Gianni Rodari Gelsomino w Kraju Kłamczuchów Przekład i opracowanie Hanna Ożogowska Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1990 Tłoczono w nakładzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. Iii_Bą1 Całość nakładu 100 egz. Przedruk z wydawnictwa "Alfa", Warszawa 1987 Pisała K. Pabian Korekty dokonali St. Makowski i K. Kruk .nv Rozdział 1 Celna bramka Gelsomina~ tę opowieść rozpoczyna Oto historia Gelsomina (czytaj: Dżelsomino) taka, jaką on sam mi opowiadał. Słuchając tego opowiadania, o mało nie ogłuchłem, chociaż napchałem sobie do uszu chyba z pół kilo waty. Bo Gelsomino ma tak silny głos, że kiedy mówi szeptem, słyszą go nawet pasażerowie odrzutowych samolotów lecących na wysokości dziesięciu kilometrów nad poziomem morza i głową Gelsomina. Obecnie jest on znakomitym śpiewakiem, ma głośne i sławne na obu półkulach nazwisko, którego nie potrzeba tutaj wymieniać, gdyż na pewno sto razy czytaliście je w gazetach. A Gelsominem nazwano go w dzieciństwie i pod tym imieniem występuje w naszym opowiadaniu. A więc razu pewnego był sobie bardzo zwyczajny chłopiec, wzrostem może nawet nieco mniejszy od innych. Ale, jak tylko zjawił się na świecie i wydał pierwszy krzyk, wszyscy zrozumieli, że natura obdarzyła go głosem o nieprawdopodobnej sile. Chłopiec urodził się późną nocą i mieszkańcy osady natychmiast powyskakiwali z łóżek, sądząc, że słyszą wzywającą do pracy syrenę fabryczną. Ale był to tylko Gelsomino, który krzyczał z całej siły, żeby wypróbować głos, jak to czynią zwykle nowo narodzone dzieci. Na szczęście noworodek szybko nauczył się spać od wieczora do rana, jak przystoi wszystkim przyzwoitym ludziom, wyjąwszy dziennikarzy i nocnych dozorców. Jego pierwszy krzyk rozlegał się zawsze punktualnie o godzinie siódmej rano, właśnie wtedy, kiedy ludzie powinni wstawać i iść do pracy. Syreny fabryczne stały się więc niepotrzebne i wkrótce wyrzucono je na złom. Gdy Gelsomino ukończył siedem lat, poszedł do szkoły. Nauczyciel zaczął sprawdzać listę obecności i, kiedy doszedł do litery "g", powiedział: - Gelsomino? - Jestem! - odparł radośnie nowy uczeń, a w klasie rozległ się tak wielki łoskot, że tablica rozleciała się na tysiąc kawałków. - Kto rzucił kamieniem w tablicę? - zapytał wychowawca i groźnie wyciągnął rękę w kierunku linijki. Nie było odpowiedzi. - Jeszcze raz sprawdzimy listę - rzekł nauczyciel. Znów zaczął od litery "a" i po każdym nazwisku zapytywał: - Czy to ty rzuciłeś kamień? - Ja nie! Ja nie - zapewniali wystraszeni chłopcy. Kiedy przyszła kolej na literę "g", Gelsomino również wstał i z całą szczerością powiedział: - Ja nie, proszę... Ale nie zdążył dopowiedzieć "pana", a szyby w oknach poszły za przykładem tablicy. Tym razem nauczyciel patrzył wszystkim w oczy i mógł zaręczyć, że żaden z czterdziestu uczniów nie miał w ręku procy. - To na pewno ktoś z ulicy - zdecydował - jakiś urwis, który zamiast iść do szkoły, wałęsa się z procą i niszczy ptasie gniazda. Gdy mi wpadnie w ręce, wezmę go za ucho i zaprowadzę do policjanta. Na tym się tego dnia zakończyło. Następnego ranka nauczyciel znów zaczął sprawdzać obecność i znów doszedł do Gelsomina. - Jestem! - rzekł nasz bohater i z dumą spojrzał dookoła, zadowolony, że znów jest w szkole. - Trach! Trach! - odpowiedziało mu okno. Szyby, które woźny wstawił pół godziny temu, posypały się na dziedziniec. - Dziwne - zauważył nauczyciel - wystarczy dojść do twojego nazwiska, aby zaczęły się nieszczęścia. Już wiem, mój chłopcze, ty masz nadzwyczaj silny głos. Kiedy wołasz, powstaje coś w rodzaju huraganu. Skoro więc chcemy zachować szkołę i ratusz, to od tej chwili musisz mówić tylko szeptem. Zgoda? Gelsomino, zmieszany i czerwony ze wstydu, próbował zaprzeczyć. - Proszę pana, to nie ja! - Trach! Trach! - odezwała się nowa tablica, którą godzinę temu przyniósł ze sklepu woźny. - Oto masz dowód - zakończył nauczyciel. A zobaczywszy, że po policzkach Gelsomina płyną łzy, zszedł z katedry, zbliżył się do chłopca i łagodnie pogłaskał go po głowie. - Posłuchaj mnie uważnie, synku. Twój głos może ci przysporzyć wiele zmartwień albo przyniść wielką sławę. Na razie staraj się możliwie rzadko nim posługiwać. Zresztą milczenie jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Od tego dnia zaczęły się dla Gelsomina piekielne męczarnie. Na lekcjach siedział z chusteczką przyciśniętą do ust, by nie wywoływać nowych zniszczeń. Ale i przez chusteczkę jego głos grzmiał tak, że inni uczniowie musieli zatykać uszy. Nauczyciel starał się wyrywać go do odpowiedzi jak można najrzadziej. Gelsomino jednak uczył się dobrze i nauczyciel był pewny, że wszystkie lekcje odrabia doskonale. W domu, gdy rozbił głosem w drobny mak dwanaście szklanek, zabroniono mu również otwierać usta. Aby sobie ulżyć, chłopiec szedł gdzieś daleko od osiedli ludzkich, do lasu, w pole albo na brzeg jeziora. Tam, upewniwszy się, że jest sam i że nie widać w pobliżu oszklonych okien, kładł się twarzą do ziemi i śpiewał. W ciągu niewielu minut ziemia zaczynała się ruszać: krety, mrówki, dżdżownice i wszystko, co żyje pod ziemią, umykało, gdzie oczy poniosą, sądząc, że rozpoczęło się trzęsienie ziemi. Jeden jedyny raz Gelsomino zapomniał o swej zwykłej ostrożności. Zdarzyło się to w niedzielę na stadionie w czasie meczu piłki nożnej. Gelsomino nie był specjalnie zagorzałym kibicem, ale mecz stopniowo rozpalił mu krew. W pewnej chwili miejscowa drużyna, dopingowana wściekłymi okrzykami swoich zwolenników, przeszła do ataku. (Sam nie bardzo dobrze wiem, co to takiego "przejść do ataku", gdyż słabo znam się na grze w piłkę nożną i przekazuję tylko słowa Gelsomina, ale jeżeli czytujecie pisma sportowe, to na pewno zrozumiecie, o co tu chodzi). - Gola! Gola! - ryczeli kibice. - Gola! - krzyknął Gelsomino. Właśnie w tej samej sekundzie prawoskrzydłowy posłał piłkę na środek ataku. I oto na oczach wszystkich piłka, uniósłszy się w powietrze, w połowie drogi nagle zmieniła kierunek, pchana niewidzialną siłą przemknęła między nogami bramkarza i wpadła do bramki przeciwnika. - Gol! - krzyknęli widzowie. - Oto strzał! Widzieliście, jak dokładnie był wymierzony? - chwalono. - Co do jednego milimetra. Ten gracz ma złotą nogę! Ale Gelsomino, ochłonąwszy, zrozumiał, że popełnił nieostrożność. "Nie ulega wątpliwości - pomyślał - ja strzeliłem bramkę swoim okrzykiem. Trzeba się wziąć w cugle, bo to przecież sprzeczne z regulaminem sportowym. Teraz muszę zrobić wszystko, aby strzelić gola i do naszej bramki, wtedy będzie w porządku." Wkrótce nadeszła po temu okazja. Gdy drużyna gości przeszła do ataku, Gelsomino wydał okrzyk i wpędził piłkę do bramki swojej drużyny. Rozumie się samo przez się, że serce ścisnął mu ból. Jeszcze po wielu latach, opowiadając o tym, dodawał: - Wolałbym sobie palec uciąć niż strzelić bramkę swoim. Ale inaczej postąpić nie mogłem. Ktoś inny na jego miejscu zrobiłby prawdopodobnie wszystko, aby pomóc swojej drużynie. Ktoś inny - tak. Ale nie Gelsomino! Jego uczciwość była kryształowa jak źródlana woda. I taki pozostał, chociaż rósł i rósł, a wkrótce z chłopca stał się młodzieńcem. Wysoki jednak ie był: raczej mały niż duży i raczej szczupły niż gruby. Imię Gelsomino - to znaczy "mały Gelsomo" - pasowało do niego doskonale i służyło mu szczęśliwie, gdyż od dźwigania jakiegoś ciężkiego imienia mógłby przecież dostać garbu. Rozdział 2 Gelsomino głośno śpiewa ~ głosem strąca ~ gruszki z drzewa Pewnego ranka Gelsomino wyszedł na spacer i zobaczył, że gruszki dojrzały. Gruszki czynią to tak: nic nie mówią, wiszą sobie, wiszą, aż gdy pewnego ranka idziemy je obejrzeeć, są już dojrzałe i gotowe do zerwania. "Szkoda - rzekł do siebie Gelsomino - że nie zabrałem drabiny. Pójdę do domu, by ją przynieść, a jednocześnie wezmę i tyczkę, aby sięgnąć do najwyższych gałęzi". W tym momencie wpadł mu do głowy pomysł, a raczej kaprys. "A gdybym spróbował głosu?" - zapytał sam siebie i pół żartem, pół serio, nachyliwszy się pod drzewem, krzyknął: - Ryms!!! - Pac! Pac! Pac_pac! - odpowiedziały gruszki spadając na dół całymi kopami. Gelsomino podszedł do następnego drzewa i powtórzył to samo. Za każdym jego okrzykiem gruszki obrywały się z gałęzi, jak gdyby tylko czekały na rozkaz. "Zaoszczędziłem sobie roboty - pomyślał uradowany. - To świetny pomysł użyć głosu zamiast drabiny i tyczki". Podczas gdy Gelsomino chodził tak po sadzie, zobaczył go wieśniak, który w pobliżu kopał swoją ziemię. Przetarł oczy i uszczypnął się w nos, spojrzał jeszcze raz, a gdy się upewnił, że nie śni, pobiegł zawołać żonę. - Popatrz i ty - powiedział do niej drżącym głosem. - Gelsomino to chyba jakiś czarownik. Żona spojrzała i upadłszy na kolana, krzyknęła: - To cudotwórca! - A ja ci mówię, że magik! - A ja powtarzam: święty: Do tej pory mąż i żona żyli ze sobą w zgodzie, a tu nagle on chwycił za motykę, ona złapała rydel i tak uzbrojeni zaczęli obstawać każde przy swoim zdaniu. Wreszcie wieśniak zaproponował:_ - Zawołajmy sąsiadów, niech tu przyjdą. Zobaczymy, co oni na to powiedzą. Pomysł zwołania ludzi, a przy tym zdobycie nowego tematu do plotek skłoniły kobietę do odłożenia rydla. Jeszcze przed wieczorem cała okolica wiedziała o tym, co się stało. Ludzie podzielili się na dwie partie: jedni utrzymywali, że Gelsomino jest świętym, inni, że niebezpiecznym czarnoksiężnikiem. Dyskusje przybierały na sile niby fale morskie, kiedy zaczyna wiać mistral. * Wybuchały kłótnie, byli nawet ranni, na szczęście tylko lekko. Jeden z nich na przykład sparzył się fajką, gdyż w zapale dyskusji włożył ją do ust odwrotnym końcem. Mistral - zimny wiatr północno_zachodni, wiejący nad Morzem Śródziemnym. Policjanci nie wiedzieli, kogo łapać za kołnierz, i z tego powodu nikogo nie przymknęli. Biegali od jednej grupy do drugiej i nawoływali do spokoju obydwie strony. Najbardziej zaciekli dyskutanci udali się do sadu Gelsomina. Jedni, aby zdobyć na pamiątkę garść błogosławionej ziemi, inni, aby ją właśnie zdeptać, zniweczyć, ponieważ była ziemią zauroczoną. Gelsomino, widząc biegnących ludzi, pomyślał, że widocznie wybuchł gdzieś pożar. Chwycił więc wiadro, by również wziąć udział w gaszeniu płomieni. Tymczasem tłum zatrzymał się przed jego domem i Gelsomino usłyszał, że mowa jest o nim. - Otóż i on! To on! - Cudotwórca! Święty! - Jaki tam święty! Czarownik i tyle! Nawet trzyma wiadro, aby wyczyniać czarodziejskie sztuki! uważajcie! - Stańmy dalej, na litość boską! Jeżeli w nas rzuci, jesteśmy zgubieni. - Czym? No, czym? Nie widzicie? To smoła diabelska! Jeżeli przylgnie do nas, nie znajdziemy lekarza, który by nas wydobył z tej biedy! - Cudotwórca! - Gelsomino! Widziano cię! Rozkazujesz owocom, by dojrzały, a kiedy dojrzeją, rozkazujesz, by spadły, i spadają. - Czyście wszyscy oszaleli? - zapytał Gelsomino. - Przecież to wynikło tylko z racji mego głosu. Powoduje on taki pęd powietrza, jak gdyby dmuchał cyklon. - Tak, tak! My to wiemy - zawołała jedna z kobiet. - Potrafisz robić cuda swoim głosem. - Jakie tam cuda! - zawołała inna. - To są tylko sztuczki czarnoksięskie. Słysząc to wszystko, Gelsomino rzucił ze złością wiadro na ziemię, wszedł do domu i zaryglował za sobą drzwi. "Oto koniec mojego spokoju - rozmyślał - nie będę mógł teraz uczynić ani jednego kroku, aby nie biegali za mną ludzie. Od rana do wieczora będą gadać tylko o mnie, będą nawet swoje dzieci straszyć moim imieniem. Cóż mam robić? Rodzice moi nie żyją, najbliżsi ich przyjaciele zginęli na wojnie... Pójdę w świat popróbować szczęścia. Przecież są ludzie, którzy płacą za śpiew. Prawdę mówiąc, to nawet dziwne, że płacą pieniądze za takie głupstwo, jak słuchanie śpiewu. Ale tak już jest. A więc może i mnie uda się zostać śpiewakiem". Powziąwszy taką decyzję, zapakował swój ubogi dobytek do tornistra i wyszedł na drogę. Tłum rozstąpił się przed nim, ale Gelsomino nie spojrzał na nikogo. Oczy skierował wprost przed siebie i nie wyrzekł ani słowa. Gdy już był dosyć daleko, obrócił się, aby po raz ostatni rzucić okiem na swój dom. Tłum ciągle stał na miejscu i wskazywał na niego niby na jakąś zjawę. "Teraz zrobię im kawał, na jaki zasłużyli" - pomyślał Gelsomino. Napełnił płuca powietrzem i zawołał z całej siły: - Serwus! Skutek tego pozdrowienia był natychmiastowy; ludzie odczuli niby jakieś wichrzysko, które zdarło im z głów kapelusze, a pewna stara kobieta w mgnieniu oka stała się łysa jak kolano, gdyż jej peruka frunęła w powietrze. - Serwus! Czołem! - powtarzał Gelsomino śmiejąc się serdecznie z pierwszego figla, jaki spłatał w swoim życiu. Kapelusze i peruka połączyły się w stado niby wędrowne ptaki. Niesione niezwykłą siłą głosu, wzleciały ku chmurom i po chwili zniknęły w dali. Jak się później okazało, spadły w odległości kilku kilometrów, niektóre nawet już za granicą. Wkrótce za granicą znalazł się i Gelsomino. Rozdział 3 W tym rozdziale ~ będzie o tym ~ jak Zoppino, ~ kot nad koty... Pierwszą rzeczą, jaką Gelsomino zobaczył znalazłszy się w obcym kraju, był błyszczący srebrny pieniądz. Leżał na jezdni, blisko chodnika, dobrze widoczny już z dala. "Dziwne, że nikt go nie podniósł - pomyślał Gelsomino. - Ja jednak nie przejdę obok niego obojętnie. Swoje ostatnie pieniądze wydałem jeszcze wczoraj, a dziś nie miałem w ustach ani kruszynki chleba. Ale zapytam się przede wszystkim, czy go tu ktoś nie zgubił". Podszedł do niewielkiej gromadki ludzi, którzy szepcąc coś przyglądali mu się z daleka, i pokazał srebrny pieniądz. - Kto z was, panowie, zgubił tę monetę? - zapytał szeptem, żeby nikogo nie przestraszyć. - Zmiataj stąd - odpowiedzieli mu - i najlepiej nikomu jej nie pokazuj, jeżeli nie chcesz mieć nieprzyjemności. - Bardzo przepraszam - zamruczał zmieszany Gelsomino i nie zadając już żadnych pytań, skierował się do sklepu z wiele obiecującym szyldem: "Artykuły Spożywcze". W oknie wystawowym, zamiast kiełbas i słoików z marmoladą, widać było nagromadzone farby akwarelowe, kredki, zeszyty i butelki atramentu. "Widocznie to dom towarowy" - pomyślał Gelsomino i z całym zaufaniem wszedł do sklepu. - Dobry wieczór - uprzejmie powitał go sklepowy. "Prawdę mówiąc - błysnęło w głowie Gelsomina - zegary nie biły nawet południa. Ale nie warto zwracać uwagi na takie głupstwa". I swoim ściszonym głosem, od którego normalni ludzie prawie że głuchli, zapytał: - Czy mogę tu kupić chleba? - Ma się rozumieć, drogi panie. Ile, jedną butelkę czy dwie? Czerwonego czy czarnego? - Nie, tylko nie czerwonego - odpowiedział Gelsomino. - I czy rzeczywiście sprzedajecie go na butelki? Sklepowy parsknął śmiechem. - A jakże inaczej sprzedawać? Może u was tną go na kawałki? Proszę popatrzeć, jaki piękny chleb mam w moim sklepie! To mówiąc wskazał na półki, gdzie równymi szeregami, niczym żołnierze, stały setki butelek atramentu najróżnorodniejszych kolorów. Natomiast w całym sklepie nie było nic do jedzenia, nawet kruszynki chleba ani skórki od sera. "Może on zwariował? - pomyślał Gelsomino. - Jeżeli tak, to lepiej mu się nie sprzeciwiać". - Istotnie, ma pan wspaniały chleb, - powiedział wskazując na butelkę czerwonego atramentu. Ciekawy był, co odpowie sklepowy. - Naprawdę? - uśmiechnął się ten z zadowoleniem. - To najlepszy zielony chleb, jaki kiedykolwiek miałem do sprzedania. - Zielony? - Oczywiście. Przepraszam, ale może pan źle widzi? Gelsomino gotów był złożyć przysięgę, że widzi butelkę czerwonego atramentu, myślał więc tylko o pretekście, który pozwoliłby mu wycofać się z honorem ze sklepu i znaleźć innego sprzedawcę przy zdrowych zmysłach. Nieoczekiwanie olśniła go myśl. - NIech pan posłucha - szepnął - po chleb przyjdę później. A teraz proszę mi powiedzieć, jeżeli to panu nie zrobi kłopotu, gdzie można nabyć dobrego atramentu? - Oczywiście, powiem - odrzekł sklepowy z uprzejmym uśmiechem. - O, tam, jak pan przejdzie przez ulicę, znajdzie pan najlepszy w naszym mieście sklep z materiałami piśmiennymi. W oknach wystawowych tego sklepu były wyłożone apetyczne bochenki chleba, strucle, makaron, całe góry serów, stosy kiełbas i parówek. "Tak też myślałem - powiedział do siebie Gelsomino - tamten sprzedawca ma nie wszystkie klepki na swoim miejscu i dlatego nazywa atrament chlebem, a chleb atramentem. Ten oto sklep podoba mi się bardziej". Wszedł do sklepu i poprosił o pół kilo chleba. - Chleba? - ze współczuciem zapytał sprzedawca. Pan zapewne się omylił. Chleb sprzedają w sklepie naprzeciwko, my posiadamy tylko materiały piśmienne. I dumnym gestem wskazał wszystkie artykuły spożywcze. "Teraz już pojmuję - pomyślał Gelsomino - w tym kraju wszystko nazywa się na odwrót. Jeżeli chleb będę nazywać chlebem, to mnie nikt nie zrozumie". - Poproszę o pół kilo atramentu - powiedział do sprzedawcy. Sprzedawca zważył pół kilo chleba, zawinął jak należy i wyciągnął do Gelsomina rękę ze sprawunkiem. - I trochę tego - dodał Gelsomino i wskazał na krąg szwajcarskiego sera, postanowiwszy nie wymieniać właściwej nazwy. - Pan życzy sobie trochę gumy do wycierania - podchwycił sprzedawca. - Już podaję. Odkroił ładny kawałek sera, zważył i również zapakował w papier. Gelsomino, westchnąwszy z ulgą, położył na ladzie srebrną monetę. Sprzedawca rzucił na nią okiem, trzy razy brzęknął monetą o ladę, żeby usłyszeć, jaki ma dźwięk, popatrzył na nią przez powiększające szkło i nawet popróbował zębami. Na koniec zwrócił ją Gelsominowi i lodowatym głosem powiedział: - Bardzo mi przykro, młodzieńcze, ale pańska moneta jest prawdziwa. - To dobrze - uśmiechnął się Gelsomino. - To źle! Skoro moneta jest prawdziwa, nie mogę jej przyjąć. Proszę oddać sprawunki i niech pan idzie swoją drogą. Ma pan szczęście, że nie chce mi się wychodzić na ulicę i wołać policji. Czy pan wie, co grozi za posiadanie prawdziwych pieniędzy? Więzienie! - Ale przecieżp ja... - Proszę nie krzyczeć, nie jestem głuchy. Idź już, idź. Wrócisz z fałszywą monetą, to otrzymasz sprawunki. Gelsomino wepchnął pięść w usta, aby nie krzyknąć. Na niewielkiej odległości pomiędzy ladą a drzwiami odbył się następujący szybki dialog: Głos: Czy chcesz, żebym zawołał jedno "ach", a cała witryna rozleci się na kawałki? Gelsomino: Zaklinam cię, nie rób tego. Ledwie przybyłem do tego kraju, a już wszystko idzie mi na opak. Głos: Ale ja muszę się wyrwać, bo pęknę! Jesteś moim władcą, znajdź na to sposób. Gelsomino: Miej cierpliwość! Wyjdźmy ze sklepu tego wariata. Nie chcę go rujnować. W tym kraju dzieją się dziwne rzeczy... Głos: Spiesz się, bo nie wytrzymam... bo wrzasnę! Bo stanie się coś strasznego! Gelsomino wypadł ze sklepu, skręcił w pustą uliczkę i szybko rozejrzał się dokoła. Nigdzie nie było żywej duszy. Wtedy, chcąc uspokoić ogarniającą go wściekłość, wyjął z ust pięść i niegłośno powiedział: - O_o! I oto najbliższa uliczna latarnia rozpadła się na kawałki, a z góry, z jakiegoś okna wypadła na bruk doniczka. Gelsomino westchnął: - Kiedy będę miał pieniądze, wyślę do zarządu miejskiego przekaz pocztowy pokrywający wartość latarni i podaruję właścicielom doniczki nową, ładniejszą... A może jeszcze coś rozbiłem? - Już więcej nic - odpowiedział mu cienki, cieniutki głosik. Gelsomino obejrzał się i zobaczył kotka, a właściwie jakieś stworzenie, które z daleka mogło uchodzić za kotka. Było całe czerwone, stało tylko na trzech nogach i, co najdziwniejsze, był to tylko kontur kota, coś w rodzaju figur, jakie dzieciarnia rysuje na ścianach. - Umiesz mówić? - zapytał szeptem Gelsomino. - Oczywiście, nie jestem takim zupełnie zwyczajnym kotem. Umiem na przykład czytać i pisać. Ale to jest zupełnie naturalne, przecież moja mama to szkolna kreda. - Kto, kto? - Narysowała mnie na ścianie jedna dziewczynka, która zabrała ze szkoły kawałek kredy. Ale zdążyła mi zrobić tylko trzy łapki, kiedy zza rogu ukazał się policjant i dziewczynka musiała uciekać. Ponieważ jestem kulawy, postanowiłem, że będę się nazywał Zoppino (czyt.: Dzoppino), czyli Kulasek. Oprócz tego trochę kaszlę, dlatego że ściana była nieco wilgotna, a ja musiałem spędzić na niej całą zimę. Gelsomino spojrzał na ścianę. Zostało na niej odbicie Zoppina, tak jak by ktoś oderwał od ściany rysunek razem z częścią tynku. - A jak stamtąd zeskoczyłeś? - zapytał. - Pomógł mi twój głos - odpowiedział Zoppino. - Gdybyś krzyknął trochę głośniej, rozwaliłbyś ścianę i wtedy rysunek rozleciałby się. A teraz jestem po prostu szczęśliwy. Jak przyjemnie spacerować po świecie, chociażby na trzech nogach! Przecież ty masz tylko dwie, a nie skarżysz się, prawda? - Chyba tak, zgodził się Gelsomino. - Dwie nogi to czasami też dużo. Gdybym miał tylko jedną, siedziałbym sobie w domu. - Nie jesteś w humorze - zauważył Zoppino. - Co ci się stało? Ale zaledwie Gelsomino zaczął opowiadać o swoich przygodach, na ulicy ukazał się prawdziwy kot, który miał cztery prawdziwe łapy. Widocznie był czymś bardzo zafrasowany, gdyż nawet nie spojrzał na naszych przyjaciół. - Miau! - odezwał się do niego Zoppino. W kocim języku to znaczy: "Jak się masz". Kot zatrzymał się. Wydawał się zdziwiony, a nawet oburzony. - Nazywam się Zoppino. A ty? - przedstawił się narysowany kotek. Prawdziwy kot przez jakiś czas namyślał się, czy warto odpowiadać, a później niechętnie wymruczał: - Nazywam się Reks. - Co on tam mówi? - wtrącił się Gelsomino, który oczywiście nie rozumiał po kociemu. - On mówi, że nazywa się Reks. - Przecież to psie imię. - Masz całkowitą rację. - Nic nie rozumiem - przyznał się Gelsomino. - Najpierw sklepowy, który chciał mi wkręcić atrament zamiast chleba, teraz kot z psim imieniem... - Mój drogi, on po prostu myśli, że jest psem - wyjaśnił Zoppino. - Zaraz się o tym przekonasz. - I zwróciwszy się do kota, uprzejmie go pozdrowił: - Miau! Reks! - Hau, hau! - oburzony kot z trudem wydobył z siebie odpowiedź. - Wstydziłbyś się! Jesteś kotem i miauczysz? - Ale jestem kotem narysowanym na murze, i to tylko z trzema łapkami - odparł Zoppino. - Okrywasz hańbą cały nasz ród. Nie mogę na ciebie patrzeć! W ogóle spieszę się, gdyż zbiera się na deszcz i muszę biec do domu po parasol. To mówiąc odwrócił się i poszczekując od czasu do czasu, odszedł. - Co on powiedział? - zainteresował się Gelsomino. - Powiedział, że zaraz zacznie padać. Gelsomino spojrzał w niebo. Tu i ówdzie między dachami domów przedzierały się oślepiające promienie słońca i nawet przez lunetę nie wykryłoby się na niebie chmurki. - Przypuszczam, że tutaj wszystkie burze tak wyglądają - orzekł. - W tym kraju wszystko jest na opak i nawet mnie się wydaje, że zacząłem chodzić na głowie. - Drogi Gelsomino, trafiłeś po prostu do Kraju Kłamczuchów. Tutejsze prawa nakazują wszystkim kłamać. Temu, kto chciałby mówić prawdę, na zapłacenie kar nie starczyłoby własnej skóry, wliczając nawet ogon. I tutaj Zoppino, który, przebywszy tyle czasu na swojej ścianie, widział niemało ciekawych rzeczy, dokładnie opowiedział Gelsominowi, jak powstał Kraj Kłamczuchów. Rozdział 4 Tu historia dosyć prosta, jak to~ Kraj Kłamczuchów powstał - Otóż wiedz... - zaczął Zoppino. Ale, żeby niepotrzebnie nie zajmować wam czasu, skrócę trochę jego opowiadanie i dowiecie się tylko o najważniejszym. Przed wielu laty zjawił się w tym kraju sprytny i odważny pirat imieniem Giacomone (czyt.: Dżiakomone), czyli "wielki Giacomo". Giacomone był tak wysoki i gruby, że nosił to ciężkie imię bez żadnego wysiłku, ale był już niemłody i przemyśliwał nad tym, jak by w spokoju spędzić starość. "Młodość minęła i włóczęga po morzach już mnie nie nęci - mówił do siebie. - Rzucę swoje zajęcie i osiedlę się na jakiejś wysepce. Ale nie zapomnę również o dawnych przyjaciołach_piratach, mianuję ich szambelanami, admirałami i generałami, aby nie narzekali na swojego wodza". Jak powiedział, tak zrobił. Zaczął poszukiwać odpowiedniej wyspy, ale wszystkie były dla niego trochę za małe. A jeżeli wyspa odpowiadała samemu wodzowi piratów, to nie podobała się któremuś z jego bandy. Jeden pirat koniecznie chciał mieć w pobliżu rzekę, żeby mógł w niej łowić pstrągi, drugi pragnął, żeby na wyspie było kino, trzeci nie mógł się obejść bez banku, gdzie mógłby otrzymywać procenty od pirackich oszczędności. - Dlaczego nie mielibyśmy poszukać czegoś lepszego niż wyspa? - powiedzieli piraci. Sprawa skończyła się w ten sposób, że zajęli cały kraj, w którym było wielkie miasto z bankami i teatrami, i około dziesięciu rzeczek, gdzie można było łowić pstrągi i pływać w niedzielę łódką. W tym wszystkim nie było nic nadzwyczajnego: zdarza się, że jakaś piracka banda zagarnie ten albo inny mały kraj. Zawładnąwszy państwem, Giacomone pomyślał o zmianach: siebie kazał nazywać "król Giacomone Pierwszy", a swoim zaufanym nadał tytuły admirałów, szambelanów i naczelników straży pożarnej. Ma się rozumieć, że Giacomone natychmiast wydał zarządzenie, w którym polecił tytułować się "Wasza Królewska Wysokość", a tym, którzy by go nie posłuchali, miano ucinać język. Ażeby zaś nikomu nawet nie przyszło na myśl mówić o nim prawdę, nakazał swoim ministrom sporządzić nowy słownik. - Trzeba pozamieniać wszystkie słowa - tłumaczył. - Na przykład słowo "pirat" będzie znaczyć "uczciwy człowiek". Jeżeli ktokolwiek nazwie mnie piratem, to po prostu powie w nowym języku, że jestem uczciwy chłop. - Przysięgamy na wszystkie wieloryby, które były świadkami naszych zwycięstw - wykrzyknęli w zachwycie ministrowie - wspaniały pomysł! Po prostu można by go oprawić w ramki i powiesić na ścianie! - A więc zrozumieliście - powiedział Giacomone. - Idziemy zatem dalej: zmienicie nazwy wszystkich rzeczy, imiona ludzi i zwierząt. Na początek niech ludzie, zamiast mówić "dzień dobry", życzą sobie "dobrej nocy". W ten sposób moi wierni poddani będą każdy swój dzień zaczynać od kłamstwa. No, i rozumie się, trzeba będzie, aby idąc spać, jeden drugiemu życzył dobrego apetytu... - Znakomicie! - zawołał któryś z ministrów. - Przecież, ażeby komukolwiek rzec: "Jak pan ślicznie wygląda!", trzeba będzie powiedzieć: "Cóż za gęba! Tylko bić i patrzeć, czy równo puchnie!" Kiedy wydrukowano nowy słownik i ogłoszono "Prawo o obowiązującym kłamstwie", zaczął się nieprawdopodobny zamęt. W pierwszych dniach ludzie ciągle się mylili. Szli na przykład po chleb do piekarza, zapomniawszy, że piekarz sprzedaje teraz zeszyty i ołówki, a chleb należy kupować w sklepie materiałów piśmiennych, albo przychodzili do parku, spoglądali na kwiaty i wzdychali: - Jakie śliczne róże! Wtedy wyskakiwał zza krzaka szpieg króla Giacomone trzymając przygotowane kajdanki. - A, winszuję panu, pan naruszył prawo! Jak mogło przyjść panu do głowy, żeby marchew nazywać różą? - Proszę mi wybaczyć - mamrotał zmieszany nieszczęśnik i szybko zaczynał chwalić wszystkie pozostałe kwiaty. - Jaka urocza pokrzywa! - mówił wskazując na fiołki. - Proszę nie odwracać kota ogonem. Złamało się prawo, posiedzi się w więzieniu, a tam już nauczą pana łgać według wszelkich prawideł. A co się działo w szkołach, tego nie można opisać! Żeby wykonać dodawanie, trzeba było odejmować. Żeby podzielić, trzeba było pomnożyć. Nawet nauczyciele nie umieli rozwiązać ani jednego zadania i dla wszystkich tumanów nastąpiły święte czasy: im więcej popełniali błędów, tym lepsze otrzymywali stopnie. A wypracowania? Możecie sobie wyobrazić, jak wyglądały, kiedy wszystkie słowa przewrócono do góry nogami. Oto na przykład wypracowanie na temat: "Opis pogodnego dnia", które opracował pewien uczeń i otrzymał za nie fałszywy złoty medal: "Wczoraj padało. Jak przyjemnie spacerować w czasie ulewnego deszczu, który leje jak z cebra! Nareszcie ludzie mogli zostawić w domu swoje płaszcze i parasolki i wyjść na spacer bez marynarek! Nie lubię, kiedy świeci słońce, ponieważ trzeba wtedy siedzieć pod dachem, bo inaczej się zmoknie. I oprócz tego przez całą noc trzeba patrzeć na promienie słońca, które posępnie zaciemniają dachówki drzwi". Aby w pełni ocenić tę pracę, trzeba wiedzieć, że "dachówki drzwi" w nowym języku znaczyło "szyby okienne". A więc już zrozumieliście, o co chodzi. W Kraju Kłamczuchów nawet zwierzęta musiały się nauczyć kałmać. Psy miauczały, koty szczekały, konie mruczały, a lwa, który siedział w klatce w ogrodzie zoologicznym, zmuszono do pisków, bo jego ryk przydzielono myszom. Tylko ryb i ptaków nie obowiązywały prawa króla Giacomone, gdyż ryby całe życie milczą i nikt nie może ich zmusić do kłamania, a ptaki fruwają w powietrzu i niełatwo je schwytać. W każdym bądź razie ptaki w dalszym ciągu śpiewały każdy swoim głosem i ludzie często spoglądali na nie z zazdrością: - Szczęściarze! Nikt nie może ich ukarać grzywną!... Gelsomino, słuchając opowiadania kotka, zupełnie upadł na duchu. "Jakże będę mógł przebywać w tym kraju - myślał. - Mam tak silny głos, że jeżeli nieostrożnie powiem prawdę, usłyszy mnie od razu cała policja króla Giacomone. Poza tym głos bywa nieposłuszny i obawiam się, że mi sił nie wystarczy, aby go upilnować". - Teraz już wiesz wszystko - zakończył Zoppino. - Pomówmy o czymś innym. Mnie się chce jeść. - Mnie również. Tylko że o mało nie zapomniałem o tym. - Głód to jedyna rzecz, o której nie sposób zapomnieć. Nie łagodzi go czas, lecz na odwrót, im więcej upływa czasu, tym silniej głód o sobie przypomina. Zaraz coś wymyślimy, tylko się pożegnam ze ścianą, która tak długo trzymała mnie w niewoli. I Zoppino swoją czerwoną łapką z kredy napisał na ścianie: "Miau! Niech żyje wolność!" Zdobycie jedzenia okazło się sprawą niełatwą. Cały czas, gdy się włóczyli po mieście, Gelsomino patrzył w ziemię, myśląc, że znajdzie fałszywą monetę. Zoppino, przeciwnie, przyglądał się przechodniom, jak by szukał kogoś znajomego. - To ona - powiedział nagle i wskazał na starszą kobietę, która szybko szła chodnikiem, trzymając w ręku niewielką paczkę. - Kto to? - To ciotka Pannocchia (czyt.: Pannokkia), opiekunka kotów. Co wieczór przychodzi do bramy królewskiego parku z resztkami jedzenia dla bezdomnych kotów. Ciotka Pannocchia była staruszką o surowej minie, chudą, prostą jak kij, wysoką prawie na dwa metry. Wyglądała raczej na osobę, która miotłą przegania bezdomne koty. Ze słów Zoppina wynikało jenak coś zupełnie odwrotnego. Zaprowadziła ona Gelsomina i jego nowego przyjaciela na mały plac, gdzie w głębi widać było parkowy mur. Na jego szczycie jeżyły się ostre szkła z potłuczonych butelek. Dziesięć chudych, wyleniałych kotów przywitało ich niezgodnym szczekaniem. - Jakie one głupie! - powiedział Zoppino. - Popatrz, zrobię im kawał. W chwili gdy ciotka Pannocchia rozwinęła swoją paczkę i wyłożyła resztki jedzenia na chodnik, Zoppino rzucił się między gromadę kotów, wrzeszcząc z całej siły: - Miau! - miau! miau! Kot, który miauczy, zamiast szczekać! To było dla miejscowych kotów czymś nieprawdopodobnym. Były tak zdumione, że stanęły z otwartymi pyszczkami, skamieniałe, podobne do posągów. Zoppino porwał kilka głów dorszy i ogon od śledzia, dwoma susami przeskoczył mur i zaszył się w krzakach. Gelsomino obejrzał się. Brała go pokusa, żeby również przeskoczyć przez mur, i byłby tak zrobił, gdyby ciotka Pannocchia nie przyglądała mu się podejrzliwie. "Jeszcze narobi alarmu" - pomyślał. I przybrawszy wygląd osoby, która nie ma nic wspólnego z tym, co się wydarzyło, przeszedł bokiem. Koty, gdy ochłonęły ze zdumienia, szczekając wczepiły się w spódnicę ciotki Pannocchii, która naprawdę była zaskoczona nie mniej niż one. W końcu rozdzieliła między nie resztki jedzenia, rzuciła okiem na mur, za którym zniknął Zoppino, i wróciła do domu. Gelsomino skręcił za róg ulicy i tutaj natknął się na długo oczekiwaną fałszywą monetę. Kupił sobie chleba i sera, czyli - jak się w tej krainie mówiło - butelkę atramentu i kawałek gumy do wycierania. Zapadła szybko noc. Gelsomino był zmęczony i senny. Trafił na nie zamkniętą furtkę, wśliznął się do jakiejś szopy i wyciągnąwszy się na stosie węgla, zapadł w mocny sen. Rozdział 5 Kot wykrywa ~ rzecz nieznaną: ~ król jest łysy ~ jak kolano! Podczas gdy Gelsomino śpi (nie podejrzewając, że nawet we śnie przydarzy mu się nowa przygoda, o której nam później opowie), pójdziemy śladem trzech czerwonych łapek Zoppina. Łebki dorszy i ogonek śledzia smakowały mu nadzwyczajnie. Pierwszy raz w życiu trafiło mu coś do pyszczka. Dopóki tkwił na ścianie, nie zdarzyło mu się nigdy odczuwać głodu. Poza tym także po raz pierwszy spacerował nocą po królewskim parku. "Szkoda - mówił do siebie - że nie ma tu również Gelsomina. Mógłby zaśpiewać serenadę królowi Giacomone i roztrzaskać na kawałki szklane pałacowe drzwi." Podniósł oczy na pałac, przyjrzał mu się dokładnie i spostrzegł na ostatim piętrze szereg oświetlonych okien. "Król Giacomone udaje się na spoczynek - pomyślał. - Nie chciałbym stracić takiego widoku." Zręcznie, jak tylko taki kot mógł to zrobić, zaczął się wspinać z piętra na piętro, aż znalazł się w oknie ogromnego salonu, który przytykał do sypialni Jego Królewskiej Mości. Dwa nie kończące się, jak by się wydawało, szeregi pokojowców, lokajów, dworaków, szambelanów, admirałów, ministrów i innych ważnych osobistości schylały się w ukłonach przed kroczącym królem Giacomone, straszliwie grubym, wielkim i brzydkim. Ten brzydal posiadał jednak dwie piękne rzeczy: bujne i długie, wijące się włosy o płomienistej pomarańczowej barwie i nocną fiołkową koszulę z wyhaftowanym na piersi imieniem. Król szedł, wszyscy pochylali się jeszcze niżej i bąkali, pełni szacunku: - Dobrego dnia, Majestacie! Radosnego dnia, królu! Giacomone zatrzymywał się przy jednej lub drugiej osobistości, ziewał, a wtedy najbliżej stojący dworak eleganckim gestem wysuwał rękę i zasłaniał królowi usta. Król ciągnął swoją przechadzkę, narzekając: - Wcale mi się nie chce spać tego ranka, czuję się rześki jak źrebask. Oczywiście chciał powiedzieć coś odwrotnego, ale do tego stopnia przyzwyczaił innych do kłamania, że i sam zaczął okropnie łgać, a co ciekawsze, pierwszy w te łgarstwa wierzył. - Wasza Królewska Mość ma taką gębę, że tylko bić i patrzeć, czy równo puchnie - zauważył uprzejmie jeden z ministrów pochylając się w niskim ukłonie. Król Giacomone obrzucił go wściekłym spojrzeniem, ale w porę przypomniał sobie, że te słowa nie mogą nic innego oznaczać, jak tylko, że ma prześliczną cerę, więc uśmiechnął się, ziewnął, obrócił się, aby ruchem ręki pozdrowić tłum, uniósł tren fiołkowej koszuli i zniknął w swojej sypialni. Zoppino przeskoczył na drugie okno, aby móc go obserwować w dalszym ciągu. Jego Królewska Wysokość Giacomone, ledwo znalazł się sam, podbiegł do lustra i zaczął czesać swoje piękne pomarańczowe włosy złotym grzebieniem. "Dba o fryzurę - stwierdził Zoppino - i ostatecznie robi to słusznie, gdyż jest ona naprawdę piękna. Aż dziwne, że człowiek z takimi włosami mógł zostać piratem. Powinien raczej być malarzem lub muzykiem." W tej właśnie chwili Giacomone odłożył grzebień, chwycił delikatnie dwa loki swojej fryzury w okolicach skroni i raz_dwa_trzy, za jednym ruchem ręki okazał się łysy jak kolano. Doprawdy, żaden Indianin nie umiałby tak szybko oskalpować wroga. - Peruka! - wymruczał oszołomiony Zoppino. Piękne pomarańczowe włosy nie były niczym innym jak tylko peruką! Peruką, spod której ukazała się głowa Jego Królewskiej Mości, brzydkiego, czerwonego koloru, pokryta tu i ówdzie brodawkami i guzami, które Giacomone obmacywał wzdychając żałośnie. Potem otworzył szeroko szafę i ukazał patrzącemu Zoppinowi - który z kolei otworzył jeszcze szerzej oczy - całą kolekcję peruk we wszystkich kolorach: blond, niebieskie, czarne, ufryzowane na sto różnych sposobów i mód. Król, który publicznie występował zawsze w pomarańczowej peruce, prywatnie, a zwłaszcza w łóżku, lubił zmieniać peruki. Zmniejszało to jego zmartwienie z powodu łysiny. Właściwie nie powinien się wcale wstydzić tego, że wypadły mu włosy z głowy. Prawie wszystkim osobom w pewnym wieku wypadają włosy. Ale Giacomone już taki był: własnej głowy bez czupryny nie mógł ścierpieć. I oto na oczach Zoppina Jego Królewska Wysokość jedną po drugiej przymierzał dziesiątki peruk, obracając się przed lustrem, aby podziwiać ich efekt. Przyglądał się z przodu, z profilu, małym lusterkiem sprawdzał tył głowy niby primadonna przed wyjściem na scenę. Ostatecznie dobrał sobie perukę fiołkową, o takim samym odcieniu, jaki miała nocna koszula, włożył ją na swoją łysinę i poszedł do łóżka, gasząc światło. Zoppino spędził jeszcze dobre pół godzinki, zaglądając tu i ówdzie przez okna królewskiego pałacu. Nie było to zajęcie dla osoby dobrze wychowanej. Tak jak nieładnie jest przykładać ucho do drzwi, tak też nie myślicie chyba, że ładnie jest zaglądać przez okno. Nie udałoby się to wam zresztą nigdy w życiu, gdyż nie jesteście ani kotami, ani cyrkowcami. Zoppinowi podobał się szeczególnie jeden z szambelanów, który przed pójściem do łóżka zdjął swoją szatę dworską, rozrzucając na wszystkie strony ozdoby, ordery i broń. I wiecie, co miał pod spodem? Swoją starą odzież piracką: portki zawinięte do kolan i bluzę w szachownicę. Włożył też czarną opaskę, zakrywającą prawe oko. W tym stroju stary pirat wdrapał się nie tyle do łóżka, ile na szczyt baldachimu rozciągniętego nad posłaniem. Tęsknił zapewne do wysokich rei drewnianych masztów. W końcu zapalił taniutką fajkę i łapczywie zaciągnął się śmierdzącym dymem, którym aż się zakrztusił Zoppino. "Popatrz, popatrz - powiedział do siebie nasz obserwator - oto potęga prawdy: nawet stary pirat czuje się lepiej w swojej prawdziwej skórze." Kot zdecydował, że spanie w parku, związane z ryzykiem przychwycenia przez kogoś ze straży, byłoby lekkomyślnością. Wrócił więc na dół, aby wydostać się przez mur otaczający pałac, i zeskoczył wprost na główny plac miasta, ten, na którym zapewne zbierał się tłum, aby słuchać przemówień króla Giacomone. Zoppino rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu jakiegoś zakątka, w którym mógłby spędzić noc, gdy nagle uczuł swędzenie w prawej łapce. - Dzwne - zamruczał do siebie - czyżby Jego Królewska Wysokość obdarzył mnie pchłami? A może to od starego pirata? Ale swędzenie było innego rodzaju. Łapka, chciałbym zaznaczyć, swędziała od wewnątrz, nie od zewnątrz. Zoppino zbadał ją uważnie, lecz nie znalazł nic, ani śladu pchły. "Rozumiem, o co chodzi. To pewnie chętka pisania na murach. Przypominam sobie, że podobne swędzenie poczułem wczoraj wieczorem, kiedy dzięki Gelsominowi wylądowałem na tej ziemi. A więc pozwolę sobie zostawić tu ogłoszenie o królu Kłamczuchów." Przybliżył się ostrożnie do frontu królewskiego pałacu i upewnił się, czy straże nie mogłyby go spstrzec. Ale straże - wbrew przyjętemu w świecie zwyczajowi - spały i chrapały. Na wszelki wypadek kapral inspekcyjny sprawdzał od czasu do czasu, czy nikt nie czuwa. "Nie może być lepiej!" - ucieszył się Zoppino i swoją purpurową kredową łapką, oczywiście prawą, napisał na królewskim murze akurat od rogu do głównej bramy: "Król Giacomone nosi perukę!" "Napis ten wygląda całkiem dobrze - orzekł po dokładnym obejrzeniu. - Należy się zastanowić, czy nie warto go namalować i po drugiej stronie bramy." Nie minęło więcej niż ćwierć godziny, a Zoppino powtórzył napis jakąś setkę razy i w końcu był tak zmęczony, jak uczeń, który odrobił zadane za karę ćwiczenia. A teraz - lulu! Dokładnie pośrodku placu wznosiała się marmurowa kolumienka, ozdobiona rzeźbami mówiącymi o czynach króla Giacomone - zmyślonych, oczywiście. Widać tu było króla rozdającego swoje bogactwa ubogim, króla kładącego trupem wrogów, króla - wynalazcę parasola chroniącego jego poddanych przed deszczem. Na szczycie kolumny było dosyć miejsca, aby kotek, zwłaszcza z trzema tylko łapkami, mógł się bezpiecznie ułożyć i nawet uciąć krótką drzemkę. Zoppino wdrapał się tam i wygodnie wtulił w rzeźbę na samym środku. Aby nie spaść, okręcił ogon wokół piorunochronu i zasnął prędzej, niż zdążył zamknąć oczy. Rozdział 6 O tym, jak dzielnego kotka ~ łapie za kark ~ stara ciotka Świtem obudziło naszego kotka coś jakby szmer wodospadu. "Czyżby w czasie mojego snu miasto nawiedziła powódź?" - pomyśLał zaintrygowany Zoppino. Wychylił głowę ze swego ukrycia i ujrzał w dole plac wypełniony głośnym tłumem. Nie trzeba było wiele czasu, aby zrozumieć, że tłum ten zebrał się dla odczytania rewelacyjnej wiadomości, wypisanej kocią łapką na murach królewskiej rezydencji: "Król Giacomone nosi perukę!" W Kraju Kłamczuchów najmniejsze ziarno prawdy wywołuje większy hałas niż bomba atomowa. Nic więc dziwnego, że ze wszystkich ulic napływały na plac wciąż nowe tłumy, przyciągane wrzawą i wybuchami śmiechu. Przybysze w pierwszej chwili gotowi byli myśleć, że chodzi tu o jakąś uroczystość. - Co się stało? Czyżbyśmy wygrali jakąś wojnę? - Więcej! Dużo więcej! - Może narodził się następca tronu? - Jeszcze lepiej! - A więc może zostały zniesione podatki? W końcu nowi przybysze zapoznawali się z napisem Zoppina i przyłączali się do ogólnego wesela. Te okrzyki i wybuchy śmiechu obudziły wreszcie króla Giacomone i wyciągnęły go z łóżka w fiołkowej nocnej koszuli. Władca podbiegł do okna i zacierając ręce z radości, zawołał: - Cóż za piękny widok! Popatrzcie, jak mnie kochają moi poddani! Zebrali się tutaj tak tłumnie, aby mi powiedzieć "dobranoc". Hej, dworzanie, szambelani, admirałowie! Podajcie mi natychmiast płaszcz i berło. Chcę wyjść na balkon i wygłosić mowę! Ale dworzanie nie byli tak łatwowierni i nie podzielali radości króla. - Wasza Wysokość, wyślijmy najpierw kogoś, aby się dowiedział dokładnie, o co chodzi. - Czy Wasza Królewska Mość nie przypuszcza, że to może być rewolucja? - Ależ skąd? Czyż nie widzicie, jak są uradowani? - Owszem, ale jaki powód tej radości? - To zupełnie jasne: przecież za chwilę ukażę się ich oczom i usłyszą mój głos. Gdzie mój sekretarz? - Jestem, królu, do usług. Sekratarz króla Giacomone nosił zawsze pod pachą grubą tekę, pełną przemówień gotowych do natychmiastowego wygłoszenia. Były tam przemowy wszelkiego rodzaju: pouczające, rozrzewniające i rozweselające. Oczywiście, wszystko było w nich zełgane od początku do końca. Sekretarz otworzył tekę i wyjął z niej plik kartek zatytułowany: "Mowa o dziurkach w serze szwajcarskim". - Nie, nie! Nic o żywności - zaprotestował król. - Jeszcze sobie ktoś głodny przypomni, że nie jadł kolacji, i miałbym tylko kłopot. - A więc może "O wynalazku koni ana biegunach" - zaproponował sekretarz. - To już lepiej. Nikt nie zaprzeczy, że zanim ja wstąpiłem na tron, konie w tym kraju nie bujały się tak, jak trzeba. - Wasza Królewska Wysokość, mam tu jeszcze mowę "O kolorze włosów". - Znakomicie! Tego mi właśnie brakowało! - zawołał król Giacomone gładząc swoje uczesanie. Chwycił kartki, na których spisana była mowa, i wybiegł na balkon. Na widok osoby królewskiej przetoczyło się po placu coś, co można by wziąć za grzmot oklasków albo za wybuch śmiechu. Część nieufnych dworzan królewskich osądziła, że to był śmiech, i stała się jeszcze bardziej nieufna. Giacomone, odwrotie, przyjął wrzawę za wyraz uznania, podziękował swoim poddanym pięknym uśmiechem i rozpoczął czytanie mowy. (Tylko nie wyobrażajcie sobie, że i wy potrafilibyście czytać w taki sposób, jak to robił król. Nie zrozumielibyście z tego nic a nic. Cała mowa pisana była bowiem na odwrót. Przetłumaczę więc wam i opowiem wszystko, opierając się na słowach Gelsomina). Król mówił mniej więcej tak: - Moi wierni poddani! Co warta jest głowa bez włosów! Jest niby ogród bez kwiatów albo niebo bez gwiazd. - Brawo! - gruchnąło z tłumu. - Prawda! Święta prawda! To słowo "prawda" wzbudziło nieufność nawet i w części mniej podejrzliwych dworzan. Ale król Giacomone spokojnie ciągnął dalej: - Zanim zostałem królem tego kraju, ludzie wyrywali sobie tutaj włosy z rozpaczy. Poddani moi jeden po drugim stawali się łysi i nie wstydzili się tego. Ba, nawet perukarze siedzieli tu bez pracy. - Brawo! - krzyknął jakiś obywatel. - Niech żyją perukarze! Niech żyją peruki! Król zaniemówił na chwilę. Wzmianka o peruce trafiła go w samo serce. Mimo wszystko, odsuwając na bok podejrzenia, przemawiał dalej: - A teraz słuchajcie uważnie, gdyż powiem wam, dlaczego włosy koloru pomarańczowego są piękniejsze niż zieloine. W tym momencie jakiś dworzanin, bardzo zziajany, pociągnął króla Giacomone za łokieć i szepnął mu do ucha: - Wasza Królewska Mość, stała się rzecz straszna! - Mów, co takiego? - Proszę najpierw obiecać, że nie zostanie mi ucięty język, jeżeli powiem prawdę. - Obiecuję! Mów! - Królu, na murach ktoś powypisywał, że Wasza Królewska Mość nosi perukę, i z tego właśnie śmieją się ci ludzie. Król Giacomone był tak wstrząśnięty, że kartki, na których zapisana była mowa, wypadły mu z rąk i pofrunęły, kołysząc się nad tłumem, w powietrzu, aż opadły i znalazły się w rękach uliczników. Gdyby królowi powiedziano, że jego pałac został podpalony, nie ogarnęłaby go większa wściekłość. Natychmiast wydał żandarmom rozkaz, aby rozpędzili tłum. Potem dworzaninowi, który przyniósł mu tę straszną wiadomość, kazał uciąć język. Biedaczysko w pośpiechu prosił króla, aby mu zachowano język. Zapomniał, że dla ocalenia języka należało prosić o zostawienie nosa. Lecz do uśmierzenia gniewu króla Giacomone było jeszcze daleko. A więc w całym kraju ogłoszono proklamację, która obiecywała sto tysięcy fałszywych talarów za wskazanie autora obrazy królewskiego majestatu. A na placu przed pałacem, tuż u stóp kolumny, została ustawiona gilotyna, gotowa uciąć głowę nieostrożnemu pisarzowi. - Mamma mia! (po włosku: matko moja!) - zawołał słysząc i widząc to wszystko Zoppino. Przesunął łapką wokoło swej szyi i cofnął się za rzeźbę. "Nie mam pojęcia, jak się nazywa w języku Kłamczuchów strach, ale jeżeli na to mówi się odwaga, to czuję się w tej chwili bardzo odważny" - pomyślał. Na wszelki wypadek cały dzień pozostał ukryty w swoim schronieniu. Około wieczora, gdy był pewien, że nie spotka go nikt niepożądany, zsunął się z kolumny, spoglądając ostrożnie wokoło. Gdy już był na ziemi, jego tylne łapki chciały natychmiast popędzić biegiem, ale w przedniej prawej łapce odezwało się znajome natrętne swędzenie. - Zabawne! - wymruczał Zoppino. - Aby uwolnić się od tego swędzenia, muszę napisać znowu coś nieprzyjemnego o królu Giacomone. Widocznie ktoś, kto urodził się na murze, nie może lepiej spędzić swego życia, jak tylko gryzmoląc na murach, gdzie się da. Ale co ja zrobię, przecież tu nie widać żadnego muru? Nie namyślając się długo, Zoppino wypisał na nożu gilotyny swoją czerwoną łapką nowy anons o królu Giacomone: Łysy jest nasz Giacomone@ jak kolano - to stwierdzone.@ Swędzenie minęło, ale Zoppino zauważył ze smutkiem, że jego łapka skróciła się o kilka milimetrów. - Jednej łapki i tak mi brak; jeżeli zużyję drugą na pisanie, jak będę chodzić? - Nie martw się! - szepnął jakiś głos za jego plecami. I gdyby to był tylko głos, Zoppino zdołałby umknąć, ale ten głos miał dwoje ramion i dwie solidne ręce, które uwięziły go, przytrzymując mocno. Ramiona, ręce i głos należały do pewnej starszej pani, wysokiej prawie na dwa metry, szczupłej i surowej... - Ciotka Pannocchia! - pisnął Zoppino. - We własnej osobie - syknęła mu do ucha. - Już ja cię teraz nauczę zjadać kolację moim kotom i gryzmolić na murach. Zoppino bez protestu pozwolił ułożpyć się w fałdach jej płaszcza, tym bardziej że właśnie na schodach królewskiego pałacu ukazało się kilku żandarmów. "Jak to dobrze, że ciotka Pannocchia zjawiła się pierwsza - pomyślał zwijając się w kłębek. - Lepiej mi w jej rękach niż w rękach króla Giacomone!" Rozdział 7 Tu Zoppino sam, ~ sam jeden ~ uczy miauczeć kotów siedem Ciotka Pannocchia przyniosła Zoppina do domu i przyszyła go do fotela. Tak, tak dosłownie - wzięła nitkę z igłą i przyszyła, jak by był wzorem do haftu. A przed odcięciem nitki zrobiła podwójny supeł, żeby nić się nie wywlokła. - Ciotko Pannocchio - powiedział Zoppino z lekka obrażony - mogłabyś przynajmniej przyszyć mnie niebieską nitką, która by lepiej pasowała do mego koloru. Ta pomarańczowa jest obrzydliwa, przypomina mi perukę króla Giacomone. - Nie mówmy o peruce. Najważniejsze, że zostałeś złapany i że mi nie uciekniesz jak tamtego wieczora. Takie zwierzęta jak ty nieczęsto można spotkać i wiele się po tobie spodziewam - powiedziała. - Jestem najzwyczajniejszym kotkiem - odrzekł skromnie Zoppino. - Ty jesteś kot, który miauczy, a w naszych czasach z takimi raz_dwa i moje uszanowanie! Wszystkie koty muszą teraz szczekać, no i oczywiście nic z tego nie wychodzi, bo przecież nie po to się urodziły... Ja lubię koty, a nie psy. Mam w domu siedem kotów. Za każdym razem, kiedy otwierają pyszczki, skłonna jestem wypędzić je na ulicę. Wielokrotnie próbowałam uczyć je miauczenia, ale nie zwracają na mnie żadnej uwagi. Zoppino zaczynał odczuwać prawdziwą sympatię do tej starej kobiety, która oprócz tego, że uratowała go od żandarmów, martwiła się szczekającymi kotami. - Zresztą o kotach pomyślimy jutro. Tego wieczora mamy co innego do roboty. - To mówiąc ciotka Pannocchia podeszła do małej szafki i wyjęła z niej książkę pod tytułem "Rozprawa o porządku". - Teraz - oświadczyła sadowiąc się w fotelu naprzeciw Zoppina - przeczytam ci na głos tę książkę od pierwszego do ostatniego rozdziału. - A ile ona ma stron, ciociu Pannocchio? - Niedużo! Tylko osiemset dwadzieścia cztery, licząc i spis rzeczy, którego czytanie odłożymy do jutra. Rozdział pierwszy: "Dlaczego nie należy pisać na ścianach swoich nazwisk. Nazwisko to rzecz cenna, nie wycierajcie nim kątów. Namalujcie lepiej ładny obraz, wtedy będziecie mogli umieścić na nim swój podpis. Zróbcie piękny posąg, na którego piedestale wasze nazwisko będzie zupełnie na miejscu. wymyślcie maszynę, wtedy będziecie mieli całkowite prawo nazwać ją swoim nazwiskiem. Tylko ci ludzie, którzy nie robią nic pożytecznego, piszą swe imiona i nazwiska na parkanach i ścianach, dlatego że nie mają ich gdzie umieścić". - Zgoda - oświadczył Zoppino. - Ja też nie pisałem na murze swego imienia, tylko imię króla Giacomone. - Uważaj, słuchaj. Rozdział drugi: "Dlaczego nie trzeba pisać na murach imion przyjaciół". - Mam jedynego przyjaciela - powiedział Zoppino. - Miałem go i straciłem. Wolałbym nie słuchać tego rozdziału, bo mi się robi bardzo smutno... W tym momencie zadźwięczał dzwonek i ciotka Pannocchia wstała, by otworzyć drzwi. Weszła dziewczynka lat około dziesięciu, uczesana w koński ogon i ubrana w farmerki oraz kaftanik w szachownicę. - Romoletta! - krzyknął zdumiony Zoppino. Dziewczynka patrzyła na niego, jakby coś sobie przypominając. - Gdzie myśmy się poznali? - Jak to gdzie? Przecież mógłbym cię nazywać prawie swoją mamą! Czy ci nic nie przypomina moja barwa? - Przypomina mi, jak pewnego razu pożyczyłam sobie ze szkoły kawałek kredy. - Pożyczyłaś? A czy nauczyciel wiedział o tym? - NIe. Był wtedy zajęty czymś innym, a potem zadzwonił dzwonek na przerwę. - Otóż to! - Przytaknął Zoppino. - Można powiedzieć, że jestem synem tego kawałka kredy. Naturalnie, gdybyś mnie narysowała ze wszystkimi czterema łapkami, byłbym ci jeszcze bardziej wdzięczny. Ale i tak jestem zadowolony. - Ja również bardzo się cieszę, że cię widzę. Z pewnością masz wiele do opowiedzenia. - Wszyscy są tutaj zadowoleni, oprócz mnie - wtrąciła ciotka Pannocchia. - Przypuszczam, że wam obojgu przyda się posłuchać tego, co jest napisane w tej książce. Romoletto, usiądź tutaj. Dziewczynka przysunęła fotel, usiadła na nim i podkuliła pod siebie nogi, zrzuciwszy przedtem pantofelki. Ciotka Pannocchia podjęła czytanie trzeciego rozdziału, który mówił o tym, dlaczego nie trzeba bazgrać na murach napisów, obrażających przechodniów. Zoppino i Romoletta słuchali z wielką uwagą. Zoppino dlatego, że był przyszyty, Romoletta zaś miała w tym swój cel. Jaki - zrozumiecie wkrótce. Doczytawszy do dziesiątego rozdziału, ciotka Pannocchia zaczęła poziewać. Najpierw ziewała tylko raz na stronę. Potem ziewnięcia stawały się częstsze: trzy na stronę, cztery, potem co linijkę, potem co słowo. W końcu nastąpiło ziewnięcie, które trwało dłużej niż poprzednie, a kiedy usta dobrej kobiety zamknęły się, razem z nimi zamknęły się również jej oczy. - Ciągle to samo - powiedziała Romoletta - w połowie książki zawsze zasypia. - Czy trzeba będzie czekać, aż się obudzi? - zapytał Zoppino. - Jestem tak mocno przyszyty, że gdybyxm zechciał ziewnąć, nie mógłbym otworzyć pyszczka, a poza tym spieszę się, aby odszukać przyjaciela, którego nie widziałem od wczorajszego wieczoru. - Już wiem, co zrobię - powiedziała Romoletta. Wzięła maleńkie nożyczki i ostrożnie poprzecinała nici. Zoppino zeskoczył na podłogę, przeciągnął się i aż westchnął z zadowolenia. - Prędzej! - szepnęła Romoletta. - Wyjdziemy przez kuchnię. W kuchni panowały egipskie ciemności, tylko w jednym kącie błyszczało czternaście zielonych ogników. - Czuję zapach kotów - powiedział Zoppino. - Mówiąc dokładniej, czuję zapach siedmiu kotów. - To są koty ciotki. Od strony umywalni dochodziło wesołe parskanie. - Bratku - odezwał się jakiś głos - widać, żeś nie tylko kulawy, ale również ślepy. Nie widzisz, czy co, że jesteśmy takie same psy jak ty?! - Cóż to za kłamliwe koty - rozzłościł się Zoppino. - wasze szczęście, że nie mam czasu, bo przy pomocy pazurów nauczłbym was miauczeć, a ciotka Pannocchia podziękowałaby mi jeszcze. - Hau! - szczeknęło chórem wszystkie siedem kotów. Zoppino, utykając, przespacerował się po kuchni i zwinął w kłębek przed samymi nosami siedmiu kolegów. - Miau - powiedział, jak by zachęcając je do naśladownictwa. Siedem kotów poczuło się dotknięte do żywego. - Słyszycie? - powiedział najmłodszy. - On potrafi miauczeć. - Tak, i jak na psa, to nawet nieźle... - Miau! - powtórzył Zoppino. - Miau, miau, miau! - On prawdopodobnie pracuje w radio jako naśladowca różnych głosów - wyraził przypuszczenie najstarszy z siódemki. - Miau! - znów powiedział Zoppino. - Prawdę mówiąc - zamruczał inny kot - ja również chciałbym pomiauczeć. Jeżeli chcecie wiedzieć, mam już dosyć szczekania. Zawsze, kiedy szczekam, ogarnia mnie taki strach, że aż sierść staje mi dęba na grzbiecie. - Głuptasku - wtrącił Zoppino - czego ty się boisz? Czyż nie jesteś kotem, a nie żadnym psem? - Obraża nas! Czas, aby go przestać słuchać. Nie wiadomo, kto to jest. - Jestem kotem, tak jak i wy. - Pies czy kot, wszystko jedno. Chciałbym pomiauczeć! - Radzę ci, spróbuj pomiauczeć, nie pożałujesz. W pyszczku zrobi ci się tak słodko, jak... - Czy jak od mleka, które nam daje ciotka Pannocchia? - Sto razy słodziej. - A może bym ja popróbował? - powiedział najmłodszy. - Miau, miau! - kusił Zoppino. - Odwagi, braciszku! Zaczynaj! I Romoletta usłyszała, jak najmłodszy kotek zaczął nieśmiało pomiaukiwać. Drugi kot poszedł za jego przykładem, za chwilę przyłączył się trzeci i oto siedem kotów miauczało jakby siedmioro rozstrojonych skrzypiec, a Zoppino najgłośniej ze wszystkich. - No, jak? - Rzeczywiście słodko! - Bardziej słodko niż po mleku z cukrem! - Mówicie o mleku! - z trwogą w głosie krzyknęła Romoletta. - Przecież możecie rozbudzić ciotkę. Chodźmy, Zoppino! Ale ostrożność była już niepotrzebna. Ciotka Pannocchia dawno się obudziła i teraz stała w drzwiach do kuchni. Pstryknął wyłącznik i wszyscy ujrzeli uszczęśliwioną twarz starej kobiety, mokrą od łez... - Miluchne moje! Maleństwa! Nareszcie! Zoppino i Romoletta wybiegli na podwórze. A siedem kotów przeżywało chwile niepewności. Patrzyły na swą opiekunkę, miaucząc aż do utraty tchu i nie wiedząc, co sądzić o strumykach płynących z jej oczu. Patrzyły na drzwi i zdecydowały się wyjść. Jeden tuż za ogonem drugiego udały się na podwórko, nie przestając ani na chwilę miauczeć. Wzruszona ciotka Pannocchia ocierała łzy i powtarzała raz po raz: - Zuchy! Zuchy! Moje dzielne zuchy! Na co koty odpowiadały: - Miau! Miau! Przy tym szczególnym widowisku asystował ktoś, kogo nikt nie zauważył. Był to sam pan Calimero (czyt.: Kalimero), właściciel domu, do tego stopnia chciwy, że wynajął lokatorom cały dom aż do ostatniej izby, a sam zamieszkał w klitce pod dachem. Był on brzydki jak diabeł i w ogóle antypatyczny. Kilkakrotnie żądał od ciotki Pannocchii, aby nie trzymała kotów w domu, ale oczywiście staruszka wcale na to nie zważała. - Płacę za mieszkanie, i to niemało, a w swoim mieszkaniu mogę robić, co mi się podoba. Calimero większą część wolnego czasu spędzał w okienku klitki na strychu, podpatrując, co robią jego lokatorzy. Dlatego zobaczył tego wieczora koty, usłyszał, jak miauczą, i jak ciotka Pannocchia głośno je chwali powtarzając: "Zuchy! Zuchy!" "A wiąc to tak - powiedział do siebie, zacierając ręce. - Teraz już wiem, dlaczego ta stara wiedźma włóczy się po mieście i zbiera bezdomne psy! Robi to po to, aby je uczyć miauczeć! Tym razem usadzę ją! Zaraz napiszę do ministra!" Zamknął okienko, wziął pióro, papier, kałamarz i napisał: "Panie Ministrze! Dzieją się tutaj niesłychane rzeczy. Pani ciotka Pannocchia robi... to i to, i tak dalej, i temu podobnie. Podpisuję: Przyjaciel Kłamstwa". Włożył list do koperty i pobiegł z nim na pocztę. Doprawdy, trudno o gorszy zbieg okoliczności. Kiedy Calimero wracał do domu, zauważył Romolettę i Zoppina, którzy właśnie zatrzymali się na drodze, aby uczynić coś, co zasługiwało na wysłuchanie przynajmniej dziesięciu rozdziałów z książki ciotki Pannocchii. Zoppino, jak wiecie, odczuwał od czasu do czasu to dziwne swędzenie, a kiedy już je odczuł, nie mógł się powstrzymać od pisania na murach. Poddawał się więc tej chęci, a Romoletta przyglądała się temu z zazdrością, gdyż nie miała już ani kawałka kredy w swojej kieszonce. Żadne z nich nie spostrzegło, że zbliża się Calimero. Drab Calimero, gdy tylko ich zobaczył, zaraz się domyśLił, że tu chodzi o jakąś zakazaną sprawę. Skrył się w najbliższej sionce i stamtąd z łatwością mógł odczytać nowe ogłoszenie, które brzmiało: Giacomone ma kłopoty,@ miauczą o tym wszystkie koty!@ Ledwo Zoppino i Romoletta oddalili się, Calimero pobiegł do domu i z nie ukrywaną radością napisał do ministra nowy list o następującej treści: "Panie Ministrze! Spieszę oznajmić, że autorzy napisów na murze, obrażających naszego władcę, mieszkają w domu ciotki Pannocchiii. Są to: siostrzenica jej, Romoletta, i jeden z jej psów, które zbiera tylko w tym celu, aby je wbrew przepisom uczyć miauczenia. Nie wątpię, że Pan Minister zechce mi wypłacić obiecaną nagrodę w sumie stu tysięcy fałszywych talarów. Podpisuję się: Calimero - Wór na Pieniądze". W tym samym czasie Zoppino z niepokojem oglądał swoją przednią łapkę, która znowu skróciła się o kilka milimetrów. - Muszę znaleźć jakiś nowy sposób pisania, przy którym nie ubywałoby mi łapki - powiedział z westchnieniem. - Zaraz! - wykrzyknęła Romoletta. - Jakaż ja jestem głupia, że nie pomnyślałam o tym wcześniej. Tutaj w sąsiedztwie mieszka pewien artysta malarz. Jego izdebka nigdy nie jest zamknięta, bo malarz jest tak biedny jak mysz kościelna i nie obawia się złodziei. Możesz tam iść i pożyczyć jakąś kredkę, a nawet całe pudełko kredek. Chodźmy, pokażę ci drogę, a potem wracam do domu. Nie chcę, aby ciotka Pannocchia martwiła się o mnie. Rozdział 8 Bananito jest malarzem, ~ lecz maluje dziwne twarze Tego wieczora malarzowi Bananito w żaden sposób nie udawało się zasnąć. Siedział samotny w izdebce na małym stołeczku i spoglądając na swoje obrazy, oddawał się niewesołym rozmyślaniom. "Nikomu na nic one się nie przydadzą - myślał. - Czegoś im brak. Gdyby nie to Coś", obrazy byłyby arcydziełami. Ale czego im brak? W tym właśnie sęk!" W tym momencie na parapet wskoczył Zoppino, który zdecydował się wejść oknem, aby nie robić gospodarzowi kłopotu. - Oho - jeszcze nie śpimy - miauknął do siebie. - Trzeba poczekać. Nie chcę być niedelikatny. Wezmę kredki po cichu, kiedy BAnanito zaśnie. Tymczasem popatrzę na jego obrazy. Ale to, co ujrzał, zaskoczyło go. "Coś tu jest niepotrzebnego - rozmyślał. - Po pierwsze: trochę za dużo nóg. Ten koń na przykład, ma ich trzynaście. A mnie muszą wystarczyć trzy. Po drugie: trochę za dużo nosów. Na tym portrecie jedna jedyna głowa ma aż trzy nosy. Nie zazdroszczę właścicielowi; gdy nabawi się kataru, będzie miał kłopot z chusteczkami..." Bananito nagle podniósł się ze stołka, mrucząc: - A może dodać koloru zielonego... Tak, tak, chyba to tego brakuje... Schwycił tubkę, wycisnął farbę na paletę i zaczął kłaść zielone plamy tu i ówdzie. Wymalował na zielono i końskie nogi, i nosy na portrecie, i nawet oczy pani na innym portrecie - wszystkie sześć, po trzy z każdej strony twarzy. Zrobiwszy to, cofnął się o kilka kroków i przymrużył oczy, żeby lepiej ocenić wyniki swej pracy. - Nie, nie - westchnął - to jednak nie to. Obrazy, jak były do niczego, tak są do niczego. Zoppino, siedzący na parapecie, nie usłyszał tych słów, ale za to zobaczył, że Bananito smutnie kiwa głową. "Przysięgnę, że jest niezadowolony ze swych obrazów. Tak, tak. Nie chciałbym się znaleźć na miejscu tej pani o sześciu oczach. Gdy się zestarzeje, nie starczy jej pieniędzy na okulary..." Bananito złapał jeszcze jedną tubę, wycisnął jej zawartość na paletę i zaczął skakać koło swych płócien jak polny konik. - Żółtego... - mruczał. - Jestem gotów się założyć, że tu za mało żółtego! "Gwałtu! - pomyślał Zoppino. - Teraz będzie jajecznica!" Bananito rzucił nagle paletę oraz pędzel i ze złości zaczął je deptać nogami. "Dość! - postanowił. - Teraz wezmę z kuchni nóż i porżnę swoje obrazy na kawałki! Widocznie nie mogę być malarzem..." Bananito nazywał kuchnią mały stolik w rogu pokoju, na którym znajdowały się: maszynka spirytusowa, stary garnek, patelnia oraz kilka talerzy i łyżek. Stolik stał pod samym oknem i Zoppino musiał się schować za doniczkę z kwiatami, żeby go malarz nie zobaczył. Ale nawet gdyby się nie ukrył, Bananito nie zauważyłby go na pewno, gdyż w oczach miał łzy, a każda była wielkości orzecha. "Co on chce zrobić? - pytał siebie Zoppino. - Bierze widelec... Kładzie widelec i chwyta nóż! Sprawa przybiera niebezpieczny obrót. Czyżby chciał kogoś zabić? Może któregoś ze swoich krytyków... Prawdę mówiąc, powinien się cieszyć, że te obrazy są tak okropne. Przecież, kiedy je da na wystawę, ludzie nie będą mogli powiedzieć prawdy i wszyscy będą musieli się nimi zachwycać, a on zarobi wiele pieniędzy". Tymczasem Bananito odszukał w szufladzie osełkę i zaczął ostrzyć nóż. "Jeżeli postanowił kogokolwiek zabić - rozważał Zoppino - to widocznie chce, aby ofiara zginęła od jednego ciosu. No, no... A jeżeli ma zamiar popełnić samobójstwo? Trzeba coś zrobić... Za wszelką cenę trzeba coś robić... Nie wolno tracić ani minuty!" I nasz mały bohater rzucił się ku malarzowi, miaucząc z całej siły. W tej samej sekundzie rozwarły się drzwi i do pokoiku wpadł zadyszany, spocony, pokryty kurzem... zgadnijcie, kto? - Gelsomino! - Zoppino! - Jak się cieszę, że ciebie widzę! - Czyś to ty, mój drogi Zoppino? - Jeżeli nie wierzysz, policz moje nogi! Nie zważając na oszołomionego malarza, Gelsomino i Zoppino obejmowali się i tańczyli z radości. Rozdział 9 Głos, co takie tony bierze~ niech pochwali się w operze~ Gelsomino - pamiętacie - zasnął w szopie na kupie węgla. Nie było to, oczywiście, wygodne łóżko, ale ponieważ chłopak nie był rozpieszczony, niewiele sobie z tego robił i kawałki węgla, które go tu i tam ugniatały, nie przeszkodziły mu w spaniu. W czasie snu zaczął śpiewać. Wielu ludzi mówi przez sen, a Gelsomino ni mniej, ni więcej, tylko nucił. Gdy się budził, nie pamiętał o tym. Głos, zmuszony za dnia do długiego milczenia, teraz brał odwet za wszystkie czasy, kiedy właściciel nie wypuszczał go z gardła. To "nucenie" było jednak dostatecznie głośne, aby rozbudzić pół miasta. Rozgniewani mieszkańcy biegli do okien, wołając z oburzeniem: - Gdzie są nocne straże? Czy to możliwe, aby nikt nie uciszył tego pijaka? Straż nocna biegała w prawo i w lewo, ale nie widziała nic, tylko puste ulice. Obudził się także dyrektor teatru miejskiego, który mieszkał na drugim końcu miasta, w domu oddalonym około dziesięciu kilometrów od szopy, w której śpiewał Gelsomino. - Cóż za nadzwyczajny głos! - wykrzyknął zrywając się z łóżka. - Cóż za wspaniały tenor! Ach, żebym ja mógł go dostać w swoje ręce! Jakże szybko cały mój teatr napełniłby się publicznością! Oto człowiek, który może mnie uratować! Trzeba oczywiście powiedzieć, że w tym czasie teatr miejski przeżywał kryzys i znajdował się po prostu o krok od całkowitego upadku. W Kraju Kłamczuchów śpiewaków było niewielu, a i ta resztka, która pozostała, zmuszona była śpiewać fałszywie. Miało to swoje przyczyny. Jeżeli śpiewali dobrze, publiczność wymyślała im okropnie: - A cóż to za psie głosy! Przestańcie szczekać! Do budy! Jeżeli śpiewali źle, publiczność wołała wielkim głosem: - Brawo! Brawissimo! Bis! A śpiewacy na ogół woleli słyszeć brawo niż dobrze śpiewać. Mistrz Domisol ubrał się bardzo szybko, wyszedł na ulicę i skierował się do centrum miasta, gdyż wydawało mu się, że stamtąd dochodzi ten piękny głos. Szkoda czasu na opowiadanie, ile razy mylił się w poszukiwaniach. - To chyba tu - mówił - z tego domu dochodzi ten głos. Z któregoś tutaj okna. Po dobrych kilku godzinach poszukiwań, półżywy ze zmęczenia, gdy chciał już zrerzygnować, znalazł wreszcie szopę Gelsomina. Możecie sobie wyobrazić jego zachwyt, gdy przy słabym świetle zapalniczki stwierdził, że ten nadzwyczajny głos wydobywa się z piersi chłopaka śpiącego na kupce węgla. - Jeżeli on tak śpiewa podczas snu, możemy sobie wyobrazić, co to będzie, gdy się obudzi - stwierdził mistrz Domisol zacierając ręce. - Toż to kopalnia złota i jak widać, wcale o tym nie wie. Będę jedynym górnikiem tej kopalni i w ten sposób nareszcie dorobię się fortuny. Gelsomino właśnie otworzył oczy, więc dyrektor przedstawił się: - Jestem maestro Domisol i przeszedłem dziesiątki kilometrów pieszo, aby cię odnaleźć. Koniecznie musisz śpiewać w moim teatrze, i to zaraz, już jutro wieczorem. Szybko! Wstawaj, idziemy do mojego domu, aby zrobić próbę. Gelsomino próbował protestować. Mówił, że jest senny, na co mistrz Domisol obiecywał mu szerokie łóżko, w którym się wygodnie wyśpi. Gelsomino zapewniał, że nigdy nie uczył się muzyki - mistrz przysięgał, że przy takim głosie niepotrzebna jest znajomość nut. Sam głos zresztą korzystał z okazji i atakował od wewnątrz. "Odwagi! Czyż nie chciałeś zostać śpiewakiem? Zgódź się! Może to będzie początek twojej kariery". Mistrz Domisol położył wreszcie koniec dyskusji. Chwycił Gelsomina pod ramię i zaciągnąwszy go do domu, ustawił przy pianinie rozkazując: - Śpiewaj! - Czy nie byłoby lepiej otworzyć okna? - zapytał skromnie Gelsomino. - Nie, nie, nie chcę przeszkadzać sąsiadom. - A co mam zaśpiewać? - Co chcesz, jakąś piosenkę z twoich stron. Gelsomino zaczął piosenkę ze swoich stron. Usiłował śpiewać ostrożnie, jak najostrożniej, głosem cienkim niby niteczka, nie spuszczał też oczu z szyb okiennych, które zaczęły niebezpiecznie drgać i wyglądało na to, że zaraz popękają na kawałki. Nie, nie popękały, ale za to żyrandol nie wytrzymał i przy drugiej zwrotce rozleciał się w drobny mak, a pokój zalały ciemności. - Doskonale! - wołał mistrz Domisol zapalając świecę. - Nadzwyczajnie! Cudownie! Od trzydziestu lat śpiewają w tym pokoju tenorzy, lecz żadnemu z nich nie udało się rozbić nawet głupiej filiżanki do kawy. Na początku trzeciej zwrotki szyby okienne spotkał los, jakiego obawiał się dla nich Gelsomino od pierwszej chwili. Domisol zerwał się od fortepianu, aby zarzucić mu ręce na szyję. - Chłopcze mój! - wołał płacząc z uniesienia. - To jest próba, która nie zawiedzie. Zostaniesz najlepszym śpiewakiem wszystkich czasów. Tłum pozdejmuje koła z twego samochodu i będzie cię tryumfalnie obnosił po ulicach. - Ależ ja nie mam samochodu! - Będziesz ich miał dziesiątki, każdego dnia w roku będziesz mógł jeździć innym wozem. Dziękuj niebiosom, że na swej drodze spotkałeś mistrza Domisola. Dalej, dalej! Zaśpiewaj coś jeszcze. Gelsomina ogarnęło wzruszenie. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mu się, że ktoś pochwalił jego śpiew. Nie był wcale zarozumiały, ale pochwała, na ogół, miła jest każdemu. Zaśpiewał więc inną piosenkę i tym razem pofolgował nieco swemu głosowi. Wcale niedużo, trochę, troszeczkę. Ledwo raz, a może najwyżej dwa razy wziął mocniejszy ton. Wystarczyło to jednak zupełnie, aby nastąpił koniec świata. Szyby w sąsiednich domach jedne po drugich pryskały w okruchy, a przerażeni ludzie wychylali się z okien. - Trzęsienie ziemi! Ratuj się, kto może! Pomocy! Nadjechały strażackie wozy, przeraźliwie gwiżdżąc syrenami. Ulice zatłoczyły się nagle ludźmi, którzy, unosząc w ramionach dzieci i popychając naładowane sprzętami wózki, uchodzili z miasta. Mistrz Domisol prawie pękał z entuzjazmu. - Nadzwyczajne! Cudowne! Niesłychane! - ściskał i całował Gelsomina. Pobiegł po szal, aby mu owinąć gardło dla ochrony przed przeciągiem, potem usadowił go wygodnie w jadalni i podał mu posiłek, którym można by zaspokoić głód dziesięciu bezrobotnych. - Jedz, synku, jedz - zachęcał. - Zwróć uwagą na tę pulardę, bardzo wzmacnia wysokie tony, a ta łopatka barania jest zalecana specjalnie, gdyż wygładza tony niskie. Jedz, od dzisiaj jesteś moim gościem. Dostaniesz najpiękniejszy pokój w tym domu. Ściany w nim każę obić watą, abyś mógł ćwiczyć do woli i aby nikt cię nie słyszał. Gelsomino, prawdę powiedziawszy, wolałby pobiec i uspokoić przerażonych sąsiadów, a przynajmniej zatelefonować do straży pożarnej i zaoszczędzić niepotrzebnych wyjazdów. Ale mistrz Domisol powstrzymał go: - Zostaw, zostaw to, synku, bo każą ci zapłacić za te wszystkie rozbite szyby, a przecież teraz nie masz ani grosza... Nie mówiąc o tym, że mógłby cię ktoś zaskarżyć i zostałbyś wsadzony do więzienia, a wtedy - żegnaj, muzyczna kariero! - A jeżeli spowoduję szkody i w teatrze? Domisol zaczął się trząść ze śmiechu. - Teatry są budowane specjalnie po to, aby śpiewacy mogli w nich śpiewać. Przygotowane są i na próby głosu, i nawet na próbę bomby atomowej. Idź teraz do łóżka, a ja wypiszę afisz i każę go natychmiast wydrukować. Rozdział 10 Piękne wprawdzie ~ słychać tony,~ ale teatr rozwalony Nazajutrz mieszkańcy miasta zobaczyli na wszystkich rogach ulic takie afisze: Dzisiejszego ranka (ale nie o godz. #/21 ściśle) Najgorszy Śpiewak Gelsomino powracający po niepowodzeniach i wygwizdany we wszystkich teatrach Europy i Ameryki nie będzie wcale śpiewać w teatrze miejskim tłum obywateli proszony jest o nieprzybycie bilety wstępu nie kosztują nic! Wszyscy obywatele rozumieli oczywiście, że treść afisza oznacza dokładnie coś wręcz przeciwnego. Na miejsce "niepowodzenia" należało wstawić "sukces". To, że nie będzie śpiewać wcale, należało rozumieć, że właśnie będzie śpiewać dokładnie o godzinie #/21 wieczorem. Na wzmiankę o Ameryce Gelsomino nie chciał się zgodzić. - Przecież nigdy tam nie byłem! - I to właśnie doskonale się składa: kłamstwo pasuje do kłamstwa. Gdybyś był tam naprawdę, trzeba byłoby napisać o Azji. Takie u nas obowiązują przepisy. Ale nie myśl o nich, tylko o swoim śpiewie. Ranek tego dnia, jak się domyślacie, był raczej niespokojny. Odkryto napisy Zoppina na murach królewskiego pałacu. Około południa zapanował jednak spokój i już na długo przed oznaczoną godziną teatr, jak to później podały gazety, "był jak pustynia", co należało rozumieć, że pękał z przepełnienia. Publiczność przybyła tłumnie, w nadziei, że usłyszy prawdziwego śpiewaka. Mistrz Domisol zrobił zresztą wszystko, aby o Gelsominie mówiono dużo i z zainteresowaniem. - Zabierzcie ze sobą watę do uszu - rozgłaszali w mieście wysłańcy mistrza Domisola - śpiewak ma głos rozdzierający i słuchając go zrozumiecie, co to są męki piekielne. - Weźcie szczekanie dziesięciu rozwścieczonych psów, dodajcie do tego chór setki kotów, którym nadepnięto na ogony, wymieszajcie to wszystko z syreną strażacką, wstrząśnijcie, a otrzymacie coś podobnego do siły głosu Gelsomina. - A więc to jakieś monstrum? - Najprawdziwsze monstrum. Powinien właściwie śpiewać gdzieś nad stawami, tak jak robią to żaby, a jeszcze lepiej pod wodą, i to pod strażą kogoś, kto by pilnował, żeby nie zechciało mu się wystawić głowy na wierzch. Te rozmowy, oczywiście, były zgodne z przepisami obowiązującymi w Kraju Kłamczuchów. Rozumiecie więc, dlaczego teatr w dniu występu Gelsomina na długo przed rozpoczęciem był wypełniony szczelnie jak pudełko sardynek. Punktualnie o godzinie dziewiątej do loży królewskiej wkroczył Jego Wysokość Giacomone Pierwszy we wspaniałej pomarańczowej peruce. Obecni powstali, skłonili się królowi i usiedli, starając się nie patrzeć na jego włosy. Nikt sobie nie pozwolił na najlżejszy przytyk do zajść porannych. Wszyscy wiedzieli, że teatr roi się od szpiegów królewskich, gotowych do zapisania każdego nieostrożnego słowa. Domisol, który patrzył na widownię przez dziurkę w kurtynie i ze wzruszeniem oczekiwał przybycia władcy, dał znak Gelsominowi, aby uważał na orkiestrę. Batuta mistrza uniosła się i zabrzmiały pierwsze tony hymnu narodowego, który tak się zaczynał: Niech żyje Giacomone@ i kolor pomarańczowy,@ którym tak pięknie świecą@ włosy królewskiej głowy.@ Jasne, że nikt nie próbował nawet uśmiechnąć się. Ktoś tam zapewniał, że podobno w tym momencie Giacomone zaczerwienił się z lekka, ale trudno w to było uwierzyć, gdyż tego wieczoru król, aby dobrze wyglądać, nałożył na twarz sporą warstwę pudru. Kiedy Gelsomino ukazał się na scenie, agenci dyrektora Domisola zaczęli wołać: - Precz! Precz! - Gelsomino, do stawu! - Żabo, umykaj stąd! Gelsomino przyjął te okrzyki, nie okazując zniecierpliwienia. Odchrząknął, aby przeczyścić gardło, i czekał, aż sala umilknie. Potem zaczął śpiewać pierwszą piosenkę, według programu. Robił to ostrożnie, prawie nie rozchylając warg. Z daleka wyglądało to, jak by śpiewał z zamkniętymi ustami. Piosenka pochodziła z jego stron rodzinnych, miała słowa proste i niewyszukane, ale Gelsomino zaśpiewał ją z takim uczuciem, że w całym teatrze zabielały wyjmowane chusteczki, a ludzie ledwo zdążyli ocierać łzy. Piosenka kończyła się wysokim tonem, który Gelsomino chciał wziąć jak najłagodniej. Mimo to jednak nie zdołał zapobiec wstrząsom i oto tu i ówdzie rozległ się brzęk. To pękały na galeriach świeczniki zrobione z najlepszego gatunku szkła. Trzaski te i brzęki zostały jednak przytłumione olbrzymim wybuchem entuzjazmu. Cały teatr zerwał się na nogi, gwizdał i ryczał aż do utraty tchu. - Błaźnie! Precz! Precz! - Nie chcemy cię słuchać! - Idź śpiewać wielorybom! Gdyby gazety mogły pisać prawdę, napisałyby na pewno: "Entuzjazm był nieopisany!" Gelsomino zaczął drugą piosenkę. Tym razem pozwolił się lepiej usłyszeć - niechże go publiczność pozna. Zaśpiewał piosenkę, którą lubił, a w ogóle śpiewanie sprawiało mu wielką przyjemność. Publiczność słuchała z zachwytem, więc zapomniał o swej zwykłej ostrożności i swobodnie wziął wysoką nutę. Usłyszeli go i wpadli w zachwyt nawet ci, którzy stali na dworze, bo zabrakło dla nich biletów. Gelsomino spodziewał się uznania, czyli - mówiąc inaczej - nowej porcji gwizdów i obelg. Zamiast tego teatr wybuchł nieoczekiwaną uciechą. Publiczność, odwrócona od sceny, zanosząc się ze śmiechu, patrzyła w jednym kierunku. I on tam spojrzał, a to, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach, a głos w gardle. Mocne tony nie ruszyły żyrandola wiszącego u sufitu, sprawiły coś o wiele gorszego. Wspaniała pomarańczowa peruka króla Giacomone uleciała z jego głowy. Władca nerwowo bębnił w poręcz loży, starając się pojąć, skąd ta nagła wesołość tłumu. Biedaczysko, nie orientował się w niczym, a nikt z dworzan nie odważył się mu tego oznajmić, pamiętając dobrze, co się stało tego ranka z językiem zbyt gorliwego dworzanina. Domisol_kapelmistrz, zwrócony plecami do sali, też nie zauważył niczego i dał znak, aby Gelsomino rozpoczął trzecią piosenkę. "Król Giacomone ośmiesza się - pomyślał Gelsomino - lecz nie ma potrzeby, abym ja robił to samo. Tym razem zaśpiewam naprawdę dobrze". I, porwany natchnieniem, zaśpiewał tak dobrze, z taką siłą, że już pod koniec pierwszej frazy teatr zaczął pękać na kawałki. Najpierw spadły żyrandole, przewracając tych widzów, którzy nie zdążyli uciec w bezpieczniejsze miejsce. Potem rozpadła się część balkonu, ta właśnie, w której znajdowała się loża królewska. Na szczęście król Giacomone przed chwilą opuścił teatr. Wychodząc spojrzał w lustro, aby sprawdzić, czy nie trzeba przypudrować nosa, i wtedy z przerażeniem odkrył brak peruki. "Tego wieczora - powiedział sobie - każę uciąć języki wszystkim dworzanom, którzy byli ze mną i nie powiedzieli mi o tym nieszczęśliwym wypadku". Gelsomino śpiewał, a publiczność uciekała w popłochu. Kiedy runęła ostatnia ściana, w sali pozostał tylko Gelsomino i Domisol. Gelsomino nie wiedział o niczym. Śpiewał z zamkniętymi oczami, zapomniał, gdzie się znajduje, gdzie jest. Odczuwał tylko samo szczęście płynące ze śpiewania. Domisol, mając oczy dobrze otwarte, wyrywał sobie włosy z głowy. - Mój teatr! Gdzie jest mój teatr? Jestem zrujnowany! Zrujnowany! Na placu przed teatrem tłum wołał tym razem: - Brawo! Brawo! Żandarmi króla Giacomone, patrząc na siebie, mruczeli: - Kto może wiedzieć, czy oni krzyczą brawo ddlatego, że śpiewa dobrze, czy dlatego, że śpiewa źle? Gelsomino zakończył śpiew nutą tak wysoką, że wstrząsnęła ona gruzami teatru i uniosła ogromną chmurę pyłu. Dopiero wtedy zobaczył katastrofę, której był przyczyną. Dopiero wtedy zobaczył mistrza Domisola, który, groźnie wymachując batutą, usiłował go dosięgnąć, skacząc po górach gruzu. "Moja kariera śpiewaka skończona! - pomyślał Gelsomino z rozpaczą. - Ratujmy przynajmniej skórę!..." Skoczył przez wyłom w ścianie, nie postrzeżony wydostał się na plac, wmieszał się w tłum, dotarł do pustej uliczki i zaczął biec, ile tylko sił w nogach. Ale Domisol, nie spuszczając go z oczu, pędził za nim, wołając: - Trzymajcie! Trzymajcie tego gałgana! Niech mi zapłaci za teatr! Gelsomino nagle skręcił, wpadł w pierwszą napotkaną sień, skoczył schodami aż na sam strych, ledwo dysząc pchnął jakieś drzwi i oto znalazł się w komórce Bananita, dokładnie w tej samej chwili, kiedy Zoppino właził tam przez okno. Rozdział 11 Popatrz, ~ ile koń ma nóg, ~ żebyś go malować mógł Gelsomino i Zoppino zaczęli opowiadać malarzowi o swoich przygodach. Bananito słuchając ich aż usta otworzył z podziwu. Ciągle jeszcze nie wypuszczał z ręki noża, ale zapomniał zupełnie, w jakim celu go chwycił. - Co pan zamierza nim robić? - zapytał podejrzliwie Zoppino. - Właśnie o to samo zapytuję siebie - odpowiedział Bananito. Ale jeden rzut oka wokoło wystarczył, aby go pogrążyć znowu w czarną rozpacz. Obrazy stały na miejscu i były tak samo szkaradne, jak w ósmym rozdziale tej książki. - Widzę, że pan jest malarzem - powiedział z szacunkiem Gelsomino. - Sądziłem tak - mruknął ze smutkiem Bananito. - Sądziłem, że jestem malarzem. A teraz widzę, że powinienem poszukać sobie jakiegoś innego zajęcia. Muszę znaleźć takie, przy którym nie miałoby się do czynienia z farbami. Zostanę, na przykład, grabarzem i wtedy będę się zajmował tylko jeną, czarną barwą. - Ale przecież i na grobach rosną kwiaty - zauważył szeptem Gelsomino. - W życiu nie istnieje nic takiego, co byłoby wyłącznie czarne. - A węgiel? - zapytał Zoppino. - Tak, ale kiedy się pali, staje się czerwony, niebieski, biały... - Za to czarny tusz jest czarny i basta! - Ale czarnym tuszem można pisać wesołe i barwne opowiadania. - Poddaję się - powiedział Zoppino. - Jak to dobrze, że nie założyłem się z tobą o jedną z moich łapek, zostałyby mi teraz tylko dwie. - Muszę coś zrobić - westchnął Bananito. Chodząc po stryszku, Gelsomino zatrzymał się przed portretem z trzema nosami, który tak zadziwiał Zoppina. - Kto to jest? - zapytał. - To Wielki Szambelan dworu. - Szczęściarz, ma trzy nosy! Przyjemne zapachy odczuwa potrójnie! - O, to jest cała historia... KIedy zamówił u mnie portret, wysunął warunek, że muszę go przedstawić z trzema nosami. Długo sprzeczaliśmy się. Z początku chciałem mu narysować tylko jeden nos. Potem radziłem, aby poprzestał chociaż na dwóch. Ale nie można go było przekonać - albo trzy nosy, albo figa z zamówienia... No, i widzicie, co z tego wyszło: prawdziwe czupiradło, przydatne chyba tylko do straszenia rozkapryszonych dzieciaków. - Proszę mi powiedzieć, czy ten koń - zapytał Gelsomino - również należy do królewskiego dworu? - Koń? Czyż nie widzisz, że to krowa? Gelsomino podrapał się za uchem. - Może być, że to krowa, ale mnie się wydaje, że to koń. Dokładniej mówiąc, byłby to koń, gdyby miał cztery nogi zamiast trzynastu. Te trzynaście nóg starczyłoby dla trzech koni i jeszcze zostałaby jedna dla czwartego. - No, ale krowy mają po trzynaście nóg - zaprotestował Bananito - wie o tym każde dziecko. Gelsomino i Zoppino z westchnieniem spojrzeli na siebie i każdy z nich odczytał w oczach drugiego tę samą myśl: "Gdyby był szczekającym kotem, szybko nauczylibyśmy go miauczeć. Ale czego możemy nauczyć tego biedaka? - Moim zdaniem - powiedział Gelsomino - obraz będzie o wiele ładniejszy, jeżeli usunie się z niego kilka nóg. - A jakże! Wszyscy mnie wyśmieją, a krytycy poradzą, aby mnie zamknąć w domu dla obłąkanych... Aha, już wiem, po co wziąłem nóż! Chciałem porżnąć na kawałki swoje obrazy! Zaraz się do tego zabiorę! Bananito znowu chwycił nóż i z groźną miną przyskoczył do tego płótna, na którym w nieopisanym zamęcie splątało się trzynaście końskich nóg, nazwanych przez niego krowimi. Już zamierzył się, aby uderzyć, i nagle się rozmyśLił. - Przecież to praca wielu miesięcy - westchnął - niszczyć ją własnymi rękami - to boli. - Złote słowa - powiedział Zoppino. - Kiedy dorobię się notesu, na pewno je zapiszę dla pamięci. A może by przed pokrojeniem obrazów spróbować rady Gelsomina? - Słusznie! - zawołał Bananito. - Przecież nic nie stracę! Na zniszczenie obrazów zawsze będzie czas. To mówiąc, zręcznie zeskrobał nożem pięć z trzynastu nóg. - Jest już o wiele lepiej - zachęcająco zauważył Gelsomino. - Trzynaście minus pięć to osiem - powiedział Zoppino. - Gdyby na tym obrazie były dwa konie, to wszystko byłoby tak, jak trzeba. Przepraszam, chciałem powiedzieć "dwie krowy". - No dobrze, usunę jeszcze kilka nóg - wymruczał Bananito. - Ciepło... Ciepło... Już prawie jesteśmy u celu. - Jak to wygląda? - Zostaw tylko cztery nogi, a zobaczymy. Kiedy pozostały cztery nogi, z płótna rozległo się radosne rżenie. Za chwilę koń zeskoczył na podłogę i truchcikiem obiegł pokój. - Na Bucefała! * Nareszcie jestem wolny! Strasznie ciasno było mi w tej ramie! - zawołał. Bucefał - koń Aleksandra Macedońskiego. Biegnąc koło lustra wiszącego na ścianie, koń krytycznie przyjrzał się sobie od głowy do nóg, a potem zarżał zadowolony: - Jakiż wspaniały koń! A właściwie jaki to ze mnie wspaniały koń! Panowie, jestem wam bardzo wdzięczny. Kiedy znajdziecie się w moich krajach, odwiedźcie mnie. Z przyjemnością wezmę was na przejażdżkę. - Co to za kraje? Hej! Zaczekaj! - krzyczał za znikającym koniem Bananito. Ale ten wyskoczył już na schody. Słychać było, jak kopyta postukiwały na stopniach coraz ciszej, a po minucie nasi przyjaciele ujrzeli z okna pokoiku, jak wspaniałe zwierzę przebiegło zaułek, kierując się na otwarte pola. Bananito aż się spocił ze wzruszenia. - Ostatecznie - powiedział ochłonąwszy - to był rzeczywiście koń. Skoro on sam tak mówił, to trzeba uwierzyć. I pomyśleć tylko, że w elementarzu pod rysunkiem konia napisane jest "krowa"! - Dalej, dalej! - miauknął zachwycony Zoppino. - Bierz się do innych obrazów! Bananito podszedł do wielbłąda, który miał tak wiele garbów, że przypominał pustynię z niezliczonymi wydmami i pagórkami. Artysta skrobał, skrobał, aż wyskrobał wszystkie garby z wyjątkiem dwóch. - Obraz naprawdę pięknieje - mruczał pracując bez wytchnienia. - Myślicie, że w końcu i ten wielbłąd ożyje? - Tak. Gdy stanie się piękny - odpowiedział Gelsomino. Ale niestety, wielbłąd nie miał zamiaru zejść z płótna. Nieruchomy, obojętny, wyglądał, jak by go nic nie obchodziło. - Ogony! - krzyknął nagle Zoppino. - Przecież on ma trzy ogony, a to starczyłoby na całą wielbłądzią rodzinę! Gdy zbędne ogony zostały usunięte, wielbłąd z godnością zszedł z płótna, westchnął z ulgą i spojrzał dziękczynnie na Zoppina. - Dobrze, że zwróciłeś uwagę na ogony - powiedział. - Groziło mi, że zostanę już na zawsze w tej izdebce. Czy przypadkiem nie wiecie o jakichś pustyniach w pobliżu? - Jest jedna w środku miasta - odrzekł Bananito. - To pustynia dla publiczności, ale o tej godzinie chyba jest już zamknięta. - On chciał powiedzieć "publiczny park" - wyjaśnił wielbłądowi Zoppino. - Do prawdziwych pustyń bardzo stąd daleko, co najmniej dwa do trzech tysięcy kilometrów. Uważaj tylko, abyś nie wpadł w ręce policjantów, bo trafisz do ogrodu zoologicznego. Wielbłąd przed odejściem również spojrzał w lustro i uznał, że wygląda wspaniale. Wkrótce już biegł kłusem przez zaułek. Nocny dozorca, zobaczywszy go, nie wierzył własnym oczom i myśLąc, że śpi, zaczął z całej siły szczypać się w ramię. "Widocznie się starzeję - zdecydował, kiedy wielbłąd znikł za rogiem. - Nie dosyć, że zasypiam na służbie, to jeszcze śni mi się podróż po Afryce. Trzeba będzie wziąć się w garść, bo mnie zwolnią." Teraz już nie można było Bananita powstrzymać za żadną cenę. Biegał od jednego obrazu do drugiego, skrobał swoim nożem i wykrzykiwał radośnie: - Oto chirurgia! W ciągu dziesięciu minut zrobiłem więcej operacji niż wszyscy profesorowie w jakimkolwiek szpitalu przez dziesięć lat! Obrazy, z których zeskrobywano kłamstwo, stawały się jeden po drugim ładniejsze. A piękniejąc zaczynały po prostu żyć. Psy, owce, kozy wyskakiwały i biegły w różne strony świata. Tylko jeden jedyny obraz malarz pociął na drobne kawałki. Był to portret szambelana, który żądał, żeby go koniecznie narysować z trzema nosami. Bananito obawiał się, że szambelan wyskoczy z ramy i zmyje mu głowę za nieposłuszeństwo. Zoppino tymczasem zaczął się kręcić po pokoju, szukając czegoś, ale z jego zawiedzionego pyszczka widać było, że ani rusz nie może znaleźć tego, czego chce. - I konie, i wielbłądy, i dworzanie... - mruczał do siebie - a nigdzie choćby kawałka sera. Nawet myszy pouciekały z tego strychu. Zapach nędzy nikomu się nie podoba. A głód cuchnie gorzej niż trucizna. Szperając w jakimś ciemnym kąciku, Zoppino nagle natknął się na mały obrazek, pokryty grubą warstwą kurzu. Obrazek przedstawiał (dla ludzi posidających fantazję) nakryty do jedzenia stół. Na talerzu leżało ogromne zwierzę, które mogłoby być pieczoną kurą, gdyby miało dwie nogi, a tymczasem wyglądało jak daleki przodek stonogi. "Dobry obraz - pomyśLał Zoppino. - Owszem, nie będę miał nic przeciw temu, żeby też ożył. Kury z dwoma tuzinami udek to rzecz ponętna dla licznej rodziny i dla karczmarki, a co dopiero mówić o wygłodniałym kotku." Zoppino przywlókł obrazek do Bananita, żeby go też dotknął swoim nożem. - Ależ kura jest pieczona! - zaprotestował malarz. - Ona nie może ożyć! - Właśnie, potrzebna jest nam pieczona - odpowiedział Zoppino. Przeciwko temu Bananito już nie oponował. Przypomniał sobie, że sam nic nie jadł od wczorajszego wieczoru. Kura, co prawda, nie zagdakała, ale za to wyłoniła się z ramy tak aromatyczna i apetyczna, jak gdyby dopiero wyjęto ją z pieca. - Jako malarz zrobiłbyś na pewno karierę - rzekł Zoppino do Bananita, odgryzając skrzydełko (oba udka zostawił dla przyjaciół) - ale jako kucharz jesteś doprawdy mistrzem pierwszej klasy. - Ach! Gdyby tak zdobyć trochę winka do takiej przekąski - zauważył nagle Gelsomino. - Ale wszystkie winiarnie już zamknięte... A poza tym, gdyby nawet był dzień, a nie noc, również nie moglibyśmy nic kupić, przecież nie mamy pieniędzy. Wtenczas Zoppino wpadł na genialny pomysł i rzekł do Bananita: - A czemuż nie miałbyś szybko namalować kwarty wina... albo lepiej całego gąsiorka? - Spróbuję! - z entuzjazmem zawołał malarz. Naszkicował na płótnie butelkę wina i pomalował ją. Rysunek okazał się tak udany, że gdyby Gelsomino nie zdążył zakryć otworu butelki ręką, to wino, które chlusnęło strumieniem z obrazka, rozlałoby się po podłodze. Trzech przyjaciół wypiło najpierw za zdrowie malarzy, później za śpiewaków i na końcu za pomślność kotków. Kiedy wypili za kotki, Zoppino stał się nagle smutny i długo musieli go prosić, żeby podzielił się swym zmartwieniem. - W rzeczywistości - wymruczał w końcu - jestem taki sam nienormalny kotek, jak zwierzęta, które pół godziny temu były na obrazach. Przecież mam tylko trzy łapki i nawet nie mogę mówić, że czwartą straciłem na wojnie albo skacząc z tramwaju, bo byłoby to kłamstwo. Gdyby tak Bananito... Nie potrzebował mówić dalej. Bananito chwycił zaraz pędzel i raz_dwa narysował taką ładną przednią łapkę, że nie wyrzekłby się jej sam Kot w Butach. Ale najbardziej godne uwagi było to, że łapka od razu zajęła swoje miejsce przy drugiej przedniej łapce Zoppina, który początkowo niepewnie, a później coraz śmielej zaczął się przechadzać po pokoiku. - Ach, jakie to piękne! - miauknął. - Po prostu czuję się kimś innym, i to do tego stopnia innym, że nawet chciałbym zmienić imię. - Jakiż głupiec ze mnie! - zawołał Bananito klepnąwszy się w czoło. - Zrobiłem ci czwartą łapkę olejną farbą, a przecież inne są z kredy! - Nic nie szkodzi - powiedział Zoppino. - Niech będzie taka, jaka jest, i kto się w nią dostanie, to pożałuje. A moje stare imię Kulaska też zostanie ze mną. Pasuje jak ulał. Kredowa przednia łapka od tego pisania na murach skróciła mi się prawie o centymetr. Późną nocą Bananito położył Gelsomina na swoim łóżku, a sam, nie zważając na sprzeciwy, rozciągnął się na podłodze, na stosie starych płócien. Zoppino znalazł sobie miejsce w kieszeni płaszcza wiszącego koło drzwi i zaraz zapadł w słodki sen. .nv Rozdział 12 Zoppino ~ dziennik czytać zaczyna, ~ a w tym dzienniku ~ jest zła nowina Bananito, uzbrojony w pędzle, płótno i entuzjazm, wyszedł wczesnym rankiem, aby wszystkim pokazać, co potrafi. Gelsomino spał jeszcze, ale Zoppino towarzyszył malarzowi, nie żałując mu dobrych rad. - Maluj kwiatki i sprzedawaj je. Jestem pewien, że wrócisz do domu z kupą fałszywych talarów, które w tym kraju są niezbędne. Maluj takie kwiaty, których właśnie brak, ponieważ inne mogą ludzie dostać w kwiaciarni. I jeszcze jedno: nie maluj myszy, wystraszysz tym kobiety. Radzę to tylko dla twego dobra, gdyż mnie odpowiadałoby zupełnie co innego. Pożegnawszy Bananita, Zoppino kupił gazetę, sądząc, że Gelsomino z przyjemnością dowie się o tym, co mówi prasa o jego koncercie. Gazeta nosiła tytuł: "Kłamca Doskonały" i naturalnie, pełna była fałszywych wiadomości, a fakty prawdziwe podawała na odwrót. Na przykład był tam artykuł zatytułowany: "Wielkie zwycięstwo biegacza Persichetti (czyt.: Persiketi)". Oto jego treść: "Znany mistrz biegu w workach, Plario Persichetti, zwyciężył wczoraj na dziesiątym etapie Rajdu Królewskiego, wyprzedzając o 20 minut Romola Baroni, a o 30 minut i 15 sekund Piera Clementini (czyt.: Klementini). Reszta uczestników przybyła w godzinę po zwycięzcy". "Cóż tu dziwnego? - mógłby powiedzieć czytelnik. - Bieg w workach jest takim samym biegiem jak inne, a nawet jest bardziej urozmaicony niż wyścig rowerowy lub samochodowy". Tak, to prawda. Ale czytelnicy "Kłamcy Doskonałego" wiedzieli, że ten wyścig wcale się nie odbył, że Plario Persichetti, Romolo Baroni, Piero Clementini i cała reszta nigdy nie włożyli worków, i ani im się śniło kiedykolwiek to uczynić. Rzecz przedstawiała się następująco: każdego roku gazeta organizowała etapowy wyścig w workach, w którym nikt nie brał udziału. Za to niektórzy zarozumiali ludzie, pragnąc, aby ich nazwiska były wymienione w gazecie, wpłacali wpisowe i ofiarowywali każdego dnia jakąś sumę na wyścig. Ten, który dał najwięcej, zostawał zwycięzcą etapu, jego rzekome wyczyny były omawiane w gazecie i wysławiane pod niebiosa. Kolejność przybycia na metę zależna była również od wysokości wpłat. Pan Persichetti był fabrykantem słodyczy, więc nazwisko wydrukowane w gazecie pomagało reklamie jego czekoladek i ciastek. A ponieważ był bardzo bogaty, nie dziwmy się, że przybywał na metę prawie zawsze pierwszy i dużo wcześniej od innych. Na tej samej stronie Zoppino przeczytał jeszcze inny tytuł: "Nie było tragedii na ulicy Kornelii". Notatka podawała: "Wczoraj na ulicy Kornelii dwa samochody, pędzące z wielką szybkością wprost na siebie, nie zderzyły się wcale. 5 osób (tu następowały nazwiska) nie straciło życia. Dalszych 10 osób nie zostało rannych i w związku z tym nie było potrzeby odwiezienia ich do szpitala". Ta notatka, niestety, nie była wyssana z palca, tylko podawała coś dokładnie odwrotnego, niż stało się naprawdę. Również i koncert Gelsomina opisany był w podobny sposób. Można tam było przeczytać na przykład, że: "Słynny tenor milczał od pierwszej do ostatniej minuty swojego występu". Zamieszczono też fotografię ruin teatru, pod którą znajdował się taki podpis: "Jak to czytelnik widzi na własne uszy, nie zdarzyło się tu absolutnie nic". Gelsomino i Zoppino zabawiali się przez dłuższy czas czytaniem "Kłamcy Doskonałego". Była tam również strona poświęcona poezji, na której wydrukowano następujący wiersz: Spytał kuchcik raz łososia@ (spotkał go na szosie):@ - Wiesz, jak smaczne są kamienie@ w cytrynowym sosie?@ A gdy już obliżesz usta@ po tym daniu słodkim,@ jakże miło czyścić zęby@ zardzewiałym młotkiem!@ - Nie ma tu odpowiedzi łososia - oświadczył Zoppino - ale wyobrażam sobie ten wybuch śmiechu: słychać go było od Apeninów aż po Andy. Na ostatniej stronie dziennika, już u samego dołu, znajdowała się krótka notatka, zatytułowana: "Zaprzeczenie". Gelsomino czytał: "Zaprzecza się kategorycznie, jakoby dzisiejszej nocy o godzinie #/3 przy ulicy Studziennej zaaresztowano ciotkę Pannocchię i jej siostrzenicę Romolettę. Oczywiście, osoby te nie zostały zamknięte o godzinie #/5 w szpitalu wariatów". - To znaczy - zawołał Zoppino - że te dwie biedaczki zamknięto z wariatami! I coś mi mówi, że stało się to przeze mnie. - Patrz - przerwał mu Gelsomino - przeczytaj, tu jest jeszcze inne "Zaprzeczenie". To "Zaprzeczenie" dotyczyło już bezpośrednio Gelsomina i mówiło: "Absolutnie nie jest prawdą, że policja poszukuje znanego tenora Gelsomino. Nie ma po temu żadnego powodu, ponieważ Gelsomino wcale nie powinien odpowiadać za szkody, których nie spowodował w teatrze miejskim. Dlatego ktokolwiek wiedziałby, gdzie się ukrywa Gelsomino, niech nie daje znać o tym policji, gdyż narazi się na surowe wymówki". - Sprawa się komplikuje - zauważył Zoppino. - Lepiej, abyś nie ruszał się z domu. Ja wyjdę zasięgnąć języka. Gelsomino niechętnie zgodził się na propozycję Zoppina, ale musicie przyznać, że kotek miał rację. Gelsomino pozwolił mu więc wyjść, a sam, rozciągnięty w hamaku, cierpliwie przygotowywał się do spędzenia dnia na próżniactwie. Rozdział 13 W kraju, ~ gdzie kłamczuch nosi koronę,~ mówienie prawdy ~ ostro wzbronione Z ciotką Pannocchią rozstaliśmy się w chwili, gdy ze wzruszeniem słuchała pierwszych miauczeń swoich kotów. Była tak ucieszona, jak muzyk, który szczęśliwym trafem odkrył nieznaną symfonię Beethovena, leżącą przez sto lat w zapomnianej szufladzie. Romolettę zaś zostawiliśmy, gdy wskazawszy kotkowi drogę do izdebki Bananita, biegiem wracała do domu. Ciotka i siostrzenica spały już błogo w swoich łóżkach, ani podejrzewając, że listy podłego Calimera postawiły na nogi żandarmerię króla Giacomone. Około trzeciej nad ranem pluton żandarmów zastukał do drzwi ciotki Pannocchiii, wszedł bez powitania, a nakazawszy staruszce i dziewczynce ubrać się natychmiast, zabrał je ze sobą. Dowódca żandarmów odwiózł je obie do więzienia i pomyślał z przyjemnością, że teraz już uda się na spoczynek. Niestety! - Co uczyniły te dwie osoby? - zapytał naczelnik więzienia. - Starucha uczyła psy miauczeć, a ta mała pisała na murach. Obydwie są niebezpiecznymi przestępczyniami. Ja na twoim miejscu wrzuciłbym je do lochu i podwoił straże. - Sam dobrze wiem, co mam robić - odparł naczelnik więzienia. - Najpierw przesłuchanie. Na pierwszy ogień wzięto ciotkę Pannocchię, która była zupełnie spokojna. Skoro siedem kotów zaczęło miauczeć - cóż mogło zamącić jej radość? Dlatego odpowiadała cierpliwie na wszystkie pytania. - To nie psy, to koty. - W raporcie jest mowa o psach. - To koty - powtarzam - takie koty, które łapią myszy. - Widocznie są i psy, które łapią myszy. - Nie, panie naczelniku, to koty. Koty, które miauczą. Owszem, te koty do tej pory szczekały tak, jak wszystkie koty w mieście. Ale dzisiaj wieczorem... co za szczęście! Zaczęły miauczeć! - Ta kobieta jest szalona! - powiedział naczelnik więzienia. - Co też pani nam tu opowiada! - Prawdę i tylko prawdę. - A więc sprawa jest całkiem prosta! - zawołał teraz naczelnik. - Widzicie wszyscy, to szalona. Nie mogę jej tu zatrzymać, więzienie jest dla ludzi zdrowych na umyśle. Wariatów zabiera się do szpitala. I pomimo protestów dowódcy żandarmów, który widział, jak jego nadzieje spędzenia reszty nocy w łóżku giną coraz szybciej, naczelnik oddał mu ciotkę Pannocchię wraz z aktami jej sprawy. Następnie zwrócił się do Romoletty: - Czy to ty pisałaś na murach? - Tak. To prawda. - Słyszeliście? - zawołał naczelnik więzienia. - To też jest wariatka. A więc do szpitala! Zabierajcie stąd tę smarkulę i zostwcie mnie wreszcie w spokoju. Nie mogę tracić swego cennego czasu dla obłąkanych. Czerwony ze złości, dowódca żandarmów wsadził obie aresztowane na wózek i zawiózł do szpitala wariatów, gdzie natychmiast zamknięto je w dużej sali razem z innymi "wariatami", którzy pozwolili przyłapać się na tym, że mówili prawdę. Dla dowódcy żandarmów pomimo wszystko wypadki tej nocy nie zakończyły się jeszcze. Gdy przybył do swego urzędu, zastał tam... zgadnijcie kogo? Calimera, stojącego z kapeluszem w ręku i ze swym najbardziej obleśnym uśmiechem na twarzy. - A wy czego tu chcecie? - Ekscelencjo - zginał się w ukłonie i mnożył swe uśmiechy Calimero - przybyłem tu po sto tysięcy fałszywych talarów. To mnie właśnie należy się obiecana nagroda, gdyż dzięki mej gorliwości zostali aresztowani wrogowie naszego władcy. - Aha, więc to wy jesteście autorem listu - powiedział z namysłem dowódca żandarmów. - Czy jednak to wszystko, coście tam napisali, jest prawdziwe? - Ekscelencjo - zawołał Calimero - przysięgam, że to czysta prawda! - Aha! - wykrzyknął z ukontentowaniem naczelnik, a twarz jego błysnęła złym uśmiechem. - Oto jeszcze jeden, który utrzymuje, że mówi prawdę. Drogi przyjacielu, podejrzewałem, że jesteście stuknięci, ale w tej chwili sami daliście tego dowód. A więc dalej! Do więzienia! - Ekscelencjo, litości! - skrzeczał Calimero rzuciwszy w rozpaczy kapelusz na ziemię i depcząc go nogami. - Chyba nie zechce mnie pan tak skrzywdzić. Jestem przjacielem kłamstwa i nawet napisałem o tym w swoim liście. - A czy naprawdę jesteście przyjacielem kłamstwa? - Naprawdę! Najprawdziwszym! Przysięgam! - Oto wpadliście na nowo - triumfował dowódca. - Dwa razy z rzędu przysięgaliście, że mówicie prawdę. Dość tego! W szpitalu będziecie mieli czas na uspokojenie się. W tej chwili jesteście niebezpiecznym wariatem. Pozostawienie was na swobodzie zagrażałoby porządkowi publicznemu. - Ach, tak! - krzyczał Calimero wyrywając się żandarmom. - To pewnie pan chce zabrać do kieszeni moją nagrodę! - Słyszycie? Za chwilę dostanie napadu szału! Uwaga! Załóżcie mu knebel i kaftan bezpieczeństwa. Co zaś do nagrody, to daję słowo, nie przepadnie z niej ani pół grosza, dopóki moje kieszenie będą dosyć duże, aby je pomieści-. Tak więc i Calimero znalazł się w szpitalu wariatów, gdzie zamknięto go w samotnej, wywatowanej celi. Zdawałoby się, że dowódca żandarmów uda się teraz do swego łóżka. Nie było mu to jednak sądzone, gdyż ze wszystkich stron miasta zaczęły dochodzić alarmujące wieści o miauczących kotach, które nie chciały podporządkować się obowiązującemu je nakazowi szczekania. Dowódca żandarmów wysłał natychmiast na miasto kilka oddziałów ludzi na poszukiwanie "psów, które miauczą", czyli, jak się czytelnicy zapewne domyślają, siedmiu kotów ciotki Pannocchii. Najmniejszy z całej siódemki kotek miauczał z takim zapałem, że został schwytany pierwszy. Gdy spstrzegł otaczających go ludzi, pomyślał, że to podziw dla jego głosu sprowadził ich w to miejsce, i miauczał jeszcze głośniej. Jeden z żandarmów zbliżył się do niego z uśmiechem, pogłaskał nawet kilka razy i nagle, chwyciwszy za kark, wrzucił do przygotowanego worka. Drugiego kota złapano w trakcie maiuczącej przemowy, wygłaszanej z siodła konnego posągu, u stóp którego zebrał się tłum kotów. Te słuchały obłudnie i uśmiechały się ironicznie, a potem, kiedy został schwytany, radość swoją ogłosiły wściekłym szczekaniem. Trzeci został capnięty w chwili, kiedy rozmawiał z psem. - Idioto, czemu miauczysz? - pytał go. - A cóż innego miałbym robić - odpowiedział pies - jestem przecież kotem. - Podwójny idioto, czy nie zaglądasz nigdy do lustra? Jesteś psem i powinieneś szczekać. Kotem jestem ja i mnie przystoi miauczeć, o tak: miau, miauuuu, miau! Następnie złapano czwartego, piątegho i szóstego kota. - Brak nam już tylko jednegho - mówili zmęczeni poszukiwaniem żandarmi. Toteż zdziwili się bardzo, kiedy znaleźli jeszcze dwa miauczące koty. - Czyżby się rozmnożyły? - mówili do siebie. Jeden z tych dwóch kotów należał do ciotki Pannocchii, a drugi był po prostu Reksem, którego poznaliśmy już w jednym z pierwszych rozdziałów tej powieści i który pod wpływem usłyszanych wtedy słów Zoppina spróbował raz miauknąć. A gdy raz spróbował, nie potrafił potem wrócić do szczekania. Reks pozwolił się chwycić bez oporu, ale ostatni kot, najstarszy z towarzystwa, zwinnie wdrapał się na drzewo, i stamtąd przez dłuższy czas doprowadzał do szału swoich prześladowców, miaucząc najpiękniejsze arie z kociego repertuaru. Widowisko to ściągnęło spory tłum, który, jak zwykle, podzielił się na dwie partie. Jedni potępiali kota i zachęcali żandarmów, aby szybciej zakończyli ten skandal. Drudzy, figlarze, zachęcali kota a nawet przedrzeźniali: - Miau! Miau! Zebrało się również sporo kotów, które szczekały na swego kolegę trochę z nienawiści, że jest inny niż one, a trochę z zazdrości. I mimo wszystko to jeden z nich, to drugi ulegał zarazie i zaczynał miauczeć. Trzeba było wołać strażaków z drabinami, aby zmusić upartego miauczucha do zejścia. Miauczących kotów, jak się ostatecznie okazało, było dwadzieścia. Wszystkie zostały odwiezione do szpitala dla wariatów. Na swój sposób mówiły prawdę - a więc musiały być zwariowane. Dyrektor szpitala nie wiedział, gdzie je umieścić. Myślał i rozmyślał, aż wreszcie kazał je zamknąć w celi Calimera. Możecie sobie wyobrazić, jak bardzo musiał być ten podlec zadowolony z towarzystwa, które przypominało mu początek jego nieszczęsnej przygody. Nie minęły dwie godziny, gdy Calimero zaczął wariować naprawdę. Wydało mu się, że i on jest kotem; zaczął mruczeć, miauczeć, a kiedy przez celę przemknęła mysz, pierwszy się na nią rzucił. O tym wszystkim mówiono na mieście i Zoppino pozbierał te nowiny. Wracał już do domu, kiedy nagle usłyszał znajomy głos Gelsomina, śpiewającego jedną z ulubionych piosenek swego kraju. "Jestem gotów założyć się o wszystkie trzy łapy łącznie z czwartą na dodatek, że Gelsomino usnął i śni o miłych rzeczach - pomyślał Zoppino. - Jeżeli się nie pośpieszę, to żandarmi obudzą go wcześniej niż ja." Przed domem zobaczył tłum ludzi słuchających śpiewu Gelsomina. Wszyscy stali w milczeniu, nie ruszając się. Od czasu do czasu w sąsiednich domach wypadały szyby, ale nikt nie wychylał się z okien i nie robił awantury. Wydawało się, że urzekający głos Gelsomina wszystkich zaczarował. W tłumie Zoppino zauważył nawet dwóch młodych strażników. Na ich twarzach malował się taki sam zachwyt, jak i na innych. Strażnicy, jak to sami rozumiecie, powinni byli schwytać Gelsomina, jednak wcale nie zabierali się do tego. Niestety, zaczęli nadchodzić inni, a ich naczelnik uderzeniami szpicruty torował sobie drogę wśród tłumu. Nie posiadał widocznie muzykalnego ucha i śpiew Gelsomina nie robił na nim żadnego wrażenia. Zoppino wichrem pędził po schodach i jak piłka wpadł do pokoiku. - Obudź się! Wstawaj! - zamiauczał łaskocząc Gelsomina po nosie końcem ogona. - Dość koncertu. - Idą strażnicy! Gelsomino otworzył oczy, przetarł je i zapytał: - Gdzie jestem? - Mogę ci powiedzieć, gdzie się zaraz znajdziesz, jeżeli natychmiast nie wstaniesz! - wołał Zoppino. - W więzieniu! - Czy znów śpiewałem? - Prędzej! Uciekajmy po dachach! - Mówisz jak kot, ale ja nie umiem skakać po dachach. - Trzymaj się mego ogona! Zoppino wyskoczył oknem prosto na znajdujący się poniżej dach, a Gelsomino mógł tylko pójść za jego przykładem, zamknąwszy oczy, aby nie dostać zawrotu głowy. Rozdział 14 Tu Benwenuto sam opowiada,~ co się z nim działo, ~ jeżeli siadał Na szczęście domy w mieście stały ciasno jeden obok drugiego, jak śledzie w beczce, i Gelsomino z łatwością przeskakiwał z dachu na dach. Jeżeli chodzi o Zoppina, ten wolałby, aby stały trochę dalej - wtedy mógłby wykonać choć jeden skok godny siebie. Nagle Gelsomino pośliznął się, poleciał w dół i spadł na niewielki taras, gdzie jakiś staruszek podlewał kwiaty. - Proszę wybaczyć! - zawołał pocierając stłuczone kolano. - Wcale nie miałem zamiaru w taki sposób znaleźć się u pana. - Ależ nic takiego - odpowiedział uprzejmie staruszek. - Bardzo się cieszę z pańskiego przybycia! Co się panu stało? Skaleczył pan sobie nogę? Przypuszczam, że to nic groźnego? W tej samej chwili z dachu wyjrzał na taras Zoppino. - Czy można? - zamiauczał. - Ach, jeszcze jeden gość! - zawołał uradowany staruszek. - Proszę, proszę! Ogromnie się cieszę!... Bardzo mi tylko przykro - dodał - że nie posiadam ani jednego krzesełka i nie mam was gdzie posadzić. - Kolano Gelsomina puchło z minuty na minutę. - Połóżmy go na łóżku - zaproponował Zoppino. - Nie mam również łóżka - odpowiedział zmieszany staruszek. - Ale zaraz zejdę do sąsiada i poproszę go o fotel. - Nie, nie - szybko wtrącił Gelsomino - będzie mi zupełnie dobrze i na podłodze. - W takim razie wejdźcie do pokoju - poprosił staruszek - i czujcie się jak w domu, ja tymczasem przygotuję kawę. Pokoik był mały, ale czysty. Przyjemnie lśniły ładne meble - stół, kredens i szafa. Tylko nigdzie nie było widać krzesła lub łóżka. - Czy pan nigdy nie siedzi? - zapytał Zoppino staruszka. - Nie, nie zdarza mi się. - I nie sypia pan? - Owszem, śpię niekiedy. Stojąc. Co prawda bardzo rzadko. Nie więcej niż dwie godziny na tydzień. Zoppino i Gelsomino spojrzeli na siebie, jak gdyby chcieli powiedzieć: "Teraz ten naplecie nam koszałek_opałek"... - Przepraszam za niedelikatne pytanie - ciągnął Zoppino. - Czy nie moglibyśmy się dowiedzieć, ile pan ma lat? - Sam tego dokładnie nie wiem. Urodziłem się dziesięć lat temu, ale teraz powinienem mieć ich albo siedemdziesiąt pięć albo siedemdziesiąt sześć. Z twarzy gości staruszek domyślił się, że przestali mu wierzyć. - Nie, ja nie kłamię - powiedział westchnąwszy - to jest nieprawdopodobna historia, ale nie ma w niej ani kropli kłamstwa. Jeżeli chcecie, opowiem wam ją, zanim ugotuje się kawa... Nazywam się naprawdę Benwenuto, ale ludzie nazywają mnie Benwenuto_Nieusiądźaninachwilę... I staruszek opowiedział im swoją historię. Urodził się w rodzinie gałganiarza. Jak tylko pojawił się na świecie, zaraz wyskoczył z pieluszek i zaczął biegać po pokoju. Tak żwawego niemowlęcia nikt jeszcze nie widział. Wieczorem położono go do kołyski, a rano okazało się, że kołyska zrobiła się dla niego za mała i nogi chłopca z niej wystają. - Widocznie - powiedział ojciec - śpieszy się, żeby urosnąć i szybciej zacząć pomagać rodzicom. Wieczorem rozbierano Benwenuta i kładziono do łóżka, a rano wczorajsze ubranie już na niego nie pasowało. Buty za wąskie, a koszula pękała w szwach. - No, to nie jest takie straszne - mówiła matka. - Czego jak czego, ale szmat w domu gałganiarza jest pod dostatkiem. Zaraz uszyję mu nowe ubranie. Po jakimś tygodniu Benwenuto tak wyrósł, że sąsiedzi poradzili, aby go posłać do szkoły. Matka posłuchała rady i zaprowadziła go do nauczyciela. Ale nauczyciel się rozgniewał. - Dlaczego pani nie przyprowadziła go wcześniej? Przecież teraz jest zima. Któż rozpoczyna naukę w środku roku szkolnego? Gdy matka odpowiedziała, że Benwenuto ma dopiero siedem dni, nauczyciel rozgniewał się jeszcze bardziej: - Siedem dni? Nie jestem niańką, szanowna pani! Proszę przyjść za siedem lat, wtedy porozmawiamy. Ale gdy oderwał nos od dziennika klasowego, zobaczył, że Benwenuto jest o wiele większy od każdego z jego uczniów. Posadził więc chłopca w ostatniej ławce i zaczął klasie wyjaśniać, że dwa razy dwa równa się cztery. W południe zadźwięczał dzwonek, wszyscy uczniowie wyskoczyli z ławek i wybiegli z klasy. Tylko Benwenuto siedział na swoim miejscu. - Benwenuto - zwrócił się do niego nauczyciel - wyjdź, trzeba przewietrzyć klasę. - Kiedy nie mogę wyjść, proszę pana. Rzeczywiście, po czterech lekcjach tak urósł, że po prostu mocno uwiązł w ławce. Trzeba było wzywać woźnego, żeby mu pomógł się z niej wydostać. Następnego ranka przygotowano dla Benwenuta większą ławkę, ale w południe znów nie mógł wstać, bo i ta ławka stała się dla niego za ciasna. Chłopiec siedział w niej zupełnie jak mysz w pułapce. Musiano wezwać stolarza, który rozbił ławkę na kawałki. Nauczyciel aż się za głowę złapał. - Jutro przyniesiemy dla ciebie ławkę z piątej klasy - powiedział i zaraz wydał odpowiednie polecenie. - No, a teraz? - zapytał, kiedy ławka została przyniesiona. - Dobrze! Zupełnie przestronnie! - odrzekł radośnie Benwenuto i kilkakrotnie wstawał i siadał. Ale za każdym razem coraz trudniej było mu wstawać. A o godzinie dwunastej, kiedy zadźwięczał dzwonek, wszystko powtórzyło się od początku i znowu trzeba było wzywać stolarza. Dyrektor szkoły i burmistrz zaczęli protestować: - Cóż tam u pana się dzieje, profesorze? Czy nie potrafi pan już utrzymać posłuszeństwa w klasie? W tym roku ławki trzaskają jak orzechy. Funduszy miejskich nie starczy na kupowanie każdego dnia nowej ławki. Wtedy gałganiarz zaprowadził syna do lekarza i opowiedział mu wszystko. - Zobaczymy, zobaczymy - rzekł doktor. Nałożył okulary, żeby lepiej widzieć, i zmierzył wzrost Benwenuta. - Teraz - polecił - siadaj. Benwenuto usiadł na krześle. Doktor poczekał, aż minie jedna minuta, i powiedział: - Wstań. Benwenuto wstał i doktor zmierzył go wzdłuż i wszerz. - Hm - chrząknął i nie wierząc temu, co widzi, przetarł okulary. - Usiądź no jeszcze raz. W końcu orzekł: - To jest bardzo interesujący przypadek. Chłopiec cierpi na jakąś nową chorobę, dotychczas nie znaną. Choroba polega na tym, że kiedy dziecko siedzi, to szybko się starzeje. Każda minuta, którą spędza siedząc, równa się dla niego całemu miesiącowi. Leczenie jest proste: chłopiec musi zawsze być na nogach, w przeciwnym wypadku za kilka tygodni będzie starcem z siwą brodą. Od tego dnia życie Benwenuta uległo całkowitej zmianie. W szkole zrobiono dla niego specjalną ławkę bez siedzenia. W domu jadł na stojąco. A kiedy zachciało mu się chociaż chwilę odpocząć przy kominku, zaraz rozlegało się: - Wstawaj! Wstawaj! Chcesz siedzieć? - Co ty wyprawiasz! Chcesz się zestarzeć? - No, a łóżko? Żadnych łóżek, jeżeli nie miał się obudzić z białą brodą. Więc Benwenuto musiał się nauczyć spać na stojąco, tak jak śpią konie. I oto z tych powodów sąsiedzi nazwali go Benwenuto_Nieusiądźaninachwilę. To przezwisko zostało mu już na całe życie. Pewnego nieszczęsnego dnia zachorował ojciec Benwenuta. Wkrótce, czując, że umiera, wezwał do siebie syna. - Benwenuto - powiedział, zanim zamknął oczy na zawsze - teraz twoja kolej, aby pomagać matce. Jest przecież stara i nie może już pracować. Poszukaj sobie uczciwej pracy. Praca ci nie zaszkodzi. Na odwrót, dzięki niej pozostaniesz długo młody, ponieważ nie będziesz miał czasu na siedzenie z założonymi rękami. Następnego dnia Benwenuto wybrał się na poszukiwanie pracy. Ale ludzie śmiali mu się prosto w oczy. - Pracy, mówisz? Nie, synku, my nie bawimy się w piłkę ani w kręgle. Jesteś za młody, żeby pracować w fabryce. Nie wolno tu zatrudniać dzieci. Benwenuto nie spierał się. Natychmiast znalazł wyjście z sytuacji. Wróciwszy do domu, zasiadł przed lustrem i czekał. "Doktor powiedział, że wystarczy, abym usiadł, a postarzeję się. Zobaczymy, czy to prawda..." Po kilku minutach zauważył, że rośnie. Zaczęły go uciskać pantofle. Zrzucił je i przyglądał się swoim nogom. Po prostu wydłużały się w oczach, gdy zaś spojrzał w lustro, bardzo się zdziwił. - Któż to jest ten czarnowąsy młodzieniec, który na mnie patrzy? Chyba się znamy. Już gdzieś go widziałem... W końcu zrozumiał i roześmiał się: - Przecież to jestem ja! Tylko zupełnie dorosły. Ale będzie lepiej, jeżeli już wstanę. Nie chcę się bardziej zestarzeć. Wyobraźcie sobie minę matki Benwenuta, kiedy zjawił się przed nią wysoki, barczysty młodzieniec, z donośnym głosem i wąsami jak u brygadiera. - Benwenuto! Synu mój! Jak się zmieniłeś! - To nic strasznego, mamo. Wreszcie będę mógł pracować. Teraz już nie obijał progów fabryk, ale po prostu wytoczył z szopy ojcowski wózek i jeździł po ulicach, głośno krzycząc: - Gałgany! Szmaty! Gałgany! Szmaty! - Cóż za śliczny chłopak! Skąd on tu przyszedł? - wołali ludzie wychodząc na próg, zwabieni jego pięknym głosem. Tak zaczął Benwenuto pracować. Wszyscy go lubili. Ciągle był na nogach, zawsze coś robił, zawsze gotów był każdemu pomóc - nic dziwnego, że stał się ulubieńcem wszystkich. Chciano go nawet wybrać burmistrzem. - Przydałby się nam taki, który nie zagrzewa miejsca na stołku - mówiono. Benwenuto nie przyjął jednak tego zaszczytu. Po kilku latach umarła jego matka i wtedy pomyślał sobie: "Jestem samotny. Siedzieć bez zajęcia tak czy owak nie mogę, gdyż szybko się zestarzeję. Wybiorę sią więc na włóczęgę po świecie, zobaczę, co się na nim dzieje". Wziął swój wózek z gałganami i niewiele się zastanawiając, wyruszył w drogę. Wędrował dniami i nocami bez zmęczenia. Niemało interesujących rzeczy zobaczył w czasie swej podróży, niemało poznał ludzi. - Jesteś dzielnym młodzieńcem - mówili mu - siądź, porozmawiaj z nami. - Dziękuję, wolę postać - odpowiadał Benwenuto. Wędrował, wędrował i nie starzał się. Ale pewnego razu przechodził koło jakiejś ubogiej lepianki i spojrzawszy w okno, ujrzał obraz, który mu ścisnął serce. W łóżku leżała chora kobieta, a dokoła niej po podłodze pełzało kilkoro małych dzieci. Darły się z całej siły, jak by chciały się nawzajem przekrzyczeć. - Młodzieńcze - powiedziała kobieta zobaczywszy Benwenuta - jeżeli się nie bardzo spieszysz, wstąp do nas na chwilę. Nie wolno mi się ruszyć i nie mogę ukołysać dzieci, a każda ich łza to nóż w moje serce. Benwenuto wszedł do pokoju, wziął na ręce jednego z malców, pochodził z nim tam i z powrotem i uśpił go. W ten sposób uspokoił i resztę. Tylko ostatnie, najmłodsze, nie chciało usnąć. - Usiądź na chwilę - doradziła kobieta - i potrzymaj je na rękach, a zobaczysz, że uśnie. Benwenuto usiadł na ławeczce koło pieca i płaczące dziecko od razu się usłokoiło. Malec był tak miły, że Benwenuto zaczął się z nim bawić i nawet zaśpiewał mu piosenkę. - Dziękuję ci z całego serca! - powiedziała kobieta, gdy dziecko usnęło. - Byłam już tak zrozpaczona, że życie stało mi się niemiłe. Zabierając się do odejścia, Benwenuto niechcący spojrzał w lustro, które wisiało koło pieca, i zobaczył na swojej głowie białe pasmo włosów. "Zapomniałem, że się starzeję, kiedy siedzę" - przeleciało mu przez myśL. Ale potem wzruszył ramionami, popatrzył na słodko śpiące dzieciaki i poszedł swoją drogą. Innym razem przechodził nocą przez jakąś wioszczynę i zobaczywszy w jednym z domków światło, zajrzał do okna. W pokoju stał warsztat tkacki, przy którym pracowała dziewczyna wzdychając ciężko. - Co ci jest? - zapytał ją Benwenuto. - Och, nie śpię już trzecią noc... A do jutra muszę koniecznie dokończyć ten dywanik. Jeżeli nie zdążę, nie otrzymam zapłaty i wtedy cała rodzina będzie głodna. Nawet mogą mi zabrać warsztat. Ach, czego bym nie dała, żeby pospać choćby pół godzinki! "Pół godzinki to tylko trzydzieści minut - pomyślał Benwenuto. - Mogę popracować trzydzieści minut na tym warsztacie". - Wiesz co - powiedział - idź spać, a ja popracuję za ciebie. Ten warsztat podoba mi się. Za pół godziny cię obudzę. Dziewczyna skuliła się na ławie jak kotek i zaraz usnęła. Benwenuto zaczął pracować. Minęło pół godziny, ale żal mu było obudzić dziewczynę. Za każdym razem, kiedy podchodził do niej, wydawało mu się, że śni ona jakiś bardzo piękny sen. Zaczęło świtać, wzeszło słońce i wtedy dziewczyna sama się obudziła. - Pozwoliłeś mi przespać całą noc? - Ech, drobiazg! Nie nudziłem się! "Trudno powiedzieć, o ile lat dzisiaj się zestarzałem" - pomyślał Benwenuto, ale nie czuł najmniejszego żalu. Dokończył tkać dywanik i dziewczyna była szczęśliwa. Za każdym razem, kiedy naszemu Benwenutowi zdarzyło się usiąść, ażeby komuś pomóc, siwiały mu włosy. Później stopniowo zginały mu się plecy, zupełnie jak drzewo na silnym wietrze, i oczy traciły blask. Benwenuto_Nieusiądźaninachwilę starzał się. Ludzie, którzy znali jego dzieje, mówili: - Cóż ci przyniosło twoje dobre serce? Gdybyś myślał tylko o sobie, byłbyś teraz młodzieńcem żwawym jak wróbel. Benwenuto nie zgadzał się z tym. Każdy siwy włos przypominał mu o jakimś dobrym uczynku. Czego więc miał żałować? - Mogłeś zachować swoje życie dla siebie, a nie rozdawać je wszystkim po trochu - mówili mu sąsiedzi. Ale Benwenuto tylko się uśmiechał i kiwał głową. Myślał o tym, że każdy siwy włos pomógł mu znaleźć nowego przyjaciela i takich przyjaciół miał wiele tysięcy. Niezmordowany był nadal w swoich wędrówkach, chociaż opierał się teraz na lasce i często się zatrzymywał, aby wytchnąć. - Nawędrowałem się, nawędrowałem, aż trafiłem do tego kraju i postanowiłem się w nim osiedlić - zakończył swoje opowiadanie Benwenuto. - I tutaj w dalszym ciągu uprawiam ojcowski fach, fach gałganiarza. - Ale przecież na świecie jest wiele innych krajów - zdziwił się Zoppino - dlaczego nie miałby pan wybrać lepszego niż ten? Benwenuto uśmiechnął się. - W tym najnieszczęśliwszym na świecie kraju ludziom potrzebna jest pomoc bardziej niż w każdym innym. Czyli że tu jest moje miejsce. - Jakie to piękne! - wyszeptał Gelsomino, który wzruszył się do łez, słuchając opowiadania staruszka. - Oto najbardziej słuszna droga. Teraz wiem, co powinienem czynić ze swoim głosem. Musi on pomagać ludziom, zamiast przynosić zmartwienia. - Niełatwo ci to przyjdzie - zauważył Zoppino. - Na przykład zechcesz zaśpiewać kołysankę, a dzieciaki jeszcze bardziej się rozkrzyczą. Przecież twój głos jest zdolny przebudzić cały kraj. - Budzenie śpiących czasem bywa skuteczne - wtrącił Benwenuto. - Tym właśnie się zajmę - zdecydowanie oświadczył Gelsomino uderzywszy pięścią w podłogę. - Przede wszystkim zajmiesz się swoim kolanem - powiedział Zoppino. Kolano rzeczywiście puchło i puchło. Gelsomino nie mógł już ani chodzić, ani stać. Wtedy postanowiono, że dopóki mu się nie poprawi, będzie mieszkał u Benwenuta. Przecież staruszek prawie nigdy nie sypia i może przypilnować, aby Gelsomino nie śpiewał przez sen i nie trafił w łapy żandarmów króla Giacomone. Rozdział 15 Ołówek szybko biegnie ~ po ścianie ~ i przed malarzem ~ staje śniadanie Bananito wyszedł z domu wcześnie rano i poszedł, gdzie go nogi poniosą. Nie miał żadnych określonych planów. Po prostu bardzo chciał zrobić jak najprędzej coś takiego, żeby wszystkim pokazać, co potrafi. Ranek był jasny, słoneczny. W głowie Bananita rodziły się tysiące wspaniałych pomysłów. Nagle poczuł niezwykły zapach i wydało mu się, że między kamieniami bruku ulicznego zakwitło niezliczone mnóstwo fiołków. "Oto najlepsza rzecz, jaką mógłbym zrobić!" - pomyślał Bananito. I tam, gdzie stał, obok parkanu jakiejś fabryki, usiadł na chodniku, wyjął z pudełka kawałek kredy i wziął się do roboty. Natychmiast dokoła niego zgromadzili się robotnicy. - Mogę się założyć - powiedział jeden - że on zaraz narysuje okręcik albo gołąbki. Tylko gdzie jest pies, który trzyma czapkę na datki? - Byłem raz świadkiem, jak taki malarz narysował na chodniku czerwoną kreskę, a wszyscy stojący dokoła głowili się, co ona oznacza. - No i co oznaczała? - Wszyscy o to pytali malarza, a ten odpowiadał, że chce zobaczyć, czy ktoś potrafi przejść pod tą kreską. - Może był stuknięty? - Ale ten chyba nie... Patrzcie! Bananito ani na chwilę nie odrywał się od pracy. Na chodniku powstawało całe pole fiołków. Był to rysunek tak piękny, że nagle powietrze wydało się przepojone cudownym zapachem kwiatów. - Wydaje mi się, że te fiołki pachną - zauważył jeden z robotników. - Lepiej powiedz, że to zapach cebuli, a nie fiołków, bo raz_dwa zamkną cię w areszcie - poradził mu towarzysz. - Ale zapach się czuje, to prawda. Wszyscy w milczeniu stali dokoła Bananita. Było tak cicho, że słyszało się, jak poskrzypuje na kamieniach jego kreda. Z każdą nową kreską kładzioną na chodnik zapach fiołków stawał się żywszy i mocniejszy. Robotnicy byli wzruszeni. Przestępowali z nogi na nogę, przekładali paczki ze śniadaniami z ręki do ręki, udawali, że sprawdzają, czy dobrze napompowane są opony ich rowerów, ale nie spuszczali z oka ani jednego ruchu Bananita i tylko pociągali nosami, żeby uraczyć się cudownym aromatem, który tak radował serce. Zawyła syrena fabryczna wzywając do pracy, ale nikt nie ruszył się z miejsca. Dokoła rozlegało się tylko: - Zuch! To ci zuch! Na koniec Bananito oderwał się od roboty i spojrzał na zebranych. Wyczytał w ich oczach tyle wdzięczności, że zawstydzony zabrał swoje farby i oddalił się pośpiesznie. Kilku robotników go dogoniło. - Cóż ty? Dokąd idziesz? Poczekaj chwilę, zaraz wywrócimy kieszenie i oddamy ci wszystkie nasze pieniądze. Nikomu z nas nie zdarzyło się jeszcze oglądać tak cudownych rysunków. - Dziękuję - powiedział cicho Bananito - bardzo dziękuję! I pośpieszył na drugą stronę ulicy, bo chciał szybciej pozostać sam. Serce biło mu tak silnie, że marynarka na piersiach ruszała się, jak by się pod nią schował kot. Bananito był rzeczywiście szczęśliwy. Długo chodził po ulicach, nie decydując się na rozpoczęcie jakiegokolwiek nowego rysunku. Tysiące pomysłów wpadały mu do głowy, ale nie mógł wybrać z nich nawet jednego. W końcu, spostrzegłszy wałęsającego się psa, zrozumiał ostatecznie, co powinien uczynić. Ulokował się na chodniku i zaczął rysować. W Kraju Kłamczuchów zawsze znajdą się tacy, którzy nie mają nic do roboty i dlatego włóczą się po ulicach. To zawodowi przechodnie albo, mówiąc po prostu, bezrobotni. Dokoła Bananita znowu zebrała się gromada ludzi i zaczęły padać uwagi pod jego adresem. - Co to niektórym przychodzi do głowy! Zachciało mu się rysować kota, jak by ich w mieście było mało. - To specjalny kot - powiedział żartobliwie Bananito. - Słyszycie? On rysuje specjalnego kota. Może będzie w okularach? Dyskusje umilkły jakby pod wpływem czarów, kiedy Bananito ostatni raz pociągnął kredą po ogonie narysowanego psa i ten, zerwawszy się z ziemi, zaczął wesoło szczekać. Tłum wydał okrzyk podziwu. W tej samej chwili nadbiegł policjant. - Co takiego? Co tu się stało? Aha, już widzę. I nawet słyszę! Szczekający kot! Jak byśmy mieli mało kłopotów z miauczącymi psami! Czyj on jest? Tłum rozszedł się pośpiesznie, żeby nie odpowiadać. Tylko jednemu biedakowi nie udało się wykrącić, ponieważ stał obok policjanta i ten złapał go za rękę. - To jego kot - odpowiedział wskazując na Bananita i spuścił oczy. Policjant rzucił się na malarza. - Chodź, pójdziesz ze mną! Bananito nie mógł się opierać. Zebrał swoje kredki i nie tracąc dobrego humoru, ruszył za policjantem. A pies, kręcąc ogonem, poszedł swoją drogą. Malarza osadzono w więziennej celi i kazano czekać, dopóki nie wezwie go naczelnik policji. Bananita aż swędziały ręce, tak chciało mu się pracować. Narysował dużego ptaka i podrzucił go w powietrze. Ale ptak nie odlatywał. Udiadł na ramieniu malarza i zaczął pieszczotliwie dziobać jego ucho. - Aha, pewno chce ci się jeść - zauważył Bananito. Narysował kilka ziarenek prosa i wtedy przypomniało mu się, że sam jeszcze nie jadł śniadania. "Jajecznica z dwóch jajek wystarczy. I nie zaszkodziłaby jeszcze jakaś ryba" - pomyślał Bananito. Natychmiast narysował to wszystko, a wtedy apetyczny zapach jajecznicy rozszedł się po celi, przedostał się za drzwi i podrażnił nozdrza strażnika. - Hm, smakowicie pachnie - powiedział strażnik pociągając nosem. Wkrótce jednak zaniepokoił się i otworzył małe okieneczko w drzwiach celi. Ujrzawszy więźnia zajadającego z apetytem jajecznicę, strażnik skamieniał ze zdumienia. W takiej sytuacji zastał go naczelnik straży. - Znakomicie! - krzyknął nie posiadając się z gniewu. - Wspaniale! Okazuje się, że tu więźniom noszą obiady z restauracji! - Ja nie... ja nie... - zdołał tylko wyjąkać strażnik. - Nie znasz przepisów? Chleb i woda! Woda i chleb! I nic więcej! - Nie wiem, skąd on to wszystko ma - odezwał się w końcu strażnik - może przyniósł jajko w kieszeni? - A patelnię, na której je usmażył, też miał w kieszeni? Widzę, że wystarczy, abym się oddalił, a w celach zjawiają się całe kuchnie! Jednakże naczelnik zaraz zmuszony został do stwierdzenia, że o żadnej kuchni nawet mowy nie było. Bananito, chcąc wybawić strażnika z trudnej sytuacji, postanowił opowiedzieć, w jaki sposób przygotował sobie śniadanie. - No nie, ja nie jestem takim durniem! Mnie nie nabierzesz - powiedział naczelnik straży wysłuchawszy z niedowierzaniem malarza. - A jeżeli zaraz każę tu sobie podać flądrę w białym winie, co wtedy zrobisz? Zamiast odpowiedzi malarz wziął arkusz papieru i zaczął rysować zamówioną potrawę. - Jak pan sobie życzy, z pietruszką czy bez? - zapytał nie przerywając pracy. - Z pietruszką - śmiejąc się odparł naczelnik. - Rzeczywiście uważasz mnie za dudka. Ale to nic, gdy skończysz malować, będziesz musiał połknąć cały ten papier aż do ostatniego kawałka. Lecz kiedy Bananito kończył rysować, z obrazu zaczęła się unosić apetyczna para i za chwilę flądra w białym winie już dymiła na stole. Wszystkim wydawało się, że aż prosi: "Zjedz mnie! Zjedz mnie!" - Pańskie zamówienie zostało wykonane - powiedział Bananito do naczelnika straży. - Smacznego! - Nie jestem głodny - mruknął naczelnik z trudem otrząsając się ze zdumienia. - Flądrę zje strażnik, a ty chodź ze mną! Rozdział 16 Bananito siedzi w celi,~ bo sprzeciwić się ośmielił~ Naczelnik straży wcale nie był durniem. Przeciwnie, był wielkim spryciarzem. "Za tego człowieka - kombinował odprowadzając Bananita do królewskiego pałacu - można otrzymać tyle złota, ile on sam waży, a ponieważ mój kufer jest dostatecznie głęboki, dlaczegóż by nie skierować do niego. ze dwóch, trzech worków złota? Przecież i tak ono tam miejsca nie zagrzeje..." Ale jego nadzieje nie spełniły się. Gdy król Giacomone dowiedział się, o co chodzi, rozkazał natychmiast przyprowadzić malarza do siebie. A naczelnika straży potraktował ozięble i tylko na pożegnanie powiedział mu: - Za to, że znaleźliście tego człowieka, nadaję wam Wielki Fałszywy Order Zasługi. - Akurat potrzebny mi jest twój order... - mruknął pod nosem naczelnik straży. - Mam ich już dwa tuziny, a wszystkie z tektury. Gdybym miał w domu kulawe stoły, mógłbym te ordery podkładać im pod nogi, żeby się nie kiwały. Niech tam sobie naczelnik straży mruczy, co tylko chce. Zostawmy go w spokoju i popatrzmy, jak spotkali się Bananito i król Giacomone. Malarz nie czuł się ani trochę zmieszany w obecności tak ważnej osoby i spokojnie odpowiadał na wszystkie pytania króla. Rozmawiając z nim, Bananito patrzył z zachwytem na prześliczną pomarańczową perukę, która błyszczała na głowie króla niby stos pomarańcz na ladzie sklepowej. - Na co tak patrzysz? - zapytał król. - Zachwycam się włosami Waszej Wysokości. - Hm! A czy mógłbyś namalować takie ładne włosy! Król Giacomone miał nadzieję, że Bananito namaluje wprost na jego łysinie włosy, które staną się prawdziwe, i nie trzeba będzie chować ich na noc do szafy. - Takich ładnych na pewno nie potrafię - odpowiedział Bananito chcąc królowi zrobić przyjemność tym komplementem. Prawdę mówiąc, żal mu było tego biedaka, który się zamartwiał z powodu swej łysiny. Tyle przecież ludzi strzyże włosy bardzo krótko, aby nie mieć kłopotu z czesaniem! Poza tym mężczyźni nie powinni poświęcać tyle uwagi swoim włosom. Król żałośnie westchnął i zdecydował, że kiedy indziej poleci pomalować swoją głowę. "Będzie lepiej, jeżeli na razie wykorzystam go w jakiś inny sposób. Możn by, na przykład, z jego pomocą zostać wielkim królem i zasłynąć w historii." - Mianuję cię - rzekł do malarza - ministrem ogrodu zoologicznego. Koło pałacu jest wspaniały ogród, ale nie ma w nim żadnych zwierząt. Musisz je namalować. A uważaj, żeby żadnego nie brakło! "Prawdę mówiąc, lepiej być ministrem niż więźniem" - pomyśLał Bananito. I jeszcze przed zachodem słońca w obecności tysięcy zachwyconych widzów narysował setki rozmaitych zwierząt, które natychmiast ożywały. Były tam lwy, tygrysy, krokodyle, słonie, papugi, żółwie, pelikany... były również psy, wiele, wiele psów: kundle, ogary, charty, jamniki, pudle... Wszystkie, ku wielkiemu oburzeniu dworzan, głośno szczekały. - Czym się to zakończy? - szeptali do siebie dworzanie. - Jego Wysokość pozwala psom szczekać? Przecież to jest wbrew prawu. Takie rzeczy mogą ludowi, na psa urok, podsunąć niebezpieczne myśli! Ale Giacomone zarządził, aby nie przeszkadzać malarzowi, i pozwolił mu robić wszystk, co zechce. Dlatego dworzanie mogli tylko skrycie wściekać się ze złości. Zwierzęta, w miarę jak je Bananito produkował, zajmowały miejsca w klatkach. W basenach pływały obecnie białe niedźwiedzie, foki, pingwiny, a po alejach parku biegały małe osiołki, takie, na jakich zwykle wozi się dzieci. Tego wieczoru Bananito nie wrócił na swój stryszek. Król wyznaczył mu pokój w pałacu, a obawiając się, że malarz ucieknie, przydzielił mu na noc dziesięciu strażników. Następnego dnia, gdy Bananito narysował już wszystkie zwierzęta i w ogrodzie zoologicznym nie było co robić, król mianował go ministrem aprowizacji, czyli - jak się wyraził - ministrem materiałów piśmiennych. Przed bramą pałacu postawiono któł ze wszystkim, co niezbędne do rysowania, i posadzono za nim Bananita. A mieszkańcom miasta powiedziano, że mogą prosić malarza o każdą potrawę, jaka tylko im na myśl przyjdzie. Początkowo wielu się nabrało. Jeżeli, na przykład, prosili Bananita o atrament, mając na myśli chleb (zgodnie ze Słownikiem Kłamczuchów), to malarz rysował butelkę atramentu i jeszcze popędzał: - No, kto tam następny? - Na co mi to? - wykrzykiwał nieszczęśnik. - Przecież tego nie mogę ani zjeść, ani wypić! Jednakże ludzie szybko zrozumieli: jeżeli chcesz otrzymać od Bananita coś do jedzenia, nazywaj rzeczy ich prawdziwymi nazwami. Dworzanie aż się dusili z oburzenia. - Do czego to podobne! Im dalej, tym gorzej - syczeli czerwieniąc się ze złości. - To się źle skończy. Jeszcze trochę, a ludzie przestaną kłamać! Co się stało królowi Giacomone? A król Giacomone ciągle czekał, bo nie mógł się odważyć, aby poprosić malarza o prawdziwe włosy. "Wtedy już nie będę obawiać się wiatru" - myślał, a tymczasem pozwalał Bananitowi czynić wszystko, co mu się podobało. Dworzanie wiedzieli, że król nie znosi żadnych uwag, i tak się wściekali, że aż w brzuchach zalęgły się im od tego ropuchy. Królewscy generałowie również nie mogli znaleźć sobie miejsca ze złości. - Kiedy wreszcie w naszych rękach znalazł się taki człowiek, jak ten malarz, co z niego mamy? Jak go wykorzystujemy? Jajecznica, kurczęta, worki pieczonych kartofli, tabliczki czekolady... Armaty nam są potrzebne, armaty! Wtedy stworzymy niezwyciężoną armię i powiększymy granice naszego królestwa! Pewien najbardziej wojowniczy generał udał się do króla i opowiedział mu o tych planach, a stary pirat Giacomone poczuł, jak zagrała w nim krew. - Armaty! - zawołał. - Oczywiście, armaty! I okręty, samoloty, sterowce... Na rogi Belzebuba! Wezwać tutaj Bananita! Już od wielu lat poddani nie słyszeli, żeby król Giacomone wspominał rogi Belzebuba. Było to jego ulubione przekleństwo w tych czasach, kiedy stojąc na kapitańskim mostku, zagrzewał swoich piratów do napaści na jakiś bezbronny okręt. Natychmiast przyprowadzono Bananita do króla. Służba już rozwiesiła na ścianach pokoju mapy i przygotowała pudełko z chorągiewkami, żeby oznaczać miejsce przyszłych bitew i zwycięstw. Bananito wysłuchał wszystkiego spokojnie i nawet nie przerywał rozpalających się wokół niego sporów. Ale kiedy mu wręczono papier i ołówek, żeby natychmiast, bez zwłoki zaczął rysować armaty, wziął duży arkusz papieru i ogromnymi literami napisał na nim tylko jedno słowo "Nie". następnie obniósł ten arkusz po całej sali, żeby wszyscy zobaczyli jego odpowiedź. - Panowie - powiedział potem - chcecie się orzeźwić? Proszę bardzo, w ciągu minuty przygotuję wam doskonałą kawę. Chcecie koni, żeby zapolować na wilki? Mogę wam narysować najlepsze pełnokrwiste rumaki. Ale o armatach zapomnijcie. Armat nigdy ode mnie nie otrzymacie! Wtedy dopiero nastąpił prawdziwy koniec świata. Wszyscy zaczęli krzyczeć, hałasować, bić pięściami w stół. Tylko jeden Giacomone, żeby nie nadwerężyć sobie ręki, zawołał służącego i trzasnął go w kark. - Głowę! Natychmiast odrąbać mu głowę! - krzyczeli ze wszystkich stron dworzanie. - Na razie - postanowił król - nie będziemy malarzowi ucinać głowy. Damy mu czas na opamiętanie się. Według mnie sprawa jest jasna jak dzień. Ten człowiek jest umysłowo chory. Jest geniuszem, maluje piękne obrazy, a więc musi być wariatem. Umieścimy go na jakiś czas w szpitalu dla obłąkanych. A tymczasem zabronimy mu malować. W ten sposób Bananito znalazł się w domu dla obłąkanych. Umieszczono go w oddzielnej celi i nie pozostawiono mu ani papieru, ani ołówka, ani pędzla, ani farb. W celi nie było ani kawałka cegły czy kredy. Ponieważ nawet ściany były wyściełane, Bananito postanowił odłożyć na jakiś czas pracę nad nowymi arcydziełami. Wyciągnął się na ławce, założył ręce pod głowę i zaczął spoglądać w sufit. Sufit był biały, ale Bananito widział na nim cudowne obrazy - te, które koniecznie musi namalować, gdy tylko znajdzie się na wolności. A nie wątpił ani trochę, że będzie uwolniony. I miał rację, gdyż już ktoś troszczył się o ratunek dla niego. Na pewno od razu domyśliliście się, że był to Zoppino. Rozdział 17 Uszedł pościgu ~ dzielny Zoppino. ~ Wyskoczył. Pędził. ~ Ukrył się. Zginął? Kiedy w domu Benwenuta, w którym Gelsomino kurował swoje kolano, dowiedziano się, że Bananito został ministrem, Zoppino postanowił pójść do niego z prośbą, aby się przyczynił do uwolnienia ciotki Pannocchii i Romoletty. Niestety, zanim dotarł do pałacu, fortuna Bananita obróciła się kołem. - Jeżeli chcesz zobaczyć Bananita, musisz iść do szpitala wariatów - poinformował go drwiąco strażnik. Zoppino zastanawiał się przez dłuższą chwilę, jakim sposobem dostanie się łatwiej do szpitala - jako pacjent czy może inną drogą? - Łapki moje - powiedział wreszcie - na was liczę teraz z całym zaufaniem. Gdy już jest was cztery, to wdrapanie się na mur nie będzie żadną sztuką. Szpital dla obłąkanych był ponurym gmachem, zbudowanym w czworobok niby zamczysko i otoczonym fosą pełną wody. Zoppino musiał zdecydować się na kąpiel, a kiedy przepłynął fosę, wdrapał się po murze i wśliznął w pierwsze otwarte okienko. Było to okienko od kuchni. Kucharz i posługacze poszli już spać. W kuchni pozostał tylko mały, zmywający podłogę kuchcik. Gdy zobaczył Zoppina, krzyknął: - Zmykaj, bestio! Wiesz chyba, że tu nigdy nie ma żadnych resztek. Biedaczysko kuchcik był zawsze tak głodny, że sam pożerał wszystkie resztki do ostatniej kruszyny. W pośpiechu, aby wygonić kota, otworzył drzwi na korytarz. Z prawej i lewej strony, aż do końca, znajdowały się cele wariatów albo - słuszniej powiedziawszy - ludzi, którzy nie słuchali rozkazów króla Giacomone i mówili prawdę. Niektóre cele były oddzielone od korytarza mocnymi kratami. Inne były zamknięte potężnymi żelaznymi drzwiami, w których umieszczono małe okienka do podawania posiłków. W jednej z cel Zoppino zobaczył siedem kotów ciotki Pannocchii, a z nimi, ku swemu wielkiemu zdziwieniu - Reksa. Zwinięte w kłębek i przytulone do siebie, spały i na pewno śniło się im coś bardzo ładnego. Zoppino nie chciał ich budzić, tym bardziej że w tej chwili nie mógłby dla nich nic zrobić. W tej samej celi, jak wiecie, siedział również Calimero. Ale ten nie spał i gdy zobaczył Zoppina, zawołał: - Bracie, przynieś mi jakąś myszkę, choćby zupełnie malutką! "Zwariował naprawdę" - pomyśLał Zoppino i poszedł dalej. Na samym końcu korytarza znajdowała się większa cela, w której spało ze sto osób, między innymi ciotka Pannocchia i Romoletta. Gdyby to było w dzień lub gdyby w celi było światło, Zoppino zauważyłby swoje znajome. A gdyby one nie spały, ciotka Pannocchia złapałaby kota za ogon tak, jak to często robiła. Niestety, nie zauważywszy nikogo znajomego, Zoppino cichutko minął salę i poszedł schodami na piętro. Tu znalazł drzwi celi, w której siedział Bananito. Malarz spokojnie spał założywszy ręce pod głowę. We śnie widział wspaniałe obrazy, które miał zamiar namalować. Nagle w jednym z tych obrazów powstała dziura, z prześlicznego bukietu kwiatów wysunęła się kocia głowa i zamiauczała głosem Zoppina. Bananito obudził się i spojrzawszy na drzwi, od razu sobie przypomniał, że znajduje się w szpitalu dla obłąkanych. Jednakże okienko w drzwiach było uchylone i widać w nim było głowę miauczącego Zoppina. - Bananito! Bananito! Jak ci nie wstyd! Czyż można tak mocno spać! - Czy mi się śni? Dam sobie głowę uciąć, że te wąsy należą do Zoppina! - Obudź się, mówię ci! Tak, to jestem ja, Zoppino, i nawet łapka, którą mi zrobiłeś, też jest ze mną i służy mi wspaniale. Mówiąc to, Zoppino chwacko przelazł przez okienko i wskoczył do celi. - Przyszedłem cię ratować. - Dziękuję ci, kochany Zoppino, ale jak? - Sam jeszcze nie wiem. Jeżeli chcesz, to ukradnę klucze u dozorców. - Nie, mogą się wtedy obudzić. - Chcesz, to wygryzę dziurę w drzwiach? - Ach, gdybyś miał świdry zamiast zębów, może udałoby ci się to zrobić. Wiesz, czego mi potrzeba? - Czego? - Pilnika. Postaraj się o pilnik, a dalej już sam sobie dam radę. - Dobra! Piorunem ci go znajdę, biegnę! - Wszystko można byłoby zrobić o wiele prędzej - zatrzymał go Bananito. - Po prostu narysowałbym pilnik, ale te gałgany nie zostawiły mi nawet ogryzka ołówka. - Więc o to chodzi? - krzyknął Zoppino. - Masz moje łapy! Czy zapomniałeś, że są one z kredy i olejnej farby? - To prawda... Ale przecież staną się krótsze... Zoppino nawet nie chciał słuchać. - Głupstwo! Zawsze możesz mi narysować nowe. - Więc jak się wydostać z celi? - Narysuj pilnik. - A jak się spuścić na dół? - Narysuj spadochron. A jak się przedostać przez fosę? - Narysuj łódkę. Kiedy Bananito kończył rysować to wszystko, co było potrzebne do ucieczki, łapka Zoppina stała się już całkiem krótka. - Widzisz - śmiejąc się powiedział Zoppino - jak to dobrze, że nie zmieniłem imienia. Byłem Kulaskiem i zostałem Kulaskiem. - Pozwól, narysuję ci nową łapkę - zaproponował Bananito. - Teraz nie ma czasu. Trzeba zrobić wszystko, zanim się straż obudzi. Bananito wziął się do roboty. Na szczęście narysował tak ostry pilnik, że wrzynał się on w żelazo, jak nóż w masło. Wkrótce w drzwiach powstał duży otwór, przez który nasi przyjaciele przecisnęli się na korytarz. - Chodźmy zabrać ciotkę Pannocchię i Romolettę - zaproponował Zoppino. - No i nie zapomnijmy o kotach. Jednakże hałas pilnika obudził dozorców, którzy zaczęli szukać miejsca, skąd pochodził. Bananito i Zoppino tak się zagadali, że nie dosłyszeli zbliżających się coraz bardziej, miarowych kroków straży. - Spróbujmy uciekać przez kuchnię - podsunął Zoppino. - Jeśli nie możemy uratować wszystkich, uratujmy się chociaż sami. Przecież na wolności będziemy użyteczniejsi niż w więzieniu. Kiedy pojawili się w kuchni, kuchcik zaraz napadł na Zoppina. - Ledwo cię stąd wyrzuciłem! Znowu chcesz mi coś zwędzić? Żarłoku! Wynocha przez okno! Był tak wściekły, że widział tylko kota i nie zwracał uwagi na Bananita, który szybko przygotował łódkę, przymocował sobie spadochron i wyciągając ręce do Zoppina, zawołał: - Chodźmy! - Dalejże! Śpiesz się! - burczał kuchcik. - I żeby tu twoja noga więcej nie postała! Dopiero kiedy Bananito znikł mu z oczu, kuchcik zaczął podejrzewać, że coś tu nie jest w porządku. "A któż to właściwie był ten drugi?" - zapytywał sam siebie, drapiąc się w głowę. I aby uniknąć kłopotów, postanowił siedzieć cicho: nic nie widział ani nie słyszał. Wyszukał w kupie śmieci głąb kapuściany i gryzł go, mrucząc z zadowolenia. Ucieczka malarza została odkryta po małej chwili. Ze wszystkich okien szpitala dla obłąkanych wychylali się dozorcy i krzyczeli: - Alarm! Na pomoc! Uciekł furiat! W tym samym czasie Bananito i Zoppino, skuleni na dnie łódki, wiosłując rękami, przepływali fosę. Ale nie udałoby im się ujść pogoni, gdyby na brzegu nie oczekiwał ze swoim wózkiem Benwenuto_Nieusiądźaninachwi- lę, który odgadł zamiary Zoppina. - Prędzej! Schowajcie się tutaj! - naglił stary gałganiarz. Pomógł im wdrapać się na wózek i przyrzucił stosem gałganów. A dozorcom, którzy wkrótce do niego podbiegli, powiedział: - Tam szukajcie! Oni tam uciekli! I wskazał ręką przed siebie. - A ty co tutaj robisz? - Jestem biednym gałganiarzem... Zatrzymałem się, żeby odpocząć. I aby mu uwierzono, Benwenuto przysiadł na brzegu wózka, zapalając fajkę. Biedny Benwenuto doskonale wiedział, że zaraz stanie się zupełnie siwy i że w ciągu kilku minut straci znów kawał życia. Ale nie wstawał. "Lata, które teraz tracę - pomyślał - na pewno przedłużą życie moim przyjaciołom." I wypuścił z ust kłąb dymu prosto w twarz strażnikom. Na nieszczęście akurat wtedy Zoppino poczuł łaskotanie w nosie. Gałgany, którymi był przykryty, zawierały sporo kurzu i tylko jakiś nosorożec zaryzykowałby twierdzenie, że są perfumowane. Zoppino próbował zatkać nos, ale trochę za późno przypomniał sobie, że z przednich łapek została mu znowu tylko jedna, i... kichnął głośno. Tak głośno, że wzbił całą chmurę kurzu. Aby nie wydać Bananita, Zoppino od razu wyskoczył z wózka i dał drapaka. - Kto to? - zapytali strażnicy. - Chyba jakiś pies - odpowiedział Benwenuto - tak, pies. Schował się widocznie wśród gałganów. O, jak zmyka! - Aha - orzekli strażnicy - jeżeli zmyka, to znaczy, że ma nieczyste sumienie. Gonić go! Zoppino, usłyszawszy za sobą tupot i niepokojące okrzyki, ucieszył się: "Jeżeli popędzą za mną, to zostawią w spokoju Benwenuta i Bananita". Przebiegł przez całe prawie miasto, a strażnicy ciągle pędzili za nim z wywieszonymi językami. Oto Plac Królewski, oto kolumna, na której Zoppino tak świetnie się kiedyś wyspał... - No, ostatni skok - rzekł Zoppino do swoich łapek - i będziemy bezpieczni. A łapki z taką gotowością odpowiedziały na jego wezwanie, że Zoppino, zamiast wdrapać się na kolumnę, całym pędem wpadł na nią i raptem przemienił się w rysunek, w kontur trójnogiego kota. Co prawda nie zmartwił się tym, ponieważ strażnicy, jak sami potem pisali w doniesieniu, zostali wyprowadzeni w pole. - Gdzie on się podział? - pytali jeden drugiego. - W pobliżu nikogo nie widać... - Tu jest coś nabazgrane. Patrz, jakiś figlarz ściągnął w szkole kredę i narysował na kolumnie psa. - No dobrze. Chodźmy stąd. Te gryzmoły nic nas nie obchodzą. Tymczasem Benwenuto toczył swój wózek do domu, zatrzymując się od czasu do czasu dla wytchnienia. Po drodze nawet ze dwa, trzy razy przysiadł, ponieważ ze zmęczenia ledwie już się trzymał na nogach. Krótko mówiąc, kiedy wychodził z domu, miał osiemdziesiąt lat, a kiedy powracał, miał sporo ponad dziewięćdziesiąt. Podbródek Benwenuta opadł na piersi, oczy kryły się wśród zmarszczek, a głos był ledwo słyszalny, kiedy mówił: - Bananito, obudź się, przyjechaliśmy. Bo Bananito, rozgrzawszy się wśród gałganów, zasnął. Rozdział 18 Benwenuto - zobaczycie - ~ za przyjaciół oddał życie~ - Co ci jest? Rozmawiasz ze swoimi szmatami? - nocny dozorca zatrzymał się za plecami Benwenuta, który próbował rozbudzić malarza. - Ja? Rozmawiam? - odpowiedział pytaniem Benwenuto chcąc zyskać na czasie. - No, tak! Przecież słyszałem, jak mówiłeś coś do tej skarpetki. A może liczyłeś na niej dziury? - Widocznie mówiłem nie zdając sobie z tego sprawy - powiedział Benwenuto. - Wie pan, jestem taki zmęczony! Cały dzień krążyłem po mieście z wózkiem. W moim wieku to nie takie łatwe... - Skoro jest pan zmęczony, to niech pan siada i odpocznie - odezwał się współczująco strażnik. - Tak czy owak, o tej późnej porze nikt już nie będzie sprzedawał gałganów. - Tak też chyba zrobię - to mówiąc Benwenuto usiadł na swoim wózku. - Wie pan, ja również bym z przyjemnością odpoczął - westchnął strażnik. - Pozwoli pan? - Dlaczegóż by nie, proszę usiąść. - Dziękuję. Wie pan, nocni dozorcy też się męczą... I pomyśleć tylko, że kiedyś chciałem być pianistą. Pianiści przecież zawsze siedzą grając i w ogóle całe ich życie upływa wśród przepięknej muzyki. Pisałem nawet o tym w szkolnym wypracowaniu. Mieliśmy taki temat: "Co będziecie robić, gdy dorośniecie". Napisałem wtedy: "Kiedy dorosnę, zostanę pianistą, objadę z koncertami cały świat, ludzie będą mnie oklaskiwali i zostanę sławny". Ale wszystko wypadło na odwrót. Nie zdobyłem rozgłosu nawet wśród złodziei, ponieważ dotychczas żadnego nie schwytałem. Przy sposobności, czy pan przypadkiem nie jest troszkę złodziejem? Benwenuto zaprzeczył głową. Chciałby nawet zrobić przyjemność dozorcy, porozmawiać z nim, ale już nie miał siły. Czuł, jak z każdą minutą uchodzi z niego życie. Musiał jednak siedzieć i słuchać. Dozorca nocny jeszcze trochę powzdychał i pogadał o swej pracy, o pianinie, przy którym nie udało mu się usiąść, i o swoich dzieciach: - Starszy ma już dziesięć lat, a wczoraj on również pisał w szkole wypracowanie. Widać nauczyciele co roku dają te same tematy: "Kim będziemy, jak dorośniemy". "Ja będę astronautą - napisał mój syn - i polecę sputnikiem na Księżyc"... Bardzo bym chciał, żeby tak się stało, ale za dwa lata syn będzie musiał opuścić szkołę i poszukać pracy, ponieważ moje zarobki są nie wystarczające. A jak pan uważa, czy to bardzo trudno zostać badaczem wszechświata? Benwenuto znowu pokręcił głową. Chciał jeszcze dodać, że nie ma na świecie rzeczy niemożliwych, że nie trzeba nigdy tracić odwagi i rozstawać się ze swoimi marzeniami. Ale dozorca nie patrzył wtedy na niego i nie zauważył jego ruchu. A kiedy wreszcie zwrócił się w jego stronę, wydało mu się, że stary gałganiarz zasnął. - Biedny staruszek - powiedział cicho dozorca - był widocznie naprawdę porządnie zmęczony. no, idźmy w drogę... na obchód... I poszedł dalej, starając się nie robić hałasu, a Benwenuto ciągle siedział, nawet się nie poruszył. Nie miał już siły, żeby się podnieść. "Poczekam tutaj - westchnął sobie - poczekam siedząc. Zrobiłem wszystko, co było w mej mocy. Teraz Bananito jest bezpieczny. Teraz i mnie należy się..." Myśli Benwenuta zaczęły się mącić, jak by je zasnuła mgła. Gdzieś z daleka, z daleka doszedł go nagle śpiew - ktoś nucił kołysankę... Tony jej słyszał coraz ciszej ... ciszej... wreszcie nie słyszał już nic... Wszystko to wcale się Benwenutowi nie przywidziało. Nie, to po prostu Gelsomino swoim zwyczajem zaczynał cicho śpiewać we śnie. Głos jego z początku wypełniał pokój, potem rozległ się na schodach i w końcu zagrzmiał po wszystkich uliczkach. Rozbudził Bananita i zmusił go do wystawienia nosa spod stosu gałganów. - Benwenuto! - zawołał malarz. - Benwenuto, gdzie jesteśmy? Co się dzieje? Ale Benwenuto nie mógł już nic odpowiedzieć. Malarz zszedł z wózka, zaczął potrząsać ramieniem staruszka i wtedy zauważył, że ręka Benwenuta jest zimna. Wokół wózka coraz silniej rozbrzmiewał głos Gelsomina, śpiewającego rzewną kołysankę. Bananito pobiegł na górę, rozbudził przyjaciela i razem z nim wrócił na ulicę. - On umarł! - wyszeptał Gelsomino. - Umarł z naszej winy. Zużył swe ostatnie siły dla nas, kiedy my spaliśmy spokojnie, o niczym nie myśląc. W głębi ulicy ponownie ukazał się znany nam już stróż nocny. - Odnieśmy staruszka do jego domu - zaproponował Gelsomino. Bananito nie musiał mu pomagać, ponieważ Benwenuto był teraz lekki jak dziecko i Gelsomino prawie nie czuł go na swych rąkach. Strażnik zatrzymał się na chwilę, przyglądając się wózkowi. "Stary gałganiarz musi mieszkać gdzieś tu blisko. Właściwie powinienem ukarać go grzywną za to, że zostawia wózek na środku ulicy - powiedział sobie. - Ale to taki dzielny staruszek... Udam, że wcale tego nie widziałem". Nieszczęsny Benwenuto nie miał w swoim domu niczego, na czym mógłby spocząć po śmierci. Trzeba go było położyć na ziemi i tylko pod głowę podsunięto mu skromną poduszkę. Pogrzeb Benwenuta odbył się po dwóch dniach, a tymczasem zaszło wiele nowych wydarzeń, o których jeszcze nic nie wiecie i przeczytacie o nich dopiero w następnych rozdziałach. Na pogrzeb przyszły tysiące i tysiące ludzi. I chociaż każdy mógł opowiedzieć o jakimś dobrym uczynku Benwenuta_Nieusiądźaninachwilę, nikt nie wygłosił przemówienia. Wystąpił tylko Gelsomino. Po raz pierwszy w życiu śpiewał tak spokojnie, że niczego nie rozbił i nie zburzył. Głos jego był silny jak zawsze, ale brzmiał tak miękko i delikatnie, że wszyscy, którzy go słuchali, czuli, jak ich serca stają się lepsze i czystsze. Jeszcze przed dniem pogrzebu Benwenuta, jak już powiedziałem, zaszło wiele innych wydarzeń. Przede wszystkim Bananito i Gelsomino stwierdzili zniknięcie kotka Zoppina. Początkowo, przejęci i zasmuceni śmiercią Benwenuta, nie przywiązywali do tego wielkiego znaczenia. Później zaniepokoili się. - Był ze mną na wózku - powiedział Bananito. - Słyszałem, jak kichał. - Na pewno znów się wplątał w jakąś niebezpieczną historię - rzekł Gelsomino. - Być może wrócił do szpitala, aby ratować ciotkę Pannocchię i Romolettę... - Wszyscy coś robią - dokończył zawstydzony Gelsomino - tylko ja siedzę z założonymi rękami. Widocznie nadają się tylko do tłuczenia żyrandoli i straszenia ludzi... Tak przygnębionego nikt go jeszcze nigdy nie widział. Nagle wpadła mu dobra myśl do głowy. - Nie! - wyszeptał. - Zobaczycie, że się na coś przydam! - Dokąd to? - zdumiał się Bananito widząc, że Gelsomino zerwał się i wciąga kurtkę. - Teraz na mnie kolej - powiedział Gelsomino. - Tobie zaś radzę: przycupnij. Strażnicy króla Giacomone szukają cię... A o mnie wkrótce usłyszysz. I to jeszcze jak! Rozdział 19 Już więzienie rozwalone~ drży ze strachu ~ Giacomone Zamęt, jaki spowodowała ucieczka Bananita z domu dla obłąkanych, powoli się uspokoił. Zasnęli pacjenci na salach, zasnęli strażnicy w korytarzach, tylko w kuchni czuwał biedny kuchcik. Nie mógł on prawie nigdy spać, ponieważ zawsze był głodny i spędzał noce na szukaniu resztek jedzenia wśród odpadków. Ucieczka Bananita i pogoń za nim nie obchodziły go wcale. Nie obchodziło go również to dziwne chłopaczysko, nie tyle "czysko", co "czyna", które stanęło właśnie na środku placu przed szpitalem dla obłąkanych i zaczęło śpiewać. Kuchcik ugryzł kilka razy głąb kapuściany i patrzył na chłopca, kiwając głową. - To już prawdziwy wariat. Owszem, widziałem człowieka, który śpiewał dla pięknej dziewczyny, ale robić coś takiego przed szpitalem wariatów? Zresztą, to jego sprawa... Ale jakiż to mocny głos! Założę się, że za chwilę straż spadnie na kark śpiewakowi. Jednakże straż, zmęczona próżną pogonią za Zoppinem, spała kamiennym snem. Gelsomino, który zaczął śpiewać cicho, aby wypróbować siłę swego głosu, teraz wzmocnił jego brzmienie. Kuchcik tymczasem stał z otwartymi ustami, zapomniawszy o całym świecie. - Ach, czuję, czują, że prawie nie jestem już głodny! W tej chwili szyby okna, przy którym stał, rozprysnęły się na kawałki, a jednym z nich o mało nie dostał w nos. - O! Któż to rzuca kamieniami? We wszystkich końcach wielkiego, ponurego budynku, na wszystkich jego piętrach nagle z łoskotem posypały się szyby. Strażnicy rozbiegli się po salach, sądząc, iż chorzy podnieśli bunt, ale szybko się przekonali, że to coś innego. Pacjenci nie spali, to prawda, ale wydawali się spokojni, zadowoleni, i z przyjemnością słuchali serenady. - Kto tam tłucze szyby?! - wrzeszczeli strażnicy. - Cicho! - odpowiadano im ze wszystkich stron. - Nie przeszkadzajcie nam słuchać! Co nas obchodzą szyby? Później zaczęły się rozpadać w kawałki żelazne kraty. Łamały się jak zapałki, wylatywały z okien i wpadłszy do fosy, kamieniem szły na dno. Naczelnik domu dla umysłowo chorych, dowiedziawszy się o tych wydarzeniach, zaczął drżeć jak liść osiki. - Zrobiło mi się chłodno - rzekł do sekretarzy, a w duchu pomyślał: "To trzęsienie ziemi". Zamówił samochód i powiedziawszy, że jedzie powiadomić ministra, zostawił szpital na łasce losu. - Do ministra! - pieniąc się ze złości, wołali sekretarze. - A jakże! Do ministra! Uciekł po prostu! A my mamy ginąć jak myszy w pułapce! Nie, nie! Do tego nie dojdzie! I jeden za drugim, ten samochodem, tamten pieszo, pomknęli po zwodzonym moście. Za chwilę już ich nie było. Tymczasem zrobiło się prawie jasno. Po dachach ślizgały się pierwsze promienie słońca. Dla Gelsomina było to jakby sygnałem: "Śpiewaj jeszcze głośniej!" Gdybyście słyszeli, jak on wtedy zaśpiewał! Głos wyrwał się z jego gardła niczym ogień z krateru wulkanu. Wszystkie drewniane drzwi domu dla obłąkanych dawno już zamieniły się w proszek, a żelazne tak się powyginały, że nie można ich było poznać. Uwięzieni, którzy jeszcze pozostawali w salach, teraz wybiegli na korytarz, głośno ciesząc się z nieoczekiwanego uwolnienia i skacząc z radości. Wartownicy, urzędnicy, dozorcy gromadnie pośpieszyli do głównej bramy i stąd przez zwodzony most rzucili się na plac. Wszyscy, nie wiadomo dlaczego, przypomnieli sobie nagle o jakichś ważnych sprawach w mieście. - Ja muszę umyć głowę mojemu pieskowi - mówił jeden. - Mnie zaproszono na wypoczynek nad morze - mówił drugi. - A ja nie zmieniłem wody moim złotym rybkom i obawiam się, żeby nie zdechły... - Nikt nie zdobył się na to, by powiedzieć po prostu, że go tchórz obleciał - zbyt silne było przyzwyczajenie do kałmstwa. Krótko mówiąc, z całej obsługi w szpitalu pozostał jedynie mały kuchcik z głąbem kapuścianym w ręku i z otwartymi ustami. Naprawdę nie czuł już głodu i po raz pierwszy w życiu przenikała go radość niby świeży powiew wiatru. Romoletta pierwsza w celi spostrzegła, że straże powariowały. - Chyba nie będziemy czekać, aż i my zwariujemy? - spytała ciotkę Pannocchię. - To wbrew regulaminowi... - zastanawiała się ciotka Pannocchia - ale z drugiej strony regulamin także jest przeciwko nam. Więc chodźmy. Trzymając się za ręce, pobiegły w stronę schodów, gdzie cisnął się już w pośpiechu tłum ludzi. Panował tam straszny nieład, ale ciotka Pannocchia nagle wśród tysięcy różnych głosów usłyszała miauczenie swoich kotów. I one zresztą - siedmiu małych uczniów Zoppina - też rozpoznały wśród tysiąca twarzy surową twarz swojej opiekunki i radośnie miaucząc, ze wszystkich stron rzuciły się jej na szyję. - Tak, tak - mruczała ciotka Pannocchia ze łzami w oczach - wracajmy do naszego domu. Jeden, dwa, trzy, cztery... jesteście wszystkie? Siedem, osiem! Cóż to? Jeszcze jeden? To był, naturalnie, poczciwy Reks. W ramionach ciotki Pannocchii znalazło się miejsce i dla niego. Tymczasem Gelsomino przerwał swój śpiew i wszystkich wybiegających z domu zaczął wypytywać o Zoppina. Ale nikt nic o nim nie wiedział. Wtedy już Gelsomino nie wytrzymał. - Czy został tam kto w środku? - zapytał pokazując na dom dla obłąkanych. - Nie ma nikogo, ani żywej duszy! - No, to patrzcie! Zaczerpnął całą piersią powietrza, jak pływak przed skokiem do wody. Złożył rące w trąbkę, żeby skierować głos we właściwym kierunku, i wydał okrzyk o nieprawdopodobnej sile. Jeżeli mieszkańcy Marsa i Wenus mają uszy, to na pewno go wtedy słyszeli. Wystarczy powiedzieć, że dom dla obłąkanych zakołysał się, jak gdyby spadł na niego huragan. Z dachu we wszystkie strony prysnęły dachówki. Potem ściany budynku wykrzywiły się, zachwiały i ze strasznym łoskotem runęły wprost do fosy, wzbijając tysiące bryzgów. Trwało to wszystko minutę. Zaledwie zwaliły się mury nieszczęsnego domu, a głośne, radosne "hura!" zabrzmiało po całym placu i w tej samej chwili wzeszło słońce, jak gdyby ktoś pobiegł i zawiadomił je: "Prędzej, pośpiesz się, bo przegapisz wspaniałe widowisko!" Zachwyceni ludzie otoczyli Gelsomina tak ciasnym kręgiem, że nawet dziennikarze nie mogli się zbliżyć do naszego śpiewaka i poprosić go o podzielenie się wrażeniami. Musiała im wystarczyć pogawędka z Calimerem, który stał posępnie na boku. - Czy mógłby nam pan powiedzieć kilka słów dla gazety "Kłamca Doskonały"? - Miau! - odparł Calimero i odwrócił się do dziennikarzy plecami. - Zdumiewające! - zawołali. - A więc jest pan jednym z naocznych świadków. Czy mógłby nam pan opowiedzieć, jakim sposobem tutaj nic się nie stało? - Miau! - odparł znów Calimero. - Cudownie! Będziemy więc mogli w najbardziej kategoryczny sposób podać, że dom dla obłąkanych nie jest zburzony i że jego pacjenci nie rozbiegli się po mieście. - Zrozumcie nareszcie - wrzasnął Calimero - że jestem kotem! - To znaczy, pan chce powiedzieć, psem? Przecież pan miauczy zupełnie po psiemu. - Ależ nie, jestem prawdziwym kotem i łowię prawdziwe myszy! O, i teraz widzę was doskonale. Możecie się schować, gdzie tylko chcecie, nie nabierzecie mnie. Wy - to myszy, i wszystkie co do jednej dostaniecie się w moje łapy. Miau! Miau! Miau! Powiedziawszy to, Calimero wykonał skok i przypadł do ziemi. Dziennikarze pośpiesznie schowali swoje wieczne pióra i ze strachu powskakiwali do samochodów. A rozpaczliwie miauczący Calimero przeleżał na tym miejscu do wieczora, aż go podniósł jakiś litościwy przechodzień i zaprowadził do szpitala. Dokładnie za godzinę ukazało się nadzwyczajne wydanie gazety "Kłamca Doskonały". Całą pierwszą stronę zajmował ogromny tytuł, złożony metrowymi czcionkami: "Nowe, niedoszłe do skutku oszustwo śpiewaka Gelsomino: śpiewając nie zburzył wcale domu dla obłąkanych". Redaktor gazety zacierał ręce z zadowolenia. A to gratka! Dziś sprzedamy przynajmniej sto tysięcy egzemplarzy! Stało się jednak na odwrót. Chłopcy_gazeciarze, sprzedający "Kłamcę Doskonałego", zaczęli wkrótce powracać do redakcji. Wszyscy nieśli stosy nie sprzedanych gazet. Nikt nie chciał kupić ani jednego numeru. - Jak to? - oburzył się redaktor. - Co w takim razie ludzie czytają? Może kalendarz? - NIe, panie redaktorze - odpowiedział jakiś odważniejszy chłopczyna - kalendarza ludzie też nie czytają. Na co on im się przyda, jeżeli grudzień nazywa się w nim sierpniem? Wszyscy śmieją się nam prosto w oczy, wyrażają się niemile o panu redaktorze i radzą, żeby z tych gazet porobić papierowe okręciki. W tej chwili wpadł do pokoju piesek redaktora. Właśnie wrócił ze spaceru po mieście. - Kici_Kici! Chodź tutaj, mój kotku - zawołał ucieszony redaktor. - Hau! Hau!- odpowiedział mu pies. - Co, szczekasz? Czy mi się zdaje? Pies przyjaźnie merdnął ogonem i zaszczekał jeszcze głośniej. - Przecież to jest koniec świata! - krzyknął redaktor ocierając pot z czoła. - To prawdziwy koniec świata! Ale to był koniec kłamstwa. Kiedy runął dom dla obłąkanych, na wolności znalazły się setki prawdomównych ludzi. W mieście pojawiły się szczekające psy, miauczące koty, konie, które rżały według wszelkich prawideł zoologii i gramatyki! Wybuchła w mieście epidemia prawdy i większość ludności już na nią zachorowała. Kupcy śpiesznie zmieniali etykiety na towarach. Pewien piekarz zdjął swój szyld, na którym było wypisane: "Materiały piśmienne", odwrócił na drugą stronę i napisał węglem: "Chleb". Przed jego sklepem zaraz zebrało się wielu ludzi, którzy zaczęli mu głośno wyrażać uznanie. Ale najwięcej ludzi zebrało się na placu przed pałacem królewskim. Tłumowi przewodził Gelsomino. Z całej piersi śpiewał swoje pieśni, a na jego głos zbiegali się ludzie ze wszystkich krańców miasta i nawet z okolicznych wsi. Gdy król Giacomone zobaczył z okien pałacu ten ogromny tłum, radośnie zaklaskał w dłonie. - Szybciej! Szybciej! - Zaczął przynaglać dworzan. - Szybciej! Mój lud chce, żebym wygłosił przemówienie. Patrzcie: ludzie się zbierają, żeby mi zrobić owację. - Hm, a jakie to dzisiaj święto? - pytali się nawzajem dworzanie. Może się to wyda dziwne, ale jeszcze nic nie wiedzieli o tym, co się wydarzyło. Królewscy szpiedzy, zamiast zawiadomić o wszystkim dwór, pochowali się, gdzie który mógł. Z tego powodu również koty, mieszkające w pałacu króla Giacomone, jeszcze szczekały. Były to ostatnie nieszczęśliwe istoty w całym królestwie. Rozdział 20 Idź, zły królu, ~ na wygnanie,~ ślad po tobie nie zostanie! Nie istnieje, jak wiecie, księga losu. NIe istnieje żadna książka, w której byłoby opisane to, co nadejdzie. Aby napisać taką książkę, trzba by być co najmniej naczelnym redaktorem "Kłamcy Doskonałego". Dlatego nie ma jej i nie było jej również w czasach króla Giacomone. A szkoda. Gdyby taka książka istniała, biedny władca w peruce miałby gdzie zwrócić się o radę i mógłby przeczytać pod datą tego dnia: "Dziś Giacomone nie wygłosi przemówienia". Tymczasem, kiedy król Giacomone niecierpliwie oczekiwał, aż słudzy otworzą mu drzwi balkonu, w odpowiedzi na głos Gelsomina w całym pałacu z trzaskiem posypały się szyby. - Czy nie można ostrożniej? - zawołał Giacomone do służących. I znów usłyszał "trach_trach!" ze swej własnej sypialni. - Lustro! - krzyknął król. - Kto stłukł moje ulubione lustro? Zdziwiony, że mu nikt nie odpowiada, Jego Wysokość obejrzał się. Biedaczysko! Dokoła było zupełnie pusto. Ministrowie, admirałowie, dworzanie i szambelani przy pierwszym sygnale niebezpieczeństwa, to znaczy przy pierwszym wysokim tonie Gelsomina, skoczyli do swych pokojów. Bez ceremonii zrzucili wspaniałe dworskie stroje, które nosili od tylu lat, i zaczęli wyciągać spod łóżek walizy z pirackimi ubiorami, mrucząc przy tym: - Jeżeli nie założę na oko przepaski, to chyba będę mógł uchodzić za miejskiego śmieciasrza. Albo: - Jeżeli nie przyczepię siekiery do pasa, to nikt mnie nie pozna. Przy królu Giacomone zostali tylko dwaj słudzy. Do ich obowiązków należało otwieranie i zamykanie balkonowych drzwi. I chociaż już w tych drzwiach nie było szyb, słudzy stali jak wrośnięci w ziemię i od czasu do czasu koronkami swoich mankietów przecierali klamki. - Umykajcie i wy - westchnął Giacomone - już wszystko jedno. Cały pałac zaraz się rozleci. Rzeczywiście, w tej samej chwili zupełnie jak pukawki zaczęły trzaskać lampki w żyrandolach - to Gelsomino śpiewał coraz głośniej. Słudzy nie kazali się prosić. Cofając się i kłaniając co trzy kroki, dobrnęli do drzwi wiodących na schody. Tutaj dopiero odwrócili się i, aby szybciej znaleźć się na dole, zjechali po poręczach. A król Giacomone poszedł do swego pokoju, zdjął królewski strój i włożył ubranie, które kupił na wypadek, gdyby nie poznany chciał się znaleźć w tłumie (później go nie używał, gdyż między ludzi wolał wysyłać szpiegów). Było ono brązowe, stosowne na przykład dla jakiegoś kasjera lub profesora filozofii. Jak dobrze harmonizowała z nim pomarańczowa peruka! Niestety, trzeba było zdjąć także i perukę, gdyż Giacomone nosił ją zawsze wraz z królewskim strojem. - Moja ulubiona peruka! - westchnął. - Moje śliczne peruki! - I otworzył szafę, gdzie równymi rzędami leżały peruki niczym głowy marionetek przygotowanych do przedstawienia. Król Giacomone nie mógł znieść tego widoku. Złapał dobry tuzin peruk i wepchnął do walizy. - Wezmę was ze sobą na wygnanie. Będziecie mi przypominać bezpowrotnie minione szczęśliwe dni! Tymczasem jego dworzanie zbiegli aż do podziemi i jak szczury wpychali się do kanałów. Giacomone wolał wyjść do swego pięknego parku, który przestał już być królewskim parkiem, ale pomimo to był nadal piękny, zielony, przepojony cudownymi zapachami. Król Giacomone oddychał jeszcze trochę tym rzeczywiście królewskim powietrzem, po czym otworzył małą furtkę, wychodzącą na jakiś zaułek, upewnił się, że go nikt nie widzi, i przeszedłszy sto kroków, znalazł się na placu w gąszczu ludzi, entuzjastycznie oklaskujących Gelsomina. Nikt nie poznał króla, bowiem po raz pierwszy pokazał się na ulicy łysy. Brązowy garnitur i walizeczka, którą trzymał w ręce, nadawały mu wygląd podróżnego. - Pan pewnie nietutejszy? - zapytał nagle jakiś człowiek klepiąc go przyjaźnie po ramieniu. - Niech pan posłucha, niech pan posłucha, jak śpiewa nasz Gelsomino! O, tam, widzi pan? Ten młodzieniaszek... Gdyby go pan zobaczył na wyścigach kolarskich, nie postawiłby pan na niego dwóch soldów. A pomimo to, słyszy pan, jaki głos?! - Słyszę, słyszę - mruknął Giacomone, a do siebie dodał: - i widzę. Rzeczywiście zobaczył, jak na kawałki rozpadł się jego ulubiony balkon, zobaczył też, czego już z pewnością się domyślacie, jak królewski pałac runął niczym domek z kart, któremu odechciało się już stać, i wzbił ogromną chmurę pyłu. Gelsomino wziął jeszcze jakąś wysoką nutę, żeby rozwiać pył, i wszyscy ujrzeli ruiny. - Przepraszam - zwrócił się znów do króla sąsiad w tłumie - czy pan wie, że ma pan wspaniałą łysinę? Nie obrazi się pan, że to mówię? Zresztą, niech pan spojrzy i na moją. Giacomone przesunął dłonią po swej głowie i zgodnie z prośbą sąsiada spojrzał na jego głowę, łysą i okrągłą jak piłeczka pingpongowa. - Rzeczywiście - piękna łysina - powiedział. - Ależ skąd! Zupełnie przeciętna. Pańska jest wspaniała, a jeszcze gdy spadnie na nią słońce, zalśni cudownie, aż oczy będą bolały. - Dość, dość, pan jest zbyt uprzejmy - mruknął Giacomone. - Ależ ja nie przesadzam! Wie pan, co powiem? Gdyby pan był członkiem naszego Klubu Łysych, na pewno wybrano by pana prezesem. - Prezesem? - I to jednogłośnie! - A więc macie Klub Łysych? - Oczywiście, był czas, kiedy ten klub musiał być tajny, ale teraz się ujawni. Najlepsi obywatele są członkami tego klubu. I wcale niełatwo być tam przyjętym. Trzeba dowieść, że nie ma się ani jednego włosa na głowie. Są tacy, którzy wyrywają sobie ostatni, aby wejść do naszego klubu. I pan mówi, że ja?... - Pan może zostać naszym prezesem. Jestem gotów się o to założyć. Giacomone czuł, że ogarnia go rozpacz. "A więc - pomyślał - a więc z własnej winy wszystko zmarnowałem. Wybrałem fałszywą drogę! A teraz jest już za późno, aby zaczynać od nowa..." Korzystając z zamieszania w tłumie, Giacomone oddalił się od swego sąsiada, opuścił plac i skierował kroki w puste ulice, a w jego walizce smutno szeleściło dwanaście peruk. Tu i tam mignęły mu jakieś niby znajome twarze. Czyżby to byli jego piraci?... Ale te twarze szybko kryły się przed takim obywatelem jak on: łysym, ciemno odzianym, pełnym spokoju i godności. Giacomone zwrócił się w kierunku rzeki, zdecydowany położyć kres swoim dniom. Ale kiedy znalazł się na brzegu, zmienił decyzją. Otworzył walizkę, wyjął peruki i jednym ruchem wrzucił je do wody. - Żegnajcie - szepnął - żegnajcie, kochane kłamczuszki. Peruki wcale się nie zmarnowały: tegoż samego dnia wyłowili je ulicznicy, którzy niczym zgłodniałe krokodyle przeszukiwali brzegi rzeki. Wysuszyli je w słońcu, nałożyli na głowy i ustawili się we wspaniały orszak. Byli weseli i śpiewali radośnie, a przecież był to pogrzeb władzy króla Giacomone! Zaś sam król Giacomone odchodził na zawsze i był prawie szczęśliwy, że może odejść, aby zostać prezesem lub przynajmniej sekretarzem szacownego Klubu Łysych. My tymczasem wracajmy na plac, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. Skończywszy swoją pieśń, Gelsomino otarł pot z czoła i mruknął: - A więc stało się... Było mu jednak ciężko na sercu. Zoppino ciągle jeszcze się nie odnalazł. "Gdzież on może być? - pytał sam siebie. - Czyżby został pod gruzami domu dla obłąkanych?" Nagle tłum odwrócił jego uwagę od smutnych myśli. - Kolumna! - krzyczano ze wszystkich stron. - Trzeba zburzyć kolumnę! - Dlaczego? - Wyobrażone są na niej wyprawy wojenne króla Giacomone. A to wszystko jest kłamstwem, gdyż Giacomone nigdy nie ruszał się ze swego pałacu. - Dobrze - powiedział Gelsomino - kolumnie też zaśpiewam serenadę. Rozejdźcie się trochę, żeby kogoś nie przywaliła. Ludzie, którzy stali dokoła kolumny, zaraz się cofnęli, a tłum na całym placu zakołysał się niczym woda w wannie. I wtedy Gelsomino ujrzał na kolumnie, o jakieś dwa metry od ziemi, dobrze znaną sylwetkę trójnogiego kotka. - Zoppino! - krzyknął radośnie. Rysunek zakołysał się, jego linie na chwilę wygięły się i zastygły w bezwładzie. - Zoppino! - zawołał Gelsomino jeszcze głośniej. Tym razem głos przeniknął marmur, przezwyciężył jego twardość i Zoppino, oddzieliwszy się od kolumny, zeskoczył na ziemię. - Ach! Jak to dobrze - zamiauczał całując Gelsomina w policzek. - Gdyby nie ty, pozostałbym przylepiony do tej głupiej kolumny i w końcu zmyłyby mnie deszcze. Lubię czystość - to wszyscy wiedzą. Ale nie uśmiechałoby mi się zginąć od mycia. - Zapomnieliście o mnie - usłyszeli nagle głos malarza Bananita, który, rozdawszy na prawo i na lewo niemało silnych szturchańców, przecisnął się w końcu przez tłum do swych przyjaciół. - Gdyby jeszcze raz przydarzyło ci się coś podobnego, narysuję cię na nowo, mój Zoppino, i będziesz jeszcze ładniejszy! Trzej przyjaciele, którzy nareszcie się odnaleźli, mieli sobie wiele do opowiedzenia. Dlatego zostawimy ich w spokoju. No, a co z kolumną? Kolumna nikomu nie przeszkadza. Przeciwnie, fałsz przedstawiony na niej będzie ludziom przypominał, że kiedyś w ich kraju panował wielki kłamczuch i że wystarczyło pięknie zaśpiewać pieśń, aby zburzyć jego królestwo. Rozdział 21 Wkrótce koniec opowieści, ~ ale jeszcze mecz się zmieści Ta powieść będzie całkowicie zakończona, kiedy zakomunikuję wam ostatnie nowiny. Pisząc w pośpiechu poprzedni rozdział, zupełnie zapomniałem, że w mojej kieszeni leżą notatki, które zrobiłem tego dnia, gdy Gelsomino opowiedział mi o swoich przygodach w Kraju Kłamczuchów. Z tych notatek wynika, że nikt nigdy nigdzie i nic nie słyszał już więcej o królu Giacomone. Wobec tego nie mogę wam nawet powiedzieć, czy stał się on porządnym człowiekiem, czy też jego piracka natura wzięła górę i znów pociągnęła go na złą drogę. Dowiedziałem się również z tych notatek, że Gelsomino, który na ogół ze swoich czynów był zadowolony, przechodząc przez główny plac, czuł się zawsze tak, jak by mu kamyk wpadł do buta. - Czy musiałem koniecznie zburzyć pałac i przemienić go w kupę gruzów? Czyż nie mógłbym stłuc tylko kilku szyb? Giacomone i tak by uciekł. Potem wezwałoby się szklarza i wszystko byłoby w porządku. Bananito postarał się, żeby uwolnić przyjaciela od tego kamyka. Odbudował pałac swoim zwykłym sposobem: przy pomocy kilku arkuszy papieru i pudełka farb. Zużył na to pół dnia i nie zapomniał nawet o balkonie. A kiedy balkon pojawił się na fasadzie nowego pałacu, ludzie zażądali, żeby Bananito wygłosił stamtąd przemówienie. - Posłuchajcie mojej rady - powiedział Bananito. - Wydajcie prawo zakazujące komukolwiek wygłaszania przemówień z tego balkonu. Poza tym jestem malarzem, a nie mówcą. Jeżeli zaś koniecznie chcecie usłyszeć przemówienie, to zwróćcie się do Gelsomina. W tej chwili na balkonie pojawił się Zoppino i zamiauczał: - Miau! Miau! Miau_miau! Ludzie bili mu brawo i już więcej nie żądali przemówień. Z drugiej kartki znalezionej w kieszeni dowiedziałem się, że ciotka Pannocchia została dyrektorem Instytutu Opieki nad Bezdomnymi Kotami. To bardzo dobrze. Teraz już nikt się nie obawia, że koty zaczną szczekać. A w końcu, na najmniejszej karteczce, znalazłem tylko jedno zdanie: "Wojna zakończyła się wynikiem jeden do jednego". Pomyślcie tylko - o mało nie zapomniałem o wojnie! Działo się to w kilka dni po ucieczce króla Giacomone. W tajemnicy przed swymi poddanymi, licząc na armaty, które mu zrobi Bananito przy pomocy ołówka, Giacomone na krótko przed ucieczką wypowiedział wojnę jednemu z sąsiednich państw. Nie był to żart: armie obydwu państw pociągnęły już nad granicę, żeby się tam spotkać i walczyć na śmierć i życie. Tymczasem nowi ministrowie oświadczyli: - Nie jesteśmy piratami jak Giacomone, wcale nie chcemy wojować! Pewien dziennikarz udał się do Gelsomina, który teraz pilnie uczył się muzyki, aby jak najszybciej dać wreszcie prawdziwy koncert. - Co pan myśli o wojnie? - zapytał go dziennikarz. - O wojnie? - powtórzył pytanie Gelsomino. - Zaproponujcie przeciwnikom zorganizowanie dobrego meczu zamiast wojny. Wtedy, jeżeli nawet będzie kilka potłuczonych kolan, to w każdym razie krwi przeleje się bardzo mało. Ta myśL przypadła na szczęście do gustu także stronie przeciwnej, ponieważ tam też nikt nie chciał wojować. I oto w jedną z najbliższych niedziel odbył się mecz piłki nożnej. Gelsomino oczywiście był sercem przy swojej drużynie i nawet tak się zapalił, że w którymś z ostrzejszych momentów nie wytrzymał i krzyknął: "Bij!" Wtedy piłka wpadła prościutko do bramki przeciwnika, jak to się już zdarzyło w pierwszym rozdziale. Ale w tej samej chwili Gelsomino zawołał: - Chcemy tylko honorowego zwycięstwa! W sporcie nie może być żadnego oszustwa! I natychmiast strzelił gola również do drugiej bramki. Na jego miejscu i wy zrobilibyście tak samo. Piosenki Gelsomina Przepisałem tu niektóre piosenki Gelsomina - żartobliwe, poważniejsze i całkiem poważne. Możecie wybrać te, które wam się podobają, a zapomnieć o innych. Kłamstwa Dla króla Giacomone ĄĄLubię kłamstwa, ale takie,@ które są nie byle jakie.@ A więc na przykład, gdy jakiś niemowa@ do głuchoniemego zwraca swoje słowa.@ A głuchoniemy, chociaż nic nie słyszy,@ chce to opowiedzieć pewnej zdechłej myszy.@ No i takie kłamstwo nawet zdechłą mysz@ podrzuci piorunem na trzy metry wzwyż.@ Ile ryb jest w morzu Dla Zoppina, który przepadał za rybami Trzem rybakom z San Marino@ rok i dzień na sprzeczce minął.@ Ciągle się nie mogli zgodzić,@ ile ryb jest w morskiej wodzie.@ "Wiem na pewno - twierdził jeden -@ jest ich, bez węgorzy, siedem".@ Drugi rybak wciąż przysięgał:@ "Liczba ryb tysiąca sięga!"@ Trzeci wołał: "Bez sardeli@ - milion!"@ Wszyscy rację mieli.@ Obiad i kolacja Dla Bananita, kiedy był ministrem aprowizacji Mały Pulcinella (czyt.: Pulczinella), wesoły Arlekin@ siedli do obiadu przy jednym nakryciu.@ I gdyby półmisek nie był całkiem pusty,@ toby się najedli, tak jak nigdy w życiu.@ Wesoły Arlekin z małym Pulcinellą@ chcieli jeść kolację z jednego talerza.@ Gdyby jeszcze na nim cokolwiek leżało,@ byłaby to, owszem, wspaniała wieczerza.@ Imię Dla ciotki Pannocchii Chciałbym nazywać się Dante@ i pisać takie jak on poematy.@ Chciałbym się zwać Euklides,@ być sławnym jak ten matematyk.@ Chciałbym nazywać się Giotto (czyt.: Dżiotto),@ piękne obrazy malować,@ które by podziwiała@ świata przynajmniej połowa.@ Chciałbym nazywać się....@ (Zamiast kropek wstaw swoje imię) zwyczajnie, jak się nazywam,@ i tylko niech mi dobroci@ codziennie w sercu przybywa.@ Ośla historia O ośle z Kraju Kłamczuchów, który ryczał, aby upodobnić się do lwa Był sobie pewien osioł,@ który... no, jednym słowem,@ nie wiedział wcale o tym,@ że nosi oślą głowę.@ "Kim jestem? - pytał siebie. -@ Chyba nie jestem słoniem?@ a skoro nie mam grzywy,@ nie jestem także koniem.@ Owcą?... Nie. Wszak nie beczę.@ Na wróbla nie wyglądam.@ Więc może adwokatem?@ Nie: nie przemawiam w sądach.@ A może generałem?@ Ministrem? Wielkim panem?@ Lusterko! Mów, kim jestem?...@ Co? Osłem? Niesłychane!!!@ Bezczelność! Ja i osioł!!!@ Bezczelność! Tak się starasz@ odpłacić mi za przyjaźń?@ Ja cię nauczę zaraz!"@ To mówiąc trzask! - kopytem,@ aż rozbił lustro całe@ na sto malutkich kawałków@ i jeszcze jeden malutki kawałek.@ Kocia gazeta Dla Zoppina, aby go pocieszyć po lekturze "Kłamcy Doskonałego" Swoje życzenia,@ swoje tęsknoty@ w "Kociej Gazecie"@ drukują koty:@ "Chętnie zamieszkam,@ ciepło, niedrogo,@ w domu bez dzieci.@ Mam czuły ogon."@ "Z pełną gwarancją,@ że rzeźnik blisko,@ szuka staruszki@ Miłe Kocisko."@ "W dobrej mleczarni@ chce mieszkać stale@ kotek_jaroszek,@ stary kawaler."@ "Zajmę mieszkanie@ w spichrzu, w stodole -@ Dzielny Myśliwy@ (w stodole wolę)."@ Czytają prasę@ bezdomne koty@ i marzą potem@ o tym lub o tym.@ Marzenia kotom@ też są pomocne.@ Z marzeń powstają@ koncerty nocne.@ Tęcza Na pewien obraz Bananita Szła raz ulicą dziewczynka mała,@ w siedmiu kolorach parasol miała.@ Szary deszcz padał, o szyby dzwonił,@ a ona tęczę trzymała w dłoni.@ Wesołą, barwną tęczę_nadzieję:@ po deszczu słońce znów zajaśnieje.@ Żarcik Dla Bananita Namalowałem obraz niebieski:@ narciarskie deski@ małego Eski@ mosa i jego kudłate pieski.@ Namalowałem obraz zielony:@ cztery balony,@ pawie ogony@ i cioci_drypci rododendrony.@ Obrazek żółty maluję teraz:@ kawałek sera,@ czapkę szofera@ i piegowaty nos kawalera.@ Historia o rybie_młocie Ryba_młot pełna jest rozpaczy,@ że ryby_gwoździa nie zobaczy.@ Ryby_kowadła, ryby_cegły@ także jej oczy nie dostrzegły.@ Nie może spytać się nikogo,@ gdzie by się spotkać z rybą_nogą.@ I nie przyśniło się jej wcale,@ żeby stuknęła w rybę_palec.@ "Co to za życie! - tak się zwierza. -@ Ryba_młot nie ma w co uderzać.@ Raz trafił mi się trep dziurawy,@ tłukłam go w nos, ot, dla zabawy...@ Lecz trep na wędkę złapał rybak.@ Co miałam rzec? "Smacznego!" chyba."@ Dan_din_durki Dla Romoletty Dan_din_durki,@ te trzy kurki@ zdecydować się nie mogą,@ którą powędrować drogą.@ Może na targ, tam się zdarza@ kupić piernik u piekarza.@ Może dróżką do ogródka:@ do sałatki droga krótka.@ Albo tędy: prosta ścieżka@ wiedzie tam, gdzie prawda mieszka,@ więcej warta od piernika,@ od sałatki ogrodnika.@ Siwe włosy Dla Benwenuta_Nieusiądźaninachwilę Zgadnij: ile siwy murarz@ włosów ma na głowie?@ Tyle, ile wybudował@ różnych domów. Tak ci powiem.@ Zgadnij, ile siwych włosów@ ma nasz nauczyciel?@ Tyle, ile jego uczniów@ wyszło z ławki szkolnej w życie.@ Tyle pięknych siwych włosów@ głowę dziadzia kryje,@ ile wnukomm opowiedział@ baśni, legend, historyjek.@ Chleb Dla Benwenuta_Nieusiądźaninachwilę Gdybym był piekarzem,@ zrobiłbym, co trzeba:@ tylu jest przecież głodnych,@ tylu w świecie - bez chleba.@ Upiekłbym wielki bochen,@ od słońca większy trochę,@ pachnący i gorący,@ świeżutki i chrupiący.@ Od Indii aż do Chile@ wszyscy by syci byli:@ stary i biedny człek wszelki,@ i dzieci, i małe wróbelki.@ To byłaby dopiero@ warta pamięci data:@ dzień, w którym nikt nie był głodny.@ Najpiękniejszy dzień w historii świata.@ Przysłowia Gelsomina Kto nie widział dębu,@ nie wie, co żołędzie.@ Kto ma pusto w głowie,@ uczonym nie będzie.@ By mieć drugi rozum,@ drugiej głowy trzeba.@ Nie uderzy piorun@ z błękitnego nieba.@ Kto się co dzień śmieje,@ rok ma bez frasunku.@ Nie odmawiaj, gdy ci dają@ księżyc w podarunku.@ Kieszenie Gelsomina W jednej kieszeni chusteczkę noszę,@ w drugiej - na szczęście flakonik,@ w trzeciej - woreczek mały, na grosze,@ lecz grosik w żadnej nie dzwoni.@ Piosenka angielska Gelsomino nauczył się jej w podróży "Dokąd się wybierasz, koteczku pluszowy?"@ "Idę do Londynu, do sali tronowej."@ "Pewnie tam dostaniesz miskę pełną mleka?"@ "Nie. Pod tronem króla myszka na mnie czeka."@ Druga piosenka angielska Z miasta Salamanki trzej wielcy doktorzy@ usiedli na deskę, popłynęli morzem.@ I jeżeli na dno nie pójdą z tą deską,@ to objadą wkoło całą kulę ziemską.@ Z miasta Saragossy trzej wielcy doktorzy@ wsiedli do balijki, popłynęli morzem.@ Żeby się skończyła nasza historyjka,@ musi się wywrócić drewniana balijka.@ Trzecia piosenka angielska Raz pewien rzekł staruszek:@ "Dość ciepłych mam poduszek,@ do Ameryki ruszę!"@ W torebkę papierową@ spakował to i owo.@ I poszedł. Daję słowo.@ Zabawa w "gdyby" Czego by żądał Arlekin,@ gdyby miał wróżki pałeczkę?@ Stu kolorowych gałganków -@ uszyłby z nich kurteczkę.@ Gdyby Gianduia (czyt.: Dżianduja) został@ ministrem pewnego rana,@ domy byłyby z ciasta,@ a bruki z marcepana.@ A gdyby Pulcinelli@ mogły się spełnić życzenia:@ "Kto w głowie ma złe myśli,@ niech szybko głowę zmienia"!@ Życzenia świąteczne Wesoły grajek idzie ulicą,@ uśmiecha się z daleka.@ Czego on dzisiaj życzy sobie?@ Na co on dzisiaj czeka?...@ "Chcę, niechaj w każdym domu@ piękna choinka zaświeci,@ niech na niej złote i srebrne gwiazdy@ same zawieszą dzieci!"@ Mały wróbelek po śniegu skacze@ i ćwierka coś zawzięcie.@ On pewno ćwierka swoje życzenia,@ chce złożyć je przy święcie.@ "Wieczorem każdy pod choinką@ niech znajdzie to, czego pragnie.@ A gdyby znalazł trochę więcej,@ byłoby jeszcze ładniej."@ A kto tam głośno laską stuka@ i nisko nam się kłania?@ Pastuszek z tekturowej szopki,@ z takiej do wycinania.@ "Chcę, aby dzisiaj każde dziecko@ (wszystko mi jedno, czyje,)@ bardzo wesołą miało buzię,@ cieszyło się, że żyje."@ W tym miejscu teraz ja dorzucę,@ co mam do dorzucenia:@ łatwo się przecież mogą sprawdzić@ te wszystkie piękne życzenia.@ Gdy mocno sobie podamy ręce@ i równym pójdziemy krokiem,@ cudowny jeden dzień świąteczny@ stanie się całym rokiem.@ Bronek_Gubidzionek A ten Bronek_Gubidzionek@ wciąż wesoły jak skowronek.@ Zgubił pieniądze, zgubił czas,@ a na wycieczce - drogę w las,@ zgubił mowę i apetyt,@ koszyk z mięsem na kotlety,@ zgubił także klucz od bramy@ i zegarek swojej mamy.@ Zgubił rozum, zgubił głowę,@ dwa bilety tramwajowe,@ ojca parasol w czarnym kolorze...@ Tylko humoru zgubić nie może.@