tytuł: "A jednak w pamięci" autor: Michał Kaziów Opowieść biograficzna o ociemniałym kapitanie wojsk austriackich i polskich - Janie Silhanie Wykorzystałem materiały archiwalne Biblioteki Centralnej PZN Warszawa: Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych, 1994 Na dysk przepisał F. Kwiatkowski Spis treści Wstęp I. Dzieciństwo i lata studenckie II. Szkoła Podchorążych w Libercu III. Wyrwać się z ciemności IV. Pierwsze próby V. Wiedeńskie doświadczenia czyli życie od nowa VI. Uśmiech szczęścia VII. Chwile wytchnienia VIII. Na ulicy Kleparowskiej IX. W niepodległej Polsce X. Powstanie Związku Ociemniałych Żołnierzy RP XI. Nowe Idee - klęska XII. UABO XIII I znowu wojna XIV. Trudne lata w Krakowie Posłowie Wstęp Dziesiątki listów otrzymałem już w swoim życiu, których treść trudno byłoby mi przywołać w pamięci. Jeden jednak wciąż tkwi jak obraz tak wyrazisty, że przypominając go sobie, widzi się miejsce, wyobraża ludzi, całą aurę i panoramę i w niej obecne wszystkie rzeczy. I ta pamięć nie jest zawodna. Opiera się na fragmentach, szczegółach, strzępach zdań, czyichś uwagach, płaczu i swobodnej rozmowie. Oto któregoś lipcowego dnia, bardzo ciepłego dnia, kiedy ogarnął mnie jakiś rodzaj rozleniwienia, jak zawsze w letnich miesiącach, które z natury rzeczy są radosne, listonosz przyniósł mi pięć listów, a wśród nich jeden od Wiesi, koleżanki ze studiów. Od dawna zajmuje się ona epoką baroku. Szuka śladów tego okresu, odwiedza kościoły i cmentarze, a tam ze starych tablic spisuje słowa kwieciste, barokowe, zaskakujące współczesnego przechodnia rozmową ze zmarłym. Ci, którzy zostali, odwołują się do życia i wieczności, łączą piękno z brzydotą, radość życia z żalem. Wyrytymi słowami okazują skruchę wobec nicości. Moja koleżanka zawędrowała na cmentarz Rakowicki w Krakowie. Szła wśród zabytkowych grobowców i wypatrywała najbardziej oryginalnych epitafiów, gdy nieoczekiwanie spostrzegła to, o czym właśnie napisała mi w liście: "Nieco dalej od miejsca, w którym stałam, zauważyłam przesuwające się grupki ludzi. Nie był to kondukt pogrzebowy. Szli bez śpiewu, bez krzyża, bez księdza. Wszyscy podążali w tę samą stronę. Nieśli kwiaty w rękach. Z początku nie zwracałam na nich uwagi. Pomyślałam - jacyś tam sobie ludzie. Zwykły przypadek, jak na cmentarzu. W pewnym momencie jednak, kiedy uważniej zaczęłam się im przyglądać, spostrzegłam, że wielu z nich trzyma w rękach białe laski. Kilkadziesiąt metrów dalej był grób, do którego zmierzali i długo później stali w zadumie. Więc zorientowałam się, że byli to niewidomi w towarzystwie swoich przewodników. Przy grobie stali dość długo, a zebrało się ich sporo. Zaciekawiona, również podeszłam do grobu. Na płycie leżały wiązanki kwiatów, płonęły świeczki. Mimo dość dużej grupy niewidomych udało mi się dotrzeć w pobliże pomnika. I wtedy przeczytałam, że spoczywa tu kpt. Jan Silhan, urodzony 1 listopada 1889 roku, a zmarły 29 czerwca 1971 roku. A więc już dwadzieścia lat temu. To zadziwiające, że po tylu latach w tak wielu osobach zachowała się jeszcze jego żywa pamięć. Ty zapewne znasz tego człowieka, bo przecież jesteś z tego środowiska. Napisz mi parę słów o nim. Przypominam sobie jak przez mgłę, że wspominałeś mi o jakimś ociemniałym żołnierzu, który w pierwszej wojnie światowej stracił oczy, a później tak wiele dokonał dobrego." Przeczytałem ten list i ogarnęło mnie wzruszenie. Bo przecież znałem osobiście tego człowieka i jego małżonkę, Margit. Chętnie tu i ówdzie o nich mówiłem. Teraz był ciepły lipiec. Moje myśli pochłaniał całkowicie przeczytany list. Za oknem świergotały ptaki i hałasowały bawiące się dzieci. To dziwne czytać list o kimś umarłym, kogo się kiedyś znało. Postać Jana Silhana jak żywa stanęła mi przed oczami. Przypominałem sobie moment, kiedy go poznałem. Było to jesienią w 1954 roku. Ja wtedy zaledwie wydostawałem się na szerszy świat, wychodziłem ze swojej zapaści i izolacji. Odważyłem się pojechać z ojcem z mojej wsi aż do stolicy. Tam bowiem odbywał się zjazd korespondentów miesięcznika "Pochodnia". Było to wielkie wydarzenie w moim życiu, choć może dla innych niewiele znaczące. Kogo bowiem tam, w stolicy, gdzie dzieje się tak wiele ważnych spraw, obchodzić mogło spotkanie jakichś tam amatorów, i to w dodatku niewidomych korespondentów? Dla mnie jednak były to wielkie dni. Przeżyłem je bardzo. Miałem nawet wątpliwości, czy właśnie ja powinienem uczestniczyć w tym zgromadzeniu. Niewidomych było wielu. Mój ojciec przeżył ten wyjazd jeszcze bardziej niż ja. Zauważyła to nawet pewna pani, która podeszła do nas, prowadząc innego mężczyznę, również ociemniałego. - Janku - powiedziała z nieco obcym akcentem w głosie, ale zarazem ciepło i serdecznie - przed tobą są ci panowie, których pragnąłeś poznać. Usłyszałem: - Kolego, nazywam się Jan Silhan. Jednocześnie poczułem uścisk jego dłoni na moim ramieniu. Po przywitaniu się z ojcem zapytał o miejsce mojego urodzenia. - Bo przecież, gdy słyszę, jak kolega mówi, to coś mi się wydaje, że jest kresowiakiem. Tak rzeczywiście było. Zrobiło mi się od razu raźniej i trochę lżej na duszy. Ojciec był ogromnie zaskoczony, gdy Silhan, po usłyszeniu miejscowości naszego urodzenia z miejsca powiedział: - Koropiec? Tam nad Dniestrem? Gdzie się znajdują posiadłości hrabiego Badeniego? Byłem w ich pałacu podczas pierwszej wojny światowej, skupując konie dla żołnierzy. A pan, panie kolego, powinien dużo, bardzo dużo pisać. Z uwagą czytam wszystko, co pan drukuje w "Pochodni". Bardzo bym pragnął poznać jeszcze panią Halinę Lubicz, która nauczyła pana brajla. To nadzwyczajne. O pańskim dokonaniu życiowym napisałem już do kilku czasopism esperanckich. Pan pisze obrazowo. Byłem pod wielkim wrażeniem tych słów. Poczułem się wręcz oszołomiony. Kiedy zachęcał mnie do pisania, wymienił nagle nazwisko jakiegoś pisarza afrykańskiego, również ociemniałego. Było tego wszystkiego w tamtym momencie zbyt wiele dla mnie. Jego wschodni akcent, o lirycznej tonacji, zdradzał człowieka gotowego obdarzyć przyjaźnią każdego, kto potrzebuje życzliwej rady i pomocnej dłoni. Takie właśnie wspomnienie tego pierwszego spotkania przywołałem w pamięci po przeczytaniu listu mojej koleżanki Wiesi. Wtedy przebywałem w Bogaczowie, w tej samej wsi, z której niegdyś, kilkadziesiąt lat temu, jako młody człowiek wybierałem się w swoją wielką podróż do Warszawy. Wtedy nie wiedziałem, kogo tam spotkam. A poznałem Jana Silhana. Myślałem o nim, o jego dramatycznym życiu, a moje myśli mieszały się z zapachem kwitnących bogaczowskich łąk. Czułem niezwykłość kolei losu - rodzenia się, spotykania na swej drodze ludzi, a potem ich definitywnego oddalania. I tylko słowa listu mogą na chwilę przywrócić w pamięci to, co bezpowrotnie minione. Na moment przeniosłem się w myślach na ów krakowski cmentarz, który jeszcze widziałem w 1944 roku. Pod powiekami zaczęły majaczyć cmentarne alejki, a na nich jakbym widział Wiesławę odczytującą napisy, epitafia i jakieś nagrobne wierszyki. Zobaczyłem nawet tych opisanych w liście ludzi, którzy spotkali się, by położyć na płycie pomnika kwiaty, postać chwilę, zapalić świeczki, pomilczeć, powspominać, pomodlić się. Dwadzieścia lat temu, kiedy liczni przyjaciele odprowadzali zmarłego Kapitana na wieczny spoczynek, była wielka ulewa, ale nikogo nie wystraszyła. Wytrwali wszyscy. Zjechali się niewidomi z całej Polski, osoby młode i starsze. Dziś, dwadzieścia lat później, jest bardzo pogodny dzień. To oczywiście tylko przypadek. Myślę, że powinienem opowiedzieć Wiesławie o życiu Jana Silhana, gdyż był to człowiek niezwykły. Nie będzie to łatwe. Pozostał w pamięci wielu ludzi, którym za życia tak chętnie pomagał. Wiem, że całej o nim prawdy nie będę w stanie przekazać, bowiem życie zawsze jest większe ponad słowa, pamiątki, rzeczy. Przeglądając biograficzne teczki, pełne materiałów dokumentarnych pozostałych po Janie Silhanie - listów, zapisków i urzędowych druków - mam świadomość, iż w te kartki jest wpleciony także wzrok Margit Silhan, jego żony, z pochodzenia Austriaczki, która poprzez to małżeństwo tak wytrwale służyła polskim niewidomym. I Dzieciństwo i lata studenckie Rodzi się człowiek. Słońce rzuca cień i księżyc rzuca cień a gwiazdy nigdy. Człowiek rodzi si pod jakąś gwiazdą i ona naznacza drogę, po której idzie narodzony. A czy życie jest bez cienia, choć się żyje pod gwiazdą? Przeglądam dokumenty Jana Silhana. Szukam dnia, miejsca jego przyjścia na świat. Pragnę dostrzec w tym dniu jego rodziców, bliskich krewnych i rodzeństwo. Urodził się w Kijowie, w dniu dla katolików świątecznym, we Wszystkich Świętych, a to jest prawie święto narodowe. Urodził się wśród Tatarów, Rosjan, Ukraińców. Wyobraźnia podsuwa nam mglisty zimowy dzień - szron, chłód, padające liście. Jest rok 1889. Księdzem udzielającym chrztu był prałat Jan Skalski. Jan przychodzi na świat w rodzinie inteligenckiej - Franciszka Silhana i Anny, z domu Paczowskiej. Matka jest nauczycielką, a ojciec urzędnikiem bankowym, czyli pracownikiem bardzo poważnej jak na owe czasy instytucji. Ojciec to bez wątpienia człowiek pracowity. Jak się dowiadujemy z dokumentów, z pochodzenia jest Czechem, ale od paru pokoleń spolonizowanym. Na dobre i złe mocno zżyty z kijowską Polonią. Poprzez żonę jego związki sięgały do wielkiego rodu Paczowskich, licznie zasiedlonego na Wołyniu i Białorusi, o czym pisze Mieczysław Harusewicz w książce biograficznej o swoim ojcu Janie, zatytułowanej "Za czasów carskich i wyzwolenia". Matka Jana Silhana i matka Mieczysława Harusewicza były ze sobą blisko spokrewnione, jako że pochodziły właśnie z rodu Paczowskich. W obu rodzinach żywo kultywowano pamięć o udziale w kolejnych powstaniach narodowych, za co spotkały je represje carskie. Łatwo sobie wyobrazić, że w kijowskim domu rodziców Silhana często rozprawiano o wielkich patriotycznych narodowych sprawach. W tej atmosferze, w klimacie wspominania przodków i losów bliższych i dalszych krewnych, a było ich bardzo wielu, wyrastał młody Silhan. Przysłuchiwał się rozmowom politycznym i na swój sposób przemyśliwał je na nowo, w samotności. Dojrzewała w nim myśl i zabarwienie przekonań społecznych, które jak się później okazało, związane były z żywym w ówczesnym czasie nurtem socjalistycznym, o czym będzie mowa później. Rodzice, myśląc o jego przyszłości i widząc wielkie zdolności syna, oddali chłopca najpierw do Szkoły Realnej Świętej Katarzyny. Po jej ukończeniu Jan uczy się w Kijowie, w gimnazjum matematyczno-fizycznym. Następnie podejmuje studia na Politechnice im. cara Aleksandra II. Są to lata 1907-1911. Za czasów młodzieńczych wielonarodowościowa metropolia, jaką był Kijów, tętniła życiem zgodnie ze sobą współżyjących narodowości. Taki stan i układ narodowościowy miał również swoje odzwierciedlenie w szkołach kijowskich. Nie dochodziło w nich do większych konfliktów między młodzieżą polską, rosyjską, ukraińską czy żydowską. Zgoda narodów obowiązywała podówczas na całym obszarze kresów wschodnich i nadawała niepowtarzalny koloryt stosunkom międzyludzkim, które bezpowrotnie już dziś odeszły w przeszłość. Dotyczy to wielu miast, zwłaszcza takich jak Wilno czy Lwów. Do szkół zjeżdżali synowie polskiego ziemiaństwa czy jeszcze liczniejszych oficjalistów dworskich i inteligencji technicznej, skupionej wokół dobrze rozwijającego się przemysłu cukrowniczego na tych żyznych ziemiach. W czasie, kiedy 22-letni młodzieniec wstępuje na politechnikę, na Wydział Budowy Maszyn, było już po rewolucji 1905 roku. Malała fala strajków, manifestacji, rozbijania fabryk monopolu spirytusowego. Rozwijał się natomiast ruch socjalistyczny. Wysoki, jasnowłosy, przystojny, o bystrej umysłowości i pogodnym usposobieniu młodzieniec jest ciekaw świata. A lata studenckie stwarzały wiele okazji, by taką ciekawość i śmiałość wewnętrzną podsycać i żywić. Młody student okazuje się bardzo wrażliwy na wszelkie nowinki ideologiczne. Pamiętajmy, że po roku 1905 następuje rozkwit ruchu socjalistycznego, w którym udział biorą środowiska studenckie - jak zawsze i wszędzie na świecie - z wielką chęcią i odwagą. Trudno to dziś stwierdzić dokładnie, lecz jedno jest pewne - młody Silhan silnie zaangażował się w działalność Socjal-Demokratycznej Partii Robotniczej Rosji. Przypłaca za to dziewięciomiesięcznym pobytem w więzieniu, w okresie 1911-12. Toteż siłą rzeczy zostają przerwane studia politechniczne. Skutki tego odczuł bardzo boleśnie. Władze szkolne, zapewne pod naciskiem władz carskich, nie zaliczają mu nakazanych obowiązków uczelnianych i usuwają go z uczelni. Oficjalnie decyzja uczelniana brzmi następująco: "Ponieważ wymieniony nie ukończył kursu, nie wykonał projektu dyplomowego, ani nie przedłożył pracy dyplomowej, nie otrzymuje on ani stopnia naukowego, ani tytułu i nie może przeto korzystać z praw i przywilejów przysługujących osobom, które ukończyły politechnikę ze stopniem i tytułem naukowym." Można tu między wierszami doczytać się nie tyle stwierdzenia niewywiązania się z terminowych prac dyplomowych, co zawiadomienie o wyrzuceniu ze studiów. Samopoczucie wewnętrzne Janka musiało być bardzo złe. Dla uzmysłowienia, jak dalece był on w tym okresie już człowiekiem politycznie ukształtowanym, może świadczyć relacja Mieczysława Harusewicza, który tak oto wspomina pewien wakacyjny epizod ze swojego dzieciństwa: "Oboje, Helena i Janek, byli z przekonania socjalistami, każde na swój sposób, po krakowsku i po kijowsku, na odmianę bardziej polską oraz bardziej międzynarodową. W swym późniejszym życiu też pozostawali wierni socjalizmowi, ale zabarwienie ideologii odwróciło się u nich diametralnie." Doktor Harusewicz (ojciec Mieczysława - przyp. mój) lubił dyskutować z młodzieżą wyznającą odmienne od niego poglądy, zwłaszcza że ich młodzieńcza szczerość i bezinteresowność nie ulegały wątpliwości. Gdy Miecio w oczach Janka dojrzał do dyskusji politycznych, to znaczy gdy doszedł do wieku siedmiu czy ośmiu lat, kuzyn-student próbował zainteresować nimi malca, a może i pozyskać go dla ideologii socjalistycznej. W trakcie tych politycznych zabiegów wynikł kiedyś następujący dialog: - Endek dba tylko o siebie, a socjalista o cały lud. - A co to jest Endek? - To taki gruby burżuj z wielkim brzuchem. Nie wiadomo, czy Miecio zapamiętał dokładnie tę "polityczną" dyskusję ze starszym kuzynem, ale z całą pewnością można stwierdzić, że Silhan był oddany sprawie idei socjalistycznej i otwarcie głosił swoje przekonania także wobec małoletniego, młodszego kuzyna. Pierwszą swoją wysoką cenę życiową, związaną z działalnością polityczną, przyszło mu zapłacić bardzo wcześnie. Trzeba pamiętać, że ruch socjalistyczny w ówczesnej Rosji carskiej był zabroniony i mógł rozwijać się wyłącznie konspiracyjnie. Oznaczało to, że policja miała obowiązek przeciwdziałać rozwojowi tego ruchu, co też starała się sumiennie czynić, zresztą nie bez efektów. Władze carskie w Kijowie trafiają na trop i dokonują aresztowań wśród członków ugrupowań socjalistycznych. Tak więc nasz student zostaje aresztowany w 1911 roku wraz z licznymi kolegami z politechniki. Jednak mając po ojcu obywatelstwo austriackie, a zapewne w głównej mierze dzięki zabiegom matki, unika procesu politycznego, który mógł zakończyć się nawet zsyłką na Syberię. Nie opuszcza go więc w tym momencie łut szczęścia, choć zapewne cierpienie w imię idei stanowi marzenie każdego konspiratora. Zgodnie z prawem carskim, jako obywatel obcy zostaje deportowany do Austro-Węgier, do Lwowa, w którym mieszkała jego dalsza rodzina. Całe to wydarzenie stanowi dla Silhana wewnętrzny wstrząs, który zmusza do wielu przemyśleń. Lwów jest jednak miastem polskim, więc czuje się tu zdecydowanie lepiej, panuje w nim bowiem duża swoboda polityczna. Ponadto dookoła widzi zabytki polskiej kultury. Pociąga go teatr. Od razu też dodajmy, że nie porzuca nauki, nie marnuje lat pracy i nadziei swoich rodziców. Natychmiast wstępuje do C. K. Szkoły Politechnicznej we Lwowie na Wydział Budowy Maszyn, gdzie językiem wykładowym jest język polski. Panują tu liberalne stosunki. Studiuje w roku akademickim 1912/13. Czas ten spędza bardzo pracowicie. Nie zarzuca działalności społecznej, uczestnicząc w pracach Akademickiego Zrzeszenia Młodzieży Lewicowej "Spójnia". Na terenie Lwowa kieruje działalnością emigracyjnej grupy SDPRR. Oznacza to, że nadal pozostał wierny swoim kijowskim ideałom. Natomiast jeśli chodzi o studia, to zachował się odpis świadectwa egzaminu państwowego, który Silhan złożył jako zwyczajny słuchacz wiosną 1913 r. Wyniki są znakomite. Z matematyki, geometrii wykreślnej, rysunku geometrycznego uzyskuje oceny bardzo dobre, a z mechaniki ogólnej, mechaniki technicznej i fizyki ogólnej i technicznej - ocenę celującą. Ten fakt świadczy, że nie przygniotło i nie złamało wewnętrznie Silhana doświadczenie kijowskie. Jakże inne jest świadectwo z egzaminów złożonych we Lwowie od decyzji, którą wydała politechnika kijowska. Jest więc rok 1913 i życie przed młodym Janem Silhanem stoi otworem. II Szkoła Podchorążych w Libercu Dwudziestoczteroletni mężczyzna, kawaler, jest już na tyle dojrzały by myśleć poważnie o tym co będzie robił w życiu, jakie będą jego dalsze losy. Teraz jednak jest chwila, że czuje się bardzo swobodnie. Zdany egzamin przynosi mu satysfakcję i wewnętrzny spokój. Poniżenia kijowskie, miesiące udręk i przesłuchiwań, łzy i niepokój matki blakną w tych ciepłych miesiącach wiosny 1913 roku. Spaceruje teraz beztrosko ulicami Lwowa, który wydaje mu się przez te życiowe okoliczności i osobiste satysfakcje jeszcze piękniejszy, po prostu swojski. Nie ma nic lepszego na świecie, kiedy po trudach osobistych, po dobrze spełnionym wysiłku przychodzi czas zażywania urody życia i można nieograniczenie dysponować samym sobą. Myślami przenosi się do swojego domu rodzinnego w Kijowie. Jakże tęskni do matki, do ojca, starszych braci - Sławka i Jurka, do wujków i kuzynostwa, kolegów i dziewczyn, z którymi flirtował. Wsiadłby natychmiast do pociągu jadącego w tamte sielskie strony, by się znowu znaleźć w dobrze sobie znanych starych miejscach. Było to jednak niemożliwe dla niego, tak niedawno deportowanego stamtąd właśnie. Wolny czas po egzaminach nie miał jednak trwać wiecznie. Na ferie letnie przewidziany został wyjazd dojrzałego młodzieńca, o bystrym usposobieniu, na studencką praktykę do Fabryki Maszyn w Pradze. Praga swoim niepowtarzalnym kolorytem wywiera na nim duże wrażenie. W czasie praktyki poznaje bliżej swój zawód. Przykłada się do zajęć z wielkim entuzjazmem, ponieważ nie tylko z zamiłowania wybrał właśnie mechanikę maszyn, ale wie, że już blisko jest czas, w który musi wejść bardzo dobrze przysposobiony do życia, gdyż nowoczesność odgrywa coraz większą rolę. Na klimat pobytu w Pradze niewątpliwie ma wpływ świadomość, że jego korzenie, poprzez dziadka, łączą się z czeską ziemią. Nie jest to bez znaczenia. Nie całkiem czuje się tu obco. Przyswaja sobie kolejny słowiański język, utrwala jego brzmienie i znaczenie. Dziewczęta są równie piękne, a wolnych przecież chwil mu nie brak. Znajomość języka przyda mu się już w niedalekiej przyszłości, o której, jak każdy człowiek, nic nie wie. Nie wie, że czai się w niej groza, dlatego w danej chwili nic nie mąci jego radości życia. Po pięknej wiośnie i pracowicie spędzonym lecie w Pradze przychodzi złocista, ciepła, łagodna jesień 1913 roku. Jeszcze nic złowróżebnego nie zbiera się na nieboskłonie nad Europą. Jana Silhana czeka jeszcze, jak każdego mężczyznę, wypełnienie życiowego obowiązku - odbycie służby wojskowej w wojsku austriackim. Ta perspektywa nie napawa go entuzjazmem, ale przyjmuje ją ze spokojem, zdając sobie sprawę, iż taka kolej rzeczy składa się na porządek tego świata, a więc trzeba jej sprostać. Jan Silhan jesienią 1913 roku zgłasza się na jeden rok do służby wojskowej w szkole oficerskiej w Libercu. Służba ta - do pewnego stopnia - stanowi przedłużenie i pogłębienie wiedzy z jego specjalizacji. Nie wiemy nic szczególnego o jej przebiegu. Zapewne była typowa. Bez wątpienia jednak można stwierdzić, że wojsko ujmuje w karby młodego człowieka, hartuje jego zmysły, wykształca wolę i być może wzmacnia dzielność osobistej natury. Przyswaja sobie w wojsku znajomość języka niemieckiego, tego języka, którym przez dziesiątki lat będzie posługiwał się w swej korespondencji z wieloma wybitnymi ludźmi w Europie. Oczywiście młody podoficer nic jeszcze o tej nieświadomie odnoszonej korzyści wiedzieć nie może. Nie przeczuwa, że właśnie w tym polu wypełni się jego całe życie. Szkoła Oficerska oczywiście nie stwarzała nowego człowieka. Nawet nie wiemy, na ile w tym okresie jest jeszcze, choć można przypuszczać, że nadal tak - socjalistą. Byłoby niedorzecznością twierdzić, że szkoła stanowiła rodzaj wydarzenia całkowicie zmieniającego życie wewnętrzne Janka i plany na przyszłość. Mogła jedynie uwypuklić i wzmocnić te cechy, które stały się podstawą jego dzielności i późniejszego wielkiego autorytetu. Mijały miesiące i wiosną roku następnego, czyli 1914, mocą pułkowego rozkazu nr 73,6/a z 14 marca zostaje Silhan mianowany w drodze awansu do stopnia tytularnego gefrajtra, czyli podchorążego. Stanowi to dla Jana moment zdobycia jakiegoś kolejnego, ważnego w swoim życiu punktu odniesienia, który staje się już na zawsze jego własnością, potwierdzającą nabyte umiejętności. Coraz bardziej otwiera się piękna perspektywa życiowa. Pamiętajmy jednak, że rok 1914, to jest jednak rok wybuchu I wojny światowej. I można sobie wyobrazić, że zbliżające się jej widmo było wyraźnie przeczuwane. Kadra oficerska wdawała się teraz w różnego typu militarne dyskusje i przewidywania. Nakreślmy tu choć w kilku zdaniach sytuację polityczną ówczesnej Europy, która w owym roku gwałtownie się zaostrza i wkrótce wchłonie w swój wir miliony ludzi różnych narodów, zniszczy miasta, wsie, przyniesie nieopisaną nędzę, stanie się przyczyną tragedii setek tysięcy ludzi, a Jana Silhana na zawsze naznaczy swoistym piętnem. Główne ugrupowania państw europejskich coraz gwałtowniej zawierały różne pakty i układy, mając nadzieję, że dokonają nowego, korzystniejszego dla siebie podziału świata. Niemcy, czyli ówczesne Cesarstwo Niemieckie, dążyły jawnie do ściślejszego uzależnienia od siebie Europy oraz do powiększenia swoich kolonialnych posiadłości w Afryce i na Dalekim Wschodzie. Bezczynnie nie pozostawała również Rosja, dążąca do opanowania cieśnin tureckich. Zagrożone czuło się też Zjednoczone Królestwo Anglii, ze względu na wzrost niemieckiej floty, a także Francja, obawiająca się ponownego najazdu Niemiec. Politycznie Europa podzieliła się już pod koniec XIX wieku na dwa przeciwstawne bloki. Z jednej strony trójprzymierze tworzyły: Niemcy, Austro-Węgry i Włochy, a z drugiej: państwa Ententy, czyli: Rosja, Francja, Anglia, Serbia, Czarnogóra, Belgia. Wobec faktu pogłębiających się sprzeczności interesów i wzajemnych obaw, wybuch wojny stawał się coraz bardziej nieunikniony. W sztabach wojennych rozpatrywane były strategie, które mogły dać możliwość zwycięstwa. Układano najprzeróżniejsze scenariusze rozegrania zwycięskich bitew na tysiącach pól i na morzu. Każda ze stron, każde z mocarstw w swoich kalkulacjach przewidywało dla siebie określoną pomyślną opcję. Kiedy wojenne machiny były już wystarczająco rozpędzone, a ambicje mocarstw pewne realizacji swych celów, wybuch wojny był jakby przesądzony. Musi ona nadejść niechybnie, gdziekolwiek by się to nie miało stać. Pod koniec czerwca austriacki następca tronu, młody arcyksiążę Franciszek Ferdynand d'Este, wybiera się w podróż do Serbii. W Sarajewie - jak wiadomo powszechnie - 28 czerwca zostaje zamordowany. Ta prowokacja stanowi już bezpośredni pretekst do wybuchu wojny, która później została nazwana pierwszą światową. W miesiąc później Austro-Węgry wypowiadają wojnę Serbii. Na jej teren wkraczają wojska austriackie. W sierpniu 1914 roku dwa bloki militarne są już w stanie konfrontacji. Całą Europę pokrywają pola bitew toczonych z różnym tempem. Wysiłki cesarza Franciszka Józefa, by uniknąć przy pomocy półśrodków wojny, nie wytrzymują próby czasu. Podchorążemu Janowi Silhanowi nie było więc dane, po rocznej służbie, wrócić do cywila, by kontynuować studia inżynierskie. Jego jednostka zostaje skierowana na południowy front serbski. Groza wojny zagląda mu bezpośrednio w oczy. W te oczy, którymi przyjdzie mu patrzeć na barwny świat zaledwie dwa, trzy miesiące. Tymczasem chłonie obrazy okrucieństwa, patrzy na zabitych, na rozrywaną pociskami ziemię, zranione konie, poranionych ludzi, pokaleczonych niemiłosiernie, którzy mają urwane nogi, ręce, tracą oczy, wykrwawiają się bez możliwości uzyskania skutecznej pomocy, jęczą w wielu swoich ojczystych językach, wzywają Boga na pomoc, wołają rodziców, swoich kolegów, żony. Wszystko to zapada w jego chłonną, młodą wrażliwą pamięć. Dają mu się też we znaki, jak i jego kolegom, ciężkie warunki bytowania na froncie - deszcz, zimno, niewygoda, a przede wszystkim niepewność, czy nagle nie zostanie się zaskoczonym przez wroga. Wszystkiemu temu towarzyszą wybuchy pocisków, granatów i świst kul karabinowych. W tych nieskończonych tygodniach widzi wojnę w całej okazałości, poznaje jej smak tak blisko i bezpośrednio, że już bardziej nie można. Zachowuje jednak wielkie opanowanie, jak przystoi na oficera. I tak zbliża się pamiętny dla Jana Silhana dzień - szósty listopada 1914 roku. Wśród ciężko toczonych tego dnia bojów pod Szabacem na jego kompanię przychodzi krytyczny moment. Załamuje się inicjatywa strony austriackiej. Dowódca ginie. W wyniku zaistniałej sytuacji powstaje groźba utraty strategicznego punktu. Zewsząd nasila się natarcie serbskie. Podkomendni wpadają w popłoch. Silhan, widząc rosnące, śmiertelne zagrożenie, przejmuje dowództwo, podrywa grupę żołnierzy do brawurowej walki i ratuje w ten sposób przed utratą ważny dla Austriaków punkt strategiczny. W czasie tego starcia, nagle, przez ułamek sekundy czuje w skroniach ostry piekący ból, chwieje się, upada na ziemię i traci przytomność. Natarcie zostaje odparte. Wśród rannych tego dnia do punktu szpitalnego zaniesiono także Jana Silhana. III Wyrwać się z ciemności Oto pociemniało niebo nad głową Jana Silhana. Przychodzi w życiu człowieka taki właśnie straszny i wszystko determinujący moment, który nieodwracalnie stawia tę straszną kropkę nad "i", tak jak teraz z nim czyni właśnie, bezwolnym już wobec wszystkich zjawisk, zdarzeń i wypadków świata, toczącego obok straszną wojnę. Nic nie wie o kolegach, z którymi był tak zżyty. Niosą go, wycofują się z jego ciałem na tylne pozycje. Gdzieś, to bliżej, to dalej, padają artyleryjskie pociski, ale bezpośrednie zagrożenie powoli już mija. Kotłowisko koni, ludzi, karabinów, armat, okopów, transzei, granatów jest już daleko poza nim. W szpitalu polowym jęczą to ciszej, to głośniej, wzywając Boga i złorzecząc mu, to płacząc podobni jemu żołnierze. Lekarz i dwie pielęgniarki zajmują się rannym natychmiast. Cały opatrunek założony na głowę jest już przesiąknięty krwią. Trzeba natychmiast go zdjąć i dokonać oględzin rany. Poza tym zbadać całe ciało. Puls osłabiony. Ranny jest nieprzytomny. Dokładne oględziny nie uwidaczniają szerokich okaleczeń, wyraźnie jedynie widać, że kula karabinowa przeszła na wylot część skroniową głowy. Lewe oko jest silnie uszkodzone. Jeszcze nie wiadomo, jakie poczyniła dalsze spustoszenia. Czy nie uszkodziła mózgu? W tym jednak momencie nie można było tego stwierdzić. Rannemu zaaplikowano niezbędne w takich sytuacjach medykamenty i należało czekać na dalsze reakcje ciała. Najważniejsze, że rana nie była rozległa, a oddech zachował równomierny rytm. Ustało również krwawienie. Po jakimś czasie sanitariuszka zauważyła, że ranny daje znaki, które świadczą o odzyskiwaniu przytomności. Zaczęło się od ruchu palców, które z wolna przesuwały się po ciele, jakby sprawdzały fakt jego istnienia. Ranny Silhan wracał do stanu półświadomości. Obolały i obandażowany, zdziwiony był ogromnie panującą wokół niego ciszą, choć w szpitalu wojennym trudno to, co się dzieje nazwać ciszą. Nie rozumiał jeszcze dokładnie, co się z nim stało. Jego gesty świadczyły, że odczuwa ból, i to ból ogromny. Zaczął obmacywać swój bandaż na głowie. Przez moment wydało mu się, że jest w serbskiej niewoli. Ale mylił się. Głosy, które dobiegały z różnych stron uświadomiły mu, że tak się nie stało. Był wśród swoich. Siostra podbiegła raczej niż podeszła, delikatnie kładąc ręce na jego rękach, próbujących nerwowo i zbyt gwałtownie obmacywać głowę. Ten delikatny dotyk młodych kobiecych rąk uspokoił rannego. Chciał unieść się z posłania. Był jednak nazbyt osłabiony i nie miał sił tego uczynić. Jął wypytywać siostry i przybyłego do niego lekarza, gdzie jest i co się z nim stało, a zwłaszcza, co jest z jego głową. Mówił cicho i bez wysiłku, jakby mimo wszystko przełamywał duże przeszkody. Lekarz wyjaśnił, iż ma zranioną skroń, ale to nic wielkiego i po niedługim czasie rana będzie zagojona. W głosie mówiącego o tym wojskowego doktora nie było jeszcze zapowiedzi strasznych konsekwencji postrzału na dalsze życie. Niewątpliwie nie chciał doktor dzielić się swoimi przeczuciami, aby nie przygnębiać rannego swą medyczną wiedzą. Toteż w tym momencie Silhan nie wiedział, jak sprawy naprawdę wyglądają. Mimo, że czuł się bardzo osłabiony, poprosił by przyniesiono mu coś do picia. Przyniesiono letnią herbatę. Rozgorączkowanymi wargami chłonął krople upragnionego napoju. Później znowu poczuł się słabiej i zasnął. Następnego dnia już wypytywał o szczegóły wypadku, a jednocześnie i jego pytano. Powoli, bardzo powoli opowiadał urywanymi zdaniami. Przed lekarzem był moment najcięższy, gdyż ocalałe prawe oko reagowało na światło bardzo słabo. O uratowaniu lewego oka nie było już nawet co marzyć. Jeszcze jednak nie chciał tego uświadamiać porucznikowi, by nie wywoływać emocjonalnego wstrząsu, tym bardziej, że w szpitalu polowym zajmowano się ratowaniem życia i opatrunkami, a nie leczeniem. Jednak następna diagnoza wskazywała, że trzeba będzie przetransportować rannego porucznika do innego, specjalistycznego szpitala. Zdecydowano się na transport do Budapesztu, do słynnej kliniki ocznej profesora Grossa. Nastąpiły przygotowania do transportu. Przed wyjazdem przybył do Silhana dowódca sztabowy. I to z jego ust potoczyły się zdania, których w tym momencie nie spodziewał się usłyszeć. Dowódca podkreślił wagę bohaterskiego czynu, który nie zostanie mu zapomniany, gdyż uratował w ten sposób życie dziesiątków innych żołnierzy. Słuchał tych słów i próbował z nich budować otuchę dla siebie, ale przychodziło mu to z niejakim trudem. Ta rozmowa nadwerężała jego wyobraźnię i wątłe siły. Powiedział, że jego czyn był podyktowany żołnierskim obowiązkiem i nie widzi w tym jakichś swoich szczególnych zasług. Zrobiło to na dowódcy duże wrażenie. Poznał osobiście dzielność młodego człowieka. Zapewnił więc, że postara się złożyć o tym wszystkim meldunek do najwyższego dowództwa, z wnioskiem o nadanie mu złotego medalu za odwagę i zasługi wojenne. Jeszcze nie minął rok, a dla Silhana wojna już się skończyła. Podczas transportu do Budapesztu myślał tylko o jednym. Już zdołał się bowiem zorientować, iż dopiero na miejscu będzie rozwiązana największa niewiadoma, dotycząca jego oczu. Myślał na różne sposoby, jakby sama ta czynność mogła wpłynąć na odmianę zaistniałej sytuacji. Bał się, że powiedzą mu o ślepocie. Przeszywał go lęk i tliła się przez siebie samego podsycana nadzieja. W końcu udawał się do legendarnego, jak mu powiedziano, czyniącego cuda profesora Grossa. Może ocali i jemu wzrok? Toteż chciał się znaleźć w Budapeszcie jak najszybciej, a transport, jak na złość, wlókł się nieskończenie długo. Mimo niekiedy gwałtownie rosnących obaw starał się na zewnątrz zachowywać spokój i cierpliwość. Każdy tu jechał z jakimś cierpieniem. Może nie pozwalała mu użalać się nad własnym losem jego ranga wojskowa? Toteż raczej słuchał innych rannych. W klinice budapesztańskiej podobnych jemu było już wielu. Badania trwały przez pewien czas. Profesor podejmował różne próby lecznicze. W końcu diagnoza została postawiona jednoznacznie i zdecydowanie - nerwy wzrokowe zostały uszkodzone i nic się nie da już zrobić. Nic innego orzec konsylium lekarskie nie mogło. Zawodowy lekarz wie o tym najlepiej, taka diagnoza zawsze sprawia mu przykrość, tak jakby sam ją sobie zadawał. Jest to rodzaj okrucieństwa, którego muszą doświadczać i lekarz, i chory. Przez pewien czas leczono więc jeszcze raczej gałkę oczną, jednak widzenia nie dało się zachować, ani przywrócić. Jan Silhan jeszcze o tym nie miał ostatecznej wiedzy, mimo że zadawał natarczywie ciągle te same pytania. Prowadzono go co jakiś czas na kolejne badania, ale wyczuwał, że mają one złowieszczy charakter. Najgorsza była ta niepewność, z jaką człowiek chwyta się resztek nadziei, a jednocześnie czuje lęk, że nadaremnie. Otaczała go zewsząd ciemność. Myślami najczęściej sięgał do rodzinnego domu, do kolegów, bo były to wspomnienia, które w nim tkwiły jako konkretne, widzialne obrazy. Miały w sobie ten największy skarb - słońce, jeziora, drzewa, lasy, łąki, oświetlone wnętrza pokoi, rysy matczynej twarzy, sylwetki braci, dziewczyn. Tak nadszedł kolejny dzień oględzin jego oczu i zdejmowania opatrunków. Konsylium nie trwało długo i przebiegło, jak się zdołał zorientować, w dość nerwowej atmosferze. Kiedy lekarze wyszli z pokoju, niemal natychmiast zjawiła się pielęgniarka, która zapowiedziała Silhanowi wizytę kapelana szpitalnego. Zdziwił się wielce tym faktem, wiedział już bowiem, że musi dziać się coś wyjątkowego, o czym do tej pory nikt mu nie mówił. Przemknęła mu nawet myśl o śmiertelnym zagrożeniu życia. Czy to możliwe? - pytał samego siebie. Przecież czuł się na ogół dobrze. Tylko ta ciemność, jak senna, straszna zjawa, która nie opuszczała go ani na chwilę. Przed wieczorem przyszedł do niego zapowiedziany kapelan. Wziął młodego oficera pod rękę i wyszli na przechadzkę po hallu kliniki. Silhan wyczuwał, że jest coś ważnego, o czym kapelan chce mówić, a jednak nie mówi. Wypytywał go o jego sprawy rodzinne, jakby próbując zbliżyć się do niego i przyjąć na siebie część jego życia. Najczęściej wracał do jednego motywu, iż nawet z największym kalectwem i nieszczęściem, nawet bez wzroku, człowiek też musi żyć. Duszę Silhana jakby poraził lodowaty prąd. Napięcie jego nerwów wzrosło gwałtownie, sięgając szczytu. Nie wytrzymał. Nie mógł znieść dłużej tej łagodnej perswazji, kiedy w grę wchodziło dla niego coś tak ważnego, jak dla płuc powietrze. Był przy tym aż nadto młody, aby w takim momencie zachować spokój. Domagał się więc całej prawdy. Nie później, teraz i natychmiast chciał wiedzieć, co z nim jest, czy będzie widział, czy też nie. Kapelan nawet nie próbował, słuchał jego naglących skarżeń. Widać było, że naprawdę nie znajduje dla niego słów pocieszenia. Teraz, przyparty do muru, widząc, że jego duchowe przygotowania nie zapobiegną szokowi, kiedy cała prawda zostanie wyjawiona, przekazał Silhanowi gorzką prawdę. Nigdy nie będzie widział. Ta wiadomość jak lawina zwaliła się na jego głowę. Wiedział, że może runąć, nie przypuszczał jednak, że tak się stanie. Odebrano mu nadzieję. Teraz innego rodzaju ciemność owładnęła jego głowę i całe ciało. Zaczął się skarżyć, dlaczego właśnie jego spotkał taki straszny los. Może lepiej byłoby umrzeć! Nic nie jest w stanie przekazać gwałtowności jego myśli, tej nieodwracalności, wobec której żadna już siła nic uczynić nie może. Zawaliło się wszystko. Ginęło bezpowrotnie. Nie widział dla siebie miejsca na tym świecie, nie widział żadnej przyszłości. Wszystko stracone. Całe życie! Myślał o tym wszystkim z prędkością światła. W jednej sekundzie przecinały się te okropne obrazy. Wbijał palce w oczy, jakby chciał wydrzeć z nich tę gniotącą je czerń. Kapelan jeszcze coś mówił, ale do Silhana nie docierały już jego słowa. Poczuł się okropnie samotny, był tylko ze swoim nieszczęściem, które teraz rosło i rosło. Czuł bolesne bicie serca i zalepiający gardło kleisty, rozgorączkowany, dyszący oddech. Czuł się zagubiony, niemal jak dziecko. Teraz żałował wszystkiego. Mówił do siebie najgorsze rzeczy i się dziwił, że przychodzą mu one do głowy. Wspominał sobie wszystkie okoliczności, począwszy od włączenia się do politycznych grup w Kijowie, które doprowadziły go do tej służby w austriackim wojsku. I przychodziło mu to bardzo łatwo. Wszystko doskonale układało się w fatalistyczny ciąg przyczynowo-skutkowy. W tym rozgorączkowanym jakby śnie ujrzał linię zdarzeń, która prowadziła wyraźnie do tego jednego momentu, do tej jednej sekundy na serbskich wzgórzach, gdzie został trafiony. Przeraziło go nawet przypuszczenie, czy aby nie jest to jakaś kara za grzechy. Bolało go całe ciało. Bolało go myślenie. Płonął i nie mógł znaleźć siły, by się uspokoić. O kolacji nie było mowy. O śnie również. W nocy opanowały go lęki, złe przeczucia, że już niczego nie zdoła w życiu zrobić. On, młody, dziarski, pragnący zmieniać świat, wprowadzać w nim sprawiedliwość, nie mógł się pogodzić, że do końca pozostanie pacjentem, do końca. Wszystkie marzenia i plany zapadły w jakąś nierealną przestrzeń, w której ulegały rozmyciu i rozproszeniu. I znowu wracał do tej myśli, że lepiej, gdyby pocisk rozerwał go wtedy na strzępy. Przypominały mu się obrazy ślepców, nędzarzy żebrzących o kawałek chleba. Nie wiadomo, dlaczego nagle utożsamił się całym swoim istnieniem z tymi często widywanymi w różnych miastach ludźmi ubranymi nędznie, obszarpańcami świata, prześmiewanymi i pogardzanymi przez dorosłych i dzieci. Takie to myśli tłukły się w jego wyobraźni. Jeszcze widział siebie tak niedawno śmiejącego się, w podniosłym nastroju, wykrzykującego radośnie z powodu rocznicy urodzin, którą przypadło mu obchodzić w wojennych okolicznościach. A teraz szpital. Za oknem Budapeszt, którego nie może zobaczyć. Zdołał już poznać język madziarski, ale stan psychiczny uległ gwałtownemu pogorszeniu. Następnego dnia odwiedził go znowu kapelan. Mówił do niego, a on nie mógł skupić się na jego słowach. Kapelan odniósł wrażenie, że nie dotarł do wnętrza Jana Silhana. Mówił o Chrystusie, który nigdy nie opuszcza człowieka, w jakiejkolwiek sytuacji by się nie znalazł. Ale Silhanowi, tak silnie skrzywdzonemu Silhanowi, wydawało się to wszystko jakby zbyt dużą nieprawdziwą sytuacją. Słusznie więc zaczęto obawiać się, że zapaść duchowa może być groźniejsza niż jego stan fizyczny. Równie trudne były rozmowy, które prowadził z Silhanem profesor Gross. I nikt nie wie, jakie struny zostały w nim poruszone. Może pod wpływem zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia i Wigilii nagle powiedział sobie, iż nie może dać się złamać, dalej upadać, że musi żyć i wytrwać? Pierwszym objawem, który został przez personel zauważony, było pragnienie kolejnych rozmów z kapelanem. Następnie Silhan, z człowieka wymagającego pocieszenia sam zaczyna aktywnie pokrzepiać innych chorych i rannych. Znikł też z twarzy jakiś obecny wcześniej rys. Nareszcie jego oblicze złagodniało. IV Pierwsze próby Profesor Gross cierpiał, ponieważ nie mógł swojemu pacjentowi uratować wzroku. Szczerze jednak ucieszył się, kiedy zauważył, że u Silhana zaczyna budzić się nowe jakby tchnienie życia. Nie mogąc przywrócić mu wzroku, podnosił go jednak na duchu. Do Silhana powoli docierała jego argumentacja. Nie bez znaczenia musiało być także to, że nie on jeden jest obciążony tak nagłym kalectwem. W klinice w Budapeszcie podobnych jemu przebywało wielu. Jednych wysyłano po zaleczeniu ran do rodzinnych domów, innych do zakładów ociemniałych w Czerniowcach lub we Wiedniu. Kim mogli zostać? Nauczyć się szczotkarstwa, wyplatania mat, koszyków z wikliny? I to miało dać im szansę podołania życiu, jego wszystkim wymaganiom i ciężarom? Z uwagą słuchał wywodów o sprawach wcześniej zaledwie szczątkowo zasłyszanych. Bał się tej nowej, ciągle mu obcej przyszłości. Nie chciał też pogodzić się, że całe lata studiów przepadły. Ileż to dni i nocy ślęczał nad zawiłymi i skomplikowanymi wzorami i prawami fizyki, matematyki, mechaniki, ileż to miesięcy w szkole wojskowej w Libercu musiałoby teraz zostać obróconych wniwecz. Nie mamy przecież wątpliwości, że Silhan to człowiek zarazem zdolny i niezwykle ambitny. Najbardziej dokuczał mu fakt, iż samodzielnie niczego nie może przeczytać. Gazetę, książkę musi mu czytać drugi człowiek. Wiadomość, że niewidomi mają swoje pismo, które można czytać, zaczęła go frapować. Widząc tę odradzającą się energię życiową profesor Gross poczuł się zachęcony, by zetknąć Jana Silhana z zawodowym nauczycielem dla ociemniałych, wybitnym teoretykiem Jerzym Halarewiczem z Czerniowiec. Ten kontakt okaże się niezwykle owocny i można bez obaw powiedzieć, że nawet zbawienny. Wybitny tyflopedagog Halarewicz wyprowadza - ujmując to poetycko - Silhana z domu wewnętrznej niewoli i niedoli na drogę, która nie jest pozbawiona promyków światła. Zawiąże się między nimi przyjaźń na wiele lat. Już po wojnie w 1918 roku Halarewicz ofiaruje mu z dedykacją swoją książkę pt. "Die fursorge fur die Kriegsblinden". Silhan dopiero teraz poznaje tajniki pisma brajla. Choć słyszał o nim, to nigdy nie przypuszczał nawet, że kiedyś w życiu będzie musiał nauczyć się czytać palcami, dotykiem, aby właśnie żyć i być ludziom potrzebny. Teraz staje się to twardą koniecznością i szansą. Niewątpliwie sposób oddziaływania Halarewicza na Silhana nie pozostawał bez znaczenia. Jako specjalista, zna bardzo dokładnie świat ludzi ociemniałych i niewidomych, zna ich kłopoty i bóle, ale też zna możliwości praktycznej samorealizacji, czyli powrotu do społeczeństwa mimo kalectwa. Tacy ludzie jak profesor Gross i Halarewicz chcieliby każdemu z pacjentów oddać serce, aby udowodnić światu nieograniczony wręcz zakres ludzkich możliwości. Wydaje się, że żyją nie własnym życiem, ale ideą dawania życia. Nasłuchał się Silhan wiele tragicznych zwierzeń i dobrych opowieści o losach ludzi niewidomych, niosących swoje piętno i ciężar. Powoli coraz wyraźniej dostrzegał, jak wiele trzeba by zrobić dla polepszenia ich niedoli, gdy przyjdzie z pomocą w ich udręce. Halarewicz zaszczepia tę ideę w sercu Silhana. Nowi ociemniali przybywają z frontu. Nie ma wątpliwości, gdzie może być przyszłe pole jego pracy. Takim duchem przenika i umacnia się jeszcze w Budapeszcie. Rozbite kawałki jego duszy składają się na nowo. Idea służenia społeczeństwu, przynoszenia ludziom ulgi w cierpieniu wydaje mu się najbliższa i najpiękniejsza. W takim właśnie najmniej spodziewanym momencie odnajduje w pamięci zręby swoich młodzieńczych fascynacji z okresu studiów, z powodu których już raz ucierpiał. Halarewicz widzi tylko jedną perspektywę, a jest nią zajęcie się tyflopedagogiką. Podjęcie decyzji nie przychodzi Silhanowi łatwo. Mijają dni, tygodnie. Decyzje narastają, upadają, ale w jego sytuacji możliwości wyboru określonej drogi życiowej są bardzo wąskie. A przecież nie jest Silhanowi obce zamiłowanie do pedagogiki. Nieco wprawił się do tego typu zajęcia, choćby korepetycjami, udzielanymi przez wiele lat. Toteż o czymkolwiek by nie myślał, wraca w końcu do tego samego. A teraz jeszcze stają mu się tak bliscy towarzysze jego losu, ociemniali żołnierze, oczekujący pomocy. Tu odsłania się szlachetny rys duszy Jana Silhana - przywrócić im miejsce w społeczeństwie, ratować przed psychiczną ciemnością, ułomnością, ludzkim lekceważeniem i pogardą. Więc o czymkolwiek by nie myślał, myśli na poły marzycielsko, że przywróci sobie sens i wiarę w życie, jeśli i tym skrzywdzonym zdoła to samo przywrócić. Swoimi postępami w opanowywaniu alfabetu brajla, który tak niedawno wywarł na nim w pierwszym spotkaniu szokujące wrażenie, teraz sam się zdumiewał, nie mówiąc już o podziwie samego Halarewicza. Uwierzył, że jest w tej chropowatej - jak ją nazwał - tekturze zawarte pismo, nadzieja, oręże. Uczył się swojego dotyku na nowo, zarówno kiedy wyciskał przyrządem do pisania punkciki, jak i wtedy, kiedy musiał je odczytywać. Daje się Silhan poznać jako człowiek wielkiego formatu intelektualnego - oczytany, taktowny, kulturalny i zaangażowany w to, co robi. Jego pragnienie, raczej już marzenie, by stać się pomocnym innym ludziom, jest już nieodwołalne. W Budapeszcie uświadamia sobie, że tu, na miejscu, wyczerpują się możliwości zdobycia życiowego celu. Budapeszteńscy przyjaciele wysuwają więc propozycję wysłania go do Wiednia. Istnieje tam słynny instytut dla niewidomych, równie słynny jak istniejący w Paryżu, w którym mógłby zdobyć wiedzę teoretyczną i praktyczną jako przyszły nauczyciel niewidomych. Postanowienie o wyjeździe zapadło. Na początku marca 1915 roku Jan Silhan udaje się w swoją kolejną życiową drogę - do Wiednia. Jest ciepła wiosna, ciągle trwa wojna światowa. A on ma ją już jakby za sobą. W drodze myśli tylko o tym, co go będzie czekać w stolicy Austro-Węgier. Zarazem cieszy się jak i niepokoi perspektywą poznania zakładu w Wiedniu. V Wiedeńskie doświadczenia czyli życie od nowa Marzec 1915 roku jest dla Jana Silhana, mimo wszystkich cierpień, jednym z tych miesięcy w jego życiu, które można zaliczyć do bardzo znaczących. Jeszcze gdzieś w świadomości pobrzmiewa ferwor frontowego wydarzenia z listopada ubiegłego roku, ale teraz, usadowiony w pociągu do Wiednia, skupiony jest na swych myślach, na swym nowym etapie życia. Odprowadzony na dworzec przez kapelana, profesora Grossa czuje, że żegna ludzi, którzy zrobili dla niego bardzo wiele. Dali mu podstawę, by mógł wierzyć, że nie zginie w życiu, że nie będzie pozostawiony samemu sobie. Pamiętajmy też, że w tę życiową podróż do Wiednia wybiera się Silhan jako oficer opromieniony sławą wojennego czynu pod Szubach. To jest również ten kapitał, który lekceważony być nie może. Akt poświęcenia i odwagi odciśnięty został na jego ciele jako akt prawdy. To miasto Wiedeń, tę stolicę cesarstwa, bajeczne miasto, osnute legendarnymi opowieściami, miasto walców Straussa, filozofów, kompozytorów, opery i operetek, teatrów, miasto nad Dunajem, z jego mostami i pałacami, ogrodami, katedrą Świętego Stefana tak bardzo chciał kiedyś koniecznie zobaczyć, napatrzyć się do syta, do odurzenia pięknem architektonicznym, przepychem, bogactwem i lekkością. Teraz przybywa tu jako ociemniały. To go jednak bardziej trzyma w napięciu, bowiem jedzie tu po swoją szansę życiową. Tylko to wyzwala w nim upór i zapał, a przede wszystkim pragnienie, by nie zawieść niczyich oczekiwań. Z każdą godziną pociąg zbliża się do stolicy cesarstwa. Ale czasu jest dużo, by oddawać się różnym myślom. Gdy tylko skupi się nad perspektywą pracy w zawodzie nauczyciela, opiekuna, wychowawcy ociemniałych, to zaraz jakiś dziwny zapał, jakby stan podniecenia opanowuje jego wnętrze. Dostrzega w swej zapowiedzianej mu drodze swoistą romantykę, której warto się poświęcić. W sobotę, 15 marca 1915 roku, pociąg z Budapesztu wjeżdża na peron Wiedeńskiego Dworca Centralnego. Dzień jest bardzo ciepły. W powietrzu czuje się już ożywioną wiosnę. Słońce grzeje w twarz. Gwar, ruch, otwarte sklepy, restauracje, nawoływanie gazeciarzy, dorożki i auta. Wydawać by się mogło, że nikt tu nie myśli o wojnie, ale i tu ona trwa, ukryta wstydliwie jakby w murach szpitalnych i w magazynach wojennych. Dochodzą też niestety z frontu dramatyczne wieści. Przed dworcem czekało nań auto armii austriackiej. Silhan udaje się na miejsce swego zakwaterowania - do Szpitala Rezerwy nr 2, który znajduje się w koszarach arcyksięcia Albrechta. Tu zostaje mu przydzielona kwatera z wygodami przewidzianymi dla oficerów. Następnie dochodzi do wielu spotkań, potrzebnych na samym początku, by ustalić wiele szczegółów. Znany jest na miejscu w szczegółach bohaterski czyn Silhana, za który został odznaczony złotym medalem, ale fakt, iż jest on człowiekiem ociemniałym, który ma być wykształcony na wychowawcę, powoduje, że jest pilnie przez rozmówców obserwowany. Wyczuwa się tę napiętą atmosferę, która momentami wprowadza go w niepewność. Austriacy, choć z natury życzliwi, nie mogą wyzbyć się w pierwszej fazie swojego niedowierzania. Oczywiście wszystko to wisi jakby w powietrzu, choć głośno nikt tych obaw nie formułuje. Merytorycznie Jan Silhan podlegać będzie Kuratorium Opieki nad Ociemniałymi Żołnierzami. I wszystkie dalsze decyzje odnośnie jego losów tu będą zapadać. Prawdziwy egzamin dopiero się zacznie. Pilnie będzie obserwowany każdy jego postępek, każdy sukces i potknięcia, ale i zarazem towarzyszyć temu będzie życzliwość. Musi jednak upłynąć trochę czasu, aby Silhan zdołał przełamać, czy raczej zdobyć wiedeńczyków i udowodnić swe nieprzeciętne zdolności w kontaktach z ludźmi, zdolności organizatorskie, przyswajania sobie metod kształcenia osób niewidomych, wytwarzania serdecznej atmosfery, a przede wszystkim oddziaływania w sposób krzepiący na otoczenie, co jest jednym z podstawowych warunków odniesienia efektów na polu pracy z niewidomymi dziećmi, a i z ludźmi starszymi również. Bariery psychicznych stresów, załamań, rozpaczy, jakie trzeba pokonać, są niewyobrażalnie wielkie. Problem kalectwa wzroku, problem ociemniałych żołnierzy stał się wielkim problemem właśnie w okresie I wojny światowej. Ta wojna zrodziła ich bardzo wielu, uczyniła to zagadnienie jednym z naczelnych w ówczesnych latach. Kiedy już przekonano się, że człowiek ociemniały może w tych okolicznościach być pomocny jako ten, który będzie rehabilitował do życia innych żołnierzy, którzy utracili wzrok, zaczęto patrzeć na decyzję władz wojskowych z większą aprobatą, a na samego Jana Silhana z rosnącym entuzjazmem. Staje się on często tematem rozmów w środowiskach lekarsko-wojskowych. Nie były tu bez znaczenia jego cechy charakteru - pogodny w usposobieniu, opanowany i serdeczny wobec każdego rozmówcy, a przy tym dobry kompan, który w towarzystwie potrafi żartować. Okres wiedeński wspominać będzie Silhan jako jeden z najpiękniejszych w swoim życiu. Tu ostatecznie pokonał wszystkie bariery, jakie stały na jego drodze. Przełamał osobiste lęki i niewiarę wobec jego otoczenia. Mówiono wszędzie z uznaniem o jego frontowym, bohaterskim czynie. Powoli otwierano przed nim drzwi, z wielką satysfakcją goszczono u siebie takiego właśnie człowieka. I czy mógł ten Wiedeń dla niego nie być piękny i szczęśliwy, jeśli już na drugi dzień po swym przybyciu tutaj poznaje przyszłą i nieodstępującą od niego towarzyszkę na całe życie, czyli Margit Silhan? A dla człowieka ociemniałego jakie to ważne i budujące całą psychikę, zwłaszcza teraz, na nowym miejscu. Oto więc stało się, że w drugim dniu po przybyciu do Szpitala Rezerwy w Wiedniu nagle posłyszał obok siebie miły i delikatny głos pielęgniarki. I wtedy to, dość zachłannie, bo jakże mógłby inaczej, dość gwałtownie i przekonywająco zaczął przekomarzać się ze stojącą przy nim kobietą. Tak zaczęła się przyjaźń, a później wielka miłość, która połączyła obojga na długie lata. Taki moment trzeba nazwać szczęśliwym darem losu. Wielki niepokój i przyszłość, wyobrażana sobie jako niepojęty trud, zmieniła się nagle w najpiękniejsze zadanie, o którym już wie, że je jak najlepiej będzie wykonywał, że wszystko uda się. Im dwojgu sprzyja i pora roku. Margit w momencie poznania Janka była już - trzeba to powiedzieć - dwudziestodziewięcioletnią kobietą. Drobnej budowy, raczej nawet filigranowa, delikatna, umiejąca przy tym objawić wielką pracowitość, zaradność i opiekuńczą, dyskretną naturę. Jest jej głos wesoły, pogodny, nienatarczywy. To też podoba się Jankowi. Pochodziła z Budapesztu, gdzie wcześniej była księgową. Margit i Janek spędzali ze sobą bardzo dużo czasu i zdawało się, że z każdym dniem coraz więcej tego czasu rezerwowali dla siebie. A pora roku dla mających się ku sobie ludzi stawała się coraz piękniejsza i sprzyjająca. Byli w sobie zakochani. Teraz oczy Margit były jego oczami. Zwiedzał Wiedeń, chodził do teatru, uczęszczał na zajęcia w Instytucie Wychowawczym dla Niewidomych. Jakże inaczej, trudniej mogłoby się toczyć tutaj w Wiedniu jego życie i szkolenie, gdyby nie ta osoba. Ileż zapału i sił przybyło mu, hospitantowi, do realizowania programu przyszłego tyflopedagoga. Teraz, w tym właśnie momencie czuje już, że jest komuś naprawdę potrzebny. A cóż dopiero w przyszłości, kiedy będzie potrzebny przyszłym wychowankom, którym chce nieść pomoc, ratować ich życie, wyrywać z rozpaczy? Którzy będą czekać na jego słowa, porady i konkretne poczynania? Lekarz pułkowy, dr Konrad Bayer, jest szczerze uradowany zawiązaniem się uczuć między Silhanem a Margit Krausz. On doskonale wie, co w praktyce to oznacza. Toteż uśmiecha się, żartuje, podpytuje, niekiedy czyni aluzyjne uwagi. W Wiedniu Jankowi wszystkie sprawy układają się bardzo pomyślnie. W Zakładzie dla Niewidomych Dzieci bywa bardzo chętnie. Zwiedził wszystkie pomieszczenia. Dyrektor Zakładu Aleksander Mell, cesarsko-królewski radca stanu, okazuje się być fachowcem wysokiej klasy, o bardzo przystępnym i przyjacielskim usposobieniu, na co już na samym początku Silhan zwrócił uwagę. Tu poczuł się niemal swojsko, jak u ojca w rodzinnym domu. Czuje się też mile akceptowany przez innych pracowników Instytutu, którzy w każdym momencie służą mu radami, wskazówkami i wyjaśnieniami. Nauka ma więc charakter rzeczywistego zdobywania zawodu. To stąd przeniesie całą wiedzę, a chce jej przyswoić i zapamiętać jak najwięcej, do zakładu we Lwowie. Tu przybliżane są sposoby nauczania zawodu koszykarza, wyplatania mat, powroźnictwa. Wśród zajęć sporo miejsca poświęca Silhan zagadnieniom deklamacji, nauki śpiewu oraz gry na instrumentach. Proces wychowawczy nie może bowiem zaniedbywać kwestii ćwiczeń duchowych. Uświadamia sobie, iż niewidome dziecko bardzo spragnione jest wytworzenia wokół siebie dobrej atmosfery, a dać ją może tylko kultura, nie tylko nauka zawodu. Musi ona być życzliwa, by nie zgasić wewnętrznej zachęty do pokonywania trudności. Wkłada więc wiele wysiłku, by poznać psychikę dziecka i człowieka w ogóle. W jakimś sensie przychodzi mu to z pewną łatwością, nie musi się bowiem jak widzący wczuwać w drugiego, niewidomego człowieka, bo przecież sam jest ociemniały i ma możność sprawdzić teorię na własnej skórze. Ten sprawdzian ma i tę korzyść, że wpływa na szybsze przyswojenie wpajanych zasad. Nieustannie odnosi je do samego siebie. Poprzez własne doświadczenie staje się ich weryfikatorem. Cechuje go przede wszystkim wiara w możliwości człowieka. Człowiek, nawet tak strasznie przez los doświadczony, nie może być pozbawiony istotnych szans życiowych. Przykład Helen Keller, amerykańskiej niewidomej i jednocześnie głuchej, bardzo długo nie dawał mu spokoju. Nie potrafił się oprzeć jakiemuś niedowierzaniu, ale i z tego powodu, że gdzieś w głębi wyzwalały się w nim ambicje dojścia do niepospolitych pułapów. I on pragnął z całego serca zostać kimś, o kim by mówiono z podziwem. Chciał przecież z całej mocy przezwyciężyć ten swój upokarzający stan. Wielokrotnie zwierzał się z tych tęsknot swojej Margit. Razem łatwo przychodziło im wierzyć, że tak właśnie się stanie. Z każdym miesiącem coraz lepiej ugruntowywał swoją wiedzę, tak więc jako praktykantowi pozwalano mu włączać się bezpośrednio do zajęć. Czuł powoli, że czas pracy i nauki, czas przysłuchiwania się radom nie zostaje zmarnowany. Niewątpliwie Jan Silhan przekraczał kolejny ważny próg psychicznego opanowywania własnego kalectwa, a także powoli stawał się specjalistą w sferze pracy z niewidomymi. Spotyka się też w Wiedniu z wieloma polskimi żołnierzami, wielorako okaleczonymi, również pozbawionymi wzroku. Głęboko odczuwa ich nieszczęście. Powoli przyjmuje na siebie rolę wychowawcy, który wyprowadzi ich bezpiecznie na dalszą drogę w życiu. Nie jest przesadą powiedzieć, że dostrzega w tej swojej przyszłej misji dużą porcję romantyki. Co do tego jest z nim całkowicie zgodna bliska mu duchowo Margit. Zauważał, że coraz częściej myślami zaczął bywać przy Margit. To ona rozumiała jego problemy, pośpieszała z pomocą, podtrzymywała go na duchu. Przylgnęli do siebie wzajemnie. I inni też patrzyli na nich dwoje, łącząc w zgodną parę. Stanowili dla otoczenia piękny, budujący przykład ludzkiego zrozumienia i serdeczności. W owych latach obdarzanie ociemniałego żołnierza troską było poczytywane za szczególnie szlachetny czyn. Wojna toczyła się w całej Europie, toteż ludzie spragnieni byli dobrych, przykładnych postaw. Nie tylko on jeden, Jan Silhan, oczekiwał pomocnej ręki i pocieszenia. Transporty rannych nieustannie szły z frontu. Rodzice odbierali okaleczonych synów, żony mężów. A ta młoda asystentka chirurgiczna wiąże swój los z człowiekiem tak ciężko poszkodowanym, któremu musi poświęcić również całe swoje życie, by uratować i jego życie. Dzielna jest Margit Krausz. Nie szczędzi sił, nie skarży się na nadmiar pracy. Ona również walczy z okrucieństwem tej wojny. Jej zaangażowanie w pracy i pomoc Jankowi budziła zewsząd wielkie uznanie. Zapewne w uznaniu tych wszystkich walorów osobistych i świadectw wytrwania zostaje jej - posłużmy się cytatem z dokumentu - "przyznany przez c. k. Wysokość Jaśnie Oświeconego Arcyksięcia Franciszka Salvatora, zastępcę Protektora Czerwonego Krzyża w Monarchii, w imieniu Jego c. k. Apostolskiego Majestatu Srebrny Medal Czerwonego Krzyża z wojennym odznaczeniem. Wiedeń 12. 8. 1915 rok". Wyróżnienie to jest jak najbardziej zasłużone. Przynosi radość Margit, a zarazem Jankowi. W niedługim czasie i jego samego spotyka znaczący zaszczyt. Oto: "Jego Cesarsko-Królewska Apostolska Mość najłaskawszą decyzją z dnia 21. 8. 1915 mianowała jego wielmożność z dniem 1. 9. 1915 porucznikiem rezerwy". Nie trzeba dodawać, że i ten akt wysoko nobilituje młodego człowieka. Stanowi cenny zadatek na przyszłą drogę życiową. Radosne są, mimo wszystkich niepokojów osobistych i wojennych okoliczności, te sierpniowe dni 1915 roku dla Margit i Janka. Jakże muszą się czuć umocnieni przez te wyróżnienia. A oni w ten sposób najwięcej pamiętają o sobie, jakby już wkraczali na drogę, kiedy wzajemnie sobie zaczynają coś zawdzięczać. Korzystają z uroków lata. Wyjeżdżają często na łąki nad Dunajem, odpoczywają i cieszą się sobą. Wchłaniają w siebie woń parków i kwitnących skwerów. Nie zagraża im wojenna machina. Już nie zagraża. Wobec apokalipsy cementuje się ich związek. Jednak Margit i Janek nie są ludźmi oderwanymi od konkretnego, ciężkiego - bądź co bądź - życia. Oni nie są modernistycznymi pięknoduchami, którzy żyją tylko marzeniami i ułudą. Widzą, codziennie dostrzegają bezmiar cierpienia, kalectwa, bólu, nieszczęścia, okropności. Odsłania się przed nimi widmo śmierci. Czyż to wszystko nie kształtuje ludzkiego spojrzenia na sprawy tego świata? Nie zmusza, by patrzeć przenikliwiej i z pewną mądrością? Jednocześnie ten tragizm nie osacza ich, nie odbiera sił do działania, zwłaszcza w tej - wydawać by się mogło - beznadziejnej sytuacji. Wiedzą, że kiedyś wojna musi się skończyć i ludzie wrócą do swych zwyczajnych spraw. Silhan pilnie nasłuchuje wiadomości z Polski. Jeszcze nie przypuszcza, że z każdym miesiącem przybliża się dzień odzyskania niepodległości. Tymczasem w związku z jego pracą w Zakładzie Niewidomych przychodzi konieczność studiowania zagadnień z filozofii na wiedeńskim uniwersytecie. Uczęszcza tam przez zimowy semestr 1915/16. Bierze udział w czterogodzinnym kolegium z propedeutyki filozofii, prowadzonym przez docenta Wilhelma Jerusalem i 10 marca 1916 roku zdaje kolokwium z wynikiem bardzo dobrym. Były to wszystko fakty ważne i jak się okazuje pilnie przez austriackie władze obserwowane. Czy byłby taki wynik możliwy, gdyby nie moc, obecność, troska Margit? Margit kopiuje w brajlu niezbędne teksty i całe popołudnie spędza na obowiązkowych wykładach, które musi zaliczyć Janek. Ma on głęboką świadomość tych faktów, które w kilkadziesiąt lat później w swoim życiorysie wspomni z wielką czułością. Po zdaniu egzaminu, po nominacji na porucznika, podnosząc nieustannie swoją wiedzę praktyczną i teoretyczną w nauczaniu niewidomych i kierowaniu zakładem, staje się Silhan coraz bardziej przygotowanym do wykonywania swej przyszłej misji. Toteż 11 maja 1916 Janowi Silhanowi powierzono funkcję hospitanta - kierownika Wojennej Szkoły Niewidomych we Lwowie, umieszczonej w owym czasie w dawnym Zakładzie Ciemnych. Jego życie wypełnia się coraz istotniej nowymi realiami. Warto ciągle mieć na uwadze, że w owym czasie w Wiedniu przebywa duża liczba ociemniałych żołnierzy. Wielu pochodzi z Galicji i Bukowiny, czyli z kresów wschodnich. Daleko od domu, tu w Wiedniu, czuli jeszcze większą niedolę swojego losu. Po zaleczeniu ran czuli się niepotrzebni komukolwiek. Narastał problem rehabilitacji zawodowej. Po wyparciu Rosji ze Lwowa Zakład Ciemnych świecił pustkami i nadawał się jak najbardziej na stworzenie szkoły, co też uczyniono. Do wyjazdu przygotowano grupę około pięćdziesięciu ociemniałych frontowców. Fakt ów ma miejsce 29 kwietnia 1916 roku. Dzień jest wiosenny, podniosły. Wszystko zostaje precyzyjnie przygotowane. Wśród żołnierzy odzywają się różnorakie nastroje. Znamionuje je raczej nadzieja, co wynika z szansy przeniesienia się w bliskość rodzinnych stron. Toteż mimowolnie wlewała się w ich serce otucha. Do odjeżdżających "moich dzieci" przemówił w podniosłym duchu Arcyksiążę Karol Stefan. Margit tak w przyszłości wspomni ów moment, cyt.: "Arcyksiążę przemówił wówczas do inwalidów po polsku, ciepło, serdecznie, nazywając ich bohaterami i swoimi dziećmi. Obiecał mieć ich zawsze w swej pieczy i odwiedzać we Lwowie". Którego to słowa dotrzymał. Wyjazd tej grupy żołnierzy do Lwowa ma bezpośredni związek z ustanowieniem Silhana hospitantem-kierownikiem tej nowej placówki. Jeszcze pozostaje w Wiedniu, celem uzupełnienia wiedzy. Wie jednak, że w taki oto sposób powracać ma do znanego mu Lwowa. Zanim przeniesie się tam na stałe, będzie przybywał z krótkimi wizytami. O swoich spostrzeżeniach i potrzebach dokładnie informuje Kuratorium Opieki nad Ociemniałymi Żołnierzami w Wiedniu. Przygotowuje też nowe miejsce, nową siedzibę ich stałego pobytu. VI Uśmiech szczęścia Pięknym uwieńczeniem przyjaźni, a następnie miłości, stało się zawarcie związku małżeńskiego, o którym Silhan w przyszłości powie, że był to "dar nieba". Ona, asystentka chirurgiczna, wychodzi za mąż za swojego pacjenta. W Wiedniu, znękanym ponurym klimatem wojny, ta wiadomość nabrała pewnego rozgłosu. Zadbały o to niewątpliwie również władze wojskowe. Wydrukowano na okoliczność tego wydarzenia ozdobne zaproszenie, powiadamiające, iż 14 czerwca 1916 roku w kaplicy Szpitala Rezerwy ślub biorą wyżej wymienieni, czyli Jan Silhan i Margit Krausz, przyjmująca dla siebie nazwisko męża. Zachowało się kilka dokumentów z tej właśnie uroczystości. Między innymi piękne ślubne zdjęcie szczęśliwej pary w otoczeniu zaproszonych gości. Musimy sobie wyobrazić piękną, wiosenną atmosferę czerwcowego dnia: gorączkę przygotowań, kwiaty, suknie, ubrania, obrączki, osobiste zaproszenie gości i urządzenie samego przyjęcia. Wszystko to jest na głowie dwojga młodych ludzi, oddalonych od swych domów rodzinnych. Oni żyją tą nadchodzącą chwilą, cieszą się już nią. Na świadków zostają poproszeni: dyrektor Zakładu Niewidomych Aleksander Mell i szef Szpitala Rezerwy nr 2 c. k., emerytowany lekarz pułkowy dr Konrad Bayer. Nastrój jest podniosły, liczne grono żołnierzy zbiera się w kaplicy, by uczestniczyć w tym podniosłym momencie. Musi on na zawsze pozostać w pamięci Jana Silhana, zwłaszcza ów podniosły akt przysięgi małżeńskiej. Najpierw on wypowiada sakralną formułę, a następnie Margit. Jeszcze nie bardzo radzi sobie z językiem polskim, wypowiada poszczególne słowa szeleszcząc i jakby zdrobniale, co nadaje im wymowę większej subtelności i szlachetności. Ślubu udzielał kapelan polowy dr Henryk Dobrożewski. Odprawienie mszy świętej, śpiew, wojskowa orkiestra, kwiaty, uściski, pocałunki, piękny dzień na progu nowej drogi tych dwojga wszystkich jakoś szczególnie podniósł na duchu. Ślub Janka z Margit nabrał pewnego publicznego rozgłosu, o czym świadczy notatka prasowa, jaka ukazała się w wiedeńskiej gazecie. W dzień później pod nagłówkiem "Wojenny ślub niewidomego porucznika" "Wiener Journal" donosił: "14 bm. odbył się w kaplicy Szpitala Rezerwy nr 2 we Wiedniu (koszary arcyksięcia Albrechta) uroczysty ślub odznaczonego za odwagę, ociemniałego wskutek postrzału w czasie wojny porucznika Jana Silhana z 74 pułku piechoty, z zatrudnioną od początku wojny siostrą oddziału chirurgicznego tegoż szpitala, panną Margit Krausz. Ślubu udzielił oraz wygłosił do narzeczonych podniosłą i chwytającą za serce przemowę dr Henryk Dobrożewski. Jako świadkowie byli: dyrektor Zakładu Wychowawczego dla Niewidomych radca Aleksander Mell i komendant szpitala - lekarz pułkowy dr Konrad Bayer. Na ślubie byli obecni: rodzice narzeczonych, a z zaproszonych gości: hrabina Irena Polffy, Mikołaj Felete de Balajalos wraz z małżonką, radca handlowy Maks Schneller, pani rotmistrzowa Auaber, rzeźbiarz Emanuel Bendl, funkcjonariusze szpitalni z małżonkami i wiele innych". Ta niewinna, rutynowa notatka prasowa po latach stanie się przedmiotem dość ostrej polemiki. Otóż we wzmiankowanej już książce Mieczysława Harusewicza, który rodzinnym dziejom, wielu ich wątkom, poświęcił sporo miejsca, znajdujemy takie oto uwagi: "Władze austriackie dla celów wojenno propagandowych zorganizowały ślub na wielką skalę z udziałem arcyksięcia Karola Habsburga, który właśnie świeżo został następcą tronu po morderstwie Franciszka Ferdynanda w Sarajewie". Do tak jednostronnego naświetlenia tamtego wydarzenia, już po śmierci swojego męża, ustosunkować się uznała za konieczne Margit. Gwoli oddania sprawiedliwości - myślę - trzeba przytoczyć tekst jej "Sprostowania", cyt.: "Panujący w Austrii od 1848-1916 r. był Franciszek Józef I, następcą tronu po zamordowaniu arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, arcyksiążę Karol, który dwa lata panował nad Austrią, jako Karol IV. Tego nigdy nie widzieliśmy. Kuzynem Franciszka Józefa I był arcyksiążę Karol Stefan, admirał floty austrowęgierskiej, ożeniony z hrabianką Zamoyską; zamieszkał na stałe ze swoją rodziną w Żywcu, mówił dobrze po polsku i był polonofilem. Podczas pierwszej wojny światowej 1914-18 odwiedzał często szpitale i zakłady, w których przebywali ranni. Był on często gościem we Wiedeńskim Zakładzie Niewidomych, w którym Janek hospitował i gdzie byli polscy oficerowie i żołnierze różnych frontów. Janek został mu przedstawiony, a nieraz arcyksiążę rozmawiał z nim po polsku, wypytując go o jego studia i dalsze zamiary. Janek witał go raz oficjalnie w trzech językach: po niemiecku, po polsku i po czesku. Ja byłam temu arcyksięciu też przedstawiona podczas jego wizytacji mego zakładu pracy w sali operacyjnej w Szpitalu Wojennym, całkiem niezależnie od Janka. Byliśmy wtedy jeszcze nie złączeni. Arcyksiążę Karol Stefan każdej narzeczonej ociemniałego żołnierza ofiarował jako prezent ślubny wyprawę: bieliznę stołową i pościelową. Ale nikt z Habsburgów nie był na naszym ślubie. Nasz ślub nie był żadną "propagandą wojenną", a tylko bardzo uroczystym i poważnym związkiem serc, poświęconym przez kapelana wojskowego Henryka Dobrożewskiego w małej, pięknie udekorowanej i rzęsiście oświetlonej kaplicy szpitalnej ". Warto było przytoczyć to dość obszerne sprostowanie po to chociażby, by dowiedzieć się, z jakim to szacunkiem odnoszono się do narzeczonych ociemniałych żołnierzy. Domyślać się tylko można, że coraz liczniejsza rzesza ociemniałych żołnierzy stanowić musiała nie lada problem dla władz austriackich. Narastał problem ociemniałych żołnierzy, kalek, problem samotnych kobiet. To dlatego Harusewicz, pisząc o kwestii propagandy, dotknął w duszy Margit tak czułego punktu, zapewne nie rozumiejąc, że traktuje rzecz zbyt powierzchownie. Byłoby jednak nonsensem twierdzić, że zwyczajna uroczystość była poddana daleko idącej manipulacji. Raczej piszący winien podkreślić zwyczajność owego zaślubionego dnia. Zeszło się spore grono osób, śpiewano, wznoszono w różnych językach toasty, które wprowadzały nieco zamieszania i wesołości. Na pewno zeszli się również i żołnierze. Niejeden z tych ociemniałych czy okaleczonych chłopców musiał zazdrościć Silhanowi, czując że chciałby również być takim szczęściarzem. Niejeden ukrywa kładącą się na powiece łzę. Nie może uciec od myśli o sobie, z lękiem patrzy w swoją przyszłość, z obawą, bo kto zechce dzielić los z człowiekiem upokorzonym przez wojnę, kto chce nieść czyjś jeszcze ciężar? Widzieli ci młodzi ludzie piętrzące się przed nimi góry i przepaście jakby nie do pokonania. Ilu z nich nie było w stanie podnieść się spod wojennych ciosów. Silhan czuł swoim sercem ten ból. Czuł ich problemy, które były i jego problemami. Każde ich słowo odnosił do siebie. Podobnie odbierał ograniczenia. Taką samą drogę przebywał codziennie, by żyć. Ile cierpienia i upokorzenia musiał i on wytrzymać, choćby z powodu niemożliwości swobodnego poruszania się w przestrzeni. Także w najprostszych sprawach był bezradny. Choćby nauka posługiwania się sztućcami, szukania ich palcami obok talerza na obrusie, tak aby nie zrzucić ze stołu na podłogę. Następnie umiejętność trafiania do ust. Ciągła niepewność, czy każdemu krokowi nie zagraża bezpośrednio jakieś niebezpieczeństwo. Ileż to razy trzeba się potknąć, rozbić sobie czoło, upaść, zwichnąć rękę, nie wiedzieć czy ktoś obok nas stoi, czy patrzy na nas, kto to jest i jak wygląda. Nagle jakby odpłynął cały świat zewnętrzny. Zostały tylko dźwięki jako jedyny po nim ślad i świadectwo. Bez przełożenia tych dźwięków na obrazy poczucie świata byłoby jeszcze bardziej ubogie, jałowe i psychicznie osaczające. Ociemniały wie najlepiej, ile musi włożyć wysiłku, by odczuć tę przestrzeń. Że zawsze będzie to tylko odczucie cząstkowe. Musi też oswoić się z samym sobą, z sobą buntującym się, natrafiającym na siebie jako na przeszkodę, natrafiającym na dorosłego, już ukształtowanego człowieka, mającego określone plany życiowe i przyzwyczajenia. A tu nagle wszystko to jest nieważne, mąci spokój, łamie wyobrażenie dalszego życia. A to rodzi zawsze ból, jest mozołem trudnym do zniesienia. Zwłaszcza ta nauka siebie w nowej sytuacji. I Silhan wszystko to odczuwał i znosił. Teraz czuł, że znalazł kobietę, która dzieli jego życie. Niewielu żołnierzom jednak przydarzało się coś podobnego. Już się czuli uradowani, kiedy znajdowali choćby ciepłe słowo ze strony którejś z sióstr. Widział ich wszystkich swoim wewnętrznym wzrokiem Jan Silhan, wesoły, szczęśliwy w tym dniu, obdarzony przez los. Teraz wszyscy czynili mu wielkie względy, troszczyli się o niego i jego Margit. Czegóż chcieć więcej? Próbował gromadzić w swej pamięci każdy dźwięk szklanki, kieliszka, każde słowo, szelest obrusów, serwet, stukot krzeseł, jakby to wszystko miało być w przyszłych dniach ważne i potrzebne. Cała ich tonacja, odcienie, barwy i plastyka opływała jego głowę. Wokół dźwięczał, szumiał świat, jakby był cały jedną wielką rzeką, która upływa. Pokrzepiony potrawami, spełnionymi toastami, nie starał się zbytnio myśleć o głębi tych zagadnień. A również i nie pragnął oddawać się myślom trudnym, na których dnie znajdował się oścień. Czyż byłoby pożądane odczuć go teraz wśród życzliwych i radujących się wraz z nim? Wolał więc smakować uniesienie atmosferą swojskości i weselnego żartu. Ponadto czuł się w jakimś wymiarze bardzo zobowiązany, a więc odpędzał jak tylko mógł te czarne myśli, które jednak i teraz chciałyby zająć naczelne w jego głowie miejsce. Myślał o siedzącej tuż obok Margit. W jednej sekundzie starał się wyobrazić sobie całą dobroć, którą musi ją obdarzyć, nigdy nie sprawić bólu ani żadnej przykrości. Był pewny tych swoich marzeń. Był przede wszystkim bez wyjątku akceptowany. Jego zdolności, zapał i zaangażowanie w poznawaniu zawodowych sekretów pracy nad niewidomymi wzbudzały uznanie różnych gremiów. W oczach dyrektora Mella można było odczytać zadowolenie ze swojego pupila. Jan Silhan był po części i jego zawodowym osiągnięciem. Toteż nikt nie odważył się już kwestionować możliwości powierzenia ociemniałemu zadania prowadzenia placówki dla innych ociemniałych. Przekonywająca stała się argumentacja, że ktoś obciążony takim samym losem najszybciej nawiąże z podopiecznymi kontakt, a więc i rozwiąże wiele ich problemów. Zawsze przecież może powiedzieć, że sam również jest okaleczony, a jednak trzyma się, nie upada. Takie właśnie argumenty pojawiały się w rozmowach wiedeńskich. Ponadto ciągle przybywało ludzi strasznie okaleczonych, obciążonych inwalidztwem różnego rodzaju, w związku z tym narastała potrzeba zaradzenia w jakimś stopniu piętrzącemu się problemowi. I samemu Silhanowi teraz, kiedy czuł, że ma przy sobie tak oddaną osobę, znającą cały splot bardzo trudnych lekarskich zagadnień, najbliższa przyszłość, związana zwłaszcza z prowadzeniem zakładu we Lwowie, wydawała się jaśniejsza i prostsza. VII Chwile wytchnienia W pierwszych dniach lipca 1916 roku dyrektor Mell w porozumieniu z Kuratorium wysyła już zaślubionych Jana i Margit w - nazwijmy to tak - podróż naukową po austriackich zakładach niewidomych i ociemniałych. Jadą więc młodzi razem do Pragi, Linzu, Insbruka, Salzburga, Grazu i Ujścia nad Łabą. W tych zakładach obecnie przebywali najczęściej ociemniali żołnierze. Postanowiono bowiem, aby przyszły kierownik, zanim sam obejmie stanowisko, zapoznał się z metodami prowadzenia rehabilitacji jeszcze poza Wiedniem. Ta podróż nie ma jednak dla młodych ludzi tylko naukowego wymiaru, bo jest jednocześnie czymś romantycznym dla ich dusz. Poznawanie nowych miast, nowych ludzi, wymiana doświadczeń, przyglądanie się różnym metodom, to jakby przestępowanie różnych kręgów ciągle zaczarowanego świata. Więc interesują się tym światem z dużym zapałem. Margit robi notatki z poczynionych obserwacji. Zapisuje wszystko to, co i jej samej może przydać się w niedalekiej przyszłości. Trudno sobie wyobrazić, aby osoba mająca takie kwalifikacje, nie miała okazji spożytkować ich wśród niewidomych. Toteż ona i on wbijają w pamięć wszystkie przekazy o pozytywnych osiągnięciach w odwiedzanych zakładach uzyskanych. Widząc w tylu miejscach taki ogrom nieszczęść, może właśnie w czasie tej podróży podejmują decyzję, bardzo świadomą decyzję, polegającą na wyrzeczeniu się dzieci na rzecz pracy przez całe życie dla innych, czyli dla niewidomych i ociemniałych. Tamte, już odległe w przeszłości, bo u zarania wieku poczynione sobie nawzajem ślubowania, można rzec zostały wypełnione z wielkim naddatkiem. Powoli Wiedeń, choć jeszcze w nim przebywali, nabierał kształtu tymczasowości. Teraz Silhan mógł o nim powiedzieć, że stał się dla niego miastem wielkiego ocalenia osobistego, akademią jego przyszłego, pracowitego życia. Tu w jakimś sensie rozpoczął swoje życie na nowo. Objazd zakładów dla niewidomych, który dopiero co odbył z Margit, natchnął go do pracy. Głęboko zrozumiał, że poświęcenie się dla drugiej osoby może wypełnić bez reszty sens życia człowieka. Pokrzepianie ludzi dobrym słowem, obdarzanie nadzieją, wyprowadzanie na dobre drogi może stanowić najwyższą nagrodę od życia. Tak to jasno widział on ociemniały. I w pewnym sensie zadziwił się sam swoimi przekonaniami. Niedawno jeszcze wszystkie wizje zwykł budować na materialistycznym fundamencie. A teraz? Teraz jakby z innego naczynia czerpał natchnienie. Myślał o darach duchowych, o psychice ludzkiej, o zwycięstwie nad ułomnościami, miłosierdziu, nędzy ludzkiej, modlitwie i Chrystusie. Wydarzenia osobiste jakby zerwały ułudną kurtynę. Zobaczył pewien niezachwiany porządek świata, w jego centrum stał Chrystus. Chrystus jako dający się naprawdę objąć, towarzyszący codziennemu trudowi człowieka. Przychodził w nieoczekiwanych momentach i mówił w tym czasie wielkiego zwątpienia, co jest naprawdę ważne. Kłębiły się tu wszystkie myśli, gdyż nowe ścierało się z dawnym, składając się w inną całość. Przymierzał prostotę ewangelicznych przesłań do filozoficznych teorii, które jeszcze tak niedawno rozważał na kolokwium u docenta Jerusalema. Miał wiele czasu i w Wiedniu i w czasie podróży, by przymierzać te różne sprawy do siebie i do zadania, jakie przyjdzie mu pełnić. Mówił o tym też z przejęciem z dr. Mellem, kiedy zdawał relację z tej podróży. Doktor Mell nie mógł oprzeć się przekonaniu, że po raz kolejny odkrywa szlachetność jego duszy i otwartość szczerego serca. Cieszył się, że może dochodzić do takich właśnie wniosków. Czułby się zapewne głęboko zawiedziony, gdyby musiał weryfikować negatywnie którekolwiek ze swoich wyobrażeń o Janie Silhanie. Dużo miejsca w tych jego rozmowach było dla rozważań o Bogu, o jego obecności i działaniu. O Bogu, który staje się oparciem w najcięższych chwilach, otwiera perspektywę człowiekowi cierpiącemu, samotnemu, choremu. Zawsze, niemal zawsze. A tyle przeszkód jest, by umieścić go w swoim sercu. Nie każdy mógł, bo nie każdy był w stanie dokopać się do takich ocalających przeświadczeń. Tym bardziej, że często musiały to być przeświadczenia zupełnie osobiste, nie wykraczające poza obszar własnego wnętrza. Ludzi okaleczonych jakże często zaledwie tolerowano w świecie, a więc więcej było w świecie i w osobistym doświadczeniu dowodów na bezlitosne urządzenie świata, niż na dobroć. Cóż można jeszcze innego powiedzieć ociemniałemu, który tuła się po zaułkach, żebrze, siedzi na skraju chodnika, wystaje u wejścia do kościoła, dworca lub cmentarza? A młodzi ociemniali żołnierze płakali, przeklinali swój los, modlili się o nagłą śmierć, o cud. Jakże często żony nie chciały ich przyjąć z powrotem do swoich domów. Iluż to nie potrafiło opanować swoich emocji, swojej rozpaczy. Byli tak często już tylko kłębkami nerwów. Nie panowali nad sobą, snuli w nieskończoność opowieści o tym, jak nagle zapadła noc, mimo pełni życia i dnia. To wszystko nie było łatwe do zniesienia. Silhan znał te sprawy od środka. Nie trzeba mu było niczego objaśniać. Chwytał je natychmiast. Nie musiał się w cokolwiek wczuwać, gdyż najadł się do syta tego samego co inni doświadczenia, które niekiedy łagodniało, ale jednocześnie jego postać ciągle mu towarzyszyła. Teraz wiedział, że jedną z wielkich rzeczy będzie ocalenie tych ludzi przed zwątpieniem, bo kiedy ustrzeże ich przed psychicznymi załamaniami, to osiągnie już wielki sukces. Ociemniałych najbardziej przygniatała bezczynność. Chcieli coś robić, a nie byli w stanie. Pragnęli być użyteczni, chętnie więc garnęli się do jakichkolwiek dla siebie możliwych zajęć. Chętnie uczyli się na przykład wyplatania koszyków, mat. Wtedy innym rytmem mijały godziny. Kto miał choćby odrobinę talentu, podejmował grę na instrumencie muzycznym. Silhan wiedział, że podstawą jego przyszłej pracy musi być stworzenie tym ludziom odrobiny ciepła rodzinnego, dobrego klimatu we wspólnocie podopiecznych. Długo w tym stylu prowadzona była rozmowa w gabinecie dyrektora Mella, który przekonywał się coraz bardziej, że ma przed sobą dojrzałego już do podjęcia samodzielnej pracy partnera, który opanował wiele zawodowych spraw. Janek i Margit w Wiedniu coraz częściej przygotowują się duchowo, by udać się na nowe miejsce pracy. Odbywają liczne wizyty i spotkania u swoich przyjaciół, obwieszczając o nadchodzącym, bliskim wyjeździe. Jeszcze trwają ustalenia z władzami. Załatwiane są sprawy urzędowo-formalne, konieczne w takich sytuacjach. Czują, że otwiera się właśnie teraz nowy etap ich życia, nowa perspektywa, czas prawdy. Powoli oddala się Wiedeń, piękny Wiedeń, Dunaj, mosty nad Dunajem i promenady. Tu spędzili tak wiele pięknych chwil, ale upływ czasu jest nieubłagany. Rozpoczęli już pakowanie swojego skromnego dobytku. Zbliżał się czas wyjazdu do Lwowa. Teraz nagle zrobiło im się żal zostawiać tak dobrze już wygrzane kąty, oswojone miejsca i zaprzyjaźnionych ludzi. Margit opuszczała swój Szpital Rezerwy. Janek żegnał się z dyrektorem Aleksandrem Mellem i wszystkimi jego pracownikami. Odjeżdżali od ludzi, którym też żal było ich już żegnać. Cóż znaczyłoby jednak osiąganie czegokolwiek w życiu bez tego smaku? Osiągali Lwów, a tracili Wiedeń. Nie ma rzeczy wiecznych na tej ziemi. Nie mogą w nieskończoność trwać te same miejsca, zajścia, ani nawet spotkania z bliskimi, najbliższymi ludźmi. W końcu nadeszła godzina wyjazdu. Kropka nad "i" została postawiona. Spakowane rzeczy odniesiono na peron, zastukotały koła, dworzec wiedeński powoli znikał im z oczu. I znikali też ludzie, którzy ich odprowadzali. VIII Na ulicy Kleparowskiej nr 27 Wyposażony w odpowiednie uprawnienia, a zarazem przez Ministerstwo Wojny powtórnie powołany do czynnej służby w wojsku austriackim, mimo ciężaru inwalidztwa wzrokowego, w połowie września 1917 roku porucznik Jan Silhan wraz ze swoją żoną Margit przybywają do Lwowa. Pierwsze swe kroki kierują do Zakładu Ciemnych na ulicy Świętej Zofii, w którym to znaleźli swe siedlisko ociemniali żołnierze, przed ponad rokiem wyekspediowani z Wiednia. Na początku było ich około pięćdziesięciu, później liczba ta zwiększyła się do 105, gdyż przywożono ciągle nowe ofiary wojny. Wielu z nich tylko na tymczasowy okres, by następnie skierować ich do rodzinnych domów. Był wśród nich jeden oficer, stu szeregowców i czterech cywilnych. Ale teraz czy to ma jakieś większe znaczenie? Ból i cierpienie zjednało ich wszystkich do jednej kategorii. Tak się złożyło, że kiedy we wrześniu z nominacją na komendanta szkoły przyjeżdża Silhan, narasta potrzeba przywrócenia Zakładowi Ciemnych dawnego charakteru, czyli objęcia troską wychowania i przysposobienia do życia niewidomych dzieci. Tym bardziej, że Zakład Ciemnych pierwotnie zbudowany został właśnie z myślą o niewidomych dzieciach. Warto tu przypomnieć, że został on ufundowany w 1845 roku i otwarty w 1851 r. z inicjatywy hr. Wincentego Zaremby Skrzyńskiego, który pragnął w ten sposób utrwalić pamięć swojego niewidomego syna. Następnie, dzięki wielu fundatorom i ofiarodawcom, mógł się rozwijać i prowadzić swoją merytoryczną działalność. Z początku przyjmuje tylko chłopców, w dalszym zaś okresie podjęto decyzję przyjmowania również niewidomych dziewcząt. Najbardziej dramatyczny okres przypada na pierwsze miesiące I wojny światowej, kiedy to do Lwowa wkroczyły wojska rosyjskie i zamieniły zakład na koszary. Dopiero w kwietniu 1916 roku Zakład Ciemnych mógł wznowić działalność, gdyż w 1915 został przez wojska austriackie ponownie odbity, a wojska rosyjskie wyparte. Teraz zadanie Silhana polegało na stworzeniu szkoły dla ociemniałych żołnierzy. Był do tego formalnie uprawniony i fachowo przygotowany. Na miejscu już wraz z nim zwołano ważną naradę. Wrzesień był ciepły. Fragmenty długiej i szczegółowej dyskusji wybiegały hen przez otwarte okno poza mury budynku. W rozmowie udział wzięli: inspektor szkoły hr. Kazimierz Radwański, dyrektor Zakładu hr. Stanisław Mycielski, skarbnik Eugeniusz Barczak, a także przedstawiciele wojska austriackiego. Zostaje omówiony plan przeniesienia 48 osób na nowe miejsce, czyli do budynku Domu Inwalidów na ulicę Kleparowską 27. Następnie Silhan spotyka się z żołnierzami, by im obwieścić wszystkie szczegóły przedsięwzięcia. W ich serca wlewa iskry nowego ducha. Oni również cieszą się, że przełożonym będzie ktoś taki sam jak oni. Liczą przecież na większe wczucie się w ich niedolę. Cieszą się przede wszystkim, iż plany stworzenia szkoły nareszcie się ziściły. Zapowiadano im bowiem, że niebawem do Zakładu Ciemnych powrócą niewidome dzieci, więc rósł mimowolny niepokój, czy aby na pewno będzie się ktoś nimi samymi zajmował. Nie, nie będą odesłani do domów. Wszyscy przeniesieni zostaną na nowe miejsce. Ta wiadomość, podana przez porucznika Silhana, uciszyła wszystkie najgorsze przypuszczenia. Wrześniowe słońce, ciepłe dni, pachnące dojrzewającymi owocami, pełne rozmów o urodzaju, sypiące śliwkami i jabłkami, których pokaźne ilości różni bezimienni ofiarodawcy przywozili ociemniałym żołnierzom, wszystko to przywracało poczucie swojskości tych rodzinnych stron. Któż nie pamięta i nie oczekuje, kiedy może zanurzyć się w przydomowy warzywnik, by sięgnąć po dojrzałe pomidory, truskawki, maliny i inne owoce. Ile stąd płynie radości. Odczuwano, że taki właśnie panuje teraz czas, sezon winogron, brzoskwiń, gruszek, śliwek, kopru, marchwi i wszelkiej innej słodyczy. Dla Silhana nastał czas wielkiej pracy. Wziął się od pierwszego dnia solidnie do wypełniania tych nowych obowiązków. Czuje na sobie powinność wykazania się zwłaszcza teraz. To dobrze, że Margit jest przy nim nieustannie. Dokładnie ilustruje budynek na Kleparowskiej 27. Cieszy się zwłaszcza przylegającym do gmachu ogrodem. Tu będą mogli jego pupile - jak pieszczotliwie nazywa swoich podopiecznych - bezpiecznie wypoczywać po nauce i zajęciach warsztatowych. Budynek na Kleparowskiej, kiedy słuchał relacji Margit, wydał mu się bardzo odpowiedni. Masywny, swym architektonicznym kształtem przypominał zakład wychowawczy, który poznał w Wiedniu. Przez moment to skojarzenie wydaje mu się nawet zabawne. Chce jak najszybciej wszystkie sprawy dograć, by jego żołnierze mogli wejść do nowej siedziby. Po latach tak sam komendant będzie ten czas wspominał: "Ministerstwo Wojny poleciło mi zorganizować specjalny zakład reedukacyjny dla Małopolski we Lwowie. Urządzenie zakładu nie było zadaniem łatwym, gdyż przypadło ono na czasokres, w którym braki i nędza spowodowane wojną na każdym kroku dawały się coraz bardziej we znaki. Nie zrażając się piętrzącymi się trudnościami, zabraliśmy się z zapałem do pracy. Stworzony przez nas zakład, obliczony na 50 miejsc, ogółem udzielił swej opieki 185 inwalidom ciemnym. Szkolenia zawodowego udzielało się z całą gruntownością przez rutynowanych fachowców w szczotkarstwie i koszykarstwie, w poszczególnych wypadkach w korespondencji i masażu. Przeciętny okres szkolenia zawodowego trwał dwa lata. Inwalidzi uczyli się chętnie i z dobrym wynikiem. Wyroby ich cieszyły się dużą wziętością na rynku krajowym. Prócz tego pupile zakładu uczyli się pisma Braille'a, inteligentniejsi pisania na maszynie, muzykalni zaś muzyki (fortepian, skrzypce, mandolina). Chwile wolne od zajęcia urozmaicali oni sobie grą, czytaniem książek z biblioteki zakładowej lub słuchaniem czytanych im codziennie gazet i książżek. Uczęszczali też do teatrów, które udzielały zakładowi bezpłatnych biletów. Urządzano zabawy w świetlicy zakładowej. Przyjaciele inwalidów odwiedzali ich często i dbali o uprzyjemnienie im pobytu w zakładzie." Tyle w największym uproszczeniu mówi o tym trudnym zadaniu jego bohater. Czytelnikowi może się wydać dziwne pomieszczenie wielkiemu ogromu spraw w kilku zdaniach zaledwie. A tak jest przecież zawsze. Czyjś trud, czyjś wysiłek może zostać sprowadzony do kilku liczb, faktów i zdarzeń. A pomiędzy nimi jest wielka realność, żywy człowiek, dziesiątki ludzi, ich wysiłek, zmęczenie, drżenie mięśni, oddech, radość i smutek, chwile namysłu, tysiące spraw koniecznych codziennie do podjęcia. Po prostu kosmos życia, kołowrót, który trzeba codziennie obejmować i przyjmować, gdyż inaczej jakże człowiek zasługiwałby na miano człowieka. Żywioł, jaki musiał opanować Silhan, nie był prosty. Ociemniali żołnierze nie zawsze chcieli się poddać należnej dyscyplinie, argumentując, że nadto już wycierpieli, by jeszcze teraz znosić jakieś obowiązki. A przecież bez respektowania określonego porządku nie można by prowadzić należycie rehabilitacji. Choćby w nauce Braille'a przekonanie o korzyści i potrzebie jego opanowania dotarło skutecznie tylko do 40 procent ociemniałych. Reszta wolała nie trudzić się w tym kierunku. Trzeba o tym wspomnieć, by ukazać, iż zadanie Silhana we Lwowie nie było wcale łatwym. Wiele razy zwykłe zmęczenie dało się we znaki. Silhanowie w Domu Inwalidów mieli swoje mieszkanie. Od pierwszego dnia pobytu uczynili je otwartym dla wszystkich. Toteż chętnie przybywało tu wielu tych, którzy mieli jakąś sprawę do omówienia. W gospodarzach znajdowali szczerych rozmówców, zawsze skłonnych udzielić dobrej porady. Stało się ono przez najbliższe dziesięć lat świadkiem wielu spotkań lwowskiej inteligencji, ludzi znaczących, wspierających ociemniałych żołnierzy. Silhan cieszył się każdą taką rozmową, każdym pozyskanym ofiarodawcą. Sprawiał to jego pogodny, łagodny i nieskomplikowany charakter. Odwiedzający czuli się tu jak u siebie w domu. Pani Margit umiała świetnie ten nastrój przychylności wytwarzać i pielęgnować. Tak więc w pierwszych dniach października do czterech sal szpitalnych wprowadzili się nowi lokatorzy. Ogółem było ich czterdziestu ośmiu. Sporo czasu poświęca Silhan, by każdego z osobna poznać, jego osobiste, rodzinne sprawy, okoliczności wypadku, jego zainteresowania, stan wewnętrznego samopoczucia. Z biegiem czasu znał na pamięć wszystkich po imieniu. Wystarczyło mu usłyszeć czyjś głos, by wiedzieć natychmiast, z kim ma do czynienia. I podopieczni odczuwali jego pośród siebie stałą obecność. On to przecież nie opuszczał ich nigdy duchowo, zwłaszcza w momentach trudnych, a takich każdemu przydarzało się niemało. Związane były nie tylko z bolesnym odczuciem własnej sytuacji, ale też bardzo często z wieloma konkretnymi sprawami, jak na przykład trudem opanowywania zawodowych umiejętności. Zawodu uczono się w trzech warsztatowych salach. Zakład dysponował także magazynem, biurem, salą jadalną, która służyła również za miejsce zebrań, odczytów czy jakichś imprez kulturalnych. Wyżywienie zostało ustalone według III grupy diety szpitalnej. Silhan jako komendant szkoły bardzo szybko zyskał wielki autorytet wśród swoich podopiecznych. Jego wysiłek w kierunku stworzenia uczciwej koleżeńskiej atmosfery, połączonej z niezbędną karnością, nie poszedł na marne. A miał do czynienia z charakterami i skłonnościami do rzetelnej nauki bardzo różnymi. Wszystkim tego typu problemom trzeba było umieć zaradzić. Wiedział, co w danych sytuacjach trzeba czynić. Przede wszystkim działać energicznie, w porę, by kłopoty w jakiejkolwiek dziedzinie nie przeradzały się w kryzysy. Wiedział, że wtedy często bardzo trudno się z nich podnieść. Ci dorośli mężczyźni byli teraz na poły dziećmi jako ociemniali, niekiedy może nawet bardziej niż dzieci wyolbrzymiali każdy osobisty problem, doznane upokorzenie czy niepowodzenie. Wymagali więc zwyczajnie prostych pocieszeń, słów pokrzepienia, pochwał, nawet wtedy, kiedy obiektywnie rzecz biorąc nie było ku temu zbyt dużo powodów. Wiedział Silhan jednak, że lepiej pochwalić nawet na wyrost niż ganić, bo efekt uzyskuje się lepszy wtedy, gdy budzi się otuchę ludzką. Bywało więc tak, że ociemniali więcej jemu samemu wierzyli, niż własnym doznaniom. A to już jest sukces wychowawczy. Jego jasne usposobienie zaprowadziło wszędzie atmosferę spokoju. Pracowitość Silhana, zaradność i chęć pokonywania trudności, nie mogły być ignorowane ze strony jego podopiecznych. Nie mogli przecież nigdy użyć argumentu, że są w sytuacji innej, którą trudno odczuć lub zrozumieć. Potknięcia ociemniałych żołnierzy nie stawały się przeto nigdy przerażającymi klęskami. Silhan rozdawał siebie tym ludziom w pokrzepiających ich ducha słowach. Toteż bez lęku garnęli się do wyplatania koszyków, mat, do wyrabiania szczotek. Palcom jakby lżej było wędrować po omacku po witkach wikliny. Taką samą postawę nakazał przyjąć i stosować również nauczycielom. Ważnym też problemem było wytworzenie wokół Szkoły dla Ociemniałych Żołnierzy przychylnej atmosfery. W znacznym stopniu dowodem rosnącego zainteresowania społecznego był reportaż, duży, ze zdjęciami, który ukazał się w prasie. Margit Silhan pełni w szkole funkcje pielęgniarki, sekretarki i pracownicy oświatowej. Widzimy ją na zdjęciu w białym kitlu. Młodzi żołnierze patrzą w stronę obiektywu, trzymając demonstracyjnie w rękach swe wyroby, czyli koszyki. Inni zaś skupiają się na czynności wyplatania. A jeszcze inni demonstrują swe instrumenty-mandoliny. Na zdjęciu grupowym utrwalony zostaje pośrodku także porucznik Silhan z żoną Margit. Czuje się tu odległość czasową epoki, która już odeszła w nicość. Zdjęcie pożółkło, jakby ono samo swoją istotą o tym fakcie chciało nas powiadomić. Tego typu nagłośnienie miało dobry wpływ na wzrost hojności różnych ofiarodawców. Silhan miał na uwadze, jako najważniejszą sprawę, kwestię dobrego imienia swojej placówki. Nie dopuszczał więc, by w odczuciu zewnętrznym powstawała jakaś rysa na tym wizerunku. Wiedział, że narobiłaby wiele szkody, rozszerzałaby się w społecznych kręgach wprost zaraźliwie. Nawet nie decydował się zbyt wiele mówić o trudzie pracy, żeby nie spowodować pytań wścibskich i dociekliwych, dotyczących skuteczności prowadzonego przedsięwzięcia. A przecież, gdyby odsłonił obraz, to niejeden uznałby, że wiele w nim trudnego do zniesienia koszmaru. Przeżywanie własnego losu nie miało w wielu przypadkach łagodnego przebiegu. Rodziły się lęki, obawy o przyszłość. Te powracały w rozmowach jako najtrudniejsze do przełamania. Różnymi osobistymi uwarunkowaniami byli obciążeni ociemniali żołnierze. Myśl, że za dwa, trzy lata będą już zdani na samych siebie i wyłącznie od ich sprawności zależeć będzie los, nie była łatwa do zaakceptowania. Wielu z nich było bohaterami wojennymi, a teraz z trudem pokonywali kolejny, zwyczajny dzień. Kto oglądał obraz Breugla "Ślepcy", ten wie, w czym tkwi istota zewnętrznego wizerunku człowieka ślepego. Wie, że może budzić odruchową niechęć i odrazę. Nikt bowiem nie chce bliżej obcować z zewnętrznie manifestowaną nędzą, przywołującą niezliczone myśli o beznadziejności ludzkiego losu. A tenże odsłaniał się nawet w samym zachowaniu, nieskoordynowaniu ruchów, ich niepewności czy dziwacznym odchylaniu głowy do tyłu. Oczywiście Breugel nie drwi ze ślepców, a raczej napomina patrzącego, by nie dopuszczał się zbyt daleko idących uzurpacji. Przedstawia mu wyłącznie pewną prawdę losu, wobec którego trzeba zachować pokorę, bo również wynoszenie się ponad ten świat jest żałosne. Toteż ociemniali żołnierze, za każdym razem, kiedy wyruszali na Lwów, podlegali niezwykle bacznej lustracji ze wszystkich stron. Nie mógł ani jeden szczegół wzbudzić niczyjego pogardliwego spojrzenia czy krytycznej uwagi z powodu niedbalstwa. To się wydarzyć nie mogło. Zapięci po ostatni guzik, ustawieni w zwarte dwójki lub czwórki, dopiero wtedy mogli wyruszać. Zawsze skupiali na sobie wzrok przechodniów. Cichły rozmowy. Zdarzało się słyszeć tylko raczej kobiece miłosierne westchnienia na ten widok bólu. Chodzili do teatru, do kościoła, na przechadzki poza miasto. Nie było to wojsko, choć chłopcy byli w wojskowych mundurach. Nie takich chciało się ich widzieć. Kto był wewnętrznie wrażliwy i choć przez chwilę próbował wyobrazić sobie małą skalę ich losu, a wraz z tym obraz wojny, musiał odczuć wstrząs wewnętrzny. Wybitny polski poeta Jan Kasprowicz, poruszony do głębi skalą okrucieństwa, napisał o żołnierzach Silhana bardzo piękny wiersz, pełen żałości i współczucia, a zarazem wielkiego szacunku. Jest to utwór zamieszczony w "Księdze dla ubogich". Przytaczam jego obszerne fragmenty: Okrutny mam co dzień widok, Co snać mi duszę rozdepcze: Obok mych okien przechodzą Biedni żołnierze - ślepce. Parami idą pod rękę, Kijkiem macają ziemie - Wspomnienie zgasłego słońca Pod pustą powieką drzemie. (...) Na krwawą ruszyli wojnę, Nadzieja powrotu mami: Czas przyszedł, iż z pola wrócili, Ale wrócili - ślepcami. (...) Wita ich matka i żona, Dzieci witają rodzone: "Hej, synu, hej mężu, hej ojcze W rodzinną wróciłeś stronę. Krzyż masz na piersi i medal, Wart jesteś największej chwały, Tak mówią, tak wielbią twe czyny, Lecz gdzież się twe oczy podziały?" Szeroko we Lwowie był znany ten wiersz. Wielokrotnie czytano go publicznie. Również ociemniałym żołnierzom czytała go Margit Silhan. Jakże ich wzruszał. Porucznik Silhan znał go na pamięć. A i nie on jeden przecież. Ociemniali żołnierze czuli się serdecznie przez poetę dostrzeżeni i zapewne niejeden ze swoich niewidzących oczu uronił łzę. Mógł też każdy przyjąć ten wiersz do siebie bezpośrednio. A już zwłaszcza ci, co byli odznaczeni. Oni mogli słowa Kasprowicza: "Krzyż masz na piersi i medal" traktować jako bezpośrednio zaadresowane. Wiele dobrego uczynił Jan Kasprowicz tym wierszem dla sprawy niewidomych i ociemniałych w owym okresie. Jakże przekonywająco trafiał do ludzkich serc w latach wojennego znękania. Znany był w wielu co bardziej światłych domach w mieście. Do niczego nie nakłaniał, a jednak czynił ludzkie serca łaskawszymi, gdy chodzi o ofiarność. Został wydrukowany w formie ulotki, i wykorzystywany w czasie publicznych kwest. Trzeba się od razu zastrzec, że niemożliwe byłoby funkcjonowanie zakładu tylko na bazie - jak byśmy to dzisiaj określili - charytatywnych kwest. Główny ciężar wydatków ponosiły wiedeńskie instytucje, ale były to wydatki obliczone na zupełne minimum istnienia. Utwór Kasprowicza odgrywał propagandowo dużą rolę. Bronił najbardziej pokrzywdzonych, którzy stawali najczęściej na samym dnie życia, którymi też często najzwyczajniej pogardzano lub bano się ich. W tym miejscu trzeba oddać sprawiedliwość i powiedzieć, że spore było grono osób, które śpieszyły ze stałą ofiarą. W broszurce wydanej w 1918 roku, zatytułowanej "Ociemniali inwalidzi wojenni w galicyjskim Zakładzie dla Ciemnych we Lwowie w roku 1916-1917", której autorem jest dyrektor hr. Stanisław Mycielski, znajdujemy sporo nazwisk godnych przypomnienia. Bo przecież warto i dla przykładu i dla unaocznienia i dzisiaj bogacącym się sferom polskiego społeczeństwa przypomnieć, co było honorem dawnego ziemiaństwa lub przemysłowców. Pamiętano o słabszych i potrzebujących. Do strefy takiej pomocy i pamięci należały także i takie gesty, jak odwiedziny, chwile rozmowy, towarzyszenie w wyjściu do teatru, na wycieczkę poza miasto. Jakże ważne było takie rozpraszanie ludzkiej samotności. Stanisław Mycielski tak o tym pisze: "Liczne grono pań z naszego miasta otoczyło swą opieką biednych inwalidów, odwiedzając ich codziennie i spędzając z nimi czas na głośnym czytaniu książek i gazet lub zabierając na przechadzki, lub wreszcie urządzając wspólne wycieczki za miasto". Dowiadujemy się, że oto pewnego razu hrabina Włodzimierzowa Dzieduszycka podejmuje u siebie na ulicy Kurkowej we Lwowie całe grono ociemniałych. Zaś były komendant miasta generał Riml von Altrosenburg posyła co pewien czas do ociemniałych żołnierzy orkiestrę wojskową. Panie Burzyńska, Janowa Kremerowa, Aniela Radzymińska, Stefania Szwedzicka, Helena Lesiów i inne zajmowały się przepisywaniem książek dla ociemniałych pismem brajla, co pozwoliło zaoszczędzić określone fundusze i przeznaczyć je na inny cel. Stanisław Sobolewski z Miechowa regularnie przesyła jabłka, Malczewska kupuje gitarę, Jurkiewicz harmonię w futerale, bezimienni ofiarodawcy posyłają dwa gramofony. Ta lista nazwisk nie jest wyczerpana. Również miejscowi lekarze troszczyli się o zdrowie podopiecznych porucznika Silhana. Są to: Adam Bednarski, Hilary Schram, Henryk Halban. Nad sprawnym przeprowadzaniem aprowizacji, wielce utrudnionej przez wojenne okoliczności i zniszczenia, czuwa wspomniany już komendant miasta. Chciałoby się zapytać, jak będą wspominane i w jakich okolicznościach nazwiska współczesne? Aby jednak nie powstało złudzenie, że Silhan mógł prowadzić swoją szkołę tylko w oparciu o dobrowolne ofiary społeczeństwa, trzeba podkreślić, iż jej byt zapewniały głównie rozwiązania systemowe. Akcje społecznej pomocy, choć odzwierciedlające najlepsze strony ludzkich charakterów, nie były zdolne podołać skali comiesięcznych wydatków. Władze austriackie, mając świadomość wzrostu wielkiej liczby ociemniałych żołnierzy, utworzyły na samym początku wojny, bo już we wrześniu 1915 roku, Kuratorium Opieki nad Ociemniałymi Żołnierzami. Jego historycznym zadaniem było tworzyć, a następnie prowadzić domy opieki, zakłady i szpitale, które leczyłyby i przysposabiały do zawodowego życia naznaczonych przez wojnę ociemniałych żołnierzy. Szkoła we Lwowie jest więc dotowana przez Kuratorium, którego honorowym prezesem był właśnie wspomniany już arcyksiążę Karol Stefan. Powstały też w pierwszym okresie wojny dwie inne instytucje-towarzystwa, żeby wymienić: Kriegsblinden-Heimstatten, kierowane przez radcę Henryka Grimma. Jest to stowarzyszenie nakierowane głównie na kupowanie dla ociemniałych, bezdomnych żołnierzy, domów, ogrodów i parceli rolnych. Natomiast typowo pomocny charakter ma instytucja powołana przy ministerstwie spraw wewnętrznych - Kriegsblindenfonds pod przewodnictwem ekscelencji Wolfa. Nastawiona była na finansowanie remontu budynków, spłacanie zadłużenia itp. Tego typu działania wyświadczone ociemniałemu żołnierzowi miały wręcz zbawienną wartość. Wyrywały go z beznadziejności, otwierały szansę na znośniejszą przyszłość. Zdobycie stałego miejsca w postaci domu, poletka gruntu, czy sfinansowanie remontu ratowało tych nieszczęśników od wielkiej niedoli. Dodajmy wreszcie, że w wypadkach, kiedy zakup jakiejś nieruchomości - jak podaje w swej książeczce Stanisław Mycielski - nie był możliwy, każdemu ociemniałemu wypłacano odsetki od sum przeznaczonych na ich wyposażenie. Mogły one być przeznaczone na spłacanie czynszu za lokale mieszkalne. Silhan, będąc bardzo wrażliwy na wszystkie te sprawy, uznając je za niezwykle ważne w życiu ociemniałych żołnierzy, ani przez jedną chwilę nie zaniedbuje starannych kontaktów z Wiedniem. On też potrafi poruszać się między wymienionymi wyżej instytucjami. Wielu ich urzędników zna przecież osobiście, co bardzo ułatwia załatwianie wielu spraw. Prowadzi regularną korespondencję. Dyktuje swojej żonie listy w języku niemieckim, w których wylicza potrzeby i czyni sprawozdania z bieżących realizacji. We Lwowie akcję wyposażania inwalidów w zagrody powierzono hr. Maurycemu Mycielskiemu. Jest on prezesem Towarzystwa Zagród dla Ociemniałych Żołnierzy. Działa w tym Towarzystwie również od początku Jan Silhan. Hrabia Mycielski, gdy trzeba, wyjeżdża w teren i załatwia z powiatowymi władzami lub pertraktuje z osobami prywatnymi sprawy zakupu nieruchomości. Podkreślić trzeba, że państwo Austro-Węgier, mimo wojennych warunków, stara się w tym zakresie jak najlepiej wypełniać swoją funkcję. Do 1918 roku zakupiono 23 nieruchomości, wielu ociemniałym żołnierzom udzielono pomocy finansowej na zakup różnorakich rzeczy. Pierwszy rok pracy komendanta porucznika Jana Silhana w szkole na Kleparowskiej 27 przebiegł bez zakłóceń. Był zadowolony, że udało mu się reedukacyjny program wcielić w życie. Wewnętrznie ubolewał tylko, że mógł objąć swoją działalnością tylko 48 osób jednorazowo. Potrzeby przecież były znacznie większe. Na froncie bowiem nowi żołnierze ciągle tracili wzrok. IX W niepodległej Polsce Jesienią 1918 roku już wyraźnie było widać, że zbliża się koniec wojny. Ale jednocześnie docierały groźne wieści z Rosji, w której rozszerzał się i zbierał obfite, krwawe żniwo zamęt październikowej rewolucji. Tu, we Lwowie, odczuwało się te niepokoje jako zagrożenia szczególnie silnie. W ludzkich sercach i myślach radość i lęk mieszały się ze sobą. Nastrój oczekiwania udzielał się wszystkim. Już powstają instytucje polskiej władzy, wyłania się po upadku mocarstw zaborczych coraz silniejsze przekonanie o możliwości swobodnego kształtowania bytu narodowego. Aspiracje te dają o sobie znać w całej Europie. Polska staje u progu niepodległości. Miasto Lwów wydaje się być wolnym miastem po abdykacji cesarstwa Austro-Węgier. Lwowianie muszą przeżyć jednak w tym momencie inwazję ukraińską. Oto w nocy z 31 października na 1 listopada Ukraińcy zajmują miasto. Na gmachach rankiem wywieszone zostają niebiesko-żółte flagi. Zaskoczenie ludności polskiej jest ogromne. Szybko jednak szok mija i całe społeczeństwo przystępuje do obrony swego miasta. Szkoła dla ociemniałych żołnierzy przez trzy tygodnie jest w stanie oblężenia. Niemal całkowicie ustaje możliwość prowadzenia zajęć. Trzy tygodnie krwawych działań, w których zasłynęła młodzież, nazwana później "orlętami", stanowiły ciężki okres w dziejach zakładu na Kleparowskiej. Wojna o Lwów jeszcze trwała do końca lutego 1919 roku. Wykrystalizowało się politycznie państwo polskie, odzyskując miano bytu niepodległego. Jednak nie oznaczało to zakończenia wszystkich trudów i niebezpieczeństw. Największe perturbacje szkoła miała dopiero przed sobą. Wraz z odrodzeniem się państwowości polskiej, który to fakt Silhan wraz ze swoimi podopiecznymi radośnie wita, pojawia się pilna kwestia nawiązania kontaktu z nowymi władzami. Odtąd lwowska szkoła przestaje podlegać formalnie wiedeńskiej centrali. Silhan nawiązuje kontakt z polskimi władzami wojskowymi w Warszawie, które przejmują w zakres swojej działalności opiekę nad szkołą. Teraz systematycznie wszelką korespondencję i sprawozdania Silhan będzie nadsyłał na ręce podpułkownika lekarza dr Nikodema Kołłątaja - szefa Sekcji Opieki Ministerstwa Spraw Wojskowych w Warszawie. Będzie ona prowadzona regularnie, w duchu wzajemnego zrozumienia przez cały czas, z wyjątkiem czasu wielkiego zagrożenia dla państwa polskiego. Bo oto w lutym 1919 roku mają miejsce pierwsze starcia wojsk polskich z Armią Bolszewicką, które szybko przekształcały się w wojnę polsko-radziecką. Latem 1920 roku, mimo że Lwów nie zostaje zdobyty, poczucie zagrożenia jest ogromne. Oblegane przez oddziały Budionnego miasto nie zostaje zdobyte. Wiele instytucji zostało jednak ewakuowanych, w tym również Szkoła dla Ociemniałych Żołnierzy. Silhan wraz z całym dobytkiem szkoły udaje się do Krakowa. Trudy tego czasu były wielkie. Po załamaniu się ofensywy bolszewickiej i odrzuceniu przez Piłsudskiego wojsk rosyjskich na wschód, minęło śmiertelne zagrożenie. Dopiero teraz można mówić o nastaniu czasu pokoju i swobodnego kształtowania się polskiej państwowości. Ociemniali żołnierze mogą powrócić z powrotem do Lwowa na Kleparowską i podjąć przerwane zajęcia. Napisze o tych przejściach Silhan następująco: "Trzeba było kilku lat, aby można było powetować stracony czas. Nie zaniedbywaliśmy przytem kwestii skupienia dookoła naszej sprawy wszystkich tych, którzy byli gotowi poświęcić jej gorące serca i ofiarny czyn. Grono tych szlachetnych przyjaciół na terenie Małopolski było od dawna liczne, a wśród nich we wdzięcznej pamięci ociemniałych żołnierzy na zawsze zostaną takie imiona, jak: hr. K. Dzieduszyckiej, M. Komorowskiej, Stanisława i Maurycego Mycielskich i wielu innych." Zdania te oddają sprawiedliwość i nie przemilczają ofiarności i serca wielu osób. Utworzone zostało we Lwowie Towarzystwo Opieki nad Niewidomymi, które starało się gromadzić fundusze, celem wsparcia potrzebujących żołnierzy. Równocześnie z odzyskaniem niepodległości władze polskie przejęły nadzór administracyjny nad lwowską placówką. Niewątpliwie jest to zasługa Silhana, który natychmiast w zmienionej sytuacji politycznej dociera do władz wojskowych w Warszawie i przedstawia całą złożoną problematykę, związaną ze Szkołą dla Ociemniałych Żołnierzy. Pierwsze sprawozdanie, do złożenia którego porucznik Silhan jest zobowiązany, ma charakter globalnej informacji z okresu dwulecia. Datowane jest na 1 października 1919 r. Dotyczy nie tylko prac i programu szkolenia, ale sytuacji niewidomych i ociemniałych w całej Galicji. I tu warto by przytoczyć następujące fakty, które ukazują rozmiar wysiłku i przedsięwzięć podejmowanych przez Silhana. Przez zakład w okresie wymienionych wyżej dwóch lat przeszło 137 ociemniałych żołnierzy. Wynika więc stąd, że wielu z nich zostało ulokowanych na bardzo krótki termin, w którym byli zapoznawani z najważniejszymi zagadnieniami reedukacyjnymi. Inni zaś, z cięższymi przypadłościami inwalidzkimi, zostawali tu przez dłuższy okres czasu. W sprawozdaniu tym Silhan liczbę ociemniałych w byłej Galicji określa na około 300. Dowiadujemy się też, iż Polaków było 57, Ukraińców 69, Niemców 2, Żydów 4, Rumunów 1. Pod względem zamożności - biednych 89, niezamożnych 36, zamożniejszych 8. Jeżeli chodzi o stopień kalectwa wzroku - zupełnie ociemniałych 76, rozróżniających dzień od nocy 20, słabowidzących 77, ociemniałych wskutek poranienia granatem 62, eksplozji 22, postrzału karabinowego 20, wskutek choroby 26, nieszczęśliwych wypadków 3, analfabetów 45 procent. Również znajdujemy tu informacje o akcjach prowadzonych przez wiedeńskie instytucje, np. dotyczących zakupu domków. Takich domków nabyto ogółem 31. Wspomina też Silhan o trudach związanych z ich pozyskiwaniem, ze względu na bardzo nikłą podaż. Fakt ten warty jest odnotowania, gdyż będzie miał istotny związek ze zgłoszonym Ministerstwu Spraw Wojskowych projektem zbudowania osady-kolonii dla ociemniałych żołnierzy. Możemy się też ze sprawozdania dowiedzieć, iż w przeciągu dwóch lat zostało przepisanych społecznie 20 książek w piśmie Braille'a, co dało początek bibliotece ociemniałych żołnierzy. Czyż nie była to jedna z pierwszych w Polsce kolekcji książek pisanych systemem Braille'a? Trzeba tu powiedzieć rzecz następującą. W tym momencie Silhan jako wojskowy, mimo że ociemniały w czynnej służbie, staje się bardzo potrzebnym w sprawach inwalidztwa wzrokowego człowiekiem. W roku 1921 zostaje awansowany do stopnia kapitana sanitarnego. Ministerstwo Spraw Wojskowych orientuje się w tej sytuacji, że ma nie tylko do czynienia z komendantem lwowskiej szkoły, lecz w ogóle z kimś, kto może uchodzić w Polsce za eksperta, gdyż uzyskał najlepsze z możliwych do wyobrażenia wykształcenie w zawodzie tyflopedagoga w renomowanej placówce wiedeńskiej. Nie mówiąc już o tym, że Silhan zaprezentował sobą człowieka o dobrym rodowodzie, wykształceniu politechnicznym i bohatersko zasłużonego na polu walki w czasie wojny, a także o osobistych cechach charakteru. Od samego początku tych kontaktów widać, że ambicje i intencje Silhana wykraczają poza wąski interes prowadzonej szkoły. Już wtedy widzi potrzebę objęcia całego zakresu problemów instytucjonalnym działaniem. W piśmie z 4 IX 1920 pisze: "Wszelkie akcje skierowane ku rozwiązaniu interesującej nas kwestii muszą być oparte na możliwie dokładnej i wszechstronnej znajomości położenia inwalidów ciemnych. Upraszam o łaskawe wzięcie pod rozwagę, czy zebranie statystycznych dat w tym celu przez okręgowe ekspozytury nie byłoby wskazane. Bogaty materiał statystyczny zebrany przy rejestracji inwalidów przez pomienione instancje, może być wykorzystany dla ujęcia ociemniałych żołnierzy w ścisłą ewidencję." Świadomość podjęcia takich przedsięwzięć nie była jednostronna. Ugruntowała się za przyczyną osoby Silhana również w Sekcji Opieki MSW, którą kierował wymieniony już podpułkownik szkoły Nikodem Kołłątaj. Rozumiano, że problem ociemniałych żołnierzy, jako ofiar wojny, jest aż nazbyt palący, aby można było nie myśleć o jego systematycznym i systemowym rozwiązywaniu. Za wzór służy system opracowany i realizowany przez Kuratorium Funduszu Inwalidów Ciemnych we Wiedniu. Silhan zna jego istotę doskonale. Składa więc bardzo dokładną informację o Stowarzyszeniu Zagród dla Inwalidów Ciemnych (Kriegsblindenheimstatten). Dowiadujemy się, że MSW wysyła do Lwowa swoich wizytatorów. Komendant Silhan, w międzyczasie awansowany do stopnia kapitana, inicjuje, a zarazem opracowuje system "jednolitej opieki nad ociemniałymi w Polsce". Nie trzeba tu mylnie twierdzić, że jest jedynym wtajemniczonym w merytoryczne zagadnienia, ale na pewno odgrywa rolę wielce znaczącą. Za najważniejsze uznaje tworzenie na wzór lwowski zakładów reedukacyjnych, w których ociemniali mogliby zdobywać odpowiedni do własnej sytuacji zawód. Konieczne jest pośrednictwo pracy i regulacja stosunków majątkowych człowieka poszkodowanego, który staje się bezradny wobec problemów życiowych i finansowych. Taki właśnie kształt miał model wiedeński. Silhan proponuje MSW "opiekę tę ująć w pewien oparty na dotychczasowym doświadczeniu system i czuwać nad racjonalnym jego rozwojem. (...) Należy powołać do życia komitet opieki nad inwalidami ciemnymi przy S.O.M.S.W w Warszawie, w skład którego weszliby reprezentanci władz i społeczeństwa. Komitet ten, zorganizowany na wzór zagranicznych instytucji, z odpowiednimi modyfikacjami do naszych stosunków, mógłby wcielić do zakresu swej działalności jako specjalny dział akcję wyposażania inwalidów ciemnych we własne zagrody: (...) niewidomy więcej niż kto inny przywiązuje się do swego ogniska domowego, ceni stałość miejsca swego zamieszkania, gdzie z czasem oswaja się z okolicą." (Pismo z dnia 5 sierpnia 1920). Ważne jest powyższe pismo, ponieważ wskazuje, że nie wystarczały Silhanowi ambicje bycia lokalnym działaczem, tylko z obowiązkami komendanta szkoły. Ta skala potrzeb dyktuje mu działanie na rzecz zaradzania wszystkim trudom tych, których los tak dotkliwie odczuwa i współczuje. On doskonale rozumie, że tylko przejęcie idei tej szerokiej pracy przez władze państwowe może zaowocować satysfakcjonującymi rozwiązaniami. Wkrótce też zostaje zlecone kapitanowi Silhanowi opracowanie projektu osady dla inwalidów ciemnych. Pracuje więc intensywnie nad jego kształtem, bo to jest w jego przekonaniu szansa przezwyciężenia wielu trudności, jakie napotykał inwalida zwłaszcza po opuszczeniu szkoły. Ociemniali nie zawsze mieli gdzie się podziać, w niewystarczającym zakresie możliwe było wyposażenie ich w zagrody. Rozwiązanie takie dawało szansę wielce pozytywną społecznie. Do zbudowania kolonii Silhan zapalił się bardzo i zdołał do tego nakłonić władze wojskowe. W projekcie Silhan kreślił: "Kolonia miałaby się składać z co najmniej 30 osobnych domków z ogródkami, internatu na 20 inwalidów, wytwórni z urządzeniami, domu rządcy i terenu wiklin. Osadnicy spłaciliby wartość poprzez potrącanie jednej trzeciej reszty przez 10-15 lat. Mogliby przy okazji korzystać z pewnych ulg i umorzeń. Kolonia funkcjonowałaby na zasadach stowarzyszenia spółdzielczego, które utrzymywałoby dwóch majstrów i jednego kierownika. Praca byłaby tu połączona z uprawianiem własnego małego gospodarstwa lub ogródka." Ta idea została podjęta i zaakceptowana, a przede wszystkim zrealizowana. W 1926 roku Silhan przenosi się na tę właśnie osadę, która usytuowana zostaje koło Radziechowa. Tam pozostanie przez dziesięć lat jej administratorem. Będzie prowadził tu własne gospodarstwo. Zanim to jednak nastąpi, jeszcze piastując stanowisko komendanta szkoły we Lwowie, Silhan bardzo wiele robi na rzecz nawiązania stałych kontaktów z ociemniałymi żołnierzami w różnych regionach Polski. Głęboki charakter mają więzi zadzierzgnięte ze Związkiem Ociemniałych Wojaków na Wielkopolskę, Pomorze i Górny Śląsk. Tylko konsolidacja szerszych kręgów, zwłaszcza tych już wykrystalizowanych, mogła przyczynić się do postępu sprawy ociemniałych żołnierzy. Pamiętajmy, że różne organizacje działały w rozproszeniu i wzajemnym małym kontakcie. Toteż trzeba było dopiero sporo wysiłku włożyć, aby przyczynić się do opracowania szerokiego programu. Do tego zadania aktywnie włączał się, a raczej w znacznym stopniu je inicjował i programowo opracowywał, właśnie kapitan Jan Silhan. Państwo nie było w stanie zaspokoić wszystkich potrzeb ociemniałych żołnierzy. Konieczne okazało się szukanie możliwości pomocy wszędzie tam, gdzie pojawiała się realna szansa. X Powstanie Związku Ociemniałych Żołnierzy RP Sytuacja ociemniałych żołnierzy musiała być jednak tego rodzaju, że nieustannie myślano, jak polepszyć ich dolę. Szkoła, którą prowadził Silhan, miała duże potrzeby i ograniczone możliwości. Wielu ociemniałych żołnierzy, najczęściej samotnych i bezradnych, nie miało żadnej pomocy materialnej oraz szans na życiową stabilizację. We lwowskim gronie społeczników i osób wspierających szkołę zrodził się więc pomysł, by wystąpić do Polonii amerykańskiej z prośbą o wsparcie. Pomysł ten zaowocował świetnymi wynikami. Ale oddajmy w tym miejscu głos samemu kpt. Janowi Silhanowi, cyt.: "Ciekawym szczegółem pracy owych czasów będzie może fakt, iż geneza Tow. "Latarni" bierze swój początek w naszym zakładzie ("Latarnia - Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi Ofiarami Wojny "Latarnia" w Nowym Jorku, w Europie powstawały w różnych krajach lokalne filie Towarzystwa - przyp. autora). Oto w roku 1921, za inicjatywą i pośrednictwem p. Komorowskiej, wydaliśmy do posła ks. K. Lubomirskiego w Waszyngtonie werbujące listy wraz z fotografiami zakładowymi, pragnąc uzyskać dla sprawy większe fundusze. Za jego staraniem zebrano 6 mln marek, które przywiozła do Polski znana działaczka amerykańska miss Holt. Znalazłszy w Małopolsce już zorganizowaną i planową pracę na polu opieki nad ociemniałym żołnierzem, prowadzoną od szeregu lat, oraz dowiedziawszy się od nas o istnieniu Domu Ociemniałego Żołnierza w Bydgoszczy i świetnie zorganizowanego Związku Ociemniałych Wojaków w Wielkopolsce, miss Holt zainicjowała na terenie podówczas jeszcze biernej Warszawy założenie "Latarni". (Miss Holt przywiozła do Polski drukarnię brajlowską. Była to pierwsza drukarnia tego typu w Polsce.) W dalszej konsekwencji wspólnem staraniem pp. ks. T. Sapieżyny, hr. R. Tyszkiewiczowej, M. Komorowskiej i naszem powstała filja "Latarni", istniejąca obecnie pod prezesurą p. dr.I. Dembowskiego." ("Jednodniówka Wojaków Wielkopolskich", Wizyta wspomnianej wyżej amerykańskiej działaczki miss Holt znacząco przyczyniła się do powołania w Małopolsce, na wzór istniejącego już w Wielkopolsce, Związku Ociemniałego Żołnierza "Spójnia" z siedzibą we Lwowie. Inicjatywa komendanta związku, kpt. Silhana, jest tu bezsporna. Organizacja małopolska inauguruje swoją działalność 11 lutego 1922 roku. Pierwszym jej przewodniczącym zostaje mjr Edwin Wagner, który stracił wzrok podczas wojny polsko-bolszewickiej i dostał się do niewoli. Po powrocie do kraju przeszedł, jak wielu, przez szkołę Silhana. Przyszły przewodniczący Małopolskiego Związku Ociemniałego Żołnierza tak o Wagnerze napisze, cyt.: "dzielny, zasłużony legionista, ideowiec, społecznik" (por. S. Kłak). Cele "Spójni" są dwojakie: 1. Związek począł stopniowo przejmować agendy opieki społecznej, aby z czasem skupić je całkowicie w swych rękach, 2. nawiązywał żywą współpracę z innymi lokalnymi związkami, występując we wspólnych delegacjach wobec władz i społeczeństwa. Przykład bardzo pomyślnej pracy i współdziałania organizacji z Wielkopolski i Małopolski mobilizuje działaczy także w byłym zaborze rosyjskim do społecznej pracy, choć nie było to łatwe, ale w końcu w kwietniu 1925 roku, z inicjatywy Mikołaja Wroczyńskiego, utworzono Związek Inwalidów Wojennych i Ofiar Wojny. Wyłonił się więc trzeci - brakujący do tej pory człon, by z wielkim zapałem i determinacją przystąpić do współpracy na rzecz powołania Ogólnopolskiego Związku Stowarzyszeń Ociemniałych Żołnierzy RP, co miało miejsce 11 maja 1929 roku. Stowarzyszenie to w 1934 roku przekształca się w Związek Ociemniałych Żołnierzy RP, który już ma bardziej jednolity i scentralizowany charakter. Mjr Edwin Wagner zostaje jego przewodniczącym. Równocześnie w latach 1930-35 jest dwukrotnie wybierany na posła do Sejmu R.P. Jego autorytet i wkład na rzecz spraw inwalidów jest ogromny. W 1935 roku zostaje prezesem ZG Związku Inwalidów Wojennych RP. Można rzec, iż Wagner jest światłym działaczem i że chlubnie świadczy o ideach, z którymi zetknął się we Lwowie, w placówce Jana Silhana. Nieprzypadkowy to przecież fakt, że kiedy 7 września 1926 kpt. Jan Silhan zostaje przeniesiony w stan spoczynku z czynnej służby wojskowej (zakończono bowiem akcję szkolenia ociemniałych żołnierzy), to komendanturę Domu Inwalidów przy Kleparowskiej 27 na pewien czas obejmuje jego podopieczny, mjr Edwin Wagner. Te dwie osobowości w międzywojennym okresie bardzo systematycznie ze sobą współpracowały. I odegrały bez wątpienia wielką rolę nie tylko w emancypacji ociemniałych żołnierzy, ale wszystkich niedowidzących. Myślę, że entuzjazm pracy w odrodzonej Polsce był w owym okresie jedyny w swoim rodzaju. Władze polskie, widząc wielkie postępy w przykładnym organizowaniu się ociemniałych żołnierzy (mają do czynienia z żołnierskimi społecznikami), nie są obojętne na wszelakie ich postulaty. A te powoli już się właśnie wykształcają. Kiedy 21 października 1928 roku odbywa się II walny zjazd członków "Spójni" w Krakowie, to fakt ten doceniają czynniki rządowe, wysyłając swoich przedstawicieli dla podkreślenia oficjalnego uznania zasług. Depeszę przysyła sam prezydent Ignacy Mościcki. Do komisji rewizyjnej nowych władz zarządu, jako jej prezes, wchodzi kpt. Silhan. Fakty te są istotne, świadczą bowiem, że mamy do czynienia z owocną pracą wielu oddanych, bezinteresownych działaczy, których zapał i idea służenia była najważniejszą wartością i cnotą. W gronie takich działaczy jak: Wagner, por. Stanisław Kłak - prezes Małopolskiego Związku Ociemniałego Żołnierza "Spójnia" (również wychowanek i pensjonariusz szkoły prowadzonej przez Silhana) czy inż. Perzyński jest ciągle również obecny Jan Silhan. Trudno to sobie dzisiaj może uzmysłowić, ale tak było naprawdę. Na przykład chyba trudno sobie wyobrazić, że Silhan, prowadząc szkołę we Lwowie, dość znacznie obciążony obowiązkami, jednocześnie systematycznie - jak pisze Ewa Grodecka w książce "Historia Niewidomych Polskich" - docierał do Warszawy do pensjonariuszy Szkoły Reedukacyjnej dla Ociemniałych Żołnierzy z książkami i międzynarodową prasą brajlowską, a w internacie prowadził gorące dyskusje, w których agitował na rzecz utworzenia organizacji w Warszawie, którą jak wiadomo będzie kierował wspomniany już Wroczyński. Te wysiłki nie poszły na marne. Organizacja powstała i mogło dojść do zespolenia wysiłków. Nie tylko to jest jego pasją, ale też wiele czyni na rzecz ujednolicenia systemu Braille'a, którego różne wersje były podówczas stosowane. I kiedy w 1926 roku zostaje przeniesiony w stan spoczynku i decyduje się osiąść w Radziechowie jako osadnik wojskowy na gospodarstwie rolnym, również tam nie pozostaje bezczynny. Nie wystarcza mu spokojne zażywanie wiejskiego życia, ale ono właśnie daje mu impuls do pracy nad nową ideą. A jest nią pragnienie stworzenia w Polsce organizacji dla cywilnych niewidomych. Nie jest to zresztą sprawa mnożenia pomysłów, lecz raczej nakaz umysłu i serca. Wystarczyło mieć oczy otwarte i logicznie wnioskować, by prędzej czy później dojść do przekonania, że cywilni niewidomi i ociemniali są w dalece gorszej sytuacji niż ociemniali żołnierze. Nie posiadali bowiem żadnych uprawnień: renty, możliwości nabywania koncesji, bezpłatnego lecznictwa itp. Działały wyłącznie różne stowarzyszenia filantropijne i związki regionalne, dysponujące jednak nikłymi możliwościami w świadczeniu szerokiej pomocy i zatrudnienia. To cywilni niewidomi stanowili żebraczą rzeszę polskich miast, ich nieodłączny pejzaż świadczący o bezradności, chorobie i nędzy takiej, że tylko naprawdę litujące się serce potrafi ją odczuć i zbliżyć się, choćby w geście jałmużny. Praca, którą pragnął się zająć Silhan, nie miała w żadnej mierze nawet przypominać smaku jałmużny. Miała dotrzeć do sedna beznadziejności po to, by upominać się o godność tych nieszczęśników. Dla podjęcia już konkretnych poczynań organizacyjnych w celu utworzenia "centralistycznie zbudowanej organizacji" (słowa Silhana) datę graniczną wyznacza 1932 rok. Od tej daty możemy mówić o wyrażeniu się woli współpracy wielu lokalnych instytucji. Rolę wiodącą, pionierską, odegrał tu Związek Pracowników Niewidomych, skupiający cywilnych niewidomych, który we współpracy i ścisłym współdziałaniu ze Związkiem Stowarzyszeń Ociemniałych Żołnierzy RP wystąpił do władz państwowych w 1932 roku z inicjatywą zrzeszenia różnych związków niewidomych w jedną organizację. Władze ustosunkowały się do tego pomysłu przychylnie, stając się na najbliższe lata koordynatorem wielu narad i konferencji. Pierwsza konferencja miała dojść do skutku w gmachu Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej w dniu 30 czerwca 1932 roku. Zanim przybliżony zostanie w największym skrócie jej przebieg i uczestnicy, trzeba powiedzieć, że wcześniej w różnych środowiskach - jak pisze Silhan - "Idea samopomocowa kiełkowała w głównych kilku ośrodkach, skupiających naszych cywilnych towarzyszy niedoli. (...) Lokalny charakter związków i stosunkowo mały zasięg ich wpływów spowodowały, że sprawa niewidomych w Polsce rozwala się poniekąd i niezależnie od tak ważnego współczynnika, jakim może i powinna być świadoma celu zbiorowa wola samych niewidomych. (...) Toteż z uznaniem należy powitać myśl zrzeszenia istniejących w Polsce wyżej wspomnianych związków w jedną federację. (...) Ogromne zdobycze ustawowe, społeczne i materialne, którymi poszczycić się mogą ociemniali żołnierze w Polsce, zrzeszeni w Związku Stowarzyszeń O.Ż.R.P., są zbyt dobrze znane. (...) Zdajemy sobie sprawę z tego, w jak niewspółmiernie cięższych warunkach walczyć muszą o polepszenie swego twardego losu nasi cywilni towarzysze i jak dużo mają oni do odrobienia za czas swej niezawinionej bierności" (z materiału archiwalnego). XI Nowe idee - klęska Pierwsza wzmiankowana konferencja, która doszła do skutku 30 czerwca 1932 roku, była istotna, nie zebrano się bowiem wyłącznie w celu zapoznawczym, by wytyczyć cel pracy na najbliższą przyszłość. Cel i istota spotkania została już wcześniej w wielu środowiskach dokładnie zasygnalizowana. Na czerwcowe spotkanie Jan Silhan przybył już ze szczegółowym zarysem statutu przyszłej organizacji. Ale nie ubiegając przebiegu spraw, które toczyć się będą przez kilka miesięcy, przybliżmy pokrótce przebieg tej pierwszej konferencji. Obecni byli: J. Zasadzki - Zjednoczenie Pracowników Niewidomych z Warszawy, dyrektor Stanisław Łopatto - Towarzystwo byłych Wychowańców Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie, por. Stanisław Kłak - Małopolski Związek Ociemniałych Żołnierzy "Spójnia" we Lwowie, mjr Edwin Wagner i kpt. Jan Silhan - Związek Stowarzyszeń Ociemniałych Żołnierzy R.P., inż. Czesław Perzyński - Związek Ociemniałych Wojaków z Bydgoszczy, Z. Mally - Koło Przyjaciół Niewidomych z Warszawy, Matka Przełożona Czacka - Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi z Warszawy (Laski) i siostra Teresa (Laski), profesor Stanisław Bytner - Sekcja Nauczycieli Szkół Specjalnych Związku Nauczycielstwa Polskiego z Warszawy, dr W. Kępiński. Jak widać grono ludzi jest szacowne. Zebrani postanawiają, aby to pierwsze spotkanie nie miało jeszcze charakteru zbyt zobowiązującego jeśli chodzi o daleko idące deklaracje. Traktowane jest więc bardziej jako informacyjne i konsultacyjne jednocześnie. Mjr Edwin Wagner stara się jednak przekonać zebranych, że nie należy niczego odkładać na czas późniejszy i natychmiast przystąpić do konkretnej pracy, bo tylko to może okazać się owocne. Referentem sprawy niewidomych na tym ważnym spotkaniu jest kpt. Jan Silhan, który po odczytaniu szkicu teoretycznego, pobudzony licznymi pytaniami, jeszcze ustnie udziela wyjaśnień na interesujący temat. Tak więc i tu rola Silhana - jak widzimy - jest znacząca. Należy podkreślić, iż zapis z tego pierwszego zebrania, jak uwidacznia to protokolant - urzędnik W. Kortylewicz, brzmi bardzo zachęcająco, cyt.: "Zgodzili się na ogół bez zastrzeżeń w kwestii pilnej potrzeby utworzenia Zrzeszenia Centralnego, wyrażając przy tym zadowolenie z obecnej inicjatywy i konkretnego jej ujęcia" (z protokołu). Ta wyrażona wtedy zgodna wola otworzyła drogę do przyszłych kolejnych narad. Pamiętajmy, że nie miało to być wcale takie oczywiste, gdyż żywiono wielkie obawy, czy w wyniku powołania takiej centralnej organizacji poszczególne związki i organizacje nie utracą istotnej w ich pracy autonomii. Taka obawa determinowała czerwcowe i następne spotkania i chyba do końca ważyła na losach długotrwałych narad w przyszłości. Już w pierwszej części protokołu protokolant Kortylewicz skrupulatnie odnotowuje, cyt.: "Matka Przełożona Czacka zastrzegła się przed statutowym uprawnieniem do ewentualnie zbyt daleko idących ingerencji w życie wewnętrzne poszczególnych organizacji i przed ewentualnym ograniczeniem samorządu tych organizacji" (z protokołu). Tak więc nie trzeba zbyt dużej wnikliwości, by nie dostrzec pewnego dramatu czerwcowego spotkania. Widzimy, że istniały bardzo poważne obawy, bariery i zastrzeżenia, a te mają skłonność z czasem urastać do wyolbrzymionych rozmiarów. Toteż Silhan, chcąc zażegnać niebezpieczeństwo fiaska, przystępuje do wyjaśnienia, iż takie intencje nie wchodziły tu w grę. Rzecz polega tylko na skoordynowaniu "wszystkich czynników", które sprawie niewidomych mogłyby przynieść polepszenie losu. Przyszłe Centralne Zrzeszenie miałoby być strukturą złożoną z trzech wzajemnie pozostających i uzupełniających się czynników. A mianowicie wchodziłyby w jego skład: zakłady opiekuńcze dla niewidomych, związki samopomocowe niewidomych i personel pedagogiczny (nauczycielstwo). Taki projekt wydał się Siostrze Teresie z Lasek "sztuczną kombinacją". Na te obawy zareagował dyr. Łopatto. Także inni dyskutanci nie żywili podobnych zastrzeżeń. To przeważyło szalę i można było myśleć o kolejnym spotkaniu. Wobec wielu głosów za kontynuowaniem prac niemożliwe było okazywanie złej woli. Na przykład Towarzystwo Pomocy Ociemniałym Ofiarom Wojny "Latarnia" w Polsce ze swej strony przygotowało nawet na naradę już wręcz gotowy statut przyszłej organizacji. Został przedłożony zebranym pod rozwagę. Głównym rezultatem czerwcowej narady było postanowienie o kontynuowaniu dalszych prac, a konkretnie zlecono Silhanowi opracowanie "drugiej redakcji statutu, który byłby następnie rozesłany do wszystkich instytucji opieki nad niewidomymi w Polsce, w celu zapoznania się, poczem nastąpiłaby druga konferencja ogólna wszystkich instytucji dla ostatecznego przyjęcia statutu i przystąpienia do Zrzeszenia". Konkluzja ta brzmi nader optymistycznie i zapowiada jakby rychły postęp w sprawie. A przecież miał to być początek ciągle rodzących się trudności nie do pokonania. Po wakacjach, w czasie których Silhan i Margit świetnie wypoczęli, Ministerstwo Opieki Społecznej, które przyjęło na siebie rolę koordynatora narad, rozesłało do 13 instytucji materiały, w celu uzyskania ich opinii. Nie miejsce tu na szczegółowe przedstawienie treści napływających uwag i odpowiedzi. Były one streszczone i już w postaci zwięzłych wyciągów przesyłano je kpt. Janowi Silhanowi do Radziechowa. Tu mógł spokojnie, przy nieodłącznej pomocy Margit, intensywnie nad nimi pracować. Opinie najczęściej były pozytywne, zapewne dlatego, że w wielu ośrodkach dojrzewała myśl o konieczności powstania takiej postulowanej organizacji. Natomiast pewne rozbieżności głosów wynikły z zamiaru włączenia do struktury Centralnego Zrzeszenia przedstawicieli nauczycielstwa, gdyż "obowiązek nauczania niewidomych w wieku szkolnym należy do państwa". Przy okazji zgłaszano postulaty dotyczące szkolnictwa oraz zatrudnienia. Praca, z początku rokująca osiągnięcie dużych efektów, miała się więc niebawem przekształcić w swoisty maraton korespondencyjny i kolejnych nie dobijających do celu narad i dyskusji. Niewątpliwie jest Silhan tym wszystkim już zmęczony i rozgoryczony. Dostrzega bowiem fakt, iż lęki, obawy i niechęć otwartej współpracy stają na przeszkodzie konstruktywnego podejmowania decyzji. Ale ciągle jeszcze bierze w przedsięwzięciu udział, nie uchyla się, nie odwraca plecami, nie przyjmuje postawy zrezygnowanego i sfrustrowanego. Druga konferencja ma miejsce 24 i 27 lutego 1933 roku. W komunikacie do prasy czytamy: "Konferencja, której przewodniczył poseł Wagner, opracowała definitywny, uzgodniony projekt statutu, który przedłożony będzie pierwszemu zjazdowi delegatów zainteresowanych czynników do zatwierdzenia". Z treści tych kilku zdań wynika, że tylko moment, a będzie można ogłosić niewidomym, że teraz już mają swoją organizację, która będzie występować w obronie ich życiowych spraw. Zjazd przewidziano na jesieni tego samego roku, a do tego czasu zostaną dopracowane jeszcze wszystkie elementy kształtu statutu przyszłego Zrzeszenia. Bowiem mimo uzgodnienia gotowego już projektu, były zgłaszane jakieś uwagi. Na lutowym spotkaniu przydzielono różne obowiązki poszczególnym osobom. A spraw było dużo do zrobienia, jeśliby miał być ów zjazd dobrze przygotowany. Myślano o finansach, co nie było łatwe do rozwiązania, przewidziano nawet prowadzenie w radiu audycji propagandowych. Silhan przykłada się do pracy ze zdwojoną energią. Wygłasza pogadanki radiowe, ułatwia bieżące sprawy. Pilnuje, by odpowiednie komisje przygotowały swoje wystąpienia. Rzecz powinna być przygotowana wzorowo. Ma to przecież być pierwszy kongres niewidomych w Polsce. Przewidziano wygłoszenie referatów z następujących zagadnień: nauki, profilaktyki, pomocy technicznych, bibliotekarstwa, drukarstwa, ustawodawstwa i opieki lekarskiej. Postanowiono, że każda delegacja będzie miała tylko jeden głos na zjeździe nauczycielskim. Na jesieni jednak okazało się, że do zjazdu nie dojdzie. Zbiera się tylko Komisja Organizacyjna Głównego Komitetu dla Sprawy Niewidomych. Silhan czuje niepokój i spodziewa się, że ciężkie chmury gromadzą się nad podjętą pracą. Celem zebrania, które odbyło się 13 listopada 1933, staje się tylko uwzględnienie kilku kolejnych uwag merytorycznych, kolejne przedyskutowanie statutu i wyznaczenie nowego terminu zjazdu. "Przygotowany projekt statutu jest po raz kolejny odczytywany, zostają zgłaszane poprawki. Tym razem, po uwzględnieniu kilku uwag, następnego dnia projekt przedłożono zebranym do podpisania, celem przedłożenia go w następnej fazie do zatwierdzenia przez Komisariat Rządu m. Warszawy, tak aby w ciągu kilku najbliższych tygodni można go wydrukować i rozesłać zainteresowanym organizacjom" (z protokołu). Wyznaczono także nowy, już ostateczny, termin zjazdu na 22 kwietnia 1934 roku. Ponieważ termin był dość odległy, postanowiono wcześniej odbyć robocze zebranie informacyjno-organizacyjne w celu ustalenia kilku szczegółów. Ciągle bowiem trwają zabiegi, by wystarać się o potrzebne na ten cel fundusze. Trzeba w tym miejscu koniecznie podkreślić, że Jan Silhan we wszystkich protokołach sporządzonych z zebrań postrzegany jest jako osoba, której powierza się przygotowanie "odpowiednich materiałów", istotnych dla całej sprawy. W międzyczasie skorygowano datę zjazdu na 7 kwietnia. Silhan powiadamia zebranych, że byłoby to bardzo korzystne, albowiem w dniach 3-6 kwietnia 1934 roku odbywać się będzie zjazd nauczycieli szkół dla niewidomych, co warto spożytkować. Tak więc korelacja terminów byłaby korzystna. Ta data zostaje zaakceptowana. Sprawy kancelarii zjazdu powierza się Silhanowi. Ma on także wygłosić referat programowy, wskazujący na główne kierunki działania komitetu. Zapowiedziano jeszcze odbycie kolejnego spotkania, 10 lutego 1934 roku. Ustalono liczbę członków, którzy będą mieli prawo głosu i tych, którzy będą na zjeździe obecni w charakterze zaproszonych gości. Według pierwszego kryterium przewidziano delegatów 18 i 6 zaproszonych gości. Na kolejnym zebraniu - 12 marca 1934 roku - okazuje się, że Laski rezygnują z wygłoszenia referatu, co - jak się później okazuje - jest oznaką, iż wycofują się całkowicie z organizacji Głównego Komitetu dla Sprawy Niewidomych w Polsce. Jednak sam statut zostaje w tym samym czasie zatwierdzony przez Komisariat Rządu m. Warszawy w dniu 21 marca 1934 roku, lecz nie może, w wyniku zaistniałego impasu, być wprowadzony w życie. I sprawa konsolidacji ruchu niewidomych znów utknęła w martwym punkcie. Można sobie wyobrazić zawód wywołany tak nieoczekiwanym i zadziwiająco przeciwstawnym obrotem spraw. Trzy lata pracy, które doprowadziły do wspólnego w zasadzie porozumienia środowisk niewidomych w Polsce, przepadają jakby rzucone na marne. Trudno też pominąć odczucia psychiczne samego Silhana, który tyle serca i pracy włożył w całe przedsięwzięcie. On i jego Margit żyli tą ideą, płonęła w ich sercach, żywiła ich nadzieją i motywowała trud każdego następnego dnia, czyniąc go lżejszym. Teraz to wszystko miało okazać się nieistotne, odłożone "na półkę". Radziechów stał się więc miejscem koncepcyjnego myślenia, miejscem nawiązywania kontaktów i pracy dla całego środowiska niewidomych w Polsce. Idea i jej organizatorzy doznali poczucia klęski. I to w sferze psychologicznej, bowiem tak właśnie, a nie inaczej musiało to w duszach poszczególnych osób wyglądać. Na pewien czas idea została odłożona. Wróci się do niej w nowej sytuacji społeczno-politycznej, jaka się wytworzy po drugiej wojnie światowej. Głównym skutkiem, o którym z pewnością można powiedzieć, że miał pozytywny charakter, było rozbudzenie świadomości społecznej co do potrzeby powołania w Polsce ogólnopolskiej organizacji niewidomych. Wszystko zmierzało ku temu, by przerwać prowadzone prace. Trudności zaczęły piętrzyć się z różnych stron, a każdą z nich starano się wykorzystać dla poparcia własnego punktu widzenia. Do tego doszło jeszcze nieporozumienie wokół Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Warszawie, w które to wplątano właśnie Jana Silhana. Toteż zmuszony był 16 kwietnia 1934 roku skierować specjalne pismo do Komisji Organizacyjnej Głównego Komitetu Sprawy Niewidomych. Towarzystwo oskarżyło Silhana, jako członka Komisji i głównego referenta, o nielojalność, albowiem dążył jakoby do fuzji Zjednoczenia Pracowników Niewidomych i "Latarni". Do tego doszedł jeszcze konflikt, który wynikł na tle opracowywania systemu skrótów brajlowskich. W wyniku powyższych incydentów w łonie komisji organizacyjnej powstała kryzysowa sytuacja. Silhan zdawał sobie sprawę z powagi zakulisowych działań, a zwłaszcza z ich głównego celu, którym było niedopuszczenie do Kongresu Sprawy Niewidomych. Jako mający prowadzić kancelarię zjazdową, aby oddalić wszelkie podejrzenia, dotyczące jego osoby, decyduje się na ocalające w swoim przekonaniu posunięcie, a mianowicie na złożenie oświadczenia. Czytamy w nim między innymi, cyt.: "Odpierając powyższe tendencyjne zarzuty oświadczam, iż - aczkolwiek nie poczuwam się do żadnej winy - gotów jestem ustąpić z Komisji Organizacyjnej, o ile Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Warszawie uważałoby dalszą współpracę z moją osobą za niemożliwą" (z listu do Komitetu). Powtórzyła się więc historia jeszcze sprzed 1932 roku, kiedy to również z powodu różnych tarć i niemożliwości uzgodnienia wspólnego stanowiska, nie doszło do nawiązania współpracy, a zarazem powołania jednej organizacji dla niewidomych. Również wtedy okazało się, że "prócz tarć międzyorganizacyjnych i prywaty, nie było tam niczego, co mogłoby dać niewidomym iskierkę nadziei na polepszenie ich coraz to trudniejszych warunków bytowych. Oburzeni w głębi duszy faktem, że konferujący, zarówno niewidomi, jak i widzący, nie stanęli na wysokości zadania, rozpoczęliśmy między sobą rozważać możliwości powołania takiej organizacji przez samych niewidomych" (za: Ewa Grodecka: "Historia niewidomych w Polsce", str. 56). Różnica jest jednak zasadnicza pomiędzy ówczesnym fiaskiem a tym, z którym z poparciem Ministerstwa Opieki Społecznej wystąpił Związek Ociemniałych Żołnierzy. Polega ona na storpedowaniu prac doprowadzonych już faktycznie do finału. Można więc mówić o autentycznym zaprzepaszczeniu wielkiej szansy. Jan Silhan mógł czuć się tym faktem szczególnie rozgoryczony i dotknięty. Jego działalność była w Polsce znana i doceniana. Był człowiekiem otwartym na każde środowisko potrzebujące pomocy. Choć ta porażka była głęboka, nie wycofuje się Silhan z pracy społecznej. W Radziechowie nadal udziela się społecznie jako radny. Wiele czasu poświęca także działalności zorganizowanego przez siebie kółka rolniczego. Jest bowiem przez cały czas jego prezesem. Dodajmy też, że oprócz tego jest również prezesem powiatowej sekcji Związku Inwalidów Wojennych RP. Zakłada też w Radziechowie Powiatowy Związek Osadników. Ogrom obowiązków duży i niepojęty, jak na jednego człowieka, zwłaszcza ociemniałego. A na każdym polu daje się poznać jako dobry i sumienny organizator. Wiele więc dobrego świadectwa wydaje o sobie żona Margit, bo to przez jej ręce i oczy przetacza się pełne pomysłów życie męża. XII UABO Po fiasku prac w Komitecie z większą energią i ufnością poświęca się Silhan kontaktom zagranicznym. A już zwłaszcza, kiedy w roku 1936 przenosi się z Radziechowa do Lwowa, gdzie nabywa dom. W kontaktach zagranicznych, a utrzymywał je przez cały czas swojego pracowitego życia, pomocna okazała się, wręcz zbawienna, znajomość siedmiu języków obcych. Nie wykorzystywał jej dla własnych celów. Wielokrotnie najzwyczajniej służył pomocą różnym organizacjom. Warszawskie Zjednoczenie Pracowników Niewidomych, założone przez Stefana Brewińskiego w 1923 roku, właśnie poprzez osobiste kontakty Jana Silhana ma stałą współpracę z organizacjami i instytucjami zagranicznymi niewidomych. Czynnikiem, który je ułatwiał, był język esperanto. We lwowskim okresie działalność Silhana na polu międzynarodowym nasiliła się. Ma on teraz coraz większe możliwości działania poprzez udział w pracach Światowej Federacji Związków Samopomocowych Niewidomych, tzw. UABO, z siedzibą w Szwecji. W roku 1934 został jej wiceprezesem, a w dwa lata później jest już prezesem tej Federacji, posługującej się językiem esperanto jako swym językiem urzędowym. Teraz Silhan wyznaczył sobie nowy cel. Jego ambicją stało się zwołanie w Warszawie Międzynarodowego Kongresu Niewidomych, do którego dochodzi latem 1937 roku. Jego kamienica na ul. Ptaśnika 45 staje się kolejnym punktem dowodzenia wieloma pracami. Zorganizowanie Międzynarodowego Kongresu Niewidomych jest przedsięwzięciem ogromnym, ale dla człowieka o niespożytej energii, a takim jest Silhan, to zadanie jest realne. Rzecz jest niebagatelna, chodzi bowiem o uczczenie 50 rocznicy istnienia języka esperanto, którego podręcznik i słownik Zamenhoff wydał w 1887 roku. Niewidomi, którzy w swej organizacji posługują się tym właśnie językiem, nie mogą o takim fakcie zapomnieć. Powołano kilka komisji. Mają one przygotować wystąpienia referatowe w wielu dziedzinach. Ponownie Silhan zwraca się do swego kolegi, wybitnego działacza i znawcy sprawy niewidomych - Włodzimierza Dolańskiego, z którym już zetknął się w ramach przygotowań Centralnego Zrzeszenia, w Komisji Pomocy Technicznych i Naukowych. Teraz Silhan usilnie zabiega u zamieszkałego w Laskach k. Warszawy Dolańskiego o przygotowanie i wygłoszenie na warszawskim kongresie referatu, znanego już z rozprawy naukowej pt. "Czy istnieje zmysł przeszkód u niewidomych". Dolański przygotował ten referat i przesłał Silhanowi do przetłumaczenia na esperanto. Jednak w dniach 11-12 sierpnia 1937, z powodu niedyspozycji zdrowotnej i zalecanego przez lekarza wypoczynku, tego referatu osobiście nie wygłasza. Zostaje on przeczytany przez lektora. W każdym bądź razie referat wywarł duże wrażenie na delegatach zagranicznych. Informował o tym Silhan Dolańskiego w jednym z listów, cyt.: "obudził nie tylko żywe zainteresowanie, ale i rezolucję, względnie uchwałę, by referat ten, wydrukowany przez UABO w brajlu, został rozpowszechniony wśród zrzeszonych organizacji i był streszczony w odnośnych czasopismach brajlowskich (list z dnia: 7 IX 1937). Kongres się odbył i można z pewnością ocenić go w kategoriach sukcesu, ale i tu nie obyło się bez trudności. Nie wszystko płynęło gładko. Z listu datowanego na 7 maja 1937 roku, również adresowanego do Dolańskiego, dowiadujemy się, cyt.: "Kongres zapowiada się bardzo sympatycznie, gdyż Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej czyni wszelkie starania, aby należycie podjąć naszych zagranicznych gości. Zgłoszenia dalszych delegacji i referatów trwają. Polskie instytucje również bardzo mile potraktowały sprawę, tylko z Lasek nie mamy jeszcze żadnej wiadomości... Nawet instytucje zagraniczne już dawno odpisały. Także Valentin Hauy nie grzeszy skrupulatnością w korespondencji, a jednak jesteśmy w posiadaniu ich miłej, serdecznej odpowiedzi (...) Nie chcę sobie milczenia Lasek tłumaczyć inaczej, jak tylko brakiem czasu. Byłbym jednak wdzięczny za taką czy owaką odpowiedź". Prezesowanie UABO nie oderwało Jana Silhana od spraw brajlowskich. Jego celem jest nieustannie zmieniać świat, a przede wszystkim polepszać dolę tych, którym jest w tym świecie żyć najtrudniej. Pracuje np. nad zjednoczeniem dwóch towarzystw opiekuńczych dla niewidomych dzieci żydowskich. Wygłasza na ten temat prelekcje w Krakowie i Warszawie. Przyczynia się do likwidacji znajdującej się w złym stanie szkoły w Bojarowie i przeniesienia znajdujących się tam dzieci żydowskich do Państwowego Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie. Odbywa podróże po krajowych ośrodkach sprawy niewidomych. Utrzymuje korespondencję z wieloma niewidomymi. Nie zaniedbuje spraw małych i dużych. Interesuje się kłopotami pojedynczych ludzi w takim samym stopniu, jak problemami instytucji. W Towarzystwie Pomocy Ociemniałym Ofiarom Wojny "Latarnia" współorganizuje bibliotekę brajlowską. Wcześniej podobną założył w szkole we Lwowie. Również po drugiej wojnie światowej na tym polu wykaże duże zaangażowanie. Jest jednym z inicjatorów budowy domu ociemniałego żołnierza w Muszynie. Decyzja zapadła, jak wiadomo, w 1932 roku. Jego życie stanowi splot różnych, jednocześnie kontynuowanych prac i inicjatyw. Choć z wiekiem prowadzi coraz bardziej unormowane życie, to jednak stara się niczego nie zaniedbać. Obecnie głównie absorbuje go, jeśli chodzi o kraj, praca w Związku Ociemniałych Żołnierzy RP. Współpracuje z takimi wybitnymi społecznikami, nauczycielami niewidomych, jak: Władysław Winnicki, Józef Buczkowski, prawnik Stanisław Bukowiecki, a także Róża Czacka, Maria Krzemińska, niewidomy poeta ze Lwowa - Stanisław Barącz i wiele, wiele innych. Kierowanie UABO stanowi dla Jana Silhana nie byle jakie doświadczenie, gdyż daje możliwość bliskiego poznania sytuacji niewidomych w wielu krajach. Z racji stanowiska jest najlepiej poinformowany o postępie sprawy niewidomych. Dowiaduje się o bardziej korzystnym jej rozwiązaniu w innych krajach, aniżeli w Polsce. Zabezpieczenie materialne w Niemczech, Francji, Anglii jest lepsze niż w Polsce. Te porównania musiały rodzić gorzkie refleksje. Z pracą UABO wiążą się też kontakty z międzynarodową prasą brajlowską i czarnodrukową, którą mu czyta systematycznie jego żona Margit. Współpracuje też z esperanckimi czasopismami dla niewidomych. Na przykład publikuje swoje artykuły we włoskim piśmie esperanckim "Esperanta Ligillo", wygłasza pogadanki radiowe, odbywa spotkania z odczytami w kręgach towarzystw społecznych, studenckich. Przy tej okazji prowadzi akcję zbierania funduszy na działalność wydawniczą. W ten sposób uzyskano pieniądze na wydanie pierwszego brajlowskiego podręcznika do nauki języka esperanto. Wierzył ciągle, że uda się w jakiś sposób powołać ogólnopolską samorządową organizację niewidomych. Miał dużo atutów, by żywić taką nadzieję. Skupiał wokół siebie ludzi światłych i ofiarnych. Niewidomi mają do niego wielkie zaufanie. Często piszą do niego listy, w których przedstawiają trudy swojego losu. Nie pozostawia nikogo bez odpowiedzi, własnej porady i słów pokrzepienia. Nadal utrzymuje ścisłe kontakty z majorem Edwinem Wagnerem, konsultuje z nim wiele zagadnień. Ale porządek zwyczajnych zajęć coraz bardziej zakłóca pogarszający się klimat stosunków międzynarodowych. Niepokojący nastrój towarzyszy publicystyce prasowej i radiowym programom. Buńczuczne hasła o nieoddaniu ani jednego guzika przyjmuje z nieukrywaną irytacją. Wie dobrze, jaka to potęga wyrosła na zachodniej granicy Polski. Było już w jego życiu wiele kataklizmów wojennych i doskonale zdawał sobie sprawę, z czym ewentualny wybuch kolejnej zawieruchy się wiąże. Wiedział, że znowu popłynie kolejna wielka fala ludzi okaleczonych. XIII I znowu wojna Pierwszego września 1939 roku runęła nawałnica żelaza na Polskę. Wszędzie biegła jak grom z jasnego nieba ta okropna wiadomość, a wraz z nią komunikaty o zabitych. Do Lwowa było daleko. Wieści wojenne dotyczyły ciągle terenów zachodniej i środkowej Polski. Lwów na jakiś czas wydawać się mógł miastem spokojnym. I to przez dłuższy czas. Tymczasem i tu wypadki potoczyły się niespodzianie szybko. Już 17 września okazuje się, że pakt o nieagresji został przez Armię Czerwoną zdeptany. Wojska sowieckie wkraczają na tereny wschodnie. To wtedy właśnie Stanisław Ignacy Witkiewicz ujrzy swoisty koniec świata, mając świadomość, iż pożerają Polskę dwie mocarstwowe bestie. W różnorakim stopniu takie uczucia były udziałem wszystkich Polaków na kresach wschodnich. Silhan, widząc co się dzieje, zaczął snuć bolesne refleksje. Zastanawiał się, kiedy i czy jeszcze kiedykolwiek będzie mógł powrócić do swych zajęć. Nowa sytuacja oznaczała dla niego podwójną utratę wzroku. Jego kamienica na ulicy Profesora Ptaśnika została przejęta przez władze sowieckie i jakby z dnia na dzień stał się zwykłym lokatorem we własnym domu. Wszystko systematycznie zostaje wytrącane z dawnego ładu i porządku. Teraz pierwszoplanową sprawą jest zabezpieczenie sobie środków na utrzymanie. Gwałtownie rosła groza każdego dnia. Silhan dowiaduje się z różnych stron o stopniowych aresztowaniach i wywózkach ludzi, których osobiście znał. Byli wywożeni do więzień i dalej, do łagrów. Konstatuje to wszystko z wielkim zatrwożeniem. Obawia się o swój los. On jednak pozostawiony został w spokoju. Docierają jednocześnie wiadomości o bombardowaniu polskich miast. Wstrząsające wrażenie robi na nim zbombardowanie Zamku Królewskiego w Warszawie. Czas był dla niego pod każdym względem ciężki. W tej sytuacji zbawiennym rozwiązaniem okazała się spółdzielnia niewidomych "Kondytor", założona przez niewidomego Antoniego Starczewskiego. Zajmowała się ona produkcją ciastek i cukierków. Zaopatrywała w swoje wyroby 19 lwowskich kawiarń. W ten sposób wielu niewidomych mogło zapewnić sobie utrzymanie. Kierowniczką jednej z kawiarń została Margit Silhan. W 1941 roku Lwów zajmują wojska niemieckie, które rozpoczęły wojnę z Sowietami. W okresie okupacji niemieckiej Silhan zajmował się udzielaniem lekcji języków obcych i matematyki w tajnym nauczaniu podziemnym. Nie są to lata całkiem jałowe. Związek Ociemniałych Żołnierzy RP nie został przez Niemców zdelegalizowany. Pod szyldem spraw związkowych możliwa staje się niejednokrotnie działalność wymierzona przeciw okupantowi. XIV Trudne lata w Krakowie Wiosną 1945 roku, kiedy już stało się jasne, iż Lwów nie będzie należał do Polski, Silhanowie, jak i całe rzesze kresowiaków, podążyli w wielkiej wędrówce ludów na Zachód. Celem wędrowców najczęściej były Ziemie Odzyskane. Tam czekały puste zagrody i domy dla przymusowych przesiedleńców. Silhan z początku zamierzał osiedlić się w Warszawie, gdzie bywał tak często w okresie międzywojennym, ale Warszawa leżała gruntownie pobita. I nawet w późniejszym okresie nie zdołał zrealizować tego zamierzenia. Jego droga powiodła w tym radosnym, a zarazem bolesnym okresie wiosny 1945 roku przez Muszynę i Kielce do Krakowa. Tu Silhanowie zamieszkali w małym mieszkanku przy ulicy Widok 1. W pierwszym okresie pobytu w Krakowie udaje się Silhanowi nawiązać wiele kontaktów, odszukać dawnych kolegów i przyjaciół. Jednym z nich był Włodzimierz Dolański. Nawiązują ze sobą ścisły kontakt i przystępują do współpracy. Według Dolańskiego istnieje wielka szansa nadania pomyślnego biegu sprawie niewidomych w Polsce, gdyż nowe władze są zainteresowane emancypacją i równouprawnieniem wszystkich grup społecznych dotąd upośledzonych. Sprzyjającym jest też fakt, iż ministrem oświaty został kolega Dolańskiego - Skrzeszewski. Dolański organizuje więc środowisko niewidomych w Warszawie, a Silhan w Krakowie. Kraków znany był Silhanowi jeszcze z okresu przedwojennego. Pod względem zorganizowania środowiska niewidomych było to jednak miasto puste. Spotkał się więc od początku z ogromem zadań pracy podstawowej. Jednak zapał towarzyszył mu od początku. Przychylność centralnych władz odgrywała tu ogromne znaczenie. Nowy ład społeczny w pierwszym okresie wychodzi zdecydowanie naprzeciw potrzeb środowiska niewidomych. Przystępuje więc Silhan do systematycznej rejestracji niewidomych, zbierając przy okazji wszystkie dane statystyczne. W swoim maleńkim pokoju gromadzi niemałe archiwum. Jego praca obejmuje trzy województwa: krakowskie, kieleckie i rzeszowskie. W tym bardzo trudnym okresie stara się o przydziały żywności i odzieży, a przede wszystkim o pracę, zakwaterowanie i przysposobienie do zawodu wielu osób. Od razu też na terenie Krakowa inicjuje akcję społecznych kopistek, które przepisują brajlem książki ukazujące się w czarnym druku. Na tej bazie i przy współpracy Miejskiej Biblioteki Publicznej tworzy jedną z pierwszych bibliotek brajlowskich w Polsce. Z grona tych bardzo ofiarnych kopistek należy wymienić niezwykle pracowitą, przybyłą ze Lwowa Józefę Kremerową, jako kopistkę czynną już od 45 lat, mającą na swym koncie przepisanych około 100 książek. Jan Silhan w tym okresie występuje zarazem z inicjatywą ponowienia działalności Związku Ociemniałych Żołnierzy RP, która to organizacja potrzebna teraz była nie tylko dawnym ociemniałym żołnierzom, ale nowym ofiarom z frontów II wojny światowej. Już na jesieni 1945 roku zwołany zostaje zjazd delegatów i wybrany Zarząd Główny, natomiast Silhan przejmuje kierownictwo delegatury ZOŻ w Krakowie. Nazwie ją żartobliwie "moim alter ego". Obok Silhana do pracy staje jego żona Margit, która kieruje biurem i biblioteką. Uczestniczy w organizowaniu i załatwianiu wszystkich spraw. Będą to dzieło prowadzić do 1951 roku, czyli do momentu zjednoczenia. Również jesienią 1945 roku, z polecenia Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej, Silhan objeżdża Ziemie Odzyskane, w celu zabezpieczenia księgozbiorów brajlowskich i nieruchomości instytucji niewidomych w Gdańsku-Wrzeszczu, Szczecinie i Wrocławiu. Podobną misję podejmie powtórnie w dwa lata później, nawiązując w Warszawie kontakt z ministerstwem, w celu przejęcia bogatych zbiorów brajlowskich organizacji niewidomych w Lipsku. Silhanowi chodzi o to, by Polska mogła przejąć te zbiory tytułem rekompensaty za poniesione w czasie wojny straty. Prowadzi w tej sprawie korespondencję z Ministerstwem Spraw Zagranicznych. Proponuje wyeliminować wszystkie dzieła o treści nasistowskiej, a resztę księgozbioru włączyć do mającej powstać Centralnej Biblioteki Niewidomych w Warszawie. Dąży jednocześnie do tego, aby zbiory brajlowskie z Wilna również znalazły się w tejże centralnej bibliotece. Wraz z Dolańskim zabiega o uruchomienie drukarni brajlowskiej, nadesłanej przez Amerykańską Fundację Opieki nad Niewidomymi. Występuje o jej zabezpieczenie przed dewastacją, pisząc w tej sprawie do Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej specjalne pismo. W czerwcu 1947 roku miała miejsce w Polsce straszna tragedia. Doszło do masowego zatrucia spirytusem drzewnym. W jego następstwie 150 osób straciło wzrok. Było to wydarzenie niezwykle bolesne. O tajnym handlu i gorzelnictwie, które przynosiły nieszczęścia, słychać było tu i ówdzie, ale dopiero ten fakt poruszył do głębi całe społeczeństwo. Silhan czuje się wstrząśnięty. Występuje z pismami i memoriałami do Sejmu, Związku Niewidomych w Bydgoszczy, Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej, a także zamieszcza teksty w prasie, apelując w nich przede wszystkim o wzmożenie akcji uświadamiającej oraz kontroli. Społeczeństwo narażone jest na zbyt duże zagrożenie trwałym kalectwem. W piśmie do Związku Niewidomych w Bydgoszczy Silhan pisze: "Stosownie do tego proponuję, by produkcja rozwinęła już w chwili obecnej własną inicjatywę i aktywność, by ustalono doraźny plan działania. (...) Ze swej strony będę informował o ewentualnych wynikach dalszej akcji koordynacyjnej, jaką zamierzam zainicjować." Jak widać, Silhan znajduje się na pierwszej linii społecznych bojów o sprawy niewidomych. I co istotne - czyni to wszystko z wielkim entuzjazmem. Na pewno na takie bezgraniczne zaangażowanie niewielu byłoby stać. Być może wielkie doświadczenie, wyniesione jeszcze z okresu przedwojennego, było tu decydujące. Świadomość ogromu potrzeb i upokorzeń, na jakie byli ciągle narażeni niewidomi, głęboko przenikała Silhana i wyzwalała w nim, zdawać by się mogło, niewyczerpane pokłady sił. I coś więcej trzeba tu brać pod uwagę, aniżeli wzruszenia. Jest to konsekwentne realizowanie obranej niegdyś w Wiedniu drogi wraz z mocnym postanowieniem, a nawet ślubowaniem, że będzie to droga na całe życie, wielkie osobiste posłannictwo i służba drugiemu człowiekowi. W październiku 1946 roku na zjeździe delegatów stowarzyszeń cywilnych niewidomych, dzięki staraniu i inicjatywie Włodzimierza Dolańskiego, dochodzi do powstania ogólnopolskiego Związku Pracowników Niewidomych RP. Lokalne oddziały powstały głównie tam, gdzie jakieś organizacje lub instytucje istniały już w okresie przedwojennym. Kraków był pod tym względem białą kartą. Toteż Silhan musiał włożyć wiele wysiłku, aby i tutaj, w Krakowie, taki oddział mógł powstać. Jego pionierski wysiłek na tym polu zostaje uwieńczony efektem powołania w czerwcu 1948 w Krakowie nowego oddziału ZPRP. Jemu też powierzona została funkcja przewodniczącego. I tu do pracy włącza się żona Margit. Jest sekretarką, bibliotekarką i skarbniczką jednocześnie. Pracuje społecznie, bez żadnego wynagrodzenia. W Warszawie wznawia swoją edycję "Świat Niewidomych", obecnie pod nazwą "Przyjaciel Niewidomych", redagowany przez Henryka Piotrowskiego. Silhan zaczyna w nim publikować swoje artykuły. Zabiega jednocześnie, aby w Krakowie przy Spółdzielni "Robotnik" na Stradomiu, mógł powstać zakład dla niewidomych szczotkarzy. Staje się to później podstawą do założenia spółdzielni niewidomych. Pracującym zapewniała ona w przyszłości, prócz pracy, także zakwaterowanie. Tę spółdzielnię przejmie potem Władysław Poleski. Lata niezwykle wytężonej i konstruktywnej pracy Silhana w Krakowie trwają do roku 1952. Walka polityczna, nasilająca się szczególnie w okolicy roku pięćdziesiątego, spowodowała, że zmiany są wprowadzane i tutaj wśród niewidomych. Główne uderzenie przychodzi w marcu 1950 roku. W Warszawie z funkcji przewodniczącego ZG ZPN RP zostaje zdjęty Włodzimierz Dolański. Założyciel organizacji niewidomych nie tylko zostaje odwołany z funkcji, ale i bezpodstawnie pozbawiony członkostwa. Na jego miejsce został przez władze ustanowiony, jako kurator z ramienia PZPR, major Leon Wrzosek. On to stanie się teraz gwarantem nowego ładu w tej organizacji. Doprowadzi do całkowitego scentralizowania i ujednolicenia politycznego, a co za tym idzie - zdyscyplinowania ideologicznego. Dotychczasowych działaczy zastępują nowi ludzie, zdecydowani gorliwie realizować wytyczne i odgórne instrukcje. Oddziały terenowe pracują teraz w oparciu o systematycznie odbywane ogólnokrajowe odprawy. Trzeba w tym miejscu zauważyć, że stosunkowo długo takim radykalnym zmianom opierał się, choć młody, oddział krakowski. Jednak i tu dochodzi do zmian. Jak pisze Wiesława Grochota w eseju o Silhanie, zatytułowanym "Sercem widzi się więcej" - patrz: "Niewidomy Spółdzielca" nr 11/1984): "Latem 1949 roku miał się odbyć krajowy zjazd Związku, który z niewiadomych przyczyn został odwołany. Silhan w imieniu krakowskiego oddziału domaga się od prezydium Zarządu Głównego wyjaśnienia tej sprawy bez skutku." Otóż w Krakowie zostaje 6 maja 1951 zwołane zebranie ZPH RP i ZOŻ RP. I to jest już zebranie zapowiadające akcję połączeniową. Wybrani zostają delegaci na zjazd do Warszawy. Jednocześnie wiadomo, że chodzi o coś bardziej znamiennego, albowiem zapowiedziano "walkę o nową formę i nową socjalistyczną treść", a także dalsze pogłębianie procesu przemian społecznych, jakie dokonały się w naszym związku oraz rozbudowywanie i usprawnianie na tej bazie roboty związkowej ". W miesiąc później, 16-17 czerwca, dochodzi w Warszawie do zwołania zjazdu połączeniowego delegatów. Zostaje powołana nowa organizacja pod nazwą Polski Związek Niewidomych. Delegatem z Krakowa był między innymi Jan Silhan. Dla niego właśnie fakt ten będzie miał daleko idące skutki. Otóż, aby swobodniej mogły nowe władze poczynać sobie w Krakowie, nie omieszkano wywrzeć na Silhanie nacisku, by tenże lubiany, uczciwy i pracowity działacz dał gwarancję rezygnacji z kandydowania do władz oddziału w Krakowie. I tak w życiu Silhana skończyła się na wiele lat epoka tolerancji i pluralizmu. Po wakacjach, 30 września 1951 roku, dochodzi w Krakowie do walnego zjazdu, który miał dramatyczny przebieg. Trudno sobie wyobrazić, aby zebranym łatwo było pogodzić się z politycznymi nowinkami, krążącymi wcześniej w środowisku, a obecnie na samym zjeździe, w kuluarach. Władze, mimo iż wcześniej uzyskały zgodę Silhana na rezygnację z kandydowania do władz oddziału, obawiając się, iż cały plan może napotkać na trudności w realizacji, zdecydowały się w trakcie tego zebrania na bezprecedensowy nacisk. Otóż przedstawiciel PZN - wiceprezes Radwański, w trakcie obrad publicznie podał do wiadomości zebranych proponowany skład osobowy władz oddziału, jaki byłby akceptowany przez władze wojewódzkie Krakowa. Oczywiście nie było wśród "zaproszonych" osób Jana Silhana. Zaś na pierwszym miejscu widniał wyeksponowany Władysław Poleski, ten sam, któremu Silhan w trudnych chwilach udzielił wiele pomocy. Pomógł mu np. znaleźć pracę, zakwaterowanie w Krakowie w spółdzielni, której następnie został prezesem. W okresie poprzedzającym krakowskie zebranie nie oszczędzono starym działaczom brutalnych form postępowania. Silhan zmuszony był z takimi obyczajami ostro polemizować. Zebrani 30 września 1951 roku nie przyjęli obojętnie wyraźnej ingerencji czynników zewnętrznych. Protokół z walnego zebrania jest bardzo oględny, nie oddaje dokładnie całego dramatu tego dnia. Nie zgadzano się, aby wykreślić nazwisko Silhana z Listy kandydujących do władz oddziału krakowskiego. Doszło do tego, że sam Silhan musiał uprzytomnić zebranym, iż dużo wcześniej, jeszcze podczas jego pobytu w Warszawie, takie określenie zostało dokonane. Tak to wyjaśniał: "To kwestia porozumienia się z ZG PZN jest przeszkodą wejścia w skład ZG PZN w Krakowie". Szantaż personalny jednak nie odniósł spodziewanego skutku. Nie zgniótł krytycyzmu i cywilnej odwagi wielu zebranych. Walka bowiem o Silhana trwała nieustannie, choć była bezskuteczna. Silhan nie wszedł już do żadnych władz oddziału, nawet do sądu koleżeńskiego, czyli komisji rewizyjnej. Z sali zaczęły padać różne postulaty. Olesiak zaproponował rezolucję, wyrażającą żal (a raczej zakamuflowany protest), iż tak zasłużony człowiek zostaje brutalnie wyeliminowany. Człowiek-pionier zostaje odsunięty na margines Związku. Pojawiła się też propozycja ustanowienia dla Silhana tytułu honorowego prezesa. Nie dało to jednak żadnego pozytywnego skutku. Mocno wsparty politycznie Poleski zauważył, że zebrani, miast zastanawiać się nad zasługami jednego człowieka, powinni pamiętać, "że przede wszystkim należy podziękować Partii, która umożliwiła budowę socjalizmu". Możemy sobie tylko wyobrazić, iż słowo "należy" brzmi tu już w trybie rozkazującym. Silhan, zdając sobie sprawę, że w nowe ręce przechodzi krakowski oddział, musiał czuć się bardzo rozgoryczony. Spotyka się z przyjaciółmi w swoim maleńkim, zatłoczonym mieszkaniu. Wszyscy widzą czarno najbliższą przyszłość, czując że rozpoczyna się ideologiczna dominacja. W listopadzie tego samego roku mają już miejsce tylko zwykłe formalności. Komisyjnie z rąk Silhana zostaje przejęta biblioteka, a także biura oddziału. Przejmującym jest Władysław Poleski. Po brzemiennych w skutkach przejściach jesieni 1951 roku Silhanowie odczuli gwałtownie, jakby coś odpłynęło z ich życia. Nadeszła niepewność i zagrożenie. Żal osobisty z powodu odsunięcia splótł się z poczuciem grozy nowej rzeczywistości i obyczajowości stalinowskiej. W takich okolicznościach trudno było znaleźć się na co dzień. Nadeszły więc trudne dni, tygodnie i miesiące dla wielu ludzi. Margit i Jan wspierali się duchowo. Czynili w tych dniach obrachunek swoich spraw i wiedzieli, że mogą iść z podniesioną głową. Liście żółkły na gałęziach klonów, jakby wtórując ich rozmyślaniom i przypominając o marnościach tego świata. Nie czuli się załamani, a już tym bardziej złamani. Raczej głęboko poirytowani. W swoim życiu wiele już zdołali przejść i znieść niejedne trudy i niebezpieczeństwa, tak więc te, które teraz ich spotykały, były jednymi z wielu. Potrafili oceniać to, co działo się wokół. I ta zdolność stała się ich orężem w obronie samych siebie. Silhan znalazł pracę w repetytorium matematyki w krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej, co przyniosło niejaki zarobek. Okres totalnej niełaski nie miał trwać jednak zbyt długo z kilku powodów. Przede wszystkim wielki autorytet moralny i zasługi Silhana nie mogły być przekreślone, ponadto należało coś uczynić dla złagodzenia nastrojów w krakowskim środowisku niewidomych, a także wielkie zdolności Silhana należało potraktować jako niezwykle pomocne w funkcjonowaniu Związku. Znajomość języków obcych, wykształcenie, osobowość - to były jego atuty obiektywne. Po kilku miesiącach doszło do pierwszych reakcji ze strony Zarządu Głównego PZN. Postanowiono, iż Silhan stanie się użyteczny w dziale zagranicznym PZN w kwestiach związanych z prowadzeniem korespondencji, głównie z powodu znajomości języków obcych, a także znajomości wielu działaczy w Europie. Powierzono mu także obowiązki kompilatora kartoteki tyflologicznej. Prowadzi nie tylko przegląd prasy zagranicznej na łamach "Pochodni", ale i rubryki dotyczące masażu, techniki, esperanto, z których to wyłonią się nowe periodyki. Niewątpliwie wzrosły pewne, choć skromne, możliwości działania i pozycja Jana Silhana. Na tyle jednak, by mógł myśleć o podejmowaniu określonych inicjatyw. W 1952 roku przystępuje do starań (kieruje memoriał do władz) o przekształcenie istniejącej od 1948 roku szkoły specjalnej w Państwową Szkołę Muzyczną dla Niewidomych w Krakowie. W tymże samym roku powołano również Szkołę Masażu dla Niewidomych. Jej pierwszą dyrektorką została Maria Urbanowa. Ponadto zakłada esperanckie czasopismo "Pola Stelo", a także kwartalnik "Niewidomy Masażysta". Mylnie jednak sądziłby ten, kto by uważał, że wszystkie łaski zostały Silhanowi przywrócone. Świetnym komentarzem do jego sytuacji, charakteryzującym stalinowskie czasy, może być epizod z 1954 roku. Zarząd Oddziału PZN wysunął jego kandydaturę na radnego Dzielnicowej Rady Narodowej Kraków-Podgórze. Silhan musiał jednak zrezygnować z tej propozycji, gdyż Związek Młodzieży Polskiej przewidział inną osobę na tę funkcję. Jest to epizod, który nie zmienia jego osobistej sytuacji. A on sam nie zraża się drobiazgami. Gwarantuje mu to jego - jak to określali przyjaciele - "promienna" i aktywna osobowość. Trzeba tu powiedzieć, że Silhan z uporem realizował swoje zamierzenia, gdy tylko uznał je za potrzebne społeczeństwu, a że spotykały go na tej drodze najczęściej niezasłużone trudności, jakby automatycznie wpisywał to w koszta swoich zamierzeń. Tak było np. z przekładem biografii o życiu Braille'a "Czytające palce", francuskiego autora Jana Roblina. Przez cały rok 1952 ustalał Silhan warunki publikacji z francuskim autorem. W 1953 Wydział Wydawniczy przystępuje do opublikowania w brajlu tekstu przekładu, a następnie również w wersji czarnodrukowej, tyle tylko, że z pominięciem nazwiska tłumacza, czyli właśnie Jana Silhana. Natomiast już nie do przebrnięcia kłopoty spotkały Silhana, gdy przystąpił do próby opublikowania własnego przekładu książki czeskiego autora Lubomira Nopta pt. "Uratowane życie" ("Zachraneny zivot"). Pragnienie Silhana, by wydać tę książkę, było ogromne, ale nigdy się nie ziściło. Zabiegał o to przez wiele lat, lecz ciągle stawały mu na drodze jakieś przeszkody gdyż książka zawierała w sobie "wartości chrześcijańskie". Tajemnica żywotności i optymistycznego nastawienia do świata tkwiła w tym, że Silhan mimo wszystko niczego nie traktował zachłannie, a zawsze zachowywał pewien dystans do własnych zamierzeń. Poza tym działał z myślą o szerszej sprawie, mającej jakąś społeczną rangę. Ponadto odsunięcie od jednej pasji czy funkcji nie pociągało katastrofy osobistej. Jego szeroki horyzont duchowy, poczucie akceptacji własnego postępowania przez rozległe grono ludzi pozwalały Silhanowi nie upaść na duchu. Kiedy przyszedł czas złagodzenia systemu stalinowskiego po 1956 roku, on, jak i wielu innych działaczy (Włodzimierz Dolański) zostaje zrehabilitowany. Przez dwie kadencje pełnić będzie funkcję sekretarza ZG PZN. Teraz już ma pełną możliwość załatwienia dziesiątek konkretnych spraw dla niewidomych. Nowy entuzjazm staje się udziałem wielu działaczy, zwłaszcza tych jeszcze niedawno odsuniętych. Jedną z podjętych wspólnie z Włodzimierzem Dolańskim, a także Stanisławem Żemisem w tym okresie inicjatyw było powołanie przy ZG PZN Centralnego Ośrodka Tyflologicznego (w sierpniu 1956), którego program naukowo-badawczy obejmować będzie bardzo szeroki zakres prac związanych z całokształtem zagadnień naukowych i praktycznych. Zostaje opracowany statut, regulamin i dokładny plan działania. Nawiązano kontakt z Polskim Towarzystwem Tyflologicznym w Poznaniu. Kiedy w 1965 roku powołana zostaje Naukowa Rada Tyflologiczna, Silhan jest już w podeszłym wieku, a mimo to nie uchyla się od współpracy. Nieustannie udziela potrzebującym pomocy i rady. Żywo interesuje się problemami młodych, nie stroni od rozmów z nimi. Na naradach, zebraniach, zjazdach pamięta, by z jak największą ilością osób zamienić choćby kilka słów, wypytać o strony rodzinne, życiowe trudności, zdolności praktyczne czy choćby uścisnąć dłoń. Wszystko to zbliżało ludzi do Silhana, a także do Margit, która, podobnie jak i on, emanowała pozytywnym nastawieniem do świata ludzi niewidomych. Było to niezwykle harmonijne małżeństwo. Z pierwszego spotkania korespondentów "Pochodni" w 1954 roku pamiętam, jak żywo objawiał zainteresowanie moimi sprawami. I jeszcze na długo, zanim się tego podjąłem, nakłaniał mnie do pracy publicystyczno-literackiej. Silhan przywiązywał ogromną wagę do rozwijania tkwiących w człowieku zdolności, zachęcał do tego każdego, u którego takie dostrzegł. Leżały mu te sprawy na sercu, jakby były osobiście jego sprawami. Wiele uwagi poświęcał sprawom podwójnego kalectwa. Pragnął bowiem przyczynić się do możliwie daleko idącej rehabilitacji, zwłaszcza przez zatrudnienie tych ciężko poszkodowanych inwalidów. Nie myślał o swoich zasługach, nigdy nie zabiegał, by być wychwalanym. Raczej starał się propagować interesujące wydarzenia i fakty w prasie zagranicznej. Natomiast w "Pochodni" przybliżał sylwetki wybitnych niewidomych z całego świata. W esperanckim "Pola Stelo" naświetlał wybitne postaci polskiego świata niewidomych. Pisał - jak już wspomniałem we wstępie - i o mnie niejeden raz. Tak więc nie mogę ukryć, że i ja jestem dłużnikiem kpt. Jana Silhana. Był wzorem i przykładem nie tylko dla mnie. W podeszłym wieku Silhan, kiedy już zapasy sił wyczerpywały się, nie podejmował zbyt wiele działań. Zrezygnował ze wszystkiego, czemu nie był w stanie podołać. Zrezygnował z redagowania kwartalnika "Niewidomy Masażysta", który później prowadził Zbigniew Sitko, a obecnie mnie przypadł ten zaszczyt. Zrezygnował także z prowadzenia kwartalnika "Pola Stelo". W tych późnych latach jego kontakt z ludźmi był przez niego pieczołowicie pielęgnowany. Zaufanie, przyjaźń, dobra rada, zatroskanie nigdy nie przestały być cechą jego życia, jego życiowej skłonności. Jednak teraz napływały do niego z różnych stron coraz częściej tylko smutne wieści o zgonach tych, których znał osobiście lub z którymi korespondował przez lata. Niebawem też i Silhan podupada na zdrowiu, często wyjeżdża wraz z małżonką na leczenie sanatoryjne, ale nie zawsze po tych kuracjach wraca zdrowszy. W czerwcu 1971 roku jego wieloletni przyjaciel Włodzimierz Dolański otrzymuje telefoniczną wiadomość, że Silhan zostaje umieszczony w szpitalu. Wiadomość tę potwierdza także wieloletni przyjaciel Silhanów - Czesław Czekalski, który donosi jednoznacznie, że ostatnie godziny swego życia kapitan znosi bardzo dzielnie. 29 czerwca 1971 roku z krakowskiego Okręgu PZN do Zarządu Głównego i okręgów wojewódzkich dociera bolesny komunikat o śmierci kapitana Jana Silhana. Wieść ta wywołuje skurcz serca nie tylko u przyjaciół w kraju, ale daleko poza jego granicami. Silhanowie nie mieli własnego potomstwa, ale pogrzeb Jana Silhana zgromadził wielką rodzinę - rodzinę niewidomych z całego kraju. Przybyli, by pożegnać człowieka wielkiego formatu, wielkiego serca i dobroci. Kiedy odprawiano modły nad otwartą jeszcze mogiłą, padał ulewny deszcz, tak jakby całe niebo płakało, wszyscy jednak wytrwali do końca. Kilka lat później, 1 listopada 1978 roku w rocznicę urodzin ukochanego męża, umiera jego żona Margit. Mimo, że od śmierci Silhana upłynęło już ponad 20 lat, pamięć o nim jest wciąż żywa. Co roku na jego grobie - w rocznicę śmierci - niewidomi kładą naręcze pięknych kwiatów. Życie i działalność kpt. Jana Silhana jest dowodem sensu życia, mimo utraty wzroku. Silhanowie bowiem, nie mając własnych dzieci, całkowicie poświęcili się dla niewidomych. Ich postawa jest wzorem i przykładem, jak można znieść własne cierpienie, jak nieść pomoc tym, którzy są bezradni i osamotnieni. Działalność Silhanów nie może pójść w zapomnienie. Wiele z tych inicjatyw zmaterializowało się, choćby powstała w Krakowie Szkoła Muzyczna czy Szkoła Masażu. Do dziś ukazują się założone przez niego czasopisma: "Pola Stelo" i "Niewidomy Masażysta". Pamięć o tych zasługach trwa nadal. Objawia się to rocznicową mszą w jego intencji czy choćby w postaci powołanej przez Zarząd Główny PZN fundacji, nazwanej jego imieniem. Zalążkiem tej nagrody stały się oszczędności zgromadzone przez Silhanów, a przekazane w testamencie przez Margit z myślą o zdolnych niewidomych, którzy podejmą dalszą naukę. To jeszcze jeden z wielkich i niebanalnych odruchów jego serca. Posłowie Napisałem książkę o ociemniałym żołnierzu kpt. Janie Silhanie, którego pozytywnej osobowości i zasług nikt nie jest w stanie zakwestionować. Starałem się ukazać tę postać od strony pracy i dokonań, mających swój początek jeszcze w czasie I wojny światowej, najpierw w Wiedniu, we Lwowie, a później kontynuowanych w Krakowie. Ale tyleż samo bliski był mi Jan Silhan jako człowiek, zmagający się z trudnościami osobistego życia, z własną psychiką. Z jednej strony nie mogłem zbyt daleko ani zbyt swobodnie traktować biograficznych faktów, gdyż wtedy już li tylko pretekstem byłaby ta postać, czego wolałem uniknąć, a z drugiej strony chciałem odwołać się do swojego doświadczenia pisarskiego, wybierając formę opowieści, a więc kładąc w znacznym stopniu nacisk na prywatność. Muszę przyznać, że wewnętrzne bogactwo Jana Silhana, jawi mi się nieustannie jako wartość równorzędna dokonaniom społecznym. Nie mogłem więc zrezygnować z ukazania wielu drgnień wewnętrznych bohatera, tych których Czytelnik nie znajdzie w żadnych dokumentach ani sprawozdaniach. Więc pozostała mi tylko możliwość wyboru literackiej formy dla ich odtworzenia i stworzenia. Nie chciałem, aby ktoś uległ złudzeniu, że trudy i zwątpienia, chwile słabości i poczucia zawodu - na co dzień nie miały dostępu do bohatera tej opowieści. Byłoby bezdusznością z mojej strony zaprezentować Czytelnikowi tylko zobiektywizowany portret. Jeśli w monografii konieczne jest ścisłe przestrzeganie precyzji wszystkich biograficznych faktów, to w literackiej opowieści nie mają już one pierwszoplanowego znaczenia. Ważny jest raczej zamysł pisarski, czyli w moim przypadku po prostu pragnienie ukazania człowieka. Taki wybór podjąłem, przywołując z pamięci moje spotkania z Janem Silhanem, a także zapoznając się z materiałami archiwalnymi, które udostępniła mi Biblioteka Centralna PZN. Jest to biografia niezwykle barwna, bogata, pełna ciągłych zmian. Myślę, że Czytelnikowi nie "suche" opracowanie pozwoli odczuć żywość i witalność, intelekt i wielkość serca Jana Silhana. Ta fascynująca osobowość wręcz prowokuje, by zbliżyć się do obszarów jej konkretności. Przypuszczam, że z powodzeniem można byłoby zrobić interesujący film lub napisać utwór dramatyczny. A w każdej takiej artystycznej formie konieczna jest niekiedy daleko idąca selekcja informacji i faktów. Zauważmy, że każdy film biograficzny zajmuje się tylko wybranymi przez reżysera i autora scenariusza fragmentami życia. Inne pozostają w cieniu, że nie wspomnę już o różnorodnej ich interpretacji. Swoboda jest możliwa, oczywiście pod warunkiem, że nie zmienia się istoty samego zagadnienia. Przyznam, że niekiedy tego typu nastawienie przyświecało i mojemu wysiłkowi. Formułuję wyjaśnienie ze względu na prosty fakt. Otóż żyje jeszcze wiele osób, które znały i pamiętają Jana Silhana. Mogę więc nie bez pewnej słuszności zastanawiać się, na ile mają do czynienia z dokładnym zwierciadłem całości żywota. Dlaczego pewne sprawy są mniej, a inne dokładniej przedstawione? Każdy pamięta co innego i co innego chciałby utrwalić. I ja to rozumiem. Jednak przedstawienie całości jest niemożliwe do spełnienia. Trzeba to też mieć na uwadze. Mnie chodziło raczej o przekazanie, a jest to w przypadku życia Jana Silhana bardzo wyraźne, przełamania się wewnętrznego, ponadludzkiego jakby przedarcia się ze stanu totalnej klęski, ze skazania losowego "na stracenie" w kogoś, kto dokonał bardzo wielu dobrych rzeczy dla ogółu społeczeństwa, pracował przy tym jak tytan, do czego nie byłby zdolny niejeden nie obciążony kalectwem człowiek. Myślę, że ta strona prawdy o Janie Silhanie może być ciągle aktualna, a więc i w jakimś stopniu użyteczna. Nie ukrywam też, że traktuję snucie owej biograficznej opowieści jako szansę ukazania pewnego wzorca moralnego i duchowego, który jest mi osobiście, ze zrozumiałych względów, bliski. A jego upowszechnienie i rozwijanie, nie tylko w środowisku niewidomych, mogłoby przynieść wiele dobrego. Poza tym książka ta jako pamięć - powiedzmy szczerze - temu właśnie działaczowi się należała. I sprawia mi ogromną radość, że nie tylko ja tak tę rzecz pojmuję. A jeśli jeszcze okaże się pomocna w przezwyciężeniu czyichś kłopotów, o które nietrudno u człowieka niewidomego lub ociemniałego, to myślę, iż spełni się mój pisarski wysiłek aż nadto. Wiem, że jest to książka-opowieść o wielkim i niezwykłym człowieku, który przygarnia do siebie bardzo wielu ludzi. Bardzo wielu zachowuje Jana Silhana w pamięci. Więc każde moje zdanie może zrodzić pokusę konfrontacji. Jest to dla mojej pracy pewnego rodzaju utrudnieniem. Myślę jednak, że pragnienie oddania wzorca duchowego, jakim był Jan Silhan dla wielu pokoleń niewidomych, okaże się wystarczająco przekonywające. Muszę też dodać, że w związku z powyższym nie interesowały mnie metody dydaktyczne, ich analiza i porównywanie, gdyż nie podręcznikiem ma być ta opowieść, lecz czymś więcej. Także wskazaniem drogi duchowej, jaką warto w życiu podążać i kształtować, zwłaszcza teraz, w czasie tak trudnym. Czytelnik zauważy też zapewne, że okres lwowski, wiedeński, lata przedwojenne i tuż powojenne, uzyskały tu pełniejszy obraz niż dekady lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. A to dlatego, że obfitowały w wiele dramatycznych i ważnych, realizowanych przeważnie ciągle nowych inicjatyw. Za wystarczające uznałem podkreślenie, już ogólniejsze, że Jan Silhan był aktywny społecznie do końca swego życia. Nie pozwoliłby sobie na bierność ktoś o jego pokroju. Nawet odmienna sytuacja polityczna w Polsce po 1945 roku nie stała się dla niego argumentem do zaniechania pracy na rzecz innych. W ten sposób pozostawał zawsze sobą. Umiał widzieć drugiego człowieka, a to, jak wiemy, nie zawsze ludzie potrafią. W wielu konkretnych losach jest część, okruch jego życia, dobre słowo, umacniające na duchu, mądra rada, konkretna pomoc, nie mnie w tej chwili wyrokować. Michał Kaziów KONIEC