna trwa cztery_pięć lat, gimnazjum - cztery, a liceum trzy lata. Są zaledwie dwa licea na Wyspach Towarzystwa. Jedno w Papeete, drugie na Raiatei. Prawie dziewięćdziesiąt procent dzieci uczęszcza do szkoły podstawowej, z nich tylko jedna piąta dostaje się do klas przejściowych, a zaledwie jedna siódma do klas ogólnokształcących szczebla licealnego lub zawodowego, odpowiadającego naszemu technikum. Wyższych uczelni na wyspach nie ma. Mówi się o otwarciu uniwersytetu na Nowej Kaledonii. Na dużej pauzie panuje nastrój swobodny, radosny. Kierownik szkoły mówi coś szybko do młodego Tahitańczyka, może czternastolatka, który stoi obok i przygląda mi się ciekawie. Z potoku zdań rozumiem tylko pojedyncze słowa. - Remy pokaże panu Tautirę - odzywa się Pedupebe i zaraz wraca do przerwanych zajęć. Remy Gaude piękny jest jak bożek grecki. Szeroki w ramionach, wąski w biodrach, oczy ma ciemne i gęste brwi. Chodzi do siódmej klasy, zna francuski i trochę angielski. Prędko zorientował się, o co mi chodzi. Bystry chłopak pozostanie moim cicerone na czas mego pobytu w Tautirze. Gitarzysta z Tautiry Odpowiedzi na pytanie, jak żyją współcześni mieszkańcy tego kraju, szukam przede wszystkim we wsi tahitańskiej. Tautira, niewielka wioska, leży najdalej od stolicy, najdalej od białych. Dawniej w tym miejscu było potężne państwo feudalne, liczące około dwudziestu pięciu tysięcy mieszkańców. W połowie XVII wieku naczelnikiem Tautiry był wielce szanowany Tavi, ten sam, któremu naczelnik z okręgu Papara skradł piękną żonę Jutrzenkę. Cóż, na świecie wiele zamieszania powstaje z powodu płci pięknej. Dla nas ważniejszym wydarzeniem jest to, że w Tautirze założyli Hiszpanie swoją kolonię. Nie trwała ona jednak długo, po trzech latach, w 1775 roku, upadła. Hiszpan Maximo Rodriguez był pierwszym białym, który tak długo - niemal cały rok - żył między Tahitańczykami. Pozostawił zapiski, z których poznajemy kulturę Polinezji w momencie gdy była jeszcze wolna od zgubnych wpływów cywilizacji europejskiej. Tautirę uświetnił również swoją obecnością sławny piewca mórz południowych, Robert Louis Stevenson, pisarz pochodzenia szkockiego. Tu dochodzi do zdrowia pod troskliwą opieką pewnej Tahitanki, która kurowała go kokosowym mlekiem i miodem, aż poczuł się na tyle silny, aby na swoim jachcie kontynuować podróż po Oceanii. Wszystko to zdążył mi opowiedzieć rezolutny Remy w czasie naszej wędrówki po Tautirze. Na krańcu wioski objawia nam się tropikalna knieja. Tutaj kończy się bity trakt, dalej - dzikie pustkowie, surowe nagie skały, groty o sklepieniach i ścianach zarośniętych dziwacznymi porostami, wśród których w ciemnościach hulają nietoperze. - Tutaj to nic - odzywa się Remy - prawdziwie dzikie ostępy można zobaczyć po przedostaniu się na koniec Tahiti_iti, do dawnego okręgu Pari. No, wie pan, tam gdzie schronili się biali "popaa". Remy ma na myśli pół tuzina Europejczyków, którzy odizolowali się od swego środowiska i schronili na sam kraniec Tahiti. Ci apostołowie powrotu do natury prowadzą w zalesionych dolinach żywot naszych praojców. Dotąd nie wytyczono tam żadnej drogi. Nikt nie chce się podjąć jej budowy. Do miejsca, gdzie znajdują się pieczary Pari (legenda głosi, że zamieszkiwali je Mali Staruszkowie_kanibale, którzy zjadali tahitańskich rybaków) można dostać się w pirodze zrącznie kierowanej przez miejscowego Charona. Ten, wysadziwszy pasażera na ląd, zostawia go własnemu losowi. - Dwaj z nich, Raymond i Francuz Fr~ed~eric, regularnie odwiedzają naszą Tautirę - mówi chłopiec. - Pobierają na poczcie pieniędze i po dokonaniu zakupów wracają do siebie. A więc nie wystarczają samotnikom z wyboru same dary natury - ryby prosto z morza, owoce drzewa chlebowego, dzikie banany i pomarańcze. Swoją drogą, ten stary Fr~ed~eric to postać! Od blisko trzydziestu lat siedzi na bezludziu. Pobił rekord samego Robinsona Crusoe, który samotnie spędził dwadzieścia osiem lat na wyspie. Zawracamy. Wszędzie czysto utrzymane obejścia, na maleńkich palach prostokątne domy. Zaledwie dwieście lat minęło od agresji, której biali dokonali w tym rejonie świata, a zmiany są ogromne. W niewielu tylko wiejskich chatach ostały się elementy tradycyjnej architektury - dachy z liści pandanusa i ściany z "niau" (plecionka z liści palmowych). Zniknęły zaś całkiem owalne chaty, znane jeszcze przed drugą wojną światową. Zapach kwiatów w ogródkach miesza się z dymem kuchni, w których wyspiarze pitraszą obiad. Szałasy kuchenne - "fare_tutu" stoją oddzielnie lub stannowią dobudówkę, tak aby wonie potraw nie dochodziły do wnętrza mieszkań. Wśród zabudowań kręcą się biało_brązowe psy, prawie nigdy nie szczekające. Z chaty na palach wychyla się Tahitanka. Kiwa ku nam ręką. Podchodzimy. Dziewczyna szczerzy zdrowe, białe zęby, a czarne, śmiało błyszczące oczy ciekawie przyglądają się cudzoziemcowi. - Amerykanin? - pyta Remy'ego, wskazując bezceremonialnie na mnie. Wdajemy się w pogawędkę. Wkrótce dołącza do nas druga dziewczyna w niebieskim, kwiecistym "pareu". Przed chwilą przestała porządkować obejście i nabijać na szpikulec liście, które w nocy spadły z drzew stojących wokół domu. Wnętrze domu wspaniale urządzone. Pod ścianami okazałej izby stoją rzeźby z Markizów, podłogi wyścielają wzorzyste maty, tradycyjne drewniane okiennice bronią przed moskitami i nocnym chłodem. Pan domu, Anglik, jest nieobecny. Pracuje w hotelu "Taharaa". Obie gosposie dbają o dobytek pana Burke Harrisona, który mieszkając w tradycyjnym "fare" czyni to na przekór światu, szczycącego się zmianami i wymazywaniem osiągnięć polinezyjskich pokoleń, nazywając tę działalność postępem. Kierujemy się do wyjścia. Przepraszamy Tahitanki za przydługą wizytę. - Proszę nas znowu odwiedzić - słyszę w odpowiedzi. We wsi Tautira dni mijają ospale, wśród wypoczynku i kwiatów. Kwiaty widzi się tu wszędzie - w ogrodach, wzorach tkanin, włosach... Każdego ranka tahitańskie "vahine" wpinają sobie we włosy białą pachnącą gardenię podobną do naszych jaśminów lub wielki czerwony kwiat hibiskusa. Młodzi i starzy mieszkańcy noszą kwiat zatknięty za ucho - za prawym uchem oznacza kawalera, za lewym osobę już zajętą. Pełne kwiatów są również kobiece suknie i bawełniane "pareu" ostatnio drukowane w Japonii. "Pareu" wysychają tak prędko, że można w nich pływać i przykrywać się nimi w chłodniejsze noce. Niektórzy mężczyźni, wierni tradycji, owijają je wokół bioder lub podwijają, formując prowizoryczne szorty. Kobiety okręcają się nimi do wysokości talii lub zawiązują na piersiach. Ulubionym kolorem Tahitańczyków jest czerwień. Kochają kwiat hibiskusa krwawego koloru, lubują się w jaskrawych czerwonych sukniach, wnętrza swoich mieszkań przystrajają sztuką wzorzystego czerwonego płótna. W hierarchii ludów polinezyjskich czerwień była barwą najwyższej władzy feudalnej. Jedyna różnica w sposobie ubierania się mieszkańców Tautiry za czasów pierwszych odkrywców i dziś, to dokładniejsze niż kiedyś okrywanie nagości. A może zajarzymy do dziennika Bougainville'a? "...Mieszkańcy Tahiti chodzą przeważnie nago, mając tylko przepaskę biodrową za całe okrycie. Znaczniejsi jednak owijają się zwykle sztuką tkaniny, opadającą im aż na kolana. Tak samo ubierają się kobiety, lecz one potrafią dopasować okrycie do swej figury z wielkim smakiem, nie pozbawionym kokieterii. Ponieważ mieszkanki Tahiti nigdy nie wystawiają swego ciała na słońce, a mały kapelusik trzcinkowy, zdobny w kwiaty, chroni ich twarze przed jego promieniami, mają cerę o wiele jaśniejszą niż mężczyźni, ich rysy są dość delikatne, lecz przede wszystkim wyróżniają się pięknością ciała, którego kształty nie zostały zeszpecone długotrwałą torturą sznurówki..." W innym fragmencie dziennika kapitana Bougainville'a czytamy: "...zapuszczają brody, ale golą wąsy i górną część policzków. Nie obcinają również paznokci - wyjątek stanowi tylko środkowy palec prawej ręki. Niektórzy noszą włosy bardzo krótko obcięte, inni zapuszczają je i związują na czubku głowy". Warto w tym miejscu dodać, że zarówno mężczyźni jak i kobiety na Tahiti usuwali włosy spod pach. Wszyscy mieli zwyczaj namaszczania się olejem kokosowym. Tatuaż, uważany za najbardziej atrakcyjne upiększenie ciała, pokrywał im nogi i tułów - nie tatuowali tylko twarzy, jak to czynili Markizyjczycy. Wracając do spraw związanych ze współczesnym życiem na archipelagu, trzeba od razu stwierdzić, że wszędzie w Tautirze spotykam się z dowodami gościnności, sympatii i serdeczności. Mieszkańcy wioski, spadkobiercy polinezyjskiej cywilizacji i kultury, są pogodni, weseli i życzliwie nastawieni do obcego przybysza. Nie stracili pogody i szlachetności ducha, choć tyle zła doznali od Europejczyków. Jednak nie tylko stroje, zwyczaje i cechy charakteru Tahitańczyków są przedmiotem moich zainteresowań. Bardziej bowiem ciekawią mnie formy ich bytowania. Tu, w Tautirze, po raz drugi od przybycia na Tahiti odnajduję rybaków. Wieś żyje z morza. Łowią ryby w pojedynkę z łodzi - polują z kuszą lub "patią", oszczepem w ręku, bądź zbiorowo, jak dzisiaj. Ptaki i ludzie czekają na brzegu na powrót rybaków. Ptaki zdają się tu być zjawiskiem tak samo naturalnym jak ryby w wodzie. Krajowcy siedzą wprost na ziemi - w cieniu drzew, jedzą, niańczą dzieci. Ktoś obok mnie leży na trawie, w zadumie podparty na łokciu. Tahitańczyk potrafi całymi godzinami zachować jedną pozycję: albo siedzieć w kucki, albo leżeć. Na ciemnym piasku pełno łupin. Mieszkańcy Tautiry skracają sobie czas rozłupywaniem kasztanów, z których wyjadają pestki podobne do migdałów. Ktoś przygrywa na gitarze. Gitara towarzyszy Tahitańczykowi bez przerwy. Powiadają, że krajowiec rodzi się z gitarą. Wysocy płowobrunatni Tahitańczycy jakże są odmienni od czarnych Melanezyjczyków! Mężczyźni są atletycznie zbudowani. Co krok widzi się fantastyczne szerokie plecy. Na muskularnych nogach blizny i jątrzące się skaleczenia o ostre krzaki koralowców. W symbiozie z koralowcami żyją małe żyjątka, zwane zoophita, które dostają się w zadarcie skóry i wstrzymują proces gojenia. Dziewczęta są zgrabne, w miarę zaokrąglone, o nazbyt dużych piersiach. Niestety, tusza jest nieodłączną cechą kobiet starszych. Gawędzą o jakichś niewieścich sprawach, które nie mogą być ponure sądząc po tym, jak często odsłaniają w uśmiechu zęby. Zachwyt budzi ich królewska beztroska, koniec świata nie spędziłby chyba optymistycznego uśmiechu z ich ust. I te wspaniałe włosy! To, co one tutaj z nimi wyrabiają, przechodzi ludzkie pojęcie. Rozczesują je, moczą w strumieniu, układają na różne sposoby, perfumują... Każda Tahitanka ma swój, ledwo dostrzegalny, odrębny styl uczesania. Sto kobiet, sto różnych fryzur. A gdy im to długie puszyste "futro" ciąży na ramionach, zaczesują je do tyłu i upinają na karku lub wiążą na czubku głowy w ciężki węzeł. Tak, cudowni są Polinezyjczycy! Uwaga! W pobliżu brzegu ukazuje się piróg. Rybacy holują olbrzymią sieć w stronę lądu. Oczekujący mężczyźni i kobiety wchodzą po pas w wodę, chwytają sieć z obu końców i ciągną ku plaży. Na płaszczyźnie uwijają się szybko, sprawnie ogłuszając trzepoczącą się zdobycz. Wyciąganie metr po metrze ciężkiego włoka z morza trwa godzinę. Na brzegu ryby zostają zręcznie wypatroszone i podzielone pomiędzy uczestników połowu. Rybacy rozwieszają zielone nylonowe sieci na drewnianym niby trzepaku. Część ryb pakują wprost do "lodówki" (hupe) - bambusowej klatki w kształcie cygara, zanurzonej w wodzie i zamykanej wiekiem od góry. W tym klimacie wszystko musi być w stanie żywym lub spożyte natychmiast, inaczej się zmarnuje. Nadmiar ryb wyspiarze przeznaczają dla kupca Chińczyka. Na zaludnionej Tahiti ryby są bardziej cenione niż gdziekolwiek indziej i mają na rynku dobrą cenę. Tutejsze wody obfitują w tuńczyki, mieczyki, bonito, barakudy i inne gatunki, a ponieważ ocean ma zwykle jednakową temperaturę, ryby nie migrują i łowić je można przez cały rok. W niektórych rejonach, w pobliżu wysp Tahiti, Moorei, Raiatei czy w lagunie Maupiti, gdzie wytrzebiono sporą ilość ryb - poluje się nocą z wodoszczelną lampą lub pochodnią. Krajowcy doskonale orientują się, kiedy warto wypływać na połów. Gdy zbliża się pora "roonui", noc bezksiężycowa - wiedzą, że będzie bezrybie, z nastaniem zaś "hinohiti", pełni księżyca - połowy będą obfite. Na pełne morze tahitański rybak niechętnie się zapuszcza, woli małe zatoki. Pod wieczór jak zwykle wpadam do domu kierownika szkoły. O tej porze biorę drugi prysznic. Na Tahiti czystość jest niezmiernie przestrzegana, krajowcy kąpią się dwa razy dziennie. Ich wioski, ulice, mieszkania są starannie zamiecione (sprzątają nawet opadłe liście przed domami), a odzież nienagannie czysta. To upodobanie do czystości cechuje Tahitańczyków od zamierzchłych już czasów. Dawni Polinezyjczycy dzień zaczynali od kąpieli, kąpali się też w południe i przed pójściem spać. - Halo, monsieur! - Oh... halo - kierownik Pedupebe unosi głowę znad poprawianych zeszytów. Piwne oczy patrzą przyjaźnie, po chwili milczenia odzywa się: - Podoba ci się Tautira? Kiwam głową. Przywykłem już do tego pytania, Francuz zadaje je za każdym razem, gdy mnie zobaczy w swoim domu. Gdy kilka minut później siadamy na szerokiej werandzie, kierownik szkoły opowiada mi o białych rezydentach na wyspie. - Tak, mój drogi, nie ma na świecie wyspy bardziej trudnej do opuszczenia niż Tahiti - konkluduje. - Biali Polinezyjczycy wiedzą o tym dobrze. Czy wiesz, że sławny Danielsson zamieszkał tutaj? Pedupebe tryska radością życia. Nie zapomnę nigdy jego przepoconej koszuli, mnóstwa bieganiny i ciągłego, z pomocą rąk, gadania z uczniami i nauczycielami. Mimo że jest francuskim belfrem, ciałem i duszą należy do świata zielonych wysp. Oczywiście poznaję również jego żonę, Teurę, jadam tu przecież większość posiłków. Ta poczciwa Tahitanka stara się jak może nadążyć za swoim niespożytym mężem. Natura wyposażyła ją w harmonijne kształty, ale zagroziła tendencją do tycia. Tahitanki po trzydziestce to najczęściej przysadziste matrony. Jedzą za mało białka, a za dużo węglowodanów i tłuszczów. Na mnie już czas. Godzina towarzyskiej rozmówki minęła. Wracam do swego "domku" wśród palm. Żółte światła naftowej lampy (prąd elektryczny dochodzi tylko kilkanaście kilometrów od Papeete) znikają wraz z domem kierownika szkoły. Znikają również wszystkie ważne sprawy białych. Są tylko palmy, szum Oceanu Spokojnego i zielony welwet pod nogami. Księżyc wielki jak pomarańcza uśmiecha się pełną gębą. "Księżyc nad Tahiti" wisi dokładnie nad moim namiotem. Dwadzieścia metrów dalej mewy drepczą po piaszczystej plaży. Ptaki przywykły do mnie i zaczęły mnie traktować jak część krajobrazu. Wsuwam się do namiotu. Przez rozpiętą moskitierę przebija czerwony odblask pochodni nocnego rybaka. Słyszę, jak krajowiec ostrożnie wiosłuje, aby nie spłoszyć ryb. Zapalam latarkę wiszącą nad głową, zabieram się do zaległej korespondencji. Jestem już w połowie listu, gdy słyszę, że ktoś woła mnie z zewnątrz namiotu. Wychylam się. Błysk latarki wydobywa z mroku znajomą sylwetkę Remy'ego. Chłopak sterczy nade mną, patrzy wyczekująco. Jestem zmęczony upalnym dniem i ta późna wizyta trochę mi nie na rękę. Tahitańczyk musiał to odczuć. Zawstydziłem się. Uśmiechnąłem się więc zachęcająco i poprosiłem, by usiadł. Drugiego dnia pobytu w Tautirze Remy przysiadł na stopniach werandy kierownika szkoły i zaczął grać na gitarze, aby mi się lepiej drzemało w czasie południowej sjesty. Byłem mile zaskoczony. Nikt mi jeszcze nie grał kołysanki do snu. Jest to stary zwyczaj polinezyjski. Teraz znowu przyszedł, by mi zagrać na pożegnanie. - Pan wędruje naokoło świata, prawda?... - Tak, naokoło świata. - To musi być wspaniałe! - Chciałbyś podróżować ze mną? - Jeszcze jak! - A co ze szkołą? - "Aita peapea", nieważne. Jeżeli się ktoś wybiera w podróż, to nie można się spodziewać, że będzie również w szkole. - Niby racja... Pamiętam, że odpowiedziałem coś wtedy mgliście, nie przygotowany na taki obrót sprawy. Remy był jak inni jego ziomkowie. Wieczny niepokój, tak charakterystyczny dla Polinezyjczyków, gnał go ku nowemu. Pobyt w Tautirze sprzykrzył mu się, był "fiu". Wielu Polinezyjczyków wędruje od wyspy do wyspy, od krewnych do krewnych, aby przerwać monotonię codziennego życia. Na razie uzgadniamy, że pojedziemy razem do Papeete. Chłopak rozsiada się wygodniej u wejścia do namiotu, kładzie dłoń na strunach gitary i trwa tak przez chwilę, patrząc w kierunku ognistych punkcików wędrujących na morzu. Po pewnym czasie dopiero popłynęły ku gwiazdom melodie i słowa improwizowanej pieśni. Niczym w ckliwym filmie - księżyc, gitara, Tahiti. Nietrudno domyślać się, o czym śpiewa chłopak. Wyławiam słowa: "popaa", Remy, "raireva"... Tahitańczyk mówi o obłoku mknącym po niebie, obłoku, który rodzi się z morza i wędruje znad jednej wyspy ku drugiej. Są również ludzie podobni do "reireva", wyłaniają się nagle i znikają tak samo szybko, jak białe lekkie obłoki przyniesione przez wiatr. Jękliwe tony gitary wydobywają z ciszy nocy utajoną w niej tęsknotę. Chowam do worka leżący przede mną nie dokończony list do kogoś mi drogiego, komu piszę o smutku, jaki odczuwam wieczorem, kiedy nachodzą mnie wspomnienia innych wieczorów... Robi się późno, chłopak już odchodzi. Chce mi powiedzieć "dobranoc", ale tylko zdołał coś wybąkać, bo go speszyłem mówiąc: "dobranoc, Remy... dziękuję ci". Może kiedyś, kiedy wpadnie mu ta książka do rąk i ktoś mu przeczyta te strony, zrozumie, dlaczego mu podziękowałem. Jak to dobrze, że Tautira leży daleko od Papeete! Spacer w Teahupoo Jadę do Teahupoo, kolejnej tahitańskiej wioski, położonej po przeciwnej stronie Tahiti Małej, na południowo_zachodnim wybrzeżu. Zaraz po przybyciu do nowego okręgu zaprowadzono mnie do jednego z tutejszych "fare", krytych dachem z karbowanej blachy. We wsi korzystam z uprzejmości "tavany"; jego trochę większe "fare" staje się zarazem moim. Miejscowy notable traktuje polinezyjską gościnność niczym świętość, a może działa pod wpływem notatki, którą poświęcił mi miejscowy dziennik, "La D~ep~eche de Tahiti". - Jak się spało? - pyta rano. - Wybornie! - odpowiadam drapiąc się w swędzącą łydkę. Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Dokuczały mi komary. Spałem w szerokim łożu bez moskitiery. Dzisiejsi Tahitańczycy śpią w łóżkach, jedzą przy stole. Mieszkanie "sołtysa" umeblowane jest po europejsku. W pokojach stoją drewniane łóżka zasłane lekkimi kapami; na białym materiale wyszyto ręcznie czerwone, żółte bądź niebieskie kwiaty. Oprócz łóżek jest komoda, szafa, masywny stół i parę podniszczonych walizek. Szkoda, że mieszkanie jest tak zagracone i mroczne. - Jedzenie gotowe - zaprasza "tavana". Siadamy do stołu: gotowany ryż, pataty, mięso z puszki. Nie dano mi widelca, muszę więc posługiwać się łyżką. Jestem głodny jak wilk, wszystkie potrawy zyskują moją aprobatę. Pierwsze śniadanie w Teahupoo odbywa się przy udziale "piifare". "Piifare" to po tahitańsku kot. Mają ich aż trzy! Jeden wskoczył właśnie na stół i włożył łeb do talerza. Dwa pozostałe czatują na podłodze, w każdej chwili gotowe do akcji. "Tavana" usiłuje je przepędzić miotłą, lecz na niewiele to się zdaje. Są agresywne i wytrwałe. Odsuwam talerz, zabieram się do kawy. Na to tylko czekały kocury. Rzucają się na pozostawione resztki jedzenia. Siostrzeniec "tavany", Jeanne Wong Po, niewiele będzie miał roboty z myciem talerzy i garnków... Wczoraj wieczorem powitał mnie ten właśnie półkrwi Tahitańczyk z włosami na krótkiego jeżyka i sprytnymi oczami. Pod nieobecność wuja bawił mnie rozmową. Zdążył nawet powiedzieć, że wuj zawiózł żonę do szpitala w Papeete. Dzisiejszej Tahitanki nie przeraża już myśl o rodzeniu dzieci z dala od rodzinnej wioski. Po święcie "tiurai" szpitale Pappete pełne są noworodków... * Aluzja do nieskrępowanej zabawy z okazji obchodów 14 Lipca, w wyniku której przychodzi na świat wiele tzw. "lipcowych dzieci", których ojcostwa trudno później dociec. Po śniadaniu "tavana" Metua Tiniarii pokazuje mi swój dobytek. Oglądam agregator dostarczyjący nam co wieczór światła, potem obwożony jestem nowiutkim citroenem. "Tavana" chełpi się swym domem, który niedawno wybudował za czterysta tysięcy franków, a następnie wynajął komuś za opłatą. Wstępujemy do zboru protestanckiego. Metua postawił go, gdy był jeszcze diakonem (swą obecną funkcję "tavany" pełni dopiero od czterech lat). - Chodź ze mną, to ci coś pokażę! - zwraca się do mnie tajemniczo. I ze źle tajoną dumą pokazuje pięć zegarów zawieszonych na ścianie zboru. Wszystkie podobne do siebie jak krople wody. Zamknięte w staroświeckich szafkach, wiszą tuż przy sobie w jednym rzędzie. - Wspaniałe, co? - pyta Metua. I po chwili dodaje: - Powiesiłem zegary w widocznym miejscu. Ludzie chętnie je oglądają. Podziwiają melodię wydzwanianych godzin. Łażę po czterokilometrowej wiosce, wdycham miękkie, przepojone wonią morza i kwiatów powietrze. Kraina pachnących gardenii. Przytulone do zbocza góry Teahupoo leży jakby w przepysznym ogrodzie, pełnym kwiecia i krzewów. Sama wieś jest schludna, czysta, dobrze zorganizowana. Z ciekawością oglądam lekkie, przewiewne tahitańskie "fare" - zawsze otwarte, nie mające zamków, a nawet, i to często, drzwi. Zasłony w oknach są opuszczone. Upał. Wsadzam nos do wnętrza domów. Powiedziano mi, że ludzie z Teahupoo mają duże poczucie piękna i z gustem ozdabiają swoje domy. Mieszkania tutejsze są nowoczesne; od frontu bawialnia z wygodnymi, wyplatanymi z bambusa fotelami. Na etażerce, w asyście muszli morskich, zazwyczaj spoczywa wzorzysta poduszka w kształcie rozgwiazdy. Na ścianach wiszą wyszywanki lub połyskują naszyjniki z nasion i drobniutkich muszelek. U wejścia kotara z kawałka błękitnego lub czerwonego "pareu" w białe kwiaty, uchylona, aby lepiej było można podziwiać wnętrze. Jeden dom konkuruje z drugim. Wstąpmy do jeszcze jednego "fare". Składam wizytę madame Rochette vel Farauru Meari Chevalier. Można ją zwykle zastać w obszernej bawialni, gdzie pochłonięta jest swoją pracą. Jeśli Tahitańczyk lubi coś robić, robi to dobrze. A madame Rochette pleść kapelusze lubi. Elegancka dama przyjmuje mnie w salonie, pokazuje dyplomy uznania, jakie otrzymała na dorocznych konkursach w Papeete. Wraz z jej córką, wyrosłą jak piękny kwiat na żyznej tahitańskiej glebie, wyciągamy z szafek artystycznie wykonane kapelusze i rozkładamy je na macie w ogrodzie. Mamy pełne ręe roboty, tak dużo tych nakryć głowy. W słońcu kapelusiki jakby ożyły. Sadzam madame Chevalier, ubraną w odświętną suknię, na krześle, ale i tam nie przerywa swej pracy. Spieszy się. Kiedy widzę w matówce lekki uśmiech Tahitanki - spuszczam migawkę. Był to uśmiech pełen taktu, mówiący że jeżeli, biali "popaa" coś sobie postanowią, to najwidoczniej muszą to zrobić. Wędruję na drugi kraniec Teahupoo, w kierunku rzeki. W polu niedaleko drogi jakiś wieśniak grzebie w ziemi. Piele grządki taro o wybujałych liściach. Każda najmniejsza roślinka w Teahupoo ma swego właściciela, każde drzewko stanowi czyjąś własność. Złotozielone owoce drzewa chlebowego o chropowatej powierzchni, okrągłej jak kule bilardowe, kołyszą się wysoko nad szosą. Grupka kobiet usiłuje przy pomocy długiej bambusowej żerdzi strącić je na ziemię. Niemal przed każdą chatą spotkać można to płodne drzewo. Przez osiem miesięcy w roku chlebowce są źródłem świeżych owoców najlepszej jakości, lecz konserwować można je tylko przez fermentację. Wielki Cook po powrocie do Anglii pisał o Polinezji: "Tutaj chleb rośnie na drzewach. Kto ma u siebie drzewo chlebowe, jest zaopatrzony na całe życie." Nie wszystkim jednak odpowiada ten biały, mączysty owoc, smakiem bardziej przypominający prażone kasztany niż chrupiącą francuską bułkę. Pokrojony w plasterki i usmażony, przypomina w smaku nasze frytki. Niestety większość obcych przybyszów nie może jadać go bezkarnie, przypłacając prawie zawsze taką ucztę dolegliwościami żołądkowymi. Tahitańczycy lubią te owoce i umieją je przyrządzać. Myślę jedynie o tym, żeby patrzeć, wciąż patrzeć, chłonąć wrażenia, których bogactwo ustępuje tylko temu, co niosą z sobą następne, ciągle nowe obrazy tutejszego światka. Nad rzeczką Tiirahi moc dzieci - brodzą w wodzie, kąpią się, piorą kolorowe łaszki. Małe dziewczynki szorują bieliznę na specjalnej desce do prania. Obok nich plastikowa miednica z wypraną już bielizną. Idę wzdłuż koryta rzeki. Towarzyszą mi dwaj Tahitańczycy, synowie właściciela kutra do połowu tuńczyków. Chłopcy prowadzą przez gaj palmowy - posesję dziadka. Na zielonej murawie pełno na wpół suchych owoców, które dziadek pewnego dnia zbierze. Na razie niech leżą. Jeden z zuchów wspina się na pień palmy i po chwili podaje mi zerwany przez siebie kokos. Mleczko kokosowe, pachnące i chłodne... Wokół gęstwina drzew owocowych. Plenią się bujne maleńkie cytryny, banany, wielkie tropikalne grejpfruty, żółte papaje, rosnące na bardzo wysokich i bardzo pięknych drzewkach. Szeroko rozpościera się potężne drzewo "ramatan". Z ziaren znajdujących się we włochatej łupinie owocu Tahitańczycy otrzymują olej do smarowania skaleczeń i namaszczania włosów. Spod plątaniny korzeni drzew sączą się strumyki wody i nasycają ziemię. Pojedyncze krowy skubią spokojnie wysoką, soczystą trawę. Mijamy żółte pole mimozy, dziwnej rośliny, która co wieczór skrzętnie zwija swoje liście. Feeria zieleni ciągnie się wzdłuż rzeki aż ku piętrzącym się nie opodal górom, które zamykają w wąwozie rozigraną Tiirahi. Znów wychodzimy nad rzekę. Zlizuję kropelki rosy, które osiadły mi na wargach, ocieram wilgoć z twarzy. Tiirahi lśni w słońcu i zachęca do kąpieli. Jej blask aż oślepia. Na brzegu dostrzegam młodą Tahitankę w krótkim "pareu". Zanurza stopy w rzece. Widać, że dopiero wyszła z wody, bo włosy ma jeszcze mokre. Z jej "pareu" wychylają się pełne, nagie piersi jak dojrzałe owoce papai. Ślicznotka nie okazuje chęci ucieczki. Pozdrawia nas wesoło. - Oh, la, la, czy ktoś przede mną fotografował już ciebie? - wołam. - Nie! - śmieje się dziewczę. Muszę stwierdzić, że choć Tahitanka nie reprezentuje sobą czystej rasy polinezyjskiej, przedstawia urodziwy typ kobiety. Podoba mi się ta ciemnowłosa Wenus. A może dlatego, że jej uśmiech jest tak ciepły, tak niekłamanie serdeczny... - Ta młoda "vachine" to nasza bratanica - odzywa się starszy z chłopców. - Rodzina Ager liczy aż czternaście osób. Wsie tahitańskie pełne są dzieci. W Tautirze poznałem osiemnastoletnią Tahitankę, która miała troje dzieci, a spodziewała się czwartego. Na wyspach spotyka się czterdziestoletnie babcie mające przeszło dwadzieścia wnucząt. Polinezyjki dojrzewają pięć, sześć lat wcześniej niż kobiety z krajów o umiarkowanym klimacie. Nowo poślubieni małżonkowie są zwykle bardzo młodzi i nie kłopoczą się zbytnio o przyszłość. Pierwsze dziecko zjawia się często przed ślubem. Przyrost naturalny na Tahiti jest większy niż dawniej i ludzi stale przybywa. Statystyki mówią, że połowa obywateli archipelagu nie skończyła dwudziestu lat. Tahiti jest młoda! Ale oto dziadek chłopców. Znajduje się w grupce krajowców kręcących się wokół zabitej krowy. Zewłok zwierzęcia zwisa z gałęzi. Dziadek ubił dwie sztuki bydła i rzeźnik_Chińczyk dzieli je na porcje. Musi się spieszyć, by mięso nie uległo zepsuciu. Większe kawały mięsa mężczyźni rzucają na platformę ciężarówki, wyłożoną liśćmi. Mieszkańcy Teahupoo stanowią jaskrawe przeciwieństwo Tautiry, leżącej za górami. Są bardziej zapracowani, mają mniej czasu na zajmowanie się przybyszem. Cywilizacja wchodzi do tej wsi położonej bliżej stolicy Papeete całym frontem, mało kto stara się ocalić tradycję i dawne obyczaje. Jedyni ludzie w Tahupoo, którzy mają czas, to przedstawiciele starszej generacji. Siedzą przed domami, gawędzą, chętnie wracają myślą do dawnych dobrych czasów... Wierzą głęboko w nocne straszydła "tupapahu" - duchy zmarłych ludzi błąkających się w ciemnościach, którym od czasu do czasu zapalają lampki oliwne. Mężczyźni w pełni sił doglądają plantacji, zajmując się połowem ryb i innymi wyspiarskimi zajęciami. Wiele młodych kobiet ucieka do Papeete, gdyż nie wystarcza im samo piękno otoczenia. Tahitanki pragną przyjrzeć się życiu białych "popaa" w stolicy, a może poznać jakiegoś miłego chłopca? Szukają zajęcia w hotelach w charakterze sprzątaczek lub kelnerek. Zostają ekspedientkami lub krawcowymi; uprawiają zawody najbardziej popularne w maisteczkach archipelagu. Mieszkańcy Teahupoo nie uważają wcale, że świat kończy się za przesmykiem Taravao. A co porabiają mieszkańcy Teahupoo po ukończeniu swoich codziennych zajęć? Dziś nie ma meczu piłki nożnej ani koszykówki (piłkę nożną wprowadził francuski żeglarz Gerbault), więc młodzi chwytają gitary, dosiadają bicykli czy wściekle warczących motocykli i skuterów, odwiedzają sąsiadów lub udają się do kina. Nie chcą pędzić życia z epoki "muszli i korala". Ale to tylko garstka. Większość mieszkańców wyległa z domów, by pogapić się na tańczących chłopców i mężczyzn ćwiczących na regatowych łodziach. Zbliża się "f~ete", wielkie święto 14 Lipca, i trzeba przygotować zespoły do eliminacji. Już na trzy miesiące naprzód w polinezyjskich wioskach rozpoczynają się przygotowania. Z daleka dolatuje rytmiczne dudnienie bębnów, jakie zwykle towarzyszy polinezyjskim tańcom i pieśniom. Coraz bliżej i bliżej słychać głuchy łoskot, aż wreszcie niespodziewanie wybucha w centrum Teahupoo. Po raz pierwszy słyszę odgłos bębnów na terenie tahitańskiej wioski. Głosy te nierozłącznie kojarzą się z morzami południowymi i trudno później wymazać je z pamięci. Przed sklepem Chińczyka trzydziestosiedmioosbowy zespół ćwiczy taniec "kaczkę". Sami chłopcy. Przeważają długowłosi. Najmłodsi uplasowali się na końcu. Muzykanci wybijają rytm na pięciogalonowych kanistrach po benzynie lub drewnianych, wydrążonych wewnątrz kłodach, zwanych "tore". Spocone czoła i karki grzmocących niemiłosiernie doboszy świadczą, ile wymaga to wysiłku. Mistrz zespołu daje znak i trzy rzędy chłopców zgodnie wykonują ruchy rękoma, nogami i całym ciałem. Tahitańczyk Otaha Teuira każe brać przykład ze środkowego tancerza z przepaską na czole, znajdującego się w pierwszym szeregu. Wiele godzin będą tak ćwiczyć. Amatorski zespół tańca ze wsi Teahupoo chce wziąć udział w konkursie tanecznym o nagrodę gubernatora przyznawaną w Papeete z okazji święta lipcowego. Konkurencja jest duża, każda niemal wioska ma swój własny "zespół pieśni i tańca". Idę na lagunę. Ustępuję z drogi nadjeżdżającemu samochodowi. To sklepik na kółkach, stanowiący własność tutejszego Chińczyka. Wing Man Hing stara się wychodzić naprzeciw potrzebom klienta. Codziennie pod wieczór wysyła swój objazdowy sklepik, aby obsłużyć sto trzydzieści gospodarstw w Teahupoo. Na półkach wehikułu widnieją karteczki z cenami wiktuałów. Po skończonym objeździe część towarów wędruje na powrót do lodówki w sklepie. Charlie miał rację: "Nie zabieraj jedzenia, w każdej wiosce znajdziesz sklepik chiński". Laguna Teahupoo dostarcza mi nowych emocji. Powierzchnia wody spokojna jak tafla jeziora, nieprawdopodobnie zielonkawa i przejrzysta. Dość daleko od brzegu rafy koralowe. Już w połowie XVII wieku na tym wybrzeżu organizowano sporty wodne, zwane "horue". "Horue", to jazda na zwykłej desce pchanej siłą przyboju. Spod drzewa biegnie w moją stronę ochrypły kobiecy głos: - Man, sit down and rest... Człowieku, siądź i odpocznij. Odmawiam. Tłumaczę się brakiem czasu. - Umrzeć zawsze będzie czas... Och, sit down... Przysiadam się do kobiety pochodzącej z archipelagu Tuamotu. Rano żaliła się, że nie ma z kim pogadać w wiosce. Narzekała na tutejsze opady deszczu. "Gdy ciężki strumienie deszczu przecinają niebo i zatapiają w półmroku domy Teahupoo, czuję się przytłoczona". Rzeczywiście, opady deszczu są tu dwa razy większe niż w Papeete, nie mówiąc już o słonecznych atolach Tuamotu. Klimat jest pasatowy, morski, z dużymi opadami na stronie nawietrznej. Na Tahiti rozróżnia się porę mokrą (listopad_luty) i porę suchą (marzec_październik). Te dwa okresy zastępują zmiany pór roku, tak charakterystyczne dla klimatu europejskiego. Nad laguną rojno. Nie wiem, na co mam wpierw spoglądać: czy na nagie, spocone torsy wioślarzy sunących w pirogach, czy na zebraną na brzegu publikę. Przeważają kobiety i dzieci. Chęć zwrócenia na siebie uwagi jest u nich jawna, same włażą mi pod obiektyw aparatu. Dużo przy tym gestykulacji i śmiechu. Robię portret małym białym kotkom. Ulokowały się w łupinach orzecha kokosowego jak w kołysce i wygrzewają się na słońcu. Tahitańskie dzieci bardzo lubią zwierzęta, zwłaszcza koty, którym nadają pieszczotliwe imiona. Kapitan Wallis, przywożąc na Tahiti pierwsze kocięta, na pewno nie spodziewał się, że swoim prezentem sprawi tyle uciechy tutejszej dzieciarni. Godzinami można tak siedzieć na zwalonym pniu palmy i przyglądać się rozgadanym wyspiarzom. Są urodzonymi oratorami, a przy tym mają skłonność do łagodnej żartobliwości, tej córy spokoju i radości. Trzeba mieć się stale na uwadze, bo nie zostawią na człowieku suchej nitki. Ich współczesne piosenki są rubaszne, obfitują w zabawne określonka i dowcipne porównania. Siedzą chłopcy zbudowani jak rzeźby Fidiasza i dziewczęta o skórze kokosowego orzecha, włosach czarnych jak noc. Jednak uroda niektórych szwankuje na skutek braku zębów. Ludzie z Teahupoo częściej korzystają z konserw niż mieszkańcy innych bardziej oddalonych wiosek. Niektórzy wstawiają sobie złote zęby, bo wówczas, w swoim przekonaniu, wyglądają bardziej z amerykańska. Mieszkańcy Teahupoo mają etniczny chaos wypisany na twarzy. Zderzenie ras dało znowu kapitalne efekty. Ich wargi są mniej grube, zaś nosy dłuższe i nie takie płaskie. Niektórzy zupełnie podobni są do białych. Spotykam wśród nich osobników mających błękitne oczy, rude włosy i skórę o odcieniu różowym. W ogóle rzadko widzi się dziś przedstawicieli czystej rasy polinezyjskiej na Wyspach Towarzystwa. Podobno jednak dzięki silnej domieszce krwi białej i żółtej krajowcy stali się odporniejsi na europejskie choroby. Większość naukowców uważa, że Polinezyjczycy wywodzą się z ludów południowo_wschodniej Azji, bardzo silnie przemieszanych z rasą żółtą, białą i czarną. Pierwsza ich fala dotarła do Nowej Gwinei i na wyspy Fidżi, druga - na wyspy Mikronezji. Trzecia osiedliła się na wschodzie: na Tonga, Samoa, Markizach, Wyspach Towarzystwa. Działo się to między dwutysięcznym rokiem p.n.e. i trzechsetnym rokiem naszej ery. Azja darowała Oceanowi Indyjskiemu i Pacyfikowi część swej ludności. Ludności gościnnej, wesołej, pracowitej, miłującej gawędy i tańce. Na dalekie wyspy przywozili ze sobą wszystko: swoje kobiety, dzieci, psy, wierzenia, przesądy. Czy pozostali na stałe? Nie. Część argonautów rozprzestrzeniła się na inne wyspy: Hawaje, Nową Zelandię, Wyspę Wielkanocną. Nie mogę oderwać oczu od obydwu załóg ćwiczących na lagunie. Spieszę się, aby utrwalić na filmie to, co jeszcze pozostało z dawnych czasów. - Czy mogę wejść? - pytam właściciela kutra, na którego pokładzie leżą długie wędki do połowu tuńczyków. Radzi mi wsiąść do małej pirogi, podpłyniemy bliżej. Wkrótce oglądam tahitański krajobraz z głębi laguny. Malownicze góry wyrastają jakby wprost z morza. Przed dziobem pirogi przesuwają się dwie smukłe regatowe łodzie. Tahitańczycy przeginają grzbiety, wyrzucają muskularne ramiona w takt coraz szybszego rytmu. W dłoniach zawodników krótkie wiosła o szerokich piórach, podobne do tych, jakich używali dawni Polinezyjczycy, zwani Maorysami. Kobiety nie wchodzą w skład załóg, jak to widziałem w wiosce Tautirze. Koniec ćwiczeń. Mieszkańcy Teahupoo trenują dwa razy dziennie: wczesnym rankiem i po południu, aż do zmroku. Zmęczeni niedawnym wysiłkiem spoceni mężczyźni chwytają za łodzie i wynoszą je na ląd. Na brzegu wylewają wodę i przykrywają je palmowymi liśćmi. Odpoczywają. Kolumbowie Pacyfiku Smukłe regatowe łodzie i spoczywający obok nich ogorzali wioślarze przywodzą mi na myśl wyczyny żeglarskie dawnych Maorysów. Owych słynnych Kolumbów Pacyfiku, co to w swoich kruchych łodziach wyruszali ku dalekim horyzontom. Ich fregaty przecinały wzdłuż i wszerz Ocean Spokojny. Na długo przed erą wielkich europejskich żeglarzy zapuszczali się w małych łodziach na niewiarygodnie śmiałe wędrówki po Pacyfiku. Zapoczątkowali najzuchwalsze w historii świata morskie podróże, zdobywając tak rozległe przestrzenie oceanu jak żaden naród na świecie. Normanowie krążyli wokół brzegów Europy, Fenicjanie wokół morza Śródziemnego, ale nikt nie opanował żeglugi dalekomorskiej w takim stopniu jak Maorysi. Przed dziesięcioma wiekami z niewiadomych przyczyn spora część wyspiarzy opuściła Tahiti i na podwójnych łodziach skierowała się ku północy, aby przepłynąwszy cztery tysiące kilometrów dobić do Wysp Hawajskich. Co ich do tego skłoniło? Czemu porzucili dom, ziemię, towarzyszy? Dla pieniędzy, dla sławy. Z ciekawości? Badacze ludów Oceanii uważają, że główną przyczyną wędrówki tej ludności był przyrost naturalny. W pewnym momencie wyspy stały się za ciasne dla rosnącej liczby ludności polinezyjskiej, dochodziło do waśni i trzeba było szukać nowych ziem. Nie każdy naród mógł wziąć na barki trud kolonizacji tych niekorzystnych pod względem geograficznym obszarów. "Wikingowie południowego Pacyfiku" posiadali wszelkie dane, by podołać temu zadaniu. Dziś zatracili wiarę w swe siły i umiejętności żeglarskie. Gdyby kapitan Wallis mógł wrócić na odkrytą przez siebie Tahiti, nie uwierzyłby własnym oczom. Zdumiony, na próżno szukałby dawnych śmiałych żaglowych łodzi, które na wyścigi pędziły witać europejskich żeglarzy_odkrywców. Obszedłem całą wioskę Teahupoo i spotkałem zaledwie jednego tahitańskiego szkutnika. W cieniu mangowca heblował nową pirogę. Jakże różniły się jego narzędzia od dawnych! W drugiej połowie XVIII wieku wyspiarze zaprzestali budowy wielkich łodzi, poszły w zapomnienie tradycyjne rzemiosła, które niegdyś napawały ich taką dumą. Dziś do żeglugi przybrzeżnej zupełnie im wystarcza zwykłe czółno. Ostatnią wielką łódź, podobną do tych, które wprawiły w podziw Wallisa, spuszczono na wodę w 1913 roku. Jedna z takich maoryjskich łodzi, obliczonych na sto osób, znajduje się w muzeum w Auckland. Ogromne zapotrzebowanie na wszelkiego rodzaju łodzie sprzyjało wykształceniu się silnej i uprzywilejowanej warstwy rzemieślników_szkutników. Wyspiarze byli prawdziwymi mistrzami w swoim zawodzie, mimo iż nie znali gwoździ, nitów i pił. Doskonale sobie radzili, potrafili bez trudu łączyć dziesiątki elementów. Wiedzieli, jaki gatunek drewna nadaje się do budowy łodzi, jak należy przytwierdzić boczny pływak, zwiększający znacznie stateczność i zapewniający załodze bezpieczną żeglugę na wzburzonych wodach oceanu, jak osadzić maszt i konstruować podwójne katamarany, połączone wspólnym belkowym pomostem. Budowane przez nich dwukadłubowe statki, zwane "vaka", osiągały długość prawie czterdziestu metrów, a szerokość dziesięciu i były zdolne pomieścić stu siedemdziesięciu ludzi. Wielką sztuką w owych czasach było ścięcie drzewa i precyzyjna obróbka surowca bez użycia kawałka metalu. Szkutnicy posługiwali się kamiennymi toporkami, kawałkami muszli i długimi kościanymi dłutami. Przed rozpoczęciem budowy każdy rzemieślnik zanurzał swe narzędzia w morzu. Gdy toporki stawały się kruche od przegrzania, wbijano je w ścięte pnie bananowców, aby się ostudziły. Przy każdym szkutniku stała łupina kokosowego orzecha pełna wody oraz płaski kamień do ostrzenia szybko tępiących się bazaltowych siekier. Budowniczych zwano "te varu" (drapiącymi) - bowiem polerując łódź długo musieli wykonywać czynności heblowania. Każdy fragment wielkiej łodzi łączono przy pomocy sznurów wykonanych z włókien hibiskusa lub palmy kokosowej. Aby powiększyć ściany burt, "doszywano" do nich deski nadburcia. W deskach wiercono otwory, przeciągano przez nie sznur i w ten sposób szyto polinezyjskie łodzie, nadając im kształt utrwalony przy pomocy wręgów. Potem wszystkie szczeliny i otwory uszczelniano, wykorzystując do tego celu naturalną żywicę, i wreszcie na pomoście między dwoma kadłubami stawiano chatkę_szałas, która stanowiła pomieszczenie dla załogi i chroniła cenniejsze przedmioty. Wodowanie statku było wielkim świętem. Nowej jednostce nadawano imię, zdejmowano podpory i łódź po drewnianych klocach zsuwała się do morza. Następnie rozhuśtywano ją i kazano jej napić się morskiej wody. Był to odpowiednik chrztu statku. Zachwycony tłum oklaskiwał szkutników, ucztował, śpiewał i tańczył. Cały cykl produkcyjny związany z budową łodzi - od wyboru odpowiedniego pnia aż do momentu uroczystego wodowania - związany był z niezbędnymi obrzędami. Połączenie funkcji rzemieślniczych z kapłańskimi zapewniało budowniczym specjalne przywileje i prawa. Oni sami, ich bazaltowe toporki, a także polinezyjskie stocznie uznane były za świętość. Mieli poza tym własne bóstwa opiekuńcze. Bogu Tane * poświęcali w czasie wodowania wielkie statki, nucąc starą maoryjską pieśń: Tane - jeden z największych bogów polinezyjskiego "Olimpu", wchodził obok Tu (Wieczny Byt) i Roo (Wiedza Tajemna. Mądrość) w skład tzw. trójcy bóstw polinezyjskich. Gdy będę żeglował mym czółnem@ przez burzliwe fale,@ niech przejdą dołem,@ moje czółno niech przejdzie po nich,@ och, Tane!@ Tane miał na łodzi swój ołtarz i jemu w czasie dalekich rejsów składano ofiary. Załoga, żywiąc bezgraniczne zaufanie do opieki swego bóstwa, śmiało ruszała na wyprawy, które dziś jeszcze zdumiewają swą odwagą. Inna sprawa, że starożytni dysponowali doskonałymi statkami i wystarczającą znajomością nawigacji i meteorologii. Wiara w bóstwa, własne statki i w samych siebie wiodła Maorysów ku wyspom zagubionym na misie wielkiego oceanu. Przejawiana przez wyspiarzy znajomość nawigacji była zdumiewająca. Żeglowali bez busoli, sekstansu, map i współczesnych przyrządów nawigacyjnych. Kierowali się położeniem słońca, księżyca, gwiazd, sezonowymi wiatrami, kierunkiem prądów morskich, kolorem powierzchni morza, układem chmur nad wyspami, lotem ptaków. Znali nazwy i tory około stu pięćdziesięciu gwiazd. Doświadczony nawigator wybierał specjalną gwiazdę lub konstelację jako swoją przewodniczkę, a gdy ta przesunęła się zbyt wysoko i zbyt daleko w lewo, szukał następnej gwiazdy, która pojawiała się w tym samym punkcie na horyzoncie, co pierwsza. I tak od gwiazdy do gwiazdy, aż po brzask, śledząc kolejne punkty ścieżki gwiezdnej żeglarze docierali bezpiecznie do miejsca przeznaczenia. Byli znawcami morza i mieli niezrównane poczucie czasu i przestrzeni. Nie używali "map nawigacyjnych" z powiązanych patyczków i muszelek, jak to czynili na przykład Mikronezyjczycy. Potrafili odczytać każdą falę toczącą się powoli przez ocean, każdy prąd wodny przepływający pod dnem łodzi. Kierowali swoimi pojazdami wodnymi stojąc na pokładzie i całym ciałem wyczuwając najmniejsze drgnienie oceanu. Nie mogliby pokonać tysięcy mil, gdyby nie umieli wykorzystywać wiatrów kierunkowych. Mieli dokładne określenie dla każdego kierunku i każdej strony, z której wiatr nadchodził. Na rufie zawieszali "rękawy powietrzne" do mierzenia kierunku wiatru pozornego, zaś na rei "święte tykwy" spełniające rolę róży wiatrów. Do swych dalekich podróży używali wielkich - trójkątnych, czasem czworokątnych - żagli z mat pandanusa. Przy sprzyjającym wietrze szybkość łodzi dochodziła do szesnastu kilometrów na godzinę. Bez żagli i lin wykonanych z potrójnie splecionych sznurów z włókna kokosowego dalekie wyprawy morskie Maorysów byłyby nie do zrealizowania. Siły wioślarzy szybko wyczerpałyby się, a prądy morskie uniemożliwiłyby dotarcie do celu. "Nomadów wiatru" nie przerażał bynajmniej wschodni kierunek żeglugi przeciw prądom i wiatrom. Czekano, aż pasat się odwróci, i wcześniej nie podnoszono z dna morskiego kamiennej kotwicy. Ten rodzaj żeglugi, choć niełatwy, gwarantował kolumbom Pacyfiku bezpieczny powrót w rodzinne strony. Pierwsi europejscy żeglarze_odkrywcy niewiele wiedzieli o sposobach nawigacji dawnych Polinezyjczyków. O orientowaniu się według gwiazd, prócz kapitana Cooka, słyszał jeszcze Bougainville. Zanotował, że Tahitańczyk Aoturu, wzięty na pokład fregaty "La Boudese", radził mu, by trzymał się kierunku pewnej gwiazdy znajdującej się "w ramieniu Oriona", jeśli chce trafić na wyspę wskazaną przez polinezyjskiego mędrca. Aoturu dotarł potem do Paryża, ale nigdy nie powrócił na Tahiti. Już w drodze powrotnej, w czasie postoju u brzegów Madagaskaru, zaraził się ospą i umarł. Z pomocy miejscowych żeglarzy korzystał również największy odkrywca Oceanii - James Cook, człowiek, który podarował Europie większość wysp Pacyfiku. Na jego to prośbę wielki kapłan Tupai ze świętej wyspy Raiatei wykreślił mapę, na której uwidocznił siedemdziesiąt cztery wyspy polinezyjskie. Była to pierwsza mapa Tahiti i sąsiednich wysp; oddała ona nieocenione usługi przyszłym pokoleniom europejskich żeglarzy. Mało kto w Europie zna imiona przywódców największych wypraw polinezyjskich, owych śmiałych żeglarzy maoryjskich, którzy swą ekspansję odkrywczą zaczęli już w IV wieku n.e. Imiona ich zostały wiernie zachowane w ustnej tradycji wyspiarzy. Według najstarszych podań, najdwawniejszym żeglarzem maoryjskim i jednocześnie odkrywcą Oceanu Spokojnego był Kiwa. Od niego Ocean Wielki bierze nazwę Moana_nui_a_kiwa, czyli Wielki Ocean Kiwy. Trudno ustalić, kiedy to się działo. W każdym razie o tysiąc, a może tysiąc pięćset lat wcześniej od hiszpańskiego konkwistadora Vasco Nu~neza de Balboa, który jako pierwszy z odkrywców europejskich dotarł w 1513 roku do wybrzeży Oceanu Spokojnego. Inna z legend opowiada o żeglarzu imieniem Ui_te Rangi_Ora. W VII wieku pożeglował on z koralowych atoli Tokelau do brzegów Antarktydy. Po powrocie chwalił się, że widział jasne skały pozbawione całkowicie roślinności, morze zaś okrywała biała piana podobna z wyglądu do mączki. Historia Maorysów notuje jeszcze inne wspaniałe odkrycia. Przełom IX i X wieku stanowi przybliżoną datę, kiedy to żeglarz Nuku płynie z wysp archipelagu Tahiti w pościgu za wrogiem Manaia i zapędza się na żaglach aż ku północnym brzegom Nowej Zelandii. Lecz właściwym odkrywcą obu wielkich wysp nowozelandzkich jest żeglarz Kupe z Raiatei. W połowie X wieku goni on po oceanie swojego rywala, przywódcę flotylli rybackiej, niejakiego Mata_Rangi, za to, że ten złośliwie pozrywał mu założone przynęty na ryby. Dopada go w cieśninie Cooka, już na wodach nowozelandzkich, przepłynąwszy prawie pięć tysięcy kilometrów. Po powrocie do Raiatei Kupe opowiada przyjaciołom o odkryciu Długiej Białej Chmury, określając kierunek swej podróży jako "trochę w lewo od zachodniego słońca listopadowego". Najwięcej jednak maoryjskich armad wyprawiało się na wschód. U schyłku IV wieku z Markizów wypływa wielka łódź żaglowa "Kahua" kierując się do tajemniczego kraju Te_Fiti. Prawdopodobnie chodzi o wybrzeże peruwiańskie lub ekwadorskie, gdyż między Markizami a tą częścią kontynentu amerykańskiego nie ma żadnej wyspy. Legenda głosi, że w kraju Te_Fiti nie zagrzano długo miejsca. Uzupełniono tylko prowiant i wkrótce rodzinna wyspa Hiva Oa wita znów polinezyjskich kolumbów. Kilka wieków później ich następcy odwiedzają Hawaje. Szczęście dopisuje również Samoańczykom. W XI wieku tamtejsi żeglarze organizują wyprawę ku zachodnim wybrzeżom Ameryki Południowej. Na jej czele stoi wytrawny żeglarz Maui z wyspy Manua i jego syn Hotu. Flotylla składająca się z kilku wielkich łodzi (wyprawy samotnicze należały w Oceanii do rzadkości) płynie w szyku przypominającym tyralierę, w odstępach, które pozwalają usłyszeć sygnały nadawane z morskiej konchy "puu". Wkrótce ekspedycja osiąga nieznany ląd, któremu nadaje nazwę Krainy Wielkich Gór. Prawdopodobnie chodzi znowu o wybrzeże Peru, gdyż dzielni żeglarze dostrzegają wysokie szczyty. Po blisko rocznym pobycie na kontynencie wyprawa w zmniejszonym składzie (umiera Maui) udaje się w rejs powrotny. Wyprawa Maui i Hotu odwiedza wybrzeża Ameryki na blisko czterysta pięćdziesiąt lat przed Kolumbem, przywożąc stamtąd na wyspy Pacyfiku znajomość uprawy słodkiego ziemniaka. Bardzo możliwe, że morskie armady Maorysów docierały jeszcze dalej, aż do Ziemi Ognistej i Przylądka Horn - obszarów występujących w ich ustnej tradycji pod nazwą Taitoko (Morze Zabronione) i Rangiriri (Niebo Zagniewane). W końcu XIV wieku wszystkie niemal wyspy Polinezji są już odkryte przez żeglarzy maoryjskich. Zbadali oni wszelkie szlaki, poznali najdrobniejsze wyspy i pozostała im jedynie regularna żegluga między archipelagami, wzajemne rewizyty, wymiana handlowa, pielgrzymki religijne. Od XIII wieku stolicą związku państw polinezyjskich staje się Opoa na Raiatei, gdzie organizowano uroczyste zjazdy, aż do momentu kiedy europejska kolonizacja Polinezji zahamowała tradycyjną żeglugę. Atawistyczne przywiązanie do ziemi, cechujące ludy wielu krajów, tu, w Polinezji, zastąpione jest przywiązaniem do wody. Niespokojny duch żeglarskich przodków kołacze się jeszcze w duszyczkach współczesnych i kusi. Kusi do wyczynów, od których skóra nieraz cierpnie. Polinezyjczycy nie boją się morza, morze było zawsze ich sojusznikiem i sprzymierzeńcem. Toteż dzisiejsi potomkowie wielkich żeglarzy maoryjskich podejmują czasem próby przepłynięcia Pacyfiku. Przykłady? W roku 1954 trzech młodych Polinezyjczyków z Wyspy Wielkanocnej wyrusza w skradzionej ośmiometrowej łodzi na Tahiti. Mają ze sobą zaledwie kilka butli wody i kilka worków kukurydzy, trzciny cukrowej, pomarańcz. Jako jedyny instrument nawigacyjny służy im stara busola kieszonkowa. Po dwudziestu dziewięciu dniach żeglugi wyspiarze lądują na atolu Kauehi w archipelagu Tuamotu, pokonując dystans ponad dwóch tysięcy mil morskich. Pełnym sukcesem kończy się również wyczyn żeglarzy hawajskich, dokonany w 1976 roku. Piętnastoosobowa załoga na prymitywnej łodzi "Hokulea" przebywa trasę z Hawajów na Tahiti w ciągu trzydziestu czterech dni. Jednym atrybutem współczesności, będącym w posiadaniu załogi "Hokulei", jest radio. Rejs ten, o podobnej długości przeszło dwóch tysięcy mil morskich, miał przypomnieć, że starożytni Polinezyjczycy pokonywali tę trasę ponad tysiąc lat temu, a obecni mieszkańcy Wysp Hawajskich są ich potomkami. Gauguin i jego vahine Artura Gillesa spotykam w Papeete w Galerii Sztuki Guiota. Dyrektor Muzeum Gauguina jest bezpośredni, nie celebruje swojej funkcji z godnością właściwą osobie wysokiej rangi społecznej. Przedstawia mnie swemu znajomemu, artyście Frankowi Fay, z którym wyznaczył sobie tu spotkanie. - Miło mi pana poznać - zwracam się do malarza. - Sądziłem, że jest pan z zawodu dziennikarzem. - Dziennikarzem? - śmieje się smukły brunet. - Jeden z moich rodaków pisła, że... - Mój przyjaciel Fay - włącza się do dyskusji pan Gilles - ma wiele zawodów: maluje, rzeźbi, lepi garnki, ale nie słyszałem, aby zajmował się dziennikarstwem. Czy nie tak? - dyrektor pytająco spogląda na artystę. - Właśnie pakujemy jego płótna do mego samochodu; są przewidziane na wystawę w Muzeum Gauguina w Papeari. Fay w chustce fantazyjnie zawiązanej pod szyją oprowadza mnie po galerii. Pokazuje stojące na sztalugach płótna współczesnych malarzy żyjących na archipelagu, malowane ręcznie tkaniny wiszące na ścianach. Galeria Guiota wraz z drugą renomowaną placówką Winklera usiłują miejscowym artystom przyjść z pomocą w znalezieniu odbiorcy. Od połowy lat sześćdziesiątych Papeete stało się ośrodkiem ożywionej działalności artystycznej. Uważniej przyglądam się malowanej tkaninie. Rozpoznaję jedno z drzew wkomponowanych w krajobraz. - Czy to chlebowiec? - wskazuję na okrągłe owoce i palczaste liście wielkie jak dłoń olbrzyma. - Tak. Artysta opowiada mi pokrótce polinezyjską legendę o Uru. Mówi ona o tym, jak pewien ojciec, nie mogąc podczas nieurodzaju wyżywić swej rodziny, za sprawą bogów przemienił się w chlebowiec. Z jego ramion wyrosły rozłożyste gałęzie i wspaniałe owoce. Od tego czasu "drzewo życia" znaleźć można wszędzie na Tahiti. Z ulicy dobiega klakson samochodu. To dyrektor Gilles, czekający na mnie w wozie, niecierpliwie daje sygnał. - Muszę pana pożegnać - wyciągam dłoń do artysty. I teraz zaczyna się dla mnie drugi etap odkrywania Tahiti. Tym razem kolej przyszła na zachodni brzeg wyspy. Po tej stronie Tahiti roślinność jest bardziej skąpa, mniej urozmaicona. Wielkie doliny wcinają się głęboko między poszarpane pasma wzgórz. Natomiast srebrne kaskady, dramatycznie spadające w dół i zasilające wody rzek i słonych lagun, są tu takie same. Ciche zatoki mienią się w słońcu niezliczoną ilością odcieni. Czarny piasek plaży ustąpił miejsca jasnemu. Złocista plaża ciągnie się kilometrami. W dali siny masyw Moorei, przybrany codziennie świeżymi, wypiętrzającymi się koło południa kumulusami. W powietrzu zdaje się unosić jakiś łagodny, kojący spokój. Choć ta strona Tahiti jest mniej łaskawa człowiekowi, oba brzegi wyspy są piękne na swój odrębny sposób. W okolicznym pejzażu zdobycze techniki niejednokrotnie dominują nad tworami natury. Mijamy stojącą nad brzegiem ogromną wielostopniową piramidę hotelu "Maeva Beach", podobną do dawnych polinezyjskich świątyń "marae", o których będzie jeszcze mowa w następnych rozdziałach. Od lotniska w Faaa mkną w obu kierunkach autokary pełne turystów mających ambicje przyjrzeć się wyspie nieco dokładniej. Papeete i Złote Wybrzeże to miejsca, gdzie ziemia powleczona jest wstęgą asfaltowej szosy z mknącymi szaleńczo samochodami, a niebo drży od nieustannego warkotu samolotów. I choć cywilizacja narusza krajobraz wyspy i uparcie niszczy środowisko naturalne, ciągle jeszcze Tahiti zaurocza przybyszów z odległych kontynentów. - Punaauia, czyli "Koncha dla ciebie" - informuje pan Gilles. - Dwunastopokojowa klimatyzowana willa Marlona Brando. Mieszka w niej w żona aktora, z dwojgiem dzieci. Brando wpada czasem na chwilę i zaraz leci dalej. Po chwili następna uwaga: - U wejścia do tej doliny stała niegdyś chatka Paula Gauguina. Malarz mieszkał w niej podczas drugiego pobytu na Tahiti. Był biedny jak mysz kościelna... "Domy, jak ludzie, nie znają swego przeznaczenia" - pomyślałem. Nadchodzi moment, aby przyjrzeć się bliżej postaci wielkiego Gauguina. Polinezja Francuska ma w jego osobie swego wielkiego ambasadora. Tylko z rzadka na błękitnym niebie archipelagu pojawiają się gwiazdy tak dużego formatu jak Paul Gauguin. - Gauguin rozsławił Tahiti - odzywa się dyrektor. - Dziś jeszcze wiele ludzi widzi Tahiti taką, jaką ukazywał na swych płótnach Gauguin. Gauguin kochał Tahiti. Żywił szczególne upodobanie do prymitywnego życia i egzotyki, czemu dał wyraz w 1883 roku przestając zarabiać na życie na paryskiej giełdzie i definitywnie kończąc z drobnomieszczańskim życiem urzędnika bankowego. Wiedziony nieomylnym instynktem wyjeżdża najpierw do Bretanii i tam maluje chłopów, krajobrazy. "Kocham Bretanię - pisze - znajduję tu dzikość i prymityw. Kiedy stukam sabotami po granitowym brzegu, słyszę głuchy, matowy, potężny ton, którego szukam w malarstwie". Synowi Francuza i Peruwianki, urodzonemu w Peru, Francja przestaje wystarczać. W Europie dusi się. Kuszą go kolorowe tropiki. Ale nie chce pływać jako marynarz, choć czynił to w młodości. Dla niego ważny jest port, a nie morze... Gdy tylko nadarza się okazja, wyrusza do Ameryki Środkowej. Pracuje przy budowie Kanału Panamskiego. Zabójczy klimat omal nie przyprawia go o utratę życia. Po wydostaniu się z "piekła", na wyspie Martynice zapada na żółtą febrę i dezynterię - następstwa ciężkiej pracy w Panamie. W 1887 roku schorowany wraca do Europy. Mimo smutnych doświadczeń zdobytych w Ameryce Środkowej Gauguin nadal wierzy w swoje tropiki. Jego id~ee fixe znalezienia raju ziemskiego nie opuści go zresztą do śmierci. Jak wszyscy geniusze ludzkości, ma dziecięcą wiarę w słuszność swej sprawy. Uważa, że sztukę europejską można odrodzić tylko poza Europą, w kontakcie z pierwotną, nie skażoną cywilizacją naturą. Chce w prymitywnym kręgu kulturowym znaleźć szczerość, prostotę, spontaniczność, czyli to, czym był człowiek w swym naturalnym środowisku, zanim cywilizacja pozbawiła go tych uczuć i instynktów. Życie, jakie wybiera Gauguin. nie jest łatwe. Gdy udaje mu się sprzedać kilkanaście płócien na aukcyjnej wystawie w Paryżu - nie waha się ani chwili. Rusza na wyspy, które rozpaliły jego wyobraźnię. W kwietniu 1891 roku odpływa do swego Edenu. Marzenie, które od dawna pcha go ku jego przeznaczeniu, spełnia się. Ląduje w Papeete. Gauguin poznał Tahiti jeszcze w latach młodości, kiedy zawitał tu na trójmasztowcu "Chile" podczas rejsu dookoła świata. Było to w roku 1867. Już wtedy uległ czarowi wyspy. Po dwudziestu czterech latach przybywa tu znowu. Na Tahiti zjawia się niemal w wigilię czterdziestej trzeciej rocznicy swoich urodzin. Drugie spotkanie z Papeete malarz przeżywa niemal jak szok. Źle się czuje w tym mieście, gdzie wartość człowieka oceniana jest według zawartości portfela. Denerwują go urzędnicy kolonii, ludzie często nieciekawi. Papeete przypomina mu w sposób aż nadto karykaturalny życie miast francuskich. Na domiar, w trzy dni po przybyciu malarza na Tahiti, umiera król Pomare V. Śmierć ostatniego władcy tahitańskiego wywiera na Gauguinie wielkie wrażenie. "Teraz ostatecznie zatriumfuje cywilizacja, soldateska, handel i biurokracja - wylicza malarz - na zawsze zaś zniknie tradycja polinezyjska". Gauguin ucieka na prowincję, podobnie jak niedawno uciekał z Europy na Tahiti. - Jeden schorowany malarz o niebiesko_zielonych oczach i profilu Inkasa pozostawił po sobie więcej, niż parę tysięcy urzędników, którzy szarogęsili się tu od dawna... - wyrywa mi się z ust. Francuz patrzy chwilę badawczym wzrokiem. - Gauguin nigdy nie lubił funkcjonariuszy administracji - odzywa się wreszcie znad kierownicy. Swoją głupotą i nadgorliwością wyrządzili wiele złego. Obecnie sytuacja radykalnie się zmieniła. Tahiti z lat siedemdziesiątych różni się od Tahiti z czasów Gauguina i urzędnicy przesadzają w drugą stronę, traktując krajowców jak rozkapryszone dzieci, które mają tylko prawa i żadnych obowiązków. Samochód pędzi tak szybko jak moje myśli. Zaliczamy jedną wioskę po drugiej. Na naszym szlaku wsie o egzotycznych nazwach: Paea, Maraa, Papara. W okręgu Paea rozciąga się królestwo muzycznego geniusza, Amerykanina Eddie Lunda, który utrwalił na papierze niepowtarzalne melodie Tahiti. Od Papary szata roślinna staje się bogatsza, nieokiełznana. - Mataiea. Pierwsze miejsce pobytu Gauguina na prowincji tahitańskiej - informuje pan Gilles. W tej części wyspy pas nadbrzeżny jest szerszy niż gdzie indziej. Na nizinie Atimaono plantowano niegdyś bawełnę. Dziś - nieużytki, pastwiska, pola golfowe. Przekraczamy rzekę Vaihiria. Jej korytem można dojść do jeziora Vaihiria, jedynego jeziora tahitańskiego położonego na wysokości 432 metry n.p.m. Samochód zatrzymuje się. Zajechaliśmy przed elegancką trójczłonową rezydencję. Dyrektor Gilles zaprasza do siebie. - Wpadniemy tylko na chwilę i zostawimy obrazy - mówi. Dalszą rozmowę prowadzimy przy aperitifie wewnątrz domu. Dyskretnie rozglądam się po całym saloniku. Ściany pokrywają płótna o tematyce tahitańskiej. - Widzę, że cikawią pana obrazy współczesnych malarzy - odgaduje moje myśli Francuz. - O, te dwa zakupiłem niedawno dla naszego Muzeum. Pan Artur Gilles jest dziennikarzem i krytykiem jednocześnie. Niewątpliwie zna się na malarstwie. Stanowisko dyrektora piastuje od chwili wybudowania Muzeum Gauguina, to znaczy od końca 1964 roku. Mimo że robi wrażenie trochę zmęczonego, cierpliwie udziela wszelkich informacji. - Jacy tu są pańskim zdaniem najlepsi wspócześni malarze? - pytam. - Francuz Yves Saint_Front, Szwed Pierre Heyman, Anglik Andr~e Brooke, Holender Adrian Herman Gouwe... No, ten ostatni od kilku już lat nie żyje. Zakupiliśmy ich płótna i stale je wystawiamy w Muzeum. Od najdawnijszych czasów na Tahiti płynie niekończący się strumień artystów. Przyjeżdżają z rozmaitych części świata na chwilkę, lub - na zawsze. Pierwszymi byli malarze uczestniczący w wielkich wyprawach odkrywczych. Spod ich pędzla wyszły scenki rodzajowe z życia wyspiarzy, portrety mężczyzn i kobiet, krajobrazy. W owych czasach pełnili oni niejako funkcję reporterów wyprawy. Po śmierci Gauguina przybywa ich na archipelag znacznie więcej. Zakładają pracownie, wystawiają i sprzedają swe płótna, tworzą szkółki malarskie. Dostrzegli, że sztuka może być towarem - jak kopra czy wanilia. Wśród pięćdziesięcioosobowej plejady artystów_malarzy, przebywających dziś na wyspach, trzech tylko jest Polinezyjczykami. Są tacy, którzy malują wyłącznie określony rejon - na przykład wyspę Mooreę (Aad van der Heyde) czy atole Tuamotu (Jean Masson), bądź same twarze i sylwetki krajowców (Jean Charles Bouloc). Powodzi im się stosunkowo nieźle, niektórym bardzo dobrze, choćby wymienić Anglika Massona (tego od krajobrazów), który za swe prace zainkasował ponad milion franków! Zdystansował nieżyjącego dziś Holendra Gouwa, do 1960 roku najbardziej kasowego malarza archipelagu. - Kupiliśmy jeden obraz Gouwa, lecz nie przepadam za jego malarstwem - odzywa się pan Gilles szykując się do wyjścia. - Gauguin nie zrobił pieniędzy na swych obrazach, cierpiał biedę - usłyszałem już w wozie. - Pozostały po nim nazwy ulic, placów, skwerów. Jest muzeum etnograficzne jego imienia, jest państwowe liceum w Papeete. Na pięćdziesiątym pierwszym kilometrze znajduje się cel naszej podróży: bajkowy trzystuhektarowy ogród botaniczny, a w nim Muzeum Gauguina. Ogród Motu Ovini zawdzięcza swoje powstanie botanikowi Harrisonowi Smithowi, który urzeczony pięknem Tahiti zamieszkał tu na stałe i do swego parku z różnych stron świata zwiózł najpiękniejsze kwiaty, krzewy i drzewa. Było tego trzysta gatunków! Motu Ovini po śmierci amerykańskiego botanika przechodzi różne koleje losu. Dostaje się w ręce księcia Singera, potem awansuje jako oprawa dla Muzeum Gauguina. Fundacja Singer_Polignac z Paryża zdecydowała bowiem utworzyć muzeum artysty. Wyspiarze nazywali go Koke (polinezyjska wersja trudnego do wymówienia nazwiska Gauguina) lub po prostu: "człowiek, który robi ludzi". Dopiero wiele lat po śmierci artysty biali doceniają jego talent. Kompletują wtedy reprodukcje obrazów, zbierają strzępy pamiątek po wielkim artyście i budują Muzeum. Lekkie, drewniane, ze strzelistymi dachami i salami otwartymi na ogród. Muzeum jest wspaniałe! Nic nie zełgano. A poza tym, budynek świetnie wkomponowano w otoczenie parku. Przed przyjazdem do Papeari powiedziano mi, że w Muzeum właściwie nie ma co oglądać. Przesada. Pawilony Muzeum i sposób ekspozycji są znakomite i stanowią odrębny obiekt podziwu. Śmiało mogłyby konkurować z obrazami, gdyby nie to, że w środku nie ma ani jednego oryginalnego płótna Gauguina. Muzeum w Papeari to piękny pomnik pamięci. Obraz dziejów życia jednego człowieka i otoczenia, w którym się obracał. Patrząc na ocalałe pamiątki, reprodukcje i fotografie, łatwiej zrozumieć golgotę artysty, który tak wiernie potrafił oddać ducha wysp i ich mieszkańców. Przede mną kopia palety i pędzla artysty, którym Gauguin malował swoje polinezyjskie "vahine". W życiu Gauguina kobiety odegrały dużą rolę. Zwłaszcza tu, w Polinezji. One dawały mu natchnienie i pozwalały głębiej wniknąć w psychikę wyspiarzy. Miał ich tutaj kilka - Titi, Tehaamani, Pahura, Vaeoho, aby wymienić te najważniejsze. Pierwszą z nich poznaje bezpośrednio po przyjeździe do Papeete. Europa, skołowany świat białego człowieka, żona, chłodna Dunka Mette - która go nigdy nie rozumiała, to wszystko pozostawił za sobą. Na wsi tahitańskiej Gauguin spodziewa się znaleźć czysty i nieskażony świat mórz południowych. Wynajmuje więc w Mataiea chatkę, do której przywozi własnym powozem dziewczynę z Papeete imieniem Titi. Artysta jest pełen zapału, choć ledwie zna język tahitański. W Mataiea mieszka jakiś czas ze swoją pierwszą "żoną", lecz nie trwa to długo. Pusta, zafascynowana miejskim życiem półkrwi Tahitanka staje się zawadą w poszukiwaniu pierwotnej Polinezji. Odsyła ją więc na powrót do Papeete. Potem przeżywa dużo trudnych chwil, zanim zaaklimatyzuje się i przywyknie. Samotność nie daje jednak artyście spokoju. Maluje z coraz mniejszym zapałem. Z Titi było mu źle, ale bez niej - jeszcze gorzej. Gnany instynktem wybiera się w podróż na wschodnią stronę wyspy, do wsi Hitiaa. Szuka nowej żony. Znajduje ją w osobie trzynastoletniej Tehaamani (w książce "Noa Noa" nazywa ją Tehurą). W pamiętniku swoim notuje: "Powitałem ją. Uśmiechnęła się i usiadła obok mnie. - Nie boisz się mnie? - zapytałem. - Nie. - Chcesz zamieszkać w mej chacie na zawsze? - Tak. To było wszystko". Dwa lata spędzone u boku Tehaamani należą do najpiękniejszych w życiu Gauguina. Dziewczyna rodem z wyspy Huahine jest wymarzoną towarzyszką artysty. Milczy, gdy trzeba było milczeć, mówi i wesoło pokpiwa, gdy ma w mężu chętnego słuchacza. Codziennie rano kąpią się razem w małej rzeczułce przepływającej tuż obok ich bambusowego domku. I kochają się. Boże, jak się kochają! Trzynastoletnia "vahine" przywraca mu nadwątlone siły, daje natchnienie, samą siebie i ... syna Emila. Z Tehaamani malarz żyje aż do wyjazdu z Tahiti, tj. do czasu, kiedy wyda z kieszeni ostatniego centyma. Przy jej boku maluje sześćdziesiąt płócien. Nigdy nie ma dość portretowania swej "vahine". Oglądam ją na wielu reprodukcjach, w różnych pozach i sytuacjach: jak odpoczywa na plaży w asyście koleżanki ("Tahitanki na plaży", obraz będący obecnie w Paryżu), siedzi z zamyśloną twarzą w fotelu ("Marzenie", Kansas City), stoi z chłopczykiem na ramieniu ("Ia orana Maria", Nowy Jork), czy leży nago w łóżku z oczyma szeroko otwartymi z przerażenia ("Duch zmarłych czuwa", Baltimore). To ostatnie płótno cenił artysta najwyżej ze wszystkich namalowanych w tym okresie. Przypominało mu ono pewne wydarzenie, kiedy to powrócił z Papeete i zastał chatę ciemną. Ogarnął go wtedy lęk, że Tehaamani go porzuciła. Znalazł ją w łóżku przestraszoną ciemnością, gdyż nie miała światła. Lękała się nocnych straszydeł "tupahu". Owej nocy Gauguin długo musiał uspokajać swoją "vahine"... W Mataiea Gauguin odnajduje nowe obiekty do malowania. Tworzy obrazy w kolorach i formach, które gorszą i zdumiewają świat. Rozjaśnia swą paletę, nie boi się rzucać na płótno "olśniewających" i "oślepiających" barw. Jego kolory są jednolite: żółć i purpura, błękit i zieleń, głoszące radość wyspiarskiego życia. Dąży do malarstwa dekoracyjnego, mocnego "wolnego od naturalnego kłamstwa". Wybitny polski malarz a zarazem przyjaciel Gauguina, Władysław Ślewiński, mówi o nim: "Jest to największy dekorator, jakiego epoka nasza wydała". Ciekawe, że ani w wyborze motywów, ani w sposobie ich ujmowania Gauguin nie dąży wcale do "ładności". Unika taniej egzotyki. Wyspiarzy przedstawia w ich szarym, codziennym życiu. Na jego obrazach urodziwe dziewczęta nie tańczą, nie bawią się, nie uśmiechają. Postacie tkwią nieomal zastygłe. Leżą lub siedzą w bezruchu i emanuje z nich prymitywna surowość. Ludzie są rozmarzeni, jakby myślami wracali do innych czasów. Gauguin uwzględnia tylko to, co stałe, statyczne, nieprzemijające, niezmienne i pozaczasowe. Z tego okresu pochodzą jeszcze inne jego prace. Nawiązuje do reliktów przeszłości, jak na przykład "Tam, gdzie znajduje się marae", lub przedstawia wielkie kamienne posągi o potwornych twarzach ("Niegdyś"), czy swoją nagą Tehaamani na tle masywu górskiego ("Królowa plemienia Aorii"). Przede wszystkim jednak Gauguin maluje otaczających go ludzi, głównie zaś kobiety - zasmuconą, która siedzi w drzwiach chaty ("Stroskana", Worcester), "vahine" gawędzące w cieniu wielkiego drzewa ("Duże drzewo", Paryż), trzech Tahitańczyków przy stole przed miską jedzenia ("Posiłek", Paryż), dwie kobiety, które rozmawiając przystanęły w cieniu nadbrzeżnych pandanusów ("Pod Pandanusami", Minneapolis). Artysta utrwala na płótnie wiele kobiecych sylwetek: "Kobiety z kwiatami gardenii, Kopenhaga, "Samotność", Paryż, "Cóż to? Jesteś zazdrosna?", Moskwa, "Tahitańskie kobiety na plaży", Honolulu. Jego obrazy budzą powszechny podziw. Drugi pobyt Gauguina na Tahiti przypda na lata 1895_#1901. Kończy się jeden okres życia, zaczyna "ten na zawsze". Po następnym przyjeździe z Paryża artysta zmienia swoją rezydencję, kupuje w Punaauia ziemię i buduje "pracownię tropików". Tym razem towarzyszką jego życia staje się Pahura, gdyż Tehaamani w czasie nieobecności Gauguina wyszła za mąż. Nowa "vahine" jest co prawda urodziwsza od poprzedniczki, lecz mniej inteligentna, leniwa i mało gospodarna. Rzadko na stole artysty pojawiają się ryby z laguny i świeże owoce. Przyglądam się uważnie tej pięknej kobiecie, która razem z równie urodziwą towarzyszką pozowała wielkiemu malarzowi do "Kobiety z kwiatem mango" (Moskwa). Lubię ten obraz pełen pogodnej zmysłowości. "Cisza" obrazu stwarza wrażenie zupełnej bezkonfliktowości. A co ma do powiedzenia Gauguin? Wielki Gauguin pisze: "Sądzę, że jeśli chodzi o barwy, nigdy nie namalowałem nic o tak dźwięcznej i poważnej gamie kolorów". Wśród obrazów z drugiego pobytu Gauguina na Tahiti zwraca uwagę biały koń pijący wodę ze strumienia ("Biały koń", Paryż), stojąca przy drodze "vahine" ("Czekasz na list?"), młoda kobieta przykucnięta przy kołysce z uśpionym dzieckiem ("Macierzyństwo", Nowy Jork). A także największy obraz Gauguina (1,5 m /#4 m), opatrzony trzema pytaniami w lewym rogu: "Skąd przybywamy? Czym jesteśmy? Dokąd idziemy?" Tematyka tego płótna dotyka spraw ludzkich od narodzin aż do śmierci i ciągłości zachowania rodzaju ludzkiego. Jest to niejako testament artysty. Ukończenie tego obrazu zbiega się z terminem, jaki wyznaczył sobie na rozstanie się z życiem. To monumentalne, wielopostaciowe dzieło zrodziło się w najtrudniejszych dla artysty chwilach. Bowiem kłopoty materialne nie opuszczają Gauguina nawet w Punaauia. Fundusze topnieją, paryscy nabywcy płócien milczą jak zaklęci. Malarz zwierza się nam ze swoich kłopotów, jego westchnienia pełne skargi przetrwały do dziś: "Tak czy inaczej, społeczeństwo nie może mi zarzucić, że wyrwałem mu dużo pieniędzy z kieszeni za pomocą kłamstw". Na domiar złego artysta choruje, leczy się w szpitalu. I jakby nie dość było tego, w Europie umiera najukochańsza córka Alina, jedno z pięciorga europejskich dzieci. Gauguin, ten człowiek nieugięty, usiłuje popełnić samobójstwo. Na szczęście nadmierna dawka arszeniku powoduje wymioty i ratuje mu życie. Gauguin na jakiś czas odkłada paletę i podejmuje pracę w państwowym biurze w Papeete. Współpracuje również z miejscowym pisemkiem polemicznym "Osy", a następnie zakłada własny ilustrowany dziennik "Le Sourire", w którym krytykuje ostro miejscową administrację, kler, osoby dokonujące nadużyć. Ta aktywność dziennikarska przynosi mu trochę pieniędzy, pozwala związać koniec z końcem. W sierpniu 1901 roku Gauguin przenosi się na archipelag Markizy. Popychają go do tego kroku wzrastające na Tahiti koszty utrzymania oraz chęć zmiany otoczenia. Gauguin, ten niepoprawny entuzjasta, marzy o nowych tematach i miejscu, gdzie mógłby pracować będąc wolnym od kłopotów materialnych. Artysta nigdy nie odkrył innego lekarswa na piętrzące się przed nim trudności, jak ucieczka ku nieznanym krainom spokoju. Jako miejsce zamieszkania Gauguin obiera największą wyspę Markizów, Hiva Oa. Środki uzyskane ze sprzedaży schedy i plantacji palm kokosowych w Punaauia pozwalają na postawienie domu na palach w malowniczej dolinie Atuana. Nad wejściem do nowej rezydencji umieszcza prowokujący napis: "Dom rozkoszy". Jego "Dom rozkoszy" licznie odwiedzają Markizyjki. Przychodzą same lub ze swymi "tane", * by pić i hulać z Koke, który ma pod dostatkiem rumu. Jest ich wiele, lecz żadna nie nadaje się na "vahine". Są za stare (Pahura nie chciała artyście towarzyszyć do "dzikiej krainy" - Markizów). Malarz sięga więc po dziewczynę z miejscowego internatu. Jest nią czternastoletnia Vaeho, której kupuje maszynę do szycia i trzydzieści metrów materiału na suknię, aby miała trochę zajęcia. Z tego małżeństwa urodzi się później córka, * której malarz nie zdąży już zobaczyć. Po Emilu II, synu Pahury, będzie to trzecie jego dziecko urodzone w Polinezji. Tane - mąż, niekoniecznie ślubny. Córka artysty, Iana Tikaomata, żyje do dziś na wyspie Hiva Oa, podobnie jak jego syn Emil na Tahiti. Emila spotkałem na ulicy Paula Gauguina; siedział na krawężniku chodnika, tęgi, łysy, i za opłatą pozował turystom do zdjęć. W Atuana Gauguin pracuje dość intensywnie. Vaeho daje mu nie tylko dziecko, lecz także tak potrzebne każdemu artyście natchnienie. Już po kilku miesiącach pobytu artysta przesyła dwadzieścia nowych płócien swemu paryskiemu kupcowi Vollardowi. "Moje płótna bretońskie - pisze do jednego z przyjaciół - to przy Tahiti woda różana, a teraz obrazy z Tahiti staną się przy Markizach wodą kolońską". Przed trochę skośnym spojrzeniem jego zielonkawych źrenic nic nie ujdzie uwadze. Gauguin maluje nagie kobiety siedzące na fioletowej ziemi na tle zieleni i pomarańczowych kwiatów ("Złoto ich ciał...", Paryż); maluje dwie "vahine" o pełnych powagi twarzach, z których jedna łagodnym gestem wskazuje coś drugiej ("Wezwanie", Cleveland); maluje też młode dziewczyny stojące pod rzewem i z przejęciem patrzące na przechodzącą postać - dziwną i tajemniczą ("Zjawa"). W Atuana Gauguin styka się z wielu ludźmi, między innymi z funkcjonariuszami administracji, żandarmami, misjonarzami. Patrzą na niego z instynktowną nieufnością, jaką budzi w ludziach to, co im obce. Nie mogą znieść jego ekscentryczności i indywidualności. Nie bardzo im się podoba zażyłość malarza z Polinezyjczykami, w dodatku ten narwany artysta ma odwagę przeciwstawiać się wyczynom administracji! Jak niegdyś jego babka, Flora Tristan, Gauguin walczy z niesprawiedliwością, broni krajowców przed nadmiernymi grzywnami i ludźmi skupującymi ich grunty za grosze. Zyskuje tym sobie wielu wrogów. W miarę jak prześladują go władze i trapi choroba, Gauguin zbliża się do miejscowej ludności. Jak Robert Louis Stevenson z Samoa, wiąże się z przybraną ojczyzną. Wreszcie ten wspaniały i nieszczęsny człowiek wchodzi w ostateczny konflikt z biskupem i administracją. Oskarżony o zniesławienie żandarma, skazany zostaje na trzy miesiące więzienia i grzywnę. To już nie tragedia, to zwykłe driwny losu. Ten siłacz nad siłacze nie wytrzymuje. Organizm nadwątlony ciągłymi chorobami i zmartwieniami odmawia posłuszeństwa. Serce artysty przestaje bić. 8 maja 1903 roku Gauguin zostaje pochowany na miejscowym cmentarzu. W pracowni zmarłego malarza niewiele odnaleziono obrazów - wszystkiego dziesięć. Stoi na sztalugach płótno o tematyce nieco zaskakującej: "Wieś bretońska w śniegu" (Paryż). Obraz ten, jak i pozostałe, idzie na licytację. Ale nikt nie chce tego kupić. Przesłano je więc do Papeete i sprzedano po kilka franków każdy. Obraz "Wieś bretońska w śniegu" (odwrócony i nazwany "Wodospadem Niagara") sprzedany zostaje za siedem franków. W kilka lat później płótno wyceniono na dziesięć tysięcy franków! Dziś "gauguiny" osiągnęły zawrotną cenę na rynku światowym. Wzbogaciły niejedną europejską i amerykańską galerię. Ludzie wydzierają sobie z rąk najmniejsze szkice wielkiego artysty. Ba, już wkrótce po śmierci malarza niejeden zabrał się do przetrząsania piwnic i strychów, w nadziei, że odkryje jakieś zaginione płótno. Z kolei wielu darów Gauguina nie uszanowano: płótna wyrzucono do rzeki lub na śmietnik, dano dzieciom do zabawy lub użyto jako słomianki. W miarę jak rosła ich cena, rosła i sława Tahiti. Obraz "Czy czekasz na list?" sprzedano za sto osiemdziesiąt milionów franków. Rekordowa cena - milion czterysta tysięcy dolarów - padła na nowojorskiej aukcji w 1976 roku za "Martwą naturę po japońsku". Jest to najwżysza suma, jaką kiedykolwiek uzyskano za dzieło post_impresjonisty. Malarska twórczość Gauguina trwała niedługo, bo zaledwie dwadzieścia lat. Wielki malarz dał ludziom coś, co jednym przyniosło fortunę, drugim radość, innym natchnienie, oderwanie od kręgu codziennych kłopotów. Gdyby Gauguin zobaczył swą rehabilitację pośmiertną i sławę, jaką obdarzyli go dawni wrogowie, wybuchnąłby w grobie homeryckim śmiechem. Przy zwiedzaniu Muzeum warto mieć w pamięci piękną myśl Gauguina: "Obowiązkiem artysty jest tak pracować, by iść naprzód w sztuce". Zatoka Paopao najpiękniejsza Na wyspę Mooreę dotarłem małym stateczkiem z Papeete. Po Tahiti Moorea jest największą atrakcją turystyczną. Cudzoziemców, którzy pojawiają się na archipelagu, prowadzi się najpierw na tę wyspę, oddaloną zaledwie o dziewięć mil od stolicy. Nie można bowiem wyjechać z Tahiti nie obejrzawszy Moorei, która - jak głosi legenda - została stworzona z mniejszej płetwy wielkiej ryby. Podobno mam szczęście: prywatny stateczek "Niumaru" rusza z dwugodzinnym, czyli normalnym tahitańskim opóźnieniem. Opóźnienia wynoszące jeden dzień nie należą na archipelagu do rzadkości. "Niumaru" skacze na morzu jak spławik od wędki szarpany krótką nerwową falą i nieubłaganie prze do przodu, stalowym kadłubem rozcinając wodne bruzdy. Kapitan Taaroa (akurat przy sterze) pływa od dziewięciu lat na tej krypie. Przedtem, zanim najął się do pracy u Chińczyka, pływał na "Maire", największym stateczku obsługującym tę linię. Pasażerowie "Niumaru" rozłożyli się na pokładzie. Ciało przy ciele, spoczywają na swoich tobołach. Tylko dwaj młodzi Tahitańczycy stoją przytrzymując swe nowe motocykle, aby nie upadły. Między nami kręci się marynarz inaksujący należność za przejazd. Opieram się o reling. Od rufy dochodzi jednostajny, głuchy odgłos śruby mielącej wodę. Każdy jej obrót przybliża mnie do ciemniejącego w dali masywu wyspy Moorei, o tak charakterystycznym dla wysp wulaknicznych kształcie. Spoglądając na nią z morza odnosi się wrażenie, jakby miała trzydzieści oddzielnych szczytów. Z lotu ptaka przypomina kształtem trójkąt, a jeszcze bardziej - ludzkie serce. Dostępu do niej bronią ostre jak brzytwa rafy koralowe. O ich krawędź nieustannie, przy najspokojniejszym nawet morzu, rozbijają się fale. "Niumaru" zgrabnie manewrując skręca ku przerwie w rafie otaczającej północną część wyspy. Jakiś inny statek widocznie nie skręcił w porę i został na rafie. Teraz niebezpiecznie przechylony leży na mieliźnie. Błędy w nawigacji i zła pogoda spowodowały niejedną katastrofę na tych wodach. Podróż "Niumaru" na wyspę Mooreę trwa niecałe półtorej godziny. Dobijamy do brzegu w okręgu Maharepa. Miejsce, gdzie przycumowano statek, wygląda skromnie. Nie ma nawet porządnej przystani, zaledwie małe molo, na które spuszczam worek podróżny. Współpasażerowie wstają, zwiają maty. Na nabrzeżu czeka kilka osób. Wychodzimy na brzeg, a nasze miejsce zajmą niebawem inni podróżni i towary. Już Polinezyjczycy przerzucają z rąk do rąk kilkudziesięciokilogramowe worki z cukrem, skrzynki z piwem i lemoniadą. Robota idzie im szybko, zwinnie, jakby wcale nie odczuwali zmęczenia. Zielone wybrzeże w pobliżu przystani udekorowano pawilonami w stylu tahitańskim. Niektóre stoją w wodzie i należą do hotelu "Bali Hai". Hotel "Bali Hai" jest wspaniale przygotowany na podjęcie gości. Największe ich nasilenie przypada w najchłodniejsze miesiące: czerwiec_lipiec_sierpień. Rozrywek w hotelu w bród: place tenisowe, akwarium, pirogi, łodzie ze szklanym dnem. Do dyspozycji wczasowiczów oddano luksusowe bungalowy wyposażone w aklimatyzację, lodówkę, pralkę. Już za czterdzieści dolarów dziennie "Bali Hai" oferuje młodym małżeństwom wszelkie uroki Moorei. Palmy, strzyżone trawniki, kwiaty i ocean. Atmosfera rajskiego ogrodu: śpiew ptaków, szum morza. Kilkadziesiąt kroków dalej jakieś białe panie, Amerykanki, jak się zdaje, pluskają świergotliwie przy brzegu. Nurkują, jak gdyby ubyło im lat. Naiwne, szukają muszli w pobliżu hotelu. Co też potrafi robić z ludźmi tutejsza natura! Wśród rozmaitych miejsc na ziemi otoczonych nimbem wyjątkowej urokliwości - aureola tahitańska błyszczy może najmocniej. Na archipelag pielgrzymują nie tylko turyści, lecz i gromady profesjonalistów: pisarze, fotograficy, muzycy, malarze, etnografowie. Jest powiedzenie, że ludzie dzielą się na tych, którzy byli na Tahiti, i tych, którzy marzą, aby tam pojechać. Na ogół każdy wraca stamtąd z mniejszą lub większą zadrą sentymentu w sercu. Nie mam jednak zamiaru ograniczać zwiedzania Moorei do okolic hotelu "Bali Hai" ani nawet samego okręgu Maharepa. Wsiadam więc do miejscowego trucku załadowanego towarem z "Niumaru" i tym wehikułem ruszam w nieznane. Już po chwili rysuje się ostra różnica pomiędzy wybrzeżem w pobliżu hotelu a obecną scenerią. To już inny światek. Przede mną wciska się w głąb lądu zatoka Paopao. Najpiękniejsza zatoka świata w całym swym przepychu! To nie wypowiedź egzaltowanego turysty ani zagonionego reportera, któremu rzadko starcza czasu na kontemplowanie uroków natury. W swoich podróżach po świecie usiłuję spojrzeć nie tylko na ludzi i ich sprawy - lecz właśnie na naturę - drzewa, rzeki, góry, pustynie, morza, zatoki. I tego nie żałuję. Piękno tropikalnego fiordu oszałamia, przerasta, urzeka człowieka; szorstkość pionowych zboczy górskich, a jednocześnie miękka krągłość brzegów nad cichymi wodami; rozległe połacie zieleni, jakby sięgające po dno zatoki, i świetlistość powietrza, która wydaje się docierać do wnętrza każdej rzeczy. Patrzę na szczyty Rotui, Atiati, Moua Roa (czyli "Ząb Rekina"), odcinające się fantazyjną linią od tła nieba. Strome urwiska spadają wprost do zatoki. Laguna niczym rana uwydatnia piękno obrazu, potęgując jeszcze bardziej blask spoczywającego w niej klejnotu. Piękny efekt psuje nieco kanonierka, szczerząca swe zęby w głębi zatoki. Okręt wojenny przypomina, że wyspy wchodzą w skład zamorskich terytoriów Francji. Mimo tego dysonansu, już po upływie godziny znajduję się pod przemożnym urokiem wyspy. Majestatyczna dzikość tego skrawka lądu frapowała również pierwszych podróżników, przede wszystkim Hermana Melville'a, który opisał jego piękno w swej książce "Omoo". Stare arabskie przysłowie głosi, że Allah śmiał się, gdy tworzył dorzecze Nilu. Resztka tego śmiechu musiała starczyć na Tahiti, a w każdym razie na Mooreę. Ale zatoka Paopao to jeszcze nie cała wyspa. W przydrożnym sklepiku zostawiam swój worek podróżny i nieskrępowany bagażem ruszam na spotkanie z Mooreą. Droga pnie się pod górę, wzdłuż wioski Paopao. Apatyczne miejscowe kundle potulnie suną za mną. Śpiące na drzewach kury z przeraźliwym gdakaniem i trzepotaniem krótkich skrzydeł zrywają się z gałęzi i lecą w krzaki, W każdej wiosce polinezyjskiej spotyka się świnie, psy, kury, koty, a na niektórych wyspach także krowy i kozy. Nie opodal rzeczka wygrywa na kamieniach swe niekończące się trele. Zwabia mnie dobiegający stamtąd hałas. Podchodzę bliżej. Tahitańczyk bije drewnianym bijakiem włókniste pasemka ułożone na większych rzecznych kamieniach. Obok na trawie suszą się w słońcu takie same pasemka. Całkiem przypadkowo stałem się świadkiem pracy małej włókienniczej manufaktury. Jej dwuosobowa załoga (w tym kobieta) produkuje polinezyjską "tapa" na spódnice do tańców. Stroje te po raz pierwszy oglądałem na Światowej Wystawie w Nowym Jorku, potem tak długo nie dały mi żyć, aż znalazłem się na Tahiti. Moorea jest jedną nogą w Europie, ale drugą tkwi jeszcze w epoce panowania królowej Pomare IV. Co to jest "tapa"? Materiał, który wyspiarze wyrabiają z młodej kory pewnych gatunków drzew (np. Morus papyrifera lub Ficus prolixa). Najpierw usuwają twardszą, zewnętrzną warstwę kory, potem czyszczą łyko, a w końcu moczą je w wodzie, aż dobrze zmięknie. Białą, mięciutką skórkę z drzewek tłucze się bijakiem, aby była delikatna. Uzyskane w ten sposób długie, bardzo wąskie pasemka składa się obok siebie, rozpłaszcza i niejako skleja w szerokie płachty. Potem ozdabia różnymi farbami w geometryczne desenie. W czasie pobytu w Polinezji Francuskiej nie udało mi się jednak zobaczyć matryc do "tapa", ani procesu ozdabiania. "Tapa" to materiał doskonale zastępujący tkaninę. Tahitańczycy sporządzali z niej odzież w ten sam sposób, jak ich bracia i siostry z innych wysp Pacyfiku. Mężczyznom wystarczał kawałek "tapa" dookoła bioder lub jako ponczo bez rękawów, kobiety zaś okręcały go sobie pod pachami. - Czy mogę kupić spódnicę "more"? Kobieta przerywa pracę i prowadzi mnie do swego ażurowego "fare". Na łóżku oglądam z pół tuzina spódnic w surowym, słomkowym kolorze. - Muszę je jeszcze ozdobić wokół pasa - mówi Polinezyjka. Nie mam czasu na czekanie do wieczora. Proszę kobietę, aby dała mi taką, jaka jest. Niech tylko dorzuci parę drobnych muszelek morskich i pokaże, jak nimi przystroić spódnicę. Idę dalej. Wyżej już tylko busz. Pnącza są tak gęste, że z odległońci kilku metrów wyglądają jak jednobarwny kobierzec. Miejscami ciemnieją ceglastoczerwone wyrwy i jamy w ziemi. To woda tropikalnych deszczów powyrywała w stokach głębokie rany. Ścieżka rwie się wśród bujnej zieleni. Teren śliski, zwalone pnie i małe strumyki bulgoczące między skałami. Trzeba uważać na kolce pewnego bluszczu: są trujące. Niemal wszystkie rośliny mają liście sztywne i grube jak ze sztucznego tworzywa czy grubawego woskowanego papieru. Chroni je to oczywiście przed nadmiernym parowaniem, pozwalając gromadzić zapasy wody na czas suchego sezonu. Mijam mężczyznę schodzącego z góry. Na ramieniu niesie bambusowy drąg, na nim zawieszony pęk czerwonych bananów. Dzikie banany "fei" rosną tylko w pobliżu szczytów, gdzie potworna siła niszczycielskiego bluszczu nie sięga aż tak wysoko. I pomyśleć, że owoce te nie istniały w stanie dzikim, dopiero człowiek drogą jakichś tam krzyżówek spowodował ich obecność na naszej ziemi. Wreszcie wyniosłość. Chwila wytchnienia. To, że tropikalny klimat nie sprzyja aktywności ludzkiej, czuję na własnej skórze. Przede mną gigantyczny wygasły krater wypełniający środek wyspy. Wysokie ściany krateru uformowane są na kształt strzelistych szczytów. Nad tą plejadą "szczytów_dzieci" króluje największy szczyt Moorei - Tohivea (1212 m). Widok przypominający ruiny olbrzymiego amfiteatru. Pod tą naturalną osłoną śpi największy krater Francuskiej Polinezji o średnicy blisko dziesięciu kilometrów! Nieckę potężnego krateru wypełnia kożuch zieleni. Morze huczy na zewnątrz wielkiego leja. Nad zielonym kraterem leniwa, parna cisza. Co za widok! Przebiegam wzrokiem po tym dziele tytanów. Po prawej góra Rotui, ze swym ostrym szpikulcem skierowanym w niebo, rozdziela dwie zatoki: Paopao i Opunohu. Oba tropikalne fiordy są wąskie i głęboko wrzynają się w ląd. Schodzę do krateru. W poprzek łagodnego stoku plenią się ananasy. Z daleka poletko wygląda jakby je uczesano jakimś olbrzymim grzebieniem. Liczne rzędy równoległych bruzd biegną prostopadle do zbocza, umożliwiając szybki przepływ wody deszczowej. Ananas nie lubi plaż i gór. Rośnie na równinach, sięgających do 300 metrów n.p.m., wymaga żyznej gleby i starannej pielęgnacji. Jego owoc dojrzewa po upływie dwudziestu miesięcy. Wtedy pejzaż przypomina pole olbrzymich karczochów ze spiczastym listowiem sięgającym do pasa. Nawiasem mówiąc, ananasy najlepsze są z puszki! Jest samo południe. Słońce dźga w głowę. W kraterze wilgotny upał, na wybrzeżu - suszarka, wiatr. Koszula lepi się do pleców i z tęsknotą myślę o przewiewnym "fare" nad brzegiem oceanu. Nawet najgorszy skwar można znieść, jeżeli wieje bryza od morza. Ze zmęczenia i upału wirują mi przed oczyma czerwone płatki, zaś język robi się twardy jak kołek. Bez przerwy myślę o słodkiej, orzeźwiającej wodzie, o szumiących strumykach, o szenmrzących wodospadach... Mikroskopijna polanka, a na niej niewielki szałas czy chatka ukryta w cieniu wysokich kwiatów. Zapukałem. Ach, jakie cuda może zdziałać szklanka wody! Świat poweselał. Chwilę odpoczywam nie mogąc nadziwić się pejzażowi. Barwy są zbyt niebieskie, zbyt zielone, zanadto wyzłocone promieniami słońca. W kraju nikt nie uwierzy, że są prawdziwe! I znów drepczę mozolnie w gąszczu długowłosych potarganych badyli. Na dnie krateru muszę wyglądać jak mrówka brodząca w dżungli. Te zielone i żółte, w zależności od wieku, metrowej długości "włosy" - to bogactwo archipelagu, trzcina cukrowa. Tutejszy klimat sprzyja jej uprawie. Trzcina cukrowa szybciej dojrzewa od ananasa, bo w ciągu dwunastu miesięcy. Na Mooreę sprowadził ją protestancki misjonarz Henryk Nott w końcu XVIII wieku. Dzięki zapobiegliwym misjonarzom pojawiła się początkowo także bawełna, ale wyspiarze nie chcieli jej uprawiać. Sprowadzone przez misjonarzy maszyny tkackie szybko pordzewiały. Prysł urok nowoczesności. Dziś w Dolinie Krateru otwarto szkołę rolniczą. Obładowany reporterskim sprzętem schodzę na szosę, która jak strzelił prowadzi do zatoki Opunohu. Z ulgą wciągam w płuca świeże morskie powietrze i niczym się nie trapię, choć wiem na pewno, że nie czeka na mnie żaden autobus, nie złapię taksówki, w ogóle nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić. Zatoka Opunohu (Papetoai) stanowi mniejszą replikę Paopao. Niby ta sama wyniosła góra, tylko widziana z innej strony, ale pejzaż uboższy. Zatoka wąziutka, z jednego brzegu gołym okiem widać drugi. Zżółkłe palmy pochylają się nad szmaragdowymi wodami laguny. Wybawienie przychodzi z szosy. Nadjeżdżającemu czerwonemu mikrobusikowi kiwnąłem ręką. Miało to być po prostu pozdrowienie, które może być także pożegnaniem. Zapiszczały hamulce w skręcie. Ktoś otwiera drzwiczki. - Siadasz, czy nie? Momentalnie znalazłem się w środku. - Nie poznajesz mnie? Byłem w "Quinn's". Nawinął mi się ten Mari. Krajowcy niechętnie zabierają Europejczyków na łebka. Być może dlatego, że niewielu cudzoziemców korzysta z tego udogodnienia. A jeśli ostatecznie znajdzie się taki, który podwiezie, to lepiej od razu mówić, że się nie jest "Farani". Francuzów nie lubią, nie mówiąc już o funkcjonariuszach administracji, których serdecznie nie cierpią. Autobusik jedzie z lotniska Temae do hotelu "Moana", aby tam wytrząsnąć swą zawartość. Wypełniony jest do ostatniego miejsca. Pasażerowie niechętnym okiem patrzą na autostopowicza. Sami Amerykanie. Osada Papetoari - według Mari - nic godnego uwagi. Zabudowania "Klubu Śródziemnomorskiego" to kilkadziesiąt bungalowów dla turystów w pobliżu plaży Maui. W sąsiedztwie mieści się wielka plantacja palm kokosowych "Quesnot". Za hotelem "Moana" kończy się północny bok trójkąta Moorei. Nad krzykliwie turkusową laguną mały barek z przystrzyżoną strzechą i siedzeniami z okrąglaków. Przy bufecie młody Polinezyjczyk ze złotym sygnetem na serdecznym palcu serwuje trunki. Chłopak jest przystojny, wie o tym i chętnie pozuje do fotografii. Już widzę podpis pod zdjęciem: "arbiter elegantarium z wyspy Moorei". Zrzucam z siebie ubranie i biegnę do wody. Zmywam pył drogi i błoto wspinaczki. Błogosławiony prysznic! Ręcznik nie jest potrzebny, wystarczy wystawić ciało pod olbrzymią suszarkę - pasat polinezyjski. How nice! Ulubionym zajęciem cudzoziemców jest wałęsanie się po obrączce piasku nad laguną. Bardziej przedsiębiorczy udają się na jedną z dwóch wysepek pokrytych palmami, położonych niemal w zasięgu ręki. Część wczasowiczów wyleguje się na rozesłanych ręcznikach na jasnej plaży. Obok nich kasetowy magnetofon lub odbiornik tranzystorowy. Soczysty błękit nieba przecinają co chwilę białe kreski morskich ptaków. Szum oceanu nasila się i cichnie, w miarę jak fale rozbijają się na rafach i giną w lagunie. Wydaje się, że czas stanął w miejscu - może to dzisiaj, może pięćset lat temu... Spoglądam na zegarek. Już tak późno? Prędzej, bo nie zdążę! Drżącymi z pośpiechu dłońmi wkładam buty i w biegu kończąc toaletę, pędzę na przełaj między bungalowami do szosy. Mój pośpiech okazał się jednak daremny. Odszedł ostatni truck do zatoki Paopao. Następny: jutro rano. Zachodzę do wypożyczalni sprzętu motoryzacyjnego, aby zasięgnąć języka. W wielkim garażu samochody, motocykle, skutery wszystkich możliwych kolorów. Są małe "U Drive Cars", czyli samochody, które wynajmuje się bez szofera. Jakaś amerykańska rodzinka wypożycza pięć motocykli dla swoich dzieci. Zastanawiam się, czy nie wziąć roweru, lecz opłata słona jak Morze Marmara. Chcą trzysta franków za godzinę! Nic dziwnego, że merkantylizacja życia wypłoszyła Gauguina i Gerbaulta z Tahiti. Bystre, skośne oczy spoglądają z wyrazem ni to ironii, ni to zaciekawienia. - Monsieur chyba nie ze Stanów? Kiwam przecząco głową. - "Aita moni" (brak pieniędzy) - uśmiecha się całą gębą mężczyzna. Zawracam do wyjścia. - Halo, boy! - słyszę czyjś głos dolatujący z ulicy. Na drodze stoi łazik. Śnieżnobiałe opony i niklowe okucia lśnią w słońcu. W środku siedzi dżinsowaty blondas z fryzurą na jeża. Wygląda to tak, jakby mu ktoś ściął zjeżone ze strachu włosy. - Hi! - odzywam się. - Czy jest tu coś ciekawego do zobaczenia? - akcent ma wyraźnie amerykański. Zaproponowałem małą przejażdżkę po południowej stronie Moorei, dokąd rzadko jadą turyści. Przy okazji będzie miał kilka portretów na tle wyspy. Okay? W odpowiedzi wskazuje miejsce obok siebie. Ruszamy. - Poznajemy się zatem - odzywa się piegowaty blondas. - Nazywam się Paul, Paul Sipple. Uścisnąłem dłoń, którą mi podał. To, że wiedzieliśmy, jak się który nazywa, jeszcze niewiele wyjaśniało. - Skąd się tu wziąłeś? - klepię Paula po ramieniu. - Urlop... Wyrwałem się z bazy w Indochinach. Wojacy spod znaku U.S. Army wypoczywają wszędzie, gdzie się da, po trudach batalii indochińskiej. Ten, jak mówi, niechętnie szedł do wojska. Szeregowiec Sipple nie miał nigdy żadnych poglądów politycznych. Polityka - to domena jego byłych bossów. Dziś już tak nie sądzi. Góra ma interesy, a biedni giną... Ale skończmy z tym smutnym tematem. Tutejsza rajska oprawa nie usposabia do mówienia o tych sprawach. Na Moorei wojny, bitwy wydają się nie na miejscu. Polinezja jest pokojowa! Gdy to sobie obydwaj wyjaśniliśmy, zaraz polepszył się humor. Teraz możemy razem podróżować. Od zachodu wyspa jest rzadziej odwiedzana. Północna Moorea jest turystyczna, południowa - zamknięta w sobie. W okręgu Haapiti domy są biedniejsze, więcej pandanusowych strzech, ściany wyplatane z plecionki "niau". Mój kompan dziwi się, kiedy go stale proszę, aby przystanął, i wybieram miejsce do "strzału". Przecież wszystko widać spoza kierownicy! Wreszcie godzi się z zachciankami współtowarzysza, co więcej - sam nabiera ochoty do podpatrywania wyspiarzy. Zapuszczam żurawia do wnętrza chaty rybackiej. Ciemne pałające oczy z uwagą patrzą na białego, który pogłaskał główkę dziecka. Sześcioletnia dziewczynka trzyma maleństwo siedzące okrakiem na biodrze, podtrzymując je własnym ramieniem. Matkuje. Taki to już zwyczaj na archipelagu, że gdy trzyletnia Mitera nabroi, dorosła Ahutia daje klapsa sześcioletniej Tehea za nie dopilnowanie siostrzyczki, a ta dopiero przekazuje kuksańca winowajczyni. Posłuszeństwo i okazywanie szacunku starszym jest sprawą naczelną w rodzinach polinezyjskich. Kilka kroków dalej, na brzegu spoczywa długa łódź wyciosana z jednego pnia drzewa. Na rufie leżą okulary i płetwy do nurkowania. Stojący obok rybak wyłuskuje z czarnych skorupek galaretowate małże, a następnie wrzuca je do wiadra. Na piasku rośnie góra pustych skorupek. Z uwagi na przeklętą presję czasu (łazik płatny jest od godziny) nie możemy tkwić długo w jednym miejscu. Ruszamy. Na trasie co krok napotykamy suszarnie kopry na palach. Stop! W tej zatoczce zatrzymamy się znowu. - Frapujący zakątek, prawda? - stwierdza Paul zapamiętale trzaskając aparatem fotograficznym. Zgadzam się z nim zupełnie. Wody zatoki w podokręgu Maatea usposabiają do refleksji. Jest to - obok zatoki Paopao i chatki w górach - najbardziej kojący widok, jaki ujrzałem na Moorei. Ta południowa część wyspy odznacza się bujniejszą wegetacją od północnej. Zapewne z powodu wielkiej wilgotności powietrza, zwrócona jest bowiem ku wiejącym skośnie pasatom i otrzymuje większą porcję deszczu. Szczyty, okalające swą grzywą wielki krater, powstrzymują południowe wiatry i stąd roślinność na północnym brzegu wyspy jest uboższa. Docieramy do miejscowości Afareaitu u stóp góry Tohivea. Tu jest właśnie centrum administracyjne wyspy, ze szpitalem, pocztą, posterunkiem policji. Nie w Haapiti czy ślicznej zatoce Paopao, lecz w położonej na południowo_wschodniej stronie Afareaitu ("Domu bożym"). Tutaj szukali schronienia Pomare II i jego drużyna przed gniewem tahitańskich kapłanów broniących starej wiary, tu królowa Marahu, żona Pomare V, znalazła ukojenie po ciężkich przeżyciach utraty niepodległości swego kraju. W Afareaitu misjonarze otworzyli pierwszą drukarnię i pierwszą szkołę europejską, słynną Akademię Mórz Południowych, do której uczęszczał młodziutki Pomare III, posłuszne narzędzie w rękach protestanckich misjonarzy. Moorea nazywała się wtedy Aimeo lub Eimo, które to słowo można by przetłumaczyć jako "schronienie, siedziba panującej rodziny". Z Afareaitu do zatoki Paopao jest około dwudziestu kilometrów. Moorea nie jest gigantem - wszystkiego sześćdziesiąt kilometrów dookoła wyspy. Jest młodsza od Tahiti, liczy prawie pięć tysięcy mieszkańców. Na ostatnim etapie drogi widzimy lądowisko dla powietrznych taksówek - wrota Moorei. W pobliżu jezioro Temae, zielone i chłodne, porośnięte lotosem i zamieszkane przez dzikie kaczki. Na jego bagnistych brzegach Chińczycy uprawiali ryż. Zbliżamy się powoli do końca naszej wędrówki. Już tylko parę kroków dzieli nas od północnej krawędzi wyspy. - No! - wzdycham z ulgą - nareszcie okręg Maharepa i hotel "Bali Hai". O szosie położonej nad zatoką Paopao można powiedzieć, że jest najpiękniejszą trasą samochodową Pacyfiku. Krótka, bo krótka, ale piękna. Zatrzymujemy się. "Goooood luck!" - szczęśliwej drogi dla Paula i zostaję sam. O tej porze trzeba już koniecznie rozpocząć poszukiwanie noclegu. W sklepie odbieram swój worek podróżny i rozglądam się za miejscem na biwak. - Monsieur, hej, monsieur, tam nie wolno! Dopiero teraz dostrzegam tabliczkę z napisem "tabu". Palmy z blaszanymi obrączkami na pniach przypominają, że nie są bezpańskie. Zainstalowałem się na samym brzegu laguny, w pobliżu jednego większego "fare" i dwóch pomniejszych, wśród setek trudnych do zidentyfikowania kwiatów i krzewów. Namiot jak zawsze rozpinam między palmami, aby orzech kokosowy nie spadł mi na głowę. Trudno znaleźć bardziej malownicze wybrzeże od zatoki Paopao. Moorea przy zachodzie jest szczególnie piękna. Krótka to jednak chwila. Zębate turnie nad wodą jawią się w kolorach rudobrunatnych. Pojedynczy i trudny do zdobycia "Ząb Rekina" jak średniowieczny zamek króluje nad resztą. Tony krajobrazu przechodzą w kolor granatowy. Góry ciemnieją. Dogasa dzień. W Oceanii nie ma prawie zmroku. Od olśniewającego światła dnia przechodzi się wprost bezpośrednio do ciemności nocy. Otóż, proszę Państwa, jestem jednak w raju. W dzień raj jest słoneczny, w nocy wybity gwiazdami, ale nade wszystko słoneczny. Leży w zatoce Paopao, czy - jak kto woli - w zatoce Cooka. Słońce jest tu hojne i miłosierne. Pożywienia wystarczy dla wszystkich mieszkańców. Nikt na Moorei nie bywa głodny - morze i ziemia rodzą w bród. Nikt nie zabiega usilnie o więcej niż posiada (z wyjątkiem Chińczyków i kilku białych popaa, którzy zresztą, choć nie są marzycielami, nie mają także złych zamiarów). Nikt tutaj nie prosi o jałmużnę. Na Moorei nie ma również neonów, morderstw, psychiatrów... Gdy ktoś umrze, smutek nie trwa dłużej niż godzinę. Dziewczęta korzystają ze swobody przy wyborze męża. Na Moorei wreszcie nie ma żadnych kompleksów rasowych, zaś czas płynie leniwie. Zamykam oczy. Jak dobrze... Od wielu lat tęskniłem do wypielęgnowanego przez siebie w dzieciństwie ideału wysp mórz południowych, rwałem się do niego. Byłem na Capri i Maderze, na Bali i Mijadzimie, i kilkunastu innych wyspach Pacyfiku. Miałem go znaleźć dopiero w Polinezji. Na wyspie z bajki! Szczęście po polinezyjsku Dzień następny płata mi figla od rana: psuje się pogoda. Sceneria ulega radykalnej zmianie, zimne szkwały marszczą wodę zatoki Paopao. Mżawka przemienia się w chałaśliwie siekący deszcz, a niebo zawalone chmurami od horyzontu po horyzont. Tysiące pałeczek bębni po namiotowej płachcie. Morze dymi: na odległość dziesięciu kroków nie widać pirogi przywiązanej do brzegu. Zupełnie nie w porę taka pogoda. Holender, właściciel działki, na której biwakuję, proponuje przeniesienie się pod jego dach. Kwatera Aada van der Heyde leży tuż przy drodze za żywopłotem, na utartym szlaku z lotniska do "Klubu Śródziemnomorskiego". Składa się z trzech zabudowań osłoniętych szerokim dachem z liści pandanusa - wszystkie odwrócone są frontem do laguny, tyłem do zbocza góry. Jest tu wystarczająco miejsca na stałą galerię obrazów pod daszkiem, podziwianą przez turystów. Holender żyje z malowania obrazów. To taki współczesny "mini_Gauguin", jakich tu można spotkać prawie wszędzie. Przedtem mieszkał w Rotterdamie, a przez ostatnie czternaście lat żyje wedle zwyczaju i norm tutejszego świata. Wybrał do pracy kraj, który jego zdaniem najlepiej się nadaje do tego celu. Wczoraj oglądałem jego obrazy. Płótna Aada chlusnęły fajerwerkiem barw. Chyba tylko z malarskiej palety Gauguina znam tak orgiastyczną bujność kolorów. Holender, podobnie jak wielki francuski impresjonista, woli widzieć niebo płomienne, drzewa żółte, łąki ametystowe. Nie zależy mu na prawdziwości odbicia egzotycznej natury, sięga po myśl, po ideę. Formę podporządkował dekoracyjnemu rytmowi, a harmonijnie zestawiane, barwne płaszczyzny obwodzi ciemnym konturem. Musiałoby się w naszym klimacie, w naszej spokojnej szarości otoczenia popróbować pajolitu i maskaliny, tak jak to czynił nasz Witkacy, by wyczarować przed oczyma tak bajkowe krajobrazy, by ujrzeć takie wspaniałe postacie. Aad maluje jeden temat, zatokę Paopao, o różnych porach dnia: o zachodzie, o wschodzie, w czasie deszczu. Robi to już jedenaście lat. Wcale mu się nie dziwię. Ale wróćmy do domu Holendra. Siedzimy w dużej izbie udekorowanej dziesiątkami naszyjników, wyszywanymi poduszkami i masą kwiatów. Z powodu deszczu zasłony w oknach są spuszczone. W przejściu do wielkiego pokoju zwisa kotara z kawałka czerwonego pareu w białe kwiaty, uchylona, aby łatwiej było wcisnąć się do środka. Dobrze jest mieszkać w takim "fare", zbudowanym na modłę krajowców. Nad zatoką nie ma budynku, który byłby lepiej dostosowany do krajobrazu i klimatu, który łączyłby w sobie nowoczesność, elegancję formy, lekkość konstrukcji, harmonijne proporcje i chłodne, przewiewne wnętrze, i który by jednocześnie tak wtapiał się w otoczenie, jakby jednego dnia został stworzony wraz z laguną i postrzępionymi szczytami. I jeszcze do tego mieć "vahine", swój jacht, maszynę do pisania! Zamiast włóczyć się po świecie, byłoby rozsądniej osiąść tu, nad tą cudowną zatoką. Zazdroszczę Holendrowi. Nie wymyśliłbym nic piękniejszego nad takie właśnie ułożenie sobie życia. Jeśli ktoś lubi przyrodę i otoczenie pogodnych ludzi, a nie pociąga go tak zwana kariera, zalecam zatokę Paopao na Moorei. - Zaczynałem od zera - powiada malarz, zapraszając mnie do stołu na kawę - a dziś tu nieźle sobie mieszkam. Na początku było ciężko. Deszcz lał na głowę, trzeba więc było zrobić jakiś dach. Zdecydowałem się na poszycie pandanusowe w stylu tahitańskim, choć ono wymaga stałych napraw z uwagi na deszcze i szczury. Gdy miałem wreszcie dach nad głową, zapragnąłem światła. Potem wody bieżącej. Zamontowałem więc hydrofor i użyłem stalowych rur, gdyż bambusy nie nadają się na instalację wodną. Kosztowało mnie to sporo i kosztuje nadal, choć większość prac wykonuję sam. Polinezyjczycy każą sobie za wszystko słono płacić. Sami wyspiarze, gdy tylko pozwala im na to sakiewka, stawiają sobie domy z trwalszych materiałów. Wolą piec się w nagrzanych od słońca nowoczesnych "fare punu" niż parać ciągłymi reperacjami. Mam więc pełne ręce roboty, zawsze jest coś do zrobienia. Konserwacja domu, reperacje, strzyżenie trawnika, rybaczenie, zakupy, praca zawodowa, tysiące innych zajęć... Jeśli ktoś żyje z dala od miasta, musi wyuczyć się wielu zawodów. Kiwam z uznaniem głową. Budynek mieszkalny, w którym spędzam dzień dzisiejszy, wygląda przytulnie. Gdyby nie Holender, musiałbym siedzieć w ociekającym deszczem namiocie. Aad rzeczowo i beznamiętnie opowiada o życiu białych rezydentów pod Krzyżem Południa. Ma o czym mówić. - Wkrótce po moim przybyciu na Tahiti spotkałem się z typowym tutaj stwierdzeniem: "Przybyłeś za późno! Trzeba było przyjechać zaraz po wojnie. Mon cher... cóż to były za cudowne czasy. Spóźniłeś się! Wyobraź sobie, że tu, w Papeete mamy już lotnisko! Wszystko się zmieniło. To już naprawdę nie te dawne, dobre czasy". Aad robi efektowną pauzę, po czym z lekkim uśmiechem kontynuuje: - Potem spotkałem Francuza, Emila Pedupebe. Ach, znasz go? Powiedział: Przybyłem do Papeete w 1945 roku, z Francji. Czy wiesz, co mi wówczas mówili mieszkańcy tej wyspy? "Mon cher Pedupebe, zjawiłeś się za późno! Tahiti jest skażona, "foutu"! Powinieneś tu być w latach dwudziestych. Cóż to były za złote czasy! Wszystko się zmieniło..." Morał tej historyjki jest oczywisty. Nigdy nie jest za późno na przybycie na Tahiti. Oczywiście jest to raj, do którego trudno o kartę wstępu, wewnątrz najlepsze miejsca też zostały już zajęte. - A Moorea? - pytam zaciekawiony. - Na pewno jest to wyspa piękna, z charakterem, spokojniejsza od Tahiti. Ale daleko jej do raju. Nie należy upajać się... Aad stawia przede mną szklanicę piwa i nadal nicuje swoje życie, biorąc pod mikroskop każde ziarenko powodzenia i niepowodzenia. - Dzieciństwo skradła mi cywilizacja i nic mi go już nie zwróci. Chociaż... znajduję tu pewną rekompensatę. Lecz nie sądź, że życie płynie nam tu po różach. Mamy swoje drobne kłopoty. Aad narzeka, że na archipelagu żywność szybko się psuje i trzeba ją stale chronić przed insektami. Nawet człowiek staje się celem nalotów owadzich eskadr, owych niewidzialnych w dzień mieszkańców wysp - drobnych muszek, moskitów. Moskitiera na Moorei jest artykułem pierwszej potrzeby. Jeśli nie roznoszą malarii, to skutecznie przyczyniają się do dwóch innych chorób: zapalenia naczyń limfatycznych, a po pewnym czasie - filariozy. Warto przed kupnem działki wiedzieć, jakie niesie ona ze sobą niebezpieczeństwo. Albo weźmy termity i karaluchy. Nieraz spowodowały spustoszenia w domu Holendra. Zaś szczury pewnego razu dobrały się do rysunków i dokumentów, a nawet jednego dużego płótna, które dokumentnie zniszczyły. Gospodarz uśmiecha się pogodnie i dolewa mi aromatycznej kawy. - Kawa na archipelagu jest naprawdę znakomita - odzywam się. - Szkoda, że Tahitańczycy jej nie eksportują. - Gdy nie udało mi się znaleźć córki zamożnego "tavany", wziąłem inną - ciągnie Holender. - Żyłem owocami i jarzynami, łowiłem ryby. Chciałem poznać krajowców - szczęśliwych, uprzejmych, wolnych, penetrować ich dusze i któregoś dnia namalować wspaniałe dzieło. Dlaczego akurat wybrałem Mooreę? Papeete to nie miejsce dla ludzi bez grosza, a ja jedyną rzecz, jaką miałem ze sobą, to przybory do malowania. Trudno tam żyć za darmo. Coraz mniej jest przyjacielskich krajowców, którzy chcą żywić za nic białego. Nieprawdopodobne historyjki o młodym Amerykaninie, który żył na Moorei za jednego dolara tygodniowo, schować należy między bajki. Poszedłem więc za radą moich przyjaciół i przybyłem nad zatokę Paopao. Moorea to sypialnia Tahiti. Odwiedzają ją liczni turyści, niektórzy kupują moje płótna. Malarz musi zarabiać nawet w raju... Aad wypija szklankę piwa jednym haustem i znów sobie nalewa. - Gdy przyjechałem na Tahiti, musiałem przede wszystkim nauczyć się rybaczenia. I chociaż nawet tutaj, pośrodku Pacyfiku, nie wszystkie potrawy pochodzą prosto z morza, to Polinezjczycy obficie czerpią z bogato zastawionego stołu oceanu. Jedzą najwięcej ryb na świecie (aż osiemdziesiąt kilogramów na głowę). Zresztą na morza spogląda dziś z nadzieją coraz więcej milionów głodnych ludzi - dodaje. - Wyspiarze nauczyli mnie, jak mam odróżniać rybę jadalną od trującej, jak wystrzegać się rekinów, atakujących muren, parzących rozgwiazd, jak leczyć obrażenia "zarobione" na rafach. W tych sprawach zawsze radzę się miejscowych. Pytasz, co jadam? Jadam rybę na surowo i gotowaną, w sosie cytrynowym i podawaną z tartymi kokosami, surowe małże w mleku kokosowym, langusty i duszone w żarze ośmiornice przyprawione curry. Superrarytasem jest mięso delfina "mahimahi", możesz mi wierzyć na słowo. Jednak brak niektórych witamin odbija się na zdrowiu, powoduje choroby, osłabienie, wrzody. Wiele produktów pochodzenia zagranicznego muszę nabywać w sklepie. Spoglądam ukradkiem na smukłą Polinezyjkę poruszającą się bezszelestnie po pokoju, jakby nieobecną. Podaje do stołu mój ulubiony tahitański przysmak: "pia". * Tehiva stąpa boso albo w trepkach, jak jest w zwyczaju mieszkańców mórz południowych. Długie puszyste włosy spadają luźno na jej gołe plecy. Ma na sobie kolorowe "pareu" okręcone pod pachami. Ta piękność z domieszką krwi chińskiej wywodzi się z Moorei. Pojutrze miła Tehiva obdarzy na pożegnanie białego gościa naszyjnikiem z pachnących kwiatów. Pia - polinezyjski deser owocowy, coś w rodzaju puddingu wykonanego ze skrobiowej mączki manioku i owoców papai lub ananasów, wszystko zalane mleczkiem kokosowym. - Tehiva jest dobrą kobietą. Dba o dom i moje sprawy - stwierdza krótko artysta widząc, że przyglądam się "vahine". Bębnienie kropli deszczowych po dachu ustaje. Słychać znowu głuchą muzykę przyboju. Wyglądam przez okno. Szczyty kąpią się w słońcu. Promienie załamują się w kałużach wody deszczowej przed domem. - Pojedziesz ze mną do wioski? - Oczywiście! Wsiadamy do pirogi z przeciwważnym wysięgnikiem. Holender lokuje się przy silniku. Echo motorówki tłucze się po niebieskiej toni zatoki i między palmami. Przybijamy do małej kładki na brzegu, tuż obok ujścia rzeki Paopao. Czekam na Aada, aż wróci z zakupami. Szkarłatne kraby wieją spod moich nóg. Od lądu z pobliskiej plantacji dolatuje zapach wanilii. - A jak idą twoje interesy? - pytam Holendra, gdy ponownie znaleźliśmy się na wodach zatoki. - Przeszedłem w życiu twardą szkołę. Rozpocząłem sprzedaż swoich obrazów od piętnastu dolarów, a obecnie uzyskuję za nie i pięćset. Rozumiesz, jeden rok jest lepszy, drugi gorszy. Swego czasu Aad wystawił płótna w Kalifornii, ale ekspozycja poniosła fiasko i potem nie miał nawet za co wracać na Tahiti. Aby uciułać trochę grosza na bilet powrotny, pracował jako sprzątacz, a następnie portier w hotelu. Woli spotykać Amerykanów na Moorei, gdy odpoczywają po trudach w swoim świecie. Tu łatwiej się z nimi dogadać. W Stanach byli to ludzie zagonieni, wyczerpani, pozbawieni wolnego czasu, najchętniej obcujący na codzień nie z drugim człowiekiem, a z wysoką techniką. Wygoda i luksus zamiast dawać im zadowolenie, czynią ich coraz większymi niewolnikami przedmiotów, niekiedy jeszcze nie posiadanych. Jakie to szczęście, że Stary Świat zdążył stworzyć jakąś wizję życia, zanim narzucił ją pojazd na ogumionych kołach, skrzynka ze szklanym ekranem i kilka innych genialnych wynalazków współczesnego człowieka. Aad rozgadał się na dobre. Nie wiem dlaczego - może akurat był w nastroju do zwierzeń? Ale nie, jest Holendrem w każdym calu: zapobiegliwy, ciekawski, towarzyski. - Rozumiesz, pogoda ducha to przeciwieństwo stresu - ciągnie. - Mieszkańcy Polinezji, izolowani od wpływu naszej cywilizacji, mają tętno o wiele spokojniejsze i są narażeni w niewielkim tylko stopniu na zawał serca. W Europie na zawał umiera człowiek co dwie minuty! Polinezyjczycy jedzą tłuszcz roślinny, najczęściej kokosowy, niewiele palą i piją, ich praca wymaga ruchu. Natomiast ci, którzy w stosunkowo krótkim czasie gwałtownie stosowali się do wzorców przywiezionych przez nas, mają większą szansę przeniesienia się na tamten świat. - Ale wracajmy do tematu - mówi Aad. - Brak pieniędzy, to zaiste żałość niezmierna. Nie lubię być zaskakiwany. Mam czterdziestkę na karku - dodaje usprawiedliwiająco. - Chciałbym jeszcze postawić dwa domy, jeden tam, wysoko na wzgórzu, z widokiem na obydwie zatoki, drugi w pobliżu obecnego. Już kupiłem działkę... Ziemia jest ostatnim nabytkiem Aada. Większość ludzi byłaby zadowolona z pobytu i spokojnego życia w tak uroczym zakątku, jak zatoka Paopao, lecz nie ten Holender, nawykły do działania. Dziedzictwo krwi przodków pcha go do dalszych czynów: wydziera morzu ląd. Wgryza się w pobliskie zbocze góry i wydobytą stamtąd ziemią zasypuje zatokę. Wynajął w tym celu robotnika. Powolutku, z tygodnia na tydzień, o mały skrawek powiększa się posiadłość Aada. Zdobyta ziemia z każdym rokiem będzie nabierać wartości (spekulacja gruntami nadającymi się pod budowę hoteli i rezydencji przybiera na Tahiti niespotykane rozmiary). Ba, ludzie wykupują całe wyspy! - Czy potraficie nie dopuścić do tego, aby Moorea zamieniła się w muzeum_rezerwat dla turystów i podzieliła los Hawajów? - Pozwól, mon cher, że na to pytanie odpowiem ci pytaniem. Czy mamy nasze wyspy chować pod kloszem, robić z nich skansen? Przyznaję, że czasem denerwują mnie te tabuny turystów... - Jeśli turystyka wzrośnie kilkakrotnie, Tahiti zostanie zniszczona bezpowrotnie i trzeba się będzie wynosić. Dokąd? - bąkam pod nosem. Malarz nie obawia się "białego niebezpieczeństwa". Dla marzycieli i mizantropów pozostało jeszcze wiele wysepek w Polinezji, gdzie mogliby zbudować dom. Na wszystkich morzach świata wyspy i wysepki czekają na swoich robinsonów. Hamburska firma "Boehm und Vladi" pośredniczy w sprzedaży trzystu dwudziestu wysp. Znajdują się one na Bałtyku, Morzu Śródziemnym, Oceanie Spokojnym, a nawet w pobliżu kręgu polarnego. Wspomniana firma dysponuje też licznymi wysepkami należącymi do Indonezji, które rząd tego kraju wydzierżawia na 999 lat. Do klientów hamburskiej firmy należą miłośnicy przyrody, biznesma ni, emeryci, ludzie zmęczeni, którym jest zwyczajnie źle we współczesnym świecie. Z pośrednictwa hamburskiego maklera Vladi bardzo zadowolony jest hollywoodzki gwiazdor Marlon Brando. Nabył on od niemieckiej firmy dwa atole. Na jednym, położonym niedaleko Tahiti, zbudował nową superluksusową willę oraz hotel dla turystów, zaś na drugim - założył hodowlę homarów. Aad jest szczęśliwy. Przynajmniej tak twierdzi. Maluje i sprzedaje swoje obrazy. Okrągły rok żyje bez zakładania krawatu (większość białych rezydentów nosi je tylko w dniu 14 Lipca), nie płaci podatku dochodowego. Czegóż chcieć więcej... Wreszcie dopływamy do znajomego brzegu. Zajaśniała żółta plama domku Holendra. Tehiva wita nas uśmiechem. Po obiedzie wszyscy domownicy układają się do snu. Aad i jego "vahine" na swoich łóżkach, ja na swoim, ale pod innym dachem. Gospodarz stawia na podłodze obok mej kanapy palącą się trociczkę w kształcie zielonej spirali, aby dym odpędzał moskity. - Halo, boy, jak się masz? - wesoło wita mnie pod wieczór. Wypoczęty i pełen animuszu, postanawia wygrać sprawę przez zaskoczenie, bo najzwyczajniej w świecie informuje: "W hotelu Aimeo czekają nas tańce". To jest pomysł! Na tańce polinezyjskie idę, bo to bezwzględny obowiązek każdego cudzoziemca. W lokalu przy głównej ulicy panuje ożywiony ruch. Gwarno jak w knajpie "Zizou Bar" w Papeete. Miejscowi i ściągnięci z różnych hoteli turyści sączą whisky i piwo przy stolikach, wymieniają uwagi. Oglądamy show. Na sporej sali w takt muzyki produkują się Polinezyjki, zwykle dość szczupłe, z przybraniem na głowie przypominającym papieską tiarę. Biodra tancerek kołyszą się lekko w takt gitar, a falujące spódniczki z włókien roślinnych to ukazują, to kryją kolana. Zespół z okolic Temae jest doskonale stańczony, ruchy poszczególnych tancerek splatają się w idealnie harmonijną całość. Od razu widać, że taniec jest ich żywiołem. Dwa razy w tygodniu dziewczęta popisują się miarowym kołysaniem bioder. Turyści nie próżnują, strzelają ze swych aparatów jak opętani. Miniaturowe kamery szumią jak rój os. Sześćdziesięcioletnie panie mają wetknięte w siwiznę czerwone kwiaty. Nie pociąga, a nawet przeraża widok białej kobiety przebranej za Polinezyjkę. Starszych panów udekorowano naszyjnikami z muszelek. W wieńcach na łysych głowach wyglądają komicznie i groteskowo. W karnecie uczestników pielgrzymek turystycznych do Polinezji zostanie odfjakowana jeszcze jedna "impreza". W końcu tancerki ruszają do szturmu między stoliki i porywają gości do tańca. Kręć kuprem, popijaj, baw się! Trzeba udawać, że umie się tańczyć nawet w stylu tahitańskim. Mam przed sobą dwa światy: z jednej strony przepysznie zbudowani, półnadzy chłopcy oraz silne, piękne, rosłe dziewczęta, z drugiej - chude Amerykanki, ludzie wyblakli, jakby zmiętoszeni. Nagle na widok tego sprostytuowania przez białych wyspiarskiej tradycji chwyta mnie obrzydzenie i wściekłość, że należę do tej samej rasy. Mam dość. Chodźmy stąd. Tehiva spogląda na mnie oburzona, piwne oczy błyszczą jak u kota. Aad jest niezdecydowany, patrzy na mnie pytająco. Zostaję. Siedzimy więc przy stoliku, gawędzimy. Współtowarzysz opróżnia szklanki "Manuia" jedną po drugiej. Pytam Holendra o miejscowe "vahine". - To historia sama w sobie - zaczyna malarz. - Do wielkiego bukietu Tahiti należy zaliczyć i ludzi. Tutejsze dziewczęta są miłe, dobre i praktyczne, lecz prędko tyją i starzeją się. Podobają się tym mężczyznom, którym nie zależy na intelektualnym współtowarzyszu żacia ani na kobietach z kompleksami. Ale potrafią pokazać też pazurki. Są dumne, kapryśne, obrażają się z byle powodu i w kontakcie z nimi trzeba być bezgranicznie cierpliwym. A przy tym, jakaż u nich wrodzona beztroska! Czasem nie wiadomo: dobrze to czy źle. Ale cóż! Nie kocha się wszakże tylko za zalety, nie byłoby wówczas w ogóle miłości - dodaje sentencjonalnie. Tahitanki otoczone są nimbem najpiękniejszych kobiet na świecie, choć trudno określić ich piękno kategoriami estetyki konwencjonalnej. Nie każda kobieta na archipelagu podobna jest do Elizabeth Taylor i w ogóle, jeśli są piękne, to nie na modłę europejską. Ich uroda ma w sobie coś pierwotnego, promieniuje z niej siła. Wychowane od dziecka w bliskim kontakcie z przyrodą zachowały swobodę, lekki chód i kocią zwinność. O włosach już mówiłem przy innej okazji. Prawdopodobnie dzięki tym wspaniałym włosom i złocistej karnacji skóry "vahine" zdobyły reputację bardzo atrakcyjnych kobiet. - Popatrz na tę tancerkę, na jej gładką skórę - mówi malarz. Skórę rzeczywiście ma złotobrunatną, delikatną, biust sterczący, a uda pięknie wymodelowane. Giętka, o lekkich ruchach, jak wszystkie tutejsze wyspiarki. Nie rażą nawet chłopskie kwadratowe dłonie i przydługie stopy z szeroko rozstawionymi palcami - szczegół wielokrotnie uchwycony w obrazach Gauguina. Niewątpliwie jest to ludek przystojny, ale opowieści o cudownej urodzie kobiet polinezyjskich są chyba nieco podkolorowane. - A jak twoje małżeństwo, Aad? - przyciskam do muru malarza. Aad uśmiecha się. W lot pojmuje, o co mi chodzi. - Zaraz sobie wszystko opowiemy - oświadcza zagadkowo. - Tak, świat jest bardziej skomplikowany niż sądzimy, zasklepieni w swoim europejskim egzotyzmie, zapatrzeni w siebie. Widzisz, Tehiva jest moją drugą żoną... - A pierwsza? - pytam pełen ciekawości. - Pierwsza powiedziała mi dwa lata temu "fiu" i zniknęła. Uciekła z domu i tyra teraz w Papeete. Kobiety są nieobliczalne, nie można traktować ich poważnie... "Mój towarzysz ma wyraźnie w czubie" - myślę i zerkam w stronę Tehivy. "Vahine" siedzi przy stoliku naburmuszona jak dziecko, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. - Mentalność Tahitańczyka trudna jest do zrozumienia - kontynuuje malarz. - A jeszcze mniej wiemy o sercu Tahitanki. Jest ona samą zagadką lub raczej nieskończonym łańcuchem zagadek. W chwili gdy zdaje ci się, że trzymasz ją w ręku, jest daleko od ciebie. Moja pierwsza żona pognała do Papeete... Krajowcy nie przykładają wielkiej wagi do stałości małżeństw. "Tylko bez oficjalnych związków" - zastrzegają się. Jak coś nie będzie grało, to najwyżej się rozejdą i powtórzą doświadczenie. Wiele jest małżeństw mieszanych. Polinezyjczycy co prawda niezbyt gustują w kobietach europejskich, zwłaszcza w blondynkach i niebieskookich. Z Tahitankami jest inaczej, tu niemałą rolę odgrywa wrodzona ciekawość kobieca. Rzadko jednak "vahine" czuje się szczęśliwa w małżeństwie z białym. Czy można się dziwić? Po krótkim okresie intensywnego uczucia biały "tane" staje się dla niej obcy, razi ją jego mentalność i odmienność postępowania. Może się zdarzyć, że pewnego dnia powie "fiu" i porzuci go na zawsze. Tahitanki nie są potulne. Różnią się tym od Japonek, skurczonych, nie patrzących w oczy, wykonujących na kolanach liczne czynności domowo_małżeńskie. - Na zawołanie gotowe są do szukania awanturek miłosnych poza domem - mówi Aad. - Zdrada nie mąci im spokoju i dobrego samopoczucia... Tahitanki wydają się postępować według słów owego moralisty z XVIII wieku, który powiada: "mało ludzi z tego powodu umiera, a dużo żyje". Uwodzicielskie i kokieteryjne, nie łatwo rezygnują z atrybutów swej płci. Gdy ich biały "tane" jest zmęczony i wypoczywa w południe, potrafią umówić się z innym na schadzkę. Trudno jednak dziwić się białemu "tane", że jest zmęczony. Po dniu rozmazanym upałem i nasiąkniętym wilgocią jego europejska energia rozmiękcza się do konsystencji gumy arabskiej, a działanie grzęźnie w przemożnej ochocie "nic nie robienia". Odkłada więc działanie na jutro, potem znów na jutro i tak roztapia się ono w masie tygodni. Jest tylko dziś i dziś - aż do końca. Białego ogarnia "aita peapea" - czyli "tylko bez kłopotów", lub: "to nie ważne". "Aita peapea" przypomina rosyjskie "niczewo", arabskie "insz_Allah" czy latyńskie "maniana". Czemu nie, niech ta "aita peapea" sobie siedzi pod skórą, ale w żadnym wypadku nie należy dopuścić, żeby rozleniwienie mogło dobrać się do mięśni... Wstajemy od stolika. Czas wracać do domu. Życie - to dzień, słońce. Noc - to chyba strata czasu. Zdążamy wolno wzdłuż zatoki Paopao. Nic nie mąci ciszy nocnego krajobrazu. Laguna przybrała odcień nierealnej miękkości. Zza kokosowych palm dobiega pomruk oceanu, a gwiazdy wydają się wielkie, jak te oglądane w planetarium. Zapach niczym w gigantycznej kwiaciarni. W powietrzu jakiś spokój, brak pośpiechu i obawy o jutro, pewność przetrwania... Pod niebem przejrzystym za dnia i usianym wieczorem gwiazdami aż po horyzont, podczas jednej z tych nocy ciepłej i łagodnej, jakie istnieją chyba tylko w tropikach, chce się mówić o miłości. - A jak jest z tą polinezyjską miłością? - pytam Holendra. - To nie takie proste - odzywa się Aad. - Sprawy seksualne w Polinezji odgrywają znacznie większą rolę niż gdzie indziej. - Jako artysta masz oczywiście skłonność do przesady? - rzucam zaczepnie. - Mówię serio. - Nie sądzę. - Mówię serio. Polinezyjczycy są dziećmi natury. Gdy odczuwają głód, sięgają po owoc. Nie krępują się swej miłości. Tu, w Polinezji, nie panuje zasada, że kto chce wypić szklankę piwa, musi kupić cały browar. Ponieważ jednak Polinezyjki lubią być zdobywane, nie oddadzą się bez miłości. Imponuje im siła męska, czują respekt do swego "tane", który je od czasu do czasu przetrzepie. Chociaż skądinąd stawiają swoim mężczyznom za przykład nas, białych "popaa", jako ludzi spokojnych, uczciwych, nie podnoszących pięści na swoją "vahine". Nie dojdziesz z nimi do ładu... Miłość utożsamiają z sympatią i popędem płciowym, gdyż jest to najprostsze. Decyduje zaś rozkosz fizyczna. Wziąć kobietę, to znaczy wziąć ją bez słowa, brutalnie, jak podczas gwałtu przyjętego, pożądanego. Preludia o długim metrażu, nie kończące się zaloty białych ludzi, komplikujących sobie życie wzdychaniem, są od razu uśmiercane śmiechem. Szkoda czasu na zbędne ceregiele. O takim białym "vahine" powiadają, że to "titoi" - mężczyzna, który chce się wykręcić sianem... Miłość Polinezyjczyków nie zna zalecania się, tak jak nie zna skromności. Stosunki miłosne między kobietą i mężczyzną odznaczają się całkowitą szczerością, pozbawioną wszelkich dwuznaczników - i całej uczuciowości w naszym rozumieniu. Nie znają platonicznej młości. Co wcale nie przeszkadza, że same mówią o sobie: "białe kobiety przewyższają nas edukacją, elokwencją, my natomiast przewyższamy je w łóżku". Od chwili odkrycia Tahiti wiele się mówi o polinezyjskim kodeksie moralnym. Przede wszystkim, że moralność tutejsza jest gorsza... Prawdą zaś jest, że moralność polinezyjska nie jest ani gorsza ani lepsza od naszej, jest po prostu inna. Żaden mieszkaniec Polinezji praktycznie nie idzie spać głodny, a wiek podeszły jest otaczany troską i opieką. Polinezyjczycy są ludźmi o naprawdę zdrowszych zasadach i przekonaniach, chociaż sposób ich bycia jest na pewno swobodniejszy niż gdzie indziej. Niezamężnych matek nie prześladuje się, nie osądza od czci i wiary, przeciwnie - otacza opieką, podobnie jak ich dzieci. Nie ma na Tahiti domów dziecka - natychmiast po sierotę zgłasza się jakaś rodzina. Na szczęście, jeśli chodzi o dobro dzieci, istnieje w świecie osobliwa prawidłowość: im bardziej prymitywna kultura, tym większa i czulsza troska całej społeczności o potomstwo: ślubne czy nieślubne, moje własne czy sąsiada. Dzieci bez opieki, wyrzucone z domów, nie chciane przez własnych rodziców - to zjawisko charakterystyczne przede wszystkim dla krajów wysoce cywilizowanych. - Kilkakrotnie w swoich podróżach po świecie dochodziłem do wniosku, że świat dzieli się nie tyle na kontynenty, państwa i rejony geograficzne, co na mężczyzn i kobiety - kończy Aad. Nuży mnie już trochę ta anatomia szczęścia polinezyjskiego. Zresztą przed nami zabudowania malarza. Rzucam więc jeszcze jedno pytanie na temat białych rezydentów, zagnieżdżonych w sercu Polinezji, bo po to między innymi przyjechałem na archipelag. - Moi znajomi, osiadli tutaj na stałe, chwalą sobie życie - odpowiada Aad. - Zerwali z twardą rzeczywistością swojego powszedniego bytowania w krajach zachodu i nie żałują. Nie ma tu obłudy, nerwowej szarpaniny. Urzędnicy zatrudnieni czasowo, po wygaśnięciu kontraktu niechętnie wracają do Europy. My, biali Polinezyjczycy, powiadamy: "trzy tygodnie na Tahiti to za długo, trzy miesiące - za krótko". Kto tutaj potrafił znaleźć dla siebie odpowiednie zajęcie - ma życie spokojne, pełne uroku tak umiłowanego przez Gerbaulta i Gauguina. Manuia, czyli pomyślność I znów w Papeete. Któregoś dnia otrzymuję od Charliego informację, że pan Mucha pilnie prosi o telefon. Właśnie powrócił z urlopu we Francji. Tak więc nasza znajomość zaczyna się od rozmowy telefonicznej. - Dzień dobry panu, przyjechałem z Polski. Zatrzymałem się w Papeete na krótko. Interesują mnie Polacy na Tahiti... Czy możemy się spotkać? - Ależ, oczywiście! Jakże pan może nawet pytać? Czekam zaledwie kwadrans przed wejściem do gmachu Banku Indochin, gdzie inżynier Mucha bezbłędnie rozpoznaje we mnie przybysza z kraju. Jedziemy do restauracji "Matavai" położonej w dolinie Tipaerui, w pobliżu miejsca pracy rodaka. Kilka minut później pytam inżyniera o jego osobiste losy. Z podchorążówki wojna zawiodła go do Francji, jakiś czas tłukł się po Alpach pracując w konspiracji. Potem ożenił się z Francuzką i doczekał dwojga dzieci, dziś już odchowanych. W Lyonie zdążył zrobić dyplom inżyniera z zakresu browarnictwa. Z licznych ofert, jakie otrzymał po ukończeniu studiów, wybrał kontrakt w Polinezji Francuskiej. Uważał, że klimat w Papeete będzie bardziej odpowiedni dla chorowitej żony, a i on sam znajdzie tu większe pole do działania. Nie omylił się. W dziesięć miesięcy od chwili rozpoczęcia budowy "Brasserie du Pacifique Manuia" piwo leciało do butelek - mówi z dumą. Wsłuchuję się w opowiadanie rodaka. Jak wspaniałą polszczyzną włada ten człowiek, od dwudziestu pięciu lat wędrujący po świecie! Mówi bez odrobiny już nie tylko obcego akcentu, ale nawet jakiejkolwiek naleciałości. Inżynier Mucha nie przestaje nigdy myśleć o Polsce, prenumeruje tygodniki polskie, dostaje płyty i książki. Przy deserze pada ciekawa propozycja: - Chcesz zobaczyć mój browar? To niedaleko stąd. Już w chwili przekroczenia progu zakładu wiedziałem, że to nowiutki browar. Dobrą godzinę poświęcamy na oględziny królestwa Władka. Z szacunkiem patrzę na maszyny i różne działy produkcji. W jednym dziale wytwarza się lemoniadę "Boum", w drugim warzy piwo "Manuia", w jeszcze innym - wytwarza lód. Jest też rozlewnia wina importowanego z Hiszpanii i Francji - jedyna w Papeete. - Raptem jedna fabryka, zaledwie dwadzieścia pięć tysięcy litrów piwa rocznie i tyle hałasu! - powie Czytelnik. No tak, nie jest to inwestycja na miarę naszej Huty Katowice, ale w skali Tahiti stanowi prawdziwe osiągnięcie. A projekty na przyszłość? W najbliższej perspektywie inżynier Mucha zamierza wyjechać na Nową Kaledonię, gdzie czeka go budowa jeszcze większego browaru. Postaci Władka nie można skwitować krótką wzmianką. Zbyt wiele znaczy w gospodarczej historii Polinezji. Jest tytanem pracy. Nie pracuje, lecz haruje. Należy do tego gatunku ludzi, którzy nie robią niczego połowicznie. Doskonale wiedzą o tym jego przełożeni w Paryżu. Powierzają mu ogromne sumy, aby nimi gospodarował. Z każdą minutą nabieram przekonania, że ten człowiek chodzi pewnie po ziemi. Jednocześnie ma w sobie coś z romantyka. Jest przedstawicielem pokolenia emigrantów, które idzie w świat uzbrojone w wiedzę ogólną i fachową, a dopiero potem uruchamia w sobie nigdy nie wyczerpane pokłady polskiego romantyzmu. Władek prowadzi mnie do swego gabinetu. - Proszę, tylko spróbuj! - nalewa mi do szklanki pienistego płynu. - Nie ustępuje wcale "okocimskiemu" - śmieje się. I po chwili dodaje: - Mamy tu doskonałą wodę źródlaną. Piwo jest naprawdę wyborne. Rozglądam się po dyrektorskim gabinecie. Tu mieści się kwatera główna, stąd po wybudowaniu browaru Władek zawiaduje zakładem. Handluje z całym zapleczem, sięga daleko, w głąb archipelagu - aż po wyspy Huahinę i Bora Bora. Z równą bystrością przenika tajniki maszyny, jak i chytrość chińskiego kupca, zawiłe usposobienie Tahitańczyka i udaną serdeczność rywali z konkurencyjnego "Brasserie de Tahiti". Przyglądam się uważnie Władkowi. Przekroczył pięćdziesiątkę, jest szatynem średniego wzrostu o skupionej twarzy. Nurtujące pytanie wisi w powietrzu, niedomówione, a wciąż narzucające się w świadomości. Niepokoi mnie poczucie samotności rodaka. Wiem, że od kilku lat jest wolny, jego żona nie chciała dzielić życia z człowiekiem, który od rana do wieczora pochłonięty był pracą. Wreszcie przerywam milczenie i pytam, czy nie chciałby tu mieć obok siebie miłej, dobrej polskiej kobiety, kochającej żony. Pytaniem tym dotykam go niby rozpalonym żelazem. Pewnie, że chciałby! Jak to on zwykł mawiać? "Jestem jak bez jednego skrzydła..." - A Tahitanki? - rzucam po chwili. - Czy to nie wspaniałe dziewczyny? - Owszem, są pełne temperamentu, tylko brak im, niestety, dwóch rzeczy. - Jakich? - Ciepła i zrozumienia... Władek uśmiecha się, lecz widzę, że wcale mu nie do śmiechu. - Ależ widziałem - przerywam mu - z jaką nie udawaną serdecznością uśmiechają się do ciebie dziewczęta w twoim biurze. - No to co? Nie chcę. Mógłbym mieć zamożną Chinkę, ale małżeństwo to nie interes. Tahitanka zaś rzadko bywa stała. Następnego dnia spotykamy się ponownie, lecz tym razem w zwiększonej kompanii. Trójka Polaków - inżynier Mucha, Genek Solarek i ja. Ściskam prawicę krępego mężczyzny o jasnoniebieskich oczach, dyrektora hotelu "Princess Heiata". Brakuje tylko w naszym gronie mistrza krawieckiego Piotra Cichoszewskiego (jest na urlopie), by spotkał się komplet tahitańskiej Polonii. Pamiętam do dziś ten polonijny wieczór w hotelu nad brzegiem morza, prawie dokładnie na przeciwległym krańcu kuli ziemskiej. - Włóczysz się po świecie nie tyle z obowiązku czy przymusu, ile z potrzeby zobaczenia go i bez z góry zaplanowanej marszruty i celu, prawda? - odzywa się pierwszy do mnie hotelarz Genek. - Nie, cel to ja mam. Marszrutę także... - wyjaśniam, aby nie było wątpliwości. Władek uśmiecha się. - Niedawno otrzymałem list z Polski od jakiegoś kolekcjonera widokówek - ciągnie Genek. - Nie zdążyłem jeszcze nań odpowiedzieć. - Są u nas ludzie zajmujący się zawodowo studiowaniem zagranicznych reportaży i rozsyłaniem listów z prośbami o korespondencję, widokówki, znaczki... - napomykam. - Ja też jeździłem trochę po świecie - mówi Genek Solarek - służyłem w Legii Cudzoziemskiej w Afryce, Indochinach, a potem w Polinezji. Teraz jestem na własnym, prowadzę hotel. Niewielki to interes, ale na brak zajęcia nie mogę narzekać. Jedyny problem, to fakt, że na Tahiti przezwyciężać trzeba nieznane gdzie indziej trudności - kontynuuje Genek. - Tutejsi pracują marnie, a walka z konkurencją chińską wydaje się beznadziejna. Papeete to małe miasteczko, w którym drobne sprawy zaogniają się łatwo i narastają do problemów zatruwających życie. Kiedyś zbeształem Chińczyka i wkrótce wszyscy jego współplemieńcy o tym wiedzieli. Chcieli mnie najpierw skompromitować, a potem zniszczyć. Podróżując po Azji Południowo_Wschodniej i krajach Pacyfiku niejednokrotnie mogłem zobaczyć, jaką siłę ekonomiczną stanowią w tym rejonie mniejszości chińskie. Od Indonezji po Tahiti Chińczycy stają się trudnym problemem wewnętrznym wielu państw. W Polinezji Francuskiej nie cieszą się sympatią ani białych, ani "demi". W ostatnich latach urodzonym lub ożenionym z Tahitankami Chińczykom przyznaje się obywatelstwo Republiki Francuskiej. Dotychczas władze francuskie niechętnie udzielały obywatelstwa dżentelmenom o nazwiskach Chong Lee czy Wang Man Hing. Chodziło o to, aby zdolni i przedsiębiorczy Chińczycy nie zajmowali stanowisk administracyjnych ani nie wykupili ziemi krajowców. Z każdą chwilą wzbogaca się moja wiedza o stosunkach panujących w Papeete. Rozmowę przerywa nam kelnerka, która podaje piwo. Jest to warzona przez Władka "Manuia". - A Tahitańczycy? - pytam, gdy już odeszła. - Łatwiej mi było pracować z Murzynami w Afryce niż z tutejszymi - mówi hotelarz. - Murzyn, gdy nie chce przyjść do pracy, zawiadamia przynajmniej kilka dni naprzód. Tahitańczyk mówi "fiu", często nie inkasując nawet należnej zapłaty - Genek siorbnął żałośnie łyk piwa. Jest smutny, pomimo wesołych błysków w oczach. Smutny, mimo rubasznych dowcipów. - Jeśli chcesz szczęśliwie żyć w Oceanii - zapala się do tematu - zostań funkcjonariuszem administracji, sędzią, żandarmem. Albo jeszcze lepiej: turystą. Tylko nie zabieraj się do interesu, a już żadną miarą nie zakładaj plantacji lub nie prowadź jakiejś budowy. Będziesz wystawiony na przeciwności natury i ludzi. Krajowcy robią to, na co mają ochotę. - Jako dyrektor browaru - włącza się do dyskusji Władek - dość często spotykałem się z tahitańskim powiedzonkiem "fiu". Słowo "fiu" ("dość, jestem zmęczony, znudziło mi się") tkwi w temperamencie Polinezyjczyków. Prawdopodobnie wywodzi się jeszcze z okresu, kiedy byli oni wielkimi żeglarzami, a instynkt migracyjny popychał ich z jednej wyspy na drugą. Są kapryśni jak dzieci, lubią zmiany, trudno usiedzieć im na miejscu. Zezwoliłem więc moim ludziom na przechodzenie z jednego działu do drugiego, aby tylko utrzymać ich w zakładzie. - No i?... - "Fiu" to tahitańska specyfika. Po "fiu" już nic więcej nie następuje. Gdy Tahitańczyk chce odejść, nie powstrzyma go żadna siła. Miałem takiego w browarze, na którym bardzo mi zależało. Powiedział: "fiu" i odszedł. Odszukałem go na wyspie Maitea, gdzie łowił sobie ryby. Gdy zobaczył mnie, zdziwił się, ale nic nie powiedział. Byłem dla niego jak dobry, kochający ojciec. Prosiłem, przedkładałem. Błagałem nicponia, żeby choć trochę dla mnie popracował, akurat dostałem większe zamówienie. Kładłem mu do głowy jak łopatą, lecz łagodnie, że praca narody wzbogaca, że praca krzepi, że praca buduje, a lenistwo rujnuje, że ach! bez pracy nie ma kołaczy. Tahitańczyk słuchał grzecznie, lecz niezbyt reagował, drab jeden. Wyjaśniłem mu, że godzę się na wszystko: nie potrącę mu z pensji, dam za darmo karton piwa, byleby wrócił do zakładu. Ale on tylko słuchał, kręcił się jak mucha w ukropie i powiedział bezwstydnik, że nie ma ochoty. Tak, pracodawcy na Tahiti muszą w swoich planach zatrudnienia przewidywać tego rodzaju nawyki synów mórz południowych... Zaległo dłuższe milczenie. "Odmienne coś te moje spotkania z Polakami na Tahiti - westchnąłem - niż były w innych odwiedzanych krajach. Tu rodacy pracując bez wytchnienia, zawistną konkurencję Chińczyków strząsnęli, Tahitańczyków pozyskali, od Francuzów wymusili uznanie. Serce rośnie, gdy o nich pomyśleć. Spisali się gracko. Nie przejaskrawiam, nie patrzę przez różowe okulary - po prostu stwierdzam: zuchy". - No to na zdrowie! - wznoszę toast. - "Manuia"! (na zdrowie) - odpowiadają. Pożegnanie z rodakami jest bardzo serdeczne, choć jak zwykle bez wielkich słów. Wiem na pewno, że jeśli zajrzą do Europy, nie omieszkają odwiedzić Polski. Będą mi wtedy najmilszymi gośćmi. Wyspy Pod Wiatrem W Papeete zatrzymałem się krótko, na tyle, by móc spotkać się z rodakami, przepakować bagaże i odnowić zapas filmów. Charlie nazywa mnie "raireva" - wędrujący obłok. - Dokąd teraz? - pyta. - Wyspy Pod Wiatrem! Opanowało mnie nieprzezwyciężone pragnienie, aby zwiedzić wyspy położone na północny zachód od Papeete. Tahiti i miasto Papeete to wszak jeszcze nie cała Polinezja. Polinezja Francuska to sto dziesięć wysp i wysepek wynurzających się z Oceanu Spokojnego, a liczących w sumie zaledwie cztery tysiące kilometrów kwadratowych. Wszystkie wchodzą w skład pięciu archipelagów: Wysp Towarzystwa (Wyspy Na Wietrze i Wyspy Pod Wiatrem), Markizów, archipelagu Tuamotu, Wysp Gambiera i Wysp Australskich. I te duże, i te ledwie dostrzegalne okruchy lądu, wulkaniczne i koralowe zdają się być najbardziej osamotnionym obszarem świata. Odwiedzam miejscowe linie okrętowe w poszukiwaniu statku, który by mnie zabrał na Wyspy Pod Wiatrem. Idzie mi jak z kamienia, ale pstanawiam wytrwać do końca. Znam już wszystkie przedsiębiorstwa żeglugowe, nazwy ważniejszych statków, a nawet nazwiska niektórych kapitanów. Okazuje się, że szkuner "Vaitere" linii Donalda nie zaokrętuje pasażerów, gdyż wiezie ładunek butli tlenowych. Wybieram więc wysłużony statek "Temehani", który raz w tygodniu, w każdy wtorek, odpływa na wyspy Huahine i Raiateę. Co dwa tygodnie zawija również na Bora Bora. Cena biletu nie obejmuje wyżywienia, które trzeba więc zabrać ze sobą. Linie okrętowe żądają ode mnie zezwolenia na odwiedzenie wysp, inaczej nie sprzedadzą biletu. Długie ramiona Europy sięgają aż tutaj, do dalekich mórz południowych. Paszport i wiza francuska nie wystarczają. Bez specjalnej zgody "Immigration" mogę podziwiać jedynie Tahiti i sąsiednią Mooreę. O tym, że nie mam szans zobaczenia Wysp Australskich oraz atoli Hao i Mangareva, wiedziałem już przedtem. Ale Wyspy Pod Wiatrem? Dla mieszkańców Beneluxu przepisy są łagodniejsze - do trzech miesięcy bez wizy. Każdy inny przybysz, jeśli chce się zatrzymać na archipelagu, musi przedstawić ważne zaświadczenie szczepienia ospy i bilet powrotny. Zawodowi fotograficy i filmowcy zobowiązani są uzyskać specjalne zezwolenie władz francuskich. O, czasy, dawne piękne czasy swobodnego poruszania się po morzach i oceanach! Jakże tęsknimy za wami, gdy pole naszego działania zostaje nieznośnie ograniczone. Po załatwieniu wszystkich formalności ruszam do Fare Ute. Przy nabrzeżu stoją statki białe jak śnieg i szybkie jak podmuch pasatu. Wśród nich szkuner "Moana Rau". Pod jego pokładem znajdują się worki z ryżem i cukrem przeznaczone dla Tuamotu Centralnych i Zachodnich. Już na godzinę przed odjazdem zjawiam się na "Temehani". Przez kilka minut wędruję po statku, aby oddać bilet, ale nikt nie jest go ciekaw. Na górnym pokładzie czeka mnie miła niespodzianka. Spotykam Paula, tego, z którym zwiedzałem Mooreę. - Halo! - wita mnie radośnie, wskazując jedyny wolny skrawek miejsca obok siebie. Pokład na rufie zatłoczony jest pasażerami. Kto pierwszy - ten lepszy. Mimo wszystko wśród pasażerów "Temehani" czuję się nieźle. Polinezyjczycy mają większe poczucie humoru i więcej pogody ducha niż rodacy w kraju. Asystuję przy ostatnich etapach załadunku statku. Do ładowni "Temehani" zjeżdżają skrzynki z piwem, coca_colą i lemoniadą. Na pokładzie tkwi łazik, którym "pierwszy po Bogu" porusza się po wyspach. "Temehani", nieduży frachtowiec wypełniony ludzkim mrowiem i ładunkiem, wydaje ostatni ryk. Trap wciągnięto na pokład. Statek utrzymujący regularną komunikację między Tahiti a Raiateą odbija od nadbrzeża. Wkrótce za rufą pozostaje mur obronny Tahiti: rafa koralowa i kawał spokojnej laguny. Po chwili niknie również wyspa Moorea. Po prawej, na horyzoncie widnieje malusieńka wysepka wyglądająca jak zielona czapeczka rzucona na taflę wody. To atol Tetiaroa. Służył niegdyś królom tahitańskim za miejsce wypoczynku. Na Tetiaroa władcy Tahiti oddawali się słodkiej far niente, całymi dniami siedząc w cieniu drzewa bez ruchu, z podwiniętymi nogami i tucząc się intensywnie. Królowa Pomare IV również odwiedziła ten zakątek i tak tam utyła, że gdy chciała usiąść, damy dworu musiały ją podtrzymywać z dwóch stron. Wyciągam się na śpiworze rozesłanym wprost na pokładzie, zapalam papierosa. Cicho i spokojnie. Głuche rytmiczne dudnienie maszyn statkowych usypiająco działa na pasażerów. Polinezyjskie "vahine" skończyły czesać włosy przed spaniem. Ucichły śmiechy i rozmowy. Krajowcy leżą na swoich matach, bez których nigdzie się nie ruszają. Towarzystwo barwne, pomieszane jak koktajl. Z całym swoim majdanem przenoszę się na wolną koję na pokładzie. Jakimś cudem chyba nikt jej nie zajął. Z jednego boku mam śpiącego Polinezyjczyka, na którego głowie tkwi kapelusik wyplatany z liści pandanusa - pamiątka z Papeete. Z drugiej strony spoczywa tęga kobieta. Niedawno ledwie poruszała się na nogach rozdętych słoniowacizną. Cierpi na straszliwą opuchliznę, zwaną tutaj "feefee". Obecnie na archipelagu prowadzi się szeroko zakrojoną akcję przeciw filariozie, schorzeniu prowadzącemu do potwornego zniekształcenia kończyn. Słoniowacizna i trąd są od wieków przekleństwem mórz południowych. Jednak żeby je złapać, trzeba tu żyć co najmniej dziesięć do dwudziestu lat. Nasz pokład zalegają ciemności. Jest przewiewnie, lecz nie chłodno. Cieszę się, że całą tę podróż odbędziemy nocą i uchronimy się przed upałem (wspóczuję pasażerom śpiącym w dusznych i gorących kajutach na pierwszym pokładzie!). Poza tym, znów jeden nocleg będę miał z głowy. Rześki i wypoczęty przystąpię do oglądania wyspy. - Raiatea! Raiatea! - woła ktoś wcześnie rano. Budzę się, zaspany przecieram oczy. Jest jeszcze ciemno, ledwo rozróżniam przedmioty wokół siebie. Potykając się o śpiących na pokładzie podchodzę do burty statku, odsłaniam plandekę. Jesteśmy na pełnym morzu. Na horyzoncie majaczą niebieskie kontury Raiatei i jej siostrzanej wyspy Tahaa, a jeszcze dalej ku północnemu_zachodowi zarysowuje się charakterystyczna sylwetka góry Bora Bora. Słońce - jak zwykle w tropiku - szybko wytacza się nad horyzont i już dzień jaśnieje pełnym blaskiem. Pierwsze promieine padają na siedzących na pokładzie ludzi. "Temehani" kieruje się w stronę przerwy w rafie okalającej wyspy. Raiatea i Tahaa dzielą jedną lagunę. Z każdą minutą rosną zabudowania portu Uturoa leżącego u stóp góry Teuiry. Dzięki ci, władco oceanu Taaroa, za pomyślną podróż! Uturoa w porównaniu z Papeete to tylko skromna imitacja miasta. Nie ma w sobie nic z barwnej wesołości stolicy. Samo nadbrzeże z martwej rafy koralowej jest posępne, pokryte pyłem. Wysoko, aż po dach okrywający coś na kształt hali, piętrzą się worki z koprą. Dobiegający stamtąd fetor snuje się po wybrzeżu i dociera aż do statku. Z sąsiedniego "szkunera" dolatuje pisk i chrząkanie czarnych wieprzków wciąganych po trapie za uszy i ogon (Uturoa nie ma dźwigów portowych, załadunek odbywa się ręcznie). Świnie tutejsze są mniejsze od europejskich, mają krótkie nogi i skąpą sierść. Przypominają chińską odmianę świni azjatyckiej. I tu mała dygresja: świnia, obok psa, to jedyne zwierzę domowe, jakie Polinezyjczycy znali przed przybyciem pierwszych białych. Toteż wszystkie stworzenia pochodzenia europejskiego nazywano świniami z odpowiednim przydomkiem. I tak koza otrzymała dość zabawną nazwę "puaa_ruhu" ("świnia rogata"), krowa - "puaa_toro" ("świnia_byk"), zaś koń - "puaa_horofenua" ("świnia pędząca po ziemi"). Dostało się również białym dostawcom. Mieszkańcy Markiz, gustujący w ludzkim mięsie, obdarzyli Europejczyków honorową nazwą: "długa biała świnia". Schodzę na ląd. W pobliżu "Temehani" mała przystań dla motorówek i piróg utrzymujących komunikację między Raiateą i Tahaa. Są łódki_sklepy rybne, łódki_tramwaje wodne, dziesiątki łódek z silnikiem i bez. Dalej, na falach oceanu, huczy wodnopłatowiec. Zdaje się, że ma coś wspólnego z tutejszymi dwoma hotelami "Hinano" i "Bali Hai". Wstępujemy do knajpy "Pia Toetoe" na śniadanie. Wewnątrz u sufitu zwisa sieć rybacka upstrzona wysuszonymi krabami. Czarnobrewa Raitanka podaje nam sadzone jajka i coś w rodzaju francuskiej bułki. Mocno zgłodniali rzucamy się na jedzenie, łapczywie wlewamy w siebie coca_colę. Na ulicy jest biało, ciepło i ospale. W cieniu krużganków bazaru kucają grupki przekupniów. Ponad wszystkie zapachy wybija się słodka woń melonów. Zawsze i wszędzie będzie mi przypominała wyspę Maupiti, skąd melony pochodzą. Zbaczamy na "Marszałkowską" Uturoa. Na rogach ulicy, na wysokości kokosowych palm, wznoszą się przestarzałe i bardzo brzydkie rupieciarnie transformatorów na słupach. Ta ulica nie dba o elegancję. Jak całe miasteczko, jest zakurzona, nieporządna, bez wyrazu. Jedyną wyróżniającą ją cechą są chińskie sklepiki, których naliczyłem aż trzydzieści dwa. Także w Uturoa bogactwo staje się udziałem żółtolicych mieszkańców miasta. Kupcy czekają - nie będą czekać długo. Towary kuszą za witryną sklepową. Dzięki tej przynęcie rośnie liczba Polinezyjek w chińskich rodzinach. Są sceptycy, którzy powiadają: "Polinezjczycy staną się wkrótce Chińczykami". Przede mną podróż do Opoa, dawnego Rzymu Polinezji. Do czasu pojawienia się białych Opoa była największym w Oceanii ośrodkiem kultu maoryjskiego. Wyspę Raiateę zwano wtedy starożytną Havai'i lub Havaiki, legendarną ziemią ojczystą Nowozelandczyków. * Nazwę pierwotnej ojczyzny starożytnych żeglarzy polinezyjskich Havai'i łatwo odnaleźć w nazwach nadanych wielu wyspom Polinezji, począwszy od samych Hawaii a skończywszy na samoańskiej Savai'i. Zdezelowany nieco truck, prowadzony przez brunatnego jak miedź Raiatańczyka, staje się dla nas czymś w rodzaju wehikułu czasu, który pozwoli cofnąć się w tę odległą epokę. Droga na południe wyspy upływa bez większych przeszkód. Wokół widoki, do jakich już przywykłem. Mnóstwo zatok i cypli, dalej biała krecha rafy koralowej. Raiatea, największa z Wysp Pod Wiatrem, pofałdowana jest w góry i wąwozy. Najwyższy punkt wyspy - Temehani, sięga 1029 metrów nad p.m. Jak głosi legenda, w szczelinie krateru wygasłego wulkanu podobno żyje straszny potwór. Pędzimy przez gaje palmowe wśród dolin kipiących zielenią. Raiatea to płodna wyspa. Ciepły deszcz tropikalny, twórca laterytu, wypłukuje z czerwonej ziemi użyźniające składniki. Te z kolei spływają z potokami wody w dół, ku dolinom, gdzie osiadają i tworzą warstwy naniesione, aluwialne. Na tej glebie szczodrej, hojnej pleni się wanilia, kawa, kopra, grejpfruty, warzywa. Krótki postój. Pasażerowie wysiadają. Z rozdziawionego tyłu wozu wieśniacy wyciągają sprawunki poczynione w Uturoa. Jakiś Polinezyjczyk nie może doliczyć się melonów, szuka je pod naszymi siedzeniami, dużo przy tym śmiechu i wrzawy. Ruszamy w dalszą drogę, lecz nie na długo. Kierowca wozu zapuszcza silnik - i nic. Zwyczajna rzecz: coś się zepsuło w samochodzie. Nie pierwszy raz i nie ostatni. Kierowca grzebie w motorze, ludzie rozsiadają się na poboczu drogi, a my mamy okazję przyjrzeć się z bliska plantacji. - Wiesz coś o wanilii, Paul? Towarzysz wzrusza lekceważąco ramionami. Wanilia wyraźnie go nie interesuje. A może nadchodzący właśnie Europejczyk powie nam coś na ten temat? Wysoki mężczyzna wyraźnie się cieszy ze spotkania, zawsze to jakieś urozmaicenie w wiejskiej monotonii. Holender (mam szczęście do tych Holendrów!) zaprasza na chwilę do swego domu stojącego tuż obok, wśród drzew. Opowiada pokrótce o swojej plantacji, którą prowadzi od śmierci ojca. Musiał wówczas zrezygnować z nauki w Papeete i zająć się gospodarstwem. Nie narzeka, wiedzie mu się nieźle. W ubiegłym roku w nagrodę za dobre wyniki w rolnictwie spędził urlop we Francji. Jean Brothers z Faarepa prowadzi plantację palm kokosowych i wanili, hoduje świnie. - No właśnie, co z tą wanilią? - ciekawi mnie. Wanilia wyglądem przypomina fasolę i pnie się wokół żerdzi wbitych w ziemię. Zebrane między kwietniem a czerwcem zielone strąki suszy się starannie przez okres siedmiu, jedenastu tygodni i wtedy całe otoczenie przesiąka przyjemnym zapachem. Wanilia, owoc z rodziny storczykowatych, wywodzi się z Ameryki, podobnie jak słodki ananas. Wymaga klimatu gorącego i wilgotnego, ziemi lekkiej i bogatej w humus. Odmiana tahitańska pachnie mniej niż meksykańska - najbardziej ceniona na rynku światowym. W handlu wanilia tahitańska spotykana jest pod nazwą "papete" lub "sonda". Znajduje zastosowanie głównie w przemyśle perfumeryjnym. Wanilia ma swojego wroga: czepia się jej pewien grzybek (Penicilinum), niby to mikroskopijny, lecz kąśliwy jak tygrys. Ostatnio grzybek ten zdradza wyjątkowo wielki apetyt, zaczął pożerać majątki plantatorów. Przestaliśmy mówić o wanilii, bo wyłonił się inny interesujący mnie temat - muszle morskie. Holender ma ich ładną kolekcję. Dzieci gospodarza pokazują nam okazy różnych kolorów i kształtów, poukładane na półkach w rzędy po siedem sztuk jednego i tego samego gatunku. Dlaczego akurat po siedem? Tylko taka kolekcja liczy się na archipelagu! Co kraj to obyczaj. Do naszych uszu dolatuje dźwięk klaksonu: to kierowca pekaesiku daje sygnał do odjazdu. Spieszymy więc do wozu. Plantator Jean poleca nas opiece znajomego nauczyciela, który razem z nami jedzie do Opoa. Dziękujemy, Monsieur Brothers! Dalsza podróż to już tylko kwestia czasu. W jakiejś wiosce, nie pamiętam jej nazwy, przesiadamy się na zmotoryzowaną pirogę (droga do Opoa w budowie) i po chwili stajemy na twardym gruncie, w miejscowości, która odegrała w historii Polinezji ogromną rolę. Rycerze "czerwonego pasa" "Marae" Taputapuatea można zwiedzać bez przeszkód, gdyż jest to ruina opuszczona przez ludzi. Stawiamy stopę na tym miejscu_relikwii, w gaju kokosowym ogrodzonym drutem kolczastym. Co zostało z dawnej świetności świątyni? Strzępy murów. Ale i te resztki warte są zobaczenia. Ruiny "marae" to najtrwalsze, przetrwałe do dzisiaj pamiątki, mówiące nam o wczesnej materialnej kulturze Polinezyjczyków. Historia nowożytna Wysp Towarzystwa jest stosunkowo krótka - liczy dwa wieki. Dzieje starożytne sięgają trzech tysięcy lat. "Marae" Taputapuatea jest rozległym kompleksem kilku ruin. Na terenie uroczyska doliczyłem się sześciu obiektów sakralnych. Największy, to świątynia o wielkim prostokątnym placu wyłożonym kamieniami i wysypanym źwirem. U jej węższego bloku znajduje się wysoka platforma_ołtarz, zbudowana z kamiennych głazów starannie ociosanych i dopasowanych do siebie. Ołtarz wkomponowany jest w mur otaczający świątynię, tworząc w całości jedną zwartą budowlę. Świątynie "marae", w których odbywał się kult bóstw, modły i składanie ofiar, znajdowały się niemal w każdej wiosce i stanowiły centrum życia religijnego narodu, plemienia i obwodu terytorialnego. W obrębie murów otaczających ołtarz ustawiano liczne - kamienne i drewniane - posągi bóstw, herosów i przodków. Tutaj przechowywano także sakralne akcesoria używane przy obrzędach i ceremoniach, a na ołtarzu składano ofiary ze zwierząt, ryb i płodów rolnych - czasami z ludzi. Na samym środku posadzki świątyni widnieje czworograniasty głaz. Przy tym głazie arcykapłan odprawiał nabożeństwa, a król siadywał ze swoją rodziną. Świątynie polinezyjskie nie były miejscem zgromadzeń wiernych, lecz "mieszkaniem boga". Nie każdy miał dostęp do środka - to miejsce było zastrzeżone dla kapłanów i szlachetnie urodzonych. W "marae" Taputapuatea są również mniejsze ruiny. Dwie położone tuż nad samą wodą, dwie inne - bliżej wsi Opoa. Przeważnie są to puste place, wysypane ubitym żwirem koralowym, ogrodzone potężnymi głazami z koralowca, ustawionymi jeden przy drugim. Jak je tutaj przetransportowano, pozostanie chyba na zawsze tajemnicą. W rzadkim lasku palmowym stoi ogromny słup skalny kojarzący się z lingą. * Już z daleka zwraca uwagę swoją wysokością: liczy prawie trzy metry. Miał wyobrażać wzrost i rozmiary dawnych władców Raiatei, których koronowano "czerwonym pasem". A może stanowił symbol twórczej siły męskiej, albo miejsce odpoczynku dla dusz zmarłych przed odejściem do krainy przodków? Linga - stylizowany symbol falliczny, reprezentujący męskość, żywotność, siłę twórczą. "Marae" Taputapuatea poświęcone było bożkowi Oro urodzonemu na Raiatei. Oro, bóg ziemi i wojny, miał być synem stwórcy świata. Taaroa, i bogini Hiny. Taaroa darował synowi miasto Opoa i "marae", które od tej chwili zaczęto nazywać Taputapuatea w miejsce dawnej nazwy Feoro, pamiętającej czasy poprzednich ośmiu raiatańskich królów. Świątynię_matkę ozdabiano posągiem bożka Oro wyrzeźbionym w drewnie kazuariny i pękami długich czerwonych piór z ogona ptaka faetona. Biegli w tym przedmiocie uważają, że pod postacią bóstwa Oro występował przywódca drugiej wyprawy żeglarskiej Maorysów, która około XI wieku dotarła do Raiatei z zachodnich archipelagów Polinezji. Pierwszy król "czerownego pasa", Hiro, ugruntował potęgę i znaczenie świętej wyspy Raiatei, założył stolicę w Opoa i przejął po królach Manua, których był potomkiem, zwierzchnictwo nad państwami feudalnymi w rejonie Polinezji. Od XIV wieku wpływy Raiatei sięgały już bardzo daleko. W następnych wiekach (XV_XVII) Opoa grała nadrzędną rolę w historii polinezyjskich państw feudalnych. Większość szlaków żeglugowych zbiegała się tu, na Raiatei. Jej głównym portem była Opoa, leżąca na południowo_wschodnim brzegu wyspy. Do stolicy Opoa zdążały poselstwa z krańców Polinezji zachodniej, z dalekiej wyspy Rotumy, z Raratongi, z Wysp Australskich, z Tahiti, a nawet z Nowej Zelandii. Przybywali delegaci na zjazdy w Opoa, organizowane w oznaczonym astronomicznie czasie. Rok wtedy dzielono na trzynaście miesięcy. Patrzę na kamienie_znaki stojące pionowo naprzeciw "marae" od strony morza. Niegdyś stanowiły one drogowskaz dla polinezyjskich łodzi zmierzających ku lagunie Opoa. Te kamienne słupy inspirują wyobraźnię człowieka. Przed moimi oczami przesuwają się sceny opisywane przez moich poprzedników: "Z dalszych i bliższych wysp Polinezji dążyły do Opoa wielkie żaglowe łodzie zwane "Te va' a o te mata' i" (Łodzie Wielkie Na Wietrze), wioząc bogate dary i rytualne ofiary z ludzi. Pod platformą pokładową, łączącą obie łodzie, złożone były we wnętrzu każdej z nich figurki bóstw, bębny, muszle, a na pokładzie leżały trupy ludzi na przemian ze złowionymi uprzednio rybami i żółwiami. Kapłani w białych szatach znajdowali się za tymi makabrycznymi ofiarami. Wieszczkowie, ubrani również na biało, na głowie mieli turbany, natomiast żeglarze i wojownicy - różnego kształtu hełmy. Siedzieli przy wiosłach, w kolorowych pasach naokoło bioder. Procesja łodzi przepływała przez przerwę w rafie otaczającej wyspę, a następnie, jedna za drugą, łodzie wyciągano na wybrzeże, gdzie już czekali dostojnicy wyspy, wraz z królem "czerwonego pasa" i kapłanami, by powitać przybyłe delegacje. Długie ceremonie religijne przy akompaniamencie chóralnych pieśni poprzedzały rozpoczęcie narad i wspólnych zabaw. Najpierw, po ułożonych na drodze do świątyni trupach ludzi i zwierząt, wszyscy obecni ciągnęli przy pomocy sznurów łodzie z figurkami bóstw i cennymi darami. Łodzie były ustawiane pod drzewami od jednej zatoki do drugiej, figuralne zaś postacie bóstw każdego państwa kapłani zanosili do słynnej świątyni Taputapuatea (Wielka Święta Jasność). Nikt prócz kapłanów i czarowników nie śmiał uczestniczyć w sakralnym rytuale "pai atua" (zgromadzenie bogów). Nikt na całej wyspie nie zapalał ogniska, nie spożywał pokarmów, wszyscy chronili się do domów z bojaźni przed gniewem bóstw..." Wynotowałem ten opis najdosłowniej z obszernej pracy "Na morzach południowych" pióra wybitnego znawcy kultury polinezyjskiej, antropologa i etnografa, Aleksandra Lecha Godlewskiego. Profesor Godlewski, obok Kubarego i Malinowskiego, był jednym z trzech polskich badaczy Oceanii. Uzupełnijmy tę relację opisem Polinezyjskiego panteonu. Na wszystkich niemal wyspach występowały bóstwa Taaroa, Tane, Roo i Tu. Największy z tej czwórki - Taaroa, to znany już konstruktor wszechświata i zarazem stwórca rodzaju ludzkiego. Jego królestwem był ocean, którym władał ze szczególną troskliwością. Bogowi Tane natomiast przypisywano stworzenie pierwszej na świecie kobiety - matki rodzaju ludzkiego, a także wielu pomniejszych bóstw. Boga Roo z kolei czczono jako patrona rolników, gdyż opiekował się światem roślinnym, doglądał pól jamu i taro. Wreszcie - Tu, który miał nadzór nad rzemiosłem wojennym. Szczególnym kultem otaczano go na Hawajach. Poza tymi ogólnie znanymi bóstwami każdy prawie archipelag posiadał swój własny panteon. Na wyspach polinezyjskich był również rozpowszechniony kult wodzów, zarówno żyjących, jak i zmarłych przed wiekami. Na szczycie drabiny społecznej stali wodzowie wysp, okręgów, wiosek, otoczeni aureolą świętości. Ich los był po śmierci znacznie lepszy aniżeli podwładnych. Przed naczelnikami i kapłanami stały otworem bramy słonecznej krainy Rohutunoanoa leżącej na szczytach Raiatei. Dusze ludzi z warstw pośledniejszych udawały się do mrocznego i ponurego państwa zmarłych, znajdującego się głęboko pod ziemią. Życie tahitańskiego ludu nie było wesołe. Wielu autorów opiewa sielankowość życia na wyspach mórz południowych przed przybyciem białych, ale realia tej idylli wyglądają nieco inaczej. Społeczeństwo wyspiarskie było podzielone na cztery klasy. A więc "tahua", czyli kapłani, "arii", czyli szlachta, "raatira", czyli ziemianie, "manahune", czyli lud. Biedacy nie posiadali prawie nic, a panowie w każdej chwili mogli zabrać nie tylko zbiory, ale nawet przedmioty stanowiące ich własność osobistą. Ale wróćmy do dawnej stolicy Opoa. Opoa to nie tylko silna monarchia centralizująca władzę polityczną nad wieloma wyspami. To również polinezyjski Watykan, gdzie rezydowała głowa wielu tysięcy wyznawców boga Oro, założyciela religijnego stowarzyszenia "Arioi". Tu, na Raiatei, mieściło się największe skupisko kapłanów. Oni to - zrzeszeni w potężnym bractwie "Arioi" - walnie przyczynili się do ugruntowania sławy wyspy bogów. W czasie pokoju dawali przedstawienia teatralne "upaupa", gdy zaś nadeszła wojna - stawali się rycerzami i walczyli w pierwszych szeregach. Za ich to staraniem powstał na Raiatei jeden z najwięszych zespołów artystycznych w Oceanii, pod względem rozmachu mogący śmiało konkurować z występami artystycznymi starożytnych Greków. Kult boga Oro, jak inne religie, miał jednak swoje dogmaty, od których nie odstępowano na krok. Kandydaci do stowarzyszenia "Arioi" wybierani byli spośród najzdolniejszej młodzieży (również dziewcząt) ze wszystkich klas społecznych, jednak do wyższych stopni dopuszczano wyłącznie członków rodów naczelników. Bóg Oro był bogiem wymagającym, kazał członkom "Arioi" zabijać wszystkie dzieci z wyjątkiem pierworodnego. Dobrze poinformowani twierdzą, że chodziło o prymitywną formę kontroli przyrostu ludności, podyktowaną ograniczonymi zasobami żywności na wyspach. Inna wersja głosi, że obawiano się po prostu natłoku przedstawicieli wyższej rangi i, co za tym idzie, utraty znaczenia "Arioi" w społeczeństwie. Większość kandydatów do stowarzyszenia "Arioi" musiała przejść przez różne stopnie wtajemniczenia i przeszkolenie artystyczne. Rodzaj ubioru i tatuażu zależał od piastowanej przez danego członka godności. Abiturientów najwyższego stopnia nazywano "artystami pasa czerwonego". Mieli oni nogi tatuowane aż do ud, nosili kolorowe pasy, podlegali bezpośrednio królowi z Opoa. Stanowili "oczy i uszy" królewskie na wszystkich ziemiach archipelagu. W okresie letnim "Arioi" organizowali artystyczne tourn~ee po wyspach. Mieli do dyspozycji wspaniałe łodzie, łatwo przenośne, które dzięki płytkiemu zanurzeniu z łatwością pokonywały rafy koralowe. Czy wyobrażacie sobie flotyllę łodzi liczącą niekiedy sto pięćdziesiąt jednostek? Owe dwukadłubowe katamary o bardzo wysokich, pięknie rzeźbionych rufach, odświętnie udekorowane kwiatami, pękami kogucich piór i banderami łopoczącymi na wietrze? Ekwipunek wielkich łodzi zazwyczaj składał się z zapasowych żagli, długiego wiosła do sterowania, które obsługiwało aż kilku ludzi, czerpaków do wody, kamiennych kotwic na długich linach. W rejs zabierano zapasy żywności, m.in., "koncentraty" z utartego pożywienia, żywy prowiant, tykwy z wodą. Pamiętano też o bóstwach - miały one swe przenośne świątyńki na pokładzie. Jeden z takich polinezyjskich bożków - Tiki, znajduje się dziś na "Darze Pomorza". W czasie pobytu szkolnej fregaty na Hawajach podarowali go polskiej zagodze wyspiarze z następującym komentarzem: "Jak długo Tiki będzie na statku, tak długo "Dar Pomorza" bezpiecznie będzie spacerował po morzach". Po wyjściu na ląd artyści_żeglarze - w zamian na cenne przedmioty i żywność - dawali pantomimiczne przedstawienia. W repertuarze mieli śpiewy chóralne, tańce, recytacje. Sławili czyny mitycznych bohaterów i bóstw. Swoje ubrania nazywali "obłokiem nieba", podróż - "lotem", a łódź, na której przybywali - "tęczą". Kapitan Cook natknął się na flotyllę składającą się z siedemdziesięciu łodzi pełnych dziwacznie przystrojonych artystów_żeglarzy, która wyruszyła właśnie z wyspy Huahine ku innym wyspom archipelagu. Niezależnie od artystycznych rejsów "Arioi", niespokojny duch Polinezyjczyków pchał ich ku nieznanym wyspom Pacyfiku. Po wylądowaniu na obcej ziemi umieszczali oni kamień węgielny pod nową świątynię. Zabierali go z ojczystego "marae", aby utrzymać sakralną łączność z dawnymi stronami. Rycerze "czerwonego pasa" stali na straży tradycji i odgrywali wielką rolę w zacieśnianiu kontaktów między mieszkańcami wysp. W ich przypadku bezmiar wód oceanu okazał się mniejszą przeszkodą w utrzymaniu wzajemnych kontaktów i wspólnej kultury mieszkańców wysp, aniżeli dżungle i wysokie góry w innych rejonach Pacyfiku. W wielkim muzeum starożytności, jakim jest dziś "marae" Taputapuatea, panuje przytłaczający smutek. Cmentarny smutek Polinezji, gdzie życie ludzi porównać można do tchnienia wiatru "maraamu". Wśród nielicznych odwiedzających nie widzę wyspiarzy. Polinezyjczycy nie utrzymują kontaktu z przeszłością, nie myślą też o przyszłości, Interesuje ich wyłącznie dzień dziesiejszy. Łażę między ruinami. Na każdym kroku widać ślady prac porządkowych. Wydzieranie Oceanii tajemnic odbywa się stopniowo. Nie dostrzegam nigdzie posągów. Ostatnie kamienne Tiki oglądałem na Tahiti, na tyłach Muzeum Gauguina w okręgu Papeari. O dziwnie zamyślonym wyrazie twarzy stały wśród drzew i krzewów podzwrotnikowych, tyłem odwrócone do morza, bezużyteczne i osamotnione. Przywieziono je na Tahiti z Wysp Australskich już dawno temu. Krajowcy wierzą, że przyczyniły się one do śmierci kilku osób, które odważyły się po nie sięgnąć. W "marae" Taputapuatea nie widać również idola Oro. Bożek Oro wraz z "czerwonym pasem" został przewieziony na Tahiti. Dumny król "czerwonego pasa", Tamatoa III, oddał go swej córce Te Tupaia wraz z wszelkimi prawami do sprawowania władzy nad innymi naczelnikami i członkami stowarzyszenia "Arioi". Te Tupaia przekazała z kolei isygnia królewskie swemu synowi O_Tu, występującemu pod imieniem Pomare I. Z chwilą przejścia świętych symboli na Tahiti zaczął się upadek Raiatei. Biali dokonali reszty. Pamiątka z Opoa Budzę się około ósmej. Jest piękny, słoneczny ranek. Przez otwarte okno wdziera się do pokoju obsypany kwiatem jaśmin polinezyjski. Pod drugim oknem rosły chlebowiec. Absolutna cisza w powietrzu, ciężki zapach kwiecia wypełnia przestronny pokój. Rozglądam się po naszym locum. Umeblowanie jest więcej niż skromne: dwa szerokie łóżka otoczone moskitierą, niewielki stół pod oknem, dwa krzesła i miednica na taborecie - to wszystko. Prawda, jest jeszcze w przybudówce na tyłach kuchnia, "fare tutu". W nocy dochodziło stamtąd chrobotanie szczura. Paul przed położeniem się do łóżka zapomniał schować chleb do szafki. Przedstawiciele licznej rodziny tych gryzoni pożerają tu wszystko, co nie jest porządnie zabiezpieczone. W Opoa dostaliśmy się w ręce Chińczyka. Porządny jest ten stary Failloux, który użyczył nam swego domu. Ma ich w Opoa dwa. Ten, w którym obecnie rezydujemy, przeznaczył dla osób przyjezdnych. Akurat stał pusty. Gdy Failloux dowiedział się, że znam dyrektora "Brasserie du Pacifique Manuia", zaprosił nas do swego domu. Przedtem, na zapleczu jego sklepiku, zjedliśmy za kilkadziesiąt franków porcję ryżu z mięsem i sosem oraz wypiliśmy kubek herbaty. - Bonjour, messieurs, wcześnie dziś wstaliście - wita nas Chińczyk. Worki pod jego zmęczonymi oczami są niby sakiewki pełne zbieranych ukradkiem wspomnień i rozczarowań, jakie przyniosło mu życie. - Na pewno jesteście, panowie, głodni? - ciągnie. - Proszę, idźcie do mego sklepu i rozgoście się. Raiatańska "vahine" poda wam śniadanie i posprząta pokój. Cała chińska rodzina jest dla nas uprzedzająco grzeczna i uśmiechnięta. W ich sposobie bycia nie ma nic hałaśliwego czy prostackiego. Nam, Europejczykom, czasem trudno zrozumieć tych ludzi. Ot, choćby na przykład uśmiech na twarzy starego Failloux. Nieraz pojawia się w chwilach zupełnie nieoczekiwanych. Uśmiecha się na widok naszego zdenarwowania czy popełnionego nietaktu. Jakże łatwo wtedy o nieporozumienie! Ludzie, którzy spędzili wiele lat w Azji, wiedzą, że ten uśmiech oznacza co innego niż u nas. Bardzo często bywa wyrazem zakłopotania, nieśmiałości, zażenowania. Failloux klaszcze w dłonie przywołując któregoś z członków swej licznej rodziny. Tym razem zjawia się chłopiec może sześcioletni. - On zaprowadzi was do domu "tavany" - mówi Failloux. Przedtem była Opoa_"marae", teraz Opoa_wieś. Jest gorąco, liście drzew zwisają jakby uśpione. Pusto, jeśli nie liczyć stadka kaczek drepczących gęsiego wzdłuż drogi. Kot przebiega drogę prawie u moich stóp. Nieco dalej dwoje małych brzdąców tytła się w kałuży. Gdzie spojrzeć, czerwone i zielone dachy wiejskich "fare". Domy stoją na niskich palach, jeśli są zbudowane na lądzie, natomiast na wysokich, jeżeli wzniesiono je na wodzie. - Co to jest? - pytam chłopczyka, wskazując na miniaturowe domki na wodzie. - Toilette... Każde prawie "fare" nad morzem ma własne Wc z własną kładką na własnych palach. Budki te okupują część wybrzeża morskiego. Do spotkania z "sołtysem" dochodzi na krańcu wioski. Następuje prezentacja, pokazuję "tavanie" swój "żelazny list", ale ten skwaszony typ nie zna chyba uśmiechu. Po chwili bezceremonialnie chowa list do kieszeni, jak gdyby tylko do niego był adresowany. Mój wywiad z "tavaną" jest bardzo krótki. - Ilu macie mieszkańców? - Około tysiąca. Ledwie mogę powstrzymać się od uśmiechu. Gdzie tylko się ruszę, w każdej niemal miejscowości na archipelagu podają mi tę samą liczbę mieszkańców. Zbieg okoliczności? Wygórowane ambicje? Zresztą mniejsza z tym. - Na pewno macie zespół pieśni i tańca? - Oui. Ale w tym roku nie wystąpi w Papeete. - Dlaczego? - W ubiegłym roku braliśmy udział w święcie "tiurai", ale nagrody nam nie dali, chociaż byliśmy lepsi. - A może warto spróbować? - Bou, nie będzie tańców! Pan sołtys drapie się po lewej łopatce na znak, że audiencja skończona. Po chwili jego szczupła sylwetka znika w ślad za oddalającą się ciężarówką załadowaną koprą. W drodze powrotnej streszczam Paulowi swoją rozmowę z "tavaną". Paul denerwuje się, uważa, że wszyscy powinni mówić po angielsku. - Zły "tavana" - odzywa się mały Chińczyk ledwie nadążając za nami. ?! - Mój tata mówi, że monsieur Guy rozpuszcza dzieci we wsi. - Dlaczego? - Daje nam papierosy i wino... Wynika z tego, że prywatne życie "tavany" (które w rzeczywistości jest publiczne, ponieważ na wyspach nic się nie utrzyma w tajemnicy) wyraża się całkowitym wyzbyciem uprzedzeń. Wkrótce składamy wizytę dwóm innym miejscowym władzom: pastorowi i kierownikowi szkoły. Na proszonym obiadku u państwa Michell schodzi się towarzyska śmietanka. Jest zastępca kierownika szkoły, dwaj duchowni: misjonarz Szwajcar bawiący tu przejazdem i miejscowy pastor, którego poznaliśmy już wcześniej. Po obiedzie suto zakrapianym winem (podano autentycznego schaboszczaka!) w domu Francuzów zapanowała serdeczna atmosfera. Żona kierownika szkoły nastawia adapter i mazurki Chopina wypełniają mieszkanko. Gdy na dodatek gospodyni nadmienia, że swemu synowi dali na imię Fr~ed~eric, przyjmuję to jako wyraźny ukłon w moją stronę. Przypomina mi się Nowa Gwinea, dom pewnego francuskiego nauczyciela, który był również zakochany w Chopinie. Pan domu pokazuje nam zbiorek polinezyjskich rzeźb. Nabył je od starego Raiatańczyka z gór. Gdzie go można spotkać? Niestety, już przestał rzeźbić. Podobno są jacyś rzeźbiarze na Bora Bora i Markizach. Zwłaszcza Markizyjczycy wytworzyli swój odrębny styl i osiągnęli w dziedzinie rzeźby znacznie wyższy poziom od mieszkańców innych archipelagów Polinezji. Tylko wyspiarze z Nowej Zelandii i Wyspy Wielkanocnej mogliby z nimi konkurować. - Może czytał pan ostatnie "La D~ep~eche"? - pyta Michell. - Pisano, że pewien Amerykanin nielegalnie wywiózł z Markiz bardzo stare Tiki. Gubernator wszczął dochodzenie. Hej, łza się w oku kręci... Od lat trwa wielka moda na sztukę Oceanii. Cóż z tego, skoro została ona unicestwiona, zwłaszcza w rejonie Polinezji. Część towarzystwa wraca do swoich zajęć, a nasza rozmowa zbacza na nieco drażliwy temat. Paul, początkowo zadowolony, że ze Szwajcarem może do woli nagadać się w języku synów mglistego Albionu, po kilku kieliszkach staje się bardzo wojowniczy, obrusza się na dawnych misjonarzy, którzy z siekierami rzucali się na posągi, świątynie "marae" zrównali z ziemią, a tubylców ubierali aż po szyję. Prawdą jest, że biały człowiek w swojej pasji nawracania nie oszczędził starych reliktów kultu. W imię nowych dogmatów religijnych płonęły na stosie posągi Tiki i inne polinezyjskie idole. Europejczycy zjawili się, aby zdobywać dusze, krzewić wiarę, prowadzić walkę o wszystkich i ze wszystkimi. Nie mogli wybrać bardziej dogodnego dla siebie momentu. Na miejscu obalonych przez Pomare II starych bóstw i autorytetów misjonarze wznosili zręby nowej wiary. Wyspiarze chodzili do kościoła, aby być w porządku wobec potężnych misjonarzy, którzy mieli swoiste środki pedagogiczne do trzymania swych owieczek w ryzach. Zabili poezję tej rasy, wykorzystali dawne wierzenia - i nauczyli krajowców pruderii. No cóż, od wieków przywarą zarozumiałej Europy była ambicja "uszczęśliwiania" ludów prymitywnych, choćby wbrew ich woli i na przekór ich życzeniom. - Dzięki misjonarzom krajowcy przestali się okradać nawzajem, porzucili zwyczaj zabijania ludzi, w tym dzieci, na ofiarę bogom, zlikwidowane zostały uczty kanibalskie i orgie seksualne na Tuamotach i Markizach - nie wytrzymuje misjonarz Szwajcar. - Misjonarze uczynili tutejszemu ludowi wiele dobrego. Wyzwolili go spod tyranii "arii", arystokracji, przyczynili się do uwłaszczenia "manahune", chłopów, i zniesienia wielu tabu uciążliwych dla ludzi z gminu. - Wystarczy! - zawołałem. - A co teraz przyjęliście za swe naczelne zadanie? - Kościół powinien być zawsze w rozwoju. W chwili gdy się zatrzyma, gdy usztywni sposób myślenia, sprzeniewierzy się swojej misji. Uznając to, pozostajemy jednak w pewnej opozycji do niektórych wprowadzonych na archipelag nowości. Mówiąc konkretnie, jesteśmy przeciwni wpływom europejskiego i amerykańskiego stylu życia. Akulturacja ludności prowadzi do jej dechrystianizacji. Oczywiście nie wszyscy duchowni wyznają ten sam pogląd, choćby wymienić dla przykładu mormonów. Polinezja była zawsze celem energicznej działalności wszystkich możliwych wyznań i sekt chrześcijańskich, szczególnie mormonów i adwentystów. Od lat, kto może, usiłuje zbawiać mieszkańców archipelagu. W czasie mego pobytu u państwa Malinowskich przyszły kiedyś dwie eleganckie panie, przedstawicielki mormonów. Przyniosły odpowiednio budującą literaturę po francusku. Charlie przyjął je grzecznie i dał na odchodnym parę groszy. Gdy tylko zamknęły się drzwi za natarczywymi wyznawczyniami wielebnego Josepha Smitha, gospodarz wyrzucił broszurki do kosza. Byłem pełen podziwu dla jego opanowania i tolerancji. Ale cóż, w warunkach tahitańskich tolerancja religijna jest czymś naturalnym, wynikłym z mnogości wyznań. Dziś na wyspach 55% ludności stanowią protestanci, 24% katolicy i 21% inne wyznania. Włączam się do wciąż żywo toczącej się dyskusji. - Tahiti, choć utrzymała swój prymat "najpiękniejszej" na Pacyfiku, a może i na świecie, trochę mnie rozczarowała - mówię. - Uważam, że niesłychanie wiele utraciła na swym folklorze. Dziś europejski turysta znajdzie go więcej w Indonezji, a nawet w uprzemysłowionej Japonii, nie mówiąc już o pobliskich wyspach Samoa czy Tonga. Co pan o tym sądzi? - Spowodowane to zostało kilkoma czynnikami. Pierwsi Europejczycy tak długo grzmocili w Polinezję, aż runęła. Drugi czynnik wiąże się zapewne z rządami białych, którzy dyktują rytm życia tego kraju. Francuski system kolonialny znany jest z tego, że nie tolerował dawnych tradycyjnych form ustrojowych, tak jak na przykład czynił to system angielski. Anglicy, czerpiąc znaczne korzyści materialne ze swych dominiów i kolonii, nie przeszkadzali w kontynuowaniu miejscowych zwyczajów i nie importowali wzorców kulturowych z Europy. Dlatego pobliskie archipelagi Samoa i Tonga utrzymały ciągłość własnej kultury i wprowadzają tylko te ulepszenia, które im odpowiadają, zwłaszcza z dziedziny gospodarki. Samoańczycy, w przeciwieństwie do Tahitańczyków, są piekielnie dumni, świadomi swojej odrębności kulturowej i dziedzictwa historycznego. Tutejsi, niestety, nie starają się ocalić tradycji i dawnych obyczajów, nie bronią się przed agresją cywilizacyjnych nowinek. Przeciwnie, żywo je chłoną. Ach, ta niezwykła zdolność wyspiarzy przystosowania się do warunków naszej cywilizacji! Oczywiście za to, że krajowcy gubią po drodze całą swą "polinezyjskość", należy winić w dużej mierze Francuzów. Ale lepiej nie rozprawiać na ten temat. Były wypadki usuwania z Tahiti pracujących tu misjonarzy i solidaryzujących z nimi księży_cudzoziemców. Osobiście znam księdza, który za dużo mędrkował i z urlopu nie wrócił już do raju... Żegnamy się ze Szwajcarem. Paul idzie się zdrzemnąć, a ja ruszam na tradycyjną wizję lokalną. Asystuje mi żona kierownika szkoły. Po południu wioska Opoa zaczyna pulsować życiem. Skwar zelżał, ludzie nabrali chęci do działania. Popatrzmy, co robią kobiety na tyłach sklepu Chińczyka: robota aż kipi, smukłe plecy Polinezyjek chylą się nad pracami kuchennymi. Posępne kundle wałęsają się między stołami. Ktoś śpiewa, niemowlę płacze, baby rajcują. - Dobry wieczór, "vahine"! - pozdrawia kobiety żona kierownika szkoły. - Dobry wieczór, Madame Michell! - odpowiadają. Pani Michell prowadzi mnie od jednego stołu do drugiego, pokazuje, wyjaśnia. Oglądam, jak Raiatanki wyłuskują "oczy" ostrygom i mieszają je z mąką kokosową, a następnie całą tę szarą masę wkładają do pociętych kawałków bambusów, pełniących rolę papieru pakowego. Co chwila podchodzi ktoś z mieszkańców wsi, płaci i unosi smakowitą zdobycz ze sobą. Do mojego spotkania z reliktem epoki dawno minionej dochodzi przy najdalszym stanowisku pracy. - Tłuczek! - wołam do Francuzki. - Autentyczny tłuczek! Zdziwiona moim okrzykiem Raiatanka przerywa na chwilę pracę. W ręku trzyma kamienny tłuczek do rozcierania mączystych owoców. Dawniej takim narzędziem rozbijano owoce drzewa chlebowego. Oto coś dla mnie! Nie chce sprzedać? Kupię jej nowy, piękniejszy, z mosiądzu... Przyzwyczaiła się do starego i ani rusz. Na nic się zdaje interwencja Francuzki. Kobiecina zabiera się do przerwanej pracy i ugniata w łupinie orzecha kokosowego koprę. Gdy zawiedzeni szykujemy się do odwrotu, podchodzi do nas młoda "vahine". - Jeśli "popaa" chce, to mam w domu taki tłuczek. Jest co prawda trochę stary i nadszczerbiony. Tylko muszę zapytać o zgodę męża... - Julliette, podskocz po ten "penu" - prosi żona kierownika szkoły. Po pewnym czasie zdyszana Julliette przynosi ogromny kamienny tłuczek. - Weź, to dla ciebie! - odzywa się do mnie. Zabłysły mi oczy. Takie tłuczki rzadko już się spotyka na archipelagu. - Ile? - pytam, a głos mi drży z wrażenia. Boję się, że nie starczy mi pieniędzy na kupno. - Madame Naehu nie chce pieniędzy. To souvenir - wtrąca się pani Michell. - Ależ to niemożliwe - bąkam. - Ta kobieta nie ma wyraźnie poczucia wartości... - Niech pan nie protestuje, tłuczek trzeba przyjąć, inaczej ona się obrazi - szepcze mi do ucha Francuzka. Raitanka, szelma, wsuwa mi do ręki "penu". Przyjmuję. Jak można było oprzeć sę pokusie? Nie dawała mi tylko spokoju myśl, że przywłaszczyłem sobie coś, czego Polinezyjka nie pozbyłaby się na pewno, gdyby nie obecność żony kierownika szkoły. - Nie wiem, czy powinienem przyjąć taki cenny prezent - zwracam się do Francuzki. - Nie mógł pan inaczej postąpić. Odmowa w pojęciu Polinezyjczyków równałaby się obrazie. Ale swoją drogą szczęściarz z pana! Posłałem po Paula. Chcę się choć symbolicznie zrewanżować. Amerykanin jest lepiej wyposażony a aparaturę fotograficzną. Ma przy sobie polaroid, który natychmiast oddaje gotową odbitkę. Trzymam swoją zdobycz mocno w ręku. I pomyśleć, że ten skarb znalazłem tu, w Opoa, w byłej stolicy Imperium Polinezji. Powiedzcie sami, czy to nie prawdziwy zbieg okoliczności? Przyglądam się tłuczkowi dokładniej. Uchwyt z jednej strony lekko ułamany, dolna część zielonkawa, jak gdyby porosła mchem. Długo, bardzo długo musiał leżeć ten "penu" w ukryciu. Niewątpliwie stanowi rarytas. A jaką wspaniałą linię nadał mu polinezyjski rzemieślnik! Trudno uwierzyć, że wykonano go bez nowoczesnej tokarki. Tłuczki z Wysp Pod Wiatrem odznaczają się poprzecznym, wydłużonym i bardzo wygodnym w uchwycie kształtem. Rękojeść jest szeroka, powierzchnia wypolerowana. Produkowano je na małej wyspie Maupiti i przez długi okres stanowiły one przedmiot handlu wymiennego z innymi wyspami. W Papeete powiedziano mi, że o nabyciu oryginalnego tłuczka nie mam nawet co marzyć. W sklepach sprzedają imitacje wykonane z koralowca. "Tavana" w Teahupoo miał jeden, lecz chciał za niego mój aparat fotograficzny, którego nie mogłem mu przecież sprzedać. W muzeum w Papeete jest kilka starych tłuczków. Niektóre wykonane są z bazaltu i pochodzą z Markizów. W tym samym muzeum oglądałem wiele innych ciekawych rzeczy. Są tam szkarłatne płaszcze i hełmy z ptasich piór, ciężkie oszczepy z drewna żelaznego "tamanu" (Callophyllum inophyllum) i napierśniki chroniące od uderzeń wroga, misy drewniane i pirogi, siekierki bazaltowe i inne prymitywne narzędzia pracy, insygnia królewskie, gabloty pełne dokumentów i pożółkłych fotografii z ubiegłego stulecia. Po powrocie do swej kwatery z zadowoleniem pomyślałem, że w wiosce obejrzałem niemal wszystko, co wydawało się godne uwagi. Myliłem się. Wieczorem przyszedł do nas stary Failloux z pytaniem: - Czy chcecie, panowie, obejrzeć filmy? Od porannych godzin wioska żyła kinem. Próbkę przygotowań mieliśmy dziś po południu. Współcześni Polinezyjczycy odczuwają wzrastającą potrzebę zmiany modelu życia i spędzania wolnego czasu. Po pracy coraz częściej sięgają po gazetę, słuchają radia, idą do kina. Już na długo przed rozpoczęciem seansu filmowego przybywają ludzie z bliższych i dalszych okolic. Tu i tam, na drodze pogrążonej w ciemnościach, błyskają światła "morigazy". * Wieśniacy przychodzą mimo deszczu, zmoknięci, lecz złaknieni rozrywki. "Vahine" wyciskają wodę ze swoich długich włosów i na powrót wkładają na głowę ozdobne "korony" z liści lub sztucznych kwiatów. Morigaza - lampa Colmana (mori znaczy po tahitańsku "lampa"). Kino w Opoa... Przy wejściu do magazynu Chińczyka kobiety sprzedają lemoniadę, łakocie. Bilet wstępu: sześćdziesiąt franków. Za tę sumę można będzie oglądać maraton filmowy od siódmej wieczorem do północy. Wpływy uzyskane z imprezy pójdą na budowę szkoły protestanckiej drugiego stopnia w Papeete. W tym kraju, który nie zna nędzy i głodu, brak zawsze pieniędzy na realizację inwestycji, zarówno przemysłowych, jak socjalnych. W obszernym magazynie Chińczyka tłok. Zeszła się chyba połowa mieszkańców Opoa. Na podłodze poustawiano dziesiątki długich ławek, w głębi zawieszono pomarszczone prześcieradło zamiast ekranu. W powietrzu unosi się zapach wanilii zmieszany z dymem papierosów. Mokra odzież paruje. Zaczyna się seans. W kronice filmowej najpierw prezydent Eisenhower, potem pokaz mody w Paryżu. Gwizdy na widowni - reakcja na obnażone nogi paryskich modelek. Czyżby tu nie widzieli białych kobiet? Wreszcie przychodzi kolej na serię filmów kowbojskich z lat czterdziestych. Strzał w dziesiątkę. Polinezyjczycy podskakują na ławkach jakby podrzucani sprężyną, wrzeszczą, klaszczą z wielkiej uciechy. Na sali momentami panuje nieopisany harmider. Tutejszym kinomanom zupełnie nie przeszkadza, że westerny idą w wersji oryginalnej, że film się zrywa, a aktorzy mówią grubym głosem, jak gdyby projekcja szła w zwolnionym tempie. Najważniejsze, żeby kowboje dużo strzelali i ścigali się konno. Niepopularne są filmy psychologiczne i nadmierna gadanina, być może dlatego, że wyświetla się je bez tahitańskiego komentarza. Polinezyjczycy nie bardzo zdają sobie sprawę, iż obraz świata białych "popaa" jaki otrzymują za pośrednictwem filmów, kasetowej muzyki i grupowych wycieczek starszych Amerykanek, jest bądź nieprawdziwy, bądź karykaturalny. Wycofujemy się. Z ulgą witamy świeży, leciutki powiew wiatru. Deszcz przestał padać. Tylko delikatna bryza od morza trąca mięsiste liście drzew, które uderzają o siebie z ledwie dosłyszalnym szelestem. Dosyć na dzisiaj wrażeń. Nigdy nie zapomnę tego wieczoru i okropnego słodkawego zapachu wanilii... Kiermasz w cieniu marae Warto przyjechać na wyspę Raiateę w dzień wielkich wydarzeń. Na przykład na huczny kiermasz w Tevaitoa. Wchodzi się wówczas od razu in medias res. Niedziela, w którą przybywamy do wioski, rozbrzmiewa jękliwymi tonami gitar, hukiem petard, śmiechem ludzi. Do Tevaitoa podrzucono nas samochodem miejscowego administratora. W Opoa przybiegł do nas pan Michell z sensacyjną wiadomością: dziś w Tevaitoa odbędzie się kiermasz. Z Utoroy to niedaleko, trzeba udać się tylko na zachodni brzeg wyspy. Cała wieś paruje radością i energią nagromadzoną w ostatnim tygodniu. Ludzie wylegli z domów, spacerują po centralnym placu zabaw, rozmawiają, żartują, bawią się. Właściwy plac rozsiadł się między brzegiem oceanu a wzgórzami wypełniającymi wnętrze wyspy. Tuż nad samą wodą wznosi się nowiutki kościółek, jakiego nie powstydziłoby się niejedno miasto w Europie. Obok niego "marae" Tainuu. Najwyższe i najlepiej zachowane ruiny w Polinezji. Pozostałe boki centralnego placu otaczają półkoliście zabudowania wiejskiej tancbudy, domu pastora (w budowie) i szkoły podstawowej. Wszystko w otoczeniu zieleni i kwiatów. Mieszkańcy sąsiednich wiosek wysypali się na plac w Tevaitoa. Zjawili się także miejscowi notable i zaproszeni goście. U wejścia na plac kiermaszowy zawieszono transparent: "Bienvenue Tevaitoa". A więc dziś - tłumy. Byłbym zapomniał wyjaśnić, z jakiej to okazji ten kiermasz. W Tevaitoa oddano nowy dom do użytku publicznego. Dzieci szkolne odśpiewały Marsyliankę na sposób tahitański, pod francuską flagą odbyło się uroczyste przecięcie wstęgi. Dom był pilnie potrzebny i na pomieszczenie administracji, i na wspólne zebrania, i na pałac ślubów. Ho, ho! czego tam nie planowano... Z okazji kiermaszu organizatorzy chcą upiec dwie pieczenie naraz. Chodzi im również o zdobycie nowych funduszy na budowę protestanckiej szkoły w Papeete. Pastorzy z Raiatei nie próżnują. Organizacja kiermaszu znakomita. "Tavana" Temauri Tetuonui pamiętał o wszystkim i imprezę przygotował starannie. Jedzenie i trunki dla gości, teatrzyk i tańce dla Polinezyjczyków, wpływy - do kasy misyjnej. W urozmaiconym programie kiermaszu przewidziano różne atrakcje: mecze siatkówki i koszykówki, kwiatowe corso, strzelanie z wiatrówki, loterie, występy zespołu big_beatowego. Cieszę się, że zdążyłem na ten polinezyjski kiermasz w cieniu "marae". Obydwaj z Paulem chodzimy po placu, gapiąc się bez żenady. Kobiety i mężczyźni noszą na głowie płaskie kapelusiki uplecione z liści pandanusa. Niektórzy ozdobili je wiankami z białych pachnących gardenii. Zwłaszcza piękna jest taka korona uwita z drobniutkich jasnopomarańczowych muszelek ślimaków żyjących w górach Raiatei. Dawny to zwyczaj - ubieranie głowy koroną z liści lub kwiatów. Wieniec chroni głowę przed słońcem i może dlatego jest wciąż modny. Za to "pareu" zakładane na modłę krajową cofa się przed natarciem dżinsów i innego typu euroamerykańskiej garderoby. Trzeba jednak przyznać, że suknie skomponowane są z poczuciem smaku. Do najulubieńszych strojów należy sukienka uszyta z materiału na "pareu", z falbankami u rękawów i u dołu. Mężczyźni natomiast chętnie chodzą w szortach lub szarych i niebieskich spodniach. Przy tej całej elegancji niemal wszystkie kobiety chodzą na bosaka, a mężczyźni w japonkach. Choć zdarzają się wyjątki. Na przykład ten raiatański dandys paradujący w kowbojskich butach. Wysokie cholewki i obcasy torturują zapewne niemiłosiernie szerokie i mocne stopy nawykłe do gorącego piachu i zielonej murawy. Niezwykle jaskrawa koszula z wymalowanym na przodzie fikuśnym rysunkiem ma dodać młodzieńcowi splendoru. O, teraz jest czym nacieszyć oczy. Trójka polinezyjskich podlotków, w sumie potężny ładunek urody, kroczy przed nami, trzymając się pod rękę i chichocząc. Wabią chłopców wetkniętym kokieteryjnie we włosy kwiatkiem i zachęcającymi spojrzeniami swych czarnych żywych oczu. Przez chwilę nie mogę oderwać wzroku od miejscowej piękności o regularnych rysach, w dodatku poruszającej się z wyjątkowym wdziękiem. Zwabieni rozgwarem podchodzimy bliżej. Przy "kole szczęścia" zebrał się spory tłumek. Mężczyzna obsługujący tarczę z wymalowanymi cyframi dopinguje pubiczność do gry, kusi wyłożonymi na stoliku materiałami, garnkami kuchennymi, latarkami elektrycznymi i innymi "atrybutami" białego człowieka. - Szukasz szczęścia, zagraj! - namawia. "Koło szczęścia" poszło w ruch. Na której cyfrze się zatrzyma? Komu przyniesie wygraną? Tarcza staje. Numer trzy. Bez zwłoki następuje wypłata - czyjeś ręce sięgają po żelazko do prasowania. Kiermasz w Tevaitoa ma być rekompensatą za nudę dnia powszedniego, na któr powszechnie pomstuje się na wyspach. Maltretuje ona ludzi od czasu pojawienia się białych na archipelagu. Dawniej umilały życie ceremonie religijne, tańce, śpiewy, przedstawienia bractwa "Arioi", igrzyska sportowe, zabawy dworskie. Z kolei następny obiekt przykuwa naszą uwagę. Pod prowizorycznym daszkiem produkuje się zespół big_beatowy. Eksploduje jazgotem. Wiadomo, bez muzyki kiermasz przypominałby las bez ptaków. Spoglądam na orkiestrę - dwóch gitarzystów, jeden werblista i Raiatańczyk trzymający w rękach czacza. Tylko mieszkańcy mórz południowych, którzy ćwiczą od najmłodszych lat, potrafią wydobywać z gitar takie dźwięki. Rytmy południowoamerykańskie wabią ku sobie młodzież. Dziewczęta kołyszą się w biodrach niemalże już na progu kościoła. Polinezyjczycy w ogóle są urodzonymi tancerzami. Taniec jest ich żywiołem, był żywiołem ich ojców, dziadów i pradziadów. Czy którykolwiek z wyspiarzy mógłby sobie wyobrazić życie bez tańca? Nagle milkną dźwięki gitar. Zapada cisza. Przerwa. Członkowie młodzieżowego zespołu napracowali się solidnie, siadają więc teraz na trawie, by odsapnąć chwilkę. Tylko najstarszy z nich nie odpoczywa, zwraca się do nas prosząc o podanie nazwisk i narodowości i wita w imieniu mieszkańców, co powtarzają megafony na centralnym placu. Chce zademonstrować, że cywilizacja dotarła i tutaj. Powiedzmy sobie od razu: o Polsce nie wiedzą nic, lub mają - mówiąc oględnie - informacje niezupełnie precyzyjne. - Halo, panowie! - woła nadchodzący mężczyzna niosący na barana chłopaczka - znalazłem was wreszcie! To połowa rodziny Richmond, miejscowych nauczycieli, którzy pozwolili nam założyć kwaterę w szkole. Madame Richmond przez długi czas była sąsiadką państwa Malinowskich na Raiatei. Teraz Francuz ciągnie nas w kierunku długiego stołu ustawionego pod gołym niebem. Siadamy. Prócz nas urzęduje tu już parę osób. Obrus przyozdobiony świeżym kwieciem. Polinezyjskie "vahine" uwijają się wśród gości. Nieco w tyle, na podręcznym stoliku, piętrzą się miejscowe potrawy. Półmiski z zachęcająco wyglądającymi puddingami z tartych kokosów, sałatki owocowe, kanapki, szaszłyki i różne owocowe szaleństwa tropików. Jestem głodny i zamawiam barbecue. Paul natomiast zaatakował półmisek z apetycznie wyglądającymi, smażonymi bananami. Przy stole barwna i rozgadana międzynarodówka: kilku Francuzów (głównie urzędnicy administracji), dwóch Raiatańczyków, jeden Amerykanin, jeden Polak. Jest również nasz wspólny znajomy, Szwajcar spotkany w Opoa. Z bufetu na dworze korzystają tylko mężczyźni, kobiety usługują. - Piwo? - zwracam się do nauczyciela. - Chętnie. - A pan? - pytam siedzącego obok Raiatańczyka. Odmawia. - Pan Roopinia nie pija piwa ani alkoholu w ogóle - śpieszy nauczyciel z wyjaśnieniem. - Chory? - pytam Francuza ściszonym głosem. - Ależ zdrowy jak ryba! - śmieje się rozbawiony nauczyciel. - A więc? - nie przestaję indagować, zerkając przy tym na krajowca wyciskającego sok z cytryny na ceglastoczerwony miąższ papai. - Wie pan, co to jest "Blue Croix?" - Nie. - To nowe tabu na Tahiti. Protest przeciwko pijaństwu panoszącemu się na wyspach. Mam nadzieję, że mój przyjaciel wytrwa w swoim ślubowaniu... Pijaństwo w Polinezji Francuskiej jest, niestety, faktem. Dawniej wyspiarze zapijali się podczas większych uroczystości, tańców, śpiewów. Dziś nagminnie żłopią piwo. Piją dużo, zwykle pod koniec tygodnia i w czasie świąt. Potem są "taeo" - pijani. Lecz unikają picia mocniejszych trunków. Gdy jest chłodniej, sięgają co najwyżej po czerwone algierskie wino. To, co piszę, nie jest tylko moim prywatnym spostrzeżeniem. Powtarzam również opinię przebywających tu białych rezydentów. Blue Croix - Błękitny Krzyż. Znany na całym świecie znak nawołujący do ratowania życia i zdrowia człowieka. Blue Croix - współczesne tahitańskie tabu. Pierwszy zanotował to słowo Cook, a wkrótce potem stało się znane na całym świecie. Tabu lub "tapu", inaczej święty nakaz nadany przez bogów. W dawnych czasach cały system nakazów i zakazów opierał się na rozlicznych "tapu" - przedmiotach, których nie należało dotykać, czynnościach, których należało unikać, ludziach, których trzeba było słuchać, by nie drażnić złych sił. Nie wolno było kobietom jadać razem z mężczyznami, spożywać niektórych potraw, wchodzić na teren "marae". "Tapu" w rękach wodzów i kapłanów stanowiło podstawowy instrument władzy, pełniło funkcję rozporządzeń prawnych i edyktów królewskich, regulowało stosunki własnościowe i religijne. Wstajemy od stołu pierwsi. Za chwilę rozpoczną się artystyczne występy. Zmieniamy jeden stołek na drugi. Dla specjalnych gości zarezerwowano krzesła (wyższa opłata), zaś reszta siedzi na ławkach lub wprost na trawie. Wszystkie miejsca zajęte. Siedzą rodziny, znajomi tych rodzin i znajomi tych znajomych, by podziwiać aktorów. Matki z kilkumiesięcznymi niemowlętami na ręku, bezzębni starcy popluwający pestkami melonów. Część osób stoi. Zewsząd, jak stada rozświergotanych wróbli, zbiegły się dzieci. Wszyscy chcą zobaczyć wspaniałe dekoracje i stroje, z wielkim trudem przygotowywane od kilku tygodni. Najgorzej tylko z tą punktualnością. Spóźniają się wszyscy. Ale to jest Oceania, gdzie czas należy do pojęć niewymiernych. Przed nami mini_teatrzyk. Sklecona naprędce buda z prawdziwą sceną i kulisami, z kurtyną i reflektorami. Aby ją zbudować, trzeba było trochę wysiłku. Kolorowe żarówki, rozpięte na tyczkach i gałęziach rozłożystego drzewa, oświetlają placyk. Światło elektryczne to też atrakcja, zwłaszcza tam, gdzie go brak na co dzień w domach. Chłonę pełną piersią niepowtarzalną atmosferę tropikalnego kiermaszu. Zaczyna się występ. Kurtyna się podnosi (a raczej rozsuwa) i kilka aniołków w białych powłóczystych szatach wskakuje na scenę. Przede mną pantomima religijna. Mdłe to, wyobcowane jakieś. Toteż i nikłe oklaski. Po chwili kierownik artystyczny daje znak i na scenę wkracza chór dzieci szkolnych. Płynie dźwięczna melodia, wznosi się ku niebu i opada jak fala oceanu. Z kolei występuje jakiś Raiatańczyk. Recytuje. Nie rozumiem z tego ani słowa, ale czuję, że mówi z patosem i naciskiem zdradzającym talent urodzonego trybuna. Powiadają, że Polinezyjczycy mają wybitne zdolności krasomówcze, posługują się alegoriami, a język ich aż roi się od wielu zwrotów i przenośni, wspaniale nadających się do odtwarzania stanów emocjonalnych. Entuzjazm widowni dochodzi do szczytu, gdy występują aktorzy_parodyści w roli tańczącej pary. Zaczyna się polinezyjski teatr. I co za miła niespodzianka! W tancerce rozpoznaję pięknisię niedawno przechadzającą się po kiermaszowym placu. Jej partner, występujący w roli tańczącego białego "popaa", robi niezwykle komiczne wrażenie. Nogi wykręca w różne strony, ledwie może nadążyć za dziewczyną. Tempo muzyki staje się coraz gwałtowniejsze, ruchy tancerki coraz szybsze. Występujący w roli białego chłopak nie może nadążyć za Polinezyjką, plączą mu się nogi. Nieoczekiwanie muzyka się urywa i rozszalała w tańcu dziewczyna staje z rękoma uniesionymi. Europejczyk nadal przebiera nogami. Rozbawiona widownia huczy: "Aue! Aue! Te maitai!" - brawo! Zmusza parę aktorów do bisowania. Nie ma lepszego ubawu, jak widok tańczącego "popaa". Dzieciaki nie posiadają się z radości, ukradkiem spozierają w naszym kierunku. Paul spogląda na mnie zmieszany, siedzimy jak na cenzurowanym. Przerwa na wysiusianie i rozprostowanie nóg. Prawdę mówiąc, tych przerw jest tu znacznie więcej: niespodziewanie gasną światła reflektorów, kurtyna się zacina lub jakiemuś aktorowi odpina się część garderoby. Wyspiarze przyjmują to z właściwym sobie poczuciem humoru i odpowiednim komentarzem. Zajrzyjmy za kulisy. Tu panuje gorączkowy ruch. Chłopcy i dziewczęta dopinają na ostatni guzik swoje galowe stroje. Jeden przed drugim odprawiają małą adorację. Szykują się do tańców. Na początek przygotowano chyba taniec nowozelandzkich Maorysów, bo mają na sobie spódniczki z długich frędzli, a w rękach trzymają piłeczki "poi". * Odezwało się więc dziedzictwo krwi. Wszak Raiatea to ziemia ojczysta nowozelandzkich Maorysów. Poi - dwie piłeczki z rafii połączone sznurkiem; gdy nimi się wywija w powietrzu, wydają świszczący, wibrujący dźwięk. Wracam na miejsce. Usadawiam się wygodniej na krześle i podziwiam występy taneczne. Na scenę, jedna po drugiej, wchodzą grupy dziewcząt i chłpców. Demonstrują swe odwieczne polinezyjskie tańce. Tłum hipnotycznie wpatruje się w ślicznie poubierane dziewczęta brylujące w świetle reflektorów. Tańce mówią o życiu, miłości, przygodzie, albo też opiewają dawne morskie wyprawy, wyobrażają połów ryb, wyciąganie sieci z morza. Tancerze rytmicznie rozsuwają kolana na boki (taniec otea), lub formują gwiazdę w tańcu - "fetia". "Aparima" - ostatni taniec tego wieczoru, wywołuje szczególną burzę oklasków wśród publiczności. Dziewczęta siadają na scenie, tańczą dłońmi. Pochylają się to w jedną, to w drugą stronę, wabią chłopców przyciągając ramiona ku sobie. Każdy gest, każde przegięcie dłoni i palców stanowi dzieło sztuki. Kończą się wreszcie występy, zaczynają tany. Dla młodej raiatańskiej generacji to dopiero początek zabawy, bo młodość, jak wszędzie na świecie, przepada za śpiewem i tańcem. Gasną lampki elektryczne na placu. Wraz z innymi spieszę do budynku przeznaczonego na dansing. Jeszcze parę godzin temu pomieszczenie to służyło jako magazyn i przebieralnia dla aktorów. W rogu na matach leżały niemowlaki matek biorących udział w występach. Teraz sala kompletnie odmieniona, huczy jak podniecony pszczeli rój. Wielkie pomieszczenie udekorowane barwnymi łańcuchami z papieru, listowiem i kwiatami. Pod ścianami rząd ławek. Już kilka dziewcząt z rękoma złożonymi na kolanach czeka na partnerów. Hulają młodzi i starzy. Niekiedy tańczą same dziewczęta. Nawet starsze, mimo tuszy, także lekko wywijają w tańcu. Zespół big_beatowy przygrywa rumby, fokstroty, samby i modne europejskie tańce. Dansing całą gębą. - Powitać, powitać. Jak się podobał teatrzyk? - zaczepia nas "tavana" kręcący się między ludźmi. - Wspaniały! - A dlaczego panowie nie tańczą? Coś tam bąkamy. "Sołtys" przeprasza nas na chwilę, podchodzi do dwóch młodych "vahine" stojących pod ścianą i szepcze im coś do ucha. Po chwili dziewczęta podbiegają do nas, narzucają na szyję ciężkie łańcuchy z kwiatów "tiare". Lekko już zdyszanym głosem (ach, te obowiązki) "tavana" informuje, że pochodzą one od mieszkańców Tevaitoa. Znamy już imiona stojących pod ścianą dziewcząt. Patrzą na nas spokojnym i błyszczącym wzrokiem. Czekają cierpliwie. Puszczamy się w tany. W wiejskiej tancbudzie panuje nastrój swobodny, radosny, lecz nie chuligański. Przeszkadza jedynie wentylacja. W źle wietrzonej sali - mimo schludności krajowców - czuć wyraźnie woń potu i olejku kokosowego. Na koszuli Paula także widnieje wielka mokra plama. Nic dziwnego, mój kompan jest pracowitszy ode mnie. Wpadła mu w oko Repeta, więc nie oszczędza się, po raz trzeci prosi ją do tańca. Gdyby przeczuł, czym to się skończy... Na horyzoncie pojawił się bowiem barczysty mężczyzna, zapewne brat lub mąż "vahine", i zdenerwowany umizgami Amerykanina trzepnął dziewczynę w pośladek. Elementarna uprzejmość nakazuje nam respektować to ostrzeżenie. Dziewczęta w Tevaitoa znajdują się pod czujną opieką: dyskretną, ale pewną. W bufecie sięgamy po młode kokosy ze ściętym czubkiem, pełne orzeźwiającego soku (zabrakło napoi butelkowanych). Jednym tchem wysączam "skorupę" do dna. - Widzisz tę "vahine" - odzywa się do mnie Paul. - No... - Czy nie wydaje ci się trochę dziwna? - Przecież to nie "vahine". To "mahu"! Niedaleko od nas, przy bufecie, w towarzystwie męskim stoi szczupły osobnik w "pareu" i staniku nazywanym z francuskiego: "corsage". Głowę jego zdobi wianuszek z kwiatów. Kryguje się, głośno o czymś rozprawia, wydaje mu się, że jest kobietą. Jego kokieteria jest nieznośna. Mamy przed sobą autentycznego "mahu". "Mahu" to produkt tutejszych wysp. Na Wyspach Pod Wiatrem człowiek jest kapitanem swego losu, robi to, na co ma ochotę. Jeśli chłopiec lub mężczyzna orzeknie, że chce być dziewczynką lub kobietą, nikt się temu nie dziwi i nikt mu w tym nie przeszkadza. Na archipelagu nie zabrania się nikomu postępować według swego widzimisię. Przy tym, "mahu" nie muszą się wstydzić swej pozycji społecznej, chociaż Europejczycy zeń lekko podrwiwują. Tutejsi uważają, że to zwykły przypadek "odwrócenia ducha względem ciała", analogiczny sposób, jak to dzieje się z czterolistną koniczyną lub lewoskrętną muszlą ślimaka. A więc "mahu" zajmuje się kobiecymi zajęciami, pierze, szyje, prasuje, pięlegnuje niemowlęta. Jest poszukiwanym służącym, zdolnym kucharzem i troskliwą niańką. Królowa Marau miała również swego "mahu" na dworze, a gdy on zmarł, zastąpił go inny "mahu", Emi z wyspy Maupiti. Obecność tego "mahu" to jeszcze jeden dowód, że wieś Tevaitoa żyje nogami w Europie, ale głową i sercem znajduje się w Polinezji. .nv Maraamu atakuje! Wyspa Maupiti jest najbardziej izolowana z wysp Polinezji Francuskiej i choćby z tego powodu warto ją odwiedzić. Niewiele ludzi ma szansę posmakowania jej intymnego piękna, gdyż na wyspie nie ma lotniska. Ze światem zewnętrznym łączy Maupiti tylko statek, dwa razy w miesiącu zawijający tu z Raiatei. Przybycie i odpłynięcie statku to największa atrakcja na Maupiti. Wtedy mieszkańców wyspy ogarnia niezwykłe podniecenie. Odgłosy syreny okrętowej podrywają nawet największych leniuchów. Mała przystań na Maupiti, z jedynym betonowym nabrzeżem, to coś w rodzaju pasażerskiego dworca dla wyspiarzy. Gdy przybywa "Manuia II", wszyscy zlatują się tutaj niczym gołębie na Rynek Starego Miasta. Dla mieszkańców Maupiti statek jest czymś więcej niż tylko środkiem transportu. To jakby nić wiążąca z dalekim lądem, którego się nigdy nie widziało, a nawet jeśli się go zna, to wabi i podnieca wyobraźnię. W chwili obecnej przystań na Maupiti jest całkowicie zajęta przez balię z silnikiem, którą tutaj nazywają szkunerem. Ludzie stoją obok krępego kadłuba "Manuia II", świętują przybycie statku. Maupitańczycy nie różnią się zbytnio od swoich pobratymców z innych wysp Polinezji. Tak samo kolorowo ubrani, tak samo bosonodzy. Może tylko cechuje ich większa powściągliwość w zachowaniu; wyglądają na bardzo łagodnych, uśmiechają się w milczeniu i zupełnie nie podnoszą głosu. Mężczyźni są poważni i małomówni. Kilkanaście kroków od statku stoi grupka dziewcząt i kobiet. Odprowadzają swoich mężczyzn, którzy opuszczają wyspę i udają się na dobrowolną emigrację na Nową Kaledonię, gdzie łatwiej o zarobek. Polinezyjki owinięte są w barwne tkaniny, w ich czarnych włosach tkwi kwiat "tiare". Nie rośnie on nigdzie indziej poza tymi stronami. Przesadzony - ginie natychmiast, może z tęsknoty za pięknymi wyspami... Tym samym statkiem zabierze się młoda Polinezyjka, która jest w ciąży i wraca na Tahaa, żeby - jak nakazuje tradycja polinezyjska - w swojej rodzinie urodzić dziecko. Asystujący znajomi, zgodnie ze zwyczajem mórz południowych, niosą dary na drogę - kosz z owocami, matę do spania, naszyjnik z drobnych muszelek. Wszyscy czekają na załadunek statku, aby wreszcie zająć miejsce na pokładzie. "Manuia II", mała łupinka jednopokładowa, nie posiada kajut pasażerskich. Worki z melonami i koprą spoczęły w ładowni. Nadszedł czas odjazdu. Kapitan dopełnia ostatnich formalności okrętowych z miejscowym przedstawicielem władzy. "Bez mego podpisu nie odpłynie żaden statek" - poinformował mnie "tavana", który na maleńkiej wysepce Maupiti łączy jednocześnie funkcje policjanta, sędziego, pocztyliona, urzędnika stanu cywilnego oraz - biura informacji. Zwłaszcza to ostatnie jego zajęcie bardzo mnie interesuje. Zdjęto cumy, wciągnięto trap na pokład, śruba zaczyna pracę. Pas wody między lądem stałym i "Manuia II" rozszerza się coraz bardziej. Statek zmierza ku wąskiej cieśninie w rafie - wrotom Maupiti. Właśnie dochodzi piąta po południu, najlepsza pora, żeby wykorzystać prąd odpływu. Na tutejszym akwenie występuje w ciągu doby wyjątkowa zbieżność przypływów i odpływów. Największy przypływ ma miejsce w południe i o północy, a odpływ - o szóstej rano i wieczorem. Mały "szkuner" obciążony ładunkiem i ludźmi wychodzi na pełne morze. Na myśl o powtórnym rejsie "Manuia II" przechodzą mnie ciarki. Wystarczy tylko popatrzeć na tę łajbę: burty ma tak nadżarte przez rdzę, a wygląd tak mało zachęcyjący, że ma się wrażenie, iż rozleci się w każdej chwili, a już na pewno w czasie sztormu. To, co przeżyłem ostatniej nocy na "Manuia II", trudno opisać. Jednak opiszę ten niefortunny rejs. Wkrótce po naszym wyjściu z Uturoa zła pogoda zmieniła się w sztormową. Fala od dziobu uderzyła z tak nagłą i niebywałą gwałtownością, że zdawało się, iż los "szkunera" jest przesądzony. Tony wody przetaczały się po pokładzie. Najpierw fale zerwały brezent na burtach chroniący pasażerów przed porywistymi szkwałami, następnie unicestwiły budkę Wc zamocowaną na rufie. Woda na pokładzie sięgała połowy łydek. Unosiły się na niej gumowe sandały, poszarpane maty, owoce, jakieś brudne szmaty, w których z trudem udało się rozpoznać części garderoby pasażerów. Strwożeni, moczeni bryzgami fal, szukaliśmy ratunku na podwyższonym luku. Nie było gdzie się schronić! Pasażerowie siedzieli lub leżeli na kokosowych matach - skuleni i ciasno stłoczeni jeden obok drugiego. Niektórzy obsuwali się po luku i spadali do wody spływającej potokami po pokładzie. Pamiętam, że jedną ręką kurczowo uczepiłem się masztu, a drugą trzymałem małego chłopca, który wcisnął się między mnie i matkę Polinezyjkę. Morze dosłownie się wściekało. Zwariowana fala rzucała statkiem. Nasza płaskodenna łajba to wyskakiwała, to niknęła w wodnych dolinach. Fale wzrosły powyżej granicy tolerancji naszych błędników, twarze pozieleniały. Nie było rozmów. Jedna z wyspiarek, zmęczona nieustanną chwiejbą, wyciągnęła do przodu rękę, jakby wzywała czyjejś pomocy lub chciała przebłagać wodne duchy. Tylko ospowaty mężczyzna przeżywał wodną huśtawkę mniej dramatycznie niż reszta. On jeden wśród nas śmiał się, żartował... Ja cały czas drżałem o swoje kamery i naświetlone filmy schowane w worku podróżnym, który złowróżbnie chybotał się nade mną, przywiązany do sufitu. Rejs, jak się rzekło, był okropny. Dziesięć bitych godzin trwały zmagania "Manuia II" z oceanem. Nasz los w dużej mierze zależał od sprawności maszyn okrętowych. No i oczywiście od umiejętności nawigacyjnych kapitana. Gdyby nasza płaskodenna krypa stanęła bokiem do fali, no to requiem dla "Manuia II"! Potężne grzywacze uniosłyby nas i stratowały. Perspektywy były kiepskie. "Manuia II" nie miała na pokładzie ani szalupy, ani radia, by w razie potrzeby nadać Sos. Większość statków kursujących na tutejszych wodach nie dysponuje należytym sprzętem ratunkowym. Armatorowi wydaje się to zbytecznym wydatkiem. Moi przyjaciele w Papeete mieli niewątpliwie rację, gdy przestrzegali przed wsiadaniem na coś podobnego! Niejeden taki "szkuner" spoczął na dnie oceanu, a jego pasażerowie urozmaicili monotonny jadłospis rekinom i innym rybom. Operacja przejścia przez cieśninę Maupiti była istnym majstersztykiem "Manuia II" musiała dodatkowo sforsować ten przesmyk wzburzony wiatrem "maraamu", a co to oznacza, świadczy czterdzieści osiem wraków rozbitych na rafach Maupiti. Przeprawa przez Passe Onoiou należy do najbardziej niebezpiecznych dla nawigujących po Pacyfiku. Statki, którym tędy wypadła droga, kilka razy przymierzają się do przebycia wąskiej, najeżonej rafami cieśniny. No cóż, każdy ma jednakową szansę. Z chwilą gdy zasiadło się do gry, trzeba w końcu wyciągnąć pechową kartę. Już w drodze napomykam "tavanie" z Maupiti o ostatnim rejsie na "Manuia II". - Tylko ta szalona pała, Pierrot Tuheiava, może w podobną pogodę i na takiej łajbie wypłynąć w morze! - wybucha Polinezyjczyk. - Ale to dobry kapitan. Pochodzi z wyspy Rapa, skąd wywodzą się najlepsi żeglarze archipelagu. Wędrujemy powoli, smakując przedwieczorną ciszę i spokój. Najprzyjemniejsze to dla mnie chwile, takie wałęsanie się po każdej nowej wiosce polinezyjskiej, zwłaszcza przed zachodem słońca. Wtedy oddycha się łagodnym, perfumowanym powietrzem i nic nie mąci tropikalnej ciszy, nic prócz namiętnych dźwięków świerszczy. Żadnych samochodów, hałasu. Zachłannie "konsumuję" Maupiti. Wzdłuż nadbrzeżnego traktu prowadzi jedyna droga, od której co kilkadziesiąt metrów jak nóżki pajęcze odbiegają ścieżki. Gdy taką bocznicą wejdzie się na cudzą posesję, ma się ochotę kichać - w nosie kręci od kwiatowych pyłków, w oczach miga od kolorowego kwiecia. Z głębi ogrodów dochodzi śpiew dziewcząt. Posuwają się na kolanach, pielą grządki z warzywami. W tropikach śpiew przy pracy pobudza do wysiłku. Wieś Maupiti w istocie ma filmową urodę. Gdzieniegdzie rosną wielkie parasole drzew zwanych płomieniem lasu, obsypane jaskrawopurpurowym kwieciem. Malowniczo usytuowane w pięknym gaju palmowym domy. Na tyłach stroma, bazaltowa góra. Dodatkowo kraszą krajobraz żagle rybackich piróg na lagunie. Wieniec raf koralowych izoluje Maupiti od wszędobylskich turystów. Dadzą wyspie spokój, przynajmniej jakiś czas jeszcze, dopóki na koralowej barierze nie zostanie wybudowany pas startowy dla samolotów. Mijamy elegancki dom "tavany", gdzie dziś rano zostawiłem swój bagaż i spałem jak śmiertelnie znużone dziecko. Siedziba "tavany" stanowi dowód, że i Maupiti zaatakowana została przez budownictwo europejskie. Cywilizacja podkopała wiarę mieszkańców w tradycyjne szczęście pod strzechą z powiązanych liści pandanusa. Wolą domy trwalsze, choć mniej fotogeniczne. Ale nadal wiejskie "fare", nawet najelegantsze, pozbawione są kanalizacji i wodociągów. W kolorowych domach ze ścianami bielonymi wapnem z korala mieszka blisko siedmiuset obywateli. Ludności wyspy ubywa; dziesięć lat temu było tu o półtora setki mieszkańców więcej. Z tej liczby sześćdziesiąt procent stanowią kobiety. Maupiti jest malutka, raptem wszystkiego dwadzieścia pięć kilometrów kwadratowych! Ziemi zdatnej pod uprawę jest niewiele. Żadna rzeczka czy źródło nie dostarczają słodkiej wody - mieszkańcy używają deszczówki. Wioska jest jak opal - błyska kolorowymi refleksami w najmniej oczekiwanych miejscach. Rozglądam się wokół. Wzrok mój spotyka młodego Maupitańczyka, który na schodkach "fare" wykańcza dla swej dziewczyny sukienkę do tańca; przyszywa wokół spódniczki sznury czerwonych ziarenek i kolorowe muszelki kauri, a następnie ozdabia je pęczkami barwnych włókien. W innym miejscu długonogie wyrostki celnymi rzutami kamieni strącają z drzew kule owoców drzewa chlebowego. Wśród palm jaśnieje drewniana konstrukcja kilkunastometrowej długości z suszącą się koprą. Jeszcze bliżej - wąski pas plantacji manioku. Za nią teren wznosi się gwałtownie niemal pionową ścianą. Mężczyźni, przeważnie starsi, siedzą pod domami, gwarzą leniwie i czekają na kolację. Ćmią długie papierosy z czarnego tytoniu skręcone w liściu pandanusa. Maupitańczycy obywają się bez telewizji, gazet, konserw i zegarków. Czas przeszły, przyszły i teraźniejszy mieszają nieraz gramatycznie w bardzo zabawny sposób, gdyż żyją tylko i wyłącznie "teraz". Przed nami dom modlitwy mormonów. Do uszu dochodzą monotonne głosy recytujące psalmy. Ktoś wybija rytm do taktu. Zaglądam przez okno. W środku siedzi grupka krajowców, po jednej stronie mężczyźni, po drugiej kobiety. Na stoliku lampa naftowa - modły potrwają dłużej. Dziś sobota, święto mormonów. Przed południem paradowali w swych odświętnych strojach po wsi, aby pokazać, że ich "niedziela" nie dla wszystkich. Na zakończenie odśpiewają pieśń "God Save the King" i rozejdą się do domów. Doktryna chrześcijańska bardzo powierzchownie została zaszczepiona w umysłach Polinezyjczyków. Pewien wyjątek stanowią kościoły mormonów i kanitosów, które mają żarliwych wyznawców. Natchnęły one swych adeptów tak wysoką normą etyczną, iż członkowie tych sekt są poszukiwani jako sumienni i godni zaufania pracownicy. - "Fai to i to!" (cześć, trzymaj się!) - pozdrawiają "tavanę" napotkani krajowcy. Niektórzy podnoszą palec do góry i mówią: "manuia". "Tavanę" zna tu każde dziecko i dorosły. "Władza" staje na drodze, zamienia parę słów, radzi, obiecuje swą pomoc. Wsłuchuję się w dźwięki mowy polinezyjskiej, o której Mark Twain pisał, że "jest w niej szept palm pieszczonych przedwieczornym wiatrem, śpiew gitary, muzyka oceanu i całe bajkowe piękno tamtejszej przyrody..." Następny papieros ożywia rozmowę, schodzi ona na historyczny grunt, do okresu drugiej wojny światowej. - Co się stało z Monsieur Ropiteau? - zagaduję notabla. "Tavana" nie umie, czy też nie chce wypowiadać się na ten temat. Wydobywam z niego tylko, co sam wiedziałem - pana Ropiteau od dawna nie ma na wyspie. W okresie wojny ten tak zwany król wyspy Maupiti opowiedział się za marionetkowym reżimem Vichy przeciwko de Gaulle'owi, niepotrzebnie wplątywując wyspiarzy w skomplikowane rozgrywki polityczne białych. Czyżby spotkał go los podobny do Pouvanaai, tahitańskiego burzyciela porządku publicznego (głosił hasło: "Tahiti dla Tahitańczyków"), którego wydalono z Tahiti, chociaż był pierwszym posłem z rejonu Polinezji do Francuskiego Zgromadzenia Narodowego? W 1958 roku Pouvanaai za rzekome podpalenie Papeete (?) skazany został na osiem lat więzienia i piętnaście lat deportacji. Wysoka góra z prawej przypomina kształtem sfinksa bez głowy z łapami zanurzonymi w lagunie. Opasuje ją bardzo stara droga zbudowana, jak tu mówią, w czasach najstarszego boga Hiro. Przed niektórymi domami groby. Jakby życie i śmierć łączyły się w wieczność - i jakby to nic nie znaczyło. - Dlaczego ci ludzie kazali się tu pochować? - Spoczywają przy progu rodzinnego domu obok swoich bliskich. Półtorakilometrowy spacer wzdłuż wioski nie zajmuje nam wiele czasu. Ostatni postój wypada w pobliżu ruin megalitycznej świątyni, wśród zarośli, nad brzegiem laguny. - To "marae" - informuje światły Maupitańczyk. - Nie jest duże, mniejsze niż w Opoa, ale przyznaj, że w dobrym stanie. To zasługa profesora Sinoto z Bishop Muzeum w Honolulu. Kilka lat temu odwiedził naszą wyspę i odgrzebał te ruiny. "Bądź co bądź historyczne miejsce" - przemknęła mi myśl, gdy spoglądałem na wielkie skalne odłamy wyznaczające obszar dawnej świątyni. - Tutaj, po stronie południowej, była "głowa" świątyni, a tam "nogi" - mówi dalej "tavana". - Na kamiennych stopniach składano ofiary z ludzi, serce wycinano im nożem wykonanym ze szklistej lawy. Śmiercią karano wszystkich, którzy śmieli wstąpić na stopnie zbroczone krwią ofiar. Dziś na Wyspy Pod Wiatrem przybywają archeologowie z całego świata. Poszukują śladów pozostałych po dawnych mieszkańcach, aby udowodnić teorię o emigracji ludów z południowo_wschodniej Azji. Łopata archeologa dowiodła, że na wyspach nie ma śladów kultury wcześniejszej od polinezyjskiej. Datę pierwszego pojawienia się człowieka na archipelagu Pod Wiatrem i Markizach - wyznaczoną na podstawie zawartości węgla radioaktywnego w odnalezionych szczątkach organicznych - ustalono na II lub III wiek n.e. A jeszcze przed kilkoma laty sądzono, iż wyspy zostały zasiedlone co najmniej siedem stuleci później. Kopano również na Maupiti. Na maciupeńkiej "motu" Paeao znaleziono kamienne siekierki, haczyki na ryby, ozdoby z zębów kaszalotów i inne przedmioty, które następnie zdeponowano w muzeum w Papeete. Znaleziska na Maupiti wskazują na daleko wcześniejsze niż początek XI wieku przybycie pierwszych osadników polinezyjskich w te strony. Musiało to nastąpić przed wyprawami Maorysów na Nową Zelandię. Dziś pozostał tu jedyny ślad z tamtych dni - "marae". W Polinezji spotykałem "marae" usytuowane na brzegach wysp, jak Taputapuatea i Tainuu na Raiatei, bądź w głębi lądu, jak na Bora Bora czy Tahiti. Zrekonstruowana świątynia Arahurahu na Tahiti przypomina staroegipską lub staromeksykańską siedmiopiętrową piramidę. Jednak największe zgrupowanie megalitycznych świątyń znajduje się na wyspie Huahine. Tam, we wsi Maeva, jedno "marae" stoi obok drugiego, a raczej stoją ich ruiny. Wszystkie są częściowo zalane wodami jeziora. Dawniej każda z ośmiu rodzin naczelników na Huahine miała swoją własną rodową "marae", która pełniła funkcję cmentarza dla zasłużonych. Zanim zwłoki wodza spoczęły w świątyni, poddawano je mumifikacji. Ciała pomniejszych osób składano od razu w "marae". Palące promienie tropikalnego słońca szybko uporały się z zewłokiem. Maeva to nietypowa wioska. Mieszkańcy jej do dziś kultywują stare tradycje. W dużym domu spotkań dokonują pasowania "tavanów". Głowy ich przystrajają czerwonymi piórami ptaków, zaś na piersi zakładają szerokie drewniane popiersia zdobione plastronami z masy perłowej. Wioska Maeva leży w głębi lądu, a jej mieszkańcy trudnią się rybołówstwem. Stara cywilizacja maoryjska, która tu istniała, zanim nadciągnęli biali "popaa", nie żyje. Jest martwa, jak martwi są ci, którzy leżą pod swoimi "marae". W rodzinie polinezyjskiej Ujrzałem tę dziewczynę, gdy dochodziłem do ostatnich zabudowań wioski. Jędrne, smukłe ciało opięte w jasnobrązowe "pareu", w kruczych włosach tkwi biały kwiat "tiare". Młoda Polinezyjka trzyma w ręku śnieżnobiałą mewę. Dziewczyna i mewa. Co za wspaniały temat! Oglądałem już oswojone papugi, psy dingo, węże, kangury, ale mewy? Tego jeszcze nie było! Mija parę sekund, zanim zauważam, że dziewczę ma wyjątkowo duże, nawet jak na jej rasę, oczy, długie i szczupłe dłonie. No cóż, nie będę dłużej ukrywał - jest po prostu śliczna. - Bonjour - pozdrawiam stojącą na schodkach domu. - Bonjour - słyszę uprzejmą odpowiedź. - Czy mógłbym dowiedzieć się, dokąd prowadzi ta droga? - wskazuję ręką przed siebie. Dziewczyna odpowiada, że droga idzie donikąd. Stoimy tak chwilę w milczeniu, ale kobieca ciekawość zwycięża. - Czy robi pan zdjęcia? - Ależ, oczywiście! Czy mógłbym sfotografować tego ptaka? Jak on się nazywa po tahitańsku? - "Evao" - odpowiada dziewczyna i jednocześnie głaszcze ręką wystraszoną mewę. Zabieram się żwawo do roboty. Muszę się spieszyć, gdyż słońce coraz bardziej zniża się ku lustru wody i morskie ptaki ciągną na noc ku brzegom wyspy. Zachód w tropikach następuje tak nagle, jak gdyby ktoś wyłączył światło na scenie teatru. Kiedy podchodzę bliżej, by zrobić portret dziewczynie, ta mówi: "aita" i wymyka się. Wraca jednak po chwili; na głowie ma wianek sztucznych kwiatów. - Czy tak dobrze? - pyta rezolutnie. - Doskonale! Rani jest młoda, wesoła, mówi po francusku. Znika raz jeszcze w domu i po chwili pojawia się z aparatem fotograficznym. Robię wielkie oczy. Minę też muszę mieć niezbyt mądrą, bo dziewczyna parska śmiechem. W oczach Rani dostrzegam szelmowskie ogniki rozdokazywanego podlotka. Biorę do ręki kwadratowe pudełko zwane szumnie aparatem fotograficznym. Jest produkcji japońskiej, takie aparaty kupuje się u nas dzieciom. Podczas podróży zdążyłem się przyzwyczaić, iż Japończycy są wszechobecni zarówno na wyspach Pacyfiku, jak i gdzie indziej na świecie. Rani nie umie obsługiwać aparatu, ani nikt z jej rodziny również. Starsza siostra dostała go w prezencie od kapitana "Manuia II". Wyjaśniam dziewczynie, jak się nim posługiwać. W odpowiedzi pada dźwięczne "mauruuru" (dziękuję). Chcę zrobić zdjęcie aparatem Rani, lecz wewnątrz nie ma filmu. Film znajduje się w domu. Przy tej okazji poznaję starszą o dwa lata siostrę Rani, Pepe. Po chwili zjawia się również przed domem siedmioletni braciszek Harevea, za nim wychyla się z "fare" matka. Do kompletu brakuje tylko pana domu. Jest chory, leży w łóżku. Zupełnie nieoczekiwanie dla siebie zostałem gościem tej rodziny i to gościem kilkudniowym. A zaczęło się od głupstwa. Zobaczyłem maszynę do szycia i poprosiłem, aby mi zeszyto rozdarty rękaw u koszuli. Prośbę spełniono z całą gotowością, lecz Polinezyjka odmówiła przyjęcia zapłaty. Potem pani Rahera rozbroiła mnie zupełnie pytaniem, czy już jadłem kolację. Naturalnie, jako osoba wytworna odpowiedziałem: "eita, paia roa", czyli: "nie, mam pełny brzuch", ale oni nie dali za wygraną. Państwo Troppe w pełni stosują się do wskazań prawodawcy tahitańskiego Tetunae z XVI wieku: "Nie patrz obojętnie na podróżnego, który przechodzi w pobliżu twoich drzwi. Zaproś go, by wszedł do twego domu..." Gdy zaś oboje z mężem uradzili, że mam zamieszkać u nich, zdobyli szturmem moją sympatię. "Tavana" jest ogromnie zdziwiony, że rezygnuję z dalszej gościny u niego i chcę zamieszkać u najbiedniejszego z biednych. Gdy jednak dostrzega z tyłu za mną dziewczynę, uśmiecha się domyślnie. Rani stoi zmieszana, w wianku na głowie podobna do boginki leśnej. Początkowo krępowała się iść ze mną przez wioskę. Co powiedzą ludzie? Dopiero przyzwolenie matki rozproszyło wątpliwości. Wracamy. Rani kroczy obok. Powietrze przecinają ptaki morza gnieżdżące się w grotach pod szczytem góry. "Ten jest wolnym człowiekiem, kto potrafi unieść na grzbiecie wszystko, co posiada" - przypomina mi się arabskie porzekadło, gdy tak kroczę objuczony bagażem. Zmrok wyprowadził księżyc na horyzont, góra tonie w srebrnej poświacie. Księżyc zwano tu niegdyś Hina. Hina to bogini rozkoszy, miłości, a także płodności - matka pierwszego mężczyzny, znana na wszystkich wyspach Polinezji. Jest pogodny, ciepły wieczór. Nieduży dom nad laguną zalega uroczysty spokój. Południowo_wschodni silny wiatr "maraamu" uspokoił się do reszty. Przez okno zagląda pyzaty księżyc, z zewnątrz dobiega potężny chór cykad. Natrętne ćmy, chrząszcze i chmary innych owadów wirują wokół naftowej lampy ustawionej na stole. Poza kręgiem światła znajduje się europejskie łoże, szafa, maszyna do szycia. Toczy się typowo męska rozmowa. Tematem jest rybołówstwo, kopra, żeglowanie po morzu, osobiste przeżycia. Ojciec Rani spoczywa na łóżku w pozycji półleżącej. Na jego nagim torsie porośniętym rzadkimi włosami połyskuje medalik. Ten wspaniale zbudowany mężczyzna nie wzrusza się mówiąc o swoim losie. Wzrusza się natomiast widząc, jak bardzo chcę mu dać odczuć moją sympatię. Taro chory jest na serce. Od pół roku nie wstaje z łóżka. Gdy chce się przewrócić na drugi bok, musi korzystać z pomocy kobiet. Swój los znosi ze stoickim spokojem, a cierpienie przyjmuje jak największego władcę. Przecież nie można zatrzymać siły wiatru "pahaapiti" ani nawoływania ptaka "toareya", który wieści kres życia. Jeszcze niedawno sądziłem, że w Polinezji nie umiera się na raka czy zawał serca, tylko zwyczajnie - ze starości. Na Maupiti nie ma lekarza ani apteki. Skąd zresztą wygrzebać gotówkę na lekarstwo czy na leczenie w szpitalu? Obiecałem Taro swoją pomoc. Jak tylko powrócę do Papeete, wyślę mu lekarstwa. Ale na jak długo starczą? - Jesteś teraz, panie, naszym "fetii", który przybył z "fenua uta" (obcych krajów) - odzywa się na to Polinezyjczyk. Tegoż wieczoru opowiada mi o sobie. Był kiedyś marynarzem. Pływał między wyspami. Były to bardzo dobre czasy! Chory wspomina też ciepło swoje życie na Maupiti. Przybył tutaj z Fidżi, miejsca swej wczesnej młodości. Raherę poślubił w kościele, gdy miała lat osiemnaście, on zaś dwadzieścia pięć. Przedtem wybudował dom nad brzegiem laguny. Całymi dniami znosił złom koralowy i wypalał z niego bielutkie wapno. Pobliskiej górze wydzierał kamień pod fundamenty domu. Potem przyszły na świat córki. - Więc na czym to ja skończyłem...? Eee - mężczyzna wymownie machnął ręką i spojrzał przez okno. Jego blade jak niebo oczy spoglądały gdzieś poza rafy laguny. Pewnie wrócił myślami do swej młodości, bo zamilkł na długo. Patrzyłem nań zakłopotany. Biedny, waleczny zuch. Nasze wieczorne rozmowy były mu bardzo potrzebne. Nudził się. Czy czytuje gazety? Rzadko tu docierają. Czy słucha radia? Tak, to jedyna jego rozrywka. Taro odbiega od stereotypu wyspiarza, w jego żyłach płynie jedna czwarta krwi niemieckiej. Dlatego potrafi żyć wspomnieniami. "Wczoraj to sen" - mówią rdzenni Polinezyjczycy. W tutejszych rodzinach głową domu zwykle jest mężczyzna - "metua tane", ale w domu Rani nie ma dominacji mężczyzny. Cały ciężar utrzymania rodziny spoczywa na barkach dzielnej Rahery. Wstaje pierwsza i ostatnia kładzie się spać. Wyglądem przypomina trochę Hiszpankę. Jak sama twierdzi, ma domieszkę krwi hiszpańskiej i francuskiej. Dzisiaj właściwie nie ma na wyspach czystej krwi Polinezyjczyków. Z czego żyje rodzina Troppe? Z pewnością nie należą do bogaczy, ale też nie sprawiają wrażenia, że głód im zagląda w oczy. Szczodra przyroda nie skąpi swych darów dla wykarmienia całej gromadki. Żyją z melonów, które uprawiają na małych wysepkach "motu" wchodzących w skład Maupiti. Kobiety starają się podreperować budżet rodziny szyciem na maszynie. Pomaga im również najstarsza córka pracująca w hotelu "Noa Noa" na Bora Bora. Wiadomo, czasy są wszędzie coraz cięższe. Ale oni potrafią obywać się bez tego wszystkiego, co wykracza poza najbardziej elementarne potrzeby. Członkowie rodziny Troppe przejawiają charakterystyczne dla Polienezyjczyków cechy w stopniu większym niż inni poznani wyspiarze. Mają w sobie niczym nie sfałszowaną szlachetność i spontaniczną szczerość. Zachowują się z pełną swobodą i naturalnością, a ich uprzejmość wobec gościa nie ma nic z przesady. Polinezyjczycy w ogóle są bardzo prostolinijni, to nie daleki Wschód, gdzie uśmiech maskuje często uczucie dalekie od przyjaźni i życzliwości. Kiedy nadejdzie chwila mego odjazdu, matka Rani przyciśnie mnie po macierzyńsku do swego obfitego łona i ucałuje z dubeltówki. A jej mąż przez chwilę nie będzie mógł znaleźć odpowiednich słów, które by najlepiej wyraziły to, co czuje. Wreszcie wykrztusi: "Dużo, dużo szczęścia". Bardzo polubiłem tych ludzi. Z biegiem czasu, stopniowo i powoli, z natłoku przypadkowych wrażeń zaczyna się wyłaniać obraz rodziny Troppe. Jest ona wielka, ale serce ma jeszcze większe. Nie mając syna, Taro, i Rahera zaadoptowali dziecko przyjaciół. Harevea bardzo kocha swych przybranych rodziców i jest przez nich niewiarygodnie rozpieszczany. Nawet nie pyta o swoich rodziców mieszkających na wyspie Tahaa. Adopcja jest bardzo popularna na morzach południowych i ma swój długi rodowód. Polinezyjczycy, którzy nie mają swoich własnych dzieci, adoptują cudze. Niekiedy umowę o adopcję zawierają przed urodzeniem dziecka i potem czekają, aż się urodzi. Wymieniają swoje dzieci na dzieci znajomych i przyjaciół. Opowiadano mi o pewnej matce, która oddała dziecko drugiej kobiecie, aby ukoić jej rozpacz po stracie jedynaka porwanego przez rekina. Zaadoptowane dziecko ma potem podwójnych rodziców; raz przebywa w domu rodzicielskim, to znów w domu rodziców_żywicieli. Francuscy urzędnicy stanu cywilnego nie mogą często połapać się w ustaleniu dokładnego pokrewieństwa, ale Polinezyjczycy doskonale się w tych związkach orientują. Nawiasem mówiąc, kandydatem do adopcji może być także biały. Przypominam sobie, że kapitan Cook i księżniczka Pora Tehera na znak przyjaźni zamienili się imionami, co na wszystkich archipelagach Polinezji uważane jest za dowód największej przyjaźni i nawiązanie pokrewieństwa. Adoptowani byli również Gerbault, Stevenson i nasz rodak, prof. Godlewski. Kandydat do adopcji dostaje odpowiednie imię i staje się członkiem rodziny. Wracam myślą do tego pięknego obyczaju, który tutejszym bezdzietnym małżeństwom zapewnia opiekę na starość i stanowi formę ubezpieczenia na życie... Dla Taro nie jest ważne, czy syn poczęty jest przezeń, czy też nie. Ważne jest jedno - że to dziecko jest dla niego. Dla niego rodzone - dla jego wygody, dla jego starości, dla płaczu przy jego grobie. Nazajutrz, obudzony z głębokiego snu, przecieram oczy i uprzytamniam sobie z trudem, że jestem na Maupiti. Noc spędziłem po królewsku: spałem w pokoju gospodarza, podczas gdy pani domu przeniosła się do drugiego pomieszczenia. Rani stoi u wejścia do "męskiego pokoju", trzyma w ręku świeżo uprane "pareu" i kawałek palmowego mydła. Wita mnie uśmiechem i podniesieniem brwi, tak charakterystycznym dla wyspiarzy. Tylko Polinezyjczycy potrafią tym nieznaczącym ruchem przekazać pozdrawianemu uczucie życzliwości i przyjaźni. - Czas już na ciebie - upomina wesoło, wręczając mi przyniesione rzeczy. Patrzę z zachwytem na dziewczynę. Oczy Rani potrafią tak nagle, w ciągu jednej chwili skrzyć się radością albo zasnuć mgiełką melancholii. Jej łagodny uśmiech, białe jak miąższ kokosa zęby i ciemnoorzechowe oczy czynią z niej prawdziwie wyspiarską piękność. Rani jest najlepszym dowodem, iż Polinezyjczycy pochodzą od wielkiej pary Tu i Hina, pierworodnych, którzy stworzeni zostali przez bogów, aby dać początek wyjątkowo urodziwemu rodzajowi ludzkiemu. Poranne i wieczorne ablucje dokonuję zwykle w "pareu" poza domem. Myję się jak wszyscy - w misce lub kamiennym korycie przeznaczonym do moczenia manioku. Dawno minęły czasy, kiedy na wyspach kąpano się w wodospadach, zaś tu, na Maupiti, wodę trzeba szczególnie oszczędzać. Mimo to myjemy się dwa razy dziennie. Polinezyjczycy obok Japończyków należą chyba do najczystszych ludzi na świecie. Po ablucjach, na wolnym powietrzu zasiadam do śniadania. Jemy w milczeniu. Nikt nikogo nie zaprasza, bo nie ma tu gospodarza i gości. Każdy sięga po jedzenie, na które ma ochotę. Nasze danie pochodzi prosto z morza, a raczej z polinezyjskiej "lodówki" "hupe". Rodzina Troppe nie ma lodówki na naftę - jak "tavana" czy kupiec Chińczyk. Co dzień o czwartej rano, dwie godziny przed świtem, siostra Rani, Pepe, wraz z sąsiadem wyruszają na połów ryb. W tym czasie pani domu przygotowuje poranną kawę; otwiera kokos i dolewa jego zawartość do kawy, którą zbiera się tutaj w buszu i miele w staroświeckim młynku. Dziś jest niedziela. Nikt nie sprząta podwórka (podwórka w Polinezji są pojęciem umownym) ani nie łowi ryb. Wszyscy wyspiarze szanują niedzielę, nauczyli ich tego protestanccy misjonarze. Panie wkładają na siebie odświętne, świeżo uprasowane suknie i ruszają do zboru protestanckiego na nabożeństwo. Taro i ja zostajemy w domu. Zaczynam pogawędkę na tematy religijne, jako że jest ku temu najlepsza okazja. - Taro, dlaczego tutejsi pastorzy są tacy smutni? Polinezyjczyk uśmiecha się tylko. - Czy znasz jakichś starych bogów? - uporczywie wypytuję gospodarza. - Przyjacielu, słyszałeś o Tane? Był to bóg światłości, który umieścił pierwszych ludzi w pięknym gaju, przy źródle "żywej wody" "vaiora", a następnie zakazał spożywać owoców z drzewa chlebowego zwanego "drzewem życia Tane". "Czyżby aluzja do naszych rodziców pierworodnych, Adama i Ewy?" - pomyślałem. Dowiaduję się za chwilę, że już długo przed przybyciem białych Polinezyjczycy znali chrzest i nadawanie imion dzieciom. Znali również śluby. Nic nowego pod słońcem. To nieprawda, że na wyspach nie było żadnej ceremonii religijnej dla usankcjonowania związku małżeńskiego. Bez zezwolenia naczelnika rodu żadna dziewczyna nie miała prawa wyjść za mąż. Obrzęd zaślubin odbywał się według odwiecznego rytuału u wrót "marae" i w obecności kapłana. Gdy propozycje małżeńskie były przyjęte, rodzice ogłaszali nowinę sadząc świętą roślinę "ti" przy swoim domu. Rodzice obojga narzeczonych kłuli się zębem rekina, co miało symbolizować pokrewieństwo dwóch rodzin. Oblubienica, zwana "skałą pod spodem", klękała przed swoim przyszłym mężem chyląc głowę aż do jego kolan. Tym aktem kobieta oddawała się pod władzę mężczyzny. Potem uczta, przemówienia, tańce uświetniały wesele. Dziś te wszystkie obrzędy zostały zastąpione uproszczonym ślubem i chrztem w kościele misyjnym. W porze obiadowej wszyscy spotykamy się znowu w małym domku nad laguną. - Jedzenie? - pyta Rani. - Oczywiście, że jedzenie - powiedziałem. Na Maupiti nie robię nic innego, tylko jem. Sprawy gastronomiczne zajmują więcej mojej uwagi niż gdziekolwiek indziej. Po tygodniu takiego reżimu czuję, że zmieniam się w wyspiarza. Ryby, ryby, frutti di mare, czyli - "wszystko co z morza". Próbuję kraba, tuńczyka, żółwia, ośmiornicę, mięczaka z ciepłych mórz. Córki gospodyni można by porównać do pasa transmisyjnego, nieustannie podającego potrawy na stół. Na Maupiti jak i innych wyspach jada się głównie "te maa tahiti" - dania tahitańskie. Ryba, ta powszechna strawa wyspiarzy, podawana jest na stół trzy razy dziennie pod różnymi postaciami. Czasem nie wypada wzgardzić na przykład pokrajaną w plasterki cuchnącą rybą - podawaną na surowo, ale za to marynowaną kilkanaście godzin w wodzie morskiej, lub galaretowatymi wnętrznościami pewnego jeża z Pacyfiku, którego kolce służą ponoć do wyrobu naszyjników. Uff... przełykam to świństwo, chyba nie obrażą się, że grymasiłem. Najbardziej smakuje mi tuńczyk na surowo. - Jak się to przyrządza? - pytam panią Raherę. - Bardzo łatwo. Filet kraje się w małe kosteczki, układa z posiekaną cebulą w misce, soli i zalewa sokiem z kilku małych cytryn. Cały ten "rybi koktajl" marynuje się w czasie jednej do dwóch godzin, zależnie od gustu. Potem sok owocowy się odcedza, a rybę zalewa mleczkiem kokosowym. Co jeszcze kucharz poleca? Na stole polinezyjskim żadna potrawa nie jest tak ceniona jak wieprzowina duszona na rozpalonych kamieniach pod warstwą liści bananowych, zaś z ryb - "ihi", mała rybka_chirurg. Jadłospis polinezyjski przewiduje także rybę przyrządzoną sposobem "japońskim". Oczyszczoną, pozbawioną ości, kraje się na plasterki długości pięciu centymetrów i zdobi zieleniną. Potem się osobno przygotowuje sos z soi i papryki. Każdy plasterek zanurza się w sosie i do buzi! Wiele potraw tutejsza gospodyni przetrawia sokiem z cytryn (ryba zatraca zapach), a następnie zalewa mleczkiem kokosowym. Nawet warzywa kropi się sokiem z cytryn i zalewa owym mleczkiem. Na szczęście na Maupiti nie brak ani jednego, ani drugiego! Degustację potraw polinezyjskich przechodzę obronną ręką. Tabletki vichy wzbogacają wodę pitną, zaś dla pobudzenia upośledzonego w ciepłym klimacie łaknienia zjadam czosnek i, co się tylko da, przyprawiam pieprzem (organizm ludzki, mimo ogromnych możliwości adaptacji, w warunkach tropikalnych obniża podstawową przemianę materii o dziesięć procent). Nie mogę tylko pogodzić się z myślą, że w domu nad laguną egzystuję na zasadzie darmozjada. Sytuację pogarsza fakt, że moi polinezyjscy przyjaciele nie chcą słyszeć o pieniądzach za wynajem łóżka. Wreszcie wpadam na pomysł, aby rodzinie Troppe urozmaicić dotychczasowy jadłospis. Dziewczęta otrzymują ode mnie pieniądze i kłusem pędzą do Chińczyka, "Tinito" - jak tu na archipelagu "synów nieba" nazywają. Konserwy mięsne, ryż i inne produkty żywnościowe wzbogacają nasze polinezyjskie menu, zwłaszcza skąpe śniadania i kolacyjki. Przy okazji panie mają mniej roboty przy kuchni, a Rani może więcej czasu poświęcić białemu "fetii". Rani z wyspy Maupiti W ciągu dwóch tygodni, jakie spędzam pod dachem rodziny Troppe, doznaję wielu wrażeń, ale najsilniejsze są te, które wiążą się z osobą Rani. Gdy pierwsze zawstydzenie mija, gotowa jest w każdej chwili poprowadzić mnie wszędzie. "Gdzie idziesz?" - pyta za każdym razem, gdy wychodzę sam z domu. "(Maitai" (doskonale) - odpowiada - zaraz będę gotowa" - i przyłącza się do mnie. Nie sposób sobie wyobrazić lepszego od niej kompana. Razem penetrujemy wyspę, razem bobrujemy na płytkiej wodzie laguny w poszukiwaniu muszli. Obyte ze środowiskiem morskim dziewczę nurkuje w wodzie jak foka. Czasem zdaje się być mewą, dla której ocean stanowi ojczyznę. Rani równocześnie uczyła się chodzić i pływać. Ba, jej protoplaści byli jeszcze lepsi: kobiety skakały do wody z niemowlętami, mężczyźni zaś pokonywali wpław odległość z Maupiti do Bora Bora (dwadzieścia trzy mile), opierając się tylko na wysuszonych orzechach kokosowych niby na kole ratunkowym. Lubię te wspólne wypady z Rani. Dziewczyna czyni wówczas wrażenie istoty naprawdę szczęśliwej. Biega na bosaka po wiosce, na bosaka wspina się na szczyt góry, na bosaka tańczy na polanie. Uwielbia wystawiać się na deszcz. Klepie się wtedy z radości po krągłych udach. Jest tak młoda i ponętna... Ma przepyszne rzęsy. Gdy była małą dziewczynką, matka przycinała je, by wyrosły długie i gęste. Ale najpiękniejsze są jej włosy, tak czarne, że aż wpadają w odcień niebieskawy. Patrzę na nią z niekłamanym zachwytem, gdy rano rozczesuje swoje lśniące "futro" i plecie warkocz. Wszyscy w rodzinie Troppe mają gęste, mocne włosy. Na wyspach w ogóle nie spotyka się łysych. Gdy lekarz okrętowy kapitana Wallisa zdjął perukę, spowodował panikę między Tahitańczykami. Rani ma dwie namiętności: mewę i taniec. Jest najlepszą tancerką w wiosce. Potrafi przy dźwiękach radia tranzystorowego na poczekaniu przedstawić odwieczny romans mórz południowych. Tańczy na bosaka, przesłonięta barwnym "pareu". W tańcu jest dzika i rozszalała, gwałtownie porusza wygimnastykowanymi biodrami, podczas gdy tułów pozostaje praktycznie nieruchomy. Wtedy Rani przymyka oczy osłonięte długimi rzęsami, nie zwraca uwagi nawet na mnie. Mijają spokojnie dni urozmaicone wypadami po wyspie. Maupiti jest malutkie, ma zaledwie dwanaście kilometrów obwodu. W tej sytuacji nęcą pobliskie zielone wysepki "motu" pokryte palmami. "Motu" jest w całości dziełem polipa koralowego. Płaskie jak naleśnik - stanowi jeden wielki ogród melonów pod prażącymi promieniami słońca. Wielkie owoce zwozi się na pirogach na brzeg górzystej Maupiti. Dobieram się do skóry gigantycznym "ogórkom", z zewnątrz zielonym, a w środku czerwonym. - Chcesz zobaczyć połów na kamyki? - pyta któregoś dnia Rani. - Oczywiście. - No, to zbieraj się! Pepe z sąsiadem wypłynęła już na wody laguny. Dziś wszystkie pirogi i sieci są potrzebne we wsi. Wczorajsze popołudnie spędziłem nad brzegiem, pomagałem w sposobieniu sprzętu do połowu ryb. Rani starała się brać na siebie najtrudniejsze zadania. "Jestem dziewczyną,muszę być mocniejsza niż chłopiec, czeka mnie wiele obowiązków" - odrzekła rezolutnie, gdy protestowałem. - "Ia orana!" - wymawiam zwykle słowa pozdrowienia. Wysiadujące na progach domostw kobiety nie pierwszej młodości patrzą na nas przyjaźnie. Zaprzestały już raczyć nas pieprznymi żarcikami. Ludzie przyzwyczaili się do białego "popaa". Zaakceptowali również obecność dziewczyny przy boku cudzoziemca. Mijamy murowane domy z werandą. Drewiane okiennice są wysoko uniesione; zamyka się je w czasie silnego wiatru lub zacinającego deszczu. Jestem pod wrażeniem spokojnego, powolnego życia na Maupiti. Tu jest jeszcze ono nie skażone wpływami cywilizacji. Filozofia bytowania sprowadza się do dość hedonistycznej zasady: "mało pracować - dużo wypoczywać" lub: "lepiej być leniwym niż martwym". Mieszkańcy są żarliwymi czcicielami "aita peapea". Nie liczą godzin. Zaledwie raz tylko natrafiam we wsi Maupiti na kłótnię. W tym wypadku chodziło o mężczyznę. Jedna "vahine" wymyślała drugiej. Prawowita żona chciała pozbyć się rywalki. Nie tyle powodowała nią zazdrość, co urażona ambicja. "Mea" było najczęściej używanym słówkiem w sprzeczce obu kobiet. "Mea" oznacza w najogólniejszym sensie przedmiot i używane bywa w czasie rozmowy, gdy strony są zbyt leniwe, aby wysilać swą pamięć na użycie właściwego słowa czy imienia. W domu Troppe często słyszę, w odniesieniu do nici, nożyczek, sukni i tuzina innych rzeczy: "podaj mi to "mea"". Mężczyźni we wsi wykonują prace domowe - nie wstydzą się. Młodsza latorośl płci brzydkiej siedzi okrakiem na specjalnym stołku i wydobywa przy pomocy ostrza, przytwierdzonego do podwyższenia, miąższ z orzecha kokosowego. Surowiec spadający do łupiny orzecha posłuży do dalszej obróbki. Gosposia wyciśnie z niego sok, który zostanie wykorzystany do wielu polinezyjskich potraw. Przed sklepem Chińczyka grupka kobiet. Przyszły po szczyptę soli lub oliwę do obiadu. Czas wyczekiwania na werandzie skracają sobie swobodną pogawędką. Wśród zieleni ogródka błysnęła sylwetka krajowca w czułym "t~ete ~a t~ete" z którąś z miejscowych piękności. Rani zauważyła i delikatnie odsuwa się ode mnie. Polinezyjczycy nie lubią manifestować swoich uczuć. Jeszcze jedna scenka. Na środku drogi amatorzy gry w "petong" ze swoimi metalowymi kulami połyskującymi w słońcu. "Petong" wywodzi się z Marsylii i jest czymś pośrednim między grą w kule i kręglami. Każdy z chłopców trzyma w ręku kulę, którą usiłuje rzucić jak najbliżej wyznaczonego celu - cytryny. Siadamy nad brzegiem laguny. W pobliżu przystani w wodzie pluska się czereda dzieci, wrzeszczących co sił w płucach. Towarzyszący nam Herevea rzuca się do wody, odpływa nieco od brzegu i przyłącza do rówieśników. Jeden z chłopców udaje żółwia, inni starają się go otoczyć i schwytać. "Żółw" daje nura, wypływa kilkanaście metrów dalej i znowu zaczyna się pościg. Laguna Maupiti słynie z żółwi. Dzieci mają niejednokrotnie sposobność obserwowania, jak starsi polują na to "grube zwierzę". Mięso żółwia pieści podniebienie i często jest jedynym, jakie mają do dyspozycji. Połowy odbywają się w pirogach. Żółwie łapie się w momencie, gdy wychylają głowę, by zaczerpnąć powietrza. Poluje się przy pomocy oszczepu "patia", albo najchętniej - przy użyciu podwodnej kuszy wyposażonej w nylonową nitkę. Wystarczy cicho podejść, wycelować i zdobycz szamocze się na żelaznym rożnie. W łowach bierze zwykle udział kilku mężczyzn, gdyż żółwie są ciężkie. Zwierzę ćwiartuje się na siedmiokilogramowe porcje, a następnie pakuje do plecionych koszyków. Nie tylko mięso, ale i jaja żółwie są wyśmienite! Przymusowe chwile wyczekiwania na grupowy połów ryb skracamy towarzyską pogawędką. Przed nami kolista laguna, szeroka na trzy_cztery kilometry. W przestworzach - palmy kokosowe. W wodzie odbicie Rani. Gdy tak siedzi zamyślona na brzegu (zabawa w żółwia ją nie interesuje) wygląda na te swoje osiemnaście lat. Zdaje się usilnie nad czymś medytować. - O czym tak rozmyślasz? - O niczym nadzwyczajnym. Pytanie, czy czuje się szczęśliwa, wyraźnie ją zdeprymowało. Podnosi na mnie zdumione oczy, ręką dotyka warkocza. Nie rozumie, o czym mówię. A przecież Rani jest rozgarnięta, wszystkim się interesuje. Wiem, że kiedy przełamie barierę nieśmiałości, ma dużo do powiedzenia. Często gwarzę z nią o miłości. Temat stary, ale wiecznie aktualny pod każdą szerokością geograficzną. A raczej to ja drążę Rani, gdyż chcę jak najwięcej wydobyć z mojej towarzyszki. Materiału do dyskusji nie brak, w nadmiarze dostarcza go starsza siostra Rani. Pepe jest ogromnie kochliwa i rwie się do uciech cielesnych. Postępowanie Pepe pozostaje dla mnie zagadką nie do rozwiązania. Wiem przecież, że jej sympatią jest kapitan "Manuia II", przystojny, młody, wesoły mężczyzna. A mimo to Pepe wraca późną nocą lub nad ranem do domu. Wślizguje się jak cień na werandę, słyszę tylko szelest bosych nóg, szelest głuchy, zmysłowy. Kiedy mija moje drzwi (w domach polinezyjskich drzwi są pojęciem umownym), czuję mocny zapach kwiatów powoju zmieszany z wonią palmowego mydła. Jedno nie może pozostawiać wątpliwości: Freud zbankrutowałby w Polinezji, gdzie życie jest zbyt piękne, zbyt proste, żeby mieć kompleksy. Raj polinezyjski jest krainą wielkiej zmysłowości. Wyspy osiągnęły wcale niezły światowy rekord - tutaj "tylko" 30% dzieci rodzi się poza małżeństwem. Życie seksualne jest swobodne, inicjatorem związku i rozstań są obie strony. Wystarczy, że chłopiec dziewczynie założy za ucho czerwony kwiat, a wyznaje jej tym swoją miłość. Czuwanie nad cnotą swoich córek - to trud stracony! Pani Troppe wie o tym i patrzy przez palce na wybryki córeczek. W Polinezji wcześnie się zaczyna. Młodzież od najmłodszych lat zapoznaje się z tajemnicami życia. Matki bardzo szybko wprowadzają swe córki w arkana życia seksualnego. Dzieci śpią razem z rodzicami i widzą. Starsi niczego im nie zabraniają, niczego przed nimi nie kryją. Młodzi wyładowują swe ciągotki poza domem. Miłość uprawiają dyskretnie, "w krzaczkach". I pomyśleć, że jeszcze niedawno tahitańskie dziewczęta nie znały uczucia wstydu i były wielce ubawione, kiedy marynarze Wallisa ciągnęli je na ubocze. Jakże zmieniły się czasy! Na Maupiti staram się przyswoić sobie porcję tahitańskich słów ze słownika ars amandi. Szybko opanowuję słowa w rodzaju "aroha" - "kochać". Tak uzbrojony lingwistycznie myślę, że poradziłbym sobie z flirtem niegorzej od tuziemca. I w ogóle czuję się tu tak swojsko i dobrze, że topnieją plany szybkiego powrotu do Europy. Czy dziwicie się? Wyobraźcie sobie: noc księżycowa, palmy, zapach aromatycznych kwiatów... Lecz czas najwyższy opowiedzieć, jak przebiegał ów "połów na kamyki" (trafniej mówiąc był to połów na girlandy). Maupiti to jedyna wyspa, gdzie ten stary zwyczaj praktykuje się nie z myślą o turystach. Na Maupiti zostało coś z tradycyjnego sposobu życia archipelagu: ludzie organizują solidarną pomoc przy połowie ryb, budowie domu, szkoły, drogi. Uwaga, szef połowu daje znak: przytyka do ust muszlę trytona i zaczyna trąbić. Z wnętrz domów wysypują się mieszkańcy, z wolna wchodzą do wody. W ich rękach długa sieć, odpowiednio zamaskowana girlandą z liści palmowych, aby ryba nie dojrzała stojących za nią ludzi. Krajowcy wbijają w dno długie żerdzie służące do umiejscowienia włoku w wodzie. Od strony cieśniny ukazuje się rząd piróg, mija dwie wysepki, zbliża się ku krajowcom z rozpostartymi sieciami w wodzie. Trwa nagonka. Rybacy w łodziach rzucają do wody kamienie, smagają powierzchnię laguny kijami. Napędzają ryby do sieci. Wreszcie pulsująca masa zostaje ściągnięta do brzegu. Mniejsze sztuki zabija się pałkami lub po prostu zębami. Wyspiarze miażdżą głowę ryby przy pysku i wrzucają do łodzi. Przeważa drobiazg. Jest też kilka papuzich ryb, karangi, zabłąkany tuńczyk, a nawet młody rekin. Patrzę na zegarek: połów trwał dwie i pół godziny. Triumfalnie wracamy do małego domku pod urwistą górą. W ręku zwisa kolorowe trofeum - pęczek ryb nanizanych na nylonową żyłkę. Jedzenia musi starczyć na sobotę i niedzielę! Postój na Maupiti pozwala mi uporządkować trochę własne sprawy. Trzeba choć na chwilę zatrzymać się, nabrać sił. Czuję pewne zmęczenie tropikiem, ciągłą zmianą miejsca, brakiem południowej sjesty, tak skwapliwie przestrzeganej przez miejscowych. Moja podróż trwa długo, bardzo długo. Poznawanie świata powinno odbywać się powoli... Jak Anteusz, nabieram nowych sił. Nie mieli racji moi znajomi w Papeete twierdząc, że już po tygodniu pobytu na Maupiti zanudzę się na śmierć i zacznie mnie ogarniać - jak na statku w czasie długiego rejsu - melancholia, chandra, klaustrofobia. Ci, którzy stawiali na "fiu", przegrali. Niemała w tym zasługa Rani. Uśmiechacie się? Wierzcie mi, samotność bywa najtrudniejsza. Nie brak pieniędzy, nie klimat tropikalny, ale właśnie samotność najbardziej dawała mi się we znaki w podróżach. A jeszcze tropiki mają to do siebie, że w pewnym momencie człowiek odczuwa chłód w duszy i wewnętrzną pustkę. Następuje jakiś sprzeciw, opór przeciwko nadmiernemu bogactwu przyrody. Wtedy trzeba mieć koniecznie jakieś oparcie, kogoś, kogo się lubi i kto nas lubi. W tym nieco smętnym nastroju, który znienacka mnie ogarnął, niespodziewana burza stała się odprężeniem. Z przyjemnością słuchałem, jak gęste krople głucho dudnią po dachu, wdycham odżywczy zapach pyłu wodnego unoszącego się w powietrzu. Robię zapiski, póki jeszcze mogę widzieć wszystko nieskażonymi oczyma mórz południowych. Kiedy mnie pochłonie Europa, pośpiech i nawał nowych wydarzeń zatrze świeżość odczuć. A zebrało się tego sporo. Materiału starczyłoby na kilka publikacji. Wcale mnie nie przeraża myśl, że o Tahiti wydano już przeszło dwa tysiące książek! Większość z nich, to dzieje wysp i ich mieszkańców. Wreszcie zbliża się dzień, w którym mój pobyt na wyspie dobiegnie końca. Jutro ma przybyć "Manuia II", jutro nastąpi moje rozstanie z Maupiti, miejscem, które opuszczam z wielkim żalem, choć nie jest ono kawałkiem raju. Maupiti to nie tylko laguna, wyniosłość, palmy i uśmiechnięte "vahine". Maupiti to także styl i sposób życia mieszkańców. Nie bardzo umiem powiedzieć, na czym polega ta jakaś specyfika tutejszego życia - chyba na szczerości i bezpośredniości ludzi, bezinteresownej życzliwości i pogodzie ducha, niczym nie skrępowanej prostocie. Ale żeby to stwierdzić, trzeba się o nich z bliska otrzeć, pożyć trochę z nimi. Są bardzo mądrzy. Wszystko, co budzi niepokój, mąci duszę, stwarza niesmak, rzuca cień, to wszystko dobre jest może dla białych "popaa", nie dla nich. Dla Maupitańczyków to tabu. Tabu jest pracować nadmiernie, pracować w sobotę tudzież w niedzielę. Natomiast nie jste tabu łgać i koloryzować, aby większy był ubaw. Mieszkańcy wyspy umiejętnie a przebiegle torują ścieżkę żywota i stąpają po niej przezornie. Źle się dzieje, że do krajów tropikalnych drogi wiodą przez miasta opanowane duchem białych. W Papeete niemalże uległem chorobie cywilizacji. Skwapliwie zbierałem informacje o budżecie kraju, obliczałem import i eksport, przysłuchiwałem się wiecznym biadoleniom Francuzów potępiających leniwych indig~enes. Ale tutaj jest Maupiti, cicha, zapomniana przez świat wyspa. Przywary mieszkańców nabierają innych, cieplejszych barw, a sądy Europejczyka łagodnieją i człek gotów jest ludzkim sercem, a nie chłodnym mózgiem rozumieć złocistobrunatnych zwolenników "aita peapea". Jeśli gdzieś w świecie istnieje idealna harmonia przepychu żywej i nieożywionej przyrody, piękna i prostoty ludzi, oryginalnych obyczajów, hieratycznej powagi i dziecinnej wesołości - to miejscem owym jest właśnie Maupiti. Mogę na to dać jedynie słowo honoru, bo nie jestem w stanie opisać, na czym polega fenomen tej wyspy. Zanim pożegnam brzegi Maupiti, chcę jeszcze raz ogarnąć wzrokiem całe jej piękno. Proponuję więc Rani małą wspinaczkę na szczyt góry. Przechodzimy przez wieś. Obok jakiegoś "fare" w ogrodzie ucztuje kilkadziesiąt osób. Stół obficie zastawiony jedzeniem i trunkami. Ktoś z biesiadników brzdąka na gitarze, wszyscy gadają. - Co to za uroczystość? - Ślub... "faaipoiporaa". Przed nami sławetna "tamaaraa" - jedna z tych uczt, na którą zaprasza się całą wieś. Wszyscy spotykają się przy jednym stole udekorowanym świeżymi kwiatami hibiskusa. Zauważono nas. Posypały się zaproszenia do stołu i już jesteśmy uważani za gości. Trochę nie w porę ta uroczystość, ale nie wypada uchybić gościnnemu iście po sarmacku panu młodemu. Prawdę mówiąc, państwo młodzi nie są wcale tacy młodzi. Oboje przekroczyli trzydziestkę. Przy stole siedzą owoce ich młodzieńczych igraszek: chłopiec i dziewczynka w wieku szkolnym. Tu, w Polinezji, wiele stadeł żyje na zasadzie obopólnego porozumienia. Wiedzą dobrze o tym misjonarze i najchętniej dają śluby dopiero parom wielodzietnym, które rokują większą trwałość związku. Pociągam łyk wina. Uszczknąłem trochę jadła. Rumiany kilkutygodniowy prosiak, pieczone kurczęta, ryby, maniok, chlebowce, banany i inne owoce - oto, co składa się na menu wspaniałej uczty. Idea oszczędzania jest wyspiarzom tak obca, że na skąpstwo mają swoje odrębne określenie. Większość potraw przygotował sam pan domu. Mięso upiekł na rożrzażonych kamieniach w piecu ziemnym. Piec polinezyjski - "te umu", od wieków jest tak samo konstruowany. - A pan skąd? - zapytuje burza czarnych włosów. - Z Polski - rzucam krótko. Sąsiadka mruczy coś niewyraźnie i widać, że skoro nie jestem z Uturoa ani Papeete, to znaczy, że pochodzę albo z Paryża, albo z Marsa i zajmować się mną nie warto. - "Mauruuru" - wstaję pierwszy od stołu, bo mi się spieszy. Rani podrywa się również. Z pełnym brzuchem ruszamy w kierunku góry. Za nami perli się śmiech biesiadników. Wspinamy się wąską ścieżką, ledwie dostrzegalną w tunelu zieleni. Przeważają smukłe palmy, ale jest i akacja, a nawet pojedynczy, wystrzelający w niebo złotą pręgą bambus - symbol straszliwej potęgi roślin. Napotykamy wielgachne pęki bananów - owoców całego życia delikatnego drzewo_krzewu. Jest okres kwitnienia: duży liliowy kwiat na szczycie pęku owocu. Nad zmieszaną wonią różnych roślin góruje zapach ziemi. Ciepło promieniuje od brunatnego podłoża, nad którym chwiejnym lotem kręcą się olbrzymie czarne motyle z fioletowymi kołami. Spiętrzona góra, połyskliwy ocean stanowią tło dla co chwilę zmieniających się krajobrazów. Wystarczy kawałek liścia palmy i roziskrzonej słońcem wody, wystarczy kumulus i szara skała, aby kolorowy fotoplastikon zaskakiwał, sycił oczy wciąż nowym zestawem cudów natury. Rani zna drogę. Posuwa się harmonijnym silnym ruchem pięknego zwierzęcia. Wspina się szybko, stać ją nawet na uśmiech. Jej orzechowe oczy spoglądają na mnie ufnie! Ufnie też stąpa bosymi stopami po zielonej murawie. Może to czynić śmiało, bo na Maupiti nie ma wężów i żmij. Rani jest dla mnie uosobieniem ziemi, po której teraz kroczy. Od najmłodszych lat wsłuchuje się w szum morza i pisk ptaków. Jest cząstką wyspy Maupiti. Krótki wypoczynek i ruszamy dalej. Ścieżka staje się węższa, bardziej stroma i skalista. Zmordowany i spocony docieram do szczytu, z ulgą wciągam w płuca powietrze. Rani chowa twarz w dłonie, aby ukryć uśmiech igrający na jej twarzy. Jak wszyscy ludzie silni, niezbyt sobie zdaje sprawę z ograniczonych możliwości kogoś nie zaprawionego do wspinaczki. Można dostać zawrotu głowy, kiedy się spojrzy z przeszło dwustumetrowej wysokości w dół. Maupiti, najmniejsza z górzystych Wysp Pod Wiatrem, jest wręcz nierealnie zielona. Ten kolor posiada nie tylko paproć, krzewy, drzewa, dachy domów, ale chyba i morze. Zda się, jakby natura nałożyła na ten skrawek lądu intensywnie zielony filtr. W dole spoczywa wioska w głębokim cieniu fioletu. Po przeciwnej stronie zbocze opromienione zachodzącym słońcem. Poniżej, jak olbrzymie akwarium, leży niebieskawozielona laguna, oddzielona białą kryzą piany od głębokiego lazuru największego oceanu świata. Stąd, przy gładkiej wodzie, groźne rafy wyglądają tylko malowniczo. Przez idealnie przezroczystą wodę przebija koralowe dno. Zazwyczaj laguny są ogrodami podwodnymi mórz południowych. Ale nie laguna Maupiti - wielkie cmentarzysko koralowców w niebieskawozielonym świetle. - Będzie deszcz, spójrz! - wskazuje Rani na wschód, skąd wraz z pasatem idzie ciężka nawała chmur. Rzeczywiście, nad Bora Bora wisi burza. Wyspa leży niespełna dwadzieścia trzy mile od Maupiti i jest stąd dobrze widoczna. Wraz z Raiateą, Huahine, Maupiti i kilku innymi wyspami stanowi główny trzon archipelagu Pod Wiatrem. Bora Bora kojarzy mi się z miejscem niezwykle urodziwym (konkurentka Tahiti i Moorei), z amerykańską bazą lotniczą z okresu drugiej wojny światowej, mieszkańcami pilnie obrabiającymi rzeźby Tiki, wreszcie - grobem sławnego Gerbaulta, na którym wykuto napis: "Pierwszemu Galijczykowi, który opłynął samotnie świat dookoła". Gerbault, podobnie jak Gauguin, kochał Polinezję nie tylko platonicznie. Bronił wyspiarzy przed urzędnikami kolonii, z których, nawiasem mówiąc, kpił sobie w żywe oczy. - Wyjeżdżasz jutro? - usłyszałem szept Rani. Spoglądam na dziewczynę. Stoi owinięta w swoje brązowe "pareu", zawiązane po kobiecemu na piersiach. Po chwili zwinnie ześlizguje się na skałę obok mnie i zaczyna oglądać mój aparat fotograficzny. Udaje być tym pochłonięta, ale widzę, że jest jej markotno. - Może uda mi się tu wrócić... Mam ściśniętą krtań, gdy to mówię. Z ciężkim sercem rozstaję się z tymi ludźmi. Maupiti opętała mnie swym urokiem. To naprawdę wyjątkowy zakątek świata. - Zostań z nami - powtórzyła Rani. - Dzięki ci za serdeczne słowa, ale wpierw muszę ukończyć swoją podróż. I po chwili dodaję: - Ale przyjadę znowu i zabiorę ciebie do Papeete. Nie dalej jak przedwczoraj Rani zapytała mnie, czy zatęskniłem do bujnego życia w Europie. Nagabywała też o "miasto świateł" - Papeete. Rani jest ciekawa jak kawka. Cierpi na tę samą kobiecą dolegliwość, co nasze panie w Europie. W końcu zapytała, czy nie zabrałbym ją na Tahiti. Mówiąc to, nie potrafiła ukryć swego podniecenia. "Możemy jechać choćby zaraz" - rzekła. Mam wrażenie, że udzieliło jej się moje umiłowanie rozległych przestrzeni. Za pół roku będę w Europie, ale kto wie? Nie, nie oszukujmy siebie: rzadko komuś przypada w udziale wielkie szczęście ponownego przyjazdu do Oceanii. Cała więc pociecha w tym, że smutek Rani minie po kilku dniach jak przelotna polinezyjska burza i znowu będzie słoneczna i uśmiechnięta. Jeszcze raz spoglądam na rozmigotaną słońcem lagunę. U stóp widnieje przepiękny bukiet - tak to trzeba nazwać - pięciu maupitańskich wysepek na tle niebieskawej toni laguny. Dwie "motu" stoją na straży cieśniny strzegąc intymności Maupiti. Pierścień raf zamykający dokładnie wokoło całą tę prześliczną wyspę wyklucza możliwość wejścia większych jednostek morskich, nie mówiąc już o dużych statkach pasażerskich. Od czasu, kiedy tu zawinął żeglarz Gerbault, minęło sporo lat. Cumował na Maupiti również Polak, Erwin Weber. Weber przyjaźnił się z tym sławnym koczownikiem morskim. Obaj należeli do nielicznych, którzy przypłynęli do Maupiti jachtem. "Wyzywam przyrodę i drwię sobie z dosytu" - pisał z Paryża do rodziny dwudziestopięcioletni Weber. Ogarnęło mnie patriotyczne wzruszenie, gdy przypomniałem sobie, że Erwin Weber z Krakowa był pierwszym, który zatknął polską banderę na Tahiti. Pod biało_czerwoną banderą Może to truizm, ale trudno znaleźć taki zakątek ziemi, na którym wcześniej czy później nie pojawiliby się Polacy. Przypadki dziejowe zmuszały nas przez prawie dwa stulecia do szukania spokoju i szczęścia na szerokim świecie. Trafili więc Polacy i do Polinezji Francuskiej. Żeglowali tam, kiedy jeszcze nie było to ani łatwe, ani wygodne. Gnała ich ciekawość, zainteresowanie zawodowe lub naukowe, czasem inne, trudne do określenia motywy. Zacznijmy może od uczestników wielkich wypraw odkrywczych: od Karola de Nessau i obu Forsterów, ojca i syna. Karol de Nessau, jak samo nazwisko wskazuje, pochodził z Francji, ale po wyprawie na Pacyfik osiadł w Warszawie i czuł się do końca życia Polakiem (jedna z ulic w Warszawie nosi do dzisiaj jego imię). Brał udział w znanej nam już wyprawie Bougainville'a dookoła świata. Był świadkiem odkrycia niektórych wysp w archipelagu Tuamotu i Nowych Hebryd, nie licząc innych wysp, jak Tahiti i Samoa, które - jak się Bougainville'owi zdawało - także widziane były po raz pierwszy. Drugi historyczny związek między Polską a Tahiti można znaleźć w osobie przyrodnika, Jana Jerzego Forstera. Jerzy Forster wraz z ojcem, słynnym botanikiem, i etnografem Janem Rajnoldem, towarzyszył Cookowi na "Resolution" w drugiej najważniejszej wyprawie odkrywczej na Oceanie Spokojnym. Forsterowie pochodzili z okolic Gdańska, byli obywatelami polskimi (Jerzy wykładał później na uniwersytecie w Wilnie). Dwutomowa książka Jerzego Forstera, będąca relacją z wyprawy, dała mu tytuł członka Royal Society w Londynie. O książce tej Patrick O'Reilly mówił: "Opis Forstera, dwa razy ważniejszy niż opis Cooka, jest dziesięć razy mniej znany". Zaś A. H. Humboldt dodaje: "Przez niego rozpoczęła się nowa era naukowych podróży, których celem były nauki porównawcze o ludach i krajach". To właśnie Forster u schyłku życia pisał do pruskiego ministra Herzberga: "Urodziłem się na ziemi polskiej, o milę od Gdańska, i opuściłem tę ziemię rodzinną, gdy przeszła pod panowanie pruskie, a więc nie jestem Prusakiem"... W XVIII wieku kontakty Polaków z Oceanią są bardzo rzadkie i najczęściej przypadkowe. Dopiero utrata niepodległości i następujące po tym zrywy wyzwoleńcze zapędzają tysiące synów znad Wisły na boczne szlaki kuli ziemskiej. W rezultacie na każdym kontynencie, ba, na wielu wyspach rozsianych po morzach i oceanach, napotykamy ślady pobytu naszych rodaków i dowody ich często pionierskiej pracy. Warto zatrzymać się nad barwną postacią Edwarda Fergusa (1803_#1853). Niezwykły to obieżyświat i romantyczne są jego przygody na morzach południowych. W wielkiej księdze historii Oceanii nazwisko Edwarda Fergusa jest znane jako adiutanta samozwańczego króla wyspy Nuku Hiva, barona de Thierry. Ów pełen dziwacznych pomysłów Francuz wyrusza do Polinezji i osiada na jednej z bezpańskich wysepek w archipelagu Markizów. W tej to podróży towarzyszył mu Fergus. Rządy barona de Thierry na Nuku Hiva nie są rządami królewskimi w europejskim tego słowa znaczeniu. Wprawdzie baron de Thierry wyznacza na maleńkiej wysepce paru ministrów i ustanawia władze portowe, ale praktycznie jedynym jego przywilejem jest codzienne otrzymywanie żywności od krajowców. Poza tym każdy z jego dworzan ma prawo wybrać sobie dorodną Markizankę do osobistych posług. Niedługo trwały rządy operetkowego króla. Już po trzech tygodniach, znudzony pobytem na maleńkiej wysepce, wraz ze swą świtą odpłynął na żaglowcu "Active" na Tahiti, gdzie nawiązał "stosunki dyplomatyczne" ze znaną nam już uroczą królową Pomare IV Vahine. Fergus, jako jego adiutant, organizuje wówczas straż przyboczną składającą się z osiemnastu rosłych krajowców. Ubiera swoich zuchów w jednakowe stroje: białe płócienne spodnie, białe surduty oraz pstrokate nakrycia głowy utkane z włókien roślinnych. Tylko nogi mają bose. Ekwipunku wojaków dopełnia błękitnopurpurowa szarfa. Dalsze losy Fergusa związane są z ukochaną przez niego wyspą Tahiti. Zostaje tam tłumaczem na służbie francuskiej, a potem sędzią pokoju. Pod koniec życia, rozżalony na administrację kolonialną, rozpija się. Alkohol, wesołe życie, złocistobrunatne Tahitanki skracają jego dni. Po śmierci Fergusa władze francuskie starają się wynagrodzić mu krzywdy, jakich doznał pod koniec życia. W akcie zgonu wymieniają jego stanowisko sędziego pokoju i generalnego inspektora szkół i miejsc publicznych. Pogrzeb odbywa się z honorami, biorą w nim udział "wszyscy oficerowie garnizonu kolonii oraz wielki tłum. Żołnierze nieśli trumnę, a kompania piechoty oddała zmarłemu ostatnie honory wojskowe". Podkreślono, że Fergus "wykonywał swoje obowiązki z dużym taktem i znajomością rzeczy, ku zadowoleniu ludności; wydawał orzeczenia sądowe w sposób sprawiedliwy i bezstronny". Wśród tutejszych wysp przebywał także inny nasz rodak, Edmund Strzelecki, największy polski podróżnik wszystkich czasów (1797_#1873). Choć nazwisko jego związane jest głównie z Australią - wędruje po całym świecie, zatrzymuje się m.in. na Markizach, Hawajach, Wyspach Towarzystwa, gdzie "zachowaniem swoim i postawą budzi szczery szacunek i przyjazne uczucia wśród ludności". Na Tahiti Strzelecki spędza trzy miesiące (na przełomie lat 1838839) i jest gościnnie przyjmowany przez królową Pomare IV, która zasięga jego rad w sprawie zreformowania sądownictwa miejscowego. Następnie Edmund Strzelecki kieruje się do Nowej Zelandii, a stamtąd do Australii. W Oceanii Francuskiej przebywał również oficer z powstania 1831 roku, Aleksander Zakrzewski (1799_#1866). Z zawodu topograf wojskowy, nim znalazł się na Tahiti, zdążył obiec Afrykę i Amerykę. W 1842 roku uczestniczy w wyprawie naukowo_kolonialnej na wyspy Markizy i Tahiti. Pozostaje tam przez sześć lat, opracowując mapy kartograficzne tych rejonów. Jednak najdłużej ze wszystkich rodaków przebywa na Tahiti Adam Kulczycki (1809_#1882). Pełni tu funkcję kierownika Wydziału do Spraw Tubylczych, zna doskonale psychikę i język krajowców. Kulczycki ma wiele zainteresowań, zakłada obserwatorium astronomiczne, a także zajmuje się badaniami z zakresu geologii i kartografii. Wspina się na pobliskie góry, mierzy je i opracowuje używane po dziś dzień mapy Tahiti i Moorei. Inżynier Adam Kulczycki nie ogranicza się tylko do pobytu na Tahiti. Odbywa po Pacyfiku dalekie podróże w celach naukowych. Przebywa na atolach Tuamotu, których mapę również sporządza, na Markizach i Hawajach, gdzie m.in. przeprowadza obserwacje astronomiczne. Przez pewien czas jest dyrektorem obserwatorium w Numea, skąd jednak wraca na "swoją Tahiti". Pracuje bez wytchnienia. Nawet po przejściu na emeryturę nie zaniedbuje prac naukowych, zwłaszcza w dziedzinie astronomii, która staje się jego pasją życiową. Pewnego lipcowego dnia, w czasie dokonywanych obliczeń astronomicznych, śmierć przychodzi po zapatrzonego w gwiazdy rodaka. Zbliżało się wtedy właśnie 25_lecie jego pobytu na Tahiti. Tyle o polskich podróżnikach_emigrantach w Oceanii. Opowieści o nich nie są samą tylko kolorową gawędą, lecz mają szerszy podtekst. Potwierdzają powszechnie znaną prawdę o ruchliwości, uporze i wielkich zdolnościach adaptacyjnych Polaków, o ich godnej podziwu umiejętności urządzania sobie nowego życia, o potrzebie wpływania na otoczenie, "zbawiania" go, niekiedy nawet kosztem osobistych wyrzeczeń. Ponoć wśród grup narodowościowych przebywających poza granicami ojczyzny największą witalnością odznaczają się Polacy. Polak_fajtłapa, życiowy niezguła, ofiara losu jest rzadkością. Ale powróćmy do bliższych nam w czasie kart historii polskiego podróżnictwa. Po pierwszej wojnie światowej zjawiają się na Tahiti dalsi Polacy, przybywający tu wprost z ojczyzny. Są wśród nich trzy znane szeroko osobistości: malarz Aleksander Laszenko, antropolog Aleksander Lech Godlewski i popularny pisarz Arkady Fiedler. Wybuch drugiej wojny światowej krzyżuje plany dwu ostatnim: Fiedler przerywa pobyt na Tahiti, zaś Godlewski ogranicza zasięg swoich badań nad Polinezyjczykami do Wysp Towarzystwa i Markizów. Nie można również pominąć kilku polskich żeglarzy, którzy zawitali na Tahiti. Stanowią oni odrębną grupę podróżników. Pierwszym na liście jest młody Erwin Jan Weber z Krakowa. W styczniu 1933 roku zaokrętowuje się on w Marsylii na frachtowiec "Boussole" i odbywa 38_dniową podróż do Polinezji. Od chwili wylądowania na Tahiti ulega czarowi słonecznych wysp Pacyfiku. Gdy pieniądze się kończą, kończy się sielanka Krakowianina na morzach południowych. Polak musi szukać jakiegoś płatnego zajęcia, o które nie łatwo pod tahitańskim niebem. Jan Weber chwyta się prac dorywczych; pomaga miejscowym plantatorom, statystuje w filmie o zbuntowanych marynarzach ze statku "Bounty", pisze reportaże do kraju, maluje. I marzy o własnym jachcie. Zwraca się więc do swych braci w Krakowie z prośbą o pożyczkę, kończąc swój płomienny list tymi słowami: "Wracam właśnie od kapitana portu, który mi powiedział, że mam zupełne prawo podróżowania pod flagą polską. Będzie to więc pierwsza flaga polska, którą zobaczy Tahiti..." Istotnie miała to być pierwsza polska bandera na Tahiti. Drugi raz oglądano ją w Papeete na rufie "Daru Pomorza" podczas rejsu szkolnego w 1936837 roku, trzeci raz - na "Zjawie III" harcerza Władysława Wagnera w 1937 roku, a po raz czwarty biało_czerwona bandera zawitała na Tahiti trzydzieści lat później - 1 stycznia 1968 roku na jachcie "Opty" Leonida Teligi. Jak się łatwo domyśleć, rodzina Webera pieniądze z Krakowa przysłała. Polak może więc nabyć mały kuter żaglowy. Nazwę już ma: "Farys". Wodowanie "mickiewiczowskiego jeźdźca" odbywa się 20 października 1935 roku. Od tej chwili "Farys" staje się jednym domem Erwina. Cztery miesiące później jacht wychodzi w morze, a jego dwudziestoośmioletni kapitan żegna Papeete po blisko trzyletnim tam pobycie. Pierwszy etap podróży stanowią Wyspy Pod Wiatrem, gdzie Weber spędza kilka tygodni. Potem widzimy go kolejno na Wyspach Cooka, Tonga, Samoa i Fidżi. 8 listopada po wielu przygodach dzielny żeglarz dobija do Auckland w Nowej Zelandii, owacyjnie witany przez mieszkańców portu. Za rufą "Farysa" pozostało 3200 mil - w tym 1000 mil pierwszej w naszej historii samotnej żeglugi na Oceanie Spokojnym pod biało_czerwoną banderą. Czy Erwin Weber był pierwszym polskim żeglarzem na Pacyfiku? Trudno na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. Wacław Słabczyński w swej książce "Polscy podróżnicy i odkrywcy" pisze: "...Soci~et~e des Oceanistes w Paryżu zwróciła się do mnie z kwerendą w sprawie niejakiego Krajewskiego, który przed pierwszą wojną światową podróżował własnym jachtem po Oceanii i przywiózł stamtąd bogate kolekcje etnograficzne, głównie z Markizów, wystawione następnie w muzeum etnograficznym w Neuchatel, przez nie zakupione. W polskich źródłach brak jednak jakichkolwiek materiałów na ten temat..." A więc historia Oceanii kryje jeszcze wiele tajemnic. Nie wszystkie sylwetki polskich podróżników zostały wydobyte z mroków zapomnienia. Jachtem ku wyspom Tuamotu Na wielkim Oceanie Spokojnym jest jeszcze trochę rozsianych wysp prawdziwie dziewiczych. Siedemdziesiąt osiem małych okruchów lądu, znanych pod nazwą Tuamotu, zachowało jednak nadal sporo cech epoki szkunerów, kolorowych opowieści o morzach południowych, awanturniczych historii z czasów Jacka Londona. Nic więc dziwnego, że kiedy w Papeete siadałem na pokład jachtu "Maylis", czułem dreszczyk emocji. Jacht miał mnie ponieść na Rangiroa, największy atol Tuamotu. Wyspy Tuamotu, rozsypane jak sznur korali, ciągną się rozsianą łukiem ławicą przez około dwa tysiące kilometrów pomiędzy Tahiti i Markizami z północnego zachodu na południowy wschód, aż ku krańcom Zwrotnika Koziorożca. Ten największy archipelag francuskiej Polinezji i największy na świecie archipelag atoli kojarzy się z niebezpiecznymi rafami, poławiaczami pereł, groźnymi rekinami, koprą. Żegluga między jego wyspami jest tak trudna, że Bougainville w ślad za polinezyjskimi żeglarzami nazwał go "Archipelagiem Nibezpiecznym". Francuz Bougainville nie był jednak odkrywcą Tuamotu. Pierwszy dojrzał je z morza Portugalczyk Magellan w 1521 roku. Była to jedyna grupa wysp polinezyjskich, która znalazła się na drodze tego wielkiego żeglarza. Dzień odkrycia wyspy Pukapuka w archipelagu Tuamotu przez Magellana można by więc uznać za datę otwierającą nowożytne dzieje Polinezji. W pobliżu wysp Tuamotu przepływał także w XVII wieku hiszpański żeglarz Fernandez de Quiros, ten sam, który pretenduje do miana pierwszego odkrywcy Tahiti. Po nim, w początkach XVIII wieku, uwikłał się wśród zdradliwych raf archipelagu holenderski admirał Roggeveen, zaś na początku XIX wieku wiele wysp Tuamotu odkryli Jakub Otto von Kotzubue i żeglarz Fabian Bellingshausen. Ten ostatni obdarzył je nazwą "Wyspy Rosjan", która się wszakże nie przyjęła. Wyspami Tuamotu zachwycał się także Jack London i miło mi jest, że podążam niejako jego śladami. Ale zacznijmy od początku. Od dnia, w którym podjąłem decyzję podróży ku słonecznym atolom Tuamotu. Już dwa miesiące wcześniej, w czasie mego pobytu na Tahiti, marzył mi się rejs ku dalekim kresom tahitańskiej "galaktyki". Podróży reporterskich nie było tam bodaj nigdy. Za daleko. Choć - w miarę doskonalenia środków komunikacji - z każdym rokiem bliżej. Po powrocie z Maupiti zacząłem szukać jakiegoś statku. Przy bulwarze Pomare jak rok długi stoi zawsze stadko parkujących jachtów. Reprezentowane są najróżnorodniejsze bandery: francuska, amerykańska, australijska, angielska, czasem niemiecka lub holenderska. Niestety, żaden akurat nie wybierał się w tamtym kierunku. Gdy traciłem już wiarę w swoją szczęśliwą gwiazdę, przyszedł do mnie Charlie z radosną nowiną: miałem się zgłosić do Marka Darnois. Znałem już tego wspaniałego człowieka. Pierwszy raz zetknąłem się z Aniołem - jak go tu niektórzy nazywają - bezpośrednio po przyjeździe na Tahiti. Marek Darnois to ciekawa postać. W czasie drugiej wojny światowej brał udział w Batalionie Pacyfiku * na froncie włoskim (zostawił jedną nogę pod Monte Cassino), a później trafił na Tahiti. Tu też nie ominęła go przygoda: wyciągnął z wody pilota, który wraz z samolotem spadł do portowej laguny Papeete. Obecnie Darnois pełni funkcję dyrektora do spraw informacji i kultury w ministerstwie. Tam właśnie złożyłem mu wizytę. w szeregach Batalionu Pacyfiku walczących z Niemcami w Afryce Północnej i we Włoszech brali również udział Polinezyjczycy; wzniesiono im za to pomnik w centrum Papeete. Otaksował mnie bacznym spojrzeniem i bez długich wstępów strzelił pytaniem: - Ma pan tydzień, no, dziesięć dni czasu? Ponieważ swój czas mogłem jeszcze regulować dowolnie, odpowiedź była twierdząca. - Bardzo dobrze. Popłynie więc pan "Maylisem". Jutro wychodzi w morze. Proszę pamiętać. Jutro po południu! I teraz oto siedzę na pokładzie jachtu płynącego gdzieś na północny wschód ku nieznanym wyspom. Po drodze była okazja poznania Makatei, forpoczty Tuamotu. Niby też wyspa z archipelagu Tuamotu, ale taka nietypowa... Makatea ma brzegi urwiste, spadające na łeb, na szyję w głębiny oceanu. Ta swoista wyspa powstała z atolu uniesionego w górę na wysokość trzydziestu pięciu metrów w wyniku tektonicznych ruchów dna morskiego. Zamiast laguny, w środku posiada zieloną, zagłębioną nieco równinę. Makatea przedstawia smutny widok. Podobnie jak jej siostrzyce, Nauru, Ocean, Boże Narodzenie, podziurawiona jest kraterami i przypomina księżycowy krajobraz. Obecność tego ogromnego kretowiska w pejzażu Oceanii wydaje się czystym nieporozumieniem. Zamarło życie na Makatei. Ściągnięci z dalekich stron górnicy przestali ładować na wagoniki ptasie produkty (guano), wagoniki nie spieszą więcej do portu Temao, a statki japońskie nie czekają na załadunek fosfatów. Wszystko ucichło na zawsze. Z dwóch i pół tysiąca mieszkańców wyspy (głównie zatrudnionych we Francuskim Towarzystwie Fosfatów Oceanii) pozostało zaledwie kilkanaście osób. W morzu sterczą żurawie obrotowe służące do ładowania surowca wprost na statek, bezczynnie stoją transportery... Po krótkim postoju mały kecz noszący imię "Maylis" bierze kurs ku atolom Tuamotu. Oddajemy cumę, stawiamy kolejno żagle i oddalamy się od Makatei. Chociaż pogoda jest ładna, nie płynie się nam lekko. Mocna fala, wiatr "czwórka", w forpiku kanistry, butelki, skrzynki toczą się, wpadają na siebie, mimo że wszystko zaształowane było najstaranniej. "Maylis" jest doskonałym keczem. Zwinnym, posłusznym, świetnie stawiającym czoła największej nawet fali. Stary to i wysłużony jacht, własność Marka Darnois. Ostatnio pozostaje w gestii Klubu Śródziemnomorskiego, który zagranicznym turystom i płetwonurkom pragnie przybliżyć rafy Tuamotu. Oprócz załogi na pokładzie znajduje się sprzęt do nurkowania i polowania, a także zapasy żywności. Teraz kilka słów o samej załodze "Maylisa". A więc najpierw dwudziestoletni Francuz Michell. Poznałem go w gabinecie Marka Darnois, gdy spacerował boso po biurze ministerialnym. Michell ma chłopięcą twarz, włosy lekko kręcone, otwarty uśmiech. To on w pierwszym dniu zwrócił mi uwagę, że na pokład jachtu nie wchodzi się w butach. Następnym jest Gerard, półkrwi Polinezyjczyk o koziej bródce i długich hipisowskich włosach. Ojcem jego był zmarły już malarz, Rosjanin, a matką - "vahine" z Tahiti. Kto jednak nie zna pochodzenia Gerarda, może go wziąć za białego. Prawdziwą ozdobą jachtu "Maylis" jest osiemnastoletnia zgrabna Tiare, żona Gerarda, również "demi". Dziewczyna przygotowuje nam posiłki, zaś na Tuamotu pełnić będzie funkcję hostessy. Tiare godzinami przesiaduje na pokładzie w bikini, przypatrując się białej pianie biegnącej wzdłuż burt. Ech, ta Tiare! Wymienić wreszcie należy dwudziestoosiedmioletniego Ivesa z Nicei, kapitana naszej jednostki. Drobny Francuz bardziej mi przypomina jakiegoś pianistę aniżeli wilka morskiego. Jemu to Klub Śródziemnomorski powierzył przeprowadzenie jachtu bezpiecznie na Tuamotu. Ives przybył do Papeete na swoim własnym jachcie "Ophelia", co jest ważne, a w każdym razie zasługuje na komentarz. Francuz wozi turystów po tutejszych wyspach, by zarobić na powrotną drogę do Europy. Wczoraj w Papeete pokazał mi swoją piękną "Ophelię" przycumowaną tuż obok czerwonego dwumasztowca Bernarda Moitessiera. Tego Moitessiera, który odbył podróż non stop dookoła świata. Kiedy Ives dowiedział się, że jestem Polakiem, nie omieszkał zapytać o Teligę. Trochę dziwił się, że dostałem zezwolenie od władz francuskich na rejs ku wyspom Tuamotu, na jakiś czas bowiem wstrzymano ruch turystyczny w tym kierunku. Mówił to jakby z wahaniem, szukając właściwych słów, jego niebieskie oczy wyrażały zakłopotanie, a ręka nerwowym ruchem odgarniała niesforny kosmyk blond włosów. Pojąłem cienką aluzję, że dość egzotyczny w tych stronach paszport polski budzi obawy... komunistycznej infiltracji. Jako jedyny pasażer "Maylis" miałem więcej od innych czasu na refleksje. Dla mnie Tuamotu nie były już mirażem. Nadzieja była nikła, a jednak płynę. Co za szczęście, że poligony doświadczalne Mururoa i Fangatarifa oraz stacja kontrolna Hao leżą na południowym krańcu Tuamotu. Już od 1962 roku mieszkańców polinezyjskiego Edenu uszczęśliwia się próbami z bronią jądrową. Dziewiątego czerwca, około godziny dziewiątej wieczorem, eksplodowała nad południowym Pacyfikiem doświadczalna bomba nuklearna. Parę sekund później na niebie błysnęła krwawoczerwona łuna, postrzępiona białymi i żółtymi zygzakami. Aby tych prób dokonać, Francuzi musieli postawić na archipelagu obiekty o znaczeniu strategicznym, sprowadzić wielu wojskowych i atomistów z Europy, a przede wszystkim ściągnąć większą część mężczyzn zdolnych do pracy ze wszystkich wysp Oceanii Francuskiej. Posunięcia te wywołały na wyspach istny wstrząs ekonomiczny, spowodowały przemiany w życiu dużej części krajowców. Zatrudnieni w Centralnym Ośrodku Badań Eksperymentalnych Polinezyjczycy otrzymywali wysokie wynagrodzenia, nie miał kto doglądać plantacji palm kokosowych na archipelagu. Młodzież zaczęła odstępować od tradycyjnej więzi rodzinnej i prowadzić samodzielne życie według europejskich wzorców. Dziś na wyspach Pacyfiku niemal gołym okiem można, obserwować rozkład tradycyjnej wielkiej rodziny. No cóż, czasu nie da się zatrzymać, w każdym razie nie na długo. "Maylis", nurzając pokład w wodzie, prze prawym halsem w głąb wodnej pustyni z szybkością siedmiu węzłów na godzinę. Jeszcze doba i osiągniemy atol Rangiroa. Kapitan nie musi popędzać swej szczupłej załogi. Załoga jest zgrana. Trójka młodych ludzi z uśmiechem wykonuje swoje obowiązki. A co robi pasażer? Nie nudzi się. Kapitan Ives jest uczynny i zaopatrzył mnie w lekturę oraz mapę archipelagu. Jako nowicjusz na południowym Pacyfiku, gorliwie z niej korzystam. Z lektury wynika, że archipelag Tuamotu ma wprawdzie siedemdziesiąt osiem większych atoli, ale zaledwie niecały tysiąc kilometrów kwadratowych łącznej powierzchni, licząc w tym Makateę i wyspy Gambier. Całe to królestwo, rozsiane w formie bariery na szerokości siedmiuset kilometrów, składa się z potrójnej flotylli wysepek podzielonych na siedem grup atoli o wdzięcznych nazwach Mihiroa, Vahitu, Tapuhoe, Fangatau, Marangai, Parato, Napuka. Liczby te oczywiście nie obejmują niezliczonych wysepek i raf rozsianych między większymi atolami. Takiej ogromnej, zwartej gromady atoli nie ma nigdzie na naszej planecie. Są one jak milowe kamienie na drodze - koralowe "motu" z palmami kołyszącymi się na wietrze. Słusznie też Carrington zauważył, że wyspiarze mogli je nazwać Pou_motu, co w wolnym przekładzie oznacza "wyspy wyrastające jak kamienie z głębi oceanu". Wiadomo, że archipelag Tuamotu został zasiedlony później niż Markizy i Tahiti, ale za to był jednym z pierwszych odkrytych przez Europejczyków. Quiros, ostatni konkwistador Pacyfiku, rozpoznał niektóre wyspy, lecz nie ryzykował lądowania. Następnie, jeden po drugim, wielcy odkrywcy nadawali im nazwy. Żaden z archipelagów Polinezji nie otrzymał tylu nazw, co Tuamotu. Niektórzy nazywali go Paku_motu (Chmura Wysp) drudzy Po_motu (Wyspy Nocy), inni jeszcze "Złośliwe Morze". Anglicy zwali go po prostu "Niskimi Wyspami". Natomiast nazwa Pau_motu (Niebezpieczne Wyspy) stosowana była do połowy XIX wieku i dopiero w 1851 roku została oficjalnie zmieniona na obecną: Tua_motu (Dalekie Wyspy). Można dostać zawrotu głowy, kiedy patrzy się na mapę Tuamotu. Ileż tu raf i atoli! Atol... To słowo zawsze mnie fascynowało. Przedsmak dalekiego lądu. A raczej skrawka lądu. Niska wysepka z "dziurą", czyli laguną w środku, dzieło jamochłonów. Wąziutki pas ziemi, zbudowany pracą milionów polipów białożółtych korali madreporowych, rozciągający się między głębiną oceanu a spokojnymi wodami laguny, nigdzie nie bywa szerszy niż dwa kilometry. Są na Tuamotu atole ogromne, jak Rangiroa, długości osiemdziesięciu kilometrów i szerokości trzydziestu kilometrów, która w lagunie może pomieścić wyspę Tahiti. Są także atole maciupeńkie, jak Pinaki, gdzie stojący po przeciwnych brzegach laguny krajowcy mogą swobodnie prowadzić ze sobą rozmowę. Albo też atole, do których nie ma wejścia, i aby statek mógł wpłynąć do laguny, przebić się musi przez pierścień koralowy kanał, jak to uczyniono na Fagataufa. Wszystkie te atole, o kulistych bądź wydłużonych kształtach, są niskie, wynurzają się na wysokość od dwóch do siedmiu metrów ponad powierzchnię morza. W ciągu stuleci niektóre z nich podniosły swój poziom z półtora do pięciu metrów. Mało jest na wyspach Tuamotu ziemi i mało ludzi. Żyje tu tylko ponad siedem tysięcy osób, co stanowi zaledwie 5% ogólnej liczby mieszkańców Polinezji Francuskiej. Ludności, powiedzmy sobie, mało skażonej przez osadnictwo europejskie, a także imigrację chińską (85% autochtonów). Najbardziej zaludnioną wyspą jest Rangiroa, licząca przeszło dziewięciuset mieszkańców, najmniej Hereheretue, zamieszkała przez dziesięć osób. Są tu również wyspy bezludne (w sumie trzydzieści atoli), takie, które odwiedzane są tylko przez krajowców w sezonie zbioru orzechów kokosowych. Jest pochmurnie, deszczowo i wiatr nakazuje załodze zająć się gorliwiej żaglami: wzięliśmy kilka refów. Barometr nadal spada, wiatr jeszcze bardziej przybiera na sile - sięga "siódemki" w skali Beauforta. Jak okiem sięgnąć, powierzchnią oceanu suną białe grzebienie, jak gdyby miliony królików zaczęły naraz skakać po wielkiej równinie. Są chwile, gdy fale okładają burtę "Maylisa" niczym rozjuszony byk atakujący konia we wstępnej fazie corridy. I tak jak na madryckiej arenie bezsilny jest koń, tak i tu, pośrodku oceanu, bezsilny jest jacht. Krzyż Południa, który nie wiem dlaczego jest dla mnie symbolem Wielkiej Przygody, schował się za chmury. Dzisiejszego wieczoru nie będzie więc polowania na gwiazdy. Zdaje się, że Polinezyjczycy wierzyli, iż zenitująca gwiazda ma mistyczny związek z leżącą pod nią wyspą. Według pieśni z Raiatei o stworzeniu świata ("Narodziny Nowych Lądów"), gwiazda ta wyciągnęła swoją wyspę z głębin oceanu. Ulewny deszcz towarzyszy kolejnemu szkwałowi. Jacht zapada się w głębokie doliny, wyskakuje na fali, przechyla z boku na bok i jak wańka_wstańka powraca do pozycji pionowej. Wciskam się do środka. Jakże przyjemnie jest spocząć na koi, bez mokrej odzieży na grzbiecie. Nigdy jeszcze nie nałykałem się tyle morskiego powietrza, co tego wieczoru. To ci los! Zaczyna się tak samo jak na "Manuia II". Drugi raz nie chciałbym przeżywać podobnego piekła. Tutaj przynajmniej mamy gdzie się schować! To mój drugi sztormowy chrzest na Południowym Pacyfiku. Dałem się namówić na rejs "Maylisem", bo nie było innej szansy na ujrzenie Tuamotu. Wiedziałem, że w tym rejonie przy sztormowej pogodzie nawigacja jest trudna i niebezpieczna. Podwodne rafy, zmienne prądy... Ale co innego wiedzieć, a co innego widzieć. Nie życzyłem sobie tego rodzaju emocji. Straszny jest ten lęk, że z płynnej czarnej otchłani w każdej chwili wyłonić się mogą rafy... Statki zmieniam jak rękawiczki, ale ten chyba będzie ostatnim, na jaki się przesiadłem w swej podróży po wyspach Polinezji. W mesie czuć zapach rozlanej ropy. Z forpiku dolatuje hałas nieumocowanego sprzętu. Moje nerwy są napięte do ostatnich granic. Łowię uchem najmniejszy szmer dobiegający z zewnątrz. Nic niezwykłego jednak nie słychać poza dudnieniem deszczu po pokładzie i świstem wiatru, pod którego ciosami kładzie się "Maylis". Jak w takich warunkach radzili sobie dawni paumotańscy żeglarze? O Tuamotu można długo i mądrze, bo to ciekawa kraina. Historia archipelagu nie jest jednak wcale zabawna. Mawia się czasem, że "człowiek jest czeladnikiem, zaś majstrem jest cierpienie". Tego majstra mieli również dawni mieszkańcy Pau_motu, nie żyjący bynajmniej beztrosko i swobodnie. Stare sztychy z Polinezji ukazują nam ludzi ubranych przepysznie, niczym Inkowie, w kolorowe płaszcze z ptasich piór i żegłujących zręcznie na wielkich bojowych łodziach. Wśród nich byli również paumotańscy wyspiarze z atolu Anaa, nad którym ponoć niebo jest zawsze zielone. Wojenne wyprawy anaańskich piratów niepokoiły mieszkańców wielu wysp i pamięć o nich została zachowana po dziś dzień. Wojownicy z atolu Anaa znani byli pod nazwą "parata". Słowo to było desygnatem zarówno okrucieństwa, jak i niezwykłej odwagi żeglarskiej, pokonującej sztormy, rafy, prądy. Decyzje o wojnie podejmowali przywódcy w porozumieniu ze swymi doradcami. Ceremonie religijne oraz ofiary z ludzi poprzedzały napaść. Jak u Homera, bóstwa walczyły razem z ludźmi. Wojownicy nosili coś w rodzaju pancerzy z włókien palmy kokosowej, orężem ich była maczuga nabijana zębami rekina, dzida, sztylet lub proca. Najpopularniejszym pociskiem - kamień. W łodziach znajdowały się oddziały wyekwipowane w proce obrotowe, którymi władano po mistrzowsku. Po odniesienym zwycięstwie piraci z Anaa urządzali kanibalskie uczty z ciał pomordowanych wojowników, aby zyskać ich odwagę, dzielność i moc. Odwieczne nawyki ludożercze zmuszały ich do napadów na mieszkańców innych wysp. Wojowano na morzu i lądzie. Dochodziło do prawdziwych bitew morskich. Wiązano okręty, tworzono dwie równoległe linie bojowe i atakowano. Walki toczono burta w burtę. Nieraz bitwa stawała się niezmiernie krwawa. Pokonani tracili życie lub brani byli do niewoli, ich pirogi triumfalnie holowano do brzegu jako trofea wojenne. Prawdziwą tragedię przeżyli mieszkańcy Tuamotu w 1769 roku. Zniecierpliwiona uciskiem ludność wyspy Rangiroa i dwóch innych podniosła bunt przeciw dominacji anaańskich piratów, lecz powstanie zostało krwawo stłumione w wielkiej bitwie morskiej u wybrzeży atolu Niau. W zmaganiach brało udział około sześćset wielkich łodzi bojowych z atolu Anaa i sprzymierzonych wysp. Kres napadom położył dopiero król tahitański Pomare I. Zdenerwowany ciągłymi utarczkami z piratami, zebrał potężną flotę wojenną i zadał druzgocącą klęskę napastnikom niepokojącym jego ziemie. Od tego czasu zapanował spokój. Naczelnicy z wysp Paumotu co roku składali królowi Pomare I daninę w postaci haczyków z macicy perłowej, tuczonych świń i pereł. Wstaję wcześnie rano, prostuję kości zmęczone przechyłami jachtu. Całą noc utrzymywał się szkwalisty wiatr, rankiem dopiero wróciła słoneczna pogoda. "Maylis" ma za sobą ciężkie chwile. Na pokładzie krajobraz jak po bitwie. W słońcu suszą się mokre koce, pościel, części garderoby. Straciliśmy jedno koło ratunkowe, w pomieszczeniach załogowych woda. Motopompa... Nie, nie ma mowy o motopompie. Zepsuła się. - Do roboty! - woła Gerard. Chwytam za wiadro i podaję w górę. Po jednej nocy sztormowej wydobywamy z naszego "staruszka" osiemdziesiąt kubłów wody! Mimochodem zerkam na Ivesa. Siedzia okrakiem na nadbudówce, opalonymi dłońmi trzyma szprychy koła sterowego. Jego drobna sylwetka wyraża bezgraniczne zmęczenie. Biedny Ives! Całą noc musiał tkwić przy sterze, nie mógł ani na chwilę wypuścić go z rąk, a teraz czeka go trudna przeprawa przez cieśninę. Siadam obok. - Spójrz! - odezwał się Ives. - Gdzie? - Tam, w prawo od kliwra... nie widzisz? Sięgam po lornetkę, przykładam do oczu. Wzrok Ivesa jest bezsprzecznie doskonały. Tak, ta ciemna linia to ląd. Ależ niski! Dostrzegam zielone pasmo pierzastych palm. Drzewa zdają się wyrastać bezpośrednio z morza. Jesteśmy wśród wielowyspia Tuamotu. Trzeciego dnia podróży mamy przed sobą główną wyspę archipelagu - Rangiroę (Rozległe Niebiosa). Wiele wysp Tuamotu nosi podobnie poetyczne nazwy. Chociażby Fakareva ("unosząca się wzdłuż na powierzchni morza") czy Kauhei ("zatrzymać się dla połowów"). - Ahoj, wstawać! Wszyscy na pokład! Załoga zjawia się w komplecie, wśród nich Tiare i Michell, odsypiający nocną wachtę. Najwyższy czas, bo ledwie widoczna smuga lądu rośnie z każdą minutą. Kapitan lubi mieć wszystkie atuty po swojej stronie podczas trudnych manewrów. Wskazania locji nie są zachęcające. "Nie należy zanadto podchodzić do lądu, chyba że warunki są wyjątkowo korzystne pod każdym względem. Prądy są tu zwodnicze. czasem silne, mogą znieść jacht w nieprzewidzianym kierunku. Jeśli poszukuje się przejścia do atolu, trzeba wiedzieć, od której strony podchodzić". Locja obiecuje również gaje palmowe, długą lagunę, dwie cieśniny... Od dwóch godzin opływamy wyspę i ani śladu jakiejś znacznej przerwy w atolu. Nie widać poszukiwanej cieśniny, przez którą mógłby się przecisnąć nasz jacht. Jest natomiast wiele luk w dwustukilometrowej obręczy. Atol Rangiroa składa się bowiem z trzystu mniejszych lub większych skrawków lądu różnej wysokości. Mijamy maleńki atol Tikehau, na którego rafach Darnois stracił jacht. Obie wyspy leżą w grupie Mihiroa i od strony morza wyglądają na bezludne. Wioski położone są bowiem od strony laguny. Płyniemy na żaglach w odległości dwóch kabli od atolu. Uderzają w nas kolory i zapachy lądu. Morze wokół wyspy lekko rozkołysane. Biją gejzery przyboju zatrzymanego przez zwartą ścianę różowego koralowca. Wreszcie jawi się oczekiwana przerwa w pieścieniu atolu, dająca dostęp do laguny. Podejmujemy próbę wejścia. Zwijamy log, załoga staje na stanowiskach: kapitan przy sterze, Gerard na "oku", zaś Michell na salingu, aby z wysoka lepiej widzieć odległe kolonie koralowców. "Maylis" posuwa się z namysłem, na zwolnionych obrotach silnika. Gardziel wśród raf rośnie, po chwili cieśnina staje się jedną żyłą prądu, szeroką na sto metrów, głęboką na dwadzieścia pięć metrów i wrzynającą się w lagunę na długość jednego kilometra. W części środkowej cieśniny uderza w nas krótka zbita fala. Płyniemy jakby wartką rzeką, brzegi defilują po bokach "Maylisa". Suty pas kokosowych palm, pierwsze zabudowania wśród zieleni. Woda jest tak klarowna, że wzrok sięga aż do dna utworzonego z odłamków koralowca. Część końcowa cieśniny ujawnia maleńką wysepkę oraz kasztanowate korale zanurzone tuż pod wodą. Wpływamy w cudowną ciszę, jak gdyby do wnętrza ostrygi. Do bajecznie kolorowego wewnętrznego morza atolu, laguny tak ogromnej, że z jednego jej krańca nie widać drugiego. Spoglądam jak urzeczony na szmaragdową toń wody trzymając się mocno relingu oślizłego od morskiej soli. Przecieram oczy. Czy to, co widzę, nie jest wspomnieniem jakiegoś snu? Różnica jest tak raptowna, że stoję przez moment oszołomiony. Woda tu drzemie, cichutka, gładziutka, słońce uśmiecha się jak dobry wujaszek, tylko za nami huczy niebieski ocean. To jest Pacyfik, o jakim marzyłem! Rzucamy kotwicę z dala od brzegu ze względu na rafy płytko sterczące pod wodą. Dziękuję kapitanowi za wzorową troskę o pasażera i wyokrętowuję z "Maylisa". Gerard z fantazją wskakuje do dingi, chwyta wiosła i wkrótce burta ociera się o małe molo wioski Tiputy. Wylądowałem na atolu Rangiroa. Życie atolu Od kilku dopiero dni jestem na atolu, a wydaje mi się, że znam w Tiputa wszystkich i że mnie wszyscy znają. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo tak naprawdę wieś liczy niecałe pięćset mieszkańców. Wszyscy kręcą się w kółko po głównej uliczce wysypanej żwirem koralowym. Ciągle widzi się te same twarze przechodniów, którzy się wzajemnie pozdrawiają; wszyscy niemal pozostają ze sobą w jakimś stosunku pokrewieństwa czy znajomości. Oprócz kościoła, o którym wiedziałem już z locji, wieś Tiputa posiada setkę "fare", tworzących na wąskim atolu wydłużony prostokąt, oraz przystań. Jeden bok tego prostokąta wyznacza cieśnina, drugi - las palm kokosowych, trzeci - ocean, a ostatni - spokojna woda laguny. Nad "morzem wewnętrznym" skupia się większość domków. Otaczają je białe murki z koralowca, chroniące domowników przed wścibskim okiem ulicy. Importowana blacha zastępuje dawne pandanusowe strzechy i choć rozgrzewa się w promieniach słońca, jest praktyczna, gdyż woda deszczowa spływa po niej do zbiorników. Na twardym podłożu koralowym nie ma źródeł słodkiej wody, dlatego mieszkańcy konstruują na dachach swoich domów te wymyślne urządzenia do łapania deszczówki. Wyspy Tuamotu odczuwają brak wody, chociaż wokół bezmiar oceanu. Niegościnne podłoże atolu wielu roślinom utrudnia wegetację. Żyzną glebę pod uprawę jadalnych roślin dowozi się więc barkami z Tahiti. Na Tuamotu nadal aktualne jest polinezyjskie przysłowie: "Koral rośnie i palma, a człowiek umiera". Wiele tu do oglądania nie ma. Oko na próżno pragnie odnaleźć jakąś wyniosłość, chociażby nieduże wzgórze czy połać zmierzwionej zieleni. Z nadejściem wieczoru nie czuje się tu powiewu wiatru z gór, niosącego zapach ziół i kwiatów. Aż wierzyć się nie chce, że poza tą nizinną pustką i martwotą znajdują się "Wyspy wysokie" - oprawa i podkład dla płodnej roślinności. Na Tahiti dominowała czerwień wulkanicznej gleby, czarny lub biały piasek plaż, kwiaty. Tutaj koralowy gruz wyprażony przez słońce. Ten przeskok z krainy gór, wąwozów i wodospadów w świat płaszczyzn i nizin jest dla mnie wręcz szokujący. Jedno z tutejszych "fare" staje się dla mnie chwilową przystanią. Rodzina Tukaoko przyjmuje mnie tak samo po prostu i tak samo życzliwie, jak to już wcześniej uczyniła rodzina Troppe z Maupiti. Madame Paai na znak serdecznego powitania obdarza mnie naszyjnikiem z muszelek i całuje w oba policzki. "Cieszę się, że jesteś, żyjmy jak w rodzinie, póki tu będziesz" - mówi. Przedtem naszyjnik zdjęła ze ściany i nałożyła na siebie, aby podkreślić, że prezent pochodzi wprost z jej serca. Wnętrze domu Tukaoko jest typowe: otwarte, przewiewne, zagracone. W trzyizbowym mieszkaniu królują ciężkie łóżka zasłane wesołymi tahitańskimi kapami. Jak się okaże, meble te wyłącznie służą do dekoracji i podniesienia prestiżu domowników, gdyż zarówno tęga madame Paai i jej chudy, dla kontrastu, mąż Mahuru, sypiają zwykle na matach. W rogu jednej z izb znajduje się podręczny magazyn: worki z mąką i ryżem, kilka lasek mydła, konserwy mięsne i inne drobiazgi. Na ścianach wiszą portrety zmarłych członków rodziny, święte obrazki, barwna reprodukcja wyobrażająca wybuch atomowy na atolu, a także wizerunki francuskich gwiazd - reklamowa premia producentów artykułów żywnościowych. Jest jeszcze kuchnia, do której przylega ocementowana pralnia wyposażona w urządzenie doprowadzające słodką wodę. Dom ma dwa wyjścia. Jedno prowadzi na uliczkę, drugie wprost na lagunę. Do sędziwych małżonków Tukaoko (madame Paai wydała na świat dziesięcioro dzieci!) trafiam poprzez Henry Guillota - tak się bowiem nazywa ich zięć, były żołnierz armii francuskiej, z którym zaprzyjaźniłem się w jedynym barze, "Tamaaraa". Wstąpiłem tam, aby wynagrodzić sobie morską przygodę, a spotkany Francuz zaprosił mnie na kolację. "To niedaleko stąd - powiedział - będzie nam miło, jeśli pan, obcy tutaj, zechce wstąpić do rodziców mojej żony". Potem, już w domu teściów, zapytał, co piję i bezceremonialnie otworzył lodówkę gospodarzy. Państwo Tukaoko pokiwali ze zrozumieniem głowami. Resztę już znacie. Kolację jemy w piątkę. Z nami siedzi Tihoti, starszy syn gospodarzy. Przed posiłkiem Polinezyjczycy odmawiają krótką modlitwę, a po jedzeniu pogadujemy o codziennych sprawach. Tu, na atolu, rytm życia wyznacza palma. Mieszkańcy czerpią zarobki ze sprzedaży kopry i w mniejszym stopniu z połowu perłopławów. Ryb się jeszcze nie sprzedaje, ani nie wymienia. Każdy po kolei chodzi na połów i zaopatruje sąsiadów w tę powszechną strawę. Tuamotu należą do tych nielicznych wysp, których gospodarka nadal oparta jest na uprawie kokosów. Tylko tutaj oraz na Wyspach Gambier, Markizach i kilku innych wysepkach Polinezji Francuskiej rozwija się autentyczna niefałszowana cywilizacja orzecha kokosowego. Koprę produkuje się przez większą część roku. Natomiast sezon na perłopławy trwa cztry miesiące. Wówczas część mężczyzn i kobiet opuszcza wieś i udaje się na wytypowane przez administrację atole. Na samej Rangiroa nie łowi się już perłopławów. Rabunkowa gospodarka człowieka doprowadziła do ich zaniku. I pomyśleć, że jeszcze niedawno na atolu Rangiroa znajdował się centralny punkt handlu perłami! W połowie czerwca zaczyna się natomiast połów żółwi morskich i trwa do września, a gdzieś od połowy listopada do końca roku poluje się na ptaki i zbiera ptasie jaja. Jedyne miesiące, w których na miejscu można zastać większą część obywateli Tiputy, to lipiec i grudzień. W lipcu obchodzi się święto Bastylii, a pod koniec roku wypoczywa ze względu na złą pogodę. W czasie rozmowy uparcie wracam do tematu: perłopławy i perły. Zwłaszcza te ostatnie mnie bardzo frapują. Już na dworach królów perskich i w czasie istnienia Imperium Rzymskiego perły przydawały niemało splendoru swym właścicielom. W tej mierze niewiele się dziś zmieniło. Nawet złoto nie było przyczyną tylu zbrodni, intryg i podłości, co właśnie perły. Zapewne stąd wzięło się mniemanie, że perły - zwłaszcza tzw. czarne - przynoszą łzy i nieszczęście. Aż do XV wieku Europejczycy nie wiedzieli, skąd się właściwie biorą owe połyskliwe świetliste kuleczki... - Mój szwagier Tihoti był jednym z najlepszych nurków w Tipucie - odzywa się Henry. - Potrafił dziennie zarobić dwadzieścia pięć do czterdziestu dolarów. Odkąd jednak szwankuje mu zdrowie, nie łowi... Wydzieranie z głębin morskich macicy perłowej okupione jest potwornym wysiłkiem nurków, zyskiem spekulantów, a nierzadko krwią. Krwotok z płuc - to normalna przypadłość poławiaczy dotkniętych tak zwaną chorobą kesonową. Wypadki śmiertelne nie są rzadkie; zdarzają się bądź na początku sezonu, bądź w jego ostatnich dniach. Bywa również, że nurek "wariuje" - cierpi na zaburzenia wzrokowe i nie może mówić. Takich przypadłości jak rozedma płuc, pęknięcie bębenków w uszach lub plucie krwią nie ma co liczyć. Po każdym sezonie poławiacz musi kilka miesięcy wypoczywać i w tym czasie nie bierze udziału w pracach przy produkcji kopry. - Dużo trafiło ci się pereł w sezonie? - zwracam się do Tihoti. - Dwie, trzy... - Ależ... - My nie szukamy pereł. My łowimy tylko muszle. W Papeete żądają muszli, tylko muszli. W głowie otwiera mi się jakaś szufladka. Przecież prawdziwe perły trafiają się niezmiernie rzadko. Statystyki wykazują, że mniej więcej jeden małż na tysiąc zawiea perłę, na ogół nie przydatną do celów jubilerskich. Perła średnia, o średnicy od pięciu do ośmiu milimetrów, trafia się raz na kilkadziesiąt tysięcy wyłowionych muszli perłowych. Perła wielka, od dziewięciu do dziesięciu milimetrów, średnicy, jeszcze rzadziej - raz na ćwierć miliona sztuk. Dlatego mieszkańcy Tuamotu łowią głównie dla macicy perłowej. Co trzy lata w przystaniach wytypowanych atoli gromadzi się stosy muszli przygotowanych do wywozu. Większość perłopławów przeznaczona jest na eksport, przede wszystkim do RFN, Włoch i Francji. Istnieje ogromne zapotrzebowanie na te połyskliwe muszle mieniące się wszystkimi kolorami tęczy. Macica perłowa służy do inkrustracji mebli, do produkcji drobnych przedmiotów ozdobnych, ostatnio wykłada się nią również wnętrza rezydencji arabskich nababów. - Schodziłeś głęboko? - pytam barczystego Polinezyjczyka. - Na dwadzieścia pięć sążni. - Dwadzieścia pięć sążni?... To znaczy prawie piętnaście pięter! Nie do wiary... - Tuamotańscy nurkowie należą do najlepszych w świecie - wtrąca Henry. - Spośród wszystkich startujących na mistrzostwach świata w podwodnym łowiectwie u wybrzeży Hiszpanii najwięcej ryb złowił nasz nurek, Mauri Ateo. Polował przy użyciu europejskiego sprzętu, lecz polinezyjskim sposobem. Tutejsi poławiacze perłopławów nurkują w wieku od osiemnastu do pięćdziesięciu lat. Schodzą przeciętnie na głębokość dwudziestu pięciu metrów i pozostają pod wodą około dwie minuty. Odcinają nożem małże od koralowego podłoża, ładują do siatki "pakete", zawieszonej na szyi, a następnie szybko po linie wychodzą na powierzchnię. W łodzi czeka towarzysz, który odbiera zdobycz. Doświadczony poławiacz lub poławiaczka (kobiety są niemniej zręcznymi nurkami) pracuje do ośmiu godzin dziennie. W tym czasie schodzi około sto razy pod wodę. Przed każdym zanurzeniem głęboko oddycha: pobiera tlen. Wszyscy nurkowie w jednym czasie pracują na lagunie. W niedzielę odpoczywają. Porządku pilnuje żandarm - "mutoi". Tihoti przynosi jednyny sprzęt, jaki mu pozostał z połowów perłopławów. Patrzę na maleńkie okulary w oprawce z miedzi, chroniące oczy przed działaniem wody morskiej, umożliwiające lepszą widoczność w głębinie. Wykonali je rzemieślnicy z archipelagu Gambier. Małe, owalne szkła są osadzone w grubej warstwie wosku wymodelowanego według kształtu oczodołów nurka. - Czy ławice perłopławów wyczerpują się rzeczywiście? - Tak. I to szybko. Wkrótce naturalne perły będą droższe od złota... Po tych słowach madame Paai kładzie na stole połówkę muszli czarnego perłopławu. Po wewnętrznej stronie biegną ku podstawie perłowe refleksy i cała gama zieleni i czerwieni. Następnie pokazuje mi sporą opalizującą kuleczkę kształtem przypominającą gruszkę. Perłę tę jej syn zdobył za cenę codziennego igrania ze śmiercią. Legenda cejlońska mówi, że perły powstają przy pełni księżyca, kiedy małż otwiera swoją muszlę, aby przyjąć spadające krople niebiańskiej rosy, które zamieniają się w perły. Niestety, prawda jest bardziej prozaiczna. Czynność wytwarzania perły sprowadza się do stopniowego pokrywania obcego ciała, które przeniknęło do wnętrza muszli, szklistą wapienną wydzieliną perłotwórczą produkowaną przez małża. Istnieje bogata literatura dotycząca pereł, zarówno tych dzikich jak i hodowlanych. Wspomnę tylko, że największa na świecie jest perła Hope'a, zaś najbardziej oryginalna - "Krzyż Południa", zawierająca dziewięć prawie jednakowej wielkości pereł zrośniętych razem na kształt krzyża. Tylko perły naturalne, powstające bez udziału człowieka, zasługują na miano prawdziwych klejnotów. Królowa Oceanii Dość przypadkowo udaję się na drugi kraniec atolu. Poprzedniego dnia Henry napomknął, że dzisiaj jedzie z krewnymi i znajomymi zbierać koprę. Zaproponowałem, że pojadę z nimi. Chętnie przystali. Przechodzimy przez wieś. W jednym z domów mieszka właściciel sklepu, Richmond Heiura Huri, którego żona wyczarowuje z muszli "korony" na głowę i naszyjniki imitujące winogrona i ananasy. Najpiękniejsze, jakie oglądałem w Polinezji! Tęga kobiecina (na morzach południowych uroda niewieścia szybko przemija) nawleka muszle na nylonowe żyłki i układa w misterne łańcuchy. Te małe arcydziełka powędrują do Pepeete na sprzedaż. Surowca dostarcza syn prosto z morza. W innym znowu "fare" urzęduje madame Haoa, wdowa po Amerykaninie. W 1966 roku, gdy tylko zaprzestano na Makatei wydobywać fosfaty, powróciła na swoją rodzinną wyspę. Wczoraj włożyła mi do torby kwiaty z muszli i powiedziała z ujmującym uśmiechem: "niech przypominają ci wyspę Rangiroa, gdy będziesz je oglądał w swoim "fare". Stawiamy się w komplecie. Przy kamiennym nabrzeżu, w miejscu zarezerwowanym zazwyczaj dla "szkunerów" przybywających po koprę, czekają już łodzie zaopatrzone w przyczepny silnik. Ładujemy swoje bagaże. Sprzęt, żywność, kanistry z wodą pitną, nafta, gitary. Naczynia kuchenne popakowano w kartony, do wiązania tłumoków posłużyły "pareu". Odpływamy wśród okrzyków żegnających. Szybko maleją sylwetki domów Tiputy, "stolicy" atolu. Flotylla łodzi kieruje się na "słonowodne jezioro". Cieszy mnie, iż łodzią żaglową jadę na drugi koniec atolu. Po prawej kipiel: wodny mur przeciwnych prądów cieśniny. Mijamy latarnię morską, lotnisko, jeszcze jedną wioskę i cieśninę. Pirogi i łodzie motorowe stoją zakotwiczone na przybrzeżnej płyciźnie, gdzie ciągnie się płaskowyż różowych korali, z nagła przechodzących w głębinę cieśniny. Życie rybackiej wsi koncentruje się również po wewnętrznej stronie pierścienia. Dziś wielka laguna kojarzy mi się z sierścią rozjuszonego kota. Lipiec i czerwiec to zimowe miesiące, morze daje znać o sobie. Mkniemy jak wiatr, moczeni od czasu do czasu bryzgami fal, aż pomocnicza płoza wyskakuje niebezpiecznie ponad powierzchnię wody. Ten dodatkowy element konstrukcyjny wymaga jednak odpowiednich umiejętności żeglarskich. Trzeba tak sterować, by wysięgnik znajdował się po stronie zawietrznej. Tylko wtedy spełni swoją funkcję, przyjmie na siebie cały nacisk żagla, zmniejszając tym samym niebezpieczeństwo wywrócenia się łodzi. Przy pomyślnym wietrze śmigła polinezyjska żaglówka potrafi osiągnąć szybkość ponad piętnastu węzłów. Na atolu Rangiroa łodzi żaglowych jest z roku na rok coraz mniej. Wypierają je łodzie motorowe. Jednak przy większej fali jedne i drugie są na lagunie równie bezużyteczne. Mieszkańcy wyspy myślą więc o wybudowaniu drogi i przerzuceniu małych mostków wzdłuż "obwarzanka" atolu, by uniezależnić się od kaprysów pogody. Atol Rangiroa jest podzielony na sektory odwiedzane kolejno przez prawie wszystkich plantatorów palm kokosowych. Rozdrobnione, rozrzucone po poprzerywanym w wielu miejscach pierścieniu atolu działki jednemu właścicielowi praktycznie uniemożliwiłyby ciągłą pieczę nad plantacją. Zresztą problem własności ziemi jest na atolach Tuamotu niesłychanie złożony. Rzadko który z użytkowników posiada oficjany tytuł własności zarejestrowany w Biurze Ziemskim w Papeete, między innymi z tego powodu, że część dokumentów zaginęła w czasie cyklonów 1903 i 1906 roku. Dlatego plantatorzy płyną razem i pracują, aż zebrana zostanie kopra z jednego sektora, po czym wracają do wioski i czekają na otwarcie następnego sektora (zwykle jedna rodzina posiada przynajmniej jedną działkę w sektorze). W sumie potrzeba ośmiu miesięcy w roku na "obrobienie" wszystkich sektorów. Harmonogram prac ustalony jest w zależności od pór roku i innych wspomnianych już okoliczności. Z daleka jaśnieje w słońcu plaża, za nią soczysta zieleń wiotkich palm. W pobliżu brzegu wychodzimy z łodzi, po kolana brodzimy w wodzie, aby dostać się na ląd. Wysiada kilkanaście osób, a wraz z nimi ląduje wszystko, co każdy zabrał ze sobą na tydzień pobytu poza domem. I znów odnoszę wrażenie, że to jest prawdziwa Polinezja. Rozgrzany miałki piasek, przeraźliwie szmaragdowa laguna, liście palm szeleszczące i oślepiające błyskami słońca. Między drzewami prowizoryczne domki zbite z żerdzi, kryte plecionką. Wzniesiono je, żeby było się gdzie przespać, przygotować posiłek, usiąść sobie z gitarą po pracy. Poza palmami ląd atolu pokrywają kopulaste drzewa "purau" (Hibiscus tiliacens), chlebowce, gęste zarośla pandanusa, małe drzewka żelazne "aita" i kilka gatunków krzewów. Od strony otwartego oceanu wybrzeże jest mniej przytulne, usiane zwałami martwych, potrzaskanych korali wyrzuconych przez sztormową falę. Mnóstwo tu potłuczonych muszli i resztek jakichś skorupiaków, na które nie ma nawet nazwy. Cienie morskich ptaków przemykają po rozprażonej plaży. Głuptaki i fregaty pozdrawiają nas machaniem skrzydeł. Jest samo południe. Niebo czyste, brak wypiętrzających się koło południa świeżych kumulusów. Ociekam potem. Na atolach temperatura w dzień jest dość wysoka, dochodzi do 35/0 C w cieniu, zaś w nocy, pod wpływem chłodnych powiewów wiatru, opada do 20_#25/0 C. Chce mi się pić. Pić! Tyle wody dookoła, a można zginąć z pragnienia! - Gorąco u was - mruczę na swoje usprawiedliwienie. - Można się przyzwyczaić do wszystkiego - odzywa się Henry i posyła chłopca po orzechy kokosowe. Malec z małpią zręcznością wspina się po siwym pniu palmy aż pod rozchwianą strzechę. Bierze do ręki nóż trzymany dotąd w zębach i tnie w twardą szypułę. Potem błyskawicznie zsuwa się na ziemię, zbiera rozsypane kokosy i za pomocą wbitego w ziemię żelaznego pręta obiera je z zewnętrznej otoczki. Trzymam w dłoni wilgotną włochatą kulę, lekko nią potrząsam. Czuję w środku wibrację płynu. Ciężka kula ma kolor nie łuskanych migdałów. Wystarczy teraz uderzyć w nią tuż pod wierzchołkiem znaczonym trzema ciemnymi wgłębieniami, by odskoczyło denko, ukazując perłowe wnętrze pełne słodko_cierpkiego płynu. Palma to dar przyrody wielce pożyteczny dla człowieka. Cocos nucifera eksploatowana jest od wierzchołka po korzenie. Żadna z roślin na świecie, poza trawami, nie była tak użyteczna ludziom, jak to "drzewo życia". Wszechstronne zastosowanie palmy kokosowej przyniosło jej opinię największego sojusznika człowieka. Z jej długich liści mieszkańcy tropików sporządzają posłanie, na którym spędzają całe życie, rodzą się i umierają, a nawet oddają się największej rozkoszy - sjeście. Nie koronowana królowa Oceanii dostarcza pożywienia, schronienia, opału, budulca, włókien, wina. Liście, łupiny, drewno - dosłownie wszystko jest wykorzystywane. Nic też dziwnego, że palma stała się przedmiotem wierzeń i mitów wielu ludów. Mieszkańcy wyspy Mangaia w archipelagu Cooka wyobrażali sobie nawet, że cały wszechświat ma kształt pustego orzecha, zwróconego ogonkiem ku dołowi, a otworem ku niebu. Orzechy wielkości ludzkiej głowy stanowią największy skarb dla właścicieli plantacji. Na własne spożycie idzie niewiele: dwa_trzy kokosy na mieszkańca dziennie. Dwa do picia, jeden na mleczko kokosowe. Owoce dwudziestu kilku palm wystarczają całkowicie na potrzeby jednej osoby w ciągu roku. Resztę przeznacza się na eksport. Kopra to przecież źródło wysoko wartościowych tłuszczów używanych powszechnie do produkcji olejów jadalnych, czekolady, to także surowiec używany do wyrobu mydła, kosmetyków, nitrogliceryny. Cała gospodarka i dobrobyt mieszkańców atoli zależy od zbytu kopry. Boleśnie odczuli wyspiarze depresję z lat 1930 oraz drugą wojnę światową, gdy statki przestały przybywać do atolu Rangiroa po koprę. Wtedy musieli powrócić do życia prymitywnego, wieśniaczego, jak za czasów pradziadów. Dwie godziny odpoczynku muszą wystarczyć. Ludzie zabierają się do pracy, obchodzą lasek kokosowy, zbierają spadłe owoce. U stóp wysmukłych palm rosną piramidy dojrzałych kokosów. Orzechy, z których otrzymuje się koprę, nie są zrywane, same spadają. Nikt nie wspina się po nie na palmy, podobnie jak nikt nie szuka cienia pod owocującą palmą. - "Popoga" - Henry trąca butem zepsuty orzech kokosowy. - Ten owoc nie nadaje się na koprę, zbyt długo pozostawał na ziemi. Plantację należy odwiedzać co najmniej raz na trzy miesiące, jeśli nie chce się dopuścić do marnotrawstwa. Francuz urządza mi coś w rodzaju skróconego kursu z zakresu uprawy palm kokosowych. Wyjaśnia, że Polinezyjczycy między sobą nie używają słowa "orzech". Na kokos mają pięć różnych określeń, w zależności od wielkości i barwy owocu, grubości miąższystego jądra, smaku płynnej zawartości. Na przykład "gora" to taki kokos, który najbardziej nadaje się na koprę. Sok jego jednak jest niedobry, przypomina smakiem mydło. Także dla palmy zarezerwowali dwanaście różnych określeń, w zależności od stopnia rozwoju rośliny. Najwartościowsza palma to "hakari", drzewo w pełni dojrzałe, sześcio_ lub siedmioletnie, takie, które w maksymalnie sprzyjających warunkach daje do siedemdziesięciu kilku owoców rocznie. Niestety, rzadko to się zdarza na atolach. Uśmiech, klepnięcie w ramię i Henry niespodziewanie dodaje: - Chodź, zobaczysz, jak się suszy koprę. Podchodzimy do sterty owoców, które zostały obrane z zewnętrznej otoczki. Solidne chłopisko, o nagich błyszczących plecach zapaśnika, jednym uderzeniem maczety otwiera kokos za kokosem. W pobliżu pracuje biodrzasta Tuamotanka. Układa na ziemi połówki owoców, otwartą stroną do dołu, jedne na drugich. Chroni to białe "mięso" przed ewentualnym deszczem i umożliwia względną cyrkulację powietrza. Po czterech_sześciu dniach suszenia na słońcu jądro zostanie oddzielone od twardej zdrewniałej skorupy, a następnie zważone i załadowane w pięćdziesięciokilogramowe worki. Na Wyspach Towarzystwa suszenie kopry przebiega inaczej niż tutaj. Tam najpierw wyłuskiwano miąższ ze skorupy, a potem suszono go na podwyższonych platformach chronionych przez ruchomy daszek, który, w obawie przed deszczem, o zachodzie słońca nasuwa się nad suszarnię. Ten bardziej pracochłonny sposób suszenia kopry jest możliwy tylko tam, gdzie istnieje mała ilość opadów i suche powietrze. Henry wydobywa z połówki zerwanego kokosa "mięso", które stanie się koprą i daje mi je. Ma barwę białą z niebieskawym odcieniem. Po jednej stronie jest pokryte szarobrązową skórką. Próbuję. Czuję słodki smak i lekko migdałowy zapach. Najlepsza kopra pochodzi z mórz południowych (zawiera siedemdziesiąt procent tłuszczów). Po niej dopiero idzie kopra cejlońska, a następnie indonezyjska. Podczas gdy kopra się suszy, Tuamotańczycy wykonują czynności związane z utrzymaniem plantacji w porządku. Przede wszystkim usuwają chwasty i opadłe liście, palą stare, zbutwiałe skorupy kokosowe, będące - obok zbiorników na słodką wodę - potencjalnymi wylęgarniami moskitów. Niekiedy karczują ziemię i sadzą młode sadzonki palmowe, gdyż trzy czwarte kokosów Polinezji liczy sobie prawie czterdzieści pięć lat, a to już jest dla palmy kokosowej dość zaawansowany wiek. Wbrew pozorom kokosy wymagają wiele troski i zachodu. Najpierw trzeba czekać cztery do pięciu lat, zanim palma da pierwsze owoce. Następnie należy utrzymywać w dobrym stanie poszycie plantacji i pilnie strzec, by szkodniki nie niszczyły drzew i owoców. Wystrzegać się trzeba szczurów, wielkiego złodziejskiego "kokosowego kraba" i czarnego, opancerzonego żuczka z groźnym rogiem na głowie, który zżera młode liście palmowe. Żuczek ten pojawił się na wyspach Polinezji po cyklonie w 1906 roku. A w ogóle wszystkie te stworzonka mają apetyt nielichy, zwłaszcza gryzonie. Ich porcja roczna może wynieść 30_#40% całości plonów! Warto dodać, że przeciętna wydajność dojrzałej palmy waha się w granicach czterdziestu do sześćdziesięciu owoców rocznie. Nie jest to wiele. Aby uzyskać jedną tonę kopry, trzeba wyłuskać blisko sześć tysięcy orzechów. Poza tym "królowa Oceanii" nie jest długowieczna. Sto lat to zazwyczaj kres jej życia. Zgodnie z zaleceniem władz administracyjnych, palmy na wysokości czterech lub pięciu metrów ponad ziemią winny mieć umocowane szerokie metalowe pierścienie, chroniące owoce prezd inwazją szczurów i krabów ziemnych. Zwłaszcza szczury są uparte i inteligentne; jeżeli opaska nie jest przybita odpowiednio wysoko, osiągają ją bez najmniejszego trudu i czasem potrafią przejść ją, sprytnie czepiając się zakładki blachy cynkowej. Wtedy dziurawią owoce, które gniją na pniu. Jeżeli zaś pierścień umieszczony jest bardzo wysoko, szczur, męczy się i nie pozostaje mu dość energii na pokonywanie przeszkody i dalszą wspinaczkę. Gryzonie te są tak przebiegłe, że gdy palmy stoją zbyt blisko siebie, potrafią również przechodzić z drzewa na drzewo, po liściach. Jeden z takich szczurów wylądował mi kiedyś na plecach... Palmy na Rangiroa pozbawione są obrączek. Henry tłumaczy mi, że mieszkańcy archipelagu z wrodzoną sobie beztroską lekceważą te sprawy. Administracja francuska wypowiedziała bezpardonową walkę szkodnikom uszczuplającym plony krajowców. Plantatorom za darmo dostarcza się blachy cynkowej, płaci premię za zakładanie metalowych obręczy, a nawet za wymianę starych palm na nowe. Wszystko jednak napotyka na opory wyspiarzy. Mieszkańcy Tuamotu nie zdają sobie, czy też nie chcą sobie zdawać sprawy z tego, że gęste sadzenie drzew (niekiedy trzysta palm na jednym hektarze), opieszałość w odnawianiu plantacji, brak nawożenia, kraby i gryzonie, a także zachłanne żuczki poważnie nadwerężają zbiory. Rezultat: słaba wydajność z hektara. - Dosyć na dzisiaj! - woła Henry. Prostuję obolały grzbiet i chowam pod pachę maczetę. Wracamy do kwatery. Przez najbliższe kilka dni będziemy zawsze tam wracać, kiedy niebo zajdzie pomarańczowo. Wstaniemy skoro świt, aby wykorzystać względny jeszcze chłód. Budząc się, spojrzę najpierw na lagunę; zobaczę tam czarną kulę, znikającą i wynurzającą się z wody. To mój dobry znajomy, Tihoti, codziennie rano nurkuje z "patią" za rybami. Jego żona pilnie strzeże swego męża, aby nie zadawał się z młodymi kobietami. Zdarza się bowiem, że mężczyźni udający się na plantacje zdradzają żony pozostawione w domu. Niepotrzebna jednak ta zazdrość. Tihoti to dobry mąż. Ale też i Maeva jest o każdej porze dnia interesująca. I wtedy gdy w południe drzemie na macie, zwinięta w kłębek jak kot z lekko otwartymi ustami, i wtedy, gdy budzi się rano i przeciąga rozkosznie... Dziś Maeva zaprasza wszystkich na kolację, którą podaje pod gołym niebem. Prażona ryba, ryż, kubek kawy. Są także małże, lecz nikt nie przepada za nimi. Poza specjalnymi świętami nie piecze się teraz strawy na rozgrzanych kamieniach, jak to czyniono dawniej. Ryby się pitrasi na blasze posypanej gruzem koralowym, gotuje lub smaży, konserwy mięsne podgrzewa bezpośrednio w puszkach. Mocne, białe zęby pracują bez przerwy. Apetyt biesiadników jest zdumiewający. Z ogniska dochodzi przyjemna woń palących się starych kokosów. Dym gryzie w oczy, lecz równocześnie odpędza moskity, wyjątkowo dokuczliwe na Tuamotu. Właśnie tu, na atolu, gdzie nie ma nic prócz palmy i korali, najmocniej odczuwam smak tego świata. Jego prawdziwe, nie podrysowane "pod turystę" życie. Jak to w praktyce wygląda, mogę sobie dokładnie obejrzeć na plantacji. Najpierw była podróż łodzią po niespokojnych wodach laguny, podróż daleka od komfortu. W czasie takiej przejażdżki łatwo o porażenie słoneczne lub przeziębienie, zwłaszcza w porze jesiennej, kiedy wieją chłodne wiatry i hulają huragany. Ludzie wtedy nie wychodzą z zakatarzeń, bronchitu i kaszlu. Również pobyt na plantacji nie należy do przyjemności. Mieszka się w skleconych naprędce barakach, bez podstawowych mebli, posiłki przygotowywane są na otwartym ogniu, brak słodkiej wody do picia, moskity dokuczają... Nic dziwnego, że wyspiarze, gdy tylko mogą, wracają do wioski. Jeszcze gorzej było przed przyjściem białych. Historycy twierdzą, że życie na atolach było tak twarde, jak twarda jest część środkowa liścia palmy, którą do niedawna karcono niegrzeczne dzieci. Przede wszystkim nie było tylu palm, kokosy stanowiły rarytas. Nie rosły ani bananowce, ani drzewa chlebowe. Przez cały dzień rozlegały się odgłosy uderzeń tłuczków, którymi miażdżono orzechy pandanusowe. Poletka uprawiano przy pomocy łopat wykonanych z muszli, zaś wodę deszczową zbierano w specjalne naczynia ustawione pod pniem palmy, której korę uprzednio nacinano w kształcie litery V. W okresie głodu nie gardzono nawet krabami ziemnymi "tupa", tymi samymi, które dziś wdrapują się na palmy i wyjadają kokosy. Dopiero z chwilą pojawienia się białych krajowcy przenieśli się do dwóch wsi położonych w pobliżu przejść dla szkunerów. Przedtem ich domy stały rozrzucone wzdłuż atolu. Misjonarze i kupcy (przybywający po olej kokosowy) chcieli mieć wszystkich w jednym miejscu. Wtedy też Tuamotańczycy poczęli sprzedawać owoce swej pracy, dotąd bowiem nie wiedzieli, co to znaczy targowisko i w ogóle gospodarka towarowa. Zapadł zmrok. Tropikalna noc zapala nad nami jaskrawe gwiazdy. Obce niebo. Z ledwością rozpoznaję dziwnie wywróconą konstelację Oriona. Wietrzyk od morza roznosi między palmami różowawe dymy ognisk. Od czasu do czasu słyszy się huk spadającego kokosa. Fantastycznie polśniewają wysokie korony drzew. Refleksy ognia kładą się na twarzach ludzi. Krajowcy siedzą bądź w kucki, z jedną nogą podwiniętą pod siebie, bądź obu nogami wyciągniętymi do przodu. Mają skórę ciemniejszą i są dość niscy. Nie są również tak urodziwi jak Markizyjczycy czy mieszkańcy Wysp Towarzystwa, lecz za to bardziej od nich pracowici. Trudne warunki życia wymagają zwiększonych wysiłków. Żyją też krócej od Europejczyków, jak zresztą wszyscy mieszkańcy Oceanii. Mimo wielkich różnic ludzie ci, zamieszkali w świecie pełnym wody, wytworzyli w sobie określone a łączące ich cechy. Powstała społeczność o silnym poczuciu solidarności, pomagająca sobie wzajemnie, odporna na niebezpieczeństwa natury. Wieczorem wybrzeże rozbrzmiewa śpiewami. To tu, to tam pod gwiaździstym niebem spontanicznie rodzą się koncerty: dwie, trzy gitary - cztery, pięć głosów. Melodię zapiewajły podejmują po chwili wszyscy, bo jakże można żyć nie śpiewając? Zwłaszcza tu, na tym bezludziu. Po omacku już trafiam na swoje łoże w mało przytulnym baraczku. Mam dosyć pełnego wyrzeczeń bytowania na skrawku atolu. Jutro wracam z pierwszym ładunkiem kopry do wioski. Rafa z krańca świata Mój rekonesans po wielkim atolu, jakim jest Rangiroa, trwa. Wszyscy wiedzą, że biały "popaa" wrócił wczoraj z działki palm kokosowych, a dziś udaje się na lagunę, aby zakosztować smaku podwodnej przygody. Dawno należało od tego zacząć! Polinezja to nie tylko to, co znajduje się na powierzchni, lecz i pod wodą. Atole Tuamotu nadal mają do zaoferowania wspaniałe ogrody, które nadają ton i barwę morzom południowym. - Chciałbym pojechać na rafy - wspomniałem kiedyś w obecności pół krwi Tahitańczyka, Sergiusza Arnoux. - Chcesz jechać? To świetnie. Pojedziemy razem z parą turystów z Bordeaux. Sergiusz Arnoux jest mistrzem w nurkowaniu. Kilka dni temu przyleciał samolotem na Rangiroa, aby przez jeden sezon pełnić obowiązki intstruktora. Z ramienia Klubu Śródziemnomorskiego asystuje turystom_płetwonurkom w penetrowaniu miejscowej rafy. Sergiusza poznałem w Papeete na party urządzonym z okazji odpłynięcia "Maylisa" ku wyspom Tuamotu. To pożegnalne przyjęcie uświadomiło mi, że na pokładzie jachtu może się pomieścić pięćdziesiąt osób i mimo to jeszcze jest dosyć miejsca, aby móc podawać wino, kanapki i ciastka. Tak więc nadszedł w końcu ów długo wyczekiwany dzień: wypływamy na rafy. Jadę łodzią motorową wraz z Sergiuszem Arnoux, Gerardem i parą małżeńską z Bordeaux. Gerard wyciska z silnika, ile się da. Za burtą przesuwa się znajoma panorama Tiputy. Wiejskie kobiety kręcą się po głównej uliczce, noszą wody ze zbiorników, uspokajają niemowlęta. Spokojny, codzienny rytm życia tuamotańskiej wioski. W dali na brzegu w cieniu potężnego drzewa siedzi tęga kobiecina. Plecie maty z liści palmowych przeznaczone na ściany przyszłego domu. W czasie mego pobytu na Rangiroa budowano bar i bungalowy dla turystów, a w najbliższej przyszłości zamierzano postawić hotel po drugiej stronie cieśniny. Wystarczy mniej więcej trzysta liści palmowych, aby pokryć ściany nowego "fare". Dotychczas wieś Tiputa uniknęła plagi dolarowych turystów, nie było bowiem gdzie lokować gości. Ale to dopiero początek. W przyszłości - a jest rzeczą niewątpliwą, że to nastąpi - atole staną się Mekką płetwonurków z całego świata. Straciwszy zainteresowanie wioską zaczynam rozglądać się po lagunie. A jest na co patrzeć! W odległości stu pięćdziesięciu metrów od brzegu na niebieskiej wodzie leniwie przesuwają się łodzie motorowe. Pracujący w nich rybacy obracają się dość żwawo, sprawdzają żaki lub zrzucają do wody kolejne metalowe klatki - pułapki na ryby. Każda wyposażona jest w otwór z wygiętymi do środka drutami, aby ryba, dostawszy się do środka, nie mogła wypłynąć. Te swoiste żaki mają w środku jeszcze mniejszą klateczkę, a w niej przynętę: rybie ciasto. - Ile wynosi taki połów? - pytam. - To zależy - odpowiada Sergiusz. - Na ogół ryba dobrze bierze na atolach. Przeważnie trafiają się papugo_ryby, ustniki, srebrno_niebieskie acanthurusy. Znacznie rzadziej większe sztuki: metrowe okonie, zabłąkane tłuste tuńczyki, smakowite kolony, czy mieniące się fioletem strzępiele. Fauna lądowa Polinezji zrekompensowana została przez bogatą faunę morską. Laguna obfituje w ryby, ośmiornice, skorupiaki, małże, ale aby oderwać małża od skały, trzeba nurkować, a ryby trzeba umieć łowić, poza tym należy odróżniać gatunki jadalne od trujących. Lecz w Polinezji rzadko zdarzają się zatrucia śmiertelne rybami. Wprawne oko wyspiarza szybko rozpozna niebezpieczną zdobycz po jej nieco odmiennych kształtach i wysuszonej wątrobie. Zatrucia rybami, zgodnie z najbardziej przekonywującą hipotezą, wywołane są przez żywe koralowce, które w pewnych miejscach i porach roku działają toksycznie. Stare przysłowie mórz południowych mówi: "Jeśli dasz biednemu jedną rybę - dasz mu pożywienie na jeden dzień. Jeśli nauczysz go łowić ryby - nakarmisz go na całe życie". Ta mądrość wyspiarzy w pełni realizowana jest na Tuamotu. Już Bougainville zachwycał się polinezyjskimi narzędziami połowu: "Podziwu godne są ich artystycznie wykonane przyrządy do rybołówstwa; haczyki do wędek z masy perłowej wyglądają tak subtelnie, jak gdyby zrobiono je za pomocą używanych u nas narzędzi; sieci wiązane z włókien agawy są całkiem podobne do naszych". W Polinezji praktykowane są różne techniki połowu ryb: sieci, pułapki z przynętą, wędki, polowanie drewnianym długim oszczepem - "patią" lub prymitywną kuszą z gumowym naciągiem. Gdy Polinezyjczyk schodzi pod wodę, chwyta się koralowego bloku i czeka, aż pojawi się zdobycz. Podwodny myśliwy nie goni ryby - tylko pilnie baczy, aż sama zaciekawiona podpłynie. Wielu Tahitańczyków poluje nocą, z wodoszczelną lampą "moripatą", której światło zaskakuje śpiącą rybę. Wywabiają też z wnęk raf koralowych ośmiornice. Często widuję ich zewłoki, jak podobne do latawców suszą się na słońcu. W tutejszych "fare" oglądam także małe szczęki rekinów oraz ogromne skorupy żółwi. Część z nich przewożona jest w stanie żywym do Papeete. Na atolach Tuamotu nie istnieje rybołówstwo na skalę przemysłową, choć małe partie ryb przesyłane są samolotami. Nie ma kutrów rybackich ani chłodni czy statków_przetwórni. Nie widziałem również większych łodzi motorowych, którymi można by się wypuścić na pełne morze za grubszą rybą, jak to czynili Maorysi na swych wielkich dwukadłubowych łodziach. Ale miało być o nurkowaniu na rafach. Opływamy więc dużym łukiem flotyllę czerwonych bojek, sygnalizujących obecność leżących na dnie klatek - pułapek na ryby. Ten widok kojarzy mi się z "podmorskimi farmami" i małżami produkującymi perły, które oglądałem w zatoce Ago w Japonii. Lawirujemy wolno między sterczącymi pod powierzchnią laguny bryłami korali. Wreszcie znajdujemy odpowiednie miejsce do nurkowania. Kotwiczymy na sześciu metrach głębokości, na skraju płycizny, w pobliżu brzegu. Jest piękny, bezwietrzny ranek. Laguna wyjątkowo gładka, bez jednej zmarszczki. Wspaniałe warunki do nurkowania. Podczas pochmurnych czy wietrznych dni widoczność w wodzie maleje. Podobnie dzieje się w okresie pory deszczowej oraz w czasie rozwoju planktonu w morzu. Wtedy wody laguny mętnieją. Niebezpiecznie natomiast jest nurkować w cieśninach w czasie niepogody. Na skutek różnicy poziomów między laguną i pełnym oceanem powstają rwące "rzeki" o prądzie dochodzącym do ośmiu węzłów i pływak staje się bezradny. Tak więc podwodny turysta uzależniony jest od kaprysów pogody. Stoimy w cudownej zielonej ciszy. Ostre światło poranka otwiera widok na większe i mniejsze koralowe ogródki, które w przezroczystej wodzie rozprzestrzeniają się daleko, aż po głębinę. Woda jest klarowna, w niektórych miejscach wzrok sięga głębokości dwudziestu paru metrów, czyli dwóch trzecich głębokości laguny. Mam pod sobą to, czego żaden malarz dotąd nie wyraził: koralowe akwarium. Z głębiny wyrastają okrągłe wieże koralowe sięgające swoim wierzchołkiem po samą powierzchnię. Zarówno wszerz, jak i w głąb drążą je groty, gałęzie, korytarze, ciągnące się jakby w nieskończoność. Setki koralowych kolonii: misy, krzaki, wzgórki przypominające do złudzenia ludzki mózg. Najpotężniejsze konstrukcje wzniesione bez udziału człowieka. Czy ten świat nie może budzić zdumienia? Architektura Tuamotu utworzona została przez biliony drobnych polipów, które ginąc przed milionami lat przyczyniły się do powstania misternych koralowych tworów i całych atoli. Koral, istota żywa, jest stworzonkiem płytkowodnym, nie może żyć głębiej aniżeli dziewięćdziesiąt metrów poniżej lustra wody. Najlepiej czuje się na głębokości dwudziestu do czterdziestu metrów. Lubi ciepło, około 20/0 C (najpiękniejsze korale - "kwiaty morza" powstają w temperaturze około 25/0 C), twarde podłoże, wodę słoną i prześwietloną oraz otwarte, lekko wzburzone morze. Wieczny ruch wody przynosi tlen potrzebny do rozrostu. Maleńkie polipy koralowe są zwierzątkami nocnymi, tylko w nocy wysuwają swe czułki, aby filtrować wodę i chwytać pokarm. Żyją na wapiennym, wytworzonym przez siebie szkielecie, powiększając rafę od jednego do trzech centymetrów rocznie. Z reguły nie wyrastają powyżej normalnego poziomu przypływu. Na powietrzu przeżywają około dwóch do trzech godzin. Żyją około dwudziestu lat. Na lagunie spotykamy strefy, gdzie kolonie korali madreporowych zostały zniszczone na pniu. Wnętrze zieje pustką, brak życia. Niechybna oznaka, że korale madreporowe mają swoich wrogów. Należą do nich papugi_ryby, kraby, ślimaki, rozgwiazdy. Zwłaszcza rozgwiazda cierniowa daje się koralowi porządnie we znaki. W latach sześćdziesiątych zniszczyła obrzeża wielu raf koralowych na Pacyfiku. To pozornie mało ruchliwe stworzonko jest wielkim rabusiem. Nie tylko odżywia się polipami raf, ale i małżami, szerząc wśród nich prawdziwe spustoszenie. Potrafi za pomocą ramion uchylić skorupę małża i... trawić zdobycz wyrzuconą na zewnątrz galaretowatą masą. Rozgwiazda to jedyne stworzenie na świecie, które wydelegowuje swój żołądek w celach konsumpcyjnych. Wpatruję się w głąb przezroczystej jak kryształ wody, prześwietlonej promieniami tropikalnego słońca. W dole wapienny las, dywany, koralowe rzeźby. Białe, żółte, brązowe korale madreporowe podobne są do splotów potężnych konarów lub główek kapusty, bądź dużych grzybów. Są tu alabastrowe gałązki pokryte zastygłymi pączkami, koralowe wazony utkane z wapiennych blaszek, korale drzewiaste, gąbczaste, o "jelenich rogach", całe kolonie koralowców. Nie widzę tylko ośmiopromiennych korali z rodzaju Tubipora, jak i pięknych, rozłożonych jak wielkie liście nenufarów korali rogowych z rodzaju Gorgonia, zwanych "wachlarzami Wenery". Aczkolwiek rafy koralowe Polinezji nie należą do najbogatszych zespołów rafowych Pacyfiku, bogactwo ich kształtów jest oszołamiające. Chciałoby się powiedzieć, że piękno aż do bólu. Żałuję, że cząstki tego świata nie może utrwalić kolorowa klisza. Jakże szary, monotonny i ubogi jest nasz Bałtyk w porównaniu z tym rozrzutnym wprost bogactwem laguny. "Siódma część świata" ma jakiś magnetyczny urok, stanowi największe wezwanie. Zsuwamy się jeden po drugim do wody. Nurkuję razem z Sergiuszem. Woda ciepła, otacza mnie zielony półmrok. Nie ma tu rekinów? Nie, nie widzę ich w polu widzenia maski. Oglądam wszystko, czym nafaszerowana jest rafa. Piaszczyste dno wznosi się nagle: wzgórze wśród pustyni. Na nim korale. To, co się tu widzi na dwa metry od powierzchni, to zupełna feeria kształtów, kolorów, ruchów. Zwłaszcza ryby oglądam w dawkach nieprawdopodobnych. Jedne piękniejsze od drugich. Strzępiele unoszą się w pobliżu wielkich koralowych kwiatów, u podnóża których widnieją otwory ich grot. Kwiatem rybich stworzeń wydają się papugo_ryby. Są spłaszczone, aby łatwiej im było wcisnąć się między korale. Ich twarde szczęki odgryzają gałązki koralowca lub zeskrobują polipy. Patrzę na gromadkę wdzięcznie poruszających się ryb_chirurgów o niebieskich ciałach i świetlistych frędzlach płetw. Niektóre ryby swoją wielobarwnością przypominają motyle z podzwrotnikowych dżungli. Żerują zarówno na glonach, jak i na polipach koralowców. Śmigają tuż obok mnie lub tańczą wokół gałęzi koralowców, to znów chowają się w grotach, aby po chwili wypłynąć. Różnokolorowy karnawał wszystkich rodzajów ryb. Laguna Rangiroa to jakby świat z baśni. Wszystko zmienia się jakby w kalejdoskopie. Zasklepiona w koralu przydacznia olbrzymia (małż Tridacna gigas) otwiera fioletowe wargi, wentylując swój syfon gębowy. Niektóre dziury koralowe okupują mało sympatyczne mureny z nastroszoną płetwą grzbietową i rozwartą szeroko paszczą uzbrojoną w zakrzywione do środka zęby. Na Tuamotu czarne wężowate mureny są niebezpieczniejsze od rekinów, gdyż atakują otwarcie. Jeśli murena coś chwyci, już tego nie puszcza - trzeba dopiero odciąć jej głowę. Na dnie leży nieruchomo, oblepiona piaskiem, obrzydliwa strzykwa, nazywana "morskim ogórkiem". Podrażniona, wyrzuca z otworu gębowego mgławicę białych nitek. W postaci suszonej strzykwa znana jest na rynku chińskim pod nazwą trepang. Wśród koralowych gałązek rozpostarł się bladopopielaty ukwiał. Wygląda jak ogromna tarcza nastroszona tysiącem drobnych ramion. Dalej, w rozwidleniu krzewu koralowego ukrywa się duży jeżowiec ołówkowy, pracowicie poruszający igłami. Jest też wielki polip, który czeka cierpliwie na zbliżenie się jakiegoś mniej ostrożnego stworzonka, by w momencie, gdy podejdzie ono w zasięg jego ramion, otoczyć je nimi i zdusić w śmiertelnym uścisku. Osobną grupę stanowią "lekarze głębin", zwani z łacińska Dimidiatus. One to utrzymują środowisko wodne w czystości i należytym porządku. W ich "klinikach" ryby pozbywają się "brody" pokrywającej ciało. Oczywiście pacjenci nie zjadają swych maciupeńkich dobroczyńców. Z błękitnego tła laguny wyłania się zarys rekina. Płetwy brzuszne jak szerokie ostrza kos, źrenice pionowe i zimne jak nóż, każdy ruch pełen utajonej siły. Zgłasza się po rannego strzępiela. Każdą okaleczoną czy ranną istotę należy zaatakować i zjeść - takie jest prawo podwodnej dżungli. Ostrożnie wycofuję się. Rozstaję się z Sergiuszem na głębokości trzech metrów, wracam ku pułapowi meduz, a następnie do łodzi. Nie mam ze sobą broni, a poza tym nie czuję się tęgim pływakiem. Rekiny doskonale wyczuwają, kiedy człowiek ich się boi. Zresztą tutejsze wody, zwłaszcza cieśniny, roją się od rekinów. Sergiusz twierdzi, że nigdzie na świecie nie spotkał tak wielkiej koncentracji rekinów, jak w cieśninach Tuamotu. Godziny mijają wszystkim między łodzią, a wypadami do wody w poszukiwaniu muszli. Atole Tuamotu to wymarzony teren dla ludzi, których zaatakował bakcyl konchofilii. I mnie też udzieliła się muszlomania. Muszle mięczaków, obok motyli i rajskich ptaków, stanowią największe bogactwo przepychu i kolorystyki, jakie istnieje w przyrodzie. Wapienne "domki" ślimaków, o przecudnych kształtach i zabarwieniach, zachwycają zarówno gracją linii skrętów i spiral, jak i trwałością budowy. Toteż magicznemu urokowi muszli ulegają młodzi i starzy, bogaci i biedni. Po jakimś czasie na dnie naszej łodzi piętrzy się jak kupa drogocennych kamieni stos różnokolorowych muszelek. Jest kilka owalnych gładkich porcelanek, charakteryzujących się niezwykłymi barwami i deseniami. Niektóre egzemplarze, pokryte centkami i kropkami, wyobrażają ni to głowę węża, ni to oko rysia. Duża porcelanka tygrysia jest szczególnie piękna, ma fantazyjnie nakrapianą powierzchnię. Niegdyś pełniła rolę skutecznego amuletu dla żeglarzy i rybaków. Za najrzadszą obecnie muszlę świata uważa się właśnie porcelankę (Cypraea leucodon). Znane są dziś zaledwie trzy jej egzemplarze. Oto coś dla mnie! Patrzę na ślimaka, który ma w swoim otworze białozielone wieczko w rodzaju "kociego oka". Jest również popularny na tych wodach alabastrowy rozkolec o muszli zjeżonej jak chiński smok. Podobne rozkolce były ongiś używane przez amerykańskich Indian do praktyk religijnych. Wśród trofeów nie brak muszli o oryginalnych nazwach, jak "grzebień Wenery", "kamienne serce", "skorpion", "trąbka Trytona". Sergiusz wyłowił perłopława, którego muszle można nabyć na kilogramy w chińskich sklepach w Papeete. Gdy podważa on nożem skorupę, rozlega się pisk rozdzieranego małża. Pęka wąski, mocny szew spajający oba brzegi muszli. Teraz wystarczy tylko wydrapać różowoszare drgające wnętrzności, aby obie perłowe wykładziny zalśniły w słońcu. Perłopławy występują zbiorowo, w koloniach. I potrafią tak żyć kilkanaście lat w jednym miejscu, aż nie wyruszą na wędrówkę. Huragany z lat 1903 i 1906 okazały się ich sprzymierzeńcem. Przyczyniły się do wzbogacenia podłoża tutejszych lagun w organiczne i nieorganiczne składniki. Przez następne dwadzieścia lat wzrosło wydobycie perłopławów na atolach Tuamotu. Na koniec wymienić trzeba znowu przydacznię olbrzymią, największego ze wszystkich małżów świata. Przydacznia dochodzi do półtora metra długości i dwustu pięćdziesięciu kilogramów wagi. Miejscowi używają jej muszli jako naczynia do wody. Lecz "małż morderca" jest niebezpieczny, swoim żelaznym uchwytem potrafi złapać rękę lub nogę nieuważnego nurka. Produkuje perły dochodzące do siedmiu kilogramów, nie mające jednak żadnej wartości. Na koniec jadę na brzeg atolu, gdy tymczasem reszta panów udaje się na wody cieśniny. Razem z miłą Francuzką kontynuujemy poszukiwania muszli na lądzie. Nadmorskie plaże i przybrzeżne rafy koralowe to prawdziwy raj dla kolekcjonerów rzadkich okazów muszli. Ciągły ruch fal od niepamiętnych czasów wynosi lśniące klejnoty na brzeg. Łazimy po koralowej ławicy piasku - jedyni na tym bezludnym kawałku atolu. Z "atolowego ciasta" wybieramy świderki, stożki, zielone trochusy. Miękki piach przy samym brzegu zmienia się stopniowo w spękaną płytę koralową. Groźne i ostre grzbiety korali, po których chodzimy, znajdują się tuż pod powierzchnią wody. Korale są piękne, ale gdy je dotknąć - paskudztwo! Ranią dotkliwie. Coraz więcej rozpadlin przecina koralową platformę. Drepczę po małych przydaczniach, czując pod podeszwą trampek ich trochę śliską miękkość. Z uporem dziecka szukam muszli. Od czasu do czasu podnoszę jakiś przedmiot o spiralnym kształcie i chowam do plastikowego woreczka. Zapominam o jedzeniu, chodzę z opuszczoną głową, wpatruję się uporczywie w każdy skrawek rafy. Nawet nie myślę o niebezpieczeństwach, jakie grożą mi ze strony mieszkańców tropikalnych wód. Ciepłe morze koralowe zamieszkują różne jadowite paskudztwa i przybysz musi się stale mieć na baczności. Jednym z nich jest "kamienna ryba" - najbrzydsze zwierzę, jakie stworzyła natura. Jadnica - mistrzyni sztuki maskowania się - jeśli na nią nastąpić, najeża swych trzynaście kolców, z których każdy może wstrzyknąć truciznę o piorunującej mocy. Na śmiałków penetrujących koralowe dżungle czyha także śmierć ukryta w kropli trucizny, potężnej broni najbardziej jadowitego węża na świecie. Nazywają go "wężem groźnym", a po łacinie Parademansia. Jad tego węża jest trzysta razy groźniejszy od grzechotnika amerykańskiego, dwadzieścia razy od kobry indyjskiej i cztery razy od taipana autralijskiego. Niemniej niebezpieczna jest malutka ośmiornica w niebieskie paski, o nazwie Hapalochlaena maculosa. Jej jad zabija w ciągu paru sekund. Magazynuje ona ilość jadu wystarczającą do zabicia dziesięciu ludzi w ciągu paru sekund. Nie ma na nią odtrutki. Na szczęście to nie jest jej teren działania, podobnie jak nie spotyka się na tych wodach parzącej meduzy. Zetknięcie się z jej wiotkimi odnóżami może pociągnąć za sobą groźne następstwa. Morskich klejnotów strzegą również ślimaki o uwodzicielsko pięknych muszlach w kształcie stożków (Conidae). Zwracam mej towarzyszce uwagę, aby była ostrożniejsza przy dotykaniu stożków. Jad wstrzykują one od strony zwężonego zakończenia za pomocą raduli przekształconej w harpun. Zanotowano już kilka przypadków śmiertelnych wśród nieostrożnych zbieraczy muszli. Stożki obok porcelanek należą ciągle do najbardziej poszukiwanych okazów. Do niedawna jeden z nich, zwany "Sławą mórz" (Conus gloriamaris) był najdroższym stożkiem na świecie. Znaleziono zaledwie siedemdziesiąt muszli tego jadowitego ślimaka. - Więc wszystkie tutejsze stożki są niebezpieczne? - pyta Francuzka. - No nie, aż tak źle nie jest. Większość jest zupełnie nieszkodliwa. W piaszczystych rozpadlinach płyty koralowej gnieżdżą się strzykwy, jeżowce i inne stworzenia. Cenne muszle znajdujemy pod luźno spoczywającymi koralami w płytkich miejscach rafy. Wiele z tych wapiennych "domków" dawno opuścili lokatorzy. Są okazy o różnych wzorach i barwach, przyozdobione jaskrawopomarańczowymi prostokątami, plamkami, cętkami i motywami, których antyczny odpowiednik można znaleźć na egipskich płaskorzeźbach. Nic z ludzkich dzieł nie dorównuje pomysłowości natury. Decyduję się wreszcie na powrót. Odpływamy, wracam z raf do wioski. A stamtąd? Nie pozostaje mi nic innego, jak wykupić co rychlej bilet na samolot do Papeete. Nie wypadnie to najtaniej, ale będzie przynajmniej okazja popatrzenia z lotu ptaka na labirynt Tuamotu. Święto tiurai Ukoronowaniem mojego pobytu w Polinezji stało się uczestniczenie w święcie 14 Lipca, niezwykle hucznie obchodzonym na wyspach. Raz w roku Papeete ogarnia niezwykłe podniecenie. Jutro ustanie wszelka praca, skończy się spanie i regularne posiłki, rozpocznie - szaleństwo! Trwać będzie aż sześć dni. Niewiele brakowało, a opuściłbym Papeete sfrustrowany, nie oglądając tego święta. A powiadają, że być na Tahiti i nie widzieć obchodów 14 Lipca, to znaczy być na Tahiti w sposób niepełny. Można odwiedzić Rzym i nie widzieć Papieża, można machnąć ręką na corridę, nie pływać gondolą w Wenecji, ale będąc na Tahiti, należy koniecznie zobaczyć "f~ete tiurai". Akurat mijają dwa wieki od momentu, kiedy świat został zafascynowany urodą, muzyką i tańcem Tahitańczyków. Upłynęło przeszło dwieście lat od odkrycia tych wysp przez Samuela Wallisa, sto lat od opanowania ich przez Francuzów. Kiedy władzę przejęli Francuzi, święto Bastyli stało się własnością polinezyjskiego ludu... Na ulicach Papeete trwają wielkie przygotowania. W różnych częściach miasta pojawiły się trójkolorowe flagi, na głównej ulicy, rue du G~eneral de Gaulle, żołnierze stawiają trybuny. Wzdłuż nadmorskiego bulwaru Pomare dobiegają końca prace nad budową niekończących się szeregów kiosków i straganów nazywanych "barraques". Nie zapomniano nawet o prawdziwej karuzeli. Do portu Papeete zawinęło wiele jachtów z całego świata w ramach Regat Południowego Pacyfiku. Zwycięskie załogi z wieńcami kwiatów "tiare" pozują turystom do fotografowania. Miny jak u zdobywców siedmiu mórz! Pamiątka do rodzinnego albumu. Salwa armatnia i odgłos syren okrętowych obwieszczają początek wielkiego święta. Na początku oglądam czternastolipcową defiladę. Cicha zazwyczaj ulica de Gaulle'a dziś szumi, rozpiera się, kotłuje. Policja w szortach i rozpiętych koszulach pilnuje porządku. Niektórzy funkcjonariusze w spokojniejszych chwilach unoszą kepi z czół zroszonych potem. Pochód otwiera tradycyjna parada wojskowa, zamyka - grupa postawnych Tahitańczyków w imponujących staropolinezyjskich strojach. Przeciąga wesoły pochód młodzieży. Idą przedstawiciele klubów sportowych w swych jaskrawych ubraniach. Na platformach samochodowych obsypanych kwieciem siedzą dziewczęta kipiące zdrowiem. W tahitańskiej defiladzie udział bierze miss Tahiti oraz miss Tiurai. Siedzą w pomalowanych pirogach, niesionych przez mężczyzn. Obie odziane w lekkie, kolorowe szaty, ustrojone kwiatami. Miss Tahiti oglądam już po raz drugi. Tydzień temu dowiedziałem się z prasy, że odbędzie się konkurs piękności w hotelu "Taharaa". Zobaczę miss Tahiti - co za gratka! Poszedłem. Na środek hotelowej sali kolejno wychodziły długonogie dziewczęta. Miały na sobie barwne "pareu" owinięte dokoła bioder oraz kontrastujący kolorem stanik. Głowę każdej zdobił wianek z białych pachnących gardenii, przypominających nasze jaśminy, a czasem wielki szkarłatny kwiat wpięty w lśniące krucze włosy. Zwycięstwo odniosła, nie ma co ukrywać, jedna z mniej ciekawych kandydatek do tytułu. Widocznie i tu liczą się uboczne argumenty. Jeżeli z jej urodą nie było tak źle, to dlatego, że Tahiti słynie z ładnych dziewcząt. W każdym razie miss Marie Claude Chavez (lat 18, waga 52 kilogramy, rozmiary 1,67_#63_#86), podobnie jak większość jej poprzedniczek, pojedzie do Australii. Na razie jednak jest jedną ze znaczniejszych osobistości uświetniających festyn w Papeete. Oczywiście pochód nie jest jedyną imprezą, święto lipcowe obfituje we wszelkie rozrywki. Już w odległości pół kilometra od centrum - bulwaru Pomare - ustaje wszelki ruch samochodowy. Iść można tylko w tłumie. W samym jądrze tego piekiełka z trudem toruję sobie drogę. Nareszcie u celu! Kilkunastu chłopców z numerami na piersiach i plecach stoi w szeregu na białej linii. Zawodowych nosicieli bananów "fei" łatwo rozpoznać po gruzełkowatych naroślach, które tworzą im się na ramionach pod wpływem pięćdziesięciokilogramowego ciężaru. Zadanie uczestników zawodów polega na tym, by pierwszemu przybiec z ładunkiem owoców do mety. W taki upał! Biedne chłopaki! Wygrywa nr 6, dumny i szczęśliwy. - No a teraz, jeśli masz ochotę, możemy obejrzeć zawody w rzucie oszczepem - proponuje Charlie. Idziemy. Po drodze zatrzymujemy samochód. - Oh, oui, Messieurs, avec plaisir, właśnie jedziemy w tym kierunku. Początek dobry, udał się nam autostop. Na torze wyścigów konnych w Pirae tłoczno. Przede mną nowa atrakcja, nowa konkurencja dla mężczyzn. Zawodnicy, uzbrojeni w lekkie oszczepy trzymetrowej długości, oczekują swej kolejki. Jeden z krajowców w akcji. Przymierza się. Odchyla prawe ramię, skłania się nieco w tył i ciska swój oszczep ruchem miękkim, niemal wytwornym. Jest! Trafił w sam środek orzecha kokosowego tkwiącego na czubku wysokiego masztu. Stoję przy zawodnikach i z zachwytem przypatruję się grze potężnych muskułów pod złotawobrunatną skórą. "Aita" - "na nic", wykrzykuje co chwilę któryś z kibiców. "Hupehupe" - "ślamazara" dorzucają swoje inni. Dookoła gwarno i wesoło. Tahitańczycy mają wyraźną skłonność do pokpiwania. I ten wieczny uśmiech na twarzach! Bardzo rzadko, w chwilach wyjątkowej depresji, Polinezyjczycy są smutni. Udajemy się do portu w Papeete. Wyścigi piróg ściągnęły do stolicy olbrzymie tłumy. Na reprezentacyjnym nadmorskim bulwarze kotłuje się od ludzi. Miejscowi pasjonują się regatami nie mniej niż Francuzi słynnym wyścigiem kolarskim "Tour de France". Władze miejscowe starają się skierować temperament Polinezyjczyków na tory sportowej rywalizacji. Kilka łodzi regatowych pomalowanych na biało odbija od brzegu. Suną szybko po przezroczystej toni laguny, poruszane siłą męskich mięśni. Tutejsi wioślarze to prawdziwi wirtuozi. Mkną jak wiatr. Zawracają. Smukłe wieloosobowe łodzie opisują łuk dookoła kołyszącej się na morzu boi i zbliżają do nas. W regatach oddzielnie uczestniczą męskie i żeńskie załogi. Ścigają się przy ogłuszającym dopingu publiczności. Wyścigi piróg w stolicy cieszą się wielkim powodzeniem. Miejscowi chcą pobić konkurentów z wioski Teahupoo. Cały rok czekano na tę okazję. Przez wiele tygodni, każdego ranka i po południu, kiedy słońce mniej przygrzewa, mieszkańcy polinezyjskich wiosek przygotowywali swoje ekipy do zawodów. W odległych czasach ich ojcowie przemierzali na swych kruchych łodziach ogromne przestrzenie oceanu. Kunszt żeglarski, długoletnie doświadczenie i wyśmienity sprzęt żeglarski pozwoliły im poznać najdrobniejsze wyspy i atole. Dziś z tamtych czasów Polinezyjczykom pozostały już tylko wyścigi na łodziach w Papeete. Dalsza zabawa odbywa się w Vaiete, w pobliżu Syndykatu Inicjatywy na bulwarze Pomare. Program 14 Lipca jest bogato naszpikowany różnymi imprezami. Pęka istny balon uciech. Mężczyzźni współzawodniczą w wyłuskiwaniu miąższu z orzecha kokosowego. Kobiety wyplatają kapelusze, koszyki, torebki. Palce Tahitanek wykonują szybki taniec nad pasmami liści pandanusa. Która szybciej, która lepiej... Oglądam gotowe rękodzieła: porozkładane na macie artystycznie wykonane słomkowe kapelusze. Aż dziw bierze, jak silne jest umiłowanie piękna wśród tych ludzi. Gdy skwar południowy przygasza na krótko lipcową imprezę, zwijamy żagle i ruszamy do odległego o dwadzieścia trzy kilometry dystryktu Paea. Tu, na murach jedynej zrekonstruowanej świątyni Arahurahu, organizatorzy obchodów usiłują ocalić tradycje i dawne polinezyjskie obyczaje. Ku uciesze gawiedzi demonstrują przy trzystopniowej piramidzie przebieg koronacji tahitańskich królów przed przybyciem białych... I znów wracamy na ulice stolicy. Teraz noc tahitańska przesycona jest dźwiękami muzyki. Dochodzi ona ze wszystkich stron - z knajp i "barraques". Na bulwarze kłębi się wesoły tłum przechodniów i turystów. Spacerują dziewczyny przybyłe z pobliskich wiosek. Promenują mężczyźni, oglądając co urodziwsze "vahine". W bliskim sąsiedztwie pełnomorskich jachtów przesuwają się błyszczące samochody i skutery. W Papeete poza turystami, marynarzami i fachowcami związanymi kontraktem oraz dość liczebną naturalizowaną kolonią europejską spotyka się także innych cudzoziemców. Biorą się nie wiedzieć skąd. Wypluwają ich zatęchłe koprowce, jachty o zbutwiałych pokładach, przywiewają pasaty i zachodnie wiatry. Jeszcze wczoraj ich nie było, a dzisiaj są. Z mroku wyłania się wesołe towarzystwo i chwiejnym krokiem odpływa do "Zizou Bar" czy jakieś innej pobliskiej knajpy. Tahitanka poprawia suknię z "pareu" na piersiach, rozluźnioną w czasie preludium marynarskich zalotów w tańcu, kokieteryjnie sprawdza, czy jest na swoim miejscu we włosach wielki kwiat. Uśmiecha się... - Tu jest puls miasta - odzywa się Charlie wskazując na udekorowane barki. - Oczywiście podczas trwania "f~ete"... Na parkiecie tańczy zbity tłum. Podobnie jest na następnym, i jeszcze jednym. Część gości stoi zwartą ścianą z boku, skacze w miejscu. Kołyszą się w biodrach czarnookie dziewczyny, całe ich ciało uczestniczy w tańcu. Pary poddały się ekstazie, potrzeba zbiorowych doznań nieodzowna jest w życiu tej rasy. Tak się trzeba bawić, mesdames et messieurs! Tańczą brunatni, biali, żółci, demi. Wyżsi urzędnicy, tragarze portowi, kupcy, taksówkarze. Wiriamu - lider ulicznego wyścigu. Tetuanui - champion w ciskaniu oszczepem. Bohaterowie święta 14 Lipca. Dzisiaj szaleństwo jest urzędowo dozwolone. Aż do zupełnego wyczerpania. To nie jest pokaz. Wszyscy wygłupiają się dla samych siebie, całkiem bezinteresownie, z czystej potrzeby ducha - mówią roześmiane oczy Polinezyjczyków. Szkoda tylko, że święto "tiurai" trwa tak krótko. Za czasów Gauguina bawiono się cały miesiąc! Bawią się wszyscy - smagłe dziewczyny, ich chłopcy i potem zroszeni biali mężczyźni. Leniwie płyną rzeki piwa, coca_coli, czerwonego wina. Pełno tu gier wszelkiego rodzaju, nabyć można bilet na loterię za sto franków, słodycze, lody na patykach, barbecue, nawet całe cielaki. Jednym słowem, jeden wielki lunapark! Dalsze dni dostarczają nie mniej atrakcji. Kult Terpsyhory i Polihymni kwitnie bez przeszkód i zahamowań. Papeete podoba mi się coraz bardziej. Turyści ściągnęli teraz do Vaiete, by podziwiać niesamowitą choreografię rąk i nóg, piersi i bioder (topless na Tahiti istnieje jedynie na pocztówkach). Święto 14 Lipca to istny maraton pieśniarzy i tancerzy w Papeete i na wyspach. Do stolicy zjechały najlepsze zespoły ludowe z obszaru Polinezji. Przez kilka dni z rzędu popisują się przed wielotysięcznym tłumem, współzawodnicząc o pieniężną nagrodę gubernatora. Podsycana takim materialnym paliwem sztuka nie traci rozpędu, jest żywotna i energicznie łowi talenty, jak rybak zarzucający codziennie sieci, by mieć stale świeże ryby. Występy pod gołym niebem trwają do godzin wieczornych. W balsku płonących głowni i świateł reflektorów tancerze wyglądają jak postacie z opowieści mórz południowych. Lśnią ich ciała wysmarowane aromatycznymi olejkami. Na obramowanych kolorowymi światłami estradach i zielonej murawie przypominają bożki leśne w swych koronach z liści na głowie. Niektóre zespoły mają arcyciekawe kostiumy z łyka kory drzewnej, niegdyś wkładane na gołe ciała, a obecnie na coś w rodzaju opalaczy. Obok tancerzy - śpiewacy. Mikrofon śle do gwiazd dawne tahitańskie pieśni, już od lat na co dzień nie słyszane. Słowa i pieśni są prawie zupełnie pozbawione spółgłosek, przez co takty brzmią niezwykle płynnie. Huczą wielkie drewniane bębny "pahu" wykonane z jednego kawałka drewna obciągniętego skórą rekina, wybijające raz szybciej, raz wolniej rytmy wypracowane przez stulecia. Bębny tworzą kanwę, na której gitary, oklaski i śpiewy tkają przyjemne dla ucha melodie. Uwaga, clou programu! Taniec "tamure". Każdy młodzieniec krąży wokół swej partnerki. Co mówi swej dziewczynie, to widać wyraźnie. A Tahitanka, z opadającymi na ramiona bujnymi włosami, całym swoim ciałem mu odpowiada. Kręci biodrami w ósemkę, potem w kółko, coraz szybciej, coraz namiętniej, stając się wcieleniem tańca miłosnego. Spódnice dziewcząt nisko założone na biodrach, na głowach wspaniałe przybrania, a w rękach pęki puszystych włókien, zwanych "revareva", coś w rodzaju wachlarza, którym powiewają w tańcu. Taniec "tamure" stanowi grupowe miłosne wyznanie mórz południowych. To kwintesencja kobiecego wdzięku i szczytowe osięgniącie sztuki tanecznej. Tahitańskie "tamure" jest trochę podobne do hawajskiej hula_hula, lecz bardziej gwałtowne, sugestywne, bardziej "seksy". Widowiskiem, bez obejrzenia którego nie powinno się opuszczać Tahiti, jest starodawny taniec "aparima" wywodzący się z wysp zachodniego Oceanu Spokojnego. Kilka rzędów tancerzy siedzi na trawie ze skrzyżowanymi nogami. Spódniczki kobiet rozrzucone są wokół ich ciał na kształt kwiatów. Dłonie tancerzy wykonują lekkie, płynne ruchy, podnoszą się i opadają jak fale na morzu. Powolny taniec "aparima" to rodzaj pantomimy, podczas której tancerze siedzący na ziemi jedynie ruchem rąk (słowo "rima" oznacza po tahitańsku łącznie rękę i palce) ilustrują akcję, o której mówi tekst piosenki. Inny polinezyjski zespół ludowy wykonuje taniec "otea", znacznie weselszy, o zawrotnej szybkości. Mężczyźni pochylają się na lewo, na prawo, aż do ziemi, a następnie obracają się na rękach. Wreszcie na deser "taniec ognia". W czasie tego tanecznego pokazu aktorzy robią wspaniały mostek, opierając się o ziemię tylko stopami i głową. W ich rękach tkwią zapalone pochodnie. Niewiele brakowało, a w ferworze ulicznych imprez przegapiłbym swój statek, który zawinął do Papeete o dwa dni wcześniej. Niestety, nadszedł czas rozstania się z Tahiti. Statek włoskich linii okrętowych "Fairsky" stoi już przycumowany na swym miejscu, nie opodal najlepszych knajp Papeete. Wkrótce zabierze mnie - via Kanał Panamski - do Europy. Moi przyjaciele gremialnie stawili się w porcie. Od Władka Muchy dostaję w prezencie dwa kartony "Manuia", od Charliego wiązkę tropikalnych owoców. Przyjaciele idą kupić jeszcze naszyjnik z muszelek, który za chwilę włożą mi na szyję. Ostatnie uściski dłoni, pożegnania, ostatnie formalności paszportowo_celne. Po chwili wielki statek ciągnięty przez holownik wolno odbija od przystani. Długo stoję na pokładzie pełen mieszanych uczuć. Ostatnie spojrzenie na miasto, wciąż jeszcze żyjące własnymi wydarzeniami lipcowego święta. Ostatni rzut oka na malejące na kamiennym bulwarze sylwetki przyjaciół. Z żalem rozstaję się z tutejszą przyrodą i ludźmi. Opuszczam wyspę z nadzieją, że jeszcze kiedyś tu powrócę. Pozostawiłem na archipelagu wielu serdecznych przyjaciół, których połubiłem za ich takt, fantazję, temperament i poczucie humoru. Żegnaj, Tahiti!