MacLean Alistair "SAN ANDREAS" Prolog I. W historii tej występują trzy niezależne od siebie, choć nierozerwalnie ze sobą sprzężone elementy: brytyjska flota handlowa (oficjalnie zwana marynarką handlową) wraz z załogą, okręty liberty oraz niemieckie jednostki sił podwodnych, morskich i powietrznych, których jedynym celem było tropienie i niszczenie statków i ludzi w służbie floty handlowej. W chwili wybuchu wojny, we wrześniu 1939 r., brytyjska, marynarka handlowa znajdowała się w dość kiepskim stanie; określenie opłakanym byłoby bardziej na miejscu. Większość statków mocno się już zestarzała, z tego znaczna część nie nadawała się do żeglugi wcale, część była zwyczajną kupą rdzewiejącego żelastwa dręczonego ciągłymi awariami. Mimo to okrętom i tak wiodło się nie najgorzej w porównaniu z przerażającymi warunkami życia tych, którzy mieli nieszczęście na nich pływać. Powód tak straszliwych zaniedbań, których ofiarą padały i statki, i ludzie, można by ująć jednym słowem: chciwość. Dawniejszych właścicieli jednostek pływających - a i dzisiaj też jest ich niemało - cechowało skąpstwo i zachłanność; duszą zaprzedani mamonie, wyznawali jedną zasadę: zysk za wszelką cenę pod warunkiem, że cenę tę nie oni płacili. Hasłem dnia stała się centralizacja - przejęcie bliźniaczych monopoli ledwie przez kilka par grabieżczych rąk. I kiedy okrojono już marynarski żołd, a warunki życia na morzu zredukowano do niezbędnego minimum, właściciele zaczęli obrastać tłuszczem, takoż i niektórzy, co gorsi dyrektorzy towarzystw okrętowych wraz z pokaźną grupką starannie wybranych, dopuszczonych do stołu udziałowców. Dyktatorska władza, sprawowana przez właścicieli nader dyskretnie, była niemal absolutna. Flota stanowiła ich księstwo udzielne, ich feudalne lenno, a zaciągający się na statki tworzyli grupę pańszczyźnianych chłopów. Jeśli jakiś zniewolony nieszczęśnik zdecydował się sprzeciwić ustalonemu porządkowi rzeczy, tylko on sam mógł na tym ucierpieć. Jedyne, co mu pozostawało, to zejść ze statku i pogrążyć się w mroku zapomnienia, bo, pomijając fakt, że automatycznie dostawał wilczy bilet, marynarkę handlową nękał wysoki procent bezrobocia, a nieliczne wakaty obsadzano wyłącznie posłusznymi niewolnikami. Na lądzie o pracę było jeszcze trudniej. Gdyby nawet działo się inaczej, i tak wiadomo wszem i wobec, że ludzie morza nie umieją przystosować się do życia szczura lądowego. Zbuntowany niewolnik nie miał, więc dokąd iść, dlatego niewolników takich było bardzo, ale to bardzo niewielu. Większość marynarzy dobrze znała swe miejsce na ziemi i nie podskakiwała. Historia powszechna skłonna jest retuszować nieco taki stan rzeczy lub, co częstsze, w ogóle go ignorować - skądinąd zrozumiała to ślepota. Kondycja marynarzy floty handlowej okresu międzywojennego, jak również w czasach, II wojny światowej sprawiła, że okres ten nie należy do chlubnych rozdziałów w annałach żeglugi brytyjskiej. Kolejne rządy okresu międzywojennego doskonale zdawały sobie sprawę z warunków życia marynarzy na statkach handlowych; musiałyby być głupsze, niż się to zwykle zdarza, by tego nie dostrzec. Kolejne, zatem rządy w obłudnych manewrach ratowania własnej twarzy wydawały kolejne przepisy precyzujące niezbędne minimum warunków zakwaterowania, żywienia, higieny i bezpieczeństwa na morzu. Zarówno owe rządy, jak i właściciele floty wiedzieli doskonale - właściciele nie tylko wiedzieli, ale bez wątpienia cieszyli się z tego - iż przepisy owe nie miały mocy prawnej, zatem nie mogły być egzekwowane. Zalecenia rządowe - bo do zaleceń faktycznie się sprowadzały - zostały niemal całkowicie zlekceważone. Sumienny kapitan, który zechciałby wprowadzić je w życie, mógł szybko znaleźć się na bruku. Relacje naocznych świadków dotyczące warunków życia marynarzy na statkach brytyjskiej handlówki w ostatnich latach poprzedzających II wojnę światową - nie ma żadnego powodu, by nie dawać im wiary zwłaszcza że, niestety, są tak jednobrzmiące - opisują kwatery załogi jako coś tak prymitywnego i skandalicznego, że można je tylko porównać do legowisk żebraczych. Inspektorzy sanitarni stwierdzali, że w niektórych przypadkach kajuty załogi ze względów sanitarnych nie nadawały się nawet na pomieszczenia dla zwierząt, a co dopiero na kwatery mieszkalne dla ludzi. Były z reguły przeludnione, pozbawione zarazem jakichkolwiek wygód. Podłogi były mokre, jak też i ubrania marynarzy, a materace i koce, o ile zdarzył się aż taki luksus, również okazywały się przemoczone. Jeśli zaś idzie o urządzenia sanitarno-higieniczne, bywały one albo bardzo prymitywne, bądź też wcale ich nie było. Mocno dokuczało zimno, a jakiekolwiek systemy grzewcze - pomijając kopcące i śmierdzące "kozy" - należały do rzadkości, podobnie jak systemy wentylacyjne. Wyżywienie okazywało się jeszcze gorsze od kajut i, jak to określił jeden z ankietowanych, nie nadawałoby się nawet do stołówki dla żebraków. Opisy te mogą wydawać się niewiarygodne, a w każdym razie mocno naciągane, lecz nie jest to ani jeden, ani drugi przypadek. Londyńskiej Akademii Higieny i Medycyny Tropikalnej i Głównego Urzędu Statystycznego nigdy nie posądzano o brak precyzji bądź przesadę. Przedwojenny raport Akademii kategorycznie stwierdza, że śmiertelność mężczyzn poniżej pięćdziesiątego piątego roku życia była wśród marynarzy dwukrotnie wyższa niż wśród pozostałych członków populacji męskiej. Dane opublikowane przez Urząd Statystyczny z kolei wykazują, że śmiertelność wśród marynarzy - niezależnie od wieku - o czterdzieści siedem procent przekraczała wskaźniki uznane za normę krajową. Powodem śmierci były: gruźlica, wylewy krwi do mózgu, wrzody żołądka i dwunastnicy. Powszechność gruźlicy i wrzodów jest aż nadto uzasadniona i trudno przypuścić, by kombinacja tych dwóch czynników nie miała zaważyć na zbyt często występujących wylewach. Największe żniwo zbierała niezaprzeczalnie gruźlica. Kiedy dziś przyjrzymy się Europie Zachodniej, gdzie szczęśliwe sanatoria przeciwgruźlicze szybko stają się zjawiskiem wymierającym, trudno sobie nawet wyobrazić, jak straszliwą plagę stanowiła gruźlica zaledwie pokolenie temu. Choć nie jest prawdą, że została już opanowana na całym świecie - w wielu zacofanych krajach jest wciąż straszliwym biczem Bożym i główną przyczyną śmierci, tak jak w początkach dwudziestego wieku działo się to w Europie Zachodniej i Ameryce Północnej - sytuacja uległa radykalnej zmianie, gdyż naukowcy wynaleźli środki umożliwiające poskromienie i zniszczenie zgubnego bakcyla. Jednak w roku 1939 choroba ta ciągle jeszcze pochłaniała liczne ofiary; do odkrycia środków chemoterapeutycznych, rifampiny, kwasu paraaminosalicylowego, isoniazydów, a zwłaszcza streptomycyny było wciąż daleko. To na tych właśnie marynarzach, na marynarzach nękanych gruźlicą, wegetujących w fatalnych warunkach sanitarnych i skandalicznie odżywianych, opierała się Anglia. To oni zaopatrywali ją w żywność, w ropę, broń i amunicję, to oni dostarczali to wszystko do sojuszniczych portów. Marynarze obsługiwali jedyną drogę, jedyną arterię, drogę życia, od której uzależniona była absolutnie cała Wyspa; bez tych statków i tych ludzi Brytania przepadłaby z całą pewnością. Warto podkreślić, że marynarskie kontrakty wygasały z chwilą wybuchu bomby, miny czy torpedy. Właściciele zaciekle bronili swych interesów nie tylko w czasach pokoju, ale i podczas wojny. Gdy statek tonął, tym samym kończyła się marynarska wypłata, bez względu na to gdzie, kiedy i w jak niebywałych okolicznościach zdarzenie miało miejsce. Gdy statek szedł na dno, właściciel nie ronił krokodylich łez - miał w ręku ubezpieczenie opiewające częstokroć na sumę wyższą niż faktycznie wart był sam okręt. Dla marynarza jednak znaczyło to, że znajdował się na bruku. Rząd, Admiralicja i owi właściciele statków w tamtym czasie powinni się bardzo wstydzić, a jeśli odczuwali jakiś wstyd, to mężnie stawili mu czoło. Czym w końcu były warunki życia na statkach i okrutna śmierć marynarzy floty handlowej wobec prestiżu, chwały i zysków? Sprawą absolutnie drugorzędną. Nie można tu winić obywateli brytyjskich. Z wyjątkiem marynarskich rodzin, ich przyjaciół i wspaniałych organizacji dobroczynnych powstających samorzutnie, by wspomóc rozbitków - takimi humanitarnymi błahostkami ani rząd, ani właściciele nie zaprzątali sobie głowy - niewielu wiedziało czy choćby podejrzewało, jak to naprawdę wygląda. II. Jako dostawca niezbędnych do egzystencji produktów, jako. kanał przerzutowy i arteria życia statki liberty szły łeb w łeb z brytyjską marynarką handlową - bez nich Anglia nie oparłaby się najeźdźcy. Żywność, broń i amunicja, jakimi inne kraje - zwłaszcza Stany Zjednoczone - z taką gotowością wspomagały Anglię, byłyby kompletnie bezużyteczne bez statków, którymi je przewożono. Po niecałych dwóch latach wojny stało się niestety oczywiste, że krańcowe wyczerpanie brytyjskiej handlówki musi wkrótce i nieuchronnie doprowadzić do takiego stanu, w którym w ogóle zabraknie statków, by cokolwiek transportować, i że Anglia nieubłaganie i szybko zostanie pokonana głodem. W 1940 roku nawet nieustraszony Winston Churchill stracił nadzieję na przetrwanie, nie mówiąc już o ostatecznym zwycięstwie. Jak to u Churchilla, upadek ducha trwał krótko, ale - na Boga! - Churchill miał powody, by zwątpić. Jako jedyny kraj na świecie, Brytania przez dziewięćset lat trwała niepokonana. Tymczasem w najczarniejszym okresie tej wojny inwazja nie tylko była niebezpiecznie blisko - wyglądało na to, że jest wprost nieunikniona. Dzisiaj, patrząc z perspektywy czterdziestu lat, wydaje się zupełnie niezrozumiałe i niemożliwe, że kraj ten mimo wszystko przetrwał, bo gdyby znane nam obecnie fakty zostały wówczas podane do publicznej wiadomości - co się nie zdarzyło - Anglia z pewnością by upadła. Brytyjskie straty na morzu były przerażająco i niewiarygodnie duże; przechodzą nawet najśmielsze wyobrażenia. W trakcie pierwszych jedenastu miesięcy wojny Anglia straciła 1500 000 ton ogólnego tonażu. We wczesnych miesiącach roku 1941 straty sięgały około 500000 ton, a w 1942 roku, w najtrudniejszym okresie morskiej wojny, aż 6 250 000 ton poszło na dno. Angielskie stocznie, nawet pracując pełną parą, mogły odrobić jedynie drobną część tych przeogromnych strat. To właśnie oraz fakt, iż w tym samym ponurym 1942 roku liczba operujących U-botów wzrosła z 91 do 212 sprawiało, że brytyjska marynarka handlowa wkrótce miała przestać istnieć. Chyba... chyba że zdarzyłby się cud. Cudem tym okazały się statki liberty. Wszystkim, którzy pamiętają tamte dni, nazwa "statek liberty" kojarzy się automatycznie z nazwiskiem Henry'ego Kaisera. Otóż ten Kaiser - jego nazwisko znaczyło to samo, co tytuł świętej pamięci niemieckiego cesarza i miało w tych okolicznościach ironiczną wymowę - był amerykańskim inżynierem o niezaprzeczalnym geniuszu. Już jego wcześniejsze osiągnięcia zawodowe mogły robić wrażenie: był kluczową postacią projektu tam w Hoover i Coulee oraz mostu w San Francisco. Można się zastanawiać, czy Henry Kaiser byłby w stanie skonstruować zwykłą łódkę, ale to jest zupełnie bez znaczenia. Uznajmy, że w owym czasie Henry Kaiser nie miał na świecie równego sobie, jeśli idzie o rozumienie zalet prefabrykacji opartej na standardowych, wielokrotnie odtwarzanych wzorach; nie wahał się wysyłać zamówień na elementy konstrukcyjne do fabryk oddalonych o wiele setek mil od morza. Części te później przesyłano do stoczni, na taśmę montażową - z początku tylko, do Richmond w Kalifornii, gdzie Kaiser kierował korporacją Permanente Cement, ale w końcu też do innych stoczni znajdujących się pod jego nadzorem. Ta rewolucja w metodzie i tempo produkcji graniczyło niemal z niemożliwym. Dla montażu statków handlowych Kaiser dokonał tego, co Henry Ford dla swojego forda, T. Do tamtej chwili - w każdym razie jeśli chodzi o jednostki pływające - produkcja masowa była pojęciem nieznanym. Istniało powszechne przekonanie, tyleż zrozumiałe, co błędne, iż sta tki liberty zrodziły się w pracowniach projektowych stoczni Kaisera. Tymczasem zarówno projekt modelowy, jak i prototypy powstały w Anglii, zaś sama koncepcja - w biurze konstrukcyjnym firmy J. L. Thompson of North Sands w Sunderland. Tym, który daŁ początek niezwykle licznej generacji, był ukończony w 1935 roku "Embassage"; nazwa liberty nie pojawiała się przez następnych siedem lat i wpierw nadawano ją tylko niektórym statkom Kaisera. "Embassage", o wyporności 9300 ton, zaokrąglonym dziobie i rufie, wyposażony w trzy trójprężne węglowe silniki, nie stanąłby do zawodów w kategorii estetyki, ale też i zakładom J. L. Thompsona na estetyce nie zależało. Ich celem było skonstruowanie nowoczesnego, praktycznego i ekonomicznego statku towarowego i w tej materii odnieśli godny podziwu sukces. Przed wybuchem wojny zbudowano jeszcze dwadzieścia cztery podobne jednostki. Statki te produkowano w Anglii, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie; znakomitą ich większość w stoczniach Kaisera. Żadna stocznia nie odstąpiła od pierwotnego projektu kadłuba, jednak Amerykanie, i tylko oni, wprowadzili dwie zmiany, które traktowali jako ulepszenia. Jedna z nich - zastosowanie oleju jako paliwa zamiast węgla - pewnie wyszła im na dobre, druga natomiast - dotycząca kajut i załogi - nie. Podczas gdy Brytyjczycy wraz z Kanadyjczykami trzymali się Thompsonowskiego planu i budowali kajuty zarówno na dziobie, jak i na rufie, Amerykanie zdecydowali się umieścić całą załogę, oficerów oraz mostek kapitański w nadbudówce wokół komina. Wiedząc już, co wiemy - spojrzenie wstecz i gorzkie doświadczenia doskonale sprzyjają mądrości po czasie - był to błąd, ponieważ Amerykanie skupili wszystkie newralgiczne punkty w jednym miejscu. Jednostki te dysponowały uzbrojeniem na modłę tamtych czasów. Miały dwa rodzaje niezbyt skutecznych działek przeciwlotniczych: czterocalowe, dwunastofuntowe działka przeciwlotnicze oraz boforsy i szybkostrzelne oerlikony; oerlikony okazywały się straszliwą bronią w wyszkolonych rękach, tyle że wyszkolonych rąk nieco brakowało. Ponadto miały jeszcze takie dziwaczne urządzenia, jak wystrzeliwane rakietnicami spadochrony i liny z umocowanymi doń zwojami drutu i pękami granatów. Urządzenia te były równie niebezpieczne dla samolotów, które mieli ściągnąć w dół, jak i tych, którzy je odpalali. Niektóre ze statków zostały jeszcze wyposażone w katapulty dla myśliwców typu hurricane - po stronie brytyjskiej najbardziej spokrewnionych z kamikadze. Oczywiście, piloci ci nie mogli już wrócić na statek, stawali zatem wobec nieprzyjemnego wyboru: skok ze spadochronem bądź wodowanie. W Arktyce, zimą, procent uratowanych był raczej niewielki. III. W powietrzu, na wodzie i pod wodą, nieraz z polotem, zawsze wytrwale i bez litości - Niemcy korzystali z każdego dostępnego im środka, by zniszczyć handlowe konwoje. Zasadniczo używali w tym celu pięciu typów samolotów. Ich standardowym, czy może konwencjonalnym bombowcem, był dornier latający na z góry ustalonych wysokościach i zrzucający bomby według ustalonego schematu, pożyteczny ten samolot miał swoje sukcesy, był jednak niezbyt skuteczny. O wiele więcej lęku wzbudzały inne samoloty wymienione tu w kolejności od najmniej do najbardziej groźnego: heinkle, heinkle He-111 i stukasy. Heinkel to bombowiec torpedowy. Atakował na wysokości fali morskiej. Pilot w ostatniej chwili zwalniał torpedy, by później lżejszy o ładunek wybuchowy samolot poderwać w górę i przeskoczyć atakowany statek. Charakteryzowała je niesamowita wprost odporność. Kiedy strzelcy przeciwlotniczy pochylali się nad celownikami swoich oerlikonów, boforsów, dwunastofuntowych pom-pomów, myśl: "albo on mnie, albo ja jego", nie pomagała zachować zimnej krwi tak bardzo pomocnej w tych okolicznościach. Nierzadko zdarzało się jednak, iż bombowce torpedowe w czasie arktycznej zimy ujawniały swą wadę nader istotną dla dzielnych, lecz nieszczęsnych pilotów za sterami. Zdarzało się mianowicie, że zamarzały mechanizmy uwalniające torpedy i obciążony samolot nie mógł poderwać się w górę, by ominąć cel. Fakt ten nie sprawiał akurat szczególnej różnicy biedakom na statku, niezależnie bowiem od tego, czy torpeda sięgała celu samodzielnie czy wraz z samolotem, rezultaty okazywały się tak samo niszczycielskie. 32. Partyzanci Wa rsza Samoloty typu heinkel He-111 używały bomb szybujących. Odznaczały się dużą skutecznością, w o wiele mniejszym stopniu narażały życie pilotów, a odpalone bomby były praktycznie nie do zestrzelenia. Na szczęście dla floty handlowej Niemcy nie dysponowali zbyt dużą liczbą tych wyspecjalizowanych samolotów. Stukasy - bombowce nurkujące junkers Ju~T o dwuściennych, zakrzywionych jak u mewy skrzydłach - siały największy popłoch. Miały w zwyczaju na dużych wysokościach tworzyć zwartą formację, by kolejno odrywać się od szyku i spadać niemal pionowo w dół. Ci, którzy przetrwali ich ataki i jeszcze żyją, marynarze i żołnierze - Niemcy wykorzystywali junkersy Ju-87 na wszystkich frontach wojny - nawet po czterdziestu latach pamiętają ów dźwięk zwiastujący śmierć: wycie syren włączonych przez pilotów w trakcie lotu nurkującego. Mówiąc oględnie, dźwięk ten nie dodawał odwagi i w znacznym stopniu ograniczał celność strzelców przeciwlotniczych. Marynarka Królewska posługiwała się szperaczami - na ogół były to reflektory o średnicy czterdziestu czterech cali - by oślepić pilotów w stukasach. Wreszcie ktoś zauważył, że piloci, dobrze już obeznani z tą taktyką, latali w ciemnych okularach, żeby ograniczyć jaskrawe światło do ledwie jasnych punkcików, które z kolei służyły im za drogowskaz znakomicie naprowadzający ich na cel. Z punktu widzenia Niemców stukasy miały tylko jeden mankament: zasadniczo były to samoloty krótkiego zasięgu i mogły być zatem skuteczne wyłącznie przeciwko konwojom na północ od Norwegii en route do Murmańska czy Archangielska. O dziwo jednak, najgroźniejszą maszyną hitlerowców okazał się focke-wulf 200 condor, w gruncie rzeczy maszyna nie bojowa. To prawda, mógł latać z ładunkiem dwustupięćdziesięciokilogramowych bomb i tak latał, wyposażono go też w dość przerażający zestaw karabinów maszynowych, ale z usuniętymi bombami i z zainstalowanymi w ich miejsce dodatkowymi zbiornikami paliwa stawał się bezcennym samolotem zwiadowczym. Jak na ten stosunkowo niedługi jeszcze we wczesnych latach czterdziestych kawałek historii lotnictwa, zasięg condora był całkiem imponujący. Wylatywały niemal dzień w dzień z Trondheim w okupowanej Norwegii i docierały nad zachodnie wybrzeże Wysp Brytyjskich i do petainowskiej Francji. Mało tego, mogły również patrolować Morze Barentsa, Morze Grenlandzkie i co najgorsze Cieśninę Duńską, której tak panicznie bali się marynarze. Cieśnina ta położona jest między Islandią a Grenlandią i właśnie tamtędy wiodła droga konwojów ze Stanów i Kanady do Rosji. Takiemu konwojowi widok condora mógł wróżyć tylko nieuniknioną katastrofę. Latały tak wysoko, że pozostawały poza zasięgiem ognia przeciwlotniczego. Mogły swobodnie okrążyć cały konwój, piloci odnotowywali liczbę statków, prędkość i kurs konwoju oraz bardzo precyzyjnie określali jego pozycję: długość i szerokość geograficzną. Te informacje drogą radiową przekazywano do Altafjorden bądź do Trondheim, a stamtąd dalej, do Lorientu - do kwatery głównej admirała Karla Doenitza we Francji, bez wątpienia najlepszego dowódcy floty podwodnej w historii. Z Lorientu informacje trafiały do zbijających się w coraz większe stada niemieckich łodzi podwodnych; towarzyszyły im dokładne informacje, gdzie mają się ustawić, by przechwycić konwój. Jeżeli chodzi o statki niemieckie, w tej materii hitlerowcy aż nadto dobrze przygotowali się do wojny. Na mocy angielsko-niemieckiego układu z roku 1937 Niemcy mogły zbudować odpowiednik stuprocentowego stanu brytyjskiej floty podwodnej bądź jej ekwiwalent, ale tylko trzydzieści pięć procent tonażu angielskich statków konwencjonalnych. Z chwilą wybuchu wojny okazało się, że wybudowali dwa razy tyle łodzi podwodnych, całkowicie przy tym ignorując pozostałe restrykcje. "Deutschlanda", "Admirała Grafa Spee" i "Admirała Scheera" oficjalnie nazywano dziesięciotysięcznikami, tymczasem były to szybkie i silne statki zaczepne, a w gruncie rzeczy kieszonkowe okręty wojenne o znacznie większym tonażu, niż to utrzymywano. "Scharnhorsta" i "Gneisenaua", dwudziestosześciotysięczne krążowniki ukończono w roku 1938, w tym samym, w którym stocznie Blohma i Voessa w Hamburgu zwodowały "Bismarcka" i "Tirpitza". "Bismarck" i "Tirpitz" to najznakomitsze okręty wojenne, jakie kiedykolwiek istniały; opinia powyższa jest wciąż prawdziwa, nawet w dniu dzisiejszym. Zgodnie z ustaleniami układu miały nie przekraczać trzydziestu pięciu tysięcy ton, w rzeczywistości każdy był pięćdziesięciotrzytysięcznikiem. "Bismarck" zrobił błyskotliwą, choć krótką karierę, "Tirpitz" nie zrobił żadnej, czas wojny spędził bowiem zakotwiczony w północnej Norwegii. Tam jednak odegrał bezcenną rolę wiązania dużych jednostek Brytyjskiej Marynarki Krajowej, która obawiała się, że pewnego dnia wojenny gigant zerwie się z cum w Altafjorden i wymknie się na Atlantyk. Ostatecznie, rum zdążył czmychnąć, zniszczyły go dziesięciotonowe bomby RAF-owskich lancasterów. Mimo iż Brytyjczycy mieli znaczną przewagę w okrętach wojennych, pojedyncze jednostki nie były dla Niemców żadnym przeciwnikiem; zostało to jakże tragicznie udowodnione, kiedy "Bismarck" jedną salwą zatopił dumę i oczko w głowie brytyjskiej marynarki - krążownik "Hood". Pod wodą zaś Niemcy atakowali łodziami podwodnymi oraz minami. Nim upłynęły pierwsze trzy miesiące wojny, hitlerowcy wymyślili coś "bardzo nieprzyjemnego" - minę magnetyczną. W odróżnieniu od zwykłej miny, którą detonował fizyczny kontakt ze statkiem, minę magnetyczną aktywował prąd elektryczny wytwarzany przez drgania stalowego kadłuba statku. Miny te stawiano albo z okrętów, albo z samolotów i w ciągu pierwszych czterech dni od ich wprowadzenia wykończyły ni mniej, ni więcej tylko piętnaście statków. Fakt, że były to w większości jednostki państw neutralnych, nie przysparzał Niemcom powodu do zmartwień; miny magnetyczne są bardzo sprytnymi urządzeniami, jednak nie na tyle sprytnymi, by umieć odróżnić niezaangażowanych od wrogów. Brytyjczykom udało się przechwycić jedną z nich w całości, rozłożyć na części - nie bez sporej dozy ryzyka tych, którzy się tego podjęli - i skonstruować takie elektroniczne zabezpieczenie, które umożliwiło saperom detonację min w bezpiecznej odległości. Najbardziej śmiertelnym wrogiem, z jakim flota handlowa musiała się zmierzyć, były, rzecz jasna, łodzie podwodne. Żniwo, jakie zebrały w ciągu pierwszych trzech i pół lat wojny, okazało się tak okrutne, że aż niewiarygodne. Dopiero wczesnym latem 1943 roku zdołano opanować nieco tę straszną plagę, minął jednak jeszcze rok - w latach 1943 i 1944 zniszczono czterysta osiemdziesiąt niemieckich łodzi podwodnych - nim niewidzialni skrytobójcy i prześladowcy rzeczywiście przestali się liczyć. Musiało się tak stać, że to właśnie U-booty obrano za przedmiot nienawiści. Ich załogi opisywano - i w czasie wojny, i po wojnie - jako przebiegłych, zdradzieckich, zimnych morderców, fanatycznych hitlerowców, którzy w niewidzialnym i niesłyszalnym pancerzu rzucali się na niczego nieświadome niewinne ofiary, niszczyli je bez litości i skrupułów, by, wciąż niewidzialni i niesłyszalni, ruszyć na dalszy żer. Do pewnego stopnia opinia taka znajdowała uzasadnienie. Powstała już w pierwszym dniu wojny, kiedy storpedowany został liniowiec "Athenia". Był to najzwyklejszy statek pasażerski, wypełniony po brzegi cywilami - mężczyznami, kobietami i dziećmi - z czego musiał sobie zdawać sprawę daleki od rycerskości oberleutnant Fritz julius Lemp, dowódca niemieckiego U-boota, który posłał ich wszystkich na dno morza. Doprawdy, w żaden sposób nie dało się pomylić "Athenii" z tym, czym w rzeczywistości nie była. Nie ma też nigdzie wzmianki, by Lemp dostał kiedykolwiek za swój czyn reprymendę. O bezwzględność można by także oskarżać podwodną flotę sił sprzymierzonych; co prawda w nieco skromniejszym wydaniu, ale tylko dlatego, iż miała ona o wiele mniejszą różnorodność celów. Rozpowszechniona opinia o U-bootach jest z gruntu fałszywa. Być może wśród załóg zdarzali się i okrutni hitlerowcy, lecz należeli oni do bardzo nielicznej mniejszości. Postawę marynarzy kształtowała przede wszystkim wielka duma, którą czerpali z tradycji Niemieckiej Floty Cesarskiej. Z całą pewnością miały miejsce czyny brutalne, jakich dopuszczali się poszczególni dowódcy U-bootów, ale obok nich miały też miejsce akty humanitarne nacechowane współczuciem. Rzeczą absolutnie niezaprzeczalną jest osobista odwaga i poświęcenie niemieckich marynarzy. Trzeba pamiętać, że z ogólnej liczby czterdziestu tysięcy marynarzy pływających na U-bootach trzydzieści tysięcy zginęło - jest to najbardziej szokujący procent ofiar w historii morskich wojen. Co prawda nie można im przebaczyć czynów, jakich się dopuścili, ale też nie można potępiać ich w czambuł. Fakt, umieli być bezwzględni - tego wymagała od ruch służba - ale byli także niewiarygodnie odważni. W takich warunkach przyszło żyć i umierać marynarzom brytyjskiej floty handlowej i z takim mierzyć się wrogiem, który ich nieubłaganie tropił, by w końcu zniszczyć. Nadzieje, że pozostaną w zdrowiu i w ogóle przy życiu - biorąc pod uwagę, jak żyli i pracowali oraz zabiegi wroga - były naprawdę niewielkie; znajdowali się w klasycznej sytuacji "bez szans". W tych okolicznościach zdumieniem napawa fakt, że prawie wszyscy, którzy przeżyli dwa czy trzy torpedowania bądź zatopienia statku, z chwilą powrotu do Anglii natychmiast szukali następnego, by znów ruszyć na morze. Nie byli żołnierzami, lecz ich wytrwałość, nieugiętość i determinacja - wyśmialiby takie słowa jak dzielność i odwaga - dorównywałyby wytrwałości i waleczności tych, którzy ich ścigali. Rozdział pierwszy Cicho, całkiem zwyczajnie, bez żadnego uprzedzenia - zupełnie tak jak przy nagłym i nieoczekiwanym wyłączeniu prądu w mieście - na godzinę przed świtem "San Andreas" pogrążył się w ciemnościach. Niespodziewane awarie światła zdarzały się - co prawda rzadko - i nie wywoływały zamieszania w kwestii nawigacji. Na mostku nadal działało oświetlenie w szafce kompasu, oświetlenie mapy oraz główna linia telefoniczna łącząca mostek z maszynownią; wystarczało im mniejsze napięcie, które czerpały z własnego, osobnego generatora. Górne Światła pobierały moc z generatora głównego, co jednak nie miało żadnego znaczenia, jako że i tak mostek nocą zawsze był zaciemniony - takie przepisy. Jedynym urządzeniem, które istotnie przestało funkcjonować, okazał się ekran Kenta, okrągły, szybko obracający się talerz umocowany dokładnie na wprost sternika, gwarantujący widoczność w każdych warunkach. Trzeci oficer Batesman, który akurat trzymał wachtę, nie zmartwił się tym ani trochę, bo wiedział, że w odległości stu mil od statku nie grozi im ani ląd, ani inne jednostki pływające, jeśli nie liczyć fregaty HMS "Andover". Nie miał co prawda pojęcia, gdzie znajduje się fregata, ale nie sprawiało to większej różnicy, ponieważ HMS "Andover" zawsze wiedział, gdzie jest "San Andreas"; wyposażono go w niezwykle wymyślny radar . W salach operacyjnej i pooperacyjnej wszystko szło zwykłym trybem. Mimo że oblewające statek morze oraz niebo wciąż ginęły w nieprzeniknionym mroku, nie była to już wcale głęboka noc, bowiem na tych szerokościach geograficznych o tej porze roku brzask, bądź to co miało zań uchodzić, wstawał około dziesiątej rano. W owych dwóch salach, najważniejszych na statku szpitalnym - a taką właśnie rolę pełnił "San Andreas" - z chwilą awarii głównego źródła prądu automatycznie włączały się lampy zasilania z akumulatorów. W pozostałych częściach statku oświetlenie awaryjne stanowiły przenośne lampki niklowo-kadmowe; przekręcenie dna takiej lampki dawało choć minimum światła. Powodem rzeczywistego zaniepokojenia był kompletny brak świateł na górnym pokładzie. Kadłub "San Andreasa" pomalowany został na biało - aby rzecz uściślić trzeba dodać, iż kadłub lśnił kiedyś bielą, jednak czas, deszcz ze śniegiem, grad, sam śnieg i drobiny lodu niesione uderzeniami arktycznych burz zryły farbę do tego stopnia, że spod jej powierzchni wyłaniało się coś między burą niegdyś bielą a burą szarością. Poza tym wzdłuż całego kadłuba biegł dodatkowo zielony pas. Na wysokości tegoż pasa po obu stronach statku namalowano dwa czerwone krzyże; takie same krzyże wymalowano również na dziobie i rufie. Nocą krzyże oświetlano silnymi reflektorami, które o tej porze roku paliły się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Opinie na temat przydatności owych reflektorów były sprawiedliwie podzielone. Zgodnie z konwencjami genewskimi czerwone krzyże miały stanowić zabezpieczenie przed atakami nieprzyjaciela, a ponieważ "San Andreas" nie zetknął się jak dotąd z takim atakiem, uspokajało to tych, którzy trafili na jego pokład bez wcześniejszych doświadczeń z wrogiem; ci wierzyli w moc konwencji. Jednak ta część załogi, która pływała na "San Andreasie", zanim statek przeistoczył się z transportowca liberty w szpital, patrzyła na konwencje mocno kosym okiem. Pływanie nocą na statku oświetlonym jak choinka kłóciło się z instynktem samozachowawczym ludzi nauczonych praktyką, że papieros zapalony na górnym pokładzie to dopraszanie się biedy ze strony bezrobotnego U-boota. Nie ufali światłom. Nie ufali czerwonym krzyżom. A nade wszystko nie ufali U-bontom. Ich sceptycyzm miał swoje uzasadnienie. Wiedzieli, że nie wszystkim pływającym szpitalom dopisywało szczęście jak im, nigdy jednak nie zdołano ustalić, czy ataki, którym ulegały, były przypadkowe, czy też nie. Na pełnym morzu nie ma sądów, nie ma też postronnych świadków. Czy to przez delikatność, czy uważano to za działanie bezcelowe, w każdym razie załoga nigdy nie dzieliła się swoimi wątpliwościami z ludźmi, których uważała za beztroskich naiwniaków: z lekarzami, siostrami oddziałowymi, pielęgniarkami i sanitariuszami. Przeszklone drzwi mostka od strony sterburty otworzyły się i do środka weszła jakaś postać z latarnią w ręku. - To pan, kapitanie? - upewnił się Batesman. - To ja. Może któregoś dnia uda mi się dokończyć śniadanie w spokoju. Rzuć we mnie jakąś lampą, Trzeci, dobra? Kapitan Bowen był mężczyzną średniego wzrostu, cokolwiek tęgim - choć zdecydowanie wolał określenie "dobrze zbudowanym" - miał pogodną okoloną białą brodą twarz i modre oczy. Już dawno przekroczył wiek emerytalny, lecz nikt nigdy nie proponował mu odejścia, ani też on sam o to nie prosił; marynarka handlowa ponosiła ogromne straty nie tylko w sprzęcie, ale i w ludziach, a o ileż szybciej powstaje nowy statek od nowego kapitana. Niewielu już takich kapitanów jak kapitan Bowen pływało po morzach. Trzy awaryjne lampy dawały nie więcej światła niż trzy świece, ale nawet w tym świetle widać było, ile śniegu osiadło na kapitańskim płaszczu w ciągu kilku sekund, jakich "Stary" potrzebował, by dojść tu z saloniku. Zdjął płaszcz, wytrzepał go za drzwiami i czym prędzej je zamknął. - Ten cholerny generator znów ma swoje humory - zauważył. Nie wyglądało na to, żeby się tym zbytnio przejmował, ale też nikt nigdy nie widział zdenerwowanego kapitana Bowena. - Ekran Kenta oczywiście wysiadł, co? Wszystko jedno, i tak zupełnie nieprzydatny. Śnieg wali, wiatr wieje z prędkością trzydziestu węzłów, a widoczność równa zeru. - W głosie Bowena dało się słyszeć pewną satysfakcję i ani Batesman, ani sternik Hudson nie musieli pytać, skąd się tam wzięła. Wszyscy trzej należeli do tej grupy, która w konwencjach genewskich pokładała minimalne nadzieje, a przy takiej pogodzie żaden samolot, statek czy U-boot praktycznie nie mógł ich namierzyć. - łączył się pan juź z maszynownią? - Jeszcze nie - odparł Batesman, nieco poruszony. Główny mechanik Patterson, inaczej chief, mieszkaniec północno-wschodniej części Wyspy, okolic Newcastle, nader wysoko cenił sobie swoje nie kwestionowane talenta. Był przy tym tak skonstruowany, że niezwykle szybko przegrzewały mu się obwody i wtedy okropnie wrzeszczał. No i nie znosił być nagabywany przez kogoś tak nisko postawionego jak trzeci oficer. - Ale zaraz go złapię. - Wybrał numer. Kapitan wziął słuchawkę do ręki i zaczął: - To ty, John? Nie wiedzie nam się zanadto w tym rejsie, co? Przegrzana cewka? Szczotki prądnicy? Korki? Ha! A więc rezerwa... Żywię niegasnącą nadzieję, że tym razem nie zabraknie nam paliwa. - Kapitan mówił z ponurą troską w głosie. Batesman uśmiechnął się, bo każdy, dosłownie każdy członek załogi, nawet kuchcik, wiedział, że chief Patterson jest kompletnie wyprany z poczucia humoru. Uwagą dotyczącą paliwa kapitan nawiązywał do sytuacji, kiedy nawalił główny generator. Służbę pełnił wówczas młodszy mechanik, który zapomniał przestawić zawór z głównego zasilania na zasilanie awaryjne. Komentarz Pattersona był do przewidzenia. Ze zbolałą miną Bowen odsunął od ucha słuchawkę na odległość jakichś trzydziestu centymetrów i trzymał ją tak, póki w głośniczku nie ustały trzaski. Wtedy rzucił coś krótko, odwiesił słuchawkę i rzekł dyplomatycznie: - Sądzę, że ze zlokalizowaniem awarii chief Patterson ma dziś nieco więcej kłopotów niż zwykle. Mówi, że potrwa to dziesięć minut. Już po dwóch minutach odezwał się telefon. - Stawiam piątaka, że nie usłyszymy nic dobrego. - Kapitan przytknął słuchawkę do ucha, chwilę milczał, wreszcie powiedział: - Chcesz ze mną zamienić dwa słowa, John? Przecież właśnie to robimy... Aha. Chyba, że tak. Dobra. - Odwiesił słuchawkę. - Chief chce mi coś pokazać. Kapitan nie zszedł do maszynowni, jak prawdopodobnie przypuszczał Batesman. Bowen udał się do swojej kabiny, gdzie niespełna minutę później dołączył do niego główny mechanik. Był to wysoki, szczupły mężczyzna o pospolitej, nieustannie zasępionej twarzy. Jak wielu ludzi pozbawionych poczucia humoru i zupełnie tego nieświadomych, miał skłonność do częstych uśmiechów, zwykle w niestosownych momentach. Tym razem jednak się nie uśmiechał. Wyciągnął trzy kawałki czegoś, co wyglądało jak węgiel, i ułożył je na kapitańskim stole w owalny kształt. - No i co pan na to? - zapytał. - Przecież mnie znasz, John. jestem tylko prostym marynarzem. Bo ja wiem... Szczotka twornika do prądnicy, czy tam do generatora? - Właśnie. - Pattersonowi dużo lepiej wychodziły ponure miny niż uśmiechy. - I stąd awaria prądu? - To nie ma nic wspólnego z awarią. Przeciążenie cewki. Gdzieś jest spięcie. Jamieson wziął próbnik i poszedł szukać. To nie potrwa długo. Co do tego Bowen nie miał najmniejszych wątpliwości. Jamieson, drugi mechanik, był bardzo bystrym, młodym mężczyzną i, co rzadko spotykane, należał do Stowarzyszenia Inżynierów Elektryków. - A więc to jest szczotka z awaryjnego generatora... Wygląda na to, że się tym martwisz. Rozumiem zatem, że to coś niezwykłego - stwierdził kapitan. - Niezwykłego?! To się nie zdarza! A w każdym razie ja nigdy o tym nie słyszałem. Taka szczotka jest nieustannie dociskana sprężyną do powierzchni twornika. Nie ma siły, żeby posypała się właśnie w taki sposób! - Hmm... A jednak... Kiedyś zawsze jest pierwszy raz. - Bowen dotknął palcem strzaskanych kawałków. - Partactwo? Błąd w produkcji? Patterson nie odpowiedział. Pogrzebał w kieszeni kombinezonu, wyjął niewielkie metalowe pudełko, zdjął wieczko i umieścił pudełko na blacie obok złamanej szczotki. Dwie szczotki, które się w nim znajdowały, były tej samej wielkości i kształtu, co ta w częściach na stole . Bowen spojrzał na nie, ściągnął usta i zwrócił się do mechanika: - Zapasowe? - Patterson skinął głową. Kapitan wziął jedną do ręki, ale w palcach została mu tylko połowa; druga część spoczywała na dnie pudełka. - Nasze jedyne zapasowe szczotki - dodał chief. - Rozumiem, że tej drugiej też nie ma sensu oglądać. - Najmniejszego. Obydwa generatory zostały dokładnie sprawdzone w Halifaksie. Żadnemu nic nie brakowało, a od tamtej pory dwukrotnie korzystaliśmy z rezerwowego. - Jedną złamaną szczotkę można ostatecznie uznać za wyjątkowy pech, ale aż trzy...? To zbyt wiele jak na zbieg okoliczności. Nie ma się nawet nad czym zastanawiać, John. Plącze się wśród nas jakiś drań... - Drań! Dobre sobie! Chyba sabotażysta! - Cóż, może masz rację. W każdym razie ktoś, kto nam źle życzy. Albo "San Andreasowi". Ale sabotażysta...? Ciekawe... Sabotażyści prowadzą różnorodną działalność, ale na ogół interesuje ich całkowite zniszczenie obiektu. Złamanie trzech szczotek generatora trudno uznać za destrukcję totalną. No i zakładając, że ten kto to robi, nie jest dokumentnie pomylony, to przecież nie zatopi statku ze sobą na pokładzie, no nie? A więc, po co, John? Po co? Wciąż jeszcze siedzieli, ponuro dumając nad pytaniem kapitana, gdy ktoś zapukał dodrzwi. Do środka wszedł Jamson. W młodym, rudowłosym mężczyźnie, zazwyczaj beztroskim i kipiącym energią, nie było ani śladu ożywienia. Wręcz przeciwnie, wniósł do kabiny atmosferę powagi i niepokoju, tak obce swojej naturze. - W maszynowni powiedzieli mi, że tu pana znajdę. Pomyślałem sobie, że dobrze będzie, jeśli jak najszybciej się zgłoszę. - Jako doręczyciel złych wiadomości - uzupehtił kapitan Bowen . - Odkrył pan dwie rzeczy: miejsce spięcia i dowody, że był to, powiedzmy... sabotaż, zgadza się? - Skąd u diabła...? Przepraszam, panie kapitanie, ale jakim cudem...? - Powiedz mu, John. - Nie muszę. Te złamane szczotki mówią same za siebie. Co znalazłeś, Peter? - Na dziobie? W stolarni kabel ołowiany leci przez ścianę. Wygląda tak, jakby po obu stronach otworu, którym przechodzi, przetarły go uchwyty mocujące. - To normalne przy wibracji statku, przy wstrząsach, przy takiej pogodzie. Niewiele trzeba, żeby przetrzeć miękki ołów - stwierdził Bowen. - Ołów jest twardszy, niż pan sądzi, panie kapitanie. W tym przypadku wibracjom statku i pogodzie pomogły jeszcze czyjeś ręce. Nie ma to większego znaczenia. Widać, że pod ołowianą osłoną ktoś spalił gumową izolację na przewodzie. - Czego skądinąd należałoby się spodziewać przy zwarciach, prawda? - Tak, panie kapitanie. Tyle, że ja znam zapach spalonej prądem gumy. Nie czuć jej siarką. Jakiś cwaniak korzystał ze sztormowej zapałki, czy może zapałek, żeby nas wykiwać. Ellis teraz to naprawia. Łatwa robota, powinien niedługo skończyć. - No proszę. To tak łatwo można załatwić prąd na całym statku? - Owszem. Ten ktoś wykonał jeszcze jedną robótkę, panie kapitanie. Tuż przed stolarnią wisi skrzynka z bezpiecznikami. Zanim przystąpił do pracy, wykręcił odpowiedni korek. Potem wrócił do bezpieczników, zrobił spięcie jakimiś szczypcami - wystarczą do tego izolowane cążki albo śrubokręt z izolacją, właściwie cokolwiek - i wkręcił korek. Gdyby go wkręcił, nie robiąc spięcia, wywaliłoby korki, a cała reszta zostałaby nienaruszona. Teoretycznie rzecz biorąc, rzadko się wtedy zdarza, żeby bezpieczniki nie wysiadły. - Jamieson uśmiechnął się blado . - Ale wracając do sprawy. Gdybym na przykład miał katar, udałoby mu się nas oszukać. Zadzwonił telefon. Bowen podniósł słuchawkę i wręczył ją Pattersonowi. Ten najpierw słuchał, potem mruknął: "Jasne. Teraz", i oddał słuchawkę kapitanowi. - To maszynownia - wyja§nił. - Zaraz będzie światło. Minęło może pół minuty i kapitan powiedział: - Wiesz co, chyba się na to nie zanosi. - Potem spytał Jamiesona, który właśnie się podnosił: - A dokąd pan się wybiera? - Jeszcze nie wiem, panie kapitanie. Przede wszystkim do siłowni , żeby zabrać Ellisa z próbnikiem, a później... Później nie wiem. Wygląda na to, że nasz niewidzialny wojownik Cicha Stopa ma niejedną strzałę w swoim kołczanie. Znów zadzwonił telefon i Bowen, nawet nie zbliżając słuchawki do ucha, od razu podał ją Pattersonowi. - Dziękuję. Jamieson już schodzi - rzekł chief po krótkiej chwili i dodał: - To samo. Ciekaw jestem, w ilu miejscach nasz przyjaciel zastawił sidła i teraz tylko czeka, żeby je zatrzasnąć... Jamieson zatrzymał go przy dzzwiach. - Zachowujemy to w tajemnicy? - spytał z wahaniem. - Absolutnie nie - odparł kapitan bez cienia wątpliwo§ci w głosie . - Rozgłaszamy na lewo i prawo. Naturalnie tym samym nasza Cicha Stopa, jak go pan nazwał, zostanie ostrzeżona i będzie się miała na baczności. Ale wiadomość, że na statku grasuje sabotażysta, zelektryzuje wszystkich. Będą patrzeć sobie na ręce i zastanawiać się, jak kto§ taki wygląda. Gdybyśmy tym sposobem osiągnęli chociaż to, że nasz chłoptaś wzmoże czujność, to przy odrobinie szczęścia możemy go nieźle przystopować. Jamieson kiwnął głową i wyszedł. - Myślę, John, że mógłbyś podwoić wachty w maszynowni. Przynajmniej dać tam ze dwóch, trzech ludzi dodatkowo. Ale nie do roboty, rozumiesz... - wyjaśnił kapitan. - Rozumiem. Sądzę, że może... - John, a gdybyś to ty był sabotażystą, gdybyś to ty miał uszkodzić statek, od czego byś zaczął? Patterson wstał, podszedł do drzwi, zatrzymał się i odwrócił jak przedtem Jamieson. - Ale po co? - spytał. - Po co? Po co? - Nie mam pojęcia. Mam za to niejasne i nieprzyjemne przeczucie odnośnie miejsca i pory. Coś się wydarzy. Gdzieś tutaj, w każdym razie w pobliżu, szybciej, niż sądzimy, a na pewno szybciej, niż byśmy tego chcieli. Jakby śmierć przeszła mi po krzyżu... - dodał tonem wyjaśnienia. Patterson posłał mu długie spojrzenie i cicho zamknął za sobą drzwi. Kapitan Bowen uniósł słuchawkę, wybrał numer i rzucił: - Archie, do mnie. Ledwie odłożył słuchawkę, gdy odezwał się brzęczyk telefonu. Tym razem dzwonili z mostka. Batesman nie brzmiał zbyt radośnie. - Burza śnieżna się kończy, panie kapitanie. "Andover" już nas dostrzegł. Pytają, dlaczego zgasiliśmy światła. Powiedziałem, że awaria zasilania. Teraz chcą wiedzieć, dlaczego u licha tak długo ją usuwamy. - Sabotaż. - Przepraszam, panie kapitanie, chyba nie zrozumiałem... - SA - BO - TAŻ. S, jak Sabina, A, jak Artur, B, jak Barbara, O, jak... - Chryste Panie! Cóż to... znaczy?! Dlaczego ktoś...? - Nie wiem dlaczego - odparł Bowen powściągliwie. - Przekazać im to. Jak przyjdę na mostek, opowiem wam wszystko, co wiem, czyli praktycznie tyle, co nic. Za jakieś pięć minut. Może za dziesięć. Do saloniku wszedł Archie McKinnon, bosman. Kapitan Bowen, podobnie jak wielu innych kapitanów, uważał swego bosmana za najważniejszą postać wśród członków załogi. McKinnon pochodził z Szetlandów, mierzył sześć stóp dwa cale i był stosownie do tego zbudowany. Liczył sobie czterdzieści lat, miał czerstwą cerę, niebieskoszare oczy oraz włosy koloru słomy. Dwie ostatnie cechy prawie na pewno odziedziczył po swoich przodkach - wikingach, którzy opływali, a może i zatrzymywali się na jego rodzinnej wyspie tysiąc lat temu. - Siadaj, siadaj - ponaglił Bowen. Westchnął. - Archie, mamy na pokładzie sabotażystę. - No proszę... - Bosman uniósł tylko brwi i nie zaklął w odruchu zdziwienia. To mu się nigdy nie zdarzało. - I co też on już zdążył zmalować, panie kapitanie? Bowen opowiedział mu wszystko i zapytał: - Czy rozumiesz coś z tego? Bo ja nie. -Skoro pan nie rozumie, panie kapitanie, to ja tym bardziej. - Uznanie, jakim kapitan darzył bosmana, było w pełni odwzajemnione. - Nie będzie zatapiał okrętu, na którym płynie, zwłaszcza kiedy temperatura wody jest poniżej zera. Nie chce nas też zatrzymać. Jest od metra sposobów, żeby to załatwić, jeśli się pogłówkuje. Skłaniam się ku temu, że chciał tylko wygasić światła, bo światła - w każdym razie nocą - informują, że jesteśmy statkiem szpitalnym. - No i niby po co miałby to robić, Archie, co? - To, że kapitan zawsze zwracał się do niego per "bosmanie", z wyjątkiem okazji, kiedy byli sami, stanowiło nieodłączną część instynktownego porozumienia, jakie ich łączyło. - Hm... - zadumał się bosman. - Jak pan wie, nie pochodzę ani z gór Szkocji, ani z północy. Tak więc nie mogę uważać się za nawiedzonego ani za jasnowidza. - W jego głosie pobrzmiewały subtelne nutki dezaprobaty wymieszanej z poczuciem wyższości. Mimo to kapitan powstrzymał się od uśmiechu. Wiedział, iż mieszkańcy Szetlandów nie uważają się za Szkotów i że pierwsze miejsce w ich sercach zajmują rodzinne wyspy. - Jednak jak i pan, panie kapitanie, ja też mam nosa, jeśli idzie o kłopoty, i muszę stwierdzić, że nie podoba mi się to wszystko. Za pół godziny, no, może za czterdzieści minut, i tak wszyscy zobaczą, że jesteśmy statkiem szpitalnym. - Urwał i spojrzał na kapitana z ledwie widocznym zdumieniem, co w jego przypadku świadczyło o niebywałym wprost rozemocjonowaniu. - Nie wiem czemu, ale zdaje mi się, że ktoś dobierze się nam do skóry przed świtem. Albo jeszcze lepiej o świcie. - Nie wiem czemu, Archie, ale mam dokładnie te same odczucia. zarządź alarm, dobrze? Niech chłopcy zajmą stanowiska. Aaa, i szepnij tu i tam, że po statku kręci się jakiś elektryk-amator. Bosman uśmiechnął się. - Żeby nawzajem patrzyli sobie na ręce? Myślę, panie kapitanie, że to nie może być nikt z nas. Pływamy razem od tak dawna... - Też mam taką nadzieję i też nie sądzę... To znaczy, chciałbym myśleć jak ty, ale ten facet doskonale zna statek. A nasi chłopcy nie zarabiają tu tęgiej forsy. Zdziwiibyś się, Archie, jaki wpływ na lojalność może mieć brzęcząca sakiewka. - Po dwudziestu latach na morzu niewiele już mnie zdziwi. A jeśli idzie o tych rozbitków, których zdjęliśmy z tankowca wczoraj w nocy, to hminm... O żadnym z nich nie powiedziałbym, że to "swój chłop". - No, no, bosmanie, odrobinę chrześcijańskiej miłości bliźniego nie zawadzi. To był grecki tankowiec. Jeśli pamiętasz, Grecja zalicza się do naszych sojuszników i należało się na nim spodziewać greckiej załogi. Powiedzmy greckiej, libańskiej, cypryjskiej, czy też hotentockiej. Trudno oczekiwać, żeby wszyscy wyglądali jak twoi rodacy. Ale jakoś nie widziałem, żeby któryś z nich potrząsał sakiewką. - Nie, za to niektórzy - ci, którzy wyszli z tego bez szwanku - mieli ze sobą walizki. - Aha, a niektórzy mieli też płaszcze i przynajmniej ze trzech było w krawatach. I dlaczegóż by nie? "Argos" walczył z morzem jeszcze sześć godzin po tym, jak nadział się na minę. Sześć godzin to aż nadto czasu, by spakować cały dobytek, zwłaszcza wtedy - o ile dobrze zauważyłem - kiedy jest się greckim marynarzem. Założenie, że okaleczony grecki tankowiec na Morzu Barentsa będzie wiózł na pokładzie faceta z mieszkiem złota - do tego jeszcze szkolonego sabotażystę w jednej osobie - chyba zakrawa na przesadę, Archie, nie uważasz? - Tak, zgoda, to raczej niecodzienna kombinacja. Zaalarmujemy szpital? - Oczywiście. A co tam słychać na dole? - Bosman był jak zawsze na bieżąco i wiedział, co działo się na "San Andreasie" niezależnie od tego, czy wiązało się to z jego poletkiem, czy nie. - Doktor Singh i doktor Sinclair właśnie skończyli operować. jeden pacjent z pogruchotaną miednicą, drugi - z rozległymi poparzeniami. Obaj są teraz na pooperacyjnej. Należy sądzić, że się wyliżą. Siedzi przy nich siostra Magnusson. - Słowo honoru, Archie! Jesteś nadzwyczaj dobrze poinformowany. - Siostra Magnusson jest z Szetlandów - stwierdził bosman, jakby to tłumaczyło wszystko. - Siedmiu pacjentów leży na oddziale "A"; jeszcze nie można ich przenieść. Najgorzej jest z pierwszym oficerem "Argosa", ale Janet mówi, że jego życiu nic nie zagraża. - Janet? - Siostra Magnusson. - Archie McKinnon nie należał do ludzi, których łatwo jest zbić z tropu. - Dziesięciu wraca do sił na oddziale "B". Reszta rozbitków dostała przydział do koi na bakburcie. - Zaraz tam zejdę. Ty idź i postaw załogę na nogi. A jak się już z tym uporasz, zajrzyj do izby chorych i sprowadź paru swoich chłopców. - Do izby chorych? - Bosman zerknął na sufit saloniku. - Lepiej , żeby oddziałowa Morrison tego nie słyszała, panie kapitanie. Bowen uśmiechnął się. - Ha! Straszna siostra przełożona! No dobra, zatem do szpitala. Mamy przecież tam dwudziestu chorych. A przecież są jeszcze siostry oddziałowe, pielęgniarki, sanitariusze, którzy... - I lekarze. - I lekarze, którzy nigdy w życiu nie słyszeli wystrzału. Trzeba ich mieć na oku, Archie. - Pan chyba nie spodziewa się najgorszego, panie kapitanie? - Nie spodziewam się niczego dobrego - odparł ponuro Bowen. Izby szpitalne na "San Andreasie" zajmowały imponująco dużo miejsca i przestrzeni: więcej niż połowę dolnego pokładu. Imponująco dużo, lecz nie zdumiewająco, bo w końcu "San Andreas" był przede wszystkim szpitalem, a dopiero później statkiem. Usunięcie wodoszczelnych grodzi nie tylko nadało mu optycznie większej przestronności, ale naprawdę zwiększyło powierzchnię użytkową izb medycznych. W skład pomieszczeń szpitalnych wchodziły: dwa oddziały, sala operacyjna i pooperacyjna, magazyn medyczny, izba chorych, ambulatorium, kuchnia - zupełnie odrębna i niezależna od kuchni marynarskiej - kajuty personelu pomocniczego, dwie jadalnie - jedna dla personelu, druga dla rekonwalescentów - oraz niewielki salonik. Do tego właśnie pomieszczenia skierował swe kroki kapitan Bowen. Znalazł tam trzy osoby raczące się herbatką: doktorów Singha i Sinclaira oraz pannę Morrison, siostrę przełożoną. Doktor Singh, z pakistańskich rodziców, był sympatycznym mężczyzną w średnim wieku z pincener na nosie; należał do tych bardzo nielicznych osób, które wyglądały tak, jakby się w takich okularach urodziły. Był to świetnie kwalifikowany chirurg - nie lubił, gdy ktoś zwracając się do niego zapomniał dodać "doktorze". Jego płowowłosy równie sympatyczny kolega, doktor Sinclair, miał dwadzieścia sześć lat i rzucił klinikę na drugim roku stażu na internie, żeby na ochotnika zaciągnąć się do floty handlowej. Za to siostrze Morrison nikt nie mógłby nigdy zarzucić, że jest sympatyczna. Najpewniej w tym samym wieku co doktor Sinclair, o rudych włosach, dużych brązowych oczach i pełnych ustach - usta zupełnie nie współgrały z twarzą wiecznie ściągniętą surowym grymasem - siostra Morrison od czasu do czasu nosiła okulary w stalowej oprawce. Poza tym otaczała ją ledwie dostrzegalna, jednak niewątpliwa, aura arystokratycznej wyższości. Kapitan Bowen zastanawiał się, jak też siostra Morrison wygląda, kiedy się uśmiecha, i czy w ogóle się uśmiecha. Krótko wyjaśnił, z czym przychodzi. Zareagowali tak, jak się tego spodziewał: siostra Morrison zasznurowała usta, doktor Sinclair uniósł brwi, a doktor Singh na wpół uśmiechając się, wymruczał: - No, no... Coś takiego! Sabotażysta czy nawet sabotażyści, szpieg, a może nawet szpiedzy na pokładzie brytyjskiego statku. To nie do wiary! - Medytował chwilę i dodał: - Ale też w końcu nie wszyscy na pokładzie są tak naprawdę Brytyjczykami. Na przykład, ja nie. - Pański paszport mówi co innego. - Bowen uśmiechnął się. - I jako że pan pracował akurat na sali operacyjnej, gdy nasz sabotażysta przebywał gdzie indziej, automatycznie wyłączam pana z naszej listy podejrzanych, doktorze. Ale jak na nieszczęście nie ułożyliśmy takiej listy. Ani potencjalnych podejrzanych, ani żadnych innych. Istotnie, doktorze Singh, mamy tu dość pokaźną gromadkę ludzi, którzy nie urodzili się na Wyspach Brytyjskich. Jest dwóch hinduskich majtków, znajdziemy jeszcze dwóch Gujańczyków, dwóch z Cejlonu, dwóch Polaków, Puertorykańczyka, Irlandczyka z Irlandii Południowei i z niezbadanych powodów jest wśród nas jeszcze Włoch, który będąc oficjalnie naszym wrogiem powinien teraz jako jeniec wojenny siedzieć w jakimś zamkniętym obozie. No i naturalnie mamy rozbitków "Argosa". Oni też nie są Brytyjczykami. - I niech pan nie zapomina o mnie - dorzuciła chłodno siostra Morrison. - W połowie jestem Niemką. - Pani, panno Morrison? Z takim nazwiskiem i imieniem? Margaret Morrison? Ściągnęła usta; szło jej to jak po maśle. - Skąd pan wie, że mam na imię Margaret? - Kapitan ma listę załogi. Czy to się pani podoba, czy nie, pani należy do załogi. Wszystkorazem nie ma żadnego znaczenia. Szpiedzy sabotażyści mogą być każdej narodowości, a im mniej podejrzani nam się wydają - w naszym przypadku najbezpieczniejsi byliby Brytyjczycy - tym skuteczniej mogą działać. Jak już mówiłem, na razie to zupełnie nieistotne. Ważne jest, że za chwilę będzie tu bosman z dwójką swoich ludzi. Jeśli zajdzie taka potrzeba, on tu będzie decydował o wszystkim. Z wyjątkiem, rzecz jasna, opieki nad ciężko chorymi. Przypuszczam, że znacie państwo bosmana. - Wspaniały człowiek - odparł doktor Singh. - Bardzo spokojny i kompetentny. Nie wyobrażam sobie nikogo innego równie odpowiedniego w trudnych chwilach. - Wszyscy go znamy. - Siostra Morrison była ekspertem nie tylko od sznurowania ust. Znakomite efekty osiągała również w artykulacji lodowatego głosu. - Bóg mi świadkiem, że jest tu dość częstym gościem. - Odwiedza chorych? - Odwiedza chorych! Nie życzę sobie, żeby jakiś tam zwykły marynarz nagabywał jedną z moich pielęgniarek. - Pan McKinnon nie jest jakimś tam zwyczajnym marynarzem i w życiu nikogo nie nagabywał, siostro. Niech no tu przyjdzie Janet. Sprawy, czy ona podtrzyma pani niedorzeczne zarzuty. - Pan... Pan wie, jak ona ma na imię! - Oczywiście, że wiem. - Kapitan miał znużony głos. Nie najlepszy to, pomyślał, moment, żeby przyznać, iż o panience imieniem Janet usłyszał po raz pierwszy nie dalej jak pięć minut temu. - Pochodzą z tej samej wyspy i mają o czym za sobą rozmawiać. Byłoby o wiele lepiej, gdyby zechciała się pani zainteresować swoimi podwładnymi, tak jak ja interesuję się moimi. Niezła linia odwrotu, pomyślał, ale nie czuł szczególnej dumy. Pomijając jej sposób mówienia, kapitan w gruncie rzeczy lubił Margaret Morrison. Podejrzewał, że to, co prezentowała na zewnątrz, nie stanowiło prawdziwego obrazu jej osoby, no i że pewnie ma ku temu swoje powody. Cóż, daleko jednak pannie Morrison do Archie McKinnona. Pierwszy oficer, Geraint Kennet - dość niezwykłe to imię, ale jego właściciel twierdził, że otrzymał je w spadku po swych arystokratycznych przodkach - oczekiwał kapitana na mostku. Kennet był Walijczykiem o szczupłej sylwetce, pociągłej twarzy, bardzo ciemnych włosach i charakteryzował się nader swobodnym stylem bycia. - Zgubił się pan, panie Kennet? - zapytał Bowen. Już od dawna nie zwracał się tak do Gerainta. - Kiedy wybija godzina, sir, Geraint Kennet jest na posterunku. Nasz mały Jamie coś mi tu opowiada o jakichś alarmach i wycieczkach... - Mówiąc "mały Jamie", miał na myśli trzeciego oficera, Batesmana. - Jak się domyślam, święci się coś niedobrego. - Słusznie się pan domyśla. Nie wiem tylko, jak bardzo niedobrego. - Opisał to, co dotychczas się wydarzyło. - Mamy więc już dwie zlokalizowane awarie i trzecią w toku. - Oczywiście byłoby naiwnością sądzić, że trzecia awaria nie ma związku z poprzednimi. - Dużą naiwnością. - A więc istotnie, zwiastuje nam to coś złowieszczego, panie kapitanie? - Czy nie uczą was w tych walijskich szkołach ludzkiego języka? - Nie, panie kapitanie. To znaczy tak, panie kapitanie. Nasuwa się panu jakiś wniosek i to, jak sądzę, nie najprzyjemniejszy, prawda? Zadzwonił telefon. Batesman odebrał i podał słuchawkę Bowenowi, który chwilę słuchał, podziękował rozmówcy i odłożył słuchawkę na widełki. - To Jamieson. Tym razem chłodnia. Jak ktokolwiek mógł się tam w ogóle dostać? Kucharz ma jedyny klucz... - Z łatwością - stwierdził Kennet. - Skoro mówimy o sabotażyście biegłym w swej sztuce - o ile to właściwe słowo - należy zatem oczekiwać, że jest ktoś, kto sforsuje każdy zamek, a już na pewno nosi ze sobą pęk wytrychów. Z całym szacunkiem, panie kapitanie, nie sądzę , żeby warto było nad tym się zastanawiać. Kiedy on znów uderzy? - No właśnie, kiedy... Cicha Stopa - Jamieson go tak nazwał - to facet przebiegły, przewidujący. Z dużym prawdopodobieństwem możemy założyć, że przygotował nam jeszcze inne niespodzianki. Jamieson jest również tego zdania. Jeśli znów coś wysiądzie po włączeniu światła, Jamieson zapowiedział, że zbada każdy centymetr instalacji. Tak, tym swoim próbnikiem, czy jak to tam się nazywa. - To urządzenie do lokalizowania przebicia instalacji. Wie pan, podłącza się to do obwodu. Właśnie przyszło mi do głowy... W luku kabiny radiowej ukazał się starszy radiooficer Spenser z kartką w ręku. - Depesza z "Andovera", panie kapitanie. Bowen czytał: "Przedłużający się brak oświetlenia poważnym zagrożeniem. Niezbędne przyspieszenie napraw. Czy ujęliście sabotażystę?" - Zdaje się, że to replika na złośliwe odszczekiwanie się, panie kapitanie - podsumował Kennet. - Dureń - rzucił Bowen. - Mam na myśli komandora Warringtona, kapitana fregaty. Spenser, niech im pan nada: "Jeżeli macie ludzi z brygad specjalnych albo z Urzędu Śledczego, chętnie powitam ich u siebie . Jeżeli nie, darujcie sobie wysyłanie bezsensownych tekstów. Co my tu robimy według was, do diabła?!" - W tych okolicznościach to bardzo powściągliwy tekst, panie kapitanie. Jak już właśnie zacząłem mówić... Znów zadzwonił telefon. Batesman odebrał, słuchał, przyjął do wiadomości, odwiesił słuchawkę i zwrócił się do kapitana: - Maszynownia, panie kapitanie. Kolejna awaria. Jamieson i trzeci mechanik Ralson idą z próbnikami na górę. Bowen w milczeniu sięgnął po fajkę. Robił wrażenie człowieka, któremu nagle zabrakło słów. Kennetowi ich nie zabrakło, ale jemu nigdy się to nie zdarzało. - Na tym mostku nigdy mi się nie uda dokończyć zdania. Czy wyciągnął już pan jakieś wnioski, panie kapitanie? Bez względu na to, jak bardzo niemiłe? - Wnioski? Nie. Owszem, mam podejrzenia, domysły. Czy niemiłe? Tak, są raczej niemiłe. Idę o zakład, że jeszcze przed świtem, albo o świcie, ktoś zechce dobrać się nam do skóry. - Na szczęście nie jestem z tych, co się zakładają - odparł Kennet. - Zresztą i tak nie zakładałbym się wbrew swoim przekonaniom, które są takie same jak pańskie, panie kapitanie. - Jesteśmy statkiem szpitalnym, panie kapitanie - odezwał się Batesman bez cienia nadziei w głosie. Bowen obrzucił go smętnym wzrokiem. - Dla kogoś nieczułego na cierpienia chorych i umierających, dla kogoś, kto chce posłużyć się swoistą, zimną i pokrętną logiką, choć bezbronni, jesteśmy jednak statkiem wojennym. No bo co tu robimy? Wieziemy naszych chorych i rannych do domu, tam ich reperują i hajda na front! Albo na morze, gdzie znów tłuką Niemców. Gdybyśmy nieco naciągnęli sumienie, to ho, ho! Mielibyście ciekawy casus: pobłażanie pływającemu szpitalowi w drodze do macierzystego portu równoznaczne jest z pobłażaniem wrogowi! Oberleutnant Lemp storpedowałby nas bez mrugnięcia okiem. - Jaki oberleutnant? - Lemp. Ten, co posłał na dno "Athenię", wiedząc, że jej pasażerami są tylko cywile: mężczyźni, kobiety i dzieci - zdawał sobie z tego doskonale sprawę - nigdy nie biorący udziału w walce z Niemcami. "Athenia" o wiele bardziej zasługuje na współczucie niż my, nie sądzi pan, Trzeci? - Wolałbym, żeby pan tak nie mówił, panie kapitanie - głos Batesmana stał się nie tyle smętny, jak przed chwilą głos kapitana, ale wręcz grobowy. - Nie wiemy przecież, czy ten facet, Lemp, nie czai się gdzieś na horyzoncie, prawda? - Precz odpędźcie strach - rzekł Kennet. - Już jakiś czas temu oberleutnant Lemp dołączył do swoich przodków, którym jednakowoż tylko częściowo można współczuć. Tym niemniej łacno okazać się może, że ma on gdzieś niedaleko brata bliźniaka albo innych pociotków. Jak nasz kapitan słusznie wywodzi, dane jest nam żyć w czasach trudnych a niepewnych. Batesman spojrzał na Bowena. - Panie kapitanie, czy regulamin zezwala powiedzieć Pierwszemu, żeby się zamknął? - zapytał. Kennet uśmiechnął się szeroko, lecz uśmiech zamarł mu na ustach, gdy znów rozdzwonił się telefon. Batesman wyciągnął rękę, ale kapitan powstrzymał go, mówiąc: - Kapitański przywilej, Trzeci. Mogłoby się okazać, że barki tak młode jak pańskie nie udźwigną ciężaru tych nowin. - Chwilę słuchał, zaklął na znak, że przyjął meldunek do wiadomości, i odwiesił słuchawkę. Kiedy się odwrócił, na jego twarzy malowało się rozgoryczenie; gorycz zabrzmiała też w jego głosie. - Kibel oficerski, cholera! - Znów Cicha Stopa? W kiblu!? - upewnił się Kennet. - A pan myślał, że kto? Święty Mikołaj? - Kibel oficerski... Świetny wybór - ocenił Kennet. - Doskonały, bowiem w jakimż innym miejscu da się pracować w takim spokoju, w takim odosobnieniu, bez żadnych ograniczeń czasowych i w błogiej, chciałoby się powiedzieć, pewności, że nikt człowieka nie nakryje? Może nawet znalazłby się czas na to, żeby przeczytać rozdzialik ulubionego kryminału, jak to ma w zwyczaju pewien młody oficer, którego imienia tu nie zdradzę. - Trzeci oficer ma do tego pełne prawo - stwierdził kapitan. - Zechce się pan łaskawie przymknąć. - Rozkaz. Czy to Jamieson dzwonił? - Tak. - Zatem niebawem dowiemy się czegoś od Ralsona. - Jemieson już się dowiedział. Tym razem toaleta dla marynarzy, na prawej burcie. Choć raz Kennet powstrzymał się od uwag i przez niemal całą minutę na mostku panowała cisza. Wszystkim wydawało się, że wszelkie komentarze są zbędne. Tym, który przerwał milczenie, był oczywiście Kennet. - Jeszcze kilka chwil i nasi zacni mechanicy będą mogli poddać sprawę. A może jestem jedyną osobą, która widzi jutrzenkę na niebie? Istotnie, wstawał dzień. Na południowym wschodzie, na lewym trawersie niebo ubrane było w czerń, w jaką przyobleka się tylko nad wodami mórz północnych, zdążyło przybrać barwę ciemnej szarości i wytrwale jaśniało. Śnieg przestał padać, wiatr opadł do dwudziestu węzłów, a "San Andreas" umiarkowanie kołysał się na falach, idących z dziobu od północnego zachodu. - Czy można wystawić dwóch dodatkowych ludzi na oko, panie kapitanie? Po jednym na każde skrzydło mostka? - zapytał Kennet. - No i co też oni mieliby tam robić? Stroić miny do wroga? - Fakt, że nie mogą zdziałać więcej. Ale jeśli ktoś ma nas zaatakować, to teraz. Weźmy na przykład takiego condora latającego na wysokim pułapie - prawie widać, jak bomby wypadają z ładowni. I jest wtedy szansa na zrobienie uniku. - W głosie Kenneta nie słychać było ani werwy, ani przekonania. - A jeśli to będzie bombowiec nurkujący? Albo maszyna z bombami ślizgowymi? Albo bombowiec torpedowy? - To i tak zdążymy jeszcze zmówić paciorek. Nie za długi, co prawda, ale zawsze paciorek. - Jak pan sobie życzy, panie Kennet. Kennet skorzystał z telefonu i w ciągu trzech minut na mostku zjawiło się dwóch ludzi ubranych zgodnie z instrukcjami: w płaszcze z wełnianej bai i szaliki, którymi opatuleni byli aż po sam czubek nosa. McGuigan i Jones - jeden z południowej Irlandii, drugi z Walii - byli jeszcze chłopcami, żaden z nich nie miał więcej niż osiemnaście lat. Kennet dał im lornetki i wysłał na skrzydła mostka: Jonesa od lewej , McGuigana od prawej burty. Minęły zaledwie sekundy od chwili, gdy Jones zamknął za sobą drzwi, kiedy znów się w nich zjawił. - Statek, panie poruczniku! Z lewej burty, od rufy! - oznajmił podekscytowanym głosem. - Chyba okręt wojenny! - Spokojnie. Wątpię, żeby to był "Tirpitz" - rzekł Kennet. Na palcach obu rąk można by policzyć tych, którzy wiedzieli, że nocą towarzyszył im "Andover". Pierwszy oficer wyszedł na skrzydło i zaraz wrócił. - Nasz anioł stróż. Trzy mile za nami - oświadczył. - już prawie dnieje - odezwał się Bowen. - Moglibyśmy się mylić, panie Kennet. Z hukiem otworzył się luk kabiny radiooficera i ukazała się w nim głowa Spencera. - To "Andover", panie kapitanie. Bandyta, bandyta, jeden bandyta... Zero czterdzieści pięć... Dziesięć mil... Na pięciu tysiącach. - No proszę - skomentował Pierwszy. - Wiedziałem, że mamy rację. Cała naprzód, panie kapitanie? - Bowen kiwnął głową i Kennet wydał polecanie siłowni. - Manewr uchyleniowy? - Kapitan na wpół się uśmiechał. Po okresie niepewności poznanie faktów, choćby i niepomyślnych, zawsze wita się z ulgą. - Obstawia pan, że to condor? - Tu nie ma co obstawiać, panie kapitanie. Nad tymi wodami tylko condory latają samotnie. - Kennet uchylił drzwi po stronie bakburty i spojrzał w niebo. - Dość cienka warstwa chmur. Niebawem go zobaczymy. Powinien nadlecieć dokładnie z rufy. Wyjdziemy na skrzydło, panie kapitanie? - Za chwilę, Pierwszy. Dwie minuty. Korzystajmy ze spokoju, póki się da, a w każdym razie z ciepła. Jeśli szczęście nas opuściło, to zamarzniemy tu wszyscy na śmierć aż nazbyt szybko. Niech mi pan powie, Kennet, nie przyszła panu do głowy żadna głębsza myśl? - Wiele myśli przyszło mi do głowy, ale żadnej nie nazwałbym głębszą. - Jak pan sądzi, jakim sposobem u licha ten condor nas namierzył? - Może U-boot? Mógł się wynurzyć i nadać do Altafjorden. - Żaden tam U-boot. Wytropiłby go hydrolokator "Andovera". Ani też inny samolot czy okręt. Z całą pewnością nie. Pierwszy przez moment marszczył brwi, wreszcie uśmiechnął się. - Cicha Stopa - odrzekł z przekonaniem. - Radio. - Niekoniecznie aż radio. Wystarczy nieduże urządzenie, które nadaje ciągły sygnał naprowadzający; prawdopodobnie zasilane z naszej własnej sieci. - Zatem jeśli przetrwamy nalot, zaczniemy polowanie z nagonką? - Tak jest. Będzie to polowanie... - "Andover", panie kapitanie. - Znowu zjawił się Spenser. - Czytam: "Czterej bandyci, powtarzam, czterej bandyci, trzysta dziesięć, osiem mil, na trzech tysiącach". - Zastanawiam się, co takiego uczyniliśmy, żeby sobie na to zasłużyć - rozważał Kennet niemal grobowym głosem. - Okazuje się, że mieliśmy więcej racji, niż nam się zdawało, panie kapitanie. Bombowce torpedowe albo ślizgowe. Mamy to jak w banku. Zaatakują z północnego zachodu skryci w ciemnościach, a nas będę mieć na tle jaśniejącego nieba. Obydwaj mężczyźni skierowali się na pokład od lewej burty. "Andover" płynął wciąż za rufą, od bakburty, ale zbliżył się do nich na odległość mniejszą niż dwie mile. Mniej więcej w tej samej odległości nisko wiszący zwał chmur zasłaniał widok za rufą. - Słyszy pan coś, Kennet? A może pan coś widzi? - Nic, zupełnie nic. Niech diabli wezmą tę chmurę! Tak! Tak! Słyszę! To condor. - To condor... - Trudno zapomnieć zdesynchronizowany jazgot silnika focke-wulfa 200, gdy się go choć raz słyszało. - Obawiam się, Kennet, że cały ten manewr uchyleniowy będzie pan musiał odłożyć na kiedy indziej. Wygląda na to, że ten chłoptaś schodzi bardzo nisko. - Tak, schodzi nisko. I wiem dlaczego. - W głosie pierwszego oficera, co było zupełnie niezwykłe, zabrzmiało rozgoryczenie. - Ma zamiar trafić nas dokładnie, co do centymetra. Dostał rozkaz zastopować nas albo ciężko uszkodzić, ale nie zatopić. Założę się, że ten drań, Cicha Stopa, czuje się bezpieczny jak u Pana Boga za piecem. - Coś w tym jest, Kennet. Mógłby nas zastopować, bombardując siłownię, ale tym samym jak nic posłałby nas na dno. O, jest! Focke-wulf condor przedarł się przez linię chmur i leciał wprost na rufę "San Andreasa". Jak tylko samolot stał się widoczny, na "Andovexze" odezwały się wszystkie działka zdolne do prowadzenia ognia i w ciągu kilku sekund jego prawą burtę spowiły kłęby dymu. Jak na fregatę, "Andover" dysponował straszliwą siłą ognia przeciwlotniczego: artylerią główną o niskim kącie strzału poziomego, pom-pomami, oerlikonami i równie śmiercionośnymi szybkostrzelnymi działkami typu Boulton-Paul Defiant, które pluły niszczycielskim ogniem z prędkością dziewięciuset sześćdziesięciu pocisków na minutę. Focke-wulf musiał nieźle oberwać, lecz wytrzymałość, z jaką condory umiały znosić cięgi, była wręcz legendarna. Wciąż trzymał kurs, teraz już ledwie dwieście stóp nad falami. Wycie silnika przerodziło się w ogłuszający grzmot. - To nie miejsce dla dwóch uczciwych marynarzy, Kennet - kapitan Bowen przekrzykiwał ryk nadlatującego samolotu. - Ale zdaje się, że już za późno. - Chyba tak, panie kapitanie. Dwie bomby z dymiącego już condora zatoczyły leniwy łuk. Tylko dwie. Rozdział drugi Gdyby Amerykanie zachowali na statkach liberty oryginalne angielskie plany rozkładu pomieszczeń dla załogi, tragedia i tak musiałaby się wydarzyć, ale jej rozmiary zostałyby ograniczone do minimum. Pierwotne plany z Sunderland przewidywały sypialnie w części dziobowej i rufowej, zaś konstruktorzy Henry'ego Kaisexa w swojej mądrości - a raczej, jak się miało okazać, bezmyślnej krótkowzroczności - wszystkie kwatery mieszkalne, dla oficerów i marynarzy, oraz mostek nawigacyjny zgrupowali w jednej nadbudówce otaczającej komin. Bosman z doktorem Sinclairem u boku dotarł do górnego pokładu, nim condor zrównał się z "San Andreasem". Niemal natychmiast dołączył do nich Patterson, który ogień zaporowy "Andovera" odebrał jak serię ciężkich metalicznych ciosów w ścianę siłowni. - Padnij! -krzyknął bosman. Dwa mocarne ramiona przygniotły ich do pokładu. Focke-wulf dopadł statku szybciej niż jego bomby, a bosman dobrze wiedział, że condory mają śmiercionośny zestaw karabinów maszynowych, których nie wahały się użyć przy nadarzającej się okazji. Tym razem jednak karabiny milczały. Może dlatego, że strzelcy taki dostali rozkaz? A może raczej dlatego, że już nie żyli? Jasne było bowiem, że ciągnący za sobą smugę czarnego dymu - czy to z silników, czy ze zbiorników paliwa - i ostro chylący się ku sterburcie samolot dobiegał swego kresu. Dwie bomby z zapalnikami kontaktowymi, a nie opóźnionymi, uderzyły z przodu i z tyłu komina. Eksplodowały jednocześnie, gdy tylko przeszyły nie opancerzony pokład nad pomieszczeniami sypialnymi załogi, roznosząc go na wszystkie strony i wypełniając powietrze gwiżdżącymi odłamkami metalu i szkła, z których żaden jednak nie drasnął leżących plackiem mężczyzn. Bosman ostrożnie uniósł głowę i z niedowierzaniem gapił się na komin. Komin, pozornie nienaruszony, ścięty jednak u podstawy, przechylił się teraz na lewą burtę i wylądował w morzu. Plusk, jaki prawdopodobnie temu towarzyszył, zginął w ogłuszającym ryku nadlatujących samolotów. - Leżeć! Leżeć! - Wciąż rozpłaszczony na pokładzie bosman odwrócił głowę w prawo. Było ich cztery. Leciały w szyku liniowym - heinkle, bombowce torpedowe. Oddalone o jakieś pół mili, wisiały dwadzieścia stóp nad wodą i kierowały się wprost na prawą burtę "San Andreasa". Dziesięć sekund, góra dwanaście, pomyślał, i ci biedacy pogrzebani w zgruchotanej nadbudówce będą mieć towarzystwo, i to aż w nadmiarze. Dlaczego zamilkły działa "Andovera"? Wykręcił głowę w lewo, żeby spojrzeć na fregatę, i od razu wszystko zrozumiał. Niemożliwe, by strzelcy na "Andoverze" nie słyszeli nadlatujących heinkli, ale widzieć ich nie mogli. "San Andreas" znalazł się dokładnie na linii między fregatą a zbliżającymi się bombowcami, lecącymi na tyle nisko, by skryć się za pokładem statku szpitalnego. Bosman znów obrócił głowę w prawo i z zadowoleniem stwierdził, że sytuacja uległa radykalnej zmianie. Heinkle poderwały się znad wody z zamiarem "przeskoczenia" "San Andreasa", co dosłownie sekundę później uczyniły, lecąc nie wyżej niż trzy metry nad pokładem, po dwa z obu stron zrujnowanej nadbudówki. "San Andreas" nie cel dla nich stanowił, lecz osłonę. Celem była fregata, a otumanieni strzelcy z "Andovera" połapali się, o co chodzi, dopiero wtedy, kiedy heinkle znalazły się w pół drogi między obydwoma statkami. Gdy się już w końcu połapali, zareagowali szybko i gwałtownie. Artyleria główna okazała się właściwie bezużyteczna. Trzeba czasu, żeby wycelować i podnieść działo dowolnego kalibru, a przy zbliżających się z dużą prędkością celach czasu brakuje. Działa przeciwlotnicze, dwufuntówki, oerlikony i defianty rzygnęły gęstym ogniem zaporowym, ale bombowce słynęły z tego, że trudno je było trafić; na celność ognia wpływ musiało mieć też i to, że strzelcy czuli, jak śmierć zagląda im w oczy, a to na pewno nie przydawało im strzeleckich umiejętności. Bombowce znajdowały się już niecałe trzysta jardów od fregaty, kiedy najbardziej wysunięty na lewo heinkel poderwał się w górę i położył na lewe skrzydło, by ominąć rufę "Andovera". Prawie na pewno ani pilot, ani samolot nie odniósł żadnego szwanku; powodem niezwykłego manewru mógł więc być tylko mechanizm zwalniający torpedę, który zamarzł i uwięził pocisk. Niemal w tym samym czasie bombowiec z prawej strony zaczął spadać w krótkim locie nurkującym - ten niemal na sto procent został trafiony. Zwycięstwo, ale pyrrusowe. Pozostałe dwa heinkle zwolniły torpedy i odleciały. Trzy pociski trafiły fregatę niemal jednocześnie: dwa prawidłowo zwolnione i ten wciąż tkwiący pod kadłubem samolotu, który roztrzaskał się o fale. Wszystkie trzy eksplodowały, ale fala uderzeniowa nie nadeszła, a wybuch zabrzmiał jak suchy trzask pioruna; woda zawsze tłumi detonację. Za to w niebo trysnęła pionowa ściana wody i pyłu wodnego wysoka na dwieście stóp. Opadła z wolna i kiedy wreszcie opadła, marynarze z "San Andreasa" zobaczyli, że "Andovex" leży na boku i szybko pogrąża się w falach. W ciągu dwudziestu sekund, z cichym sykiem pary wytwarzającej się w zalewanej wodą siłowni i z zaskakująco cichym bulgotaniem pęcherzyków powietrza fregata poszła na dno. - O Boże! Boże! Boże! - Doktor Sinclair wstał, lekko chwiejąc się na nogach. Jako lekarz nieraz zetknął się ze śmiercią, ale nigdy ze śmiercią w tak wyrazistej postaci. Wciąż jeszcze oszołomiony, nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co dzieje się wokół niego. - Mój Boże! Ten duży znów nadlatuje! "Duży" samolot, condor, istotnie wracał, ale nie stanowił już zagrożenia, bowiem z jego wszystkich czterech silników walił gęsty czarny dym. Bombowiec zatoczył stuosiemdziesięciostopniowy łuk i zbliżał się do "San Andreasa". Niecałe pół mili od statku dotknął powierzchni wody, momentalnie zanurkował i wynurzył się. Dym zniknął. - Niech spoczywają w pokoju - powiedział Pattexson. Był nienaturalnie spokojny. - Trzeba obejrzeć szkody, sprawdzić, czy nie nabieramy wody, chociaż nie sądzę. - Tak jest. - Bosman zerknął na pokład z nadbudówki. - Może jednak najpierw zorganizować drużynę przeciwpożarową? Pełno tam koców, materacy, ubrań i papierów. Bóg jeden wie, co tam się już zaczęło tlić. - Myśli pan, że ktoś mógł to przeżyć? - Nie wiem, nie wiem... Jeśli tak, to, dzięki Bogu, jesteśmy statkiem szpitalnym. Patterson odwrócił się w stronę lekarza i łagodnie nim potrząsnął. - Doktorze, potrzebna nam pańska pomoc. - Głową wskazał nadbudówkę. - Pana, doktora Singha i sanitariuszy. Przyślę tu ludzi z łomami i młotami. - Dać palnik acetylenowy? - spytał bosman. - Oczywiście. - Mamy dość sprzętu i leków, żeby wyposażyć szpital w niedużym mieście - odezwał się Sinclair. - Jeśli ktoś z nich przeżył, wszystko, czego nam będzie trzeba, to parę strzykawek. - Zdawało się, że już wrócił do równowagi. - Nie bierzemy ze sobą pielęgniarek? - O Chryste, nie! - Patterson gwałtownie potrząsnął głową. - Wyznam panu, że ja sam nie chciałbym tam wchodzić. Jeśli nie wszyscy zginęli, dziewczyny zdążą się jeszcze napatrzyć na ten koszmar. - Proszą o pozwolenie spuszczenia szalupy ratunkowej, panie chefie - odezwał się McKinnon. - Po co, u licha?! - Może ocalał ktoś z "Andovera"? - Ktoś ocalał!? Poszli na dno w trzydzieści sekund! - "Hood" rozpadł się w sekundę, a jednak trzech ludzi przeżyło. - Oczywiście, oczywiście. Nie jestem marynarzem, szefie. Nie musi mnie pan prosić o zgodę. - Owszem tak, kapitanie. - Bosman zrobił gest w stronę nadbudówki. - Wszyscy oficerowie pokładowi są tam. Pan przejął dowodzenie. - Chryste Panie! - Ta myśl w ogóle nie przyszła Pattersonowi do głowy. - Co za sposób na przejęcie dowodzenia! - Skoro już o tym mówimy, kapitanie. Straciliśmy panowanie nad "San Andreasem". Statek gwałtownie obraca się lewą burtą. Stery na mostku są chyba zniszczone. - Stery mogą poczekać. Teraz zatrzymam silnik. Trzy minuty później bosman dodał gazu i skierował szalupę w stronę pneumatycznej tratwy ratunkowej kołyszącej się ciężko na falach nie opodal miejsca, gdzie wodował condor. Na tratwie znajdowało się tylko dwóch mężczyzn. Bosman przypuszczał, że reszta załogi poszła na dno wraz z samolotem; nie żyli już pewnie w momencie wodowania. jeden z mężczyzn, zupełny gołowąs, straszliwie nękany chorobą morską i przerażony - ma wszelkie powody, żeby się bać, pomyślał bosman - siedział sztywno wyprostowany i kurczowo ściskał linkę chwytową. Drugi zaś leżał na boku, na dnie tratwy; na wysokości górnej części klatki piersiowej z lewej strony, w okolicach lewego ramienia nad łokciem i koło prawego uda jego kombinezon był przesiąknięty krwią. Mężczyzna miał zamknięte oczy. - Na litość boską! - Starszy marynarz Ferguson mówiący z silnym liverpoolskim akcentem, którego zabliźnione rany twarzy wymownie świadczyły o zwycięskich i przegranych starciach, spojrzał na bosmana z mieszaniną niedowierzania i oburzenia. - Chryste! Nie zamierza pan chyba zabierać stąd tych sukinsynów, bosmanie! Dopiero co chcieli nas posłać na dno! Nas! Statek szpitalny! - Anie chciałbyś czasem wybadać, dlaczego zbombardowali szpitalny statek, co? - Jasne. Fakt. To fakt. - Ferguson chwycił bosak i przyciągnął tratwę do siebie. - Któryś z was mówi po angielsku? Ranny otworzył oczy; zdawało się, że i one toną we krwi. - Tak, ja. - Wygląda na to, żeś nieźle oberwał. Chcę wiedzieć gdzie, nim wciągnę cię na pokład. - W prawe ramię i chyba w prawy obojczyk. W prawe udo też. I jeszcze chyba coś jest nie tak z prawą stopą - mówił płynną angielszczyzną i jeśli słychać w niej było jakiś akcent, to nie niemiecki, a taki, który się zwykło nazywać standardem południowoangielskim. - Pan jest oczywiście kapitanem tego condora. - Tak. Nadal chcecie mnie wziąć na pokład? Bosman skinął głową na Fergusona i na dwóch marynarzy, których zabrał ze sobą. We trzech usiłowali przenieść rannego pilota do szalupy tak ostrożnie, jak tylko się dało, ponieważ jednak i tratwą, i łodzią ostro rzucało, nie potrafili tego zrobić zbyt delikatnie. Ułożyli go na ławkach przy sterze, nie opodal miejsca, gdzie siedział bosman. Drugi Niemiec zwalił się z nieszczęsną miną gdzieś pośrodku łodzi. Bosman zwiększył obroty silnika i skierował się tam, gdzie, jak sądził, "Andover" poszedł pod wodę. Ferguson rzucił okiem na rannego. Pilot leżał na wznak z rozrzuconymi ramionami. Czerwone plamy powiększyły się, może dlatego, że wciąż bardzo krwawił, a może był to efekt działania morskiej wody. - Z niego już chyba sztywniak, bosmanie. McKinnon wyciągnął rękę i dotknął aorty na szyi rannego. Po kilku sekundach namacał puls - nieregularny, przyspieszony i słaby, ale jednak wyczuwalny. - Nieprzytomny. Zemdlał. Ta przeprowadzka musiała dać mu się we znaki. Ferguson przyglądał się pilotowi z dozą niechętnego szacunku. - To morderca, sukinsyn, ale sukinsyńsko twardy morderca. Sukinsyn, no. Musiał zdychać z bólu, a nawet nie pisnął. Może go najpierw zawieźć na statek, co, bosmanie? Skoro już, to dać mu szansę. - Myślałem o tym. Nie. Ktoś z "Andovera" mógł ocaleć, a jeśli tak, to długo tam nie pociągnie. Woda ma zero stopni albo mniej. Człowiekowi wtedy na ogół wystarcza minuta i po nim. Jeżeli ktokolwiek w ogóle przeżył, minuta dłużej może być dla niego o minutę za późno . Jesteśmy im to winni. Zresztą z powrotem uwiniemy się szybko. Obracając się w lewo, "San Andreas" zatoczył łuk o sto osiemdziesiąt stopni i na wstecznych obrotach zwalniał, by stanąć w miejscu. Najpewniej Patterson tak obmyślił cały manewr, by - mając pod sobą chwilowo niesterowny statek - jak najbardziej zbliżyć się do cmentarzyska storpedowanego "Andovera". Porozrzucane resztki ładunku z rozbitej fregaty wskazywały miejsce tragedii. Widok ściskający za gardło: drewniane belki, kilka bębnów, pływaki ratunkowe Carleya, koła ratunkowe i kamizelki, a w nich... nikogo, prócz czterech mężczyzn; trzej z nich trzymali się razem. Jeden z owej trójki, ubrany w coś, co wyglądało jak czapka z wełny, podtrzymywał nad wodą głowę mężczyzny, który albo stracił przytomność, albo już nie żył, wolną ręką machał w stronę podpływającej szalupy. Wszyscy trzej mieli na sobie kamizelki ratunkowe i, co ważniejsze, ubrani byli w wodoszczelne kombinezony piankowe, dzięki czemu wciąż jeszcze żyli, mimo piętnastominutowego pobytu w morzu podczas arktycznej zimy. Wciągnięto ich na pokład. Młody człowiek z gołą głową, którego podtrzymywał ten w wełnianej czapce, stracił przytomność, ale żył. I nie bez powodu zemdlał, pomyślał bosman. Nad jego prawą skronią widniała opuchnięta duża rana ciągle brocząca krwią. Trzeci z nich, co w tych okolicznościach zdawało się być kompletnie absurdalne, na głowie miał ozdobioną galonem komandorską czapkę z daszkiem; czapka przemokła na wskroś. Bosman wyciągnął rękę, by ją zdjąć, ale rozmyślił się, widząc na niej z tyłu krew; najprawdopodobniej przykleiła się do rany na głowie. Całkowicie przytomny komandor wytwornie dziękował za ratunek, lecz jego oczy pozostawały puste, szkliste i niewidzące. McKinnon przesunął rękę przed oczyma komandora, ale nie spowodowało to żadnej reakcji. W każdym razie chwilowo komandor był zupełnie ślepy. Mimo iż wiedział, że traci tylko czas, bosman skierował łódź w stronę czwartego mężczyzny. Zatrzymał jednak szalupę, kiedy dzieliła ich odległość około pięciu jardów. Czwarty rozbitek miał twarz głęboko zanurzoną w wodzie, ale nie utonął, zamarzł; nie miał na sobie piankowego kombinezonu. McKinnon zawrócił łódź w kierunku "San Andreasa" i lekko dotknął ramienia komandora. - Jak się pan czuje, komandorze Warrington? - Co? Jak się czuję? Skąd pan wie, że jestem komandorem? - Wciąż ma pan na głowie czapkę, panie komandorze. Ranny zrobił ruch, jakby chciał ręką dotknąć daszka, lecz bosman go powstrzymał. - Niech pan nie rusza, komandorze. Ma pan rozciętą głowę i czapka się przykleiła. Za kwadrans znajdzie się pan w szpitalu. Mamy tam mnóstwo lekarzy i pielęgniarek od takich spraw. - W szpitalu... - Warrington potrząsnął głową, jakby chciał w ten sposób rozjaśnić myśli. - No jasne. "San Andreas". Musicie być z "San Andreasa". - Tak jest, panie komandorze. jestem bosmanem. - Co się stało, bosmanie? Pytam o "Andovera". - Warrington dotknął skroni. - Mam tu taki mętlik... - I nic dziwnego, do licha. Trzy torpedy, panie komandorze. Równocześnie. Musiało pana zdmuchnąć z mostka. Albo pan spadł. A najpewniej zmyło pana, jak statek szedł na dno. Prawie leżał na burcie i wszystko razem trwało ze dwadzieścia sekund. - Ilu naszych... hm, ilu znaleźliście? - Tylko trzech, panie komandorze. Przykro mi. - Chryste panie! Tylko trzech... Jesteście pewni, bosmanie? - Niestety, najzupełniej, panie komandorze. - Mój sygnalista... - Jestem, panie komandorze. - Ha! Hedges! Dzięki Bogu! A kto jest trzeci? - Oficer nawigacyjny, panie komandorze. Dorobił się niezłej dziury w głowie. - A mój porucznik? Hedges nie odpowiedział. Ukrył twarz w dłoniach i potrząsał głową z boku na bok. - Zdaje się, że Hedges nie jest w formie, panie komandorze. Czy porucznik miał na sobie czerwony kapok? - Warrington skinął głową. - No to znaleźliśmy go, panie komandorze. Obawiam się, że zamarzł na śmierć. - No tak. Nie mogło być inaczej, prawda? Mówię o tym, że zamarzł. - Warrington uśmiechnął się blado. - Zawsze naśmiewał się z nas i naszych kombinezonów. Nosił przy sobie zajęczą łapkę i mówił, że to najlepszy kombinezon, jaki można sobie sprawić... Doktor Singh był pierwszą osobą, która zetknęła się z McKinnonem, gdy ten wysiadł z szalupy. Towarzyszył mu Patterson, dwaj sanitariusze i dwaj palacze. Bosman spojrzał przelotnie na palaczy i przez krótką chwilę zastanawiał się, co robią na pokładzie. Zastanawiał się naprawdę krótką chwilę i doszedł do wniosku, że przejęli robotę marynarzy, bo marynarzy zostało im już niewielu...Ferguson i jego koledzy uwijali się jako brygada przeciwpożarowa w przedniej części statku i mogło się łatwo okazać, że są jedynymi trzema ocalałymi marynarzami "San Andreasa"; wszyscy inni w momencie ataku znajdowali się w nadbudówce. - Pięciu - powiedział doktor Singh. - Tylko pięciu. Z fregaty i z samolotu tylko pięciu... - Tak, doktorze. A im też udało się psim swędem. Trzej z nich cienko przędą. Komandor wygląda nieźle, ale sądzę, że właśnie on jest w najgorszym stanie. Zdaje się, że oślepł i ma roztrzaskaną głowę. jedno z drugim pewnie ma związek, prawda, doktorze? - Aj, aj, aj... Tak, owszem ma. Zrobimy, co w naszej mocy. - Chwileczkę, bosmanie, jeśli można - odezwał się Patterson. Odszedł na bok, za nim McKinnon. Byli w połowie drogi do nadbudówki , kiedy Patterson zatrzymał się. - To aż tak źle, kapitanie? - zapytał bosman. - Tu nie ma komu podsłuchiwać. Chciałem powiedzieć, że musimy komuś ufać. - Tak sądzę. - Patterson miał zmęczoną twarz i zmieniony głos. - Ale nie ma co do kręgu zaufanych dopuszczać zbyt wielu osób. Nie po tym, co widziałem w nadbudówce. I nie po tym, czego się zdążyłem dowiedzieć. Zacznijmy od spraw najważniejszych. Kadłub jest cały. Nie ma przecieków. Nie spodziewałem się ich zresztą. W tej chwili montujemy awaryjne cięgła sterownicze w maszynowni. Może uda się je doprowadzić na mostek, bo mostek jest najmniej zniszczoną częścią nadbudówki. Mieliśmy mały pożar w jadalni marynarzy, ale zdołaliśmy go już opanować. - Głową wskazał powyginane metalowe ściany przed sobą. - Módlmy się, żeby pogoda nam sprzyjała. Jamieson mówi, że konstrukcja podtrzymująca jest tak nadwerężona, że przy wzburzonym morzu wszystko to razem może wylecieć za burtę. Chcielibyście tam wejść? - Czy chciałbym tam wejść? Nie! Ale muszę. - Bosman zawahał się , nie chcąc usłyszeć odpowiedzi na pytanie, które powinien zadać. - Ilu dotąd naliczyliście? - Dotychczas natrafiliśmy na trzynastu zabitych. Skrzywił usta. - No i na... szczątki. Zdecydowałem się na razie ich nie ruszać. Może znów uda nam się znaleźć kogoś żywego? - Znów? To znaczy, że kogoś znaleźliście? - Pięciu. Niektórzy w nie najlepszym stanie. Są już w szpitalu. Wszedł w powyginane drzwi rufowej części nadbudówki. - W środku są dwie drużyny z palnikami acetylenowymi. Idzie powoli. Nie ma tu krzywiane drzwi. Część z nich, to znaczy drzwi, po prostu wyleciała w powietrze. O, jak te, na przykład. - To chłodnia. Hm! przynajmniej tam nikogo nie było. Za to w chłodni mieliśmy trzytygodniowe zapasy wołowiny, wszelkiego innego mięsa, ryb, produktów nietrwałych. Za kilka dni trzeba je będzie wyrzucić do morza. - Przesuwali się wolno korytarzem. - Spiżarnia nie naruszona, choć nie sądzę, żeby stała dieta, na którą będą się składać warzywa i owoce, miała komukolwiek przypaść do gustu. O Boże! Bosman zajrzał do kuchni po drugiej stronie korytarza. Blaty kuchenek sterczały pod dziwacznymi kątami, lecz wszystkie szafki i dwa stoły były całe. Uwagę bosmana przykuło jednak nie umeblowanie kuchni, lecz wstrząsający widok dwóch mężczyzn leżących z rozrzuconymi ramionami na podłodze. Zdawać by się mogło, że nic im nie jest, gdyby nie wąziutkie strumyczki krwi pod nosem i przy ustach. - Netley i Spicer - wyszeptał McKinnon. - Zdaje się, że oni... Oni nie żyją? - Kompresja. Natychmiastowa śmierć - odparł Patterson. Bosman potrząsnął głową i ruszył przed siebie. - Magazyn konserw. Cały. No tak. I magazyn z alkoholem. Ani jedna puszka nie wygięta, nie zbiła się żadna butelka. - Bosman zawiesił głos . - Za pozwoleniem, panie chiefie, myślę, że nadeszła pora, by uszczuplić zapasy trunków. Trzeba by rozdać wszystkim chłopakom po sporej miarce rumu, a w każdym razie tym, którzy tu pracują. Mają ponurą robotę, a taki jest zwyczaj w Królewskiej Marynarce Wojennej: kiedy trzeba już zrobić taką robotę, przydziela się rum. Patterson uśmiechnął się blado samymi ustami. - Nie wiedziałem, że służyliście w marynarce wojennej, bosmanie. - Dwanaście lat. Za moje grzechy. - Znakomity pomysł. Będę waszym pierwszym klientem - rzekł Patterson. Zaczęli wspinać się na wyższy pokład poskręcaną, lecz wciąż nadającą się do użytku zejściówką. Bosman niósł butelkę rumu i nanizane na drut kubki. To był pokład mieszkalny dla załogi i nie stanowił przyjemnego widoku. Korytarz przybrał kształt litery "S", a podłoga uległa takiemu sfalowaniu, że utworzyły się nań wyraźne góry i doliny. Na dziobowym końcu korytarza uwijały się dwie drużyny z palnikami acetylenowymi; każda szturmowała jedną parę wypaczonych drzwi. Na krótkim odcinku dzielącym zejściówkę od pracujących mężczyzn znajdowało się osiem par drzwi; cztery, jakby pijane, zwisały na zawiasach, cztery zostały rozprute palnikami. Za siedmioma z nich znajdowali się ludzie, mieszkańcy kajut. Wciąż tam byli. W sumie dwunastu. W ósmej kabinie ujrzeli doktora Sinclaira. Pochylony, robił zastrzyk z morfiny leżącemu twarzą do ziemi, w pełni przytomnemu pacjentowi. Zupełnie niecenzuralny monolog adresowany do wszystkich i do nikogo w szczególności dobitnie potwierdzał fakt, że pacjent ów świadomości bynajmniej nie stracił. - Jak się czujesz, Chips? - zapytał bosman. Chips nazywał się Rafferty i był okrętowym cieślą. - Umieram. - Rafferty kątem oka zauważył butellcę rumu w dłoni bosmana i jego zbolała mina pierzchła. - Ale poczułbym się o niebo lepiej . .. - Gdzie mu do umierania - przerwał doktor Sinclair. - Ma proste złamanie kości piszczelowej i to wszystko. Ani kropli rumu. Morfina i alkohol to nie najlepsze połączenie. Później. - Wstał i usiłował się uśmiechnąć. -Za to mnie przydałby się łyczek, jeśli pan tak dobry, bosmanie. Spory łyczek. Czuję, że mi tego trzeba. - Jego udręczona i blada twarz wyraźnie świadczyła o tym, że spory łyk rumu był mu istotnie niezbędny; nic w dotychczasowej, krótkiej praktyce doktora Sinclaira nie przygotowało go nawet w przybliżeniu do obecnych doświadczeń. Bosman hojną ręką nalał mu tęgą miarkę, a potem Pattersonowi, wreszcie sobie i rum wraz z kubeczkami oddał w ręce ekip roboczych i dwóch sanitariuszy, którzy, trzymając w pogotowiu nosze, z nieszczęśliwymi minami stali obok - wyglądało na to, że nie są wcale w lepszym stanie niż doktor Sinclair, za to wyraźnie krzepił ich widok butellki. Kolejny pokład mieścił kabiny oficerskie. On też uległ poważnym zniszczeniom, choć nie tak wielkim jak ten piętro niżej. Patterson zatrzymał się przy pierwszej napotkanej kabinie. Siła wybuchu rzuciła drzwi do środka, a sprzęty w jej wnętrzu wyglądały tak, jakby wpadł tam zbiegły z zakładu maniak i porozwalał wszystko kowalskim młotem. Bosman wiedział, że jest to kabina chiefa Pattersona. - Nie przepadam specjalnie za maszynownią, kapitanie, ale bywają takie chwile, kiedy siedzenie tam ma swoje plusy. - McKinnon spojrzał naprzeciwko, w stronę niemal tak samo zniszczonej kabiny drugiego mechanika. - Jak to dobrze, że Ralsona tu nie było. A gdzie on właściwie jest? - Nie żyje. - Nie żyje... - powtórzył wolno bosman. - Kiedy spadły bomby, tkwił jeszcze w toalecie marynarzy i naprawiał tu zwarcie. - Cholernie mi przykro, panie Patterson... - Wiedział, że Ralson był jedynym przyjacielem chiefa na statku. - Tak... - mruknął Patterson niewyraźnie. - Miał żonę i dwoje dzieci, zupełne maluchy. McKinnon potrząsnął głową i zajrzał do następnej kabiny należącej do drugiego oficera. - Przynajmniej pana Rawlingsa tu nie ma. - Nie. Tu nie. Jest na górze, na mostku. Bosman popatrzył na Pattersona i wszedł do kabiny kapitańskiej, która znajdowała się dokładnie naprzeciwko i - o dziwo! - zdawała się być zupełnie nieuszkodzona. Podszedł wprost do niewielkiej drewnianej szafki zawieszonej na grodzi, wyciągnął scyzoryk, z niego marszpikiel i wcisnął jego czubek tuż pod zamek szafki. - Włamujecie się? Wyważacie drzwiczki, bosmanie? - W głosie głównego mechanika dało się słyszeć zdumienie, lecz nie naganę, bo Patterson dobrze wiedział, że McKinnon nigdy niczego nie robi bez istotnego powodu. - Włamanie? To dobre w przypadku zamkniętych drzwi albo okien. Niech pan to nazwie raczej aktem wandalizmu. - Drzwiczki odskoczyły, bosman włożył do środka rękę, po czym wyjął dwa oficerskie rewolwery typu colt kaliber 11,43 mm. - Zna się pan na broni? - W życiu nie trzymałem w ręku rewolweru. Ale wy się znacie. Tak dobrze jak na rumie? - Znam się. Ten mały przycisk, o tu... O, tak się naciska i... bezpiecznik zwolniony. To wszystko, co należy wiedzieć o broni. - Spojrzał na zniszczoną szafkę, później na dwa rewolwery i pokręcił głową. - Myślę, że kapitan Bowen nie miałby mi tego za złe. - Nie będzie miał. Nie "nie miałby", a "nie będzie miał". Bosman ostrożnie ułożył dwa rewolwery na stole kapitańskim. - Czy chce mi pan powiedzieć, że kapitan Bowen żyje? - Żyje. Żyje też pierwszy oficer. Archie McKinnon uśmiechnął się - po raz pierwszy tego ranka - a później spojrzał z wyrzutem na Pattersona. - Mógł mi pan o tym powiedzieć trochę wcześniej, chiefie. - Chyba tak. Mogłem powiedzieć różne rzeczy. Ale zgodzicie się bosmanie, że obydwaj tyle spraw mamy tu na głowie. Kapitan i Pierwszy są w izbie chorych. Jeden i drugi z poważnymi oparzeniami twarzy, ale ich życiu nic nie grozi. Przynajmniej tak twierdzi doktor Singh. Uratowało ich to, że stali daleko na lewym skrzydle mostka i nie znaleźli się w bezpośredniej strefie wybuchu. - A skąd poparzenia? - Nie wiem. Obydwaj prawie nie mówią, bo twarze mają pozawijane bandażami i bardziej przypominają mumie egipskie niż ludzi. Zapytałem o to kapitana, ale on tylko wybełkotał "Essex" czy "Wessex". Coś w tym stylu. Bosman skinął głową. - Wessex, kapitanie. Takie rakiety. Flary, które strzela się, gdy ze statkiem krucho. Dwie skrzynki trzymaliśmy na mostku. Wstrząs musiał zwolnić mechanizm odpalający i wybuchły. Przedwcześnie. Cholerny pech! - Cholerny fart, moim zdaniem, bosmanie. Niech pan pomyśli o tych w nadbudówce. - Czy on... Czy on już wie? - To nie był chyba najlepszy moment, żeby mu o tym mówić. Aha, i jeszcze jedno, powtarzał to, jakby to było bardzo ważne: "Sygnał naradzający, sygnał naradzający". Coś w tym duchu. Bez przerwy. Może gdzieś błądził myślą, a może ja nie mogłem go zrozumieć. Jedynym nie zabandażowanym fragmentem twarzy są usta, ale nawet wargi obaj mają okropnie poparzone. No i do tego naszpikowali ich jeszcze morfiną. "Sygnał naradzający". Mówi to panu coś? - Nie, w tej chwili nic. W drzwiach stanął młody, dość drobnej budowy palacz. Dwudziestokilkuletni McCrimmon z pewnością nie był postacią sympatyczną. Wśród różnorakich cech charakterystycznych na plan pierwszy wysuwały się nie kończące się ciamkanie gumy do żucia, zaczepność, ciągłe patrzenie spode łba i soczysty język; pierwsze trzy cechy były aktualnie w stanie zawieszenia. - Ale przypieprzyło tam na dole. Cmentarz, cholera, sakramencki cmentarz. - Kostnica, McCrimmon, kostnica - poprawił Patterson. - Czego chcesz? - Ja? Niczego, panie chief. Przysyła mnie Jamieson. Mówił coś, że telefony wysiadły i że może będzie pan potrzebował gońca. - Dla ciebie pan Jamieson jest drugim mechanikiem, nie Jamiesonem. - Patterson spojrzał na bosmana. - To ładnie z jego strony. W maszynowni nie ma nic do roboty, oprócz zamontowania awaryjnego steru. A na pokładzie, bosmanie? - Wystawimy dwóch obserwatorów, choć Pan Bóg raczy wiedzieć, czego by też mieli wyglądać. Potrzebuję jeszcze dwóch pańskich ludzi, kapitanie, dwóch sanitariuszy, starszego marynarza Fergusona i Currana. Curran jest, a właściwie był, żaglomistrzem. Nie zazdroszczę mu tej roboty, ale mu pomogę. On będzie wiedział, co przynieść. Proponuję, panie Patterson, żeby opróżnić jadalnię marynarzy. - Na kostnicę? - Tak jest. - Słyszałeś, McCrimmon? Ilu ludzi? - Ośmiu, panie chief. - Ośmiu. Dwóch do obserwacji, dwóch z płótnem i czym tam jeszcze trzeba. Czterech do uprzątnięcia jadalni. Tylko ty im tego nie mów, bo cię wyrzucą za burtę. Przekaż drugiemu mechanikowi, on im powie. jak skończą, niech się zameldują u mnie. Tutaj albo na mostku. Ty też. Już cię nie ma. - McCrimmon wyszedł. Bosman wskazał dwa colty leżące na stole. - Ciekawe, co McCrimmon sobie o nich pomyślał? - Jemu to chyba nie pierwszyzna - odparł Patterson. - Jamieson wybrał właściwego człowieka. McCrimmon to twardy facet i obce mu subtelniejsze uczucia. Irlandzko-szkocka rodzina ze slumsów w Glasgow. Był w więzieniu. W gruncie rzeczy gdyby nie wojna, znów by tam teraz pewnie siedział. Bosman kiwnął głową i otworzył jeszcze jedną ścienną szafkę. Tym razem w zamku tkwił klucz. Była to mała gablotka z trunkami i stamtąd, z wyścielanej aksamitem tacki, McKinnon wziął butelkę rumu i postawił ją na kapitańskiej koi. - Tego kapitan chyba też nie będzie miał za złe - oświadczył Patterson. - Dla noszowych? - Tak jest. - Bosman zaczął otwierać szuflady w stole. To, czego szukał, znajdowało się w trzeciej. Wręczył Pattersonowi dwie oprawione w skórę książeczki. - Modlitewnik i ceremoniał pogrzebowy, kapitanie. Sądzę jednak, że ceremoniał wystarczy. Ktoś to musi przeczytać. - Dobry Boże! Nie jestem kaznodzieją, bosmanie! - Nie, kapitanie. Ale pan jest tu teraz dowódcą. - Chryste panie! - jęknął chief. Z rewerencją ułożył obydwie książeczki na kapitańskim stole. - Później je przejrzę. - "Sygnał naradzający" - powtórzył wolno bosman. - Tak właśnie mówił kapitan, co? "sygnał naradzający". - Tak. - Chciał powiedzieć "naprowadzający". Sygnał naprowadzający. Powinienem był wcześniej na to wpaść, ale właśnie pewnie dlatego kapitan Bowen tu rządzi, nie ja. Jak pan sądzi, jakim cudem udało się condorowi trafić na nas w ciemnościach? Zgadza się, kiedy atakował, już dniało, ale przecież musiał lecieć naszym kursem jeszcze w nocy. Skąd wiedział, gdzie nas szukać? - U-boot? - Żaden tam U-boot. Wytropiłby go hydrolokator akustyczny "Andovera" - bosman powtarzał słowa kapitana Bowena. - Aaa... - Patterson kiwnął głową. - Sygnał naprowadzający. Nasz drogi sabotażysta... - Cicha Stopa, jak nazywa go pan Jamieson. Mało tego, że zabawiał się naszymi obwodami elektrycznymi, to jeszcze nadawał ciągły sygnał, sygnał naprowadzający. Condor znał naszą pozycję co do centymetra. Nie wiem, czy condory wyposażone są w urządzenia do odbioru takich impulsów, ale to bez znaczenia. Sygnał mogli odbierać, dajmy na to, w Altafjorden i przekazywać nasze namiary condorowi. - Ma pan rację bosmanie. Oczywiście ma pan rację w całej rozciągłości. - Chief zerknął na dwa rewolwery. - Jeden dla pana, drugi dla mnie. - Jak pan rozkaże, kapitanie. - Nie wygłupiajcie się lepiej. Niby kto inny miałby to nosić? - Patterson wziął do ręki rewolwer. - Nigdy czegoś takiego nawet nie trzymałem, nie mówiąc już o strzelaniu, bosmanie. Właściwie to chciałbym sobie raz strzelić. Tylko raz. - Ja też, panie Patterson, ja też. Drugi oficer Rawlings leżał przy kole steru i jasne było, w jaki sposób zginął - odłamek ciśnięty siłą eksplozji obciął mu głowę. - A gdzie sternik? Sternik przeżył? - dopytywał się bosman. - Nie wiem. Nie wiem, kto trzymał wachtę. Może go Rawlings po coś wysłał? Ale dwóch ludzi tu, na górze, przeżyło. Oprócz kapitana i Pierwszegó przeżyli McGuigan i Jones. - McGuigan i Jones? A co oni tu robili? - Chyba pan Kennet wezwał ich do siebie i wystawił na stanowiska obserwacyjne, na obu skrzydłach. Pewnie dlatego żyją, tak jak kapitan Bowen i Kennet. Też są w szpitalu. - Ciężko ranni? - Zdaje się, że nie draśnięci. W szoku, to wszystko. Bosman przeszedł na lewe skrzydło mostka, za nimi chief Pattexson. Skrzydło pozostało nie naruszone, nigdzie nie widać było nawet wybrzuszeń metalu. McKinnon wskazał niegdyś szare, teraz mocno okopcone metalowe pudło przymocowane tuż pod wiatrochronem - wybuch urwał wieko i jedną ściankę. - Właśnie tu trzymaliśmy rakiety Wessex - objaśnił bosman. Wrócili do środka i McKinnon skierował się w stronę luku kabiny radiowej; drewniane zasuwane drzwi gdzieś zniknęły. - Na waszym miejscu nie zaglądałbym tam - ostrzegł Patterson. - Ktoś musi, prawda? Starszy radiooficer Spenser leżał na podłodze. Trudno go było rozpoznać. Stanowił bezkształtną masę ciała, kości i podartego, przesiąkniętego krwią ubrania. Gdyby nie to ubranie, można by sądzić, iż są to szczątki jakiegoś zwierzęcia. McKinnon odwrócił się i Patterson zauważył, że mocno ogorzała twarz bosmana nieco zbladła. - Pierwsza bomba musiała wybuchnąć dokładnie pod nim - sapnął bosman. - Chryste... W życiu czegoś takiego nie widziałem. Sam się nim zajmę. A Trzeci, Batesman? Wiem, że miał wachtę. Nie wie pan, gdzie on jest? - W pokoju map. Tam też nie radziłbym iść. Batesmana rozpoznali. Z trudem. Wciąż siedział na krześle, na wpół opierając się, na wpół leżąc na stole. To, co zostało z jego głowy, spoczywało na zakrwawionej mapie. McKinnon wrócił na mostek. - Nie sądzę, żeby dla ich rodzin pociechą była świadomość, że zginęli, nie zdając sobie z tego sprawy. Nim też się zajmę osobiście. Nie mógłbym o to prosić chłopców. - Spojrzał przed siebie na stłuczoną w drobny mak szybę sterówki. Przynajmniej nie będzie już nam potrzebny ekran Kenta, pomyślał. - Wiatr skręca na wschód - rzucił, zatopiony w myślach. - Przyniesie więcej śniegu. Śnieg przynajmniej pomoże nam skryć się przed tymi latającymi wilkami, o ile gdzieś tu się kręcą. - Myśli pan, że zechcą wrócić i nas wykończyć? - Pattersonem wstrząsnęły gwałtowne dreszcze, ale to dlatego, że był przyzwyczajony do ciepła maszynowni. Temperatura na mostku wynosiła sześć stopni Fahrenheita, a wiatr utrzymywał stałą prędkość dwudziestu węzłów. - Czy można tu być czegokolwiek pewnym, panie chefie! Ale prawdę mówiąc, nie sądzę. Jeden pojedynczy heinkel mógłby nas z powodzeniem załatwić, gdyby naprawdę chciał. Sam condor w zasadzie też. - Condorowi i tak nieźle poszło, moim zdaniem. - Nie, on nie szedł na całość. Wiem, że normalnie uzbrojony jest w dwudziestopięciokilogramowe bomby, w pięciusetpiędziesięciofuntówki. Wiązka takich bomb - powiedzmy ze trzy - posłałaby nas na dno. Nawet dwie dałyby radę. Takie bomby nie uszkodziłyby sterówki, one rozniosłyby ją w pył. - Znów kłania się marynarka wojenna, co, bosmanie? - Znam się co nieco na ładunkach wybuchowych. Te bomby nie ważyły więcej niż po pięćdziesiąt kilo. Nie sądzi pan, panie Patterson, że moglibyśmy zadać kilka interesujących pytań kapitanowi condora, jak odzyska przytomność? - W nadziei, że uzyskamy kilka interesujących odpowiedzi, prawda? O to idzie? A w tym przede wszystkim odpowiedź na pytanie, dlaczego zbombardował statek szpitalny. - No tak, powiedzmy. - Co znaczy "powiedzmy"? - Istnieje możliwość - minimalna, przyznaję - że pilot nie wiedział, jaki statek atakuje. - Nie bądźcie śmieszni, bosmanie. Oczywiście, że wiedział. Jak duże waszym zdaniem mają być te czerwone krzyże? Ślepy by je zauważył. - Nie staram się go usprawiedliwiać, kapitanie. - Głos bosmana brzmiał cierpko. Patterson zmarszczył brwi, nie dlatego, że poczuł się urażony, lecz dlatego, że bosman nigdy nie przybierał takiego tonu coś musiało się za tym kryć. - Dopiero zaczynało świtać. Patrząc z góry, wszystko na poziomie morza wydaje się ciemniejsze niż na statku. Wystarczy wejść na bocianie gniazdo, żeby się o tym przekonać. - Patterson nigdy w życiu nie siedział na bocianim gnieździe, nie czuł się więc na siłach polemizować z bosmanem. - Ponieważ nadlatywał dokładnie z rufy, nie mógł zatem widzieć naszych oznakowań na burtach, a że przy tym leciał bardzo nisko, nie mógł też zobaczyć czerwonego krzyża na przednim pokładzie, bo nadbudówka zasłaniała mu część dziobową. - Wciąż jeszcze mamy krzyż na tylnym pokładzie. I choć dopiero zaczynało dnieć, musiał ten krzyż zobaczyć. - Nie w dymie pańskich silników pracujących na pełnych obrotach. - No tak... To prawdopodobne. - Patterson wciąż nie był ostatecznie przekonany i z pewną niecierpliwością spoglądał, jak bosman obraca zupełnie teraz bezużytecznym kołem steru, jak ogląda kompas główny i zapasowy - obydwa były tak roztrzaskane, że nie rokowały żadnych nadziei, iż kiedykolwiek dadzą się naprawić. - Czy musimy tutaj tkwić? - spytał chief. - Nic tu na razie nie możemy zrobić, a ja przemarzłem do szpiku kości. Przejdźmy do kabiny kapitana. - Właśnie miałem to samo zaproponować, panie Patterson. Temperatura w kabinie nie przekraczała zera stopni, ale tu było już o całe niebo cieplej niż na mostku i, co ważniejsze, w kabinie nie dął wiatr. Patterson od razu skierował się do wiszącego barku i wyjął zeń butelkę szkockiej. - Skoro wam wolno, wolno i mnie. Później wyjaśnimy to kapitanowi. Nie przepadam aa rumem, a muszę się czegoś napić. - Dla zdrowia, przeciw zapaleniu płuc? - Mniej więcej. Dotrzymacie mi towarzystwa? - Tak jest. Zimno mi niestraszne, ale potrzebuję czegoś mocniejszego na najbliższą godzinkę, może dwie. Myśli pan, że ster da się naprawić? - Chyba tak. Zrobimy prowizorkę, nie ma wyjścia. Jamieson się tym zajmie. - To nie jest aż takie ważne. Wiem, że teraz wszystkie telefony są nieczynne, ale podłączenie ich nie powinno trwać długo, no i montujecie jeszcze awaryjny układ sterowniczy w maszynowni. To samo z elektryką. Podciągnięcie tu i ówdzie kilku gumowych kabli nie zabierze dużo czasu. Nie weźmiemy się jednak za nic, póki, hmm, nie oczyścimy sobie przedpola. Patterson opróżnił swoją szklaneczkę do połowy. - Nie można prowadzić "San Andreasa" z mostka. Mnie wystarczyły tylko dwie minuty. Przez kwadrans każdy zamarznie tam na śmierć. - Nie da się go poprowadzić z żadnego innego miejsca. Zgadzam się, zimno jest problemem. Trzeba zatem mostek zabudować. W warsztacie cieśli jest mnóstwo sklejki. - Przez sklejkę nic nie widać. - Od czasu do czasu zawsze można wystawić głowę przez boczne drzwi, ale to nie będzie konieczne. W sklejkę wpuścimy kilka szyb. - Świetnie, świetnie - mruknął Patterson. Whisky najwyraźniej przywróciła mu krążenie. - Potrzebujemy jedynie szklarza i trochę szyb, których też nie marny. - Niepotrzebny nam żaden szklarz. Nie potrzebujemy ani kryształów, ani pasowanych okien. Pan w swoim warsztacie elektrycznym na pewno ma całe zwoje taśmy izolacyjnej. - Tak, będzie tego parę setek mil. Ale gdzie te okna? - Okna nam niepotrzebne. Szyby tak. I to wszystko. Wiem, skąd wziąć szkło, w dodatku już przycięte: z blatów tych ślicznych wózków i tac szpitalnych. - Ha! Zaczynam sądzić, że nieźle to sobie wykombinowaliście, bosmanie! - Dziękuję, chiefie. Przypuszczam, że siostra Morrison wyda je panu. Pattexson uśmiechnął się, co rzadko mu się zdarzało. - Zdaje się, że przejąłem dowództwo. Na razie, ale przejąłem. - W rzeczy samej, kapitanie. Nie chciałbym tylko znaleźć się w pobliżu, gdy będzie pan zakuwał siostrę w kajdanki. To wszystko drobiazgi. Są trzy sprawy, które mnie trochę bardziej niepokoją. Pierwsza: nasze radio jest już tylko kupą złomu. Nie jesteśmy w stanie z nikim nawiązać kontaktu ani nikt nie nawiąże go z nami. Po drugie: kompasy nie nadają się już do użytku. Wiem, że instalował pan żyroskop, ale on chyba nigdy nie pracował, prawda? Najgorsze ze wszystkiego jednak to kwestia nawigacji. - Nawigacji? Nawigacji! Jaki tu może być problem? - Jeśli chce się dopłynąć z punktu A do punktu B, nawigacja jest sprawą najważniejszą. Mamy... Mieliśmy na statku czterech oficerów nawigacyjnych. Dwaj nie żyją, a dwaj są zakutani w bandaże jak egipskie mumie; sam pan to powiedział. Komandor Warrington mógłby nawigować, wiem, ale on nie widzi i z wyraz twarzy doktora Singha wnoszę, że ślepota jest nieodwracalna. - Bosman przerwał na chwilę. Wreszcie potrząsnął głową. - No i żeby nas już zupełnie dobić, kapitanie, mamy co prawda na pokładzie oficera nawigacyjnego z "Andovera", ale on albo jest w szoku, albo popadł w jakąś śpiączkę. Trzeba zapytać doktora Singha. Gdyby pokerzysta dostał taką rękę, zastrzeliłby się na miejscu. Czterech oficerów nawigacyjnych i żaden nie widzi! A bez oczu nie da się nawigować. Dlatego strata radia jest tak cholernie niefortunna. W promieniu stu czy dwustu mil musi być jakiś brytyjski okręt wojenny, który mógłby nam użyczyć nawigatora. Czy pan się na tym zna, panie Patterson? - Ja?! Czy ja się znam na nawigacji?! - zdawało się, że chief jest dotknięty do żywego. - Ja jestem oficerem mechanikiem. Za to wy, McKinnon, wy jesteście wilkiem morskim. No i te dwanaście lat w marynarce wojennej. -Nawet gdybym i sto lat służył w marynarce wojennej i tak niczego by to nie zmieniło. Nie znam się na nawigacji. Byłem podoficerem torpedystą. Gdyby chciał pan odpalić torpedę, zrzucić ładunek głębinowy, wysadzić minę, czy może zmontować jakieś proste urządzenie elektryce, proszę bardzo, do usług. Ale nie wiem, czy rozpoznałbym sekstans, gdybym go zobaczył. A takie rzeczy, jak określenie pozycji, czy jak to się tam nazywa, według gwiazd, słońca czy księżyca, to dla mnie puste słowa. Słyszałem też takie nazwy jak dewiacja, wariacja i deklinacja, ale prędzej zrozumiałbym tureckie kazanie niż to. Mamy niewielki ręczny kompas na łodzi motorowej, którą dziś pływałem, ale jest zupełnie bezużyteczny. To, oczywiście, kompas magnetyczny, więc do bani, bo tyle wiem, że biegun magnetyczny jest zupełnie gdzie indziej niż geograficzny biegun północny. Dzieli je z jakieś tysiąc mil; jest chyba w Kanadzie czy na Ziemi Baffina, gdzieś w tamtych stronach. Tak czy owak, na tych szerokościach geograficznych, na których się znajdujemy, biegun magnetyczny położony jest bardziej na zachód niż na północ. - Bosman pociągnął trochę szkockiej i znad brzegu szklaneczki spojrzał na głównego mechanika. - Kapitanie, nie znamy położenia statku, zgubiliśmy się. - O pocieszycielko strapionych... - Patterson markotnie wpatrywał się w swoją szklankę, by wreszcie bez zbytniej nadziei zapytać: - A nie dałoby się namierzyć słońca o dwunastej? W ten sposób dowiedzielibyśmy się, gdzie jest południe. - Sądząc po tym, co dzieje się z pogodą, o dwunastej w ogóle nie dojrzymy słońca. Zresztą co to jest południe według czasu słonecznego? To chyba raczej nie dwunasta na naszych zegarkach, co? Przypuśćmy, że jesteśmy w środku Atlantyku, gdzie równie dobrze moglibyśmy się znajdować, i że wiemy, gdzie jest południe. Czy to pomogłoby nam znaleźć Aberdeen, dokąd, jak mi się zdaje, zmierzamy? Tak się jeszcze składa, że nasz chronometr jest zepsuty, co nie ma znaczenia, bo i tak nie umiałbym go zgrać z długością geograficzną. A nawet gdybyśmy namierzyli właściwe południe, w tym rejonie ciemności panują dwadzieścia godzin na dobę, a naszego autopilota szlag trafił, jak wszystko inne na mostku. Nie krążylibyśmy, rzecz jasna, w kółko, bo powstrzymałby nas od tego nasz ręczny kompas, ale i tak nie wiedzielibyśmy, dokąd płyniemy. - Bosmanie, gdybym kiedyś zechciał gdzieś znaleźć odrobinę optymizmu, będę wiedział, gdzie jej nie należy szukać. A dużo by to pomogło, gdybyśmy chociaż mniej więcej wiedzieli, gdzie jesteśmy? - Owszem, ale wszystko, co wiemy, to to, że z grubsza biorąc, jesteśmy gdzieś na północ bądź na północny zachód od Norwegii. Gdzieś na obszarze, powiedzmy, jakichś dwudziestu tysięcy mil kwadratowych. Istnieją tylko dwie możliwości, panie chiefie. Kapitan i pierwszy oficer musieli znać pozycję statku. Jeśli tylko są w stanie nam ją podać, jestem pewien, że to uczynią. - Boże wielki! Ależ tak! Nie jesteśmy zanadto rozgarnięci, co? W każdym razie ja nie. Co znaczy to pańskie "jeśli"? Jeszcze dwadzieścia minut temu kapitan Bowen nieźle sobie radził. - Tak, dwadzieścia minut temu. Pan wie, jak bolesne bywają oparzenia. Doktor Singh na pewno zaaplikował im środki przeciwbólowe. Zdarza się, że niektóre z nich zwalają z nóg i pozbawiają człowieka przytomności. - A druga możliwość? - Pokój map. Pan Batesman pracował nad mapą. Wciąż trzymał w ręku ołówek. Pójdę. Patterson skrzywił się. - Raczej wy niż ja. - I niech pan nie zapomina o Cichej Stopie, kapitanie. - Patterson dotknął kombinezonu tam, gdzie ukrył broń. - Ani o uroczystości pogrzebowej. Chief spojrzał z niesmakiem na oprawione w skórę książki. - A gdzie mamy to zrobić? Na stole operacyjnym? - W szpitalu są cztery wolne kabiny dla wracających do sił grubych ryb. Grubych ryb chwilowo nie mamy. - Ha! A więc za dziesięć minut. Bosman uwinął się w pięć minut. Starszy mechanik wrócił po piętnastu. Od Pattersona biło niemal namacalne przygnębienie. - Nie udało się, chiefie? - Niech to szlag trafi, nie. Zgadł pan, obydwaj są pod działaniem silnych środków odurzających i upłyną pewnie godziny, zanim się ockną. A jak już zaczną przychodzić do siebie - słowa doktora Singha - od razu dostaną nową dawkę. Tak, bo podobno próbowali zerwać z twarzy opatrunki. Owinął im dłonie bandażami. Mówi, że nawet nieprzytomny zdziera z siebie to, co go drażni. Zresztą ręce też mają poparzone, nie za bardzo, ale na tyle, żeby bandaże miały swoje uzasadnienie. - W szpitalach mają takie paski do przywiązywania rąk do ramy łóżka. - Doktor Singh wspominał o tym. Powiedział, że nie sądzi, żeby po przebudzeniu kapitan Bowen nazbyt życzliwie odniósł się do faktu, że stał się więźniem na własnym statku. Aha, jeszcze jedno. Sternikiem, którego szukaliśmy, jest Hudson. Ma połamane żebra. Jedno z nich przebiło płuco. Doktor twierdzi, że jego stan jest poważny. A panu jak się powiodło? - Tak samo jak panu. Żadnych rezultatów. Tam, koło Batesmana, leży liniał, dlatego sądzę, że Batesman wykreślał akurat kurs. - I co? Nie mogliście tego odczytać z mapy? - To już przestało być mapą, panie Patterson. To tylko krwawy strzęp. Rozdział trzeci Kiedy w styksowych ciemnościach wczesnego południa chowali poległych, padał gęsty śnieg i wiał ostry wschodni wiatr. Fakt, swego rodzaju oświetlenie mieli. Sabotażysta, zapewne więcej niż zadowolony z porannej roboty, spoczął chwilowo na laurach i pokładowe reflektory znów działały, lecz w szalejącej zamieci ich światło było wątłe, kapryśne i prawie nie rozpraszało mroku, potęgując jedynie upiorne wrażenie, jakie czyniła grupa ledwie dwunastu, duchom podobnych, ośnieżonych żałobników spiesznie wykonujących swe makabryczne zadanie. Z latarką w rękach, starszy mechanik Patterson odczytał egzekwie, ale z równym powodzeniem mógłby recytować ostatnie notowania giełdowe, bo nie słychać było ani słowa. Jeden po drugim, w obciążonych całunach z płótna, zabici wysuwali się spod brytyjskiej flagi, by zsunąć się po pochyłej , desce i cicho zniknąć w lodowatych falach Morza Barentsa. Bez żadnej trąbki, bez Ostatniego Capstrzyku dla Floty Handlowej - nic z tych rzeczy. Jedyne requiem stanowił zagubiony i samotny wiatr lamentujący między zamarzniętymi linami takielunku, zawodzący w wyszczerbionych dziurach nadbudówki. Wstrząsani gwałtownymi dreszczami, sinofioletowi z zimna żałobnicy i koncelebranci pochówku wrócili do jedynego w miarę ciepłego miejsca spotkań, jakie zostało na "San Andreasie" - do sali jadalnej i świetlicy zarazem, położonej na terenie szpitala między oddziałami a kabinami. - Zaciągnęliśmy u pana wiellci dług, panie McKinnon - odezwał się doktor Singh. Należał do konduktu pogrzebowego i wciąż jeszcze dzwonił zębami. - Poszło gładko, bardzo sprawnie. Zadanie musiało być ponure... - Miałem sześć par pomocnych dłoni - odparł bosman. - Dla nich było to gorsze niż dla mnie.- Nie potrzebował tłumaczyć, co ma na myśli. Wiedzieli, że ów praktycznie niezniszczalny bosman rodem z Szetlandów zniesie wszystko o wiele lepiej niż każdy inny człowiek. Spojrzał na Pattersona. - Chciałem coś zaproponować, kapitanie. - Z cyklu "marynarka wojenna"? - Nie, kapitanie. Tym razem z działu "rybołówstwo dalekomorskie" . W końcu to zupełnie niedaleko, jesteśmy akurat na akwenach arktycznych trawlerów. Toast za tych, co odeszli. - Jestem za, i to nie dla tradycji ani też z powodów sentymentalnych. - Zęby doktora Singha stukały jak kastaniety. - Ze względów leczniczych. Nie wiem, jak tam u was, panowie, ale moje czerwone ciałka krwi pilnie potrzebują wsparcia. Bosman zerknął na Pattersona. Chief skinął głową; McKinnon odwrócił się i spojrzał na mikrego, piegowatego młokosa, który z szacunkiem trzymał się w pewnej odległości. - Wayland! Wayland zbliżył się pospiesznie. - Słucham proszę pana, panie bosmanie. - Idź z Mario do magazynu. Przynieście coś do picia. - Tak jest proszę pana, panie bosmanie. Natychmiast, panie bosmanie. McKinnon już dawno zrezygnował z napominania Waylanda Daya, żeby zwracał się do niego inaczej. - To niekonieczne, panie McKinnon. Mamy własne zapasy - odezwał się Singh. - Oczywiście lecznicze? - Oczywiście. - Doktor przyglądał się znikającemu w kuchni Waylandowi. - Ile lat ma ten chłopiec? - Twierdzi, że siedemnaście czy osiemnaście. Sam nie jest pewien. Ani jedno, ani drugie. Plecie trzy po trzy. Nie wierzę, że kiedykolwiek widział z bliska brzytwę. - Należy do pańskich ludzi, prawda? Zdaje się, że jest chłopcem kuchennym. Całe dnie przesiaduje u nas. - Mnie to nie przeszkadza, doktorze. Chyba, że panu. - Nie, zupełnie nie. To młodzian pełen zapału i chętny do pomocy. - Może pan nim dysponować. Zresztą i tak nie mamy już kuchni. Upatrzył sobie którąś z pańskich pielęgniarek? - Pan nie docenia tego chłopaka. Ni mniej, ni więcej tylko samą siostrę Morrison. Naturalnie zachowuje pełen uwielbienia dystans. - Dobry Boże... - westchnął bosman. Wszedł Mario, podtrzymując na uniesionej kilkanaście centymetrów nad głową dłoni imponującą srebrną tacę, która uginała się pod ciężarem butelek i kieliszków - sztuka to nie lada, zważywszy okoliczności, bo "San Andreas" kołysał się nader wyraźnie. Zwinnym, kolistym ruchem ramienia Mario umieścił tacę na stole, nie brzęknąwszy nawet jednym kieliszkiem. Skąd wytrzasnął taką tacę, pozostało jego słodką tajemnicą. Zgodnie z powszechnym wyobrażeniem Włocha, Mario miał ciemny i wspaniały wąs, lecz czy jego oczy rzucały dzikie ognie - ten niezbędny element obrazu typowego Włocha - nie sposób stwierdzić, bowiem stale nosił ciemne okulary. Byli i tacy, którzy w okularach tych dopatrywali się powiązań z sycylijską mafią, mówili tak jednak wyłącznie żartem, jako że wszyscy lubili Maria. Miał nadwagę, bliżej nieokreślony wiek i utrzymywał, że pracował niegdyś w Savoy Grillu, co niekoniecznie musiało odbiegać od prawdy. Natomiast to, co nie podlegało żadnej dyskusji, to fakt, że Mario - człowiek, który zdaniem kapitana Bowena powinien był trafić do obozu jako jeniec bądź być internowanym - miał za sobą karierę bogatszą, niż przewiduje norma. Po wypiciu zaledwie pół szklaneczki whisky doktor Singh najwyraźniej uznał, że jego czerwone ciałka wróciły do pracy, bo zapytał: - No i co dalej, panie Patterson? - Dalej będzie lunch, doktorze. Bardzo spóźniony lunch, lecz zagłodzenie się na śmierć na pewno nikomu nie pomoże. Obawiam się, że trzeba przyrządzić go w kuchni szpitalnej i podać tutaj. - Lunch już się robi. A potem? - A potem my będziemy robić. - Spojrzał na bosmana. - Moglibyśmy na jakiś czas przenieść kompas z szalupy ratunkowej do maszynowni. Zorganizowaliśmy awaryjną sterówkę. - Nic by z tego nie wyszło, kapitanie. W maszynowni jest tyle metalu, że każdy kompas magnetyczny dostałby fioła. - McKinnon odepchnął się z krzesłem od stołu. - Chyba zrezygnuję z lunchu. Zgodzi się pan ze mną, panie Patterson, że połączenie telefoniczne maszynownia-mostek i prąd na mostku - żebyśmy wiedzieli, co w ogóle robimy - to dwie sprawy, które mają pierwszeństwo. - Tym się już ktoś zajmuje, bosmanie - rzekł Jamieson. - Świetnie, panie Drugi, ale lunch i tak może poczekać. - Teraz mówił wyłącznie do Pattersona: - Trzeba zabudować mostek i wpuścić tam trochę światła. Potem, kapitanie, można by uprzątnąć parę kabin w nadbudówce, posprawdzać, które z nich nadają się do zamieszkania, i spróbować naprawić elektryczność i ogrzewanie. Nie zaszkodziłoby też choć trochę ogrzać mostek. - Resztę zostawcie ekipie z maszynowni. Ale najpierw coś przegryziemy. Potrzebna wam jakaś pomoc? - Wystarczą Ferguson i Curran. - No to została już tylko jedna sprawa. - Patterson wpatrywał się w podłogę. - Szklane tafle na okna mostka. - Właśnie, kapitanie. Myślałem, że pan... - Drobiazg. - Chief machnął lekceważąco ręką, by pokazać, jaki to, jego zdaniem, drobiazg. - Wystarczy poprosić, bosmanie. - Sądziłem, że to pan miał... Może jestem w błędzie. -- Jakiś problem? - zainteresował się Singh. - Potrzebne są szklane blaty z tac i wózków oddziałowych. Może pan doktorze, zechciałby... - O nie. - Odpowiedź doktora Singha była równie szybka, jak zdecydowana. - Doktor Sinclair i ja rządzimy na sali operacyjnej i zajmujemy się przypadkami chirurgicznymi. Nie mamy nic wspólnego z zarządzaniem oddziałami. Zgadza się, panie kolego? - W rzeczy samej, doktorze Singh. - Doktor Sinclair umiał być zdecydowany. Bosman przyjrzał się z kamienną twarzą obu lekarzom i Pattersonowi. Jego spojrzenie było wymowniejsze od jakichkolwiek min. Potem przekroczył próg oddziału "B". Na tym oddziale znajdowało się dziesięciu pacjentów i dwie pielęgniarki: jedna kruczowłosa, druga bardzo jasna. Brunetka, ledwie dwudziestoletnia Irena, pochodziła z Północnej Irlandii. Była ładna, ciemnooka, o tak ciepłym i pogodnym usposobieniu, że nikomu nie przyszłoby do głowy zwracać się do niej po nazwisku, którego i tak chyba nikt nie znał. Spojrzała na wchodzącego bosmana i po raz pierwszy od czasu, gdy zaczęli razem pływać, nie przywitała go uśmiechem. Łagodnie poklepał ją po ramieniu i ruszył w stronę drugiego końca oddziału, gdzie siostra Magnusson na nowo bandażowała ramię jakiemuś pacjentowi. Janet Magnusson, parę lat starsza od Ireny i ciut od niej wyższa, była bez wątpienia dziewczyną urodziwą. Jej lekko ogorzała wiatrem twarz przywodziła na myśl twarze wikingów i jak bosman dziewczyna miała włosy koloru słomy i szaroniebieskie oczy; na szczęście jej cera nie przypominała kolorem palonej cegły. Podobnie jak młodsza pielęgniarka, Janet Magnusson często się uśmiechała, ale tym razem i ona była poważna. Wyprostowała się na widok zbliżającego się McKinnona, wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. - To musiało być straszne, Archie, prawda? - Nie chciałbym przez to drugi raz przechodzić. Dobrze, że tam nie poszłaś, Janet. - Nie to miałam na myśli, nie pogrzeb. To przecież ty zaszywałeś w worki najbardziej poszarpane zwłoki. Podobno radiooficera dosłownie rozerwało na strzępy. - Przesada. Kto ci to powiedział? - Johnny Holbrook. Nie wiesz? Taki młody sanitariusz. Ten, który się ciebie boi. - Nikt się mnie nie boi - mruknął nieobecny duchem bosman. Rozejrzał się po oddziale. - Coś niecoś się tu zmieniło. - Musiałyśmy przegonić stąd niektórych rekonwalescentów. Boże , można by pomyśleć, że wysyłamy ich na śmierć! A już przynajmniej na Syberię. A nic im nie dolegało. Trudno nawet powiedzieć, że symulowali. Po prostu uwielbiali miękkie łóżka i lubili być rozpieszczani. - A kto ich tak rozpieszczał, jeśli nie ty i Irena? Nie mogli przeżyć, że muszą się z tobą rozstać. Gdzie lwica? Janet spojrzała na niego z wyrzutem. - Chodzi ci o przełożoną, siostrę Morrison? - O tę właśnie lwicę mi chodzi. Muszę ją chwycić za grzywę w jej własnej jaskini. - Nie znasz jej, Archie. Tak naprawdę jest bardzo miła. Maggie jest moją przyjaciółką. Serio. - Maggie? - Po dyżurze Maggie. Zawsze. Jest na drugim oddziale. - Maggie! Dobry Boże! Sądziłem, że cię nie lubi, bo z tobą rozmawiam. - Akurat. Aha, Archie! - Tak? - Lwice nie mają grzywy. Bosman nie fatygował się z odpowiedzią. Przeszedł do sąsiedniego oddziału, ale nie znalazł tam siostry Morrison. Z ośmiu pacjentów tylko dwóch, McGuigan i Jones, było wyraźnie przytomnych. McKinnon zbliżył się do ich stojących obok siebie łóżek i spytał: - Jak leci, chłopaki? - W porządku, panie bosmanie - odparł McGuigan. - W ogóle nie powinniśmy tu siedzieć. - Zostaniecie tu tak długo, jak będzie trzeba. - Osiemnaście lat... Zastanawiał się właśnie, ile czasu upłynie, zanim dojdą do siebie po widoku zgilotynowanego Rawlingsa leżącego przy kole sterowym, gdy drugimi drzwiami weszła siostra przełożona. - Dzień dobry, siostro Morrison. - Dzień dobry, panie McKinnon. Widzę, że urządza pan tu sobie własny obchód. Bosman czuł, jak wzbiera w nim złość, lecz poprzestał jedynie na zamyślonym wyrazie twarzy. Pewnie nie zdawał sobie sprawy z tego , że w niektórych okolicznościach jego zamyślenie wywoływało niepokój patrzących. - Przyszedłem zamienić z panią słówko, siostro. - Rozejrzał się wokół. - Niezbyt wesoła gromadka, co? - Nie uważam, żeby to był odpowiedni czas i miejsce na takie niepoważne uwagi, panie McKinnon. - Nie zaciskała ust tak mocno jak zwykle, lecz zza stalowych oprawek okularów bił wyraźny chłód. Bosman przyglądał się jej przez długie sekundy, aż zaczęła zdradzać wyraźne oznaki zdenerwowania. Jak większość ludzi - z wyjątkiem bojaźliwego Johny'ego Holbrooka - uważała bosmana za człowieka pogodnego, bezkonfliktowego, z tym że, jak dla niej, nieco zbyt prostackiego. Teraz wystarczył jeden rzut oka na zimną, zaciętą i niewzruszoną twarz, by stwierdzić, jak bardzo się myliła. Czuła, że jej wyobrażenia sypią się w gruzy. - Nie jestem w nastroju do żartów, siostro - zaczął cichym głosem. - Dopiero co pochowałem piętnastu ludzi. Przedtem musiałem ich pozaszywać w płócienne worki. A jeszcze wcześniej zbierałem tych chłopców kawałek po kawałku i wciskałem do środka ich bebechy. Później ich zaszyłem i pochowałem. Jakoś nie widziałem pani na pogrzebie, siostro. Archie był aż nadto świadom tego, że nie powinien tak do niej mówić. Uświadomił też sobie, iż to, przez co przeszedł, zapadło weń głębiej, niż sądził. W normalnych warunkach nie dałby się tak łatwo sprowokować, lecz warunki nie były normalne, a prowokacja zbyt ostra. - Przyszedłem po szklane płyty. Służą wam za blaty na wózkach i tacach. Są potrzebne od zaraz i nie jest to żadne moje widzimisię. A może pani życzy sobie wyjaśnień? Nie powiedziała ani tak, ani nie. Nie uczyniła żadnego dramatycznego gestu, jak na przykład osunięcie się na krzesło, szukanie po omacku jakiejś podpory czy zakrycie ust ręką. Zmienił się jedynie kolor jej twarzy. Siostra Morrison miała cerę, która podobnie jak oczy i usta pozostawała w wyraźnej sprzeczności z jej surową miną i okularami w stalowych oprawkach; na widok takiej skóry potentaci przemysłu kosmetycznego odesłaliby sztab swoich naukowców na ławkę rezerwowych. W tej jednak chwili zniknął gdzieś kolor rzadko oglądanych, klasycznych brzoskwiń i krem równie nieczęsto widywanej klasycznej angielskiej róży. Bosman zdjął blat ze stolika stojącego przy łóżku Jonesa, rozejrzał się w poszukiwaniu wózków, a kiedy stwierdził, że ich tam nie ma, skinął siostrze Morrison i wrócił na oddział "B". Janet spojrzała na niego ze zdziwieniem. - To o to ci chodziło? - Kiwnął głową. - Maggie... Siostra Morrison nie sprzeciwiała się? - W najmniejszym stopniu. Masz tu jakieś wózki ze szklanymi blatami? Chief Patterson i inni zaczęli już lunch, kiedy wrócił bosman z pięcioma szklanymi blatami pod pachą. Patterson też lekko się zdziwił: - Obyło się bez żadnych kłopotów, bosmanie? - Wystarczyło tylko poprosić. Na mostku będą mi potrzebne jakieś narzędzia. - Załatwione - odezwał się Jamieson. - Przed chwilą wróciłem z maszynowni. Pudło z narzędziami powędrowało już na górę. Jest w nim wszystko, co niezbędne: nakrętki, sworznie, śruby, taśma izolacyjna, elektryczna wiertarka i piła elektryczna. - Aha. Dziękuję. Przydałby mi się jeszcze prąd. - Prąd jest. Co prawda tylko z prowizorycznego kabla, ale jest. No i jest oczywiście światło. Z telefonem będzie nieco dłuższa sprawa. - To mi wystarczy. Dziękuję, panie Jamieson. - Skierował wzrok na Pattersona. - Jeszcze jedno, kapitanie. Wśród naszej załogi mamy dobrych kilka narodowości. Kapitan greckiego tankowca, Andropolous, zgadza się? - też może mieć mieszaną załogę. Wydaje mi się, że istnieje spora szansa na to, by jeden z naszych i jeden z nich znaleźli wspólny język. Może zechciałby pan popytać, kapitanie? - A co by to dało, bosmanie? - Kapitan Andropolous zna się na nawigacji. - Oczywiście, oczywiście. Myślimy wciąż o jednym, prawda, bosmanie? - Bez nawigacji nie można się obejść, kapitanie. Myśli pan, że uda się panu ściągnąć Naseby'ego i Trenta, tych dwóch, którzy byli ze mną podczas ataku? Pogoda się psuje, kapitanie, i na pokładzie zaczyna się tworzyć lód. Może wysłałby ich pan, żeby otaklowali dojścia stąd do nadbudówki. - Psuje się pogoda? Bardzo panie McKinnon? - dopytywał się doktor Singh. - Owszem, boję się, tak bardzo. Barometr na mostku rozbity, ale sądzę, że ten w kabinie kapitana jest cały. Sprawdzę. - Wyciągnął ręczny kompas, który wymontował z szalupy ratunkowej. - To urządzenie jest praktycznie bezużyteczne, ale przynajmniej pokazuje zmiany kierunku. Chyboczemy się w dolinach fal, nadstawiając się lewą burtą, a to znaczy, że wiatr i morze atakują nas na lewym trawersie. Kierunek wiatru raptownie się zmienia. Od chwili kiedy tu zeszliśmy, zepchnął nas przynajmniej o pięć stopni. Z grubsza biorąc, wieje z północnego wschodu. O ile zawierzyć doświadczeniu będziemy mieć gęsty śnieg, wysoką falę i miarowo opadającą temperaturę. - Nie widać najmniejszego światła w tym tunelu, co, panie McKinnon? - wtrącił doktor Singh. - "I przyszłość do nas zewsząd się uśmiecha, a człek niegodziwy z poprawą wciąż zwleka." Tyle, że jest akurat odwrotnie. - Coś tam może nam zaświeci w ciemnościach, doktorze. Jeśli słupek rtęci w termometrze będzie dalej spadał w takim tempie, nasza chłodnia utrzyma temperaturę, a mrożone mięso i ryby nie rozmrożą się. Co do tego niegodziwca, to owszem, mamy go na pokładzie. Jego lub ich. Mamy, bo inaczej nie bylibyśmy w takim stanie, w jakim jesteśmy. Martwi się pan o pacjentów, doktorze? Zwłaszcza o tych z oddziału "A", tak? - Telepatia, panie McKinnon! Jeśli warunki zdecydowanie się pogorszą, moi pacjenci zaczną spadać na podłogę, a ostatnią rzeczą, na jaką miałbym ochotę, jest przywiązywanie rannych do łóżek. - Za to ostatnią rzeczą, jaką ja chciałbym oglądać, jest koziołkująca za burtę nadbudówka. Jamieson odsunął się wraz z krzesłem i wstał. - No, wzywają mnie obowiązki. Tak czy nie, bosmanie? - Święta prawda, panie Jamieson. I dziękuję bardzo. - Znowu telepatia? Nie może być. - Doktor Singh na wpół się uśmiechnął. McKinnon odwzajemnił uśmiech. Zdawało się, że doktor Singh jest w stu procentach właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. - Sądzę, że pan Jamieson poszedł zamienić parę słów z ludźmi, którzy ciągną linię telefoniczną z mostka do maszynowni. - I potem ja uruchamiam silniki? - dorzucił Patterson. - Tak jest. I kurs na południowy zachód. Nie muszę chyba wyjaśniać dlaczego. - Takiemu szczurowi lądowemu jak ja mógłby pan jednak wyjaśnić - odezwał się Singh. - Naturalnie. Są dwa powody. Kurs na południowy zachód oznacza w praktyce, że wiatr i fale idące z północnego wschodu będziemy mieć dokładnie za rufą. Taki kurs powinien w zasadzie wyeliminować kołysanie statku i uwolnić pańskich chorych z kamizelek bezpieczeństwa, czy jak to się tam nazywa. Będzie nas oczywiście trochę huśtało , ale nie za wiele, a i to pan, Patterson, spróbuje wygładzić, dostosowując naszą prędkość do prędkości fali. No i jest jeszcze jeden olbrzymi plus kursu na południowy zachód: możemy płynąć setki mil bez obaw, że nadziejemy się na jakiś ląd. Panowie wybaczą. - Bosman opuścił świetlicę, zabierając ze sobą tafle szkła i ręczny kompas. - Niczego nie przegapi, co? - zauważył doktor Singh. - Zna się na rzeczy, zgodzi się pan, panie Patterson? - Zna się na rzeczy, mówi pan? Więcej. To bez wątpienia najlepszy bosman, z jakim kiedykolwiek pływałem, a nie zdarzyło mi się jeszcze pływać ze złym bosmanem. Jeśli w ogóle dopłyniemy do Aberdeen a sądzę, że z McKinnonem mamy całkiem spore szanse, nie mnie będziecie dziękować, panowie. Kiedy bosman pojawił się na mostku, który tonął teraz w oślepiającym świetle dwóch łukowych lamp, okazało się, że Ferguson i Curran już tam są; była też sklejka w ilościach wystarczających do zbudowania skromnej chaty. Nie można powiedzieć, że poruszali się w sposób, jaki zwykliśmy nazywać chodzeniem. Zakutani po czubek nosa, w pilotkach i kapturach naciągniętych nisko na czoło, opatuleni tyloma warstwami swetrów, spodni i płaszczy, iż ledwie przestępowali z nogi na nogę , wyglądali tak, że gdyby im jeszcze dać po białym futrze, z powodzeniem mogliby udawać parę polarnych niedźwiedzi, i to takich, które już od dawna przestały sobie zawracać głowę prawidłową dietą. Tymczasem biali byli praktycznie i tak, bowiem śnieg zacinający niemal poziomo, na nic nie czekający i niczym nie powstrzymywany, wdzierał się przez wydarte paszcze dziur, w których dawniej znajdowały się przednie szyby i siatkowe okna na drzwiach mostka. Sytuacji nie polepszał też fakt, że jakieś czterdzieści stóp nad pomieszczeniem szpitala skutki kołysania okazywały się zdecydowanie gorsze niż na dole. Rzucało tu tak fatalnie, że trudno było utrzymać się na nogach, a i to tylko pod warunkiem, że człowiek się czegoś uczepił. Bosman ostrożnie ułożył szklane blaty w rogu i zaklinował je, żeby nie jeździły po całym pokładzie. Samo kołysanie nie robiło na nim wrażenia, za to skrzypienie i jęk podpór nadbudówki i odczuwalne od czasu do czasu wibracje wstrząsające mostkiem zdecydowanie go niepokoiły. - Curran! Galopem! Leć do chiefa Pattersona! Znajdziesz go w szpitalu. Powiedz mu, żeby zapuścił silniki i obrócił statek. Pod wiatr albo z wiatrem. Lepiej z wiatrem, to znaczy maksymalnie na prawą burtę . Powiedz, że nadbudówka lada moment wyleci za burtę. Jak na człowieka, który z zasady nie spieszy się z wykonywaniem rozkazów, w dodatku człowieka upośledzonego przez ograniczoną swobodę ruchów dolnych kończyn, Curran popędził zaskakująco żwawo. Być może tak świetnie sprawdzał się w sytuacjach alarmowych; powodem natomiast bardziej prawdopodobnym było to, że nie chciał znajdować się na mostku, kiedy ten wpadnie do Morza Barentsa. Ferguson rozluźnił dwie warstwy szalika kneblującego mu usta. - Ciężkie warunki pracy, bosmanie. Można rzec nie do wytrzymania. Widział pan termometr? Bosman rzucił okiem na wiszący w górnej części grodzi termometr, chyba jedyne funkcjonujące urządzenie na mostku. - Dwa powyżej zera - oznajmił. - Rha, dwa powyżej zera. Ale którego zera? Fahrenheita, ot, co! Znaczy, że mamy trzydzieści stopni mrozu. - Posłał bosmanowi, jak mu się na pewno zdawało, znaczące spojrzenie. - Słyszał pan kiedyś o współczynniku zimna? Hę? - Tak, Ferguson, słyszałem o współczynniku zimna - odparł McKinnon z chwalebną powściągliwością. - Jeśli chodzi o skórę, na każdy węzeł wiatru temperatura spada o jeden stopień. - Fergusonowi wyraźnie o coś chodziło; jego zdaniem bosman nigdy nie słyszał o współczynniku zimna. - Dmucha co najmniej trzydzieści węzłów. To znaczy, że na mostku mamy jakieś minus sześćdziesiąt. Sześćdziesiąt stopni! - W tym momencie, pod koniec szczególnie ostrego przechyłu, nadbudówka zatrzeszczała nader donośnie. W gruncie rzeczy bardziej zaskrzypiała, niż zatrzeszczała i nie trzeba było żadnej wyobraźni, by przedstawić sobie, jak pod wpływem bocznego nacisku rozrywa się metal. - Jeśli chcesz zejść z mostka, nie będę cię zatrzymywał - odezwał się bosman. - Próbuje mnie pan zawstydzić, żebym został, co? Próbuje się pan odwoływać do wyższych uczuć, no nie? Gra pan na moim sumieniu? Muszę cię rozczarować, koleś; ja takich uczuć nie prowadzę. - Nikt na tym statku nie mówi mi "koleś" - powiedział łagodnie bosman. - Panie bosmanie - poprawił się Ferguson. Nie zrobił jednak żadnego ruchu, by wprowadzić w czyn swą ukrytą groźbę, ani też nie wykazywał oznak niezdecydowania. - Czy ja dostanę ekstra forsę za ryzyko w robocie? Może nadgodziny, co? - Parę łyków przedniej słodowej szkockiej kapitana Bowena. Poświęćmy ten krótki czas, czemuś pożytecznemu, Ferguson, dobra? Zacznijmy od zdjęcia wymiarów. - Już zrobione. - Ferguson pokazał samozwijającą się stalową taśmę mierniczą, którą trzymał w ręce i bardzo starał się przy tym ukryć uśmiech zadowolenia z siebie. - Razem z Curranem zmierzyliśmy ścianki przednie i boczne. Zapisaliśmy wszystko na tamtym kawałku sklejki. - Dobra. Fajnie. - Bosman sprawdził elektryczną wiertarkę i piłę. Narzędzia działały. - Wszystko gra. Przetniemy sklejkę z naddatkiem trzech cali w obie strony, żeby ścianki nakładały się na siebie jak trzeba. Potem wywiercimy otwory na górze, na dole i z boków na głębokość trzech czwartych cala. Przystawimy sklejkę do metalowej framugi, zaznaczymy odpowiednie miejsca i. przewiercimy dziury w stali. - Ta stal ma grubość trzech ósmych cala. Będziemy wiercić te wszystkie dziury do przyszłego tygodnia. Bosman zaczął przyglądać się skrzynce z narzędziami i wyłowił z niej trzy opakowania wierteł. Pierwsze odrzucił. Wiertła z drugiego opakowania, z niebieskimi końcówkami, pokazał Fergusonowi. - Wolfram. Wchodzi w stal jak w masło. Pan Jamieson jest przygotowany na każdą okazję. - Przerwał i zupełnie odruchowo przechylił głowę tak, jakby czegoś nasłuchiwał. Mimo że wszelkie dźwięki z części rufowej statku wiatr unosił w morze, słyszał bez wątpienia pulsujący warkot przeszywający nadbudówkę. Spojrzał na Fergusona, którego twarz ułożyła się w coś na kształt uśmiechu. McKinnon przeszedł pod dizwi wychodzące na sterburtę - w osłoniętej części statku - i zajrzał przez wyrwę w otworze chronionym dawniej osiatkowanym szkłem. Padał tak gęsty śnieg, że fale odbijające się od "San Andreasa" były na wpół widzialne, a na wpół je tylko sobie wyobrażał. Statek wciąż się chybotał. Zanim jednostka - niezależnie od wielkości - która leżała bezwładnie na wodzie, nabierze takiego pędu, by odzyskać sterowność, mijają wieki. Upłynęła jednak tylko minuta i bosman zdał sobie sprawę z tego, że "San Andreas" reaguje na stery! Co prawda ociężale, ale reaguje! Nie widział tego, lecz czuł, że do kołysania, do którego zdążyli już przez kilka godzin przywyknąć, doszedł nowy ruch - szli baksztagiem. McKinnon ruszył się spod skrzydła drzw - Obracamy się za sterburtą. Pan Patterson zdecydował, że popłyniemy z wiatrem. Jeszcze trochę, a fale i śnieg będziemy mieć za sobą. Doskonale, doskonale... - Doskonale, doskonale - powtórzył Ferguson jakieś dwadzieścia sekund później, a ton jego głosu wskazywał, że jest akurat przeciwnie. Wyraźnie się denerwował i nie bez powodu. "San Andreas" kierował się prawie dokładnie na południe. Wysokie fale bijące o lewą część rufy gwałtownie go popychały, wprawiając w ruch podobny do obrotów korkociągu. Wzmożone skrzypienie i jęk nadbudówki nie wpływały dodatnio na morale marynarza Fergusona. - Na litość boską, dlaczego nie mogliśmy zostać tam, gdzie przedtem? - Jeszcze trochę, a sam się przekonasz. Istotnie, przekonał się. Gwałtowne kołysanie i ruch obrotowy statku zmiejszały się, aż wszystko całkowicie ustało z niepokojącym trzeszczeniem nadbudówki włącznie. Na kursie mniej więcej południowo-zachodnim "San Andreas" siedział na fali nieporuszony jak skała. Czuło się co prawda leciutkie huśtanie, lecz w porównaniu z tym, co przechodzili przed chwilą, była to niedogodność tak drobna, że niewarta wzmianki. Pod nogami stabilny pokład, widmo śmierci przez utonięcie czmychające w dal, w burzę śnieżną, od której uciekli tak skutecznie, że na mostek nie spadł już nawet płatek śniegu, i Ferguson czuł się jak nowo narodzony. Niedługo potem, jak bosman z Fergusonem zabrali się za przykrawanie prostokątów sklejki, na mostku zjawili się czterej mężczyźni: Jamieson, Curran, McCrimmon i jeszcze jeden palacz, Stephen. Stephena, Polaka, zawsze wołano po imieniu; nikt nigdy nawet nie próbował powiedzieć: "Przynyszewski", a tak się nazywał. Jamieson przyniósł telefon, Curran dwa elektryczne kaloryfery, McCrimmon dwa "słoneczka" , a Stephen dwie szpule kabla izolowanego gumą - grubego i cienkiego - które po drodze rozwijał. - No, to by było na tyle, panie bosmanie - oznajmił Jamieson. - Cichy staw, można powiedzieć. Dobrze to zrobiło tym na dole. Niektórzy nawet odzyskali apetyt. A skoro już o tym mówimy, jak pański apetyt? Pan chyba jest jedyną osobą na statku, która nie jadła obiadu. - Wytrzymam. - Bosman patrzył, jak McCrimmon i Stephen podłączają sznury grzejników do głównego kabla. - Dzięki, chłopcy. Grzejniki przydadzą się za godzinkę, dwie, kiedy uda się nam powstrzymać dopływ świeżego powietrza na mostek. - Powiedziałbym, że nawet bardzo się przydadzą. - Jamiesonem wstrząsnął dreszcz. - Słowo daję, powietrze tu aż nadto świeże. Ile jest stopni? Bosman rzucił okiem na termometr. - Zero. W ciągu kilku minut temperatura spadła o dwa stopnie. Obawiam się, panie Jamieson, że czeka nas bardzo ciężka noc. - Nie w maszynowni - odparł Jamieson. Odkręcił tylną część telefonu i zaczął podłączać go do cienkiego kabla. - Pan Patterson uważa, że to niepotrzebny zbytek i że chce pan mieć telefon, by sobie z kimś pogadać, gdy samotność przydusi. Mówi, że utrzymanie rufy do wiatru jest dziecinną igraszką, i że sam mógłby to robić godzinami, nie zbaczając z kursu więcej niż dwa, trzy stopnie. - Nie wątpię. I nigdy nie ujrzelibyśmy Aberdeen. Niech pan przekaże chiefowi, że wiatr skręca w lewo. Jeśli tak się utrzyma, a pan Patterson będzie wystawiał rufę do wiatru, na falę, skończy się na tym, że zrobimy niewielkie kuku wybrzeżom północnej Norwegii i duże kuku sobie samym. Jamieson uśmiechnął się. - Wytłumaczę to chiefowi. Nie sądzę, żeby taka możliwość w ogóle mu przyszła do głowy. Mnie nie przyszła. - A jak już pan będzie na dole, panie inżynierze, czy zechce pan przysłać nam Naseby'ego? To doświadczony sternik. - Naturalnie. Będzie wam potrzebna jeszcze jakaś pomoc? - Nie, nie, damy sobie radę we trzech. - Jak pan chce. - Jamieson skręcił obie części telefonu, wcisnął guzik wywoławczy, rzucił coś do mikrofonu i odłożył słuchawkę . - Gwarantujemy pełne zadowolenie z naszych usług. To co, skończyliście już, McCrimmon i Stephen? - Obydwaj mężczyźni skinęli głowami i Jamieson znów połączył się z maszynownią. Zażyczył sobie, żeby dali prąd, oraz polecił McCrimmonowi i Stephenowi, by włączyli jeden kaloryfer i jedno "słoneczko". - Będzie pan jeszcze potrzebował McCximmona jako gońca, bosmanie? McKinnon ruchem głowy wskazał telefon. - Dziękuję panu, mam już gońca. Jedno ze "słoneczek" McCrimmona zaczęło się żarzyć przygaszoną czerwienią. Stephen zdjął rękę z kaloryfera i pokiwał głową. - Dobra. Wyłączamy. Zdaje się, bosmanie, że Cicha Stopa odpuścił sobie na dziś. Zejdziemy teraz na dół, żeby zobaczyć, które z kabin nadają się do mieszkania. Boję się, że niewiele takich znajdziemy. Jedyny sposób na to, żeby znów nadawały się do zamieszkania, to wymienić niesprawne systemy grzewcze. Uprzątnięcie ich nie potrwa długo. Moi chłopcy już się tym zajmują. Reszta jest mało ważna. Na nieszczęście prawie wszystkie drzwi wyleciały z zawiasów na skutek wybuchu albo zostały pocięte palnikami. Nie ma sensu naprawiać ogrzewania, jeżeli nie uda nam się naprawić drzwi. Zobaczymy, co się da zrobić. - Zakręcił połamanym kołem. - Jak uporamy się z robotą na dole, a pan skończy tu, na górze, i kiedy temperatura będzie już odpowiednia dla mnie i dla innych cieplarnianych roślinek z maszynowni, wpadniemy tu i spróbujemy coś zrobić z tym sterem. - Ciężko będzie, panie Drugi. - Zależy od szkód na niższych pokładach. Niech pan tego nie traktuje jak obietnicy, ale są duże szanse, że jednak uruchomimy sterówkę. Oczywiście, pana zdaniem zrobimy to jak zwykle byle jak, ale zrobimy. Gdzieś pod wieczór. Zostawię sobie pole manewru i nie powiem, o której skończymy. Temperatura na mostku wciąż nieubłaganie spadała, a ponieważ ziąb powoduje, że człowiek staje się fizycznie i umysłowo mniej sprawny, robota zajęła McKinnonowi i jego pomocnikom dobrze ponad dwie godziny. Gdyby temperatura była w miarę normalna, skończyliby zapewne w czasie więcej niż o połowę krótszym. Kiedy ze trzy czwarte roboty mieli już za sobą, włączyli wszystkie cztery grzejniki i temperatura zaczęła się podnosić, choć bardzo wolno. McKinnon był całkiem zadowolony z tego, co udało mu się zrobić. Pięć kawałków twardej płyty pilśniowej przytwierdzili na właściwe miejsca, każdą ściankę wykończyli podłużną taflą szklaną - jedną dużą i czterema identycznymi w kształcie, lecz o połowę mniejszymi. Tę dużą przymocowali z przodu dokładnie na wprost miejsca, gdzie zwykle stał sternik, dwie następne wpasowali po obu stronach tej dużej, a pozostałe dwie w górnej części obu par drzwi. Nieuniknione prześwity między szkłem a sklejką oraz między sklejką a metalem, do którego została przymocowana, zalepili i uszczelnili spoiwem Harueya, żółtym, plastycznym tworzywem używanym najczęściej do zabezpieczania przed wodą zewnętrznych urządzeń elektrycznych. Mostek opatrzyli więc przed wiatrem na tyle, na ile tylko było to możliwe. Ferguson odłożył narzędzia i zakaszlał. - Ktoś tu kiedyś mówił o kilku łykach słodowej szkockiej kapitana Bowena. McKinnon spojrzał na niego i na Curxana. Obydwaj mieli twarze sine z zimna i obydwaj dygotali jak w febrze; nałogowi utyskiwacze przy pracy nie skrzywili się ani razu. - Zasłużyliście na to. Jak tam z kursem? - zwrócił się do Naseby'ego. Naseby zerknął z niesmakiem na ręczny kompas. - jeśli można wierzyć temu ustrojstwu, to dwa dwadzieścia. Plus minus. Zatem w ciągu ostatnich dwóch godzin wiatr skręcił o pięć stopni. Pięcioma stopniami nie będziemy zawracać głowy tym z maszynowni, co? George Naseby, mocno zbudowany, małomówny, ciemnowłosy i śniady mężczyzna rodem z Yorkshixe - pochodził z Whitby, rodzinnego miasta kapitana Cooka - był alter ego McKinnona i jego najbliższym przyjacielem. Na dwóch poprzednich statkach sam pełnił funkcję bosmana, a tym razem postanowił zaciągnąć się na "San Andreasa" ze względu na odwzajemniony szacunek, jakim darzył McKinnona. Mimo iż oficjalnie był tylko marynarzem, wszyscy uważali go za drugą po bosmanie osobę w załodze. - Nie będziemy. Jeszcze pięć, może dziesięć stopni i damy im znać. Zejdźmy niżej. Przez kilka minut statek poradzi sobie sam. Potem przyślę tu Trenta, żeby cię zmienił. Poziom szkockiej w kapitańskiej butelce opadł dość znacznie; Ferguson i Curran mieli własne zdanie na temat wielkości owych kilku łyków. McKinnon, między co nieco oszczędniejszymi łykami, oglądał kapitański sekstans, termometr i barometr. Sekstans, na ile bosman się na tym wyznawał, był nieuszkodzony, ponieważ mięciutka niczym poduszka wykładzina pudełka ochroniła go przed skutkami wybuchu. Termometr też, zdawało się, działał sprawnie. Słupek rtęci wskazywał siedemnaście stopni Fahrenheita, co, zdaniem bosmana, odpowiadało mniej więcej temperaturze w kabinie. Kabina kapitańska należała do tych nielicznych, których drzwi pozostały całe, ponadto Jamieson zdążył już tam zainstalować kaloryfer. Bosman podał termometr Naseby'emu prosząc, by zainstalował go na jednym ze skrzydeł mostka. Potem skupił uwagę na barometrze. Barometr działał normalnie, bowiem gdy bosman stuknął w szkiełko, czarna igła raptownie opadła w lewo. - Dwadzieścia pięć koma pięć - oznajmił Archie. - Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć milibarów i ciągle spada. - Nie najlepiej, co? - bardziej stwierdził, niż spytał Fexguson. - Nie. Ale to wiemy i bez barometru. McKinnon wyszedł i ruszył do kabin oficerskich. Na końcu korytarza odnalazł Jamiesona. - Jak idzie? - Prawie kończymy. Powinniśmy mieć jakieś pięć kabin, gdzie są względnie ludzkie warunki. Pytanie, oczywiście, co to są ludzkie warunki? Bosman poklepał gródź, przy której stał. - Jak stabilna jest ta konstrukcja, pana zdaniem, panie Drugi? - Bardzo niestabilna. W tych warunkach jeszcze dość bezpieczna, ale z tego, co wiem, pan twierdzi, że warunki niebawem się zmienią. - O ile wiatr wciąż będzie zachodził w lewo, a my będziemy się trzymać tego kursu, wtedy fale pójdą na prawą część rufy, no i będzie nami paskudnie rzucać. Myślałem, żeby może... - Wiem, co pan myślał. Jestem mechanikiem okrętowym, bosmanie , a nie budowlańcem. Rzucę na to okiem. Może w najsłabszych punktach uda się przykręcić albo przyspawać kilka stalowych płyt wzmacniających. Nie wiem. Nie gwarantuję niczego. Przede wszystkim pójdziemy na mostek obejrzeć sterówkę. Jak się mają sprawy na górze? - Nie dmucha. Są cztery grzejniki. Idealne warunki pracy. - A temperatura? - Piętnaście stopni. - Powyżej zera czy poniżej? - Poniżej. - Fakt, warunki idealne. Stokrotne dzięki. W okolicach jadalni dla załogi McKinnon ujrzał czterech ludzi: chiefa Pattersona, doktora Singha i dwie pielęgniarki: Janet i Kenę. Dziewczyny zeszły z dyżuru; "San Andreas", jak wszystkie statki szpitalne, miał dwie zmiany pielęgniarek. Bosman udał się do kuchni, poprosił o kawę i kanapki, siadł przy stole i zdał sprawozdanie chiefowi. Kiedy skończył, zapytał: - A jak się panu powiodło, kapitanie? Mam na myśli poszukiwania tłumacza. Patterson skrzywił się. - Przy naszym szczęściu... - Cóż, nie żywiłem wielkich nadziei. Jak pan powiedział, nie przy naszym szczęściu. - Spojrzał na Janet Magnusson. - Gdzie siostra Morrison? - W świetlicy. - Ani w jej głosie, ani w oczach McKinnon nie odnalazł zbyt wiele ciepła. - Jest zdenerwowana. Ty ją zdenerwowałeś. - A ona zdenerwowała mnie. - Machnął niecierpliwie ręką, jak gdyby opędzał się od czegoś. - Humory! To nie miejsce i nie czas po temu. I czy w ogóle jest na to stosowne miejsce i pora? - No już, już. - Doktor Singh uśmiechnął się. - Żadne z was nie jest do końca fair. Siostra Morrison nie pokazuje swoich humorów, jak pan sugerował, panie McKinnon, a to, że jest cokolwiek nieszczęśliwa, nie jest wyłącznie winą naszego bosmana. Nie przypadli sobie z panem Ulbrichtem zanadto do gustu. - Z Ulbrichtem? - Porucznik wojsk lotniczych Karl Ulbricht. Kapitan condora. - Przytomny? - Jak najbardziej. Mało tego, że przytomny, to już chce wyskakiwać z łóżka. Godne podziwu siły witalne. Trzy rany postrzałowe mięśni, wszystkie powierzchowne. Bardzo krwawił, fakt, ale dostał już transfuzję. Teraz trzeba mieć tylko nadzieję, że najlepsza angielska krew zostanie przyjęta przez jego własną, aryjską. Tak czy owak, siostra Morrison była ze mną, kiedy się ocknął. Nazwała go plugawym nazistowskim mordercą. Trudno to nazwać idealnym układem pielęgniarka-pacjent. - Istotnie, niezbyt taktowne powitanie - zgodził się Patterson. - Cóż, ranny, który dopiero co odzyskuje przytomność, spodziewa się pewnie, że przysługuje mu prawo do większego współczucia. Jak zareagował? - Bardzo spokojnie. łagodnie, można by rzec. Powiedział, że nie jest hitlerowcem i nikogo w życiu nie zamordował. A ona tam stała i łypała na niego oczami - o ile może pan sobie wyobrazić siostrę przełożoną, która łypie, no i... - Z łatwością to sobie wyobrażam - nieco poruszony bosman wszedł mu w słowo. - łypie na mnie. Dość często. - Niewykluczone, że ty i porucznik Ulbricht macie ze sobą wiele wspólnego - wtrąciła siostra Magnusson. - Drodzy państwo, bardzo proszę. - Doktor Singh uniósł w górę dłoń. - Porucznik Ulbricht wyraził swoje głębokie ubolewanie, mówił coś o zmiennych kolejach wojennego losu, ale wcale od razu nie żądał włosienicy i popiołu. Powstrzymałem ich w tym miejscu, bo nie zanosiło się na korzystną wymianę zdań. Niech pan nie będzie zbyt surowy dla naszej siostry przełożonej, bosmanie. Daleko jej do czarownicy, a jeszcze dalej do megiery. Ona wszystko głęboko przeżywa i po swojemu to wyraża. McKinnon chciał coś odpowiedzieć, ale pochwycił wciąż jeszcze mało przyjazne spojrzenie Janet i zmienił zamiar. - A jak miewają się pańscy pozostali pacjenci, doktorze? - spytał. - Drugi z załogi samolotu, strzelec Helmut Winterman, ma się chyba nieźle. To przestraszony dzieciak, który spodziewa się, że go o świcie rozstrzelamy. Komandor Warrington, jak pan, panie McKinnon jest rzeczywiście ciężko ranny. Jak bardzo, tego nie wiem. Ma strzaskaną potylicę i tylko operacja nam powie, jak ciężki jest jego stan. Jestem chirurgiem, ale nie neurochirurgiem. Ośrodek wzroku w jego mózgu jest ciągle uciskany i uporamy się z tym dopiero wtedy, gdy dowieziemy go do szpitala na lądzie. Wówczas przekonamy się, jeśli to w ogóle możliwe, czy komandor będzie widział czy nie. - A nawigator z "Andovera"? - Porucznik Cunningham? - Doktor Singh potrząsnął głową. - Przykro mi z wielu powodów. Obawiam się, że rozmyła się nasza ostatnia nadzieja, bo ten młody człowiek przez jakiś czas nie będzie mógł zajmować się nawigacją. Jest w stanie śpiączki. Prześwietlenie wykazuje pęknięcie czaszki i to nie byle jakie. Puls, oddech i temperatura nie wskazują, żeby doszło do jakichś zaburzeń w organizmie. Będzie żył. - Czy może pan chociaż w przybliżeniu stwierdzić, kiedy się Cunnigham ocknie, doktorze? Doktor Singh westchnął. - Gdybym był na pierwszym roku stażu z interny, zaryzykowałbym dość pewną siebie opinię. Niestety. Od tamtej pory minęło już dwadzieścia pięć lat. Może się ocknąć za dwa dni, za dwa tygodnie, za dwa miesiące - nie wiem, po prostu nie wiem. Jeśli zaś idzie o kapitana i pierwszego oficera, obaj są ciągle pod działaniem środków uspokajających. Kiedy się obudzą, dam im następną porcję. Stan Hudsona, tego z przebitym płucem, zdaje się już nie pogarszać, w każdym razie ustało krwawienie wewnętrzne. Złamana goleń Rafferty'ego nie jest żadnym zmartwieniem. Dwaj ranni marynarze z "Argosa" - jeden ze zgruchotaną miednicą, drugi z rozległymi oparzeniami - wciąż znajdują się na sali reanimacyjnej nie dlatego, że ich życie jest zagrożone, ale dlatego, że oddział "A"jest pełen. Sala reanimacyjna to jedyne miejsce, jakie nam zostało. Wypisałem już tę dwójkę młodych ludzi... Nie znam ich nazwisk. - Jones i McGuigan. - O właśnie. Wstrząs i to wszystko. Domyślam się, że mieli dużo szczęścia, że wyszli z tego cało. - Wszystkim nam się udało. - McKinnon skinął głową na znak podziękowania, kiedy Mario stawiał przed nim kawę i kanapki. Potem spojrzał na Pattersona. - Kapitanie, myśli pan, że słówko z porucznikiem Ulbrichtem coś by nam dało? - Jeżeli to, co pan wymyślił, choć w połowie odpowiada prawdzie, bosmanie, to rzeczywiście rozmowa mogłaby coś dać. W każdym razie nie zaszkodzi. - Obawiam się, że będziecie panowie musieli trochę zaczekać - odezwał się Singh. - Nasz porucznik stawał się za bardzo ożywiony, czy może też zaczynał odczuwać zbytnie ożywienie jak na swoje możliwości. Potrwa to z godzinkę, może dwie. Czy to coś pilnego, panie McKinnon? - Niewykluczone. A przynajmniej jest to sprawa niebagatelnej wagi. Może od niego dowiemy się, czemu zawdzięczamy, że zostaliśmy jeszcze przy życiu. Gdybyśmy się tego dowiedzieli, wiedzielibyśmy też, albo przynajmniej udałoby się nam odgadnąć, co też los trzyma dla nas w zanadrzu. - Sądzi pan, że nie koniec na tym? - Byłbym zdumiony, gdyby tak było. McKinnon siedział już sam i właśnie dopijał trzecią filiżankę kawy, gdy przy akompaniamencie wyraźnego szczękania zębami i zabijania rąk do stołówki wszedł Jamieson i jego trzej ludzie. Jamieson udał się do kuchni, zamówił kawę dla siebie i swoich chłopców, po czym usiadł obok bosmana. - Idealne warunki pracy, mówił pan, bosmanie. Można powiedzieć zacisznie jak u Pana Boga za piecem. Temperatura leci na łeb, na szyję, na górze jest już prawie dziesięć stopni. Minus. - Przykro mi, panie Drugi. Co ze sterami? - Załatwione. Przynajmniej na razie. Nie za wielka to była robota. Jest trochę luzu na kole, ale Trent mówi, że można sobie poradzić. - Świetnie. Dziękuję. Kontrolujemy stery z mostka? - Tak. Powiedziałem w maszynowni, żeby sobie odwiesili tę sprawę na kołku. Chief Patterson jest najwyraźniej zawiedziony. Uważa chyba, że został stworzony do celów wyższych niż łatanie mostka. Co tam dalej na rozkładzie? - Nic. Nic, jeśli o mnie idzie. - Aha, wszystko jasne. My nieroby, zgadza się? Hm, obejrzymy sobie za chwilę, jakie są szanse na wzmocnienie nadbudówki. A chwila to tyle, ile będzie trwało rozmrożenie naszych zlodowaciałych członków. - Oczywiście, panie Drugi. - Bosman zerknął nad ramieniem Jamiesona. - Zauważyłem, że lekkomyślny doktor Singh nie zamyka na klucz szpitalnego barku... - No cóż... Może byśmy tak po kropeleczce do kawy? - Gorąco zalecam. Wydatnie przyspieszy proces rozmrażania. Jamieson rzucił mu spojrzenie w dawnym stylu, wstał i pomaszerował do szafki z alkoholem. Jamieson osuszył drugą filiżankę wzmocnionej kawy i popatrzył na McKinnona. - Coś pana niepokoi, bosmanie? - Tak. - McKinnon oparł obie dłonie na stole tak, jak gdyby zaraz miał wstać. - Zmienił się ruch statku. Kilka minut temu czułem, że fale zaczęły uderzać w część rufową. Nie zanadto, tak jak gdyby Trent lekko skorygował kurs. Ale teraz czuję to zbyt mocno. Chyba stery znów wysiadły. McKinnon szybko wybiegł z jadalni; Jamieson tuż za nim. Dopadłszy pokrytego gładkim lodem pokładu, McKinnon chwycił się liny sztormowej i zatrzymał. - Idzie korkociągiem! - musiał wrzeszczeć, żeby przekrzyczeć wiatr, który dął z siłą huraganu. - Zeszliśmy dwadzieścia stopni z kursu! Może trzydzieści! Dzieje się tam coś złego! I rzeczywiście. Kiedy dotarli do mostka, stwierdzili, że dzieją się tam niedobre rzeczy. Obydwaj na chwilę zamarli. - Przepraszam, panie Jamieson. To wcale nie stery. Trent leżał tuż za kołem, które obracało się bez sensu to w jedną, to w drugą stronę w odpowiedzi na przypadkowe uderzenia fal o płetwę steru. Z twarzą ku górze oddychał, bez żadnej wątpliwości oddychał, bo pierś unosiła się i opadała równym rytmem. McKinnon nachylił się , żeby z bliska przyjrzeć się twarzy sternika. Z niesmakiem pociągnął nosem i wyprostował się. - Chloroform. - Chwycił koło i zaczął naprowadzać statek na kurs. - A to? - Jamieson kucnął, podniósł leżący na ziemi kompas i pokazał go bosmanowi. Szkiełko było strzaskane, igła bezpowrotnie powykrzywiana. - Cicha Stopa znów w akcji. - Na to wygląda, panie Drugi. - Ha! Nie widać, żeby to jakoś szczególnie pana zaskoczyło, bosmanie. - Widziałem, że tam leży. Nie musiałem się nawet przyglądać. Na pokładzie mamy jeszcze kilku sterników, ale to był nasz jedyny kompas. Rozdział czwarty - Ten, kto to zrobił, musiał mieć dostęp do magazynu leków - stwierdził Patterson. Razem z Jamiesonem i McKinnonem znajdowali się w szpitalnej świetlicy. - To nic nie da, panie chiefie - zauważył McKinnon. - Od godziny dziesiątej rano wszyscy znajdujący się na pokładzie statku, z wyjątkiem rannych, nieprzytomnych i tych pod działaniem środków uspokajających, mieli dostęp do izby przyjęć. Nie ma kogoś, kto nie znalazł się dziś na terenie szpitala, żeby coś zjeść, przespać się czy choćby odpocząć. - Może patrzymy na to w niewłaściwy sposób - rozważał Jamieson. - Po co ktoś miałby niszczyć kompas? Przecież nie po to, byśmy zeszli z obranego kursu ani z obawy, że kogoś prześcigniemy. Bardzo prawdopodobne, że Cicha Stopa dalej nadaje sygnał naprowadzający i Niemcy dokładnie wiedzą, gdzie jesteśmy. - Może liczy na to, że wpadniemy w panikę? - dumał McKinnon. A może mają nadzieję, że będziemy woleli zwolnić niż kręcić się dookoła, co się najpewniej zdarzy, jeśli warunki się pogorszą. Morze się wzburzy, a my nie będziemy mieć kompasu. A jeżeli gdzieś w pobliżu kręci się niemiecka łódź podwodna i Cicha Stopa nie chce, byśmy zanadto odpłynęli, to co? Jest jeszcze gorsza możliwość. Założyliśmy, że Cicha Stopa ma tylko nadajnik. A jeśli ma i odbiornik? A jeśli jest w kontakcie radiowym z Altafjordem? Albo z U-bootem? Albo nawet ze zwiadowczym condorem? Niewykluczone, że gdzieś niedaleko płynie jakaś angielska jednostka wojenna. Ostatnią rzeczą, jakiej by Niemcy sobie życzyli, jest nawiązanie przez nas kontaktu z brytyjskim okrętem. Fakt, my i tak nie możemy nawiązać kontaktu, ale oni mogliby nas namierzyć z odległości dziesięciu, piętnastu mil. - Za dużo tu tych "jeśli", "być może", "a może to, a może tamto" w głosie Pattersona brzmiało zdecydowanie człowieka, który podjął już decyzję. - Ilu ludziom na statku pan ufa, bosmanie - Ilu...? - McKinnon zawiesił głos i coś tam sobie przemyśliwał. - Nam trzem i Naseby'emu. I personelowi medycznemu. Nie, żebym miał szczególny powód, by im ufać czy też nie ufać, ale wiemy, że kiedy ktoś napadł na Trenta, oni byli tu z nami, co do jednego. Dlatego ich wykluczam. - Dwóch lekarzy, sześć pielęgniarek, trzech sanitariuszy i nasza czwórka. Razem piętnaścioro - obliczył Jamieson. Uśmiechnął się. Poza nami wszyscy są podejrzani? Teraz z kolei bosman pozwolił sobie na lekki uśmieszek. - Trudno takie dzieciaki jak Jones czy McGuigan albo Wayland Day brać za wytrawnych szpiegów. Tych wyłączając, nie dałbym sobie uciąć ręki za całą resztę. To znaczy, nie mam powodu, żeby im zawierzyć w sprawach życia i śmierci. - A co z załogą "Argosa"? Rozbitkowie? Przypadkowi goście? - Ja wiem, że to absurdalne, kapitanie, ale gdzie jest powiedziane, że coś, co jest mało prawdopodobne, jest przez to niemożliwe? Ja po prostu nikomu nie ufam. - Na chwilę przerwał. - Czyżbym się mylił sądząc, że chciałby pan przeczesać kajuty i bagaże wszystkich ludzi na statku? - Nie, nie myli się pan, bosmanie. - Z całym szacunkiem, kapitanie, byłaby to tylko strata czasu. Nasz Cicha Stopa, ktokolwiek by to był, na pewno ma za wiele sprytu, żeby rozrzucać wokół siebie dowody przestępstwa, czy też zostawiać coś w miejscu, które choć trochę mogłoby się z nim samym kojarzyć. Na statku znalazłoby się tysiąc kryjówek, a nas nie szkolono, jak przeprowadzać rewizję. Z drugiej strony lepsze to niż nic. Obawiam się jednak, że znajdziemy dokładnie to, Patterson: wielkie nic. Nie znaleźli niczego. Przeszukali każdą kajutę, każdą szafę i szufladę, każdą torbę i worek, wszystkie kąty i zakamarki i nie znaleźli niczego. Doszło do niezręcznego momentu, kiedy to kapitan Andropolous - krzepki mężczyzna o ciemnym zaroście i, jak się zdaje, niepohamowanym charakterze, którego umieszczono w jednej z pustych kabin normalnie rezerwowanych dla rekonwalescentów - zaprotestował w sposób gwałtowny i fizycznie odczuwalny przeciwko rewidowaniu jego kajuty. McKinnon, który nie znał greckiego, przełamał impas, przystawiając colta do skroni kapitana. Wówczas, prawdopodobnie uświadomiwszy sobie, że to nie przelewki, Andropolous stał się uosobieniem współpracy. Posunął się wręcz do tego, że towarzyszył bosmanowi w obchodzie i osobiście rozkazywał swojej załodze otwierać bagaże do rewizji. Dwaj syngalescy kucharze ze szpitalnej kuchni doskonale znali swój fach, a doktor Singh, który, jak się okazało, był również w tych sprawach znawcą, wystąpił z butelką bordeaux, jakiej nie powstydziłby się sam Michelin. Tego wieczoru jednak nikt w pełni nie docenił ani jedzenia, ani - co dziwniejsze - wina. Panowała posępna atmosfera. Biesiadnicy byli skrępowani i rzucali sobie ukradkowe spojrzenia. Co innego jest wiedzieć, że na statku grasuje sabotażysta, co innego doświadczyć rewizji na sobie samym i samemu być podejrzanym. Nawet członkowie personelu medycznego, a może właśnie oni szczególnie, czuli się dość niewyraźnie; ich bagażu nie sprawdzano, więc oficjalnie stali poza podejrzeniami. Może to reakcja irracjonalna, lecz w tych okolicznościach zrozumiała. Patterson odsunął od siebie talerz z jedzeniem i zwrócił się do doktora Singha: - Ten porucznik Ulbricht... Zbudził się już? - Niestety tak. - Głos Singha zabrzmiał niemal cierpko. - Zdumiewające tempo regeneracji sił. Wybierał się z nami na kolację. Zabroniłem mu, rzecz jasna. Dlaczego pan pyta? - Bosman i ja chcielibyśmy zamienić z nim słówko. - Nic nie stoi na przeszkodzie. - Zadumał się na krótko. - Mogą zdarzyć się dwie drobne komplikacje. Jest tam siostra Morrison, właśnie zmieniła siostrę Marię i wysłała ją na kolację. - Skłonił głowę w stronę jasnowłosej dziewczyny o wystających kościach policzkowych siedzącej przy drugim końcu stołu; nosiła strój pielęgniarki. Poza Stephenem była na statku jedyną reprezentantką narodowości polskiej , a ponieważ wszystkim nazwisko Szarzyńska wydawało się równie trudne jak Przynyszewski, niezmiennie zwracano się do niej serdecznym "siostro Mario". - Przeżyjemy. A ta druga komplikacja? - zainteresował się Patterson. - Kapitan Bowen. Podobnie jak porucznik Ulbricht ma dużą odporność na środki uspokajające. Wciąż się wybudza, ma coraz dłuższe okresy czuwania, a kiedy nie śpi, jest w fatalnym humorze. Czy ktoś kiedyś widział kapitana w złym humorze? Patterson wstał. - Gdybym się znalazł na miejscu kapitana, też nie byłoby mi do śmiechu. Chodźmy, bosmanie. Okazało się, że kapitan nie śpi, a jakże, i że istotnie jest dość poirytowany. Na stołku przy jego łóżku siedziała siostra Morrison. Chciała wstać, lecz Patterson gestem ręki kazał jej pozostać na miejscu. Porucznik Ulbricht półsiedział, półleżał na sąsiednim łóżku z prawą ręką podłożoną pod głowę i był nader rozbudzony. - Jak się pan czuje, kapitanie? - zapytał Patterson. - Jak ja się czuję? - Kapitan Bowen odpowiedział mu krótko i dosadnie. Zapewne zrobiłby to jeszcze wyraziściej, gdyby nie świadomość, że siostra Morrison siedzi tuż obok. Podniósł obandażowaną rękę , by zasłonić usta w kaszlu. - Niech to wszystko szlag trafi, chiefie, co? - Hm, tak... Nie jest najlepiej. - Nie mogłoby być gorzej! - Słowa kapitana brzmiały niewyraźnie , zlewały się - mówienie ustami w bąblach musiało być straszną męką. - Siostra mi mówiła. Nawet kompas rozbity. Cicha Stopa. - Cicha Stopa? - Wciąż działa. Cicha Stopa. - Ciche Stopy - poprawił McKinnon. - Archie! - Po raz pierwszy w życiu kapitan zwrócił się do bosmana w ten sposób w obecności osób trzecich, a to już wiele mówiło o stanie, w jakim się znajdował. - Jesteś tutaj? - Kiepskie wieści, panie kapitanie. - Kto na wachcie? - Naseby, panie kapitanie. - To dobrze. Ciche Stopy, mówisz? - Musi ich być więcej niż jeden. Musi. Wiem z całą pewnością. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem na pewno. - Nigdy mi pan o tym nie wspominał, panie McKinnon - odezwał się Patterson. - Dlatego, że dopiero teraz na to wpadłem. I jeszcze jedno, o czym wcześniej nie pomyślałem: kapitan Andropolous. - Grecki kapitan? A co? A co? - niecierpliwił się Bowen. - Cóż, kapitanie, jak pan wie, mamy drobne kłopoty z nawigacją. - Drobne! Siostra Morrison inaczej mi to przedstawiała. - No dobrze, duże kłopoty. Myśleliśmy, że może kapitan Andropolous mógłby nam pomóc, gdyby udało się z nim dogadać. Niestety, nie wyszło. Ale może wcale nie musimy. Gdyby tak po prostu pokazać mu pański sekstans i mapę. To załatwiłoby sprawę. Problem w tym, że mapa jest zniszczona. Krew. - Żaden kłopot - stwierdził kapitan. - Zawsze wozi się duplikaty. Znajdziecie ją albo pod stołem, albo w biurku, w pokoju map, na rufie. - Wracam za kwadrans - rzucił McKinnon. Trwało to jednak znacznie dłużej, a kiedy już wrócił, ściągnięta twarz, pudło z sekstansem oraz mapa, które miał przy sobie, dobitnie świadczyły o tym, że misja się nie powiodła. - Nie będzie współpracy czy znowu Cicha Stopa? - zapytał Patterson. - Cicha Stopa. Kapitan Andropolous leży na koi i chrapie aż się ściany trzęsą. Usiłowałem go dobudzić, ale równie dobrze mógłbym potrząsać workiem kartofli. Najpierw pomyślałem, że ta sama osoba, która zajęła się Trentem, odwiedziła też greckiego kapitana, ale nie czuło się tam chloroformu. Sprowadziłem doktora Singha. Stwierdził, że ktoś go mocno nafaszerował narkotykiem. - Narkotyki! - Bowen chciał wykrzyknąć w zdumieniu, ale tylko zachrypiał. - Na litość boską, czy to się nigdy nie skończy?! Narkotyki! Święci pańscy, w jaki sposób można kogoś zanarkotyzować?! - Zdaje się, że to akurat łatwe, panie kapitanie. Doktor Singh nie wie, co to za narkotyk, ale powiedział, że dodano go do jedzenia albo do picia. Zapytaliśmy Achmeda, głównego kucharza, czy Andropolous jadł to, co my. Potwierdził, ale powiedział, że później pił jeszcze kawę. Kapitan Andropolous ma swój pogląd na temat przyrządżania kawy - pół na pół z brandy. Doktor Singh mówi, że taka ilość brandy zabije smak każdego znanego mu narkotyku. Przy koi kapitana stoi filiżanka na spodku. Pusta. - Ha! - Patterson zamyślił się. - Musiało coś zostać na dnie. Oczywiście nie znam się na tym, ale czy doktor nie mógłby zrobić analizy? - Nic nie zostało. Resztki mógł usunąć sam kapitan - to znaczy mógł umyć filiżankę - ale sądzę raczej, że to Cicha Stopa pozacierał ślady. Nie widziałem sensu dopytywać się, kto wchodził czy wychodził z kabiny kapitana, czy tam kogoś widziano, czy też nie. - Kłopoty językowe, tak? - upewnił się Patterson. - No właśnie. O tej porze tylko grecka załoga tam się kręciła. - Zakładając, że nasz sabotażysta znów zabrał się do roboty - a nie sądzę, żebyśmy mogli zakładać coś innego - skąd, do diabła, wziął tak silny środek? - dziwił się chief. - A skąd wziął chloroform? Zdaje się, że Cicha Stopa jest dobrze zaopatrzony w to, co zapewne uważa za artykuły pierwszej potrzeby. Może z niego nie tylko chemik? Może też wie, czego szukać w aptece? - Nie - odezwał się Bowen. - Pytałem doktora Singha. Magazyn apteczny jest zawsze zamknięty na klucz. - Zgadza się, panie kapitanie - rzekł bosman. - Jeśli jednak mamy do czynienia z zawodowcem, z przeszkolonym sabotażystą, wtedy wśród jego podstawowego wyposażenia na jednym z pierwszych miejsc znajdzie się też komplet wytrychów. - Poddaję się - wybełkotał Bowen. - Już mówiłem, niech to wszystko szlag trafi! Jeżeli jeszcze pogoda się pogorszy, a zdaje się, że właśnie się pogarsza, możemy zawędrować Bóg wie gdzie, a najpewniej do wybrzeży Norwegii. - Czy mogę coś powiedzieć, panie kapitanie? - odezwał się porucznik Ulbricht. Bowen przekręcił głowę na bok - mało rozważny ruch, w wyniku którego jęknął z bólu. - Porucznik Ulbricht? - Jego głos nie brzmiał zachęcająco i gdyby nie to, że twarz miał zabandażowaną, z całą pewnością i w oczach nie byłoby zachęty. - Tak jest, panie kapitanie. Ja się znam na nawigacji. - Jest pan bardzo uprzejmy, poruczniku. - Bowen chciał, żeby jego odpowiedź wypadła lodowato, ale jego poparzone usta wymykały mu się spod kontroli. - Jest pan ostatnią osobą na świecie, do której zwróciłbym się o pomoc. Dopuścił się pan zbrodni przeciwko ludzkości. - Przerwał na chwilę, ale nie po to, żeby się zastanowić; mieszanina wściekłości i bólu utrudniała mu mowę. - Jeśli dopłyniemy do Anglii, będzie pan rozstrzelany. On mi proponuje pomoc! Chryste Panie! - Rozumiem, co pan czuje, panie kapitanie - powiedział McKinnon. - Przez niego zginęło piętnastu naszych. Przez jego bomby jest pan w takim stanie, w jakim pana widzimy. Tak samo Pierwszy, Hudson i Rafferty. Ale mimo to uważam, że powinien pan skorzystać z jego oferty. Kapitan milczał przez, jak się wszystkim zdawało, niewypowiedzianie długie chwile. Świadczyło to wymownie o szacunku, jakim darzył bosmana, bo żaden inny człowiek nie zmusiłby go do takiego namysłu. Kiedy się wreszcie odezwał, jego głos przepełniony był goryczą. - Cóż, żebracy nie mogą wybrzydzać, prawda? No prawda? - McKinnon nie odpowiedział. - A zresztą nawigacja w samolocie to nie to samo, co na statku. - Umiem prowadzić i statek. W czasach pokoju byłem w Marine Schule, w szkole morskiej. Mam dyplom nawigatora. - Ulbricht uśmiechnął się przelotnie. - Nie przy sobie, ale mam. Poza tym wiele razy w samolocie brałem namiary według gwiazd, a to trudniejsze niż z okrętowego mostka. Powtarzam, umiem to robić. - On! Ten potwór! - W głosie siostry Morrison gorycz brzmiała jeszcze wyraźniej, może dlatego, że dziewczyna nie miała warg w bąblach. - Jestem absolutnie przekonana, że on sobie z nawigacją poradzi, kapitanie Bowen. Jestem też zupełnie pewna, że doprowadzi nas do Altafjorden, do Trondheimu czy innego Bergen, w każdym razie będzie to gdzieś w Norwegii. - To bardzo niemądre, co pani powiedziała, siostro - zauważył Ulbricht. - Pan McKinnon może nie znać się na nawigacji, ale z pewnością jest doświadczonym marynarzem. Wystarczyłby mu tylko jeden rzut oka na słońce czy Gwiazdę Polarną, żeby się zorientować, że płyniemy na południowy wschód zamiast na południowy zachód. - I tak nie wierzę mu za grosz - trwała przy swoim siostra Morrison. - Jeśli to, co mówi, jest prawdą, tym bardziej mu nie wierzę. - Taksowała go zimnym wzrokiem, mocno zaciskając usta. Widać było, że minęła się z powołaniem. Dobrze by się czuła w roli dyrektorki pensji, gdzie Ulbricht, co mało prawdopodobne, wcieliłby się w drżącą i błądzącą trzecioklasistkę z kucykami. - Niech pan pamięta, co stało się z Trentem! Co przytrafiło się greckiemu kapitanowi! Dlaczego to samo nie miałoby przydarzyć się panu McKinnonowi? - Z całym szacunkiem dla pani, siostro - zaczął McKinnon głosem pozbawionym nawet krztyny szacunku. - Zmuszony jestem powtórzyć za porucznikiem Ulbrichtem: to, co pani mówi, jest rzeczywiście bardzo niemądre. Niemądre z dwóch powodów. Pierwszy z ruch nazywa się Naseby - też bosman, i to jaki! Ale skąd pani mogłaby to wiedzieć. - McKinnon niepotrzebnie podkreślił słowo "pani". - Trent, Ferguson i Curran też odróżniają północ od południa. Sądzę, że i chief Patterson, i pan Jamieson również. Wśród załogi znalazłoby się jeszcze kilku innych. A może sugeruje pani, że jakimś tajemniczym sposobem, którego mój umysł, w przeciwieństwie do umysłu pani, nie ogarnia, porucznik Ulbricht wszystkich nas unieruchomi? Siostra Morrison rozchyliła zaciśnięte do białości wargi i zapytała: - A drugi powód? - Jeśli sądzi paru, że porucznik Ulbricht jest w zmowie z tymi, którzy odpowiedzialni są za zniszczenie samolotu i którzy omal nie spowodowali jego śmierci, a minął się z nią o włos, no cóż... Jeśli w to paru wierzy, to uwierzy pani we wszystko. Jeżeli w ogóle można pojednawczo odchrząknąć, to Patterson to właśnie zrobił. - Panie kapitanie, uważam, że porucznik Ulbricht nie musi wcale być aż takim łajdakiem, jak pan i siostra Morrison sądzicie. - Nie jest łajdakiem?! Ten nikczemny... - Bowen urwał w pół zdania, a kiedy się znów odezwał, głos miał spokojny i niemal zatroskany. - Nie mówiłby pan tego bezpodstawnie. Dlaczego pan tak uważa? - Bosman podsunął mi ten pomysł. Chyba się z nim zgadzam. Bosmanie, niech pan wyjaśni kapitanowi, na czym polega sprawa. - Miałem czas, żeby nad tym pomyśleć - zaczął bosman przepraszająco. - Pan nie, panie kapitanie. Z tego, co mówi o pańskich cierpieniach doktor Singh, myślenie w ogóle musi być straszną pracą. Moim zdaniem, kapitanie, Luftwaffe puściła go kantem. - Puściła go kantem...? Co to u diabła ma znaczyć? - On nie wiedział, że atakuje statek szpitalny, tak myślę. Teraz oczywiście już wie. Ale nie wiedział, kiedy zrzucał bomby. - Nie wiedział! Dobre sobie! Przypominam, bosmanie, że piloci bombowców muszą mieć doskonały wzrok! A te wszystkie czerwone krzyże. .. - Sądzę, że ich nie widział, panie kapitanie. Zgaszone światła. Półmrok. Ponieważ nadlatywał dokładnie od strony rufy, nie był w stanie zobaczyć krzyży na burtach, a leciał tak nisko, że nadbudówka zasłaniała krzyż na dziobie. Jeśli zaś idzie o krzyż na rufie, to dymiliśmy wtedy tak bardzo, że i ten mógł być niewidoczny. No i jakoś nie chce mi się wierzyć, że porucznik Ulbricht zbliżałby się do nas w tak samobójczy sposób, gdyby wiedział, że o kilka mil od nas płynie angielska fregata. Ja osobiście nie dałbym mu dużych szans na przeżycie. - Ja sobie też nie - odezwał się poruszony Ulbricht. - No i argument koronny, panie kapitanie: cztery heinkle, bombowce torpedowe. Wiem, że pan ich nie widział ani nie słyszał, bo w tym czasie leżał pan bez przytomności. Ale chief Patterson i ja widzieliśmy te samoloty. Celowo nas oszczędzały, przeskoczyły nas i poleciały wprost na "Andovera". I co pan na to, kapitanie? Atakuje nas condor - jestem niemal pewien, że zrzucił bomby o małej sile wybuchu - a heinkle, które mogły wyprawić statek na dno, nam odpuszczają. Piloci heinkli wiedzieli o "Andoverze", porucznik Ulbricht nie. To tak, jakby Luftwaffe działała na dwie strony i nie wiedziała prawica, co czyni lewica. Jestem więcej niż przekonany, że porucznika spisano na straty. Spisało go na straty jego własne dowództwo wyższego stopnia i sabotażysta, który wygasił nam reflektory oświetlające krzyże. Poza tym on wcale nie wygląda na człowieka, który zbombardowałby szpitalny statek. - Skąd mam, do cholery, wiedzieć, jak on wygląda?! - zapytał kapitan Bowen z niejaką irytacją, co było nader zrozumiałe. - Ktoś o twarzy cherubinka może być takim samym mordercą jak każdy inny bez względu na to, jak wygląda. Ale owszem, racja, bosmanie, że w tej sytuacji powstaje kilka bardzo szczególnych pytań, na które można się spodziewać bardzo dziwnych odpowiedzi. Zgodzi się pani ze mną, siostro? - Hm, cóż, chyba tak. - W jej głosie pobrzmiewały wątpliwości i uraza. - Możliwe, że pan McKinnon ma rację. - Na pewno ma rację - odezwał się Kennet ze stuprocentowym przekonaniem. - O, Kennet! - Bowen odwrócił się na łóżku w drugą stronę i zaklął, niezupełnie sotto voce, kiedy głowa i kark przypomniały mu, że gwałtowne ruchy nie są zbyt rozsądne. - Sądziłem, że pan śpi. - Daleki jestem od snu jak nigdy, kapitanie. Tyle, że nie zanadto miałem ochotę rozmawiać. Oczywiście, że bosman ma rację. Musi mieć rację! - Hm, no tak... - Bowen wrócił do swojej poprzedniej pozycji, twarzą do Ulbrichta; tym razem ostrożniej. - Żadnych przeprosin za to, co pan zrobił. Możliwe, że nie jest pan takim nikczemnym mordercą, jak sądziliśmy. Bosmanie, chief mi tu donosi, że rozbijaliście meble w mojej kabinie. - Nie więcej, niż to było konieczne, panie kapitanie. Nie mogłem znaleźć kluczy. - Klucze są w lewym tylnym rogu lewej szuflady mojego biurka. Zajrzyjcie też do prawej szafki pod moją koją. Znajdziecie tam chronometr. Sprawdźcie, czy działa. - Zapasowy chronometr, kapitanie? - Wielu kapitanów wozi ze sobą zapas. Ja. zawsze tak robię. Jeśli sekstans przetrwał wybuch, może i chronometr ocalał. Bo sekstans działa, tak? - Moim zdaniem tak. - Mogę go obejrzeć? - zapytał Ulbricht. Przyglądał mu się przez chwilę. - Działa. McKinnon wyszedł, zabierając ze sobą sekstans i mapę. Wrócił uśmiechnięty. - Chronometr cały, panie kapitanie. Postawiłem znów Trenta za kołem, a Naseby'ego wyprawiłem do pańskiej kabiny. Stamtąd zobaczy każdego, kto będzie usiłował dostać się po trapie na mostek. Co ważniejsze, da w łeb każdemu intruzowi, który spróbuje wedrzeć się do środka. Powiedziałem mu, że jedynymi upoważnionymi ludźmi są Patterson, pan Jamieson i ja. - Wyśmienicie - przyklasnął kapitan. - Poruczniku Ulbricht, niewykluczone, że skorzystamy z pańskich usług. - Zamilkł. - Pan wie , oczywiście, że tym samym oddaje się pan w niewolę? - A nie w ręce dowódcy plutonu egzekucyjnego? - Nie. Byłaby to zła zapłata za pańskie, powiedzmy, fachowe usługi. - Lepiej żyć w obozie jenieckim, niż pływać tu na gumowej tratwie i zamarznąć na śmierć, co niechybnie by mnie czekało, gdyby nie obecny tu pan McKinnon. - Ulbricht podciągnął się wyżej na łóżku. - Jak coś robić, to już. McKinnon powstrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu. - Przykro mi, poruczniku, trzeba z tym zaczekać. - Myśli pan o doktorze Singhu? - Nie byłby zachwycony, ale nie to miałem na myśli. Zawieja śnieżna. Widzialność zerowa. Nie ma żadnych gwiazd i tej nocy ich nie zobaczymy. - Aha! - Ulbrićht znów wyciągnął się na łóżku. - Nie czuję się znów aż tak dziarsko. Właśnie wtedy, po raz trzeci tego dnia, wysiadły światła. McKinnon zapalił latarkę, odszukał cztery awaryjne kadmowe lampki, zapalił je i w zamyśleniu spojrzał na chiefa. - Co się stało? - zapytał Bowen. - Przepraszam, panie kapitanie - odezwał się Patterson; przez chwilę zapomniał, że kapitan nie widzi. - Kolejna awaria prądu. Niech to szlag! - Znowu! Chryste! - W głosie kapitana zabrzmiała nie tyle troska i złość, co niesmak. - Ledwie zdążyliśmy pomyśleć, że jeden problem mamy już rozwiązany, a tu zjawia się następny! Cicha Stopa! Dam sobie głowę uciąć! - Może tak, panie kapitanie, może nie - rozważał McKinnon. - Nie sądzę, żeby światło wysiadło, bo Cicha Stopa zaaplikował komuś narkotyk czy uśpił kogoś chloroformem. Nie przypuszczam, by komuś zależało na tym, żeby przyćmić reflektory oświetlające czerwone krzyże, widoczność jest zerowa, więc nie miałoby to sensu. Jeśli to sabotaż, tym razem powody są inne. - Przejdę się do maszynowni. Tam mi pewnie coś powiedzą. Wygląda na to, że znów kroi się robótka dla Jamiesona - stwierdził chief. - Pan Jamieson jest zajęty w nadbudówce - objaśnił McKinnon. - I tak się tam wybierałem. Wyślę go do pana. Spotkamy się tutaj , chiefie? Patterson kiwnął głową i spiesznie opuścił oddział. Na stosunkowo stabilnym pokładzie górnym liny sztormowe nie służyły teraz jako liny bezpieczeństwa, lecz jako niezbędne drogowskazy, bowiem przy wygaszonych światłach pokładowych i sypiącym śniegu McKinnon nie widział nic poza czubkiem własnego nosa. Nagle wpadł na kogoś i stanął jak wryty. - Kto to? - rzucił ostrym głosem. - McKinnon? To ja, Jamieson. Nie Cicha Stopa. Cicha Stopa znów się odezwał. - Na to wygląda, panie Jamieson. Chief czeka na pana w maszynowni. Na tym samym poziomie, wewnątrz nadbudówki, bosman zastał trzech marynarzy przy przyspawywaniu poprzecznej płyty do dwóch belek. Ostry blask acetylenowego płomienia niesamowicie kontrastował z gęstą ciemnością panującą wokół. Dwa piętra wyżej, w kabinie kapitańskiej, trafili na Naseby'ego. Naseby siedział tam z bardzo konkretnym wyrazem twarzy i rożkiem szkutniczym w dłoni; gruby koniec marszpikla owinął szmatą. - Żadnych gości, George? - Ani jednego, Archie. Ale zdaje się, że zawitali gdzieś indziej, co? Bosman kiwnął głową i poszedł na mostek. Sprawdził, co u Trenta, i znów opuścił się po trapie. Zatrzymał się przy kabinie kapitana i popatrzył na Naseby'ego. - Zauważyłeś coś? - A i owszem. Zauważyłem, że spadły obroty silników, zwalniamy. Tym razem to pewnie bomba w maszynowni, co? - Nie. Usłyszelibyśmy ją w szpitalu. - Granat gazowy dałby taki sam efekt. - Odbija ci tak samo jak mnie - zauważył McKinnon. Pattersona i Jamiesona zastał w szpitalnej jadalni. Przez chwilę zaskoczył go fakt, że był z nimi Ferguson, ale zaskoczenie szybko minęło. - A więc w maszynowni wszystko gra? - zapytał. - Tak. Zmniejszyliśmy obroty tylko na wszelki wypadek. Skąd pan wiedział? - Obecny tu Ferguson zaszył się razem z Curranem w stolarni; na tym statku dalej nie można już zajść. Mamy więc kłopot gdzieś na dziobie, bo w normalnych okolicznościach nic poza trzęsieniem ziemi nie wyciągnęłoby Fergusona z koi, czy z tego, co mu za koję służy. Ferguson miał zbolałą minę i głos również zbolały. - Właśnie się zdrzemnąłem, kiedy usłyszeliśmy z Curranem ten wybuch. Poczuliśmy go, a jakże! pod nami, tuż pod nami. Nie tyle wybuch, co brzęk czy łoskot. W każdym razie coś metalicznego. Curran krzyknął, że dostaliśmy torpedę albo wpadliśmy na minę, ale powiedziałem mu, że jest głąb, bo gdyby mina czy torpeda wybuchła pod nami, nie byłoby nas, żeby o tym gadać. No więc poleciałem na rufę, jak szybko się da, po tym pokładzie. No... no... zupełnie jak po lodowisku. - A więc sądzi pan, że mamy rozpruty kadłub? - zapytał McKinnon Pattersona. - Nie wiem, co sądzić, ale jeśli tak jest, to im wolniej będziemy płynąć, tym mniejsze będą szkody. Nie za wolno, rzecz jasna, bo jeśli stracimy sterowność i zacznie nas mocno huśtać, wirować czy co tam jeszcze, to tylko nadwerężymy kadłub. Myślę, że kapitan ma u siebie plan statku? - Nie wiem. Pewnie ma, ale po co plan? Ja znam cały rozkład. Pan Jamieson z pewnością też. - No tak! No tak! To znaczy, że ja nie znam rozkładu statku, co?! - Tego nie powiedziałem kapitanie. Ujmę to w ten sposób: jeśli zdarzy mi się kiedyś ujrzeć, jak główny mechanik czołga się przy zęzach, widok taki będę oglądał pierwszy raz w życiu. Poza tym pan musi zostać na górze, panie Patterson. Jeśli trzeba będzie pilnie podjąć jakąś decyzję, stępka okrętowa i zęzy są ostatnim miejscem, skąd winny paść rozkazy. Patterson westchnął. - Wiecie, bosmanie, często zastanawiam się, gdzie leży granica między zdrowym rozsądkiem a dyplomacją. - Myśli pan, że to tu, McKinnon? - Musi być tu. - Jamieson, bosman, Ferguson i McCrimmon stali w magazynie farb, w pomieszczeniu znajdującym się na najniższym pokładzie dziobowej części lewej burty. Przed sobą mieli opatrzone ośmioma bolcami dociskowymi drzwi osadzone w wodoszczelnej grodzi. McKinnon dotknął dłonią najpierw ich górnej części, potem dolnej . - Na górze normalna temperatura, no, prawie normalna. Na dole zimno, prawie zero. Woda po drugiej stronie, panie inżynierze. Sądzę, że nie więcej, jak osiemnaście cali. - Pasuje. - Jamieson zamyślił się. - Jesteśmy ledwie kilka stóp poniżej poziomu wody i sprężone powietrze wewnątrz grodzi nie pozwoliło, żeby wdarło się tam więcej. To oczywiście jedna z naszych komór balastowych, co? - To właśnie ta komora. - I dokładnie ten magazyn z farbami. - Jamieson gestem ręki wskazał nieregularną metalową łatę przyspawaną na burcie statku. - Chief nigdy nie ufał tym, jak ich nazwał, ruskim cieślom. - Być może słusznie, być może... Ale jakoś nie wyobrażam sobie, żeby któryś z tych ruskich cieśli zostawił nam bombę zegarową w komorze balastowej. Istotnie rosyjscy cieśle okrętowi trafili na pokład "San Andreasa", który wypłynął z Halifaksu w Nowej Szkocji jako frachtowiec "Ocean Belle"; "Ocean" stanowił ogólnie przyjęty element nazwy budowanych w Ameryce statków liberty. W owym czasie "Ocean Belle" był zupełnie nie wiadomo czym. Najbardziej przypominał statek szpitalny. Na tym etapie przebudowy usunięto zeń działa i amunicję, we wszystkich wodoszczelnych grodziach - prócz tych głównych - porobiono przejścia bądź w ogóle je wycięto. Została przygotowana sala operacyjna, kabiny dla personelu medycznego oraz w pełni zaopatrzona apteka. Magazyn szpitalny był na ukończeniu, kuchnia prawie też, ale nie zaczęto jeszcze prac na oddziałach w sali intensywnej terapii i w jadalniach. Personel medyczny przybyły z Wielkiej Brytanii znajdował się już na statku. Admiralicja wydała rozkaz, by "Ocean Belle" dołączył do najbliższego konwoju non-stop do północnej Rosji; konwój zbierał się w Halifaksie. Kapitan Bowen nie odmówił - nie wolno sprzeciwiać się rozkazom Admiralicji - ale tak gwałtownie zgłaszał swoje obiekcje, że poczytano to w zasadzie za odmowę. Powiedział, że prędzej go szlag trafi, niż popłynie do Rosji statkiem wypełnionym po brzegi cywilami. Miał na myśli personel medyczny, a ponieważ personel ów składał się raptem z dwunastu osób, trudno uznać - by cywile zajmowali statek. Kapitan przeoczył też fakt, że formalnie rzecz biorąc, każdy członek załogi, łącznie z nim samym, też był cywilem. Bowen utrzymywał, iż medycy stanowią zupełnie odrębny gatunek cywila. Doktor Singh zwrócił mu uwagę, że dziewięćdziesiąt procent personelu medycznego sił zbrojnych to cywile - tyle tylko, że nosili różne mundury; pracownicy szpitala na "San Andreasie" też byli umundurowani - na biało. Kapitan rzucił więc na szalę swój ostatni argument: zapowiedział, że przez strefę działań wojennych nie będzie przeprawiał się z kobietami. Miał na myśli sześć pielęgniarek. Wówczas,kompletnie już tym wszystkim poirytowany, dowódca eskorty użył trzech skutecznych argumentów, których Admiralicja równie skutecznie użyła przeciwko niemu. Po pierwsze, tysiące kobiet i dzieci znalazło się na terenie działań wojennych, gdy w charakterze uciekinierów przeprawiali się do Stanów i Kanady. Po drugie, w bieżącym roku, w porównaniu z danymi z ostatnich dwóch lat, straty U-bootów wzrosły czterokrotnie, podczas gdy straty Floty Handlowej zmniejszyły się o osiemdziesiąt procent. I wreszcie po trzecie, Rosjanie prosili bądź raczej nalegali, żeby z ich przepełnionych szpitali w Archangielsku odebrać jak najwięcej rannych żołnierzy alianckich. Wtedy kapitan Bowen - winien był tak postąpić już dawno - skapitulował i "Ocean Belle", wciąż jeszcze w szarych barwach ochronnych, ale z odpowiednią ilością białej, czerwonej i zielonej farby na pokładzie, popłynął z konwojem. Jak na konwój do północnej Rosji, ten był wyjątkowo spokojny. Nie stracili ani jednego frachtowca i żadnego okrętu z eskorty. Zdarzyły się tylko dwa incydenty i w obydwóch "Ocean Belle" uczestniczył. Gdzieś na południe od wyspy Jana Mayena natknęli się na wielce szacownego niszczyciela klasy "V" i "W", który utknął na morzu z powodu awarii silników. Należał do osłony poprzedniego konwoju i zatrzymał się, by wziąć na pokład rozbitków z tonącego zbiornikowca, na którym szalał pożar. Było około wpół do trzeciej po południu, dobrze po zachodzie słońca i akcję ratowniczą przerwał krótki atak z powietrza. Nie dostrzegli napastnika, ale on najwyraźniej nie miał żadnych trudności ze zlokalizowaniem niszczyciela, którego sylwetka rysowała się na tle płonącego zbiornikowca. Domyślili się, że to condor, bo nie zrzucił bomb, a zadowolił się jedynie poszatkowaniem mostka ogniem karabinów maszynowych, co nader skutecznie zniszczyło kabinę radionawigatora. A zatem, kiedy w kilka godzin później doszło do awarii silników - awaria nie miała nic wspólnego z atakiem condora; "V" i "W" były generacją przepracowanych emerytów nieustannie nękanych rozmaitymi awariami - nie mogli nawiązać kontaktu z własnym konwojem, który znikał już z horyzontem.* [*W czasach wojennych konwojów pływających do Murmańska i Archangielska sprawa statków ratowniczych była kością niezgody między Marynarką Królewską na morzu i Marynarką Królewską na lądzie. Lądowa jej część, rezydująca w Londynie Admiralicja, nie zapisała chlubnych kart podczas długich lat konwojów do Rosji. Wcześniejsze stosowanie okrętów ratowniczych stanowiło regułę, nie wyjątek. Po stracie "Zafaarana" i "Stockporta", który zatonął wraz z całą załogą i rozbitkami z innych zatopionych statków, Admiralicja zakazała korzys tania ze statków ratowniczych. Zakazu tego nie do końca przestrzegano. W niektórych konwojach samozwańczo wybrany członek eskorty - zazwyczaj niszczyciel, bądź jakaś mniejsza jednostka - przejmował na siebie obowiązki statku ratowniczego, na co dowódca eskorty oficjalnie przyzwalał albo przymykał oko. Taki statek wypełniał naprawdę bardzo niebezpieczne zadania. Nigdy nie mogło być mowy o zatrzymaniu ani całego konwoju, ani jego obstawy, zatem prawie zawsze statek ratowniczy płynął sam, pozbawiony osłony. Okręt Marynarki Królewskiej zatrzymujący się przy tonącym statku dla wielu dowódców niemieckich łodzi podwodnych stanowił kuszący cel ( przyp. aut.).] "Ocean Belle" wziął rannych na pokład. Okręt wraz z załogą i zdrowymi rozbitkami został wzięty na hol przez pewnego niszczyciela klasy "S". Dopiero jakiś czas potem dowiedzieli się, że oba statki bez przygód dotarły do Scapa Flow. Trzy dni po tym wydarzeniu, gdzieś na północ od Północnego Przylądka, natrafili na równie zabytkową korwetę "Kingfisher", która nie wiadomo dlaczego zapędziła się na tak dalekie wody. Ona też utknęła w miejscu, przechylona do tyłu i zanurzona tak głęboko, że fale obmywały jej rufę. I ona miała na pokładzie rozbitków - rozbitków z rosyjskiej łodzi podwodnej - których wyłowili z pokrytego warstwą ropy płonącego morza*.[* Nie doceniano - może dlatego, że w ogóle nie odnotowano - faktu, że w owym czasie Rosjanie mieli w tym rejonie kilka łodzi podwodnych. Jedna z nich prawie na pewno na tyle uszkodziła "Tirpitza", że zmusiła go do powrotu w swe pielesze w Altafjorden ( przyp. aut.).] Rosjanie, w większości groźnie poparzeni, zostali ewakuowani na "Ocean Belle", a załoga korwety przeszła na jeden z niszczycieli eskorty. Korwetę zatopiono ogniem artyleryjskim. Właśnie w trakcie przenoszenia rannych z korwety "Ocean Belle" został dwukrotnie uszkodzony tuż poniżej linii wodnej na lewej burcie. Rozdarcia zlokalizowano w ścianie komory balastowej i magazynu z farbami. Skąd się tam wzięły, nigdy nie ustalono. Konwój płynął do Archangielska, ale "Ocean Belle" wpłynął do Murmańska. Ani kapitan Bowen, ani dowódca eskorty nie uznali za słuszne , by statek w takim stanie - trochę zanadto zanurzony od dziobu i przechylony w lewo - płynął choćby milę dalej niż to konieczne. W Murmańsku nie było ani suchych doków, ani odpowiednich urządzeń, ale Rosjanie okazali się mistrzami prowizorki - nauczyły ich tego twarde wymogi wojny. Wypełnili po brzegi zbiorniki na rufie statku, opróżnili dziobowe i zaczęli usuwać płyty betonowego balastu, aż dziury w poszyciu magazynu farb i komory balastowej wylazły ponad poziom wody. Przyspawanie metalowych łat zajęło im już tylko kilka godzin, a wyrównanie poziomu wody w zbiornikach i ułożenie płyt balastowych na miejscu przywróciło "Ocean Belle" do normalnej pozycji. Podczas tych reperacji mała armia rosyjskich cieśli pracowała na trzy zmiany, dwadzieścia cztery godziny na dobę, w szpitalnej części statku, wykańczając oddziały, salę intensywnej terapii, jadalnie, kuchnię i magazyn medyczny. Kapitan Bowen zdumiał się niepomiernie. Będąc już dwukrotnie w rosyjskich portach, od swych sojuszników wręcz serdecznych braci, którzy winni rozpływać się we łzach wdzięczności za drogo okupione i tak niezbędne dla ich nękanego wojną kraju dostawy, ńie doświadczył niczego, prócz ponurych spojrzeń, obojętności, wyraźnego braku chęci współpracy, nierzadko wreszcie jawnej wrogości. Zadziwiającą zmianę nastawienia tłumaczył sobie tym, że Rosjanie okazywali im prawdziwe, z serca płynące uznanie dla "Ocean Belle" za sprowadzenie do domu rosyjskich rozbitków. Kiedy znaleźli się na morzu, płynęli jako statek szpitalny; załoga kapitana Bowena z pędzlami w dłoniach dziarsko wzięła się do pracy już w czasie krótkiego postoju w Murmańsku. Wbrew oczekiwaniom wszystkich nie płynęli przez Morze Białe do Archangielska, by wziąć na pokład rannych żołnierzy. Rozkazy z Admiralicji były bardzo kategoryczne: kierunek port Aberdeen w Szkocji. Całą parą naprzód! Kiedy odciął komorę balastową od głównego obwodu zasilania, Jamieson nałożył wieczko na rozetkę i pogłaskał wodoszczelne drzwi. - Mieliśmy zwarcie. Może na skutek wybuchu, może przez wodę. Powinno było wywalić gdzieś korki, a nie wywaliło. Ktoś gdzieś musiał przy nich majstrować i zamiast drucika w bezpiecznik wsadził gwóźdź albo coś podobnego. Wszystko jedno. Nie mam zamiaru tego w ogóle szukać. McCrimmon, leć do maszynowni i powiedz, żeby uruchomili na próbę generator. McKinnon klepnął te same drzwi. - A co z tym zrobimy? - No właśnie, co? - Jamieson usiadł na beczułce z farbą i zamyślił się. - Moim zdaniem są trzy możliwości. Możemy ściągnąć tu sprężarkę, na wysokości ramienia wyborować w grodzi dziurę i wypchnąć wodę za burtę. I wszystko byłoby ślicznie, gdybyśmy wiedzieli, w którym miejscu kadłuba jest to cholerne uszkodzenie. Ale nie wiemy. Poza tym istnieje możliwość, że sprężone powietrze ucieknie nam z komory, nim zdążymy wsadzić wąż sprężarki w wyborowany otwór, co by oznaczało, że nabierzemy jeszcze więcej wody. Moglibyśmy też wzmocnić 88 gródź. No i trzecia ewentualność: nie robić nic. Jestem za rozwiązaniem numer trzy. Gródź wygląda solidnie. Będziemy oczywiście musieli zmniejszyć szybkość. Żadna gródź nie wytrzyma ciśnienia wody przy pełnej szybkości, jeśli w kadłubie mamy dziurę jak stodoła. - Ta stodoła nie byłaby nam na rękę... Chyba zobaczę, jak to wygląda - zdecydował bosman. Kiedy pół godziny później, bardzo zziębnięty i nieco pokiereszowany McKinnon ni to wspinał się, ni to wciągał na przedni pokład "San Andreasa", statek z wygaszonymi silnikami ciężko kołysał się na fali z baksztagu. W bladym, niewyraźnym świetle znów działających lamp łukowych zebrani na pokładzie mężczyźni tworzyli dziwaczny kwartet. Stali tam tonąc całkowicie w śniegu, duchom podobni Jamieson, Ferguson, McCrimmon oraz McKinnon. McKinnon wyglądał tajemniczo i niesamowicie. W gumowym kombinezonie, zamieniał się wolno w lśniący słup lodu, gdyż w temperaturze trzydziestu pięciu stopni poniżej zera - mierząc skalą Fahrenheita - woda pokrywająca jego akwalung i wodoszczelną latarkę szybko zamarzła. Na znak Jamiesona McCrimmon zszedł do maszynowni. Podczas gdy Ferguson wciągał sztormtrap, Jamieson wziął McKinnona pod ramię i przy akompaniamencie trzasku pękającej przy każdym kroku warstwy lodu na kombinezonie bosmana zaprowadził go w zacisze nadbudówki, gdzie McKinnon ściągnął akwalung. Nie mógł opanować szczękania zębami'. - No i jak, bosmanie? Kiepsko tam na dole? - Całkiem nieźle, panie Jamieson. Tylko ten cholerny kombinezon! - Wymacał palcami rozdarcie na wysokości pasa. - Poszło na wystrzępionym kawałku jakiegoś źelastwa. Odtąd w dół mam pełno wody w nogawkach. - Chryste Panie! Chłopie, zaraz zamarzniesz na śmierć! Szybko! Szybko! W ruinach własnej kabiny bosman zaczął zdzierać z siebie kombinezon. - Znalazł pan dziurę? - Bez kłopotu. Ale nie wygląda jak stodoła. To otwór mniej więcej wielkości mojej pięści. Jamieson uśmiechnął się. - I warto było ryzykować zapalenie płuc? Idę na mostek. Zobaczymy się w kabinie kapitana. Kiedy McKinnon - przebrany już w suche ubranie, lecz wciąż głośno szczękający zębami - dołączył do Jamiesona i Naseby'ego, "San 89 7 Andreas" znów wszedł na kurs i systematycznie nabierał prędkości. Jamieson pchnął szklaneczkę whisky w stronę bosmana. - Obawiam się, że kapitańskie zapasy dramatycznie się kurczą.To nie powinno zwiększyć ryzyka zapalenia płuc, bosmanie. Nie ma tu ani grama wody. Rozmawiałem z panem Pattersonem i kapitanem. Mamy już bezpośrednie połączenie ze szpitalem. Kiedy poinformowałem go, że schodzi pan za burtę w taką pogodę, wcale panu nie dziękował, nic z tych rzeczy. Powiedział tylko, że pan oszalał. - Kapitan Bowen rzadko się myli, fakt. - Ręce McKinnona tak bardzo drżały, że rozlał nieco z uczciwie, po brzegi wypełnionej szklaneczki. - Są jakieś polecenia kapitana czy pana Pattersona? - Nie. Obydwaj twierdzą, że z całym zaufaniem zostawiają górę pod pańską opieką. - Bardzo ładnie z ich strony. A tak naprawdę chcieli powiedzieć, że nie mają wyboru, bo zostaliśmy tylko my dwaj: George i ja. - George? - O, przepraszam. Obecny tu Naseby. On też jest bosmanem. Od dawien dawna pływamy razem, przyjaźnimy się dobre dwadzieścia lat. - Nie wiedziałem. - Jamieson w zamyśleniu spoglądał na Naseby'ego. - Tak, teraz to oczywiste. - Mniej więcej. My z Georgem będziemy czuwać na zmianę, żeby, jak to się mówi, trzymać straż przy rodowych klejnotach. Trent, Ferguson i Curran będą się zmieniać przy sterze. Gdybym zasnął i gdyby zmieniła się wtedy pogoda, mają mną silnie potrząsnąć. - A co z Ulbrichtem? - Ano właśnie. Chciałbym, jeśli wolno, coś zaproponować, panie Jamieson. Moim zdaniem trzeba by postawić kogoś na wachcie przy przednim i tylnym wyjściu ze szpitala, żeby stuprocentowo wykluczyć nocne lunatykowanie po statku. - A kto upilnuje naszych wartowników? - Słuszna uwaga, panie Drugi. Proponuję, żeby na wachcie postawić Jonesa, McCrimmona i Stephena. Jones i McGuigan są za młodzi i zbyt niewinni, żeby byli przestępcami. Chyba że wytrawni z nich aktorzy. McCrimmon rzeczywiście ma pewne odchylenia, ale myślę, że to uczciwy łobuz. A Stephen robi na mnie wrażenie chłopca absolutnie godnego zaufania. Co ważniejsze, on raczej nie zapomni, że to nasz trałowiec wyciągnął go z Morza Północnego. - O tym też nie wiedziałem. Zdaje się, że jest pan lepiej zorientowany w moim ogródku niż ja sam. Wyślę Stephena i McCrimmona. Pozo stałą dwójką niech się pan zajmie sam. Nasz domowy sabotażysta nie zamierza zbyt łatwo się poddać, co? - Zdziwiłbym się, gdyby odpuścił, a pan nie? - Bardzo. Zastanawiam się, co nowego uknuł, żeby nas znów zastopować. - Nie mam pojęcia, ale przyszło mi do głowy jeszcze coś. Ten, kto będzie pilnował tylnego wyjścia ze szpitala, może jednocześnie obserwować wejście na oddział "A". - Na oddział "A"? Do tych drani? A niby po co? - Ktoś - niewykluczone, że jest ich kilku - kto usiłuje opóźnić nasz powrót i robi wszystko, byśmy się zgubili po drodze, może wpaść na pomysł, żeby wyłączyć z gry porucznika Ulbrichta. - Rzeczywiście, całkiem możliwe. Ja sam zostanę dziś w nocy na oddziale. Mają tam wolne łóżko. Gdybym się zdrzemnął, siostra dyżurna zawsze mnie zbudzi, jeśli zjawi się ktoś niepowołany. - Jamieson umilkł na parę chwil. - Co się za tym wszystkim kryje, bosmanie? - Myślę, że wie pan równie dobrze jak ja, panie Jamieson: oni chcą przejąć "San Andreasa". Ale nie mam nawet najbledszego pojęcia dlaczego. - Ani ja. Jakiś U-boot, sądzi pan? - Chyba nic innego, prawda? To znaczy, trudno byłoby zająć statek z powietrza, a jakoś nie chce mi się wierzyć, że wysłaliby za nami "Tirpitza" - McKinnon potrząsnął głową. - U-boot? Ha! Wystarczyłaby zwykła łódź rybacka z kilkoma uzbrojonymi i zdecydowanymi na wszystko facetami. Byłoby po nas. Kiedy by tylko zechcieli. Rozdział piąty McKinnon, choć pogrążony w głębokim śnie, oprzytomniał natychmiast, gdy tylko Naseby nim potrząsnął. Przerzucił nogi przez krawędź kapitańskiej koi. - Która godzina, George? - Szósta rano. Przed chwilą był tu Curran. Mówi, że śnieg się już wysypał. - A gwiazdy? - O gwiazdach nic nie mówił. Bosman wbił się w jeszcze jeden sweter, w gruby wełniany płaszcz, nałożył wysokie buty i udał się na mostek. Krótko rozmawiał z Curranem i wyszedł na skrzydło sterburty. Po zaledwie jednej, dwóch sekundach, zgięty we dwoje, tyłem do porywistego wichru, krztusząc się, kaszląc i nie będąc w stanie złapać tchu po tym, jak wciągnął w płuca haust lodowatego powietrza, zaczął marzyć, by znaleźć się w dowolnie innym miejscu, byle nie tam, gdzie się właśnie znalazł. Zapalił latarkę i podniósł termometr. Wskazywał czterdzieści stopni mrozu w skali Fahrenheita. W połączeniu z silnym wiatrem temperatura wyrażona współczynnikiem zimna na gołej skórze dochodziła do minus osiemdziesięciu stopni Fahrenheita. Powoli wyprostował się i spojrzał w stronę dziobu. W blasku lamp łukowych oświetlających czerwone krzyże na przednim pokładzie od razu zauważył, że, jak to ujął Curran, śnieg się już wysypał. Na tle głębokiego granatu nieba gwiazdy błyszczały nadnaturalnie jasno i czysto. Oddychając przez rękawiczkę, którą zasłaniał sobie nos i usta, McKinnon ustawił się pod wiatr i spojrzał ku rufie. Z początku nie mógł zobaczyć nic, bo na ostrym wietrze natychmiast zaczęły mu łzawić oczy. Dał nura w zacisze płóciennego wiatrochronu, wygrzebał z kieszeni płaszcza gogle, zawiązał je pod wełnianym kapturem, znów się wyprostował i pocierając grzbietem rękawiczek szkła, mógł od czasu do czasu dojrzeć, co dzieje się za rufą. Fale - pogoda nie pogorszyła się jeszcze na tyle, by morze burzyło się i kipiało - wznosiły się na jakieś dwanaście, piętnaście stóp. Od zawietrznej upstrzone były smugami piany i na wpół ginęły w tryskającym pyle wodnym, gdy wiatr urywał im grzywy. Gwiazdy lśniły równie jasno jak od dziobu i nad prawą częścią rufy McKinnon szybko odnalazł Polarną. Wiatr nie skręcał już na północ i "San Andreas" - na ile bosman mógł to z grubsza ocenić - wciąż utrzymywał kurs między południowym zachodem a południowo-południowym zachodem. McKinnon cofnął się za mostek i z ulgą zamknął drzwi. Zadumał się . Kurs bieżący - jak można było bezpiecznie założyć - nie gotował im żadnych niespodzianek i niebezpieczeństw. Z drugiej zaś strony samo zakładanie, że będą w stanie kurs ten utrzymać, zdawało się niebezpieczne. Pogoda w tym szarym i bliżej nie określonym rejonie, gdzieś między Morzem Barentsa a Morzem Norweskim, znana była ze swej zmienności. McKinnon nie spodziewał się na przykład - o czym głośno mówił - że tej nocy przetrze się horyzont. Nic też nie gwarantowało, że stan nieba utrzyma się i że wiatr znów nie skręci bardziej na północ. Zszedł dwa pokłady niżej, zebrał naręcze ciepłych ubrań z opustoszałych pomieszczeń załogi i skierował się do szpitala. Trzymał się liny sztormowej i przemierzał niebezpiecznie śliski pokład. Nagle z całą bolesną ostrością uświadomił sobie, że odczuwa już zapowiedź zmiany, że czuje coś, czego nie czuł, stojąc na prawym skrzydle mostka ledwie kilka minut temu. Drobiny lodu niczym igły wbijały mu się w nie osłonięte fragmenty skóry. Nie wróżyło to niczego dobrego. W szpitalnej jadalni natknął się na Jamiesona i McGuigana. Obydwaj zapewnili go, że nikt ze szpitala nie wychodził. Przeszedł na oddział "B", na końcu którego siedziała Janet Magnusson. Łokcie oparła na biurku, brodę na dłoniach, miała zamknięte oczy. - Aha! - zawołał McKinnon. - Co to, siostro Magnusson? Śpimy na dyżurze? Otworzyła oczy, zamrugała powiekami i postarała się, by jej głos zabrzmiał godnie. - Śpimy? Skądże znowu. - Zerknęła na górę ubrania, którą dźwigał bosman. - A na co ci to, do diabła?! Przekwalifikowałeś się na szmaciarza? Nie, już wiem. To dla tego biedaka za ścianą. Maggie też tam jest. Nie będzie zadowolona. - Jeżeli idzie o twoją ukochaną Maggie, to moim zdaniem powinna się ucieszyć. Przecież odrobina cierpienia dobrze zrobi porucznikowi. Nie będę ronił łez z powodu siostry Morrison czy porucznika Ulbrichta. - Archie! - Zerwała się na nogi. - Twoja twarz! Masz krew na twarzy! - A skoro idzie o nas dwóch, o mnie i o Ulbrichta, nasza wycieczka powinna twoją przyjaciółkę bardzo zadowolić. - Otarł krew z twarzy. - Na górze nie jest najprzyjemniej. - Archie... - Przyglądała mu się niepewnie, z troską w zmęczonych oczach. - Już dobrze, Janet. - Dotknął jej ramienia i poszedł na oddział "A". Siostra Morrison i porucznik nie spali, pili herbatę; siostra przy swoim stoliku, Ulbricht siedząc na łóżku. Niemiec miał bystre i wypoczęte spojrzenie i, jak zauważył doktor Singh, cechowała go niebywała zdolność regeneracji sił. Jamieson, wyciągnięty w ubraniu na zasłanej koi, otworzył oko, kiedy McKinnon go mijał. - Dobry dzień, bosmanie. Bo to już dzień, prawda? - Tak jest. Szósta dwadzieścia. - Dobry Boże! Egoista ze mnie, ot co! Spałem sobie siedem godzin! Jak wygląda sytuacja? - Noc minęła spokojnie. Wam też? - Chyba tak, bo nikt mnie nie budził. - Spojrzał najpierw na kłąb ubrania pod pachą McKinnona, później na Ulbricha. - Są gwiazdy? - Tak, panie Jamieson. W każdym razie w tej chwili. Nie sądzę, żeby czekały zbyt długo. - Panie McKinnon! - Głos oddziałowej Morrison brzmiał zimno , odrobinę cierpko, czyli jak zwykle, gdy zwracała się do bosmana. - Czy ma pan zamiar wyciągać tego biedaka z łóżka w taką noc? On ma kilka ran postrzałowych. - Tak, wiem. Może zapomniała pani, kto go wyłowił z wody? - Bosman był z natury człowiekiem bardzo dwornym, ale nigdy nie umiał się tym popisać przed siostrą Morrison. - A więc teraz mamy tu "biedaka"! Hm, tak... Zawsze to lepsze od "obrzydliwego hitlerowskiego mordercy". Co pani ma na myśli, mówiąc "w taką noc"? - Pogodę, rzecz jasna. - Siostra Morrison aż zacisnęła pięści. Jamieson z uwagą przyglądał się sufitowi. - Co pani wie o pogodzie? Pani stąd całą noc nie wychodziła. Gdyby było inaczej, wiedziałaby pani, jak jest na zewnątrz. - Odwrócił się do niej plecami na znak, że rozmowa skończona, i spojrzał na Ulbrichta. - Jak się pan czuje, poruczniku? - Mam jakiś wybór? - Niemiec uśmiechnął się. - Czuję się całkiem nie najgorzej, a nawet jeśli nie, to i tak idę z wami. Niech pan nie będzie zbyt surowy dla siostry oddziałowej, panie bosmanie - nawet wasza dama z latarenką na Krymie krótko trzymała co trudniejszych pacjentów. Nasza siostra przeoczyła mój wrodzony egoizm. Ja też płynę tym statkiem. - Sztywno zszedł z łóżka i z pomocą McKinnona i Jamiesona zaczął wciągać ubranie na piżamę; siostra Morrison patrzyła na to wszystko z wyraźną dezaprobatą. Dezaprobata osiągnęła wreszcie swój punkt kulminacyjny, to znaczy moment, kiedy siostra oddziałowa zaczęła bębnić palcami o stół. - Sądzę, że powinniśmy tu ściągnąć doktora Singha - oznajmiła. McKinnon odwrócił się powoli i spojrzał na nią. Kiedy zaś odezwał się, jego głos był równie bezbarwny jak jego twarz. - Nie przypuszczam, by to, co pani sądzi, miało istotne znaczenie, siostro. Proponuję, żeby obudziła pani kapitana Bowena i przekonała się, na ile ważne jest to, co pani myśli. - Kapitan dostał dużą dawkę środków uspokajających. Jak się obudzi, doniosę mu o pańskiej bezczelności. - Bezczelności? - McKinnon przyglądał się jej obojętnie. - Myślę, że bezczelność bardziej mu się spodoba niż głupota, głupota kogoś , kto chce postawić statek w niebezpiecznej sytuacji, a tym samym zagrozić życiu wszystkich na pokładzie. Szkoda, że nie mamy tu izolatki z kratami. Wpatrywała się w niego, chciała coś powiedzieć, ale odwróciła się, gdy na oddziale pojawił się doktor Sinclair. Wszedł z rozmierzwioną czupryną i mętnym wzrokiem. Z łagodnym zdumieniem patrzył na rozgrywające się przed nim widowisko. - Doktorze Sinclair! Bogu niech będą dzięki, że pan tu jest! - Gwałtownie, jakby ją coś gnało, zaczęła mu wszystko wyjaśniać. - Ci... Ci ludzie chcą robić jakieś pomiary przy gwiazdach czy przy jakiejś nawigacji i mimo mojego zdecydowanego sprzeciwu upierają się, żeby siłą wyciągnąć tego poważnie chorego człowieka na mostek czy gdzieś tam i... - Już wszystko rozumiem - łagodnie wtrącił doktor Sinclair. - Ale jeśli istotnie wyciągają go siłą, to nasz porucznik nie stawia jakoś oporu, co? No i żeby nie wiem jak puścić wodze fantazji, trudno go nazwać poważnie chorym. Ale rozumiem, o co pani chodzi, siostro. Porucznik powinien znajdować się pod stałą opieką medyczną. - No proszę! Dziękuję, doktorze. - Siostra Morrison pozwoliła sobie niemal na uśmiech. - A zatem z powrotem do łóżka! - Nie, niezupełnie. Wełniany płaszcz, wysokie buty, moja czarodziejska torba i zabieram się z nimi na górę. W ten sposób zapewnimy porucznikowi stałą opiekę medyczną. Mimo wszelkiej pomocy, jaką trzech mężczyzn okazywało Ulbrichtowi, doprowadzenie go do kapitańskiej kabiny zajęło dwa razy więcej czasu, niż się spodziewali. Kiedy tam dotarli, pilot opadł ciężko na krzesło przy stole. - Wielkie dzięki, panowie. - Był bardzo blady. Oddychał płytko i nienaturalnie szybko. - Przepraszam was. Zdaje się, że nie jestem aż w takiej formie, jak myślałem. - Głupstwo - energicznie zareagował doktor Sinclair, swobodnie sobie poczynając z zapasami kapitana Bowena. - Świetnie się pan spisał. To wszystko przez tę gatunkowo podłą angielską krew, którą wpompowaliśmy panu dziś rano i tyle. A teraz najwyższej jakości krew szkocka! Efekty murowane. Niemiec uśmiechnął się blado. - Ale obiło mi się o uszy coś o otwieraniu się porów na... - Nie będzie pan na powietrzu na tyle długo, żeby pańskie pory zdążyły zaprotestować. Na mostku McKinnon nałożył Ulbrichtowi gogle i owinął go szalikiem tak szczelnie nad i pod okularami, że nie widać było ani milimetra twarzy. Kiedy skończył, porucznik stał się prawie zupełnie niewrażliwy na aurę; zapewniały to między innymi dwie pilotki i mocno ściągnięty kaptur płaszcza. Bosman wyszedł na prawe skrzydło mostka, zawiesił przenośną lampę na wiatrochronie, wrócił, wziął sekstans, pod ramię Ulbrichta - pod to nie naruszone ramię - i wyprowadził go na zewnątrz. Mimo iż porucznik został opancerzony przeciwko żywiołom natury, mimo iż McKinnon go ostrzegał i chociaż w czasie krótkiej przechadzki po pokładzie miał już przedsmak tego, co go czeka, Niemiec był całkowicie nie przygotowany na siłę i gwałtowność, z jaką wiatr weń uderzył, jak tylko znaleźli się na skrzydle. Zrobił dwa szybkie kroki w przód i choć zdołał chwycić się górnej części wiatrochronu, byłby prawdopodobnie upadł, gdyby zabrakło podtrzymującej ręki bosmana. Gdyby Ulbricht trzymał sekstans, prawie na pewno by go upuścił. Obejmowany ramieniem bosmana pilot wykonał trzy namiary - na południe, na zachód i na północ - niezdarnie notując wyniki. Pierwsze dwa okazały się stosunkowo szybkie i proste; trzeci, północny, zabrał o wiele więcej czasu i był znacznie trudniejszy, bo z gogli i sekstansu Ulbricht musiał wciąż zdejmować drobiny lodu. Kiedy skończył, oddał instrument bosmanowi, oparł łokcie na tylnej barierce skrzydła i gapił się gdzieś w rufę, od czasu do czasu wycierając okulary wierzchem dłoni. Po niemal dwudziestu sekundach McKinnon ujął go pod ramię i dosłownie wciągnął w zacisze mostka, zatrzaskując za sobą drzwi. Wręczył sekstans Jamiesonowi i szybko zdjął Ulbrichtowi kaptur, pilotki i gogle. - Przepraszam, poruczniku, na wszystko jest czas i miejsce, ale marzycielstwo czy podziwianie widoków na pewno nie jest ani jednym, ani drugim. - Komin... - Ulbricht zdawał się być lekko oszołomiony. - Co się stało z waszym kominem? - Odpadł. - Aha. Odpadł. To znaczy, że... ja... - Co się stało, to się nie odstanie - stwierdził filozoficznie Jamieson. Podał Niemcowi szklaneczkę. - Żeby wspomóc pańskie obliczenia. - Dziękuję. Tak... - Pilot potrząsnął głową, jakby chciał rozjaśnić myśli. - Tak, moje obliczenia... Chociaż słaby i ciągle wstrząsany dreszczami - i to mimo tego, że na mostku temperatura przekroczyła już pięćdziesiąt pięć stopni Fahrenheita - nie pozostawiał żadnej wątpliwości, że jako nawigator dobrze wie, co robi. Pracując na podstawie namiarów gwiazd, nie musiał martwić się kaprysami dewiacji czy wariacji. Mając mapę, cyrkle, kreskownicę, ołówki i chronometr, zakończył obliczenia w iście rekordowym tempie i po sprawdzeniu w tabelach nawigacyjnych postawił maleńki krzyżyk na mapie. - Jesteśmy tutaj. No prawie. Sześćdziesiąt osiem zero pięć stopni na północ i dwadzieścia siedem na wschód, w linii prostej mniej więcej na zachód od Lofotów. Kurs dwieście osiemnaście. Czy wolno spytać, dokąd płyniemy? Jamieson uśmiechnął się. - Szczerze mówiąc, poruczniku, nie na wiele by się nam pan przydał, gdyby pan tego nie wiedział. Płyniemy do Aberdeen. - Aaa... Aberdeen. Mają tam dość sławne więzienie, zgadza się? Peterhead, prawda? Ciekawe, jakie tam są cele... -- To więzienie dla cywilów, dla tych bardziej opornych. Nie sądzę, żeby akurat tam miał pan wylądować. Ani też w jakimkolwiek innym więzieniu. - Jamieson przyjrzał mu się z pewną dozą ciekawości. Skąd pan wie o Peterhead? - Dobrze znam Szkocję. Anglię jeszcze lepiej. - Nie chciał rozwijać tej kwestii. - A więc Aberdeen. Będziemy się trzymać tego kursu, aż znajdziemy się na szerokości Trondheim. Później na południe aż do szerokości Bergen albo, innymi słowy, panie McKinnon, do szerokości, na której leżą pańskie ojczyste wyspy. - Skąd pan wie, że pochodzę z Szetlandów? - Niektóre przedstawicielki personelu medycznego nie wzdragają się przed rozmową ze mną. Potem zaś weźmiemy kurs bardziej na zachód. Tak to z grubsza wygląda. Szczegóły dopracujemy po drodze. To bardzo proste ćwiczenie i nie będzie żadnych problemów. - Jasne, żadnych problemów. Granie Rachmaninowa też nie nastręcza żadnych problemów pod warunkiem, że jest się koncertującym pianistą - stwierdził Jamieson. Ulbricht uśmiechnął się, - Przecenia pan moje skromne umiejętności. Jedyny problem powstanie wtedy, kiedy ujrzymy ląd, co oczywiście musi nastąpić za dnia. O tej porze roku mgły na Morzu Północnym są bardzo częste, a bez radia i kompasu nie dam sobie we mgle rady. - Przy odrobinie szczęścia może wcale nie będziemy mieć takich kłopotów - odezwał się McKinnon. - Wojna czy nie, na wschodnim wybrzeżu jest duży ruch i mamy spore szanse, że trafimy na jakiś statek, który wprowadzi nas do portu. - To prawda - zgodził się Ulbricht. - Trudno nie zauważyć statku Czerwonego Krzyża, zwłaszcza statku z urwanym kominem. - Pociągnął ze szklaneczki, dumał przez chwilę, wreszcie powiedział: - Czy chcecie zaprowadzić mnie z powrotem do szpitala? - Naturalnie - odparł doktor Sinclair. - Tam jest pana miejsce. Skąd to pytanie? Ulbricht spojrzał na Jamiesona. - Będę wam chyba jeszcze potrzebny przy nawigacji, panowie? - Potrzebny? Chciał pan powiedzieć niezbędny. - I to zapewne w krótkich odstępach czasu, jeśli chmury i śnieg pozwolą. Nigdy nie można przewidzieć, kiedy stan morza i siła wiatru ulegną zmianie. Do czego zmierzam: myślę o tym, że będę musiał wlec się znów do szpitala, a później na górę i tak kilka razy. Nie sprawia mi to zbytniej przyjemności. Czy nie mógłbym położyć się w kabinie kapitana? - Nie widzę przeszkód - odezwał się Jamieson. - Doktorze Sinclair? - Tak, to brzmi rozsądnie. Porucznik Ulbricht nie figuruje na naszej liście ciężkich przypadków, a to rozwiązanie pomoże mu szybciej wrócić do zdrowia. Będę zaglądał co dwie, trzy godziny. Sprawdzę, jak się czuje i już. - A pan co na to, bosmanie? - Nie mam nic przeciwko. Zdaje się, że i siostra Morrison się ucieszy. - Będę miał oczywiście towarzystwo, prawda? - Towarzystwo? - zdziwił się lekarz. - Chodzi panu o pielęgniarkę? - Nie, nie o pielęgniarkę. Przy całym szacunku, jaki żywię do waszych czarujących młodych dam, nie sądzę, by któraś z nich bardzo się tu przydała, gdyby facet zwany Cichą Stopą zajrzał do kabiny, żeby ukraść czy zniszczyć sekstans i chronometr. Przy mojej kondycji nie zwalczyłbym nawet natrętnej muchy, nie mówiąc już o tym, że facet musiałby się też pozbyć niewygodnego świadka. Nie, to wcale mi się nie podoba. - Niech się pan nie martwi, poruczniku - uspokoił go bosman. - Najpierw będzie musiał rozprawić się ze mną albo z Nasebym, a to z kolei jemu pewnie nie będzie się podobać. Za to nam, owszem, i to jak! Sinclair ze smutkiem potrząsnął głową. - Wszystko razem ani odrobinę nie przypadnie do gustu siostrze Morrison. To dalsze wkraczanie w jej kompetencje, a w końcu porucznik jest jej pacjentem, nie moim. - Nie ma sprawy. Niech jej pan powie, że Ulbricht wypadł za burtę - rozwiązał kwestię McKinnon. - A jak tam dzisiaj pańscy chorzy? - Bosman jadł śniadanie w towarzystwie doktora Singha. - Nic się specjalnie nie zmieniło, bosmanie. Dwaj marynarze z "Argosa", z sali intensywnej terapii, wyglądają zupełnie nieźle. Oczywiście jak na pacjentów, z których jeden ma strzaskaną miednicę, a drugi rozległe oparzenia. Stan komandora Warringtona i jego nawigatora - bez zmian. Cunningham wciąż w śpiączce, odżywiamy go dożylnie. Fiudson - poprawia się; ustał krwotok z płuc. Pierwszy oficer Kennet zdecydowanie wraca do siebie, choć Bóg jeden wie, ile czasu upłynie, zanim będziemy mogli zdjąć mu bandaże z twarzy. Jedynym, który przysparza mi zmartwień, jest sam kapitan. To zasadniczo nic groźnego , nawet nic poważnego - on mnie po prostu martwi. Pamięta pan, jak zachowywał się ostatnio? Miotał przekleństwami na prawo i lewo. Teraz zapadł w dziwne odrętwienie, niemal letarg. A może tylko uspokoił się i rozluźnił, skoro już zna pozycję i kurs statku...? Świetnie się pan spisał, bosmanie. - Nie mnie naleią się słowa uznania, doktorze. To Ulbricht się spisał. - Pan czy on, kapitan Bowen zdaje się teraz być w filozoficznym nastroju. Niechże pan sam zajrzy i zobaczy. Kiedy człowiek ma twarz zakrytą bandażem, dość trudno stwierdzić , w jakim jest nastroju. W poparzonych ustach tkwił mu koniec podejrzanie woniejącej fajki z wrzośćca, ale nie sposób było orzec, czy tytoń sprawia mu przyjemność, czy nie. Słysząc głos bosmana, Bowen wyjął fajkę z ust. - Ciągle jeszcze płyniemy, bosmanie? - Brzmiał zdecydowanie wyraźniej i mówił z mniejszym wysiłkiem. - Hm, powiedzmy, że jeszcze nas wszystkich szlag nie trafił. Żadnych alarmów ani wypadków, panie kapitanie. Wygląda na to, że z porucznika Ulbrichta całkiem niezły fachura. Przypuszczam, że bez wahania mógłby go pan przyjąć jako nawigatora. Leży na pańskiej koi, panie kapitanie, ale pan już zapewne wie dlaczego. - Bez wątpienia nadweręża moje szybko topniejące zapasy, co? - Rzeczywiście, wypił kilka łyków, kapitanie. Trzeba mu było tego . Wciąż jednak jest bardzo chory i słaby, a na mostku zimno okrutnie. Nie pamiętam jeszcze takiego mrozu na Arktycznym. Zresztą niczego już nie nadweręża. Kiedy wychodziłem z kabiny, spał jak zabity. - Jeśli tylko będzie się nadal sprawował jak dotąd, może moje zapasy nadwerężać, ile wlezie. Podziękuj mu ode mnie serdecznie. - Oczywiście. Ma pan jakieś polecenia, kapitanie? - Polecenia? Jakie polecenia? Ja miałbym dawać polecenia?! Bosmanie! - Nie wiem. Nigdy nie byłem kapitanem. - Tam, do diabła! Właśnie teraz nim jesteś. Rób, co twoim zdaniem najlepsze, a o ile mi wiadomo, jak na razie to najlepsze jest naprawdę całkiem niezłe. Zresztą - dodał z dezaprobatą - czegóż innego mógłbym się spodziewać po Archie McKinnonie. - Dziękuję, panie kapitanie. Będę się starał. Właśnie zbierał się do wyjścia, kiedy zatrzymała go siostra Morrison. Po raz pierwszy patrzyła na niego tak, jakby skłonna była uznać, że i on należy do homo sapiens. - Jak on się miewa, panie McKinnon? - Porucznik? Odpoczywa. Jest dużo słabszy, niż twierdzi, ale nigdy się do tego nie przyzna. Bardzo dzielny człowiek. I dobry nawigator. I w dodatku dżentelmen. Mówi, że nie wiedział, że jesteśmy statkiem szpitalnym i ja w to wierzę bez zastrzeżeń. A niewielu jest ludzi, którym wierzę bez zastrzeżeń. - Jestem tego całkowicie pewna. - Nawrót dawnej oschłości trwał tylko moment. - Chyba i ja raczej mu wierzę. Właściwie po prostu wierzę i już. - To bardzo ładnie. - McKinnon uśmiechnął się do przełożonej i złapał się na tym, że uśmiecha się do niej pierwszy raz. - Janet, to jest siostra Magnusson, mówiła mi, że pochodzi pani ze wschodniego wybrzeża. Czy to będzie duża bezczelność, jeśli spytam, skąd dokładnie pani pochodzi? - Naturalnie, że nie. - Uśmiechnęła się i jeszcze bardziej oszołomiony McKinnon uświadomił sobie, że również i ona pierwszy raz uśmiechnęła się do niego. - Z Aberdeen. Dlaczego pan pyta? - Dziwne. Porucznik Ulbricht chyba nieźle zna Aberdeen. A już z pewnością słyszał o więzieniu Peterhead i wcale nie pali się, żeby tam wylądować. Przez ułamek sekundy na jej twarzy odmalowało się coś, co można było uznać za zatroskanie. - A wyląduje? - Nie ma najmniejszych szans. Jeśli doprowadzi statek do Aberdeen, pewnie dadzą mu jeszcze medal. Pani rodzice są z Aberdeen, siostro? Oboje? Mój ojciec tak. Matka jest z Kiel. Kiel? - Tak. W Niemczech. Nie wiedział pan? - Skąd! Skąd miałbym wiedzieć? A teraz, kiedy już wiem, czy to coś zmienia? - Jestem półkrwi Niemką. - Znów się uśmiechnęła. - Jest pan zaskoczony, panie McKinnon? Może zaszokowany? - Nie jestem zaszokowany. - McKinnon sposępniał. - Sam mam kłopoty podobnej natury. Moja siostra Jean wyszła za Włocha. Mam siostrzenicę i siostrzeńca, dwoje bambini, które nie mówią, a w każdym razie przed wojną nie powiedziały do swego starego wujka ani słowa po angielsku: - Hm, pewnie trochę trudno się było wam porozumieć. - Na szczęście nie. ja mówię po włosku. Zdjęła okulary, jak gdyby chciała się im uważniej przyjrzeć. - Pan mówi po włosku, bosmanie? - Tak. I po hiszpańsku. I po niemiecku. Pani z pewnością też mówi po niemiecku - może mnie pani sprawdzić w każdej chwili. Zaskoczona? A może zaszokowana? - Nie. - Z wolna pokręciła głową i uśmiechnęła się po raz trzeci. Bosmanowi przyszła do głowy myśl, że uśmiechnięta Margaret Morrison i jej ciepłe, przyjazne, brązowe oczy tworzyły całkowicie inną osobę niż ta, którą - jak sądził - poznał jako siostrę oddziałową. - Nie, wcale nie. Naprawdę. - Pochodzi pani z żeglarskiej rodziny, siostro? - Tak. - Tym razem była zaskoczona. - Skąd pan wiedział? - Nie wiedziałem, ale miałem szanse zgadnąć. Chodzi o Kiel. Wielu angielskich marynarzy dobrze zna Kiel, ja też. Kiel organizuje albo przynajmniej organizowało najlepsze regaty w Europie. Pani ojciec jest z Aberdeen. Rybak czy zaciąga się na statki? - Cóż... Pływa. Na statku. - W jakim charakterze? - No... - zawahała się. - No, jako kto? - Jako kapitan Marynarki Królewskiej. - Panie Boże! - McKinnon patrzył na nią z łagodnym zdziwieniem, aż wreszcie potarł nie ogoloną brodę. - W przyszłości będę musiał traktować panią z większym respektem, siostro Morrison. - Nie sądzę, żeby było to konieczne, panie McKinnon. - Jej głos brzmiał oficjalnie, lecz uśmiech nie był formalny. - Nie teraz. - Sprawia pani wrażenie, jakby się pani wstydziła ojca kapitana Marynarki Królewskiej. - Nie. Jestem bardzo dumna ze swego ojca. Ale to czasem bywa trudne. Rozumie pan? - Tak, chyba tak. - A więc dobrze, panie McKinnon. - Okulary znalazły się znów na swoim miejscu, a siostra przełożona znów wdziała swą dawną skórę. - Będzie się pan widział z porucznikiem na górze? - McKinnon skinął głową. - Niech mu pan powie, że za godzinę, dwie do niego zajrzę. Bosman zamrugał. Dalej w wyrażaniu uczuć nie posuwał się nigdy. - Pani?! - Tak. Ja. - Gdyby to jeszcze nie wyszło z mody, z pewnością by się żachnęła. - Ale doktor Sinclair mówił, że... że przyjdzie. - Doktor Sinclair jest lekarzem, nie pielęgniarką. - Panna Morrison powiedziała to tak, jakby w słowie "lekarz" mieściło się coś odrobinę niegodnego. - Porucznik podlega mojej opiece. Trzeba mu będzie zmienić opatrunki. - O której dokładnie wybiera się pani na górę? - Czy to ma znaczenie? Sama trafię. - O nie, siostro, nic z tego. Nie wie pani, co dzieje się na górze. Zawierucha szaleje jak należy, temperatura spadła poniżej czterdziestki, ciemna noc, a pokład udaje lodowisko. Nikomu nie wolno wyjść na górę bez mojej zgody, a już na pewno nie pielęgniarkom. Pani zadzwoni i ja po panią zejdę. - Tak jest, panie bosmanie - powiedziała służbiście i posłała mu lekki uśmiech. - Pan to tak ujął, że nie sposób się sprzeciwić. - Przepraszam. Bez obrazy. Zanim się pani tam wybierze, proszę nałożyć na siebie tyle ciepłych rzeczy, ile pani zdaniem trzeba, a potem jeszcze drugi raz tyle. Przechodząc przez oddział "B", bosman natknął się na Janet Magnusson. Rzuciła mu szybkie spojrzenie i spytała: - Co ci jest? - Gotuj się, gotuj, siostro Magnusson, albowiem koniec już rychły. - Oczym ty u licha mówisz, Archie?! - O smoku za ścianą. - Wystawił kciuk w stronę oddziału "A" . - Postanowiła... - O smoku? To Maggie?! Wczoraj była lwicą. - Smok! Przestała zionąć ogniem. Teraz uważaj: uśmiechnęła się do mnie, tak uśmiechnęła się do mnie! Pierwszy raz, odkąd wypłynęliśmy z Halifaksu! Uśmiechnęła się! Cztery razy! Człowiek robi się od tego niespokojny. - To dobrze! - Potrząsnęła go za ramiona. - Cieszę się. Naprawdę się cieszę. Zatem przyznajesz, że źle ją oceniłeś. - Przyznaję. Ale, ale! Sądzę, że i ona pomyliła się co do mojej osoby. Odrobinę. - Mówiłam ci, że jest miła. Pamiętasz? - Rzeczywiście, pamiętam. I rzeczywiście jest miła. - Bardzo. Bardzo miła. Przyglądał się jej podejrzliwie. - A cóż to znowu ma znaczyć? - Uśmiechnęła się do ciebie... Posłał jej lodowate spojrzenie i wyszedł. Kiedy McKinnon zjawił się w kabinie kapitańskiej, porucznik Ulbricht już nie spał. - Obowiązki wzywają, panie McKinnon? Idziemy namierzać? - Spocznij, poruczniku. Nie ma gwiazd. chmury na niebie. Chyba też więcej śniegu. Jak samopoczucie? - Całkiem, całkiem. W każdym razie, jak leżę. Mówię o stronie fizycznej. - Poklepał się po głowie. - Z tym nieco gorzej. Dużo się tu zastanawiałem i myślałem. - O tym, dlaczego pan tu leży? - Właśnie. - A my wszyscy niby co robimy? Przynajmniej ja nie robię już nic innego tylko się nad tym zastanawiam. Nie wymyśliłem jednak niczego szczególnego. W gruncie rzeczy nie wymyśliłem nic. - Nie twierdzę, że mógłbym pomóc. Niech pan to nazwie czystą ciekawością, ale czy nie zechciałby mi pan opowiedzieć, co działo się z "San Andreasem", odkąd wypłynęliście z Halifaksu? Oczywiście jeśli nie pociąga to za sobą zdrady tajemnicy służbowej. McKinnon uśmiechnął się. - Nie mam żadnych tajemnic. Zresztą nawet gdybym miał, to co by pan z nimi zrobił? - Istotnie, co... Racja. McKinnon opowiedział w skrócie, co przydarzyło się statkowi od chwili, gdy opuścił Nową Szkocję. Kiedy skończył, Ulbricht powiedział: - Dobra, teraz zobaczymy, czy umiem liczyć. O ile czegoś nie poplątałem, z "San Adreasem" związanych jest siedem różnych grup ludzi, to znaczy siedem różnych grup znajduje się teraz na pokładzie. Po kolei. Na początku była pańska załoga. Później zjawili się ranni z niesprawnego niszczyciela. Potem rozbitkowie z rosyjskiej łodzi podwodnej, których zabraliście z zatopionej w końcu przez was korwety i ranni marynarze z Murmańska. Od tamtej pory zabraliście rozbitków z "Andovera" i z "Argosa". Do tego jeszcze Helmut i ja. Siedem. Zgadza się? - Zgadza się. Siedem. - Możemy wyłączyć rozbitków z uszkodzonego niszczyciela i tonącej fregaty. Ich obecność na pokładzie jest wynikiem zbiegu okoliczności, niczego poza tym. Możemy też zapomnieć o komandorze Warringtonie, jego ludziach, o Helmucie Wintermanie i o mnie samym. Zostaje nam pańska załoga, rozbitkowie z "Argosa" i ranni z Murmańska. - Trudno sobie wyobrazić bardziej nieprawdopodobny tercet podejrzanych. - Rzeczywiście, trudno. Ale nie o wyobraźnię tu chodzi, bosmanie , a o logikę. To musi być ktoś z nich. Weźmy rannych z Murmańska - jeden z marynarzy mógł zostać przekupiony. Wiem, że to brzmi absurdalnie, ale cała wojna jest absurdalna i najbardziej nieprawdopodobne historie dzieją się w absurdalnych sytuacjach. Ale jedna rzecz jest pewna: nie znajdziemy odpowiedzi na tę zagadkę pośród spraw oczywistych. Ilu rannych wiezie pan do kraju z Rosji? - Siedemnastu. - Czy wie pan, jakie mają obrażenia? McKinnon przyjrzał się Ulbrichtowi z rozmysłem. - Mam niejakie pojęcie. - Wszyscy są ciężko ranni? - Nie mamy na pokładzie ciężko rannych, a już na pewno rannych w stanie krytycznym. Takich byśmy nie zabrali. Lekko ranni, tak ich bym nazwał. - Ale czy leżą w łóżkach? Czy są tacy, którzy nie mogą się poruszać o własnych siłach? - No, ci ranni, oni się nie poruszają. - Nie wszyscy z nich są ranni? - Tylko ośmiu. - O Boże! Ośmiu! Chce pan powiedzieć, że aż dziewięciu jest całych i zdrowych? - Zależy, jak na to patrzeć. Trzech cierpi na skutek nadmiernej ekspozycji na działanie niskich temperatur, inaczej mówiąc na odmrożenia. Mamy trzech z gruźlicą i trzech z załamaniem nerwowym. Te rosyjskie konwoje to nie przelewki, drogi poruczniku, one zbierają koszmarne żniwo. - Nie macie powodów, żeby kochać nasze U-booty czy naszą Luftwaffe, panie McKinnon. Bosman wzruszył ramionami. - My też od czasu do czasu wysyłamy parę setek bombowców nad Hamburg. Ulbricht westchnął. - Nie sądzę, żeby był to właściwy czas na filozofowanie. Zło dodane do zła nigdy nie zaowocuje dobrem. Zatem mamy dziewięciu bez ran. Wszyscy na chodzie? - Ta trójka z odmrożeniami właściwie nie. Nigdy nie widział pan takiej ilości bandaży. Pozostała szóstka... Cóż, poruszają się równie dobrze, jak pan czy ja. Hm, może niezupełnie tak: równie dobrze jak ja i o niebo lepiej niż pan. - A zatem sześciu na chodzie. Słabo znam się na medycynie, ale wiem, że bardzo trudno jest stwierdzić stopień zaawansowania gruźlicy.. Wiem również i to, że człowiek w późnym stadium choroby może się całkiem sprawnie poruszać. Jeśli zaś idzie o załamanie nerwowe, cóż, łatwo jest symulować. Jeden z tej trójki może być równie pozbierany jak my albo tylko sobie pochlebiamy. Właściwie cała trójka może być w porządku. Nie muszę przecież panu mówić, bosmanie, że są wśród nich i tacy, którzy do tego stopnia nie znoszą bezmyślności i okrucieństwa wojny, że gotowi są chwycić się każdego sposobu, byleby tylko od niej uciec. Często niesprawiedliwie mówi się o nich symulanci. Wielu z nich przeżyło już swoje i więcej przeżyć nie dadzą rady. W czasie pierwszej wojny światowej spora liczba brytyjskich żołnierzy zapadła na nieuleczalną chorobę "UDDS", która niezawodnie gwarantowała powrotny bilet do domu. Nazywało się to "uporczywa dolegliwość dekompensacji serca". Co bardziej nieczuli mówili o niej "upierdliwa dążność do swoich". - Tak, słyszałem. Poruczniku, nie jestem z natury wścibski, ale czy mogę panu zadać osobiste pytanie? - Oczywiście. - Chodzi mi o pańską angielszczyznę. Brzmi o całe niebo lepiej niż moja. Chcę powiedzieć, że nie mówi pan jak obcokrajowiec, ale jak Anglik, i to Anglik po prywatnej szkole. Śmieszne. - Niezupełnie. Niewiele się przed panem ukryje, to fakt. Chodziłem do prywatnej angielskiej szkoły. Moja matka jest Angielką. Ojciec był wiele lat attache niemieckiej ambasady w Londynie. - Proszę, proszę... - McKinnon potrząsnął głową i uśmiechnął się. - Tego już za wiele. Dwa wstrząsy w ciągu dwudziestu minut. - Gdyby zechciał mi pan objaśnić... - Myślę o siostrze Morrison. Byłaby z was dobrana para. Właśnie się dowiedziałem, że jest półkrwi Niemką. - Panie Boże! Coś takiego! - Trudno powiedzieć, że Ulbricht osłupiał, ale owszem, zdziwił się nieco. - Oczywiście, matka Niemka. Niesamowite. Mówię panu, bosmanie, z tego może się jeszcze urodzić coś poważnego. Mam na myśli to, że jest moją pielęgniarką. W końcu jest wojna. Międzynarodowe komplikacje, no wie pan... - Nie wiem, nie chcę wiedzieć i nie chcę żadnych komplikacji. Oboje robicie, co do was należy. Tak czy owak, ona niedługo zajrzy tu do pana. - Zajrzy do mnie?! Do tego bezwzględnego hitlerowskiego mordercy?! - Może coś się jej odmieniło? - Rzecz jasna pod wpływem różnych nacisków... - Nie, to jej pomysł i ona nie odpuści. - Załatwi to strzykawką. Śmiertelna dawka morfiny albo czegoś takiego. A teraz wróćmy do naszej szóstki na chodzie. Trochę to nam zwiększa liczbę podejrzanych, prawda? Podkupiony symulant i gruźlik to to samo. Jak się to panu podoba? - Wcale. Ilu pana zdaniem przekupionych ludzi, sabotażystów i szpiegów, wzięliśmy na pokład wraz z rozbitkami z "Argosa"? Wiem, że to jeszcze jeden wariacki pomysł, ale, jak sam pan zauważył, szukamy wariackich odpowiedzi na zwariowane pytania. A skoro już mówimy o wariackich pytaniach, to wymyśliłem i takie: skąd właściwie wiemy, że "Argos" rzeczywiście wpadł na minę? Wiemy, że tankowce są prawie nie do zatopienia, nie do zdarcia, mają mnóstwo różnych komór, i że ten akurat wracał z pustymi zbiornikami. Tankowce nie toną zbyt łatwo. Niektóre z pełnym obciążeniem obrywały torpedą i docierały do portu. Tak naprawdę to my przecież nie wiemy, czy "Argos" wszedł na minę. Skąd możemy wiedzieć, że nie był to kolejny sabotaż, żeby umożliwić wejście sabotażysty czy sabotażystów na pokład "San Andreasa"? Jak to się panu podoba? - Tak samo jak panu: wcale. Ale nie sugeruje pan chyba poważnie, że kapitan Andropolous z premedytacją... - Nie sugeruję niczego, jeśli chodzi o kapitana Andropolousa. Wiem tylko, że może być z niego taki sam skończony drań jak drańskie jest żeglowanie w dzisiejszych czasach. Chociaż skłonny jestem rozważyć każdą szaloną hipotezę, muszę jednak odrzucić założenie, że istnieje gdzieś kapitan, który poświęciłby swój statek z jakiegoś tam powodu. Ale ten ktoś, czy ci ludzie, dla których "Argos" zupełnie nic nie znaczył, swobodnie mogliby to zrobić. Ciekawe, czy Andropolous uzupełniał załogę w Murmańsku. Czy nie zabrał na pokład jakichś ziomków, którzy przetrwali poprzednie zatonięcie. Niestety, Andropolous i jego ludzie mówią tylko po grecku, a poza nimi nikt nie zna greckiego. - Ja trochę znam. Bardzo mało, tyle, co ze szkoły. Angielskie szkoły prywatne przykładają wagę do greki. Tylko że nawet z tej szkolnej greki sporo zapomniałem. Co prawda gdybyśmy się dowiedzieli, że jedna czy kilka osób dosiadło się do nich w Murmańsku, nie na wiele by się to nam zdało. Przybraliby tylko ton urażonej niewinności, mówiliby, że nie wiedzą, o czym mówimy, i co wtedy zrobić? - Niemiec milczał prawie przez minutę i nagle powiedział: - Rosyjscy cieśle! - jacy cieśle? - Ci, którzy łatali dziurę w kadłubie waszego statku i wykańczali izbę chorych.Ale zwłaszcza ci od kadłuba. - No i co ci cieśle? - Chwileczkę. - Ulbricht dumał nad czymś jeszcze. - Nie wiem, ilu zakamuflowanych agentów tu odkryjemy, ale nagle nabrałem przekonania, że tego głównego ma pan wśród swojej załogi. - Jak pan to, u diabła, wymyślił? Chociaż i tak nic mnie nie zaskoczy. - Dziura w kadłubie trafiła się wam, kiedy staliście przy burcie tonącej korwety, tak? Zanim zatopiliście ją własnym ogniem, zgadza się? - Jak najbardziej. - Jak to się stało? - Mówiłem już, nie wiemy. Żadnych torped ani min, nic z tych rzeczy. Przy jednej burcie korwety stał niszczyciel i przyjmował jej załogę, przy drugiej burcie my i braliśmy rozbitków w zatopionej rosyjskiej łodzi podwodnej. Zanim odpłynęliśmy, wewnątrz korwety rozległo się kilka wybuchów. Wysadziło kocioł parowy, to jedna eksplozja. Potem mogła rąbnąć bawełna strzelnicza, dwufuntówki, różne rzeczy, bo wewnątrz coś się paliło. W tym czasie musieliśmy oberwać. - Proponuję założyć, że odbyło się to inaczej. Wyobraźmy sobie raczej, że właśnie wtedy jakiś zaufany członek pańskiej załogi zdetonował ładunek w komorze balastowej na lewej burcie. Przyjmuję, że był to ktoś, kto wiedział dokładnie, jak założyć ładunek, żeby nie zatopić statku, ale spowodować na tyle duże szkody, byście poszli wprost do najbliższego portu, w którym można by go załatać. Poszliście do Murmańska. - Owszem, nie jest to głupie. Mogło się tak zdarzyć. Ale nie jestem przekonany. - Czy w Murmańsku ktoś z was widział rozmiar i charakter tej wyrwy w kadłubie? - Nie. - A czy ktoś w ogóle próbował? - Tak. Pan Kennet i ja. - Ale o dziwo nie udało się wam. Nie udało się, bo was tam nie dopuszczono, tak? - Tak, tak było. Skąd pan wie? - Miejsce, gdzie prowadzili prace, zakryli brezentem, z boku i z góry. Zgadłem? - Uhm... - McKinnon miał coraz bardziej zamyślony wyraz twarzy. - Powiedzieli dlaczego? - żeby osłonić remontowany fragment przed wiatrem i śniegiem. - A ostro dmuchało? Walił śnieg? - Prawie wcale, nie. - Czy chcieliście dostać się za brezent? Chcieliście zobaczyć, co tam się dzieje? - Tak, ale nas nie wpuścili. Mówili, że to niebezpieczne i że opóźni prace. Nie wykłócaliśmy się, bo nie wydawało się nam to aż tak ważne . Nie było powodu, żeby sądzić inaczej. Jeśli choć trochę zna pan Rosjan, na pewno wie pan, jak potrafią się uprzeć przy najgłupszych rzeczach. Poza tym wyświadczali nam przysługę i nie mieliśmy powodu do podejrzeń. Dobrze, już dobrze, poruczniku, niech pan nie wali deską po łbie. Nie trzeba być inżynierem ani metalurgiem, żeby rozpoznać dziurę spowodowaną wybuchem od środka. - I czy wciąż jeszcze wydaje się panu dziwne, że to drugie uszkodzenie zdarzyło się dokładnie w tej samej komorze balastowej? - Nie, już nie. Nasi dzielni sojusznicy - nasi, nie wasi - musieli chyba zostawić w komorze ładunek ze zgrabnie przymocowanym lontem o odpowiedniej długości. Ma pan całkowitą rację; poruczniku. - A więc teraz musimy tylko znaleźć wśród pańskiej załogi kogoś, kto zna się na materiałach wybuchowych. Zna pan kogoś takiego, panie McKinnon? - Tak. - Co?! - Ulbricht podniósł się na łokciu. - Kto to taki? McKinnon wzniósł oczy do sufitu. - ja. - No i fajnie. - Ulbricht opadł na koję. - To już jesteśmy w domu. Rozdział szósty Ledwie minęła dziesiąta rano, kiedy znów zaczęło sypać. McKinnon posiedział jeszcze z kwadrans z Ulbrichtem, po czym wyszedł widząc, że porucznik walczy z opadającymi powiekami. Później rozmawiał kolejno z Nasebym, Pattersonem i Jamiesonem, który znów nadzorował prace przy wzmacnianiu nadbudówki. Wszyscy trzej uznali, że teoria Ulbrichta jest najprawdopodobniej słuszna i wszyscy trzej zgodzili się z bosmanem, że ta dopiero co odkryta prawda - o ile była prawdą - niczemu właściwie nie służy. McKinnon wrócił właśnie na mostek, gdy spadł śnieg. Otwierał drzwi z najwyższą ostrożnością, lecz mimo to wiatr wyrwał mu uchwyt z ręki tak, że huknęły o metalową barierkę mostka - dęło z taką siłą! Śnieg, jeszcze niezbyt gęsty, sypał równolegle do statku i jak na razie nie przeszkadzał. Pod wiatr nie sposób było patrzeć, ale ustawiwszy się z wiatrem, twarzą w stronę dziobu, bosman zauważył, że zmienił się układ fal. Wstawał świt, więc widział, że straciły swe podobieństwo do zwartych szeregów, i że, pocięte białymi żyłkami i pianą, przeobraziły się w załamujące się ściany wody, które waliły to w tę, to w tamtą stronę w jakimś nieobliczalnym, bezkształtnym pomieszaniu. Gdyby nawet nie ujrzał tego na własne oczy, i tak by się wszystkiego domyślił, bo pokład zaczynał mu drżeć pod stopami i trząść się w dość niepokojący sposób. Było piekielnie zimno. Mimo swej nie byle jakiej w końcu wagi i siły McKinnon z trudem ciągnął za sobą drzwi, by je wreszcie zamknąć. Pogrążony był właśnie w dość chaotycznej rozmowie ze sternikiem, z Trentem, gdy odezwał się telefon. Dzwoniła siostra Morrison. Mówiła, że jest już gotowa, by odwiedzić swojego pacjenta. - Zniechęcałbym panią, siostro. Kiepsko tu, na górze, wygląda. - Chcę panu przypomnieć, że mi pan obiecał - odparła owym najbardziej przełożonym głosem. - Pamiętam, ale warunki pogorszyły się ociupinę. - Doprawdy, panie McKinnon... - Już schodzę. Na pani odpowiedzialność. Na oddziale "B" Janet Magnusson spojrzała na niego z dezaprobatą. - Szpital to nie miejsce dla śniegowych bałwanów. - Ja tylko na jednej nodze. Robię za siostrę miłosierdzia. W każdym razie twoja uparta jak kozioł przyjaciółka wyobraża sobie, że ma do spełnienia misję. Nie zmieniła wyrazu twarzy. - Chodzi o porucznika? - A o kogóż by innego? Dopiero co go widziałem. Moim zdaniem wygląda nieźle. Ona jest stuknięta. - Kłopot z tobą polega na tym, że jesteś wyzuty z subtelnych uczuć, panie Archie McKinnon. Nie tylko z troski o pacjentów, ale z innych wyższych uczuć również. A jeśli ona jest stuknięta, to chyba wyłącznie dlatego, że mówiła o tobie takie miłe rzeczy. - O mnie?! Przecież mnie nie zna. - Tak, tak, Archie. Nie zna cię. - Uśmiechnęła się słodko. - Za to zna cię kapitan Bowen. McKinnon usiłował przez chwilę znaleźć stosowny komentarz na temat kapitanów plotkujących z siostrami oddziałowymi, ale niczego nie wymyśliwszy, przeszedł na oddział "A". Siostra DJlorrison, odpowiednio opatulona, już czekała. Na stoliku obok leżała nieduża torba medyczna. McKinnon skinął głową na widok dziewczyny. - Zechciałaby pani zdjąć okulary, siostro? - Dlaczego? - Budzi się w nim lew salonowy - odezwał się Kennet. Jego głos brzmiał już prawie tak pogodnie jak dawniej. - Z pewnością sądzi, że bez nich bardziej pani do twarzy. - Ranek nie sprzyja nawet polarnym niedźwiedziom, co tu mówić o lwach, panie Kennet. Jeśli łaskawa pani nie zdejmie okularów, wiatr to zrobi za nią. Ile dmucha, bosmanie? - zapytał kapitan Bowen. - Jedenastka, kapitanie. Śnieżyca. Minus osiem. Dziewięćset dziewięćdziesiąt milibarów. - Fale się łamią? - Nawet w szpitalu wstrząsy statku były bardzo wyraźne. - Co nieco, panie kapitanie. - Macie jakieś kłopoty? - Poza tym, że siostra przełożona najwyraźniej uparła się, żeby popełnić samobójstwo, nie. - Nie mamy kłopotów, pomyślał. Nie będziemy ich mieli, o ile tylko nie rozleci się nadbudówka... Gdy znaleźli się na górnym pokładzie, siostra Morrison przeżyła wstrząs i nie mogła złapać tchu. Niezależnie od tego, jak bardzo przygotowywała się do wyprawy psychicznie, nie mogła przewidzieć dzikiej siły wichru, który wiał niemal z siłą huraganu, ani też zacinającej śnieżycy, jaka mu towarzyszyła. Nie mogła też wyobrazić sobie nagłego, palącego płuca skoku temperatury o osiemdziesiąt stopni Fahrenheita. McKinnon nie tracił czasu. Jedną ręką chwycił siostrę Morrison, drugą linę sztormową i, mocno ściskając dziewczynę, poddał się wiatrowi. Ten dosłownie pchnął ich przez zdradziecko oblodzony pokład w zacisze nadbudówki. Znalazłszy się w osłoniętym miejscu, siostra zrzuciła z głowy kaptur i, ciężko dysząc, delikatnie masowała sobie żebra. - Następnym razem, panie McKinnon - o ile w ogóle będzie następny raz - posłucham pana. Słowo daję, posłucham pana... Nawet mi się to nie śniło! Naprawdę, nie śniło mi się! I moje żebra! - Delikatnie ich dotykała, jakby sprawdzając, czy jeszcze są na miejscu. - Mam zupełnie normalne żebra, takie jak wszyscy inni ludzie. Wydaje mi się, że pan je połamał. - Bardzo mi przykro - odparł ponuro McKinnon. - Ale nie sądzę, żeby wolała pani wycieczkę za burtę. No i obawiam się, że następnym razem się tak stanie. Musimy przebić się z powrotem, tym razem pod wiatr, a to o wiele gorsze. - W tej chwili jakoś niespieszno mi w drugą stronę. Dziękuję bardzo. McKinnon sprowadził ją pod pokład do pomieszczeń załogi. Zatrzymała się i patrzyła na zrujnowane korytarze, powyginane stropy i wypaczone drzwi. - Więc tu zginęli... - Głos miała zachrypnięty. - Kiedy się to widzi na własne oczy, rozumie się aż nadto dobrze, jak to się odbyło. Ale trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć. Straszne... Nie, to chyba nie najwłaściwsze słowo. Bogu dzięki, że nie musiałam tego oglądać. A pan musiał tu wszystko... uporządkować. - Miałem pomocników. - Wiem, że robił pan najtrudniejsze rzeczy. Spencer, Rawlings i Batesman. Z nimi było najgorzej, prawda? Wiem, że nie chciał pan, by ktokolwiek inny się nimi zajmował. Johnny Holbrook powiedział Janet, a ona mnie. - Wstrząsnął nią dreszcz. - Okropnie tutaj. Gdzie jest porucznik? McKinnon zaprowadził ją do kabiny kapitana, gdzie Naseby miał na oku leżącego Ulbrichta. - I znów się widzimy, poruczniku. Właśnie miałam okazję na własnej skórze doświadczyć pogody, na którą wcześniej wyciągnął pana bosman. Ohyda. Jak się pan czuje? - Kiepściutko, siostro, bardzo kiepściutko. Myślę, że trzeba, żeby się ktoś mną zajął. Zdjęła pelerynę i wełniany płaszcz. - Nie sprawia pan wrażenia osoby chorej. - Pozory, pozory. Czuję się bardzo słabo. Daleki jestem od tego, by sobie samemu ordynować lekarstwo, ale trzeba mi czegoś na wzmocnienie, czegoś, co by mnie postawiło na nogi. - Omdlewającym ruchem wyciągnął rękę. - Czy pani wie, co jest w tej ściennej szafce? - Nie - odparła surowo. - Nie wiem. Ale się domyślam. - Hm, sądziłem, że może... W drodze wyjątku... Rozumie pani... - To są prywatne zapasy kapitana Bowena. - Czy mogę powtórzyć, co mi powiedział kapitan? - zapytał McKinnon. - "Dopóki Ulbricht nawiguje, może nadwerężać moje zapasy". A w każdym razie to miał na myśli. - Nie widzę, żeby teraz nawigował. Ale dobrze. Odrobinkę. Bosman wręczył Niemcowi szklaneczkę whisky; mina siostry Morrison mówiła wystarczająco jasno, że ona i McKinnon znacznie się różnią w rozumieniu słowa "odrobinka". - Zabieramy się, George. To nie dla nas miejsce - oznajmił. Siostra Morrison zdawała się być lekko zdziwiona. - Nie musicie wychodzić. - Nie znosimy widoku krwi. Ani cierpienia, gdyby do tego doszło. Ulbricht opuścił szklaneczkę. - Zostawiacie nas na łasce Cichej Stopy? - spytał. - George, jeśli zaczekasz na zewnątrz, ja pójdę zluzować przy sterze Trenta. Kiedy będzie pani gotowa, siostro, znajdzie mnie pani. McKinnon sądził, że zabiegi potrwają dziesięć, góra piętnaście minut. Tymczasem minęło prawie czterdzieści, zanim zjawiła się na mostku. Spojrzał na nią współczująco. - Czyżby z nim gorzej, niż się pani spodziewała, siostro? Nie wygłupiał się, kiedy mówił, że z rum kiepsko? - Nie, nie, wszystko w porządku. Szczególnie dobrze ma się jego język. Ależ ten człowiek jest wygadany! - No, ale nie mówił przecież do ściany, prawda? - Co pan ma na myśli? - Hm, nie mówiłby tyle, gdyby pani tyle nie słuchała - zauważył rezolutnie. Wyglądało na to, że siostra Morrison nie spieszy się w drogę powrotną. Jakiś czas milczała, a potem powiedziała z cieniem uśmiechu w głosie: - Wie pan, muszę stwierdzić, że pan nie tyle doprowadza mnie do szału, ile złości. Normalnego człowieka ciekawiłoby, o czym rozmawialiśmy. - Mnie też ciekawi. Tyle że nie jestem wścibski. Gdyby chciała mi pani powiedzieć, powiedziałaby pani. Gdybym się dopytywał, a pani nie chciała nic mówić, i tak bym się niczego nie dowiedział, prawda? Ale dobrze, chciałbym wiedzieć. - Nie jestem pewna, czy się rozzłościć czy nie. - Umilkła. - Dlaczego zdradził pan Ulbrichtowi, że jestem półkrwi Niemką? - To chyba nie sekret, co? - Nie. - I pani się tego nie wstydzi, tak? Słyszałem to od pani na własne uszy. A zatem o co chodzi? Ha! Dlaczego nie poinformowałem pani, że mu o tym mówiłem! O to idzie! Po prostu nie wpadło mi to do głowy. - Mógł mi pan przynajmniej powiedzieć, że on jest w połowie Anglikiem. - Na to też nie wpadłem. Nieważne. Nie interesuje mnie, kto jest jakiej narodowości. Opowiadałem pani o moim szwagrze. Jak nasz Ulbricht, on też jest pilotem i też w stopniu porucznika. Gdyby za swój obowiązek uważał, że musi zrzucić na mnie bombę, zrobiłby to bez mrugnięcia okiem. Ale trudno spotkać wspanialszego faceta. - łatwo pan wybacza, panie McKinnon. - Wybacza? - Spojrzał na nią zdumiony. - Nie mam czego wybaczać. Znaczy się, nie spuścił mi jeszcze bomby na głowę. - Nie to miałam na myśli. Nawet gdyby tak zrobił, niczego by to nie zmieniło. - Skąd paru wie? - Wiem. McKinnon nie ciągnął wątku. - Nie wygląda mi to na bardzo zajmującą konwersację. W każdym razie niewartą czterdziestu minut. - Cieszył się jak dziecko, wytykając mi, że jest bardziej angielski ode mnie; to znaczy, jeśli idzie o krew. Od początku angielska w pięćdziesięciu procentach i od wczoraj jeszcze dodatkowy litr. - Rzeczywiście. - Bosman zachowywał się nader uprzejmie. - No dobrze, statystyka też pana nie interesuje. Powiedział również, że jego ojciec zna mojego. - A... To już interesujące. Chwileczkę. Wspominał, że jego ojciec był attache niemieckiej ambasady w Londynie. Nie wspominał jednak jakim - handlowym, kulturalnym czy może jeszcze innym. Może napomknął coś o tym, że jego ojciec był attache morskim, co? - Napomknął, owszem. - Brakowałoby tylko, żeby był kapitanem niemieckiej marynarki wojennej! - Właśnie jest. - No to jesteście właściwie jak bracia. Raczej jak brat i siostra. Wspomnisz moje słowa, siostro - rzekł z powagą. - Widzę w tym palec Boży. Coś jest tam w górze zapisane. Co paru na to? - Phi! - Obydwaj w służbie czynnej? - Tak. - Zabrzmiało to smutno. - Nie wydaje się pani zabawne, że obydwaj tatusiowie grasują po szerokich morzach kombinując, jak tu nawzajem zrobić sobie kuku? - Wcale mi się to nie wydaje śmieszne. - Nie mówiłem tego w tym sensie. - Gdyby ktokolwiek powiedział kiedyś bosmanowi, że pewnego dnia Margaret Morrison wyda mu się kobietą złamaną duchowo, uznałby, że ów ktoś postradał zmysły. Tak byłoby kiedyś, ale już nie dziś. Nie umiał sobie wytłumaczyć jej nagłego przygnębienia. - No, no, nie martw się już, moja kochana. Nigdy do tego nie dojdzie. - Sam nie bardzo wiedział, co chciał przez to powiedzieć. - Oczywiście że nie. - Głos miała całkowicie wyprany z wiary w to, co mówi. Chciała coś dodać, zawahała się, wbiła oczy w podłogę, później z wolna uniosła głowę. Jej twarz kryła się w cieniu, ale bosman dałby sobie głowę uciąć, że w oczach widział blask łez. - Słyszałam dziś o panu różne rzeczy. - Z całą pewnością nic pochlebnego. W tych czasach nikomu nie można już wierzyć. Co takiego, siostro? - Wolałabym, żeby pan mnie tak nie nazywał. - Jej irytacja była równie niezwykła jak przygnębienie. McKinnon uniósł brew w uprzejmym zdziwieniu. - "Siostro"? Ale przecież pani jest siostrą. - W pana ustach brzmi to inaczej. Przepraszam, nie to miałam na myśli. W ustach innych brzmi to przecież tak samo. Zupełnie jak w tanich amerykańskich filmach, w których facet lata ze strzelbą i do każdego mówi "siostro". Uśmiechnął się. - Nie chciałbym, żeby miała mnie pani za bandytę... panno Morrison. - Wie pan, jak mam na imię. - Tak. Wiem również, że chciała pani coś powiedzieć, rozmyśliła się pani i teraz usiłuje się pani wykręcić sianem. - Nie. Tak. Niezupełnie tak. Nie wiem, jak zacząć, nie jestem zbyt zręczna w tych sprawach. Dziś rano dowiedziałam się o pańskiej rodzinie. Tuż przed moim tu przyjściem. Współczuję panu, ogromnie panu współczuję. - Janet? - Tak... - To nie tajemnica. - Zginęli z ręki pilota niemieckiego bombowca. - Przyglądała się mu dłuższą chwilę i potrząsnęła głową. - Zjawia się następny pilot, niemiecki pilot, znów atakuje niewinnych cywilów, i to akurat pan jest pierwszą osobą, która spieszy mu na ratunek. - Niech mi pani nie dorabia aureoli ani skrzydeł. Poza tym nie jestem pewien, czy to komplement. A czego by się pani po mnie spodziewała? Że będę się mścił na oślep na niewinnych ludziach? - Pan? Niechże się pan nie wygłupia! Nie, zdaje się, że mówiąc takie rzeczy, wygłupiłam się sama. Ale pan dobrze wie, o co mi chodzi. Słyszałam też, że podoficer McKinnon, odznaczony Medalem za Wzorową Służbę, członek Orderu Imperium Brytyjskiego i Bóg wie czego jeszcze, leżał w szpitalu na Malcie ze złamanym kręgosłupem, kiedy dostał tę wiadomość. Włoski bombowiec trafił waszą łódź podwodną. Pan działa jak magnes na bombowce nieprzyjaciela. - Janet o tym nie wiedziała. Uśmiechnęła się. - Zaprzyjaźniliśmy się nieco z kapitanem Bowenem. - Kapitan Bowen jest starą plotkarą - powiedział McKinnon bez złości. - Kapitan Bowen jest starą plotkarą. Pan Kennet jest starą plotkarą. Pan Patterson jest starą plotkarą. Pan Jamieson jest starą plotkarą. Wszyscy oni to stare plotkary. - Boże, zmiłuj się! To szalenie poważny zarzut, siostro? O, przepraszam, Margaret. - Stare plotkary coś sobie opowiadają przyciszonymi głosami lub szeptem. Jak tylko dwie czy trzy zbiorą się razem, albo też gdy zbiorą się wszystkie cztery razem, natychmiast ściszają głos albo szepczą. Czuje się to napięcie, strach - nie, to nie jest dobre słowo - raczej niepokój. Dlaczego szepczą? - Może mają swoje sekrety? - Należy mi się chyba coś więcej. - Mamy na pokładzie sabotażystów. - Wiem. Wszyscy o tym wiemy. Ci, którzy szepczą, wiedzą, że my wiemy. - Patrzyła na niego długo i uporczywie. - Zasługuję chyba na coś konkretniejszego. Nie ufa mi pan? - Ufam. Polują na nas. Ktoś na statku ma nadajnik, wysyłający ciągły sygnał naprowadzający. Luftwaffe i U-booty doskonale wiedzą, gdzie jesteśmy. Ktoś chce nas dopaść. Ktoś chce przechwycić "San Andreasa". Długo wpatrywała się w jego oczy, jakby szukając odpowiedzi na pytanie, którego nie umiała sformułować. McKinnon potrząsnął głową i rzekł: - Przykro mi. To wszystko, co wiem. Musi mi pani uwierzyć. - Wierzę panu. Któż mógłby nadawać taki sygnał? - Każdy. Obawiam się, że ktoś z naszej załogi. Ale równie dobrze ktoś z "Argosa", któryś z chorych z Murmańska. To pozornie absurdalne pomysły, ale jeden z nich musi być mniej absurdalny od innych. Który, nie mam pojęcia. - Dlaczego komuś miałoby na nas zależeć? - Gdybym wiedział, znałbym odpowiedź na wiele pytań. Niestety, znów nie mam pojęcia. - Ale jak nas chcą przechwycić? - Z łodzi podwodnej, z U-boota. Nie ma innego sposobu. Nie mają statków, a samolot nie wchodzi w grę. Modlą się, ot co, modlą się te pani szepczące plotkary. Błagają, by śnieg się nigdy nie skończył, bo zadymka jest naszą jedyną nadzieją. Wznoszą modły, żeby - jak to nasi druidzi zwykli mawiać - fortuna nas nie opuściła. - A jeśli opuści? - No to koniec. - I nic pan nie będzie robił? - Tym razem całkiem wyraźnie nie dowierzała. - Nawet pan nie będzie próbował?! McKinnon postanowił podjąć określone kroki już parę godzin temu, ale nie wydawało mu się, żeby było to właściwe miejsce i czas, by o nich opowiadać. - A co, u licha, miałbym niby robić, co? Posłać ich na dno salwą czerstwego chleba i zgniłych ziemniaków? Zapomina pani, że to statek szpitalny. Sami chorzy, ranni i cywile. - Na pewno coś można zrobić. - W jej głosie pojawiła się dziwna nuta, nuta desperacji. - Uhonorowany licznymi medalami podoficer McKinnon - dodała z goryczą. - Uhonorowany licznymi medalami podoficer McKinnon przeżyje, by walczyć w przyszłości. - Teraz! Teraz! - Głos jej się załamał. - Walcz z nimi teraz! Teraz! Teraz! - Ukryła twarz w dłoniach. Bosman otoczył ramieniem jej drżące ciało i przyglądał się jej z głębokim zdziwieniem. Człowiek o nieskończonej pomysłowości, człowiek umiejący sobie świetnie radzić w każdej sytuacji zgotowanej przez los, zupełnie nie wiedział, czym wytłumaczyć sobie dziwne zachowanie dziewczyny. Szukał słów pociechy i otuchy, lecz skoro nie znał powodu jej rozpaczy, nie znalazł też i sposobu pokrzepienia. Powtarzanie "no, no, już dobrze" również nie skutkowało, poprzestał więc w końcu na: - Zawołam Trenta i sprowadzę panią na dół. Kiedy po wyjątkowo trudnej przeprawie górnym pokładem między nadbudówką a szpitalem dotarli na miejsce - musieli przebijać się przez szalejący wiatr i zamieć śnieżną - zaprowadził ją do maleńkiej świetlicy i wybrał się po Janet Magnusson. Znalazł ją i powiedział: - Idź lepiej zobaczyć, co się dzieje z twoją przyjaciółką Maggie. Jest bardzo zdenerwowana. - Uniósł w górę dłoń. - Nie, Janet, nic tu nie zawiniłem. To nie ja ją zdenerwowałem. - Ale byłeś z nią, kiedy się zdenerwowała! - rzuciła oskarżycielsko. - Zawiodła się na mnie, to wszystko. - Zawiodła się? - Chce, żebym popełnił samobójstwo. Mam na ten temat inne zdanie. Postukała się w głowę. - Jedno z was ma fioła. Nie mam zbyt dużych wątpliwości, które. Bosman usiadł na stołku przy stole jadalnym, a Janet wyszła do świetlicy. Wyłoniła się stamtąd po pięciu minutach i usiadła naprzeciwko niego. Miała zmartwioną minę. - Przepraszam, Archie. Nic nie zawiniłeś. I żadne z was nie ma fioła. Za to ona ma ambiwalentne uczucia wobec Niemców. - Ambi... jakie? - Mieszane. To, że jej matka jest Niemką, wcale nie pomaga. Maggie przeżywa ciężki okres. Bardzo ciężki. Tak, wiem, ty też, ale ty jesteś inny. - Oczywiście, jestem inny. Nie znam tych subtelnych uczuć. - Och, uspokój się, Archie. Ty miałeś nic nie wiedzieć. Tak naprawdę jestem chyba jedyną osobą, która wie, co się stało. Jakieś pięć miesięcy temu straciła swego jedynego brata i narzeczonego. Obydwaj zginęli nad Hamburgiem. Nie w tym samym samolocie, nawet nie podczas tego samego nalotu. W odstępie kilku tygodni. - O Boże... - McKinnon potrząsnął wolno głową i jakiś czas milczał. - Cholera, biedna mała... To wiele tłumaczy. - Wstał, poszedł do prywatnego barku doktora Singha i wrócił ze szklaneczką. - Legendarna stalowa wola McKinnonów. Byłaś przy Margaret, kiedy to się stało? - Tak. - Więc znałyście się już przedtem? - Oczywiście. Przyjaźnimy się od lat. - Zatem musiałaś znać i tych dwóch chłopców. - Nic nie odrzekła. - Chodzi mi o to, czy dobrze ich znałaś. - Wciąż milczała. Siedziała ze spuszczoną głową i wpatrywała się w zaciśnięte na stole dłonie. Zirytowany jak nigdy, wyciągnął rękę, ujął jej rękę w nadgarstku i łagodnie potrząsnął. - Janet... Podniosła wzrok. - Słucham, Archie. - Jej oczy lśniły, wypełnione łzami. - O Boże! Mój Boże! - westchnął. - I ty też... - Znów potrząsnął głową i znów na chwilę pogrążył się w milczeniu. - Posłuchaj, Janet, oni wiedzieli, co robią. Wiedzieli, że ryzykują. Wiedzieli, że niemieckie działa przeciwlotnicze i nocne myśliwce zrobią wszystko, żeby ich zestrzelić. I tak się stało. To było ich święte prawo, Janet. Chcę ci jeszcze przypomnieć, że nie były to naloty na cele militarne, ale naloty dywanowe. Ty wiesz, co to znaczy. Skoro więc obie z Maggie płaczecie nad sobą, popłaczcie też nad rodzinami tysięcy niewinnie zabitych, których pogrzebali pod gruzami Hamburga chłopcy z RAF-u. Skoro już, to zapłaczcie nad całą ludzkością. Dwie łzy spłynęły jej po twarzy. - Ty, McKinnon, jesteś potworem bez serca. - Tak, jestem potworem bez serca: - Wstał. - Gdyby ktoś mnie szukał, będę na mostku. Nadeszło i minęło popołudnie, a wraz ze schyłkiem dnia wzmagał się wiatr, by wreszcie zawyć z natężeniem huraganu lub tajfunu spotykanych w nieco bardziej tropikalnych częściach świata. O drugiej po południu, kiedy światło, które można by w najlepszym razie nazwać szarym półmrokiem, zaczynało przygasać, na trawersie "San Andreasa" śnieżyca uniemożliwiała prowadzenie obserwacji za mostkiem - widać było kipiel tak białą, jak zacinający śnieg. Bezkształtne doliny ograniczone z obu stron rosnącymi ścianami wody opadały tak głęboko, że łatwo zatopiłyby podmiejski domek, a ktoś bardziej spostrzegawczy powiedziałby, że i podmiejski kościół wraz z niemal całą wieżą. "San Andreas" znalazł się w tarapatach. Przy swoich dziewięciu tysiącach trzystu tonach nie należał do małych statków i mimo że bosman kazał zmniejszyć obroty silnika do minimum, byleby tylko zachować sterowność, sytuacja pływającego szpitala wciąż była trudna. Nie przyczyniała się do tego ani wielkość statku, ani wysokość fal; kiedy indziej "San Andreas" poradziłby sobie z takim sztormem bez większych kłopotów. Dwa zasadnicze powody zmartwienia tkwiły w czym innym. Pierwszym z nich był lód. Statek na fali może być "twardy" bądź "miękki". "Twardy" to znaczy, że przechyla się niechętnie, a jeśli się już przechyli, bardzo szybko wstaje. "Miękki" łatwo się przechyla, wraca zaś wolno i opornie. Okręt staje się "miękki" wówczas, gdy zwiększa wagę od góry i tym samym podnosi swój środek ciężkości. Główną tego przyczyną jest lód. Wraz z narastaniem warstwy lodu na górnych pokładach wzrasta też stopień twardości statku. Z chwilą kiedy lód osiągnie odpowiednią grubość, okręt nie podniesie się już z przechyłu, odwróci do góry dnem i zatonie. Nawet cudownie przystosowane do żeglugi trawlery oceaniczne budowane specjalnie do operacji arktycznych ulegały skrytobójczo zdradzieckim i śmiertelnym atakom lodu; dla lotniskowców działających na Dalekiej Północy lód na rozległych powierzchniach górnych pokładów stanowił nieustające zagrożenie stabilności. McKinnon mocno się niepokoił nagromadzeniem lodu na "San Andreasie". Zacinający zbity śnieg też się częściowo do tego przyczynił, choć nie za wiele, bo wyjąwszy osłoniętą przestrzeń za nadbudówką, większość śniegu zostawała najzwyczajniej w świecie wymieciona silnymi podmuchami wiatru. Za to od wielu godzin, zależnie od zmieniającego się kierunku nieustannie przemieszczających się fal, "San Andreas" uginał się pod ciężarem olbrzymich ilości wody i pyłu wodnego , które jeszcze przed uderzeniem o pokłady zamieniały się w lód. Statkowi udawało się od czasu do czasu płynąć równo, bez wstrząsów, ale coraz częściej przechylał się nagle i głęboko i coraz bardziej ociężale prostował. Bosman wiedział, że od krytycznego momentu dzieli ich jeszcze trochę czasu i lodu, lecz wiedział też, że bez poprawy pogody moment ów musi nieuchronnie nastąpić. Nie można było nic zrobić. Ciężkie młoty i łomy odniosłyby tylko minimalny skutek, a istniała duża szansa, że posługujący się nimi ludzie w krótkich abcugach znaleźliby się za burtą, bo na takich chwiejących się lodowiskach nie sposób znaleźć oparcie dla stóp. McKinnon pierwszy raz żałował, że znalazł się na pokładzie ropniaka zbudowanego w stoczni amerykańskiej zamiast na statku angielskim spalającym węgiel, gdyż popioły z kotła rozsypane na pokładzie stworzyłyby dość bezpieczne podłoże dla nóg i zdecydowanie sprzyjałyby topnieniu lodu. Z ropą nie dawało się zrobić nic. Jeszcze bardziej naglący problem stanowiła nadbudówka. Wyjąwszy chwile, gdy statek płynął równo, mocno nadwerężony metal torturowany ciągłymi wibracjami i wstrząsami, skrzypiał i jęczał niczym w proteście, a kiedy "San Andreas" wpadał w dolinę, cała konstrukcja nadbudówki przesuwała się w sposób namacalny. McKinnon oceniał, że boczny ruch najwyższego punktu na mostku, gdzie sam stał, wynosi każdorazowo od czterech do sześciu cali. Sprawiało to wybitnie nieprzyjemne wrażenie i pobudzało do myślenia: jak dużego trzeba spadku i jak ostrego kąta przechyłu, by zadziałała poprzeczna siła tnąca i nadbudówka na zawsze rozstała się z kadłubem? Zaprzątnięty tą myślą bosman zszedł na dół, do Ulbrichta. Ulbricht, który na obiad wciął kanapki, popił szkocką i odespał później dwie godzinki, siedział teraz podparty na koi w cokolwiek filozoficznym nastroju. - Ten, kto nazwał wasz statek "San Andreas", trafił w dziesiątkę - zaczął. - Pan oczywiście wie, że "San Andreas" to słynny uskok, znany rejon trzęsień ziemi. - Obłapił bok koi, gdy statek runął w dolinę i zadrżał nad wyraz niepokojąco. - Czuję się właśnie tak, jakbym przeżywał trzęsienie ziemi. - To pomysł pana Kenneta. Pan Kennet miewa czasami dość szczególne poczucie humoru. Jeszcze tydzień temu nazywaliśmy się "Ocean Belle". Kiedy zmieniliśmy kolor z szarego na barwy Czerwonego Krzyża - białą, zieloną i czerwoną - pan Kennet uważał, że powinniśmy też zmienić nazwę. Statek został zbudowany w Richmond, w Kalifornii. Richmond leży na uskoku Haywarda, który jest odnogą San Andreasa. Zdaniem pana Kenneta "San Andreas" brzmi o niebo romantyczniej niż "Uskok Haywarda". Poza tym sądził, że to zabawne ochrzcić statek imieniem obszaru potencjalnych katastrof. - Bosman uśmiechnął się.. - Ciekawe, czy nadal go to bawi. - Cóż, miał mnóstwo czasu na refleksje od wczorajszego ranka, kiedy to zrzuciłem mu bomby na głowę. Przypuszczam, że opanowały go niejakie wątpliwości w tej materii. - Ulbricht mocniej zacisnął dłoń na stelażu koi, gdy "San Andreas" opadł w kolejną dziurę. - Pogoda nic się nie poprawia, panie McKinnon? - Nic a nic. O tym właśnie przyszedłem porozmawiać. Wieje dwunastka. W tych ciemnościach i przy śnieżycy - zacina jak nie wiem - widoczność jest zupełnie zerowa. Nie ma szans na żadne pomiary przez długie godziny. Uważam, że o wiele lepiej byłoby panu w szpitalu. - Absolutnie nie. Żeby dojść do szpitala, musiałbym się przebijać przez huragan, nie mówiąc już o śnieżycy. Człowiek tak osłabiony jak ja? Nie do wyobrażenia. - Na dole jest cieplej, poruczniku, wygodniej. No i oczywiście nie rzuca tak bardzo jak tutaj. - Ach Boże, panie McKinnon! Że też mógł pan zapomnieć o najważniejszym atucie! Śliczne pielęgniarki! Dziękuję, nie. Wolę kapitańską koję, by już nie wspomnieć o kapitańskiej whisky. Prawda oczywiście jest inna: podejrzewa pan, że lada moment nadbudówka może wylecieć za burtę, i chce mnie pan stąd usunąć, zanim do tego dojdzie, zgadza się? - Hm... - McKinnon dotknął zewnętrznej grodzi. - Jest ciut niestabilna. - Pan rzecz jasna zostaje? - Robota na mnie czeka. - Niewiarygodne! Pan zostaje, to ja też. Muszę bronić honoru Luftwaffe. McKinnon nie spierał się. Jeżeli odczuwał cokolwiek, to niejasne zadowolenie z decyzji Ulbrichta. Postukał w barometr i uniósł w górę brew. - Trzy milibary? - W górę? - W górę. - Nadciąga pomoc. Jeszcze jest nadzieja. - Miną godziny, zanim pogoda się uspokoi, jeśli uspokoi się w ogóle. Nadbudówka i tak może w każdej chwili odlecieć. A jeżeli nawet nie, to wciąż naszą jedyną nadzieją jest śnieg. - A jak i śnieg się skończy? - Nadciągną U-booty. - Jest pan o tym przekonany? - Tak. Pan nie? - Obawiam się, że ja też, panie McKinnon, ja też... Trzy godziny później, zaraz po piątej, o wiele wcześniej, niż się McKinnon tego spodziewał, pogoda zaczęła się uspokajać, z początku prawie niedostrzegalnie, wreszcie w coraz żywszym tempie. Siła wiatru opadła do stosunkowo łagodnych sześciu stopni, łamiące się chaotycznie grzywacze z wczesnego popołudnia przegrupowały się w znów rozpoznawalny, falom podobny wzór. "San Andreas" płynął teraz właściwie spokojnie, ponieważ pokrywający pokład lód nie stanowił już zagrożenia , a nadbudówka przestała skrzypieć i jęczeć. Zdaniem bosmana najlepsze z tego wszystkiego było to, że śnieg, choć nie zacinał już w poziomie jak przedtem, wciąż jednak sypał jak wszyscy diabli. W głębi serca McKinnon żywił przekonanie, że atak, jeżeli do ataku dojdzie, nastąpi w ciągu krótkich godzin dnia. Wiedział też jednak, że zdecydowany na wszystko kapitan U-boota nie zawaha się szturmować i przy świetle księżyca. Z jego doświadczeń wynikało, że dowódcy U-bootów byli na ogół zdecydowani na wszystko, a tej nocy miał świecić księżyc. Śnieg nie mógłby ich ukryć za dnia, ale w ciemnościach stanowił prawdziwą gwarancję bezpieczeństwa. Ruszył do kabiny kapitana, gdzie zastał Ulbrichta ćmiącego drogie hawańskie cygaro - kapitan Bowen, fajczarz, pozwalał sobie na jedno dziennie - i sączącego równie kosztowną szkocką; jedno i drugie przyczyniało się niewątpliwie do jego zrelaksowanego nastroju. - Aaa, pan McKinnon! Już lepiej, prawda? Mam na myśli pogodę. Idzie ku lepszemu z każdą minutą. Wciąż pada? - I to jak! Dobrodziejstwo mieszane, jak sądzę. Nie ma mowy o pomiarach, ale przynajmniej pańscy przyjaciele nie siedzą nam na karku. - Przyjaciele...? Tak... Zastanawiałem się dość długo, kto tu jest moim przyjacielem. - Machnął ręką, jak gdyby odganiając tę myśl, co jest nie lada sztuką, gdy w jednej trzyma się szklaneczkę whisky, a w drugiej cygaro. - Czy siostra Morrison choruje? - Nie przypuszczam. - Podobno jestem jej pacjentem. Czas położyć kres temu karygodnemu zaniedbaniu. Człowiek może się wykrwawić na śmierć. - Nie dopuścimy do tego. - McKinnon uśmiechnął się. - Ściągnę ją tutaj. Zadzwonił do szpitala, a kiedy tam dotarł, siostra Morrison była gotowa do drogi. - Coś się stało? Źle się czuje? - dopytywała się. - Czuje się okrutnie zaniedbany i bredzi o wykrwawieniu się na śmierć. Tak naprawdę jest w niezłym humorze. Pali cygaro, popija najprawdziwszą szkocką i wygląda na to, że zdrowie mu dopisuje. Jest tylko znudzony, samotny, może jedno i drugie. Chce z kimś porozmawiać. - Zawsze może porozmawiać z panem. - Z kimś nie znaczy z kimkolwiek. Nie jestem Margaret Morrison. Sprytni ci piloci Luftwaffe. Zawsze może panią wezwać pod pretekstem "zaniedbywania obowiązków". Zaprowadził ją do kabiny kapitana, kazał się wezwać ze szpitala, kiedy będzie gotowa, wziął listy załogi z kapitańskiego biurka i udał się na poszukiwania Jamiesona. Spędzili razem prawie pół godziny, przeglądając papiery każdego członka załogi: pokładowego i podpokładowego. Usiłowali przypomnieć sobie każdy znany im szczegół biografii tych ludzi i to, co ktoś kiedyś o kimś powiedział. Kiedy wreszcie skończyli odwoływanie się do dokumentów i do własnej pamięci, Jamieson odsunął od siebie listy załóg, oparł się wygodniej i westchnął. - I co pan wykombinował, bosmanie? - Tyle co pan, panie Drugi, nic. Nie wiem nawet, w którą stronę skierować podejrzenia. Mało tego, że nie widzę tu odpowiednich kandydatów na sabotażystę, to nie ma tu nikogo, kto by go choć z daleka przypominał. Myślę, że obydwaj moglibyśmy za naszych ludzi ręczyć nawet w sądzie, prawda? Jednak jeżeli przyjmiemy teorię Ulbrichta - a pan, pan Patterson, Naseby i ja już ją przyjęliśmy - jeśli więc założymy, że to ktoś z naszej załogi podłożył ładunek w komorze balastowej, kiedy staliśmy burta w burtę z korwetą, to nie ma siły, to musi być któryś z nich. Jeśli nie, to ktoś z personelu medycznego. - Z personelu medycznego? - Ja.mieson potrząsnął głową. - Siostra Morrison w roli pływającej Maty Hari? Mam tyle wyobraźni, co każdy przeciętny człowiek, bosmanie, ale chyba wyobraźni innego rodzaju. - Ja również. I znów poszlibyśmy za nich ręczyć w sądzie. Ale to przecież musi być ktoś, kto z nami płynie od Halifaksu. Jak już przejdziemy na emeryturę, panie Jamieson, lepiej nie ubiegajmy się o posady w Urzędzie Śledczym Scotland Yardu. Istnieje i taka możliwość, że nasz sabotażysta - ktokolwiek by nim był - jest dodatkowo w zmowie z kimś z "Argosa" albo z jednym z dziewięciu inwalidów z Murmańska. - O których nie wiemy nic a nic, co nam szalenie pomaga. - Jeśli chodzi o załogę "Argosa", to prawda. Jeśli chodzi zaś o inwalidów, mamy naturalnie ich nazwiska, stopnie, numery. jeden z chorych na gruźlicę, nazywa się Hartley, jest mechanikiem. Zna się pewnie na elektryce. Drugi, Simons - przypadek załamania nerwowego albo symulant - jest starszym torpedystą. Ten zna się na materiałach wybuchowych. - Zbyt oczywiste, bosmanie. - Zdecydowanie zbyt oczywiste. Może o to właśnie chodziło. - Zna ich pan? To znaczy, czy rozmawiał pan z nimi? - Tak. Zdaje się, że pan też. To ci dwaj rudzi. - Aaa... Ci dwaj. Prości, uczciwi marynarze. Sprawiają raczej pozytywne wrażenie. Ale pewnie najlepsi kryminaliści nigdy nie wyglądają jak... Nie wyglądają jak bandyci, chciałem powiedzieć. - Westchnął. - Zgadzam się z panem, bosmanie. Nie jesteśmy żadną konkurencją dla Scotland Yardu. - Właśnie. - McKinnon wstał. - Myślę, że powinienem uwolnić siostrę Morrison ze szponów Ulbrichta. Siostra Morrison nie tkwiła w szponach porucznika Ulbrichta, nic też nie wskazywało na to, by chciała się od niego uwolnić. - Już pora? - zapytała. - Ależ skąd! Chciałem tylko powiedzieć, że gdyby mnie pani potrzebowała, jestem na mostku. - Spojrzał na Niemca, później na nią. - A więc udało się paru go uratować, co? W porównaniu z tym, co działo się zaledwie kilka godzin temu, prawa burta mostka była teraz niemal oazą ciszy i spokoju. Wiatr opadł i wiało najwyżej czwórką. Morze, któremu daleko było jeszcze do stawu, kiwało, ale w granicach paru tylko stopni. Tyle nazbierało się po stronie plusów. Na minusie zapisał się fakt, że śnieg przerzedził się do tego stopnia, iż bosman bez żadnego trudu dostrzegał na przednim pokładzie oświetlony łukową lampą czerwony krzyż, lekko błyszczący pod koszulką lodu. McKinnon schował się znów na mostek i zadzwonił do chiefa, do maszynowni. - Panie Patterson, tu bosman. Przeciera się. Wygląda na to, że lada moment w ogóle przestanie padać. Proszę o zgodę na wyłączenie wszystkich zewnętrznych świateł. Za wysoka fala, żeby jakiś U-boot namierzył nas przez peryskop, ale jeżeli się już wynurzył, a śnieg przestanie sypać, to przy oświetleniu naszych krzyży z kiosku obserwacyjnego wypatrzą nas z odległości kilku mil. - Co to, to nie. Dobra, żadnych świateł. - Jeszcze jedno. Czy mógłby pan wysłać na pokład kilku ludzi? Muszą wyciąć w lodzie ścieżki między szpitalem a nadbudówką. Młotami , łomami, czymkolwiek. Wystarczy na szerokość dwóch stóp. - Załatwione. Kwadrans później, nie mając wciąż żadnego znaku od Margaxet Morrison, bosman znów wyszedł na skrzydło. Śnieg ustał zupełnie. Tu i ówdzie widać było przetarte łaty czystego nieba, świeciło kilka gwiazd, choć Polarna czaiła się w ukryciu. Wciąż jednak panowały całkowite ciemności tak, że bez świateł pokładowych McKinnon nie mógł dojrzeć nawet kubryka. Wrócił do środka i zszedł do kabiny kapitańskiej . - Przestało padać, poruczniku, widać kilka gwiazd. Nie za wiele i niestety nie Polarną, ale kilka jest. Nie wiem, jak długo to się utrzyma, dlatego sądziłem, że zechce pan teraz zerknąć w niebo. Rozumiem, że siostra Morrison zatamowała krwotok. - Nie było żadnego krwotoku, panie McKinnon, i świetnie pan o tym wie - odparła przełożona. - Tak jest, siostro. Mrugnęła do niego i uśmiechnęła się. - Archie McKinnon... - Wiatr znacznie przycichł, fakt - oznajmił bosman. Pomógł Ulbrichtowi włożyć wierzchnie ubranie. - Ale to jest równie niezbędne jak przedtem. Temperatura wciąż poniżej zera. - Fahrenheita? - O, przepraszam. Wy używacie innej skali. Około minus dwudziestu stopni Celsjusza. - Czy pielęgniarka może mu towarzyszyć? W końcu zeszłym razem był przy nim doktor Sinclair. - Oczywiście. Nie radziłbym jednak pani wychodzić na skrzydło. - McKinnon wziął sekstans, chronometr i asystował im przy wspinaczce na mostek. Tym razem Ulbricht poradził sobie sam. Zbadał oba skrzydła mostka i na miejsce obserwacji wybrał sterburtę. Zabawił tam dłużej niż poprzednio, bo musiał zrobić więcej pomiarów; zapewne dlatego, że nie było Polarnej. Schował się do środka, jakiś czas skupiał się nad mapą, wreszcie oderwał od niej wzrok. - Nieźle. W tych warunkach zupełnie nieźle. Nie myślę o nawigacji, tylko o kursie, którego się trzymamy. Nie mam oczywiście pojęcia, czy trzymaliśmy się go cały czas, ale to bez znaczenia. Jesteśmy teraz na południe od koła arktycznego, na jakichś sześćdziesięciu sześciu stopniach dwudziestu minutach szerokości północnej i czterech stopniach dwudziestu minutach długości wschodniej. Kurs dwieście trzynaście, co by wskazywało, że w ciągu minionych dwunastu godzin wiatr skręcił w lewo tylko o pięć stopni. Dobrze jest, panie bosmanie. Sterując tak, żeby mieć wiatr i fale za rufą, spokojnie przetrzymamy noc, a jeśli nawet zejdziemy nieco z kursu i tak na nic nie wpadniemy. Jutro rano o tej porze wykreślę kurs bardziej na południe. - Serdeczne dzięki, poruczniku. Jak to się mówi, zapracował pan na kolację. Skoro już o tym mówimy, podeślę ją panu na górę w ciągu najbliższych trzydziestu minut. Zasłużył pan sobie również na porządne spanie. Dziś już nie będę pana niepokoił. - I na nic więcej sobie nie zasłużyłem? Piekielnie zimno tam było , panie bosmanie... - Z całą pewnością kapitan nie miałby nic przeciw temu. Jak długo pan nawiguje... - Zwrócił się do dziewczyny. - Schodzi pani na dół? - Ależ tak, naturalnie! Schodzi, schodzi - odparł Ulbricht. - Jestem taki samolubny, strasznie samolubny... - Jeśli gryzło go sumienie, nie było tego widać. - Pani pozostali pacjenci... - Moi pozostali pacjenci są pod dobrą opieką. Czuwa przy nich siostra Maria. Nie mam teraz dyżuru. - Nie ma dyżuru! Czuję się przez to jeszcze gorzej. Powinna pani teraz odpoczywać, moja droga, a jeśli nie odpoczywać, to spać. - Daleko mi do spania, dziękuję. A pan? Pan też schodzi? Teraz droga jest łatwa. Statek płynie jak po stole. Poza tym, jak pan słyszał, tej nocy nie będzie pan już potrzebny. - Hm, cóż... - Ulbricht roztropnie zawiesił głos. - Zważywszy wszystko sądzę, że powinienem zostać na górze. Nieprzewidziane sytuacje, alarmy, awarie... Sama pani rozumie. - Oficerowie Luftwaffe nie powinni uciekać się do kłamstw. Rozumiem jak najbardziej. Rozumiem, że jedyną łatwą do przewidzenia awarią jest to, że skończą się panu zapasy, a jedynym powodem, dla którego nie chce pan zejść na dół, jest to, że nie serwujemy szkockiej do oddziałowych obiadów. Niemiec pokręcił ze smutkiem głową. - Czuję się głęboko dotknięty. - Dotknięty! - wyrzuciła z siebie. Weszli do szpitalnej jadalni. - Dotknięty! - Myślę, że tak. - Bosman taksował ją z rozbawieniem. - I paru też. - Ja?! Coś takiego! - Tak, paru też. Jest pani dotknięta, bo sądzi pani, że on woli whisky od pani towarzystwa, prawda? - Nie odpowiedziała. - Jeśli pani w to wierzy, to ma pani kiepską opinię i o sobie, i o nim. Byliście dziś razem około godziny. Czy pił w tym czasie? - Nie - odparła cicho. - Nie, nie pił. To nie opój, a wrażliwy chłopak. Jest wrażliwy, bo jest wrogiem, bo został pojmany, bo jest naszym jeńcem i oczywiście, przede wszystkim dlatego, że przez całe swoje życie musi pamiętać o tym, że zabił piętnastu niewinnych ludzi. Spytała go pani, czy schodzi na dół. Nie chciał, żeby go pytać. Chciał, żeby go do tego namawiać, nawet mu to nakazać. Za takim pytaniem kryje się obojętność, a w jego stanie można je zrozumieć jako odrzucenie. No i co się dzieje? Nasza siostra oddziałowa wysyła na urlop swoje współczucie i kobiecą intuicję i wygłasza cięte uwagi, jakich Margaret Morrison nigdy by nie czyniła. Błąd, ale łatwy do naprawienia. - Jak? - Pytanie stanowiło potulne przyznanie się do błędu. - Gapa! Trzeba go wziąć za rękę i przeprosić. A może jest pani na to zbyt dumna? - Zbyt dumna? - Zdawało się, że jest niepewna, zmieszana. - Nie wiem. - Zbyt dumna, bo on jest Niemcem? Niech pani posłucha... Wiem o paru narzeczonym i o bracie, i jest mi bardzo przykro, ale to nie... - Janet nie powinna była tego panu mówić. - Niechże się pani nie wygłupia. Nie miała pani obiekcji, kiedy opowiadała pani o mojej rodzinie. - Nie tylko o to chodzi. - Była już prawie rozzłoszczona. - Powiedział pan, że zabijali tysiące niewinnych ludzi jak popadło, że... - To nie moje słowa. Janet niczego takiego nie mówiła. Robi paru to, o co oskarżyła pani porucznika, oszukuje pani. Poza tym robi pani uniki. Dobra, ci obrzydliwi Niemcy zabili dwóch ludzi, których pani kochała. Ciekawe, ile tysięcy oni dwaj wykończyli, zanim ich zestrzelili. Ale to nie ma żadnego znaczenia, co? Nie znała pani zabitych, nie znała pani nawet ich nazwisk. Jak można opłakiwać kogoś, kogo się nigdy nie widziało? Rozpaczać z powodu bezimiennych mężów i żon, ukochanych i dzieci, ludzi bez twarzy? Aż śmieszne, prawda? A statystyki są takie nudne! Niech mi pani powie, czy brat nigdy pani nie mówił, jak się czuł, kiedy wypuszczał się w lancasterze, żeby mordować rodaków własnej matki? Ale, ale, przecież nigdy ich nie spotkał, więc wszystko było w porządku. Zgadza się? - Jest pan wstrętny... - szepnęła. - Pani uważa, że jestem wstrętny, Janet, że jestem potworem bez serca. Ja natomiast uważam, że jesteście parą genialnych hipokrytek. - Hipokrytek? Kto? - Pani. No wie pani, taki doktor jekyll i mister Hyde: siostra oddziałowa i Margaret Morrison. Janet nie jest ani odrobinę lepsza. W każdym razie ja się nie babrzę w podwójnej moralności. - McKinnon chciał odejść, ale złapała go za ramię i skupiła się, nie po raz pierwszy zresztą, na dość niepokojącej czynności zaglądania mu kolejno to w jedno, to w drugie oko. - Nie mówił pan tego na serio, prawda? Tego, że obie z Janet jesteśmy hipokrytkami. - Nie. - Ależ pan przebiegły! Dobrze już, dobrze, załatwię to z nim. - Wiedziałem, że tak będzie, panno Morrison. - A nie "siostro oddziałowa"? - jakoś inaczej wyobrażam sobie panią Hyde. - Zamilkł na chwilę. - Kiedy mieliście się pobrać? - We wrześniu. Tym, co minął. - A Janet... janet i pani brat... Chyba byli ze sobą mocno zaprzyjaźnieni, prawda? - Tak. Mówiła o tym? - Nie. Nie musiała. - Tak, byli mocno zaprzyjaźnieni. - Jakiś czas milczała. - To miało być podwójne wesele. - Diabli... - rzucił McKinnon i odszedł. Sprawdził wszystkie otwory na pokładzie szpitalnym, ponieważ nawet ze stosunkowo niskiej wieżyczki łodzi podwodnej światło z nie zakrytego iluminatora widać z odległości kilku mil. Potem zszedł na dół, do maszynowni, zamienił kilka słów z Pattersonem, wrócił do jadalni, zjadł obiad i wszedł na teren szpitala. Na oddziale "B" Janet Magnusson patrzyła bez entuzjazmu, jak zmierza w jej stronę. - I znowu to samo! - Tak. - Wiesz, o czym mówię? - Nie. Nie chcę wiedzieć i nic mnie to nie obchodzi. Przypuszczam, że mówisz o sobie i swojej przyjaciółce Maggie. Oczywiście, że obu wam współczuję, bardzo współczuję i być może jutro, czy kiedy dopłyniemy do Aberdeen, na myśl o tym, co się stało, będzie mi pękać serce. Ale nie teraz, Janet, nie teraz. W tej chwili mam kilka ważniejszych spraw na głowie w rodzaju. powiedzmy, dotarcia do Aberdeen w ogóle. - Archie... - Położyła mu dłoń na ramieniu. - Nie będę nawet przepraszać. Błądzę po omacku, przecież wiesz o tym, ty draniu, co? Nie chcę myśleć o dniu jutrzejszym. - Wstrząsnął nią dreszcz, może udawany, może nie. - Dziwnie się czuję. Rozmawiałam z Maggie. To ma się stać jutro, prawda Archie? - Jeśli mówiąc "jutro" masz na myśli świt, to tak. Możliwe, że nawet już dziś, jeżeli księżyc wzejdzie. - Maggie mówiła, że to musi być łódź podwodna. Ty tak podobno twierdzisz. - Musi być łódź podwodna. - Jak się zapatrujesz na status jeńca wojennego? - Wcale się nie zapatruję. - Ale tak będzie, prawda? - Mam nadzieję, że nie. - Jak to nie? Maggie mówi, że poddasz statek. Nie powiedziała tego wprost, bo wie, że jesteśmy przyjaciółmi... Bo chyba jesteśmy przyjaciółmi, panie McKinnon... - Tak, panno Magnusson, jesteśmy przyjaciółmi. - No więc nie powiedziała tego, ale myślę, że uważa cię trochę za tchórza, mówię ci. - Aha. Jakaż z tej naszej Maggie - jak to się mówi... Przenikliwa? - przenikliwa dziewczyna! - Nie tak jak ze mnie. Rzeczywiście sądzisz, że mamy szansę dopłynąć do Aberdeen? - Mamy. - A co będzie póżniej? - Aha! No, no, bystra, bystra Janet Magnusson! Jeśli nie mam żadnych planów na przyszłość, to znaczy, że szansy przed sobą nie widzę, tak? Cóż, widzę tę przyszłość i mam plany, a jakże. Mam zamiar wziąć urlop, pierwszy od trzydziestego dziewiątego roku i spędzić parę tygodni w domu, na Szetlandach. Kiedy tam byłaś po raz ostatni? - Całe lata temu. - Pójdziesz ze mną, Janet? - Oczywiście. McKinnon przeszedł na oddział "A" i lawirował między łóżkami, żeby trafić tam, gdzie przy stoliku siedziała siostra Morrison. - Jak się czuje kapitan? - Nie najgorzej, sądzę. Trochę otępiały i cichy. Ale dlaczego pan mnie pyta? Proszę spytać jego. - Muszę mieć zgodę siostry oddziałowej na wyprowadzenie go z oddziału. - Wyprowadzenie go?! Po co?! - Muszę z nim porozmawiać. - Możecie rozmawiać tutaj. - Widzę już te paskudne spojrzenia, jakimi by mnie pani obrzuciła, gdybyśmy zaczęli z kapitanem szeptać sobie na ucho. A te paskudne dociekania, których bym później wysłuchiwał! Moja droga Margaret, mamy do omówienia sprawy wagi państwowej. - Nie ufa mi pan, o to chodzi? - Już drugi raz słyszę to samo pytanie, głupie pytanie. Odpowiadam po raz drugi: ufam pani. Bezwzględnie. Ufam też panu Kennetowi. Ale jest tu jeszcze pięć osób, co do których nie wiem, czy im ufać, czy nie. Bosman zabrał kapitana z oddziału i w ciągu dwóch minut zwrócił go z powrotem. Kiedy siostra Morrison zapakowała chorego do łóżka, powiedziała: - To upamiętni się chyba jako najkrótsza w historii konferencja na szczycie. - Jesteśmy ludźmi oszczędnymi w słowach - odrzekł McKinnon. - I to już cały komunikat z obrad? - Cóż, tak wygląda dyplomacja na wysokim szczeblu. Dyskrecja jest hasłem dnia. Bosman wszedł na oddział "B", gdzie zatrzymała go Janet. - No i nad czym obradowaliście? Ty i kapitan Bowen. - Nie po to odbyłem z kapitanem rozmowę na osobności, żeby teraz opowiadać o niej pacjentom oddziału "B". Przysięgałem milczeć jak grób. Weszła siostra Morrison. Spojrzała najpierw na bosmana, potem na Janet i zapytała: - Jak tam, Janet? Czy pan McKinnon zechciał być z tobą trochę bardziej rozmowny? - Rozmowny? Twierdzi, że wiąże go przysięga i milczy. Nie mam wątpliwości, że sam tę przysięgę wymyślił. - Ani ja. Co pan zrobił kapitanowi? - Ja coś zrobiłem kapitanowi? Nic mu nie zrobiłem. - Więc co mu pan naopowiadał? Wrócił odmieniony. Stał się wyraźnie pogodny. - Pogodny? A jakim sposobem pani to stwierdziła? Zza tych bandaży nie widać ani centymetra twarzy. - Są sposoby. Siedzi na łóżku, od czasu do czasu zaciera ręce i dwa razy powiedział "Aha!" - Aha... Nie dziwi mnie to. Trzeba mieć specjalny talent, żeby trafić do serc i umysłów rannych i załamanych. Dar od Boga. Niektórzy z nas go mają. - Popatrzył najpierw na jedną, potem na drugą dziewczynę. - A niektórzy nie. Wyszedł. Siostra Morrison i siostra Magnusson spojrzały po sobie. Trent zbudził McKinnona o drugiej rano. - Jest księżyc, bosmanie. Wyszedłszy na lewe skrzydło mostka, McKinnon stwierdził ze smutkiem, że księżyc istotnie wychynął zza chmur i w okazałości swych trzech czwartych tarczy świecił nienaturalnie jasno; może mu się zresztą tylko tak wydawało. Chmury zniknęły przynajmniej z połowy nieba. Widoczność na prawie spokojnym morzu była znakomita, tak dobra, że bosman bez trudu dostrzegał linię horyzontu. A skoro on widział horyzont - aż nadto dobrze zdawał sobie z tego sprawę - to łódź podwodna mogła ich wypatrzyć z odległości dziesięciu mil, zwłaszcza że statek ustawił się pod światło. McKinnon czuł się odarty z osłony i bezbronny. Zszedł na dół, obudził Currana, kazał mu stanąć na prawym skrzydle mostka i czuwać. Znalazł Naseby'ego i rozkazał mu sprawdzić, czy fały i wyciągi motorowych łodzi ratunkowych nie są oblodzone i czy są sprawne, a potem wrócił na lewe skrzydło, skąd co minutę czy dwie omiatał lornetką horyzont. Lecz morze między horyzontem a "San Andreasem" dzięki woli opatrzności wciąż pozostawało puste. "San Andreas" sam w sobie przedstawiał wspaniały widok. Całkowicie okryty śniegiem i lodem błyszczał, lśnił i mienił się w jasnym świetle księżyca - cały z wyjątkiem wąskiego pasma biegnącego za nadbudówką, gdzie wstęga dymu z urwanego komina kładła się brązową plamą aż do rufy. Przedni i tylny żurawie wyglądały jak ogromne świąteczne choinki gęsto przetykane girlandami wełnistych fałów i sztagów, a łańcuchy kotwiczne na dziobówce przeobraziły się w wielkie puchate zwoje mięciusieńkiej waty. Niesamowity, przepiękny obrazek i było w nim coś magicznego, prawie nieziemskiego, ale wystarczyło tylko pomyśleć o śmiertelnym niebezpieczeństwie, które czaiło się pod wodą, by prysły i piękno, i magia. Minęła godzina i nic się nie zmieniło. Było cicho i spokojnie. Minęła kolejna godzina i znów nic złego się nie wydarzyło. McKinnon nie mógł uwierzyć swemu niebywałemu szczęściu. A zanim przeszła i trzecia, też niczym nie zakłócona, księżyc się schował i zaczął padać śnieg. Był leciutki, lecz w połączeniu z ciemnym niebem wystarczający, by ich na powrót ukryć w błogosławionej anonimowości. Zleciwszy trzymającemu wachtę Fergussonowi, żeby go zbudził, jeśli śnieg przestanie padać, bosman udał się na dół, by urwać jeszcze parę godzin snu. Zbudził się o dziewiątej, późno jak na niego, lecz nie miał z tego powodu zbyt wielkich wyrzutów sumienia - do świtu brakowało jeszcze godziny. Kiedy przechodził przez górny pokład, zauważył, że warunki pogodowe są takie same jak przed czterema godzinami: fala umiarkowana, dmuchała co najwyżej trójka, nie więcej, i wciąż prószył łagodny śnieg. McKinnon nie wierzył w jasnowidztwo, ale czuł w kościach, że cisza i spokój pierzchną z nastaniem dnia. Na dole rozmawiał kolejno z Jonesem, McGuiganem, Stephenem i Johnnym Holbrookiem. Właśnie oni kolejno, parami, mieli obowiązek obserwować, kto wchodzi i wychodzi ze szpitala. Cała czwórka zaklinała się, że na pokładzie nawet nikt nie westchnął, i że z całą pewnością nikt nie wyściubił nosa poza teren szpitala. Śniadanie zjadł z doktorem Singhiem, z doktorem Sinclairem, z Pattersonem i Jamiesonem. Zauważył, że doktor Singh jest wyjątkowo zmęczony i spięty. Później udał się na oddział "B", gdzie znalazł Janet. Wyglądała blado, miała podkrążone oczy. Bosman przyglądał się jej z troską. - Co się stało, Janet? - Nie mogłam spać. W ogóle nie zmrużyłam oka tej nocy. Wszystko przez ciebie. - Naturalnie. Zawsze wszystko jest przeze mnie. Zasada numer jeden: jeśli coś ci się nie wiedzie, zrzuć winę na bosmana. Czego się tym razem dopuściłem? - Mówiłeś, że ta łódź podwodna, ten U-boot zaatakuje, jeśli pokaże się księżyc. - Mówiłem, że może zaatakować, a nie, że zaatakuje. - Wychodzi na to samo. Większą część nocy spędziłam wyglądając przez iluminator. Nie, bez obaw, panie bosmanie, nie paliłam wtedy światła w kabinie. Kiedy około drugiej księżyć wyszedł, byłam przekona, że lada moment nastąpi atak. A kiedy księżyc zaszedł, czułam, że zaraz się znów pokaże. Księżyc. U-boot. Wszystko przez ciebie. - jest w tym pewna logika, przyznaję. Pokrętna, rzecz jasna, lecz właśnie takiej należałoby się spodziewać po niewieścim umyśle. Mimo wszystko przykro mi. - Za to ty wyglądasz świetnie! Świeżusieńki, wypoczęty. I do tego jeszcze wyjątkowo późno zjawiłeś się na posterunku. Nasz wierny anioł stróż zasypia na służbie! - Wasz wierny anioł też stracił parę godzin tej nocy - odparł. - Zaraz wracam. Muszę się widzieć z kapitanem. Tym razem dyżur na oddziale "A" pełniła siostra Maria, a nie siostra Morrison. McKinnon zamienił kilka słów i z kapitanem, i z Pierwszym, wreszcie zwrócił się do Bowena: - Nadal jest pan pewien, panie kapitanie? - Bardziej niż kiedykolwiek, Archie. Kiedy zacznie dnieć? - Za kwadrans. - Życzę ci powodzenia. -Będzie potrzebne nam wszystkim - Wrócił na oddział "B" i spytał Janet: - Gdzie twoja koleżanka? - Odwiedza rannych. Jest u porucznika Ulbrichta. - Nie powinna chodzić tam sama. - Ty spałeś, więc twój przyjaciel, Naseby, przyszedł tu po nią. Bosman przyglądał się jej podejrzliwie. - Co cię tak rozbawiło? - spytał. - Jest tam dzisiaj już drugi raz. - On umiera czy co? - Jakoś nie sądzę, że mogłaby się tyle uśmiechać, gdyby pacjent wymykał się jej z rąk. - Ha! Usiłują znaleźć wspólny Język, co? - Dwukrotnie powiedziała o nim "Karl". - Janet uśmiechnęła się. - Chyba już znaleźli, nie uważasz? - Mój Boże! Karl! Ten - co wszystkim wiadomo - ohydny hitlerowski morderca! - No, powiedziała, że to ty ją prosiłeś, żeby pierwsza wyciągnęła rękę. Nie, ty jej kazałeś. Zatem na ciebie spłynie cała chwała. - Chwała temu, komu się należy - odrzekł, myśląc o czymś innym. - Ona musi natychmiast zejść na dół. Tam jest zanadto na widelcu. - Świt... - Głos Janet zabrzmiał bardzo cicho. - Tym razem jesteś pewien, Archie, prawda? - Tym razem jestem pewien. Nadciągnie o świcie. I U-boot nadciągnął. O świcie. Rozdział siódmy Zaczynało się właśnie rozwidniać, kiedy U-boot pomalowany w barwy ochronne cieniowanej szarości wyłonił się nagle w podmuchach śnieżnego szkwału jakieś pół mili za "San Andreasem". Łódź płynęła w pełnym wynurzeniu. Na jej kiosku widać było trzy wyraźne sylwetki, a jeszcze trzy inne, nieco bardziej z przodu, stanowiły obsługę działka pokładowego. Szedł kursem dokładnie równoległym do kursu "San Andreasa" i mógł tak płynąć od wielu, wielu godzin. Mieli go z lewej burty tak, że "San Andreas" znajdował się na tle jaśniejącego nieba. Obie pary drzwi na mostku były otwarte na oścież i zablokowane. McKinnon sięgnął po słuchawkę telefonu, zadzwonił do maszynowni , żeby dali całą naprzód, zakręcił kołem w prawo i statek niezauważalnie zaczął zbliżać się do łodzi podwodnej. Oprócz bosmana na mostku znajdował się tylko Naseby. Tak naprawdę w całej nadbudówce zostali tylko oni, gdyż zaledwie przed dwiema minutami McKinnon nakazał wszystkim - w tym rozgoryczonemu i protestującemu Ulbrichtowi - zejść na dół do szpitala. Naseby'ego potrzebował z dwóch powodów. Otóż Naseby, w odróżnieniu od niego samego, był biegłym sygnalistą Morse'a i trzymał już pod ręką aparat Aldisa. Co więcej, McKinnon żywił niezachwiane przekonanie, iż nadbudówka w bardzo niedługim czasie stanie się celem ataku, wobec tego chciał mieć przy sobie kompetentnego sternika na wypadek, gdyby on sam doznał jakiegoś szwanku. - Nie pokazuj się im, George, ale spróbuj ich mieć na oku - ostrzegał bosman. - Zaraz zaczną nadawać. - Widzą ciebie - odrzekł Naseby. - Może nad skrzydłem mostka widzą moją głowę i ramiona, może nie. To nieważne. Ważne jest to, że myślą, że ja ich nie widzę. Nie zapomnij o jednym, George: oni są w ciemnym obszarze morza i nie mają powodu sądzić, że spodziewamy się jakichkolwiek kłopotów. Poza tym do obowiązków sternika należy spoglądać na kompas i przed siebie. Niby czemu, u licha, miałbym rozglądać się dokoła? - Czuł, że nadbudówka zaczęła drżeć, gdy Patterson zwiększył obroty silników. Jeszcze raz dał prawo na burtę, wziął z rozbitego kompasu blaszany kubek, uniósł go w górę i udawał, że z niego pije. - To niemal jak prawo natury, George. Cóż bardziej uspokajającego niż widok niczego nie spodziewającego się, Bogu ducha winnego faceta raczącego się poranną herbatką? Przez całą długą minutę, która ciągnęła się niczym bita godzina, nic się nie wydarzyło. Nadbudówka wibrowała jak nigdy i McKinnon wiedział, że "San Andreas" idzie pełną naprzód. Znajdowali się teraz o dobre sto jardów bliżej łodzi niż wtedy, gdy ją pierwszy raz dostrzegli, lecz kapitan U-boota najwyraźniej nie zdawał sobie z tego sprawy. Gdyby bosman utrzymał wcześniejszą prędkość statku, ustawienie "San Andreasa" pod kątem ostrym w stosunku do U-boota sprawiłoby, że przesunęliby się lekko ku rufie łodzi; szli szybciej i dzięki temu utrzymywali tę samą pozycję. Niemiecki kapitan nie miał powodu, żeby nabrać jakichkolwiek podejrzeń i nikt na jego miejscu by ich nie nabrał, w końcu płynął przed nim nieszkodliwy statek szpitalny. - Zaczęli nadawać, George - odezwał się McKinnon. - Widzę. "Zatrzymać, mówi, zatrzymać silniki albo was zatopię". Co odpowiedzieć, Archie? - Nic. - Bosman przesunął "San Andreasa" jeszcze trzy stopnie w prawo, znów sięgnął po blaszany kubek i udał, że pije. - Zignoruj człowieka! - Zignoruj człowieka! - powtórzył Naseby, wzburzony. - Słyszałeś, co on gada?! Zatopią nas! - łże jak pies. Nie śledziliby "San Andreasa" tyle czasu tylko po to, żeby posłać go na dno. Chcą nas wziąć żywcem. Nie storpeduje nas i z innego powodu: nie może. Chyba że wynaleźli torpedy, które same skręcają. Więc jak niby nas zatrzymają, co? Tą pukawką na pokładzie dziobowym? Toto jest niewiele większe od pom-poma. - Muszę cię ostrzec, Archie. Ten facet zaraz się rozeźli. - Nie ma się o co złościć. Nie zauważyliśmy jego sygnału i tyle. Naseby opuścił lornetkę. - Muszę cię też ostrzec, że zaraz zrobią użytek z tej pukawki na dziobie. - No jasne. Klasyczny strzał ostrzegawczy przed nasz dziób, żeby zwrócić na siebie uwagę. Jeśli rzeczywiście chce, żebyśmy go zauważyli, może nawet przyłożyć nam po burcie. Więcej nie zrobi nic. Z dwóch pocisków, które uderzyły w morze ledwie parę jardów przed "San Andreasem", jeden wszedł w wodę bezgłośnie, drugi rozerwał się, uderzając o fale. Odgłos eksplozji i ostre, stłumione szczeknięcie działka uniemożliwiły dalsze ignorowanie U-boota. - Pokaż się, George - instruował McKinnon. - Powiedz mu, żeby wstrzymał ogień i spytaj, o co chodzi. Naseby wyszedł na prawe skrzydło i nadał wiadomość. Odpowiedź nadeszła błyskawicznie. - Jemu tylko jedno w głowie - relacjonował Naseby. - Czytam: "Stańcie albo zatopię". - Jeden z tych lakonicznych facetów. Powiedz mu, że jesteśmy statkiem szpitalnym. - Ty co? Myślisz, że on ślepy? - Ciągle mamy ledwie półmrok i prawa burta nie jest oświetlona. Może on myśli, że my sądzimy, że on tego nie widzi. Nadaj, że jesteśmy statkiem neutralnym, wspomnij o konwencjach genewskich. Może w gościu odezwie się sumienie. Naseby wymrugał wiadomość, zaczekał na odpowiedź i z ponurą miną zwrócił się do bosmana: - On nie ma sumienia. - Niewielu ich kapitanów je ma. Co gada? - "Konwencje genewskie nie obowiązują na Morzu Norweskim". - W dzisiejszych czasach prawie już nie ma przyzwoitości na otwartych morzach. Odwołajmy się do jego uczuć patriotycznych. Nadaj, że mamy na pokładzie niemieckich rozbitków. Podczas gdy Naseby nadawał wiadomość, McKinnon zadzwonił do maszynowni z poleceniem: wolno naprzód. Naseby odwrócił się w drzwiach i smutno potrząsnął głową. - Patriotyzmu w nim tyle, co sumienia. On gada: "Sprawdzimy, kogo macie, jak wejdziemy na pokład. Za dwadzieścia sekund otwieramy ogień". - Powiedz mu tak: "Nie trzeba. Stajemy. Sprawdźcie kilwater". Naseby nadał wszystko i stwierdził. - Hm, zrozumiał, a jakże. Wlepił już nam lornetkę w rufę. Wiesz co, zdaje mi się, że skręca na nas. Nieznacznie, ale bez dwóch zdań, tak... - Chyba masz rację. - McKinnon jeszcze troszkę oddał ster w prawo. - Jeśli cokolwiek zauważy, pomyśli, że to on zbliża się do nas, a nie odwrotnie. Ciągle ogląda kilwater? - Tak. - Turbulencja za rufą musiała już mocno siąść. To go powinno ucieszyć. - Opuścił lornetkę. Nadchodzi wiadomość. W wiadomości nie było mowy o tym, czy kapitan się cieszy, czy nie , ale owszem, pobrzmiewała w niej nuta satysfakcji. - Mówi, że bardzo mądrze postępujemy - przekazywał Naseby. - I każe nam natychmiast opuścić trap. - Nadaj, że zrozumiałem. Daj znać Fergusonowi, żeby zaczął natychmiast opuszczać trap, ale żeby zatrzymać go jakieś, powiedzmy, osiem stóp nad wodą. Każ Curranowi i Trentowi spuścić za burtę szalupę ratunkową i zatrzymać na tej samej wysokości. Naseby zlecił co trzeba komu trzeba i spytał: - Sądzisz, że potrzebna nam będzie szalupa? - Z ręką na sercu: nie mam pojęcia. Ale jeśli tak, to będziemy jej potrzebować galopem. - Zadzwonił do maszynowni i poprosił Pattersona. - Chief? Mówi bosman. Trochę zwalniamy, jak pan wie, ale to tylko na moment. U-boot idzie na nas. Opuszczamy trap i szalupę. Trap na ich polecenie, szalupę na moje... Nie, nie widzą jej, jest na lewej burcie, w ich martwym sektorze. Jak tylko wejdę na pozycję, poproszę o całą naprzód. Mam prośbę. Gdybym musiał korzystać z szalupy, chciałbym, żeby zezwolił pan panu Jamiesonowi na przejażdżkę ze mną. Z pańskim rewolwerem. - Słuchał chwilę; słuchawka trzeszczała natarczywie. Wreszcie odparł: - Są dwa powody, panie Patterson. Chcę Jamiesona, bo poza panem i Nasebym to jedyny członek załogi, któremu ufam. Niech mu pan pokaże, gdzie jest bezpiecznik. No i przecież wie pan aż nadto dobrze, że nie może pan iść zamiast niego. Pan tu dowodzi i nie może pan opuścić statku. - McKinnon odłożył słuchawkę, a Naseby odezwał się z wyrzutem w głosie: - Mogłeś poprosić mnie. Bosman spojrzał na niego zimno. - A kto pokieruje tym cholernym statkiem, jak mnie nie będzie? Naseby westchnął. - No tak, rzeczywiście, no tak... Zdaje się, że szykują nam ekipę przesiedleńczą, Archie. Jeszcze trzech wylazło na kiosk. Mają jakieś automaty, pistolety maszynowe, czy jak to się tam nazywa. W każdym razie wygląda to paskudnie. - Nie oczekiwaliśmy kwiatków. Jak idzie Fergusonowi? Jeśli trap nie zacznie szybko zjeżdżać, Niemiec nabierze podejrzeń. Co gorsza, zacznie się niecierpliwić. - Nie przypuszczam. Przynajmniej jeszcze nie przez jakiś czas. Ja widzę Fergusona, więc ci z U-boota z całą pewnością też. Ferguson ma tam jakieś kłopoty, wali młotem w bęben zwijarki. Chyba oblodzony... - Zajrzyj no, jak się sprawy mają z szalupą, dobra? Naseby przespacerował się przez mostek, stanął na lewym skrzydle i po kilku chwilach wrócił. - Opuszczona. Na jakieś osiem stóp nad wodę, jak chciałeś. - Przesunął się na prawe skrzydło, podniósł do oczu lornetkę, obserwował przez moment U-boota i odwrócił się do bosmana. - Cholera, a to ci heca! Wszystkie te typy noszą na głowach coś, co wygląda jak maski przeciwgazowe! - Maski przeciwgazowe?! Dobrze się czujesz? - Najzupełniej. Wszyscy mają na szyjach coś w kształcie podkowy, coś, co wygląda jak kamizellca ratunkowa z karbowanym wężem doczepionym do góry. Te węże nie są podokręcane, tylko zwisają im z przodu, ale każda rura zakończona jest ustnikiem z przytwierdzonymi goglami. Od kiedy to niemieccy marynarze floty podwodnej używają gazu? - Nie używają żadnego gazu. Jakiż do diabła pożytek miałby U-boot z gazu? - Wziął lornetkę z rąk Naseby'ego, przyjrzał się U-bootowi i oddał szkła. - Tauchretter, George, tauchretter. Znane to jest też pod nazwą Drager Lung. Składa się z butli z tlenem i zbiornika z dwutlenkiem węgla. Jego jedynym zadaniem jest pomóc ludziom w ucieczce z zatopionej łodzi podwodnej. - Więc to nie gaz? - W głosie Naseby'ego zabrzmiało lekkie rozczarowanie. - Nie gaz. - To mi jakoś nie wygląda na zatopioną łódź. - Niektórzy kapitanowie wymagają, żeby załoga miała je stale na sobie podczas zanurzenia. Powiedziałbym, że na tych wodach jest to cokolwiek bezcelowe. Mamy tu przynajmniej sześćset stóp głębokości, może tysiąc. Nie ma mowy, żeby wydostać się z dna z płuckiem Dragera czy bez niego. Jak tam Ferguson, daje sobie radę? - Na moje oko wcale nie daje sobie rady. Wciąż stuka młotem. Zaraz, zaraz... Odłożył młot i złapał się za dźwignię zwalniającą. Ruszyło., Archie, idzie w dół. - Aha! - McKinnon zakręcił do maszynowni, żeby dali całą naprzód. Minęło kilka sekund i Naseby oznajmił: - Już jest w połowie. - Upłynęło znów parę sekund i George stwierdził tym samym rzeczowym tonem: - Opuszczony, Archie. Na osiem stóp, mniej więcej. Ferguson już go zabezpieczył. McKinnon kiwnął głową i zakręcił kołem w prawo aż do maksymalnego wychylenia płetwy sterowej. Wolno, z początku ociężale, wreszcie coraz szybciej "San Andreas" zaczął się obracać. Chcesz, żeby ci odstrzelili głowę, George? - Nie zanadto. - Naseby wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i przez umieszczone w nich małe okienko wyjrzał na zewnątrz. "San Andreas" nie płynął już zgodnie z kierunkiem fal, zaczął łagodnie chybotać, wpadając w kołyszący się ruch wirowy. Cała nadbudówka tymczasem zaczęła wibrować w dość niepokojący sposób, bo silniki nabrały maksymalnych obrotów i dawały z siebie wszystko. - I nie uważasz czasem, że powinieneś się położyć? - Już za moment, Archie, za momencik. Myślisz, że oni posnęli tam, na tym U-boocie? - Najwyraźniej mają jakieś kłopoty z oczami. Pewnie je przecierają i nie wierzą w to, co widzą. Pomijając fakt, że tak naprawdę nikt na U-boocie nie przecierał oczu, McKinnon prawie miał rację. Reakcje i dowódcy łodzi, i jego załogi przebiegały w niezwykle zwolnionym tempie. Niezwykle zwolnione tempo było jednak w tych okolicznościach zrozumiałe. Załoga U-boota popełniła zarówno wybaczalny, jak i niewybaczalny błąd rozluźnienia się, opuszczenia gardy akurat w momencie, w którym ich gotowość bojowa, wyczucie niebezpieczeństwa i czujność powinny być wyostrzone do granic możliwości. Jednak widok trapu opuszczonego zgodnie z wydanymi rozkazami musiał wytworzyć w nich przekonanie, że nie ma tu mowy o jakimkolwiek oporze czy nawet zamyśle oporu i że przejęcie "San Andreasa" jest tylko czystą formalnością. Poza tym nikt nigdy w historii wojennego rzemiosła nie słyszał o tym, by statek szpitalny pełnił funkcję broni zaczepnej. Coś takiego nie mieściło się po prostu w głowie. "San Andreas" tymczasem wykonał już taki obrót, że U-boot znalazł się pod kątem nie większym niż czterdzieści pięć stopni w stosunku do dziobu statku. Naseby przeszedł od prawych drzwi mostka do najbliższego okienka zamontowanego z przodu. - Namierzają tę swoją, jak ją nazwałeś, pukawkę, Archie. - Może więc będzie lepiej, jak obydwaj się położymy. - Nie, nie celują w mostek, a w kadłub, od rufy. Nie rozumiem. Co mają zamiar... - urwał i krzyknął: - Nie! Nie! Padnij! - Rzucił się na McKinnona i zwalili się razem na pokład mostka. Ledwie dotknęli podłogi, gdy setki kul przy akompaniamencie staccato kilkunastu pistoletów maszynowych wbiło się w prawy bok i tylną ścianę nadbudówki. Żaden z pocisków nie przebił metalu, lecz wszystkie cztery okna poszły w drobny mak. Ostrzał nie trwał dłużej niż trzy sekundy i kiedy tylko ogień ustał, niemieckie działko pokładowe wypaliło trzy razy z rzędu, za każdym razem powodując wstrząs "San Andreasa"; pociski rozerwały się gdzieś w rufowej części kadłuba. McKinnon pozbierał się z podłogi i wziął w ręce ster. - Gdybym stał tutaj, witałbym się teraz ze świętym Piotrem. Jutro ci podziękuję. - Spojrzał przed siebie na środkowe okno. Było podziurawione, spękane, upstrzone pajęczyną rys, zmatowiałe i zupełnie nieprzezroczyste. - George? Lecz George sam wiedział, co robić. Z gaśnicą w ręku, dwoma ciosami wybił całą szybę. Ostrożnie wychylił się przez otwór, który jeszcze niedawno wypełniało okno, zobaczył, że "San Andreas" zbliża się do dziobu U-boota i nagle wyprostował się, powodowany instynktowną reakcją człowieka, który wie, że niebezpieczeństwo minęło. - Na kiosku nikogo nie ma, Archie?! Wszyscy zniknęli! Cholera, śmieszne, co? - Nie ma tu nic śmiesznego - odparł cicho bosman; jeśli poczuł się w jakikolwiek sposób poruszony czy wstrząśnięty niedawną bliskością śmierci, niczym tego nie okazał. - Tak się zazwyczaj robi, George: kiedy się chce dać nura pod wodę, schodzi się pod pokład i zamyka za sobą luk. Typowe zanurzenie alarmowe. - Zanurzenie alarmowe? - Kapitan nie ma wyjścia. Wie, że nie dysponuje taką siłą ognia, która by mogła nas powstrzymać. Nie może też trafić nas torpedą. Teraz usiłuje wyrzucić główny balast. Widzisz te bańki na morzu? Sprężone powietrze wypompowuje wodę ze zbiorników z siłą jakichś trzech tysięcy funtów na cal kwadratowy. - Ale... Ale zostawił obsługę działa na pokładzie! - Istotnie. Znów nie miał wyboru. U-boot jest o wiele cenniejszy niż życie trzech ludzi. Widzisz te zawory, które odkręcają z prawej strony kombinezonów? Zawory tlenowe. Zamieniają swoje płucka Dragera . w kamizelki ratunkowe. Dużo im to pomoże, jak się dostaną pod śrubę. George, wyjdź na zewnątrz i rzuć okiem, czy nie ma tam gdzie z tyłu ognia albo dymu. - Możesz zadzwonić, nie? McKinnon pokazał palcem telefon; leżał przed kołem zupełnie strzaskany przez kule. Naseby kiwnął głową i wyszedł najpierw na jedno, potem na drugie skrzydło. -Nie ma. W każdym razie niczego nie widać z zewnątrz. - Spojrzał przed siebie w kierunku U-boota, od którego teraz dzieliło ich zaledwie jakieś sto jardów. - Schodzi w dół, Archie. Przedni i tylny pokład jest już prawie w wodzie. -Tak widzę - I odchyla się w prawo. To też widzę. Akt rozpaczy. Ma nadzieję, że jeśli uda mu się zmniejszyć kąt między nami, tylko się o niego otrzemy. Wtedy mógłby przetrwać. Tak myślę. - Kadłub pod wodą. Uda im się? - Za późno się zdecydował. - McKinnon zakręcił na dół, żeby dali całą wstecz i odrobinę odbił sterem w lewo. Pięć sekund później, gdy szczyt kiosku U-boota zaczynał się dopiero zanurzać, przód "San Andreasa" wbił się w kadłub łodzi jakieś trzydzieści stóp przed wieżyczką od strony dziobu. Statek zatrząsł się na całej długości, lecz ogólny efekt uderzenia był zadziwiająco nikły. Przez okres nie dłuższy niż trzy sekundy bardziej czuli, niż słyszeli, jak "San Andreas" trze o stal, a w pewnej chwili wrażenie to gwałtownie zatarło się. - Hm, no i tak. Już po wszystkim, co? - zaczął Naseby i urwał. Na tej łodzi będzie kupa postrzępionego żelastwa. Jeśli coś dostanie się pod naszą śrubę... - Nic się nie dostanie. Zepchnęliśmy łódź w dół, głęboko w dół, no i wciąż jeszcze wyrzucają balast. Miejmy tylko nadzieję, że sami przy tym zanadto nie oberwaliśmy. - Mówiłeś, że Niemiec nie miał wyjścia. My też nie. Sądzisz, że ktoś z nich przeżyje? - Nie wiem. jeśli tak, wkrótce się o tym przekonamy. Bardzo wątpię, czy mieli w ogóle czas, żeby pozamykać wodoszczelne drzwi. Jeżeli nie, nasz U-boot jest już w drodze na dno. O ile ktokolwiek ma się stamtąd ewakuować, musi to zrobić, zanim łódź pogrąży się do poziomu dwustu pięćdziesięciu stóp. Nie słyszałem, żeby komuś udało się uratować z większej głębokości. - Będą musieli wychodzić przez kiosk? - Chyba tak. Na dziobie mają jeszcze luk awaryjny, ale ten służy głównie jako wyjście dla obsługi działa pokładowego. Wiele przemawia za tym, że ich część dziobowa jest całkowicie zalana wodą, dlatego z luku nie skorzystają. Mogą mieć dodatkowy luk z tyłu, nie wiem. Ale największe szanse mają chyba na wieży. Albo mieliby, gdybyśmy ich nie staranowali. - Przecież nie stuknęliśmy ich w pobliżu wieżyczki, nie? - Nie musieliśmy. Siła nacisku masy dziesięciu tysięcy ton musi być całkiem niezgorsza. Luk na kiosku obserwacyjnym mógł się zaciąć na amen. Czy można by go jakoś otworzyć, czy nie, nie mam bladego pojęcia. Albo, co gorsza, mógł na przykład odskoczyć, a przy setkach galonów wody wlewającej się do sterówki wykluczone, żeby ktoś się stamtąd wydostał. Najprawdopodobniej samo uderzenie strumienia pozbawiłoby ich świadomości w ciągu kilku pierwszych sekund. Schodzę teraz na pokład. Trzymaj ster na sterburtę, aż wyhamujesz, i wtedy daj maszyny stop. Ja wezmę motorówkę, jak tylko odpłyniemy na bezpieczną odległość. - Po co w ogóle brać łódź, skoro nikt się nie uratuje? McKinnon zaprowadził go na lewe skrzydło przy rufie. Niedaleko stamtąd trzej ludzie walczyli, by utrzymać się na wodzie. - Ci trzej. Obsługa działa. O ile dobrze widziałem, ubrani są tylko w kombinezony i peleryny. Może jeszcze w jakieś swetry, ale to niczego nie zmienia. Zostawimy ich tam jeszcze trochę, dziesięć minut albo kwadrans, i po prostu zamarzną na śmierć. - A niech zamarzają w cholerę! Tych trzech sukinsynów trafiło nas trzy razy w rufę. Całkiem prawdopodobne, że to właśnie szpital oberwał. - Wiem, George, wiem. Ale dam sobie głowę uciąć, że znalazłoby się coś na ten temat w konwencjach genewskich. - McKinnon klepnął go lekko w ramię i zszedł na dół. Tuż przed wejściem na teren szpitalny natknął się na Pattersona, Currana, Trenta, McCrimmona i Stephena. Czekali na niego. - Zdaje się, że doszło do jakiejś kolizji, bosmanie - zaczął Patterson. - Tak jest. Z U-bootem. - No i... McKinnon skierował palec w dół. - Mamy tylko nadzieję, że nie pójdziemy ich śladem. Jak tam nasze wodoszczelne grodzie na dziobie, panie Pattexson? -Słusznie, już się robi. - Spojrzał na McCrimmona i. Stephena, którzy bez słowa odeszli. - Co jeszcze, bosmanie? - Dostaliśmy w rufę. Trzy razy. Czy szpital ucierpiał? - Trochę. Wszystkie trzy pociski trafiły właśnie tam. Jeden eksplodował chyba, przechodząc przez ścianę dzielącą oba oddziały. Jest kilku rannych, nikt nie zginął. Poszkodowanymi zajmuje się doktor Sinclair. - A doktor Singh? - Był na sali reanimacyjnej z dwoma rannymi z "Argosa". Drzwi się zacięły i nie możemy dostać się do środka. - Tam też rąbnęło? - Nie wiadomo. - Nie wiadomo... Przecież to zaraz obok oddziału "A". Czy oni tam wszyscy pogłuchli? - Na pewien czas, tak. Pierwszy pocisk rozerwał się między oddziałem "A" i "B". Nieźle ich ogłuszyło. - Hm, no cóż, ta sala będzie musiała zaczekać. Co z trzecim pociskiem? - Niewypał. - Gdzie jest? - W jadalni. Trochę tam się turla i owszem. - Trochę się turla... - powtórzył wolno McKinnon. - A to świetnie . Fakt, że nie wybuchł przy uderzeniu... - przerwał i zwrócił się do Currana: - Dwie rzutki do motorówki! I nie zapomnij o nożach! - Wszedł do środka i po dwudziestu sekundach był już z powrotem, niosąc bardzo niewielki i bardzo niewinnie wyglądający pocisk. Wyrzucił go za burtę i spytał Jamiesona: - Ma pan swój pistolet, panie Drugi? - Mam. Po co panu te rzutki, bosmanie? - Po to samo, po co panu broń: żeby ich zniechęcić do jakichkolwiek działań. Związać ich, jeśli zajdzie konieczność. Ci, którzy przeżyją, nie będą do nas sympatycznie nastawieni po tym, co zrobiliśmy z ich łodzią i kolegami. - Ale przecież oni nie są uzbrojeni! To są marynarze łodzi podwodnej ! - Niech pan w to nie wierzy. Wielu oficerów nosi ręczną broń. I podoficerów też, z tego, co wiem. - A nawet gdyby ją mieli, co mogliby zwojować? - Mogliby nas pojmać jako zakładników, a skoro tak, to udałoby się im jednak opanować statek. - Niewielu ludziom pan ufa, co? - stwierdził z podziwem Jamieson. - Niewielu. Po prostu nie jestem z tych, co ryzykują. Motorówkę dzieliło mniej niż pięćdziesiąt jardów od miejsca, gdzie obsługa pokładowego działa z U-boota wciąż szamotała się w wodzie, kiedy Jamieson dotknął ramienia bosmana i wskazał coś za lewą burtą. - Bąbelki. Mnóstwo malutkich bąbelków. - Widzę. Możliwe, że jeszcze ktoś wypływa. - Myślałem, że oni wypływają zawsze w jednej wielkiej bańce powietrza. - Nigdy. Może wychodzą w takiej bańce z łodzi, ale ona natychmiast pęka. - McKinnon zmniejszył gaz i wolno zbliżał się do grupki rozbitków. - Ktoś właśnie wypłynął! - oznajmił Jamieson. - O Boże! Coś takiego! Jest ich dwóch! - Tak. Mają na sobie kamizelki ratunkowe. Wytrzymają. - Bosman wyłączył silnik i czekał, tymczasem Curran, Trent i Jamieson wciągali trójosobową obsługę działka na pokład. Dosłownie ich wciągali, bo zdawało się, że Niemcy nie są w stanie sami nic zrobić. Wszyscy trzej byli młodzi, jeszcze prawie chłopcy. Dzwonili zębami, okropnie dygotali i za wszelką cenę usiłowali nie okazywać przerażenia. - Przeszukać ich? Związać? - dopytywał się Jamieson. - Nie, nie. Niech pan spojrzy na ich ręce. Są fioletowe, zziębnięte na kość. Jeśli nie mogli złapać się burty, a nie mogli, jak mieliby nacisnąć cyngiel pistoletu, nawet gdyby udało im się rozpiąć peleryny, co im się udać nie może? McKinnon zwiększył obroty silnika i skierował łódź w stronę dwóch mężczyzn, którzy wynurzyli się z głębin morza. Właśnie tam dopływali, kiedy jakieś dwieście jardów dalej trzecia postać wyskoczyła spod wody. Ci dwaj, których wciągnęli do łodzi, byli, jak się zdawało, w niezłej kondycji. Jeden z nich, ciemnooki i ciemnowłosy mężczyzna około trzydziestki, miał szczupłą, inteligentną i czujną twarz. Drugi był bardzo młody, bardzo jasny i bardzo przestraszony. - Nazwisko i stopień - zwrócił się McKinnon do starszego z nich po niemiecku. - Obersteuermann Doenitz. - Doenitz? Bardzo a propos. - Admirał Doenitz był znakomitym dowódcą niemieckiej floty podwodnej. - Masz przy sobie broń, Doenitz? Jeśli powiesz, że nie, a ja coś znajdę, będę musiał cię zastrzelić, bo stracisz moje zaufanie. Czy masz broń? Doenitz wstrząsnął się, sięgnął pod bluzę i wydobył pistolet w gumowym pokrowcu. -- A twój kolega? - Młody Hans jest kuchcikiem - Doenitz odezwał się płynną angielszczyzną. Westchnął. - Hansowi trudno powierzyć patelnię; co dopiero pistolet. McKinnon uwierzył im i skierował łódź w stronę trzeciego rozbitka. Zbliżając się dostrzegł, że mężczyzna jest w najlepszym wypadku nieprzytomny, gdyż szyję miał zgiętą do przodu i twarz zanurzoną w wodzie. Powodu takiego stanu rzeczy nie trzeba było długo szukać. Aparat Dragera okazał się tylko częściowo nadmuchany i nadmiar tlenu przewędrował do najwyższego punktu zbiornika, aż na kark, pochylając głowę marynarza ku przodowi. McKinnon podpłynął z boku, złapał go za kamizelkę ratunkową, włożył mu rękę pod brodę i uniósł głowę nad wodą. Przyglądał się twarzy ledwie chwilę i odezwał się do Doenitza: - Znasz go? - Heissmann, nasz pierwszy oficer. McKinnon zabrał rękę i twarz Niemca znów zanurzyła się pod wodę. Doenitz spojrzał na niego z mieszaniną zdumienia i wściekłości. - Nie wciągnięcie go do łodzi?! Może jest tylko nieprzytomny? Może tylko na wpół przytomny! - Wasz Pierwszy nie żyje - w głosie bosmana dźwięczało absolutne przekonanie. - W ustach ma pełno krwi. Rozerwało mu płuca. Zapomniał o wydechu w trakcie wynurzania się. Doenitz kiwnął głową. - Może nie wiedział, że tak trzeba. Ja też nie wiedziałem. Nie mieliśmy ostatnio zbyt wiele czasu na ćwiczenia ratownicze. - Z zaciekawieniem spojrzał na bosmana. - A pan skąd wie? Nie pływa pan na łodzi podwodnej. - Pływałem. Dwanaście lat. - Jeszcze jeden, bosmanie! - krzyknął Curran z dziobu. - Właśnie wypłynął! Dokładnie na wprost! McKinnon w niespełna minutę podprowadził szalupę do miotającego się mężczyzny, wciągnął go do łodzi i ułożył w poprzek. Niemiec leżał tam w dość szczególnej pozycji: z kolanami przyciśniętymi do klatki piersiowej, z rękami obejmującymi kolana, turlał się z boku na bok. Widać było wyraźnie, że bardzo cierpi. Bosman siłą otworzył mu usta, szybko zajrzał do środka i łagodnie zamknął je z powrotem. - No, ten przynajmniej wiedział, że wypływając na górę trzeba wypuszczać z płuc powietrze. - Spojrzał na Doenitza. - Tego oczywiście też znasz. - Znam. Oberleutnant Klaussen. - Kapitan? - Doenitz kiwnął głową. - Cóż, najwyraźniej bardzo go boli, ale nie sądzę, żeby coś zagrażało jego życiu. Ma rozcięte czoło, pewnie rąbnął głową w luk przy wychodzeniu, ale to nie tłumaczy jego obecnego stanu. Przecież musiał być przytomny przez całą drogę w górę, inaczej nie wydychałby powietrza. Czy nocą płynęliście na powierzchni czy w zanurzeniu? - Na powierzchni, cały czas. - To wyklucza dwutlenek węgla. Dwutlenek węgla może być trujący, ale trudno, żeby jego stężenie rosło przy otwartym kiosku. Ze sposobu, w jaki ściska klatkę i nogi, można by wnosić, że to choroba kesonowa. Właśnie w tych miejscach najbardziej daje się we znaki. Ale to też nie to. - Choroba kesonowa? - Inaczej krzywik. Powstaje wtedy, kiedy przy bardzo szybkim wynurzaniu się na powierzchnię zbyt gwałtownie tworzą się we krwi pęcherzyki azotu. - McKinnon dał pełne obroty i kierował się wprost do statku czekającego w odległości nie większej niż pół mili. - Ale żeby do tego doszło, trzeba najpierw przez dłuższy czas wdychać powietrze pod dużym ciśnieniem. Wasz kapitan nie był na dole aż tak długo. Może wychodził z bardzo dużej głębokości, większej, niż to się dotychczas komukolwiek zdarzyło. Jeśli tak, nie mam pojęcia, jakie mogą być skutki. Na statku jest lekarz. Nie sądzę, co prawda, żeby on coś o tym wiedział - lekarz może przeżyć całe życie i nie spotkać się z podobnym przypadkiem - ale w każdym razie będzie umiał uśmierzyć ból. Motorówka przeszła tuż koło dziobu "San Andreasa", który, o dziwo! zdawał się być całkiem nie uszkodzony. Jednak statek musiał bez wątpienia ucierpieć, gdyż od frontu opadł w wodę na głębokość co najmniej trzech stóp, czego właściwie należało się spodziewać, jeśli zalane zostały przednie komory, a zalane zostały niewątpliwie. Bosman zatrzymał łódź przy burcie i na wpół podtrzymując, na wpół niosąc półprzytomnego kapitana, dotarł z nim na szczyt trapu. Tam czekał na niego Patterson, doktor Sinclair i trzech ludzi z maszynowni. - To jest kapitan - powiedział McKinnon Sinclairowi. - Prawdopodobnie cierpi na chorobę kesonową, wie pan, zatrucie azotem. - Niestety, bosmanie, nie mamy na pokładzie komory dekompresyjnej. - Wiem, doktorze. Może to tylko skutki wynurzania się z dużej głębokości, nie mam pojęcia. Wiem tylko, że bardzo cierpi. Reszta jest w niezłej formie. Wszystko, czego im trzeba, to suchego ubrania. - Zwrócił się do Jamiesona, który właśnie stanął obok nich. - Panie Drugi, może pan zechce dopilnować ich przy zmianie ubrania? - Upewnić się, że nie mają przy sobie tego, czego mieć nie powinni? Bosman uśmiechnął się i spytał Pattersona: - Jak tam nasze przednie grodzie? - Jakoś się trzymają. Sam oglądałem. Trochę pokrzywione i nadwerężone, ale się trzymają. - Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, kapitanie, włożę na siebie kombinezon i rzucę na nie okiem od zewnątrz. - Teraz? Nie można z tym chwilę poczekać? - Obawiam się, że właśnie na zwłokę nie możemy sobie pozwolić. Z dużym prawdopodobieństwem zakładam, że U-boot miał stały kontakt z Trondheim aż do momentu, w którym kazał nam się zatrzymać. Sądzę, że głupio by było spodziewać się czegoś innego. Cicha Stopa cały czas jest z nami i Niemcy doskonale znają naszą pozycję. Dotychczas, z sobie tylko znanych powodów, traktowali nas w rękawiczkach. Niewykluczone, że mają ochotę je teraz zdjąć. Nie wyobrażam sobie, żeby admirał Doenitz łaskawym okiem spoglądał na fakt, że statek szpitalny zatopił jedną z jego łodzi. Myślę, że byłoby nie od rzeczy, byśmy stąd zwiewali na pełnej szybkości. Kłopot w tym, że musimy się zdecydować czy zwiewamy pełną parą naprzód, czy pełną wstecz. - Co? Tak, rozumiem. Ma pan rację. - Właśnie, kapitanie. Jeśli dziura na dziobie jest duża, to o ile w ogóle będziemy w stanie posuwać się do przodu, nie sądzę, żeby grodzie długo opierały się ciśnieniu. W takiej sytuacji musielibyśmy płynąć rufą do przodu. Nie bardzo mi się to podoba. Zwolni nas to, cholernie skomplikuje sterowanie... Ale da się zrobić. Słyszałem o tankowcu, który stuknął niemieckiego U-boota jakieś siedemdziesiąt mil od swojego portu. Dopłynął. Rufą do przodu. Nie bardzo mi się jednak uśmiecha taka podróż aż do Aberdeen, zwłaszcza że pogoda się raczej zmieni. - Pan to umie mnie zdenerwować, bosmanie. Całą parą, jak pan to mówi, całą parą. Ile to potrwa? - Tyle, ile zajmie mi zabranie gumowego wdzianka, maski, latarki, zejście na dół i wejście z powrotem. Najwyżej dwadzieścia minut. Wrócił po kwadransie. Z maską w jednej i z latarką w drugiej dłoni, wspinał się po trapie, na którego szczycie czekał Patterson. - Możemy pruć dziobem do przodu, chiefie - oznajmił. - Całą naprzód, jak sądzę. - Świetnie, świetnie, świetnie! Rozumiem, że szkody niewielkie. Jak duża jest ta mała dziurka? - Dziurka nie jest wcale taka mała. To cholernie wielka dziura, wielka jak stodoła. Kawałek blachy czy innego żelastwa wyrwany z U-boota wpasował się nam w dziób. Jakieś osiem stóp na sześć. Póki co tworzy w miarę bezpieczny korek i na mój rozum im szybciej będziemy dawać do przodu, tym pewniej będzie tam siedział. - A jeśli zatrzymamy się albo będziemy musieli dać wstecz, albo trafimy na fatalną pogodę? Chodzi mi o to, co będzie, jak ten korek wypadnie? - Wolałbym, żeby nie mówił pan o takich rzeczach, panie chiefie. Rozdział ósmy - A co ty tu robisz? - McKinnon spoglądał na Janet Magnusson, która spoczywała nie tyle w, co na łóżku tuż obok biurka, gdzie normalnie siadywała. Dziewczyna była bardzo blada. - Zazwyczaj o tej porze rano odpoczywam - usiłowała przybrać lodowaty ton głosu, ale robiła to bez przekonania i z uśmiechem, cokolwiek niewyraźnym. - Jestem ciężko ranna, Archie. Przez ciebie. - O Boże... - Usiadł przy niej na łóżku i oparł dłoń na jej ramieniu. - Przepraszam. Jak... - Nie tu! - Odepchnęła jego rękę. - Tu właśnie boli. - Jeszcze raz przepraszam. - Spojrzał na doktora Sinclaira. - Jak poważna jest ta ciężka rana, doktorze? - Siostra Magnusson ma lekkie zadrapanie na prawym ramieniu. Odłamek. - Sinclair wyciągnął rękę w stronę wystrzępionej dziury w grodzi jakieś sześć stóp nad połogą, a później wskazał rowki i ospowate dziurki na suficie. - Tam chyba właśnie poszła reszta odłamków, ale siostra Magnusson akurat w tym czasie stała i odczuła na sobie podmuch wybuchu. Rzuciło ją w poprzek łóżka, na którym teraz leży, cudownym sposobem wówczas pustego, i cuciliśmy ją przez dziesięć minut. Szok, to wszystko. - Leż sobie, leż. - McKinnon wstał. - Zaraz wracam. Są jeszcze jacyś poszkodowani, doktorze? - Dwóch. Na samym końcu oddziału. Marynarze z "Argosa". Jeden dostał w pierś, drugi w nogę. Poszedł rykoszet od sufitu, mało już dokuczliwy, i nie musiałem nawet niczego wydłubywać z ran. Bandaże też nie były potrzebne. Tylko wata i plaster. Bosman rzucił okiem na mężczyznę spoczywającego na łóżku po przeciwnej stronie. Chory rzucał się niespokojnie i coś mamrotał. -- Oberleutnant Klaussen, dowódca U-boota. Co z nim? - spytał. - Majaczy, jak widać. Co mu jest, nie mam pojęcia. Skłonny jestem uznać pańską hipotezę, że wyszedł z bardzo dużej głębokości, ale jeśli tak, błądzę po omacku. Bardzo mi przykro, i w ogóle. - Nie sądzę, żeby były do tego powody, panie doktorze. Każdy lekarz na pana miejscu miałby te same problemy. Nie przypuszczam, żeby ktoś przedtem wynurzył się z głębokości większej niż dwieście pięćdziesiąt stóp. Jeśli zrobił to Klaussen, cóż, wkraczamy tym samym na zupełnie nieznane tereny. Nie ma tam jeszcze żadnych drogowskazów, bo nie może ich być. - Archie... Bosman odwrócił się. Janet wspierała się na łokciu. - Powinnaś teraz odpoczywać. - Wstaję. Co ty robisz z tym młotem i dłutem w ręku? - Mam zamiar otworzyć zablokowane drzwi. - Aha... - Chwilę milczała, przygryzając dolną wargę. - Sala reanimacyjna, tak? - Tak. - Doktor Singh i dwaj ludzie z "Argosa", jeden z oparzeniami, drugi ze złamaną miednicą. To oni tam są, prawda? - Podobno. - No więc dlaczego jeszcze ciebie tam nie ma? - W jej głosie słychać było prawie złość. - Dlaczego stoisz tu, pleciesz głupstwa i nic nie robisz. - Chyba nie jest pani sprawiedliwa, panno Magnusson - odezwał się z lekkim wyrzutem Jamieson, towarzyszący bosmanowi i Sinclairowi. - Jak to nic nie robi? Bosman robi tu więcej niż my wszyscy razem wzięci. - Myślę, że chyba nie ma się do czego spieszyć, Janet - powiedział McKinnon. - Od piętnastu minut ciągle ktoś wali w te drzwi, a nie słychać żadnej odpowiedzi. Może to coś znaczy, ale nie musi. Chodzi o to, że nie było po co się tam na siłę dobijać, póki lekarz był zajęty tutaj, a doktor Sinclair dopiero co skończył z robotą na oddziałach. - A tak naprawdę, ale tak naprawdę, Archie, to chcesz powiedzieć, że twoim zdaniem ludzie zamknięci w środku nie potrzebują już pomocy lekarskiej? - Mam nadzieję, że to nieprawda, ale tak, właśnie tego się obawiam. Opadła z powrotem na łóżko. - Pan Jamieson tego nie powiedział, ale wiem, że gadam od rzeczy. Przepraszam. - Nie ma za co przepraszać, Janet. - McKinnon odwrócił się i przeszedł na sąsiedni oddział. Pierwszą osobą, która przykuła jego uwagę, była Margaret Morrison. Jeszcze bledsza od Janet siedziała na krześle za biurkiem, a siostra Maria ostrożnie owijała jej głowę bandażami. McKinnon nie skierował się w jej stronę, lecz najpierw poszedł w prawo, na sam koniec sali, gdzie siedział na łóżku Ulbricht i gdzie leżeli plackiem kapitan Bowen i Kennet. - Kolejne trzy ofiary - objaśnił doktor Sinclair. - Może raczej pechowcy. O ile wybuch na oddziale "B" poszedł w górę, tu rąbnęło ociupinkę w dół. Bosman spojrzał na Ulbrichta. - Co się stało? - Niemiec miał gruby bandaż na szyi. - Powiem panu, co się stało - zaczął Sinclar. - To fart, on się w czepku urodził. Odłamek - musiał być ostry jak brzytwa - musnął go po szyi. Ćwierć cala w prawo i przeciąłby tętnicę, a wtedy do widzenia. Ulbricht patrzył na bosmana z nieruchomą twarzą. - Myślałem, że wysłał mnie pan na dół dla naszego własnego bezpieczeństwa. - Też tak myślałem. Byłem przekonany, że skoncentrują ogień na mostku. Nie chcę się tłumaczyć, ale nie sądzę, żebym się pomylił. Myślę raczej, że chłopcy od tego działka wpadli w panikę. Dam sobie głowę uciąć, że Klaussen nie wydał rozkazu, by strzelać w kadłub. - Klaussen? - Oberleutnant Klaussen. Kapitan. Przeżył. Nie jest z nim najlepiej. - Ilu jest wszystkich rozbitków? - Sześciu. - A resztę wysłał pan na dno? - Tak, to ja jestem winien, jeśli o to panu chodzi. Nie czuję się co prawda szczególnie winny, ale jestem za to odpowiedzialny, tak. - Możemy teraz podać sobie ręce, bosmanie. Odpowiedzialni, ale nie winni. - Ulbrichtem wstrząsnął dreszcz i zdawało się, że nie ma ochoty na dalszą konwersację. Bosman zbliżył się do łóżka kapitana Bowena. - Przykro mi słyszeć, że znów został pan ranny, panie kapitanie. - Ja i Kennet. W lewe udo. Obydwaj. Sinclair twierdzi, że to tylko draśnięcie, a skoro nic nie widzę, muszę wierzyć mu na słowo. Jednak mówię ci, odnoszę zupełnie inne wrażenie. No, Archie, chłopie, udało ci się! Wiedziałem, że ci się uda. Gdyby nie te cholerne bandaże, uścisnąłbym ci rękę. Gratulacje! Musisz być zadowolony, co? - Wcale nie jestem zadowolony, panie kapitanie. Jeżeli nie zginęli na miejscu i znaleźli jakąś wodoszczelną komorę, teraz już pewnie ledwo dyszą na dnie. - No tak, rzeczywiście, no tak... Ale nie rób sobie wyrzutów, chłopcze. Albo my, albo oni. Niemiłe to, ale spisałeś się dobrze. Nabieramy szybkości, co? - Bowen zręcznie zmienił temat . - Wnoszę zatem, że nie oberwaliśmy w dziób aż tak mocno, zgadza się? - Wręcz przeciwnie, panie kapitanie, bardzo mocno. Ale dziurę korkuje wielki kawał poszycia z U-boota. Miejmy nadzieję, że tam zostanie. - Możemy się już tylko modlić, Archie, tylko modlić. I niezależnie od tego, jak się w tej chwili czujesz, wszyscy na tym statku są twoimi dłużnikami. - Zajrzę tu później, panie kapitanie. - Odwrócił się, rzucił okiem na Margaret Morrison, potem na doktora Sinclaira. - Czy coś jej jest? Chciałem zapytać, czy to coś poważnego? - Nieźle oberwała, ale to nic groźnego. Rozumie pan, siedziała przy kapitanie i trafiło ją dwa razy. Ma paskudną ranę w górnej części prawego przedramienia i niewielką na głowie. Siostra Maria właśnie kończy ją opatrywać. - Nie powinna leżeć w łóżku? - Tak. Usiłowałem ją do tego nakłonić i słowo daję, że więcej tego robić nie będę. Może pan spróbuje, bosmanie? Zapraszam. - Nie, dziękuję. -McKinnon zbliżył się do dziewczyny, a ona spojrzała na niego z wyrzutem; jej brązowe oczy były lekko przyćmione bólem. - To wszystko przez pana, bosmanie. Westchnął. - Dokładnie to samo powiedziała Janet. Trudno jest zadowolić wszystkich. Bardzo, bardzo mi przykro. - I powinno panu być przykro. Ale nie z tego powodu. Zapewniam pana, że ból fizyczny jest niczym w porównaniu z bólem psychicznym. Zawiódł mnie pan. Nasz wielce szanowny bosman twierdził, że jestem oszustką; tymczasem to on jest oszustem. - O Boże! Ten biedny bosman, co już tyle wycierpiał, znów znalazł się przed swoim sędzią! I co takiego zrobiłem tym razem? - Mało tego, przyczynił się pan do tego, że bardzo, ale to bardzo głupio się czuję. - Niemożliwe! Nigdy bym czegoś podobnego nie zrobił. - A jednak. Pamięta pan, na mostku narzekał pan, że nie można strzelać do tego U-boota czerstwym chlebem i starymi ziemniakami. W każdym razie mówił pan coś takiego... - Aaa.. - Tak, aaa... I pamięta pan tę rozdzierającą scenę, którą, hm, ja urządziłam - na myśl o tym chciałabym zapaść się pod ziemię - kiedy to błagałam pana, żeby pan z nimi walczył, walczył i jeszcze raz walczył? Pamięta pan? - Tak, chyba tak. - Chyba tak! Już wtedy dobrze pan wiedział, że będzie pan walczył, zgadza się? - Hm, owszem. - Owszem, owszem - przedrzeźniała go. - Już dużo wcześniej zdecydował pan staranować U-boota. - Tak. - Dlaczego mi pan nie powiedział, Archie? - Bo mogła pani, tak zwyczajnie, wspomnieć o tym komuś, kto mógł tak po prostu - nieświadomie, rzecz jasna - napomknąć o tym Cichej Stopie, który zaś - już całkiem specjalnie - poinformowałby o tym niemieckiego kapitana, a ten z kolei za diabła nie ustawiłby łodzi w sposób, w jaki ją ustawił. Ba! Mogła też paru - wciąż nie zdając sobie z tego sprawy - podzielić się tą wiadomością bezpośrednio z Cichą Stopą. Po oczach siostry można było dostrzec, że jest dotknięta; nie usiłowała tego ukryć. - A więc nie ufa mi pan. A mówił pan, że mi pan ufa. - Ufam pani w stu procentach. - No to dlaczego... - To jedna z tych spraw, które różnie wyglądają z różnej perspektywy. Wtedy była pani siostrą Morrison. Nie wiedziałem, że jest jeszcze Margaret Morrison. Teraz już wiem. - A! - Ściągnęła usta, a potem, najwyraźńiej udobruchana, uśmiechnęła się. - Rozunuem. McKinnon wycofał się, dołączył do doktora Sinclaira i Jamiesona. Całą trójką ruszyli w stronę sali reanimacyjnej. Jamieson niósł elektryczną wiertarkę, młot i kilka drewnianych stożkowatych sworzni. - Widział pan otwór wlotowy pocisku, kiedy poszedł pan oglądać dziób? - zapytał Jamieson. - Tak. Tuż na linii wodnej, no może jaki cal czy dwa wyżej. Możliwe, że woda jest w środku. Zresztą nie wiem. Nie sposób stwierdzić. - Jeśli jest, jak wysoko sięga? - Z osiemnaście cali, powiedzmy. Strzelam w ciemno. Jamieson włączył wiertarkę do gniazdka i uruchomił ją. Wiertło z węglika wolframu z łatwością naruszyło grubą stal drzwi. - Co będzie, jeśli tam jest woda? - niepokoił się Sinclair. - Wbijemy sworzeń i spróbujemy wyżej. - Przeszło na wylot - oznajmił Jamieson i usunął z otworu wiertło. - Sucho. McKinnon stuknął dwukrotnie młotem w stalową klamkę. Nie ustąpiła nawet na ułamek cala. Przy trzecim uderzeniu odłamała się i upadła na podłogę. - Szkoda - skomentował. - Ale i tak musimy się tam dostać. Jamieson wzruszył ramionami. - Nie mamy wyboru. Palnik? - Bardzo proszę. - Jamieson wyszedł i za chwilę wrócił z palnikiem. Za nim szedł McCrimmon, niosąc butlę z gazem i na końcu długiego przewodu lampę. Jamiesón zapalił palnik i zaczął wycinać półokrąg wokół miejsca, gdzie przedtem tkwiła klamka. McCrimmon wetknął przewód do kontaktu i chroniona metalowym stelażem lampa zaświeciła jasno. - My tylko zakładamy, że drzwi zaklinowały się akurat w tym miejscu - odezwał się Jamieson zza plastikowej maski ochronnej. - Jeśli tak nie jest, okroimy je przy zawiasach. Ale nie sądzę, żeby to było konieczne. Drzwi nie są wcale wypaczone. W dziewięciu przypadkach na dziesięć zacina się zamek albo zasuwka. Nim Jamieson skończył, pomieszczenie wypełnił gryzący, ostry dym. Jamieson bokiem zaciśniętej pięści kilkakrotnie uderzył w zamek, ale w końcu od tego odstąpił. - Z całą pewnością przebiłem się na wylot, a to świństwo nie chce odpaść. - Zamek wciąż na swoim miejscu, ani drgnie. - McKinnon stuknął lekko w drzwi młotem i półokrągły kawałek metalu wpadł do środka kabiny. Bosman uderzył jeszcze raz, tym razem silnie, i drzwi ustąpiły na cal. Przy trzecim uderzeniu rozwarły się na kilka cali. Odłożył młot i naparł na nie ciałem. Skrzypiąc i stawiając opór, drzwi otworzyły się niemal na oścież. Wziął z rąk McCrimmona lampę i wszedł do środka. Na podłodze stało trochę wody, nie dużo, może ze dwa cale. Pokiad i ściany grodziowe były mocno porysowane żłobieniami i upstrzone licznymi bliznami po odłamkach eksplodującego pocisku. Otwór wlotowy szrapnela wyglądał jak wystrzępione koło; znajdował się nie wyżej niż stopę nad podłogą. Dwaj marynarze z "Agrosa" w dalszym ciągu leżeli na łóżkach, a doktor Singh, z głową zwieszoną na piersi, siedział w niedużym fotelu. Wszyscy trzej sprawiali wrażenie całych i zdrowych. Bosman zbliżył lampę do twarzy Singha. Niezależnie od tego, ile odłamków tkwiło w jego ciele, twarz pozostała zupełnie nie naruszona. Jedyną wskazówką, że wydarzyło się coś złego, były cieniutkie strużki krwi wypływające z uszu i nosa lekarza. McKinnon wręczył lampę Sinclairowi, który pochylił się nad martwym kolegą. - Panie Boże... Doktor Singh... - Przyglądał mu się długo, wreszcie wyprostował plecy. - Że coś takiego musiało przytrafić się tak wspaniałemu lekarzowi! Takiemu wspaniałemu człowiekowi! - Nie spodziewał się pan chyba zobaczyć tu niczego innego, prawda, doktorze? - Tak, właściwie tak, spodziewałem się tego... - Szybko zbadał marynarzy leżących w łóżkach, potrząsnął głową i odwrócił się. - ale mimo wszystko to szok. - Było jasne, że miał na myśli doktora Singha. Bosman kiwnął głową. - Wiem. Nie chciałbym, żeby zabrzmiało to grubiańsko, doktorze - zdaję sobie sprawę, że można to tak odebrać - ale... ale czy oni będą jeszcze panu potrzebni? Mam na myśli sekcję zwłok czy coś w tym rodzaju.. . - Dobry Boże, nie! Śmierć musiała być natychmiastowa. Wstrząśnienie. Jeśli to może pocieszyć, to zginęli, nie zdając sobie z tego sprawy. - Przerwał. - Niech pan ich obszuka, bosmanie. Może znajdzie pan coś w bagażach? Kapitan Andropolous też pewnie coś wie. - Chodzi panu o nazwiska, daty urodzenia, takie rzeczy? - Tak. Muszę wypełnić akty zgonu. - Zajmę się tym. - Dziękuję panu. - Sinclair zmusił się do uśmiechu, ale przy najlepszej woli trudno było uznać, że mu się udało. - Jak zwykle, najgorszą robotę zostawiam panu, bosmanie. - To mówiąc, wyszedł krokiem człowieka szczęśliwego, że może wyjść. - Czy McCrimmon będzie panu potrzebny, panie Drugi? - zwrócił się bosman do Jamiesona. - Nie. - McCrimmon, leć no i znajdź Curxana z Trentem, dobra? Powiedz im, co się stało. Curran będzie już wiedział, ile płótna przynieść. - Igły i nici, panie bosmanie? - Curran jest żaglomistrzem, zostaw to jemu. I możesz go od razu uspokoić, że tym razem to czysta robota. McCximmon wyszedł, a Jamieson powiedział: - Czysta robota? Obrzydliwa robota! Panu zawsze dostaje się co najgorsze. Naprawdę nie wiem, jak pan to jeszcze wytrzymuje. Jeśli trzeba odwalić jakąś brudną fuchę albo zrobić coś nieprzyjemnego, pan zawsze wyręcza wszystkich. - Tym razem nie. Tym razem pan mnie wyręczy. Ktoś musi zawiadomić kapitana. Ktoś musi poinformować chiefa. I, co najważniejsze, ktoś musi zanieść tę wiadomość Pielegniarkom. Zwłaszcza jeśli idzie o to ostatnie zadanie, nie chciałbym w tym nikogo wyręczać. - Dziewczyny! Mój Boże! Nie pomyślałem o tym. Ja też nie mam na to najmniejszej ochoty. Nie sądzi pan, bosmanie... Hmm... Wiedząc, że pan je zna tak dobrze, rozumie pan... - Nie sądzę, nie, o nie. - McKinnon na pół się uśmiechnął. - Z całą pewnością panu, jako oficerowi, nie przyszłoby nawet do głowy zlecić podwładnemu zadania, którego pan sam by nie wykonał, co? - Podwładnemu! A to dobre! Bardzo dobrze, niech nikt nigdy nie gada, że migam się od swoich obowiązków. Ale od tej chwili będzie mi odrobinę mniej pana żal. - Tak jest, panie Drugi. Jeszcze jedna sprawa. Kiedy uprzątniemy kabinę, nie zechciałby pan dać tam dwóch ludzi, żeby przyspawali łatę na dziurze grodzi? Bóg świadkiem, nabrali już w tej robocie wprawy. - Załatwione. Miejmy nadzieję, że to już ostatnia łata. Jamieson wyszedł, a McKinnon chłodnym okiem obrzucił pomieszczenie. Jego uwagę przykuło dość duże drewniane pudło w kącie, a to dlatego, że pod wpływem wybuchu wieko pudła nieco odskoczyło. Nie bez wysiłku McKinnon otworzył je do końca i jakiś czas wpatrywał się w zawartość skrzynki. Opuścił wieko, do ręki wziął młot i stuknął rum tak, że weszło na miejsce. Na pokrywie duże czerwone litery układały się w napis: ZESTAW REANIMACYJNY. Bosman usiadł ciężko przy stole w jadalni. Ranne dziewczyny, podmienione przez siostrę oddziałową Marię i siostrę Irenę, też tam siedziały, choć wyglądały tak, że raczej powinny znajdować się w łóżkach. Towarzyszył im - jakżeby inaczej! - porucznik Ulbricht. Młody Niemiec nie tylko zdawał się już kompletnie zapomnieć, że dopiero co otarł się o śmierć, ale nawet zdążył wrócić do formy na tyle, by usadowić się pośrodku, między nimi dwiema. Sinclair, Patterson i Jamieson tłoczyli się w jednym rogu. McKinnon spojrzał.uważnie na Niemca, a potem zwrócił się do doktora Sinclaira. - Nie chciałbym w żadnym razie wkraczać w pańskie kompetencje, ale czy to wskazane, żeby porucznik wstawał z łóżka i przesiadywał tutaj? - Moje kompetencje nie mają tu źadnego znaczenia, bosmanie. - Widać było, że Sinclair nie otrząsnął się jeszcze po szoku wywołanym śmiercią kolegi. - Porucznik, tak samo jak siostry Mozrison i Magnusson, odmawia wszelkiej współpracy ze mną, jest uparty jak muł i absolutnie nieposłuszny. Cała ich trójca nazwałaby to zapewne własnym poglądem na życie. Tak się przy tym składa, że życiu porucznika nic już specjalnie nie grozi. Rany na szyi nie można nazwać raną z prawdziwego zdarzenia. Zadrapana skóra, i to wszystko. - No to może, poruczniku, zechciałby pan wykonać następne pomiary? Od zeszłej nocy nie robiliśmy żadnych. - Jestem do pańskiej dyspozycji, panie bosmanie. - Jeśli Ulbricht czuł do McKinnona urazę za śmierć swoich rodaków, robił wszystko, by tego nie okazywać. - W każdej chwili. Proponuję dwunastą w południe. - Skończyliście już z salą reanimacyjną, bosmanie? - zapytał Patterson. McKinnon skinął głową. - Hm, to ciągłe dziękowanie za pańskie uczynki staje się już nudne. Więc nic nie powiem. Kiedy ich chowamy? - Pan tu rządzi, panie Patterson. - Wczesnym popołudniem, nim zacznie robić się ciemno. - Paterson zaśmiał się śmiechem pozbawionym wesołości. - Ja tu rządzę! Główny mechanik Patterson rządzi tu wtedy, kiedy chodzi o sprawy bez znaczenia. Jakoś nie przypominam sobie, żebym zarządził coś w kwestii ataku na tę łódź podwodną. - Konsultowałem to z kapitanem Bowenem, panie Pierwszy. - Aha! - wykrzyknęła Margaret Morrison. - To tego właśnie dotyczyła ta dwuminutowa konferencja! - Oczywiście. Kapitan zaakceptował pomysł. - A gdyby nie zaakceptował? - dopytywała się Janet. - Gdyby się sprzeciwił? Czy i tak staranowałbyś tego U-boóta? - Kapitan nie tylko zaakceptował ten plan. Plan bardzo przypadł mu do gustu, bardzo. Z całym szacunkiem dla pana, poruczniku Ulbricht, kapitan Bowen nie był zbyt przychylnie nastawiony do Niemców. W każdym razie nie wtedy. - Robisz uniki, Archie. Odpowiedz mi na pytanie. Gdyby kapitan nie zaakceptował planu, czy i tak zaatakowałbyś U-boota? - Tak. Ale nie warto mówić kapitanowi. - Siostro Magnusson. - Patterson uśmiechnął się do niej, by nie pomyślała, że chce ją obrazić. - Jakoś nie sądzę, że pan McKinnon zasłużył sobie na dalsze przesłuchanie czy nagany. Myślę, że należą mu się gratulacje za wspaniałą, świetnie wykonaną robotę. - Wstał, podszedł do szafki, gdzie doktor Singh trzymał prywatne zapasy, i wrócił z butelką szkockiej i szklaneczkami. Nalał miarkę bosmanowi. - Sądzę, że doktor Singh byłby zadowolony. - Dziękuję, panie chiefie. -McKinnon spojrzał na trunek. - Whisky już mu nie potrzebna. Przy stole zapanowała cisza. Jak można się było spodziewać, przerwała ją Janet. - Wydaje mi się, Archie, że to nie najstosowniejsza uwaga. - Teraz tak myślisz. Może tak, może nie... - Jego głos w najmniejszym stopniu nie brzmiał przepraszająco. Podniósł szklaneczkę i pociągnął łyk. - Nie pijał byle czego ten nasz doktor Singh... Tym razem cisza zapadła na dłużej i była pełna napięcia. Doktor Sinclair, zakłopotany przedłużającym się milczeniem, odezwał się pierwwszy. - Jestem absolutnie przekonany, że wszyscy podzielamy odczucia pana Pattersona, panie bosmanie. Doskonała robota! Ale w tym miejscu zacytuję pana: nie chciałbym wkraczać w pańskie kompetencje, lecz ryzykował pan co nieco, prawda? - Chciał pan powiedzieć, że ryzykowałem życie wszystkich na tym statku, tak? - Tego nie mówiłem. - Jego zmieszanie świadczyło o tym, że nawet jeśli tego głośno nie powiedział, tak właśnie myślał. - To było skalkulowane ryzyko - objaśnił bosman - choć może nie do końca. Wszystko przemawiało na moją korzyść, prawie wszystko. Tak sądzę. Jestem absolutnie przekonany, że U-boot miał rozkaz przejąć nasz statek, a nie zatopić, i dlatego właśnie uważam, że strzelcy wypalili w "San Andreasa" z własnej inicjatywy. Kapitan U-boota, oberleutnant Klaussen, okazał się niewłaściwym człowiekiem na niewłaściwym stanowisku i w niewłaściwym czasie. Był albo zmęczony, albo nie dojrzał do funkcji, albo był niedoświadczony czy niedouczony, czy wręcz zbyt pewny siebie. A może wszystko to razem? To, co nie ulega wątpliwości, to fakt, że doświadczony dowódca U-boota nigdy w życiu nie ustawiłby się tak, jak oni: równolegle do nas, w odległości niecałej pół mili. Powinien był trzymać się parę mil dalej - w sytuacji awaryjnej dałoby mu to dość czasu na szybkie zanurzenie - kazać nam przysłać szalupę, zapakować w nią z sześciu swoich ludzi z pistoletami maszynowymi i przerzucić ich do nas, żeby zajęli statek. Nie moglibyśmy nic zrobić, nie powstrzymalibyśmy ich. Ba! Jeszcze lepiej! Powinien był zajść nas od rufy, co dokładnie uniemożliwiłoby nam staranowanie łodzi, i później zbliżyć się od strony opuszczonego trapu. No i, rzecz jasna, czuł się o niebo zbyt pewny siebie, był za bardzo zadufany i zbytnio się rozluźnił. Kiedy spostrzegł, że opuszczamy trap, nabrał przekonania, że już po zawodach. Nawet mu w głowie nie zaświtało, że statkiem szpitalnym można by zawalczyć jak okrętem wojennym. I był albo tak ślepy, albo tak głupi, że nie zauważył, jak wciąż zbliżamy się do niego, przez cały czas, od chwili, kiedy nawiązaliśmy kontakt. Krótko mówiąc, popełnił wszystkie szkolne błędy naraz. Trudno byłoby znaleźć gorszego faceta na jego miejsce. Zapadła długa i dość niezręczna cisza. Mario, jak zwykle dyskretny i pamiętający o swoich obowiązkach, napełnił szklaneczki, ale jak dotąd nikt oprócz bosmana nie tknął alkoholu. - Z tego, co pan mówi, wynika, że kapitan U-boota rzeczywiście nie nadawał się do tej misji - odezwał się Sinclair. - No i oczywiście całkowicie go pan wymanewrował. Ale przecież mimo to niebezpieczeństwoistniało. Mam tu na myśli moment samej kolizji. To U-boot mógł nas zatopić, a nie odwrotnie. Nas chroni tylko warstwa cienkiego poszycia, a kadłub łodzi podwodnej jest nieprawdopodobnie wytrzymały. - Nie ośmieliłbym się pouczać pana w sprawach medycznych, doktorze - rzekł bosman. Sinclair uśmiechnął się. - Rozumiem. Nie powinienem oświecać pana w sprawach morskich. Ale pan, panie McKinnon, jest bosmanem na statku cywilnym! - Dziś tak. Ale przedtem dwanaście lat służyłem na łodziach podwodnych. - No nie! - Sinclair potrząsnął głową. - Tego już za wiele, zdecydowanie za wiele. Z całą pewnością nie jest to mój dzień. - Znam wiele przykładów zderzeń statków handlowych z łodziami podwodnymi. Niemal we wszystkich wypadkach do zderzeń dochodziło między swoimi albo - w czasach pokoju - między łodzią podwodną a nieszkodliwym statkiem obcym. Skutki były zawsze te same: okręt nawodny wychodził z tego w lepszym stanie. Z pozoru to nielogiczne, ale trzyma się kupy. Weźmy wydrążoną w środku szklaną kulę o ściankach, powiedzmy, grubości jednej trzeciej cala. Zanurzamy ją na znaczną głębokość - mówię tu o setkach stóp - a mimo to nie pęknie . Wyciągnijmy ją na powierzchnię, leciutko uderzmy młotkiem, a rozpadnie się na setki kawałków. Tak samo jest z odpornym na ciśnienie kadłubem łodzi podwodnej. Wytrzyma ogromny nacisk na wielkich głębokościach, lecz na powierzchni wystarczy mocne, krótkie uderzenie - takie, jakie może zadać dziób zwykłego statku - a łódź rozleci się na części. Do tego wszystkiego szans takiej łodzi nie zwiększa fakt, że statek handlowy może mieć wyporność wielu tysięcy ton i płynąć z niemałą prędkością. Z drugiej strony jednostka nawet tak mała jak trawler może zatopić łódź. Widzi pan, panie doktorze, to wcale nie było takie niebezpieczne. Nie miałem za wiele wątpliwości, jaki będzie wynik takiego spotkania. - Widzę, panie McKinnon, przekonał mnie pan. Ma pan teraz przed sobą skruszonego szewca, który od dziś będzie już pilnował własnego kopyta. - Czy kiedykolwiek coś takiego się panu przytrafiło, bosmanie? - zainteresował się Patterson. - Nie. Gdyby mi się przytrafiło, zapewne nie rozmawiałbym teraz z państwem. Ale znam mnóstwo takich wypadków. Kiedy służyłem w marynarce wojennej - czy kiedy "robiłem w firmie", jak żeśmy to wtedy nazywali - mieliśmy takie porzekadło, które sprowadzało rzecz do jednego: nie przejmuj się wrogiem, uważaj lepiej na przyjaciół. W latach dwudziestych na angielską łódź podwodną klasy MI wpadł niechcący statek handlowy; gdzieś u wybrzeży Devonu. Wszyscy zginęli. Niedługo potem na amerykańską SI najechał włoski liniowiec "Cify of Rome". Wszyscy zginęli. Jakiś czas później kolejna amerykańska łódź dostała się pod niszczyciela straży przybrzeżnej niedaleko Cape Cod. Wszyscy zginęli. Angielski "Posejdon" poszedł na dno przez statek japoński. Wypadek, gdzieś u północnych wybrzeży Chin. Sporo marynarzy ocalało, ale wielu zmarło na chorobę dekompresyjną. We wczesnych latach wojny "Surcouf" z załogą francuską - największa na świecie łódź podwodna, tak duża, że nazywano ją podwodnym krążownikiem - została staranowana gdzieś na Karaitach przez statek konwoju, który eskortowała. Załoga "Surcoufa" liczyła stu pięćdziesięciu ludzi. Nikt nie ocalał. - McKinnon przetarł dłonią oczy. - Byli też inni. O większości już zapomniałem. A! Tak, był jeszcze "Umpire", chyba w czterdziestym pierwszym. Wystarczył zwykły trawler, żeby go zniszczyć. - Przekonał nas pan, jak to ujął doktor Sinclair, aż nadto szczegółowo - zaczął Patterson. - Dotarło już do mnie, że stopień ryzyka był istotnie niewielki. Musi pan na nas brać poprawkę, panie McKinnon. Ma pan do czynienia z amatorami. Nie wiedzieliśmy. Pan wiedział. Fakt, że U-boot znalazł się na dnie morza, mówi sam za siebie. - Zamilkł. - Muszę jednak stwierdzić, bosmanie, że nie wygląda pan jak człowiek, któremu sprawiło to satysfakcję. - Bo i nie sprawiło. Patterson pokiwał głową. - Rozumiem. Być odpowiedzialnym za śmierć tylu ludzi... Hm, niezbyt to radosna świadomość. McKiruion spojrzał na niego z umiarkowanym zdziwieniem. - Co się stało, to się nie odstanie. Na dno poszedł U-boot, a razem z nim załoga. Ani to okazja, żeby skakać z radości, ani też powód, by sypać popiół na głowę. Następny statek handlowy, jaki znalazłby się w polu widzenia peryskopu Klaussena, znalazłby się bez wątpienia właśnie tam, gdzie teraz spoczywa jego własna łódź. Jedyny dobry U-boot to martwy U-boot, U-boot z pękniętym kadłubem leżący na dnie morza. - No to dlaczego... - Patterson urwał. Najwyraźniej zabrakło mu słów i konceptu. Wreszcie powiedział: - Do diabła z tym za i przeciw! Odwalił pan doskonałą robotę. Obóz jeniecki nie uśmiechał mi się ani odrobinę bardziej niż panu. Cóż, nie czuję żadnej potrzeby, żeby w tej sprawie zachowywać się tak skromnie jak pan. - Rozejrzał się po zebranych. - Wznoszę toast za naszego bosmana... i za pamięć doktora Singha! - Nie jestem aż tak skromny, jak pan sądzi. Nie mam nic przeciw temu, żeby wypić za moje zdrowie. - McKinnon uważnie przyjrzał się całej szóstce. - Ale stanowczo odżegnuję się od toastu za pamięć Cichej Stopy. Bosman coraz wprawniej wywoływał ciszę przy stole. Ta, już czwarta z kolei, trwała o wiele dłużej i była zdecydowanie najbardziej kłopotliwa ze wszystkich. Cała szóstka najpierw popatrzyła na niego, później wymieniła między sobą pytające, pełne dezaprobaty spojrzenia, by wreszcie znowu wyłącznie na nim skupić swoją uwagę. Janet znów ode zwała się pierwsza. - I oczywiście wiesz dobrze, co mówisz, Archie, prawda? W każdym razie mam nadzieję, że wiesz. - Niestety tak. Doktorze Sinclair, mieliście w pooperacyjnej zestaw do reanimacji, tak? Czy miał pan też i drugi, gdzie indziej? - Tak. W ambulatorium. - I otrzymał pan wyraźne polecenie, by w razie konieczności przede wszystkim korzystać właśnie z tego w ambulatorium, tak? - Tak. - Sinclair wpatrywał się w bosmana, nic nie rozumiejąc. - Skąd pan to wie, u licha?! - Bo jestem inteligentny. - Zazwyczaj spokojny i nie okazujący uczuć McKinnon tym razem nie usiłował nawet ukryć rozgoryczenia. - Bardzo inteligentny. Po fakcie. - Potrząsnął głową. - Nie ma sensu, żebyście tu siedzieli i wysłuchiwali, dlaczego nie byłem taki znów bystry. Proponuję, byście teraz poszli, wszyscy, i przyjrzeli się zestawowi kardiologicznemu z sali reanimacyjnej. W sali już go nie ma. Jest na oddziale "A", przy biurku siostry oddziałowej. Wieko jest zamknięte, ale zamek został uszkodzony. Tak jak i plomby. Spokojnie możecie go otworzyć. Spojrzeli po sobie, wstali, a po minucie byli już z powrotem. Usiedli w milczeniu i przez jakiś czas nikt się nie odezwał. Albo oniemieli na widok tego, co ujrzeli, albo nie mogli znaleźć słów, które by oddawały ich nastrój. - Ładnie wygląda, nie? - szydził McKinnon. - Radioaparat nadawczo-odbiorczy wielkiej mocy. Niech mi pan powie, doktorze Sinclair, czy Singh zamykał się czasem na klucz w sali reanimacyjnej? - Doprawdy nie wiem... - Sinclair gwałtownie potrząsnął głową, jak gdyby chciał wyzbyć się niewiary. - Równie dobrze można przyjąć, że tak. I tak nikt by o tym nie wiedział. - Ale chodził tam często sam? - Tak, chodził sam. Nawet dość często. Upierał się, że osobiście będzie doglądał tych dwóch rannych. Wszystko mieściło się w ramach przyjętych obyczajów - to on ich operował. - Naturalnie. Jak znalazłem to radio - nadal nie wiem, dlaczego otworzyłem to cholerne pudło - obejrzałem sobie dokładnie zamek w drzwiach, tę część, którą pan Jamieson wyciął palnikiem, tę przy dziurce od klucza, i zasuwkę. I zasuwka, i zamek zostały mocno naoliwione. Kiedy Singh przekręcał klucz, nikt nie słyszał najlżejszego nawet dźwięku, nikt nie słyszał odgłosu tarcia metalu o metal, nikt, nawet gdybyście nasłuchując stali zaledwie kilka stóp dalej, choć kto z was miałby niby mieć jakiś sensowny powód, żeby się czaić kilka stóp od tamtych drzwi? Zamknąwszy się na klucz i sprawdziwszy, że pacjenci pogrążeni są w głębokim śnie - jeśli zaś nie spali, bardzo szybko ich usypiał - Singh mógł bawić się swoim radiem ile dusza zapragnie. Nie sądzę jednak, żeby korzystał z tego zbyt często. Głównym zadaniem radia, zadaniem o kapitalnym znaczeniu, było ciągłe, nieprzerwane nadawanie sygnału naprowadzającego. - Wciąż nie mogę tego zrozumieć. Ani w to uwierzyć. - Patterson wypowiedział to powoli, jak ktoś, kto usiłuje na siłę wyrwać się z transu. - Oczywiście to prawda, na pewno prawda, ale i tak nie ulega zmianie fakt, że to zupełnie niewiarygodne. Taki przyzwoity człowiek, taki dobry, łagodny człowiek... I dobry lekarz. Czy zgodzi się pan ze mną, doktorze Sinclair? - Doskonały lekarz, bez dwóch zdań. I wspaniały chirurg. - Z tego, co wiem, taki też był i pan doktor Crippen - zauważył McKinnon. - Zdumiewa mnie to tak samo jak pana, panie Patterson. Nie wiem, co nim powodowało. Sądzę, że nigdy nie będę wiedział. To był inteligentny i ostrożny człowiek, który nie pozwalał sobie na najmniejsze ryzyko, który doskonale zacierał za sobą ślady i gdyby nie ci w gorącej wodzie kąpani strzelcy z U-boota, nigdy nie wykrylibyśmy naszej Cichej Stopy. Jego zdrada mogła mieć coś wspólnego ze środowiskiem, z jakiego się wywodził. Choć mówił coś o pochodzeniu pakistańskim, jego prawdziwą ojczyzną były Indie, a zdaje się, że wykształcone sfery tego kraju niewiele mają powodów, żeby kochać Koronę Brytyjską. Może to miało coś wspólnego z jego religią? Mówił o pakistańskich przodkach, pewnie był muzułmaninem. Czy jest tu jakiś związek? Nie mam pojęcia. Jest mnóstwo innych powodów, pomijając narodowość, politykę i religię, dla których człowiek zostaje zdrajcą. Skąd wzięły się te zestawy reanimacyjne, doktorze? - Zostały załadowane w Halifaksie, w Nowej Szkocji. - To wiem. Pytałem, czy pan wie, skąd je mamy? - Nie wiem. To ważne? - Niewykluczone, że tak. Chodzi o to, że nie wiemy, czy doktor Singh zainstalował radio dopiero na statku, czy dostaliśmy cały zestaw z uprzednio wmontowaną aparaturą. Idę o zakład, że odbiornik umieszczono tam wcześniej - za duże ryzyko, żeby bawić się tym na pokładzie. Takie urządzenie trudno byłoby przeszmuglować i równie trudno pozbyć się zawartości zestawu reanimacyjnego. - Mówiąc, że nie wiem, skąd się te zestawy wzięły, mówiłem prawdę. Ale wiem, gdzie zostały wyprodukowane - oznajmił doktor Sinclair. - W Anglii. - Skąd pan wie? - Ze stempli fabrycznych. - Czy w Anglii jest dużo firm zajmujących się produkcją takiego sprzętu? - Nie mam zielonego pojęcia. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Zestaw reanimacyjny to zestaw reanimacyjny i już. Wydaje mi się jednak, że bardzo mało. - Nie powinno więc być kłopotów z dotarciem d.o źródła. Jakoś nie chce mi się uwierzyć, żeby to pudło opuściło fabrykę z radioodbiornikiem w środku. - Spojrzał na Pattersona. - Wywiad morski z pewnością zainteresuje się, jaką drogę odbył ten zestaw medyczny od opuszczenia fabryki do "San Andreasa", i z jakimi przystankami pó drodze. - Też tak uważam. Szybko ustalą, gdzie przechodził z rąk do rąk i kto zrobił podmiankę. To jakieś diabelne niedbalstwo ze strony naszych kochanych sabotażystów, że nie zatarli za sobą śladów. - Niekoniecznie, kapitanie. Po prostu nigdy nie zaświtała im myśl, że możemy ich nakryć. - Tak, możliwe. Niech mi pan powie, bosmanie, dlaczego tak długo zwlekał pan i kluczył, zanim nas pan powiadomił? - Bo tak samo jak pan nie mogłem dać temu wiary. Musiałem sam siebie cholernie długo przekonywać, żeby uwierzyć w to, co zobaczyłem na własne oczy. Poza tym wszyscy darzyliście Singha wielkim szacunkiem, a nikt nie lubi przynosić złych wiadomości. - Popatrzył na Jamiesona. - Panie Drugi, ile czasu zajęłoby panu zainstalowanie przycisku na biurku w oddziale "A"? Takiego, który włączałby brzęczyk, powiedzmy, na mostku i w maszynowni. - Tyle co nic. - Jamieson milczał chwilę. - Wiem, że musi pan mieć jakiś ważny powód, żeby montować - jakby to nazwać? - system alarmowy. Czy możemy go znać? - Oczywiście. Żeby siostra dyżurująca na oddziale "A" mogła nam dać znać, kiedy ktoś nie upoważniony wejdzie na teren szpitala. Ten ktoś nie upoważniony będzie równie nie uświadomiony jak my i nie będzie wiedział, czy aparatura nadawczo-odbiorcza działa, czy nie. Musi założyć, że działa, że być może będziemy w stanie wysłać S.O.S. do naszych chłopaków. Jest rzeczą oczywistą, że dla Niemców sprawą najważniejszą jest to, byśmy takiego sygnału nie nadali i byśmy tu tkwili sami, bez osłony. Zależy im na nas, i to na nas w całości, zatem ten ktoś zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby zniszczyć radio. - Zaraz, zaraz - włączył się Patterson. - Co za "ktoś"? Co za nie upoważniona osoba? Doktor Singh nie żyje. - Nie wiem, kto to jest. Ale jednego jestem pewny: ten ktoś istnieje. Może pamięta pan, co mówiłem już wcześniej, że moim zdaniem mamy na pokładzie niejedną Cichą Stopę. Teraz jestem tego stuprocentowo pewny. Doktorze Sinclair, całą godzinę przed pojawieniem się porucznika Ulbrichta i jego condora - no i jeszcze jakiś czas później - pan i doktor Singh operowaliście dwóch rannych marynarzy z "Argosa" . Tych, którzy już nie żyją, prawda? - Tak jest. - W jego głosie słychać było zdumienie, zdumienie malowało się też na jego twarzy. - Czy w którymś momencie Singh wychodził z sali operacyjnej? - Ani razu. - A właśnie wtedy ktoś bliżej nam nie znany majstrował przy skrzynkach rozdzielczych i korkach. Wniosek: Cicha Stopa numer dwa. Na chwilę zapadła cisza i wreszcie Jamieson stwierdził: - Nie jesteśmy zbyt inteligentni, co? Jasne, że ma pan rację. Powinniśmy byli sami na to wpaść. - Na pewno byście wpadli, tyle że znalezienie martwego Singha i odkrycie, kim naprawdę był, odsunęło na bok wszelkie inne myśli. Mnie też przyszło do to głowy całkiem niedawno. Miałem chyba tylko więcej czasu, żeby się otrząsnąć. - Zgłaszam sprzeciw - włączył się Patterson. - Właściwie pytanie. Skoro ten radioodbiornik został rozbity w proch, Niemcy nie mają już czego nasłuchiwać, tak? - Niczego teraz nie nasłuchują - wyjaśniał cierpliwie McKinnon. Styki baterii są rozłączone. Nawet gdyby nie były, rozbicie nadajnika stanowiłoby tym mniejsze zło. Ostatnią rzeczą, jaką nasza Cicha Stopa numer dwa życzy sobie oglądać, jest wyłaniający się zza horyzontu okręt Jej Królewskiej Mości. Niby może mieć jeszcze jeden nadajnik, gdzieś sprytnie zakamuflowany, ale osobiście bardzo w to wątpię. Doktorze Sinclair, chciałbym, żeby pan sprawdził ten drugi zestaw reanimacyjny, też z ambulatorium, choć jestem przekonany, że okaże się najzupełniej w porządku. - Cóż, została nam chociaż ta odrobina satysfakcji, że nas zgubili I - pocieszał się Sinclair. - Nie byłbym taki pewny, doktorze. Właściwie mogę iść o zakład, że wcale nas nie zgubili. Taki U-boot nie nawiąże łączności radiowej , póki jest pod wodą. Ale pamiętajmy, że Klaussen śledził nas płynąc na powierzchni, że z całą pewnością był w stałym kontakcie ze swoją bazą nabrzeżną. Doskonale więc znają naszą pozycję i kurs; jakim płynęliśmy w chwili, gdy łódź poszła na dno. Nie zdziwiłbym się zanadto, gdyby okazało się, że ciągnie za nami kolejny U-bont. Wygląda na to, że z jakiegoś cholernego powodu jesteśmy dla Niemców bardzo ważni. I nie zapominajmy też, że im bardziej prujemy na południowy zachód, tym dłuższy robi się dzień. Niebo jest niemal czyste, zatem są duże szanse, że za dnia wypatrzy nas jakiś focke-wulf albo coś w tym rodzaju. Patterson spojrzał na niego markotnie. - Pan to umie podnieść człowieka na duchu, bosmanie. i McKinnon uśmiechnął się. - Bardzo mi przykro, kapitanie. Ja tylko rozważam nasze szanse, to wszystko. - Szanse! Stawiasz na to, że nie dopłyniemy do Aberdeen, prawda, Archie? - dopytywała się Janet. Bosman rozłożył ręce, zwracając wnętrza dłoni ku górze. - Nie jestem hazardzistą i za wiele tu niewiadomych. Opinia każdego z was jest tyle samo warta, co moja. Nie twierdzę, że nie mamy szans, Janet. Myślę wręcz, że wiele przemawia za tym, że nam się uda. - Zawiesił głos. - Trzeba załatwić trzy sprawy. Wybiorę się pogadać z kapitanem Andropolousem i jego ludźmi. Wydaje mi się, że "radio" jest międzynarodowym słowem. Jeśli nie, wyjaśnię mu to na migi. Większość załogi "Argosa" przeżyła, mamy więc duże szanse znaleźć wśród nich radiotelegrafistę. Rzuci okiem na nadajnik i stwierdzi, czy można z niego zrobić użytek. Poruczniku Ulbricht, będę wdzięczny, jeśli wyjdzie pan ze mną na mostek, jak będzie pora, i zrobi właściwe namiary. Trzecia sprawa - w wypadku zgaśnięcia świateł osoba, której wypadnie zajmować się oddziałem "A", ma natychmiast nacisnąć guzik alarmowy. McKinnon zbierał się do wyjścia, lecz rozetyślił się i spojrzał na swoją szklaneczkę. - No cóż, może jednak mimo wszystko wzniesiemy toast za tych, którzy już odeszli. A może raczej wypowiemy starą galijską klątwę? Doktorze Singh, oby tej nocy twój cień błądził po najupiorniejszej stronie piekła! - Uniósł szklankę do góry. - Za Cichą Stopę! Wychylił trunek. Do dna. Rozdział dziewiąty Nie minęło dziesięć minut od chwili, gdy McKinnon zjawił się na mostku, kiedy zadzwonił telefon. - Tu Jamieson. Na tym cholernym statku wciąż dzieją się dziwne rzeczy. Znów wypadek. - Wypadek? - Umyślny wypadek. Powinienem był raczej powiedzieć, że doszło do kolejnego incydentu. Pański znajomy, Limassol... "Limassol". Tak właśnie bosman odkrył człowieka, w którym odkrył radiotelegrafistę z "Agrosa". Pomijając to odkrycie, jedyną rzeczą, jaką udało się bosmanowi ustalić, był fakt, że człowiek ów, cypryjski Grek, pochodził z Limassol. - Co mu się stało? - Oberwał po głowie. - Aaa.. . - McKinnon nie należał do ludzi, którzy chętnie uzewnętrzniają emocję wykrzyknikami. - No jasne. Kto mu dołożył? - No wie pan co!? Żeby zadawać takie pytania! Skąd do diabła miałbym wiedzieć?! Przecież na tym statku nikt nic nie wie. Pierwszy okazał się bardziej proroczy, niż mu się to w ogóle śniło. To znaczy, kiedy nadawał tej łajbie nowe imię. "San Andreas", cholera! Katastrofa na katastrofie! Mogę panu powiedzieć tylko to, co wiem. Siostra Maria miała dyżur, kiedy Limassol zasiadł przy radionadajniku, żeby mu się przyjrzeć. Po chwili wstał i palcem wskazującym zaczął na wnętrzu dłoni obracać tak, jakby przekręcał śrubkę. Odgadła, i słusznie, że idzie mu o narzędzia, więc posłała po Waylanda Daya, żeby go zaprowadził do maszynowni. Byłem tam i dałem mu narzędzia, jakie chciał. Wziął też ze sobą próbnik izolacji. W ogóle robił wrażenie faceta, który zna się na rzeczy. W drodze powrotnej, w korytarzu prowadzącym do stołówki, oberwał w łeb. Czymś twardym i ciężkim. Jak twardym i jak ciężkim? - Zechce pan chwilę zaczekać. Leży tu na oddziale "A", właśnie się nim zajmuje doktor Sinclair. On wyjaśni to panu lepiej ode mnie. Przez chwilę w słuchawce panowała cisza. Potem odezwał się Sinclair. - Bosmanie? Cholerny świat, co? Mamy dowód na istnienie Cichej Stopy numer dwa. Nie chcę przez to powiedzieć, że jakikolwiek dowód był potrzebny, lecz nie spodziewałem się tak szybkiego i gwałtownego potwierdzenia. Facet się nie obija, co? Niebezpieczny, nie stroni od przemocy, elastycznie dopasowuje się do sytuacji i najwyraźniej pracuje na tej samej fali co my. - Co z Limassolem? - Dość kiepsko, łagodnie mówiąc. To musiał być jakiś metalowy przedmiot, nie ulega kwestii, na przykład łom. Moim zdaniem napastnik chciał go zabić. Z każdym innym by mu się udało, ale ten pana Limassol ma chyba łeb twardy jak skała. Kości czaszki są oczywiście popękane . Zrobię mu rentgena. To rutynowe badanie, zbyteczne, ale obowiązkowe. Nie ma objawów uszkodzenia mózgu, co nie znaczy, że wszystko z nim w porządku. Nie widzę w każdym razie żadnych wyraźnych uszkodzeń, przynajmniej nie na tym etapie. Za dwie rzeczy mogę jednak ręczyć, panie bosmanie. On wyżyje, ale przez jakiś czas ani pan, ani nikt inny nie będzie miał z niego żadnego pożytku. - Tak jak Singh mawiał o Cunninghanie: dwie godziny, dwa dni, dwa tygodnie, może i dwa miesiące? - Coś takiego. Nie wiem, ot co. Wszystko, co wiem, to to, że nawet jeśli nastąpi szybka poprawa, Limassol i tak nie przyda się panu w ciągu najbliższych dni. Z powodzeniem może go pan wykreślić ze swoich planów. - Zaczyna brakować mi planów, doktorze. - No tak... Zdaje mi się, że kończą się nam możliwości. Pan Jamieson chciałby zamienić z panem jeszcze słówko. W słuchawce znów zabrzmiał głos drugiego mechanika. - To wszystko chyba moja wina, bosmanie. Może gdybym myślał nieco jaśniej i szybciej, nic by nie zaszło. - Skąd, u licha, miał pan wiedzieć, że ktoś zaatakuje Limassola? - To prawda. Ale powinienem był się z nim wybrać. Nie, żeby człowieka ochraniać, ale żeby zobaczyć, jak będzie naprawiał radio. Może bym tym sposobem podpatrzył go na tyle, by się czegoś nauczyć, jakiegoś podstawowego abecadła, czegokolwiek, tak że nie musielibyśmy uzależniać się od jednego, jedynego człowieka. - Cicha Stopa z pewnością załatwiłby i pana. Panie Jamieson, nie ma sensu doszukiwać się winy tam, gdzie jej nie ma. Stało się, ale stało się nie przez pana. Niech mi pan da trochę czasu, a udowodnię, że to moja zasługa. Odwiesił słuchawkę i zrelacjonował sens rozmowy Naseby'emu za sterem i Ulbrichtowi, który już oświadczył, że czuje się świetnie i nie ma zamiaru dłużej zaliczać się do pacjentów leżących. - Niepokojące - skomentował Niemiec. - Nasz przyjaciel zdaje się być pomysłowy, bardzo szybko myślący, najwyraźniej umie podejmować decyzje i działać. Mówię "niepokojące", bo właśnie przyszło mi do głowy, że to on a nie doktor Singh wystąpił z pierwszym numerem. W takim razie możemy oczekiwać jeszcze wielu nieprzyjemności. Tak czy owak wyklucza to załogę "Agrosa". Nikt z nich nie mówi po angielsku, więc nie mogli wiedzieć, że fałszywy zestaw reanimacyjny jest już na oddziale "A". McKinnon miał ponurą minę. - Fakt, że żaden z nich nie wygląda na takiego, co to rozumie po angielsku - mają absolutnie tępe spojrzenia, kiedy się do nich zwrócić w tym języku - nie znaczy jeszcze, że jeden czy dwóch nie gada po angielsku lepiej ode mnie. To wcale nie wyklucza załogi "Agrosa". No i, rzecz jasna, nie wyklucza nikogo z nas, ani też nikogo z dziesięciu chorych, których wieziemy z Murmańska. - A niby skąd mieliby wiedzieć, że fałszywy zestaw reanimacyjny trafił z sali reanimacyjnej na oddział "A"? Tylko... Zaraz, niech no policzę... Tylko siedem osób wiedziało o tej przeprowadzce. Może ktoś z nas się wygadał? - Nie. - W głosie McKinnona brzmiała niezachwiana pewność siebie. - Nawet niechcący? - Nie. - Aż tak pan nam ufa? - Ulbricht uśmiechnął się smutno. - A może tylko dlatego, że musi pan komuś wreszcie ufać? - Ufam wam, ufam. - W głosie bosmana dało się słyszeć lekkie znużenie. - Rzecz w tym, że nikt nie musiał się wysypać. Wszyscy wiedzą, że doktor Singh i dwaj ranni marynarze z "Agrosa" nie żyją. - McKinnon zrobił lekki ruch ręką, jakby coś od siebie odsuwał. - Przecież w ciągu najbliższej półgodziny będziemy ich chować. Wszyscy wiedzą, że zginęli od wybuchu pocisku w sali reanimacyjnej. Nasza nowo odkryta Cicha Stopa musi wiedzieć, że tam właśnie znajdował się nadajnik, i może się też domyślać - a w każdym razie podejrzewać - że obudowa zestawu medycznego została rozbita na tyle, byśmy nie byli w stanie zorientować się, co jest w środku. Jak wiadomo, tak się nie stało. Tym razem dopisało nam szczęście. - A jak pan wyjaśni napaść na radiooficera? - To proste. - W głosie bosmana pobrzmiewała gorycz, gorycz malowała się też na jego twarzy. - Sabotażysta wcale nie musiał wiedzieć, gdzie jest radio. Spostrzegł, że my zaczęliśmy się tą sprawą interesować, i to wystarczyło. Pan Jamieson usiłował wziąć część winy za tę napaść na siebie. To zupełnie zbyteczne, gdy ma się do dyspozycji genialnego taktyka McKinnona. Mój błąd. Od początku do końca mój błąd. Kiedy zszedłem na dół na poszukiwanie radiooficera, załoga "Agrosa" siedziała jak zwykle w jednym kącie, odseparowana od reszty. W jadalni oprócz nich siedzieli jeszcze ranni z Murmańska i kilku ludzi z naszej załogi, ale na tyle daleko, że nie mogli słyszeć rozmowy. Trudno tu właściwie mówić o rozmowie. Po prostu kilka razy powiedziałem "radio" na tyle cicho, żeby nikt inny nie słyszał, i wtedy ten chłopak , Limassol, spojrzał na mnie. Wykonałem taki ruch palcem, jakbym nadawał Morse'em. Później zakręciłem na niby korbką generatora. Tego wszystkiego nie mógł zobaczyć nikt oprócz ludzi z "Argosa". I właśnie wówczas zrobiłem ten cholerny błąd. Przyłożyłem dłoń do ucha udając, że to radiowa słuchawka i że niby tam czegoś nasłuchiwałem. Limassol zrozumiał, o co chodzi, i wstał. Nasz nowy sabotażysta też niestety zrozumiał. Wystarczył mój jeden, jedyny gest ręki i zrozumiał. Nie dość, że nie stroni od gwałtu i jest niebezpieczny, jest przy tym inteligentny. Niemiła to kombinacja. - Rzeczywiście, niemiła - zgodził się Ulbricht. - Ma pan rację, tak właśnie musiało być. Nie ma powodu, żeby coś sobie teraz wyrzucać. Użyłem właściwego słowa mówiąc, że to niepokojące. - Czy pamiętasz dokładnie, kto siedział wtedy w jadalni? - zapytał Naseby. - Tak. Wszyscy nasi, którzy nie mieli wachty. Na pokładzie wachtę trzymało wtedy tylko dwóch. Ty z Trentem siedziałeś w kabinie kapitana, nie spuszczając oka z sekstansu i chronometru. Poza tym wszyscy z maszynowni, oprócz tych na służbie. Dwaj kucharze i Mario. Siedmiu z grupy siedemnastu inwalidów z Murmańska: trzech, co to niby mają gruźlicę, trzech, co to podobno ulegli nerwowemu załamaniu i jeden z "odmrożonych". Ten "odmrożony" jest tak zawinięty w bandaże, że ledwo chodzi i jego nie ma chyba co brać pod uwagę. Dwie pielęgniarki; ich też nie liczę. No i bez wątpienia ma pan rację, poruczniku - załoga z "Argosa" musi być czysta jak łza. - To już coś - skomentował Ulbricht. - jeszcze przed chwilą zgłaszał pan przeciwko nim jakieś obiekcje, co mnie raczej zdziwiło, bo w czasie naszej długiej rozmowy w kabinie kapitana obydwaj zgodziliśmy się mniej więcej, że załoga z "Agrosa" jest poza podejrzeniami. O ile pan jeszcze pamięta, wniosek ten wyszedł od pana. - Pamiętam. jeśli tak dalej pójdzie, niebawem zobaczy pan, jak zaglądam w lustro i mówię: "A tobie też nie ufam za grosz". Tak, wiem, że to wyszło ode mnie, lecz wciąż miałem tę odrobinę wątpliwości. Wtedy domyślałem się już, że mamy na statku drugiego sabotażystę, ale zaledwie od niespełna pół godziny nabrałem pewności, że tak jest. Nie sposób uwierzyć teraz, że to nie nasza Cicha Stopa wywalił dziurę w przedniej komorze balastowej, kiedy staliśmy przy burcie tonącej korwety. I jest nie do pomyślenia - to dla mnie koronny argument - żeby ktoś z załogi "Argosa" z całą premedytacją chciał zabić człowieka, który nie tylko był jego kumplem, ale i rodakiem. - No, to już jest coś - rzekł Naseby. - Krąg podejrzanych zdecydowanie się zawęża - do naszej własnej załogi, prawda? - Tak, do naszej załogi i do sześciu kalek z Murmańska cierpiących rzekomo męki psychiczne i fizyczne. Naseby potrząsnął z żalem głową. - Archie, ten rejs cię wykończy. Nigdy nie widziałem, żebyś był tak cholernie wobec wszystkich podejrzliwy. No i dopiero co stwierdziłeś, że lada chwila przestaniesz ufać samemu sobie. - Jeśli obrzydliwa podejrzliwość daje choć najdrobniejszą nadzieję na przeżycie, George, to będę ją w sobie nadal hodował. Zapewne pamiętasz, że z Halifaksu musieliśmy wypływać w jakimś zwariowanym pośpiechu. Wychodziliśmy na statku towarowym tylko częściowo przerobionym na szpital. Dlaczego? Żeby się dostać do Archangielska najszybciej jak tylko się da. Później zaś, po tym cholernym wypadku u boku korwety, okazało się, że w równie naglący sposób mamy zboczyć do Murmańska. Dlaczego, pytam, dlaczego? - Mieliśmy drobny przechył od dzioba. - Przestaliśmy brać wodę, pogoda była dobra, mogliśmy spokojnie dotrzeć na Morze Białe, przepłynąć je i dociągnąć do Archangielska bez większych kłopotów. Ale nie! To musiał być Murmańsk! Murmańsk i tylko Murmańsk! Dlaczego? pytam. - Żeby Rosjanie mogli założyć ładunki wybuchowe w komorze balastowej. - Ulbricht wyszczerzył zęby. - Pamiętam pańskie słowa: "Nasi dzielni sojusznicy...' - Ja też pamiętam. Żałuję, że ich nie zapomniałem. Wszyscy jesteśmy omylni. ja też nie należę do wyjątków, a to był jeden z moich największych błędów. To nie Rosjanie podłożyli ładunek, to pańscy rodacy. - Niemcy?! Niemożliwe! - Poruczniku, jeśli pan sądzi, że w Murmańsku czy w Archangielsku nie roi się od niemieckich szpiegów i agentów, to żyje pan w Krainie Wielkich Czarów. - Możliwe, cóż, możliwe... Ale infiltracja rosyjskiej partii robotniczej w marynarce?! Nie! To jest nie do wyobrażenia! - Nie jest to niemożliwe, ale niezupełnie konieczne. Ludzie są tak skonstruowani, że można ich przekupić i chociaż twierdzenie, że każdy człowiek ma swoją cenę, nie musi być prawdziwe, to zawsze się znajdą tacy, którzy ją mają. - Sugeruje pan, że to mógł być Rosjanin-zdrajca? - A czemuż by nie? Wy macie swoich zdrajców, my mamy swoich. Każdy kraj ma swoich zdrajców. - Dlaczego my, Niemcy, mielibyśmy podkładać ładunek na "San Andreasie"? - Nie wiem. Najzwyczajniej w świecie nie wiem. Tak samo nie wiem, dlaczego Niemcy nas zaatakowali, dlaczego nas dręczą i ścigają od chwili, kiedy opłynęliśmy Przylądek Północny, i dlaczego ani razu nie próbowali nas zatopić. Chcę powiedzieć, że istnieje duża szansa, że ten sam niemiecki agent, albo agenci, przekupili jednego czy drugiego inwalidę, których wieziemy z Murmańska. Rzekomy przypadek psychiatryczny, pacjent z załamaniem nerwowym, który ma dość i wojny, i morza, stanowiłby doskonały materiał na zdrajcę i nie sądzę, żeby cena musiała być znów taka wysoka. - Sprzeciw, panie McKinnon. Decyzja o odłączeniu "San Andreasa" od konwoju zapadła w ostatniej chwili. Nie da się przekonać człowieka w ciągu jednej nocy. - To prawda. W każdym razie jest to bardzo nieprawdopodobne. Może wiedzieli o skierowaniu nas do Murmańska tydzień czy dwa wcześniej? - Skąd, do diabła, mieliby o tym wiedzieć? - Nie mam pojęcia. Tak samo nie wiem, dlaczego ktoś w Halifaksie wiedział już od pewnego czasu, że doktorowi Singhowi będzie potrzebny nadajnik. - A nie wydaje się panu niezwykłe, że Rosjanie - jeśli podłożenie ładunku to nie ich sprawka - sprowadzili statek do Murmańska tylko po to, żeby skorzystali na tym pańscy tajemniczy niemieccy agenci? - Żadni tam moi agenci, ale że tajemniczy - zgoda. Odpowiedź znów brzmi: nie wiem. Prawda jest chyba taka, że nie wiem już nic na jakikolwiek temat. - Westchnął. - No dobrze. Zbliża się dwunasta, poruczniku. Przyniosę sekstans i chronometr. Porucznik Ulbricht wyprostował się znad mapy. - O dziwo, wciąż trzymamy ten sam kurs, kurs dwieście trzynaście. Dokładnie sześćdziesiąt cztery stopnie szerokości północnej. Żeby było idealnie, powinniśmy iść prosto na południe, ale już i tak jesteśmy blisko Trondheim. Kurs południowy zbliżyłby nas do Trondheim jeszcze bardziej. Proponuję zatem czas jakiś trzymać tak jak teraz i skręcić na południe nocą, o północy albo coś koło tego. Dzięki temu powinniśmy się znaleźć u wschodnich wybrzeży pańskich ojczystych wysp już jutro, panie McKinnon. Zaraz nad tym popracuję. - Pan tu nawiguje, poruczniku - odparł zgodnie bosman. W wyraźnym kontraście do warunków, jakie panowały czterdzieści osiem godzin wcześniej, kiedy odbywał się zbiorowy pogrzeb, teraz pogoda była wręcz przyjemna. Wiała zaledwie trójka, morze było na tyle spokojne, by "San Andreas" mógł płynąć równo, prawie nie kołysząc się na boki, a pokrywa chmur ustąpiła miejsca szerokiemu pasowi białych wełnistych baranków na bladoniebieskim tle. McKinnonowi stojącemu przy relingu na sterburcie poprawa aury nie przysparzała radości. O wiele bardziej podobała mu się gęsta śnieżyca tamtego pogrzebu. Poza bosmanem, jedynymi uczestnikami czy może raczej świadkami ceremonii - żeby nie wiadomo jak nadymać wyobraźnię i tak nie dałoby się ich nazwać żałobnikami - byli: Patteison, Jamieson, Sinclair , dwaj palacze i dwaj marynarze, którzy wnieśli ciała na górę. Nikt więcej nie chciał przyjść. Z wiadomych przyczyn nikt nie zamierzał opłakiwać doktora Singha, a tylko Sinclair znał dwóch zmarłych marynarzy z "Argosa", i to tylko jako nieprzytomnych pacjentów ze stołu operacyjnego. Doktor Singh został bezceremonialnie wypchnięty za burtę i nie jemu przeznaczono życzenia dobrej drogi na podróż ku wieczności. Patterson, który wyraźnie nie nadawał się na duchownego, otworzył modlitewnik, szybko odczytał litanię nad dwoma zmarłymi Grekami i zaraz potem oni także odeszli. Patterson zamknął modlitewnik - Dwa razy przez to przechodzić to o dwa razy za dużo. Miejmy nadzieję, że trzeciego nie będzie. - Spojrzał na McKinnona. - Domyślam się, że jakoś brniemy tym naszym mało radosnym szlakiem, co? - To wszystko, co możemy zrobić, panie Patterson. Ulbricht proponuje, żebyśmy z czasem zmienili kurs na południowy. To zaprowadzi nas najprostszą drogą do Aberdeen. On wie, co mówi. Ale to dopiero za dwanaście godzin. - Jasne, jak najbardziej. - Patterson omiótł spojrzeniem pusty horyzont. - Czy nie wydaje się to panu raczej dziwne, bosmanie, że od dobrych trzech godzin nikt nas nie niepokoi? Nawet nas nie zlokalizowali. Skoro w tym czasie została przerwana wszelka łączność z U-bootem, muszą tam siedzieć same tępaki, jeśli się nie zorientowali, że coś tu mocno śmierdzi. - Wydaje mi się, że admirał Doenitz, dowódca podwodnej floty w Trondheim, nie jest tępakiem. Mam uczucie, że oni doskonale wiedzą, gdzie jesteśmy. Z tego, co czytałem, U-booty najnowszego typu ruszają się pod wodą względnie szybko. Taki U-boot mógłby nas z powodzeniem wytropić asdikiem, a my nie musielibyśmy nawet nic o tym wiedzieć. - McKinnon podobnie jak Patterson, tylko o wiele, wiele wolniej , badał horyzont. Nagle znieruchomiał z twarzą zwróconą do lewej części rufy. - Aha! Mamy towarzystwo! - Co? Jakie towarzystwo? - Nie słyszy pan? Patterson zadarł głowę do góry, a później wolno nią pokiwał. - Chyba tak. Tak, słyszę. - Condor - oświadczył bosman. - Focke-wulf. - Wyciągnął przed siebie rękę. - Już go widzę. Leci dokładnie ze wschodu, a o ile wiem, dokładnie na wschód od nas leży Trondheim. Pilot tego samolotu doskonale zna naszą pozycję. Najprawdopodobniej dostał namiary via Trondheim od U-boota, który sunie za nami. - Myślałem, że aby rozpocząć nadawanie, łódź musi się wynurzyć. - Nie. Wszystko, co musi zrobić, to wystawić antenę nad wodę. Mogli ją wysunąć ze dwie mile od nas tak, byśmy niczego nie zauważyli. Tak czy owak U-boot jest pewnie o wiele dalej. - Można by się zacząć zastanawiać, co ten condor chce zrobić. - Niech pan zgaduje, chiefie. Niestety nie czytamy w myślach dowódców floty podwodnej i Luftwaffe w Trondheim. Ja obstawiam wariant, że jeszcze nie będą próbowali nas załatwić, bo - jak dotąd - stawali na głowie, żeby nas przypadkiem nie zatopić. Gdyby chcieli posłać "San Andreasa" na dno, wystarczyłaby jedna torpeda z U-boota, który na pewno wlecze się za nami, i sprawa byłaby gładko rozwiązana. No, a gdyby chcieli nas wykończyć z powietrza, nie wysłaliby condora, samolotu w gruncie rzeczy zwiadowczego. Heinkle, te zwykłe, albo heinkle He-111 czy stukasy z dodatkowymi zbiornikami paliwa załatwiłyby nas o wiele skuteczniej. A Trondheim jest zaledwie dwieście mil stąd. - O co mu więc chodzi? Condor znajdował się już w odległości dwóch mil i gwałtownie wytracał wysokość. - O informację. - McKinnon spojrzał na mostek i zauważył Naseby'ego. Naseby stał na zewnątrz, na lewym skrzydle, twarzą ku rufie i patrzył w stronę nadlatującego condora. Bosman przytknął złożone dłonie do ust i krzyknął: - George! - Naseby odwrócił się. - Na dół! - McKinnon pomagał sobie odpowiednimi gestami. Naseby uniósł w górę ramiona na znak, że zrozumiał i zniknął w sterówce. - Panie Patterson, schowajmy się do nadbudówki. I to już! Patterson wiedział, kiedy zadawać pytania, a kiedy nie. Biegł pierwszy i w ciągu dziesięciu sekund wszyscy, oprócz bosmana, znaleźli się w osłoniętym miejscu. McKinnon stanął w strzaskanych drzwiach. - O informację? O jaką informację? - dziwił się Patterson. - Chwileczkę. - Bosman podszedł szybko do burty, spojrzał w stronę rufy - zajęło mu to najwyżej dwie sekundy - i wrócił do Pattersona. - Pół mili. Leci bardzo powoli i bardzo nisko, jakieś pięćdziesiąt stóp nad wodą. O jaką informację chodzi? A o taką, jak na przykład dziury po pocisku na bokach nadbudówki; o coś, co wskazywałoby, że braliśmy udział w walce z jakąś jednostką morską. Z lewej strony niczego nie zobaczy. Patterson chciał coś powiedzieć, ale cokolwiek by to miało być, rozpłynęło się w nagłym terkocie karabinów maszynowych plujących ogniem z bliskiej odległości, w kakofonicznej furii 'setek kul uderzających w nadbudówkę w sekundowych odstępach i w gwałtownym, ogłuszającym ryku olbrzymich silników. Samolot przeleciał w odległości nie większej niż pięćdziesiąt jardów. Upłynęło jeszcze kilka sekund i wszystko się uciszyło. - No tak, teraz już rozumiem, dlaczego kazał pan Naseby'emu schować głowę na dół - odezwał się Jamieson. - O informację! - rzucił Patterson skrzywdzonym, niemal żałosnym głosem. - Cholernie zabawny sposób zbierania informacji! A zdawało mi się, że nie będą nas atakować, tak pan mówił. - Mówiłem, że nas nie zatopią. Ale skosić kilku facetów z załogi to tylko woda na ich młyn. Im więcej z nas zabiją, tym bardziej, ich zdaniem, pozostała przy życiu reszta będzie zdana na ich łaskę. - Myśli pan, że wiedzą już, co chcieli? - Absolutnie tak. Może pan być pewien, że z tych pięćdziesięciu jardów wszystkie pary oczu wyglądające z condora bardzo uważnie nam się przyglądały. Nie zobaczyli, rzecz jasna, uszkodzenia na dziobie, bo jest pod wodą, ale z pewnością zobaczyli coś innego, z przodu, coś zresztą też ukrytego pod wodą: linię ładunkową. Nie sposób nie dostrzec - o ile się nie jest kompletnym ślepcem - że ciągnie nas głową na dół. No i o ile nie jest się przy tej okazji durniem, to się wie, że albo my w coś rąbnęliśmy, albo też staranowano nas. I nie mogła to być ani mina, ani torpeda, bo dawno leżelibyśmy na dnie . Musieli się od razu połapać, że w coś uderzyliśmy i nie będą się gubić w domysłach, co to było. - Aj, aj, aj! Aj, aj, aj! Ani trochę mi się to nie podoba, bosmanie stwierdził Jamieson. - Mnie też nie, panie Drugi. Sytuacja ulega lekkiej zmianie, prawda? Teraz to już, jak sądzę, kwestia priorytetów w niemieckim sztabie: czy wolą nas martwych, czy żywych. Czy lepiej jest wziąć nas mniej więcej całych, czy też, owszem wziąć, ale rewanż za straconego U-boota? - Cokolwiek by nie zdecydowali i tak cholernie dużo możemy w tej sprawie zrobić - powiedział chief i zaproponował: - Chodźmy zjeść lunch. - Myślę, że powinniśmy chwilę zaczekać. - McKinnon przez parę sekund milczał i tkwił w bezruchu, aż wreszcie oznajmił: - Wraca. I rzeczywiście, condor wracał. Leciał znów na tej samej wysokości, niemal tuż nad falami. Drugi przelot był lustrzanym odbiciem pierwszego, z tym że zamiast od rufy do dziobu samolot leciał od dziobu ku rufie po stronie sterburty; i tym razem przy akompaniamencie silnego ostrzału z karabinów maszynowych. W jakieś dziesięć sekund po ustaniu ognia McKinnon, a za rum reszta, opuścił kryjówkę i podszedł do relingu na lewej burcie. Condor znajdował się za lewą częścią rufy, systematycznie nabierał wysokości i oddalał się dokładnie w przeciwnym kierunku. - No, no - zaczął Jamieson. - Zdaje się, że nam się upiekło. Musieli chyba widzieć te trzy dziury na prawej burcie, co, bosmanie? - Nie mogli ich nie zauważyć, panie Drugi. - A może nabiera wysokości do bombardowania? Może tu zaraz wróci, żeby wyrównać z nami rachunki? - Mógł nas zbombardować z wysokości stu stóp bez najmniejszego ryzyka dla siebie. - Może po prostu nie ma ze sobą bomb? - Ma, ma, spokojna głowa. Bomb nie mają tylko te focke-wulfy, które zataczają duże półkola z Trondheim do Lorientu we Francji i okrążają Wyspy Brytyjskie albo te, które patrolują Cieśniny Duńskie. Zamiast bomb podczepia im się dodatkowe zbiorniki paliwa. Maszyny latające na krótszych trasach zawsze zabierają bomby, i to na ogół dwustupięćdziesięciokilowe, a nie takie maleństwa, jakich użył porucznik Ulbricht. Pilot tego condora jest naturalnie w bezpośrednim kontakcie radiowym z Trondheim. Powiedział im, dlaczego nie dostają już meldunków z U-boota, ale kazali mu zostawić nas w spokoju. Na jakiś czas, w każdym razie. - Ma pan rację - włączył się Patterson. - Nie wraca. Śmieszne. Mógł tu przecież latać cały dzień, przynajmniej do zmroku, kręcąc się nad nami i meldując o naszej pozycji. Ale nie, on sobie zwyczajnie odlatuje! Ciekawe czemu... - Nie ma w tym nic ciekawego, panie chiefie. Jego odlot jest właśnie dowodem, jakiego nam trzeba - śledzi nas jeszcze jakiś U-boot. Nie ma przecież sensu, żeby i łódź, i samolot robiły dokładnie to samo. - Czy nic nie da się zrobić z tym przeklętym U-bootem? - No cóż, nie możemy go staranować, bo nie wiemy, gdzie jest. Jednak możemy być pewni, że nie ma szans, by się wynurzył, ponieważ do tej pory zdążył już się dowiedzieć, albo dowie się niebawem, co stało się z jego kompanem. Możliwe, ale tylko możliwe, i to nie w tej chwili, że uda nam się go zgubić. Owszem, jeśli wyłączymy silniki i prądnice, możemy spowodować, że straci z nami kontakt. Lecz nie na długo. Wystawi peryskop, zlustruje horyzont i znów będzie nas miał. - Nie w tej chwili, to znaczy, że jak się ściemni? - Tak, myślę, że wtedy moglibyśmy spróbować. Przyczaimy się z pół godziny, potem odpłyniemy nowym kursem na maleńkich obrotach, bo im mniej będziemy hałasować, tym większa szansa, że nas nie wytropią. Może i z godzinę potrwa, nim nabierzemy pełnej szybkości. Cóż, w najlepszym wypadku to tylko gra i nawet jeśli ją wygramy, nadal nie będzie gwarancji, że jesteśmy już wolni i na czystych wodach. Ci z U-boota po prostu zawiadomią przez radio Trondheim, że nas zgubili. Przecież dalej mniej więcej wiedzą, gdzie jesteśmy, a pierwszy lepszy condor z kilkoma tuzinami flar przeszuka ogromny obszar w bardzo krótkim czasie. - Pan wie, jak mnie podnieść na duchu - rzekł jamieson. - Zadziwia mnie ich taktyka. Po grzyba wysyłać tu condora, ściągać go z powrotem i znów go tu przysyłać, jak pan sugeruje! O zmroku?! Dlaczego nie trzymają go nad nami cały czas i nie dadzą mu w pewnej chwili zmiany? Dla mnie to zupełnie bez sensu. - A dla mnie ma sens. Chociaż wciąż jesteśmy jeszcze kawał drogi od Aberdeen, niemieccy dowódcy w Norwegii mogą - co bardzo prawdopodobne - podejmować właśnie decyzję: czy próbować nas jeszcze zatrzymać, czy nie? Mam przeczucie, to tylko przeczucie, że spróbują. Condor nie zdoła zatrzymać "San Andreasa", chyba że go uszkodzi lub zatopi. Nie, teraz nie ma już wątpliwości, że nie chce nas ani posłać na dno, ani uszkodzić do tego stopnia, byśmy nie mogli płynąć o własnych siłach. Jednak ten U-boot może wynurzyć się w odległości jakiejś mili, wypatrywać uważnie, czy choćby o dwa stopnie nie zmieniamy kursu - a będą ostro wypatrywać, oj będą! - a potem zaczną nam ładować w nadbudówkę pocisk za pociskiem, aż wreszcie skończy się na tym, że wywiesimy białą flagę i już. - Tak... Tylko pan, bosmanie, umie mnie pokrzepić. Kiedy McKinnon wszedł do sterówki, Naseby wręczył mu lornetkę. - Prawa burta, Archie. Nie trzeba wychodzić na zewnątrz. Za śródokręciem, w stronę dziobu. Prawie na zachód, powiedziałbym. Bosman przytknął lornetkę do oczu, z dziesięć sekund oglądał wskazane miejsce i oddał szkła. - Moim zdaniem jakiejś półtorej mili stąd. Wygląda jak lusterko, ale to oczywiście żadne lusterko, to słońce odbijające się w peryskopie U-boota. George, oto właśnie jesteśmy celem wojny psychologicznej. - Tak to się nazywa? - Oni chcieli, żebyśmy ich zauważyli. Niby przypadkiem, rzecz jasna. Naturalnie, nieostrożność z ich strony. Wolno, wolniuteńko, George, daj w lewo, aż ustawimy się mniej więcej na wschód, i tak trzymaj. Ty rób, co mówię, a ja tymczasem zadzwonię do chiefa i spytam o zgodę. Pattersona złapał w jadalni, powiedział mu, jaka jest sytuacja, i prosił o zgodę na kurs wschodni. - Czego tylko pan sobie życzy, bosmanie. Do domu nie będzie przez to bliżej, co? - Niemcy bardzo się ucieszą, panie chiefie. A to mnie też cieszy. Tak długo, jak długo płyniemy w kierunku Norwegii - czyli dokładnie tam, gdzie chcą nas zagnać - a nie do Szkocji, nie zdzielą nas chyba po łbie, bo będziemy robić dokładnie to, do czego chcą nas zmusić. Rzecz jasna, kiedy nadejdzie zmrok, znowu hajda w drugą stronę! Galopem do Szkocji! - Nieźle, bosmanie, całkiem nieźle. Czy podajemy to do publicznej wiadomości? - Proponuję, żeby zawiadomił pan o tym pana Jamiesona i porucznika Ulbrichta. Jeśli zaś idzie o resztę... Hm, dalsza gadanina o U-bootach odebrałaby im tylko apetyt na lunch. Rozdział dziesiąty - Czy siostra oddziałowa zezwoli zamienić kilka słów z kapitanem? - Kapitan leży raptem dwa łóżka stąd. - Margaret Morrison przygląda się badawczo bosmanowi. - A może znów chodzi o jakieś sekrety? - Hm, no cóż, rzeczywiście idzie o prywatną rozmowę... - Znowu będziemy taranować U-boota?! - Nie chcę już nigdy oglądać żadnego U-boota - odparł McKinnon, nieco poruszony. - Bohaterszczyzna może nas tylko i wyłącznie doprowadzić do przedwczesnej i mokrej śmierci. - Ruchem głowy wskazał łóżko, na którym leżał oberleutnant Klaussen. Niemiec rzucał się niespokojnie i coś do siebie mamrotał w ledwie słyszalnym monologu. - On tak cały czas? - Cały czas. Ani na chwilę nie przestaje. - Mówi chociaż do rzeczy? - Do rzeczy? Nie, majaczy bez sensu. McKinnon podprowadził kapitana Bowena do krzesła w małej świetlicy za jadalnią załogi. - Są tu też panowie Patterson i Jamieson, panie kapitanie. Chciałem, żeby słyszeli, co wymyśliłem, a od pana chciałbym uzyskać zgodę na przeprowadzenie tego planu. Mamy trzy propozycje. Pierwsza dotyczy naszego portu docelowego. Czy jesteśmy absolutnie skazani na Aberdeen, panie kapitanie? Idzie mi o to, czy musimy bezwzględnie słuchać rozkazów Admiralicji. Kapitan Bowen zrobił kilka celnych, choć nie nadających się do druku uwag na temat Ich Lordowskich Mości z Admiralicji i stwierdził: - Sprawą najwyższej wagi jest bezpieczeństwo "San Andreasa" i wszystkich na jego pokładzie. Jeżeli uznam, że jest ono w jakiś sposób zagrożone, skieruję statek do dowolnego spokojnego portu świata i niech szlag trafi Admiralicję! To my tu jesteśmy, nie oni. To my tu narażamy życie, a największym ryzykiem, jakie oni ponoszą, jest to, że mogą zlecieć ze swoich stołków w Whitehallu. - Tak jest, panie kapitanie! - Bosman na wpół się uśmiechnął. - Zdawało mi się, że stawianie tych pytań jest zbędne, ale musiałem to zrobić. - Bo? - Bo uwaźam, że w Murmańsku istnieje niemiecka siatka szpiegowska. - Wyjaśnił, dlaczego tak sądzi. Zrobił to podobnie jak godzinę temu w rozmowie z Ulbrichtem. - Jeśli Niemcy aż tyle wiedzą o nas i o naszych ruchach, to wiedzą też, dokąd płyniemy -- można to uznać bardziej za pewnik niż za możliwość. Utrzymanie jakiegokolwiek kursu na Aberdeen dla Niemców jest darem niebios. Jeszcze ważniejsze - przynajmniej z mojego punktu widzenia - jest to, dlaczego Niemcy tak się nami interesują. Prawdopodobnie nie dowiemy się niczego, dopóki nie trafimy do jakiegoś bezpiecznego portu, a i wtedy śledztwo może trochę potrwać. Ale skoro to coś, o czym nie wiemy, jest aż tak ważne dla Niemców, to czy dla nas nie jest przypadkiem ważniejsze? Nie mogę przedstawić żadnych rozsądnych argumentów na poparcie swojej tezy, ale i tak jestem przekonany, że Niemcy woleliby raczej stracić swój cenny kąsek niż pozwolić nam się do niego dobrać. Mam niemiłe uczucie, że jeśli zbliżymy się w okolice Aberdeen, Niemcy ściągną jednego czy drugiego U-boota, krążącego gdzieś pod Peter Head - to około dwudziestu pięciu mil na północno-północny wschód od Aberdeen z rozkazem uniemożliwienia nam dalszej wędrówki na południe. A to mogłoby znaczyć tylko jedno: torpedy. - Wystarczy, wystarczy, bosmanie - odezwał się Jamieson. - Przekonał mnie pan w zupełności. Oto widzicie pasażera, który chce wykreślić Aberdeen z programu wycieczki. - Czuję, że ma pan rację, bosmanie - rzekł kapitan Bowen. - Niewykluczone, że stuprocentową. Nawet gdyby przemawiało za tym tylko dziesięć procent i tak nic nie usprawiedliwiałoby podjęcia takiego ryzyka. Muszę się sam na siebie poskarżyć, bosmanie. Niby ja jestem tu kapitanem. Dlaczego sam na to nie wpadłem? - Bo miał pan inne rzeczy na głowie, panie kapitanie. - A co ja mam powiedzieć o sobie? - zapytał Patterson. - Ja też całkiem niedawno na to wpadłem. Tam, na brzegu, w Murmańsku, coś przeoczylismy, jestem tego pewien. Absolutnie tak. Wciąż nie rozumiem, dlaczego Rosjanie ściągnęli nas akurat do Murmańska, dlaczego tak szybko i sprawnie nareperowali tę dziurę w kadłubie i wykończyli szpital? Gdybym znalazł klucz do odpowiedzi na to pytanie, znałbym odpowiedź na wszystkie inne, łącznie z tym, dlaczego byli tacy chętni do pomocy i współpracy, co tak bardzo odbiega od ich normalnego zachowania, które na ogół można określić jako coś między nieprzystępnością a zdecydowaną wrogością. Ale nie mam takiego klucza. - Możemy tylko zgadywać - powiedział Bowen. - Jeżeli miał pan czas na rozważenie tego wszystkiego, znalazł pan również czas, żeby wybrać zastępcze porty, bosmanie. Bezpieczne porty. Albo porty-kryjówki. - Tak jest, panie kapitanie. Islandia albo Orkady, to znaczy Reykjavik albo Scapa Flow. Reykjavik ma ten minus, że jest o połowę drogi dalej niż Scapa choć z drugiej strony, im dalej płyniemy na zachód, tym bardziej wymykamy się heinklom i stukasom. Kierując się na Orkady, cały czas jesteśmy w zasięgu heinkli i innych maszyn z bazy w Bergen. jest jeszcze jeden szkopuł. Od czasu, kiedy oberleutnant Prien zatopił w Scapa "Royal Oak", nie sposób przedrzeć się tam przez pola minowe. Ale na korzyść Scapa przemawia fakt, że i marynarka, i RAF mają tam swoje bazy. Nie jestem pewien, lecz wydaje mi się wielce prawdopodobne, że utrzymują częste patrole powietrzne wokół Orkadów. W końcu było nie było, to baza Floty Krajowej. Nie mam pojęcia, jak daleko wypuszczają się te patrole. Pięćdziesiąt mil, sto, nie wiem. Istnieją duże szanse, że przechwycą nas na długo przed tym,, zanim w ogóle znajdziemy się w okolicach Scapa. - Co oznaczałoby, że cali i zdrowi dotrzemy do domu, prawda, bosmanie? I suchą stopą! - Nie ujmowałbym tego w ten sposób, panie kapitanie. Nie zapominajmy, że są jeszcze U-booty. - McKinnon zamilkł i coś .rozważał. -- Widzę tu jednak cztery kwestie. Żaden angielski pilot nie zaatakuje angielskiego statku szpitalnego, to po pierwsze. Najprawdopodobniej zauważyłby nas samolot patrolowy, powiedzmy Blenheim, i szybko przywołałby obstawę myśliwców. Żaden niemiecki pilot - żaden pilot bombowca zdrowy na umyśle - nie będzie ryzykował spotkania z hurricane'ami czy spitfire'ami. Taki samolot patrolowy na pewno zawiadomiłby Scapa, żeby otworzyli dla nas przejście w polu minowym. No i wreszcie wysłaliby nam pewno w sukurs jakiegoś niszczyciela, fregatę czy korwetę - w każdym razie coś szybkiego - z taką ilością bomb głębinowych, żeby odstraszyć wszelkie kręcące się opodal U-booty. - Wybór nie do pozazdroszczenia... - stwierdził Bowen. - Trzy dni do Scapa Flow, zgadza się? - Jeśli uda się nam zgubić tego U-boota, który moim zdaniem z całą pewnością nas śledzi. Pięć dni do Reykjaviku. - No dobra, a co będzie, jeśli go nie zgubimy? Czy oni nie zaczną czegoś podejrzewać widząc, że obieruamy kurs na Scapa? - Jeżeli zdołają nadal siedzieć nam na ogonie, to i tak nie zauważą żadnej zmiany kursu przez najbliższe dwa dni, a może i dłużej. W tym czasie będziemy kierować się wprost na Aberdeen. Jednak jak tylko znajdziemy się na południe od Faiz Isle, zmienimy kurs na południowo-zachodni czy zachodnio-południowo-zachodni. W każdym razie na kurs właściwy do Scapa Flow. - No, jest jakaś szansa, jest szansa... Co pan by wolał, panie Patterson? - Wolałbym zostawić decyzję bosmanowi. - Popieram - odezwał się Jamieson. - Osobiście lepiej czułbym się w Scapa, panie kapitanie. - Myślę, że my wszyscy też. A więc, bosmanie, pierwsza sprawa już załatwiona. Co dalej? - Jest sześć wyjść z terenu szpitala. Trzy od dziobu i trzy od rufy. Czy nie uważa pan, panie kapitanie, że byłoby nie od rzeczy przytrzymać wszystkich na terenie szpitala? Oprócz rzecz jasna tych, którzy mają wachtę w maszynowni czy na mostku. Wiemy, że nasza Cicha Stopa, Cicha Stopa numer dwa, ciągle jest z nami. Zdaje się, że nieegłupio byłoby ograniczyć jego pole działania - jeśli jeszcze trzyma coś w zanadrzu - do możliwie najmniejszego obszaru. Proponuję, żebyśmy zamknęli na głucho cztery pary drzwi, po dwie z przodu i z tyłu, a przy pozostałych dwóch ustawili warty. - To znaczy zaspawali te drzwi? - spytał Jamieson. - Nie. Może się tak zdarzyć, że szpital trafi bomba i te zaspawane drzwi powypaczają się i, nie daj Boże, zaklinują. Wszyscy zostaliby uwięzieni. Zamknijmy je normalnie, w zwykły sposób i tylko kilka razy umiarkowanie stuknijmy młotkiem. - A jeśli Cicha Stopa ma dostęp do swego prywatnego młotka, to co? - rzucił Patterson. - Nigdy w życiu nie ośmieli się go użyć. Pierwsze stuknięcie metalu o metal i już ma na karku całą załogę. - To prawda, to prawda... - Patterson westchnął. - Starzeję się. Miał pan jeszcze jakąś trzecią sprawę? - Tak jest, kapitanie. Dotyczy pana, jeśli pan się zgodzi. Myślę, że nie stałoby się nic takiego, gdyby zebrał pan wszystkich i oznajmił im, co dzieje się na statku, bo z całą pewnością większość nie ma o tym pojęcia; nie sądzę, co prawda, żeby udało się panu trafić z tym wykładem do kapitana Andropolousa i jego ludzi. Niech pan im opowie o doktorze Singhu, o radionadajniku i o tym, co spotkało Limassola. Niech im pan przekaże, że na "San Andreasie" grasuje już Cicha Stopa numer dwa, i że cztery pary drzwi zamykamy dlatego, by ograniczyć jego ruchy. Proszę im zalecić, żeby się nawzajem obserwowali jak sępy. Nieprzyjemna sprawa, ale w końcu leży to w ich własnym interesie, jeśli chcą przeżyć. I niech meldują o każdym podejrzanym zachowaniu innych. To może nieco ograniczyć działalność tego faceta, a poza tym będą mieli zajęcie. - Naprawdę uważa pan, bosmanie, że pana środki zaradcze - zamknięcie drzwi i ostrzeganie ludzi - powstrzymają tego drania? - zapytał Bowen. - Opierając się na naszych dotychczasowych doświadczeniach - odparł ponuro McKinnon - śmiem bardzo w to wątpić, panie kapitanie. Popołudnie i wczesny wieczór -- choć znajdowali się teraz więcej niż trzysta mil na południe od kręgu polarnego, wieczory zaczynały się wciąż bardzo tycześnie - minęły tak spokojnie, jak oczekiwał tego McKinnon. U-boot nie ujawnił swojej obecności, lecz bosman i tak z góry zakładał, że Niemcy się nie wychylą. Nie objawił się też żaden zwiadotyczy condor, co utwierdziło go jeszcze mocniej w przekonany, że wróg czai się pod wodą. Na wschodnim widnokręgu nie ukazał się również żaden heinkel czy stukas - godzina coup de grace jeszcze nie wybiła. W trzydzieści minut po zachodzie słońca zapadła noc tak ciemna, jak ciemna zdarzyć się może tylko na Morzu Norweskim. Niebo pokryła niejednolita zasłona chmur, nie osłonięte fragmenty spowiła mgła, choć tu i ówdzie widoczne były blade gwiazdy. - Myślę, że już czas - powiedział McKinnon do Naseby'ego. - Schodzę na dół. Kiedy ucichną silniki, za jakieś siedem, osiem minut, obróć go o sto osiemdziesiąt stopni, aż staniemy tyłem do przodu. Kilwater powinieneś dostrzec mimo ciemności. A później, hm, możemy liczyć tylko na to, że upatrzysz sobie jakąś gwiazdę. Będę za dziesięć minut. Po drodze na dół mijał kabinę kapitana. Nikt już nie pilnował sekstansu i chronometru, gdyż dwie pary drzwi dziobowych były zablokowane na stałe, a przy trzecich czuwała straż. Niemożliwe było, by ktokolwiek dostał się na górny pokład, a stamtąd na mostek. Pokład tonął w takich ciemnościach - bosman odnotował to z zadowoleniem - że McKinnon musiał chwycić się liny sztormowej, by trafić do szpitala. Przy wejściu stał na warcie młody palacz, Stephen. Bosman kazał mu dołączyć do reszty w jadalni. Kiedy tam dotarli, okazało się, że na McKinnona czeka już Patterson. - Wszyscy obecni, kapitanie? - Wszyscy, w tym Curran z Pergusonem. - Ci dwaj wiecznie siedzieli w warsztacie stolarskim na dziobie. - Zarządzenie na wypadek niesubordynacji odczytane co do kropki. Każdy, kto - chcący czy niechcący - wywoła najmniejszy choćby hałas po wyłączeniu silników, zostanie uciszony. Rozmowy mają być prowadzone wyłącznie szeptem. Niech mi pan powie, bosmanie, czy to prawda, że oni mogą wyłapać brzęk noża i widelca? - Naprawdę nie wiem. Nie wiem, jak czułe są urządzenia nasłuchowe na nowoczesnym U-boocie. Wiem za to, że z łatwością można nimi wychwycić odgłos klucza spadającego na stalowy pokład. Na sto procent. Zajrzał na obydwa oddziały, upewnił się, czy wszyscy wiedzą o konieczności absolutnej ciszy, zapalił lampy awaryjne i zszedł do maszynowni. Tam zastał tylko Jamiesona z McCrimmonem. Jamieson spojrzał na niego i włączył światła awaryjne. - Rozumiem, że już - powiedział. - Ciemniej chyba nie będzie, panie Drugi. Zanim jeszcze McKinnon dotarł z powrotem do jadalni, obroty silnika spadły. W jadalni usiadł koło Pattersona i czekał bez słowa dopóty, dopóki maszyny nie zamilkły całkowicie i nie ustał warkot prądnicy. W kompletnej ciszy i bardzo nikłym blasku lamp awaryjnych panująca w pomieszczeniach atmosfera była na poły tajemnicza, na poły złowieszcza. - Nie pomyślą przypadkiem, że ich aparat nasłuchowy wysiadł? - zaszeptał Patterson. - Nie, panie chiefie. Nie trzeba być biegłym operatorem asdiku, żeby poznać, kiedy obroty silnika spadają, a kiedy siadają na dobre. Nadszedł Jamieson z McCrimmonem; obydwaj nieśli po lampce awaryjnej, Jamieson przysiadł się do bosmana. - Wszystko, czego nam teraz trzeba, panie McKinnon, to okrętowego kapelana. - Cóż, modlitwa byłaby tu całkiem na miejscu. Zwłaszcza o to, żeby Cicha Stopa nie ukrył gdzieś nadajnika wysyłającego sygnał naprowadzający. - Bardzo proszę, niech pan o tym nawet nie wspomina. - Jakiś czas milczał, a potem zapytał: - Mamy przechył, prawda? - Tak, owszem. Naseby obraca statek o sto osiemdziesiąt stopni, dziobem tam, skąd przypłynęliśmy. - Aha... - Jamieson przybrał zamyślony wyraz twarzy. - Po to , żeby U-boot wyszedł przed nas i miał nas za plecami, co? Ale czy on nie zrobi tego samego? Chodzi mi o to, czy nie będzie to pierwsza myśl, jaka mu przyjdzie do głowy? - Szczerze mówiąc, nie wiem i nie będę wiedział, jaka będzie jego pierwsza, druga czy dziesiąta myśl. Być może pierwsza rzecz, jaka mu przyjdzie do głowy, to to, że odwrócenie kursu jest tak oczywistym zagraniem, że w ogóle nie będzie go brał pod uwagę. Może nawet sądzić, że prujemy wprost do norweskiego brzegu, i jest to możliwość tak absurdalna, że kto wie, czy nie będzie jej rozważał na serio. Równie dobrze moglibyśmy też kierować się na północny wschód, z powrotem na Morze Barentsa. Oczywiście, tylko szaleniec by to zrobił, ale on będzie się musiał zastanowić, czy my uważamy, że on nas ma za wariatów, czy nie. Są jeszcze inne warianty i jest ich dużo. U-boot może na przykład załoźyć, że gdy tylko dojdziemy do wniosku, że wyzwoliliśmy się ze szponów jego asdicu, znów weźmiemy kurs na Aberdeen. Albo na jakiś inny port w północnej Szkocji. Lub na Orkady. Albo Szetlandy. Mamy wiele dróg przed sobą i szansę, że U-boot da się zmylić. - Taa... Mówię to z podziwem, bosmanie, nie z wyrzutem: jest pan niezwykle przebiegłym człowiekiem - stwierdził Jamieson. - Miejmy nadzieję, że kapitan dowodzący U-bootem nie bije mnie w tym na głowę. - McKinnon odwrócił się do chiefa. - Idę na górę do Naseby'ego zobaczyć, czy widać na morzu jakieś ślady życia. - Ślady życia? Chce pan powiedzieć, że ten U-boot mógł się wynurzyć i teraz nas szuka?! - Właśnie. - Ale mówił pan, że jest ciemno. - Mają szperacz. O ile wiem, nawet dwa. - I myśli pan, że ich użyją? - włączył się Jamieson. - Istnieje taka możliwość. Mało prawdopodobna, fakt. Do tej pory musiał się już dowiedzieć, co przytrafiło się jego koledze dziś rano. Patterson dotknął ramienia bosmana. - Pan... Hm, pan nie rozważa możliwości, hm, następnej... Następnej kolizji, co? - A gdzież tam! Nie sądzę, żeby "San Andreas" przetrzymał jeszcze jedno taranowanie. Ale, oczywiście, skąd kapitan U-boota miałby o tym wiedzieć? Może żyć w przekonaniu, że jesteśmy już tak zdesperowani, że wręcz gotowi na wszystko. - A nie jesteśmy? - Do dna Morza Norweskiego jest kawał drogi. - Bosman zadumał się. - To, czego nam teraz rzeczywiście trzeba, to śnieżyca, wierna, niezawodna śnieżyca. - Ale jest jeszcze condor, są jeszcze race świetlne, zgadza się, bosmanie? - Trudno odsunąć od siebie tę myśl. Zgadza się. - Zwrócił się do drugiego mechanika: - Ruszamy za pół godziny, panie Jamieson? - Za pół godziny. Jak w zegarku. Ale cicho, cichuteńko, tak? - Jeśli pan tak dobry, panie Drugi. McKinnon przyglądał się morzu z obu stron górnego pokładu, ale wszystko wokół było ciemne, ciche i nieruchome. Wspiął się na mostek, wyszedł na skrzydło, lecz nawet stąd nie dało się zobaczyć niczego, absolutnie niczego, tym bardziej penetrującego snopu światła. - No, George, inna rozmowa, co? Wszędzie cicho, spokojnie. - To dobry czy zły znak? - Wybieraj. Ciągle jeszcze trochę płyniemy, nie? - Ano. Dopiero co wypatrzyłem kilwater i obstawiłem dwie gwiazdy: jedną przy dziobie za lewą burtą, drugą za prawą. Nie mam, rzecz jasna, pojęcia, co to za gwiazdy, ale dobrze, że w ogóle jest to, co jest. Powinniśmy płynąć mniej więcej na zachód, aż w końcu staniemy. - Co jeszcze trochę potrwa... W ciągu niespełna kwadransa "San Andreas" zastygł w bezruchu i ciszy. Po kolejnych piętnastu minutach zaczęli wracać do życia, ale wolno, bardzo, bardzo wolno. Na mostku nie słychać było żadnych odgłosów z maszynowni. Jedynym znakiem świadczącym o tym, że płyną, było leciutkie drżenie nadbudówki. Po kilku minutach McKinnon spytał: - Jak tam sterowność, George? - Ledwie, ledwie. Zeszliśmy teraz z kursu jakieś dziesięć stopni na południe. Parę minut i znów ustawimy się na zachód. Wiesz co, zastanawiam się tak i zastanawiam... - Ty się zastanawiasz, ja się zastanawiam, wszyscy zastanawiają się nad tym samym: czy jesteśmy na Morzu Norweskim sami, czy mamy towarzystwo, i to takie, które nie chce, byśmy o nim wiedzieli? Wydaje mi się - i mam taką nadzieję - że jesteśmy sami. Z pewnej odległości trudno jest w łodzi podwodnej wyłapać wolne obroty silnika i śruby. Owszem, łódź może wytropić odgłosy pracy generatora, dlatego przez najbliższy kwadrans na dole będzie nadal ciemno. Nie minęło pół godziny od chwili, gdy McKinnon dotarł na mostek, kiedy przeraźliwie rozdzwonił się telefon. Naseby odebrał i wręczył słuchawkę bosmanowi. - To pan? Mówię z oddziału "A", Sinclair. Byłoby dobrze, gdyby pan zszedł na dół. - W głosie doktora dało się słyszeć znużenie, przygnębienie, a może jedno i drugie. - Cicha Stopa znów w akcji. Mieliśmy wypadek. Nie ma co lecieć na złamanie karku, nikt nie poniósł szwanku. - Za długo nic się nie działo. - Bosman czuł się równie znużony jak Sinclair. - Co się stało? - Zruszczony nadajnik. - No to wspaniale. Już idę krokiem spacerowym. - Odłożył słuchawkę. - Facet znów nas dopadł, George. Zdaje się, że nadajnik na oddziale "A" jest już niezupełnie w tym samym stanie co przedtem. - O Boże! - Nie był to okrzyk zdumienia, przerażenia czy złości, ale oznaka rezygnacji. - Dlaczego nikt nie nacisnął alarmu? - Bez wątpienia dowiem się tego, jak tylko dotrę na miejsce. Przyślę tu Trenta, żeby cię zmienił. Proponuję, żebyś dobrał się do kapitańskich zapasów. Życie na pokładzie tego statku jest takie, jak życie zwykle bywa: jedna wpadka za drugą, cholera. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył; McKinnon na oddziale "A", nie był wcale radionadajnik opakowany w pudło zestawu reanimacyjnego, lecz leżąca na łóżku Margaret Morrison i pochylona nad nią Janet Magnusson. Margaret miała zamknięte oczy. Bosman spojrzał na lekarza, który strapiony siedział na krześle zwykle zajętym przez siostrę oddziałową. - Zdaje się, że pan mówił coś o braku ofiar, doktorze... - Tak, nikt nie poniósł szwanku w sensie medycznym, choć niewykluczone, że siostra Morrison zechce ze mną w tej sprawie polemizować. Uśpiono ją chloroformem. Ocknie się za parę minut. - Chloroformem? Nasza Cicha Stopa nie ma najwyraźniej zbyt oryginalnych pomysłów. - To zimny drań. Dziewczyna dopiero co paskudnie oberwała, ale jak widać ten typek gdzieś się zawieruszył, kiedy Bozia rozdawała ludzkie odruchy. - Oczekuje pan delikatności i wrażliwości od bandyty, który usiłował zamordować łomem człowieka? - McKinnon podszedł do stołu i rzucił okiem na szczątki nadajnika. - Daruję wam oczywiste komentarze. Naturalnie, nie wiadomo, co się stało, bo nie ma żadnych świadków, co? - Mniej więcej, właśnie tak. Jeśli ta informacja może się na coś przydać, to osobą, która odkryła, co tu się zdarzyło, była siostra Magnusson. Bosman popatrzył na nią. - Skąd się tu wzięłaś? Słyszałaś jakiś hałas? Wyprostowała się znad łóżka i spojrzała na niego z niechęcią. - Ależ z ciebie zimnokrwista ryba, Archie. Tutaj ta biedna, naprawdę biedna dziewczyna, obok pogruchotana radiostacja, a po tobie nie widać ani śladu zdenerwowania, ani śladu złości, a już w żadnym wypadku wściekłości. Za to we mnie aż kipi. - Zauważyłem. Ale Margaret zaraz dojdzie do siebie, a radio jest do wyrzucenia. Nie widzę więc powodu, żeby wściekać się w sprawach po pierwsze przemijających, po drugich takich, na które nic nie można poradzić. Ja mam mnóstwo innych zmartwień na głowie. Słyszałaś coś? - Jesteś beznadziejny. Nie, niczego nie słyszałam. Po prostu zajrzałam, żeby z nią porozmawiać. Leżała bezwładnie na stole. Pobiegłam po doktora Sinclaira i razem umieściliśmy ją na łóżku. - Ale ktoś musiał coś widzieć. Niemożliwe, żeby akurat wtedy wszyscy spali. - Nie wszyscy. Nie spali kapitan Bowen i Pierwszy. - Uśmiechnęła się słodko. - Zapewne raczył pan zauważyć, panie bosmanie, że obydwaj mają zabandażowane oczy. - Czekaj no tylko, moja panno - zaczął McKinnon sotto noce - aż cię dowiozę na Szetlandy. W Lerwick mam niezłą opinię. - Zrobiła minkę, a bosman odwrócił się w stronę Bowena. - Czy słyszał pan coś, panie kapitanie? - Coś, co zadźwięczało jak szkło. Tylko tyle. - A pan, panie Kennet? - To samo, bosmanie. Nic poza tym. - Nie musieliście panowie słyszeć niczego więcej. Nie trzeba młota kowalskiego, żeby rozbić kilka lamp radiowych. Wystarczy lekko nacisnąć podeszwą buta. - Znów zwrócił się do Janet. - Ale przecież Margaret nie spała. Musiała chyba... Nie, on nie mógł wejść tędy, bo musiałby przejść przez twój oddział. Nie jestem dziś za bystry, co? - Nie jesteś. - Uśmiechnęła się znowu, tym razem bez złośliwości. - Nie jesteśmy dziś - o dziwo! - zbyt sokoloocy, prawda, bosmanie? Odwrócił się i spojrzał ponad stolikiem oddziałowej. Drzwi prowadzące do sali reanimacyjnej były uchylone na szerokość cala. Pokiwał głową. - Pasuje. Po cóż miałby je w końcu zamykać, skoro na pierwszy rzut oka sprawą oczywistą dla wszystkich - o mnie najwyraźniej zapomniał - jest to, że nie mógł się tutaj dostać inną drogą. Jadalnia, boczny korytarz, sala operacyjna, reanimacyjna i oddział "A". Jakie to proste. I wszystkie drzwi otwarte, a jakże. Dlaczegóż by miały być zamknięte? No cóż, po co je teraz zamykać? Kiedy to się stało? Czy ktoś z was wie? Między włączeniem silników a zapaleniem świateł? - Myślę, że chyba tak - odezwał się Sinclair. - To wymarzona pora i sposobność. Jakieś dziesięć minut po uruchomieniu silników, ale jeszcze przed zapaleniem świateł pan Patterson pozwolił ludziom normalnie rozmawiać i poruszać się pod warunkiem, że nie będą zbytnio hałasować. Lampki awaryjne świecą na ogół bardzo słabo, wszyscy gadali z ożywieniem - odreagowywali napięcie, tak sądzę. Ogarnęła ich nadzieja, że uciekliśmy U-bootowi, wdzięczność, że wciąż jesteśmy w jednym kawałku, ot takie rzeczy. No i wszyscy kręcili się to tu, to tam. Każdy z dziecinną łatwością mógł zniknąć w sposób nie zauważony i wrócić po minucie dokładnie tak samo. - Tak to musiało wyglądać -- stwierdził bosman. - To mógł być każdy od nas, ktokolwiek z tej paczki z Murmańska, właściwie każdy, kto tam siedział. I nie zbliżyliśmy się ani o krok do faceta z kluczem od ambulatorium... Panie kapitanie, panie Kennet, ale dlaczego nie wzywaliście siostry Morrison? Przecież musieliście poczuć zapach chloroformu. - Ach, Archie, daj spokój. Przecież widzisz, że i nosy mają zabandażowane - tłumaczyła Janet. - Czy ty poczułbyś coś z chustką. przy nosie? - Ma pani rację, siostro, ale nie do końca - rzekł Bowen. - Czułem chloroform, ale bardzo słabo. Rzecz w tym, że tyle tu na oddziale lekarstw i środków dezynfekcyjnych, że nie zwróciłem na to uwagi. - Hm, nie latałby z powrotem do jadalni z gąbką cuchnącą chloroformem... Ani z rękami, jeśli już o tym mówimy. Zaraz wracam. Bosman odczepił lampkę awaryjną, wszedł na salę reanimacyjną, rozejrzał się szybko, przeszedł na salę operacyjną i tam zapalił światło. Niemal natychmiast, w wiadrze, w rogu pomieszczenia, znalazł to, czego szukał. Wrócił na oddział "A". - Gąbka ostro zalatująca chloroformem, rozbita ampułka i para gumowych rękawic. Bezużyteczne. - Dla niego nie były takie znów bezużyteczne - zauważył Sinclair. - Bezużyteczne dla nas. Bezużyteczne jako materiał dowodowy. Niczego nam nie wyjaśnia. - McKinnon przysiadł na stołku siostry oddziałowej i z lekką irytacją spojrzał na kapitana HIaussena, który wciąż majaczył, niewyraźnie coś do siebie mamrocząc. - Tak bez przerwy? Sinclair kiwnął głową. - Bez przerwy. - To musi być piekielnie denerwujące i dla innych pacjentów, i dla siostry, która się nim zajmuje. Dlaczego nie przewieziecie go z łóżkiem do sali reanimacyjnej? - Bo siostra, która się nim zajmuje, to Margaret, pamiętasz? Ona nie chce go stąd nigdzie usuwać - tłumaczyła Janet chłodno i cierpliwie. - On jest jej pacjentem, a ona chce go mieć stale na oku. HIaussen wcale jej nie przeszkadza. Czy masz jeszcze jakieś pytania, Archie? - Chciałaś powiedzieć, dlaczego sobie jeszcze nie idę do wszystkich diabłów, co? Albo dlaczego się wreszcie nie zamknę, albo też dlaczego w ogóle czegoś nie zrobię, tak? No i co niby miałbym zrobić? Bawić się w detektywa? - Miał ponurą minę. - Nie ma co tu dedukować. Czekam, kiedy Margaret się ocknie. - Nareszcie! Co za akt miłosierdzia! - Chcę jej zadać kilka pytań. - Mogłam się tego domyślić. Jakich znowu pytań, Archie? Założę się, że nie widziała napastnika, że zaszedł ją od tyłu i że, nim się spostrzegła, pozbawił ją przytomności. Gdyby było inaczej, nacisnęłaby ten guzik albo zaczęłaby wzywać pomocy. Niczego takiego nie zrobiła. Nie zadasz jej pytania, na które my nie znalibyśmy odpowiedzi. - Nie zakładam się dla pieniędzy i nie wyciągnę ręki po twoje. Pytanie pierwsze: skąd Cicha Stopa wiedział - a przecież musiał wiedzieć - że, oprócz kapitana Bowena i pana Kenneta, którzy akurat teraz nic a nic nie widzą, wszyscy inni pacjenci na oddziale "A" spali? Nigdy w życiu nie zdecydowałby się zrobić tego, co zrobił, gdyby istniał choć cień wątpliwości, że ktoś jeszcze nie śpi. A zatem, skąd wiedział? Bardzo proszę, czekam. - Nie wiem, nie wiem... - McKinnon wyraźnie ją zaskoczył. - Nigdy mi takie pytanie nie przyszło do głowy. Ale myślę, że nikomu innemu też nie. - Jasne! Takie pytania przychodzą do głowy tylko głupim, starym bosmanom. Bronisz się, Janet, ot co. Pytanie drugie: kto mu o tym powiedział? - Tego też nie wiem. - Ale może Maggie wie. Trzecie: cóż to za troskliwy marynarz - a może pasażer? - wypytywał o zdrowie pacjentów oddziału "A"? - Skąd miałabym wiedzieć? - A Maggie może wie, prawda? W końcu w tej sprawie ją należałoby wypytywać, zgadza się? A ty mi mówisz, że odpowiesz na wszystkie pytania, jakie chciałbym jej zadać. No, no! I kwestia numer cztery... - Archie, zaczynasz zachowywać się jak prokurator. Nie mam nic na sumieniu. - Nie wygłupiaj się. Nie siedzisz na ławie oskarżonych. Więc pytanie czwarte i najistotniejsze. Cicha Stopa, jak już wszyscy zdążyliśmy się przekonać na własnej skórze, nie jest idiotą. Musiał brać pod uwagę, że ktoś będzie indagował Maggie, że ktoś ją zapyta, z kim rozmawiała o stanie zdrowia pacjentów. Musiał zakładać, że Maggie jak nic wskaże go palcem. Chciałbym zatem wiedzieć, dlaczego - kiedy już straciła przytomność - dla ochrony samego siebie nie poderżnął jej gardła? Dobry, ostry nożyk jest równie cichy jak gąbka z chloroformem. Takie pociągnięcie byłoby logiczne, prawda, janet? Dlaczego jej nie zamordował? Janet mocno zbladła. Kiedy się odezwała, jej głos był ledwie o ton głośniejszy od szeptu. - Okropność - rzekła. - Okropność, okropność. - Czy znowu mówisz o mnie? Nawet pasuje do tego, jak mnie ostatnio nazwałaś, "okropnego potwora bez serca". - Nie o ciebie chodzi, nie o ciebie - jej głos jeszcze drżał. - Twoje pytanie jest okropne. Sama myśl, możliwość, że... Przecież tak właśnie mogło się stać, prawda, Archie? Prawda? - Jestem bardziej niż umiarkowanie zaskoczony, że tak się nie stało. Ale sądzę, że znajdziemy odpowiedź, jak tylko Maggie się ocknie. Ciszę, która zaległa oddział, przerwał kapitan Bowen. - Bardzo szarmancko, bosmanie, bardzo szarmancko. Nie czyniłeś wyrzutów damie za to, że nie była w stanie odpowiedzieć na twoje pytania, choć twierdziła inaczej. Jeśli to, co powiem może stanowić jakieś pocieszenie dla twojej przyjaciółki Janet, mnie też ani jedno z tych pytań nie przyszło do głowy. - Dziękuję, panie kapitanie, bardzo pan uprzejmy. Czuję się już o całe niebo lepiej. Widzisz, Archie, nie jestem w końcu taka głupia. - Nikt tego nigdy nie sugerował. Doktorze Sinclair, jak długo potrwa, nim się siostra obudzi? - Pięć minut, piętnaście, dwadzieścia pięć - nie sposób przewidzieć. Ludzie tak różnie się budzą... A nawet kiedy się ocknie, czas jakiś będzie słabo kontaktować. W każdym razie będzie kontaktować na tyle kiepsko, żeby mieć kłopoty z przypominaniem sobie szczegółów i z odpowiedziami na, nazwijmy to, trudne pytania. - Jak już będzie w odpowiednim stanie, proszę, dajcie mi znać. Będę na mostku. Już w niecałe pół godziny później McKinnon stał przy Margaret Morrison w małej świetlicy za jadalnią. Dziewczyna była blada i poważna, ale dość spokojna. Bosman usiadł naprzeciwko. - jak tam samopoczucie? - Kiepsko. Trochę mi niedobrze. - Uśmiechnęła się lekko. - Wyglądało na to, że doktor bardziej martwi się stanem mojego umysłu. Ale z tym akurat chyba wszystko w porządku. - Dobra nasza. Hm, nie to chciałem powiedzieć. To okropne, co ci się przytrafiło, ale wolałbym ci raczej gratulować niż się nad tobą użalać. - Wiem. Janet mi mówiła. Nie jestem z tych, co to drżą pod wpływem czyichś opowieści, Archie, ale... Przecież on mógł to zrobić, prawda? To znaczy poderżnąć mi gardło. - Mógł. I powinien był poderżnąć. - Archie! - O Chryste? Nie zabrzmiało to najlepiej, co? Chciałem powiedzieć, że powinien był poderżnąć ci gardło dla swojego własnego dobra. Nie robiąc tego, być może ukręcił sobie sznur na szyję. - Nie rozumiem, co masz'na myśli. - Uśmiechnęła się, by nie uznał jej słów za obrazę. - Myślę, że nikt tak naprawdę nie rozumie, o czym ty mówisz. Janet utrzymuje, że jesteś pokrętny z natury. - Obyście byli niepokalani jako ten śnieg. I tak dalej. Tylko ci na wskroś kryształowi dają się tak oczerniać. Trzeba dźwigać ten krzyż. - Jakoś nie bardzo cię widzę w roli męczennika. Janet mówiła, że chcesz mi zadać mnóstwo pytań. - Nie takie znów mnóstwo. Jedno. No, może kilka, ale wszystkie dotyczą właściwie jednego: gdzie byłaś dziś po południu, zanim "San Andreas" wyhamował? - W jadalni. Potem przyszłam zmienić Irenę, na chwilę przed wygaszeniem świateł. - Czy w jadalni ktoś dopytywał się o zdrowie pacjentów z oddziału A"? - No tak. - Zdawało się, że jest lekko zaskoczona. - Często mnie o to pytają. To chyba naturalne, prawda? - Chodziło mi o dzisiejsze popołudnie, późne popołudnie. - Tak, tak cię zrozumiałam. Były pytania i odpowiadałam na nie. Też chyba naturalne, a może nie? - Pytał cię kto, czy któryś z chorych śpi? - Nie. Wiesz, jak się nad tym zastanowić, to nie trzeba mnie było pytać. Pamiętam, jak sama im mówiłam, że nie śpią tylko kapitan i Pierwszy. Jakoś tak wyszło w żartach. - Umilkła, dotknęła dłonią ust i zdecydowanie posmutniała. - Rozumiem już... To wcale nie były żarty, prawda? Dzięki temu wbrew własnej woli zafundowałam sobie półgodzinną drzemkę. - Obawiam się, że tak. Kto zadał to pytanie? - Wayland Day. - Aaa... Nasz kuchcik! Raczej były kuchcik i zarazem twój wierny cień i wielbiciel na odległość. - Nie zawsze na taką odległość, na jaką bym chciała. Czasami robi się to nieco kłopotliwe. - Uśmiechnęła się i nagle spoważniała. - Obstawiasz złego konia, Archie. On bywa może trochę natrętny, ale to jeszcze tylko chłopiec, i to bardzo miły chłopiec. Nie, to nie do pomyślenia. - Nie widzę tu nigdzie żadnego konia. Zgadzam się, nie do pomyślenia. Wayland nigdy w życiu nie przyłożyłby ręki do czegoś, co mogłoby cię skrzywdzić. Kto jeszcze siedział z tobą przy stole? Chodzi mi o tych, którzy mogli coś słyszeć. - Skąd wiesz, że w ogóle ktoś jeszcze siedział? - Margaret Morrison jest za mądra na takie głupie pytania. - Masz rację, głupie. Siedziała Maria. - Siostra Maria? - Kiwnęła głową. - Jej nie liczę. Kto jeszcze? - Stephen, ten Polak. Nie umiem wymówić jego nazwiska, nikt nie umie. Jones i McGuigan. Oni prawie zawsze trzymają się razem z Waylandem. Pewnie dlatego, że są najmłodsi z załogi. Dwaj marynarze: Curran i Ferguson. Prawie ich nie znam, bo ich niemal wcale nie widuję... Aaa i pamiętam, że było tam chyba jeszcze takich dwóch, dwóch chorych z Murmańska. Nie znam ich nazwisk. - Chyba pamiętasz, czy dobrze pamiętasz? - Nie, dobrze pamiętam. Tak mi się powiedziało, pewnie dlatego, że nie wiem, jak się nazywają. Jeden to na pewno przypadek gruźlicy, a drugi załamania nerwowego. - Rozpoznałabyś ich? - Bez trudu. Obaj są rudzi. - Mechanik Hartley i główny torpedysta Simona. - McKinnon otworzył drzwi na korytarz. - Wayland! Wayland zjawił się w ciągu kilku sekund i stanął w pełnej respektu postawie na baczność. - Melduję się na rozkaz! - Idź i odszukaj panów Pattersona i jamiesona. Aha, i jeszcze porucznika Ulbrichta. Przekaż im moje wyrazy szacunku i grzecznie poproś, żeby tu przyszli. - Tak jest, panie bosmanie. Rozkaz, panie bosmanie! Margaret Morrison spojrzała z rozbawieniem na bosmana. - Skąd wiedziałeś, że Wayland jest w pobliżu? - Próbowałaś kiedyś zgubić cień, gdy świeci słońce? Umiem przewidywać to i owo i nie ma to nic wspólnego z jasnowidztwem. Ot przewiduję choćby, że porucznik Ulbricht przybiegnie tu pierwszy. - A dajże spokój! Przydałam ci się na coś? No tak, jeszcze jedno głupie pytanie. Przydałam się, bo inaczej nie chciałbyś rozmawiać z Pattersonem, Jamiesonem i Ulbrichtem. - No właśnie. Mamy drobną komplikację, ale sądzę, że damy sobie radę. Aaa... No i oto nasz porucznik Ulbricht! To jest dopiero tempo! Proszę, niech pan siądzie. Ulbricht usiadł obok siostry Morrison, a McKinnon kontemplował sufit. - Daruj sobie, daruj - powiedziała rozdrażnionym głosem. Ulbricht spojrzał na nią. - O co chodzi, Margaret? - Nasz bosman ma wypaczone poczucie humoru. - Wcale nie - rzekł McKiruion. - Ona po prostu nie znosi, kiedy ja mam rację. - Zerknął za siebie, pozdrowił Pattersona i Jamiesona, wstał i zdecydowanym ruchem zamknął drzwi. - To aż tak poważna sprawa? - rzucił chief. - Wolałbym, żeby nikt nas nie usłyszał, kapitanie. - Przedstawił im zwięźle tok rozmów, jakie odbył z Janet i z Margaret, i stwierdził: Jedna z dziesięciu osób, które słyszały, co Margaret mówi, wiedziała, że jedynymi czuwającymi na oddziale "A" pacjentami byli kapitan Bowen i pan Kennet. Wiedziała i zrobiła z tej wiadomości użytek. Zgadza się? Nikt nie zaprzeczył. - Możemy wyłączyć siostrę Marię. W zasadzie nie mam żadnego argumentu poza tym, że byłoby to nieprawdopodobne. - Nieprawdopodobne - Patterson i Jamieson odezwali się jednocześnie. - Stephen? Nie. Jest tak proangielski, że mógłby zawstydzić nas wszystkich i nigdy nie zapomni, że to Królewska Marynarka uratowała mu życie na Morzu Północnym. We wzroku Margaret Morrison odbiło się zdumienie. - Nie wiedziałam o tym. - My też nie, siostro, choć jest zatrudniony w maszynowni. Dopiero bosman nam o tym powiedział. On w każdej mysiej dziurze ma swoich agentów. - Patterson robił wrażenie nieco rozeźlonego. - Wayland Day, jones i McGuigan. Też nie. Ledwo odrośli od ziemi i ani nie zdążyli jeszcze pożyć na tyle długo, ani się tak zdemoralizować, żeby już terminować w roli młodszych agentów kontrwywiadu. Zostaje nam czterech podejrzanych. Currana i Fergusona skreślam. Znam ich na wylot. Bumelanci i krętacze pierwszej wody, ale nie mają ani dość energii, ani chęci, ani inteligencji, żeby się zakwalifikować. Pomijając nawet te względy, cały swój wolny czas spędzają w stolarni na dziobie i tak rzadko stamtąd wychodzą, że chyba nie za dobrze wiedzą, co dzieje się na statku. Koronnym argumentem jest oczywiście fakt, że choć może nie są zbyt bystrzy, to przecież nie aż tak głupi, by odpalić ładunek w komorze balastowej , gdy sami śpią w warsztacie, dokładnie piętro wyżej. Zostają więc Simons i Hartley, dwaj chorzy - albo pozornie chorzy - których wzięliśmy z Murmańska. Nie uważa pan, że powinniśmy ich tu przywołać, panie Patterson? - Tak właśnie uważam, bosmanie. Zaczyna się robić interesująco. McKinnon otworzył drzwi. - Wayland! O ile to w ogóle możliwe, Wayland tym razem zjawił się jeszcze szybciej niż poprzednio. Bosman zlecił mu, co trzeba i dodał: - Chcę ich mieć tutaj za pięć minut. Każ im wziąć ze sobą książeczki poborów. - Zamknął drzwi i spojrzał na Margaret. - Nie chciałabyś teraz wyjść? - Nie, nie chciałabym. Niby dlaczego miałabym wychodzić? Mnie to interesuje tak samo jak każdego z was. - Zupełnie nieświadomie dotknęła szyi. - Albo nawet bardziej. - Może ci się nie spodobać... - Przesłuchanie w stylu gestapo, tak? - To, jak zostaną potraktowani, zależy wyłącznie od pana Pattersona. To tylko mój własny pogląd, lecz nie sądzę, by chief lubował się w miażdżeniu palców czy łamaniu żeber. Ale kleszcze, ani koło tortur nie wchodzą w typowy skład wyposażenia maszynowni. Popatrzyła na niego zimno. - Nie do twarzy ci z takim dowcipkowaniem. - To w ogóle jest mi z czymś do twarzy? - Hartley i Simons... - Zaczął Jamieson. - Mieliśmy ich na liście podejrzanych. No, tak mniej więcej. Pamięta pan, bosmanie? - Pamiętam. Pamiętam też, jak zgodziliśmy się, że Scotland Yard nie musi obawiać się z naszej strony konkurencji. - Muszę coś powiedzieć - odezwał się Ulbricht. - Nie wywoła to entuzjazmu, ale muszę. Byłem tu od chwili, kiedy światła zgasły aż do ich włączenia. Z takim kolorem włosów ci dwaj rudzi są nie do pomylenia. Żaden z nich w tym czasie nie opuścił swego miejsca. - No i proszę bardzo! - powiedziała Margaret nie bez pewnej satysfakcji. - Pańska teoria trochę się zachwiała, prawda, panie McKinnon? - Smutne to, siostro, nad wyraz smutne. Tak naprawdę to chciałabyś mi udowodnić, że nie mam racji, co? Mam takie dziwne uczucie, że zanim nasza podróż się skończy, ktoś mi to udowodni. Ale nie ty. - Potrząsnął głową. - Bardzo to jednak smutne... Siostra Morrison umiała być bardzo wytrwała. Przybrała najlepszą z min z repertuaru siostry oddziałowej i rzekła: - Słyszałeś, co mówił porucznik? W krytycznym czasie żaden z tych dwóch mężczyzn nie opuścił swojego miejsca. - Byłbym zdumiony, gdyby było inaczej. - Pełna wyższości mina siostry oddziałowej ustąpiła miejsca najpierw zaskoczeniu, a potem z kolei niejakiej ostrożności. McKinnon spojrzał na Niemca. - Poruczniku, nie mamy tu do czynienia jedynie z Cichą Stopą numer dwa, a raczej z Cichymi Stopami numer dwa i trzy. Ustaliliśmy, że numer dwa, ktoś z naszej załogi, wywalił dziurę w komorze balastowej, kiedy staliśmy u boku tonącej korwety. Za to nikt z naszych, kogo można by podejrzewać, nie słyszał, co mówiła siostra Morrison. A więc zostają nam tylko Simons i Hartley. Jeden albo drugi. Może obydwaj. Sprytne to. Na dobrą sprawę nie było jak powiązać ich z pierwszym wypadkiem "San Andreasa", bo w czasie, kiedy wyrwało nam dziurę, obydwaj siedzieli w szpitalu w Murmańsku, gdzie jednego z nich, albo obu, przekupiono. Oczywiście żadnemu z nich nie śniło się opuszczać swego miejsca w czasie napaści. To byłoby aż nazbyt oczywiste. Ulbricht klepnął się w głowę. - Jedyna rzecz, która wydaje mi się aż nazbyt oczywista, to to, że porucznik Ulbricht nie wykazuje się dziś nadmiarem rozumu. Jak mi już coś podstawicie pod nos, to zauważę to równie szybko jak każdy inny. Naturalnie ma pan absolutną rację. To oczywiste. - Spojrzał na Margaret. - Zgadza się paru? Na jej zwykle bladej twarzy wykwiU wyraźny rumieniec. - Chyba tak... - Nie ma tu miejsca na żadne "chyba". - Bosman miał lekko znużony głos. - Stała się rzecz następująca: informacja została przekazana, zanim - i to jakiś czas wcześniej - stanęły silniki. Ile czasu minęło od pytania Waylanda o oddział "A" do wyłączenia silników? - Nie wiem. Nie jestem pewna. - Weź się w garść, Margaret. Nie widzisz, że to ważne? - Może kwadrans - powiedziała niepewnie. - Może dwadzieścia minut. Naprawdę nie mam pewności. - Jasne, że nie masz. W końcu nie patrzymy na zegarek co pięć minut. Ale czy w ciągu tego kwadransa, dwudziestu minut, jeden z nich wyszedł gdzieś i potem wrócił? - Tak - odparła ledwo słyszalnym głosem. - Który? - Nie wiem. Nie wiem! Uwierz mi, proszę. Tak, mówiłam wcześniej , że z łatwością ich rozpoznam, ale... - Daj spokój, Margaret, wierzę ci. To, co mówiłaś wcześniej, znaczyło, że możesz ich rozpoznać jako parę, a nie każdego z osobna. Są do siebie niesłychanie podobni, obaj mają rude włosy, a ty przecież nawet nie wiesz, jak się nazywają. Posłała mu uśmiech, drobny uśmiech wdzięczności, lecz nie odezwała się. - Ma pan rację, bosmanie. Pomijając nawet fakty, jestem co do tego przekonany, bo po prostu nie ma innego wytłumaczenia. - Patterson potarł brodę. - A teraz, jeśli idzie o to przesłuchanie... Ja też, tak jak pan i pan Jamieson, nie jestem materiałem na detektywa. Jak się do tego weźmiemy? - Proponuję, żebyśmy najpierw spróbowali ustalić ich bona fide, jeśli się da. Sprawdźmy, czy rzeczywiście są tymi, za których się podają. Haruey utrzymuje, że jest mechanikiem okrętowym. Zostawię go panu. Simons twierdzi, że jest głównym torpedystą. Z nim ja sobie porozmawiam. - Spojrzał na zegarek. - No, pięć minut minęło. Patterson nie poprosił ich o zajęcie miejsc. Jakiś czas przyglądał się im chłodno i w zamyśleniu, wreszcie rzekł: - Jestem głównym mechanikiem i nazywam się Patterson. Czasowo sprawuję funkcję dowodzącego statkiem i mam do was kilka pytań. O powodach, dla których to robię, później. Który z was jest Hartley, mechanik okrętowi? - Ja, kapitanie. - Hartley okazał się być trochę wyższy i trochę lepiej zbudowany niż Simons, ale poza tym podobieństwo było zdumiewające, tak że konsternacja Margaret stała się jak najbardziej zrozumiała. - Twierdzisz, że jesteś mechanikiem. Czy możesz to udowodnić? - Udowodnić? - Pytanie zaskoczyło Hartleya. - Jak pan to rozumie? Nie mamy przy sobie żadnych zaświadczeń, jeśli o to chodzi... - A zdałbyś egzamin praktyczny? - Praktyczny? - Twarz Hartleya rozjaśniła się. - Jak najbardziej , panie kapitanie. Nigdy nie widziałem waszej maszynowni, ale to nie ma żadnego znaczenia. Mechanik to mechanik. Zaprowadźcie mnie tam, a rozpoznam każde urządzenie, jakie tam macie. Mogę to zrobić z zamkniętymi oczami, wystarczy mi dotknąć. Powiem, do czego co służy, rozbiorę wszystko na części i złożę z powrotem. - Hm... - Patterson spojrzał na Jamiesona. - Co pan na to? - Nie traciłbym czasu. - Ja też nie. - Kiwnął głową w stronę bosmana, a ten z kolei popatrzył na Simonsa. - Ty jesteś główny torpedysta Simons, tak? - A bo co? A ty kto jesteś? - McKinnon przyjrzał się szczupłej, aroganckiej twarzy i pomyślał, że to mało prawdopodobne, by kiedykolwiek mogli się zaprzyjaźnić. - Nie jesteś oficerem. - Jestem marynarzem. - Nie odpowiadam na pytania jakiegoś marynarza z handlówki. - Odpowiesz, odpowiesz jak z nut - włączył aię Patterson. - Pan McKinnon to nie to samo co zwykły marynarz z Marynarki Królewskiej . Jest Starszym Marynarzem Pokładowym, co odpowiada waszemu podoficerowi. Ale ciebie to i tak nie ma prawa obchodzić. Pan McKinnon działa na moje polecenie i sprzeciwiając się jemu, sprzeciwiasz się mnie. Zrozumiano? - Nie. - "Nie, panie kapitanie", kiedy zwracasz się do dowodzącego statkiem oficera - przypomniał mu bosman łagodnym głosem. Rudzielec roześmiał się szyderczo; coś się naraz zakotłowało i Simons zgiął się wpół, wydając z siebie charczące odgłosy i z trudem łapiąc oddech. McKinnon patrzył obojętnie, jak tamten się z wolna prostuje i zadał pytanie chiefowi: - Czy mogę coś zaproponować w sprawie Simonsa? Wyraźnie widać, że to nasz podejrzany. - Owszem, proszę bardzo. - Albo zakuć go w kajdanki i trzymać o chlebie i wodzie, póki nie dopłyniemy do portu, albo prywatna rozmowa ze mną. - Kajdanki! - wycharczał Simons, bo w końcu cios w splot słoneczny - cios w wykonaniu McKinnona - nie był czymś, z czego można by się galopem pozbierać. - Nie możecie tego zrobić! - Możemy i zrobimy, jeśli zajdzie konieczneść - oznajmił Patterson z mrożącą obojętnością. - To ja dowodzę tym statkiem. Mogę cię wywalić za burtę, jeżeli najdzie mnie taka ochota. Albo też, jeśli będę miał dowód na to, że jesteś szpiegiem, mogę cię jak szpiega rozstrzelać. Mówi o tym prawo wojenne. - Tak naprawdę prawo wojenne nie stanowiło nic podobnego, ale było rzeczą wysoce nieprawdopodobną, żeby Simons o tym wiedział. - Załatwimy to małym przesłuchaniem - stwierdził McKinnon. - Archie, nie możesz... - zaczęła przerażona Margaret Morrison. - Spokój - rzucił chłodno Patterson. - Myślę, Simona, że mądrze byś zrobił odpowiadając na kilka pytań. Simona zerknął na niego spode łba i nie powiedział nic. - No to co, jesteś torpedystą? - Jasne. - Możesz to udowodnić? - Tak jak Hartley, ja też nie mam tu żadnych zaświadczeń. A wy nie macie torped, żeby mnie sprawdzić. Zresztą i tak nie odróżniłbyś jednego końca torpedy od drugiego. - Twoja jednostka macierzysta? - Portsmouth. - Gdzie przechodziłeś kurs? - W Portsmouth oczywiście, a gdzieżby? - Kiedy? - Na początku czterdziestego trzeciego. - Daj mi swoją książeczkę poborów. - McKinnon obejrzał ją pobieżnie i spojrzał na Simonsa. - Bardzo nowa i bardzo czysta. - Niektórzy dbają o swoje rzeczy. - O starą książeczkę nie za bardzo dbałeś, co? - O co ci, do diabła, chodzi? - Ta jest albo nowa, albo kradziona, albo podrobiona. - Do cholery! Nie wiem, o czym mówisz! - Wiesz bardzo dobrze - Bosman rzucił książeczkę na stół. - To fałszerstwo. Jesteś oszustem, a nie głównym torpedystą. Na nieszczęście dla ciebie, Simons, byłem artylerzystą-torpedystą w marynarce wojennej. Na początku czterdziestego trzeciego w Portsmouth nie szkolili żadnych torpedystów. Mało tego, nie szkolili ich tam ani przed czterdziestym trzecim, ani jeszcze długo potem. Kursy odbywały się w Roedean College, niedaleko Brighton. Dawniej, przed wojną, mieściła się tam jedna z lepszych pensji żeńskich. Jesteś oszustem i szpiegiem, Simons. Jak się nazywa twój wspólnik na statku? - Nie wiem, o czym mówisz... - Amnezja. - McKinnon wstał i spojrzał na Pattersona. - Proszę o pozwolenie na zabranie jeńca, kapitanie. - Udzielam pozwolenia. - Nikt mnie tu do cholery nie będzie zamykał! - wrzasnął Simons . - Żądam... - Jego głos przeszedł w przeraźliwy krzyk, kiedy McKinnon mocno wykręcił mu ramię do tyłu. - Pan tu zostaje? - zapytał bosman. Patterson kiwnął głową. - To nie potrwa długo. Pięć, dziesięć minut. Mechanik Hartley nie będzie nam już potrzebny? - Oczywiście że nie. Przepraszam was, Hartley. Musieliśmy wiedzieć. - Tak jest, rozumiem. - Było zupełnie jasne, że jest wręcz przeciwnie. - Nie rozumiesz, ale wyjaśnimy to kiedy indziej. . Hartley wyszedł, a za nim McKinnon z Simonsem; prawy nadgarstek Simonsa wciąż znajdował się w bliskim sąsiedztwie jego lewej łopatki. - Dziesięć minut... - rzekła Margaret. - Trzeba aż dziesięciu minut, żeby zamknąć człowieka: - Siostro Morrison - zaczął Patterson. Spojrzała na niego. - Podziwiam panią jako pielęgniarkę. Lubię panią, ale proszę nie mieszać się do nie swoich spraw, ani też pozwalać sobie na wygłaszanie opinii na temat rzeczy, na których się pani nie zna. Bosman może i jest tylko bosmanem, ale jego działania sięgają sfery, o której nie ma pani żadnego pojęcia. Gdyby nie on, siedziałaby pani albo w niewoli, albo znalazła się na łonie Abrahama. Zamiast wiecznie się czepiać, lepiej by się pani zajęła składaniem podziękowań Bogu za to, że po tym świecie wciąż jeszcze kręci się paru takich McKinnonów... - Urwał i zaklął w duchu, czyniąc sobie wyrzuty. Zobaczył, jak po policzkach siostry Morrison spływają łzy. McKinnon wepchnął Simonsa do pustej kabiny, zamknął drzwi na klucz, klucz włożył do kieszeni, odwrócił się i uderzył podejrzanego dokładnie w to samo miejsce co przedtem, tyle że znacznie mocniej . Rudzielec zatoczył się do tyłu, walnął plecami o ścianę i osunął się na podłogę. McKinnon podciągnął go w górę, przytrzymywał jego prawe ramię na ścianie i z całej siły uderzył w prawy biceps. Simons wrzasnął, usiłować ruszyć ręką, co okazało się niewykonalne, bo ramię ogarnął paraliż. Bosman powtórzył tę samą operację na lewym ramieniu i pozwolił Simonsowi zejść do parteru. - Gotów jestem ciągnąć to w nieskończoność - przemówił McKinnon tonem konwersacyjnym, niemal przyjaznym. - Będę cię tak tłukł, jeśli trzeba, przyłożę i butem, wszędzie, od ramion aż do stóp. Na twarzy nie będzie śladów. Nie lubię szpiegów, nie lubię zdrajców i nie zależy mi zanadto na ludziach z rękami splamionymi niewinną krwią. Bosman wrócił do świetlicy i zajął swoje miejsce. Ulbricht rzucił okiem na zegarek i rzekł: - Cztery minuty. Niech skonam, umie pan dotrzymywać słowa, panie McKinnon. - Maleńka egzekucja, to wszystko. - Zerknął na Margaret i ciągle widoczne na jej twarzy ślady łez. - Co się stało? - Nic. To tylko cała ta paskudna, brudna sprawa. - Fakt, miłe to nie jest. - Przyglądał się jej badawczo. Zdawało się, że chce coś powiedzieć, lecz zmienił zdanie. - Simons zrobił się chętny do współpracy i dobrowolnie przekazał mi pewne informacje. - Chętny do współpracy? Dobrowolnie przekazał informacje? - pytała Margaret z niedowierzaniem. - Nigdy nie należy sądzić człowieka po jego wyglądzie. W każdym z nas ukryta jest głębia. On nie nazywa się Simons tylko Braun. Przez "au", nie przez "ow". - Więc to Niemiec - stwierdził Patterson. - Na to wygląda, ale rzeczywiście służył w Królewskiej Marynarce Wojennej. Ma lipny paszport, dał mu go ktoś w Murmańsku. Nie umiał podać żadnych konkretów odnośnie do tego kogoś, ale przypuszczam, że musiał to być członek istniejącej tam siatki szpiegowskiej. Braun nie jest wcale głównym torpedystą, tylko pielęgniarzem w szpitalu okrętowym, co zresztą nieźle pasuje do faktu dwukrotnego użycia chloroformu i zaaplikowania narkotyku kapitanowi Andropolousowi. - Rzucił na stół dwa klucze. - Z całą pewnością doktor Sinclair potwierdzi, że są to klucze do ambulatorium. - Chryste Panie! - Wykrzyknął Jamieson. - Nie marnował pan czasu, bosmanie, nie da się ukryć. On, ten Braun, musiał się nagle stać bardzo rozmowny. - A jakże! Zdradził mi nawet nazwisko wspólnika. - Co takiego?! - Przypomnij sobie, Margaret, jak zaledwie kilka minut temu mówiłem ci, że nim nasza podróż się skończy, ktoś mi udowodni omyłkę . Nie trzeba było wiele czasu, by okazało się, że miałem rację. To McCrimmon. - McCrimmon! - Jamieson poderwał się z miejsca. - McCrimmon! Ten zasrany gówniarz, ten sukinsyn McCrimmon! - Siedzi pan - hm, mniej więcej pan siedzi - obok młodej damy - nagana w głosie McKinnona nie brzmiała zbyt ostro. - O! Tak, rzeczywiście. Przepraszam, siostro. - Jamieson usiadł. - Ale żeby McCrimmon... - Myślę, że to głównie moja wina, panie Drugi. Wiele razy powtarzałem publicznie, że choć był karanym przestępcą, jest jednak rzezimieszkiem, któremu można zaufać. Poważny błąd w ocenie. Ale w połowie miałem rację. - Nie dziwi mnie, że McCrimmon - Patterson mówił spokojnie i jeśli się denerwował, nie było tego po nim widać. - Nigdy go nie lubiłem. Agresywny, napastliwy, z niewyparzoną gębą. Dwie odsiadki w Barlinnie, w najlepiej strzeżonym więzieniu poza Glasgow. Obydwie za bójki uliczne. Wyobrażam sobie, że metalowy łom w garści jemu nie pierwszyzna. Marynarka Królewska nigdy nie przyjęłaby człowieka z jego przeszłością. Można jedynie stwierdzić, że my stawiamy niżej poprzeczkę. - Zamilkł i coś rozważał. - Zdejmiemy go? - Właśnie się zastanawiam... Chętnie bym sobie z nim pogadał. Rzecz w tym, panie Patterson, że nie sądzę, byśmy wyciągnęli od niego jakieś użyteczne informacje. Ci, którzy go najęli, byli z pewnością za sprytni, by typkowi takiemu jak McCrimmon zdradzić choć odrobinę więcej niż to, co koniecznie musiał wiedzieć. Chyba nie zwierzali się mu ze swych planów, z tego, co jest ich celem. Układ najpewniej był taki: zrobisz to i to, tu a tu i za to masz forsę. Poza tym, panie Drugi, jeśli go chwilowo nie zgarniemy, będziemy mogli obserwować jego ruchy, a on nie będzie wiedział, że mamy go pod lupą. Niewykluczone , że trzyma coś jeszcze w zanadrzu i dopiero wtedy, podpatrując, co robi, zbierzemy naprawdę cenne informacje. Zupełnie nie wiem, co by to mogło być, ale czuję, że powinniśmy mu jeszcze popuścić nieco sznura. - Zgoda. Jeśli koniecznie chce zawisnąć, dajmy mu go jeszcze kawałek. Porucznik Ulbricht wybrał im gwiazdę, której mieli się trzymać. Stał z McKinnonem na mostku, gdy tymczasem "San Andreas" z Curranem u steru całą parą pędził wprost na zachód. Warstwa chmur rozłożyła się na niebie nierównomiernie, wiał lekki wiatr, a morze było stosunkowo spokojne. Ulbricht na krótką, ale wystarczającą chwilę zobaczył Polarną i wyszło mu, że są niemal dokładnie w tym samym miejscu, w którym znajdowali się w południe, za dnia. Został na mostku, gdzie, jak się zdawało, wolał przebywać, poza tymi godzinami - czego bosman nie mógł nie spostrzec - gdy Margaret Morrison schodziła z dyżuru. - Myśli pan, że go zgubiliśmy, panie McKinnon? Minęły już jakieś trzy, cztery godziny od czasu, kiedy usiłowaliśmy go zgubić. - Nie ma go, ani widu, ani słychu, fakt. Ale wciąż powtarzam: to, że go nie widzimy, nie znaczy że go tam gdzieś nie ma. Ale to prawda , mam takie przeczucie, że mogliśmy mu się wymknąć. - Żywię niejaki szacunek dla pańskich tak zwanych dziwnych przeczuć. - Powiedziałem jedynie, że mogliśmy. Nie stwierdzimy tego na pewno dopóty, dopóki nie nadleci pierwszy condor z flarami. - Lepiej nie mówmy o takich rzeczach, panie bosmanie. Tak czy owak niewykluczone, że go zgubiliśmy, a focke-wulf nas nie znajdzie. Jak długo chce pan utrzymać ten kurs? - Wydaje mi się, że im dłużej, tym lepiej. Jeżeli im uciekliśmy, to pewnie myślą, że wracamy do Aberdeen. Z tego, co wiemy, oni nie mają powodu sądzić, że my mamy powód, by domyślać się, że oni wiedzą, iż płyniemy do Aberdeen, i że w związku z tym moglibyśmy szukać innego portu. A więc mogą nadal mniemać, że z grubsza trzymamy się kursu na południowo-południowy zachód, a nie dokładnie na zachód. Słyszałem niegdyś, poruczniku - nie pamiętam, kto mi to mówił - że niektórzy Niemcy myślą jednotorowo. - Bzdury. Niech pan tylko przyjrzy się naszym poetom, dramaturgom, kompozytorom i filozofom. - Ulbricht zamilkł na kilka chwil i McKinnon widział oczyma duszy, jak się uśmiecha w ciemnościach. - Hm, no może... Od czasu do czasu. Mam szczerą nadzieję, że właśnie nadszedł taki moment. Im dłużej będą przeczesywać morze w kierunku Aberdeen i im dłużej będziemy płynąć na zachód, tym mniejsze szanse, że nas znajdą. Więc trzymajmy się tego kursu jeszcze z godzinkę czy dwie, dobra? - Oczywiście. Nawet dłużej. Proponuję utrzymać go całą noc; potem, tuż przed świtem, wytyczyć kurs dokładnie na Scapa Flow. - Nie mam zastrzeżeń. To znaczy, że zostawimy Szetlandy z lewej burty. Może nawet zobaczymy kawałek pańskich wysp. Szkoda, że nie może pan tam wpaść po drodze. - Nadejdzie taki dzień. No, poruczniku, czas na kolację. - Już? Nie można tego przegapić. Idzie pan? - Właściwie czemu nie? Curran, chwyć za telefon i zawołaj Fergusona na górę. Każ mu cały czas rozglądać się na wszystkie strony z obu skrzydeł. Trzysta sześćdziesiąt stopni, rozumiesz! - Tak jest. Czego ma wypatrywać, bosmanie? - Flar. McKinnon natknął się na Jamiesona tuż po wejściu do stołówki i odciągnął go na bok. - Czy nasz zdradliwy przyjaciel kombinował coś, czego nie powinien, panie Drugi? - Nie. Ręczę za to. Chief i ja odbyliśmy naradę i zdecydowaliśmy się wciągnąć do cichej spółki naszych ludzi z maszynowni. Wszystkich oprócz jednego, oprócz Reilleya, bo - jak się wydaje - tylko on z nim rozmawia. Wyłączając Reilleya, McCrimmon bez kiwnięcia palcem wygrałby każdy konkurs na mistrza antypatyczności. Jest najserdeczniej znienawidzoną osobą w maszynowni. No więc rozmawialiśmy z każdym indywidualnie, powiedzieliśmy, w czym rzecz, i zakazaliśmy o tym gadać z kimkolwiek. Tym sposobem McCrimmona będziemy mieli stale na oku i w maszynowni, i w jadalni. - Przyjrzał się uważnie bosmanowi: - Sądziliśmy, że to dobry pomysł. Pan chyba nie jest tego pewny, co? - Zgadzam się na wszystko, cokolwiek z panem Pattersonem zdecydujecie. - Do diabła! - wykrzyknął Jamieson nieco poruszony. - Mówiłem chiefowi, żeby najpierw pogadać z panem, ale on był pewien, że pan to uzna za dobrą myśl. - Naprawdę nie wiem, panie Jamieson - odrzekł bosman z powątpiewaniem. - Myśl może faktycznie niezła, ale... Hm, McCrimmon jest szubrawcem, lecz sprytnym szubrawcem. Niech pan nie zapomina, że dotychczas działał zupełnie swobodnie, nie budząc podejrzeń. Działałby tak dalej, gdyby nie szczęśliwy przypadek. Fakt, że jest nieokrzesanym, nie brzydzącym się przemocy i ogólnie nie lubianym facetem z ciągotkami do łomu, nie znaczy, że nie wyczuje zmiany nastrojów i nie zauważy, jak z jednej strony ludzie zanadto będą go poklepywać, a z drugiej ukradkiem obserwować. No i skoro Reilley jest z nim w dobrej komitywie, to czy i jego nie należałoby wziąć pod lupę? - Nie będzie tak źle, bosmanie. Nawet jeśli nabierze podejrzeń, że mamy go na oku, czyż nie będzie to gwarancją jego dobrego zachowania? - Albo tak, albo nie. Może też stać się gwarancją, że kiedy - o ile w ogóle - zechce zrobić to, czego nie powinien, upewni się na sto procent, że w pobliżu nikogo nie ma. A to już byłaby ostatnia rzecz, na jakiej nam zależy. Gdyby żył w przekonaniu, że nic mu nie zagraża, mógłby jakoś wpaść. Teraz nie wpadnie. - McKinnon spojrzał na stolik, przy którym zazwyczaj siadywali. - Gdzie jest pan Patterson? Jamieson w widoczny sposób czuł się niezręcznie. - Dogląda spraw osobiście. - Dogląda spraw osobiście? Chciał pan powiedzieć, że pilnuje McCrimmona. Pan Patterson nie opuścił żadnego posiłku od chwili, gdy wszedł na ten statek. Pan o tym wie, ja o tym wiem i z całą pewnością wie o tym McCrimmon. Jeśli choćby w najmniejszym stopniu podejrzewa, że my podejrzewamy jego, słyszę już, jak w głowie biją mu dzwony na alarm. - Niewykluczone - zaczął z wolna Jamieson - że w gruncie rzeczy nie była to jednak taka dobra myśl... Okazało się, że tego wieczora Patterson nie był jednym nieobecnym przy stole. Janet Magnusson miała dyżur, a siostra Maria z doktorem Sinclairem zajmowali się czynnością bolesną, tudzież wywołującą swędzenie - przebandażowywali głowę kapitana Bowena. jak później zeznali, kapitan robił przy tym sporo hałasu. - Czy doktor Sinclair uważa, że kapitan będzie jeszcze kiedyś widział? - Jamieson, podobnie jak trzech innych biesiadników czekających na pierwsze danie, ściskał w ręku kieliszek wina. - Jest raczej pewien - odparła Margaret. - Ja też. Ale musi minąć trochę czasu. Powieki ma w brzydkich ranach i pęcherzach. - A reszta pacjentów? Jak zwykle pogrążona w głębokim śnie? Skrzywiła się i potrząsnęła głową. Jamieson spiesznie dodał: - Przepraszam, nie było to z mojej strony taktowne. Uśmiechnęła się. - W porządku. Tyle tylko, że musi upłynąć dzień czy dwa, nim przestaną mnie nękać myśli o Simonsie i McCrimmonie. Jak zwykle nie śpi tylko pan Kennet. Może i oberleutnant Klaussen, trudno stwierdzić. Nie uspokoił się ani na chwilę, cały czas jest w ruchu. - I ciągle gada od rzeczy? - zapytał McKinnon. - Zupełnie od rzeczy. Wszystko oczywiście po niemiecku z wyjątkiem jednego słowa, które powtarza na okrągło, jakby go prześladowało. Dziwne, wciąż przewija się temat Szkocji... - Spojrzała na Ulbrichta. - Ty dobrze znasz Szkocję. Płyniemy do Szkocji. Ja jestem pół-Szkotką. Archie i Janet, choć upierają się, że pochodzą z Szetlandów, tak naprawdę są Szkotami. - No i nie zapominajmy o naszym chłoptasiu z chloroformem - wtrącił McKinnon. Zrobiła kwaśną minę. - Wolałabym, żebyś tego nie mówił. - Przepraszam, głupio wyszło. A co wspólnego ma Klaussen ze Szkocją? - To słowo, które wciąż powtarza: Edynburg. - Aaa... Edynburg! Ateny Północy! - Ulbricht wyraźnie się ucieszył. - Znam, znam, bardzo dobrze znam! Założę się, że lepiej niż większość Szkotów. Zamek w Edynburgu. Pałac Holyrood. Świątynia. Ogrody. Ulica Princes, najpiękniejsza ze wszystkich:.. - Mówił coraz wolniej i ciszej, aż nagle rzucił ostro: - Panie bosmanie! Co się stało? Jamieson i Margaret spojrzeli na McKinnona. Ten miał oczy człowieka, który dostrzega coś w oddali, a kostki jego dużej dłoni obejmującej kieliszek pobielały. Naraz szkło rozprysnęło się na kawałki i wino czerwoną strugą chlusnęło na blat. - Archie! - Dziewczyna wyciągnęła rękę nad stołem i złapała go za nadgarstek. - Archie! Co z tobą? - No tak... Idiotycznie się zachowałem, prawda? - Miał spokojny głos, wyzuty z wszelkich emocji. Znów opanowany, starł krew papierową serwetką. - Przepraszam was. Obróciła jego rękę, żeby zobaczyć wnętrze dłoni. - Skaleczyłeś się. I to porządnie. - Nieważne. Edynburg, co? Prześladuje go. Tak to nazwałaś, Margaret? Prześladuje go... No i, cholera, tak właśnie być powinno! I mnie też powinno prześladować! Do końca życia! Za to, że byłem ślepy, beznadziejnie, kretyńsko głupi. - Jak możesz coś takiego mówić? Jeśli widzisz coś, czego my nie dostrzegamy, znaczy, że wszyscy jesteśmy jeszcze głupsi od ciebie. - Nie, bo ja wiem o czymś, o czym wy nie wiecie. - No więc co to takiego? - W jej głosie dało się słyszeć ciekawość przytłumioną jednak głębszym niepokojem. - Co to takiego? McKinnon uśmiechnął się. - Margaret, miałem wrażenie, że kto jak kto, ale ty właśnie nauczyłaś się już, jakie niebezpieczeństwa wynikają z publicznych rozmów. Czy zechciałabyś sprowadzić kapitana Bowena do świetlicy? - Nie mogę. Bandażują mu głowę. - Myślę sobie, Margaret, że powinnaś zrobić to, o co prosi bosman. - Po raz pierwszy, będąc w towarzystwie, Ulbricht zwrócił się do niej po imieniu. - Coś mi mówi, że kapitan nie będzie czekał na drugie zaproszenie. - I sprowadź też swoją koleżankę - dodał bosman. - To, co mam do powiedzenia, może ją także zainteresować. Przyglądała mu się dłuższą chwilę w zamyśleniu, wreszcie skinęła głową i wyszła bez słowa. McKinnon odprowadził ją wzrokiem z równie zamyślonym wyrazem twarzy, a potem zwrócił się do Jamiesona: - Myślę, że powinien pan wysłać któregoś ze swoich ludzi, żeby do świetlicy zaprosili również pana Pattersona. Kapitan Bowen wszedł do świetlicy w towarzystwie doktora Sinclaira, który nie mógł z nim nie przyjść, gdyż ledwie w połowie zabandażował kapitańską głowę. - Wygląda na to, że znów będziemy musieli zmienić nasze plany - zaczął McKinnon. Był jakby trochę zrezygnowany, co nie było spowodowane zmianą planów, lecz faktem, że Janet ciasno bandażowała mu rozciętą dłoń. - Nie ulega już wątpliwości, że Niemcy - o ile nie uda im się przejąć statku - wyprawią nas na dno. "San Andreas" nie jest statkiem szpitalnym, a raczej pływającym skarbcem. Wieziemy ze sobą majątek w złocie. Nie wiem, ile tego jest, ale domyślam się, że gdzieś między dwudziestoma a trzydziestoma milionami funtów szterlingów. Nie odezwał się nikt. Właściwie trudno było o jakikolwiek komentarz do tak absurdalnego oświadczenia, a spokojna pewność siebie, z jaką bosman oświadczenie owo wygłosił, nie zachęcała do chóralnego okrzyku zdziwienia, powątpiewania czy niedowierzania, jakiego w takich okolicznościach należało się spodziewać. - Jest to oczywiście złoto rosyjskie, niemal na pewno spłata pożyczki lend-lease. Niemcy skakaliby z radości, gdyby udało im się położyć na tym łapę, bo, jak sądzę, złoto jest złotem niezależnie od kraju, z jakiego pochodzi. Jeśli im się to jednak nie uda, staną na głowie, żeby i Anglia tego nie dostała. Postąpią tak nie z zawiści, choć i ten czynnik odgrywać tu może jakąś rolę. Chodzi o co innego. Rząd brytyjski wie, rzecz jasna, że wieziemy złoto - wystarczy się nad tym przez chwilę zastanowić, by zrozumieć, że musiała to być operacja uzgodniona między rządem sowieckim i naszym. - Wykorzystywać statek szpitalny do transportu złota?! - Drugi zupełnie nie mógł w to uwierzyć. - Rząd brytyjski nigdy nie zdecydowałby się na tak szalony pomysł! - Nie czuję się uprawniony do komentowania poczynań naszego rządu, panie Jamieson. Myślę tylko, że nasz rząd umie być równie pezfidny jak każdy inny, a takich rządów jest wszędzie mnóstwo. W czasie wojny etyka schodzi na plan dalszy, jeśli w ogóle istnieje. O naszych ministrach powiem tylko to, że zaczną cholernie podejrzewać Rosjan i wymyślą najgorsze wytłumaczenie naszego zniknięcia. Całkiem spokojnie mogą wydumać i taką wersję, że Rosjanie przechwycili statek już po jego wypłynięciu, wyrżnęli załogę, zawinęli "San Andreasem" do dowolnego portu w północnej Rosji, wyładowali złoto i zatopili łajbę. Albo też wykombinują, że Rosjanie w ogóle nie zawracali sobie głowy ładowaniem złota, tylko czyhali na nas gdzieś po drodze; Rosjanie mają flotę podwodną, małą, bo małą, ale mają. W Murmańsku i Archangielsku. Którąkolwiek wersję zdecydują się przyjąć - a moim zdaniem są duże szanse, że będzie to wersja albo jedna, albo druga - rezultat będzie ten sam i to taki, który mocno uraduje Niemców. Rząd brytyjski będzie przekonany, że Rosjanie oszukują w interesach, i nabierze podejrzeń nie tylko na teraz, ale i na przyszłość. Anglicy nigdy nie będą w stanie niczego udowodnić, ale jest coś, co mogą zrobić: ograniczyli albo w ogóle wstrzymać wszelką pomoc dla Rosji. To mogłoby okazać się znacznie lepszym sposobem powstrzymania alianckich dostaw do Rosji niż wszystkie U-booty na północnym Atlantyku i Morzu Arktycznym razem wzięte. Zapadła dość długa cisza, wreszcie odezwał się Bowen. - To nader prawdopodobny scenariusz, bosmanie. Atrakcyjny, o ile można użyć tego słowa, nawet przekonywający. Zależy jednak od jednej kwestii: dlaczego uważa pan, że mamy to złoto na pokładzie? - Nie uważam, panie kapitanie. Ja wiem. Zaledwie kilka minut temu, ledwo usiedliśmy do kolacji, siostra Morrison wspomniała przypadkowo , że Klaussen wciąż niespokojnie bredzi. I to, że w jego majaczeniu powraca jedno słowo: Edynburg. Siostra odnosi wrażenie, że Klaussen to słowo prześladuje. No i wcale się nie dziwię. Nie tak znów dawno temu pewien U-boot posłał na dno wracający z Rosji krążownik "Edynburg". "Edynburg" wiózł w ładowniach co najmniej dwadzieścia milionóvir funtów złota w sztabach. - Wielki Boże! - Głos Bowena zabrzmiał nagle jak szept. - Wielki Boże w niebiesiech! Masz rację, Archie, na Boga! Masz rację! - To wszystko razem aż za dobrze trzyma się kupy, panie kapitanie. Klaussenowi zapewne wbito w głowę, żeby nie powtórzył wyczynu swojego znakomitego poprzednika, który wykończył "Edynburga". To by również tłumaczyło - mam na myśli zatopienie "Edynburga" - tę dość chytrą decyzję, by użyć do tego "San Andreasa". Każdy krążownik, każdego niszczyciela można zatopić. Ale zgodnie z konwencjami genewskimi statek szpitalny jest nietykalny. - Szkoda tylko, że nie powiedziałam ci o tym wcześniej - odezwała się Margaret Morrison. - O "Edynburgu" bełkocze od chwili, kiedy wniesiono go na statek. Powinnam się była domyślić, że to coś znaczy. - Nie masz co robić sobie wyrzutów - uspokajał ją McKinnon. - Dlaczego akurat to słowo miałoby dla ciebie coś znaczyć? Majaczący bredzą różne rzeczy. Nawet gdybyśmy wiedzieli wcześniej, niczego by to nie zmieniło. Ważne jest, że wiemy jedno: nie jest jeszcze za późno. Przynajmniej taką mam nadzieję. Jeżeli gdzieś należy kierować wyrzuty, to w moją stronę. Ja w każdym razie słyszałem o "Edynburgu". Nie sądzę, żeby ktoś jeszcze poza mną o tym słyszał. Powinienem był pamiętać bez przypominania. Stało się. - Wszystko się razem zazębia, prawda? - włączył się do rozmowy Jamieson. - Wyjaśnia, dlaczego nie życzyli sobie, żebyście z panem Kennetem widzieli, co dzieje się pod brezentem, kiedy reperowali tę dziurę w burcie. Nie chcieli, żebyście zobaczyli, jak wymieniają balast - który wyjęli, by odciążyć statek - na całkowicie inny rodzaj obciążenia. Sądzę, że nie wiedzieliście, jak wyglądał oryginalny balast, prawda? - Tak się akurat złożyło, że ja nie wiedziałem. I jestem pewien, że pan Kennet też nie. - Ale Rosjanie nie mogli tego wiedzieć i nie chcieli ryzykować. Och, z całą pewnością pomalowali sztabki na szary czy jaki tam kolor ma zwykle balast: wymiary i kształt sztab złota na pewno były inne. Dlatego wywiesili na brezencie zakaz wstępu. Wszystko, co nastąpiło później , można wytłumaczyć obecnością złota na pokładzie. - Jamieson umilkł, zdawało się, że się waha, wreszcie skinął głową, jakby już podjął decyzję. - Czy nie uderzyło pana, bosmanie, że McCrimmon stanowi swego rodzaju problem? - Właściwie nie. Jest podwójnym agentem. - A niech to szlag! - Jamieson zasmucił się bardziej niż trochę . - Miałem nadzieję, że choć raz będę tym, który znalazł rozwiązanie! - Prawie się udało - stwierdził bosman. - W tej samej chwili na sunęło mi się to samo pytanie. I to jest jedyna odpowiedź, zgadza się? Może mi się tylko tak wydaje, ale w historii wywiadu mnożą się przykłady podwójnych agentów. McCrimmon jest ledwie jednym z nich. Jego pierwszym zleceniodawcą są oczywiście Niemcy. Może się dowiemy, może nie, jakim sposobem Niemcy zdołali umieścić go w wywiadzie rosyjskim, lecz jako żywo zrobili to. Pewnie Rosjanie zlecili mu wysadzenie dziury w komorze balastowej, ale leżało to właściwie bardziej w interesie Niemców niż Rosjan. Obie strony miały nieodparte powody, by znaleźć pretekst do skierowania "San Andreasa" do Murmańska. Rosjanie, żeby zapakować złoto, Niemcy, żeby zapakować Brauna i ładunek wybuchowy w komorze balastowej. - Zagmatwana historia - skomentował Bowen. - Ale nie tak bardzo, jeśli roztrząsać ją szczegół po szczególe. To całkiem niewąsko zmienia sprawy, co bosmanie? - Tak sądzę panie kapitanie. - Czy macie już na uwadze najdogodniejszy kurs? Używam tego słowa także w znaczeniu kursu na przyszłość. - Słucham propozycji. - Ode mnie żadna nie wyjdzie. Przy całym szacunku dla doktora Sinclaira, jego poczynania dokładnie załatwiły mu umysł, który Bogiem a prawdą i tak zbyt sprawnie nie pra cował. - Panie Patterson? - indagował bosman. - Panie Jamieson - O nie! - zaprotestował Jamieson. - Nie mam ochoty dać się znów przyłapać w ten sposób. Wysłuchiwanie spokojnego tłumaczenia, dlaczego mój błyskotliwy plan nie chwyci i dlaczego będzie lepiej, jeśli zrobimy tak, jak pan chce, wcale nie podnosi mnie na duchu. Poza tym jestem mechanikiem. Co pan sobie wymyślił? - Sami chcieliście. Wymyśliłem sobie, że będziemy trzymać się aktualnego kursu, czyli płynąć dokładnie na zachód, aż do dwunastej w nocy. To nas jeszcze bardziej oddala od heinkli i stukasów. Zbytnio się nimi nie martwię. Rzadko atakują po ciemku i jeśli założenie, że uciekliśmy U-bootowi jest słuszne. Niemcy nie wiedzą, gdzie nas szukać. Poza tym brak condora z flarami świadczyłby o tym, że jeżeli nas szukają, to w niewłaściwym miejscu. O północy zwrócę się do porucznika, żeby wyznaczył kurs na Aberdeen. Miejmy nadzieję, że znajdzie się gdzieś kilka pomocnych gwiazd. To by nas zawiodło w bliskie sąsiedztwo wschodniego wybrzeża Szetlandów, co poruczniku? - Rzeczywiście, powiedziałbym nawet bardzo bliskie. Będzie pan mógł ostatni raz pomachać na pożegnanie swej ojczystej wyspie, panie McKinnon. - Pan McKinnon wcale nie zamierza żegnać się z Szetlandami - odezwała się Janet, a jej głos brzmiał nader zdecydowanie. - Należy mu się urlop, jak mówi, tęskni za domem, a tym domem jest Lerwick. Zgadza się, Archie? - Jenet, jesteś jasnowidzem. - Jeśli McKinnona zasmucił fakt, że skradziono mu gwóźdź programu, w żaden sposób tego nie okazał. - Sądziłem, że może niegłupio by było, panie kapitanie, zatrzymać się na chwilę w Lerwick i sprawdzić, co tam słychać pod nami. Widzę w tym dwie korzyści. Mamy już teraz pewność, że Niemcy prędzej nas zatopią, niż dopuszczą, byśmy zawinęli bezpiecznie do jakiegoś portu. Im bardziej będziemy sunąć na południe, tym większe szanse, że oberwiemy po łbie . Dlatego należy wystrzegać się odbijania na południe, to jasne. Po drugie , jeśli odnajdzie nas samolot czy U-boot, będą wciąż mogli powiedzieć, że trzymamy się kursu bezpośrednio na Aberdeen. Zyskamy w ten sposób mnóstwo czasu. W odpowiedniej chwili skręcimy na zachód opływając miejsce zwane Bard Head, później na północny zachód i na północ do Lerwick. Od momentu, kiedy zmienimy kurs, do czasu, kiedy wpłyniemy do portu, cały manewr nie powinien nam zająć dużo więcej niż godzinę, a sądzę, że w godzinę niemieckie bombowce z Bergen tu nie dotrą. - Moim zdaniem plan całkiem niezły - rzekł Jamieson. - Chciałbym móc powiedzieć to samo - rzucił McKinnon. - Jakieś to zdecydowanie za łatwe, zbyt banalne. No i zawsze istnieje możliwość, że Niemcy połapią się, co chcemy zrobić. Słowo "prawdopodobieństwo" byłoby tu bardziej na miejscu niż "możliwość". Nasz plan przypomina nieco akt desperacji, ale jest też najmniejszym złem ze wszystkich, jakie mogą sobie wyobrazić. Poza tym kiedyś musimy spróbować. - Ja wciąż powtarzam, bosmanie, że pana obecność działa tak kojąco... - rzekł Jamieson. Rozdział dwunasty Dochodziła północ, a condory ciągle nie nadlatywały. Oprócz dwóch wachtowych w maszynowni Naseby'ego i Trenta na mostku, Ulbrichta i McKinnona w kabinie kapitańskiej, dwóch dyżurujących na terenie szpitala oraz dwóch pielęgniarek na nocnej zmianie, wszyscy spali, zdawali się spać, bądź powinni byli spać. Wiatr skręcający na północ wzmógł się do czterech stopni, fala była umiarkowana, ale na tyle silna, by zakołysać idącym dokładnie na zachód statkiem, i na tyle słaba, żeby nie sprawiać mu żadnych kłopotów. W kabinie kapitana Bowena Ulbricht oderwał wzrok od mapy, którą dotychczas studiował, i zerknął na zegarek. - Za dziesięć dwunasta. Nie znaczy to, że musimy być co do minuty o czasie. Naniesiemy poprawkę kursu po drodze. Proponuję zrobić ostatnie namiary i skierować się na Szetlandy. Nastał świt. Świt zimny, szary, dujący wiatrem, a condoxów wciąż ani na lekarstwo. O godzinie dziesiątej dość już wymęczony McKinnon stał za sterem od czwartej rano - zszedł na dół w poszukiwaniu śniadania. Ujrzał tam Jamiesona z filiżanką kawy. - Spokojna noc, bosmanie. Wszystko wskazuje na to, że ich zgubiliśmy, prawda? - Na to wygląda. - Wygląda? Tylko wygląda? - Jamieson spojrzał na niego z namysłem. - Czyżbym słyszał nutę czegoś innego niż radosnej pewności? Za nami cała noc bez śladu wroga. Czy nie powinniśmy się cieszyć tym, co mamy? - Ależ cieszę się, cieszę. Teraźniejszość jest całkiem w porządku. Natomiast nie cieszy mnie tak bardzo nasza przyszłość. Rzecz nie w tym, że jest teraz cicho i spokojnie, ale że jest piekielnie, zdecydowanie zbyt piekielnie cicho i spokojnie. Jak to się mówi? Cisza przed burzą. Teraz jest właśnie ta cisza, a w przyszłości burza Nie czuje pan tego, panie Drugi? - Nie, nie czuję! - Jamieson odwrócił wzrok i lekko zmarszczył czoło. - W każdym razie nie czułem dopóty, dopóki pan nie przyszedł i nie zburzył mojego cichego, niczym nie zmąconego rytmu życia. Jeszcze chwila, a powie mi pan, że żyję sobie jak w Królestwie Głupców. - To już byłaby drobna przesada, panie Jamieson. - Zbyt cicho i spokojnie? Może rzeczywiście... Jeszcze raz zabawa w kotka i myszkę, a my oczywiście w roli myszki, co? Zapędzili nas w kozi róg i czekają na stosowny moment - rzecz jasna moment dla ruch stosowny - żeby uderzyć? - Tak. Spędziłem właśnie sześć godzin za sterem i miałem mnóstwo czasu, żeby to sobie przemyśleć. A wystarczyłyby właściwie dwie minuty. Jeżeli ktoś tu żyje w szczęśliwym Królestwie Głupców, to ja. Jak pan sądzi, panie Drugi, ile też Niemcy mogą mieć condorów na polach startowych w Trondheim i Bergen? - Nie wiem, ale z całą pewnością za dużo, jak na mój gust. - I na mój też. Trzy czy cztery z nich współdziałając ze sobą mogłyby w parę godzin oblecieć tysiąc mil kwadratowych jak nic, zależnie od wysokości lotu i widoczności. Musiałyby nas zlokalizować, nas, najcenniejszy statek na całym Morzu Norweskim. A Niemcy nie zrobili tego, nawet nie zadali sobie trudu, żeby choć spróbować. Dlaczego? - Bo wiedzą, gdzie jesteśmy. Bo w gruncie rzeczy po zachodzie słońca wcale nie uciekliśmy temu U-bootowi. McKinnon skinął głową i podparł brodę dłońmi. Przed sobą miał nietknięte śniadanie. - Zrobił pan, co w ludzkiej mocy, bosmanie. Przecież nigdy nie było żadnych gwarancji. Nie może pan mieć do siebie pretensji. - A jakże, mogę. Nabieram w tym coraz większej wprawy. Ale w tym przypadku nie z tego powodu, o którym pan myśli. Mając tylko najdrobniejszy łut szczęścia, powinniśmy byli zgubić tego U-boota wczorajszej nocy. A nie zgubiliśmy. Zapomnieliśmy o czynniku X. - Mówi pan jak z reklamy, bosmanie. Czynnik X. Tajemniczy składnik najnowszego zestawu kosmetyków dla pań. - Miałem na myśli, panie Jamieson, że nawet jeśli mu umknęliśmy, jeśli wymknęliśmy się poza zasięg jego asdiku i tak mógł nas zaraz odszukać z asdikiem czy bez, z condorem czy bez condora. Dobry łucznik zawsze ma zapasową cięciwę do łuku. - Zapasową cięciwę? - Jamieson bardzo ostrożnie odstawił filiżan kę. - Chce pan powiedzieć, że mamy na statku jeszcze jeden cholerny nadajnik sygnału naprowadzającego?! - Czy może pan wymyślić jakieś inne rozwiązanie, panie Drugi? Szczęście przewróciło nam w głowach, spowodowało, że zaczęliśmy być zbyt pewni siebie, pewni siebie do tego stopnia, że nie doceniliśmy szubrawców. Singh, czy McCrimmon, czy Simons - a jak się domyślamy wszyscy trzej - okazali się sprytniejsi od nas, w każdym razie na tyle sprytni, żeby zaryzykować coś, co rzucało się w oczy, było takie oczywiste... Właśnie dlatego zaryzykowali. Tym razem istnieje duża szansa, że nie będzie to radionadajnik tylko prosty nadajnik, nie większy od damskiej torebki. - Ale przecież szukaliśmy już, bosmanie, szukaliśmy bardzo dokładnie. Jeśli wtedy nie znaleźliśmy niczego, teraz też nie znajdziemy. Chodzi mi o to, że nadajniki nie biorą się tak z powietrza. - Nie. Ale taki nadajnik mógł już przecież istnieć, zanim wzięliśmy się za przeszukiwanie, mógł zostać przeniesiony gdzieś wcześniej. Jest całkiem możliwe, że któryś, bądź każdy z trójki sabotażystów przewidział taki ruch z naszej strony. Jasne, czesaliśmy dokładnie teren szpitala, kabiny, magazyny, kuchnie, czesaliśmy niby wszędzie. I na tym koniec. - Tak, ale co jeszcze...? - Jamieson umilkł i zamyślił się. - Tak jest, panie Drugi, ta sama myśl i mnie przyszła do głowy. Nadbudówka jest już tylko wymarłą królikarnią. - No właśnie, prawda? - Jamieson odstawił filiżankę i wstał. - Zatem hej-ho do nadbudówki! Wezmę ze sobą paru chłopaków. - Czy oni będą w stanie rozpoznać taką pluskiewkę, takie nadawcze cacko, jak się na nie natkną? ja bym chyba nie rozpoznał. - Ja tak. Będą mi tylko musieli przynieść każde urządzenie, które nie ma zastosowania na statku. Kiedy wyszedł, McKinnon zdał sobie sprawę, że Jamieson poza kwa.lifikacjami mechanika jest również członkiem Stowarzyszenia Inżynierów Elektryków i jako taki prawdopodobnie rozpozna zakamuflowany nadajnik. Jamieson wrócił niecałe dziesięć minut później. Z niekłamaną satysfakcją uśmiechał się od ucha do ucha. - Niezawodny instynkt waszego tępiciela pluskiew, bosmanie! Za pierwszym podejściem! Rzekłbym bezbłędnie! - Gdzie? - Chytre sztuki! Wymyślili pewnie, że będzie to ostatnie miejsce, gdzie zechcemy szukać. I jaki ironiczny podtekst! Gdzie jest lepsze miejsce dla radia od zdemolowanej kabiny radiooficera?! Mało tego, że skorzystali z naszych kilku ocalałych akumulatorów, aby nadajnik zasilić, to jeszcze wywalili prowizoryczną antenę! Fakt, patrząc na nią nikt by się nie domyślił, że to w ogóle jakaś antena. - Moje gratulacje, panie Jamieson! Dobra robota. Wszystko zostawiliście na miejscu? - Tak. Co prawda w pierwszym odruchu chciałem rozwalić to cholerstwo w drobiazgi, ale potem mądrzejsza myśl zaświtała mi w głowie - o ile wolno mi tak o sobie mówić - i myś1 ta wzięła górę. Jeżeli namierzają nas poprzez nadajnik, to namierzają nas też asdikiem. - Oczywiście. A jeżeli rozbierzemy to świństwo, zatrzymamy silniki i generator, U-boot wystawi peryskop i już nas ma jak na dłoni. Będzie jeszcze lepsza pora i miejsce, żeby rozmontować tę pluskiewkę. - Nocą. Tak, bosmanie? O ile do nocy zdołamy utrzymać się na powierzchni. - Nie jestem całkiem pewien, panie Drugi. Jak pan słusznie zakłada, wszystko zależy od tego, w jakim będziemy znajdować się stanie z nadejściem zmroku. Jamieson przyjrzał mu się z namysłem, w którym było coś, co można by nazwać lekkim niedowierzaniem, ale nie powiedział nic. McKinnon spał w wolnej kabinie tuż obok kabiny kapitana Andropolousa, kiedy o wpół do pierwszej w południe potrząsnął nim Johnny Hollbrook. - Pan Naseby czeka przy telefonie, szefie. McKinnon usiadł na koi, przetarł oczy i niezbyt chętnie zerknął na młodego ordynansa, który, jak i Wayland Day, czuł przed nim lęk. - Czy nikt inny nie mógł z nim porozmawiać? - Przepraszam, panie bosmanie, ale chodziło mu właśnie o pana. McKinnon przeszedł do jadalni, gdzie ludzie zaczynali się właśnie zbierać na lunch. Byli tam już Patterson z Jamiesonem i Sinclairem oraz Margaret Morrison i siostra Irena. Podniósł słuchawkę. - Dopiero co przebywałem w lepszym świecie, George. - Przykro mi, Archie, ale sądziłem, że będzie lepiej, jak się dowiesz. Mamy towarzystwo. - Takim tonem głosu Naseby równie dobrze mógłby rozprawiać o pogodzie. - Aaa... - Z prawej burty. Będzie ze dwie mile. Może mniej. Chce, żebyśmy się zatrzymali albo zacznie strzelać. - Ooo! - Mówi, że jeśli zmienimy kurs, zatopi nas. - Naprawdę? - Tak mówi. Może i naprawdę. Robimy zwrot na niego? - Tak. - Cała naprzód? - Ja to załatwię. Zaraz będę na górze. - Odłożył słuchawkę. - Słowo daję? - odezwała się Margaret Morrison. - To ci dopiero była intrygująca konwersacja. I jakaż obfita w informacje, pozwolę sobie zauważyć. - My, bosmani, jesteśmy małomówni. Chiefie, możemy dać całą naprzód? Patterson ciężko pokiwał głową, wstał bez słowa i ruszył do telefonu. - Nie trzeba nawet pytać, co? - stwierdził Jamieson zrezygnowanym tonem. - Nie, panie Drugi. Przepraszam, że trafiło akurat na lunch. - Nasza zwykła... hm, bezpośrednia taktyka? - Nie mamy wyboru. Mówi, że chce nas zatopić. - Powie jeszcze więcej, jak zobaczy, że bierzemy kurs na niego rzekł Jamieson. - Powie, że "San Andreasem" dowodzi banda niepoprawnych wariatów. - Jeśli tak, może będzie miał rację. - McKinnon odwracał się właśnie do wyjścia, kiedy Ulbricht wyciągnął rękę, by go zatrzymać. - Ja też idę. - Nie, proszę zostać, poruczniku. Nie sądzę, żeby nasz nowy znajomy istotnie chciał nas zatopić, ale z całą pewnością zechce nas przystopować. Przystopować jak. jasna cholera. Jego pierwszym celem stanie się, to jasne bez dwóch zdań, mostek. Chce pan zaprzepaścić kawał. dobrej roboty, którą odwalił doktor Sinclair i dziewczęta? Znów szwy i znów bandażowanie? Egoista: Margaret! - Zostajesz na miejscu, Karolu Ulbrichcie - powiedziała. Porucznik spojrzał spode łba, wzruszył ramionami, uśmiechnął się i... został. Kiedy bosman dotarł na mostek, "San Andreas" zaczynał właśnie skręcać w prawo z maksymalnie wychylonym sterem. Naseby odwrócił się, gdy McKinnon wchodził do sterówki. - Stań za kołem, Archie. Nadają. Naseby wyszedł na prawe skrzydło. Ktoś na wieżyczce U-boota rzeczywiście mrugał aldisem, lecz mrugał bardzo wolno. McKinnon domyślił się, że sygnalista nie zna angielskiego i prawie na pewno nadaje litera po literze. Przed kioskiem trzech facetów przylgnęło do działka pokładowego, które - na tyle, na ile bosman mógł ocenić z tej odległości - wycelowali dokładnie w nich. Błyski lampy ustały. - Co on tam gada, George? - "Wróć na kurs. Stań albo strzelam". - Nadaj mu ten kawałek o statku szpitalnym i o konwencjach genewskich, wiesz. - On się tym nie przejmie, Archie, w najmniejszym stopniu. - Nadaj. Odwróć jego uwagę, zyskaj trochę czasu. Z reguły nie strzela się do faceta, z którym się rozmawia. Naseby zaczął nadawać, lecz prawie natychmiast wskoczył do sterówki. Obłoczek dymu nad działkiem był jednoznaczny, tak samo jak wstrząs i zaraz potem huk pocisku eksplodującego wewnątrz nadbudówki. Naseby spojrzał z wyrzutem na McKinnona. - Oni nie grają według twoich reguł, Archie. - Na to wygląda. Czy możesz zobaczyć, w co oberwaliśmy? Naseby wyszedł na prawe skrzydło, zajrzał w dół i do tyłu. - W jadalnię załogi - oznajmił. - No, raczej w to, co z niej zostało. Nikogo tam teraz nie ma, rzecz jasna. - Nie tam celowali, tego możesz być pewien. Czwórka na morzu dla nas znaczy tyle co nic, ale na łodzi podwodnej platforma dziobowa staje się wtedy bardzo niestabilna. Nie bardzo mi się to widzi, George. Oni gotowi są walić wszędzie, tylko nie tam, gdzie celują. Miejmy jedynie nadzieję, że następny pocisk przeleci w takiej samej odległości nad mostkiem jak ten pierwszy pod nim. Następny pocisk przeleciał dokładnie przez mostek. Rozbił w drobny mak prawe przednie okno sterówki - jedno z tych, które wstawili na nowo po ataku Ulbrichta i jego strzelców - przebił metalową płytę oddzielającą sterówkę od kabiny radiowej i rozerwał się tuż za nią. Rozsuwane drewniane drzwi, teraz w setkach poszarpanych kawałków, wpadły do środka sterówki. Podmuch eksplozji rzucił McKinnona na koło sterowe, Naseby'ego na niewielki stolik do map, lecz ostre jak brzytwa odłamki żelaza poleciały w inną stronę i obydwaj marynarze wyszli z tego cało. Naseby wciągnął w siebie część powietrza, które wybuch wydusił mu z płuc. - Robią postępy, Archie. - Udało im się. - "San Andreas", którego nadbudówka wraz z narastaniem obrotów silnika zaczynała nader nieprzyjemnie drżeć, szedł wprost na kiosk U-boota, choć łódź oddalona była od statku o milę ze sporym okładem. - Teraz spudłuje jak nic. I rzeczywiście spudłował. Pocisk w ogóle nie trafił w "San Andreasa" i wpadł w morze sto metrów za rufą; nie wybuchł przy zetknięciu się z wodą. Kolejny pocisk uderzył gdzieś w okolicę dziobu. Nie sposób było stwierdzić, gdzie się rozerwał, bo nie spowodował zwichrowania czy wybrzuszenia pokładu dziobowego. Ale szkody wyrządził, nie ulegało najmniejszej wątpliwości: jedna z czterech kotwic sunęła na dno Morza Norweskiego i wściekłe grzechotanie jej łańcucha niosło się na milę. Grzechotanie ustało równie nagle jak się rozpoczęło; niewątpliwie umocowanie kotwicy wyrwane zostało z komory łańcuchowej. - Mała strata - stwierdził Naseby. - Kto rzuca kotwicę na głębokość tysiąca czy iluś tam stóp? - Do diabła z kotwicą! Pytanie, czy nie nabieramy wody. Tymczasem w dziób "San Andreasa" trafił jeszcze jeden pocisk. Teraz nie było wątpliwości, gdzie wybuchł, bowiem niewielka powierzchnia dziobówki uniosła się z lewej strony prawie na stopę. - Nabieramy wody czy nie - zaczął Naseby - chyba nie czas sprawdzać. W każdym razie nie, dopóki celują w dziób, a zdaje się tam właśnie grzeją. Jesteśmy coraz bliżej, więc coraz lepiej im idzie. Pewnie mierzą w linię wodną. Niemożliwe, żeby chcieli nas zatopić. No i czy oni nie wiedzą, że tam jest złoto? - Nie wiem, co wiedzą. Prawdopodobnie wiedzą, że złoto gdzieś tu jest, ale nie ma powodu, żeby wiedzieli dokładnie gdzie. Zresztą mały odłamek nie obniży przecież wartości złota. No cóż, sądzę, że powinniśmy być wdzięczni i za drobne przejawy łaski - zbliżamy się do nich pod takim kątem, że nie będą mogli trafić w rejon szpitala. Szósty pocisk uderzył i eksplodował na dziobie niemal w tym samym miejscu co poprzedni. Wybrzuszona część dziobówki podniosła się o prawie jeszcze jedną stopę. Magazyn farb i stolarnia - rzucił Naseby mimochodem. - Właśnie o tym myślałem. - Czy Ferguson i Curran byli w jadalni, kiedy stamtąd wychodziłeś? - Właśnie o tym myślę. Nie pamiętam, żebym ich widział, ale to nie znaczy, że ich tam nie było. Są parą leniuchów. Całkiem możliwe, żepoświęcili lunch, żeby urwać godzinę drzemki. Powinienem był ich ostrzec. - Nie miałeś czasu, żeby kogokolwiek ostrzegać. - Mogłem tam kogoś wysłać. Tak myślałem, że skoncentrują ogień na mostku, ale mimo to powinienem był tam kogoś wysłać. Moja wina. Jak już mówiłem Jamiesonowi, zawalam sprawy. - Zamilkł i koncentrując się zmrużył oczy. - Oni chyba zwijają żagle, George... Naseby przytknął lornetkę do oczu. - Rzeczywiście. I ktoś na mostku - kapitan albo kto - wrzeszczy przez megafon. Ha! Obsługa działka uwija się jak w ukropie! Czekaj ... Tak, wyrównują je tam i z powrotem. Czy oznacza to, o czym myślę, Archie? - Hm, kiosk opustoszał, a strzelcy znikają w luku, więc pewnie dobrze myślisz. Widzisz jakieś bańki powietrza na powierzchni? - Nie... Zaraz, zaraz... Tak! Całe mnóstwo! - Napełniają główny balast. - Ale jesteśmy jeszcze milę od nich. - Kapitan nie ryzykuje i nie mam mu tego za złe. Nie jest takim błaznem jak Klaussen. Parę chwil w milczeniu przyglądali się łodzi. U-boot znajdował się teraz pod kątem czterdziestu pięciu stopni względem "San Andreasa" , Woda sięgała już pokładów, a te szybko znikały. - Stań przy kole, George. Bądź tak dobry i zadzwoń do chiefa. Opowiedz mu, co się wydarzyło, i poproś, żeby zmniejszył obroty do normalnych. No i wracamy na nasz kurs. Sprawdzę przecieki na dziobie. Naseby popatrzył za nim. Dobrze wiedział, że dla bosmana sprawa przecieków jest w tej chwili drugorzędna. Archie szedł sprawdzić, czy Curran i Ferguson rzeczywiście postanowili darować sobie lunch. Wrócił po dziesięciu minutach. Miał butellcę szkockiej, dwie szklanki w ręku i poważną twarz. - Opuściło ich szczęście? - zapytał Naseby. - Opuściło. Opuścił ich McKinnon. - Archie, musisz z tym skończyć! Proszę cię, przestań się ciągle obwiniać. Stało się, co się stało, trudno. - Janet dopadła go, gdy wraz z Nasebym wchodził do jadalni, zostawiwszy u steru Trenta, a na pozycjach obserwacyjnych Jonesa i McGuigana. Zaciągnęła go w róg. - Wiem, że to komunał, zwykły banał, jak wolisz. A jeśli chcesz usłyszeć jeszcze jedną banalną i oklepaną uwagę, to powiem ci, że zmarłych nie da się wskrzesić. - Tak, tak. - Bosman uśmiechnął się niewesoło. - Skoro już mówimy o zmarłych - o zmarłych co prawda źle się nie mówi - była z nich para mało przydatnych typków. Ale obydwaj mieli żony, obydwaj mieli po dwie córki. Co one by sobie pomyślały, gdyby dowiedziały się, że dzielny bosman McKinnon zupełnie zapomniał o ich ojcach i mężach? - Najlepiej byś zrobił sam o nich zapominając. Wiem, że to brzmi okrutnie, ale trupów nie wskrzesisz. My żyjemy, a kiedy mówię "my" , mam na myśli nie tylko ciebie, ale każdą, dosłownie każdą osobę na statku, w tym i siebie. Masz obowiązki wobec żywych. Czyżbyś nie wiedział, że każdy z nas, tu na pokładzie "San Andreasa", zaczynając od kapitana i Pattersona w dół, liczy na ciebie? Liczymy na ciebie, liczymy na to, że dowieziesz nas do domu. - Zamilcz, kobieto. - Archie, zabierzesz mnie do domu, prawda? - Do Scalloway? Myk-smyk i już tam jesteśmy. Oczywiście, że tak. Cofnęła się o krok i wsparła na jego ramionach. Zajrzała mu głęboko w oczy i uśmiechnęła się. - Wiesz co, Archie? Naprawdę wierzę, że tak będzie. Odpowiedział z uśmiechem: - Cieszę się. - Ani przez chwilę nie wierzył własnym słowom, ale nie było sensu siać zwątpienie i czarnowidztwo. Dołączyli do Pattersona, Jamiesona i Ulbrichta siedzących za stołem. Patterson podsunął McKinnonowi szklaneczkę. - Moim zdaniem zarobił pan na to, bosmanie. Doskonała robota. - Nie taka znów doskonała. Nie mogłem zrobić nic innego prócz tego, co zrobiłem. Nie chcę powiedzieć, żeby mi było żal kapitana tego U-boota, ale on naprawdę stał wobec problemu nie do rozwiązania: może się tylko chować, nic więcej. Zgodnie z rozkazem nie wolno mu nas zatopić, zatem wszystko, co może zdziałać, to uszkodzić nas, ile się da. My z kolei idziemy wprost na niego i wtedy on się chowa. Jakie to proste. - Kiedy pan to tak przedstawia, to i owszem, proste. Słyszałem, że na mostku ledwo uszliście z życiem. - Gdyby pocisk przebił metal i eksplodował w sterówce, rzeczywiście byłoby już po nas. Ale pocisk przeszedł przez szkło. Szczęście. - A co z dziobem? - Trzy dziury. Wszystkie nad linią wodną. Razem z tym, co nam zrobił tamten U-boot, a raczej z tym, co zrobiliśmy sobie sami, przysporzy niezły kawał roboty stoczniowcom, kiedy wreszcie trafimy do suchego doku. Natomiast wodoszczelne grodzie trzymają się nieźle. Tyle dobrych wieści. Złe wieści - obawiam się, że to wyłącznie moja wina... - Archie! - Głos Janet zabrzmiał ostro. - No dobrze, dobrze. Zapewne już słyszeliście. Ferguson i Curran nie żyją. - Wiem i przykro mi. Niech to diabli! Razem mamy ich dwudziestu! - Patterson myślał przez parę chwil. - Sądzi pan, że Niemcy utrzymają swoją taktykę przez jakiś czas? - Jaką taktykę? - No, że będą próbowali nas zatrzymać, a nie zatopić. McRinnon wzruszył ramionami. - O wiele istotniejsze dla Niemców jest to, żeby zdyskredytować Rosjan w oczach naszego rządu niż dostać złoto. Na razie chcą złapać dwie sroki za ogon. łakomstwo, nic więcej. - Więc tak długo, jak im będzie ciekła ślinka, jesteśmy względnie bezpieczni? - Bezpieczni, jeśli idzie o zatopienie, a nie o przejęcie statku. - Ale dopiero co sam pan mówił... - Wystarczy, że sprowadzą drugiego U-boota i mają nas w garści. Przy dwóch łodziach nie mamy szans. Jak namierzymy się na jedną, druga zrówna kurs z naszym i będzie spokojnie w nas walić raz za razem. Nie w maszynownię, rzecz jasna, bo chcą, żebyśmy o własnych siłach dotarli do Norwegii. W szpital. Pierwszy pocisk w szpital i już machamy białą flagą. A jeśli będziemy mieli choć trochę oleju w głowie, pomachamy nią jeszcze, nim zdążą wystrzelić. Kiedy następnym razem będę szedł na mostek, wezmę ze sobą jakieś ładne, duże prześcieradło. - Są takie chwile, bosmanie, kiedy wolałbym, żeby nie dzielił się pan z nami swoimi przemyśleniami - stwierdził Jamieson. - Ja tylko odpowiadam na pytanie. Mam jeszcze jedną myśl czy pytanie, jak pan woli. Jedynie malusieńka garstka ludzi może wiedzieć o tej operacji, o tym, że "San Andreas" wiezie złoto. Jeden czy drugi minister, jeden, dwóch admirałów. Nikt więcej. Ciekawe, który z nich jest zdrajcą, co to nas bez mrugnięcia okiem sprzedał? Jeżeli dopłyniemy do domu i jeżeli jakiś znany prominent z nie wyjaśnionych przyczyn strzeli sobie w łeb, od razu będziemy wiedzieć. - Wstał. - Wybaczcie państwo, mam jeszcze coś do zrobienia. - Co takiego, Archie? - spytała. - Czy dzisiaj nie dość już zrobiłeś? - Praca bosmana nigdy się nie kończy. To co zwykle, Janet, to co zwykle. - I wyszedł z jadalni. - To co zwykle... - powtórzyła. - Jakie "zwykle"? - Curran nie żyje. Miała zakłopotaną minę. - Przecież wiem. - Curran był żaglomistrzem. Właśnie żaglomistrz zaszywa w worki zmarłych. Janet wstała i pospiesznie odeszła od stołu. Patterson posłał Jamiesonowi kwaśne spojrzenie. - Są takie chwile, Drugi, kiedy chciałbym, żeby pan zachował swoje myśli dla siebie. Okulary panu potrzebne, czy jak? - Tak, tak, święta racja. Że niedelikatne, co? Bawół zrobiłby to lepiej, fakt... Rozdział trzynasty Patterson skończył; nabrał już niezłej biegłości w odmawianiu modlitw za zmarłych. Owinięte całunem ciała Currana i Fergusona zsunęły się po pochyłych deskach w lodowatą toń Morza Norweskiego. I właśnie wtedy turbiny w maszynowni umilkły. "San Andreas" zaczął zwalniać. Na pokładzie zebrała się niemal cała załoga, ponieważ zabici tworzyli sympatyczną parę i byli ogólnie lubiani. Pod pokładem zostali kucharze, stewardzi, pielęgniarki oraz trzech palaczy; Trent i Jones przebywali na mostku. Pierwszy ruszył Jamieson. - Zdaje się, że popełniliśmy błąd - powiedział. Odszedł od zebranych niespiesznie tak, jak odchodzi ktoś, kto wie, że nie jest to chwila wymagająca jakiegoś szczególnego pośpiechu. Jeszcze wolniej ruszyli za nim Patterson z McKinnonem. - Co on miał na myśli? Co to znaczy, że popełniliśmy błąd? - On to tylko ładnie ujął. Tak naprawdę chciał powiedzieć, że mamy kolejnego pawia ze strony wszechwiedzącego bosmana. Kto został na wachcie na dole? - Tylko młody Stephen. Wie pan, ten Polak. - Miejmy nadzieję, że nie powędruje za burtę w następnej turze. Patterson zatrzymał się i chwycił bosmana za ramię. - Co to wszystko znaczy? I co pan miał na myśli, mówiąc o pawiu? - Jedno łączy się z drugim - odparł głucho McKinnon. - Może jestem zmęczony. Może nie myślę zbyt sprawnie. Zauważył pan, kogo zabrakło na pogrzebie? Patterson przyglądał mu się chwilę w milczeniu i rzekł: - Pielęgniarek. Personelu kuchennego. Stewardów. Ludzi z mostka... - Zacisnął dłoń na ramieniu bosmana. - I McCrimmona. - No właśnie. A kto miał ten genialny pomysł, żeby nie przymykać McCrimmona i zostawić mu swobodę działania? - Po prostu źle wyszło. Nie da się myśleć o wszystkim. Nikt tego nie potrafi. Cwany gość z naszego McCrimmona. Sądzi pan, że będziemy mogli mu coś udowodnić? - Z pewnością nie. Mimo to chciałbym dostać od pana zgodę na wsadzenie go do aresztu. - McKinnon potrząsnął głową. Na jego twarzy malowała się gorycz. - Nie ma to jak zamknąć drzwi, kiedy koń się znarowi. Stephen leżał na metalowej podłodze zalanej ropą, wciąż tryskającą z uszkodzonego przewodu paliwowego. Za prawym uchem, wokół nieznacznie krwawiącej rany, szybko tworzył się siniec. Sinclair zakończył już oględziny głowy i wyprostował się. - Zabiorę go do szpitala na rentgena, chociaż nie sądzę, żeby to było konieczne. Przypuszczam, że ocknie się tylko z obolałą głową i na tym koniec. - Spojrzał na dwa stalowe przedmioty leżące na płytach podłogi obok Stephena. - Pan wie, kto to zrobił, bosmanie? - Tak. - Klucz francuski - tym go znokautowano - i toporek strażacki, którym ktoś rozwalił przewód. Może znalazłyby się tam odciski palców? - Nie. -McRinnon dotknął butem kłębka pakuł. - Wszystko wytarł, nie znajdziemy żadnych odcisków. - Spojrzał na Pattersona. - Czy ten odcinek rury można wymienić? - Można. Ile to potrwa, Drugi? - Ze dwie godzinki - odparł Jamieson. - Mniej więcej. - Czy zechce mi pan towarzyszyć, panie Patterson? - zapytał McKinnon. - Z przyjemnością, bosmanie. - Mogłeś go zabić, zdajesz sobie z tego sprawę? - zaczął McKinnon tonem, jakim prowadzi się lekką rozmowę. McCrimmon spojrzał na niego bezczelnie; siedział w kantynie, na swojej ławie. - O czym pan do cholery gada? - O Stephenie. - O Stephenie?! A co ze Stephenem? - Ma rozbitą głowę. - Dalej nie wiem, o czym pan mówi. Ma rozbitą głowę? Jak ją sobie rozwalił? - Ma rozbitą głowę, bo zszedłeś na dół do maszynowni i załatwiłeś go. I jeszcze rozciąłeś przewód paliwowy. - Pan zwariował! Nie ruszyłem się stąd od kwadransa. - No to musiałeś widzieć faceta, który schodził do maszynowni. Jesteś palaczem, McCrimmon. Maszyny stają, a ty nie schodzisz, żeby zobaczyć, co się stało? McCrimmon ruszał szczękami, żując gumę. - Ukartowaliście to sobie. Jakie macie dowody? - Wystarczające - odparł Patterson. - Zamykam cię w areszcie, McCrimmon, i to w dobrze izolowanym areszcie. Kiedy wrócimy do domu, staniesz przed sądem za morderstwo i zdradę stanu, zostaniesz skazany i z całą pewnością rozstrzelany. - Kompletna bzdura! - Słowo "bzdura" poprzedził kilkoma jakże trafnymi, lecz wielce niecenzuralnymi przymiotnikami. - Nic nie zrobiłem, a wy nic mi nie możecie udowodnić. - Jego zwykle ziemista twarz poszarzała jeszcze bardziej. - Nie musimy - stwierdził McKinnon. - Twój przyjaciel Simons czy Braun, czy jak on się tam nazywa - hm, jak to powiadają Amerykanie? - śpiewał niczym kanarek. Gotów jest dostarczyć sądowi Jego Królewskiej Mości obciążających cię dowodów w nadziei, że uratuje tym samym swoje życie. - Skurwysyn! - McCrimmon poderwał się na nogi. Ściągnięte wargi obnażyły zęby, a prawa ręka powędrowała pod kombinezon. - Nie rób tego! - ostrzegł Patterson. - Zostaw to! Nie masz dokąd uciec, McCrimmon! Bosman może cię zabić jedną ręką! - Daj mi to - powiedział McKinnon. Wyciągnął dłoń, na której McCrimmon bardzo wolno, bardzo ostrożnie ułożył nóż, trzymając go za klingę. - Jeszcze nie wygraliście. - Z jego twarzy bił strach i złośliwość. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. - Możliwe. - Bosman spojrzał na niego z namysłem. - Wiesz coś, czego my nie wiemy? - Jak pan sam powiedział: "możliwe". - Na przykład to, że w kabinie radiooficera jest ukryta "pluskwa", mały nadajnik? McCrimmon rzucił się do przodu i ryknął z bólu. Krzyk był krótki, urwany, a potem McCrimmon osunął się na podłogę. W zetknięciu z pięścią bosmana złamał sobie nos. Patterson spojrzał na nieprzytomnego, a później popatrzył na McKinnona. - Dało to panu swego rodzaju satysfakcję, co? - spytał. - Chyba nie powinienem był tego robić, ale tak, rzeczywiście sprawiło mi to swego rodzaju satysfakcję. - Mnie też - rzekł Patterson. Co wydawało się być - choć nie było - długim dniem, przerodziło się najpierw w zmierzch, później w ciemność, a Niemcy wciąż się nie pokazywali. "San Andreas", uruchomiwszy turbiny, nadal trzymał się kursu na Aberdeen. Stephen odzyskał przytomność i, jak to przepowiedział doktor Sinclair, uskarżał się jedynie na umiarkowanie dokuczliwy ból głowy. Sinclair przeprowadził też coś, co można by nazwać ledwie podstawowymi zabiegami na sfatygowanej twarzy McCrimmona. Tak naprawdę była to robota dla chirurga plastycznego, a przecież jedyny lekarz na "San Andreasie" żadną miarą w chirurgii plastycznej się nie specjalizował. W kabinie kapitana przed rozłożoną na stole mapą porucznik Ulbricht potarł w zamyśleniu brodę. Potarł brodę i spojrzał na siedzącego naprzeciwko McKinnona. - Jak dotąd, mieliśmy szczęście. Szczęście? Nigdy do głowy mi nie przyszło, że coś takiego powiem na brytyjskim statku. Dlaczego dają nam spokój? - No właśnie dlatego: mamy szczęśnie. Nie znaleźli w pobliżu wolnego U-boota, a nasz znajomy - ten, który siedzi nam na ogonie - nie wyraził ochoty na podchody w pojedynkę. No i jeszcze jedno: jesteśmy na bezpośrednim kursie do Aberdeen. Znają naszą pozycję i nie ma powodu sądzić, że nie płyniemy tam, dokąd powinniśmy płynąć. Nie mogą wiedzieć, co wydarzyło się na "San Andreasie". - Brzmi to całkiem sensownie. - Ulbricht spojrzał na mapę i postukał palcem w zęby. - jeśli nic ram się nie przytrafi w nocy, przytrafi się jutro. Takie jest moje zdanie. W każdym razie tak czuję. - Wiem. - Co pan wie? - Że coś przytrafi się nam jutro. Pańscy rodacy nie błaznują. Jutro będziemy mijać Szetlandy, otrzemy się o nie. Założą rzecz następującą: możemy skręcić na Lerwick albo gdzie indziej. Rozważą taką możliwość i podejmą odpowiednie działania. - Samoloty? Condory? - spytał Ulbricht. - Możliwe. - Czy RAF ma tam swoje myśliwce? - Sądzę, że tak, ale nie wiem na pewno. Nie byłem tam od lat. - W Luftwaffe będą wiedzieć. Jeśli macie na Szetlandach hurricane'y lub spitfire'y, Luftwaffe nigdy nie zaryzykuje wysłania przeciwko nim condora. - Mogą dodać do niego eskortę, messerschmitty o dużym zasięgu. - A jeśli nie, to... torpeda? - Wolałbym o tym nie myśleć. - Ani ja. Torpeda ma w sobie coś zdecydowanie ostatecznego. Wie pan, nie musimy płynąć na południe, wokół Bressay, i skręcać przy Bard Head. Moglibyśmy skorzystać z północnego przejścia. Ta miejscowość nazywa się Maryfield, prawda? - Urodziłem się tam - powiedział bosman. - Ależ to głupie! Chciałem powiedzieć głupie z mojej strony. Skręcamy w przejście północne i natychmiast obrywamy torpedę, co? - Ani chybi. - A jeśli płyniemy równo na południe, obok Bressay, wciąż mogą myśleć, że trzymamy się kursu na Aberdeen, tak? - Tak, taką miejmy nadzieję, poruczniku. O gwarancjach nie ma w ogóle mowy. Nie jesteśmy w stanie zrobić nic innego. - Nic? - Hm, cóż, jest jedna rzecz... Możemy zejść na dół i zjeść kolację. - Niewykluczone, że ostatnią, co? McKinnon skrzyżował palce, uśmiechnął się i nie odpowiedział. Kolacja, co zrozumiałe, stanowiła wydarzenie nacechowane powagą. Patterson był w szczególnie melancholijnym nastroju. - Bosmanie, czy kiedykolwiek przeszła panu przez głowę myśl, że moglibyśmy temu U-bootowi nawiać? Bez rozwalenia zaworów potrafimy wycisnąć z tej balii jeszcze ze dwa do trzech węzłów więcej. - Tak jest, z całą pewnością tak. - Napięcie wiszące w powietrzu stało się niemal namacalne. - Nie wątpię też, że U-boot natychmiast wyłapałby nasze zwiększone obroty. Tym sposobem dowiedziałby się, że dajemy nogę, odkryłby, że jego kamuflaż przepadł, wynurzyłby się, automatycznie zwiększyłby swoją prędkość i wykończy nas. Jest pewnie uzbrojony w tuzin torped. Jak pan myśli, ile z nich przeszłoby bokiem? - Dla nas wystarczyłaby jedna. - Patterson westchnął. - Desperatom przychodzą do głowy desperackie pomysły. Mógłby pan natchnąć większym optymizmem, bosmanie. - Po trudach, odpoczynek - odezwał się Jamieson. - Po burzy, spokojny port. Dla nas nie będzie odpoczynku, nie będzie cichej przystani. Zgadza się, bosmanie? - Musi być, musi. - Wskazał Janet Magnusson. - Czy słyszał pan, jak obiecywałem tej oto damie, że ją zawiozę do domu? Janet uśmiechnęła się do niego. - Bardzo jesteś miły, Archie. I kłamiesz na potęgę. McKinnon zrewanżował się jej uśmiechem. - O, istoto małej wiary... Ulbricht pierwszy zorientował się w zmianie nastroju. - Wpadł pan na jakiś pomysł, panie McKinnon? - Owszem. W każdym razie mam taką nadzieję. - Spojrzał na Margaret Morrison. - Zastanawiam się, czy byłabyś tak dobra i poprosiła do świetlicy kapitana Bowena? - Jeszcze jedna tajna konferencja? Sądziłam, że na statku nie ma już szpiegów, bandytów i zdrajców. - Myślę, że nie, ale lepiej nie ryzykować. - Rozejrzał się po zebranych przy stole. - Chciałbym, żebyście wszyscy państwo do nas dołączyli. Jak tylko zajaśniała jutrzenka, co na tych szerokościach geograficznych następuje bardzo późno, porucznik Ulbricht stojący przy prawych drzwiach mostka spoglądał na płaski kawałek lądu, który co jakiś czas przezierał przez nawałnice mokrego śniegu. - A więc to to jest ten Unst, czy tak? - Tak, to jest Unst. - Mimo iż McKinnon większą część nocy spędził na nogach, wyglądał świeżo, był rozluźniony i niemal pogodny. - I nad tym roztkliwiają się wasze szetlandzkie serca? - Tak jest. - Nie chciałbym pana urazić, panie bosmanie, ale to niechybnie najbardziej goła, jałowa, ponura i niegościnna wyspa, na jakiej kiedykolwiek miałem nieszczęście zatrzymać wzrok. - Nie ma to jak w domu - zauważył łagodnie McKinnon. - Piękno, o poruczniku, tkwi w oku patrzącego. Nie mówiąc już o tym, że w taką pogodę żadne miejsce nie usposabia do zachwytów. - To też prawda. Czy u was zawsze tak ohydnie? McKinnon objął wzrokiem szarosine morze, zaciągnięte niebo i sypiący śnieg; zrobił to z wyraźną satysfakcją. - Moim zdaniem pogoda jest wspaniała. - Jak pan już zauważył, ważne jest oko patrzącego. Wątpię, czy pilot condora podzielałby pańską opinię. - Mało prawdopodobne. - McKinnon wyciągnął przed siebie rękę. - O, teraz, dokładnie za prawą burtą. To Fetlar. - Aaa... - Ulbricht sprawdził coś na mapie. - Jesteśmy jakąś milę, może dwie, od miejsca, gdzie powinniśmy być. Nie najgorzej spisaliśmy się, panie McKinnon. - My? Chciał pan powiedzieć, że pan się nie najgorzej spisał. Doskonała robota, poruczniku, doskonała. Admiralicja powinna dać panu medal za pańskie usługi. Ulbricht uśmiechnął się. - Wątpię, czy admirał Doenitz by na to pozwolił. A skoro mowa o usługach, jak rozumiem, nie będę już więcej panu potrzebny. To jest jako nawigator. - Mój ojciec był rybakiem, z zawodu rybakiem. Swoje pierwsze cztery lata na morzu spędziłem z nim wśród tych wysp. Trudno by mi było tutaj się zgubić. - Wyobrażam sobie. - Ulbricht wyszedł na prawe skrzydło, parę sekund wpatrywał się gdzieś za rufę i szybko wrócił, drżąc i strząsając śnieg z płaszcza. - Niebo, a raczej to, co mogę w górze dojrzeć, robi się od północy całkiem czarne. Wiatr trochę się wzmaga. Wygląda na to, że ta ohydna, czy, jak pan woli, wspaniała pogoda, jeszcze trochę potrwa. Tego pan nie brał pod uwagę. - Nie jestem cudotwórcą. Ani jasnowidzem. Nie specjalizuję się w odgadywaniu przyszłości. - Cóż, nazwijmy to łutem szczęścia w odpowiednim czasie. - Tak, szczęście by się nam przydało. Choćby odrobina. Fetlar znalazł się na prawym trawersie, kiedy zjawił się Naseby, żeby przejąć ster. McKinnon wyszedł na prawe skrzydło, by przyjrzeć się pogodzie. Ponieważ kurs "San Andreasa" odchylał się ledwo o stopień czy dwa na zachód od kursu idealnie południowego, a wiatr wiał z północy, dmuchało więc dokładnie w rufę. Chmury w tamtej części nieba wisiały ciemne i złowróżbne, ale nie przykuły jego uwagi na dłużej . Z początku niewyraźnie, później ze zdecydowanie większą mocą uświadomił sobie rzecz o wiele bardziej złowieszczą. Wrócił do środka i spojrzał na Ulbrichta. - Pamięta pan, jak przed chwilą mówiliśmy o szczęściu? - Niemiec skinął głową. - Cóż, nasza odrobina szczęścia już się wyczerpała. Mamy towarzystwo. To condor. Ulbricht nie odezwał się, wyszedł na skrzydło i nasłuchiwał. Po chwili był z powrotem. - Nic nie słyszę. - Zmiana nasilenia lub kierunku wiatru, to dlatego. Jedno albo drugie. Słyszałem go z całą pewnością. Leci gdzieś z północnego wschodu. Jestem przekonany, że pilot nie chciał, byśmy go słyszeli. Przelotny kaprys wiatru. Są albo bardzo ostrożni, albo bardzo podejrzliwi. Może jedno i drugie. Muszą brać pod uwagę nasz ewentualny manewr, że odbijemy w stronę jakiegoś portu na Szetlandach. A zatem U-boot wynurza się o świcie i przyzywa focke-wulfa. Bez wątpienia pilot dostał instrukcje, żeby trzymać się poza zasięgiem naszych oczu i uszu. Będzie się tego trzymał, dopóki z U-boota nie otrzyma wiadomości, że nagle zmieniliśmy kurs. Wtedy na nas ruszy. - I wykończy nas - powiedział Naseby. - No cóż, z całą pewnością nie obsypie nas płatkami róż. - Nie uważa pan już, że wyślą bombowce torpedowe, ślizgowe albo stukasy? - zapytał Ulbricht. - Nie, już nie. Nie zdążyłyby tu dotrzeć na czas, a nie mogą przecież nadlecieć wcześniej, wisieć nam nad głową i czekać, nie mają takiego zasięgu. Za to nasz duży chłoptaś może tkwić gdzieś w chmurach i cały boży dzień, jeśli zajdzie konieczność. Naturalnie tylko tak sobie założyłem, że krąży tam jeden condor. Mogą być dwa albo trzy. Niech pan nie zapomina, że stanowimy bardzo ważny cel. - Dar to nie każdemu dany... - Ulbricht sposępniał. - Ta pańska zdolność pokrzepiania ludzi i podnoszenia ich na duchu. - Popieram. - Głos Naseby'ego nie był ani trochę weselszy niż głos Niemca. - Do diabła, że też musiałeś wyleźć na to cholerne skrzydło! - Nie chciałbyś chyba, żebym sam dźwigał ciężar tajemnic, co? Nie trzeba o tym mówić innym. No cóż niepotrzebnie siać zniechęcenie i przygnębienie, zwłaszcza że i tak za cholerę nie możemy nic zrobić. - Słodka niewiedza, co? - stwierdził Naseby. McKinnon przytaknął . - Mnie też by się trochę tego przydało. t Tuż po dwudziestej, gdy przepływali obok niewielkiej i słabo widocznej grupy wysepek, które McKinnon nazwał Skerries, bosman i Ulbricht zeszli na dół, zostawiając na mostku Naseby'ego i McGuigana. Śnieg - teraz co prawda bardziej już deszcz niż śnieg - padał z mniejszym nasileniem, ale ciągle padał. Wiatr też zelżał. Widzialność, o ile to właściwe słowo, wahała się na przemian między dwiema a czterema milami. . Chmury wisiały na wysokości dwóch tysięcy stóp i gdzieś nad nimi czaił się niewidzialny condor. McKinnon już go więcej nie słyszał, ale ani przez chwilę nie wątpił, że samolot wciąż tam jest. Kapitan i Kennet siedzieli w łóżkach i bosman, razem z Margaret Morrison, spędził z nimi sporą część dnia. Wszyscy byli nad wyraz spokojni, ale wyczuwalne wyraźnie napięcie i oczekiwanie wisiało w powietrzu. Byłoby jeszcze gorzej, pomyślał McKinnon, gdyby wiedzieli o condorze patrolującym za warstwą chmur. Pattersona i Sinclaira odnalazł w jadalni. - Dzień upływa nam wyjątkowo bez alarmów i wrogich ataków, nie sądzi pan, bosmanie? - zapytał doktor. - I niech upłynie go jak najwięcej. - Zastanawiał się, czy towarzyszącego im condora Sinclair uznałby za alarm, czy za groźbę ataku. - Pogoda raczej nam sprzyja. Pada śnieg, kiepska widzialność - bez mgły, ale i tak kiepska - no i niski pułap chmur. - Brzmi obiecująco. Bóg da, jeszcze dobijemy do Wysp Szczęśliwych. - Miejmy nadzieję. a propos wysp, czy poczynił pan już przygotowania do transportu rannych, kiedy dotrzemy na miejsce? - Tak. Nie ma sprawy. Rafferty'ego weźmiemy na nosze. Tych czterech z Murmańska też, dwóch rannych w nogi, dwóch z odmrożeniami. Raźem pięciu. Bez problemu. - Brzmi nieźle. Panie Patterson, tych dwóch drani, McCrimmon i Simons czy jak on się tam nazywa... Będziemy musieli ich związać, w każdym razie związać im ręce na plecach, zanim sprowadzimy ich na ląd. - O ile nadarzy się okazja, żeby ich sprowadzić. Zmuszeni będziemy zostawić to na ostatnią chwilę. Są przestępcami, podwójnymi agentami, ale nie mniemy pozwolić na to, żeby poszli na dno z tonącym okrętem. - Proszę, niech pan tak nie mówi - rzekł Sinclair. - Już nie będę, panie doktorze. Jedli coś? Nie dbam o to, ale... - Nie - odrzekł Sinclair. - Byłem u nich. Simons twierdzi, że stracił apetyt, a McCrimmona boli cała twarz, boli zbyt mocno, żeby mógł coś przełknąć. Wierzę mu, bo w czasie rozmowy ledwo ruszał wargami. Wygląda tak, jakby mu pan przyłożył młotem kowalskim, bosmanie. - Nie rońmy nad nim łez, panie doktorze, nie rońmy. McKinnon zjadł szybko lunch i wstał. - Muszę iść zmienić Naseby'ego - powiedział. - Za mniej więcej dwie godziny - zawyrokował McKinnon. - Może wcześniej, jeśli uda mi się wypatrzyć dogodny zwał niskich chmur, szkwał śnieżny, czy nawet tuman mgły, cokolwiek, co da nam osłonę. Czy pan i Jamieson będziecie wtedy w maszynowni? - Będziemy tam najpewniej obaj. - Patterson westchnął. - Miejmy nadzieję, że nam się uda, bosmanie. - Tak, tylko tyle możemy zrobić... Zaraz po trzeciej po południu, tkwiąc na mostku razem z Nasebym i Ulbrichtem, bosman podjął ostateczną decyzję. - Nic nie widać, ale jesteśmy chyba prawie dokładnie naprzeciwko południowego przylądka Brassay, co? - Chyba tak. Powinien być na zachód od nas. - Cóż, nie ma sensu odkładać tego, co nieuniknione. - Podniósł słuchawkę i nakręcił numer maszynowni. - Pan Patterson? Teraz, jeśli można. George, daj na sterburtę, do oporu. Kurs na zachód. - A skąd mam wiedzieć, gdzie jest zachód?! McKinnon podszedł do drzwi wychodzących na prawą burtę i otworzył je. - Będzie trochę zimno, mokro też, ale jeśli ustawisz statek tak, żeby wiało ci dokładnie w prawy policzek, znajdziesz się prawie dokładnie na kursie. Wszedł do zdemolowanej kabiny radiooficera, rozłączył "pluskwę" i wrócił na mostek, na lewe skrzydło. Pogoda prawie się nie zmieniła. Niebo było szarawosine, morze stalowe, padał deszcz ze śniegiem, a widzialność sięgała od czasu do czasu najwyżej dwóch mil. Bosman cofnął się na mostek, ale drzwi zostawił otwarte. Północny wiatr hulał w środku w najlepsze. - Zastanawiam się - rzekł Ulbricht - jakie myśli chodzą teraz po głowie kapitanowi U-boota.. - Pewnie niezbyt przyjemne. Wszystko zależy od tego, czy tropiąc nas kierował się wskazaniami naszej "pluskwy", namiarami asdiku, czy i tym, i tym. Jeśli kierował się sygnałami "pluskwy", trzymał się od nas w rozsądnej odległości, by wysunąć nad wodę swoją antenę. Musiał przecież te sygnały odbierać i robić to tak, byśmy go nie widzieli. Jeżeli tak, znajdziemy się poza zasięgiem jego asdiku i pomyślą, że "pluskwa" nawaliła. Jakby na to nie patrzeć, nie mają żadnego powodu, by sądzić, że natknęliśmy się na nią, i że wiemy, jaką rolę pełnił u nas McCrimmon. "San Andreas", nie wysyłając już w eter zdradzieckich sygnałów naprowadzających, kierował się na zachód i wciąż utrzymywał niezłą prędkość. - Tak więc mają dylemat - rzekł McKinnon. - Nie chciałbym być na ich miejscu. jaką podjąć decyzję? Iść kursem, którym szliśmy do tej pory i zwiększyć szybkość w nadziei, że da się nas dopędzić? Czy założyć, że dajemy nogę w stronę brzegu i ruszyć na Bard Head kursem przechwytującym? Wszystko zależy od tego, jak bardzo są przebiegli. - Nie wiem, nie wiem... - mruknął Ulbricht. - Ja wiem - odezwał się Naseby. - Zakładamy, że nie prowadzili nasłuchu asdikiem, tak? Jeśli ich kapitan jest chytry jak ty, Archie, wybierze kurs przechwytujący i... ściągnie condora w dół, żeby nas zlokalizował, nie? - Bałem się, że to powiesz, George... Następny kwadrans upłynął w złowieszczej ciszy. Potem bosman wyszedł na prawe skrzydło mostka. Nie przebywał tam długo. - Miałeś rację, George - rzekł z rezygnacją w głosie. - Już tu jest, węszy za nami. Słyszę wyraźnie jego silniki, choć jeszcze nas nie dostrzegł. Ale dostrzeże, dostrzeże. Podzieli ten obszar morza na kwadraty - zrobi to szybko, bardzo szybko - przeczesze każdy i przygwoździ nas jak nic. Potem da znać U-bootowi, spuści na "San Andreasa" kilka bomb, a U-boot nadciągnie i dobije nas jak amen w pacierzu. - Myśl to raczej przygnębiająca - ocenił Naseby. Ulbricht wyszedł na skrzydło i prawie natychmiast wrócił. Bez słowa skinął głową. McKinnon nakręcił numer maszynowni. - Pan Patterson? Można dodać pary? I niech pan nie troszczy się o silniki. Pełna moc, jeśli można. Mamy tu condora. Chce nas usadzić i za kilka minut usadzi, to pewne jak w banku. Spróbuję się stąd wydostać na pełnych obrotach. - "San Andreas" to nie condor, Archie - skonstatował Naseby. - Ze smutkiem zdaję sobie z tego sprawę, ale nie zamierzam siedzieć tu jak kaczka w gnieździe i czekać, aż nadleci i nam dołoży. Co nam szkodzi popróbować jakichś czujnych manewrów, nie? - Ten condor, Archie, potrafi manewrować sto razy zwinniej niż my. Lepiej zmówmy paciorek. To nam pomoże bardziej niż manewry. Condor potrzebował aż dwudziestu minut, żeby ich zlokalizować, ale ich przecież zlokalizował i teraz nie dbał już o to, że go widzieli i słyszeli. Zaatakował od rufy, lecąc nisko, nie więcej niż trzysta stóp nad powierzchnią wody, jak to przewidział Naseby. Naseby odbił maksymalnie w prawo, ale próżny trud: condor manewrował w powietrzu sto razy szybciej niż "San Andreas" na morzu - to też Naseby przewidział. Bomba, a nie był to z pewnością pięciusetfuntowy drobiażdżek, trafiła w pokład o sześćdziesiąt stóp od nadbudówki. Trafiła, przebiła go i eksplodowała z oślepiającym błyskiem, wznosząc w górę pokaźną fontannę oleistej, czarnej wody. - Dziwnie pogrywają - zauważył Naseby. Bosman pokręcił głową. - Nie dziwnie, George. Pogrywają chciwie. - Chciwie? - Ulbricht zerknął na McKinnona i wszystko zrozumiał . - Złoto. - Tak, jeszcze mają nadzieję. Daleko jesteśmy od Bard Head? Jak pan sądzi? - Ze cztery mile. - Tak, coś koło tego. Jeśli nie uda im się zatrzymać nas przed Bard Head, to poślą nas na dno. Bard Head to ich punkt graniczny. - A jeśli się uda? - Zaczekają na U-boota i opanują statek. - Smutne - podsumował Naseby. - Bardzo smutne. Chodzi mi o tę miłość do złota. Smutne... - Zdaje mi się - powiedział bosman - że condor tu zaraz wróci i okaże nam jeszcze więcej tej miłości, George. I faktycznie, condor zawijał właśnie ciasną pętlę, by ruszyć na "San Andreasa" z powrotem i zaatakować od lewej burty. - Niektórzy piloci condorów, panie poruczniku - rzekł McKinnon - są strasznie zawzięci i opętani jedną myślą. - Są takie chwile, że tego żałuję, bosmanie. Drugi atak był repliką pierwszego. Pilot -- albo nawigator - okazał się ekspertem najwyższej klasy, gdyż bomba eksplodowała dokładnie w tym samym miejscu co pierwsza i takie same wyrządziła szkody. - Rzuca w nas jakimś maleństwem, ale i tak więcej tego nie zdzierżymy, to pewne. Trafi trzeci raz i po herbacie. - Białe prześcieradło, co? - Ano. Mam je tu ze sobą, wcale nie żartowałem. Cicho! Słuchajcie! To silnik jakiegoś samolotu... - Fakt, zgadza się - mruknął Ulbricht. - Silnik samolotu made in Germany. - Nie, ten nie! Brzmi zupełnie inaczej! To myśliwiec! Boże, jaki głupiec ze mnie! I jacy z nich głupcy! Z pilotem tego condora na czele! Przecież na tej wyspie musi być radar, od gnoma radarów. Jasne! Namierzyli nas, namierzyli condora i wysłali samolot na zwiady . Nie, nie samolot! Wysłali... dwa samoloty! Słyszę dwa! McKinnon pstryknął przełącznikami. Pokład i burty "San Andreasa" zalśniły jaskrawymi światłami Czerwonego Krzyża. - Oby nas tylko nie wzięli za "Tirpitza". - Widzę ich - rzekł beznamiętnie Ulbricht. - Ja też. - Bosman spojrzał na porucznika i ledwo zdołał zapanować nad rosnącym podnieceniem. - Rozpoznaje pan sylwetki? - Tak. To... hurricane'y. - Przykro mi, panie poruczniku. - Żal bijący z głosu bosmana był żalem prawdziwym. - Wie pan, co się zaraz stanie... - Obawiam się, że wiem. Nie było żadnej walki. Hurricane'y siadły condorowi na ogonie i wypaliły jednocześnie: jeden puścił serię z góry, drugi z dołu. Focke-wulf nie eksplodował, nie rozpadł się na kawałki, nie stanął w płomieniach, w ogóle nie skończył w spektakularny i dramatyczny sposób. Ciągnąc za sobą smugę dymu, wbił się nosem w morze i natychmiast zniknął pod falami. Twarz porucznika Ulbrichta była nadal pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Myśliwce wróciły nad "San Andreasa" i zaczęły krążyć. Jeden trzymał się blisko statku, drugi milę dalej. Chociaż trudno było odgadnąć, jak poradziłyby sobie z łodzią podwodną przeprowadzającą atak torpedowy - mogłyby jej co najwyżej odstrzelić peryskop i tyle - obecność samolotów działała na wszystkich niezwykle kojąco i podnosiła na duchu. McKinnon wyszedł na mostek i pomachał do hurricane'a lecącego najbliżej. Samolot odpowiedział wyraźnym pochyleniem skrzydeł. Telefon odebrał Jamieson. - Chyba może pan przejść na normalne obroty - powiedział McKinnon. - Condora już nie ma. - Nie ma? A dokąd poleciał? - W głosie Jamiesona dało się wyczytać niejaką konfuzję. - Na dno morza. Zestrzeliły go dwa hurricane'y. Hurricane'y opuściły ich dopiero na milę przed Bard Head, kiedy to zza oparów zmierzchu wychynęła zwinna fregata, która zrównała się z "San Andreasem" bez żadnego wysiłku. Jakiś mężczyzna - najpewniej kapitan - mówił przez tubę: - Potrzebujecie natychmiastowej pomocy i opieki, przyjaciele? - Nie, teraz już nie. - Duże macie uszkodzenia? - Spore. Trafili nas parę razy z działka, poczęstowali bombami. Mamy kłopot. Wlecze się za nami taki jeden paskudny U-boot. - Już nie macie kłopotu. Poślemy U-boota do diabła. Co widzisz na mojej rufie? - Aaa! Bomby głębinowe! - No, no, no... - Brodaty komandor pokręcił w zdumieniu głową i spojrzał na zgromadzonych w sali klubowej hotelu. - Historia jest zupełnie nieprawdopodobna i gdybym nie widział tego na własne oczy... Muszę wam wierzyć. Czy zadbano o pańską załogę i pasażerów, panie Patterson? - Tak jest, panie komandorze. Rozlokowali się tutaj oraz w pobliskich domach. Mamy wszystko, czego nam trzeba. - Gdzieś tam, wysoko, w rządzie albo Admiralicji, jest ktoś, kto ostro narozrabiał. Szybko go znajdziemy. Bosmanie, jest pan pewien tego złota? - Stawiam swoją emeryturę, pan swoją, panie komandorze. Różnica jest, jak sądzę, istotna, prawda? - Wstał i ujął pod ramię Janet Magnusson. - Państwo wybaczą. Obiecałem tej pani, że zabiorę ją do domu.