Walery Pisarek Słowa między ludźmi PWZN Print 6 Lublin 1997 Przedruku dokonano na podstawie pozycji wydanej przez Wydawnictwa Radia i Telewizji Warszawa 1985 Wstęp Kiedy piszę o tym, jak skutecznie używać języka, myślę o skutecznym porozumiewaniu się ludzi. Pozornie zakrawa to na paradoks: skuteczne posługiwanie się językiem kojarzy się raczej z umiejętnością lub sztuką perswazji, propagandy lub zgoła manipulacji - a więc z formą dominacji nadawcy nad odbiorcą - niż z porozumiewaniem się równorzędnych partnerów. Skojarzenie takie byłoby uzasadnione, gdybyśmy wskazówki, jak skutecznie używać języka, chronili niby tajemnicę broni jądrowej, by się nie dostały w niepowołane ręce. Jeżeli jednak wszyscy partnerzy dyskusji, mając - przynajmniej w zasadzie - równe możliwości doskonalenia własnej sprawności językowej, z tych możliwości skorzystają, potrafią lepiej sformułować swoje myśli i tym samym łatwiej będą mogli dojść do porozumienia. A myśl jest sformułowana tym lepiej, im łatwiej przychodzi odbiorcy zrozumieć ją, przyjąć do wiadomości i zapamiętać. Chodzi więc o to, by zachowując istotę myśli, wyrazić ją za pomocą znaków w miarę możliwości pozbawionych kolców, które utrudniają jej przełknięcie przez słuchacza czy czytelnika. Odnosi się to, oczywiście, tylko do tych przypadków komunikowania się, które mają prowadzić do porozumienia, współpracy i zgodnego współżycia stron bądź obcujących ze sobą z wyboru, bądź skazanych na siebie. A tak jest lub przynajmniej powinno być w domu, w pracy, wśród swoich. Nie wszystko jednak, co mówimy i piszemy, służy powszechnemu hasłu "kochajmy się". Czasem używamy języka jako oręża w walce, w obronie lub ataku. Argumenty zbroimy wówczas w słowa żądlące, raniące do żywego, często niesprawiedliwie przesadne, ciężkie jak kamienie. Ale przecież nie oczekujemy wtedy, że nasza wypowiedź przekona przeciwnika, który zasypany argumentami i epitetami nagle się podda i przyzna nam rację. Tak naprawdę bowiem to nie jego w ten sposób przekonujemy, nie do niego skierowana jest cała nasza wypowiedź, ale do innych ludzi, a w szczególności do tych, którzy mogą się z nami zgodzić, że atakowana przez nas osoba, idea lub instytucja zasługuje na potępienie lub choćby nieufność. To z tymi ludźmi chcemy się porozumieć, znaleźć z nimi wspólny język. Poszczególne rozdziały tej książeczki przedstawiają różne warunki i czynniki pomyślnego komunikowania się ludzi za pomocą języka. Jest w niej mowa o umiejętności słuchania i obradowania, i o tym wszystkim, co zapobiega rzucaniu słów na wiatr. Sporą jej część zajmują przestrogi przed pospolitymi błędami językowymi. Wśród rozdziałów wypełnionych rozważaniami m.in. o tym, jak słuchać i mówić, zabrakło rozdziału, który by odpowiadał na pytanie najtrudniejsze: jak myśleć? A jest ono jednocześnie najważniejsze. Banalnych bowiem i szablonowych myśli nie wzbogaci poprawna, gładka forma, w jakiej zostaną wyrażone. Jeśli zaś myślimy niestarannie, chaotycznie i powierzchownie, to - mimo najlepszych intencji - mówimy i piszemy byle jak. Bylejakość tekstów sprzyja następnie bylejakości myślenia ich odbiorców. Tak powstaje spirala bełkotu. Troska o |polską |mowę to także troska o |polskie |myślenie. Pochwała milczenia "Kto nie umie milczeć, nie umie też mówić.@ Pierwsza cnota milczeć.@ Milczenia rzadko kto żałował.@ a mowności - często.)@ z "Nowej księgi przysłów polskich" Naukę skutecznego używania języka należy rozpoczynać od nauki milczenia. Kto się nie nauczył milczeć, nie powinien w ogóle zabierać głosu, bo prędzej czy później napyta biedy sobie albo innym. Toniemy w słowach. Mówionych i pisanych. W domu, w pracy, na ulicy atakują nas w różny sposób, w najrozmaitszych postaciach, zewsząd. Rozkoszne gaworzenie dziecka, kłótnie w kolejkach, plotki sąsiedzkie, żale rodzinne, plakatowe hasła, wartkie potoki albo na odmianę leniwo toczące się fale tekstów z radia i telewizji, obwieszczenia, zarządzenia, przemówienia, odczyty, teatr, książki, zebrania, wypełnione drobnymi literkami gazety i czasopisma. Słowa wielkie i małe, szeptane i wykrzykiwane, wzniosłe i pospolite, słowa miłości i nienawiści, nakazu i prośby, skargi i przekleństwa, ale przede wszystkim wysypisko słów zbędnych, które w gruncie rzeczy znaczą tylko: oto JA mówię, mówię, mówię..., oto JA piszę, piszę, piszę... . Ludzi, którzy muszą mówić, bo wytwarzanie potoku tekstów stanowi dla nich potwierdzenie własnej egzystencji, jest na tyle dużo, że zahamowanie nadprodukcji słów w skali ogólnospołecznej wydaje się mało prawdopodobne. Znam osoby, które się nie potrafią powstrzymać przed wystąpieniem na zebraniu, nawet jeśli wpadną na nie przypadkowo na chwilę. Potem się wstydzą własnej gadatliwości, przyrzekają solennie na drugi raz trzymać język za zębami, ale nic z tych obietnic nie wychodzi, bo przy najbliższej okazji znów ulegają wewnętrznemu popędowi. Znam osoby, które nie ograniczają swojej produktywności słownej do zebrań, ale gdziekolwiek się znajdą i kogokolwiek spotkają, nie spoczną, aż doprowadzą słuchacza do całkowitego wyczerpania. Są postrachem każdego towarzystwa, a najbardziej nienawidzą ich ci, którzy sami też chcieliby mówić. Kto mówi (lub pisze) zbyt dużo, zbyt często albo na zbyt wiele tematów, raczej szkodzi swej reputacji niż ją umacnia. Może to wynikać z różnych przyczyn, obiektywnych lub subiektywnych. Po pierwsze, mówiąc dużo, często i o wszystkim, mówi się z konieczności coraz bardziej powierzchownie (bo nie ma czasu na przemyślenie wypowiadanych sądów), banalnie (bo umysł nie ładowany informacją ma skłonność do powielania sądów obiegowych) i nudnie (bo trudno uniknąć samopowtórzeń, wskutek czego zanim gaduła otworzy usta, już odbiorcy wiedzą, co mogą usłyszeć). Po drugie, zabierając zbyt często głos, narażamy się tym wszystkim, którzy są przekonani, że to z naszej winy do głosu nie zdołali się dopchać albo nam po prostu zazdroszczą. Za klasyczny przykład pierwszego mechanizmu może służyć Pan Jowialski z jego: "Znacie tę bajeczkę? No to posłuchajcie!" Mechanizm drugi ilustruje następująca wypowiedź dziennikarza o innym dziennikarzu: Iksa "dziś wszędzie pełno. W dziennikach; w tygodnikach, w radiu, a może i w telewizji. Niemal w każdym piśmie albo stały felieton, albo wielgachny artykuł, albo i to, i to, i jeszcze coś na dokładkę. A wszystko pisane lewą nogą". Różne bywają rodzaje milczenia. Jest milczenie chroniczne, właściwe ludziom zahukanym przez otoczenie, jak tata Dulski. Jest milczenie zależne od towarzystwa, w którym się człowiek znajduje: są osoby znane z wielkiej gadatliwości w rodzinie i wśród kolegów a niezdolne do wypowiedzenia jednego zdania publicznie. Jest milczenie programowe, które - demonstrowane - może być bardziej wymowne niż najwspanialsza elokwencja. Jest milczenie wynikające z kompleksu niższości i kompleksu wyższości. Jest milczenie ludzi nieobecnych duchem i milczenie rekompensowane mimiką, a nawet gestykulacją. Jest milczenie uśpionych przez nudnego prelegenta i milczenie chłonących każde jego słowo. Milczenie milczeniu nierówne. Wszystkie te odmiany milczenia dają się zaklasyfikować do dwóch podstawowych kategorii: milczącej samotności i milczącego uczestnictwa. Kategorię pierwszą można wyłączyć z pola zainteresowania. Tym, którzy albo nie chcą, albo nie potrzebują komunikować się z otoczeniem, powinniśmy pozwolić rozkoszować się samotnością z wyboru. Często zresztą jest to samotność pozorna i przypomina zachowanie się abstynentów, którzy lubią być świadkami pijatyki, albo bywalców dyskotek i potańcówek, którzy z zasady nigdy nie tańczą. Do szczęścia wystarcza im świadomość, że są w towarzystwie, że |mogliby mówić, pić czy tańczyć. Nie otwierając ust w rozgadanym towarzystwie, nie pijąc w czasie libacji, nie tańcząc na zabawie, jakby się podwójnie milczało, nie piło i nie tańczyło. Obecność takich milczących samotników daje się dotkliwie we znaki wszystkim towarzyszącym im osobom. W przeciwieństwie do zachowania się milczków tej kategorii milczenie uczestniczące okazuje się niezwykle pożądane niemal zawsze i niemal wszędzie, jeśli w pobliżu operuje choć jeden gaduła, a ci się rodzą na kamieniu. Milczenie uczestniczące nie jest milczeniem doskonałym: polega tylko na nieużywaniu lub na maksymalnej oszczędności słów, a wymaga za to zastosowania całego arsenału innych środków wyrazu. Mogą to być emotywne wykrzyknienia typu: "Coś takiego!", "Niesłychane!", "Bujasz!", "Naprawdę?", "O, biedaku!", "To okropne!", "Cholera!", "Kapitalne!". Podobną funkcję pełnią niesłowne sygnały głosowe wyrażające również intonacją zaskoczenie, niedowierzanie, podziw, zachwyt, współczucie itp.: "O!", "Eee!", "Fiu-fiu!", "Osk!", "A!", "Uuu!", "Ojej!". Takim wykrzyknikom i sygnałom niesłownym towarzyszy zazwyczaj odpowiednia mimika, gestykulacja, a nawet odpowiedni układ lub ruch całego ciała. Zwłaszcza twarz klasycznego milczka uczestniczącego komunikuje tak wyraziście, że przypomina aktora filmu niemego. To się rozjaśnia w błogim uśmiechu, to kurczy w paroksyzmie strachu, to znów się układa do całowania niemowlęcia, to puszcza oko albo ciska gromy spod zmarszczonych brwi. Ręce również mają mnóstwo pracy: klepią z ukontentowania uda, załamują się w rozpaczy, chwytają za twarz z przejęcia, łapią za skronie z przerażenia lub chociaż podpierają głowę ciężką bogactwem myśli. To jest milczenie wymowne. Jakże miło i lekko prelegentowi mówić do słuchaczy, którzy wpatrzeni w niego siedzą lekko pochyleni do przodu, by łatwiej było chwytać słowa padające z katedry. Jakaż satysfakcja dla mówcy, gdy słuchacze potwierdzają śmiechem rzucony dowcip, jak na komendę chwytają za długopisy, by zanotować myśl uznaną przez mówiącego za najważniejszą, albo zgodnymi pomrukami wyrażają solidarność z wygłaszanymi właśnie opiniami. "Jacy to inteligentni ludzie! - myśli sobie prelegent - Poznali się na mnie". Zupełnie tak samo reaguje każdy mówca, a zwłaszcza każdy gaduła, na zachowanie się milczka uczestniczącego w kontaktach prywatnych. Nic lub niemal nic nie mówiąc, można zyskać opinię człowieka towarzyskiego, bystrego, rozgarniętego, mądrego, oczytanego, doświadczonego, znającego języki obce, wręcz intelektualisty. Milczek uczestniczący odgrywa rolę zwierciadła, w którym się przeglądają jego rozmówcy. A że każdy z nich ma o sobie dobre zdanie, przenosi je automatycznie na zwierciadło-milczka. Krótko mówiąc: kto umiejętnie milczy, wydaje się zwykle mądrzejszy. Przypomina się tu żydowska anegdota o dwóch rabinach, uważanych przez współwyznawców za najmądrzejszych ludzi owego czasu. Jeden z nich mieszkał, powiedzmy, w Brodach, drugi - w Złoczowie. Nie utrzymywali ze sobą stosunków, ale oczywiście wiedzieli o otaczającej ich obu sławie. Aż pewnego razu spotkali się w tym samym kolejowym przedziale. Wszyscy świadkowie zamarli z wrażenia i ciekawości: o czym będą rozmawiać ze sobą dwaj mędrcy? Spotkało ich rozczarowanie. Poza wymianą pozdrowień żaden z rabinów nie odezwał się ani słowem. Pytali ich później na osobności uczniowie: "Rabi, dlaczego milczałeś?" A oni odpowiadali zgodnie: "Jak on wie wszystko i ja wiem wszystko, to o czym możemy ze sobą mówić?" Łatwiej zyskać opinię mądrego często milcząc niż dużo mówiąc. Z własnych doświadczeń mógłbym przytoczyć wiele przykładów ilustrujących ten sąd. Oto piękna nieznajoma przysłuchuje się dyskusji o szkodliwości i pożytkach ewentualnego powrotu mody na egzystencjalizm. Być może właśnie jej obecność aktywizuje młodych intelektualistów: "Sartre powiedział...", "Jaspers pisał...", "Ale nie zapominajmy o Heideggerze...", "Jeżelibyśmy dziś poważnie potraktowali wymagania Camusa...". Oni zapalają się coraz bardziej, plotą coraz większe głupstwa, a ona ich obserwuje przymrużonymi oczyma, nieprzenikniony sfinks z ledwie dostrzegalnym uśmieszkiem ironicznej pobłażliwości. Byłbym przysiągł, że wiedzą i inteligencją bije dyskutantów na głowę, ale milczy, żeby im nie zrobić przykrości. Wystarczy jednak, że coś powie, a wszyscy się przekonają, że przynajmniej tym razem uroda i mądrość nie idą w parze. Byłem też kiedyś świadkiem zdarzenia, które wykazało mi niezwykle sugestywnie perswazyjną potęgę milczenia uczestniczącego. W pewnej konferencji międzynarodowej brałem udział jako członek dwuosobowej delegacji polskiej, jedynej z krajów socjalistycznych. Obrady toczyły się w języku angielskim. Mój towarzysz pan I.W. odznaczał się potężną budową, dostojną postawą i senatorską twarzą, tak że na pierwszy rzut oka widać było, który z nas dwóch jest ważniejszy. Miał tylko jeden mankament - nie znał angielskiego. Nie było w tym niczego złego, bo siedział mu pod bokiem inteligentny tłumacz informujący go dyskretnie, o czym się mówi. Zadanie tłumacza było zresztą dość łatwe, bo poszczególni mówcy głównie prawili sobie dyplomatyczne komplementy. Pan I.W. siedział więc swobodnie rozparty w fotelu, pykał fajkę i raz po raz kiwał głową na znak pełnej aprobaty. Pech jednak chciał, że tłumacz wyszedł właśnie w chwili, kiedy rozpoczynała się dyskusja nad lokalizacją następnej konferencji. Sprawa wydawała się zwykłą formalnością, bo już wcześniej uzgodniono nieoficjalnie, że konferencja ta odbędzie się w jednym z krajów socjalistycznych. Toteż wszystkich zaskoczyło wystąpienie pewnego Anglika, który patrząc na pana I.W. powiedział: - Idea zorganizowania konferencji w kraju komunistycznym łączy się z wieloma niebezpieczeństwami. A pan I.W. uśmiechnął się dobrotliwie, puścił dym z fajki i kiwnął głową. - Trzeba się liczyć z tym, że nie wszyscy dostaną wizy - ciągnie Anglik, a pan I.W., na którego już się skierowały oczy wszystkich, spokojnie kiwa głową. - Nie można wykluczyć, że niektóre osoby będą mogły wjechać, ale się im nie pozwoli wyjechać - mówi Anglik, ale jest tak zaskoczony ponowną aprobatą pana I.W., że zaczyna tracić początkowy wigor. - Naszą konferencję władze tego kraju potraktują jako poparcie ich polityki informacyjno-propagandowej - kontynuuje Anglik, już wyraźnie skonfudowany, a pan I.W. z dobrotliwie zatroskanym obliczem - jakby mu dodając otuchy - nadal z przekonaniem kiwa głową. Trwało to dobre kilka minut. Siedziałem jak na torturach i gorączkowo przygotowywałem się do repliki. Jakież było moje zdziwienie, gdy się zorientowałem, że Anglik skończył swoje wystąpienie bez żadnego wniosku, następni mówcy przeszli nad jego słowami do porządku dziennego, a miejsce konferencji ustalono zgodnie z wcześniejszymi oczekiwaniami. A potem nasłuchałem się mnóstwa pochwał zimnej krwi, taktu, tolerancyjności i zdolności dyplomatycznych pana I.W., który wbrew logice wyszedł z tego pojedynku w aureoli bohatera. Jemu też gratulowano, a on dostojnie kiwał swoją piękną, senatorską głową. Wyobraźmy sobie teraz, że pan I.W. doskonale włada angielskim. Usłyszawszy pierwsze zdanie Anglika, groźnie marszczy brwi. Przy drugim zdaniu jego oczy zaczynają miotać błyskawice. Ten widok przekonuje Anglika, że strzela celnie, więc podnieca się jeszcze bardziej, a każde jego następne zdanie brzmi ostrzej i ostrzej. A potem przychodzi kolej na pana I.W., który senatorowym głosem nie tylko paruje zarzuty przedmówcy, ale się też odwzajemnia odpowiednimi oskarżeniami. Spór wciąga innych uczestników, wszyscy zapominają o przedmiocie obrad i przez kilka godzin trwa jałowa polemika, beznadziejna także z tego względu, że role, w jakich występują poszczególni delegaci, praktycznie wykluczają możliwość wzajemnego przekonania. Przygoda pana I.W. przypomniała mi zdarzenie z innej konferencji. Choć się ono nie wiąże bezpośrednio z treścią tego rozdziału, |muszę je opowiedzieć. Rzecz rozgrywa się w Lipsku, a bohaterką jest Kubanka, która niemieckiego nie zna, ale się do tego nie przyznaje. Ściślej mówiąc, oprócz "dzień dobry", "do widzenia" i "dziękuję" zna jeden wyraz i odpowiada nim na każde pytanie. Nie uwierzyłbym, gdyby mi to opowiadano, ale daję słowo, że co najmniej w 80 procentach jej odpowiedź okazywała się nie tylko dopuszczalną, ale nawet intrygująco zalotną. - Czy idzie Pani na śniadanie? - Filajft - filajft (tzn. villeicht - "może)). - Czy zabierze Pani dziś głos? - Filajft - filajft. - Czy po obradach wraca Pani do hotelu? - Filajft - filajft. Oczywiście do całkowitego sukcesu trzeba jeszcze być kobietą, umieć właściwie spojrzeć na rozmówcę, uśmiechnąć się, wykonać odpowiedni gest dłonią, pokazując ją raz z dołu, raz z góry. Pomimo tych dodatkowych warunków, uważam odkrycie mojej znajomej Kubanki z Lipska za graniczące z genialnością. Ale nie należy z tego wyciągać wniosku, że podważam sens uczenia się języków obcych. Z całą pewnością igraszki z "filajft - filajft" mogą być bardzo zabawne, ale lepiej zakosztować ich z wyboru niż z konieczności. Wracam do tematu, to znaczy do pochwały milczenia. Milczenie postrzegane nie jest pustką, próżnią, niebytem. Zauważone - nabiera sensu, a raczej osoby postrzegające je nadają mu jakieś znaczenie, czasem zgodne, czasem niezgodne z intencją milczącego. Można by więc powiedzieć, parafrazując znany paradoks McLuhana ("przekaźnik jest przekazem)), że |milczenie |także |jest |przekazem. Bywa nim w każdym razie zawsze, jeśli tylko okoliczności stworzą miejsce na przekaz. Oto kilka przykładów. Chłopiec wraca zbyt późno do domu. Ojciec pyta surowo: - Gdzieś był tak długo? Milczenie. Ojciec jeszcze dobitniej i groźniej: - Pytam, gdzieś był tak długo? Milczenie. Ojciec "wie", że chłopiec ma nieczyste sumienie, boby w przeciwnym razie nie milczał. Po bardzo trudnym odczycie przewodniczący zebrania zwraca się do słuchaczy: - Otwieram dyskusję. Kto chciałby zabrać głos? Odpowiada mu głęboka cisza. Przewodniczący po chwili obniża wymagania: - Może ktoś z państwa chciałby o coś zapytać naszego gościa? I znowu cisza, może nawet jeszcze głębsza, wszyscy się kurczą, wstrzymują oddech, siedzą jak skamieniali, żeby nie zwracać na siebie uwagi albo żeby ich nieopatrzny ruch nie został wzięty za objaw chęci wystąpienia. Sytuacja się staje coraz bardziej kłopotliwa, aż wreszcie przewodniczący rzecz ucina: - Widzę, że nie ma pytań ani chętnych do dyskusji, z czego wnoszę, że nasz dzisiejszy prelegent mówił tak jasno i przekonywająco, że wszyscy wszystko zrozumieli i wszyscy się z nim zgadzają. Dziękujemy bardzo serdecznie. - Następują oklaski. Inne zebranie. Tym razem prelegent zostaje zasypany pytaniami. Na niektóre odpowiada wyczerpująco i rozwlekle, inne kwituje kilkoma słowami, jeszcze inne pomija milczeniem. Tego pominięcia słuchacze - zwłaszcza ci, którzy pytali - mu nie darują. Będą później komentować: "Nie potrafił odpowiedzieć". Wydarzenie, o którym mówi "cała Polska", które się powtarza i komentuje w domu, w tramwaju, w pracy, w pociągu. Nazajutrz miliony par uszu i oczu kierują się ku radiu, prasie, telewizji. A tam milczenie. Więc ludzie tłumaczą je sobie: "Mają nas za głupców". W każdym z tych czterech przypadków mamy do czynienia z milczeniem znaczącym, bo wypełniającym pole stworzone przez okoliczności. W pierwszym i trzecim przykładzie takie pole stworzyły pytania (ojca i uczestników zebrania), w drugim - słowa przewodniczącego, w czwartym - społeczne oczekiwanie, by prasa, radio i telewizja informowały o wydarzeniach uznawanych za ważne. W każdym z podanych przykładów odbiorcy dekodują milczenie, traktując je jako przekaz. Czasem przypisywane mu znaczenie jest prawdziwe i zgodne z intencją milczącego (przykład pierwszy, jeśli przyjmiemy, że chłopiec woli, by ojciec go podejrzewał, niż żeby znał prawdę, czasem jest nieprawdziwe, ale zgodne z intencją milczących (przykład drugi, jeśli słuchacze aprobują wyjaśnienia przewodniczącego), czasem jest prawdziwe, ale niezgodne z intencją milczącego (przykład trzeci, jeżeli przyjmiemy, że prelegent liczył na to, że słuchacze wytłumaczą sobie przemilczenie niewygodnych pytań przypadkowym pominięciem lub brakiem czasu), czasem zaś nieprawdziwe i niezgodne z intencją milczącego (przykład czwarty, jeżeli przyjmiemy, że redakcje z jakichś względów nie mogły opublikować informacji pełnej, więc wolały nie dawać jej wcale). Milczenie bywa więc często przekazem, ale przekazem wieloznacznym. Milcząc świadomie, trzeba się z tym liczyć i dla ograniczenia wieloznaczności dookreślić milczenie dodatkowymi niesłownymi znakami. Taką funkcję spełniły np. w drugim przykładzie oklaski uwiarygodniające interpretację przewodniczącego zebrania. Wieloznaczność milczenia jako przekazu nie jest zresztą czymś niezwykłym, bo w praktyce niemal każdy przekaz przynajmniej dla części odbiorców okazuje się wieloznaczny. Pod tym względem różnica między milczeniem a mówieniem lub pisaniem jest różnicą raczej ilościową niż jakościową, tzn. milczenie jest tylko częściej i bardziej wieloznaczne niż mówienie i pisanie. Cóż milczenie znaczy? Z dawien dawna uznawano je za oznakę zgody. (Pisze T. Pszczołowski: "Milczenie (...) może być rozumiane jako oznaka zgody, w myśl starej łacińskiej zasady: Qui tacet, consentire videtur (kto milczy - zgadza się) albo jako wyraz obojętności, niezdecydowania: "Kto milczy - nie potwierdza, ale i nie przeczy)). "Jużci kto milczy, toć znać, iż przyzwala" - pisał Rej. "Kto milczy - ten się zgadza" - potwierdza Rejowską interpretację stare przysłowie. Na tej podstawie politycy, którym zaczyna brakować demonstrowanego poparcia w społeczeństwie, powołują się na będącą po ich stronie "milczącą większość". Czy jednak zawsze milczenie można utożsamiać ze zgodą i poparciem? Toż "gdy władza każe mówić, milczeć się nie godzi". Bywa więc milczenie nie tylko wyrazem zgody, ale i protestu. Wśród "milczącej większości" znajdują się zwykle oprócz tych, którzy władzę rzeczywiście popierają, także ci, co ukrywają własne przekonania, by się nie wyobcować z otoczenia. Należeli do nich w XVII wieku ci Francuzi, którzy - jak pisał A. de Tocqueville - "jeszcze zachowali starą wiarę, ale się obawiali być jedynymi, którzy pozostali wierni, tzn. bardziej obawiali się izolacji niż popełnienia grzechu, tak że dołączyli do tłumu, wcale tak jak on nie myśląc". Do tego spostrzeżenia starego Tocqueville'a nawiązuje współczesna socjologiczna koncepcja "spirali milczenia". Tłumaczy się milczenie jako objaw głupoty ("Milczy jak cielę)) i mądrości ("Kto milczy, ten ma rozum)), poczucia winy ("Milczy, znać winien)) i cnotliwości ("Milcząc, niewiele zgrzeszy)), pospolitości ("Milczycie w obiad, mój panie Konracie, czy tylko na chleb głowę swą chowacie?)) i wzniosłości ("Myśl wielka zwykle usta do milczenia zmusza)). To, jak zostanie zrozumiane nasze milczenie, zależy od różnych okoliczności, ale w znacznym stopniu także od nas samych. Częściowo - od ewentualnych sygnałów dookreślających, jak wyraz twarzy, zachowanie się itp.; przede wszystkim zaś - od tego, co mówiliśmy i pisaliśmy wcześniej. Możemy się też spodziewać, że świadkowie naszego milczenia różnie będą je rozumieli. Ci, co nas lubią i szanują, potraktują je jako wyraz aprobaty (tego, co oni sami aprobują), mądrości i wzniosłości. Ci, co nas nie lubią i nie szanują, uznają je za dowód naszej dezaprobaty (wobec tego, co oni aprobują), głupoty, winy i pospolitości. Nie inaczej zresztą jedni i drudzy potraktowaliby nasze słowa, gdybyśmy nie milczeli. Sens naszemu milczeniu nadają nasze wcześniejsze wypowiedzi. Jeśli się podobały, zaskarbiły nam zaufanie, które nie poniesie takiego uszczerbku z powodu nawet dłuższego milczenia, jaki by mogło ponieść wskutek nieprzemyślanego odezwania. Dla otaczających nas ludzi milczymy mądrze, jeśli przedtem mądrze mówiliśmy. I odwrotnie, dzisiejsza głupia wypowiedź wpłynie na interpretację przyszłego milczenia. Jak z tego wynika, także w milczeniu wypada zachować umiar, jeśli nam zależy na opinii środowiska, w którym żyjemy. Jeśliś nigdy nie zabrał głosu, to i twoje milczenie pozbawione jest znaczenia. Jesteś jednak nawet wtedy w lepszej sytuacji niż ten, kto swoimi wystąpieniami wyrobił sobie opinię, że plecie głupstwa. To prawda, że czasem żałujemy, żeśmy czegoś nie powiedzieli, bo za mało energicznie dopominaliśmy się o głos, bo zbyt późno zdecydowaliśmy się na wystąpienie, bo się baliśmy albo za późno przyszła nam do głowy ta wspaniała myśl czy też figura retoryczna o niezwykłej nośności. Można się wtedy pocieszać, że milczenie na ogół odrobić łatwiej niż wypowiedziane słowa. I chyba też na ogół lepiej żałować, że się czegoś nie powiedziało, aniżeli - że się coś powiedziało. (Innego zdania jest cytowany już T. Pszczołowski: "Należy jednak wystrzegać się pasywnego udziału w dyskusji. Niewyrażenie sprzeciwu może przecież być zrozumiane raczej jako akceptacja wygłaszanych tez niż jako niezdecydowanie. Wiadomo przecież, że każdy tłumaczy zachowanie się innych osób tak, jak mu jest wygodnie. Po naradach osoby milczące często mają pretensje, że powzięto uchwały, których one nie poparły. Inni też mają do nich pretensje za "aprobatę" poglądów, od których należało się natychmiast odciąć. A wszystkiemu winne było milczenie...)). Milczenie sprzyja rozważaniu różnych punktów widzenia, przemyśleniu argumentów za czymś i przeciw czemuś, trafnemu przewidywaniu reakcji otoczenia na wypowiadane sądy i słowa, a przez to właściwemu wyborowi między prawdą a fałszem, między słusznym a niesłusznym. I przeciwnie - temu, kto zbyt dużo i zbyt często zabiera głos, trudniej się zdobyć na dystans i obiektywizm, bo cały czas jest z konieczności nastawiony na uzasadnienie własnego punktu widzenia i zbijanie argumentów drugiej strony. Taka postawa sprzyja jednostronności i zacietrzewieniu. Głęboka mądrość wsparta doświadczeniem tkwi w arabskim przysłowiu, które cytuje Schopenhauer w "Erystyce": "Na drzewie milczenia dojrzewa jego owoc - pokój". Z różnych więc względów, chcąc się z ludźmi skutecznie porozumiewać, wybierz raczej milczenie: * jeśli się wahasz, czy "to" powiedzieć, czy też "o tym" nie mówić; * jeśli dojdziesz do wniosku, że w jakimś towarzystwie właśnie ty mówisz najczęściej, najdłużej i najgłośniej; * jeśli nie jesteś przekonany, że masz do powiedzenia coś naprawdę ważnego i interesującego dla słuchaczy lub czytelników; * jeśli się znajdziesz w otoczeniu ludzi, wśród których nie ma nikogo, kto by mógł lub chciał ci przyznać rację; * jeśli jesteś na kogoś tak bardzo rozwścieczony, że nie potrafisz wymienić żadnej z jego ewentualnych zalet lub zasług; * jeśli cię nie stać na rozważenie następstw tego, co chcesz powiedzieć, dla ciebie i innych ludzi. Jeżeli uważasz, że w takich wypadkach zazwyczaj milczysz, to albo brak ci samokrytycyzmu, albo rzeczywiście traciłeś czas na lekturę tego rozdziału. Wybacz autorowi jego gadatliwość i przejdź czym prędzej do rozdziału następnego. Sztuka słuchania "Kto nie rozważa, mądrych słów słuchając@ Jako wół lutniej słucha, trąby zając.)@ Mikołaj Rej "Dlatego dwie uszy, jeden język dano,@ Iżby mniej mówiono, a więcej słuchano.@ Nie sądź jednego, aż wysłuchasz i drugiego.@ Co ludzie radzi słyszą, temu łacno wierzą.)@ z "Nowej księgi przysłów polskich" "Jest niemożliwością, żeby człowiek powiedział coś, co byłoby całkowicie pozbawione sensu." Jacques Rivire o dadaizmie Teksty wytwarzane przez innych ludzi są nam do życia równie potrzebne jak woda. Ale też ich nadmiar może być jak nadmiar wody groźny. Chronimy się więc - świadomie lub nieświadomie - przed zalewem tekstów za pomocą skomplikowanego systemu tam i filtrów. Jeżeli tamy są zbyt szczelne, a filtry - zbyt gęste, po pewnym czasie nasza myśl zacznie wysychać i jałowieć. Jeżeli otworzymy tamy zbyt szeroko i zrezygnujemy całkiem z selekcji odbieranych tekstów, możemy w ogóle przestać samodzielnie myśleć, a co za tym idzie - pozbawić się własnego zdania i stracić zdolność indywidualnej oceny faktów, ludzi i rzeczy. Cóż jest w tym przypadku mniejszym złem: Czy odgrodzenie się od informacji rozszerzającej wiedzę i horyzonty myślenia i trwanie przy swoim zdaniu może ciasnym, ale własnym? Czy też pochłanianie każdej informacji i przyjmowanie za swoją każdej towarzyszącej jej opinii? Na szczęście nie musimy wybierać między dwoma biegunami. W praktyce jednak bez większego trudu potrafimy wśród znanych nam ludzi wskazać osoby, które raczej "wiedzą swoje", i osoby, które gotowe są każdemu przyznać rację. A tymczasem tajemnica skutecznego słuchania polega na tym, by odebrać jak najwięcej tekstów, zachowując krytyczną postawę wobec każdego z nich. Krytyczna postawa wobec tekstu narzuca przede wszystkim pytanie o jego pochodzenie. Potrzeba znajomości źródła informacji jest tak bardzo zakorzeniona w naszej psychice, jak potrzeba samej informacji. Kiedy brat, żona, córka, przyjaciel podzieli się z nami jakąś niezwykłą wiadomością, natychmiast ciśnie się nam na usta pytanie: "Skąd to wiesz?" Kiedy na zebraniu zwróci na siebie naszą uwagę czyjaś niebanalna wypowiedź, usiłujemy się dowiedzieć od sąsiadów: "Kto to mówi?" Każde zdanie, każdy tekst, obok którego trudno nam przejść obojętnie, rodzi pytania: "Kto to powiedział?" "Kto to napisał?" "Kto to jest?" Od odpowiedzi na nie - jak wiemy to z własnego doświadczenia - zależy w znacznym stopniu nasza późniejsza postawa wobec tekstu, stopień aprobaty wyrażanych w nim opinii i ocena jego wiarygodności. I to jest właśnie złe, prymitywne i nielogiczne! - mogą w tym miejscu zgodnie wyrazić swoje oburzenie logik i filolog-strukturalista. Na prawdziwość sądu nie ma bowiem wpływu to, kto go wyraża, a osobiste wycieczki w dyskusji, znane jako argumenty ad personam, należą do klasycznego zasobu nieczystych chwytów erystycznych. Każdy tekst, jak każde dzieło literackie, należy traktować jako samodzielną strukturę złożoną z elementów treściowych i formalnych, poszukiwanie zaś związków między twórcą tekstu a samym tekstem nic do sprawy nie wnosi, niepotrzebnie odciąga uwagę badacza od tego, co stanowi istotę tego tekstu i jego miejsca w kulturze. Czy to, że jakiś krwawy dyktator rzuca hasło abstynencji, w jakikolwiek sposób podważa słuszność walki z pijaństwem? Czy znakomity utwór przestaje być znakomitym, jeśli się jego autor splamił kolaboracją z okupantem? Trudno tym poglądom odmówić słuszności, trudno je też bez zastrzeżeń akceptować. Z jednej strony bowiem znajomość źródła wiadomości praktycznie jest niezbędnym elementem w ocenie jej wiarygodności, a znajomość tego, kto mówi, rzeczywiście pomaga w zrozumieniu samej wypowiedzi i dorozumieniu się jej intencji. Z drugiej zaś - gdybyśmy uznali wiadomość za nieprawdziwą tylko dlatego, że pochodzi z mało wiarygodnego źródła, a opinię za niesłuszną tylko dlatego, że wyraziła ją osoba zasługująca na pogardę postąpilibyśmy nierozsądnie. Wynikające z krytycznej postawy wobec tekstu zainteresowanie jego źródłem nie może prowadzić do bezkrytycznego odrzucenia tego tekstu, dlatego że pochodzi z podejrzanego źródła. Doświadczeni uczestnicy różnych posiedzeń, narad, konferencji, a jednocześnie pilni słuchacze wygłaszanych tam przemówień zapewne potwierdzą moje spostrzeżenie, że aktualni ulubieńcy władzy lub publiczności plotą zazwyczaj największe głupstwa lub powielają najpospolitsze banały, a osoby, które właśnie z łaski wypadły, mówią mądrze, błyskotliwie i interesująco. Fakt, że pierwszym nic to nie szkodzi, a drugim nie pomaga, ma tu znaczenie o tyle, że wynika właśnie z bezkrytycznego przeniesienia postawy wobec mówiącego na jego wypowiedź. Selekcja informacji według ich źródła wzraz z selekcją opinii według ich zgodności z własną opinią jest najważniejszą i najczęstszą przyczyną samooszukiwania się ludzi. Człowiek ma bowiem skłonność do korzystania z takich źródeł, które dostarczają mu najwięcej wiadomości odpowiadających jego oczekiwaniom i życzeniom, oraz do wysłuchiwania przede wszystkim takich opinii, które odpowiadają jego opiniom. Dla dobrego samopoczucia odrzuca się źródło przynoszące informacje niepomyślne i opinie kłócące się z przyjętym obrazem świata i systemem wartości. Taki jest mechanizm "samoindoktrynacji". Idealny słuchacz krytyczny nie ma złudzeń co do absolutnej i wszechstronnej wiarygodności jakiegokolwiek źródła informacji. (Przez "źródło informacji" rozumiemy tu zarówno agencję, gazetę, program radiowo-telewizyjny, dziennikarza, prelegenta, dyskutanta, jak i każdego człowieka, który nas o czymś informuje.) Wprawdzie z własnego doświadczenia wie, że w danej dziedzinie źródło A jest bardziej wiarygodne niż źródło B, ale nie wyciąga stąd wniosku, że każda informacja z tej dziedziny pochodząca ze źródła B jest fałszywa, a ze źródła A - zawsze prawdziwa. Odnosi się tylko z większym sceptycyzmem do wiadomości pochodzących ze źródła B (a i to nie wszystkich, ale tylko dotyczących niektórych dziedzin). Słuchacz krytyczny odróżnia też wiarygodność źródła od jego kompetencji. Co innego bowiem uznać kogoś za specjalistę w jakiejś dziedzinie, co innego ufać mu, że nie chce nas wywieść w pole. Słuchacz krytyczny zdaje sobie też sprawę z tego, że pewne źródła informacji lubi, inne zaś go drażnią. Stara się jednak nie stawiać znaku równości między ufać a lubić, między nienawidzić kogoś a uważać go za kretyna. Co najważniejsze zaś, słuchacz krytyczny widząc, że większość tekstów w publicznym komunikowaniu bezpośrednio lub pośrednio służy celom perswazyjnym, potrafi ich perswazyjność rozpoznać i z retorycznej łupiny wyłuskać ziarno rzeczowej informacji, a także rozpoznać ich niejawne intencje. Przygotowany jest więc słuchacz krytyczny na to, że fakty przedstawione w większości tekstów zostały przynajmniej w pewnym stopniu stronniczo wyselekcjonowane i najprawdopodobniej jednostronnie zinterpretowane. Uświadamia sobie również to, że ta jednostronność nie zawsze wynika z chęci wprowadzenia odbiorcy w błąd, ale często jest po prostu następstwem jednostronności doświadczeń i wiedzy autora lub roli narzuconej mu przez sytuację. Przysłuchując się rozprawie między panem, wójtem a plebanem, musimy być przygotowani na to, że pan będzie reprezentował interesy pańskie, wójt - chłopskie, a pleban - parafialne. Nie wiadomo, czy ten sam pan w rozmowie z innymi panami mówiłby to samo. Być może pozwoliłby sobie na współczucie wobec stanu chłopskiego. W spotkaniu wszakże z wójtem i plebanem pan jest skazany na reprezentowanie pańskiego punktu widzenia. Podobnie, kiedy się dziś spotkają przy jednym stole konferencyjnym dyrektor huty i prezes Ligi Ochrony Przyrody, obaj czują się zobowiązani do bronienia różnych racji. W publicznej konfrontacji z rzecznikiem przyrody dyrektor huty w pewnym sensie musi mówić, że jego zakład daje pracę kilkunastu tysiącom ludzi, zwiększa dochód narodowy o tyle a tyle, przysparza "cennych dewiz", bez huty nie byłoby blachy na pralki i samochody, na zmniejszenie zanieczyszczeń wydaje się tyle a tyle milionów, że huta powoduje mniejsze zapylenie niż trzy kotłownie osiedlowe, że w pewnych krajach dopuszczalne normy zanieczyszczenia środowiska przez zakład tej wielkości są znacznie wyższe, zgodnie z planem modernizacji za 10 lat emisja szkodliwych związków chemicznych radykalnie się zmniejszy. W odpowiedzi na takie wystąpienie prezes Lop-u nie może przemilczeć tego, że spowodowana przez hutę "degradacja środowiska" jest już faktem nieodwracalnym, że teraz nie chodzi już o zahamowanie jej tempa, ale o zapobieżenie katastrofie ekologicznej, że bez pralek i samochodów można żyć, a bez powietrza i ziemi - nie, że od zysków, jakie huta przynosi, trzeba odjąć koszt powodowanych przez nią strat, że naprawdę groźne nie jest zapylenie powietrza, ale zanieczyszczenie atmosfery gazowymi związkami chemicznymi, że w innych krajach taki truciciel jak nasza huta nie mógłby istnieć, boby zbankrutował płacąc kary, że za 10 lat już nie będzie czego chronić, bo w promieniu wielu kilometrów uschną wszystkie drzewa. Jeżeli nawet wszystkie fakty przytoczone przez obu dyskutantów są prawdziwe, stronniczość ich doboru rzuca się w oczy. Ocenę stanu faktycznego umożliwia równie staranne i równie krytyczne wysłuchanie obu stron. Gdybyśmy się zaś przysłuchiwali takiej polemice, z góry przyznając rację jednej ze stron, powinniśmy się zdobyć na większy krytycyzm wobec wypowiedzi tej "naszej" strony. Tylko w ten sposób uchronimy się przed stronniczym słuchaniem, tzn. przed przyjmowaniem z entuzjastyczną aprobatą każdego, nawet naciąganego argumentu rzecznika naszego punktu widzenia, a z lekceważeniem i śmiechem - ważkich argumentów strony przeciwnej. Jednostronnością doboru faktów i ich interpretacji grzeszy większość tekstów perswazyjnych tak w życiu publicznym, jak i w prywatnym. Można ją dostrzec w sprzecznych relacjach męża i żony z rodzinnej kłótni, w opowieściach kibiców różnych drużyn z tego samego meczu, a także w polemikach i komentarzach publicystycznych. Stosunkowo łatwo ją ujawnić wtedy, kiedy mamy okazję wysłuchać obu stron. Znacznie trudniej - jeśli się ograniczymy do wysłuchania jednej strony. Najtrudniej - jeśli wysłuchamy tylko jednej strony, i to właśnie tej, z którą się solidaryzujemy. Nie sztuka bowiem dostrzec "tendencyjność" wypowiedzi, która atakuje nasz punkt widzenia. Tekst, którego głównym celem jest przekonanie słuchacza lub czytelnika do jakiejś idei (a więc np. tekst reklamowy, propagandowy, polemiczny, kaznodziejski) charakteryzuje się zwykle - jak wspomnieliśmy - stronniczą selekcją informacji. Aby ją stwierdzić, trzeba by skądinąd znać informacje pominięte w tekście, co często nie jest możliwe. Tekst perswazyjny zdradza jednak zwykle krytycznemu słuchaczowi swój charakter także użyciem pewnych wyrazów i zwrotów. Wśród nich szczególnie ważną rolę odgrywają wyrazy, które nie tylko nazywają przedmioty, ludzi i czynności, ale także sygnalizują, że mówiący ma (a słuchający powinien mieć) do nich stosunek negatywny. Jeżeli w tekstach spotykamy określenia typu: "ponure gmaszysko" (o siedzibie władzy), "banda wyrostków" (o grupie młodych ludzi), "grafoman" (o płodnym pisarzu), "brutalna napaść na kogoś" (o krytyce), to z całą pewnością mamy do czynienia z tekstami jawnie perswazyjnymi. O perswazyjności tekstu świadczą oczywiście także wyrazy, które imputują słuchaczowi lub czytelnikowi pozytywny stosunek do przedstawianych przedmiotów, ludzi, idei itd. Najczęściej używa się w takiej funkcji słownictwa podniosłego, a więc wyrazów i wyrażeń typu "duch", "trud", "podwalina", "bohater", "świetlana postać", "święty obowiązek" itp. Perswazyjny charakter tych środków językowych nie budzi chyba wątpliwości ani tych, którzy się nimi posługują, ani tych, którzy je odbierają. Pół wieku temu pisał J. Tuwim: "Kto ułoży "słowniczek patriotyczny)? (Zakusy, piędź, tężyzna, knowania, czuj duch, rubież itd)". Znacznie mniej oczywista dla słuchacza jest perswazyjność takich wyrazów jak "cały" (naród), "wszyscy" (ludzie), "każdy" (człowiek), "nikt", "zawsze", "nigdy", "wszędzie", "nigdzie" itp. Używa się ich dla podkreślenia wagi wypowiadanego przekonania raczej jako figury retorycznej niż w ich realnym znaczeniu. Zdania typu: "Zawsze o tobie myślę.", "Cały naród stanął do walki", "Nikt mu nie poda ręki", "Wszędzie o tym mówią" są - jeśliby je potraktować dosłownie - albo nieprawdziwe, albo niesprawdzalne. Zenon Klemensiewicz oburzał się, kiedy mu argumentowano, że jakiegoś wyrazu nie można uznać za niepoprawny, bo "wszyscy go używają". - Nie ma Pan prawa mówić mi, że "wszyscy go używają", skoro ja go nie używam. Gdyby rzeczywiście używali go wszyscy, nie mógłby mnie razić. Określeniami typu "wszyscy", "zawsze" i "wszędzie" posługują się ludzie wtedy, kiedy chcą popieranej przez siebie idei dodać znaczenia lub przekonać do niej słuchaczy. Z punktu widzenia logiki tymczasem "powszechność jakiegoś poglądu nie jest, poważnie mówiąc, żadnym dowodem, nie daje nawet prawdopodobieństwa słuszności", jak pisał Schopenhauer. W innym miejscu jego "Erystyki" czytamy: "Doprawdy, nie ma tak absurdalnego poglądu, którego by ludzie nie przyjęli jako własny, o ile tylko potrafi im się wmówić, że pogląd ten został |przyjęty |przez |ogół. (...) To, co nazywa się |zdaniem |ogółu, jest, ściśle biorąc, zdaniem dwóch lub trzech osób i o tym przekonalibyśmy się, gdybyśmy mogli obserwować powstawanie takiego ogólnie przyjętego poglądu. Zauważylibyśmy wtedy, że tylko dwie lub trzy osoby najpierw to zdanie przyjęły od innych albo wypowiedziały same, a inni z uprzejmości uwierzyli, w przekonaniu, że rzecz była gruntownie zbadana. (...) I tak z dnia na dzień narastała liczba tych leniwych i łatwowiernych zwolenników; gdy bowiem taki pogląd przyjęła już znaczna liczba osób, wówczas następni uważali, że to się mogło stać tylko dzięki słuszności tego poglądu. Pozostali zaś byli teraz zmuszeni uznawać to, co już zostało ogólnie uznane, jeżeli nie chcieli uchodzić za niespokojne głowy, które się opierają ogólnie uznanym poglądom, lub za zarozumialców, którzy chcą być mądrzejsi od całego świata". Tak Schopenhauer opisuje mechanizm dominacji opinii publicznej, o którym wzmianka znalazła się w poprzednim rozdziale w związku ze "spiralą milczenia". W rzeczywistości wyrazy "wszyscy", "zawsze" i "wszędzie" znaczą w najlepszym wypadku "wielu", "często" i "w wielu miejscach". Przypuśćmy teraz, że faktycznie wiele osób często i w wielu różnych miejscach deklaruje pogląd, który się komuś nie podoba. Ten ktoś z całą pewnością ani nie przyzna, że wszyscy tak mówią, ani nawet, że wiele osób tak mówi. Bądźmy przygotowani na to, że usłyszymy: "Niektórzy, niekiedy, tu i ówdzie twierdzą..." Jak z tego wynika, w tekście perswazyjnym wyrazy "wszyscy" i "niektórzy" (oraz "zawsze" i "niekiedy)) nie różnią się pod względem znaczenia realnego. Różnica między nimi sprowadza się do różnicy intencji mówiącego: używając wyrazów "wszyscy", "każdy", "nikt", "zawsze" itp. ocenia się rzeczywistość inaczej, niż używając wyrazów "niektórzy", "pewni" (ludzie), "niekiedy" itp. Podobny sens perswazyjny mają sądy odnoszące się do stereotypów narodowych, zawodowych i innych typu "Polacy źle pracują, lekarze biorą łapówki, krakowski chleb nie nadaje się do jedzenia". Fałszywość takich sądów ujawnia się w całej oczywistości, jeśli np. nasz sąsiad odznacza się wielką pracowitością, znajomy nam lekarz z pewnością nie bierze łapówek, a pewna piekarnia na Karmelickiej wypieka wspaniały chleb. Nie zgodzimy się przecież z rozumowaniem, że skoro "Polacy źle pracują", a "sąsiad pracuje dobrze", to "sąsiad nie jest Polakiem". Zdanie "Polacy źle pracują" może więc znaczyć tylko "wielu Polaków źle pracuje" lub ewentualnie "większość Polaków źle pracuje". Stanowi ono przykład takiego samego nadużycia perswazyjnego, co zdanie "Wszyscy ludzie mówią wziąść, a nie wziąć". Czy polonista, który mówi "wziąć", nie jest człowiekiem? Wdzięcznym środkiem perswazyjnej przesady okazują się przymiotniki i przysłówki w stopniu najwyższym. Jeśli bowiem pan powie pani "Jesteś piękna", może to być prawdą; jeśli powie jej "Jesteś piękniejsza niż Kowalska", to również może być prawdą. Jeżeli jednak powie jej "Jesteś najpiękniejsza", to w najlepszym wypadku prawdziwość tego sądu jest niesprawdzalna. Z nadużyciami superlatywów spotykamy się dość często w życiu prywatnym i w kontaktach publicznych. Gdybyśmy spośród haseł propagandowych, które się znalazły na transparentach w Polsce Ludowej, wybrali wszystkie zbudowane według wzoru "x jest naszym największym obowiązkiem", okazałoby się, że lista tych "najświętszych" obowiązków jest dość długa. Wystarczy zresztą krytycznemu słuchaczowi prześledzić starannie poszczególne przemówienia lub apele, by się przekonać, że czasem w tym samym tekście perswazyjnym ci sami ludzie wskazują jako "najważniejsze" różne cele, zadania lub problemy. Logicznie "najważniejszy" znaczy "ważniejszy niż wszyscy pozostali (lub wszystkie pozostałe)". Realnie, w tekście perswazyjnym zakres znaczenia tego superlatywu rozciąga się od "ważniejszy niż większość pozostałych" aż do "ważniejszy niż niektórzy inni (niektóre inne)". Krytyczny słuchacz odnosi się z rezerwą do wypowiedzi, w których zbyt często występują przymiotniki "prawdziwy", "rzeczywisty", "autentyczny". Spostrzegł bowiem, że używa się ich zwykle wtedy, kiedy prawdziwość jakiegoś faktu albo stosowność jakiegoś określenia może być zakwestionowana. Nikt nie powie "to jest prawdziwa kawa", jeśli nic nie przemawia przeciw jej naturalności. Podkreśla się natomiast prawdziwość kawy, jeżeli jej wygląd, smak lub aromat nasuwa podejrzenia, że poczęstowano nas namiastką kawy. Analogicznie mamy prawo do sceptycyzmu, słysząc wyrażenia "prawdziwy sukces", "rzeczywisty rozwój", "autentyczne osiągnięcie na skalę światową". Kto używa takich wyrażeń, przynajmniej podświadomie liczy się sam z możliwością zakwestionowania przez słuchaczy owego sukcesu, rozwoju, osiągnięcia. Zdanie "Takie są fakty" zasługuje na zaufanie bardziej niż zdanie "To jest najprawdziwsza prawda". Ze zrozumieniem odnosi się krytyczny słuchacz także do wypowiedzi kierowanych do niego a formułowanych w pierwszej osobie liczby mnogiej. Przyznaje rację mówcy, kiedy ten zwraca się do obecnych: "Jesteśmy Polakami" albo "Jesteśmy ludźmi dorosłymi". Ale nie zgadza się bez zastanowienia z deklaracjami typu: "Z mieszanymi uczuciami wysłuchaliśmy wystąpienia pana X. Nie wiemy tylko, co bardziej podziwiać: jego erudycję czy arogancję. Nie możemy się przecież zgodzić..., domagamy się..., zdecydowanie odrzucamy..." albo odwrotnie: "Z satysfakcją wysłuchaliśmy..., od lat czekaliśmy na takie postawienie sprawy..., z najgłębszym przekonaniem popieramy...". Nie daje się też krytyczny słuchacz zwieść mówcy, który ucieka od konkretnych przykładów w dziedziny abstrakcyjnych pojęć, szafując wyrazami "wolność", "sprawiedliwość", "równość", "partnerstwo" itp., albo ucina argumenty ludzi inaczej myślących brzytwą takich określeń jak "dogmatyzm", "rewizjonizm", "neopozytywizm", "arrywizm", nie wykazując, czym by ów domniemany dogmatyzm, rewizjonizm, neopozytywizm czy arrywizm miał się przejawiać. Nieoceniony Schopenhauer pisał półtora wieku temu: "Przeszkadzające nam twierdzenie przeciwnika możemy łatwo usunąć lub też przynajmniej uczynić podejrzanym, zaliczając je do jakiejś nienawistnej nam kategorii pojęć i to nawet wtedy, gdy zachodzi tylko słabe podobieństwo lub inne luźne powiązanie, jak np. w powiedzeniach: "To jest manicheizm; to arianizm; to pelagianizm; to idealizm; to spinozyzm; to panteizm; to brownianizm; to naturalizm; to ateizm; to racjonalizm; to spirytualizm" itd., itd. Czynimy tu dwa założenia: 1. że owo twierdzenie jest rzeczywiście identyczne z tą kategorią albo przynajmniej jest w niej zawarte; wołamy wówczas: "o, to już znamy!" - i 2. że cała ta kategoria pojęć została już odrzucona i nie może zawierać prawdziwego słowa". Krytyczny słuchacz nie jest wreszcie tak naiwny, by uwierzyć bez zastrzeżeń, że słowa "Powiedzmy sobie szczerze..." albo "Dość owijania w bawełnę, czas nazwać rzecz po imieniu...", albo "Teraz przejdę do uwag krytycznych..." wprowadzają wyłącznie wypowiedź szczerą, bezkompromisową lub krytyczną. Nie daje się też zwieść, jeśli jego rozmówca lub dyskutant zaczyna chwalić kogoś lub coś: "Zasługi pana Z. dla naszego miasta są powszechnie znane..." albo: "Profesor K. jest niewątpliwie wielkim uczonym, należy do największych autorytetów w swojej dziedzinie...", albo: "Z wielkim zainteresowaniem wysłuchałem wniosku kolegi M. i muszę przyznać, że długi rejestr korzyści wynikających z realizacji proponowanego przedsięwzięcia zrobił na mnie wielkie wrażenie..." Gorzko może żałować ten, kto wysłuchawszy takich wstępnych pochwał, zacznie myśleć o czym innym. Nierzadko bowiem wypowiedź rozpoczęta od pochwały kończy się zupełnie inaczej. Dowiadują się więc uważni słuchacze, że straty spowodowane przez pana Z. przewyższają jego zasługi, prof. K. wplątał się w kompromitującą go aferę, a proponowane przez kolegę M. przedsięwzięcie nie tylko nie przyniesie żadnych korzyści, ale spowoduje powszechną katastrofę. Tak więc krytyczny słuchacz jest przygotowany na to, że wypowiedzi, z którymi się styka, reprezentują lub przynajmniej mogą reprezentować interes mówiącego, przedstawiają fakty jednostronnie dobrane i zinterpretowane, mogą służyć celom perswazyjnym, a tym samym zawierać m.in.: - wartościujące wyrazy, wyrażenia i zwroty, które nie tylko nazywają elementy rzeczywistości, ale też imputują stosunek do nich ; - uogólniające określenia typu "wszyscy", "zawsze", "wszędzie" lub "nikt", "nigdy", które wyolbrzymiają zasięg zjawiska; - sądy uogólniające, stereotypowe wyobrażenia o cechach narodowych, regionalnych, zawodowych itp.; - przymiotniki i przysłówki w stopniu najwyższym, których użycie nie jest usprawiedliwione porównaniem jasno określonej liczby elementów; - przymiotnik "prawdziwy" i przysłówek "prawdziwie" oraz ich synonimy, które wzmacniają znaczenie określanego przez siebie wyrazu oceniającego; - formy 1 osoby liczby mnogiej ("my", "nasz)), które mogą sugerować, że mówiący wypowiada się w swoim imieniu, a być może także w imieniu słuchającego; - wiele wyrazów abstrakcyjnych, a wśród nich nazw i pojęć, które mogą być użyte jako etykiety pochwalne lub deprecjonujące; - wyrazy lub zdania rozpoczynające wypowiedź (albo jej wątek), których głównym celem jest przygotowanie słuchacza do akceptacji stanowiska mówiącego. Przynajmniej niektóre z wymienionych środków językowych traktowane są jako "chwyty" retoryczne, czasem jako właściwości języka propagandy (zwłaszcza przeciwnika ideowego). Przedstawia się je jako atrybuty "nowomowy", ilustrując licznymi przykładami z przemówień, publicystyki czy oficjalnych dokumentów. Uważa się je za przejawy brudnej manipulacji słowami, mającej na celu manipulowanie świadomością słuchaczy lub czytelników. Tymczasem wymienionymi wyżej "chwytami" posługują się nie tylko wszyscy autorzy tekstów propagandowych i reklamowych, ale w ogóle wszyscy normalni ludzie (nawet dzieci), jeżeli chcą kogoś do czegoś przekonać. Przypuszczam, że także w tej książce nie mogłem się bez nich obejść. Zdarza się dość często, że ludzie potępiający użycie "chwytów" perswazyjnych przez swoich przeciwników sami je stosują w życiu prywatnym i publicznym. Mam prawo przypuszczać, że na ogół robią to, nie uświadamiając sobie rozbieżności między swoimi słowami a postępowaniem. Użycie bowiem perswazyjnych środków językowych przez ludzi, z którymi się w danej sprawie nie zgadzamy, razi nas jak nieczysty chwyt. Użycia tych samych środków przez nas samych albo przez naszych przyjaciół na ogół nie spostrzegamy. Na przykład z ostrą krytyką różnych autorów (w tym także językoznawców) spotkał się język propagandy z lat siedemdziesiątych. Chętnie i często nawiązując do G. Orwella, nazywano go "nowomową". Jedną z potępianych charakterystycznych cech tego języka miałoby być użycie wyrazów wartościujących, tzn. nie tylko nazywających jakiś element rzeczywistości, ale też narzucających jego ocenę. Jak na ironię wyśmienitym przykładem wyrazów tego typu jest właśnie rzeczownik "nowomowa", który przecież nie tylko nazywa pewną odmianę stylistyczną języka, ale także wyraża negatywny stosunek do niej. Kto więc nazywa język propagandy nowomową, sam się posługuje piętnowanymi przez siebie chwytami perswazyjnymi. Trudno ten paradoks wyjaśnić inaczej jak tylko tym, że ludzie nie odczuwają perswazyjności ("charakteru manipulatorskiego)) środków językowych użytych przez nich samych lub przez ich przyjaciół. Podobnie, jeżeli pewna pani mówi mi: "Powiedziałam mu może trochę podniesionym głosem, żeby wyszedł", a pan, do którego były te słowa skierowane, opisuje to samo zdanie słowami: "Wrzeszczała, żebym się natychmiast wynosił", to rozbieżność relacji pani i pana kładę raczej na karb braku wrażliwości na własne środki perswazyjne i nadwrażliwości na środki przeciwnika. Żadnej ze stron nie podejrzewam o świadome, perfidne wprowadzenie mnie w błąd. I pani, i pan są głęboko przekonani, że mówią prawdę. Wierzę i jej, i jemu, bo odcedziwszy subiektywne zabarwienie obu relacji, znajduję w nich te same fakty. Sprawa wyglądałaby inaczej dopiero wtedy, kiedy pani by twierdziła, że kazała panu wyjść, a pan utrzymywałby, że kazała mu zostać. A zresztą, nawet w takim wypadku nie dawałbym głowy, że jedno z nich kłamie z premedytacją. Z dotychczasowych rozważań wynika taki morał: nie oskarżajmy pochopnie ludzi, z którymi się spotykamy i ich wypowiedzi o stronniczość. Jeżeli nas ona razi, to najczęściej jest to tylko sygnał, że ludzie ci patrzą na świat inaczej niż my i inaczej niż my go oceniają. Na obcowanie ze stronniczymi wypowiedziami tak w życiu prywatnym, jak i publicznym jesteśmy po prostu skazani. Tak samo zresztą inni ludzie są skazani na stronniczość naszych wypowiedzi. Jedyne wyjście, jakie mamy, to nauczyć się z nią żyć, tzn. umieć pod warstwą emocji i oceny znaleźć gołe fakty. Nie porozumiemy się z nikim myślącym inaczej niż my, jeśli - nie próbując dotrzeć do faktów - na jego emocje i oceny odpowiemy naszymi emocjami i ocenami. Prawda jako zgodność z obiektywnym, materialnym stanem rzeczy jest zapewne jedna, ale faktem jest również subiektywna prawda naszych uczuć, często zniekształcających obraz owego stanu rzeczy. Można ją nazwać prawdą psychologiczną, Ponadto obcując z literaturą, a zwłaszcza z poezją, stykamy się z rzeczywistością, która się wymyka weryfikacji za pomocą kryteriów zgodności z obiektywnym, materialnym stanem rzeczy. Już jako dzieci poznaliśmy w bajkach zwierzęta przemawiające ludzkim głosem. Uczono nas podziwu dla "Ody do młodości", "Pana Tadeusza", "Wesela". Potem sami odkryliśmy urok groteskowej rzeczywistości utworów Witkacego, Gombrowicza i Mrożka. W ten sposób nauczyliśmy się obcować z prawdą innego wymiaru, którą się nazywa prawdą artystyczną. Na ogół nie razi nas prawda psychologiczna wyznań miłosnych ani prawda artystyczna dobrej literatury, choćby się one w oczywisty sposób kłóciły z tym, co wiemy skądinąd o obiektywnej rzeczywistości. Nie zawsze natomiast uświadamiamy sobie dostatecznie wyraźnie, że elementy prawdy psychologicznej i artystycznej dochodzą do głosu także w potocznych i publicznych tekstach mających obiektywnie odwzorowywać rzeczywistość. Czy to znaczy, że kłamstwo świadome, spowodowane chęcią wprowadzenia w błąd słuchacza lub czytelnika nie istnieje? Nie! Oczywiście spotykamy ludzi, którzy bez mrugnięcia okiem na czarne mówią białe, nie brak też tekstów skłamanych od początku do końca, zdarza się to jednak znacznie rzadziej, niż się sądzi. Ludzie są nieufni wobec tekstów, które przedstawiają i oceniają rzeczywistość nie po ich myśli albo niezgodnie z ich doświadczeniem. Dzięki temu nie dają się łatwo wyprowadzić w pole. I dlatego chyba częściej oszukują się sami, niż zostają oszukani przez innych. Po pierwsze - jak mówi przysłowie - co człowiek rad słyszy, temu łacno wierzy. Po drugie - często słyszy to, co chce usłyszeć, a nie to, co rzeczywiście zostało powiedziane. Jeżeli kogoś nie lubimy albo drażni nas treść czyjegoś wystąpienia, wychwycimy wszystkie jego potknięcia logiczne, faktograficzne lub językowe. I te potknięcia (czasem rzeczywiste, czasem tylko przez nas imputowane) pozwolą zdyskwalifikować mówcę i jego całą wypowiedź. Odwrotnie ma się rzecz z kimś, kogo lubimy, albo z wypowiedzią popierającą nasz punkt widzenia. Kiedy mówię studentom, że bardzo mało wiedzą, nie czytają, nie przygotowują się do zajęć, nie zasługują na zaliczenie itd. i w długą perorę wplączę jedno zdanie, że nie brak im inteligencji, niezmiennie się potem przekonuję, że do ich świadomości doszło tylko to jedno zdanie. Tak działa wspomniany już mechanizm samooszukiwania się słuchaczy. Teksty informują nie tylko o rzeczywistości, do której się odnoszą, ale także o swoich autorach. Dotyczy to zwłaszcza tekstów mówionych. Mówca zdradza się czasem ze swoim pochodzeniem, stanem psychicznym, brakiem wykształcenia czy niedostateczną znajomością kulturalnej polszczyzny ogólnej. Z wypowiedzi poszczególnych ludzi można też czasem wnioskować o ich osobowości. Skłonność do częstego używania takich wyrazów, jak "konieczność", "nakaz", "bezwzględna potrzeba", "absolutnie", "bezwarunkowo", "bezsprzecznie", "niewątpliwie", "całkowicie", "ostatecznie", "definitywnie", "jednoznacznie", "powinien", "należy" (coś zrobić), "musieć" świadczy o autorytarnej osobowości mówiącego i jego dogmatycznym sposobie myślenia: taki sposób myślenia towarzyszy czasem twórczej i zaangażowanej postawie wobec rzeczywistości. Odwrotnie, skłonność do częstego użycia wyrazów, wyrażeń i zwrotów typu "jakiś", "częściowo", "przynajmniej", "w pewnym stopniu", "w jakimś sensie", "jak się wydaje", "pozwalam sobie", "proszę mi wybaczyć" itd. zdradza brak pewności siebie i "antydogmatyczność" autora. (Tak na podstawie własnych badań twierdzi psycholingwista Suitbert Ertel). W skłonności zaś do częstego używania form zaimkowych "ja", "mnie", "mną", "o mnie", "mój" oraz do formułowania zdań w pierwszej osobie liczby pojedynczej ("przyjechałem", "zobaczyłem", "obiecałem)) przejawia się egotyzm mówiącego. Dobrze wiedzieć, z kim mamy do czynienia. Nie postąpilibyśmy jednak rozsądnie, gdybyśmy domyślając się osobowości mówcy, doszli do wniosku: "To jest dogmatyk, to jest człowiek małej wiary, to jest egotysta; nie chcę mieć z nimi nic wspólnego". Skrajnym egotystą - jak świadczy analiza jego przemówień - był m.in. de Gaulle. "Funkcja oddziaływania jest jedną z pierwotnych, najważniejszych funkcji mowy ludzkiej. Człowiek mówi po to, aby oddziaływać, jeśli nie bezpośrednio na zachowanie się, to na myśli i uczucia, na świadomość innych". Tak napisał w swoich "Podstawach psychologii ogólnej" S. L. Rubinsztejn. Podobne stanowisko znalazło już wyraz w tym rozdziale: na każdym kroku stykamy się z tekstami, które wytworzone zostały po to, by oddziałać bądź na nasze zachowanie się, bądź na naszą świadomość, bądź i na to, i na to. Nie należy jednak z tego powodu wpadać w panikę i zatykać sobie uszy, kiedy ktoś zacznie do nas mówić w ten sposób, tzn. nie należy postępować podobnie jak kawaler, który unika kobiet, bo mu się wydaje, że każda z nich czyha na to, by go zaciągnąć do ołtarza. Porównanie to nie jest zresztą trafne, bo bez kobiet obyć się łatwiej niż bez tekstów innych ludzi. Skoro więc jesteśmy skazani na obcowanie z tekstami, których większość powstaje po to, aby wpłynąć także na nas, wypada się nauczyć tak ich słuchać, żeby jak najwięcej skorzystać, a zachować niezależność własnego myślenia. Aby opanować umiejętność krytycznego słuchania, moim zdaniem należy: * słuchać co najmniej równie uważnie do końca ludzi, których lubimy, i wypowiedzi, z którymi się zgadzamy, co ludzi, których nie lubimy, i wypowiedzi, z którymi się nie zgadzamy; * zwracać uwagę na to, kto na dany temat mówi, w czyim imieniu i jaki ma w tym interes; stwierdzenie stronniczości nie może być jednak równoznaczne z odrzuceniem wypowiedzi, bo stronniczość jest normalną cechą większości tekstów; trzeba tylko zdawać sobie sprawę z jej istnienia i kierunku; * w sprawach spornych wysłuchać racji różnych stron, zanim się zajmie i wyrazi własne stanowisko; * słuchając wypowiedzi zarówno popierających, jak i atakujących nasz punkt widzenia, pod powłoką środków perswazyjnych dostrzegać znaczenie przedmiotowe (tzn. rozumieć, że zdanie "bachor się drze" znaczy "dziecko płacze" plus "ja tego bardzo nie lubię)); * sprawdzać sens abstrakcyjnych uogólnień, tłumacząc je na język konkretów i przykładów. Zgoda, że są to wymagania dość wygórowane, ale nie ma cienia przesady w tym, że skutecznie słuchać jest co najmniej tak trudno, jak skutecznie mówić. Rytuał i sens obradowania "Sejmowali tak przez całą zimę z wielkim kosztem, z wielkim hałasem, a po staremu nic dobrego nie wysejmowali." Jan Chryzostom Pasek "Dyskusyje publicznej sprawie nie zaszkodzą." Adam Mickiewicz "Gdzie bez czynu sama rada,@ Biada radźcom, dziełu biada!) Aleksander Fredro Spotkania, zebrania, posiedzenia, narady, konferencje, sympozja, zjazdy, kongresy - to jeden z głównych przedmiotów zainteresowania gazet, a także dzienników radiowych i telewizyjnych. Gdybyśmy na podstawie lektury wiadomości prasowych chcieli się zorientować, jak ludzie spędzają czas, doszlibyśmy zapewne do wniosku, że najczęściej obradują. Z własnego doświadczenia i obserwacji wiemy, że taki wniosek byłby przesadny, bo jednak najwięcej społecznego czasu zajmuje praca produkcyjna, a konferencje różnego typu - choć czasem sprzyjają wzrostowi produkcji - nie owocują przecież bezpośrednio dobrami materialnymi, nawet jeśli się je nazwie produkcyjnymi, roboczymi i owocnymi. Liczba ludzi, którzy uczestniczą w spotkaniach, zebraniach, naradach itd. dwa, trzy razy w roku jest wielokrotnie większa niż liczba tych, którym dwie lub trzy konferencje wypadają w jednym dniu. Trudno byłoby jednak znaleźć dziś dorosłego Polaka, który ani razu w swoim życiu nie był na żadnym zebraniu. W udziale w różnych zebraniach, naradach i zjazdach przejawia się uczestnictwo obywateli w życiu społecznym i politycznym, a więc także we współrządzeniu krajem. Bez powszechnego obradowania nie może istnieć demokracja, co oczywiście nie znaczy, że im więcej zebrań, tym więcej demokracji. Wszelkie bowiem zorganizowane zgromadzenia ludzi różnią się nie tylko liczbą uczestników (w spotkaniu bierze udział zwykle kilka osób, w kongresie - kilkaset), ale także stopniem ich równoprawności. Inny charakter ma zebranie, którego każdy uczestnik współdecyduje o porządku dziennym czy wyborze przewodniczącego, bierze udział w głosowaniach i przynajmniej teoretycznie może się wypowiedzieć we wszystkich sprawach merytorycznych i formalnych, inny - odprawa, charakteryzująca się przejrzystą, hierarchiczną zależnością, między kierownictwem a uczestnikami, których jedynym prawem jest prawo zadawania pytań w określonym czasie. Większość zebrań odbywa się zgodnie z ogólnym rytualnym protokołem. Przewiduje on wybór przewodniczącego, często także komisji roboczych, zatwierdzenie porządku dziennego, przyjęcie protokołu z poprzedniego zebrania, przestrzeganie ogólnych zasad głosowania (czasem jawnego, czasem tajnego) i kolejności zabierania głosu. Cała procedura obradowania, oparta częściowo na zwyczaju, częściowo na regulaminach, nie mieści się jednak w ramach tej książki, poświęconej używaniu języka. Zebranie zasługuje na to, by uznać je za owocne, jeżeli doprowadziło do podjęcia ważnych i społecznie korzystnych decyzji, zgodnych z przekonaniem znacznej większości uczestników. Rzadko, bo tylko przypadkowo, udaje się to osiągnąć bez odpowiedniego przygotowania. Równie rzadko i przypadkowo uczestnik zebrania opuszcza je zadowolony (pomińmy tu zadowolenie związane z uczuciem ulgi, że się już nasiadówka skończyła), jeżeli się uprzednio do niego nie przygotował. Dobry zwyczaj każe organizatorom zebrania zawiadomić wszystkich potencjalnych jego uczestników, jakie sprawy zamierza się na nim omawiać. Najczęściej pisemne zaproszenie na zebranie informuje nie tylko o tym, kiedy i gdzie będzie się ono odbywało, ale także przynosi planowany porządek dzienny. Im bardziej jest on szczegółowy i konkretny, tym większe prawdopodobieństwo, że się zebranie uda. Cóż bowiem komu przyjdzie z następującego porządku dziennego: 1. Zagajenie prezesa 2. Wybór przewodniczącego zebrania 3. Odczytanie i przyjęcie protokołu z poprzedniego zebrania 4. Wystąpienie przedstawiciela zarządu 5. Dyskusja 6. Sprawy bieżące (referuje sekretarz) 7. Dyskusja 8. Wolne wnioski Czytając taki porządek dzienny, potencjalny uczestnik zebrania może dojść do wniosku, że albo organizatorom chodzi tylko o to, by regulaminowi stało się zadość ("chcą tylko odfajkować, że się zebranie odbyło)), albo też przeprowadzić przez zaskoczenie uchwałę w jakiejś kontrowersyjnej sprawie ("chcą pewnie coś przepchać albo zaklepać i boją się, że im nie wyjdzie)). Tak więc organizatorzy zebrania, którzy wysyłają niekonkretną propozycję porządku dziennego, narażają się na zarzut pustego formalizmu lub manipulacji. W rzeczywistości ogólnikowe sformułowania wynikają najczęściej z pospolitego lenistwa. Osobie wysyłającej zaproszenia nie chciało się sprawdzić, kto będzie reprezentował zarząd ani ustalić z sekretarzem, które ze "spraw bieżących" uważa za najważniejsze. Po otrzymaniu tak sformułowanej propozycji porządku dziennego uczestnikom zebrania nie pozostaje nic innego, jak wystąpić z wnioskiem o podjęcie uchwały nakazującej organizatorom, aby w przyszłości podawali w zaproszeniach, jakie sprawy i przez kogo będą referowane. Cały problem ogólnikowości zapowiadanego porządku dziennego uzna ktoś za mało ważny, skoro i tak jest to tylko propozycja wymagająca zaraz na początku zebrania aprobaty obecnych, którzy mogą zmienić porządek dzienny i żądać uściślenia jego sformułowań. Nie podzielam tego sądu. Organizatorzy zebrania nie postępują uczciwie, jeżeli nie dają wszystkim jego potencjalnym uczestnikom szans przygotowania się do dyskusji. Przypuśćmy, że zarząd pewnego stowarzyszenia planuje podniesienie składek członkowskich o 100 procent. Do tego potrzebna jest zgoda kwalifikowanej większości obecnych na walnym zebraniu. Sprawę stawia się więc na porządku dziennym. Referuje ją sekretarz. Mówi, że się stowarzyszenie znalazło w krytycznej sytuacji finansowej i grozi mu bankructwo. Argumentuje, że wysokość składki nie zmieniła się od 10 lat, w tym czasie średnia płaca wzrosła dwukrotnie, a realna wartość nabywcza składki spadła do 30 procent w porównaniu ze stanem sprzed 5 lat. Powołuje się na opinię wieloletniego skarbnika, który twierdzi, że za jego pamięci, tzn. w ostatnim ćwierćwieczu, stowarzyszenie nigdy nie przeżywało takich kłopotów finansowych. Dyrektorzy przedsiębiorstw, z których usług stowarzyszenie dawniej korzystało, a teraz musiało je ograniczyć, dziwią się, że się toleruje taki stan rzeczy. Brak pieniędzy zmusił stowarzyszenie do rezygnacji z wielu form działalności. Doszło już do tego, że czasem nie ma za co wysłać listów do członków stowarzyszenia. - Widzę tylko jedno wyjście - kontynuuje sekretarz. - Trzeba podnieść wysokość składki przynajmniej o 100 procent. Dzięki temu podwoją się nasze roczne wpływy, co umożliwi nie tylko utrzymanie dotychczasowych form działalności, ale także realizację wielu nowych pomysłów, jak na przykład... Wszystkie - o ile mi wiadomo - stowarzyszenia w ostatnim czasie podniosły wydatnie wysokość składki; na przykład... Podwojona składka nie obciąży zbytnio kieszeni naszych członków, bo będzie wynosić mniej więcej taki sam odsetek zarobków jak przed 10 laty. Kiedy zwiększymy składkę członkowską, będziemy mogli jak dawniej budzić powszechny podziw i zazdrość z racji naszej aktywności. Jak dawniej będziecie znów dumni z przynależności do naszego stowarzyszenia. Będziecie regularnie otrzymywali nasze wydawnictwa i jak przed laty - zwrot kosztów podróży na walne zebrania, a także wszystkie statutowe świadczenia. Stawiam wniosek o podwojenie stawki członkowskiej od nowego roku kalendarzowego. W tym miejscu przewodniczący chciałby już przystąpić go głosowania, ale zgodnie z dobrym obyczajem pyta: - Czy w tej sprawie ktoś chciałby zabrać głos? Ze środka sali podnosi się zdecydowanie jedna ręka. Po chwili słyszymy replikę: - Nie zgadzam się z wnioskiem sekretarza. Porównując stan finansowy stowarzyszenia ze stanem sprzed 10 lat, nie wspomniał, że mieliśmy wówczas zaledwie jedną czwartą obecnej liczby członków. Wysokość wpływów stowarzyszenia mogłaby więc dziś być 4 razy większa. Zadałem sobie trud i sprawdziłem, że jest tylko 2 razy większa, bo znaczna część członków zalega ze składkami. Warto też przypomnieć, że przed 10 laty dwaj etatowi pracownicy zarządu robili dokładnie to samo, co teraz robi 11 osób. Personel administracyjny stowarzyszenia zwiększył się więc pięciokrotnie, a mimo to nie potrafi wyegzekwować składek. Usłyszeliśmy przed chwilą, że przez ostatnie 10 lat średnia płaca wzrosła dwukrotnie, a realna wartość składki spadła do 30 procent. Spadek wartości składki to jednak także spadek wartości pieniądza, a więc realna płaca wcale nie wzrosła i stanowi zaledwie 60 procent płacy sprzed 10 lat. I oto teraz nam się proponuje, żebyśmy płacili dwukrotnie większą składkę otrzymując niższe wynagrodzenie. Taka jest prawda! Pomysł zwiększenia składki trzeba uznać za niefortunny także z tego względu, że wskutek jego realizacji bynajmniej nie wzrosną fundusze stowarzyszenia. Zaległości w składkach biorą się bowiem także stąd, że części naszych kolegów po prostu nie stać na ich opłacenie. Zwiększenie składki spowoduje jeszcze większe zaległości, a jeśli się je zacznie bezwzględnie egzekwować, wiele osób zrezygnuje z członkostwa. I co wtedy, kolego sekretarzu? Czy za rok znów nam zarząd zaproponuje podwojenie składki? I za dwa lata jeszcze raz? I tak dalej, aż stowarzyszenie stopnieje do garstki najmajętniejszych kolegów. Chyba nie tędy prowadzi droga do uzdrowienia jego sytuacji finansowej. Wniosek, z jakim wystąpił sekretarz, uważam za nieprzemyślany, niesłuszny i szkodliwy. Przerwijmy teraz tę relację z dyskusji, by skomentować oba wystąpienia. Pierwsze (wystąpienie sekretarza) stanowi przykład "wypowiedzi za czymś"; nazwijmy ją wypowiedzią |inicjującą. Składa się ona z 3 zasadniczych członów. Inicjator zaczyna od |przedstawienia |niepomyślnej |sytuacji, odwołując się do danych statystycznych oraz przytaczając opinie miarodajnych osób i przykłady dobitnie ilustrujące wagę problemu. Następnie przechodzi do wskazania |sposobów |zaradzenia |złu; tu znów jest miejsce na dane liczbowe, przykłady i analogie. W obu członach dobry mówca pozwoliłby jeszcze sobie na wprowadzenie do każdego z nich jakichś anegdot z życia, ubarwiających całą wypowiedź a jednocześnie ilustrujących bądź to tragizm aktualnej sytuacji, bądź też stan przyszłej szczęśliwości. Trzeci człon wypowiedzi inicjującej |wskazuje |korzyści, jakie przyniesie przyjęcie propozycji tak całej społeczności (tzn. w naszej dyskusji - całemu stowarzyszeniu), jak i poszczególnym jej członkom. Wypowiedź kończy się jasno sformułowanym wnioskiem, który może być przedmiotem głosowania. Wystąpienie drugie (replika) jest przykładem "wypowiedzi przeciw czemuś", którą możemy nazwać wypowiedzią |kontrującą. Również w niej wyróżniają się 3 ważne człony. Mówca najpierw wskazuje, że obraz sytuacji nakreślony przez inicjatora bądź |nie |odpowiada |rzeczywistości, bądź |pomija |jej |ważne |elementy. Jeżeli więc inicjator przedstawił sytuację w najczarniejszych barwach, oponent stara się dowieść, że jest ona całkiem niezła (zwłaszcza kiedy się uwzględni pewne dodatkowe aspekty lub porówna z sytuacją innych). W naszej dyskusji rzecz się ma trochę inaczej. Oponent nie kwestionuje sądu inicjatora, że sytuacja jest zła. Wskazuje tylko inne przyczyny: kłopoty finansowe - zdaniem oponenta - wynikają nie ze zbyt niskiej składki, ale z niegospodarności i nieudolności zarządu. (Nawiasem mówiąc, oponent ujawnia błąd logiczno-statystyczny w rozumowaniu sekretarza, ale sam popełnia - świadomie lub nieświadomie - analogiczny błąd). Drugi człon wypowiedzi oponenta poświęcony jest wykazaniu, że pomysł inicjatora |nie |przyniesie |zamierzonych |skutków, a nawet może spowodować |pogorszenie |sytuacji. W innych wypowiedziach kontrujących dowodzi się niekiedy, że pomysłu inicjatora nie da się w ogóle zrealizować; na przykład podczas pewnej dyskusji wobec wniosku, by zebrać opinie ekspertów za pomocą ankiety, wysunięto argument, że "nikt na nią nie odpowie". Mogłoby się wydawać, że omawiane tu oba początkowe człony wypowiedzi kontrującej nie są logicznie spójne: skoro bowiem wykazujemy, że inicjator błędnie ocenił sytuację, to tym samym dyskwalifikujemy jego wniosek na tej ocenie oparty. Może się tak czasami zdarzyć. Najczęściej jednak inicjator dowodzi, że sytuacja jest bardzo zła, a oponent przekonuje, że jest ona faktycznie całkiem dobra. Nie znaczy to przecież, że jest doskonała i nie można jej poprawić. Tylko propozycja inicjatora do ewentualnej poprawy się nie przyczyni. Trzeci człon wypowiedzi kontrującej odpowiada trzeciemu członowi wypowiedzi inicjującej. Jeżeli inicjator wskazywał społeczne i osobiste korzyści, jakie przyniesie jego propozycja, to oponent koncentruje się na jej |niepomyślnych |konsekwencjach. Czasem się w ogóle neguje możliwość jakichkolwiek korzyści, czasem zwraca tylko uwagę na niepożądane skutki uboczne. W naszej dyskusji mamy do czynienia z pierwszą ewentualnością: w podniesieniu składek oponent widzi źródło samych nieszczęść. Warto zwrócić uwagę, że choć niemal każde zdanie wypowiedzi kontrującej kierowało się przeciw propozycji inicjatora, słusznie się ona kończy lapidarnym wnioskiem, który nie pozostawia cienia wątpliwości co do stanowiska oponenta. Jest to ogromnie ważne dla dyskusji, której celem jest podjęcie zespołowej decyzji (o to zwykle chodzi na posiedzeniach organizacji społeczno-politycznych, kolegiów, zarządów, rad i wszelkich ciał przedstawicielskich), a nie tylko nie zobowiązująca do niczego wymiana opinii i argumentów (jak to najczęściej bywa na posiedzeniach naukowych i hobbystycznych). Wróćmy do naszego zebrania. Można sobie wyobrazić, że już w trakcie wystąpienia oponenta nastrój w sali całkowicie się zmienił. Jeżeli nawet wypowiedź inicjatora przyjęto bez entuzjazmu, to większość obecnych gotowa była się zgodzić z jego wnioskiem w poczuciu smutnej konieczności. Replika oponenta zmusiła nagle wszystkich do myślenia i oceny argumentów obu stron. Nic więc dziwnego, że przez chwilę nikt się nie spieszy z deklaracją swego stanowiska, ale wkrótce wstępują w szranki dyskusji |stronnicy inicjatora lub oponenta. W pewnym momencie dochodzą do głosu ludzie, którzy chcieliby uzyskać dodatkowe informacje lub poznać opinie innych, a zwłaszcza osób cieszących się szczególnym szacunkiem i zaufaniem. Można ich nazwać |poszukiwaczami |informacji |i |opinii. Ich wystąpienia ograniczają się do pytań: - O ile została podniesiona składka przed 10 laty? - O ile wzrosły składki innych stowarzyszeń? - Ile osób zalega ze składkami? Czy są to osoby rzeczywiście gorzej sytuowane? - Co myślą koledzy emeryci i renciści o podniesieniu składki? - Czy zdaniem zarządu można zmniejszyć personel administracyjny stowarzyszenia? Pytania mogą się ciągnąć długo. Z każdą chwilą jednak coraz wyraźniej się krystalizują stanowiska wobec wniosku inicjatora. Pytania nie są bowiem bezstronne. Kierują uwagę uczestników zebrania na fakty pomyślne dla jednej strony sporu, a niepomyślne dla drugiej. Krystalizacji stanowisk sprzyjają jeszcze w większym stopniu odpowiedzi udzielane przez osoby, które nazwiemy |dostawcami |informacji |i |opinii. Pomagają im ci, którzy odpowiedzi prostują, uściślają lub uzupełniają. Etap pytań i odpowiedzi jest w większości dyskusji bardzo ważny i pożyteczny. Rozładowuje emocje i pozwala uczestnikom przemyśleć argumenty obu stron. Niekiedy zastępuje właściwą dyskusję i prowadzi do głosowania. Inaczej przebiega nasze zebranie, bo dochodzi do głosu człowiek, który odegra rolę |agresora. Natychmiast przechodzi do ataku. - Kiedy słuchałem wystąpienia kolegi sekretarza, nie wiedziałem, co bardziej podziwiać: jego hipokryzję czy tupet. Któż to bowiem przybiera pozę działacza tak zatroskanego o losy naszego stowarzyszenia? Człowiek, który dla tego stowarzyszenia nigdy nie ma czasu i swoją funkcję sprowadził do bezmyślnego podpisywania papierków przygotowanych przez niemiłosiernie rozdętą administrację. Oczywisty dla każdego bezstronnego obserwatora upadek stowarzyszenia to przecież głównie jego dzieło. Pustki w kasie nie wzięły się z niczego, ale spowodowała je niegospodarność itd., itd. Całe wystąpienie agresora charakteryzuje się mnogością emocjonalnie nacechowanych epitetów i gołosłownością ciężkich zarzutów wobec osoby sekretarza, które nie mają bezpośredniego związku z przedmiotem sporu. Z tego względu agresor nie kończy swego wystąpienia żadnym wnioskiem. Słuchacze mogą się tylko domyślać, że atak na inicjatora należy zrozumieć jako opowiedzenie się przeciw jego propozycji. Na naszym zebraniu agresor zaatakował inicjatora, ale oczywiście przedmiotem agresji równie dobrze mógłby być oponent. Nie można również wykluczyć udziału dwóch, a nawet większej liczby agresorów atakujących bądź inicjatora, bądź oponenta, bądź któregoś z dostawców informacji i opinii. Wystąpienie każdego agresora prowokuje niemal nieuchronnie wystąpienie |obrońcy. Jest bowiem rzeczą mało prawdopodobną, by wśród uczestników zebrania nie znalazł się ani jeden przyjaciel atakowanego, nie zareagował oburzeniem na personalne ataki i nie poczuł się do obowiązku ich odparcia. Biada zebraniu, jeśli zamiast obrońcy wystąpi kolejny agresor z personalnym atakiem na agresora pierwotnego. Grozi to skierowaniem całej dyskusji na manowce insynuacji i oskarżeń. Starcie obrońcy z agresorem stwarza przez zepchnięcie propozycji inicjatora na drugi plan - dogodną okazję do wystąpień ludziom, którzy zechcą przy ogólnym zamieszaniu upiec własną pieczeń. Typowymi ich okazami są |złotousty i |poszukiwacz |uznania. Złotousty mówi długo i tak pięknie, że się nie ośmielę oddać jego wystąpienia własnymi słowami, streścić nie potrafię, bo w gruncie rzeczy byłem tak jak wszyscy zbyt urzeczony kunsztem oratorskim, żeby się zastanawiać nad czymś tak przyziemnym, jak sens wypowiedzi. Rolę poszukiwacza uznania natomiast odegrał na naszym zebraniu człowiek, który przed laty pełnił w stowarzyszeniu funkcję sekretarza. - Dobrze pamiętam - zaczął nostalgicznie - jak przed dziesięciu laty jeden z członków zarządu - celowo pominę jego nazwisko, bo nie widzę go w tej sali, a przestrzegam zasady, by nie mówić źle o nieobecnych - zaproponował podniesienie składki o 100 procent. Domagał się, by decyzję w tej sprawie podjął zarząd, a potem się ją zaklepie na walnym zebraniu. Pomysł bardzo się spodobał większości członków zarządu i pewnie by został zrealizowany, gdyby nie mój zdecydowany sprzeciw. Nawiasem mówiąc, naraziłem się wtedy niektórym z naszych kolegów, że do dziś odczuwam tego skutki. Ale nie żałuję swojej ówczesnej stanowczości, bo mam czyste sumienie i mogę każdemu spojrzeć w oczy... Poszukiwacz uznania z reguły sięga w przeszłość, żeby wydobyć z niej własne zasługi. Jego wypowiedź ułatwia zabranie głosu stowarzyszeniowemu |erudycie. Ten wie i pamięta wszystko. W małym palcu ma statut stowarzyszenia, różne regulaminy i ogólne przepisy prawne, doskonale się orientuje w sprawach innych stowarzyszeń w kraju i za granicą, a także w zmianach cen i płac. Przed nim nie ukryje się żaden błąd w rozumowaniu dyskutantów ani żadne naciągnięcie argumentu przez którąkolwiek ze stron. Nic więc dziwnego, że znaczną część jego wypowiedzi zajmuje prostowanie pomyłek przedmówców. Erudyta mimo wszystkich swoich zalet ma przynajmniej jedną słabość: brak mu nerwu polemicznego i z przytaczanej masy faktów i danych nie umie wyprowadzić jednoznacznej konkluzji. Nie opowie się też po żadnej stronie sporu. Większość uczestników zebrania, znudzona długą wypowiedzią erudyty, wita z ulgą jej zakończenie i z rozbawionym zainteresowaniem kieruje wzrok ku następnemu dyskutantowi. Wystąpi on w charakterze |wesołka. Wesołek jest osobą znaną i lubianą. Na sam jego widok ludzie się uśmiechają, bo pamiętają z innych zebrań jego zgrywy i dowcipy. Kiedy jednak zabiera głos, część słuchaczy zgrzyta zębami ze złości. Tak reagują wszystkie osoby szczerze zaangażowane w dyskusję. Wiedzą z doświadczenia, że wystąpienie wesołka to stracony czas dla spraw merytorycznych. Wesołek nie musi się wysilać, aby wywołać huragany śmiechu. Wystarczy, że powie: - Składka za mała, składka za duża, a cóż to za problem? Proszę państwa, żebyśmy tylko zdrowi byli! Albo: - Ja mam taki wniosek: niech jedni płacą mniejszą składkę, inni - większą. Ale kto zapłaci mniejszą składkę, nie będzie miał prawa siedzieć na całym zebraniu. Albo: - Trzeba zorganizować robotę propagandową wśród tych, co zalegają ze składkami. Ja już mam tekst hasła na ulotkę: "Kto płaci składki, jest piękny i gładki". Można też dać mocniejsze hasło dla opornych: "Płać składki, bo pójdziesz za kratki". Wesołek siada zadowolony z siebie, bo ludzie się śmieją, więc dopiął swego i teraz już z czystym sumieniem może się oddać flirtowi z sąsiadką. Niektóre osoby jednak nie podzielają jego zadowolenia. W ich imieniu występuje |przyspieszacz, który mówi: - Koleżanki i koledzy, już przeszło godzinę dyskutujemy sprawę składek. Przed nami jeszcze dużo punktów porządku dziennego, a przecież każdy ma dom albo jakieś inne obowiązki i chyba nikt by nie chciał siedzieć na zebraniu do północy. Proponuję, żeby się skracać i zwiększyć tempo obrad. Ta uwaga przyspieszacza trafia większości do przekonania do tego stopnia, że się nawet może spotkać z oklaskami. Nie należy jednak wyciągać z nich wniosków, że zaowocuje rzeczywistym skróceniem obrad. Od meritum dyskutowanej propozycji bowiem odciąga uwagę obecnych kolejny mówca, którego nazwiemy |upominaczem |o |rzeczy |mało |ważne. Płaczliwym głosem prosi on na przykład, aby w uzasadnionych przypadkach dopuścić spłacenie składkowych zaległości w ratach. Reakcją na wypowiedzi tego typu będzie zapewne wystąpienie |naprowadzacza |na |temat. To energiczny człowiek, który mówi z nutą zniecierpliwienia: - Proszę państwa, chciałem przypomnieć, że nie omawiamy teraz ani zaległości w płaceniu składek, ani sposobów ich ściągania. Nie oceniamy też działalności ani obecnego,ani poprzedniego zarządu i nie rozważamy sprawy, czy składki lepiej płacić rano czy wieczorem. Przedmiotem dyskusji jest propozycja sekretarza, aby podwoić wysokość składki. Proszę więc nie odbiegać od tego tematu. Wszystkie inne sprawy można poruszyć w wolnych wnioskach. Oczywiście w roli naprowadzacza na temat może, a nawet powinien wystąpić przewodniczący zebrania. Jeśli zaniedba ten obowiązek i ograniczy się do udzielania głosu, zastąpi go ktoś z sali. Po upomnieniu, żeby dyskutanci nie odbiegali od tematu, zazwyczaj okazuje się, że nikt już nie ma nic do powiedzenia. Wtedy przychodzi pora na |wnioskowacza, który tym razem nie ma wiele do powiedzenia. - Widać, że dyskusja wygasa, więc stawiam wniosek, byśmy przystąpili do głosowania. Natychmiast zgłasza się milczący do tej pory uczestnik zebrania, który cały czas skrzętnie notował wszystkie wypowiedzi. Można go nazwać |zapisywaczem. - W sprawie wysokości składek - mówi - zgłoszono właściwie tylko jeden wniosek. Był to wniosek sekretarza - cytuję - "o podwojenie składki członkowskiej od nowego roku kalendarzowego". Po tych słowach w sali podnosi się gwar, aż przewodniczący musi prosić o spokój i ciszę. To oponenci wyrażają swoje nieukontentowanie, dając do zrozumienia, że są zdecydowani głosować przeciw wnioskowi. Wydaje się rzeczą mało prawdopodobną, by mógł on przejść zdecydowaną większością głosów. Wtedy oferuje swoje usługi |kompromisowiec. - Koleżanki i koledzy, nie dziwi mnie wasza reakcja na wniosek sekretarza. Nikomu z nas się nie przelewa, ale powinniśmy też wejść w położenie zarządu. Przyczyny jego kłopotów finansowych są bowiem takie same, jak przyczyny naszych kłopotów. Dlatego zgadzam się, że składka musi być zwiększona, choć się nie mogę zgodzić na jej podwojenie. Proponuję, byśmy się porozumieli krakowskim targiem i stawiam wniosek o podniesienie składki od nowego roku o 50 procent. Gdyby ten kompromisowy wniosek był zgłoszony godzinę wcześniej, zapewne by się spotkał z repliką jakiegoś oponenta, atakiem agresora, znaleźliby się również nowi poszukiwacze i dostawcy informacji i opinii. Teraz jednak większość uczestników zebrania odczuwa znużenie. Wytrawny kompromisowiec wie, kiedy wystąpić. Wprawdzie może się zdarzyć, że sekretarz, jego oponent albo któryś z jego zwolenników podejmie rozpaczliwe próby ratowania jednego z dwóch radykalnych stanowisk (podwoić stawkę czy pozostawić ją w dotychczasowej wysokości?), ale ich wystąpienia są już tylko głosami |obrońców |przegranej |sprawy. Obaj zapewnią, że bez względu na wynik głosowania nie zmienią swego przekonania. Po nich otwierają się dwie różne możliwości dalszego toku obrad. Jeżeli liczba popierających wniosek sekretarza jest mniej więcej równa liczbie osób sprzeciwiających się mu, szanse powodzenia ma |odsyłacz |do |komisji. Zabrawszy głos powie, że sprawa jest zbyt poważna, by ją tak pochopnie rozstrzygać. Należałoby raczej powołać specjalną komisję, która rozpatrzy wszystkie argumenty, wysonduje opinię członków nieobecnych i odpowiednie sprawozdanie przedstawi na następnym walnym zebraniu. Jak ta propozycja chwyci, wszyscy oddychają z ulgą, ale po kilku tygodniach lub miesiącach cała sprawa powtarza się według podobnego scenariusza. Rolę inicjatora odegra wtedy przewodniczący komisji. Na naszym zebraniu zbrakło odsyłacza do komisji. Wystąpił natomiast formalista. Jest to człowiek obdarzony doskonałą pamięcią, a do tego wyśmienicie znający statuty i regulaminy. Przez cały czas obrad śledzi każdy ich krok i niezwłocznie wytyka spostrzeżone uchybienia. Czasem wyżywa się na początku zebrania apelem o niepalenie lub prośbą o otwarcie lub zamknięcie okna. Jego interwencje ponad miarę komplikują tok obrad, ale czasem zapobiegają nieprawidłowościom, to znów umożliwiają wybrnięcie z kłopotliwych sytuacji. Tym razem jego głos ma inny charakter: - Ja w sprawie formalnej. Paragraf 32 punkt 3 Statutu przewiduje, że wszelkie wnioski muszą być przegłosowane tajnie, jeżeli za tajnością opowie się przynajmniej 1/3 uczestników walnego zebrania. Uważam, że sprawa składek jest na tyle ważna, a do tego kontrowersyjna, by głosować tajnie. Zgłaszam to jako wniosek formalny. Wniosek przechodzi gładko, niemal jednogłośnie. Część osób nie chce się narazić sekretarzowi, część - jego oponentom, więc większość z zadowoleniem opowiada się za tajnym głosowaniem. Na takie okazje tylko czeka |organizator |zaradny, który proponuje: - Mogę przygotować kartki do głosowania. Uzyskawszy zgodę, znika, a po krótkiej chwili już jest z powrotem, z kartkami. Ledwie zdołano wybrać komisję skrutacyjną. Zgodnie z dobrym obyczajem najpierw poddaje się pod głosowanie wniosek inicjatora jako najdalej idący, potem wniosek kompromisowca. I wreszcie można już przejść do następnego punktu porządku dziennego. W przedstawionym opisie walnego zebrania znalazło się 21 różnych typowych ról, nie licząc przewodniczącego i członków komisji skrutacyjnej. Oczywiście nie na każdym zebraniu wszystkie role zostają obsadzone, czasem niektórzy dyskutanci występują w różnych rolach, ale też się zdarza, że niektóre role odgrywa po kilka osób. W szczególności może wystąpić kilku, a nawet kilkunastu stronników oraz poszukiwaczy i dostawców informacji lub opinii. Jeżeli przyjmiemy, że celem dyskusji na zebraniu jest doprowadzenie do podjęcia kolektywnej decyzji, optymalnej z punktu widzenia interesu społecznego, a jednocześnie akceptowanej przez możliwie dużą liczbę osób zainteresowanych, będziemy mogli sformułować kryteria oceny poszczególnych ról. Za rolę pozytywną uznamy tę, która sprzyja sprawnemu osiągnięciu celu dyskusji, za rolę negatywną taką, która utrudnia lub uniemożliwia jego osiągnięcie. W świetle tego kryterium bezwzględnie |pozytywne okazują się role: inicjatora, oponenta i ich stronników, poszukiwaczy i dostawców informacji lub opinii, a także role naprowadzacza na temat, wnioskowacza, zapisywacza, kompromisowca i organizatora zaradnego. Za bezwzględnie |negatywne uznamy role: agresora, złotoustego, poszukiwacza uznania, wesołka oraz upominacza o rzeczy mało ważne. Zależnie natomiast od okoliczności pozytywnymi lub negatywnymi mogą się okazać role: obrońcy, erudyty, przyspieszacza, obrońcy przegranej sprawy, odsyłacza do komisji i formalisty. Przedstawiona w tym rozdziale typologia uczestników zebrań zapewne nie jest wyczerpująca, a wyróżnione w niej typy rzadko występują w rzeczywistości w stanie czystym. Przekonywano mnie na przykład, że powinienem dodać pochlebcę-lizusa, którego uważam za odmianę poszukiwacza uznania. Zdaję sobie sprawę z tego, że złotoustym bywa agresor, upominacz o rzeczy mało ważne, a zwłaszcza obrońca przegranej sprawy. Również podział wyróżnionych ról na pozytywne i negatywne może ktoś uznać za powierzchowny i formalistyczny, twierdząc na przykład, że agresor występujący w słusznej sprawie spełnia funkcję bezwzględnie pozytywną. Nie zamierzam bronić się przed tymi zarzutami. Z całą pewnością w życiu spotyka się pojedyncze przypadki, które się nie mieszczą w szufladkach uproszczonej typologii. Sądzę jednak, że większość osób zabierających współcześnie głos na zebraniach reprezentuje wyróżnione typy, a podana ocena roli każdego z nich jest w większości wypadków sprawiedliwa. Z tego przekonania wynika wniosek praktyczny: powstrzymajmy się przed wystąpieniami w charakterze agresora, złotoustego. poszukiwacza uznania, wesołka i upominacza o rzeczy mało ważne; zastanówmy się dobrze, czy na pewno mamy rację, kiedy kusi nas licho, by wystąpić w roli obrońcy, erudyty, przyspieszacza, obrońcy przegranej sprawy, odsyłacza do komisji i formalisty. Od opisanego zebrania różnią się znacznie charakterem, celem, a co za tym idzie także przebiegiem rozmaite konferencje, których porządek dzienny składa się z dwóch zasadniczych punktów: 1. Referat wprowadzający 2. Dyskusja Referat wygłasza zazwyczaj Ważna Osoba, potem się ogłasza przerwę, podczas której można składać na kartkach zgłoszenia do dyskusji. Po przerwie zabierają głos kolejni mówcy, w porządku odpowiadającym najczęściej kolejności zgłoszeń. Mija kilka godzin i wtedy się okazuje, że brak czasu uniemożliwia wystąpienie wszystkim chętnym; ci, którzy nie zdążyli zabrać głosu, proszeni są o złożenie swoich wypowiedzi do protokołu. Na koniec albo się dziękuje za szczerą i życzliwą dyskusję, albo Ważna Osoba (niekiedy Jeszcze Ważniejsza Osoba) podsumowuje całość obrad, ustosunkowując się do zgłoszonych uwag. Konferencje tego typu tym się różnią od poprzednio omówionych zebrań, że w przeciwieństwie do nich nie prowadzą do podejmowania wspólnych decyzji, ale służą wymianie informacji i opinii. Zazwyczaj Ważna Osoba, reprezentująca kierownictwo, przekazuje jego zamierzenia i ocenę sytuacji, a uczestnicy komentują, o ile w świetle ich doświadczeń te zamierzenia są realne a ocena słuszna, oraz przedstawiają własne kłopoty i osiągnięcia. Z moich doświadczeń posiedzeniarza wynika, że właśnie w tych konferencjach rytuał szczególnie często przeważa nad sensem. Znaczna część mówców (moim zdaniem nie mają oni zwykle prawa do miana dyskutantów) zabiera głos nie dlatego, że ma coś do powiedzenia, ale dlatego, że "muszą" wystąpić. Na domiar złego, niektórzy uważają, że nie tylko "muszą" wystąpić, ale także - z racji zajmowanego stanowiska - "muszą" mówić odpowiednio długo. Jeżeli, dajmy na to, wystąpienie kierownika trwało 10 minut, to dyrektor nie może się skompromitować wystąpieniem pięciominutowym. Wskutek tego obłędnego obyczaju wiele wypowiedzi konferencyjnych wypełnia wata retorycznego banału, a ich wartość informacyjna bywa nierzadko odwrotnie proporcjonalna do służbowego stanowiska mówcy. Zaoszczędzilibyśmy niemało czasu, gdyby się udało uświadomić wszystkim zabierającym głos na konferencjach, że już wcześniej zostaliśmy poinformowani m.in. o tym, że: * 8 marca obchodzimy Dzień Kobiet, * po zimie przychodzi wiosna, * Wisła jest królową polskich rzek, * po całotygodniowej ciężkiej pracy każdemu się należy godziwy wypoczynek, * w sierpniu następuje spiętrzenie prac polowych, * troskliwą opieką należy otaczać dzieci i młodzież, * przeżywamy szczególnie trudny okres w historii naszego narodu, * dokładamy wszelkich wysiłków, aby plan został zrealizowany z nadwyżką. Słowem i gestem "Panuj słowom@ I gestom swoim, jak wódz szykom@ w bitwie.)@ Leopold Staff "Najtrudniej przekonać tego,@ kto nie chce być przekonanym.@ Obrazić łacno, przejednać trudno.@ Dobre słowo lepiej gasi niż wiadro wody.@ Żeby nie twa głupia mina, tobyś wyszedł na rabina.@ To kazanie dobre jest, gdy je wspiera tęgi gest.)@ z "Nowej księgi przysłów polskich" Kto chce publicznie zabierać głos, powinien się najpierw zdecydować, o co mu właściwie chodzi. Czy chce przejść do historii, czy też osiągnąć konkretny cel, zabłysnąć przed władzami czy też pozyskać ich poparcie; spodobać się sobie samemu i przyjaciołom czy przekonać obojętnych. Dylemat wcale nie jest sztucznie wydumany. Wprawdzie każdy bez wahania zadeklaruje, że chce mówić przekonywająco, ale wiele osób postawionych wobec wyboru - pryncypialność czy skuteczność - nie zdecyduje się łatwo na jednoznaczną odpowiedź. Komunikowanie skutecznie zasadza się z reguły na kompromisie, który rzadko chodzi w parze z pryncypialnością. Demonstrowana zaś pryncypialność okazuje się na ogół nieskuteczna wobec słuchaczy o odmiennym systemie wartości, chyba że stoi za nią odpowiednio sprawny mechanizm przymusu. Wybór między komunikowaniem skutecznym a pryncypialnym można zresztą traktować jako szczególny przypadek ogólniejszej alternatywy: demonstrować wbrew wszystkiemu czy robić to, na co dane warunki pozwalają. W poprzednim rozdziale omawialiśmy fragment zebrania poświęcony podwojeniu wysokości składki członkowskiej. Wniosek w tej sprawie nie miał szans uzyskania większości głosów. Gdyby uczestnicy zebrania godzący się z koniecznością podwojenia składki potraktowali sprawę bezkompromisowo i pryncypialnie, zapewne by przegrali i wysokość składki by się nie zmieniła. Sytuację uratował wniosek o wzrost 50-procentowy. Nie było to oczywiście rozwiązanie jedyne. Można było proponować zwiększenie składki o 40% czy 60%, przyjęcie progresji wysokości składki w zależności od zarobków itp. Podobnie, jeśli chcemy bronić idei lub człowieka w gronie ich zdecydowanych przeciwników, musimy być przygotowani na to, że największym możliwym sukcesem będzie milcząca zgoda słuchaczy na przyznanie owej idei lub człowiekowi choćby jednej, nawet drugorzędnej zalety. Pryncypialna apoteoza czegokolwiek albo kogokolwiek w takich warunkach najprawdopodobniej nie tylko by była nieskuteczna, ale spowodowałaby replikę utwierdzającą wrogie postawy. Jeśli chcesz coś od kogoś uzyskać, postaraj się o jego życzliwość. Tej prostej zasady uczymy się bardzo wcześnie. Ledwie dziecko zacznie mówić, już wie, że przymilny uśmiech i słowa "mamusiu, najlepsza, najdroższa, najśliczniejsza" albo "tato, jak ty się strasznie męczysz" skutecznie przygotowują rodziców do przełknięcia nieprzyjemnej wiadomości. A później w miarę dojrzewania zmienia się treść i forma naszych wypowiedzi zaskarbiających życzliwość odbiorcy, ale ich głębszy sens i funkcja pozostają takie same: "Prześlicznie dziś wyglądasz", "Masz wspaniałe dzieci", "Odwaliłeś kawał solidnej roboty", "Nigdy nie widziałem tak pięknych róż", "Znałem twego ojca: był cudownym i mądrym człowiekiem". Nie chodzi tu bynajmniej o prawienie czczych komplementów dla nich samych, choć - nawiasem mówiąc - i one są w życiu potrzebne. Nie chodzi tym bardziej o fałszywe demonstrowanie rzekomego zachwytu, podziwu lub sympatii. Przeciwnie, życzliwość rozmówcy ułatwia skuteczne powiedzenie mu prawdy. Jeżeli się nam nie podoba sukienka na znajomej Pani, która nie jest nam obojętna, zapewne lepiej powiedzieć: "Prześlicznie dziś wyglądasz, ale z całą pewnością nie jest to zasługa tej sukienki" niż obcesowo: "Potwornie Ci w tej sukni!" Bohaterka jednej ze sztuki J. Anouilha osiąga sukces w załatwieniu trudnej sprawy, mówiąc każdemu napotkanemu urzędnikowi (począwszy od portiera, który początkowo nie chce jej w ogóle dopuścić przed oblicze szefa), że jest piękny. To sam Apollo dał jej tę radę. Widziałem kiedyś taką reklamę płaszczy: zdjęcie przedstawia młodego mężczyznę w zniszczonym, ale bardzo stylowym trenczu z podniesionym kołnierzem. Tekst brzmiał mniej więcej tak: "Wiemy, że twój stary płaszcz, który tyle z tobą przeżył, jest ci tak bliski. Rozumiemy cię bardzo dobrze, bo też taki mamy. Ale inni ludzie nie są w stanie nas zrozumieć. A niestety musimy żyć wśród nich. Więc może |ze |względu |na |nich warto kupić nowy?" Jest to bardzo dobra reklama, a jednocześnie doskonały przykład zastosowania w perswazji zasady pozyskania życzliwości odbiorcy. Jego doskonałość polega na tym, że tekst budzi zaufanie adresata pochwałą postawy, którą zamierza zmienić. Nadawca wytwarza najpierw, a w każdym razie próbuje wytworzyć w odbiorcy poczucie wspólnoty emocjonalnej ze sobą poprzez aprobatę jego upodobań, aby skuteczniej je zakwestionować. Reklama, mimo indywidualnego charakteru, trafi do wielu mężczyzn, bo sentyment do podniszczonej, ale stylowej odzieży, do ulubionego płaszcza lub kurtki jest wśród nich zjawiskiem niemal powszechnym. Jednostronna perswazja bezpośrednia przez krytykę starej odzieży, ośmieszenie jej lub zachwalanie nowej okazuje się w takich wypadkach mniej skuteczna. Hamuje ją uruchomiony przez emocje mechanizm obronny, który neutralizuje argumenty ludzi myślących inaczej niż my, nie rozumiejących nas, mających inne upodobania, a więc ludzi nam obcych. Mechanizm ten działa zawsze tym efektywniej, im bliższy jest nam krytykowany przedmiot, a także im ostrzejsza i bardziej jednostronna jest krytyka. Ze zdaniem bowiem ludzi, którzy z nami nie mają nic wspólnego, nie trzeba się liczyć. Doświadczenie uczy nas od dziecka dialektycznego stosunku do ludzi, zwierząt i przedmiotów. Tylko w złej literaturze, a nie w rzeczywistości świat zaludniają aniołowie i szatany. Ogień jest dobry, bo daje ciepło, ale zły, bo parzy. Woda jest dobra, bo gasi pragnienie, ale zła, kiedy zaleje mieszkanie. Kret jest dobry, bo niszczy pędraki, ale zły, bo robi kopce na klombach. Ojciec jest dobry, bo utrzymuje rodzinę, ale zły, bo krzyczy na mamę i dzieci. Takie dialektyczne widzenie świata wcale nie musi prowadzić ani do indyferentyzmu, ani do relatywizmu w ocenie przedmiotów, zdarzeń, ludzi czy idei. Dobre i złe nigdy nie jest wymieszane w idealnie równych proporcjach. A każdą oceną każdego elementu rzeczywistości formułujemy przecież w określonych warunkach, ze względu na określony interes określonych ludzi. W konkretnej sytuacji i ze względu na konkretny cel wcale nie musimy przeżywać rozterki, uznając jedną rzecz za zdecydowanie dobrą lub lepszą - inną za zdecydowanie złą lub gorszą. Czy mamy jednak prawo uważać, że wybór dokonany przez nas zostanie automatycznie zaaprobowany przez wszystkich, jeśli ich tylko |powiadomimy, że iks jest dobre, a igrek - złe? Tak, jeśli nikt z naszych słuchaczy lub czytelników dotychczas nie wiedział w ogóle o istnieniu iksa i igreka. A jeśli się już z nimi wcześniej zetknęli, to czy wystarczy |nazwać iksa pięknym, mądrym, pracowitym, zapobiegliwym i ofiarnym, a igreka - wstrętnym, przebiegłym, ograniczonym, chciwym, fanatycznym, by jednego zaczęto uważać za dobrego, a drugiego za złego? Tak, ale tylko wtedy, kiedy słuchacze i czytelnicy bezgranicznie nam ufają. A czy zdołamy przekonać pozostałych, jeśli im przedstawimy wyłącznie |fakty dobrze świadczące o iksie, a źle o igreku? Tak, ale tylko tych spośród nich, którzy nie znają faktów świadczących odwrotnie o iksie i igreku, a ponadto i do jednego, i do drugiego mają stosunek obojętny. Cóż począć w takim razie z czytelnikami i słuchaczami, którzy nam tak całkowicie nie ufają, iksa nie lubią, natomiast igreka lubią, a do tego jeszcze o jednym i o drugim sporo wiedzą? I do nich można trafić przekonywającą argumentacją, bo człowiek - to nie komputer, który wprawdzie słucha instrukcji, ale się nie poddaje perswazji. Trzeba jednak ludzi traktować poważnie. W przeciwnym wypadku ani się obejrzymy, kiedy po swojej stronie będziemy mieli tylko topniejącą garstkę bezgranicznie oddanych pretorianów, a cała reszta będzie przyjmowała śmiechem lub wzruszeniem ramion nasze najbardziej wyszukane epitety i najstaranniej wyselekcjonowane przez nas nieskazitelnie białe informacje o iksie o smoliście czarne - o igreku. Poważne traktowanie odbiorców oznacza w tym wypadku liczenie się z tym, że są wśród nich nie tylko tacy, którzy gotowi są zaakceptować naszą czarno-białą wersję rzeczywistości, ale i tacy, którzy widzą różne barwy świata, a także tacy, którzy pielęgnują swoją uproszczoną biało-czarną wizję, będącą dokładną odwrotnością naszej. O pozyskanie pierwszej kategorii odbiorców nie trzeba się martwić; znalezienie wspólnego języka z kategorią drugą przynajmniej na początku dyskusji wymaga akceptacji barwności świata; kategorii trzeciej trzeba pokazać, że świat jest kolorowy, tzn. ani czarno-biały, ani biało-czarny. I nie ma w tym żadnej makiawelicznej manipulacji, bo on naprawdę taki jest. Gdyby kierowca autobusu utknąwszy na trasie, zwrócił się do pasażerów ze słowami "Wasi ojcowie byli złodziejami i sutenerami. Bądźcie tak dobrzy i popchnijcie nasz wspaniały samochód, bo nie mogę ruszyć", powiedzielibyśmy o nim bez namysłu: "Szalony!" A przecież czasem tak właśnie wygląda to, co niektórzy nazywają "językiem naszej propagandy". Czy jednak w ogóle potrzebujemy "języka propagandy)? Na to pytanie jest - moim zdaniem - tylko jedna stanowcza odpowiedź: Nie, nie potrzebujemy. Przez "język propagandy" rozumieć by należało zbiór wyrazów i sposobów łączenia ich w zdania dostosowany do tworzenia tekstów propagandowych. Byłby więc "język propagandy" czymś analogicznym do języka naukowego czy też do języka urzędowego (zwanego również kancelaryjnym), a więc w gruncie rzeczy byłby jednym z podjęzyków funkcyjnych danego języka narodowego. Język naukowy i urzędowy, obsługując dwie różne sfery działalności społecznej, muszą się dostosować, by sprostać różnym swoistym wymaganiom. Od języka naukowego oczekujemy przede wszystkim obiektywności, ścisłości i jednoznaczności słownictwa (tym wymaganiom czyni zadość terminologia naukowa) i logiczności (osiągnięcie jej umożliwiają środki uwydatniające rodzaj związków między poszczególnymi sądami). W języku urzędowym na pierwszy plan wybija się m.in. potrzeba powagi, podkreślenia, że na względy osobiste (ewentualne znajomości, sympatie i antypatie) nie ma co liczyć, i swoistego uzasadnienia (np. przez powoływanie się na określone dokumenty) wyrażanych sądów. Autorzy tekstów naukowych i urzędowych na ogół się starają nadać im taką formę językową, by czytelnik wiedział, z czym ma do czynienia. Weźmy dla przykładu fragmenty dwóch tekstów: "Glutynacja w analizowanej próbie da się scharakteryzować za pomocą średniej wartości siły glutynacji G, równej stosunkowi wartości siły glutynacyjnej incipitów kolejnych wypowiedzeń do ich liczby..." "Przedsiębiorstwo Gospodarki Mieszkaniowej w Krakowie zawiadamia, że zgodnie z Uchwałą nr 23 Rady Ministrów z dnia 27 stycznia 1982 w sprawie... stawka opłat za centralne ogrzewanie lokali mieszkaniowych wynosi 5,507zł za 1 metr kwadratowy powierzchni użytkowej mieszkania miesięcznie. Niniejsze pismo stanowi załącznik..." Rzut oka na te teksty wystarcza każdemu Polakowi, by pierwszy uznać za naukowy, a drugi - za urzędowy. Użyte w tych tekstach środki językowe nie tylko bowiem zaspokajają potrzebę ścisłości, jednoznaczności i logiczności oraz powagi i bezosobowości, ale też wołają do odbiorcy: Uwaga, masz do czynienia z tekstem naukowym (albo: urzędowym)! Posłuszny temu wezwaniu, odbiorca zajmuje wobec nich należytą postawę, tzn. odnosi się do nich - zgodnie z intencją nadawców - jak do tekstu naukowego lub urzędowego, a nie np. literackiego. Skuteczność oddziaływania tych tekstów wymaga uświadomienia sobie przez czytelnika ich charakteru. Zupełnie inaczej funkcjonuje tekst perswazyjny w ogóle, a propagandowy w szczególności. Skuteczność jego oddziaływania nie tylko nie zależy od tego, czy odbiorca wie, że ma do czynienia z propagandą, ale nawet czasem czytelnicza świadomość propagandowego charakteru czytanego tekstu zmniejsza lub wręcz przekreśla jego perswazyjne działanie. Kiedy w czasie II wojny światowej alianci zarzucali wojska niemieckie ulotkami wykazującymi bezsens dalszej walki, władze hitlerowskie nie niszczyły ich, ale opatrywały nadrukiem "Uwaga! Wroga propaganda!" Tak spreparowana ulotka traciła pierwotną wartość perswazyjną i mogła spełnić funkcję zastrzyku uodparniającego na argumenty przeciwnika. Weźmy teraz dla przykładu tekst napisany językiem, jaki się krzewi u nas od lat jako "język propagandy": "Wpadł mi ostatnio w rękę histeryczny, cuchnący na milę prowokacją i rozpasaną hipokryzją elaborat niejakiego pana X, bankruta podejrzanej konduity, handlarza idei już dawno wyrzuconych na śmietnik historii, od lat gwałtem, acz bezskutecznie wciąganego przez wiadome koła na piedestał rzekomych męczenników. Nie wiadomo, co w tym tzw. "oświadczeniu" bardziej "podziwiać": czy bezczelną arogancję i niebotyczną megalomanię samozwańczego mentora, czy jego przewrotność i zgniliznę moralną, czy cynizm w opluwaniu wszystkiego, co każdy uczciwy człowiek uważa za najświętsze, czy wreszcie ostateczną degrengoladę umysłową". Niemal każdym swoim słowem tekst ten krzyczy: Jestem propagandą! Tym samym ogranicza skuteczność swego oddziaływania. Zwróćmy przy tym uwagę, że jest on prawie całkowicie pozbawiony informacji i sterylnie czysty, jeśli chodzi o argumentację racjonalną. Uczciwie przyznaję, że nie jest to tekst autentyczny, zbudowałem go jednak z elementów zebranych z różnych (także pod względem orientacji politycznej) autentycznych tekstów. Bylibyśmy jednak niesprawiedliwi, gdybyśmy mu całkiem odmówili wartości perswazyjnej. Zdrowy rozsądek zresztą dyktuje, że gdyby taki język propagandy nie miał zupełnie sensu, nie mógłby się wykształcić. Spróbujmy zresztą takim językiem przemawiać do naszych bezkrytycznych zwolenników, a przekonamy się, że każde zdanie będzie wzbudzało ich aplauz. Te same natomiast słowa skierowane do ludzi nie przekonanych lub przeżywających wątpliwości co do tego, czy racja jest po naszej stronie, są nie tylko nieskuteczne, ale nawet mogą nam zaszkodzić. Jeśli więc nie wiadomo, kto nas słucha lub czyta, wystrzegajmy się tzw. języka propagandy, który w społeczeństwie niejednolitym pod względem przekonań i postaw jest z reguły językiem złej propagandy. Geneza zmanierowanego języka wielu współczesnych tekstów jest oczywista. Ich autorzy przyzwyczaili się przekonywać już przekonanych i teraz chodzą ze swoim prymitywnym językiem-wytrychem, zaskoczeni, że nie mogą trafić do ludzkiej świadomości. Czytelnicy i słuchacze są nieobliczalni. Z tego, co się dla nich drukuje lub do nich mówi, wybierają sobie to, co im sprawia przyjemność albo się im może przydać jako temat do rozmów, jako argument potwierdzający ich punkt widzenia czy też jako wskazówka postępowania, a nie to, co wedle nadawcy powinni wiedzieć. Nieobliczalność czytelników i słuchaczy, tak wyraźna w sferze selekcji informacji, przejawia się w jeszcze wyższym stopniu w sferze selekcji |opinii oraz |oceny wydarzeń i ich bohaterów. Odnosi się to zwłaszcza do spraw, które odbiorcy uważają za ważne, które nie są im obce i o których mają już wyrobioną opinię. Jeżeli się na dodatek ta opinia pokrywa z opinią najbliższego środowiska, z którym się człowiek komunikuje na co dzień, propaganda bez interwencji innych czynników okazuje się na krótką metę niemal całkowicie bezsilna w lansowaniu wprost opinii odmiennej. W takiej sytuacji nawet obiektywnie bardzo mocne argumenty racjonalne i emocjonalne nie tylko nie odnoszą zamierzonego skutku, ale nawet mogą wywoływać postawy agresywne wobec rzeczywistego lub domniemanego nadawcy. Podobne następstwa wśród odbiorców uodpornionych na perswazję wpływem środowiska pociągają za sobą wypowiedzi utrzymane w jaskrawo propagandowym stylu, nasycone mocnymi epitetami. Chodzi tu o teksty, w których na przykład przeciwników lub tylko ludzi inaczej myślących określa się takimi słowami, jak: "polityczni psychopaci"; "wytrawni politykierzy"; "cioty rewolucji, które swój prostacki arrywizm z lat propagandy sukcesu przyoblekają w szatki partyjnego radykalizmu"; "gracze polityczni"; "kameleony"; "awanturnicy"; "manipulatorzy"; "oportuniści"; "zamordyści"; "cierpiętnicy"; "karierowicze"; "farbowane lisy"; "fanatycy różnej maści"; "polityczni ślepcy"; "chytruski i łajdaczki"; "czarownice pseudosocjalistycznych guseł"; "prestidigitatorzy racji"; "specjaliści od utrwalania strachu, nienawiści i ciemnoty" itd. itp. Podobnych przykładów nie brak w tekstach powstałych w dawnej i niezbyt odległej przeszłości. Takie intensywnie perswazyjne wypowiedzi z jednej strony wywołują agresywność odbiorców nie zgadzających się z nadawcą, a nawet zwiększają ich opór wobec jego argumentacji, ale z drugiej - trzeba to przyznać - trafiają do przekonania zwolennikom nadawcy i wzmacniają w nich postawy przez nadawcę pożądane. Jak z tego widać, ta sama wypowiedź perswazyjna może mieć diametralnie różne skutki w zależności od tego, kto ją odbiera. Analogiczne zjawisko daje się zaobserwować w oddziaływaniu wypowiedzi o dwustronnej argumentacji. W zasadzie bowiem argumentacja dwustronna (tzn. taka, która się nie ogranicza do przytoczenia argumentów za propagowaną tezą, ale także przytacza argumenty strony przeciwnej, wykazując oczywiście ich słabość) jest skuteczniejsza niż jednostronna. Jednakże na ludzi o niższym wykształceniu, a do tego bezgranicznie wierzących nadawcy i nie stykających się z argumentami drugiej strony, skuteczniej oddziaływa argumentacja jednostronna. Ze środowiskowych sukcesów intensywnej i jednostronnej propagandy kierowanej do całego społeczeństwa nie zawsze nadawca ma prawo się cieszyć. Skutki bowiem takiej propagandy dostępnej ludziom różnym pod względem wykształcenia, światopoglądu i stopnia poinformowania kumulują się i prowadzą do pogłębiania istniejących podziałów ideowych w społeczeństwie. Podziały te rychło się uzewnętrzniają w mowie i piśmie, skąd już tylko krok do uświadomienia sobie, że porozumienie się jest niemożliwe, bo MY i ONI mówimy różnymi językami. A jak pisał Norwid w "Promethidionie": "żadne się społeczeństwo nie ostoi i żaden |naród nie utrzyma, jak przez |pracy harmonię tradycyjną powiązane ze sobą |słowo |ludu |i |słowo |społeczeństwa w dwie się strony rozprzęgną". Idealistycznym złudzeniem są koncepcje, że sprytna zmiana języka może zmienić rzeczywistość lub stosunek do niej. Zmiany w języku mogą co najwyżej wspomagać przekształcanie rzeczywistości lub je hamować, wpływ bowiem rzeczywistości na język jest nieporównywalnie bardziej skuteczny niż wpływ języka na rzeczywistość. Konsekwentne nazywanie szarego - białym może wprawdzie doraźnie wprowadzić odbiorców w błąd, ale na dłuższą metę i w szerszej skali spowoduje zmianę znaczenia wyrazu "biały". Jako przekonywająca ilustracja tego zjawiska mogą służyć losy emotywnego nacechowania rzeczownika "działacz". Wyraz ten w intencji używających go miał zawsze nacechowanie dodatnie i występował jako określenie osób zasługujących - zdaniem nadawców - na społeczny szacunek. Tymczasem pod koniec lat siedemdziesiątych - jak dowodzą badania z tamtego okresu - nabrał znaczenia perjoratywnego! Jakich jednak używać słów, by przekonać słuchacza? Czy mocnych, dosadnych, wyolbrzymiających cechy opisywanego przedmiotu, czy raczej łagodnych i stonowanych. A więc czy lepiej powiedzieć, że ktoś "łże", czy też że się "myli" lub "mija z prawdą)? Odpowiedź podsuwa doświadczenie. Wśród przyjaciół nie musimy się wystrzegać mocnego słowa, ale mówiąc publicznie, zawsze lepiej pamiętać o klasycznej zasadzie "fortiter in re, suaviter in modo", co znaczy - "mocno w treści, łagodnie w formie". Jest ona szczególnie ważna, gdy chcemy pozyskać dla jakiejś idei ludzi odnoszących się do nas z rezerwą lub wręcz nam niechętnych. "Dobrze pamiętam, co ci zawdzięczam, więc możesz być pewien, że zrobię wszystko, żeby ci pomóc". Jeżeli w ten sposób napiszę do kolegi z dawnych lat, który poprosił mnie o przysługę - dajmy na to o protekcję w sprawie przyjęcia syna na studia - prawdopodobnie uwierzy w moją dobrą wolę. Deklaracja pomocy została wyrażona w języku, który jako "system znaków" - co potwierdzają setki definicji - uznawany jest powszechnie za najdoskonalszy i najbardziej wszechstronny ze wszystkich kodów naturalnych służących ludziom do porozumiewania się ze sobą. Wiadomo, że ten kod składa się ze słownika i gramatyki, a więc ze zbioru wyrazów i zbioru reguł określających możliwości ich użycia. O jego doskonałości jako narzędzia komunikowania świadczy literatura piękna, piśmiennictwo naukowe, a także to, że zaspokaja najprzeróżniejsze potrzeby jego użytkowników. Dowiedzieliśmy się o tym wszystkim w szkole. Język polski - podobnie zresztą jak każdy inny język narodowy - jest rzeczywiście wspaniałym narzędziem komunikowania, w życiu jednak występuje najczęściej w towarzystwie innych kodów, zazwyczaj niedocenianych albo wręcz pomijanych na lekcjach gramatyki i stylistyki. Dwa z tych dodatkowych kodów zasługują na szczególną uwagę: kod intonacyjny i kod mimiczno-gestykulacyjny. Dzięki znakom kodu intonacyjnego za pomocą jednej głoski "a" można wyrazić tak różne uczucia, jak przestrach, zdziwienie, zachwyt, niedowierzanie, radość, współczucie, miłość itd. Do znaków kodu mimiczno-gestykulacyjnego należy perskie oko, kiwanie i kręcenie głową, wydymanie warg, uśmiech, pochylenie głowy, kiwanie, grożenie lub wskazanie palcem, zaciśnięcie pięści, uderzenie pięścią w stół, machnięcie ręką, klaskanie, a także gest Kozakiewicza. Już z tych przykładów wynika, że zasób "znaczeń", jakie za pomocą kodu intonacyjnego i mimiczno-gestykulacyjnego można przekazać, jest dość bogaty, choć oczywiście nie sposób porównywać go z możliwościami nawet najuboższego języka narodowego. W przeciwieństwie do języka intonacja, mimika i gestykulacja wyrażają niemal wyłącznie uczucia i postawy, a nie treści intelektualne. Trudno byłoby dyskutować nawet na najbłahszy temat, ograniczając się wyłącznie do achów i ochów, grymasów twarzy i machania rękami. Ponadto kodu intonacyjnego i mimiczno-gestykulacyjnego używa się przede wszystkim w komunikowaniu bezpośrednim, twarzą w twarz. Jeśli bowiem pominiemy możliwość rejestracji dźwięku i obrazu na taśmie magnetycznej lub filmowej, jest rzeczą oczywistą, że by odebrać znaki intonacyjne jako wykładniki postawy uczuciowej, trzeba słyszeć głos nadawcy, a by odebrać znaki kodu mimiczno-gestykulacyjnego - trzeba nadawcę widzieć. Intonację, mimikę i gestykulację można opisać, wyrazić treść słowami ("Ach! - powiedziała zaskoczona i skromnie spuściła oczy)), ale się ich nie zapisuje znakami graficznymi, tak jak się to robi z wyrazami i zdaniami tekstu językowego. To, że się ludzie setki lat obywali bez zapisywania kodu intonacyjnego (znak zapytania, wykrzyknik, wielokropek itp. nie oddają jego bogactwa, a przy tym są dość świeżej daty) i mimiczno-gestykulacyjnego, dowodzi traktowania obu tych kodów jako mało istotnych. Ostatecznie, odpowiednie słowa mogą je zawsze zastąpić. Mamy więc z jednej strony doskonały system języka narodowego ze słownictwem i gramatyką, z drugiej zaś - dwa prymitywne kody o bardzo ograniczonym zakresie użycia. Czy jednak można je uznać za dodatkowy, niekonieczny i mało ważny element porozumiewania się? Zanim odpowiemy na to pytanie, spróbujmy sobie wyobrazić, że między znaczeniem tekstu wyrazowego a intonacją występuje sprzeczność. Czy w takim wypadku zwycięża znaczenie słów, czy znaczenie intonacji? Wystarczy wypowiedzieć z leciutką ironią zdanie: "Dobrze pamiętam, co ci zawdzięczam, więc możesz być pewien mojej pomocy", a słuchacz zrozumie jednoznacznie, że nie ma co liczyć na naszą życzliwość. Intonacja zmieni sens całego zdania. Idźmy dalej. Spróbujmy wypowiedzieć to samo zdanie z intonacją wyrażającą najgłębsze przejęcie i stanowczość, ale jednocześnie robiąc perskie oko czy uśmiechając się drwiąco. Stworzymy wtedy sytuację, w której znaczenie słów zgodnie z intonacją przeciwstawia się znakom kodu mimiczno-gestykulacyjnego. I co wychodzi zwycięsko z tej konfrontacji? Mimika i gest. Podane przykłady dominacji kodu intonacyjnego nad językiem, a mimiczno-gestykulacyjnego nad intonacyjnym są może przejaskrawione, ale tym wyraziściej ilustrują opisywane zjawisko. Z badań eksperymentalnych wynika bowiem, że w komunikowaniu twarzą w twarz także sam brak potwierdzenia sensu wypowiadanego tekstu przez intonację, mimikę i gest obniża jego wiarygodność. Obiecujemy ludziom złote góry, a i tak nam nie uwierzą, jeśli słownych obietnic nie potwierdzi odpowiednia intonacja, wyraz twarzy, spojrzenie i całe nasze zachowanie. Być może także z tego powodu łatwiej jest ukryć swoje myśli w piśmie niż w bezpośredniej rozmowie. Ale również w związku z tym najskuteczniejszą formą perswazji okazuje się bezpośrednie przekonywanie twarzą w twarz przez ludzi szczerze oddanych idei, którą głoszą. Jeśliby ktokolwiek wątpił, czy przypominanie o niezbędnej zbieżności między sensem wypowiadanego tekstu a towarzyszącą mu intonacją, mimiką i gestykulacją jest potrzebne, niech spojrzy krytycznie na niektórych ludzi zabierających głos na zebraniach, a nawet w telewizji. Z całą pewnością zauważy bezbarwne recytowanie apeli o gospodarność, bezradne rozkładanie rąk w trakcie opowiadania o ambitnych zamierzeniach albo grożenie palcem towarzyszące samokrytyce. Myślę, że niektórym mówcom - w ich własnym interesie - należałoby wiązać z tyłu ręce przed wejściem na mównicę. Rolą mimiki i szeroko rozumianej gestykulacji w komunikowaniu zajmuje się nauka zwana kinemiką. Podobna problematyka badawcza łączy się z proksemiką, badającą znaczenie odległości między komunikującymi się osobami. Z obserwacji i badań empirycznych wiadomo, że optymalna odległość między ludźmi rozmawiającymi ze sobą zależy od kultury i rodzaju kontaktu. Uważa się na przykład za rzecz udowodnioną, że Włosi w trakcie rozmowy odczuwają potrzebę większego zbliżenia do partnera niż Anglicy. Stąd rozmowa Włocha z Anglikiem prowadzi często do zabawnych scen: Włoch przysuwa się do Anglika, ten zaś instynktownie ustępuje krok do tyłu, Włoch znów się zbliża, Anglik się cofa i w ten sposób obaj panowie mogą przewędrować całą salę. Wedle znanej anegdoty pewien Włoch, nie mogąc znieść odległości od angielskiego partnera wyznaczonej przez szerokie biurko, w ferworze dyskusji wręcz się na nie wgramolił. Według amerykańskich proksemików większość mieszkańców USA przestrzega w kontaktach ze sobą następujących norm odległości: do 60 cm zajmuje strefa intymna, której naruszenie przez ludzi obcych odczuwa się jako agresję. Za nią - od 60 do 1207cm - rozciąga się strefa osobista przeznaczona do kontaktów z przyjaciółmi i bliższymi znajomymi. W następnej strefie, określanej mianem oficjalnej - między 150 a 2507cm - załatwia się wszelkie sprawy urzędowe i handlowe; w tej już bezpiecznej strefie składa się sprawozdania szefowi, zdaje się egzaminy i wysłuchuje upomnień ze strony władzy. W odległości powyżej 3 metrów rozciąga się strefa publiczna; typowym dla niej rodzajem komunikowania są przemówienia, odczyty, kazania itp. Jeśliby pominąć strefę intymną, w której się doskonale czuje para kochanków, można by sformułować ogólną zasadę, że zmniejszanie odległości w trakcie rozmowy oznacza skłonność do dominacji nad partnerem, utrzymywanie zaś większej odległości wyraża uległość - poddanie się lub obawę przed agresywnością partnera. Życie we współczesnym cywilizowanym świecie stwarza wiele sytuacji, w których ochrona strefy intymnej i osobistej przed inwazją obcych okazuje się niemożliwa. Jazda w zatłoczonym tramwaju, stanie w kolejce czy korzystanie z windy zmuszają mieszkańców miast do tolerowania nadmiernej bliskości całkiem nieznajomych ludzi. Niektórzy naprawdę cierpią z tego powodu. Inni się ratują nawiązywaniem rozmowy, która jakby przemienia obcych w niby-znajomych. Najczęściej stosuje się różne zabiegi częściowo neutralizujące nieznośną bliskość współpasażerów lub współtowarzyszy z kolejki: ludzie starają się nie patrzyć sobie w twarze (patrzą w sufit, w podłogę, w dal za oknem itp.), odwracają się do siebie plecami, odsuwają się natychmiast od siebie, jeśli się tylko nadarzy okazja. Szczególne znaczenie ma kontakt wzrokowy. Wpatrywanie się osobie nieznajomej w twarz odczuwa się jako nieprzyzwoitość. Pouczających wniosków dostarcza obserwacja przechodniów mijających się przypadkowo na ulicy. Patrzą na siebie, kiedy się znajdują w dużej odległości. Kiedy się jednak zbliżą, podświadomie spuszczają głowę lub odwracają wzrok. Jeżeli ktoś tego nie uczyni, da prawo drugiej osobie do wniosków typu: "zaczepia mnie" albo "skąd ten facet mnie zna?", albo "chce się pewnie o coś zapytać". Przestrzeganie norm proksemicznych jest dla skutecznego komunikowania się ludzi równie ważne jak przestrzeganie norm językowych i obyczajowych. Zbyt duży dystans w stosunku do rozmówców może być odebrany jako oznaka intencji uoficjalnienia kontaktu z nami lub jako kapitulacja. Nadmierne zbliżenie mogą rozmówcy zrozumieć jako natręctwo, objaw agresywności lub chęci dominacji. Jakie z tego wynikają wnioski dla codziennej praktyki? Po pierwsze, warto wziąć sobie do serca spostrzeżenie, że istnieje związek między fizyczną odległością, jaka dzieli rozmawiające ze sobą osoby lub mówcę od słuchaczy, a charakterem kontaktu komunikacyjnego. Stosunkowo duża, kilkumetrowa odległość między mówcą a uczestnikami zebrania jest przez nich całkowicie aprobowana (mało kto lubi siadać w pierwszym rzędzie). W kontaktach kameralnych zbyt duża odległość mówiącego od słuchającego nadaje komunikowaniu charakter urzędowy, można więc - narzucając taką odległość - narazić się na zarzut biurokratycznej oschłości; narzucona przez mówiącego zbyt mała odległość między nim a słuchającym może budzić posądzenia o nadmierną poufałość i arogancję. Krótko mówiąc: bliskość fizyczna partnerów w komunikowaniu powinna odpowiadać ich bliskości duchowej. Po drugie, warto zwrócić uwagę na nasze ręce w trakcie mówienia. Jeżeli ktoś nie jest całkiem pewien, że w pełni nad nimi panuje, niech je zmusi do spoczynku. Najpracowitsze machanie rękami przez mówiącego niewiele wnosi do jego wypowiedzi, a niemal zawsze robi złe wrażenie na słuchaczach. Po trzecie, warto pamiętać, że ważnym narzędziem perswazji są oczy. Unikanie wzroku rozmówcy tradycyjnie się uważa za przejaw braku szczerości. Człowiek o otwartym spojrzeniu, patrzący śmiało w twarz swoim słuchaczom, budzi ich zaufanie, jeżeli tylko nie świdruje ich oczami zbyt natarczywie. Mówiąc do większego grona uczestników zebrania, trzeba się zebrać na odwagę i od czasu do czasu spojrzeć im w oczy. Patrząc na słuchacza, mobilizujemy jego uwagę. Wytrawny mówca w czasie dłuższego wystąpienia znajduje czas, by każdej osobie obecnej w sali poświęcić choć jedno spojrzenie. Aby komunikować skutecznie, nie wystarczy budować zgrabne zdania z odpowiednio dobranych wyrazów. Nie tylko słowa bowiem znaczą. Towarzysząca im intonacja, mimika, gestykulacja, całe zachowanie się mówiącego, nawet jego wygląd dostarcza słuchaczowi informacji, która może zwielokrotnić siłę oddziaływania słów, ale także ją osłabić, a nawet zniweczyć. Zasady skutecznego komunikowania "Gdyby filozofowie przełożyli swój język na język zwykły, z którego jest on wyabstrahowany, uświadomiliby sobie, że jest to spaczony język świata rzeczywistego, i zrozumieli, że ani myślenie, ani język nie stanowią własnego królestwa, że są one jedynie przejawami rzeczywistego świata." Karol Marks "Czy nie mamy tu (w naszej prasie) do czynienia z bajeczkami, chełpliwością, inteligenckimi obiecankami ("sprawa jest na dobrej drodze", "sporządzono plan", "uruchamiamy siły", "obecnie zaręczamy", "poprawa jest niewątpliwa" itp. szarlatańskie frazesy, w których tworzeniu "my" jesteśmy takimi mistrzami)?" Włodzimierz Lenin "Błogosławiony ten, co nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego faktu w słowa." Julian Tuwim Na wyposażenie ludzi, którzy chcą mówić i pisać po polsku, składa się - przynajmniej teoretycznie - kilkadziesiąt tysięcy wyrazów oraz zasady, jak ich należy używać. Wartość tego ekwipunku została sprawdzona w ciągu wieków. Wiadomo, że wystarczył, by stworzyć całą naszą literaturę i wielkie dzieła naukowe. Wiadomo, że potrafi zaspokoić wszystkie, nawet najbardziej wyszukane, potrzeby Polaków w dziedzinie wyrażania myśli i uczuć. Wiadomo, że z jego pomocą można wywołać śmiech i łzy, budzić gniew i litość, miłość i nienawiść, strach i poczucie bezpieczeństwa, dumę i wstyd, zniechęcenie i ambicję. Wiadomo też, że większość tego, co wiemy o świecie, poznaliśmy dzięki niemu. Tym nieocenionym ekwipunkiem jest nasz język narodowy. Komunikowanie polega na używaniu wyrazów. Ale przecież używanie wyrazów nie jest celem samym w sobie. Nie używamy ich tylko dlatego, że brzmią pięknie lub uczenie, ale dlatego, że trafnie oddają to, co chcemy wyrazić. Można powiedzieć, że komunikować skutecznie - to |właściwie używać |odpowiednich wyrazów. Nie jest to jednak cała prawda. Wprawdzie niewiele byśmy mogli zakomunikować bez słów, ale też najpiękniej i najmądrzej brzmiące słowa nie zapewniają, że to, co mówimy i piszemy ma sens. Mówimy używając słów, ale używamy ich po to, by powiadomić o czymś słuchacza, by przekonać go do czegoś, by odsłonić przed nim własne myśli i uczucia. Mów tylko wtedy, kiedy naprawdę masz coś ważnego do powiedzenia - to podstawowa zasada, ba! kamień węgielny skutecznego komunikowania. Trzeba ludzi przyzwyczaić do tego, że naszego głosu opłaci się słuchać. Nie można dopuścić do zamulenia kanału łączącego nas ze słuchaczem tekstami, których ani nie chce słuchać, ani nie może zrozumieć. Tę elementarną zasadę powinno się przypominać na wstępie wszystkich rozważań o tym, jak skutecznie używać języka. Lepiej od razu ukręcić głowę ewentualnym złudzeniom, że sprawność mówienia zastąpi zdolność myślenia. Kiedy publicznie zabieramy głos, mamy zwykle trzy kategorie potencjalnych słuchaczy: szeregowych uczestników zebrania; tych, którzy siedzą za stołem prezydialnym; protokolantów. Podświadomie odczuwamy, że każda z tych kategorii oczekuje od nas przynajmniej trochę czego innego, i to zarówno ze względu na treść, jak i na formę naszej wypowiedzi. Stół prezydialny będzie zadowolony, jeśli wyrazimy poparcie dla czegoś lub zadeklarujemy coś po jego myśli, odcinając się od czegoś lub potępiając coś, co jego zdaniem powinno być potępione, a jednocześnie przemilczając to, czego w danej chwili jego zdaniem nie należy wyciągać na światło dzienne. Protokolanta uszczęśliwimy, jeśli naszą wypowiedź będzie mógł bez większych kłopotów ująć w gotowe ramki szablonowych formułek, a więc jeśli nie będzie musiał przekładać jej na żargon kancelaryjny. Oczekiwania sali są zazwyczaj bardzo zróżnicowane. Wśród obecnych w niej znajdują się zapewne nasi przyjaciele, ludzie mający do nas i do tego, co mówimy, stosunek obojętny lub niezdecydowany, a także osoby mniej lub bardziej nam nieżyczliwe. Najważniejszą kategorią uczestników większości zebrań jest nie stół prezydialny i protokolanci, ale ludzie siedzący w rzędach krzeseł. Oni stanowią faktyczną publiczność poszczególnych wypowiedzi. Symbolizuje to mównica zwrócona frontem do sali. O nawiązanie i utrzymanie bezpośredniego kontaktu z tymi słuchaczami powinien dbać każdy, kto zabiera głos. Jeśli zlekceważy i nie będzie śledził reakcji sali na swoje słowa, rychło odniesie wrażenie, że mówi sam do siebie, a raczej, że słucha go tylko protokolant. Jeśli się temu wrażeniu podda, jeśli zapomni o ludziach zebranych w sali, o tym, kim oni są i o czym w danej chwili mogą myśleć, najprawdopodobniej jego wrażenie będzie odpowiadało rzeczywistości: nikt - prócz protokolanta - nie będzie go słuchał, a wypowiedź stanie się sucha, martwa. To spostrzeżenie zasługuje, by na nim oprzeć drugą podstawową zasadę skutecznego komunikowania: mów do ludzi, a nie - do protokołu. Na tych dwóch zasadach - mówić do rzeczy i mówić do ludzi (Wańkowicz zapewne napisałby: mówić dorzecznie i doludnie) - opiera się cała nowoczesna retoryka. Jeżeli się tylko będziemy starali mówić sensownie, a z myślą o słuchaczach, ich upodobaniach, przekonaniach, wiedzy i potrzebach, połowę sukcesu mamy zagwarantowaną. Współczesny człowiek pławi się w informacji. Radio, prasa i telewizja towarzyszą mu przez cały dzień, a przynajmniej przez cały dzień bądź na zmianę, bądź jednocześnie oferują swoje usługi. Żyjąc w takich warunkach przez dłuższy czas, człowiek nauczył się wybierać z potoku informacji tylko niektóre treści. Wyrobił też w sobie zdolność wyłączania uwagi wówczas, kiedy atakują go informacje, które uznaje za nieistotne. Dzięki tej zdolności łatwiej przychodzi mu znieść hałas i szumy informacyjne, ale też wskutek niej może przesiedzieć przed włączonym telewizorem lub przy grającym radiu kilka godzin i niczego nie zapamiętać. Badania nad odbiorem programu telewizyjnego dowodzą, że ludzie, czasem specjalnie włączywszy aparat, by słuchać dziennika, zapytani bezpośrednio po nim, czego się dowiedzieli, albo w ogóle nie potrafią powtórzyć ani jednej informacji, albo pamiętają tylko, o czym mówiono. Trzeba przyznać, że to najpierw radio nauczyło nas słuchać nie słuchając. Włączaliśmy je natychmiast, kiedy tylko wstaliśmy rano z łóżka, grało nam, kiedy goliliśmy się i jedliśmy śniadanie, nasze dzieci przy jego dźwiękach odrabiały lekcje, akompaniowało rodzinnym kłótniom i sąsiedzkim pogwarkom, Dźwięki płynące z radia stały się dla wielu z nas akustycznym tłem dla wszystkich czynności w pracy i w domu. Dziś coraz częściej w takiej roli występuje telewizja, a radio powoli może odzyskiwać uważną publiczność. W powodzi zbędnych informacji i szablonowych wypowiedzi informacyjnie pustych szczególnego znaczenia nabiera zainteresowanie odbiorcy naszymi słowami. Na nic się nie zda trud poświęcony na zebranie wiadomości i ich najstaranniejsze opracowanie, jeśliby miały one przepłynąć koło uszu słuchacza, nie docierając do jego świadomości. Nie wystarczy go zresztą zainteresować, trzeba jeszcze utrzymać jego zainteresowanie przez całą audycję; nie można dopuścić do tego, by nudny fragment spłoszył słuchaczy i jej dalszy ciąg pozbawił publiczności. Zainteresować zaś ludzi można nie tylko tym, o czym się mówi, ale także tym, jak się mówi. Jak unikać nudy? Jak zainteresować słuchaczy? Odpowiedź na te pytania wydaje się prosta i oczywista: należy mówić o sprawach bliskim słuchaczom, o tym, czym oni sami żyją, o tym, co ich interesuje. Taka odpowiedź niewiele jednak wyjaśnia, a ponadto sugeruje, że zainteresowanie wypowiedzią zależy od jej tematu. Nam zaś chodzi nie o to, o |czym mówić, ale o to, |jak mówić. Wypada zacząć od wymowy. Monotonny głos potrafi zamordować każdą wypowiedź. Dotyczy to zarówno jednostajnego recytowania tekstu bez żadnych przycisków lub intonacji, jak i przesadnego akcentowania niektórych wyrazów według jakiegoś manierycznego schematu. Podobnie, wrażenie nudy może wywoływać i zbyt wolne czytanie lub mówienie, i zbyt szybkie. Zbyt wolne powoduje, że bardziej niecierpliwi słuchacze, nie mogąc się doczekać końca zdania, zaczynają myśleć o czymś innym. Z drugiej jednak strony za tokiem zbyt szybko czytanego tekstu część słuchaczy nie potrafi nadążyć, przestaje słuchać i tylko czeka, kiedy się ów tekst wreszcie skończy. Te same skutki wywołuje także wymowa niewyraźna lub zbyt cicha. Mechanizm ucieczki słuchacza jest w tych czterech wypadkach niemal identyczny: pokonanie przeszkód utrudniających odbiór wypowiedzi (zbyt wolnej, zbyt szybkiej, niewyraźnej lub za cichej) wymaga zbyt wielu wysiłków, by się je opłaciło podejmować. Aż się prosi, żeby w tym miejscu podać idealną szybkość publicznego czytania lub mówienia. Zrezygnujemy z tego, bo optymalna szybkość nie jest czymś stałym, ale zależy od tego, o czym się mówi i do jakich słuchaczy. Można sobie pozwolić na szybkie czytanie tekstu łatwego i dotyczącego spraw dobrze znanych słuchaczom. Tekst trudny, a zwłaszcza operujący terminologią, z którą słuchacze nie są zżyci, powinno się wypowiadać wolniej. Oczywiście określenia trudności i łatwości tekstu są względne: zawsze chodzi nam o trudność lub łatwość dla tych konkretnych ludzi, których uważamy za najważniejszych adresatów naszej wypowiedzi. Uczucie znużenia budzi w słuchaczach także wymowa jednostajna. Chcąc mu zapobiec, wytrawny mówca raz po raz zmienia tempo wypowiedzi, mówi to ciszej, to głośniej, akcentuje wybrane słowa i zdania, zmienia barwę głosu, kiedy cytuje cudzą myśl, mówi raz z przekąsem, raz z politowaniem, raz z ironią, raz stanowczo, to znów z podziwem lub entuzjazmem. Słuchając takiej wypowiedzi nawet w obcym języku można rozpoznać z samego jej brzmienia, jaką postawę w jakiej chwili mówca wyraża. Tak więc niezależnie od treści, użytych wyrazów i budowy zdań samo brzmienie wypowiedzi bywa nudne lub interesujące. Narzuca się tu analogia do gazety, która również czasem - niezależnie od treści i formy językowej - samym wyglądem przyciąga uwagę czytelnika, czasem zaś monotonną szarością swych stron odstręcza go od lektury. Wiadomo od dawna, że nic nie interesuje ludzi tak bardzo jak to, co ich bezpośrednio dotyczy lub z czego mogą odnieść osobistą korzyść, oraz... inni ludzie. Gdybyśmy się mieli ograniczyć do mówienia rzeczy bezpośrednio dotyczących słuchaczy albo użytecznych dla nich, bardzo rzadko mielibyśmy okazję zabrania głosu. Niemal zawsze natomiast możemy skorzystać z zainteresowania losami innych ludzi. Myśleć można, nawet trzeba o ideach, mówić interesująco najłatwiej o ludziach, a więc i o sobie samym. Jeśli skorzystamy z tej wskazówki, zaraz nasza wypowiedź nabierze życia. Nie będziemy musieli się starać o to, by unikać kancelaryjnej strony biernej, bo sam język nam podpowie, że to Kowalski coś zrobił albo czegoś nie zrobił. Podświadomie razem ze stroną bierną zostawiamy urzędnikom nieosobowe formy typu "zrobiono", "wykonano" lub "nie zrobiono", "nie wykonano". Wszystko to bowiem zrobili - albo tego nie zrobili - ludzie, o których właśnie mówimy. Uchronimy też naszą wypowiedź przed naporem rzeczowników zakończonych na -anie, -enie, -cie i ich obco brzmiących synonimów na -acja, -sja, -zja. Nie stanie się ona przez to mądrzejsza i piękniejsza, ale się wyda interesująca. Ale z całą pewnością do najważniejszych przykazań mówcy należy zasada: mów interesująco. Nigdy właściwie nie wiemy, w którym momencie kto nas słucha. Aktualnie słuchająca część publiczności każdej dłuższej wypowiedzi jest zazwyczaj płynna. Potencjali słuchacze w każdej chwili mogą zacząć lub przestać słuchać. Czy można mówić tylko do tych osób, które słuchają nas uważnie od samego początku? Przenigdy. Jakżebyśmy ograniczyli krąg naszych słuchaczy i zasięg naszego oddziaływania! Czy nie znamy z własnego doświadczenia uczucia pretensji do spikera radiowego, który się nie troszczy o zaspanych odbiorców? Przypomnijmy sobie: oto włączamy radio lub telewizor w trakcie meczu i niczego tak nie pragniemy, jak poznać aktualny stan bramek. Oto kiedy indziej, kiedy niby to słuchamy radia, chwytamy nagle słowa spikera "...dwie osoby poniosły śmierć...", ogarnia nas niepokój, chcemy wiedzieć, gdzie się to stało - niestety, z głośnika dochodzą tylko trzeciorzędne szczegóły wypadku. Wytrawny mówca, jak wytrawny radiowiec, rzadko się naraża na takie pretensje swoich odbiorców. We krwi już bowiem ma zasadę: pamiętaj o słuchaczach dorywczych. Chyba nic tak skutecznie nie odstręcza ludzi od słuchania czegokolwiek, jak niezrozumiałość. Tekst, którego nie rozumiemy, musi się wydawać potwornie nudny. Doświadczenie uczy, że nawet najbardziej atrakcyjne treści podane w zbyt uczonej formie nie mogą liczyć na większą publiczność. I trudno się temu dziwić. A cóż mi przyjdzie z wiadomości, że "produkcja ulega coraz większej dywersyfikacji", jeżeli nie wiem, co to jest "dywersyfikacja)? A co mi dają słowa kończące zdanie "...wygrali wyścig z czasem", jeżeli było ono tak długie i skomplikowane, że zapomniałem jego początek. O |trudności języka każdego tekstu decyduje słownictwo i składnia, a więc to, jakich wyrazów się używa i jak się z nich tworzy zdania. Ogólnie rzecz ujmując, można powiedzieć, że tekst jest tym trudniejszy, im bardziej jego język różni się od mowy potocznej. Na co dzień w pracy i w domu posługujemy się zdaniami krótkimi, najczęściej pojedynczymi lub dwukrotnie złożonymi. Tekst okazuje się tym trudniejszy, im dłuższe, a więc i bardziej skomplikowane zdania w nim przeważają. Teksty potoczne nasycone są formami osobowymi czasownika, w których odbija się dynamiczność naszych wypowiedzi, w trudnych tekstach naukowych natomiast nieporównanie ważniejszą rolę odgrywają rzeczowniki. W tekstach potocznych udział rzeczowników abstrakcyjnych jest niewielki: panują w nich rzeczowniki konkretne. Stosunkowo mało znajdziemy w tekstach potocznych wyrazów zapożyczonych, których obcość jest wyraźnie odczuwana; szczególnie rzadko używamy na co dzień zapożyczonych wyrazów abstrakcyjnych, od których aż się roi w wielu tekstach propagandowych, to znaczy wyrazów takich, jak "dywersyfikacja", "konfabulacja", "kontrowersja", "minimalizowanie", "reglamentacja" itp. Biorąc pod uwagę te podstawowe cechy mowy potocznej, można przyjąć, że niezrozumiałość wielu tekstów propagandowych spowodowana jest przede wszystkim ich zbyt długimi i skomplikowanymi zdaniami, nominalnością stylu oraz abstrakcyjnością i obcością słownictwa. "Jeśli ktoś mnie zapyta - pisał blisko 300 lat temu D. Defoe, autor "Robinsona Cruzoe" - jaki styl języka uważam za doskonały, odpowiem, że ten, w którym człowiek przemawiający do 500 osób różnego pochodzenia i na różnym poziomie, wyjąwszy idiotów i wariatów, będzie zrozumiały". Defoe nawet nie przeczuwał czasów, w których jeden człowiek może przemawiać do tysięcy, a nawet milionów słuchaczy. Jego słowa były trafne trzy wieki temu, dziś urastają do rangi jednej z najważniejszych zasad publicznego wypowiadania się: mów zrozumiale. Mówić zrozumiale - to także mówić poprawnie. Związek między zrozumiałością a poprawnością tylko na pierwszy rzut oka wydaje się luźny. W rzeczywistości łączą się one ze sobą dość ściśle. Przecież zarówno błąd, jak i forma niezrozumiała mają tę samą cechę wspólną: nie są powszechnie w danym środowisku używane. Rzecz można zresztą odwrócić i powiedzieć, że forma powszechnie używana nie może być ani błędna, ani niezrozumiała. I formy błędne, i formy niezrozumiałe skupiają na sobie uwagę słuchacza, odciągając ją jednocześnie od treści wypowiedzi. A na zwracaniu uwagi odbiorców na formę tekstu może zależeć tylko poecie. Błędy językowe pociągają za sobą jeszcze inne niepomyślne skutki. Czasem ośmieszają wypowiedź, a pośrednio także jej treść i autora, czasem obniżają autorytet mówiącego i tym samym podważają zaufanie do treści wypowiedzi. Kto nie umie mówić poprawnie - wnioskuje słuchacz - ma braki w wykształceniu, nie jest człowiekiem kompetentnym, więc niech się nie wymądrza. Kto chce publicznie zabierać głos - bądź jako mówca, bądź jako publicysta, bądź jako spiker radiowy - musi się zatroszczyć o swój język, a to najważniejsze narzędzie własnej pracy. Każdy z nas - bez względu na to, skąd się wywodzimy - wyniósł z domu lub środowiska, w którym się obracał, formy językowe rażące innych ludzi, do tego środowiska nie należących. Każdy z nas powinien się starać ujawnić te swoje "dziedziczne" lub nabyte obciążenia i nauczyć się nad nimi panować. Odnosi się to zarówno do błędów leksykalnych, gramatycznych i stylistycznych, jak i do niepoprawnej wymowy poszczególnych wyrazów, a także ich akcentowania. Troska o język ojczysty jest obowiązkiem każdego Polaka. Język stanowi przecież jeden z najważniejszych czynników więzi narodowej. Troska o to, jak mówimy, jest też zawsze aktualnym nakazem obywatelskim. Także od tego, jak mówimy, zależy, w jakim stopniu potrafimy się ze sobą porozumieć; od możliwości porozumienia się zależy możliwość skutecznego współdziałania. Nie trzeba jednak przywoływać aż tak wielkich słów, by uzasadnić troskę o język wypowiedzi na zebraniach. Czyż nie wystarczy uświadomienie sobie związku między skutecznością a poprawnością wypowiedzi? Chcesz, by cię traktowano poważnie - mów poprawnie. Niemal wszystko, co mówimy, mówimy po to, by skłonić naszych słuchaczy, żeby myśleli, czuli i postępowali w sposób, który sami uważamy za słuszny. W prasie, radiu czy telewizji temu celowi służą wiadomości, komentarze do aktualnych wydarzeń, a także reportaże i felietony. Choć wszystkie te wypowiedzi służą przekonywaniu czytelników i słuchaczy, dążą do niego różnymi środkami i różne zalety wysuwają się w nich na pierwszy plan. Z dwóch tekstów wiadomości o tym samym zdarzeniu lepszy perswazyjnie jest ten, któremu ludzie bardziej skłonni są uwierzyć. Z dwóch tekstów komentarza tak samo oceniającego to samo wydarzenie lepszy jest ten, któremu ludzie bardziej skłonni są przyznać rację i uznać ją za swoją. Z dwóch reportaży przedstawiających z tego samego punktu widzenia ten sam przebieg wypadków lub ten sam stan rzeczy lepszy jest ten, którego słuchacze będą mogli lepiej się wczuć w opisywaną sytuację i bardziej plastycznie ją sobie wyobrazić. Oczywiście, jeżeli chcemy, by się słuchacze odnosili z zaufaniem do naszych wiadomości, musimy im przekazywać tylko informacje prawdziwe. Jeśli chcemy, by słuchacz podzielił naszą ocenę wydarzeń, musimy się posłużyć odpowiednio mocnymi argumentami. Jeżeli chcemy, by słuchacz trafnie wyobraził sobie opisywane zdarzenie, musimy mu dostarczyć dostatecznie szczegółowych informacji. Ale też za każdym razem ogromnie ważną rolę odgrywają używane przez nas słowa. Tę samą wiadomość - zależnie od tego, jak została wyrażona - różnie będą słuchacze oceniać. Te same argumenty mają różną nośność propagandową w zależności od sposobu ich wysławiania. Te same szczegóły w opisie przedmiotu - w zależności od tego, jakich środków językowych użyto do ich podania - z różną siłą rozbudzają wyobraźnię słuchacza. Jeżeli w ogóle najczęściej mówimy po to, by przekonać naszych słuchaczy o czymś lub do czegoś, to przekonywanie ludzi, kształtowanie ich postaw i opinii, a wreszcie skłanianie ich do pożądanego zachowania się jest bez wątpienia głównym celem wszystkich tekstów propagandowych. Cel ten mogą spełniać i nieraz spełniają teksty czysto informacyjne, pozbawione językowych środków perswazyjnych. Sama znajomość niektórych faktów ma wielką siłę propagandową. W praktyce jednak, przygotowując tekst propagandowy, autor tylko wyjątkowo ogranicza się do bezstronnej rejestracji i częściowo stronniczej selekcji faktów. Niemal zawsze posługuje się wyrazami i zwrotami nacechowanymi emocjonalnie, a więc nie tylko nazywającymi elementy rzeczywistości, ale także wyrażającymi negatywny lub pozytywny stosunek do nich. Trudno oczekiwać, by miało być inaczej. Język wykształcił wiele różnych środków perswazyjnych i byłoby rzeczą nienaturalną, gdyby się miało ich w propagandzie nie stosować. Oddają one ogromne usługi w propagandzie pod warunkiem, że autor nie popadnie w przesadę, która może śmieszyć albo wywoływać skutki odwrotne od zamierzonych. Zdarza się, że chęć ożywienia tekstu przenośniami i porównaniami prowadzi do jego |sztampowości. Przenośnie i porównania bowiem ożywiają tekst tylko wtedy, kiedy są świeże. Często powtarzane stają się zbitkami frazeologicznymi, rażącymi pretensjonalnością. Tak na przykład już dawno zatraciły pierwotną świeżość takie zwroty, jak "podejmować energiczne kroki w kierunku..." albo "zapisać na swoim koncie kolejne osiągnięcie". Próby ożywienia tych martwych przenośni dają jeszcze bardziej żałosne, a niekiedy wręcz humorystyczne wyniki. "Podejmowanie energicznego marszu" nie jest lepsze od "podejmowania energicznych kroków", a "rejestrowanie na swoim koncie" nie wydaje się świeższe od "zapisywania na nim jakichkolwiek osiągnięć". Co się robi z "przyjaźnią)? Można ją "zacieśniać". A jak już jest dostatecznie ciasna, to się ją "pogłębia"; a kiedy się okaże dość głęboka, to można ją "poszerzyć". Przyjaźń zacieśniona, pogłębiona i poszerzona nadaje się jeszcze w ostateczności do "rozwijania". Kłóci się już jednak bezwzględnie ze zwyczajem językowym jej "podwyższanie" i "wzrost". Sprawa nie ogranicza się zresztą do wyboru odpowiedniego sąsiedztwa dla właściwie użytych wyrazów. Niemałe znaczenie za każdym razem ma także szybkość mówienia czy barwa głosu i jego modulacja, rozłożenie akcentów zdaniowych, intonacja, a nawet towarzysząca mówieniu gestykulacja i mimika. Skuteczne przekonywanie jest sztuką trudną i złożoną. Niechże cały splot związanych z nim czynników - później przyjrzymy się im bliżej - zasygnalizuje w tym miejscu tylko proste wezwanie: mów przekonywająco. Poważne traktowanie wszelkich zasad skutecznego komunikowania opiera się na milcząco przyjętym założeniu, że sprawnego posługiwania się językiem można się nauczyć tak, jak się uczy prowadzić samochód albo jeździć na nartach. Stąd już tylko krok do wniosku, że dobrze i skutecznie mówi ten, kto posiadł umiejętność przekonywania. I już się rodzi przekorne pytanie: A zaangażowanie osobiste w ogóle się nie liczy? W ogóle nie jest ważne? Oczywiście, jest ważne, jest potrzebne, ale samo zaangażowanie ideowe, choćby najgłębsze i najszczersze, wystarcza tylko w sytuacjach wyjątkowych, w krytycznych, w chwilach szczególnego napięcia emocjonalnego słuchacza. Zgoda. że w czasie burzliwego wiecu niewielkie znaczenie ma to, czy się mówi logicznie i poprawnie. Byle mówić z pasją, wewnętrznym ogniem i na fali ogólnego uniesienia. Wtedy się jednak apeluje tylko do serc, a nie do umysłów słuchaczy. W normalnych warunkach samo zaangażowanie nie wystarczy - musi je poprzeć znajomość rzeczywistości i umiejętność mówienia. Od płonącej garści słomy w nadzwyczajnych okolicznościach może się spalić wieś, ale w normalnych warunkach na garści słomy nie zagotuje się nawet małego garnuszka wody. Zawartość tego rozdziału sprowadza się do sześciorga następujących, dość banalnych przykazań, dla wszystkich zabierających publicznie głos: * mów tylko wtedy, kiedy naprawdę masz coś ważnego do powiedzenia, * mów do ludzi, a nie do protokołu, * mów interesująco i pamiętaj o słuchaczach dorywczych, * mów zrozumiale, * mów poprawnie, * mów przekonywająco. Zobaczmy teraz, jak na tle naszych przykazań wyglądają przynajmniej niektóre teksty. Oto fragment jednego z nich, chyba kwintesencja większości wad współczesnej publicystyki i zebraniowej retoryki: "Biorąc pod uwagę fakt, że wyniki współczynnikowej analizy realizacji programu poprawy jakości obuwia wykazują zbyt wolne tempo i nieuzyskanie założonych rezultatów, niezwłoczne podjęcie energicznych kroków zmierzających w kierunku zmiany tego stanu rzeczy stało się pilną koniecznością". Prawda, że jest to zdanie wyjątkowe i niełatwo znaleźć przykłady podobnego |nagromadzenia tylu grzechów w tak krótkim urywku tekstu. Zawiera ono jednak wyłącznie wyrazy i związki frazeologiczne, które się mieszczą w podręcznym zasobie środków językowych wielu niszczęśników aspirujących do roli publicystów, propagandystów i działaczy społecznych. Cóż miał autor cytowanego zdania do powiedzenia? Nic szczególnie nowego: buty są nadal złe, więc trzeba coś zrobić, żeby były lepsze. Nie warto ani słuchaczom, ani czytelnikom zawracać głowy takimi wiadomościami. Lepiej milczeć, niż próbować dzielić się nimi z ludźmi w sposób nudny, niezrozumiały, niepoprawny i nieprzekonywający. Podobnie jak większość dorosłych Polaków czytam dość regularnie gazety i czasopisma, oglądam telewizję, słucham radia, a także bywam na różnych zebraniach i posiedzeniach. Dzięki temu mniej więcej wiem, co należy zrobić, aby było lepiej. Trzeba więc "zmniejszyć materiałochłonność, energochłonność" i w ogóle "koszty produkcji"; "produkować więcej towarów poszukiwanych przez ludność"; "przestrzegać zasady uzależniania wysokości płacy od ilości i jakości pracy"; "opracować odpowiednie instrumenty w systemie planowania"; "wzmocnić i unowocześnić bazę materialno-techniczną handlu"; "rozwijać usługi i rzemiosło"; "racjonalnie gospodarować ziemią"; "krzewić postęp w rolnictwie"; "wdrażać do praktyki osiągnięcia polskiej nauki i techniki"; "likwidować przerosty zatrudnienia"; "rozwijać i unowocześniać system komunikacyjny"; "intensyfikować eksport i poprawić jego efektywność"; "doskonalić system planowania i zarządzania"; "umacniać przedstawicielskie organy władzy ludowej"; "doskonalić kontrolę społeczną" itd. itd. Nikt, kto umie myśleć kategoriami ekonomicznymi i dobrze życzy naszej ojczyźnie, nie może zaprzeczyć, że osiągnięcie tych celów jest warunkiem jej wszechstronnego rozwoju. Skoro zaś wszyscy powinniśmy się czuć odpowiedzialni za losu kraju, wszyscy też mamy prawo i obowiązek wiedzieć, dokąd idziemy. Dzięki prasie, radiu, telewizji i zebraniom - wiem. Ale ta wiedza wcale mnie nie chroni przed poczuciem własnej bezsilności i zagubienia wobec potężnych mechanizmów ekonomiczno-politycznych. Myślę, że w podobnej sytuacji znajduje się większość czytelników gazet, telewidzów, radiosłuchaczy i uczestników zebrań. Jako jednostki nie potrafimy nic zrobić, aby zmniejszyć materiałochłonność i energochłonność produkcji, aby uzależnić wysokość płacy od ilości i jakości pracy, aby stworzyć odpowiednie instrumenty w systemie planowania itd. itd. Nasze poczucie bezsilności i zagubienia dodatkowo potęgują słowa obce, bo urzędowe, uczone i abstrakcyjne, a do tego jeszcze groźne, bo przekazywane w ramach poleceń: "musimy", "powinniśmy", "należy", "trzeba", "jest koniecznością". Dobry tekst propagandowy ma sprawiać na odbiorcy wrażenie, że dotyczy osobiście jego i ludzi takich jak on. Spełnieniu tego warunku będzie sprzyjało posługiwanie się językiem zbliżonym do języka, w jakim ów odbiorca myśli i mówi na co dzień, a nie wtedy, kiedy pisze sprawozdanie z realizacji nie zrealizowanego planu. Tymczasem protokolaryzm treści wielu naszych tekstów propagandowych pociąga za sobą |protokolarną |kancelaryjność |ich |języka Ludzie interesują się dużo bardziej innymi ludźmi niż ogólnymi problemami społecznymi i ogólną sytuacją ekonomiczną. Zaspokoić zainteresowanie społeczne i jednocześnie zwiększyć orientację społeczno-ekonomiczną ludzi można przez pokazywanie, jak owe ogólne problemy przejawiają się w życiu jednego człowieka i jednej rodziny. Wbrew temu znaczna część naszych tekstów propagandowych przypomina także pod względem językowym uniwersyteckie wykłady o Polsce i świecie współczesnym. |Pretensjonalna |uczoność języka niektórych tekstów tego typu redukuje do zera ich siłę oddziaływania propagandowego. Maniera uczoności idzie w parze z mówieniem i pisaniem raczej o ogólnych prawidłowościach niż o konkretnych wydarzeniach, konkretnych przedmiotach i konkretnych ludziach. W kategoriach ogólnych i bezosobowych ujmuje się nie tylko - choć przede wszystkim - dokuczliwe bolączki społeczne, ale także osiągnięte sukcesy i perspektywy na przyszłość. Ludzie myślą kategoriami swego konkretnego, jednostkowego doświadczenia codziennego, propaganda natomiast usiłuje wyjaśnić im rzeczywistość w kategoriach pojęć |abstrakcyjnych. Życie - to zmiana, ruch, rozwój. Ludzie coś robią, spieszą się, inni im przeszkadzają, materia stawia opór, który się pokonuje czasem z największym wysiłkiem, płacąc nieraz wysoką cenę za popełnione błędy. Zawsze i wszędzie coś się dzieje, coś się zdarza. Tę zmieniającą się rzeczywistość jakże często nasza propaganda przedstawia za pomocą zdań opisujących tylko stany i wyniki działania, a nie dynamizm i konfliktowość swego działania. Stąd pochodzą kolejne słabości wielu tekstów propagandowych, a mianowicie ich |statyczność i |bezkonfliktowość. Najprostszym językowym sposobem skłonienia odbiorcy do określonego zachowania się jest tryb rozkazujący. Hasła ujęte w tym trybie nie mają jednak na celu przekonywania, one tylko nakazują działać ludziom zmuszonym do tego lub wzywają do działania ludzi całkowicie przekonanych. We współczesnych tekstach propagandowych tryb rozkazujący występuje raczej rzadko, ale za to jego funkcje spełniają wyrazy i zwroty wskazujące przymus, konieczność jakiegoś zachowania się. Teksty takie nie tyle przekonują odbiorców, co informują ich, że muszą lub powinni myśleć albo postępować w określony sposób, jeżeli chcą zasłużyć na pozytywną ocenę nadawcy. Wskutek tego jedną z charakterystycznych cech naszej propagandy jest |dyrektywność, która w skali ogólnospołecznej ogranicza jej rzeczywiste oddziaływanie perswazyjne. Nośność społeczną wielu tekstów propagandowych ogranicza więc ich kancelaryjność, uczoność, abstrakcyjność, statyczność, bezkonfliktowość i dyrektywność. Aby pozbawić je tych cech, nie wystarczy po prostu zastąpić poszczególne słowa innymi. Między językiem a myśleniem zachodzi ścisły związek. Chcąc stworzyć teksty propagandowe nie obciążone wymienionymi słabościami, trzeba zacząć myśleć inaczej. Zastanawianie się nad wyrazami, których używamy, może nas co najwyżej ostrzec, że myślimy zbyt kancelaryjnie, abstrakcyjnie itd. W formie językowej bowiem odbija się sposób myślenia autora o przedstawianej rzeczywistości. Jeśli krytykujemy teksty propagandowe za ich kancelaryjność, abstrakcyjność czy dyrektywność, nie znaczy to, że wszystkie te cechy językowe zasługują zawsze na potępienie. Styl kancelaryjny jest nie tylko dopuszczalny, ale często nawet pożądany w komunikatach urzędowych, w oficjalnych dokumentach i w międzyinstytucjonalnych kontaktach. Swoboda potocznego języka raziłaby tam tak samo, jak rażą i śmieszą kancelaryjne zwroty w codziennym życiu pozabiurowym. Abstrakcyjność, która w większości wypadków wydatnie ogranicza nośność tekstów propagandowych, okazuje się nieodzownym elementem języka piśmiennictwa naukowego. Dyrektywność, zwykle bezwartościowa jako środek przekonywania krytycznie myślących słuchaczy i czytelników, jest całkiem na miejscu w kontaktach przełożonych z podwładnymi, a więc wtedy, kiedy nie chodzi o przekonanie odbiorcy, że coś jest słuszne, ale o wydanie mu polecenia, jak powinien postępować. Tak więc teksty kancelaryjne, abstrakcyjne i dyrektywne nie zawsze są złe; są tylko zazwyczaj mało skuteczne jako środek przekonywania słuchaczy i czytelników. Nawet doskonały wykład ma niewielką wartość perswazyjną poza ramami szkoły, kursu lub narady, tzn. w sytuacji, w której nie działa mechanizm spodziewanego egzaminu lub wezwania do wypowiedzi. Upowszechnianie uczonych i abstrakcyjnych tekstów propagandowych, utrzymanych w stylu oficjalnym, w najlepszym wypadku umożliwia części odbiorców opanowanie - zgodnego z oczekiwaniem nadawcy - sposobu wypowiadania się i komentowania rzeczywistości, a także deklarowania pożądanej postawy w rytualnych kontaktach publicznych. W świadomości - a może raczej w podświadomości - ludzie oddzielają wtedy od siebie dwa różne obrazy rzeczywistości. Jeden z nich - to obraz świata propagandy, zwerbalizowany w jej tekstach, w którym się człowiek nauczył obracać na zebraniach, myśląc o nim wówczas również językiem tych tekstów. Drugi - to obraz świata znanego z codziennego doświadczenia, który się artykułuje w języku potocznym. Te dwa światy i odpowiadające im dwa języki mogą istnieć zupełnie od siebie niezależnie. Wskutek braku kontaktu między nimi nawet przyswojone przez odbiorcę treści tekstów propagandowych nie mają większego wpływu na jego zachowanie się i myślenie poza strefą oficjalnego, zinstytucjonalizowanego życia publicznego. Szanse przyswojenia sobie przez odbiorcę - a choćby nawet tylko starannego przeczytania lub wysłuchania - kancelaryjnych, abstrakcyjnych i dyrektywnych tekstów propagandowych są jednak w praktyce niewielkie. Jest coś nienormalnego w tym, że - jak wynika z badań - drukowane w prasie listy od czytelników cieszą się znacznie większą poczytnością niż teksty dziennikarskie, a wielokrotnie większą niż teksty oficjalnych osobistości. Z całą pewnością na taki stan rzeczy wywiera wpływ także ich kształt językowy. O zaufaniu, przejrzystej konstrukcji i trudnym początku Poza prasą, radiem i telewizją niewiele jest okazji zabierania głosu wobec słuchaczy, którzy o mówiącym absolutnie nic nie wiedzą i odbierają jego wypowiedź bez żadnych uprzedzeń. Wystarczy bowiem przedstawienie osoby zabierającej głos jako dziennikarza, dyrektora czy dajmy na to mieszkańca Krakowa, by słuchacze zajęli wobec niej postawę odpowiadającą ich wyobrażeniom o dziennikarzach, dyrektorach czy mieszkańcach Krakowa. A przecież zwykle mówi człowiek do ludzi, którzy go dobrze znają, pamiętają jego wcześniejsze wypowiedzi, lubią go lub nie lubią i mniej więcej wiedzą, czego się po nim mogą spodziewać. Wskutek tego, zabierając głos czy to prywatnie, czy publicznie, zazwyczaj ciągniemy ze sobą bagaż opinii, jaką mamy u słuchaczy. Od niej w znacznym stopniu zależy ich zaufanie do naszej wypowiedzi, które z kolei wpływa na jej skuteczność. Tak więc zanim człowiek otworzy usta, by coś powiedzieć, już - właściwie bez jego udziału w danej chwili - rozstrzyga się kwestia wstępnego kredytu zaufania do tego, co powie. Zaufanie słuchaczy do mówcy sprzyja skuteczności jego wypowiedzi. Jest rzeczą oczywistą, że jeśli na tym samym zebraniu miałyby z tą samą wypowiedzią występować dwie osoby, z których jedna cieszy się większym zaufaniem niż druga, to wypowiedź osoby, której słuchacze bardziej ufają, okaże się skuteczniejsza. Nie znaczy to jednak, że mówca, któremu się nie ufa, stoi na straconej pozycji i nie ma szans, by spowodować jakąkolwiek pożądaną przez siebie zmianę w świadomości odbiorców. Wiadomo, że ludzie pamiętają dłużej samą informację lub opinię niż ich źródło, a więc niż to, kto im danej informacji dostarczył lub kto daną opinię wyraził. Z chwilą, kiedy się o źródle informacji zapomni, mechanizm blokujący akceptację wiadomości lub opinii pochodzącej od niewiarygodnej osoby przestaje działać. Wskutek tego skutki wypowiedzi mówcy, któremu się nie ufa, mogą się ujawnić po pewnym czasie. W kategoriach długofalowego oddziaływania myślą organizatorzy kampanii propagandowych i reklamowych. W życiu codziennym mówiącemu zależy bardziej na doraźnych efektach. Jeżeli chcę kogoś namówić, by poszedł ze mną na spacer, mało mnie obchodzi to, że moje argumenty zaowocują po paru dniach, tygodniach czy miesiącach. Podobnie na zebraniu dyskutanci starają się przekonać słuchaczy i skłonić ich, by się zachowali w pożądany sposób już w trakcie głosowania; niewielkim pocieszeniem dla mówcy, którego wniosek padł w głosowaniu, będzie to, że za rok jego słuchacze przyznają mu rację. Zaufanie nie jest jednak cechą stałą, którą się ma - lub której się nie ma - raz na zawsze. Jeżeli nawet każdy mówca zabiera głos z pewnym kapitałem zaufania, to swoją wypowiedzią może go zwiększyć, zmniejszyć albo zgoła stracić. Ludzie bowiem, przysłuchując się wypowiedzi, czasem nabierają zaufania do mówiącego (choćby mu na początku nie ufali), czasem przestają mu ufać. Z tego względu mówca, któremu na początku słuchacze nie ufają, znajduje się w położeniu znacznie trudniejszym niż ktoś, kto się cieszy ich zaufaniem, ale nie jest to położenie beznadziejne. Zaufanie do ludzi jako źródeł informacji jest wypadkową co najmniej kilku przypisywanych im cech. Ufa się człowiekowi, którego uważa się za |uczciwego, a więc takiemu, który - w przekonaniu słuchaczy - nie chce ich oszukać, świadomie wprowadzić w błąd. Uczciwość jako podstawa zaufania jest właściwością bardzo cenną, ale nie jedyną. Cóż bowiem z tego, że ktoś jest na wskroś uczciwy, jeżeli się nie zna na tym, o czym mówi. Tytuł do zaufania daje również kompetencja. Za |kompetentnego uważa się człowieka, który w danej dziedzinie może być uznany za eksperta z racji posiadanej wiedzy lub osobistych doświadczeń; w dziedzinie medycyny lekarz jest bardziej kompetentny niż trener piłki nożnej, a naoczny świadek wypadku drogowego - bardziej kompetentny w sprawie tego wypadku niż osoby, które tylko o nim słyszały. Trzecią - oprócz uczciwości i kompetencji - właściwością przypisywaną często osobie, której się ufa, jest |bezstronność. Wiadomo przecież, że wielu najuczciwszych ekspertów grzeszy skłonnością do stronniczego wyolbrzymiania lub pomniejszania znaczenia niektórych faktów i zjawisk. Zazwyczaj lekarz surowiej ocenia stan zdrowia ludności, a prokurator - stopień przestępczości niż przedstawiciele innych zawodów. Kiedy nauczyciel mówi o trudach pracy pedagogicznej, słuchacze są skłonni do traktowania jego wypowiedzi jako częściowo stronniczej, bo wyrażającej nauczycielski punkt widzenia. Z tego względu starania mówcy, by zasłużyć na opinię człowieka bezstronnego, są równie uzasadnione, jak troska o opinię człowieka uczciwego i kompetentnego. Mówca, który - zdaniem jego słuchaczy - jest jednocześnie uczciwy, kompetentny i bezstronny, cieszy się ich szczególnym zaufaniem. Te trzy cechy źródła informacji - choć nierzadko przypisywane mu niesłusznie - dają się łatwo uzasadnić |racjonalnie; ich rolę uzasadnia tzw. zdrowy rozsądek. Oprócz nich wpływ na zaufanie do źródła informacji mają trzy inne cechy, motywowane głównie |emocjonalnie. Otóż ludzie skłonni są także ufać mówcy, którego lubią, którego wypowiedź im się podoba oraz którego uważają za podobnego do siebie. W szczególnie sprzyjających okolicznościach taki mówca może odnieść sukces, choćby w gruncie rzeczy słuchacze uważali go za niekompetentnego lub stronniczego. Wyodrębnienie sześciu czynników warunkujących zaufanie do człowieka jako do źródła informacji stawia problem ich hierarchii. Zapewne nie uda się go nigdy rozwiązać generalnie, bo ważność poszczególnych czynników zależy od przedmiotu informacji, jakości słuchaczy i wielu różnych okoliczności. Jednakże zarówno doświadczenie, jak i nieliczne zresztą badania w tej dziedzinie wskazują zgodnie, że najważniejsza jest uczciwość. W każdym zaś razie góruje ona nad kompetencją. Nic w tym dziwnego. Im wyższe kwalifikacje ma nieuczciwy ekspert, tym łatwiej mu wywieść laików w pole. Drugie miejsce po uczciwości należy się prawdopodobnie bezstronności, zwłaszcza jeśli słuchacze są ludźmi wykształconymi i krytycznie nastawionymi do przekazywanych im informacji i opinii. Wynikają stąd dwa wnioski o wielkiej doniosłości dla każdego, komu zależy, by jego słowa spotkały się z zaufaniem słuchaczy: * wystrzegać się kłamstwa i takiego podkoloryzowania faktów, by się lepiej zgadzały z propagowaną tezą, * zapobiegać wrażeniu, że popierając jakąś tezę, kieruje się własnym interesem. Zapewne bardzo rzadko trafia się mówcy, by słuchacze uważali go za uczciwego, kompetentnego, bezstronnego, a ponadto, żeby go lubili, żeby się im jego wypowiedź podobała i żeby się z nim utożsamiali. Nieporównanie łatwiej o sytuację, w której mówca uważany za nieuczciwego, niekompetentnego, stronniczego i obcego, a do tego nielubiany usiłuje trafić do przekonania słuchaczom swoją wypowiedzią odbieraną przez nich jako przelewanie z pustego w próżne. Jeżeli taki nieszczęsny mówca nie uświadamia sobie swojej klęski, a jeszcze na dodatek, zszedłszy z trybuny, dopomina się o komplementy ("Jak się wam podobało moje wystąpienie?)), nikt nie potrafi mu pomóc. Najlżejszą krytykę swojej wypowiedzi potraktuje (z najgłębszym przekonaniem!) jako atak na pryncypia lub w najlepszym przypadku jako przejaw osobistej wrogości albo zawiści. Pewne nadzieje na wyleczenie z pustosłowia rokują tylko ci mówcy, którzy zdają sobie sprawę z poniesionej klęski. Być może następnym razem, kiedy znów zabiorą głos, zadbają o zaufanie słuchaczy. Może zechcą, chroniąc się przed posądzeniem o |nieuczciwość, sprawdzić zgodność swoich sądów z rzeczywistością, zweryfikować liczby i nazwy, skontrolować prawomocność wnioskowania, zrewidować argumenty (czy aby któryś z nich nie jest zbyt naciągany?), zastanowić się nad dopuszczalnością zamierzonych przemilczeń, rozważyć celowość użycia epitetów motywowanych wyłącznie emocjonalnie, a zwłaszcza wyrzec się nadużywania nieprecyzyjności określeń (np. "X był swego czasu zamieszany w sprawę głośnej kradzieży", co ma sugerować, że X ukradł, choć faktycznie jego okradziono lub był on tylko świadkiem kradzieży). Kiedyś mówiono, że "kłamstwo ma krótkie nóżki"; dziś, wobec rozwoju środków komunikowania i aktywności komunikacyjnej ludzi, kłamstwa są właściwie beznogie. Kto nie chce mieć opinii |niekompetentnego, niech nigdy z własnej woli nie zabiera głosu w sprawach, na których się nie zna. Milcząc traci się niewiele, mówiąc głupstwa - można się ośmieszyć na bardzo długo. Oczywiście nikt się nie rodzi ekspertem; dopiero po zebraniu informacji i opinii oraz ich przemyśleniu uzyskuje się moralne prawo publicznego wystąpienia. Mając zaś podstawę, by się do tego prawa poczuwać, pozwalamy sobie dać to możliwie delikatnie słuchaczom do zrozumienia (np. "Rozmawiałem niedawno na ten temat z Iksem, który uchodzi za specjalistę..."; "Przeczytałem sobie przed naszym zebraniem wszystkie protokoły..."; "Przez kilka lat pracowałem z Igrekiem w tym samym zespole..."; "Niedawno byłem świadkiem podobnej dyskusji...)). We wszystkim, naturalnie, trzeba zachować umiar. Natrętne demonstrowanie kompetencji przez mówcę może się obrócić przeciw niemu. Jeśli bowiem słuchacze jej nie zaakceptują, albo nie rozumieją wypowiedzi, ten i ów pomyśli sobie: "Ee, wymądrza się!" albo: "Chyba coś kręci!" Przed zarzutem |stronniczości zabezpieczy mówcę danie do zrozumienia słuchaczom, że znane mu są fakty i argumenty przemawiające przeciw popieranej przez niego tezie oraz że popierając ją, nie kieruje się własnym interesem. Niektórzy, aby zasłużyć na opinię bezstronnych, idą na całość i wmawiają słuchaczowi, że popierając dany wniosek, świadomie działają na własną szkodę w imię ogólnego dobra. Ten zabieg uznałbym jednak za przesadę. Znacznie trudniej odpowiedzieć na pytanie, jak być |lubianym. Wszelkie uogólnienia okazują się niebezpieczne, bo zgodnie z przysłowiem "na każdego potwora znajdzie się amatora". Zwykle jednak dobre wrażenie robi na słuchaczach wszystko, co świadczy o tym, że mówca lub rozmówca traktuje ich poważnie i życzliwie. Każdy natomiast objaw lekceważenia, poczucia wyższości lub agresywności zraża większość słuchaczy. Na ogół można się spodziewać, że na życzliwość odpowiedzą życzliwością, na agresję - agresją. Łatwiej darują mówcy nieporadność niż zadzieranie nosa. Na sympatię słuchaczy zarabia zresztą mówca nie tylko tym, co mówi, ale także swoim wyglądem i zachowaniem. Chyba równie trudno określić, co się ludziom |podoba w tekstach. O tym również decydują indywidualne gusty. Wiadomo z doświadczenia i obserwacji, że ludzie niby wolą teksty wesołe niż smutne, ale ten sam dowcip, z którego jedni się śmieją do łez, inni przyjmują z niesmakiem. Podobnie ma się rzecz z barokową stylizacją, podniosłymi archaizmami lub wyszukanymi ornamentami przenośni i porównań: w jednych budzą zachwyt, inni uważają je za pretensjonalne, sztuczne i napuszone. Tym, co jednych nudzi, inni się pasjonują. Pomimo tak różnych gustów na ogół każdy woli słuchać komplementów i pochwał niż wymówek i uwag krytycznych; chyba każdemu większą przyjemność sprawiają informacje i opinie zgodne z jego obrazem świata i systemem wartości niż informacje i opinie ów obraz i ów system podważające; zapewne też większości ludzi bardziej się podobają rzeczy jeszcze im nie znane, barwne opowieści o ludziach i ich niezwykłych perypetiach oraz wypowiedzi jasne i zrozumiałe niż treści banalne i abstrakcyjne dywagacje, których zrozumienie wymaga od słuchaczy szczególnej koncentracji uwagi. Zręcznie wpleciony w wypowiedź świeży żart lub dowcip - jeżeli nie jest zbyt rubaszny i nie obraża słuchaczy - sprzyja pozyskaniu ich sympatii. Aby się wydać słuchaczowi |podobnym |do |niego, mówca w miarę dyskretnie zwraca uwagę na to, co ich ze sobą łączy. Za ludzi "podobnych do nas", "swoich", "takich jak my" uważamy tych, którzy wiedzą to, co sami wiemy; którzy przeżyli to, co sami przeżywaliśmy; którzy mają kłopoty, marzenia i plany bliskie naszym. Kiedy więc mówimy do piłkarzy, nie zawadzi wspomnieć, że i my kopaliśmy kiedyś piłkę. Kiedy zabieramy głos na wywiadówce w szkole, może się okazać pożyteczne przypomnienie, że i my mamy dzieci. Kiedy rozmawiamy z sąsiadami, warto się z nimi podzielić naszymi zmartwieniami, że trudno dziś związać koniec z końcem, że zdrowie nie zawsze dopisuje, że mamy hałaśliwego lokatora, a program telewizji stał się już zupełnie beznadziejny. Oczywiście, ani myślę namawiać kogokolwiek do kłamstwa, do strojenia się w cudze piórka, do udawania kogoś, kim nie jesteśmy. Jestem tylko najgłębiej przekonany, że wszystkich nas, Ziemian - a tym bardziej nas, Polaków - więcej cech łączy niż dzieli. I właśnie to, co nas łączy, dobrze jest i sobie, i innym przypomnieć, aby się lepiej zrozumieć i lepiej porozumieć. Do tego, aby słuchacze odnieśli wrażenie, że mówiący jest im bliski, podobny do nich albo wręcz jednym z nich, nie muszą być zawsze użyte słowa. Często wystarcza sam wygląd i sposób bycia. Są ludzie, którzy mają zadziwiającą zdolność wytwarzania wypowiedzi dowolnej długości i na dowolny temat. Wydaje się, że ukrywają w sobie jakąś gigantyczną szpulę nici tematów. W razie potrzeby odwijają jej tyle, ile zapragną, a raczej tyle, ile zniosą słuchacze. Gotowi są w każdej chwili zacząć i w każdej chwili - np. na żądanie przewodniczącego - skończyć. Często mówią ładnie i płynnie, bez jąkania się i stękania, udaje się im zainteresować, a nawet rozśmieszyć słuchaczy jakąś dykteryjką lub dowcipem. Bywa, że się cieszą opinią złotoustych, i wiele osób zazdrości im daru słowa. Ale kiedy potem słuchacz relacjonuje przebieg dyskusji z udziałem takiego mówcy, nie potrafi o jego wystąpieniu powiedzieć nic więcej ponad to, że "zabrał głos i mówił bardzo pięknie". Takie wystąpienia przypominają nić wysnuwaną ze szpulki: można je ciąć w dowolnym miejscu, mogą mieć (do pewnego stopnia) dowolną długość, a początek nie będzie się różnił od końca. Nie mniejszym postrachem zebrań, których uczestnicy chcą doprowadzić obrady do konkretnych wyników, są ludzie pozbawieni poczucia czasu. Nie pomoże zapowiedź, że poszczególne wystąpienia nie mogą przekraczać 5 czy 10 minut. Człowiek bez poczucia czasu przygotuje sobie wypowiedź - czasem nawet na piśmie - na godzinę. Wygląda to, jakby ktoś chciał dzieżę ciasta włożyć do szklanki. Najpierw mówi wolno i dobitnie. Dopiero gdy zapowiedziany czas wystąpienia dobiega końca, nieszczęśnik zaczyna się orientować, że wciąż jeszcze nie doszedł do meritum sprawy. Zwiększa więc coraz bardziej tempo mówienia lub czytania. Niewiele to daje, przewodniczący raz po raz przypomina o konieczności ustąpienia miejsca następnym dyskutantom. Nasz biedak długo nie rezygnuje, zdobywa jeszcze 5, jeszcze 10 minut, ale wreszcie zaczyna się plątać, co zresztą nie ma żadnego znaczenia, bo już dawno nikt go nie słucha. Kiedy skończy, większość potencjalnych słuchaczy przyjmuje to z uczuciem ulgi. Tylko niektórzy będą żałowali, że się skończyły zabawne zmagania upartego gaduły z przewodniczącym zebrania. Biada jednak słuchaczom, kiedy taki pozbawiony poczucia czasu mówca zajmuje w hierarchii społecznej pozycję na tyle wysoką, że przewodniczący nie ma odwagi przerwać mu wystąpienia. Bywają też dyskutanci, których wypowiedź ciągnie się jak guma do żucia w dobrym gatunku. Po prostu nie mogą jej skończyć, bo w miarę mówienia ciągle im się przypomina jakaś nowa sprawa. Takie wystąpienia przypominają nizanie koralików na sznurek. Ich obserwacja także może dostarczyć wiele uciechy słuchaczom obdarzonym poczuciem humoru. Przypomnijmy sobie tych dyskutantów, którzy czując, że czas ich wystąpienia dobiega końca, deklarują: "Spróbujmy podsumować te fakty i wyciągnąć z nich praktyczne wnioski". Już się naiwni słuchacze poprawiają w krzesłach i przygotowują do następnego dyskutanta. Tymczasem ta deklaracja nic nia znaczyła ponad to, że mówca zdaje sobie sprawę z upływu czasu. Po kilku minutach znów zapowiada: "Na zakończenie kilka słów chciałbym poświęcić sprawie..." Tego też nie należy traktować poważnie, bo po omówieniu owej sprawy usłyszymy: "Kończąc pozwolę sobie jeszcze wspomnieć, że...", a potem: "Z tym łączy się inna historia, którą zakończę moje wystąpienie", i za chwilę znów: "Jeszcze sprawa ostatnia...", i znów: "Kończę więc, teraz już naprawdę, przypomnieniem...". To również nie zapowiada finału, ale jest tylko objawem chwalebnego samokrytycyzmu, bo po kilku minutach słyszymy znów: "I wreszcie, żeby skończyć..." Taka wypowiedź trwałaby w nieskończoność; przerywa ją zazwyczaj dopiero żywiołowy śmiech z sali, wywołany kolejną zapowiedzią zakończenia. Wystąpienia typu "snucie nici", "wkładanie ciasta do zbyt małej formy" lub "nizanie koralików" rzadko występują w stanie czystym i w tak karykaturalnej postaci, jak to przedstawiają przytoczone przykłady. W praktyce jednak w większości dłuższych wypowiedzi na zebraniach można dostrzec przynajmniej pewne elementy jednego z trzech wyróżnionych typów wypowiedzi, nieefektywnych wskutek amorficzności. Nie zawadzi przyjrzeć się krytycznie swoim wypowiedziom, by sobie uświadomić, któremu z nich są one najbliższe. Wprawdzie każdy tekst ma początek, środek i zakończenie, ale tylko w wypowiedziach świadomie budowanych początek jest początkiem, zakończenie - zakończeniem, a środek - środkiem nie tylko dlatego, że początek rozpoczyna wypowiedź, zakończenie ją kończy, natomiast środek znajduje się między początkiem a zakończeniem, ale przede wszystkim dlatego, że mają właściwe sobie cechy treściowe i formalne. Bodaj najważniejszą funkcją początku każdej wypowiedzi - zwłaszcza dłuższej - jest poinformowanie słuchaczy o jej zamierzonej treści i konstrukcji. Słuchacz ma prawo wiedzieć, co go czeka, a więc o czym się będzie mówiło i w jakiej kolejności. Znając plan wypowiedzi, nastroi się odpowiednio na jej odbiór, z czego zresztą skorzysta także mówca, bo jego myśli i słowa padną na przygotowany grunt. Z tego względu postulat powiadamiania na wstępie o treści wypowiedzi służy nie tyle skuteczności i perswazji, co skuteczności komunikowania się w najściślejszym znaczeniu tego słowa. Wiemy z własnego doświadczenia, że decyzja o zakupie lub lekturze nie znanej książki zależy często od zapoznania się z jej spisem rzeczy, który - nawiasem mówiąc - coraz częściej wydawca zamieszcza na początku, a nie na końcu. Początek dobrze skonstruowanej wypowiedzi powinien odgrywać rolę jej swoistego spisu rzeczy. Rolę tę odgrywają zwykle sformułowania typu: "Zajmę się najpierw sprawą X, potem będę mówił o sprawie Y, a skończę na sprawie Z"; albo: "Chcę poruszyć 3 kwestie: pierwsza - to X, druga - to Y, trzecia - to Z"; albo: "Swoją wypowiedź poświęcę rozważaniu wniosku zgłoszonego przez N.; omówię najpierw jego aspekty prawne, potem ekonomiczne, a wreszcie polityczne"; albo: "Chciałem podzielić się uwagami, jakie mi się nasunęły podczas słuchania dotychczasowych wypowiedzi. Przedstawię je w takiej kolejności, w jakiej te wypowiedzi były wygłaszane. Na koniec postaram się pokazać, że wszystkie one, choć tak różne, opierają się na tym samym błędnym założeniu". Zapowiedzianego na wstępie "spisu rzeczy" powinien mówca przestrzegać rygorystycznie. Jest też rzeczą wskazaną, by informował słuchaczy o podejmowaniu kolejnych zaplanowanych wątków. Służą temu celowi takie zwroty, jak np. "Przechodzę teraz do następnej sprawy"; albo: "Tyle w sprawie X. Jeśli chodzi o sprawę Y, przypominam..."; albo: "Tak się przedstawiają prawne aspekty wniosku. Zajmijmy się nim teraz z ekonomicznego punktu widzenia". Sposobów sygnalizowania słuchaczom, że się skończyło jeden wątek i podejmuje następny, można oczywiście wymyślić nieskończenie wiele. Mogą być bardzo wyszukane, mogą się też odznaczać krańcową prostotą i bezpretensjonalnością, jak np. "Sprawa pierwsza...; sprawa druga...; sprawa trzecia...". Także dobór form wprowadzających poszczególne wątki wypowiedzi nasuwa analogie do spisu rzeczy w książkach; w nim również poszczególne rozdziały miewają niekiedy wyrafinowane tytuły, niekiedy zaś tylko liczby porządkowe: Rozdział I, Rozdział II... itd. Prawdopodobnie większość wypowiedzi publicznych - z wyjątkiem przemówień, referatów i odczytów - wymaga improwizacji. Dotyczy to zwłaszcza głosów w dyskusji. Jeśli bowiem nawet przezornie napiszemy sobie wcześniej tekst wystąpienia, zwykle wypowiedzi przedmówców zmuszą nas do zmiany: a to się coś okaże zbędne, a to trzeba coś koniecznie dodać, a to jakiś wstęp przeredagować. W wypowiedzi choćby częściowo improwizowanej znacznie trudniej utrzymać zamierzoną konstrukcję niż w tekście pisanym. W trakcie mówienia przypominają się różne fakty, anegdoty, ludzie, czasem reakcja słuchaczy wywołuje dodatkowe spojrzenia, co sprzyja nie dającym się przewidzieć dygresjom, które mogą zagrozić rozsadzeniem pierwotnie klarownej struktury wypowiedzi. Moim zdaniem, dygresje są zazwyczaj niepożądane, ale też zdaję sobie sprawę z tego, że mało kto potrafi się ich ustrzec. Skoro więc już ulegamy pokusie wprowadzenia dygresji, nie omieszkujemy powiadomić o tym słuchaczy. Uczynimy najlepiej, jeśli ją ujmiemy w wyraźne klamry, np. "Tu pozwolę sobie na małą dygresję..." - a potem - "Wróćmy do przerwanego wątku". Oczywiście, dygresja raczej nie powinna być dłuższa niż którakolwiek z zasadniczych spraw poruszanych w wypowiedzi. Nie powinna się też stawać odskocznią do nowych dodatkowych wątków ubocznych, bo jak zaczniemy robić dygresje do dygresji, to się najuważniejsi słuchacze w nich pogubią. Nawet najdłuższa wypowiedź ma - na szczęście słuchaczy - swój koniec. Rzecz w tym, by następował on wtedy, kiedy mówca tego chce, a nie wtedy, kiedy jest do tego zmuszony przez przewodniczącego lub świadomość całkowitej utraty kontaktu ze słuchaczami. Owa utrata kontaktu może mieć różne przyczyny i różne przybierać formy: od okrzyków oburzenia i protestu, przez coraz głośniejsze rozmowy, do powszechnego ziewania i drzemki (o opuszczaniu sali przez słuchaczy chyłkiem lub demonstracyjnie nie wypada pisać). Przynosi jednak ten sam skutek: poczucie absuardalności dalszego mówienia. Wtedy prawdziwym problemem staje się zakończenie wypowiedzi już nie z sensem, ale z honorem. Jeżeli mówca szczęśliwie uniknie tych przykrych sytuacji i we właściwym czasie dobrnie do końcowej partii wystąpienia, utrzymując uwagę większości słuchaczy, ma prawo być z siebie zadowolony. Świadomość sukcesu doda mu pewności siebie i zmobilizuje do ostatniego wysiłku, tzn. do podsumowania wypowiedzi i do sformułowania wynikającego z niej wniosku, który całemu wystąpieniu nadaje rację bytu. Jeżeli zaś wystąpienie przebiegało nie całkiem pomyślnie, bo mówca poplątał tok rozumowania, niespodziewanie dla siebie część słuchaczy rozdrażnił, część zaś znudził, wdał się w niepotrzebne dygresje albo nie przez wszystkich został właściwie zrozumiany, |podsumowanie i końcowy |wniosek stwarza szansę powetowania słabości całej wypowiedzi. W tej końcowej partii wystąpienia warto jeszcze raz przypomnieć jego konstrukcję, a więc to, jakie się sprawy poruszało i w jakiej kolejności. Słuchacze też się napracowali, usiłując nas zrozumieć, a czeka ich jeszcze tyle pracy z wysłuchaniem następnych wypowiedzi. Aby im zaoszczędzić zbędnego wysiłku, nie wahajmy się ich uprzedzić jednoznacznie, szczerze, po męsku: "Mówiłem o tym i tym. Teraz podsumowuję (albo: rekapituluję, ewentualnie resumuję; raczej nie: reasumuję). Z czego wynika wniosek taki i taki". Zdarzają się, prawda, wypowiedzi, które mając charakter komentarza, refleksji albo przyczynku, nie prowadzą do konkretnego wniosku. Ale na ogół i w nich są myśli ważniejsze i mniej ważne. Tę spośród nich, którą mówca uważa za najważniejszą, może powtórzyć na końcu, powierzywszy jej funkcję wniosku. Podkreślmy: ta myśl powinna być |powtórzona w ostatnich słowach wystąpienia, a nie zachowana na jego zakończenie. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że jeśli tylko większość mówców zacznie przestrzegać zasady zapowiadania słuchaczom, iż oto za chwilę będą mieli do czynienia z podsumowaniem lub wnioskiem, wypowiedzi staną się jeszcze bardziej szablonowe, niż są obecnie. Nie podzielam tych obaw. Samo podsumowanie albo wniosek mogą być tak oryginalne pod względem treści i formy, jak się to tylko mówiącemu podoba. Od sposobu ich zapowiedzi nie trzeba oczekiwać oryginalności. Nie razi nas przecież jako szablon czy banał to, że w bardzo różnych książkach pierwszy rozdział nazywa się najczęściej wstępem lub wprowadzeniem, a ostatni - zakończeniem. Kiedy radzę, żeby zaraz na początku wystąpienia poinformować słuchaczy o jego konstrukcji, milcząco przyjmuję za rzecz oczywistą, że nikt odpowiedzialny nie zabiera głosu (pomijam w zasadzie nieparlamentarne kilkuwyrazowe wtręty do cudzej wypowiedzi, osłaniane czasem fałszywą legitymacją "ad vocem)), jeżeli go sobie nie przemyślał. Na nieszczęście nie brak na ogół na zebraniach ludzi nieodpowiedzialnych, którzy pomysł na jedno zdanie utożsamiają z przemyśleniem wystąpienia. Strzelą efektownie tym jednym zdaniem i poczują pustkę, ale że nie sposób się ograniczyć do kilku słów (w najściślejszym znaczeniu tego wyrażenia), przelewają z pustego w próżne i z powrotem, całym swoim zachowaniem i wyglądem pytając: "Co by wam tu jeszcze powiedzieć?" Należało przed zabraniem głosu pytać siebie samego: "Po co mam mówić? O czym? Co mam o tym do powiedzenia? Jak to powiem? Jak skończę? Odpowiedzi na te pytania łatwo nas doprowadzą do planu całego wystąpienia. Znam ludzi, którzy ułożywszy sobie taki plan w głowie, realizują go z żelazną konsekwencją - a przynajmniej takie sprawiają wrażenie - i nie odczuwają potrzeby posłużenia się notatkami nawet podczas godzinnego wystąpienia. Może są genialni, a może mają jakieś konszachty z diabłem. Ponieważ sam tego nie potrafię, namawiam wszystkich do sporządzenia planu na kartce. Niechże to będą choćby strzępy planu. Niech poszczególne wątki będą w nim oznaczone tylko hasłowymi wyrazami. Niech to będzie tylko pięć, sześć słów. Trzymajmy je w pogotowiu. Mogą odegrać w trakcie mówienia rolę, jeżeli nie koła ratunkowego, to przynajmniej kompasu. Sporządzając na gorąco plan wystąpienia, zwykle się nie ograniczam do zanotowania hasłowymi wyrazami poszczególnych jego punktów. Zapisuję zwroty, porównania i przenośnie, które przyszły mi do głowy podczas myślenia o tym, co chcę powiedzieć. Staram się również zapisać w możliwie w zgrabnej formie główną myśl przyszłej wypowiedzi lub jej końcowy wniosek. Jeżeli zaś mam dość czasu, układam sobie w myślach początkowe zdania wystąpienia, czyli tak zwane wejście. Jak mi przyjdzie do głowy coś, co mi się w danej chwili spodoba, rzucam to także na papier. Opłaca się. Może się bowiem zdarzyć, że tuż przed otrzymaniem głosu zajdzie coś, co skieruje naszą uwagę na boczny tor. Wystarczy, że sąsiad szepnie nam do ucha jakąś plotkę albo przedmówca powie coś bulwersującego, wtedy nam notatki usłużą jak najlepszy sufler. Była już mowa o tym, że słuchacz ma prawo wiedzieć, kto do niego będzie mówił, o czym i w jakiej kolejności. W rozmowie z komputerem ta informacja w zupełności wystarcza. Ludzie są jednak w przeciwieństwie do komputerów niezdyscyplinowani, przekorni i nie dają się jak komputer włączyć na odbiór przez naciśnięcie odpowiedniego guzika. Informacja, kto będzie mówił, może przyciągnąć do słuchania tych, co temu komuś ufają lub są szczególnie zainteresowani jego opinią. Informacja, o czym się będzie mówiło, może zdobyć uwagę tych, którzy się daną sprawą szczególnie interesują. A co z resztą obecnych? Przynajmniej niektórych można skłonić do słuchania tym, jak się będzie mówiło. To przede wszystkim dla nich przeznaczone jest |wejście. Dobre wejście jest krótkie, ściąga na siebie życzliwą uwagę nawet drzemiących, zagadanych lub zaczytanych słuchaczy, a ponadto łączy się z głównym wątkiem wystąpienia. Jeśli nie spełnia ono któregokolwiek z tych trzech wymagań, może zabierającemu głos przynieść więcej szkody niż pożytku. Wejście zbyt długie zabiera cenny czas, uniemożliwia rozwinięcie właściwego tematu, przytłumia go, a tym samym pomniejsza jego wagę. Wejście, które nie wzbudza zainteresowania większości potencjalnych słuchaczy, staje się zbędnym balastem, a jeśli część z nich rozdrażnia - przypomina piłkę strzelaną do własnej bramki. Mniej oczywiste są szkody powodowane przez wejście krótkie i efektowne, ale całkowicie oderwane od poruszanego tematu; niby bowiem nastraja słuchaczy przychylnie do mówiącego, ale jednocześnie kieruje ich myśli w niewłaściwym kierunku, sugerując jakieś nie zamierzone zupełnie aluzje i podteksty. Jako wejścia skuteczne służą najczęściej przysłowia i cytaty, dowcipy, krótkie anegdoty, pytania retoryczne kierowane do słuchaczy, żartobliwe zapowiedzi treści wystąpienia, hasło, wspomnienie, informacja o jakimś niezwykłym zdarzeniu, szokujące zestawienie dwóch faktów, komplement pod adresem wszystkich obecnych lub osób powszechnie szanowanych itp. Wejście nie jest koniecznym elementem wystąpienia. Ponieważ zaś źle dobrane może zaszkodzić, lepiej z niego zrezygnować, jeśli zachodzą wątpliwości, jak też je słuchacze przyjmą. Z moich doświadczeń i obserwacji wynika, że zabierając głos, popełnia się najczęściej któryś z trzech kardynalnych błędów: wymądrzanie się, dawanie upustu miłości własnej i obrażanie słuchaczy. Jako przykład pierwszego z tych błędów mogą służyć łacińskie lub francuskie cytaty, jeśli nikt lub prawie nikt z obecnych nie zna łaciny czy francuskiego; nawet niezwłoczne przetłumaczenie ich na język polski nie uratuje mówcy przed odruchem niechęci ze strony słuchaczy. Przesadna miłość własna przejawia się zwykle w mówieniu o sobie samym (np. "Długo się zastanawiałem, czy powinienem zabrać głos w tej sprawie..."; albo: "Kiedy słuchałem wypowiedzi kolegów, naszły mnie wspomnienia..."; albo: "Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że nigdy się nie ubiegałem o nagrody i wyróżnienia, ale się zawsze starałem wywiązać jak najlepiej...)). Ewentualne obrażanie słuchaczy na wstępie wypowiedzi jest chyba największym i najtrudniejszym do odrobienia błędem, jaki mówca może popełnić. Kto nie wierzy, niech spróbuje zacząć swoje wystąpienie od słów: "Uderzmy się w piersi. Pracujemy mało wydajnie, niedbale i niegospodarnie. Spóźnienia do pracy są na porządku dziennym. Liczba nieusprawiedliwionych nieobecności wzrasta z roku na rok. Nic więc dziwnego, że nie osiągnęliśmy żadnego z planowanych wskaźników produkcji. A jednocześnie narzekamy na niskie zarobki...". Jestem pewien, że już przy drugim zdaniu mówca będzie miał przeciw sobie niemal całą salę, a być może jakiś bardziej krewki słuchacz nie wytrzyma i zawoła "Bij się we własne piersi!" Albo: "Mów w swoim imieniu". Sprawa jest przegrana i nie ma co ciągnąć dalej wypowiedzi. Pozornie efektowne wejścia bywają naprawdę niebezpieczne. Bez nich jednak zebrania, spotkania i rozmowy stałyby się okropnie nudne. Warto więc od czasu do czasu zaryzykować, by się uchronić od powielania na przykład takich wypowiedzi: "W naszym modelu przedsiębiorstwa wyniki produkcyjne nie są zadaniem samym dla siebie, lecz służą konkretnym i wymiernym celom - tworzeniu takich warunków, które zapewnią coraz pełniejsze zaspokajanie materialnych i duchowych potrzeb oraz wszechstronny rozwój każdego pracownika. Są to cele o szerokim społecznym wymiarze. I właśnie dlatego wymagają one, jeśli chcemy je osiągnąć, wsparcia o równie społecznie szeroki mechanizm ich realizacji. Mówiąc wprost i konkretnie, istota rzeczy polega na tym, że podstawową dźwignią tego mechanizmu jest człowiek, jego aktywność, inicjatywa i zaangażowanie. Ona właśnie - bardziej niż kiedykolwiek - odgrywa dziś rolę rozstrzygającą, decyduje o tym, w jakim stopniu, z jaką skutecznością wykorzystamy wszystkie możliwości..." Umiejętność przekonywania czy sztuka porozumienia "Prawda ma podstawową wyższość nad fałszem i jeśli w starciu z nim nie zwycięża, to dlatego, że jej obrońcom brak zdolności perswazyjnych." Arystoteles "Umiejętność rządzenia ludźmi to przede wszystkim umiejętność perswazji." Józef Tischner Co najmniej od 2 tysięcy lat ludzie sądzą, że umiejętność przekonywania można posiąść przez naukę, a więc mniej więcej tak, jak się uczy zapasów, boksu, karate, dżudo albo kung-fu. Zgodnie z tym poglądem skuteczność przekonywania zapewniałoby opanowanie i właściwe stosowanie pewnej liczby chwytów perswazyjnych. Bogaty ich zbiór pozostawili nam starożytni retorzy, a w czasach nowszych opisał je Schopenhauer w swej "Erystyce, czyli sztuce prowadzenia sporów". Nawiasem mówiąc, chyba żaden z chwytów opisanych przez Kwintyliana, Arystotelesa czy Schopenchauera nie został przez nich wymyślony; oni tylko opisali sposoby przekonywania, jakie ludzie stosują intuicyjnie, odkąd się zaczęli porozumiewać za pomocą języka. Porównywanie zaś retoryki i erystyki z karate jest raczej niestosowne, bo atakowi fizycznemu można się przeciwstawić tylko fizycznie, a nawet najwymyślniejsza wypowiedź perswazyjna spali na panewce, jeżeli adresat nie zechce jej wysłuchać albo nie potrafi jej zrozumieć. Nie ma się więc co łudzić, że ktokolwiek zdoła posiąść umiejętność przekonywania w takim stopniu, że będzie mógł dowolnie manipulować świadomością i zachowaniem się ludzi. Uniemożliwi mu to zresztą rozmaitość i znaczna nieobliczalność ludzkich reakcji na te same przekazy. Sceptycyzm wobec wszechmocy propagandy, reklamy i wszelkich innych form perswazji, a także wobec niezawodności wszelkich chwytów retorycznych nie przekreśla jednak sensu doskonalenia umiejętności przekonywania. Bez względu bowiem na to, czy się to komuś podoba, czy nie, ludzie się ze sobą komunikują najczęściej po to, by się wzajemnie do czegoś przekonywać. Ponieważ zaś różne osoby są obdarzone zdolnością przekonywania w różnym stopniu, warto ją rozwijać, by zwiększyć szanse egzystencji tych idei, które sami uważamy za słuszne, dobre i piękne. Kłopot zaczyna się jednak zaraz, jak się tylko spróbuje układać uniwersalne zasady skutecznego przekonywania. Okazuje się bowiem, że na ogół mają wartość względną, ograniczoną swoistością nadawcy, odbiorcy, tematyki i wielu dodatkowymi okolicznościami. Myślałby ktoś na przykład, że zalecenie, by odbiorców nie zrażać maksymalizmem propagowanej idei, ale zdobywać jej akceptację małymi kroczkami, jest tak oczywiste, że nie może budzić wątpliwości w żadnych warunkach. Tymczasem eksperymentalne badania skuteczności propagandy dowodzą przekonywająco, że niekiedy lepsze wyniki daje zasada "więcej żądasz - więcej otrzymasz". Z powodzeniem stosują tę zasadę od wieków sprzedawcy na arabskich bazarach, podając ceny wywoławcze wielokrotnie przewyższające kwotę, za którą gotowi są swój towar odstąpić. Wartość pozornie uniwersalnych zasad zmienia się też w czasie. Eksperymenty amerykańskich psychologów społecznych z lat pięćdziesiątych przemawiały na rzecz tezy, że lekkie postraszenie odbiorców ("możecie zachorować)) jest perswazyjnie skuteczniejsze niż wielki strach ("możecie umrzeć)). Analogiczne eksperymenty przeprowadzone kilkanaście lat później ujawniły istotną zmianę związku między wielkością groźby a skutecznością perswazji: większy strach powodował większą zmianę postaw w kierunku pożądanym przez nadawcę! Podobnie, sformułowana przez Arystotelesa zasada, że argumenty w wypowiedzi powinny być przedstawione w kolejności od najsłabszego do najmocniejszego, nie znalazła potwierdzenia w eksperymentalnych badaniach z połowy XX wieku. Wykazały one zależność odwrotną: wypowiedzi rozpoczynające się od argumentów najistotniejszych są na ogół perswazyjnie skuteczniejsze. Jeżeli jednak jakieś "uniwersalne" zasady przekonywania w ogóle istnieją, należy do nich zapewne ta, że łatwiej zmienić zachowanie się i opinię człowieka niż motywy jego postępowania. Motywy, jakimi się kierujemy w życiu prywatnym i publicznym, wyrabiane przez wiele lat czasem wręcz sprawiają wrażenie wrodzonych i wszelkie nadzieje, że się uda je przekształcić jednorazowym aktem perswazji są całkowicie płonne. To właśnie rzeczywiste motywy postępowania ludzi mogą posłużyć i często służą jako punkt odniesienia w argumentacji na rzecz propagowanej idei. Niewiele wskórałby nauczyciel, który by przekonywał rodziców, że powinni być surowsi dla dzieci, bo przynoszą wstyd szkole. Ta argumentacja opiera się na motywie dbałości o opinię szkoły, który by miał górować nad innymi motywami. Bez porównania skuteczniej trafi rodzicom do przekonania argumentacja odwołująca się do motywu miłości do dziecka. Dlatego właśnie doświadczony pedagog zaapeluje do rodziców o większą surowość w imię troski o właściwie rozumiany interes dzieci. Do uniwersalności może również pretendować teza, że "szczerość jest bardzo perswazyjna". Niestety, w praktyce nie ma ta teza większego znaczenia, bo chodzi tu o szczerość rzeczywistą, a nie odgrywaną. Rzeczywiste zaangażowanie mówcy okazuje się bardzo zaraźliwe, sprzyja zainteresowaniu słuchaczy tematem i wciąga ich w omawianą sprawę. Nie znaczy to jednak, że szczerość może pokryć wszelkie słabości wypowiedzi. Toż podobno dobrymi chęciami całe piekło wybrukowano. Teza o przekonywującej sile szczerości mówi tylko tyle, że z dwóch wypowiedzi identycznych pod względem argumentacji i kształtu językowego, a różniących się jedynie stopniem osobistego zaangażowania mówcy, większy skutek wywrze wypowiedź mówcy bardziej i szczerzej zaangażowanego. Perswazyjność szczerości wiąże się zapewne ściśle z zaufaniem odbiorców do nadawcy. Zgodnie z tym, co się na ten temat mówiło w jednym z poprzednich rozdziałów, wchodzi tu w grę zaufanie oparte na przeświadczeniu raczej o uczciwości nadawcy niż o jego kompetencji. Zdając sobie sprawę z względności niemal wszystkich wskazówek skutecznego przekonywania, sądzę, że przynajmniej niektóre z nich zasługują na to, by o nich pamiętać, kiedy się publicznie zabiera głos. Przemawia za nimi doświadczenie wielu mówców, kaznodziejów i prelegentów, częściowo poparte wynikami badań, a także zdrowy rozsądek i wyobraźnia. Wskazówki te, mające na ogół wielowiekową tradycję, powtarza także współczesna literatura poświęcona publicznemu używaniu języka. Jak dawniej, tak i dziś uzasadnia je troska o to, by słuchacze uświadamiali sobie, co się do nich mówi, wierzyli temu i przyznawali rację mówiącemu. Do wyobraźni słuchacza i czytelnika najskuteczniej znajdują drogę |przykłady, które ilustrują przekazywane myśli. Jest bowiem rzeczą chwalebną, jeśli mówca dba, by dać rzeczy odpowiednie słowo, ale najodpowiedniejsze słowo nie przybliży owej rzeczy słuchaczom tak, jak może to uczynić przykład odwołujący się do ich doświadczenia. Przykłady unaoczniają i konkretyzują, wciągają słuchaczy i pozwalają im przeżywać treść wypowiedzi, czyniąc ją bardziej zrozumiałą, plastyczną i dobitną. Przykład zdolny jest przybliżyć abstrakcyjne idee i hasła. Z powodzeniem unaoczni, jak coś działa, jak to coś jest ważne, a także czy jest złe, czy dobre. Wagę przykładu przekazywali światu Rzymianie w przysłowiu: "Verba docent, exempla trahunt" (słowa pouczają, przykłady pociągają). Przysłowie to w równym stopniu odnosi się do przykładów, jakie się daje własnym postępowaniem czy całym własnym życiem, jak i do przykładów przytaczanych w wypowiedzi, jeżeli są one dostatecznie konkretne, a słuchacze uznają je za typowe. Przykład może bowiem różnić od przykładu kilka stopni konkretności. Wyobraźmy sobie dialog reportera z lokalnym działaczem młodzieżowym: - Czym się zajmujecie? - Za najważniejsze zadanie uznaliśmy działalność ideowo-wychowawczą w środowisku. - Jak się to przejawia w waszej pracy? - Na przykład upowszechniamy znajomość najnowszej historii Polski. - Jak to robicie? - Organizujemy odczyty z udziałem prelegentów nawet z Warszawy. - Proszę o jakiś przykład. - W zeszłym miesiącu mieliśmy odczyt o powstaniu KRN. Niektóre odczyty cieszą się sporym zainteresowaniem. - Ilu słuchaczy bywa zwykle na takim odczycie? - Różnie. Na przykład na tym odczycie o KRN-ie było przeszło 20 osób. Ten fragment dialogu - służący nam oczywiście za przykład - ilustruje różne stopnie dzielące ogólnikowy poziom prowadzenia "działalności ideowo-wychowawczej" od poziomu konkretnych dwudziestu kilku osób obecnych na konkretnym odczycie. Tylko ten najniższy poziom dostarcza przykładów pełnowartościowych. Wymowa przytaczanych przykładów nie zawsze i nie dla wszystkich bywa wyraźna i jednoznaczna. A że nie ma większego sensu zabieranie głosu, jeżeli słuchacze nie rozumieją i przynajmniej na czas dyskusji nie zapamiętają, co właściwie mówca chciał im powiedzieć, warto zapobiec ich ewentualnym wątpliwościom. Uczyni to najlepiej wyrażenie podstawowej idei całej wypowiedzi w formie krótkiej, dosadnej a wpadającej w ucho i pamięć. Taką formę mają tzw. |złote |myśli, a wśród nich przysłowia i przysłowiowe wyrażenia literackiej proweniencji. Oto młody człowiek naraził się środowisku pewnym karygodnym postępkiem. Toczy się dyskusja, jakie konsekwencje swego czynu powinien ponieść. Zdania są podzielone. Jedni uważają, że należy go ukarać surowo, by miał nauczkę na całe życie, inni - że darowanie kary i ograniczenie się do upomnienia będzie miało lepszy skutek wychowawczy. Ci pierwszi będą przypominać, że "czym skorupka za młodu nasiąknie...", że "od rzemyczka do koziczka...", że "drzewko póki młode naginać trzeba...", że "pobłażliwość złe owoce rodzi" itp. Ci drudzy będą odpowiadać, że "młodość musi się wyszumieć", że "nawet późniejsi święci grzeszyli w młodości", że "głupota jest cechą młodości", że "karząc młodych, robimy z nich przestępców", że "młodych trzeba wychowywać, a nie karać", że "odpowiedzialność za występki młodych spada na pokolenie starsze". Bez końca można by przytaczać podobne sentencje uzasadniające, że trzeba winowajcę ukarać, bo młody, albo mu - dlatego, że młody - darować. Jeżeli złote myśli podkreślają główny sens wypowiedzi, to |cytaty go uwierzytelniają. Szczególnie przydatne okazują się pod tym względem cytowane słowa ludzi, do których słuchacze odnoszą się (albo powinni się odnosić zgodnie z systemem wartości panującym w danej grupie) z szacunkiem, zaufaniem, czcią lub miłością. Powołują się mówcy na autorytet wielkich myślicieli i bohaterów narodowych, uczonych i poetów, przedstawicieli wyższych instancji władzy i przepisy prawne. Swoisty charakter ma cytowanie wypowiedzi przeciwników na poparcie własnej tezy; zazwyczaj w takich wypadkach przytacza się je w charakterystycznej oprawie typu "nawet NN, którego nikt nie może posądzić o życzliwość do nas, musiał przyznać, że..." i tu się przywołuje potwierdzenie jakiegoś osiągnięcia lub zalety. Częściej jednak z wypowiedzi przeciwników dobiera się cytaty kompromitujące ich w oczach słuchaczy. Znaczenie, jakie się przypisuje cytatom, sprawia, że popyt na nie wśród ludzi często zabierających publicznie głos, czy to w mowie, czy to w piśmie, zawsze był duży. W pewnym stopniu zaspokajały go zbiory cytatów przygotowane na użytek oratorów i pisarzy już na początku naszej ery. Również i dziś w wielu krajach świata takie zbiory cytatów na różne okazje należą do podstawowej biblioteki ludzi zawodowo wytwarzających teksty mówione lub pisane, a więc polityków, dziennikarzy, kaznodziejów, specjalistów od reklamy itp. Ludzie pióra w Polsce korzystają obecnie z wydanej przez PIW w połowie lat siedemdziesiątych "Księgi cytatów z polskiej literatury pięknej od XIV do XX wieku"; ułożyli ją Paweł Hertz i Władysław Kopaliński. Zakres przywoływania cudzych słów jako argumentu jest bardzo rozległy. Nie obędzie się bez cytatów żadna rozprawa naukowa, nie brak ich w publicystyce, propagandzie i reklamie, użyczają blasku przemówieniom mężów stanu, a jednocześnie chętnie się po nie sięga w swobodnej towarzyskiej rozmowie. Na pierwszy rzut oka ta powszechność posługiwania się cytatami wydaje się zrozumiała. Najczęściej rzeczywiście ich główną funkcją jest to, że uwierzytelniają, nobilitują i podpierają myśli zawarte w wypowiedzi. Prócz tego mogą jednak pełnić jeszcze przynajmniej dwie inne funkcje: ubarwiać samą wypowiedź i sprawiać wrażenie, że cytujący jest osobą wysoce kulturalną i oczytaną. Jeżeli więc ktoś zgrabnie zacytuje dajmy na to Arystotelesa, Mickiewicza i Marksa, odnosi trzy korzyści: po pierwsze, sugeruje, że Arystoteles, Mickiewicz i Marks stoją po jego stronie; po drugie, jego wypowiedź staje się bardziej urozmaicona; po trzecie, przedstawia się sam słuchaczom w korzystnym świetle. Pomimo tych wszystkich zalet praktycznych, faktyczna racjonalna moc dowodowa cytatów jest dość skromna. Jakąż moc dowodową dla tezy, że nie należy wierzyć uczonym, ma to, że młody Mickiewicz napisał "Martwe znasz prawdy...)? Ponadto cytowane cudze słowa wyrywa się z kontekstu, co sprzyja różnego rodzaju nadużyciom. Bywa tak, że się dyskusja przeradza w jałową szermierkę na cytaty z tych samych autorów. Podobną do cytatów funkcję perswazyjną pełnią |nawiązania do wydarzeń historycznych lub fikcyjnych znanych z literatury. Im mocniej takie wydarzenie (i wiążące się z nim emocje) jest zakorzenione w świadomości słuchaczy, tym większa okazuje się siła jego oddziaływania. Z możliwości takich nawiązań chętnie korzystają politycy, ale i publicysta, przedstawiając swój program, przywoła tradycje - w razie potrzeby - albo zrywów powstańczych, albo rozwoju gospodarczego. Stęskniona żona porównuje siebie do Penelopy, a zahukany mąż - do papy Dulskiego. Nawiązania do wydarzeń historycznych bywają nierzadko przedmiotem nadużyć perswazyjnych, służąc jako narzędzie dywersji ideowej i tzw. manipulacji. Biada jednak mówcy, gdy w retorycznej euforii pozwoli tu sobie na zbytnią przesadę; słuchacze zareagują oburzeniem lub śmiechem. Dla ludzi trzeźwo myślących - prawda, że ostatnio o takich coraz trudniej - moc dowodową większą niż cytaty i nawiązania mają |liczby. Szczególnie łatwo tu przedobrzyć. Kabarety ośmieszyły skutecznie styl przemówień typu "Plony 4 zbóż w skali kraju wyniosły w roku bieżącym 15,4 mln ton wobec 14,3 mln w roku ubiegłym i 11,3 mln przed 10 laty. Jednocześnie powierzchnia zasiewów obejmowała 9,093 mln ha przed 10 laty, 8,841 mln ha w roku ubiegłym, 8,563 mln ha w roku bieżącym". W piśmie cytowany fragment ma nawet sens, ale odczytywany słuchaczom wymęczonym wielogodzinnymi obradami nie ma żadnych szans, by dotrzeć do ich świadomości. Można się założyć, że nawet nie zorientują się, czy powierzchnia zasiewów wzrosła, czy też się zmniejszyła. Ludzie czują się względnie pewnie, operując liczbami do stu, ewentualnie do tysiąca. Kiedy w grę wchodzą setki tysięcy i miliony, różnice między nimi zaczynają się zacierać. Wyobraźni słuchaczy trzeba pomóc. Można to uczynić na przykład tak: "Tu nie chodzi o 4 czy 40 ton, ani o 400 czy nawet 4 tysiące, ale o miliony ton, a więc o trzecią część tego, co zebraliśmy przed 10 laty". Jeżeli mówcy zależy na pobudzeniu słuchaczy do myślenia, dobre usługi oddadzą mu |pytania. Już sama ich wznosząca się intonacja przełamuje monotonię zdań orzekających, które zwykle panują w wypowiedziach. Do tego dochodzi ich treść. Pytanie jakby otwierało w świadomości słuchaczy miejsce na odpowiedź, jakby budziło oczekiwanie na nią. Wskutek tego pytanie aktywizuje słuchaczy, a zwłaszcza tych, do których jest bezpośrednio skierowane. Pytania dzieli się zwykle na otwarte (np. "Co słychać?)) i zamknięte, wśród których wyróżnia się pytania o rozstrzygnięcie (np. "Czy nasz wniosek był już rozpatrywany na posiedzeniu Zarządu?)) i pytania o uzupełnienie (np. "Kogo wybrano na delegata na Zjazd?)). Podział ten niewiele jednak wyjaśnia, bo pomija rzeczywiste funkcje perswazyjne pytań. Kiedy się im starannie przyglądamy, odkrywamy ich bogactwo i dochodzimy do wniosku, że pytania są chyba najbardziej perswazyjną ze wszystkich form wypowiedzenia. Zacznijmy od pytań z ukrytym założeniem. Pytając na przykład "Kto odpowiada za nieporządki w administracji?" albo "Jaką karę powinien ponieść Kowalski za swój pożałowania godny wybryk?", albo "Kiedy wreszcie uwierzymy we własne siły?" - zakładamy kolejno, że w administracji są nieporządki, że Kowalski dopuścił się karygodnego wybryku, i że dotychczas we własne siły nie wierzymy. Taki charakter ma również pytanie oskarżonego ze znanej anegdoty "Czy pan sędzia przestał brać łapówki?", a także słynny początek mowy Cycerona "Quousque tandem, Catilina, abutere patientia nostra?" (Jak długo jeszcze, Katylino, nadużywać będziesz naszej cierpliwości?). Perswazyjność tych pytań jest oczywista. Inną funkcję pełnią pytania wprowadzające pominięty wątek, które stawiają dyskutanci referentowi lub przedmówcy. Niektóre z nich cechuje podchwytliwość mająca na celu ujawnienie informacji niewygodnych, więc przemilczanych. Pytanie pozorne umożliwia znów przedstawienie własnego stanowiska w sytuacji, kiedy się nie przewiduje dyskusji, a tylko zadawanie pytań prelegentowi (mówi się wtedy: "Moim zdaniem jest tak i tak. A co pan o tym sądzi?)). Czasem pytanie pomaga się wykręcić z odpowiedzi na postawione nam pytanie; klasycznym przykładem tego jest znany szmonces: "Dlaczego wy, Żydzi, zawsze odpowiadacie pytaniem na pytanie?" "A dlaczego Żydzi nie mieliby odpowiadać pytaniem na pytanie?" Można by też klasyfikować pytania ze względu na to, kto ma na nie odpowiadać. Wyróżniają się tu trzy główne ich typy. Są to, po pierwsze, pytania rzeczywiste, kierowane do osób obecnych, od których się oczekuje rzeczowej odpowiedzi. Grupę drugą tworzą pytania, na które sobie odpowiada sam pytający (np. "Czy możemy o tym zapomnieć? Moim zdaniem po stokroć nie!)). Do grupy trzeciej należą tzw. pytania retoryczne, w ogóle nie wymagające odpowiedzi (np. "Czy ktokolwiek będzie działał świadomie na własną szkodę?" "Czyście wszyscy powariowali? Czy wszyscy postradali rozum?" "Odkąd to jajko mądrzejsze niż kura?)). Przez umiejętne zadawanie pytań antagoniście w dyskusji można doprowadzić go do tego, że sam sformułuje wniosek zbieżny z poglądem, któremu się przeciwstawił. Podobno ten sposób przekonywania upodobał sobie Sokrates; z tego powodu przekonywanie przez pytania nazywa się do dziś metodą sokratyczną. Metoda sokratyczna leży na pograniczu sposobów |uzasadniania (argumentowania) popieranego sądu i sposobów przekonywania przeciwnika, a więc chwytów perswazyjnych w ścisłym tego słowa znaczeniu, tzn. teoretycznie możliwych do zastosowania w każdej dyskusji przez każdą ze stron bez względu na to, która z nich ma rację. Żeby nie powtarzać tego, co można znaleźć w innych książkach (np. w "Erystyce" Schopenhauera i "Umiejętności przekonywania i dyskusji" T. Pszczołowskiego), ograniczymy się do kilku innych praktycznych wskazówek. Każdy pogląd, każda teoria, każde stanowisko ma strony mocniejsze i słabsze. Obrońca czy też propagator danego poglądu, teorii lub stanowiska skupia zwykle uwagę słuchaczy na ich mocnych stronach. Odwrotnie powinien się zachowywać ich przeciwnik: największe szanse zwycięstwa daje mu bowiem |atak |na |słabe |strony zwalczanego poglądu lub teorii. Ta wskazówka przypomina zasadę dżu-dżitsu w starciu z bardzo silnym przeciwnikiem: jeśli nie masz szans, by skutecznie złapać go za rękę, całą swą siłą skoncentruj na chwycie jego małego palca. Frontalny atak na ogniwo najmocniejsze nie ma większych szans powodzenia. Przerwanie natomiast najsłabszego, nawet mało znaczącego ogniwa w rozumowaniu przeciwnika grozi zawaleniem się całej jego teorii. Polemikę z referentem lub w ogóle z jakąkolwiek wypowiedzią przedmówcy dobrze jest |zacząć |od |ich |pochwały. Taki zabieg usypia czujność osoby krytykowanej i jej potencjalnych zwolenników. Pochwała wcale nie musi być fałszywa. Moim zdaniem nie ma wypowiedzi tak niedorzecznej, żeby się nie dało o niej powiedzieć dobrego słowa. Polemika zgodna z tą zasadą może się rozpoczynać w sposób następujący: - Z prawdziwą przyjemnością wysłuchałem wystąpienia mego przedmówcy. Nieodparta logika jego rozumowania nie pozostawia najmniejszej szczeliny na wątpliwości. Z przytoczonych faktów nie da się wyprowadzić innych wniosków. Problem polega jednak na tym, że te fakty nie są zgodne z rzeczywistością... Lubimy ludzi konsekwentnych, o stałych przekonaniach. Ktoś, kto kilka lat wcześniej, przed kilku tygodniami lub wczoraj wyrażał inne poglądy niż dziś, nie może liczyć na większe zaufanie słuchaczy. Trudno się dziwić podejrzliwości ludzkiej wobec osób zmieniających przekonania: toż jeżeli dziś mówią co innego niż wczoraj, to może się zdarzyć, że jutro będą mówili coś innego niż dziś. To zjawisko wykorzystywane bywa dość często we współczesnych polemikach politycznych. Przykłady |przypominania antagonistom ich |dawnych |wypowiedzi łatwo znaleźć w naszej publicystyce prasowej. Od lat zresztą krytycy religii wyszukują sprzeczności w Piśmie Świętym, a przeciwnicy marksizmu z upodobaniem oddają się odkrywaniu historycznie motywowanych niekonsekwencji w pismach jego klasyków. Ten sposób dyskredytacji osoby, z którą się polemizuje, zwłaszcza publicznie - ale także w cztery oczy - może oddać istotne usługi w działaniu perswazyjnym. "Pozwolę sobie przypomnieć - powie polemista - co referent pisał na temat swobody krytyki przed dwoma laty". "Wczoraj mówiłeś, że nie ma nic lepszego niż dobra herbata - narzeka żona - i dzisiaj nagle ci się zachciało kawy". Do podstawowego zasobu chwytów perswazyjnych używanych współcześnie w polemikach należy również |tytułowanie antagonistów. Sposób tytułowania staje się znaczący, jeśli odbiega od normy utrwalonej zwyczajowo w danym środowisku lub w danych okolicznościach. Zwracanie się do osób, z którymi nie mówimy sobie po imieniu, przez "pan" można uznać we współczesnej Polsce za całkowicie neutralne. Jeżeli jednak na liczniejszym zebraniu partyjnym jeden z jego uczestników, zwracając się do innego lub mówiący o innym, użyje formy "pan", może to być odebrane jako afront. Wyłączając bowiem ewentualne przejęzyczenia się, mamy prawo traktować tytułowanie "panem" w tych okolicznościach za wyraz opinii mówiącego, ze osoba tak tytułowana jest obca uczestnikom zebrania i nie zasługuje na miano towarzysza. Tak więc w tym wypadku złamanie zwyczajowej normy oznacza: "On nie jest jednym z nas". Ten wypadek można określić jako wyłamywanie się z normy "w bok". Bardziej dwuznaczny charakter ma wyłamywanie się z normy "w górę". Obserwujemy je wówczas, kiedy mówca chce szczególnie uhonorować kogoś, ale i wtedy, kiedy chce go skompromitować w opinii publicznej. Za przykład zamierzonego honorowania można uznać tytułowanie osoby, z którą jesteśmy na ty, inżynierem, dyrektorem, profesorem (np. "...jak słusznie podkreślił inżynier Kowalski...)); zwykle tego typu honorowanie ma na celu uwydatnienie autorytetu człowieka, który w dyskusji podziela nasze stanowisko. Kompromitacji antagonisty służy przesadne tytułowanie, któremu towarzyszy dodatkowo przesadna grzeczność (np. "Mój uczony przedmówca, szanowny docent habilitowany, był łaskaw zauważyć...)). Aby uniknąć niezrozumienia intencji takiego tytułowania, sygnalizuje ją mówca odpowiednią intonacją z odcieniem ironii. Przykładem przesadnego tytułowania jakiejś osoby w celu jej dyskredytacji jest też nazywanie w recenzji "panem Kowalskim" Kowalskiego jako autora (np. "Panu Kowalskiemu wprawdzie nie brak wyobraźni, ale niestety nie opanował jeszcze umiejętności składania zdań z wyrazów...)). Przedstawione wyżej chwyty perswazyjne (pytania, atakowanie najsłabszej strony, rozpoczynanie od pochwały antagonisty, cytowanie jego wcześniejszych wypowiedzi, tytułowanie) są w gruncie rzeczy tylko dodatkowymi zabiegami taktycznymi. Istota zaś mechanizmu przekonywania za pomocą komunikowania słownego zasadza się na |selekcji. Zazwyczaj dokonuje się jej na dwóch poziomach: poziom pierwszy odpowiada selekcji samych faktów (informacji), poziom drugi - selekcji środków językowych opisujących te fakty. Zgodnie z prawem selekcji motywowanej perswazyjnie informuje się więc tylko o niektórych właściwościach przedmiotów lub o niektórych cechach i rolach osób. Wspomina się zaś albo uwydatnia te właściwości, cechy i role, które odpowiadają intencjom nadawcy. Ten sam człowiek - posłużmy się banalnym przykładem - może być jednocześnie milionerem, właścicielem kopalni, starcem, ojcem itd., itd. Reakcja słuchacza na wiadomość o niepomyślnym wydarzeniu, jakie spotkało tego człowieka, będzie różna w zależności od tego, czy je przedstawimy jako niepowodzenia milionera, schorowanego starca czy nieszczęśliwego ojca. Wiadomość, że strajkujący górnicy wybili kamieniami okna w rezydencji bezwzględnego właściciela kopalni może wzbudzić uczucia satysfakcji wśród robotników, ale wiadomość o wybiciu okien w domu chorego, starego człowieka wywoła zapewne współczucie dla niego. Perswazyjne oddziaływanie obu wersji takiej wiadomości opiera się raczej na perswazyjności treści wypowiedzi niż na perswazyjności użytych w niej środków językowych. W magazynie języka są jednak środki wyspecjalizowane w kształtowaniu postaw, opinii i zachowania się słuchaczy i czytelników. Znamy je dobrze i w różnych okazjach korzystamy z nich wszyscy. Najprostszym językowym sposobem skłonienia odbiorcy do pożądanego postępowania jest druga osoba trybu rozkazującego: "zrób to", "zostań", "chodź", "czytaj", "nie jedz" oraz wołacz: "Piotrze", "Mario", "towarzyszu", "obywatelko". Znaczenie trybu rozkazującego można też wyrazić odpowiednimi czasownikami o formie trybu oznajmującego, mówiąc na przykład: "chcę", "żądam", "rozkazuję" (żebyś to zrobił), "zabraniam" (ci jeść), a także formami czasu przyszłego "zrobisz to", "przyjdziesz", "zostaniesz", "przeczytasz", "nie zjesz". Podobnie można tłumaczyć znaczenie wyrazów wskazujących przymus lub konieczność zrobienia czegoś: "musisz to zrobić", "trzeba zostać", "należy przeczytać", "nie powinieneś jeść". Taką funkcję pełnią również wypowiedzi typu: "Do broni!", "Wody!", "Jazda!", "Na pomoc!" Ważne miejsce w arsenale językowych środków perswazyjnych zajmują także gesty foniczne, jak "Och!", "Żeby to szlag najjaśniejszy trafił!", "Cholera!" Informują one słuchaczy o emocjach nadawcy ("jestem wściekły)), przez co wpływają na ich zachowanie się. Podobną funkcję wyrażania emocji pełnią dziś zwykle już rytualne wyrażenia typu: "Wielce Szanowny Panie" (szacunek), "Mój Drogi Piotrze" (sympatia), wyrażenia obraźliwe: "Ty chamie" (pogarda), "Ty łajdaku" (potępienie), "Idiota" (oburzenie), oraz nasycone uczuciowością wykrzyknienia typu: "Cudowne!" (zachwyt), "Biedactwo!" (współczucie), "Jedyna!" (miłość) itp. Używa się ich w celu perswazyjnym zwykle po to, by przygotować odbiorcę na przyjęcie towarzyszącej im wypowiedzi. Typowym przykładem są tu nagłówki w listach i wołacze w wystąpieniach publicznych. Wyrażenie "Wielce Szanowny, Czcigodny o Kochany Panie Profesorze" w liście czy wykrzyknienie "Drodzy przyjaciele" w przemówieniu mają dać do zrozumienia odbiorcom, że - odpowiednio - czujemy do nich szacunek lub żywimy uczucie przyjaźni. Te informacje powinny ich życzliwie ustosunkować do samej wypowiedzi. Swoiście wyspecjalizowanymi środkami perswazyjnymi w języku są wyrazy, które nie tylko oznaczają różne osoby, przedmioty i pojęcia, ale także wyrażają lub narzucają pewien stosunek do nich, ich ocenę. "Kliką" nazywamy grupę ludzi, do której mamy stosunek niechętny; "prowodyr" - to przywódca akcji, którą oceniamy negatywnie; "kolaboracja" - to współpraca z naszym wrogiem; "fiasko" - to plany naszych przeciwników wymierzone przeciw nam; "machinacje" - to działania na naszą szkodę. Sami nigdy nie stosujemy "szykan", nie urządzamy "burd", nie występujemy z "pogróżkami", nie bywamy "demaskowani", nikogo nie "szczujemy" przeciw innym, nie uprawiamy żadnych "procederów", z nikim nie łączą nas jakieś wspólne "konszachty". Nas może cechować "grzeczność", "delikatność" i "przyzwoitość" - naszych przeciwników odpowiednio "hipokryzja", "oportunizm" o "tchórzostwo". O mówcy, z którym się solidaryzujemy, powiemy, że "wykazał' coś lub "dowiódł" czegoś, że "ukazał" rzeczywistych sprawców jakiegoś wydarzenia. O innym, z którym się nie zgadzamy, powiemy, że "się starał coś wykazać", że "usiłował" czegoś "dowieść", że "próbował przerzucić" odpowiedzialność na kogoś innego. Do słownictwa perswazyjnie nacechowanego należą też wyrazy: "wrzeszczeć", "bachor", "śpioch", "żarłok", "szpiegować", "knuć", "tchórz", "leń". Wszystkie wyrażają i narzucają postawę negatywną, ale czynią to niejednakowo. Interesującą propozycję rozróżniania trzech postaw uzewnętrznianych prze słownictwo perswazyjne dała przed kilkunastu laty A. Wierzbicka. Jej zdaniem znaczenie wyrazów "wrzeszczeć", "bachor", "śpioch" i "żarłok" daje się rozłożyć następująco: "wrzeszczeć" - równa się - krzyczeć plus czuję, że to mnie denerwuje "bachor" - równa się - dziecko plus czuję, że mnie ono denerwuje "śpioch" - równa się - ten, co dużo śpi plus sądzę, że za dużo "żarłok" - równa się - ten, co dużo je plus sądzę, że za dużo Mechanizm perswazyjny wyrazów "szpiegować", "knuć", "tchórz", "leń" jest nieco inny. Używając ich nie tylko wyrażamy własną postawę, ale jednocześnie milcząco zakładamy, że się odbiorca z nami solidaryzuje, jeśli chodzi o negatywną ocenę szpiegostwa, knucia, tchórzostwa i lenistwa (nie chodzi więc tu o trafność użycia wymienionych wyrazów w odniesieniu do konkretnych czynności i osób). Wierzbicka tak te wyrazy analizuje: "szpiegować" - równa się - śledzić kogoś plus sądzę, że wiesz, że to źle "knuć" - równa się - planować podstęp przeciw nam plus sądzę, że wiesz, że to źle "tchórz" - równa się - ten kto się boi plus sądzę, że wiesz, że to źle "leń" - równa się - ten, kto nie chce pracować plus sądzę, że wiesz, że to źle Można podważać trafność "tłumaczeń" dokonywanych przez Wierzbicką. Można powątpiewać, czy słusznie oddziela ona wyrazy "śpioch" i "żarłok" od wyrazów "tchórz" i "leń". Trudno jednak zaprzeczyć, że |sposób wyrażania treści perswazyjnych odróżnia takie wyrazy, jak "wrzeszczeć" i "bachor" od takich, jak "szpiegować" i "leń". We wrzeszczeniu i bachorze zawiera się ocena subiektywna (np. mówiąc, że jakaś piosenkarka wrzeszczy, nie negujemy jej umiejętności, tylko informujemy, że nas denerwuje lub że naszym zdaniem śpiewa za głośno). Perswazyjność wyrazów "szpiegowanie" i "leń" polega na odwołaniu się do systemu wartości akceptowanego przez nadawcę i odbiorców. Wyrazy te mają jakby podwójną wartość perswazyjną: po pierwsze, nastawiają słuchaczy nieprzychylnie do kogoś, kto szpieguje lub jest leniem; po drugie, utrwalają negatywną ocenę "śledzenia kogoś" i "braku chęci do pracy". Do interpretowania i komentowania rzeczywistości wykształcił język specjalne perswazyjne środki składniowe. Należą do nich między innymi niektóre typy zdań, w szczególności zaś te, które służą przeciwstawianiu jednego elementu innemu, te, które wskazują wynik, przyczynę, skutek, cel lub warunek jakiegoś działania oraz te, które uwydatniają, że się coś wydarzyło lub wydarzy pomimo czegoś. Według tradycyjnej szkolnej składni są to zdania: a. przeciwstawne, np. "Do pracy się nie przykłada, ale czapkuje wszystkim zawzięcie"; b. wynikowe, np. "Pracowali ciężko od świtu do zmroku, więc stosunkowo szybko zdołali się zagospodarować"; c. przyczynowe, np. "Tempo wzrostu dochodu narodowego było niskie, bo hamowały go wieloletnie zaniedbania"; d. skutkowe, np. "Mówił z przejęciem, aż mu wszyscy uwierzyli"; e. celowe, np. "Każdy pracuje, żeby mu było lepiej"; f. warunkowe, np. "Do niczego nie dojdziemy, jeżeli się pogodzimy z takim stanem rzeczy"; g. przyzwolenia, np. "Nie zejdziemy z wybranej drogi, choć nie jest łatwa". Bez takich zdań i wprowadzających je spójników: "ale", "więc", "bo", "aż", "żeby" ("aby", "by)), "jeżeli", "choć" nie sposób skonstruować perswazyjnego tekstu nawet pozorującego jakiekolwiek rozumowanie. Wśród form fleksyjnych - oprócz wołacza i trybu rozkazującego - szczególną wartość perswazyjną przedstawia pierwsza osoba liczby mnogiej: "otrzymaliśmy", "wykonaliśmy", "zrobiliśmy", "wiemy". Owo |my łączy mówiącego i słuchaczy, odróżnia |nas od |was, a zwłaszcza od |nich. Czasem |my - to tylko nas dwoje, czasem wszyscy obecni, a czasami - cały naród. W tekstach perswazyjnych "wszyscy wiemy" znaczy też często tyle samo, co "każdy wie". Rejestr środków językowych służących perswazji byłby niepełny, gdyby zabrakło w nim przenośni i porównań. Wiadomo, że do pewnych osób, przedmiotów i pojęć żywią ludzie uczucia pozytywne, lubią je i kochają, do innych czują niechęć, wrogość, pogardę i obrzydzenie. Analogiczne uczucia są wzbudzane przez wyrazy, które nazywają owe osoby, przedmioty i pojęcia. Na tym polega pierwotna magia języka: na słowo (znak) ludzie reagują podobnie jak na przedmiot przez nie oznaczony. Od najdawniejszych czasów wykorzystywano to zjawisko tak w magicznym rytuale, jak i w komunikowaniu perswazyjnym. Umożliwiają to przede wszystkim przenośnie i porównania. Dzięki nim można określony przedmiot (osobę, instytucję, ideę) nazwać wyrazami oznaczającymi inne przedmioty, a w szczególności albo takie, które budzą uczucia pozytywne (jeżeli chcemy, by słuchacz ustosunkował się do tego przedmiotu pozytywnie), albo takie, które budzą uczucia negatywne (jeżeli chcemy, by słuchacz ustosunkował się do tego przedmiotu negatywnie). Człowieka, którego chciano wywyższyć, nazywano "lwem", "orłem", "promykiem słońca", "różą", "opoką"; ten, którego chciano poniżyć w opinii społecznej, bywał określany mianem "gada", "żmii", "ścierwa", "tchórza", "pokrzywy", "bagna". Zachowując się tak samo, człowiek poniżany "kąsa pierś, która go wykarmiła" (albo: "kala własne gniazdo)), człowiek wywyższany - "ratuje honor swego narodu". Swoistym chwytem perswazyjnym jest kalambur; pomijając współczesne jego przykłady, przypomnijmy Tuwima: "obwieśpolak" (członek Obozu Wielkiej Polski), "honorhea" (narodowa choroba Polaków), "Romintern" (kler). Tak w przytoczonych rozmowach z sąsiadami i przyjaciółmi, jak i w komunikowaniu publicznym chyba żadnego z omówionych i wspomnianych dotychczas językowych środków perswazyjnych nie używa się w izolacji. Nakładają się na siebie i wzajemnie wspierają słownictwo pozornie neutralne i wyrazy jawnie oceniające; komentujące struktury składniowe i bezpośrednio rozkazujące formy fleksyjne; środki służące argumentacji racjonalnej oraz emotywnie nacechowane wyrazy i wyrażenia bądź wyrażające głównie własne odczucia, bądź odwołujące się równocześnie także do wartości uznawanych przez odbiorców. Oto typowa scenka perswazyjna z codziennego życia: Żona do męża: - Kochanie! (to słowo ma przygotować męża na właściwy przekaz perswazyjny; jeżeli osobnik jest mało podatny na perswazję, może dodatkowo usłyszeć: - Świetnie dziś wyglądasz). - Weź parasol. (Bezpośredni, jawny apel) - Deszcz pada. (Uzasadnienie bezpośredniego apelu podyktowane obawą, że sam może nie poskutkować; uzasadnienie ma formę pozornie rzeczowej informacji o fakcie, w rzeczywistości jest ona trochę naciągana, bo to nie deszcz, ale raczej deszczyk, a nawet mżawka. Argument nie skutkuje, bo mąż nie lubi chodzić z parasolem) - Przeziębisz się. (Argument nie skutkuje, bo człowiek lekkomyślny i zdrowy nie boi się lekkiej choroby.) - Jak ci zleje głowę i ubranie, będziesz wyglądał jak zmokła kura. (Dodatkowy argument, tym razem skuteczny, odwołujący się do potrzeby uznania, a wyrażony zwrotem "wyglądać jak zmokła kura"; zwrot ten znaczy "być zmokniętym plus sądzę, że wiesz, że to nieładnie)). Od najdawniejszych czasów doskonalenie umiejętności korzystania z językowych środków perswazyjnych traktuje się podobnie jak naukę szermierki Opanowanie ich miałoby zwiększać szanse skutecznego forsowania własnego stanowiska, narzucania własnego zdania, zwycięstwa w sporach, polemikach i dyskusjach. W takim ujęciu można postawić znak równości między skutecznym komunikowaniem a kształtowaniem postaw, świadomości i zachowania się odbiorców przez sprawnego nadawcę. Cóż się jednak stanie, jeżeli temu sprawnemu nadawcy przeciwstawią się równie sprawni inni nadawcy, a każdy z nich za wszelką cenę będzie chciał przeforsować własne zdanie? Czy w takim wypadku można oczekiwać, że sprawne komunikowanie zapobiegnie konfliktom lub przyczyni się do ich rozładowania? Nie sposób na to pytanie odpowiedzieć twierdząco. Konflikty między ludźmi i grupami społecznymi rzadko wynikają ze złego komunikowania. Jeszcze rzadsze są wypadki rozwiązania lub rozładowania konfliktów dzięki dobremu komunikowaniu. Jak na ironię, w praktyce można znaleźć wiele przykładów na to, że to właśnie dobre i sprawne komunikowanie prowadzi do zaostrzenia konfliktu, jeżeli obie strony dążą do umocnienia swoich pozycji lub do zwycięstwa za wszelką cenę, a nie do porozumienia. W razie powstania różnicy zdań między ludźmi możliwe są teoretycznie różne strategie postępowania: - konsolidacja każdej ze stron sporu, - wzajemne przekonywanie się, - obustronne poszukiwanie optymalnego rozwiązania (lub obustronne przemilczanie spornej kwestii). W sferze komunikowania się w pierwszym wypadku wysuwa się na czoło pryncypialność wyrażania własnego stanowiska i agresywność wobec ludzi myślących inaczej; w drugim wypadku - skuteczność perswazji mającej na celu pożądaną zmianę ich opinii i postępowania; w wypadku trzecim - zdolność takiego sformułowania spornego problemu, które by było akceptowane przez obie strony, czyli umiejętność "znalezienia wspólnego języka". Jest rzeczą oczywistą, że strategia pryncypialno-agresywna może sprzyjać integracji zbiorowości ludzi tak samo myślących, jednakże nie tylko nie prowadzi do zażegnania konfliktu, ale jeszcze go zaognia, i to tym bardziej, im sprawniej jest realizowana; w razie jej zastosowania ewentualne rozstrzygnięcie konfliktu - bo przecież nie jego zażegnanie - może nastąpić na drodze innej niż komunikacja (np. przez przymus fizyczny). Od sprawności komunikacyjnej natomiast zależy skuteczność pozostałych dwóch strategii. Jeśli chodzi o strategię perswazyjną, można oczekiwać - w najlepszym wypadku - rozstrzygnięcia konfliktu na rzecz jednej ze stron; tylko strategia porozumienia może konflikt zażegnać. Omówione w tym rozdziale środki językowe, z których się korzysta w celu przekonywania słuchaczy i czytelników, tradycyjnie traktowane są jako podstawowy arsenał strategii perswazyjnej. Równie użyteczne okazują się jednak dla strategii porozumienia, bo w jej ramach także chodzi o wyrażenie stanowiska atrakcyjne, zrozumiałe i przekonywające dla odbiorcy. "Dojść do porozumienia" nie znaczy bowiem "zrezygnować z własnych racji". Kultura języka "Mowa nasza, nasz język jest naszym największym skarbem kulturalnym; broniąc naszego języka, bronimy samej istoty naszej kultury." Jarosław Iwaszkiewicz "Ponieważ nie sobie, ale innym mówimy, słów używać winni jesteśmy nie tych, które nam się podobają, ale które słuchający mile przyjmują." Stanisław Kleczewski (1767) Co to jest kultura języka? Odpowiedzieć na to pytanie powinien pomóc słownik. Sięgnijmy więc do jedenastotomowego słownika języka polskiego PAN pod redakcją W. Doroszewskiego. Tam w tomie III znajdziemy hasło "kultura". Z czterech wyróżnionych znaczeń tego wyrazu jedno odpowiada znaczeniu, w jakim występuje on w wyrażeniu "kultura języka". Kultura - czytamy - to "stopień doskonałości, sprawności w opanowaniu, znawstwie jakiejś specjalności, umiejętności itp. wysoki poziom czegoś, zwłaszcza wysoki poziom rozwoju intelektualnego i moralnego; ogłada, obycie, takt". Zwłaszcza z pierwszej części tej definicji wynika, że kultura jako "stopień doskonałości, sprawności w opanowaniu, znawstwie" może się odnosić do różnych dziedzin życia społecznego, a więc np. do literatury, sztuki, teatru, życia towarzyskiego, polityki, sportu, a nawet techniki i rolnictwa. Z myślą o tych różnych dziedzinach mówimy odpowiednio o kulturze literackiej, artystycznej, teatralnej, towarzyskiej, politycznej, fizycznej, technicznej czy rolnej. W tym szeregu znajduje swe miejsce także kultura języka jako stopień znajomości środków językowych oraz sprawności w świadomym i krytycznym korzystaniu z nich. Jej ważność opiera się na szczególnej roli, jaką odgrywa język w każdej dziedzinie życia społecznego. Ostatecznie, bez kultury języka trudno sobie wyobrazić kulturę literacką, teatralną, towarzyską, polityczną, a nawet - do pewnego stopnia - techniczną i rolną. Potocznie przez upowszechnianie kultury języka rozumie się zwalczanie błędów w użyciu wyrazów, w ich odmianie, składni, wymowie, a nawet pisowni. Nie należy się temu dziwić, skoro większość książek, artykułów, odczytów i programów radiowo-telewizyjnych mających w tytule wyrażenie "kultura języka" poświęcona jest piętnowaniu błędów językowych. Wiedzieć, co i dlaczego jest "złe", to niewątpliwie ważny element kultury w każdej dziedzinie, ale prawdziwa kultura nie może się ograniczać do umiejętności rozpoznawania niedobrego. Podobnie, kultura artystyczna nie ogranicza się do umiejętności rozpoznania kiczu, a kultura techniczna - do wiedzy, że jakieś konstrukcje są z oczywistych względów chybione. Na domiar złego, mówiąc lub pisząc o kulturze języka, piętnuje się zazwyczaj mniej więcej ten sam zbiór wyrażeń i zwrotów uznawanych za błędne, co tym bardziej umacnia przekonanie, że wystarczy się ich wystrzegać, by służyć za wzór sprawności posługiwania się polszczyzną. Tymczasem, jak sztuka perswazji nie polega na opanowaniu kilkunastu czy kilkudziesięciu chwytów polemicznych, tak też kultury języka nie można sprowadzić do niepopełniania kilkudziesięciu czy nawet kilkuset błędów opisanych w poradnikach językowych. Co więcej, zdarza się, że jakiś tekst zadziwia pięknem, bogactwem i sprawnością języka mimo zawartych w nim błędów, a inny, choć poprawny formalnie, razi prymitywizmem i szablonowością. Nie należy jednak wyciągać stąd wniosku, że niemal całą dotychczasową literaturę z dziedziny kultury języka można odesłać do lamusa i z lekceważeniem odnosić się do zawartych w niej przestróg i wyroków. Bądź co bądź opierają się one na współczesnym poczuciu językowym tych warstw społecznych, które najpełniej reprezentują kulturę narodową w ogóle, a stan kultury języka ojczystego w szczególności. I jeżeli nawet w tekstach największego pisarza może się trafić forma wyrazowa, którą poradniki piętnują jako niepoprawną, nie przekreśla to sensowności ich orzeczeń. Wielkim ludziom - a więc także wielkim pisarzom - wybacza się różne słabości i grzeszki. Są oni bowiem wielcy pomimo tych grzeszków, a nie dzięki nim. Jeżeli jednak w ten sam sposób potknie się publicznie zwykły śmiertelnik, nic go niie osłoni przed opinią, że potwornie kaleczy mowę ojczystą. Wielu Polaków, czytając lub przeglądając poradniki językowe, dziwi się niektórym orzeczeniom: "Coś takiego! To ma być błąd? Ależ tak wszyscy mówią i piszą!" Wprawdzie owi "wszyscy" - to najczęściej tylko osoby, z którymi dziwiący się przestaje na co dzień, ale niektóre orzeczenia w poradnikach rzeczywiście nie znajdują oparcia we współczesnym zwyczaju językowym większości wykształconych młodych Polaków. Zazwyczaj dotyczy to form nieprawidłowych lub niepożądanych zapożyczeń, którym z różnych powodów udało się upowszechnić kosztem swoich prawidłowych lub rodzimych odpowiedników. Czy w takim wypadku można sąd poradnika językowego zlekceważyć? Nie radzę tego robić publicznie. Trzeba się raczej pogodzić z faktem, że niektóre wyrazy i wyrażenia, których się nawet używa w mowie potocznej, są napiętnowane jako błędne. Wprawdzie już się nie odczuwa ich niepoprawności, ale się wie, że nie należy ich używać. W publicznym wystąpieniu lepiej się więc nie narazić ich użyciem, bo może ono być wykorzystywane w celu podważenia zaufania do tego, co mówimy. Zawsze się może znaleźć ktoś, kto powie: "Wymądrza się, a kilku zdań bez błędu nie potrafi sklecić. Kto nie wierzy, niech sprawdzi w słowniku!" Przykłady wyraźnej niezgodności między orzeczeniami poradników a świadomością językową warstw wykształconych są oczywiście raczej rzadkie. Nie ograniczają się zresztą do przypadków potępiania przez słownik takich form językowych, do których ludzie się już przyzwyczaili. Zdarzają się też przypadki odwrotne: wielu Polakom niektóre orzeczenia poradników językowych wydają się zbyt liberalne. Spotykamy się więc zarówno z reakcją typu: "Autorzy poradników są oderwani od życia: uznają wyrażenie "w oparciu o doświadczenia" za niepoprawne, a pełno go w prasie, radiu i telewizji, w przemówieniach i książkach", jak i z reakcją typu: "Językoznawcy zbyt łatwo się poddają: to skandal, że w poradnikach traktuje się jako formę poprawną tak rażący błąd, jak wyrażenie "dwoma kobietami" zamiast tradycyjnego "dwiema kobietami". Zagadnienie poprawności języka doczekało się ostatnio nowego ujęcia przez socjolingwistykę. Jej przedstawiciele, tzn. językoznawcy badający społeczne uwarunkowania zjawisk językowych, zwrócili uwagę na rozbieżność między tym, jak ludzie mówią, a tym, co uważają za poprawne. Jeżeli ta koncepcja jest słuszna - a wiele argumentów za nią przemawia - mielibyśmy dwie normy językowe: uznawaną i praktykowaną. Na pierwszy rzut oka wydaje się to paradoksalne ale przecież taka sytuacja występuje w sferze moralności: ludzie potępiają np. kradzież i kłamstwo, a jednocześnie trudno znaleźć człowieka, który nigdy niczego sobie nie przywłaszczył i nigdy nie minął się świadomie z prawdą. Rekonstruując stan moralności danego społeczeństwa na podstawie bądź tego, co ludzie uważają za dobre i złe, bądź tego, jak postępują, otrzymalibyśmy dwa różne obrazy. Zapewne podobnie ma się rzecz z poprawnością językową. Podobnie więc jak w sferze moralności obyczajowej, tak i w sferze poprawności językowej świadome upowszechnianie kultury powinno wspierać raczej normy uznawane, choć oczywiście nie sposób zlekceważyć norm praktykowanych. Ograniczenie kultury języka do zwalczania błędów jest stosunkowo świeżej daty. Przez wieki poradniki dla mówców i ludzi pióra dawały im wskazówki, jak korzystać z zasobów języka, by skutecznie "uczyć, zachwycać i wzruszać". Tej tradycji przestrzegano jeszcze w XIX wieku. Autor podręcznika stylistyki dla dzieci, wydanego w 1886 roku, wymienia cztery warunki dobrego stylu: jasność, prostota, poprawność, szlachetność (ta ostatnia oznacza "przyzwoitność, nie dozwalającą używania wyrazów gminnych)). Kilkanaście lat później A. Krasnowolski pisał: "Trudno jest ująć w szczegółowe przepisy te różne własności, które wpływają na to, że dany sposób wyrażania się uważamy za piękny. Nie można też żadnymi ustalonymi prawidłami nauczyć kogoś pięknego stylu. Wymagamy jednak od każdego, kto pisemnie czy ustnie myśli swe wypowiada, by czynił to w sposób jasny, zrozumiały, a zwłaszcza by wyrażał się bez błędów". Potem dawne wymagania, by wypowiedź zachwycała i wzruszała, by cechowała ją jasność, prostota, szlachetność i zrozumiałość, coraz powszechniej kurczyły się do jednego: niechże będzie wolna od błędów językowych. Trudno dociec przyczyny tej rezygnacji. Czy spowodował ją zalew słowa pisanego i mówionego? Czy ogólne obniżenie poziomu sprawności językowej ludzi zabierających publicznie głos? Czy upowszechniający się styl myślenia, polegający na tym, że wymagać można tylko tego, co się da zadekretować w formie zakazów? A może tracimy poczucie, że publicznie wypowiedziane słowa mają jakiś sens i cel oprócz zajmowania czasu albo papieru? Odwiedziłem kiedyś kolegę polonistę. Siedział nad cudzym maszynopisem bliski płaczu. - Co się stało? - pytam. - Podjąłem się - mówi - nieopatrznie, że poprawię tekst tego przemówienia. Mam nic nie zmieniać, tylko usunąć błędy. Cóż to jednak da, że "zabezpieczyć" zamienię na "zapewnić", a "co by się nie powiedziało" na "cokolwiek się powie", jeżeli z całego tekstu zieje nuda, jeżeli niektórych zdań sam nie mogę zrozumieć, jeżeli w całym tekście nie ma ani śladu oryginalnej myśli. Posłuchaj: "Doskonalenie pracy ideowo-wychowawczej, stałe wzmacnianie jej rytmu, pogłębianie jej treści staje się zatem dziś - bardziej niż kiedykolwiek - szczególnie ważnym składnikiem systemu naszych działań, służących dynamicznej realizacji porogramu rozwoju społeczno-gospodarczego Polski - jedynej drogi, wiodącej do urzeczywistnienia naszych aspiracji i interesów". Taki sposób mówienia i pisania jest znacznie groźniejszy społecznie niż sporadyczne błędy gramatyczne czy ortograficzne. Wiadomo, że język służy nie tylko jako narzędzie komunikowania się ludzi, ale także jako narzędzie myślenia. To, że ktoś napisze reportaż przez rz albo powie, że "wiele zawdzięcza pewnemu dniu" (zamiast: dniowi), może być potraktowane przez czytelników lub słuchaczy jako przejaw rażących braków wykształcenia. Prawda, że taki wniosek może ośmieszyć całą jego wypowiedź w oczach nieżyczliwych odbiorców i zmniejszyć jej wiarygodność, ale żadnej ze stron aktu komunikacyjnego nie umożliwi porozumienia się. Błędna pisownia wyrazu nie przeszkodzi temu, że czytelnik zgodnie z intencją autora pomyśli o reportażu. Podobnie ma się rzecz z rażącą, bo nieprawidłową, formą celownika wyrazu "dzień". Nie da się tego powiedzieć o wyrażeniach "stałe wzmacnianie rytmu pracy", "ważny składnik systemu działań" czy "działania służące dynamicznej realizacji programu". Za nimi nie stoi myślenie i same nie są zdolne pobudzić odbiorców do myślenia. Dlatego są takie groźne. To do nich odnoszą się słowa angielskiego pisarza: "Język staje się brzydki i niedokładny, bo nasze myśli są głupie, ale niestaranność naszego języka sprzyja temu, żebyśmy mieli głupie myśli". Jerzy Bralczyk, autor wielu prac o języku współczesnej propagandy, pisze, że w wielu jej tekstach widać "prymat leksyki nad logiką". Autorzy tych tekstów bowiem używają pewnych wyrazów nie dlatego, że znaczą to, co znaczą, ale dlatego, że sama ich obecność w wypowiedzi nadaje jej blasku pryncypialności. Na stare problemy kultury języka nowe światło rzucają tak dynamicznie rozwijające się obecnie kierunki badań nad językiem, jak pragmatyka, psycholingwistyka i socjolingwistyka. Pragmatyka zajmuje się związkami między środkami językowymi a ludźmi, którzy ich używają. Psychologiczne aspekty tych związków stanowią przedmiot zainteresowania psycholingwistyki, a aspekty społeczne - socjolingwistyki. Blisko ćwierć wieku temu angielski socjolog języka B. Bernstein wystąpił z koncepcją, że języki narodowe we współczesnych społeczeństwach funkcjonują w dwóch różnych odmianach, uwarunkowanych klasowo. Ludzie bardziej wykształceni posługują się językiem "rozwiniętym", ludzie bez wykształcenia - językiem "ograniczonym". Pierwotna koncepcja Bernsteina spotkała się z ostrą krytyką (zarzucono jej m.in. bezpodstawne wartościowanie odmian języka służących do różnych celów) i została - także przez samego twórcę - w istotny sposób przeformułowana. Samo jednak rozróżnienie rozwiniętej i ograniczonej odmiany języka narodowego przetrwało - przynajmniej na razie - próbę czasu. Nawiązała do tego ostatnio Mirosława Marody, tworząc pojęcie "quasi-rozwiniętej" odmiany języka. Jej istotą miałoby być używanie form wyrazowych i składniowych właściwych odmianie rozwiniętej, ale bez uświadamiania sobie ich swoistych znaczeń. Oto na przykład ktoś, kto normalnie myśli i wypowiada się w kategoriach ograniczonej odmiany języka, odróżnia ludzi biednych i bogatych. Zetknąwszy się z przeciwieństwem klas wyzyskiwanych i wyzyskujących, może obie te |nazwy włączyć do swego słownika i używać ich w odpowiedniej chwili, ale nie w ich właściwym znaczeniu, tylko jako odświętnych, wiecowych czy uczonych synonimów wyrazów "biedni" i "bogaci". Wypowiedź sformułowana w języku quasi-rozwiniętym wskutek zapożyczenia form należących do odmiany rozwiniętej udaje wypowiedź w języku rozwiniętym, choć w istocie wyraża uproszczony obraz świata charakterystyczny dla ograniczonej odmiany języka. Język quasi-rozwinięty polega więc jakby na oddzieleniu formy od treści. "Za jego powstanie - pisze M. Marody - odpowiedzialne wydają się dwie grupy czynników: 1. oddziaływanie środków masowego przekazu oraz 2. specyficzny typ kształcenia. Ponieważ zarówno mass-media, jak i kształcenie znajdują się w rękach ludzi z wyższym wykształceniem, jest rzeczą zrozumiałą, że język używany w tych instytucjach posiada cechy formalne kodu rozwiniętego. Jeżeli jednak idzie o treści przekazywane za pośrednictwem tych dwu typów instytucji, to sprawa jest bardziej złożona. W przypadku środków masowego przekazu na kształtowanie tych treści wpływ wywiera potrzeba dotarcia do najszerszego kręgu odbiorców oraz konieczności wynikające z założonych celów propagandowych". Jeżeli quasi-rozwinięta odmiana języka - charakteryzująca się rozwiniętą formą i ograniczoną treścią - rzeczywiście istnieje i ma szerszy zasięg społeczny, gotów jestem uznać ją za najgroźniejszego wroga kultury języka i myślenia narodowego. To właśnie ona byłaby przyczyną wspomnianego "prymatu leksyki nad logiką" w niektórych tekstach propagandowych. Koncepcja quasi-rozwiniętej odmiany języka (Marody pisze o "kodzie quasi-rozwiniętym)) zapewne zrobi karierę, bo nawiązuje do teorii modnej obecnie w świecie, jest dość oryginalna, a co najważniejsze - przekonywająco wyjaśnia językowe zachowania się ludzi. Trafnie uwydatnia związek między językiem a myśleniem w ogóle, a między zasobem środków językowych, a jakością obrazu świata w szczególności. Umożliwia też sformułowanie ogólnej wskazówki pragmatycznej z dziedziny kultury języka: Jeśli nie uświadamiasz sobie różnicy znaczenia między dwoma wyrazami, z których jeden jest ci dobrze znany, bo używasz go na co dzień, a drugi wydaje ci się bardziej uczony, niezwykły i elegancki, użyj pierwszego z nich. Zastosowanie się do tej wskazówki uchroniłoby wiele osób przed niestosownym użyciem wyrazów "posiadać", "aktualny", "alternatywa" czy wyrażenia "klasa wyzyskiwana" zamiast "mieć", "obecny", "możliwość", "biedni". Wskazówka wydaje się wyśmienita, ale pół żartem pół serio wypada zwrócić uwagę, że teoretycznie jest niebezpieczna. Wyobraźmy sobie człowieka, którego zasób czasowników używanych na co dzień ogranicza się do słowa "pieprzyć" (darujmy sobie wulgarniejszy odpowiednik), uzupełnianego odpowiednimi przedrostkami. Wyobraźmy sobie, że ten człowiek wziął sobie do serca naszą wskazówkę i postanowił się do niej zastosować. Ktoś go zapytał: - Co robisz po pracy? A on myśli: Jakbym się silił na elegancję, powiedziałbym, że zjem obiad, pójdę do domu i spędzę wieczór z dziećmi. Skoro mi jednak radzą, żebym mówił raczej tak, jak mówię na co dzień, to co się będę "opieprzał". I wali prosto z mostu: - Jak "wpieprzę" obiad, "zapieprzam" do domu i "przepieprzę" wieczór z dzieciakami. Określiliśmy kulturę języka jako stopień znajomości środków językowych oraz sprawności w świadomym i krytycznym korzystaniu z nich. Jej poziom w odniesieniu tak do jednego człowieka, jak i większej społeczności można by ustalić za pomocą odpowiednich badań. W praktyce przecież o stopniu opanowania języka i o sprawności posługiwania się nim wnioskujemy z tekstów. Tekst, w którym się znajdzie wiele przykładów niewłaściwego użycia środków językowych, świadczy o niskiej kulturze języka jego twórcy. Współczesne językoznawstwo odróżnia język "jako abstrakcyjny, społecznie wytworzony system znaków" od mówienia i pisania, a więc od posługiwania się językiem. Twórcą tego rozróżnienia był szwajcarski językoznawca F. de Saussure. Porównał on komunikację językową do gry w szachy. W ramach tego porównania język odpowiada samym zasadom gry, a mówienie i pisanie - sposobom rozgrywania konkretnych partii szachowych. W tak rozumianym języku nie może być "błędnych zasad gry". Popełnia się natomiast błędy, posługując się językiem, podobnie jak się je popełnia w trakcie rozgrywania konkretnych partii szachowych. Zgodnie z tym rozumowaniem należałoby mówić nie o błędach językowych (bo błędy w języku - jak wynika z samej jego definicji - istnieć nie mogą), ale o błędach w mówieniu i pisaniu. Jeżeli jednak wyrażenie "błąd językowy" nie razi nas jako błąd, to nie tylko dlatego, że większość Polaków nie słyszała o Saussurowskiej koncepcji języka (nawiasem mówiąc, nie wszyscy językoznawcy uznają tę koncepcję), ale dlatego, że się po polsku używa wyrazu "język" w różnych znaczeniach. Mówimy bowiem nie tylko o języku polskim, niemieckim czy rosyjskim jako o narodowych, społecznie wytworzonych systemach znaków, używając wyrazu "język" w znaczeniu nadanym mu przez Saussure'a, ale także np. o "języku Adama Mickiewicza" czy nawet o "języku Pana Tadeusza", mając na myśli indywidualny sposób posługiwania się językiem przez konkretnego pisarza lub realizację języka narodowego w konkretnym utworze. Wróćmy jeszcze do porównania komunikacji językowej z grą w szachy. Powiedzieliśmy, że w języku, rozumianym jako zasady gry, nie może być błędów. Można jednak wyobrazić sobie kogoś, kto właśnie rozgrywa partię szachów, nie znając dobrze wszystkich reguł tej gry. Podobnie bywa ze znajomością języka przez konkretnych jego użytkowników. Sytuację młodego człowieka, który nie wie, że dajmy na to słowem "Cześć!" nie wypada powitać profesora, można porównać z sytuacją niedouczonego szachisty, który nie zna zasad ograniczających na przykład zastosowanie roszady. Słynne porównanie języka z grą w szachy nie jest jednak doskonałe. Być może w ogóle doskonałych porównań nie ma. Między językiem bowiem a szachami zachodzi przynajmniej jedna podstawowa różnica: większość szachistów zna wszystkie obowiązujące zasady tej gry, a prawdopodobnie nikt nie ma prawa powiedzieć, że zna swój język ojczysty w całości. Choć od dziecka mówimy po polsku, nie znamy ani wszystkich wyrazów składających się na słownictwo współczesnej polszczyzny kulturalnej (o gwarach i polszczyźnie historycznej nawet wspominać nie warto), ani wszystkich reguł ograniczających ich użycie. Stopień znajomości jednych i drugich świadczy właśnie o kulturze języka każdego z nas. Jej dokumentację stanowią wytwarzane przez nas teksty w mowie i piśmie, a w szczególności także zawarte w nich błędy. Wedle słownikowej definicji błąd językowy to "nieświadome odstępstwo od współczesnej normy językowej, usankcjonowanej zwyczajem językowym i poczuciem językowym środowisk uznanych społecznie za użytkowników kulturalnej odmiany danego języka narodowego. Współcześnie do tych środków zalicza się przede wszystkim inteligencję humanistyczną". Ze względu na to, jakie normy są przez błędy naruszane, wyróżnia się zwykle błędy stylistyczne, frazeologiczne, składniowe, gramatyczne, leksykalne, fonetyczne oraz interpunkcyjne i ortograficzne (dwa ostatnie rodzaje trudno zresztą uznać za błędy językowe w pełnym tego słowa znaczeniu, bo zasady przestankowania i pisowni są w gruncie rzeczy zewnętrzne i sztuczne wobec żywej materii języka). Błędy |stylistyczne wynikają z pogwałcenia norm stylistycznych co do stosowności użycia różnych środków językowych. Mamy na przykład w polskim słownictwie wiele wyrazów, które się nadają do użycia tylko w niektórych okolicznościach. Wyrazy "tatuś" i "buzia" - takie miłe w mowie potocznej - źle by się czuły w rozprawie naukowej lub w podaniu do urzędu. Odwrotnie, urzędowe "niniejszym zawiadamiam" lub "lokal mieszkalny", a także naukowe "podstawy metodologiczne" i "poczynania eksperymentalne" śmieszyłyby w mowie potocznej. Rażą - jako błędy stylistyczne - wyrazy podniosłe w opisie prostych czynności i wyrazy wulgarne w mowie pogrzebowej. Za stylistyczne potknięcia można też uznać niepotrzebne powtarzanie tego samego wyrazu w niewielkich odstępach, nie zamierzone rymy, używanie blisko siebie podobnie brzmiących wyrazów czy też sąsiedztwo dwóch wyrazów, z których pierwszy kończy się taką samą sylabą, jaką się rozpoczyna drugi (np. prosta stancja). Błędami stylistycznymi są również nieudane przenośnie i porównania, a także wszelkie nieporadności językowe nie naruszające norm gramatycznych. Błędy |frazeologiczne powstają wskutek zniekształcenia związku dwóch lub większej liczby wyrazów przez zastąpienie jednego z nich innym, bliskoznacznym (taki błąd popełnilibyśmy, zmieniając w związku "snuć plany" wyraz "plany" na "perspektywy)) lub przez skrzyżowanie dwóch poprawnych związków (np. błędny zwrot "krzyżować szyki" powstał prawdopodobnie ze skrzyżowania poprawnych zwrotów: "krzyżować plany" i "mieszać szyki)). Za błędy frazeologiczne uważa się też tautologie i pleonazmy (np. "narzucający się i natrętny"; "wzajemna współpraca", "poprawić się na lepsze)). Do błędów |składniowych zalicza się połączenia wyrazów rażące nie ze względu na ich znaczenie lub posmak stylistyczny, ale ze względu na niedostosowanie formalne. Najczęściej chodzi o formę dopełnienia nie odpowiadającą wymaganiom czasownika (np. "bronić ojczyznę" zamiast poprawnego "bronić ojczyzny"; "szukać za czym" zamiast "szukać czegoś)). Znacznie rzadziej zdarzają się przykłady braku wymaganej zgodności rodzaju i liczby między podmiotem i orzeczeniem lub między przydawką a określanym przez nią rzeczownikiem. Do błędów składniowych należą też niewłaściwe użycia przyimków (np. "bez most przez czapki)) i spójników (np."nie lubię, a kocham" zamiast: "nie lubię, ale kocham)) oraz imiesłowów (np. wielokrotnie potępiane w szkole: "idąc przez wieś dzwony dzwoniły" zamiast: "kiedy szedł przez wieś, dzwony dzwoniły)). Błędy |gramatyczne łamią normy gramatyki, tzn. głównie fleksji (deklinacji lub koniugacji) i słowotwórstwa. Zdarzają się znacznie rzadziej niż stylistyczne, ale nie na tyle rzadko, by przykładów trzeba było długo szukać. Nawet u ludzi zawodowo trudniących się piórem trafić się może np. błędna forma "tego periodyka" (zamiast: "tego periodyku)), a uważana za niepoprawną forma "wykąpę się" (zamiast: "wykąpię się)) zdarza się w mowie potocznej dość często. Wielu Polaków ma kłopoty z odmianą nazw własnych (np. "z Jabłonnej, z Miłosnej" zamiast: "z Jabłonny, z Miłosny)), a także z tworzeniem nowych wyrazów (por. np. błędną formę przymiotnika od nazwy "Nowa Huta - nowohuciański" zamiast: "nowohucki)). Błędem gramatycznym jest też - przypisanie wyrazowi niewłaściwego rodzaju (np. "ten pomarańcz" zamiast: "ta pomarańcza)). Wypada tu dodać, że w gruncie rzeczy cała składnia należy do gramatyki, a więc tym samym wszystkie błędy składniowe - omówione poprzednio - można traktować jako typ błędów gramatycznych. Błędy |leksykalne polegają na użyciu wyrazów w niewłaściwym znaczeniu (np. "ludyczny" w znaczeniu "ludowy" zamiast "zabawowy)) lub w zniekształconej postaci (np. błędne "wziąść" zamiast "wziąć)). Za błędy leksykalne można by też uznać użycie wyrazu obcego wynikające z niewiedzy, że znaczy on dokładnie to samo, co dobrze nam znany wyraz polski (por. np. użycie wyrazu "emerald" zamiast polskiego "szmaragd)). Błędy |fonetyczne, czyli błędne wymawianie wyrazów, należą do najczęstszych. Niektóre z nich można zresztą traktować jako typ błędów leksykalnych (jako przykład może tu służyć niepoprawna wymowa "predystyncja" zamiast "predestynacja)). Wiele innych zdarza się w niestarannej mowie potocznej (np. niepoprawna wymowa wyrazów "biblioteka", "są", "oryginał" jako "bibloteka", "som", "orginał)). Jako błędy fonetyczne traktuje się też niewłaściwe akcentowanie wyrazów (np. "za granicą", "kopuła" zamiast "za granicą", "kopuła)). Szczególnie często zdarza się błędna wymowa wyrazów obcych i zapożyczonych. Błędy |interpunkcyjne i |ortograficzne popełnia się oczywiście tylko w piśmie, ale przynajmniej niektóre z nich odbijają niepoprawną wymowę wyrazów. Tak jest zapewne z błędną pisownią "szklanny", "zrucać", "orginał" i "orginalny" (zamiast poprawnych "szklany", "zrzucać", "orginał", "orginalny)). Nierozróżnianie w mowie głosek "h" i "ch" sprzyja też błędnej pisowni "błachy" i "haber" (zamiast poprawnych: "błahy" i "chaber)). Zawieszenia głosu (lub ich brak) w trakcie wymawiania zdań pociągają za sobą niewłaściwe użycie przycinka (lub jego brak wbrew wymaganiom przepisów), bo jak wiadomo reguły polskiej interpunkcji opierają się raczej na składni niż na sposobie wymawiania zdań. A jeśli niepoprawne stawianie przecinka jest najczęstszym błędem interpunkcyjnym, to w zakresie ortografii na pierwsze miejsce wysuwają się zakłócenia w pisowni łącznej i rozłącznej grup wyrazowych (np. błędne "na prawdę" i "napewno" zamiast poprawnych: "naprawdę" i "na pewno)). Niepopełnianie błędów stylistycznych, gramatycznych, leksykalnych itd. niewątpliwie świadczy o kulturze języka. Z drugiej strony można powiedzieć, że upowszechnianie kultury języka słusznie się łączy z walką z nimi. Czy miałoby to jednak znaczyć, że ostatecznym celem kultury języka jest to, by wszyscy mówili poprawnie? Czy miałoby sens zwalczanie błędów, jeżeli jedyną nagrodą byłoby przeświadczenie, że się ich nie popełnia? Czy poprawny język ojczysty jest rzeczywiście wartością prymarną, nie wymagającą odwołania się do innych wartości jako motywów? Zgodnie z intencją tej książki na wszystkie te trzy pytania wypada odpowiedzieć przecząco. Poprawność, rozumiana jako brak błędów, nie jest ani celem ostatecznym kultury języka, ani nawet jednym z jej celów ostatecznych, ale tylko środkiem służącym lepszemu porozumiewaniu się ludzi, poprawniejszemu i pełniejszemu wyrażaniu myśli i uczuć, trafniejszemu rozumieniu tego, co inni mówią i piszą, skuteczniejszemu poznawaniu świata oraz precyzyjniejszemu i owocniejszemu myśleniu o nim. Podczas dyskusji w środowisku dziennikarskim jeden z redaktorów powiedział: "Wszystko, co robimy, podporządkowane jest głównemu celowi, by nie popełniać błędów politycznych". Kiedy kilku jego kolegów, usłyszawszy to oświadczenie, roześmiało się w głos, przez dłuższą chwilę nie mógł się zorientować, co niestosownego było w tym, co powiedział. Aż mu ktoś z sali wygarnął: - Waszym celem ma być dobra gazeta, dobra także z politycznego punktu widzenia. A ktoś inny dorzucił: - Najlepszym sposobem uchronienia się od błędów - to nic nie robić! Podobne nieporozumienie może się zdarzyć w podejściu do błędów językowych. Ich unikanie również trzeba traktować jako jeden z warunków skutecznego komunikowania, a nie jako cel sam w sobie. Sens troski o kulturę języka ojczystego motywuje się zwykle względami patriotycznymi. Jeżeli bowiem nawet trochę przesadnie brzmi sąd, że "naród żyje, póki jego język żyje" (ostatecznie historia podpowiada przykłady prężnych i nieźle radzących sobie narodów bez jednego, własnego języka narodowego), to przecież prawdą jest, że "język stanowi nasz największy skarb kulturalny", a "broniąc go, bronimy samej istoty naszej kultury". Nic więc dziwnego, że taka narodowa motywacja troski o język wysuwa się na plan pierwszy w okresach nasilenia uczuć patriotycznych. W szczególnych okolicznościach dochodzi wręcz do utożsamienia polszczyzny z ojczyzną. Nie ujmując w niczym tak rozumianej patriotyczno-kulturalnej motywacji troski o język, warto przecież spojrzeć na niego jako na swoiste narzędzie zarówno porozumiewania się, jak i myślenia wszystkich Polaków. Zająwszy takie pragmatyczne stanowisko, powiemy, że dbałość o język i troska o jego pożądany rozwój służy skutecznemu współdziałaniu obywateli oraz ich logicznemu i realistycznemu myśleniu. Z tego punktu widzenia na naganę zasługuje każde użycie środka językowego, które przeszkadza lub wręcz uniemożliwia osiągnięcie celu wypowiedzi, jaki sobie mówiący zamierzył. Za niewłaściwe i często jednocześnie błędne (stylistycznie, gramatycznie itd.) uznamy te formy językowe, których słuchacz (lub czytelnik) nie zrozumie, które może zrozumieć opacznie, które go - wbrew zamierzeniu mówiącego - rozśmieszą lub oburzą, które - poza poezją - odciągną uwagę słuchacza od treści wypowiedzi ku jej formie, które wreszcie sprawią, że słuchacz (lub czytelnik) nabierze przeświadczenia, że nadawca nie zna się na tym, o czym mówi (lub pisze), nie należy do "swoich", nie umie się zachować albo nie potrafi mówić (lub pisać) poprawnie. Kropla dziegciu zniszczy najwspanialszą beczkę miodu. Czar najpiękniejszego tekstu może prysnąć wskutek jednego potknięcia. Nie wierzy Pani? To proszę posłuchać: "Lytwo, ojczyzno moja...". Myślałby ktoś, że ta nietolerancyjna postawa wobec mówienia i pisania takiego, "jak się mówić i pisać nie powinno", jest nieracjonalna i świadczy o prymitywizmie słuchacza lub czytelnika. Nic podobnego! Brak tolerancji wobec nie aprobowanych w danej społeczności sposobów mówienia okazuje się wysoce racjonalny z punktu widzenia interesów wspólnoty komunikacyjnej. To najważniejszy naturalny mechanizm utrzymania możliwości porozumienia się między pokoleniami. Działa dość skutecznie na różnych poziomach: w rodzinie, w kręgu rówieśniczym, w środowisku zawodowym i organizacyjnym, a wreszcie na poziomie ogólnonarodowym. Chroni język jako podstawowe narzędzie komunikowania się. A - jak wiadomo - jest to narzędzie szczególnego typu. Pozornie - zauważył pewien amerykański językoznawca - i język, i maszyna do strzyżenia trawników są tylko narzędziami. Jeśli mój sąsiad strzyże swój trawnik maszyną zupełnie inną niż ja, nie przeszkadza to w niczym naszej przyjaźni. Kiedy byśmy jednak mówili różnymi językami, prawdopodobnie byśmy się w ogóle nie zaprzyjaźnili. Powyższa pochwała ostracyzmu wobec form językowych odczuwanych jako niepoprawne wymaga kilku słów komentarza. Uznając bowiem pożądane skutki wspomnianego braku tolerancji, nie sposób przemilczeć tego, że jako zjawisko żywiołowe pociąga on za sobą skutki również niepomyślne. Jeżeli bowiem nie towarzyszy mu dostateczna znajomość języka (a więc też wiedza, co jest błędne, a co - poprawne), potępienie może objąć nie tylko rzeczywiste błędy, ale i formy najzupełniej poprawne, a nawet lepsze niż te, których się w danym środowisku powszechnie używa. Ponadto zbytnia nietolerancyjność wobec wszelkiej innowacji może - przynajmniej teoretycznie - zahamować rozwój języka narodowego, a przez to także - narodowego myślenia. Jakże więc w końcu nietolerancyjność wobec błędów w mowie i piśmie ocenić? Przed chwilą się ją wynosiło pod niebiosy jako głównego gwaranta jedności języka, a tu nagle pada oskarżenie, że może chronić błędy, a nawet hamować rozwój myśli! A jednak oba sądy są prawdziwe. Najzwyklejsza to zresztą rzecz na tym świecie, na którym nie ma ani absolutnego dobra, ani absolutnego zła. Cały zaś problem polega na tym, by stworzyć warunki, które sprzyjają pożądanym skutkom nietolerancyjności wobec innowacji językowych, a jednocześnie ograniczają jej skutki niepożądane. Przyczynić się może do tego właśnie upowszechnienie kultury języka. Kiedy mam mówić i pisać o kulturze języka, wszyscy radzą mi: "Niech pan napiętnuje najbardziej rażące i najczęstsze błędy". Na pierwszy rzut oka rada wydaje się dobra i chyba nikomu, kto mi ją daje, nawet przez myśl nie przejdzie, ile kłopotów i wewnętrznych rozterek sprawia chęć zastosowania się do niej. Biorę sobie tę radę do serca i zgodnie z najgłębszym przekonaniem uderzam w to, co uważam za rzeczywiście najbardziej rażące i najczęstsze, a do tego - najgroźniejsze społecznie: w sztuczność, w manierę, w udawanie, że się jest kimś innym. Biję w niezrozumialstwo kancelaryjnego żargonu, w płyciznę dowcipkowatego cwaniactwa, w pozorowaną naiwność niby-zaangażowanej publicystyki, w fałsz podniosłych frazesów i w sztampę wyświechtanej metaforyki. Ilustruję przykładami te grzechy główne naszej mowy, cytując: "Wskutek uprzednich zaszłości koszty zabezpieczenia finalizacji zadaszenia przedmiotowego budynku pomimo priorytetowego charakteru tej wiodącej inwestycji na terenie tut. okręgu podlegają limitowaniu zgodnie z obowiązującymi przepisami w pierwszym rzędzie w funduszu bezosobowym i w zakupach importowych z drugiego obszaru płatniczego." A potem: "Janina L. stała się brzemienną przyczyną o rok od niej młodszego Kazimierza Ł. (...) Ł. miał wtedy, gdy wdepnął w Janinę L., dwumiesięczne dziecko. Za zgodą ojca Janiny wspólne zamieszkiwanie córki z Kazimierzem Ł. odbyło się w jego willi. (...) Po urodzeniu dziecka, Kazimierz wzmógł absencję w domu". I jeszcze: "To wycinki różnych przejawów stajni augiaszowych, zasmradzających atmosferę ludowej Ojczyzny, budzących przysłowiową czarną krew w sercach milionowych rzesz ludzkich. Co za "szatani" byli tam czynni, że tyle świństw trzymało się pod korcem maku też przysłowiowym". I jeszcze: "Zaszczytna akcja honorowego oddawania krwi wśród naszej załogi podobnie jak w całej Ludowej Ojczyźnie została zrozumiana z poczuciem szlachetnego czynu człowieka dla człowieka. Wstąp w szeregi ofiarnych krwiodawców, których łączą humanitarne idee wyznawane przez wszystkich ludzi dobrej woli na całym świecie". I wreszcie: "Po pierwszym ataku śnieżnej aury żegnał lary i penaty w syrenim grodzie i z uporem maniaka wyprawiał się ekspresem o wdzięcznej nazwie Tatry do zimowej stolicy Polski, by tam oddawać się białemu szaleństwu". Pytam później moich zleceniodawców lub doradców: "Czy o to wam chodziło?" "Niezupełnie - odpowiadają. - Mówiłeś zbyt ogólnie o manierach stylu. Myśmy zaś myśleli o konkretnych błędach językowych, że się nie mówi "dej", ale "daj"; nie: "trzyletnia rocznica", ale "trzecia rocznica"; nie: "większa połowa", ale "więcej niż pół" itd. Liczyliśmy na to, że wytkniesz po prostu błędy najczęstsze i najbardziej rażące". Błąd językowy - to nie zamierzone uchybienie zwyczajowi powszechnej mowy zwanej kulturalną. Błędnym jest więc taki sposób wyrażania się, o którym możemy orzec, że "tak się nie mówi" albo "tak nie można powiedzieć po polsku". Zdania: "To jest błąd językowy" i "Tak się nie mówi" znaczą to samo. Ale przecież wyrazy i wyrażenia, o których się orzeka, że "tak się nie mówi", nie mogą być zbyt często używane. W wyrażeniu "najczęstszy błąd" wolno się dopatrywać wewnętrznej sprzeczności. Na domiar złego mam piętnować błędy nie tylko najczęstsze, ale jednocześnie najbardziej rażące. Tymczasem najbardziej rażą nas wyrazy i wyrażenia, których się w ogóle nie spodziewamy, a więc takie, które są używane rzadko. Najbardziej rażącą wyda nam się forma, z którą zetknęliśmy się po raz pierwszy w życiu. Za drugim, trzecim czy dziesiątym razem parzy nasze poczucie językowe już trochę słabiej, a za pięćsetnym czy tysięcznym - okaże się, że jesteśmy już do niej niemal całkiem przyzwyczajeni. W wyrażeniu "błąd najczęstszy i najbardziej rażący" tkwi podwójna sprzeczność. Oto z całą pewnością do najczęstszych błędów należy użycie formy "tą" zamiast "tę" w funkcji biernika, to znaczy w zwrotach typu "pożycz mi tę książkę". Ale właśnie wskutek częstości użycia trudno powiedzieć, że w zasadzie niepoprawne wyrażenie "tą książkę" jest przykładem najbardziej rażących błędów. Z drugiej strony chyba żaden Polak nie powie "nie mam samochoda" (przynajmniej ja się nigdy w życiu nie spotkałem z tym, by dorosły Polak napisał lub powiedział "samochoda" zamiast "samochodu)). Gdybym się z taką formą spotkał, bez wahania zaliczyłbym ją do błędów najbardziej rażących, ale bardzo rzadkich. Mimo tych zastrzeżeń ponownie próbuję sprostać oczekiwaniom społecznym. Wybieram kilka wyrazów, wyrażeń i zwrotów, które stosunkowo często występują w mowie i piśmie, a pomimo to rażą poczucie językowe wielu Polaków. Zacznijmy od dość rozpowszechnionego błędnego użycia zwrotu "opierać się o coś". Czasownikowi "opierać się", a nawet samemu zwrotowi "opierać się o coś" nie można nic zarzucić. Wątpliwości zaczynają się dopiero wtedy, kiedy ma się go użyć w zdaniu. Wszystko bowiem zależy od tego, co jest przedmiotem oparcia. W języku polskim odróżniamy opieranie się o coś pionowego (mówimy: opierać się plecami o ścianę, o rosnące drzewo, o latarnię itp.) od opierania się na czymś poziomym (mówimy: opierać się łokciami na stole, strop opiera się na 8 kolumnach itp.). I Polacy na ogół nie popełniają błędów, używając czasownika "opierać się" w jego realnym, konkretnym znaczeniu. Często natomiast łamią zasadę, że w znaczeniu przenośnym opieranie się jest opieraniem się na czym, a nie o coś. Zgodnie z tą zasadą popełnia błąd, kto mówi "postęp techniczny opiera się o naukę" (zamiast: "opiera się na nauce)), "zarządzenia opiera się o przepisy" (zamiast: "opiera się na przepisach)), "decyzja oparta o wyniki analizy" (zamiast: "oparta na wynikach analizy)). Inny przykład: "Jako pierwszy (albo: jako ostatni) zabrał głos tow. X". W zdaniach tego typu wyraz "jako" jest całkowicie zbędny, a co więcej - jego obecność razi poczucie językowe wielu Polaków, którzy słusznie dopatrują się w jego nadużywaniu wpływu obcego języka. Ich stanowisko popierają zresztą chyba wszystkie wydawnictwa poświęcone kulturze języka polskiego. Podobnie, za niepoprawne uznamy zdania: "Francuz przyjechał jako drugi" (zamiast: "przyjechał drugi)), "Jako ostatni zameldował się na mecie zawodnik X" (zamiast: "ostatni zameldował się...)). Nie mniej często - zwłaszcza w tekstach urzędowych - spotykamy wyrażenie "odnośnie czego". Niewiele oficjalnych dokumentów może się bez niego obyć. A jest to błąd oczywisty i chyba pół Polski krzywi się z niesmakiem na jego widok. Bo niby dlaczego miałoby się mówić "odnośnie czegoś", jeżeli chcąc do czegoś nawiązać, mówimy "odnosić się do czegoś)? Wprawdzie i ten zwrot pachnie na milę kancelarią, potocznie go nie używamy, ale przynajmniej nie można mu zarzucić, że jest niepoprawny. Niczym nie da się usprawiedliwić obecności błędnego wyrażenia "odnoście czego" w zdaniach: "Odnośnie lokalizacji obiektu wyjaśniamy..." (zamiast: "W sprawie lokalizacji...", "odnośnie do lokalizacji...)), "Zalecenia odnośnie zagrożenia pożarowego są słuszne" (zamiast: "Zalecenia co do zagrożenia..." albo "zalecenia odnośnie do zagrożenia)). Niekiedy wyrazu "odnośnie" używa się nie tylko błędnie, ale także niepotrzebnie, np. :Rozważono sprawę odnośnie rozbudowy zakładu" (zamiast po prostu: "rozważono sprawę rozbudowy...)). Poradniki językowe zgodnie wskazują, że wyrażenie "odnośnie czegoś" jest dokładnym tłumaczeniem rosyjskiego "otnositielno czego". Albo wyrażenie "w międzyczasie". Ileż atramentu wypisano przeciw niemu! Ileż argumentów wytoczono, by je raz na zawsze usunąć z polszczyzny! Wszystkie te wysiłki wprawdzie nie poszły na darmo, bo w starannie zredagowanym tekście "międzyczasu" nie znajdziemy, ale do całkowitego zwycięstwa daleko. Nie brak zresztą ludzi, którzy bronią tego wyrażenia, twierdząc, że jest ono niezastąpione jako określenie czasu między dwoma zdarzeniami. Czymże mam zastąpić - pytają - wyrażenie "w międzyczasie" w zdaniu: "O ósmej zadzwonił Janek, o dziewiątej Piotruś, a w międzyczasie zjadłem śniadanie)? Nie twierdzę, że w tej argumentacji nie ma za grosz sensu. W praktyce jednak wyrażenia "w międzyczasie" używa się wcale nie w takich szczególnych sytuacjach, ale tam, gdzie by się również dobrze czuł wyraz "tymczasem", np.: "Zagadali się, a w międzyczasie (zamiast: "tymczasem)) zrobiło się późno", "Jeden z nich zabawiał rozmową strażnika, a drugi w międzyczasie (zamiast: "tymczasem" albo: "w tym czasie)) usiłował przedostać się na teren zakładów". Hulają sobie po Polsce zwroty typu "jak by nie było", "jaki by nie był", "co by nie zrobił", "gdzie by nie był". Nie wiadomo, który z nich najbrzydszy i najmniej logiczny. Cóż to bowiem znaczy "jak by nie było)? Ano po prostu: "jakkolwiek by było", "w każdym razie". A co znaczy "jaki by nie był)? Po prostu: "jakikolwiek by był", a więc - "każdy". A "co by nie zrobił)? Po prostu: "cokolwiek (by) zrobił", a więc "wszystko co (by) zrobił". Ani o autorach, ani o redaktorach nie świadczą dobrze następujące zdania: "Jak by nie było, sprawiedliwości stało się zadość"; "Maszyna do pisania - jaka by nie była - to dopiero pierwszy etap nowoczesności"; "Co by nie mówić odznaczenie brygadzisty było wyróżnieniem całego zespołu". Do tej samej kategorii należy błędne wyrażenie "co nie bądź", używane niestety nie tylko pod kioskiem z piwem, zamiast poprawnego "co bądź". Skoro już mówimy o wyrazie "bądź", wypada wspomnieć o dwóch innych niebezpieczeństwach związanych z jego użyciem. Oto pierwsze z nich: wyraz ten znaczy dokładnie to samo, co człon -kolwiek dodawany do zaimków: "kto", "co", "jak", "gdzie", "kiedy". Możemy więc powiedzieć "ktokolwiek" albo "kto bądź", "cokolwiek" albo "co bądź", "jakkolwiek" albo "jak bądź", "gdziekolwiek" albo "gdzie bądź", "kiedykolwiek" albo "kiedy bądź". Wszystkie te formy są poprawne, choć nie wszystkie brzmią dziś równie naturalnie (np. powiemy raczej "ktokolwiek" niż "kto bądź)). Oczywistym natomiast błędem, rażącym wielu Polaków, jest łączenie w jednym wyrażeniu zaimka zakończonego członem -kolwiek z wyrazem "bądź", np. "ktokolwiek bądź", "cokolwiek bądź" itp. Niebezpieczeństwo drugie w gruncie rzeczy łączy się z pierwszym. Chodzi tu bowiem również o niepotrzebne użycie wyrazu "bądź" w towarzystwie zaimka "każdy". "Każdy" - to właśnie "ktokolwiek", a więc wyrażenie "każdy bądź" tak samo nie ma sensu jak "ktokolwiek bądź". Spotyka się je najczęściej w rażącym określeniu "w każdym bądź razie", używanym zamiast poprawnego "w każdym razie". W błędnych wyrażeniach "jakkolwiek bądź" i "w każdym bądź razie" pojawia się grzech nadmiaru: kolejne składniki powtarzają tę samą treść. A wiadomo, że co za dużo, to nie zdrowo. To samo odnosi się do rażącego wyrażenia "na wskutek czegoś". Powstało ono - jak się łatwo domyślić - w wyniku skrzyżowania dwóch poprawnych wyrażeń: "na skutek czegoś" i "wskutek czegoś". Trzeba się zdecydować: albo "na", albo "w". Jednoczesne użycie obu tych elementów brzmi jak zgrzyt noża po szkle. Sięgnijmy do innej szufladki, też wypełnionej przykładami po brzegi. Są to przykłady błędnego użycia form "pisze" i "pisało" typu "w gazecie pisało, że będzie padał deszcz". Takie gwarowe użycie form "pisze" i "pisało" jest prawdopodobnie świadectwem czasów, kiedy do tekstu pisanego odnoszono się jak do wyniku działania jakichś nieznanych ponadnaturalnych sił. Podobnie do dziś mówimy "grzmi", "grzmiało". To jakieś nieznane "coś" grzmi lub grzmiało. Wyładowania atmosferyczne do dziś w większości ludzi budzą wrażenie tajemniczości i grozy, jakiś dziwny strach przed nieznaną potęgą. Poddają się temu wrażeniu nawet osoby, które doskonale wiedzą, skąd się biorą grzmoty. Co innego jednak z pismem. Każdy tekst pisany jest wytworem konkretnego człowieka, dziennikarza lub urzędnika, przyjaciela, znajomego lub pewnej osoby osobiście nam nie znanej. W żadnej gazecie nie pisze ani nigdy nie pisało "coś". Zawsze robili to i robią konkretni ludzie. Dlatego poprawnie mówimy albo "jest (było) napisane w gazecie", albo "piszą (pisali) w gazecie", albo - zwłaszcza potocznie - "pisze (pisała) gazeta". Zastanówmy się jeszcze raz nad omówionymi tu przykładami błędnych wyrażeń i zwrotów: "opierać się o naukę", "przybył jako pierwszy", "odnośnie czego", "w międzyczasie", "jak by nie było", "kto by nie był", "co nie bądź", "gdziekolwiek bądź", "w każdym bądź razie", "pisało w gazecie". Są to oczywiście błędy i częste, i rażące. Jestem jednak pewien, że kto podejmie trud zastanowienia się nad wymienionymi formami, zgodzi się z moim twierdzeniem: siła, z jaką błąd razi nasze poczucie językowe, jest odwrotnie proporcjonalna do częstości jego występowania. Do niektórych, z całą pewnością nieprawidłowych form (np. "w oparciu o przepisy", "odnośnie czego)), już tak bardzo zdążyliśmy się przyzwyczaić, że niemal gotowi jesteśmy przyznać im prawo obywatelstwa w kulturalnej polszczyźnie. Moim zdaniem jednak dziś jeszcze na to za wcześnie, a nadmierny pośpiech mógłby przynieść więcej szkody niż pożytku. Ponadto bardzo wielu Polaków |wie, że wszystkie te wyrazy i wyrażenia są niepoprawne. Nie jest rzeczą istotną, czy sami na podstawie własnego poczucia językowego uznają je za błędy. Wystarczy, że wiedzą to ze szkoły i lektury. Jest zaś takich Polaków sporo i naprawdę nie warto narażać się ich opinii nieopatrznie użytym, kompromitującym słowem. - No i jak? - pytam na koniec moich krytyków. - Doskonale, właśnie o to nam chodziło, tylko samo zakończenie -- niepotrzebne. - Poprawię się w następnym rozdziale. Grzechy i grzeszki naszej mowy. "Postanowiliśmy dla pożytku Rzeczypospolitej wydać tę krytykę stylu i pokazać młodzieży, jakich błędów unikać należy w przemówieniu." Stanisław Konarski (1741) "W mowie pewnych ludzi słychać błędy ortograficzne." Julian Tuwim Narzekania na stan polszczyzny powtarzają się od dwustu lat z okładem. "Samiśmy winni temu - pisał w XVIII wieku Adam Naruszewicz - że nasz język poszedł w zaniedbanie tak dalece, że rzadko kto dobrze mówi w potocznych rzeczach, dopieroż pisze co poważnego w wolnej czyli wiązanej mowie". Niemal sto lat później biadał Fryderyk Skobel, rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, nad "jedną z najsmutniejszych epok dla języka polskiego, epoką zepsucia wzrastającego (...) w rozmiarach tak zatrważających, iż lękać się trzeba, czy usiłowania szczupłego grona mężów, gorliwych i dbałych o jego dawną czystość i o zachowanie mu jego właściwości obok lekkomyślności i obojętności ogółu, złemu skutecznie zaradzić potrafią". Podobnie ocenia dziś wiele osób współczesną polszczyznę. Oto charakterystyczna wypowiedź czytelnika czasopisma "Język Polski" z roku 1961: "To, co jest w rzeczywistości, zarówno w słowie mówionym, jak i pisanym, przeraża, bo wydaje się czasem, że lawina niepoprawności i nieporadności językowej jest nie do powstrzymania". Z cytowanych przykładów nie należy wyciągać wniosku, że językowi polskiemu grozi nieuchronna zagłada (z równą konsekwencją bowiem Niemcy narzekają na psucie się języka niemieckiego, a Francuzi - francuskiego), ani że jedyną czy nawet główną wadą narodową Polaków jest obojętność wobec języka ojczystego (ostatecznie piętnowanie innych naszych słabości narodowych ma jeszcze dłuższą tradycję), ani też że wszelkie próby przeciwstawiania się temu, co nas razi w mowie naszych rodaków, skazane są z góry na niepowodzenie. Można sądzić natomiast, że co najmniej od dwustu kilkudziesięciu lat każdy, kto się wypowiada po polsku publicznie, musi się liczyć z tym, że społecznej ocenie podlega nie tylko sens, ale i forma jego wypowiedzi. Ze społeczną dezaprobatą (prawda, że nie zawsze jest ona powszechna) spotykają się więc nie tylko myśli głupie, banalne, przewrotne i nieodpowiedzialne, nie tylko kłamstwa, niekonsekwencje i zniewagi, ale także pretensjonalność i rozwlekłość wypowiedzi, nadużywanie niektórych wyrazów i zwrotów, zbędne zapożyczenia, błędy w składni i odmianie, niepoprawna wymowa, a także błędy pisowni i przestankowania. Niemal wszystko, co razi nas w cudzych tekstach i co innych ludzi razi w tekstach naszych, można potraktować jako przykłady tych kilku wymienionych rodzajów wykolejeń językowych. Warto przypomnieć te z nich, które najczęściej służą dziś jako dowody "psucia polszczyzny przez urzędy, prasę, radio i telewizję". Zacznijmy od |pretensjonalności. Ona bowiem jako grzech główny naszej mowy sprzyja wielu innym grzechom i grzeszkom. To ona dyktuje takie napuszone i koturnowe zwroty, jak "przejść w stan spoczynku zawodowego" (zamiast: "przejść na emeryturę)), "znajdować się w stanie nietrzeźwości" (zamiast: "być nietrzeźwym)), "uprawiać jeździectwo na koniu" (zamiast: "jeździć konno)), "zachodzi prawdopodobieństwo opadów deszczu" (zamiast: "może padać deszcz)). To ona każe swoim nieszczęsnym ofiarom nazywać pogodę - aurą, przyszłość - perspektywą, zniszczenie budynku - jego zdekapitalizowaniem, a jednoczesne - równoległym. Urzędową pretensjonalność tekstu najłatwiej rozpoznać po użytych w nim czasownikach: "dysponować", "posiadać", "przebywać", "stanowić", "udać się" (dokądś) itp. Oczywiście żadnego z tych wyrazów nie można uznać za błędny. Nie grzeszy pretensjonalnością M. Dąbrowska, kiedy pisze: "Radca miał prawo dysponować majątkiem, jak sam chciał", bo "dysponować" znaczy: "mieć do dyspozycji, rozporządzać czym według uznania" lub "wydawać polecenia". Obszar pretensjonalnych nadużyć czasownika "dysponować" rozciąga się poza tym znaczeniem, a obejmuje przede wszystkim zakres zwyczajnego, skromnego "mieć"; nawet o najważniejszej osobistości mówimy po prostu, że "ma pewność, wyższe wykształcenie, wybitne zdolności", a nie że "dysponuje pewnością, wyższym wykształceniem, wybitnymi zdolnościami" itp. Jak wynika z tych przykładów dysponujemy, tzn. rozporządzamy ludźmi, zwierzętami i wszelkimi przedmiotami materialnymi (zwłaszcza pieniędzmi), przymioty i właściwości duchowe po prostu się ma albo się ich nie ma. To samo się odnosi do czasownika "posiadać", który również ze śmieszną pretensjonalnością wypiera naturalne "mieć". Wbrew temu, co się dziś sądzi (a nawet pisze), nie jest to zresztą zjawisko nowe, skoro w 1788 roku, a więc blisko 200 lat temu, F. Golański tłumaczył już swoim współczesnym: "Dobrze Polak dobra ziemskie posiada, ale czemu raczej nie ma mieć przymiotów, rozumu, sławy, nie żeby ustawicznie posiadał rozum, posiadał sławę, posiadał talenta, posiadał sekret. Bo się lepiej u Polaka gruntowne dobra niż umysłowe posiadają". Do przykładów podanych przez Golańskiego możemy dziś dorzucić horrendalne "posiadać braki", "posiadać czas", "posiadać miejsce", " posiadać możliwość zakupu", "posiadać słuszność", "posiadać znaczenie", "posiadać zrozumienie". A zdaniem pewnego dziennikarza "służba zdrowia w Czersku posiada bardzo złe warunki pracy". Zwykli ludzie "mieszkają" w Krakowie, Poznaniu i Białymstoku albo jeżdżą do tych miast. Ważne osobistości "przebywają" w Krakowie, Poznaniu i Białymstoku albo się tam "udają". Z tym można się pogodzić. Nawet najwyższe zasługi nie dają jednak nikomu prawa, by "przebywać na zwolnieniu lekarskim" (zamiast "korzystać z niego)), "przebywać na emeryturze" (zamiast: "być na emeryturze)) lub "udać się na rentę" (zamiast: "przejść na rentę)). Trudno spotkać równie skandaliczne przykłady nadużywania czasownika "stanowić". Warto jednak - zanim się go wprowadzi do zdania - przypomnieć sobie, że niemal zawsze można go zastąpić najzwyklejszym "być" i dzięki temu pozbawić zdania posmaku oficjalności: "jest najdotkliwszym brakiem" brzmi z całą pewnością lepiej niż "stanowi najdotkliwszy mankament". Urzędnicy nie lubią potocznego słownictwa. Krawat, śliniak, ściereczka do kurzu - to nazwy zbyt pospolite, by je tolerować w oficjalnych planach i sprawozdaniach. Znacznie poważniej brzmi "zwis męski", "podgardle dziecięce" i "skurzawka". Podobnie razi urzędnicze ucho potoczna "zniżka" lub "obniżka ceny". Bardziej elegancka wydaje się "bonifikata", ale to wyraz obcy, a urzędnik chce się wykazać dbałością o czystość polszczyzny; ogłasza więc "posezonową wyprzedaż z opustem". Pretensjonalność przejawia się też w tworzeniu nowych wyrazów i w powielaniu wzorów składniowych uznanych za godne szczególnego szacunku. Rodzime przyrostki -arz i -owiec wydają się zbyt pospolite w nazwie stanowiska pracownika umysłowego, tego więc, kto opracowuje kosztorysy, nazwie się nie "kosztorysiarzem" czy "kosztorysowcem", ale "kosztorysantem". Podobnie, pochodzący z łaciny przyrostek -cja w wyrazach "demaskacja", "denerwacja", "krępacja", "kompletacja", "pozoracja" ma uszlachcić rodzime lub tradycyjne "demaskowanie", "zdenerwowanie" (nerwy), "skrępowanie", "skompletowanie" i "pozorowanie" (np. roboty). Wiele terminów z różnych dziedzin nauki i techniki ma formę wyrażenia składającego się z dwóch wyrazów, z których pierwszy jest rzeczownikiem, a drugi - przymiotnikiem. Rzeczownik nazywa pewną klasę przedmiotów lub pojęć, a przymiotnik uściśla, o jaką odmianę w ramach tej klasy chodzi. Tak zbudowane są terminy matematyczne (np. "geometria wykreślna)), językoznawcze (np. "zdanie pojedyncze)), ekonomiczne (np. "budżet rodzinny)) czy też polityczne (np. "demokracja socjalistyczna)). Autorytet nauki sprzyja rozpowszechnianiu się analogicznych terminopodobnych wyrażeń w dziedzinach życia mających niewiele albo nie mających nic wspólnego z nauką. Ostatnio wślizgnęły się do słownictwa publicystyki wyrażenia "wsad dewizowy" i "nawis inflacyjny"; za nimi pojawiają się w prasie takie dziwactwa, jak "kryzys skarpetkowy" i "dołek pończoszniczy" ("Kiedy wyjdziemy z dołka pończoszniczego?)), a sprawozdawcy sportowi załamują ręce nad "indolencją strzałową" piłkarzy, która może spowodować "dramat ekstremalny", czyli wyeliminowanie drużyny z rozgrywek. Pretensjonalność prowadzi zwykle do |rozwlekłości. Przejawia się ona w użyciu dwóch słów tam, gdzie jeden wyraz z równą ścisłością, a jednocześnie bardziej dynamicznie mógłby zamierzone znaczenie oddać. Weźmy wyrażenia: "fakt przyjazdu", "proces niszczenia", "w miesiącu grudniu". Wyrazy "fakt", "proces", "miesiąc" są więc - może poza szczególnymi wypadkami, kiedy mówiącemu zależy na podkreśleniu, że coś jest faktem, procesem lub miesiącem - zbędnym balastem. Niemal każde zdanie, niczego nie tracąc, zyska, jeżeli usuniemy z niego wyrazy występujące jako atrybuty stylistycznej powagi: "fakt, proces, zjawisko"; "problem, kwestia, zagadnienie, sprawa, temat"; "natura, charakter, typ"; "teren, obszar, grunt, przestrzeń, odcinek, sfera, okres"; "stopień, szczebel"; "sposób, droga" (zwykle w formie: "drogą" lub w "drodze czegoś)); "dzień, miesiąc"; "rzędu, w liczbie, w kierunku, w celu" itp. O fakcie i procesie już mówiliśmy. Równie zbędne - jak one w cytowanych wyżej przykładach - są: wyrazy: - w wyrażeniach: "zjawisko" - zjawisko wschodu słońca, zjawisko obojętności "problem" - problem zamiatania ulic, problem zaopatrzenia "kwestia" - kwestia wzrostu wydajności pracy "zagadnienie" - zagadnienie wysokości składek "sprawa" - sprawa odpoczynku, sprawa zadłużenia "natura" - sprawa natury osobistej, kwestia natury mieszkaniowej "charakter" - problem o charakterze palącym "typ" - wniosek typu formalnego "teren" - teren miasta, na terenie fabryki "obszar" - na obszarze nauk społecznych "grunt" - przenieść na grunt zakładów pracy "przestrzeń" - na przestrzeni kilku lat "odcinek" - na odcinku kolonii letnich "sfera" - w sferze polityki, w sferze handlu "zakres" - w zakresie zaopatrzenia, w zakresie słownictwa "okres" - dłuższy okres czasu, w tym okresie czasu "stopień" - instancje stopnia wojewódzkiego "szczebel" - władze szczebla gminnego "sposób" - zachowanie się w sposób arogancki "droga" - drogą próśb i gróźb, rozwiązania w drodze kompromisu "dzień" - w dniu wczorajszym, w dniu 3 lutego "miesiąc" - wyniki z miesiąca stycznia; w miesiącu grudniu "rzędu" - kwota rzędu kilku tysięcy złotych "liczba" - zespół w liczbie pięciu osób, największa liczba wypadków "kierunek" - usiłowania w kierunku poprawy "cel" - dążenia w celu zmiany postaw. Tę listę często zbędnych rzeczowników można by ciągnąć jeszcze długo, bo właściwie każdy wyraz nazywający kategorię cech przedmiotu da się użyć w takiej funkcji; odnosi się to np. do rzeczownika "kolor" ("oczy w kolorze zielonym" - "zielone oczy)), "wzrost" ("mężczyzna wysokiego wzrostu" - "wysoki mężczyzna)), "smak" ("wino o cierpkim smaku" - "cierpkie wino)) itp. Nie od rzeczy będzie zwrócenie tu uwagi na nieco inne, bardziej rażące pretensjonalną rozwlekłością wyrażenia, jak "przyjechał do miasta Łodzi" (zamiast: "przyjechał do Łodzi)) czy też "w godzinach rannych" (zamiast: "rano)). Jako podstawy rozwlekłych związków frazeologiczny występują też często czasowniki. Do szczególnie natrętnych należą: * "dokon(yw)ać", np. "dokonać wymiany" (zamiast: "wymienić)), "dokonać skoku" (zamiast: "skoczyć)), "dokonać podziału" (zamiast: "podzielić)) * "dopuścić się", np. "dopuścić się kradzieży" (zamiast: ukraść), "dopuścić się kłamstwa" (zamiast: "skłamać)), "dopuścić się naruszenia przepisów" (zamiast: "naruszyć przepisy)) * "nastąpić", np. "nastąpi zawiadomienie" (zamiast: "zawiadomi się)), "nastąpi odwołanie" (zamiast: "odwoła się)), "nastąpi odbiór przesyłki przez adresata" (zamiast: "adresat odbierze przesyłkę)) * "(prze)prowadzić", np. "prowadzić sprzedaż" (zamiast: "sprzedawać)), "prowadzić wymianę" (zamiast: "wymieniać)), "prowadzić poszukiwania" (zamiast: "poszukiwać)) * "stworzyć", "stwarzać", np. "stworzyć możliwość" (zamiast: "umożliwić'), "stwarzać zagrożenie" (zamiast: "zagrażać)), "stwarzać trudności" (zamiast: "utrudniać)) * "udzielić", "udzielać", np. "udzielić odpowiedzi" (zamiast: "odpowiedzieć)), "udzielić pożyczki" (zamiast "pożyczyć)), "udzielić pomocy" (zamiast: "pomagać)) * "ulec", "ulegać", np. "ulec zmianie" (zamiast: "zmienić się)), "ulegać poprawie" (zamiast: "poprawiać się)), "ulegać rozszerzeniu" (zamiast: "rozszerzać się)) * "wywrzeć", "wywierać", np. "wywrzeć wpływ" (zamiast: "wpłynąć)). Występując przeciw rozwlekłym, opisowym wyrażeniom i zwrotom, narażam się na zarzut, że chcę zubożyć polszczyznę przez usunięcie z niej całkiem poprawnych form. To właśnie dobrze - powie ktoś - że raz możemy napisać "w dniu wczorajszym wszystko uległo zmianie", a innym razem - "wczoraj wszystko się zmieniło". Trudno by mi było nie przyznać mu racji. Broniąc jednak swego stanowiska, odpowiedziałbym, że nie chodzi mi o całkowitą eliminację form opisowych, ale o ich ograniczenie. One zresztą usunąć się nie dadzą. Nie brak ich i w moich tekstach, choć bardzo się staram ich unikać. Jeżeli zaś pod wpływem publicznej krytyki spadnie częstość ich użycia bodaj o dziesięć procent, wyjdzie to na dobre mówionym i pisanym tekstom. W imię oszczędności środków wyrazu wypada opowiedzieć się również przeciw opisowym formom stopniowania przymiotników i przysłówków, tzn. uznać formy "bardziej bliski", "bardziej czysty", "bardziej doskonały", "bardziej śmiały", "bardziej ważny", "bardziej wybitny", "bardziej ściśle", "najbardziej prosto" za gorsze niż formy "bliższy", "czyściejszy", "doskonalszy", "śmielszy", "ważniejszy", "najwybitniejszy", "ściślej", "najprościej". Zbędny jest wyraz "jako" w zdaniach typu: "przyjechał jako pierwszy", "wpadł na metę jako piąty" itd. Jeżeli wszystkie cytowane dotychczas przykłady rozwlekłości można potraktować jako stylistyczne grzeszki nie naruszające podstawowych norm językowych, to nie sposób równie tolerancyjnie odnieść się do następujących pleonazmów i tautologii: * "cofnąć się o 30 lat wstecz" (wyraz "wstecz" powtarza niepotrzebnie treść, którą przynosi już czasownik "cofnąć się)) * "podwoić się o 100 procent" ("podwoić się" - to właśnie wzrosnąć o 100 procent) * "kontynuować w dalszym ciągu" ("kontynuować" - to "robić coś nadal, w dalszym ciągu)) * "zgłosić akces do udziału w komisji" (można albo "zgłosić akces do komisji", albo "zgłosić udział w komisji", "akces" bowiem - to m.in. wzięcie w czymś udziału) * "deratyzacja szczurów" ("deratyzacja" - to odszczurzanie, więc dodatkowe określanie jej formą "szczurów" jest nonsensem) * "odium niechęci" ("odium" - wedle słownikowej definicji - to, "niechęć, niesmak, odraza, wstręt, nienawiść)) * "okres czasu" ("okres" - to przede wszystkim "czas trwania czegoś" lub "pewien odcinek czasu wyodrębniony ze względu na jakieś ważne wydarzenia", a więc właśnie pewna ilość czasu) * "regeneracja odnowy sił" ("regeneracja" - to wprawdzie przede wszystkim w biologii "odtwarzanie utraconych lub uszkodzonych części ciała, narządów, tkanek lub komórek", ale w języku potocznym przenośnie rzeczownik ten znaczy "odrodzenie, odnowienie"; można więc mówić albo "regeneracja sił", albo "odnowa sił)) * "interesująca ciekawostka" (istotną cechą ciekawostki jest właśnie to, że jest interesująca) * "kooperacyjna współpraca" (przypomnijmy, że "kooperacja" - to, "współdziałanie, współpraca)) * "tegoroczny rok" (to nic innego niż ten rok; wyrażenie wydaje się szczytem nonsensu, ale z historycznego punktu widzenia nie jest ono gorsze niż "dzisiejszy dzień)) * "tradycyjny zwyczaj" (nie ma zwyczaju, bez tradycji) * "wzajemna współpraca" ("wzajemność", a więc wspólność, oznaczona jest przez pierwszy człon wyrazu "współpraca)) * "w ówczesnym czasie" (to nic innego niż wówczas, czyli w owym czasie) * "w każdym bądź razie" (każdy - to "jaki bądź", więc wyraz "bądź" powtarza jego treść niepotrzebnie) * "jakikolwiek bądź tramwaj" (człon "-kolwiek" i wyraz "bądź" znaczą to samo; mówimy bowiem albo "jakikolwiek tramwaj", albo "jaki bądź tramwaj"; podobnie wyraz "bądź" niepotrzebny jest jako dodatek do wszystkich zaimków z członem "-kolwiek": "ktokolwiek", "którykolwiek", "gdziekolwiek", "dokądkolwiek", "kiedykolwiek" itp.) * "najbardziej optymalny" ("optymalny" - to "najlepszy", a więc jakby "najbardziej dobry"; znaczenie "najbardziej" zawiera się w pojęciu optymalności) Po pretensjonalności i rozwlekłości za trzeci grzech naszej mowy uważam |uległość |wobec |mody. Każda epoka, a raczej każdy etap dziejów Polski przynosi swoje wyrazy i wyrażenia modne, które się nagle wydają niezastąpione i rozszerzając ponad miarę zakres swego użycia, wypierają z niego inne, często właściwsze i precyzyjniejsze. Jako przykłady można by tu powtórzyć te wszystkie "sprawy", "problemy", "tereny", o których się mówiło w związku z rozwlekłością. Trudno wprost uwierzyć, że współcześnie rzeczownikiem najczęściej powtarzającym się w prasie jest wyraz "sprawa", któremu zresztą niewiele ustępuje częstością użycia wyraz "problem". Początek lat osiemdziesiątych dorzucił do tamtych wyrazów modnych rzeczownik "temat". Zaczęło się mówić "na temat wolnych sobót", a nie o "wolnych sobotach", sen z powiek ekonomistów spędza "temat niskiej wydajności pracy", a nie jej "niska wydajność". Jeszcze kilka lat temu nikt by nie napisał ani nie powiedział: "W temacie kultura posuwamy się naprzód", "Przemysł do klienta z tematem...", "Temat jest dogadany", "W tym temacie nie mamy jeszcze wyrobionego zdania". Jeszcze świeżej daty jest moda na czasownik "drgnąć" używany w ogólnym znaczeniu "okazać objawy niewielkiej zmiany na lepsze". Najpierw dziennikarze zaczęli donosić, że "drgnęło w pończochach", "drgnęła gospodarka", "drgnęło w przemyśle odzieżowym". Pewien dziennik zamieścił informację o uprzątnięciu śmieci czy też o poprawie chodnika pod nagłówkiem: "Na ul. Pomorskiej drgnęło". Zdaję sobie sprawę z tego, że przynajmniej część użyć czasownika "drgnąć" wynika z zamierzonego dowcipu. Nie trzeba się jednak uspokajać takim wyjaśnieniem, bo bardzo wiele wykolejeń językowych narodziło się z żartów. Pisał o tym przed pół wiekiem S. Szober bodaj w związku z ówczesną modą na zwroty "szkodzi nic", "kocha pracować", czy "nie dajmy się zwariować": "Nieraz się zdarza, że ludzie żartu nie rozumieją i albo są nim dotknięci, albo biorą go poważnie. Ten drugi wypadek staje się niekiedy źródłem mimowolnego krzewienia błędów językowych". Uchwycić krzewiącą się modę na różne formy językowe nie jest łatwo, bo wszyscy jej w mniejszym lub większym stopniu ulegamy. Niedawno dostałem od człowieka o wrażliwym słuchu językowym list następującej treści: "Chciałbym dorzucić nowy przyczynek do języka niby-polskiego, choć właściwie nie jest to błąd, lecz maniera. Zamiast "ten", "ta", "to" mówi się coraz częściej "tenże", "taż", "toż". Znam 3/4-inteligenta, który już 5 lat temu używał wyłącznie formy "tenże", ale myślałem, że to jest tylko kuriozalny indywidualizm. Okazuje się jednak, że jest to nowość bardzo zaraźliwa. Ku mojemu zdziwieniu nawet jeden z ekspertów polonistów odpowiadający radiosłuchaczom na pytania poprawnościowe w ciągu godziny audycji aż 14 razy użył słów "tenże", "tejże", "tegoż" itp." Początkowo odniosłem się do spostrzeżenia nadawcy listu podejrzliwie. Po kilku dniach obserwacji zacząłem się przechylać na jego stronę. Kiedy zaś usłyszałem w telewizji: "i temuż podobnież", przyznałem mu rację. Partykuła "-ż(e)" robi karierę. Zrobiły ją już dawno wyrazy: "szereg" (często długi), "gama" (zwykle "pełna" lub "bogata)), "panorama" i "wachlarz" (oczywiście "szerokie)), "zagłębie" (np. "truskawkowe", "turystyczne" itd.), "głęboki" (np. "głębokie obniżenie", "głębokie przemiany", "głęboka przyczyna", "głęboka znajomość)), "pełen" i "pełny" (np. "pełna godzina", "pełna radość", "pełne szczęście", "pełne rozbrojenie)), "poważny" (np. "poważna ilość", "poważna rola", "poważny stopień", "poważny wzrost)), "szeroki" (oprócz "panoramy" i "wachlarza" szerokie bywają: "informacje", "przedsięwzięcia", "stosunki", a nawet można w prasie spotkać "szerokiego czytelnika" i "szerokiego turystę)), "wysoki" ("wysoki koszt", "wysoka dyscyplina", "wysoka mechanizacja", "wysokie plony", "wysokie wyniki", a nawet "wysoki spadek zachorowań)). Nie trzeba wytrawnego stylisty, by zauważyć, że modne rzeczowniki "szereg", "gama", "panorama" i "wachlarz" rozpierają się we współczesnych tekstach kosztem takich tradycyjnych określeń, jak "wiele", "kilka", "kilkanaście", "kilkadziesiąt", "parę", "dużo", "niemało", "mnóstwo", "ilość", "liczba", "wybór", "zbiór" itd. "Zagłębie" - to obszar, na którym występują złoża węgla lub innych kopalin, a nie jakikolwiek obszar, na którym czegoś jest ponadprzeciętnie dużo nazwiemy więc Nowosądecczyznę raczej krainą sadów śliwkowych niż "zagłębiem śliwkowym". Przymiotnik "głęboki" ( a także formy jego stopnia wyższego i najwyższego oraz pochodny czasownik "pogłębiać)) szerzy się kosztem takich wyrazów, jak "gruntowny", "dokładny", "solidny", "dogłębny", "istotny", "ważny", "zasadniczy"; lepiej też brzmią zdania: "proces" lub "zjawisko nasila się", "potęguje się", "wzmaga się" niż "proces się pogłębia"; "więź" można "zacieśnić" (nie: "pogłębić)), "inflacja rośnie" (nie: "pogłębia się)), "stosunki się rozwijają" (nie: "pogłębiają się)). Przymiotnik "pełen" ("pełny)) wciska się tam, gdzie znacznie stosowniejsze byłyby wyrazy: "cały", "całkowity", "kompletny", "prawdziwy", "zupełny". Przymiotnik "poważny" wypiera z tekstów tak różne określenia, jak "doniosły", "duży", "główny", "pokaźny", "rozległy", "silny", "ważny", "znaczny" i wiele innych. Przymiotnik "szeroki" bywa nadużywany m.in. kosztem wyrazów: "bogaty", "dokładny", "liczny", "masowy", "ogólny", "powszechny", "wszechstronny" itp. Zamiast przymiotnika "wysoki" często lepiej użyć wyrazów: "dobry", "doskonały", "duży", "obfity", "znaczny". Wszystkie krytyczne uwagi o przymiotnikach "głęboki", "poważny", "szeroki" i "wysoki" odnoszą się odpowiednio do przysłówków "głęboko", "poważnie", "szeroko" i "wysoko". Do modnych wyrazów należy też moim zdaniem czasownik "rozwiązać". Kiedy czytam, że "tę sprawę przewiduje się rozwiązać przy okazji budowy nowego osiedla", tłumaczę sobie, że autorowi tego zdania poślizgnęło się pióro: myślał o problemie, napisał o sprawie. Wyrazem "sprawa" niemal zawsze można zastąpić wyraz "problem", ale przecież problem daje się rozwiązać, a sprawa - nie. Każdemu jednak takie potknięcie może się zdarzyć. Czytam ten sam artykuł dalej i napotykam zdanie: "Istnieje rejestr pilnych zadań budowlanych, których rozwiązanie nie następuje od lat z braku środków". Wprawdzie zwrot "rozwiązywać zadania" nie jest mi obcy, bo sam jeszcze jako uczeń rozwiązywałem zadania matematyczne, ale wtedy chodziło o zupełnie inne zadania niż te, o których czytam w gazecie. Co innego znaczy przecież rzeczownik "zadanie" w zdaniu: "Cała klasa rozwiązała wszystkie zadania przed dzwonkiem na przerwę", a co innego w zdaniu: "Załoga wykonała z nadwyżką zadania trzeciego kwartału". Zadań tego rodzaju nie rozwiązuje się, ale się je właśnie wykonuje. Cierpliwość czytelnika wyczerpuje się całkowicie w obliczu zdania: "Te pieniądze pozwoliłyby rozwiązać najpilniejsze potrzeby miasta". "Rozwiązywania potrzeb" dotychczas oko polskie nie widziało ani też o nim ucho polskie nie słyszało. Cóż bowiem robimy z "potrzebami)? Staramy się je "zaspokoić". Słyszałem już o "rozwiązywaniu bolączek handlu", "rozwiązywaniu braków w zaopatrzeniu w części zamienne", a nawet o "rozwiązywaniu przeszkód". Tak nam się języki rozwiązały, że zaczynamy zapominać o tym, że "bolączki się usuwa", "braki - uzupełnia", a "przeszkody - pokonuje". Kiedy mowa o negatywnych skutkach mody na różne formy językowe, nie sposób pominąć milczeniem rażącego nadużywania w mowie potocznej wyrazów "bynajmniej" i "niestety". Oba są bardzo potrzebne i ani mi w głowie nie powstało, żeby zachęcać kogokolwiek do ich tępienia. Jeśli jednak sobie uświadomimy, że "bynajmniej" znaczy "zupełnie, wcale, ani trochę", a "niestety" informuje, że "coś jest nie po myśli mówiącego", musimy zazgrzytać zębami, usłyszawszy: "Trzeba bynajmniej uważać na ulicy" albo "Czy pan wie, że my niestety bardzo pana szanujemy?" Podobne wykolejenia zdarzają się z wyrazem "dzięki", którego wolno użyć wyłącznie wtedy, kiedy skutki działania ocenia się pozytywnie (jeśli ten warunek nie jest spełniony, należy użyć przyimka "przez"; mówimy więc np. "dzięki lekarzowi chłopiec wyzdrowiał", ale "przez lekarza wiele się nacierpiałem)) oraz z wyrazem "kosztem" (kogo, czego), który wprowadza nazwę poszkodowanego, a nie tego, co zyskał (dlatego napisałem poprzednio, że przymiotnik "szeroki" bywa nadużywany kosztem przymiotnika "wszechstronny", a nie że przymiotnik "wszechstronny" cofa się kosztem przymiotnika "szeroki)). Wyraz "przy" jest przyimkiem. W połączeniu z rzeczownikiem tworzy wyrażenia wskazujące na sąsiedztwo w czasie i przestrzeni, współwystępowanie z czymś lub towarzyszenie czemuś. We wszystkich trzech znaczeniach zdarzają się nadużycia tradycyjnych związków tego przyimka. Jeżeli dom kultury, klub lub świetlica jest częścią zakładu pracy, mówimy, że jest to "dom kultury", "klub" czy "świetlica" "tego zakładu", a nie "przy tym zakładzie". Mówimy więc np. Klub Krakowskich Zakładów Odzieżowych (nie: Klub przy Krakowskich Zakładach Odzieżowych). Jeżeli ktoś jest pracownikiem jakiegoś zakładu, mówimy, że "pracuje w tym zakładzie" (nie: "przy zakładzie)); podobnie mówi się, że ktoś "służy w wojsku" (nie: "przy wojsku)). Jeżeli dwie czynności występują równocześnie, mówimy, że jedną wykonuje podczas (lub: w czasie) drugiej. Powiemy więc np.: "Podczas jazdy należy spoglądać w lusterko" (nie: "Przy jeździe należy spoglądać w lusterko)). Jeśli wskazujemy przyczynę jakiegoś stanu rzeczy, używamy wyrażeń: "z powodu czegoś", "ze względu na coś", "wobec czegoś". Powiemy więc np.: "Trudno będzie wykonać plan wobec nierytmicznych dostaw surowca" (nie: "Trudno będzie wykonać plan przy nierytmicznych dostawach surowca)). Wskazując warunek, posługujemy się zdaniem podrzędnym typu "jeśli się coś stanie". Np. "Wzrośnie wydajność, jeśli się zaostrzy dyscyplinę pracy" (nie: "Wzrośnie wydajność przy zaostrzeniu dyscypliny pracy)). Ponadto mówimy: "w temperaturze" tylu a tylu stopni (nie: "przy temperaturze)), "w rynku" lub "na rynku" (nie: "przy rynku", choć urzędowo: "mieszkam przy ulicy)), "nad rzeką" (nie: "przy rzece)). Wpływ mody przejawia się też w doborze innych przyimków. Chyba nie ma poradnika językowego, który by nie przestrzegał przed nadużywaniem przyimka "dla" (zamiast "do"; mówimy "komisja do spraw kadrowych", "zachęcać do czegoś", a nie "komisja dla spraw kadrowych", "zachęcać dla czegoś)), "na" (najczęściej kosztem przyimka "w"; mówimy bowiem: pracować "w fabryce", "w punkcie skupu", a nie: "na fabryce", "na punkcie skupu)), "obok" (zamiast: "oprócz", "prócz", "poza", "razem"; mówimy: "oprócz przemówienia była część artystyczna", "razem z prasą sprzedaje się książki", a nie: "obok przemówienia..." czy też "obok prasy...)) i "poprzez" (zwykle kosztem prostego "przez"; mówimy: upowszechnianie wiedzy "przez prasę", a nie: "...poprzez prasę)). Jako przejaw mody - może tak nie rażący jak poprzednie przykłady - uznałbym też skłonność do używania czasowników rozbudowanych przedrostkami zamiast ich prostszych synonimów; częściej się dziś używa - zwłaszcza w piśmie - czasowników "odgrywać", "oczekiwać", "uzyskać" niż "grać", "czekać", "zyskać". Na karb mody można też złożyć zbyt częste łączenie zdań składowych w zdaniu złożonym za pomocą członów: "przy czym" i "z tym, że...". I znów wypada powtórzyć, że nie są to formy błędne, ale tylko nadużywane. "Słownik języka polskiego" (PAN) nazywa je "członami nawiązującymi, przyłączającymi inne zdania z uwydatnieniem jednoznaczności, powiązania okolicznościowego" i ilustruje je przykładami z dobrych tekstów literackich. Nie sposób więc kwestionować ich poprawności. Można jednak i trzeba zwrócić uwagę na ich nadużywanie. W tym wypadku moda ma pewne racjonalne wyjaśnienie: użycie członów: "przy czym" i "z tym, że..." jest bardzo wygodne dla ludzi, którzy nie lubią się zmuszać do logicznego myślenia. W przeciwieństwie bowiem do większości wskaźników zespolenia zdań składowych tworzących zdania złożone, oba te człony nie precyzują związku między zdaniami. Wskutek swej ogólnikowości dają się od biedy zastosować niemal zawsze, tzn. można ich użyć zarówno do połączenia zdań współrzędnych (np. "Wstało słońce, z tym że zbierało się na deszcz)), jak i zdań niewspółrzędnych (np. "Poszedł do miasta, z tym że miał kupić chleba)). Z pretensjonalnością wysłowienia i uleganiem modzie na różne formy językowe łączy się często grzech czwarty naszej mowy: |nieuzasadnione |pożyczki |zagraniczne. Napisano i powiedziano o nich więcej niż o czymkolwiek innym z dziedziny kultury języka. Czasem wręcz dbałość o język nazywa się dbałością o czystość języka, która w gruncie rzeczy oznacza tylko przeciwstawianie się niepożądanym wpływom języków obcych. Taka postawa wobec języka każe uznać za "czyste" to, co rodzime; logicznie wynikałoby stąd, że wszelkie obce naleciałości są "nieczyste" i "brudzą" nasz język. Dziś oczywiście żaden językoznawca, nawet najbardziej niechętny zapożyczeniom, nie poparłby takiej postawy, bo każdy wie, że nigdy nie było, nie ma i nie będzie języków stuprocentowo czystych, tzn. pozbawionych wpływów obcych. Gdybyśmy się gorliwie wzięli do "czyszczenia" polszczyzny, musielibyśmy wygonić z niej jako "obce naleciałości" wiele swojsko brzmiących dziś wyrazów, jak "dach", "pług" czy "żur". Odżegnując się od przesadnego puryzmu, nie zgodzimy się przecież z Benedyktem Chmielowskim, autorem wydanych w roku 1745 "Nowych Aten", który pisał: "Naród polski jako w wolności inne narody praecelit prerogatywą i klejnotem, tak nie tylko w rządach i w mowie, ale też w słów zażywaniu cudzoziemskich non adstringitur niewolą jak moskiewska nacyja; jedyną tylko ma regułę i hamulec Polak do Ducha Świętego tempus tacendi et tempus loquendi". Ludziom, którzy myślą jak Chmielowski, należałoby dać odpór. Nie muszę jednak robić tego własnymi słowami. Uczynił to bowiem już przed dwustu trzydziestu laty Franciszek Bohomolec, późniejszy redaktor sławnego "Monitora": "Ale ja mniemam, że makaronizmy nasze bynajmniej nie są gładsze ni milej do uszu wpływają jako właściwe słowa polskie. Na przykład czym lepsze jest słowo "awizy" niż "nowiny", "wiadomości"; "despekt" niż "pogarda"; "awantaż" niż "pożytek"; "deleguję" niż "posyłam", "wyprawuję", "zlecam"; "facylituję" niż "ułatwiam." I dalej radzi Bohomolec tak nowocześnie, że gdyby nie z lekka archaiczna forma jego wypowiedzi, trudno by było uwierzyć, że są to słowa - podkreślam to jeszcze raz - napisane blisko ćwierć tysiąclecia temu: "Możesz zażywać słów cudzoziemskich w niektórych okolicznościach. Naprzód te słowa obce, których dawni Polacy w niedostatku słów ojczystych zażywali, jako już są spolszczone (...) jako to: "honor", "polityk", "interes", "publiczny", "prywatny" (...). Po wtóre, niektóre wyrazy filozoficzne, technologiczne, matematyczne, lekarskie, prawne (...). Po trzecie, możesz czasem i nowemu słowu obcemu dać miejsce w polszczyźnie, gdy jaka rzecz nowa, za granicą wynaleziona, zagranicznym będzie nazwana imieniem; tak nazywamy: "dywan", "kireja", "taborecik", "kanapa" etc. Po czwarte, gdy będziesz co pisał tajemnego w liście do twego przyjaciela, możesz zażyć słowa nie wszystkim znajomego na ukrycie twej tajemnicy (...)". Gdyby Bohomolec dożył naszych czasów i czytał naszą prasę lub słuchał radia czy telewizji, zżymałby się zapewne razem z wielu czytelnikami, radiosłuchaczami i telewidzami na nadużywanie między innymi następujących wyrazów zapożyczonych: "absolutny", "absolutnie" zamiast: "całkowity", "całkowicie" "akceptować" zamiast: "zatwierdzić", "przyjąć" "akces" zamiast: "udział" "aktualny", "aktualnie" zamiast: "obecny", "teraźniejszy", "obecnie", "teraz" "analogować" zamiast: "wykazywać analogię" lub "podobieństwo" "anulować" zamiast: "unieważniać", "odwołać", "znieść" "aplikować" zamiast: "stosować" "artykułować" zamiast: "wyrażać", "wypowiadać" "aspekt" zamiast: "strona", "wzgląd" "autentyczny", "autentycznie" zamiast: "prawdziwy", "rzeczywisty", "rzeczywiście", "naprawdę" "awizować" zamiast: "zawiadamiać", "zgłaszać" "bazować" zamiast: "opierać się" (na czym) "bilateralny" zamiast: "dwustronny" "delimitować" zamiast: "określać", "ograniczać" "delożować" zamiast: "usuwać" "demonizować" zamiast: "wyolbrzymiać" "diametralny", "diametralnie" zamiast: "odwrotny", "przeciwstawny"; "odwrotnie" "dynamiczny" ("dynamicznie)) zamiast: "gwałtowny", "prędki", "prężny", "silny", "szybki" ("gwałtownie" itd.) "dynamika" zamiast: "prężność", "rozmach", "szybkość", "tempo" "dyrektywa" zamiast: "zalecenie", "zarządzenie" "dysponować" zamiast: "mieć" (coś); "rozporządzać" (czymś), "kazać" (coś komuś) "dywersyfikacja" zamiast: "zróżnicowanie" "efekt" zamiast: "plon", "skutek", "wynik" "ekspulsować" zamiast: "wydalać", "wyganiać" (kogoś) "erozja" zamiast: "niszczenie", "rozkład", "rozpad" "eskalacja" zamiast: "natężenie", "rozszerzenie", "wzrost", "zwiększenie" "ewidentny" zamiast: "oczywisty" "faktor" zamiast: "czynnik", "powód", "przyczyna" "generalny", "generalnie" zamiast: "ogólny", "powszechny", "ogólnie" "globalny", "globalnie" zamiast: "całkowity", "ogólny"; "łącznie", "ogólnie" "immunizować" zamiast: "uodparniać' "intensyfikować" zamiast: "pomnażać", "potęgować", "wzmagać", "zwiększać" "koincydencja" zamiast: "zbieżność" "kooperować" zamiast: "współpracować" "korespondować" ("z czymś)) zamiast: "odpowiadać" (czemuś) "kurort" zamiast: "uzdrowisko" "liderować" zamiast: "prowadzić", "być" lub "znajdować się na czele" "lokalizować" zamiast: "umiejscawiać"; "ograniczać" "moduł" zamiast: "wzór" "modyfikować" zamiast: "przekształcać", "zmieniać' "obligować" zamiast: "zobowiązywać" "odium" zamiast: "niechęć", "odraza" "okupować" zamiast: "zajmować", "panoszyć się" "opcja" zamiast: "możliwość" "optyka" zamiast: "punkt widzenia"; "wygląd" "perspektywiczny" zamiast: "przyszły", "przyszłościowy" "preferować" zamiast: "woleć" (coś); "dawać pierwszeństwo" (komuś, czemuś) "prezentować" zamiast: "przedstawiać", "wystawiać" "progresować" zamiast: "rozwijać się", "wzrastać" "proweniencja" zamiast: "pochodzenie", "rodowód" "realizować" zamiast: "spełniać", "wcielać w życie", "urzeczywistniać", "wykonywać", "wypełniać", "wywiązywać się" (z czegoś), "ziszczać" "realny" zamiast: "rzeczywisty", "trzeźwy" "rekrutować się" zamiast: "pochodzić" "renowować" zamiast: "odnawiać", "odświeżać" "serwować" zamiast: "dawać", "podawać", "pokazywać", "przedstawiać"; "opowiadać" "specyfika" zamiast: "swoistość", "charakterystyczne swoiste cechy"; "osobliwość"; "specyficzność" "spektakularny" zamiast: "okazały", "widowiskowy"; (zrobiony) "na pokaz", "pokazowy" "surplus" zamiast: "nadwyżka" "sygnalizować" zamiast: "zawiadamiać", "wykazywać się" "unikalny" zamiast: "jedyny"; (bardzo) "rzadki"; "wyjątkowy" Jak na ironię w czasie - zapowiedzianej z najwyższych trybun - walki o czystość polszczyzny rozpleniło się zapożyczone słownictwo kryzysu społeczno-ekonomicznego: "ekstremista", "dysydent", "prominent", "reglamentacja" (towarów), "rekompensata" (wzrostu cen), "restrykcje", "restytucja" (gospodarki), "rewaloryzacja" (wkładów w PKO), "teoretyczny reflektyzm" i wiele innych. Większości wymienionych wyrazów nie sposób wykreślić całkowicie z polskiego słownika. Bez nich nasz język byłby wprawdzie "czyściejszy", ale uboższy, a co za tym idzie, uboższe by było także nasze myślenie o rzeczywistości i mniej precyzyjne stałyby się wytwarzane przez nas teksty. Czasem zapożyczenie pozwala się uchronić przed rażącym powtarzaniem tego samego wyrazu. Niekwestionowaną jednak przepustkę do polskiego słownika daje wyrazowi obcego pochodzenia swoisty odcień znaczeniowy lub choćby swoiste nacechowanie stylistyczne. Niepotrzebny byłby nam przymiotnik "absolutny", gdyby jego znaczenie pokrywało się ze znaczeniem przymiotnika "całkowity". Nie możemy się jednak bez niego obyć w takich wyrażeniach, jak: "absolutna większość", "prawda absolutna", "geometria absolutna", "słuch absolutny" itp. Jeszcze wyraźniej widać to na przykładzie przymiotnika "aktualny": za niestosowne uważa się jego użycie w znaczeniu "obecny", ale się nie podważa jego prawa do występowania w polskich tekstach w znaczeniu "ważny w danym czasie". Lepiej użyć czasownika "zatwierdzić" niż "akceptować", kiedy jednak chodzi nie o formalne zatwierdzenie, ale o "przyjęcie czegoś do wiadomości z wewnętrzną zgodą na to", czasownik "akceptować" okazuje się bardziej poręczny. Cytowane poprzednio wyrażenie "akces do udziału" jest oczywistym nonsensem, z czego jednak nie można wyciągać wniosku, że rodzimy rzeczownik "udział" zawsze zdoła zastąpić obcy "akces". Zwróćmy uwagę na nieuzasadnioną karierę dwóch zapożyczonych czasowników: "awizować" i "sygnalizować". Obu potrzebujemy w języku polskim, ale to nie znaczy, by miały się panoszyć we wszystkich tekstach kosztem wyrazów rodzimych. Zapożyczamy wyraz po to, by wzbogacić nasze słownictwo, a nie po to, aby je zubożyć czy też udziwnić. "Awizować" znaczy "wypisywać lub wysyłać awizo". "Awizo" zaś - to nie jakiekolwiek zawiadomienie, ale tylko "pismo zawiadamiające odbiorcę o wysłaniu weksla, wysłaniu lub nadejściu towarów albo przekazaniu pieniędzy". Za pomocą "awiza" poczta zawiadamia nas o nadejściu paczki, pieniędzy lub listu poleconego. Rzeczownik "awizo" i czasownik "awizować" pozwalają nam wyrażać się oszczędniej i bardziej precyzyjnie. Na tym polega sens obecności obu tych wyrazów w naszym słownictwie. Uwagi o czasowniku "awizować" odnoszą się również do wyrazu "sygnalizować". Według słownikowej definicji "sygnalizować" znaczy "informować o czym, podawać co do wiadomości za pomocą sygnałów, dawać sygnały". Zgodnie z tą definicją podaje "Słownik języka polskiego" przykłady użycia czasownika "sygnalizować": oto marynarz sygnalizuje semaforem z pomostu nawigacyjnego, oto czerwone lampki sygnalizują zakłócenia w pracy maszyny, oto sonda ostrzegawcza, płynąc za statkiem, sygnalizuje mielizny. Na tle słownikowej definicji znaczenia i przykładów użycia wyrazów "awizować" i "sygnalizować" wyraźnie widać niezdrowe skłonności dziennikarzy do ich nadużywania. Mówi jeden, że "fabryka awizuje przedterminowe wykonanie planu"; inny, że "kalendarz awizuje zbliżającą się wiosnę"; jeszcze inny, że "dyrekcja Mpk już dawno awizowała brak kierowców i części zamiennych do autobusów". Podobnie można usłyszeć w radiu lub przeczytać w gazecie, że "nasi zawodnicy sygnalizują zwyżkę formy"; że ktoś "sygnalizuje zdrowie, zmęczenie, młody wiek", a nawet "znajomość statystyki". Żadnego z tych przykładów użycia czasowników "awizować" i "sygnalizować" nie da się usprawiedliwić wykrętnym wyjaśnieniem, że występują wszędzie w znaczeniu przenośnym. I w przenośniach bowiem należy zachować umiar. Podobny komentarz należałoby dopisać niemal do każdego z nadużywanych wyrazów zapożyczonych. Poprzestańmy na uwadze ogólnej: Jeżeli w jakimś tekście wyraz obcy można zastąpić - bez szkody dla sensu wypowiedzi - wyrazem rodzimym, należy to bezwzględnie uczynić. Przeciw wyrazom zapożyczonym przemawia przede wszystkim to, że zwykle są one mniej zrozumiałe niż odpowiadające im wyrazy rodzime. Nie ma się co zresztą dziwić, że słuchaczowi i czytelnikowi trudniej zrozumieć tekst nasycony zapożyczeniami, skoro czasem sam mówiący lub piszący zdradza się z nieznajomością użytych przez siebie wyrazów. Rzecz bowiem charakterystyczna, że błędne użycie (tzn. użycie w niewłaściwym znaczeniu) wyrazów zapożyczonych zdarza się nieporównanie częściej niż błędne użycie wyrazów rodzimych. Ze względu na powtarzające się błędy w tekstach różnych autorów, nie od rzeczy będzie przypomnieć, że: * "adaptować" - znaczy "przystosować, dostosować coś do nowych potrzeb; przerobić coś tak, by mogło służyć nowemu przeznaczeniu": adaptujemy lokal mieszkalny na siedzibę urzędu i odwrotnie, adaptujemy samochód osobowy do przewozu towarów, powieść na sztukę teatralną itd. Czasownikowi "adaptować" odpowiada rzeczownik "adaptacja": mówimy o adaptacji lokalu mieszkalnego na siedzibę urzędu, o adaptacji samochodu osobowego do przewozu towarów, o adaptacji powieści na sztukę teatralną lub do wystawienia na scenie. Podobnie brzmiących wyrazów "adoptować" i "adoptacja" lub "adopcja" używa się w znaczeniu "uznać prawnie cudze dziecko za swoje, prawne uznanie cudzego dziecka za swoje". Wobec tak znacznej różnicy znaczenia wyrazów "adaptować" i "adoptować" humorystycznie brzmi wiadomość, że ktoś "zaadoptował strych do potrzeb mieszkalnych"; * "alternatywa" - to nie jedna z dwóch wyłączających się możliwości, ale sytuacja, w której musimy wybierać między dwiema możliwościami. Kiedy się mówi o kimś, że stanął przed alternatywą lub wobec alternatywy, oznacza to, że się znalazł w sytuacji wymagającej wyboru. Nie można więc powiedzieć po polsku, że ktoś ma przed sobą dwie alternatywy: zlekceważyć przepisy bhp albo przerwać pracę. W takiej sytuacji mówimy, że ów człowiek stanął przed alternatywą, czyli koniecznością wyboru jednej z dwóch dróg; * "analogiczny" - to "podobny, będący odpowiednikiem innego", a nie "taki sam lub ten sam". Z tego względu mówimy, że w drugim kwartale tego roku osiągnęliśmy wyniki lepsze niż w takim samym okresie ubiegłego roku, a nie: "w analogicznym okresie ubiegłego roku", jeżeli oczywiście porównujemy ze sobą dokładnie te same okresy; * "bajoński" - przymiotnik od nazwy miasta Bajonna, występujący w polskich tekstach niemal wyłącznie w wyrażeniu "bajońskie sumy" (czyli bardzo dużo pieniędzy), nie ma nic wspólnego z bajecznością czy bajkowością; nie można więc powiedzieć: "bajońsko kolorowy"; * "dublować" - znaczy "podwajać"; używa się tego czasownika również na oznaczenie tej samej czynności wykonywanej przez różne osoby, np. jeden aktor dubluje innego aktora w tej samej roli; jeżeli jednak tę samą czynność wykonuje powtórnie ta sama osoba, powiemy, że tę czynność powtarza, ponawia lub (potocznie) repetuje; nie można powiedzieć: uczeń dubluje klasę; * "konduita" - to "zachowanie się, postępowanie"; w polskich tekstach niemal wyłącznie w wyrażeniu "osoba podejrzanej konduity"; "konduita" nie ma nic wspólnego z pochodzeniem, rodowodem, proweniencją; nie można powiedzieć o kimś, że jego majątek lub tytuł rodowy czy naukowy są podejrzanej konduity; * "koneser" - to "człowiek dobrze się na czymś znający, umiejący właściwie ocenić coś (zwłaszcza dzieła sztuki), znawca"; znając się na czymś, nie musimy tego jednocześnie lubić; koneser sztuki nie zawsze jest jej miłośnikiem, zapalonego turysty nie można nazwać "koneserem wędrówek"; * "masywny" - znaczy "mocno, solidnie zbudowany, potężny, ciężki"; wyraźnie różni się znaczeniem od przymiotnika "masowy"; demonstracji, w której wzięło udział wiele tysięcy osób, nie można nazwać "masywną demonstracją"; * "moduł" - to "określony mnożnik, stały czynnik, powtarzalny wymiar czegoś"; mimo podobieństwa brzmienia i pochodzenia nie jest synonimem wyrazu "model"; nie można powiedzieć: "socjalistyczny moduł gospodarki"; * "negliżować" - znaczy "lekceważyć, zaniedbywać, ignorować", a nie demaskować, obnażać; nie można więc powiedzieć o kimś, kto odsłania prawdziwe oblicze fałszywych przyjaciół, że ich negliżuje; * "oportunista" - tak nazywamy człowieka przystosowującego się do okoliczności dla osobistych korzyści; nie ma oportunista nic wspólnego (oprócz brzmienia) z oporem, przeciwstawianiem się władzy; "opozycjonista" jest przeciwieństwem "oportunisty"; * "pasjonat" - to "człowiek, który łatwo wpada w pasję" (tzn. w furię), a nie "ten, co ma jakąś pasję" (tzn. zamiłowanie do czegoś) albo "lubi coś pasjami". Entuzjasty, zapaleńca, miłośnika sztuki ludowej nie można nazwać "jej pasjonatem"; * "pryncypialny i pryncypalny" - to dwa przymiotniki o podobnym brzmieniu, ale różnym znaczeniu. "Pryncypialny" znaczy "trzymający się zasad (pryncypiów), kierujący się zasadami, bezkompromisowy. Pryncypialnych ludzi poznajemy po tym, że w ważnych sprawach zajmujący pryncypialne stanowisko. "Pryncypalny" natomiast - to tyle, co "główny". Dziś tym przymiotnikiem określamy chyba tylko najważniejszą ulicę w mieście. Wyrażenia "pryncypialna ulica" i "pryncypalne postępowanie" nadają się do "Przekrojowej" rubryki "Humor zeszytów szkolnych". Wszystkie omówione dotychczas przykłady zapożyczeń odnosiły się do wyrazów, których obcość przejawia się w brzmieniu. Trudniej ją rozpoznać w wyrazach, wyrażeniach i zwrotach, wprawdzie zbudowanych z rodzimych elementów, ale albo naśladujących obce wzory, albo używanych w znaczeniu właściwym obcemu językowi. Za niepożądane germanizmy uważane są między innymi zwroty: * "rozumieć coś pod czym" (po polsku: "rozumieć coś przez coś)) * "w pierwszym rzędzie" (po polsku: "przede wszystkim)) * "wyjść komuś naprzeciw" (w znaczeniu: "iść komuś na rękę", "popierać kogoś lub coś)) Jako niepożądane rusycyzmy traktuje się między innymi następujące wyrazy i wyrażenia: "czym" (np. "więcej)), "tym" (np. "lepiej)) - po polsku: "im więcej, tym lepiej" "pod rząd" - po polsku: "kolejno", "po kolei" "póki co" - po polsku: "na razie", "tymczasem" "tym niemniej" - po polsku: "jednak", "jednakże" "wiodący" - po polsku: "przewodni", "naczelny", "główny" Niewątpliwym rusycyzmem jest użycie czasownika "zabezpieczyć" w znaczeniu "zapewnić (coś), dostarczyć, przygotować" itd., a także rzeczownika "budownictwo" w znaczeniu "rozwój, wzrost; (przenośnie) rozbudowa". Niewłaściwe użycie wyrazu "zabezpieczyć" i jego pochodnych jest już tak rozpowszechnione, że chyba większość Polaków zgodnie z intencją mówiącego zrozumie zdanie "Organizatorzy zabezpieczają zwrot kosztów przejazdu"; zrozumieją je nawet ci, którzy dostrzegą w nim błąd. Inaczej z "budownictwem". Zapewne większość odbiorców radia i telewizji nie zdaje sobie sprawy z tego, że kiedy słyszą z głośnika wyrażenie "budownictwo socjalistyczne", nie powinni myśleć o budowie mieszkań, ale o rozwijaniu i umacnianiu ustroju socjalistycznego. Kiedy po pewnej międzypartyjnej naradzie prasa zamieściła komunikat, że "wiele uwagi poświęcono problemom budownictwa partyjnego", większość czytelników sądziła, że przedmiotem rozmów były budynki, wznoszone przez partię dla partii; tymczasem w rzeczywistości chodziło o wymianę doświadczeń w dziedzinie organizacyjnej rozbudowy partii (po rosyjsku: "partijnoje stroitielstwo)). Jeszcze ćwierć wieku temu narzekania na zapożyczenia niepotrzebne lub na nadużywanie słownictwa zapożyczonego skupiały się na niepożądanych wpływach grecko-łacińskich, francuskich, niemieckich i rosyjskich. Dziś - nie tylko w Polsce - szczególną ekspansywnością odznaczają się wpływy języka angielskiego. Od kilkunastu lat kupujemy "krakersy", jemy "hot-dogi"w "snack-barach", piszemy "flamastrem", nosimy "dżinsy" i "owerole", słuchamy muzyki "rockowej", "protest-songów", "soul-rocka", "country" itd., skompletowawszy sobie "deck", "tuner" i inne "gadżety"; w "cocktail-barach" lub na "kempingu" "plejboj" podrywa "hostessę", w "kontenerach" przywożą nam czasem "grejpfruty" itd., itd. Jeżeli te pożyczki angielskie można uznać za usprawiedliwione, bo oznaczają przedmioty lub pojęcia przybyłe do nas z krajów anglosaskich, to na taką pobłażliwość nie zasługują następujące wyrazy, z którymi się spotykamy w polskiej prasie: "bag" - po polsku: "torba", "worek" "briefing" - po polsku: "odprawa", "konferencja prasowa" "chief" (plemienny) - po polsku: "wódz" "coach" - po polsku: "trener" "consulting" - po polsku: "poradnictwo", "konsultacja" "corn-fleksy" - po polsku: "płatki kukurydziane" "desinger" - po polsku: "projektant", "dekorator" "emergency" - po polsku: "niebezpieczeństwo", "stan alarmowy", "stan wyjątkowy" "engineering" - po polsku: "mechanika", "inżynieria" "fan" - po polsku: "wielbiciel", "miłośnik" "fighter" (fajter) - po polsku: "zawodnik", "bokser" "feedback" - po polsku: "sprzężenie zwrotne" "full" - po polsku: "piwo pełne" "grill" - po polsku: "rożen" "healer" - po polsku: "uzdrowiciel" "hit" - po polsku: "przebój" "living-room" - po polsku: "salon" "long-play" - po polsku: "płyta długogrająca" "motorest" - po polsku: "zajazd" "number one" - po polsku: "najlepszy" lub "najważniejszy" "pocket book" - po polsku: "kieszeniówka" "popcorn" - po polsku: "prażona kukurydza" "preacher" - po polsku: "kaznodzieja" "publicity" - po polsku: "reklama", "rozgłos", "popularność" "pusher" - po polsku: "karierowicz" "rewriter" - po polsku: "adiustator" "runner" - po polsku: "biegacz" "self reliance" - po polsku: "poleganie na sobie" "shooping" - po polsku: "zakupy" "slajd" - po polsku: "przezrocze" "story" - po polsku: "opowieść", "opowiadanie", "fabuła" "szoking" ("shocking)) - po polsku: "wstrząs" "thriller" - po polsku: "dreszczowiec", "kryminalny lub sensacyjny film albo powieść" "trankwilizer" - po polsku: "środek uspokajający" "underground" - po polsku: "podziemie", "podziemny" "welfare state" - po polsku: "państwo opiekuńcze" Większości tych wyrazów otwiera drogę do polszczyzny najzwyklejszy snobizm, który przejawia się czasem w humorystycznych, czasem w żałosnych formach. Kiedy znajomi zapraszają nas na "party" (a nawet na "garden-party)) - możemy się z tego pośmiać, ale kiedy państwowa fabryka wypuszcza na rynek papierosy obskurnie opakowane w makulaturę i drukuje na nich pretensjonalny napis "king-size", trudno nie zapłakać. Tyle o zapożyczeniach. Zajmijmy się teraz tymi grzechami naszej mowy, które językoznawcy nazywają |błędami |składni. Polegają one na niewłaściwym, tzn. sprzecznym z normą językową, składaniu (stąd składnia) wyrazów w wyrażenia, zwroty i zdania. Zaczniemy od przypomnienia czterech głównych zasad, które się łamie dość często w mowie i piśmie. Być może zdarza się to raczej z bezmyślności lub nieuwagi niż z niewiedzy, bo nie chce się wierzyć, by aż tylu Polaków nie raziły wynikające stąd błędy. Kiedy przestrzegam przed niepoprawnym użyciem |imiesłowów |przysłówkowych w zdaniach "Wracając do domu, lał deszcz" i "Przeczytawszy książkę, zgasła lampa", słuchacze czują się dotknięci, że traktuję ich jak dzieci lub cudzoziemców. Jeśli się jednak obrażają na mnie słusznie, to kto w takim razie jest autorem reklamowego hasła wydrukowanego w gazecie: "Twój dom odwiedzi Fortuna, kupując szczęśliwy los Krajowej Loterii Pieniężnej" (zamiast: "Twój dom odwiedzi Fortuna, jeśli kupisz los...)). A co sądzić o autorach następujących zdań: "Na tle stosowania niektórych przepisów wynikały nieporozumienia, traktując rolników niczym plastykowych milionerów z Chmielnej." "Czytając wstęp, śnił mi się zając szpikowany słoniną." "Przeglądając wota, przestępców zainteresował platynowy krzyż." "Zbudziwszy się rano, zabolał mnie żołądek." Przypomnijmy znaną ze szkoły zasadę tożsamości podmiotu w zdaniu nadrzędnym i w zależnym od niego imiesłowowym równoważniku. Kiedy mówimy: "Janek szedł przez miasto, oglądając się za dziewczętami", myślimy o Janku, który jednocześnie szedł i oglądał się. Podobnie, kiedy mówimy: "Przeszedłszy całe miasto, Janek poczuł się zmęczony", myślimy o Janku, który najpierw przeszedł całe miasto, a potem poczuł się zmęczony. Mówi się, że |szyk, czyli |kolejność |wyrazów w polskim zdaniu jest swobodny. Można się z tym sądem zgodzić, jeżeli się swobody nie utożsami z całkowitą dowolnością. Rzeczywiście bowiem szyk wyrazów w polskim zdaniu jest swobodniejszy niż w zdaniu angielskim, ale jego swoboda ma pewne granice. Zostawmy na boku starą anegdotę, cytowaną jako żartobliwy dowód ograniczeń dowolności szyku w języku polskim (zdanie "On mnie kocha, ale jestem mężatką" znaczy co innego niż "Jestem mężatką, ale on mnie kocha)) oraz przykłady dwuznaczności zdań, w których podmiotem i dopełnieniem (w szkole się je nazywało bliższym) są rzeczowniki męskorzeczowe lub nijakie (też żeńskie spółgłoskowe) w liczbie pojedynczej albo niemęskoosobowe w liczbie mnogiej, a więc zdań typu: "Owoc rodzi drzewo" czy też "Kaczki zjadły gęsi". W gruncie rzeczy zasada "Byt określa świadomość" też brzmi po polsku dwuznacznie; całkowitą jednoznaczność zapewniłaby dopiero strona bierna: "Świadomość jest określana przez byt". Swobodę szyku w polskim zdaniu złożonym ogranicza zasada, że zaimki względne "który" i "jaki" (ewentualnie poprzedzone przyimkami) powinny się znajdować na początku zdania podrzędnego. Nie należy więc mówić i pisać: "Był to Jan Kowalski, w mieszkaniu którego zaczął się pożar", ale: ...Kowalski, w którego mieszkaniu... "Spostrzegł sąsiadkę, z synem której widziano Pawła wczoraj wieczorem", ale: ...sąsiadkę, z której synem... Zaimek względny "który" i "jaki", rozpoczynający zdania podrzędne, odnosi się do najbliższego rzeczownika tego samego rodzaju i tej samej liczby w zdaniu nadrzędnym. Nie należy więc mówić i pisać: "Wybiegły sztafety z pochodniami, które się udały pod Pomnik Wolności". "Miał już kilka spotkań z psami, które się bardzo nieprzyjemnie skończyły". "Fakt pobicia młodego człowieka przez kelnera, którego wkrótce potem znaleziono martwego, zbulwersował opinię publiczną" (zmarł bowiem ów młody człowiek, a nie kelner). Wbrew ogólnej zasadzie, że wyraz zespalający zdanie podrzędne z nadrzędnym powinien się znajdować na początku zdanie podrzędnego, niektóre takie wyrazy wymagają dla siebie miejsca drugiego lub trzeciego; dotyczy to najczęściej wyrazów: "bowiem", "jednak", "zaś". Nie należy więc mówić i pisać: "Nazajutrz został w domu, bowiem padał deszcz", ale raczej: "...został w domu, padał bowiem deszcz". "Opadł z sił, jednak szedł dalej", ale raczej: "Opadł z sił, szedł jednak dalej". "W dzień spał, zaś nocami pracował", ale raczej: "W dzień spał, nocami zaś pracował". Czasowniki niedokonane mają - jak wiadomo - formy czasu przeszłego złożone ze słowa posiłkowego "będę", "będziesz"... oraz bezokolicznika lub imiesłowu przeszłego. Zgodnie z tą zasadą czas przyszły czasowników "czytać" i "chodzić" przybiera formy "będę czytać' i "będę czytał" oraz "będę chodzić" lub "będę chodził". Kolejność członów form bezokolicznikowych jest dowolna (tzn. możemy powiedzieć: "Będę czytać do rana" albo "Czytać będę do rana)). Jeśli jednak używamy form imiesłowowych, słowo posiłkowe bezwzględnie musi poprzedzać imiesłów. Nie należy więc mówić i pisać: "Czytał będę do rana", ale tylko: "Będę czytał do rana". "W przyszłym roku chodziła już będzie do szkoły", ale tylko: "W przyszłym roku będzie już chodziła do szkoły". Skoro o szyku mowa, zwróćmy uwagę jeszcze na jeden błąd, dość częsty w oficjalnych komunikatach z życia dyplomatycznego. Podaje się w nich, że "przybyła delegacja na czele z Iksińskim". Brzmi to niemal tak samo niepoważnie, jak zdanie "Do sali wszedł Iksiński na głowie w kapeluszu". Oszczędność słowa uważa się za jedną z podstawowych zalet każdego tekstu, a zwłaszcza tekstu bez ambicji artystycznych. Z całą pewnością jednak nie jest zaletą oszczędność za wszelką cenę. Mając do wyboru dwa poprawne zdania: "Codziennie kupuję i czytam gazetę" i "Codziennie kupuję gazetę i czytam ją", możemy uznać za lepsze zdanie pierwsze, bo jest krótsze. Czasowniki "kupować" i "czytać" wymagają dopełnienia w tym samym przypadku, więc jedna forma "gazetę" czyni ich wymaganiom zadość. Od biedy pogodzimy się ze skrótem "Codziennie jeździł do i z Warszawy", bo przyimki "do" i "z" łączą się z tym samym przypadkiem, dopełniaczem. Podobne skróty są wszakże niemożliwe, jeśli warunek tożsamości przypadka nie jest spełniony. Nie należy więc mówić i pisać: "Podziwiał i zachwycał się Dorotą coraz bardziej", ale: "Podziwiał Dorotę i zachwycał się nią coraz bardziej". "Pracowaliśmy wczoraj przed i po kolacji", ale: "Pracowaliśmy wczoraj przed kolacją i po niej". "Decyzję podjęto bez względu i związku z jubileuszem", ale: "Decyzję podjęto bez względu na jubileusz i bez związku z nim". Swoboda szyku wyrazów w tekście pisanym jest bardziej ograniczona niż w mowie. Przejawia się to najwyraźniej w użyciu takich wyrazów, jak "tylko", "jeszcze", "już", "prawie". W języku mówionym mogą one stać albo przed wyrazem, do którego się odnoszą, albo po nim. Odpowiednią intonacją bowiem możemy wskazać słuchaczowi, do którego z sąsiadujących wyrazów odnosi się wyraz "tylko" w zdaniu "Wczoraj tylko ciebie widziałem". Powiemy albo "|Wczoraj tylko ciebie widziałem", albo: "Wczoraj tylko |ciebie widziałem". To samo zdanie napisane, a więc pozbawione intonacji, narzuca czytelnikowi tylko drugą możliwość. Jeżeli więc autor tego zdania chciał podkreślić, że "tylko wczoraj widział", powinien był wyraz "tylko" umieścić przed wyrazem "wczoraj". Wyrazy uwydatniające bowiem powinny w tekstach pisanych stać zawsze przed wyrazami, do których się odnoszą. Zgodnie z tradycją utrwaloną zarówno w języku polskim, jak i w innych językach słowiańskich, a także germańskich i romańskich, imię stoi przed nazwiskiem; mówimy i piszemy: Jan Kowalski, Anna Nowak. Kolejność odwrotna (Kowalski Jan, Nowak Anna) dopuszczana jest tylko w alfabetycznych spisach urzędowych. Pisząc na kopercie "Ob. Kowalski Jan", popełniamy zresztą nie tylko błąd językowy, ale i nietakt towarzyski. Naturalność układu wyrazów w zdaniu, potoczystość całego zdania zależy w dużym stopniu od umiejscowienia tzw. form enklitycznych, czyli nie akcentowanych składników takich jak: "by" i "się". W języku polskim są one ruchome i nie powinny się trzymać kurczowo czasownika. Najwłaściwsze jest dla nich miejsce po pierwszym wyrazie zdania. Mówimy bowiem "Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni", a nie: "Ten śmieje się, kto śmieje się ostatni". Nie należy więc mówić i pisać: "Kto podjąłby się tego?", ale raczej: "Kto by się tego podjął?" "Tego nie powiedziałby nikomu", ale raczej: "Tego by nikomu nie powiedział". "Nigdy nie spóźniał się do pracy", ale raczej: "Nigdy się nie spóźniał do pracy". Jedną z najbardziej swoistych cech polskiej składni jest zasada, że czasownik zaprzeczony wymaga dopełnienia (bliższego) nie w czwartym przypadku (tzn. nie w bierniku), ale w drugim (tzn. w dopełniaczu). Cudzoziemiec uczący się polskiego robi wielkie oczy, kiedy się dowiaduje, że mówimy "piszę list", ale "nie piszę listu". A większość Polaków się zżyma, kiedy usłyszy lub przeczyta na przykład takie zdania: "To ją nie interesowało wcale", zamiast: "To jej nie interesowało wcale". "Nasi strzelcy nie wykorzystali te pozycje", zamiast: "... nie wykorzystali tych pozycji". "Dzieci z pierwszej klasy na ogół same nie kupują przybory szkolne", zamiast: "...nie kupują przyborów szkolnych". Dopełnienia w drugim przypadku wymagają nie tylko czasowniki zaprzeczone, ale także wiele innych, a wśród nich: "bronić", "brakować", "doglądać", "dokonać", "dowieść" (udowodnić), "nadużywać", "nienawidzić", "pilnować", "poniechać", "poszukiwać", "potrzebować", "przestrzegać" (w znaczeniu: "stosować się do czegoś)), "słuchać", "strzec", "unikać", "używać", "wymagać", "wzbraniać", "zaniechać", "żądać". Nie należy więc mówić i pisać: "bronił ojcowiznę", ale: "bronił ojcowizny" "brakują dwie osoby", ale: "brakuje dwóch osób" "doglądać obejście", ale: "doglądać obejścia" "dokonać analizę", ale: "dokonać analizy" "dowieść winę", ale: "dowieść winy" "nadużywać stanowisko", ale: "nadużywać stanowiska" "nienawidzić cwaniactwo", ale: "nienawidzić cwaniactwa" "pilnować ogród", ale: "pilnować ogrodu" "poniechać tę tematykę", ale: "poniechać tej tematyki" "poszukiwać zaginioną", ale: "poszukiwać zaginionej" "potrzebować opiekę", ale: "potrzebować opieki" "przestrzegać przepisy", ale: "przestrzegać przepisów" "słuchać stare pieśni", ale: "słuchać starych pieśni" "strzec mienie", ale: "strzec mienia" "unikać karę", ale: "unikać kary" "używać samochód", ale: "używać samochodu" "wymagał posłuszeństwo", ale: "wymagał posłuszeństwa" "wzbraniać palenie", ale: "wzbraniać palenia" "zaniechać kontrolę", ale: "zaniechać kontroli" "zaprzestać budowę", ale: "zaprzestać budowy" "żądać zwrot pieniędzy", ale: "żądać zwrotu pieniędzy". Niektóre czasowniki wymagają raz przypadka czwartego (biernika), innym razem - drugiego (dopełniacza). Kryterium rozstrzygającym jest to, czy czynność obejmuje cały przedmiot, czy tylko jego część. Mówimy bowiem "daj mi chleba" w znaczeniu "kawałek chleba", ale "daj nam chleb" w znaczeniu "bochenek chleba". Wykolejenia w tej dziedzinie dotyczą najczęściej czasowników "dostać" i "dostarczyć". Przypomnijmy więc, że nie należy mówić i pisać: "dostać cement, piasek", ale: "dostać cementu, piasku"; choć: "dostać nagrodę" "dostarczać tłuszcz, wodę", ale: "dostarczać tłuszczów, wody"; choć: "dostarczyć samochód". Czasownik "dostać" użyty w znaczeniu "nabawić się czego" wymaga dopełniacza; nie należy więc mówić i pisać: "dostać gorączkę, katar", ale: "dostać gorączki, kataru". Do stosunkowo częstych błędów składniowych należą również następujące związki wyrazów: "brać się" lub "wziąć się za kogo, za co" zamiast: "brać się" lub "wziąć się do kogo, do czego", np. do roboty "brzydzić się kłamstwa" zamiast: "brzydzić się kłamstwem" "dowodzić o słuszności" zamiast: "dowodzić słuszności" "dzielić coś między kim a kim" zamiast: "dzielić coś między kogo a kogo" "napotykać na opór" zamiast: "napotykać opór" "natrafiać obojętność" zamiast: "natrafiać na obojętność" "oczekiwać na urlop" zamiast: "oczekiwać urlopu" "okazać się być dobrym ojcem" zamiast: "okazać się dobrym ojcem" "okazać się być przestarzałym" zamiast: "okazać się przestarzałym" "opierać się o uchwałę" zamiast: "opierać się na uchwale" "poszukiwać za łatwym chlebem" zamiast: "poszukiwać łatwego chleba" "regulować ruchem" zamiast: "regulować ruch" "ryzykować życiem" zamiast: "ryzykować życie" "służyć przykładem" zamiast: "służyć jako przykład" lub "za przykład" "śledzić za żoną" zamiast: "śledzić żonę" "uznać kogo jako silniejszego" zamiast: "uznać kogo za silniejszego" "uznać co jako konieczność" zamiast: "uznać co za konieczność" "wydawać się być jakim" (np. zmęczonym) zamiast: "wydawać się jakim" (np. zmęczonym) "huta, stocznia, szkoła" itp. "imieniem kogo" (np. imieniem Lenina) zamiast: "huta, stocznia, szkoła" itp. "imienia kogo" (np. imienia Lenina) "kolejka za czym" (np. za masłem) zamiast: "kolejka po co" (np. po masło) "około co" (np. około pięć lat, około dwa tysiące złotych) zamiast: "około czego" (np. około pięciu lat, około dwóch tysięcy złotych) "podział czego między kim" lub "czym" (np. między przedsiębiorstwami, między pracownikami) zamiast: "podział czego między kogo" lub "co" (np. między przedsiębiorstwa, między pracowników) "w oparciu o co" (np. o badania, o uchwały) zamiast: "opierając się na czym" (np. na badaniach, na uchwałach) lub "na podstawie czego" (np. badań, uchwał) "za wyjątkiem kogo" (np. prezesa) zamiast: "z wyjątkiem kogo" (np. prezesa) "za wyjątkiem czego" (np. stołówek) zamiast: "z wyjątkiem czego" (np. stołówek). Na szczególną uwagę zasługuje niewłaściwe użycie przyimka "na", które się szerzy kosztem przyimków "w" i "do". W mowie i piśmie można się spotkać z takimi rażącymi zwrotami, jak: "pracować na hucie, na kopalni" zamiast: "...w hucie, w kopalni" "coś się zdarzyło na zakładzie" zamiast: "...w zakładzie" "sprzedawać na sklepie" zamiast: "...w sklepie" "stać na bramie" zamiast: "...w bramie" "jechać na fabrykę" zamiast: "...do fabryki" itp. Walkę z ekspansją przyimka "na" utrudnia to, że zakres jego użycia opiera się raczej na tradycji niż na kryterium logicznym. Wskutek tego ogólna zasada, że przyimek ten wskazuje położenie przedmiotu na płaszczyźnie w przeciwieństwie do przyimka "w", który wskazuje położenie przedmiotu we wnętrzu, ma wiele wyjątków. Z jednej strony mówimy: "być na uniwersytecie", "na stacji", "na poczcie", "na dworcu", z drugiej zaś - "być w szkole" (nie: "na szkole)), "w internacie", "w banku", "w biurze". Ponadto z niektórymi rzeczownikami można użyć bądź przyimka "na", bądź przyimka "w". Według "Słownika poprawnej polszczyzny" możemy nawet - nie popełniając błędu - powiedzieć albo: "W sali go nie ma", albo: "Na sali go nie ma" (nawiasem mówiąc: mnie to razi). Na podstawie obserwacji współczesnej polszczyzny można - moim zdaniem - dać taką wskazówkę: Kto się waha, czy użyć przyimka "na" czy "w", powinien wybrać przyimek "w". Ryzyko popełnienia błędu jest - przynajmniej współcześnie - nieporównanie mniejsze. Wpływem języka rosyjskiego tłumaczy się znaczne rozpowszechnienie we współczesnej polszczyźnie rażących zwrotów typu: "kto by nie był" zamiast: "ktokolwiek by był" "co by nie było" zamiast: "cokolwiek by było" "jak by nie było" zamiast: "jakkolwiek by było" "gdzie by nie było" zamiast: "gdziekolwiek by było" "kiedy by nie przyszedł" zamiast: "kiedykolwiek by przyszedł" Jako rusycyzm piętnują też polskie poradniki językowe użycie spójnika "a" zamiast "ale", lecz do przeciwstawienia dwóch treści, z których pierwsza jest zaprzeczona. Chodzi o następujące połączenia wyrazów i zdań: "Nie jutro, a dziś (zamiast: ale dziś) powinniśmy o tym myśleć". "Nie popełnił samobójstwa, a został (zamiast: ale został) zamordowany". W porównaniu z innymi grzechami naszej mowy błędy w |odmianie wyrazów i tworzeniu pochodnych form wyrazów zdarzają się dość rzadko. Jeśli pominiemy wątpliwości związane z nazwami własnymi (zwłaszcza obcymi) i sporadyczne wykolejenia, w dziedzinie fleksji pozostanie garstka błędów powtarzających się w różnych tekstach różnych autorów. Są to błędne formy dopełniacza liczby pojedynczej rzeczowników "chrzest", "medal", "procent", "punkt": tego "chrzta", tego "medala", tego "procenta", tego "punkta" (zamiast poprawnych: tego "chrztu", tego "medalu", tego "procentu", tego "punktu)), błędne formy celownika rzeczowników "brak", "dzień", "stopień", "imię": temu "braku", temu "dniu" (nawet temu "Dniu Dziecka)!), temu "stopniu", temu "imieniowi" (zamiast poprawnych: temu "brakowi", temu "dniowi", temu "stopniowi" oraz temu "imieniu", bo "imię" w przeciwieństwie do trzech poprzednich rzeczowników męskich jest rzeczownikiem nijakim) oraz błędna forma miejscownika wyrazu "syn": "o moim synie" (zamiast poprawnego: "o moim synu)). Stosunkowo częściej zdarzają się błędne formy dopełniacza liczby mnogiej, np.: "te barki" (czyli ramiona), "tych bark" zamiast: "tych barków" "te bezy" (ciastka), "tych bezów" zamiast: "tych bez" "te ciągoty", "tych ciągotów" zamiast: "tych ciągot" "te figi" (majtki), "tych figów" zamiast: "tych fig" "te kalesony", "tych kaleson" zamiast: "tych kalesonów" "te kryteria", "tych kryterii" zamiast: "tych kryteriów" "te kulisy", "tych kulisów" zamiast: "tych kulis" "te łamy", "tych łam" zamiast: "tych łamów" "te marynaty", "tych marynatów" zamiast: "tych marynat" "te materace", "tych materacy" zamiast: "tych materaców" "te mecze", "tych meczy" zamiast: "tych meczów" "te myszy", "tych mysz" zamiast: "tych myszy" "te rajstopy", "tych rajstopów" zamiast: "tych rajstop" "te rajtuzy", "tych rajtuz" zamiast: "tych rajtuzów" "te ramy", "tych ramów" zamiast: "tych ram". Kilku rzeczownikom przypisuje się niekiedy rodzaj gramatyczny inny niż mają w kulturalnej polszczyźnie ogólnej. Przynajmniej teoretycznie w każdej polskiej szkole nauczyciel uzna za błąd traktowanie rzeczowników męskich "magiel", "patrol", "zawias" jako żeńskich. Nie należy bowiem mówić i pisać: "magiel elektryczna" ale: "magiel elektryczny" "oręż polska" ale: "oręż polski" "patrol milicyjna" ale: "patrol milicyjny"; więc też: "patrolu milicyjnego" "zerwana zawiasa" ale: "zerwany zawias"; więc też: "zerwanych zawiasów". Przeciwnie, żeńskiego rzeczownika "goleń" używa się błędnie jako rzeczownika męskiego; nie należy mówić i pisać "złamany goleń", ale "złamana goleń". Czasem błędna zmiana rodzaju gramatycznego towarzyszy niewłaściwej formie wyrazu. Nie należy na przykład mówić i pisać: "to anomalium", "to anomalia" ale: "ta anomalia", "te anomalie" "to golonko", "tego golonka" ale: "ta golonka", "tej golonki" "ta pora" (warzywo), "tej pory" ale: "ten por", "tego pora" "to rożno", "te rożna" ale: "ten rożen", "te rożny" "te wiórka", "tych wiórek" ale: "te wiórki", "tych wiórków". Wiele osób przeżywa wątpliwości co do formy i rodzaju wyrazów: "kluska" i "rodzynka". Słowniki dopuszczają tu obie formy, a więc zarówno "ta kluska", "tych klusek"; "ta rodzynka", "tych rodzynek", jak i "ten klusek", "tych klusków"; "ten rodzynek", "tych rodzynków". Sam używam form żeńskich, a więc mówię i piszę: "talerz klusek", "garść rodzynek". W ostatnich latach rozpleniła się żeńska forma rzeczownika "ekstrem". Słyszymy i czytamy o knowaniach antysocjalistycznej ekstremy. Choć jest to forma nieprawidłowa, walkę z nią prawdopodobnie można uznać za beznadziejną, bo została wielokrotnie użyta w przemówieniach i dokumentach najwyższej rangi. Pomimo to warto pamiętać, że dotychczas słowniki języka polskiego notowały rzeczownik rodzaju męskiego "ekstrem", który pochodzi od łacińskiego "ekstremum". Relacja między formami "ekstrem" i "ekstremum" odpowiada relacji polskiej formy "teatr" i łacińskiej "theatrum" (niegdyś i w Polsce używanej). Formy "ekstrema" używaliśmy dotychczas jako liczby mnogiej rzeczownika "ekstremum" (podobnie jak formy "theatra" czyli "teatry)). Jak z tego wynika, pierwotny mianownik liczby mnogiej (tzn. "te ekstrema)) zaczęto traktować jako mianownik liczby pojedynczej ("ta ekstrema)). Na pierwszy rzut oka wydaje się to nieprawdopodobne. Sprawa ma już jednak smutny precedens: taki jest też rodowód wyrazu (ta) "specyfika", który zresztą do dziś nie dostał pełnych praw obywatelskich w polszczyźnie. Jestem przeciw "specyfice" i przeciw "ekstremie". Nie należy też mówić i pisać "kontrol", ale "kontrola". Kilku rzeczownikom dziennikarze uparcie dorabiają liczbę mnogą, choć one je ze względu na znaczenie nie mają i nie potrzebują. Nie należy bowiem mówić i pisać: (różne) "działalności" ale: (różna) "działalność" "inicjatywy" ale: "inicjatywa" albo: "pomysły", "wnioski", "projekty" "orki wiosenne" ale: "orka wiosenna" (najbliższe) "pogody" ale: "pogoda" (w najbliższych dniach) (zmiana) "polityk" ale: (zmiana kierunków) "polityki" (różne) "przemysły" ale: (różne) "gałęzie przemysłu" "temperatury ujemne" ale: "temperatura ujemna". Z kobietami nigdy Polakom nie brakowało kłopotów, ale w języku zaczęły się na dobre dopiero pod koniec ubiegłego wieku. Przedtem nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, jak się nazywają żony i córki, jakie zawody wykonują i jakie stanowiska zajmują w hierarchii społecznej. Każdy wiedział, że żona pana Kowala nazywa się Kowalowa, a córka - Kowalówna, żony panów Zaręby i Pługa to Zarębina i Płużyna, a córki - Zarębianka i Płużanka. Pan Kowalski miał za żonę panią Kowalską, która mogła go uszczęśliwić córką - panną Kowalską. Wybierać spośród dwóch różnych form nazwisk dla swych żon i córek mogli nosiciele nazwisk typu Cichy i Chromy: czasem była to pani Cicha i panna Chroma, czasem pani Cichowa i panna Chromówna. Kobiety bywały hrabinami, gaździnami, księżniczkami i wójtównami, królowymi i burmistrzankami, a także znachorkami, szynkarkami, szwaczkami, zakonnicami, handlarkami, guwernantkami, pensjonarkami albo komediantkami, czyli aktorkami. Wprawdzie zdarzało się i dawniej, że niektóre postępowały w sposób odległy od wyobrażeń o życiu niewieścim, jak słynna Katarzyna Skrzyńska, która w XV wieku "drapieżyła" (tzn. była rozbójnikiem) ze swoją bandą w okolicach Barwałdu, ale to były wyjątki. Wyjątkową postacią była także w 1830 roku hrabianka Platerówna, czyli - jak pisał Mickiewicz - "Litwinka, dziewica-bohater, Wódz powstańców, Emilija Plater". Stanowiska hetmana, marszałka, ministra, wojewody, starosty, wójta i sołtysa zajmowali wyłącznie mężczyźni. Oni także wykonywali zawód kowala, szewca, bankiera, kołodzieja, bednarza, stelmacha, stolarza, garbarza, garncarza, płatnerza i pasamonika. Od końca XIX wieku podział na stanowiska i zawody męskie i kobiece zaczyna się coraz wyraźniej zacierać. Stosunkowo najwcześniej kobiety podjęły pracę w szkołach. Były tam nie tylko nauczycielkami, ale także profesorkami i dyrektorkami. Ponieważ jednak działo się to w czasach, w których status społeczny mężczyzny był w oczywisty sposób wyższy niż status kobiety, nazwy zawodowe "profesorka" i "dyrektorka" nabrały szczególnego odcienia znaczeniowego, wskutek czego nie można ich dziś traktować jako neutralnych żeńskich odpowiedników nazw "profesor" i "dyrektor". "Pani profesorka" uczy w szkole, "pani profesor" wykłada na uniwersytecie. "Pani dyrektorka" kieruje liceum, "pani dyrektor" urzęduje w ministerstwie. Jeszcze wyraźniejsza różnica występuje między pozornie ścisłymi odpowiednikami męskimi i żeńskimi w parach nazw takich, jak "maszynista" i "maszynistka" albo "sekretarz" i "sekretarka". Maszynista prowadzi lokomotywy, maszynista przepisuje teksty na maszynie. Stowarzyszenie maszynistów zrzeszałoby więc zupełnie innych ludzi niż stowarzyszenie maszynistek. Analogicznie, często się zdarza, że "sekretarka" przyjmuje telefon towarzyszki "sekretarz". Jeżeli zaś osobą, która chce rozmawiać z towarzyszką sekretarz Kowal, jest kobieta o nazwisku Ptak, a sekretarka nosi nazwisko Bieniek, mógłby ktoś powiedzieć, że "Bieniek łączy Ptak z Kowal", albo że "rozmowa Ptak z Kowal dzięki Bieniek dochodzi do skutku". Na szczęście jeszcze trudno się nam z tym pogodzić. Pogodziliśmy się już jednak z tym, że nazwiska kobiet mogą występować albo w postaci męskiej, albo w żeńskiej, którą się tworzy od nazwiska mężczyzny za pomocą przyrostków "-owa", -ówna" i "-ina", "-anka". Wszystkie kobiety przy każdej okazji namawiam do używania nazwisk w formach żeńskich, tak głęboko zakorzenionych w naszej tradycji i dobrze świadczących o kulturze językowej ich nosicielek. Nie wszystkie jednak dają się przekonać. Trzeba im ustąpić, bo jakże odmawiać człowiekowi prawa do decyzji, jak się ma nazywać. Użycie w męskiej formie nazwiska kobiety bezwzględnie wymaga jednak zaznaczenia, że chodzi właśnie o kobietę. Płeć może wskazywać imię (np. Maria Ptak) lub jakieś określenie typu "towarzyszka", "koleżanka", "pani" lub "turystka" czy "ekspedientka". Wizytówka albo tabliczka w biurze, na której oprócz adresu wypisane zostało tylko na przykład "mgr M. Ptak, st. referent" nic nam nie mówi, czy mamy do czynienia z kobietą czy mężczyzną. W tym miejscu współczesne emancypantki mogą się żachnąć i powiedzieć: "Ależ to właśnie bardzo dobrze, że informacja o płci została pominięta. To, czy ów ktoś nazywający się M. Ptak jest kobietą, powinno być dla interesanta absolutnie obojętne". Brzmi to niby logicznie. Nie dajmy się jednak zwieść takiej argumentacji. Przecież nie znając płci danej osoby, nie potrafimy powiedzieć ani do niej, ani o niej niemal niczego po polsku. Potrzeba rozróżniania rodzaju męskiego i żeńskiego jest tak silna, że godząc się na męskie formy nazwisk kobiecych, nie aprobujemy traktowania ich jako wyrazów rodzaju męskiego. Nikt jeszcze nie ośmieli się powiedzieć ani napisać: "Dałem to pani Bieńkowi!" Mówimy: "Dałem to pani Bieniek". A więc pozornie męskie nazwiska kobiet nie odmieniają się jak nazwiska mężczyzn. Wyłamują się z tej zasady tylko nazwiska zakończone na "-a" jak Kulesza, Maruta, Zaręba itp. Mówimy więc: "przyglądałem się pani Kuleszy, koleżance Marucie, towarzyszce Zarębie", ale - "towarzyszce Ptak" i "koleżance Kowal". Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym tu nie przypomniał, że wolę panią Kuleszynę i pannę Kuleszankę, Marutową lub Marucinę i Maruciankę, Zarębinę i Zarębiankę, Ptakową i Ptakównę, Kowalową i Kowalównę. Naporowi mody na formy męskie bronią się jak dotąd skutecznie nazwiska żon i córek urobione od męskich nazwisk zakończonych na "-ski" i "-cki". O pani Ewie Kowalski lub Annie Rybicki można usłyszeć lub przeczytać tylko za granicą. Nazwiska "Kowalski" i "Rybicki" są z pochodzenia przymiotnikami i odmieniają się jak przymiotniki. Wydawałoby się, że to ta przymiotnikowość sprzyja utrzymaniu osobnych form tych nazwisk dla mężczyzn i kobiet. Przyczyny należy szukać jednak gdzie indziej, bo równie przymiotnikowe nazwiska typu "Cichy", "Małolepszy" czy "Ciepły" coraz częściej używane bywają w tej samej formie przez mężczyzn i przez kobiety. Być może większość czytelników przyjmuje jako rzecz normalną to, że autorką wielu doskonałych reportaży jest pani Ewa Owsiany. Współczesna norma utrwalona przed kilku laty w "Słowniku poprawnej polszczyzny" pozwala żonom i córkom panów o nazwisku typu "Cichy" wybierać dowolną spośród trzech form. Po pierwsze - mogą się nazywać panią lub panną Cichy, po drugie - panią lub panną Cichą, po trzecie - panią Cichową lub panną Cichówną. Pytany o radę, zawsze w takich wypadkach namawiam do wyboru formy drugiej, moim zdaniem najbardziej naturalnej. Przy okazji nie od rzeczy będzie tu przypomnieć, że nazwiska zakończone na "-ina" i "-ówna" odmieniają się jak rzeczowniki. Mówimy: nie ma tu ani mądrej pani "Kuleszyny" (nie: "Kuleszynej)), ani ślicznej panny "Ptakówny" (nie: "Ptakównej)). Szerzeniu się zwyczaju używania męskich form nazwisk przez kobiety niewątpliwie pomagają urzędy. Nie można jednak zrzucać wszystkiego na biurokrację. Wiele kobiet chce dla zadokumentowania własnej niezależności nosić nazwisko w formie męskiej. Nazwiska używamy zarówno w życiu publicznym, jak i prywatnym. Niejedna kobieta znana w pracy - dajmy na to - jako "magister Włodek" lub "inżynier Ptak" (także mając w dowodzie osobistym wpisane nazwisko w męskiej postaci) dla sąsiadów i znajomych jest jeszcze na szczęście po prostu panią Włodkową lub Ptakową. W przeciwieństwie do nazwisk tytuły i nazwy zawodów służą nam przede wszystkim w życiu publicznym, z natury rzeczy silniej ulegającym wpływowi z jednej strony kancelaryjnego zamiłowania do porządku, z drugiej zaś osobistych ambicji zawodowych. Urzędnik wychodzi z założenia, że nazwy stanowisk i zawodów określa odpowiedni taryfikator; skoro nie odróżnia od "kierownika" działu od "kierowniczki", nie należy w oficjalnych dokumentach odróżnień takich wprowadzać. Kobieta kierownik znów uważa, że nazywanie jej kierowniczką sugeruje, jakoby była kimś innym niż kierownik; innym - a więc może gorszym? Bezwzględne przeciwstawianie się tej tendencji nie miałoby dziś sensu i zapewne z góry skazane by było na niepowodzenie. Nazwy takie, jak "doktor", "inżynier", "rektor", "magister", "minister", "premier", "geolog", "psycholog", "socjolog", "radca prawny", "mecenas", "redaktor" i wiele innych odnoszą się dziś do osób obu płci. O zróżnicowaniu znaczeniowym nazw "profesor" i "profesorka", "dyrektor" i "dyrektorka", "sekretarz" i "sekretarka" wspominaliśmy wcześniej. Starą tradycję podtrzymują obecnie tylko nazwy zawodów od dawna wykonywanych przez kobiety: żeńską formę zachowała m.in. "nauczycielka", "aktorka", "pisarka", "kasjerka", "prządka", "tkaczka", "kucharka", "kelnerka" itp. Ale i te panie, kiedy poproszą o opinię z miejsca pracy, otrzymują zapewne dokument zaczynający się od słów: "Ob. NN, zatrudniona w takim to a takim przedsiębiorstwie od dnia tego i tego do dnia tego i tego, dała się poznać jako pracownik zdyscyplinowany...". W dokumencie oficjalnym kobieta występuje już jako "pracownik", a nie "pracownica" (zwłaszcza jeśli chodzi o pracownika umysłowego). Nie wszystko jest jednak już stracone. Wprawdzie w języku urzędowym zakres użycia form męskich będzie się zapewne nadal szerzył, ale w mowie potocznej pozycja przynajmniej niektórych form żeńskich jest jeszcze dość mocna. I właśnie one - moim zdaniem - zasługują na społeczne poparcie. Byłoby oczywiście błędem, gdybyśmy wbrew powszechnemu zwyczajowi zaczęli używać już martwe formy, ale tym, które żyją w mowie potocznej, należy się także w prasie, radiu i telewizji pierwszeństwo przed formami oficjalnymi. Zgodnie z tą generalną zasadą powiem o pewnej pani, że jest "główną księgową", choć zdaniem działu kadr "jest ona zatrudniona na stanowisku głównego księgowego". Pewne wątpliwości może budzić użycie - odnoszących się do kobiet - męskich form nazw zawodowych i tytułów w zdaniu. Zachowują się one podobnie jak męskie formy kobiecych stanowisk: pozostają nieodmienne i w ten sposób sygnalizują swoją żeńskość. Mówimy: "nasza dyrektor pojechała do Warszawy, gdzie się spotkała z redaktor Kowalską"; "chciałbym się widzieć z inżynier Zagórską"; "proszę to oddać kochanej magister Kowal". Znacznie rzadziej występują w zdaniach te nazwy w postaci odmiennej, tzn. w formie odpowiednich przypadków, a więc np. "rozmawiałem z profesorem Włodkową", "wysłałem to mecenasowi Bielickiej". Nie brzmi to pięknie, ale nie jest traktowane jako błąd. Konstytucja PRL stanowi: "Wszyscy obywatele mają równe prawa niezakeżnie od płci...". Ta równość teoretycznie może się odbijać w języku w dwojaki sposób: albo zadamy językowi gwałt i zlikwidujemy rozróżnienie między rodzajem męskim i żeńskim przez wprowadzenie jednego "rodzaju osobowego" (to byłoby oczywiście niemożliwe), albo uznamy tradycyjne formy męskie i żeńskie za równouprawnione. W praktyce stosuje się trzecią drogę: gramatyczną męskość rozciąga się na kobiety, co sugeruje podciągnięcie ich do (w domyśle) wyższego statusu mężczyzny. Wygląda to tak, jakbyśmy przyjęli najpierw, że wszystkie języki narodowe są sobie równe, a następnie uznali, że w takim razie zamiast po polsku będziemy mówić po angielsku czy rosyjsku. Skoro bowiem wszystkie języki są równe, to lepiej używać tego, którym się posługuje większa liczba ludzi. Takie rozwiązanie jednak nie świadczyłoby o równouprawnieniu języków, ale by utrwalało dominację największych. Moim zdaniem - podobne niezrozumienie występuje w używaniu gramatycznych form męskich w odniesieniu do kobiet. Równouprawnienie płci realizuje się - rzecz paradoksalna - przez podkreślenie dominacji męskości. Język okazuje się jednak silniejszy i sprawiedliwszy. Skoro wyrugowano z niego nazwy kobiet zajmujących stanowiska dyrektora (dyrektorka), profesora (profesorka) czy ministra ("ministerka)), wykształcił sobie szybko zastępczy środek oznaczania żeńskości: jest nim - oprócz używania dodatkowych określeń jak "pani" (np. "pani premier)), "kobieta" (np. "kobieta-rektor)) czy po prostu imię (np. Anna Kowal) - |nieodmienność. Kobiecość rugowana z życia publicznego w jednej postaci - powraca w innej. Z nazwiskami mężczyzn - jeśliby pominąć nazwiska obcego pochodzenia - mają Polacy nieporównanie mniej kłopotów niż z nazwiskami kobiet. Ale i w tym zakresie zdarzają się wahania. Świadczą o nich między innymi przykłady użycia form przypadkowych, które poradniki językowe traktują jako błędne. Najczęściej spotyka się przykłady łamania zasady, że nazwiska Polaków zakończone na samogłoskę "-o" po spółgłosce twardej odmienia się tak, jakby się one kończyły samogłoską "--a". Zgodnie z tą zasadą należy mówić i pisać: pan Bojko, pana Bojki, panu Bojce pan Brzesko, pana Brzeski, panu Brzesce pan Bućko, pana Bućki, panu Bućce pan Budzidło, pana Budzidły, panu Budzidle pan Cisło, pana Cisły, panu Ciśle pan Durko, pana Durki, panu Durce pan Klimaszko, pana Klimaszki, panu Klimaszce pan Kreczko, pana Kreczki, panu Kreczce pan Lato, pana Laty, panu Lacie pan Mleczko, pana Mleczki, panu Mleczce pan Owieczko, pana Owieczki, panu Owieczce pan Pastuszko, pana Pastuszki, panu Pastuszce pan Roszko, pana Roszki, panu Roszce pan Sidło, pana Sidły, panu Sidle pan Sito, pana Sity, panu Sicie pan Uziembło, pana Uziembły, panu Uziemble pan Waśko, pana Waśki, panu Waśce pan Wrzeciono, pana Wrzeciony, panu Wrzecionie pan Ziarno, pana Ziarny, panu Ziarnie pan Żądło, pana Żądły, panu Żądle. W tej liście przykładów na szczególną uwagę zasługują nazwiska, które w pierwszym przypadku mają formę wyrazów pospolitych, jak np. Lato, Sidło, Sito, Wrzeciono, Ziarno, Żądło. Można się bowiem spotkać nie tylko z niepoprawnym ich nieodmienianiem (tzn. np. pana Lato, panu Lato; pana Sidło z panem Sidło), ale także - choć rzadziej - z niewłaściwym odmienianiem ich jak wyrazów pospolitych (tzn. np. pana Lata, panu Latu; pana Sidły, z panem Sidłem). W przeciwieństwie do nazwisk zakończonych na "-o" po spółgłosce twardej stosunkowo rzadkie nazwiska zakończone na "-o" po spółgłosce miękkiej odmieniają się według deklinacji męskiej. Należy więc mówić i pisać: pan Nizio, pana Nizia, panu Niziowi pan Pacio, pana Pacia, panu Paciowi pan Puzio, pana Puzia, panu Puziowi. Nazwiska zakończone na "-ec", "-eć", "-ek", "-el", i "-eń" w zasadzie gubią w odmianie głoskę "-e-" końcowej sylaby tak samo jak podobnie zbudowane rzeczowniki pospolite; mówi się więc i pisze: pan Krawiec, pana Krawca (nie Krawieca) pan Kopeć, pana Kopcia (nie Kopecia) pan Marzec, pana Marca (nie Marzeca) pan Burek, pana Burka (nie: Bureka) pan Witek, pana Witka (nie Witeka) pan Bugiel, pana Bugla (nie: Bugiela) pan Krężel, pana Krężla (nie: Krężela) pan Kwiecień, pana Kwietnia (nie: Kwiecienia) pan Stępień, pana Stępnia (nie Stępienia). Nazwiska zbudowane jak rzeczowniki pospolite odmieniają się w zasadzie tak jak one. Można jednak zgodnie z tradycją dwojako odmieniać kilka nazwisk, a w szczególności: pan Dąb, pana Dęba lub pana Dąba pan Gołąb, pana Gołębia lub pana Gołąba pan Kocioł, pana Kotła lub pana Kocioła pan Kozioł, pana Kozła lub pana Kozioła. Nazwiska polskie zakończone na "-ów" wymieniają w przypadkach zależnych "-ó-" ostatniej sylaby na "-o-"; mówi się więc i pisze: pan Kaziów, pana Kaziowa (nie: Kaziówa) pan Łesiów, pana Łesiowa (nie Łesiówa) pan Staszków, pana Staszkowa (nie: pana Staszkówa). Nazwiska - niemal wyłącznie pochodzenia obcego - zakończone samogłoską "-e" odmieniają się jak przymiotniki. Pozostawienie ich w postaci nieodmiennej jest niepoprawne. Mówimy więc i piszemy: pan Blikle, pana Bliklego, panu Bliklemu pan Eile, pana Eilego, panu Eilemu pan Frycie, pana Fryciego, panu Fryciemu pan Krauze, pana Krauzego, panu Krauzemu pan Lange, pana Langego, panu Langemu pan Stande, pana Standego, panu Standemu. Ostatnie lata przyniosły nową falę mody na nazwiska dwuczłonowe. Jak dowodzi obserwacja ich użycia, sprawiają one czasem kłopot, jeżeli nie samym nosicielom, to ich znajomym. Nie od rzeczy będzie więc przypomnieć, że w nazwiskach dwuczłonowych odmieniają się oba człony, chyba że pierwszy z nich jest nazwą herbu lub rodowodowym przydomkiem. Wówczas tego pierwszego członu można nie odmieniać (np. Pobóg-Malinowski, Pobóg-Malinowskiego...), zwłaszcza jeśli się go używa wyłącznie w połączeniu z członem drugim. Wyjątki te dotyczą tylko jednak dwuczłonowych nazwisk o starej tradycji. Współcześnie panuje zasada odmienności obu członów nazwiska. Należy więc mówić i pisać: pan Boy-Żeleński, pana Boya-Żeleńskiego (nie: Boy-Żeleńskiego) pan Lehr-Spławiński, pana Lehra-Spławińskiego (nie: Lehr-Spławińskiego) pan Goban-Klas, pana Gobana-Klasa (nie: Goban-Klasa) pan Górka-Niwiński, pana Górki-Niwińskiego (nie: Górka-Niwińskiego) pan Krzemień-Ojak, pana Krzemienia-Ojaka (nie: Krzemień-Ojaka) pan Rydz-Śmigły, pana Rydza-Śmigłego (nie: Rydz-Śmigłego) pan Schmidt-Kowalski, pana Schmidta-Kowalskiego (nie: Schmidt-Kowalskiego). Możliwe kłopoty i wahania związane z użyciem nazwisk obcych są tak liczne i tak różnorodne, że zasługują na osobną książkę. Jej większą część powinien stanowić słownik, bo każda ogólna zasada dotycząca pisowni (transliteracji), wymowy i odmiany nazwisk obcych w polskich tekstach dopuszcza wiele wyjątków, motywowanych historycznie. W dziedzinie pisowni panuje ogólna zasada, że nazwiska pisane przez ich nosicieli alfabetem łacińskim zachowują w polskich tekstach oryginalną postać; wbrew tej zasadzie dopuszcza się spolszczoną pisownię takich nazwisk, jak Shakespeara (Szekspir), Rousseau (Russo), Molire (Molier), Washington(Waszyngton); Karl Marx występuje w polskich tekstach wyłącznie jako Karol Marks. Ogólna zasada wymowy obcych nazwisk zachowujących oryginalną pisownię głosi, że powinny one zachować również oryginalną wymowę. Dopuszcza się jednak ich spolszczoną wymowę, jeżeli występują w spolszczonej pisowni lub zawierają jakąś głoskę nie należącą do polskiego systemu fonetycznego. Można więc nazwisko pierwszego amerykańskiego prezydenta wymawiać zarówno "waszyngton", jak i "uoszintan". Jeśli chodzi o odmianę zgodnie z ogólną zasadą odmieniamy wszystkie nazwiska obce, które się dają przyporządkować któremuś z polskich wzorów deklinacyjnych. Odmienia się - jeśli tylko jest to możliwe - zarówno nazwisko, jak i imię; mówimy więc: "filozofia Jeana Paula Sartre'a" (nie: Jean Paul Sartre'a). Nazwiska obce odmieniamy według polskich wzorów deklinacyjnych. Wypada tę zasadę przypomnieć z myślą o nazwiskach słowiańskich występujących w polskich tekstach. Mówimy więc: "powieść Tołstoja" (nie: Tołstego), "rodzina Uljanowów" (nie: Uljanowych). W odmianie |czasownika nie wytępiła szkoła błędnych męskich form czasu przyszłego "szłem", "poszłem", "zaszłem", używanych - częściej w mowie niż piśmie - zamiast poprawnych "szedłem", "poszedłem", "zaszedłem". Rzecz charakterystyczna, że do formy "szłem" mają skłonność zwykle chłopcy i mężczyźni, którzy wychowywali się w rodzinach bez ojców. Brak mężczyzn w najbliższej rodzinie wpływa też na używanie przez chłopców na poły żeńskich form typu "ciągnęłem", "wzięłem", "zaczęłem" zamiast poprawnych męskich "ciągnąłem", "wziąłem", "zacząłem". Do pospolitych, ale bardzo rażących błędów zaliczają się również następujące formy osobowe czasownika: (oni) "lubieją"; "lubiał", "lubieli" zamiast: (oni) "lubią"; "lubił", "lubili" (one) "chowią się dobrze" zamiast: (one) "chowają się dobrze" (ja) "rozumię", (oni) "rozumią" zamiast: (ja) "rozumiem", (oni) "rozumieją" (oni) "umią to robić" zamiast: (oni) "umieją to robić" (oni) "przerwią milczenie" zamiast: (oni) "przerwą milczenie". Nie ma w języku polskim czasownika "wartać". Nie można więc mówić i pisać: "wartało pracować" ale: "warto było pracować" "wartałoby kupić" ale: "warto by kupić" Dużo krwi adiustatorom i korektorom napsuła już błędna forma imiesłowu czasownika "przekonywać" - "przekonywujący" - która jest wynikiem skrzyżowania dwóch form poprawnych: "przekonujący" i "przekonywający". Czasownik "przekonywać" bowiem w czasie teraźniejszym można odmieniać dwojako: "przekonuję, przekonujesz" albo "przekonywam, przekonywasz" (ale nie: "przekonywuję, przekonywujesz)). Odmiana typu "przekonuję" daje oparcie formie "przekonujący", a na odmianie typu "przekonywam" opiera się forma "przekonywający". Podobne wątpliwości może budzić odmiana innych czasowników zakończonych na "-ywać", np. "dokonywać", "porównywać" itp. Można czasem usłyszeć błędne formy ich imiesłowów "dokonywujący" i "porównywujący", użyte zamiast poprawnych "dokonujący" (albo: "dokonywający)) i "porównujący" (albo: "porównywający)). Co najmniej kilkanaście czasowników pada ofiarą naszego niedokształcenia językowego i występuje w niepoprawnych formach bezokolicznika. Nie należy bowiem mówić i pisać: "domyśleć się" ale: "domyślić się" (choć: "myśleć)) "lubieć" ale: "lubić" "namyśleć się" ale: "namyślić się" (choć: "myśleć)) "mielić" ale: "mleć" "nienawidzieć" ale: "nienawidzić" (choć: "widzieć)) "obmyśleć" ale: "obmyślić" (choć: "myśleć)) "opatrzeć" ale: "opatrzyć" "podpatrzeć" ale: "podpatrzyć" (choć: "patrzeć" lub "patrzyć)) "poleżyć" ale: "poleżeć" "wymyśleć" ale: "wymyślić" (choć: "myśleć)) "wziąść" ale: "wziąć" "zaopatrzeć się" ale: "zaopatrzyć się". Nie mówimy też: "drelować" (wiśnie), ale: "drylować" oraz nie: "nadwyrężyć", ale "nadwerężyć". Wśród polskich czasowników znajdują się takie, które oznaczają czynności lub stany jednorazowe, oraz takie, które oznaczają czynności lub stany powtarzające się. Pierwsze nazywamy czasownikami jednokrotnymi, drugie - wielokrotnymi lub częstotliwymi. W podręczniku gramatyki znajdziemy przykłady ilustrujące różnice między obu tymi czasownikami: "nieść" i "nosić", "wieźć" i "wozić", "chodzić" i "chadzać", "mówić" i "mawiać", "przesiedzieć" i "przesiadywać", "przenocować" i "przenocowywać", "popłakać" i "popłakiwać". Przeczytamy tam również, że "jak widać z przytoczonych przykładów, (...) czynność wielokrotna albo może się powtarzać w większych odstępach czasu, np. "mawiać" (tzn. mówić od czasu do czasu), albo tworzy szereg aktów następujących po sobie bezpośrednio lub w bardzo krótkich odstępach czasu, np. pogwizdywać". Czasowniki wielokrotne tworzy się od jednokrotnych za pomocą odpowiednich przedrostków (np. "po-" jak "popłakiwać)) i przyrostków (np. "-wa-" jak "siadywać)), a także przez wymianę rdzennej (tzn. zawartej w rdzeniu wyrazu) samogłoski "e" na "o" (np. "nieść" na "nosić)), "o" na "a" (np. "chodzić" na "chadzać)) itd. Wątpliwości nasuwają się wtedy, kiedy samogłoska "o" należy nie do rdzenia, ale do przedrostka. Taka sytuacja zachodzi np. w czasowniku "wypogodzić". Rdzeniem jest tu nie cząstka "-pogodz-", ale tylko cząstka "-godz-" i tylko w niej zawarte "-o-" podlega wymianie na "-a-". Forma wielokrotna tego czasownika brzmi więc "wypogadzać", a nie "wypagadzać". Mówimy: "zaczyna się wypogadzać" (nie: "wypagadzać)). Podobne niebezpieczeństwo - jak dowodzi obserwacja mowy potocznej wielu Polaków - łączy się z użyciem czasowników wielokrotnych, tworzonych od słów "udowodnić", "uspokoić", "usposobić", "zadowolić" itp. We wszystkich tych czasownikach tylko drugie "-o-" jest samogłoską rdzenną; pierwsze należy do przedrostków. Zgodnie więc z przypomnianą regułą należy mówić i pisać: "przysposabiać, przysposabiał, przysposabiany, przysposabiający" "rozpogadzać, rozpogadzał, rozpogadzający" "udowadniać, udowadniał, udowadniany, udowadniający" "uosabiać, uosabiał, uosabiany, uosabiający" "upodabniać, upodabniał, upodabniany, upodabniający" "upokarzać, upokarzał, upokarzany, upokarzający" "uspokajać, uspokajał, uspokajany, uspokajający" "usposabiać, usposabiał, usposabiany, usposabiający" "zadowalać, zadowalał, zadowalany, zadowalający" "zaspokajać, zaspokajał, zaspokajany, zaspokajający" Jako niepoprawne natomiast rażą formy: "przyspasabiać", "rozpagadzać", "udawadniać", "uasabiać", "upadabniać", "upakarzać", "uspakajać" (też: "środek uspakajający)!), "uspasabiać", "zadawalać" (też: "ocena zadawalająca)!) i "zaspakajać". Kilka czasowników jednokrotnych mających w rdzeniu samogłoskę "o" może ją zachować po przekształceniu ich na wielokrotne, co budzi często rozterki, która z dwóch form jest poprawna. Odnosi się to głównie do czasowników "wykończyć", "dokończyć" i "ogołocić". Pytają mnie ludzie, jak się powinno mówić: "wykończać" czy "wykańczać", "dokończać" czy "dokańczać, "ogołacać" czy "ogałacać)? Kiedy odpowiadam, że wszystkie te formy są poprawne, pytający nie dają za wygraną i dopominają się przynajmniej oceny, które są lepsze. Przyciśnięty do muru, mówię, że częściej niż "dokończać" i "wykończać" używa się form "dokańczać" i "wykańczać", a więc one zasługują na poparcie. O formach "ogołacać" i "ogałacać" nawet tego nie można powiedzieć; moim zdaniem, obie używane są mniej więcej równie często. Ludzie, którzy chcą rozstrzygnąć własne wątpliwości językowe, bardzo nie lubią takich odpowiedzi. Żądają jednoznacznych, zdecydowanych wyroków; to błędne - to poprawne. W ostateczności mogą się zadowolić orzeczeniem: to lepsze - to gorsze. Kiedy nie dostaną nawet tego, zadają pytanie, przed którym nie ma już ucieczki: "A jak pan mówi?" Poddaję się i odpowiadam: "ogałacać". Poczucie konieczności wymiany rdzennej samogłoski "o" na "a" w czasownikach wielokrotnych jest tak silnie zakorzenione w naszej świadomości (a może raczej podświadomości) językowej, że czasem wyprowadza Polaków na manowce, powodując rażące błędy. Ofiarą padają najczęściej formy wielokrotne czasowników "dołączyć", "wyłączyć" itp. W tych czasownikach rdzeniem jest cząstka "-łącz-", w której historycznie występuje samogłoska "ą", a nie "o", więc nie ma tam warunków usprawiedliwiających wymianę samogłoski rdzennej na "a". Bezpośrednią przyczyną bardzo rozpowszechnionych błędnych form "dołanczać", "przyłanczać", "wyłanczać" i "załanczać" jest to, że obecnie wymawiamy cząstki "-łącz-" zawarte w czasownikach jednokrotnych jako "-łoncz-" (a więc mówimy nie "dołączyć", "wyłączyć", ale "dołonczyć", "wyłonczyć)). Mechanizm błędu polega na nie uzasadnionej analogii: skoro "wykończyć" - "wykańczać", to "wyłonczyć" - "wyłanczać". Tymczasem jako właściwy wzór urabiania formy wielokrotnej od jednokrotnej dla czasowników typu "dołączyć" może służyć czasownik "okrążyć" albo "podążyć". Ich wielokrotne formy "okrążać" i "podążać" zapraszają do towarzystwa formy "dołączać", "przyłączać", "włączać", "wyłączać" i "załączać". Niedawno ktoś użył w mojej obecności szkaradnej formy "okranżać". Skąd się wziął ten potwór? Wyjaśnienie jest tylko jedno: czasownik "okrążać", który miał służyć jako wzór dla czasowników "włączać" i "wyłączać", sam uległ ich niezdrowej skłonności do naśladowania czasownika "wykańczać". Ze zgrozą myślę, że jak tak dalej pójdzie, spotkamy się jeszcze z dziwolągiem "podanżać". Apage, satanas! Wspólną cechą czasowników "wybrnąć", "zjednać", "potrafić", "sprostać" jest to, że oznaczają czynności dokonane i jednorazowe. Zgodnie z zasadami polskiej gramatyki za pomocą takich czasowników nie można określić czynności powtarzających się lub trwających obecnie, bo ich czas teraźniejszy ma znaczenie czasu przyszłego. Mówimy, że "ktoś wybrnął" lub "wybrnie z trudnej sytuacji", "że zjednał" lub "zjedna sobie całą załogę", że "potrafił" lub "potrafi coś zrobić", że "sprostał" lub "sprosta postawionym przed nim zadaniom". Chcąc użyć właśnie tych czasowników w odniesieniu do czynności teraźniejszej, trwającej lub powtarzającej się, korzystamy zwykle z pomocy innych dodatkowych słów. Mówimy i piszemy: "ktoś zawsze umie wybrnąć" lub "udaje się komuś wybrnąć z sytuacji" albo "zjednać sobie ludzi", "ktoś umie coś zrobić", "komuś udaje się sprostać zadaniom". Formy "wybrnywa", "zjednuje", "zjednywa" i "sprostuje" są całkowicie niestrawne. Rażą i śmieszą słuchaczy swą nieporadnością; tak mówią po polsku cudzoziemcy nie znający dostatecznie zasadzek naszego języka. Jako czasowniki dokonane te cztery wyrazy ("wybrnąć", "zjednać", "potrafić" i "sprostać)) nie mają też imiesłowów czasu teraźniejszego (tych na "-ący)) i imiesłowów współczesnych (tych na "-ąc)); mają natomiast imiesłów uprzedni (ten na "-wszy)). Nie można więc powiedzieć ani "wybrnywając", ani "wybrnywający", ani "zjednując", ani "zjednujący", ani "potrafiąc", ani "potrafiący", ani "sprostując", ani "sprostujący". Mówimy (a raczej piszemy) za to: "wybrnąwszy z kłopotów", "zjednawszy sobie czyjąś przychylność", "potrafiwszy coś", "sprostawszy czemuś". Dla porządku wypada tu jeszcze dodać trzy uwagi. Po pierwsze, imiesłowów zakończonych na "-wszy" używa się coraz rzadziej. Po drugie, z czwórki omawianych wyrazów wyłamuje się częściowo czasownik "zjednać", który pozbawiony przedrostka "z-" staje się niedoskonałym czasownikiem "jednać" (sobie ludzi). Po trzecie, czasownik "potrafić" znacznie częściej niż trzy pozostałe bywa niewłaściwie używany jako niedokonany (tzn. tym samym pozwalający na tworzenie imiesłowów zakończonych na "-ąc" i "-ący)). Wiele osób zdążyło się przyzwyczaić do jego występowania w tej roli. Wprawdzie "Słownik poprawnej polszczyzny" przestrzega jeszcze przed nieprawidłowymi formami "potrafiąc" i "potrafiący", ale już niektórzy językoznawcy uważają je za dopuszczalne. Najsłabsi jesteśmy w liczeniu, ale to chyba nie tylko nasza wina. Liczyć po polsku jest rzeczywiście trudniej niż w wielu innych językach. Pokażcie mi inny język, w którym liczba "2" tak zmienia swą formę w zależności od tego, co jest liczone. Anglik, Francuz, Niemiec i wiele innych narodowości nie znają tych kłopotów i z trudem przychodzi im zrozumienie, jak sobie z naszymi radzimy. Anglicy mówią: "two students", "two girls", "two dogs", "two chairs", "two children". I studenci, i dziewczyny, i psy, i krzesła, i dzieci - łączą się z tym samym i tak samo brzmiącym liczebnikiem "two". A u nas? Jeżeli widzimy studentów, są to "dwaj studenci" albo "dwóch studentów", albo "dwu studentów". Jeżeli są to studentki, mówimy: "dwie"; jeżeli są to psy lub krzesła, mówimy: "dwa". Nie koniec na tym. Jeżeli idzie student ze studentką, jest ich "dwoje". Tak więc jednemu angielskiemu "two" odpowiada aż 6 form: "dwaj", "dwóch", "dwu", "dwie", "dwa", "dwoje". Są to zresztą tylko formy podstawowe, które się jeszcze odmieniają przez przypadki. Jeśli się zaś uwzględni także wyłącznie różne formy poszczególnych przypadków, okaże się, że jednemu angielskiemu wyrazowi "two" odpowiada kilkanaście różnych polskich form liczebnika "dwa". Jakby jeszcze tego było mało, dodatkowe komplikacje występują, kiedy w zdaniu podmiot o formie wyrażenia składającego się z liczebnika i rzeczownika łączymy z czasownikowym orzeczeniem. Niby dwaj studenci i dwóch studentów - to jedno i to samo, ale wyrażenie "dwaj studenci" wymaga orzeczenia w 3. osobie liczby mnogiej (tzn. "dwaj studenci przyszli)), a "dwóch studentów" potrzebuje orzeczenia w 3. osobie liczby pojedynczej w rodzaju nijakim (tzn. "dwóch studentów przyszło)). Na Anglikach cierpnie skóra, kiedy się im opowiada o tych osobliwościach polskiej składni. Polak uśmiecha się z wyższością. Wydaje mu się, że dla niego to kaszka z mleczkiem, że bądź co bądź do dwóch to liczyć potrafi każdy. Tymczasem obserwacja tego, jak sami Polacy niekiedy mówią i piszą, dowodzi, że nawet liczenie do dwóch może sprawiać kłopoty. Zaczynają się one wtedy, kiedy się opowiada o liczonych osobach, zwierzętach i przedmiotach. Pozornie zasada jest prosta: wyrażenia z liczebnikami "dwaj" (studenci), "dwie" (studentki). "dwa" (konie, stoły, krzesła) wymagają orzeczenia w liczbie mnogiej (mówimy: "dwaj studenci", "dwie studentki", "dwa konie", "dwa stoły", "dwa krzesła stoją)). W czasie przeszłym i trybie przypuszczającym z wyrażeniem "dwaj studenci" łączy się orzeczenie w rodzaju męskoosobowym (tzn. "dwaj studenci stali)), z wyrażeniami "dwie studentki", "dwa konie, stoły, krzesła" łączy się orzeczenie w rodzaju żeńskorzeczowym (tzn. "dwie studentki", "dwa konie", "dwa stoły", "dwa krzesła stały)). Męskoosobowe formy "dwóch", "dwu" oraz zbiorowy liczebnik "dwoje" wymagają orzeczenia w liczbie pojedynczej (a w czasie przeszłym lub trybie warunkowym - w rodzaju nijakim). Mówimy: "dwóch" lub "dwu studentów", "dwoje dzieci idzie" lub "przyszło". Wbrew tym ogólnym zasadom przyzwyczailiśmy się do zdań typu: "Przybyło mu dwa kilogramy", "Zostało jeszcze dwa kilometry". Właściwie zgodnie z przypomnianymi regułami należałoby powiedzieć raczej: "Przybyły mu dwa kilogramy", "Zostały jeszcze dwa kilometry". Jakieś ćwierć wieku temu zdania typu: "Ubyło dwa centymetry wody" piętnowane były w poradnikach językowych jako błędne. Dziś uważa się je za dopuszczalne pod warunkiem, że liczebnik "dwa" łączy się z rzeczownikami będącymi nazwami jednostek miar, wag, czasu itp. Toleruje się także połączenie typu "Kobiet dwie przeszło", "Była ósma minut dwie" pod warunkiem, że liczebnik stoi po rzeczowniku nazywającym osoby lub przedmioty liczone. Lepiej jednak takich połączeń unikać, bo zbyt wiele osób rażą. Czy wobec tak liberalnych zasad można popełnić błąd w użyciu liczebnika "dwa)? Okazuje się, że można. Oto przykłady zdań bezwzględnie niepoprawnych: "Dwa wagony pozostało jeszcze nie rozładowane" (zamiast: "Dwa wagony pozostały jeszcze nie rozładowane)); "Dwóch robotników w ogóle nie pojawili się tego dnia w pracy" (zamiast: "Dwóch robotników... nie pojawiło się..." albo: "Dwaj robotnicy... nie pojawili się)); "Ze skutkiem natychmiastowym zwolniono z pracy dwie kobiet" (zamiast: "...zwolniono... dwie kobiety)). Tak samo jak liczebnik "dwa" ("dwóch", "dwaj", "dwie)) odmieniają się i łączą z rzeczownikami liczebniki "trzy" ("trzej", "trzech)) i "cztery" ("czterej", "czterech)). Są jednak trochę od liczebnika "dwa" uboższe, bo nie mają osobnych form dla rodzaju męskiego i żeńskiego. Mówimy: "dwie kobiety", ale "dwa konie", natomiast tylko "trzy (cztery) kobiety" i "trzy (cztery) konie". Inne prawa rządzą użyciem liczebników od pięciu do dziewiętnastu oraz tych, które nazywają równe dziesiątki i setki od dwudziestu do dziewięciuset (tzn. "dwadzieścia", "trzydzieści", "czterdzieści"..., "sto", "dwieście", "trzysta"...). Błędy związane z ich użyciem są stosunkowo rzadkie. Na ogół trafnie stosuje się formy "pięciu", "dziesięciu", "stu", "dwustu", "pięciuset" w połączeniu z rzeczownikami męskoosobowymi oraz formy "pięć", "dziesięć", "sto", "dwieście", "pięćset" w połączeniach z wszystkimi pozostałymi. Podobnie na ogół bezbłędnie wszystkie te połączenia liczebnikowo-rzeczownikowe, występując w funkcji podmiotu, otrzymują orzeczenie w liczbie pojedynczej: np. "pięciu chłopców przyszło", "pięć kobiet wyszło". Dość często natomiast wahają się Polacy, w jakiej liczbie powinno być orzeczenie, jeśli się mówi o tysiącu (tysiącach) lub milionie (milionach) ludzi. Wahania te są zwykle nie uzasadnione. Wprawdzie zgodnie z generalną zasadą w tych wypadkach orzeczenie powinno mieć formę rodzaju nijakiego liczby pojedynczej (tzn. "tysiąc złotych zostało", "milion robotników wróciło do pracy"; "tysiące, miliony, miliardy gwiazd świeciło)), ale za poprawne uważa się także orzeczenia w liczbie mnogiej, jeżeli wyrazy "tysiąc", "milion", "miliard" występują w liczbie mnogiej (tzn. "tysiące złotych przepadły", "miliony robotników wróciły do pracy", "miliardy gwiazd świeciły)). Można również użyć orzeczenia w rodzaju męskim liczby pojedynczej, jeżeli podmiotem jest wyrażenie typu "tysiąc ludzi" albo "milion złotych", a orzeczenie poprzedza podmiot (tzn. np. "przyszedł tysiąc ludzi", "przepadł milion złotych)). Bez względu na kolejność podmiotu i orzeczenia, dopuszczalne jest także orzeczenie rodzaju męskiego, jeżeli wyrazy "tysiąc", "milion", "miliard" odnoszą się do jednostek miary i wagi (tzn. np. "milion ton węgla został wydobyty)). Szczególnie często zdarzają się obecnie błędy w użyciu liczebnika "dwoje". Kto ma dobrą pamięć, przechował w niej od czasów szkolnych zasadę, że liczebnik ten odnosi się do osób różnej płci, do rzeczowników zakończonych na "-ę", a w liczbie mnogiej na "-ęta" (np. "dziewczęta", "cielęta)) i do rzeczowników, których się używa tylko w liczbie mnogiej (np. "skrzypce", "drzwi)). Językoznawcy twierdzą, że liczebnik "dwoje" (a tym bardziej liczebniki "troje", "czworo", "pięcioro", "dwanaścioro" itp.) znajduje się w niebezpieczeństwie. Niektórzy przepowiadają, że być może już w następnym pokoleniu w ogóle zniknie z polszczyzny. Coraz częściej bowiem mówi się na przykład o "dwóch pracownikach", choć wiadomo, że jest to mężczyzna i kobieta, a więc powinno się o nich mówić jako o "dwojgu pracownikach". Coraz częściej mówi się "trzy skrzypce", "cztery drzwi" choć wciąż jeszcze w poradnikach językowych jako jedynie poprawne traktowane są wyrażenia "troje skrzypiec", "czworo drzwi" (w tych połączeniach liczebnik "dwoje" okazuje się bardziej oporny; wyrażenia "dwa skrzypce", "dwa drzwi" zdarzają się nieporównanie rzadziej). Coraz częściej można usłyszeć liczebnik "dwoje" (też "troje", "czworo" itp.) w odniesieniu - o zgrozo! - do dwóch mężczyzn: "We |dwoje z Markiem zrobimy to szybko" - oświadcza młodzieniec i patrzy zdziwiony, że słuchacz aż przysiadł z wrażenia. Coraz częściej także mówi się "trzy dziewczęta" i "cztery cielęta" zamiast "troje dziewcząt" i "czworo cieląt". Wiele osób nie umie sobie poradzić z połączeniem rzeczowników "dziewczę", "cielę", "kurczę" itp. z liczebnikami i mniej lub bardziej świadomie, mówiąc o dziewczętach, cielętach i kurczętach, mówi się o dziewczynach, cielakach i kurczakach. Te rzeczowniki wybawiają ich z kłopotów, bo nie wymagają liczebnika "dwoje", "troje" itd. Mówimy przecież "dwie dziewczyny", "dwa cielaki, kurczaki, źrebaki" itp. Językoznawcy, stwierdzając, że liczebniki typu "dwoje", "troje" wychodzą z użycia, na ogół nie rozpaczają z tego powodu. Niektórzy nawet widzą w tym zjawisku dobre strony. Zanik tych wyrazów - motywują - znacznie uprości nadmiernie skomplikowany polski system liczebnikowy; usunięcie zaś każdej zbędnej komplikacji trzeba uznać za tendencję zdrową. Nie można odmówić racji temu rozumowaniu, z drugiej strony jednak trudno bez żalu pogodzić się z rychłą śmiercią tych form, może istotnie zbędnych, ale za to jakże polskich! Moim zdaniem na to, czy za 30 lat będziemy jeszcze mówili o "dwojgu cielętach", "trojgu studentach", "czworgu pracownikach" i "dwanaściorgu dzieciach", znaczny wpływ wywrze radio i telewizja. Jeżeli dziennikarze nie będą tych form używali, podzielą one los liczebników ułamkowych typu "półtora", "półtrzecia", "półczwarta", "półpiąta" itp., które (z wyjątkiem "półtora)) zniknęły z polszczyzny mniej więcej pół wieku temu. Dzisiejsze dwudziestolatki na ogół już nie wiedzą, że jeszcze ich dziadkowie mówili "minęło półpiąty godziny", co znaczyło: minęło cztery i pół godziny. Sam jeszcze w szkole podstawowej, która się wówczas nazywała powszechną, uczyłem się ich poprawnego użycia. A mój pradziad korzystał jeszcze ze specjalnego szeregu liczebników zbiorowych "samowtór", "samotrzeć", "samoczwart", "samopięt", "samoszóst", "samosiódm", które znaczyły tyle, co współczesne "we dwóch", "we trzech", "we czterech", "w pięciu", "w sześciu", "w siedmiu". Zapewne nie musiał zaglądać do słownika, by zrozumieć przysłowie: "Rycerskiego stanu człowiek może łupieżcę pokonać samotrzeć, mieszczanin samopięt, a prosty chłop samosiódm". Zdziwiłby się też niezmiernie, gdyby usłyszał dziś niedouczonych dowcipnisiów używających wyrazu "samowtór" lub "samotrzeć" w znaczeniu "samotnie". Straciliśmy bezpowrotnie liczebniki "półtrzecia", "półczwarta" itd., a także "samowtór", "samotrzeć" itp. Liczebników "troje", "czworo", "dwanaścioro" używamy coraz rzadziej i jakoś się to udaje. Nie można jednak unikać użycia liczebników zakończonych wyrazem "jeden" (tzn. np. "dwadzieścia jeden", "sto trzydzieści jeden", "tysiąc jeden)). Błędów popełniamy tu co niemiara i w odmianie, i w składni. Dzieje się tak chyba tylko dlatego, że przyzwyczajeni do komplikacji w użyciu liczebników, nie możemy uwierzyć w prostotę panującej zasady: człon "jeden" w liczebnikach wielowyrazowych nie odmienia się ani przez przypadki, ani przez rodzaje, a więc bez względu na wszystko, co się wokół niego dzieje, występuje zawsze w tej samej postaci. Cały ciężar dostosowania się do otoczenia przejmuje od członu "jeden" poprzedzający go człon wielowyrazowego liczebnika. Mówimy więc: "dwudziestu jeden robotników zachorowało"; "sto pięćdziesiąt jeden kobiet pojechało do Warszawy"; "przyglądał się tysiącu jeden gwiazdom"; "otwarto sklep z tysiącem jeden drobiazgów"; "oświadczył się trzydziestu jeden kobietom"; "posługiwał się pięćdziesięcioma jeden wykrętami". Czy to nie proste? Wyjątkowo inaczej brzmi stary tytuł znanego utworu: "Baśnie z tysiąca i jednej nocy". Zbiór przestróg przed błędami językowymi byłby niepełny, gdyby zabrakło w nim ostrzeżeń przed błędną |wymową. Pominiemy tu jej niedostatki wynikające z wrodzonych lub nabytych wad narządów mowy albo spowodowane zaburzeniami nerwowymi, jak niezdolność do poprawnej artykulacji niektórych głosek (zwłaszcza głoski "r)), seplenienie czy jąkanie się. O niedostatki tego typu trudno mieć pretensję do mówiących, którzy zwykle aż nadto dobrze sobie je uświadamiają i nierzadko się ich wstydzą. Wiedzą, że mówią źle, ale z powodu swego rodzaju kalectwa nie mogą wymawiać przynajmniej niektórych wyrazów zgodnie z normą. Ograniczymy nasze żale do przykładów błędnej wymowy wynikającej z niewiedzy, nieświadomości lub naśladowania niewłaściwych wzorów. Ze względu na stopień rozpowszechnienia na szczególną uwagę zasługuje - moim zdaniem - umiejscowienie akcentu wyrazowego i wymowa samogłosek nosowych. Zacznijmy od |akcentu. Jak wiadomo, niektóre języki europejskie mają akcent ruchomy (np. język rosyjski, w którym ten sam wyraz ma w różnych przypadkach różne sylaby akcentowane; por. "wodA", ale "wOdu)), inne - akcent stały. W języku czeskim, słowackim i węgierskim pada on na sylabę pierwszą, we francuskim - na ostatnią, w polskim - na przedostatnią. Tymczasem już od wielu lat szerzy się w Polsce rażąca maniera akcentowania początkowych sylab. Najpierw pojawiła się ona w przemówieniach, później ogarnęła inne wypowiedzi na zebraniach i konferencjach. Z czasem coraz więcej osób zaczęło mówić w ten sposób, skoro tylko zdarzyło im się zabierać głos oficjalnie lub publicznie. Stąd był już tylko krok, żeby maniera dobitnego akcentowania pierwszej sylaby przedostała się do radia i telewizji. Dziś nie pomagają ani narzekania językoznawców, ani skargi wielu słuchaczy, których poczucie językowe słusznie się przeciw niej buntuje. Wielu dziennikarzy i niedziennikarzy, skoro tylko stanie przed mikrofonem, zaczyna mówić: "odpowiednie stosunki międzyludzkie sprzyjają pogłębieniu i rozszerzeniu socjalistycznej demokracji". "Prawie wszyscy w radiu i telewizji - czytam w jednym z wielu listów od słuchaczy - akcentują tak wszystko, nie wyłączając nazw miast, imion, nazwisk i nikt temu nie przeciwdziała. Słuchać tego dłużej nie możemy". O tym, że akcent w większości polskich poprawnie wymawianych wyrazów pada na sylabę przedostatnią, wie - a przynajmniej powinien wiedzieć - każdy Polak, który ukończył szkołę podstawową. Prawdopodobnie więc błędne akcentowanie wynika nie z braku wiedzy, ale z podświadomego naśladowania takiego sposobu mówienia, który w pewnych sytuacjach wydaje się właściwszy niż naturalna, poprawna wymowa: "Odpowiednie stosunki międzyludzkie sprzyjają pogłębieniu i rozszerzeniu socjalistycznej demokracji". Z ogólnej zasady, że polskie wyrazy mają akcent na sylabie przedostatniej, wyłamuje się wiele wyjątków. To, co słyszę w radiu, telewizji, w przemówieniach i na zebraniach, upoważnia do przypomnienia przede wszystkim czterech ogólnych reguł: 1. Formy 1. i 2. osoby liczby mnogiej czasu przeszłego mają akcent na sylabie |trzeciej od końca; nie należy więc mówić: byliśmy ale: byliśmy czytaliśmy ale: czytaliśmy wykonaLiśmy ale: wykoNaliśmy prosiLiście ale: proSiliście zrobiłyście ale: zroBiłyście zgłosiLiście ale: zgłoSiliście powinNiśmy ale: poWinniśmy itp. 2. Formy 1. i 2. osoby liczby mnogiej trybu warunkowego mają akcent na sylabie |czwartej od końca; nie należy więc mówić: byliBYśmy ale: Bylibyśmy czytaliBYśmy ale: czyTAlibyśmy wykonaliBYśmy ale: wykoNAlibyśmy prosiliBYście ale: proSIlibyście zrobiłyBYście ale: zroBIłybyście zglosiliBYście ale: zgłoSIlibyście itp. 3. Spójniki połączone z formami "-byśmy" i "-byście" mają zwykle akcent na sylabie |trzeciej od końca (czasem też |czwartej, np. "jeŻElibyśmy)). Nie należy więc mówić: aBYśmy ale: Abyśmy choćBYśmy ale: CHOĆbyśmy gdyBYście ale: GDYbyście itp. 4. Człony liczebnikowe "-set", "-sta" zachowują się pod względem akcentowania tak, jakby ich nie było, wskutek czego liczebniki z tymi członami mają akcent czasem na sylabie |drugiej od końca (np. "PIĘĆset)), czasem na |trzeciej (np. "PIĘciuset)). Nie należy więc mówić: dzieWIĘĆset ale: DZIEwięćset siedMIUset ale:SIEDmiuset kilKUset ale: KILkuset czteRYsta ale: CZTErysta itp. Na |trzeciej sylabie od końca mają akcent wyrazy obcego pochodzenia zakończone na "-ika", "-yka" (we wszystkich przypadkach, których formy mają tyle sylab co mianownik); na |trzecią sylabę od końca pada też akcent w formach drugiego przypadka (i innych przypadków równych mu pod względem liczby sylab) rzeczowników obcego pochodzenia zakończonych na "-ik" i "-yk". Nie należy więc mówić: aFRYka ale: AFryka ceraMIka ale: ceRAmika dynaMIka ale: dyNAmika elektrotechNIka ale: elektroTECHnika esteTYka ale: esTEtyka faBRYka ale: FAbryka gimnaSTYka ale: gimNAstyka informaTYka ale: inforMAtyka kliNIka ale: KLInika kolorySTYka ale: koloRYstyka kosmeTYki ale: kosMEtyki kroNIka ale: KROnika liRYka ale: LIryka w meKSYku ale: w MEksyku muZYcy ale: MUzycy paNIka ale: PAnika poliTYka ale: poLItyka poleMIka ale: poLEmika repuBLIka ale: rePUblika temaTYka ale: teMAtyka turySTYka ale: tuRYstyka specyFIka ale: speCYfika statySTYka ale: staTYstyka itp. a także nie: techNIkum ale: TECHnikum maKSImum ale: MAksimum itp. Nie należy natomiast akcentować trzeciej sylaby w następujących wyrazach, mówiąc: atMOsfera ale: atmoSFEra Ekipa ale: eKIpa Epoka ale: ePOka MAnifest ale: maNIfest MUzeum ale: muZEum WIzyta ale: wiZYta TROfea ale: troFEa. Szczególnie wyraźnie wypada przestrzec przed błędną wymową wyrazu "nauka". Otóż albo wskutek wspomnianej maniery akcentowania pierwszej sylaby, albo wskutek niewłaściwej analogii do wyrazów typu "fizyka", wiele osób mówi "NAuka" zamiast "naUka". Rzeczownik ten ma przecież rodowód czysto polski (należy do rodziny czasownika "uczyć)), a więc zgodnie z ogólną zasadą akcentowania polskich wyrazów należy go wymawiać z przyciskiem na sylabie przedostatniej, jaką w tym wyrazie tworzy głoska "u". Mówimy: "naUka FIzyki". Obce, nie spolszczone nazwy własne - w tym także obce nazwiska - staramy się akcentować tak, jak są one akcentowane w swoim kraju. Odnosi się to jednak tylko do ich formy mianownika, w pozostałych przypadkach dajemy akcent na sylabie przedostatniej, a więc tak, jak w wyrazach polskich. Nie należy więc wymawiać: GOgola ale: goGOla LEnina ale: leNIna itp. Większość nas, Polaków, wywodzi się ze wsi. Jeżeli już nie nasi ojcowie, to jeszcze dziadkowie lub pradziadkowie mówili jedną z gwar. Nic więc dziwnego, że im bardziej zróżnicowana była wymowa jakiejś głoski w gwarach, tym większą chwiejność wykazuje we współczesnej polszczyźnie. Wyraźnie widać to na przykładzie samogłosek "-ę" i "-ą". Wiadomo, że niektóre polskie gwary mają obie te samogłoski nosowe tak jak język literacki, inne zadowalają się tylko jedną, jeszcze inne obywają się w ogóle bez samogłosek nosowych. Ludzie pochodzący z okolic, w których samogłosek nosowych w ogóle nie wymawiano,lub wymawiano je inaczej niż w języku literackim, starali się i dziś się jeszcze starają wyzbyć tej cechy gwarowej. Chcąc zaś mówić poprawnie, usiłują mówić tak, jak się pisze. Skoro się zaś pisze "wziął tę książkę", wymawiają rażąco wyraźnie "-ą", "-ę". To właśnie wskutek tego o kimś przesadnie i pretensjonalnie eleganckim mówimy, że to człowiek "ą-ę". Wystrzegajmy się więc zbyt wyraźnego podkreślania nosowości głoski "-ę" na końcu wyrazu. Potocznie zamiast "-ę" mówimy po prostu "-e"(np. "już się robi)), w wymowie starannej jest to "-e" z lekko zaznaczoną nosowością. Samogłoska "-ą" natomiast na końcu wyrazu powinna brzmieć rzeczywiście jak samogłoska nosowa; strzeżmy się rozszczepiania jej na "om" (mówimy: "cieszą się tą książką" a nie: "coszom się tom książkom)). Przed "l" i "ł" zarówno głoska "-ę", jak i "-ą" albo traci nosowość całkowicie (zwłaszcza w mowie potocznej), albo zachowuje ją w niewielkim stopniu; strzeżmy się nienaturalnej, przesadnej wymowy "wziął"i "ściął", "zaczęli" i "zgięli". Wbrew pisowni wystrzegajmy się wymawiania głoski "-ę" w wyrazach "piętnaście", "piętnasty", "dziewiętnaście" i "dziewiętnasty"; w tych wyrazach głoska "-ę" brzmi jak zwykłe "-e" (mówimy: "pietnaście", "pietnasty", "dziewietnaście" i "dziewietnasty)). Liczebnik "pięć" natomiast wymawiamy jak "pieńć" (oczywiście nie: "pińć)). Głoskę, którą w piśmie oznacza się literą "ł", większość Polaków wymawia dziś jak "krótkie" "u" (językoznawcy nazywają je "u niezgłoskowotwórczym)). Oryginalna, tradycyjna wymowa tej głoski wydaje się młodszemu pokoleniu nawet nienaturalną. Kto takiej wymowy nie wyssał z mlekiem matki, niech się na nią nie sili. Nie sposób jednak tolerować opuszczania tej głoski. O pomstę do nieba woła wymowa m.in. pewnej panienki z telefonicznej pogodynki: "...supa rtęci ...wiatry punocne ... wożyć paszcze" (tzn. "...słupa rtęci ... wiatry północne ... włożyć płaszcze)). Na koniec stawiam pod pręgierzem rażącą wymowę kilkunastu wyrazów, którą nas straszy także radio i telewizja. Nie należy wymawiać: wyrazu "intensywny" jako: "intenzywny", ale: "intensywny" wyrazu "defensywa" jako: "defenzywa", ale: "defensywa" wyrazu "ofensywa" jako: "ofenzywa", ale: "ofensywa" wyrazu "Celsjusz" jako: "celzjusz", ale: "celsjusz" wyrazu "skansen" jako: "skanzen", ale: "skansen" wyrazu "(po) trzeba" jako: "(po)czeba", ale: "(po)tszeba" wyrazu "trzydziesty trzeci" jako: "czydziesty czeci", ale: "tszydziesty tszeci" wyrazu "drzwi" jako: "dźwi", ale: "dżwi" wyrazu "wreszcie" jako: "wreście", ale: "wreszcie" wyrazu "bodaj" jako: "bodej", ale: "bodaj" wyrazu "dzisiaj" jako: "dzisiej", ale: "dzisiaj" wyrazu "tutaj" jako: "tutej", ale: "tutaj" wyrazu "oryginalny" jako: "orginalny", ale: "oryginalny" wyrazu "komputer" jako: "kompiuter", ale: "komputer". W długim przeglądzie grzechów i grzeszków naszej mowy na kilkudziesięciu stronach tego rozdziału przewinęło się około 500 przykładów błędów i usterek językowych, które współcześnie |częściej niż inne występują w polskich tekstach mówionych, a zwłaszcza pisanych. Większość tych błędów i usterek piętnują od lat różne wydawnictwa służące kulturze języka. Są to więc przede wszystkim błędy i usterki językowe jakby z cenzusem, zarejestrowane, dyplomowane. To znaczy, że niemal wszystkie formy przedstawione w tym rozdziale jako niepoprawne nie tylko "obiektyuwnie" są - moim zdaniem - niepoprawne, ale zostały już wcześniej publicznie uznane za niepoprawne. Czy jednak rzeczywiście występują one współcześnie na tyle często, by warto było właśnie przed nimi ostrzegać? Tak - odpowiadam z przekonaniem, a jako dowody trzymam w zanadrzu wyniki analiz języka prasy wykonywanych przez Ośrodek Badań Prasoznawczych w latach 1958-1983, materiały Redakcji Językowej Polskiego Radia i Telewizji oraz własne zbiory okazów z przemówień, zebrań, rozmów i korespondencji. Omówione tu przykłady obejmują - moim zdaniem - około 80 procent wszystkich błędów i usterek w dziedzinie słownictwa, składni, odmiany i wymowy we współczesnych wypowiedziach publicznych. + Bibliografia "Aktuelle Probleme der sprachlichen Kommunikation, Soziolinguistische Studien zur sprachlichen Situation in der DDR" Berlin 1974 R. R. Allen, R. E. McKerrow: "The Pragmatics of Public Communication" Columbus 1977 K. E. Andersen: "Persuasion; Theory and Practise" Boston 1971 M. K. Asante, J. K. Frye: "Contemporary Public Communication" New York 1977 I. Bajerowa: "Aktualne problemy polityki językowej" - "Socjolingwistyka" 1977, nr 1, s. 25-32 Z. Bokszański: "Komunikowanie zniekształcone" - "Przegląd Humanistyczny" 1983, nr 3, s. 15-27 E. G. Bormann, N. C. Bormann: "Speech Communication, A Comprehensive Approach" New York 1977 J. Bralczyk: "Poza prawdą i fałszem" - "Teksty" 1981, nr 6, s. 122-133 D. Buttler, H. Kurkowska, H. Satkiewicz: "Kultura języka polskiego" Warszawa 1971 W. Cienkowski: "Język dla wszystkich" część druga, Warszawa 1980 M. Głowiński (red.): "Język i społeczeństwo" Warszawa 1980 H. Hohmann: "Schreiben und berzeugen, Eine Stilkunde" Mnchen 1983 H. Hohmann: "Sprechen und berzeugen, Ein Rhetorikkurs" Mnchen 1981" Jazykowaja norma i statistika" Moskwa 1977 E. Kasperski: "Demony propagandy" - "Poezja" 1982, nr 3-4, s. 46-58 T. Klementowicz: "Poradnik manipulatora: środki językowe" - "Edukacja Polityczna" 1982, nr 1, s. 247-260 V. Klemperer: "LTI, Notatnik filologa" (przekład J. Zychowicz) Kraków 1983 J. Kopperschmidt: "Rhetorik" Stuttgart 1973" Kratkij słowar' trudnostiej russkogo jazyka" Moskwa 1968 L. Kurcz: "Psycholingwistyka. Przegląd problemów badawczych" Warszawa 1976 H. Kurkowska: "Polityka językowa a zróżnicowanie społeczne współczesnej polszczyzny" - "Socjolingwistyka" 1977, nr 1, s. 17-25 H. Kurkowska (red.): "Współczesna polszczyzna. Wybór zagadnień" Warszawa 1981 Z. Kurzowa: "Wyrazy natrętne. Moda i bezmyślność" - "Język Polski" 1978, nr 3, s. 165-182 W. Lubaś: "Współczesne uwarunkowania współczesnej polszczyzny. Szkice socjolingwistyczne" Kraków 1979 M. Marody: "Język i wiedza potoczna w wyjaśnianiu zachowań" - "Studia Socjologiczne" 1982, nr 3-4, s. 95-110 J. Mayen: "O komunikatywności dziennika radiowego" Wrocław 1981 C. Mueller: "The Politics of Communication, A Study in the Political Socjology of Language, Socialization and Legitimation" New York 1973 E. Newman: "Strictly Speaking" New York 1977" Normen in der sprachlichen Kommunikation" Berlin 1977 M. Pei: "Double Speak in America" New York 1973 M. Pei: "Words in Sheep's Clothing; How people manipulate opinion by distorting word meanings" New York 1969 A. Piotrowski, M. Ziółkowski: "Zróżnicowanie językowe a struktura społeczna" Warszawa 1976 K. Pisarkowa: "Pisemny akt mowy jako lekarstwo na konflikt" (w:) T. Dobrzyńska, E. Janus (red.): "Tekst i zdanie. Zbiór studiów" Wrocław 1983 T. Pszczołowski: "Umiejętność przekonywania i dyskusji" wyd. drugie, Warszawa 1963 D. E. Rozental: "Sprawocznik po prawopisaniju i litieraturnoj prawkie dla robotnikow pieczati" Moskwa 1971 S. C. Rubinsztejn: "Podstawy psychologii ogólnej" Warszawa 1962 R. Sandell: "Linguistic Style and Persuasion" London 1977 A. Schaff (red.): "Zagadnienia socjo- i psycholingwistyki" Warszawa 1980 A. Schopenhauer: "Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów" (przekład: B. i L. Konorscy) Kraków 1976 T. Skubalanka: "O papierowych regułach gramatycznych" - "Socjolingwistyka" 1977, nr 1, s. 33-37" Słownik poprawnej polszczyzny" PWN, Warszawa 1973" Sprachkultur - warum, wozu? Aufgaben der Sprachkultur in der DDR" Leipzig 1977 M. Stajewski: "Rola radia i telewizji w dbałości o kulturę językową" - "Poradnik Językowy" 1981, nr 2-3, s. 110-116 S. Toulmin: "The Uses of Argument" Cambridge 1958 G. T. Vardaman: "Effective Communication of Ideas" New York 1970 B. Wieczorkiewicz: "Sztuka mówienia" wyd. piąte, Warszawa 1982 A. Wierzbicka: "Dociekania semantyczne" Warszawa 1969 L. Wojtasik: "Zarys psychologii propagandy" Warszawa 1973 A. Zagrodnikowa: "Nowe wyrazy i wyrażenia w prasie" Kraków 1982 J. Życiński: "Język i metoda" Kraków 1982