HENRYK SZCZEPANIAK PÓŁ WIEKU W CIENIU "GUSTLOFF'A" O NAJWIEKSZE KATASTROFIE MORSKIEJ W HISTORII ŚWIATOWEJ ŻEGLUGI, KTÓRA POCHŁONĘŁA 9 TYŚ. OFIAR W WYNIKU STORPEDOWANIA PRZEZ RADZIECKĄ ŁÓDŹ PODWODNĄ "S-13" PASAŻERSKIEGO OKRĘTU EWAKU-ACYJNEGO "M/S - WILHELM GUSTLOFF" POD KONIEC II WOJNY ŚWIATOWEJ. POZNAŃ, 2OOJ R. HENRYK SZCZEPANiAK - PÓŁ WIEKU W CIENIU "GUSTLOFFA O NA)W1ĘKSZE) KATASTROFIE MORSKIE] Z OKRESU U WOJNY ŚWIATOWE). STORPEDOWANIE NIEMIECKIEGO OKRĘTU EWAKUACYJNEGO, GDZIE ZGINĘŁO PONAD 9000 OSÓB ' : ->•'•?>* •"••- MOJEJ DROGIE] ŻONIE HELENIE OPOWIEŚĆ TĄ POŚWIĘCAM AUTOR POZNAŃ, WIOSNA 2001 R. TOWARZYSTWO POLSKO-NIEMIECKTE GDYNIA ul. Świętojańska 132 81-404 Gdynia Gdynia, 6 grudnia 2001 r. Przesłana nam praca pana Henryka Szczepaniaka pt. "Pół wieku w cieniu Gustloffa" jest bardzo interesującą i opartą na faktach. Pokazuje, że "Wilhelm Gustloff' był statkiem uciekinierów, a nie - jak niektórzy twierdzą - statkiem uciekających faszystów, co torpeduje nasze zabiegi o postawieniu symbolu pamięci tej największej tragedii w dziejach żeglugi. Tym bardziej, że na cmentarzu Witomińskim, pochowano 123 ofiary tej tragedii. "Wilhelm Gustloff' stacjonował prawie przez całą wojnę w Gdyni, najpierw jako statek szpitalny, potem koszary i wreszcie jako statek ewakuacyjny. Gdynia jako port, powinna upamiętnić ofiary "Gustloffa", przede wszystkim matek i dzieci zatopionych w wyniku storpedowania. Nasze dotychczasowe inicjatywy, spotykają się jednak ze sprzeciwem niektórych organizacji pozarządowych, co uniemożliwia ich realizację. Opracowanie pana Henryka Szczepaniaka wychodzi naszym inicjatywom naprzeciwko. Dążymy jednak do zjednoczonej Europy i czas wyjaśnić wszystkie niedomówienia. Wyrażamy więc nadzieję, że w niedalekiej przyszłości nasza inicjatywa doczeka się reali zacji, a autorowi dziękujemy za wyczerpujące opracowanie ze szczegółami faktograficz , TowarzystwaPełsko-Niemieckie w Gdyni "Pfezes -Czesław P(etraszel$> Warszawa, 17.12.2001 r. WITOLD GRZEGORZ STRĄK AUTOR l WYDAWCA "KRONIKI POLSKI NA MORZU: 1918-1989" ul. Górczewska 15 m. 83 01-186 Warszawa tel. (0-22) 632 15 12 (0-22)8448922 kom. 602 864884 Omówienie publikacji "Pół wieku w cieniu Gustloffa" autorstwa Henryka Szczepaniaka Omawiane opracowanie wzbogaca nasze morskie piśmiennictwo. W tym piśmiennictwie brakuje bodajże pozycji opisującej uratowanie 17-miesięcznego chłopca po storpedowaniu okrętu "Wilhelm GustlofT oraz wieloletnich wszechstronnych starań ojca o odzyskanie dziecka. Rozdział "Znajdek z "Gustloff a" - epilog" odsłania głębię duszy ojca - z jednej strony, a z drugiej - marynarza (i jego żony), który znalazł dziecko w szalupie ratunkowej i uratował je od niechybnej śmierci. Ojciec, mieszkający w RFN, do walki o odzyskanie syna od jego wybawcy, mieszkającego w NRD, włącza premiera komunistycznego państwa. Premier zdecydował: chłopiec po ukończeniu 21 lat podejmie decyzję "o potrzebie wykonania badania krwi lub u którego ojca zechce pozostać" [str. 78]. Konsekwencją takiego dyktatu było odroczenie o 13 lat rozstrzygnięcia wieloletniego sporu. Opisanie uczuć mężczyzn spierających się o prawa ojcowskie wymaga talentu na miarę Szekspira. Autor opracował ostatni rozdział "Znajdek /../' na podstawie książki "Die Gustloff Katastrophe" pióra Heinza Schoena. Książki tej nie czytałem. Mimo to, znając inne opracowania Henryka Szczepaniaka, sądzę, że jego relacje odzwierciedlają treść książki niemieckiego autora. Henryk Szczepaniak skrupulatnie odnotował fakty szczególnie interesujące polskiego czytelnika. Autor "Pól wieku..." trafnie stwierdza: "Najistotniejszą przyczyną (zatopienia okrętu -dop. WSG) był bezwład dowództwa wojskowego III Rzeszy niemieckiej i fanatyczna ideologia Hitlera [str. 65]. Solidaryzuję się z krytyką przez Henryka Szczepaniaka penetracji wraku przez domorosłych marynistów w celu wydobycia z niego rozmaitych drobiazgów i prezentowania ich w swoich mieszkaniach. Autor trafnie zauważa, że ten sposób poszukiwań "godny jest pożałowania" [str. 67]. Zgodnie z Jego sugestią władze cmentarza komunalnego na Witomi- Witold Strąk, PBK BP XVII Oddział Warszawa nr rachunku: 10201185-12726-270-41 nie w Gdyni powinny wyrazić wreszcie zgodę na postawienie tablicy upamiętniającej dramatyczne zatopienie "Gustloffa" przez radziecką łódź podwodną. Autor omawianego opracowania opisuje przyczyny, które spowodowały napisanie przez niego tej interesującej publikacji. Podczas pobytu w Austrii na robotach przymusowych w czasie wojny Henryk Szcze-paniak po raz pierwszy dowiedział się o istnieniu statku "Wilhelm Gustloff". Od tego czasu (1942 rok) interesuje się on systematycznie jego losami. Następnie Autor, służąc zaraz po zakończeniu wojny w Polskiej Marynarce Wojennej gromadził informacje dotyczące storpedowania okrętu w dniu 31 stycznia 1945 roku. Konsekwencją poszukiwań tych informacji było bezpodstawne posądzenie Henryka Szczepaniaka przez Informację Wojskową o "działanie na szkodę PRL" [str. 44]. Na okręcie znajdowała się kuzynka żony Autora. Kuzynka zginęła po storpedowaniu "Gustloffa". Ojciec kuzynki wyjechał w 1918 roku do Niemiec i tam pozostał. Autor przekonywująco rozwinął refleksję: "Miarą naszego człowieczeństwa niech będzie pamięć o tych, którzy zginęli /.../ bez względu na ich narodowość" [str. 65]. Interesujące opracowanie stanowi istotny przyczynek do kształtowania dobrosąsiedzkich stosunków między społeczeństwami Polski i Niemiec. Dlatego sądzę, że Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie zechce rozważyć wsparcie wydania omawianego tekstu w większym nakładzie. Opracowanie autorstwa Henryka Szczepaniaka oraz moja rozmowa z nim wskazują, że w świadomości Autora zakodowany jest głęboko "Cień Gustloffa". • ?n>? : Witold Strąk, PBK BP XVII Oddział Warszawa nr rachunku: 10201185-12726-270-41 Tam gdzie nic ma etyki Rodzą się de m ony........ Od autora Jako były marynarz pływający na okręcie hydrograficznym "ORP-ŻURAW" kilka lat spędziłem przy pracach porządkowania tras żeglugowych przybrzeżnych, a także na oznakowywaniu akwenów portowych oraz lokalizowaniu zatopionych wraków na polskim wybrzeżu. Poznawszy cały szereg różnego rodzaju jednostek pływających od strony konstrukcyjnej i zagadnień nautycznych stałem się marynistą, uraczony pięknem żaglowca, potęgą żywiołu a z kolei jako inżynier budownictwa wodnego, pokochałem wodę i związane z nią budownictwo. W odniesieniu do okrętownictwa z wielkim szacunkiem odnoszę się do zagadnień budowy okrętów ale także do wielkich katastrof okrętowych w tym w szczególności do okresu ostatniej wojny, ale przede wszystkim do największej katastrofy jaka miała miejsce pod koniec ostatniej wojny w postaci storpedowania pięknego statku pasażerskiego M/S "Wilhelm Gustloff' gdzie wraz z nim poszło na dno ponad 9 tysięcy ludzi w tym przeważająca część kobiet, dzieci i starców. Zaciekawiło mnie, jakie to przyczyny sprawiły, że kolos o wyporności ponad 25 tysięcy BRT, stał się ofiarą ataku torpedowego. Dodatkowym atutem mego zainteresowania stał się fakt, że kuzynka z mojej rodziny stała się jedną z ofiar tej tragedii. • ,•,:•• - •••••.... . .<••:-i .-,,•;• •••-:.-^ v.- ;•.. •-.•;•.•.••...••.••;-• -v-•• "v. .^ Dla lepszego zrozumienia opisanej tragedii "Gustloffa" i samego statku, postanowiłem przybliżyć czytelnikowi sam statek jak i jego nieszczęśliwe perypetie. , Od chwili rozpoczęcia II wojny światowej "Gustloff' był pasażerskim - bezklasowym statkiem, należącym do grupy największych i nowoczesnych statków na kontynencie Europejskim. Był statkiem "wycieczkowym" i charakteryzowała go przynależność do faszystowskiej organizacji DAF (deutsche arbeits front) Niemieckiego Frontu Pracy. Organizacja ta w ramach swej działalności utworzyła instytucję pod nazwą KDF (kraft durch freude) praca przez radość. Ta instytucja (KDF) zajmowała się organizowaniem urlopów dla pracujących robotników III Rzeszy, w tym przede wszystkim wyjazdami zagranicznymi za pomocą rejsów statkami pasażerskimi, specjałnie ! przystosowanymi do tego celu. Statki te będące własnością KDF, posiadały ten symbol (KDF) na swoich kominach i były bardzo popularne wśród innych statków pasażerskich a cechowała je dodatkowo bezklasowość co oznaczało jedną klasę pasażerską dla wszystkich pasażerów. Tak więc i "Gustloff' jako pierwszy nowo zbudowany statek KDF wyróżniał się od innych statków (przystosowanymi do tego rodzaju rejsów istniejącymi już wtedy różnymi statkami KDF) luksusem i nowoczesnością. Wybudowany w marcu ł 938 roku "Gustloff" do chwili rozpoczęcia II wojny światowej, pływał jako statek KDF z rozbawionymi pasażerami, którzy swe urlopy spędzali na jego pokładzie, a było tych rejsów w sumie 44 (w okresie od 23.111.1938 do 26.VIII.1939 roku), odwiedzając Maderę, Wyspy Kanaryjskie, Fiordy Norweskie, Półwysep Apeniński i Wybrzeże Angielskie. Jednak z chwilą wybuchu wojny "Gustloff" stał się okrętem wojskowym podlegającym II Dywizjonowi Szkoleniowemu Łodzi Podwodnych, stacjonującego w Gdyni - Oksywiu. Z okrętu transportowego, stał się niebawem okrętem koszarowym w którym ponad trzy lata stacjonowały jednostki podlegające II Dywizji Szkoleniowej Łodzi Podwodnych (IIDSŁP) Kiedy pod koniec wojny w styczniu 1945 roku "Gustloff otrzymał polecenie przewiezienia części personelu II DSŁP wraz z jego sprzętem i dokumentacją oraz ponad 8 tysięczną grupą uciekinierów cywilnych, rannych żołnierzy i kobiecy batalion pomocnic marynarki wojennej, jako okręt "Uciekinierów" wyszedł z Gdyni pod osłoną nocy, usiłując przemknąć przez tę część Bałtyku, gdzie operowały radzieckie okręty podwodne. Storpedowany został trzema torpedami przez radziecką łódź podwodną "S-13" i zatonął w rejonie Ławicy Słupskiej, niedaleko Łeby, na wysokości latarni morskiej STILO w odległości 12 mil od brzegu, a w raz z nim utonęło 9343 osób. Patrząc na to tragiczne wydarzenie z końcowego etapu II wojny światowej, jak i pozycji minionych przeszło 50 lat, jak również z punktu widzenia historycznego jak i opinii publicznej narodu Polskiego i Niemieckiego, nasuwa się wiele rozmaitych refleksji z punktu widzenia strategii wojennej, porozumień międzynarodowych, akcji humanitarnych i wreszcie etyki narodowej do pojedynczego człowieka włącznie. Ta największa w historii katastrof okrętów pasażerskich na świecie w opinii publicznej może wywołać wrażenie popełnienia przez Rosjan zbrodni wojennej i taką też wersję propagandową rozpętali jeszcze przed oficjalnym zakończeniem wojny, niemieckie instytucje propagandowe, co pokutuje nadal w opinii publicznej, która zapamiętała sobie "Gustloffa" jako pływającego luksusowego i bezklasowego hotelu robotniczego, ze znakiem KDF ze swymi wspaniałymi rejsami urlopowymi. Nikt natomiast nie zdawał sobie sprawy (i chyba nadal nie zdaje), że "Gustloff' wraz z rozpoczęciem II wojny światowej spełniał zupełnie inną rolę i przede wszystkim, ze statku pasażerskiego stał się okrętem pomocniczym (transportowym) przeznaczonym dla potrzeb wojskowych a co się z tym ściśle wiąże, stał się poważnym obiektem dla nieprzyjaciela, zważywszy na jego tonaż wynoszący ponad 25484 BRT (jedna BRT równa się 2,83m3) Tak więc "Gustloff' pełnił służbę jako okręt pomocniczy IIDSŁP i pływał bądź też stacjonował pod wojenną banderą faszystowskich Niemiec. Przy czym w feralnym dla siebie dniu (30.1.1945 r.) "Gustloff' wyszedł w swój tragiczny, ostatni rejs w wyniku operacji "Kanibal", jaką nakazał Wielki Admirał Donitz, która dotyczyła przerzucenia II DSŁP wraz z jej wyposażeniem, załogą i dokumentacją. Zważywszy, że na pokładzie "Gustloffa" w chwili jego zatonięcia znajdowało się : 918 żołnierzy z II DSŁP, 173 członków załogi, 373 kobiety z pomocniczego batalionu kobiecej służby marynarki wojennej, 162 ciężko rannych żołnierzy, kilka czterolufowych dział przeciwlotniczych oraz 8656 uchodźców z Prus Wschodnich (w tym 3100 dzieci w wieku do 16 lat i 2200 kobiet) - przy czym okręt nie posiadał oznakowań czerwonego krzyża ani innych, które wynikałyby z traktatów międzynarodowych. Trudno jest obecnie mówić o odpowiedzialności Rosjan za tragedię "Gustloffa". Niemniej jednak sprawa zatonięcia tego pięknego statku z racji jej przebiegu a także niecodzienne perypetie samego statku, bardzo mnie zaintrygowały i zapewne interesuje opinię publiczną.. Z tego właśnie, końcowego fragmentu II wojny światowej, chcę poświęcić kilka słów nawiązując do tragedii "Gustloffa", której cień prześladuje mnie jeszcze do dnia dzisiejszego. Henryk Szczepaniak Poznań wiosną 2001 r. Cień "Gustloffa" pojawił się nade mną w roku 1942, kiedy to będąc w Austrii na robotach przymusowych, wsłuchiwałem się w opowiadania poznanego tam starszego ode mnie Austriaka. Nazywał się Johann Eidler i pracował w fabryce tokarek w Wiener Neustadt, niedaleko Wiednia. Johann był frezerem i w roku 1938 brał udział w turystycznym rejsie morskim na Maderę na "MS Wilhelm Gustloff. Został jako "Gruppenfurher" w organizacji Hitlerowskiej "Hitlerjugend" wytypowany do udziału w tym propagandowym rejsie przez niemiecką organizację "Kraft Durh Freude" (siła przez radość). W tym samym roku nastąpiło zjednoczenie Niemiec z Austrią i niemiecka propaganda czyniła wiele gestów aby zjednać sobie sympatię austriackiej młodzieży pracującej. Johanna poznałem przy okazji wyjazdów do Wiener Neustadt, dokąd jeździłem po różne drobne zakupy dla moich gospodarzy u których pracowałem w miejscowości Spratzeck niedaleko Holenthon na granicy tzw. "Burgeland-u" we wschodniej części Austrii. Poznałem go przy piwie i jakoś przypadliśmy sobie do gustu, że spotykaliśmy się częściej, a Johann przyjeżdżał do mnie kilka razy. Wracając zabierał ze sobą zawsze jakąś żywność w postaci masła, smalcu, wędzonki, czy też zwykłego wiejskiego chleba. Johann miał niezwykły dar opowiadania. Potrafił słowom, jakie wypowiadał nadać odpowiedni dźwięk i gest, a przy tym rękoma dopomagał sobie, żywo nimi gestykulując. Słuchając go, odnosiło się wrażenie, że patrzymy na artystę w teatrze, który wyczarowuje dla widza obrazy i sceny o których opowiada. Osobiście już od młodzieńczych lat, byłem urzeczony opowiadaniami z zakresu podróży . morskich i okrętownictwa. Przeczytałem na ten temat bardzo dużo książek i poznałem wiele przygód morskich statków badawczych i wojennych okrętów, bitew morskich i wypraw naukowo-badawczych. Z tragedią "Titanica" zetknąłem się mając lat siedem, którą to po kilka razy czytywał mi starszy brat mego kolegi podwórkowego. Johann roztoczył przede mną przepiękny obraz, jednego z najpiękniejszych pasażerskich statków, jakie pływały na kontynencie europejskim. Całe godziny potrafił trzymać mnie w największym napięciu. Ja zaś, wsłuchany w jego opowieść, czułem się jak jeden z pasażerów "Gustloffa" i oparty o reling na górnym pokładzie, spoglądałem w stronę dalekiego horyzontu na oceanie. Niestety, był to rok 1942 i już po kilku miesiącach Johann Eidler znalazł się w wojsku i po kilku miesiącach nadszedł jego pierwszy list z wschodniego frontu. Został przydzielony do kompanii • pomocniczej przy jakiejś większej jednostce artyleryjskiej. Wymieniliśmy co najmniej kilkadziesiąt listów i w każdym liście Johanna było wspomnienie o rejsie na "Gustloffie". Z mojej strony informowałem go o wszystkim co się ukazywało w tym czasie w gazetach na temat "Gustloffa". Oboje przeżywaliśmy na swój sposób, wojenne perypetie tego okrętu. Niestety w marcu 1944 roku nadeszła wiadomość o tragicznej śmierci J. Eidlera podczas nalotu na swojąbaterie, gdzieś daleko za Bugiem w miejscowości Sunsching (obecnie na Białorusi). Od tego momentu "Gustloff' stał się moim ośrodkiem zainteresowania i pilnie < zbierałem wszystkie artykuły z niemieckich gazet na temat związany z tym okrętem. Jednak wojna jeszcze trwała i szczytne zamiary "KDF" (siła przez radość) zostały przez wojenną machinę, przeistoczone dla innych strategicznych celów hitlerowskiej kampanii wojennej. Także i "Gustloff przestał być turystycznym statkiem pasażerskim. Zgodnie z przepisami jakie obowiązują w marynarkach całego świata, że ("z chwilą kiedy na statku zjawia się oficer marynarki wojennej, z tą chwilą statek staje się okrętem"). "Gustloff z chwilą przejścia do shiżby pomocniczej w marynarce wojennej, stał się okrętem. A oto najważniejsze wydarzenia charakterystyczne dla "Gustłoffa". 22.1.1936 r. ukazuje się oficjalny komunikat o rządowej decyzji o budowie • Z tym też dniem okręt stał się "pomocniczym okrętem marynarki wojennej". 9. VIII. 1939 r. nadszedł ostateczny rozkaz o przerobieniu okrętu na szpitalny i intensywniej reorganizacji jego niektórych urządzeń. O tym aby statki KDF przerobić na okręty szpitalne postanowiono już kilka lat po l wojnie światowej a szczegóły zostały określone 30.1.1933 roku, kiedy Hitler przyjął władze i ustalono postępowanie w zakresie nowego uzbrojenia armii a na forum międzynarodowym uzgadniano wielkości państwowych flot marynarek wojennych na dzień 18. VIII.35 Hitler ponownie wrócił do kwestii uzbrojenia armii, kiedy przedstawił w Reichstagu swoją koncepcję tzw. "Lebensraumu" czyli potrzeby życiowej dla narodu III Rzeszy. W listopadzie w rozmowach mobilizacyjnych na temat :< , ? wielkości floty wojennej, planowano 300 tysięczną armię na Prusach Wschodnich a dla okrętów szpitalnych przewidywano potrzebę 300 miejsc ewakuacyjnych dla rannych żołnierzy - tygodniowo, zaś liczbę okrętów szpitalnych ustalono na . . .., siedem. W roku 1937 wytypowanych zostało 24 statki handlowe, które będą musiały przejąć zadania okrętów szpitalnych i tu padły nazwy: "Der Deutsche", "Sierra Cordoba", oraz "Oceana". W czerwcu 1939 roku Sztab Generalny wojsk & lądowych i marynarki wojennej postanowiły, że dla celu odtransportowania rannych i chorych w rejon portu Schlesvig Holschtein, należy przygotować dwa okręty szpitalne z datą ich gotowości na dzień 25 sierpnia 1939 r. Wynikało to z planowanego przez Hitlera najazdu na Polskę w dniu 26. VIII. 1939 r. Zgodnie z konwencją Genewską statki szpitalne musiały mieć wzdłuż kadłuba \ okrętu półtorametrowej szerokości, zielony pas oraz znak czerwonego krzyża wymalowany na kominie, po obu jego stronach. Nie bez znaczenia było przestawienie się Hitlera po napadzie na Polskę na tak zwany ,3htz Krieg" czyli w wojnę błyskawiczną. W dniu 22.IX.39 r. "GustlofF* otrzymuje dodatkowe godło w postaci litery "D" i wyrusza w swój pierwszy rejs jako okręt szpitalny. 27.IX.39r. okręt opuszcza Hamburg i udaje się do Nowego Portu pod Gdańskiem. Tam zabiera na swój pokład pierwszych rannych, którymi są polscy jeńcy z Helu i z Westerplatte w ilości 685 rannych. 2.X. zabiera dalszych 10 rannych marynarzy niemieckich, którzy na poszukiwaczu min "M - 85" weszli w rejon Zatoki Gdańskiej na minę 4.X.okręt wpływa do portu w Rendsburgu, gdzie miała miejsce następująca scena: na "Gustloffa" oczekiwała tamtejsza orkiestra wojskowa, która miała za zadanie uroczyste przywitanie okrętu w porcie. Kiedy jednak kapelmistrz dowiedział się, że na pokłaolzie okrętu znajdują się polscy jeńcy, kazał z powrotem pochować instrumenty i powrócić do koszar. Po wyładowaniu rannych "Gustloff' powrócił do Gdańska. Po zakończeniu kampanii wojennej w Polsce, okręt zostaje przeniesiony w rejon morza Pomocnego i Bałtyku, nadal jako okręt szpitalny. Było to pomyślane na wypadek "katastrofy" a jako katastrofę uznano masowe naloty bombowe na porty i miasta leżące wzdłuż nabrzeża niemieckiego. 27.1.1940 roku Hitler ogłasza nowe przedsięwzięcie militarne pod kryptonimem "Waserubung" (ćwiczenia wodne). Akcja miała na celu zajęcie Danii i Norwegii. 9.1.1940 r. niemieckie OKW (oberkomando der wechmaht) - najwyższe dowództwo armii ogłosiło komunikat, że w skutek zaborczej polityki Anglików w stosunku do Danii i Norwegii wojska III Rzeszy postanowiły wystąpić w obronie tych dwóch zaatakowanych przez Anglików krajów i wystąpić przeciwko Anglii. Już po 48 godzinach Niemcy zajęli ważniejsze porty Danii i Norwegii, przy czym w Danii nie napotkali na żaden opór. W przypadku zajmowania Norwegii storpedowane zostały statki, które wiozły wyposażenie szpitalne dla stacjonujących tam w tym rejonie niemieckich statków handlowych (przewidywanych na statki szpitalne). 15.IV.1940 roku "Gustloff' stacjonujący w Gdyni na Oksywiu dostaje polecenie udania się do Norwegii. 17.IV.40 r. okręt udaje się do portu w Sasnitz dostarczając tam rannych żołnierzy. Niebawem w dniu 2.VII. 1940 r. "Gustloff przybija do nabrzeża w Oslo gdzie ładuje 736 rannych żołnierzy. W okresie 10. VII do 25, VIII. okręt stoi w Szczecinie i jako okręt szpitalny kończy swą służbę w przedsięwzięciu "Waseriibung". Po zdobyciu Danii i Norwegii oraz opanowania Francji, Hitler zapowiedział nową kampanię przeciw Anglii pod kryptonimem "Lew Morski". Planując napaść na Anglię dowództwo niemieckie zadecydowało o przygotowaniu nowych okrętów szpitalnych dla co najmniej 1000 łóżek. Już dnia 5.VIII. "Gustloff' przycumowuje do nabrzeża w Kilu w pełnej gotowości do akcji "Lew Morski" i niebawem zakotwicza na redzie w Rotterdamie. W związku z planowanym atakiem na Anglię dowództwo niemieckie na dzień 15.VIII.1940 r. zmobilizowało 155 statków handlowych, transportowych o łącznej wyporności 700,000 BRT mogących przetransportować rannych żołnierzy, 471 holowników, 1277 promów i lekkich małych statków oraz różnych łodzi motorowych. Przygotowano 6 i 16 armię łącznie z 25 dywizjami (do pierwszego ataku przygotowane zostały 15 dywizji). Jednak do lądowania na terenie Anglii nie doszło. W dniu 12.IX.40 r. zrezygnowano z dalszych działań i akcja "Lew Morski" została odwołana do czasu ponownego jej rozpoczęcia na wiosnę 1941 roku. Do tego czasu Hitler postanowił prowadzić wojnę propagandową, ponieważ uznał * że armia niemiecka nie jest dostatecznie zdolna przeciwstawić się flocie morskiej i siłom powietrznym Anglii. Po rezygnacji "Akcji Lew Morski" spora ilość statków i okrętów szpitalnych została wycofana. Dnia 22.IX.. "Gustloff' płynie do Oslo by zabrać stamtąd 414 rannych żołnierzy. 12.XI.40 r. następuje wyładowanie rannych w Świnoujściu, gdzie okręt otrzymuje rozkaz przejścia do rezerwy tymczasowej. W okresie od 22.VIII.1939 r. do 20.XI.1940 r. "Gustloff' przewiózł 1961 rannych, na okręcie leczono ambulatoryjnie rannych i chorych 3151 osób a także dokonano 1739 prześwietleń rentgenowskich, i 12564 badań klinicznych i wykonanych zostało 347 operacji. 24.XI.okręt przycumowuje do nabrzeża na Oksywiu, W ciągu dwóch dni okręt musieli opuścić : cały personel medyczny oraz spora część załogi a okręt przeszedł do dyspozycji kwatermistrzostwa w charakterze okrętu mieszkalnego-koszarowego Od tego dnia "Gustloff' służył za koszary dla II Dywizji Szkoleniowej Łodzi Podwodnych. Dla okrętu nastał zupełnie odmienny charakter egzystencji. Załoga została zredukowana do służb wachtowych i maszynowych a pozostałych powołano do służby wojskowej. Wśród pozostałej załogi powstało przypuszczenie, że okręt już nigdy nie wyjdzie w morze. Do wyżywienia było dziennie 1000 osób. W 1943 roku wybudowano kotłownię. Do tego czasu okręt zaopatrywał się sam we wszystkie potrzebne elementy typu: kotłownia, prąd, elektryczność, kuchnia, pralnia i przeróżne urządzenia, sale, biura itp. Personel stały został ograniczony do 150 osób. Przeważali obcokrajowcy a w tym szczególnie kroaci. Późną jesienią do Gdańska przyjechał Wielki Admirał Dónitz i złożył wizytę na "Gustloffie". Tymczasem w rejonie Zatoki Gdańskiej zaczynało być coraz bardziej niespokojnie. 9.IX..1943 Gdynia przeżyła wielki nalot bombowy amerykanów. Zbombardowano nie tylko miasto ile zaplecze portowe, stocznię oraz stojące na redzie statki i okręty, stojące w porcie Oksywskim. Ten pierwszy nalot Amerykanów przyniósł Niemcom wiele strat. Okręt szpitalny "Stuttgart" został trafiony i zaczął płonąć i został odholowany na redę, gdzie zatonął (nie został podniesiony już do końca wojny) zatopione zostały: parowce - Yipjoern, A.K.Fernstroen, łódź podwodna Eupen (pomocniczy okręt towarzyszący), okręt warsztatowy "47", poszukiwacz łodzi podwodnych EX - KUJ - 13, holownik "Sasper" i "Revai", poszukiwacz min "Nordpol", oraz ciężko zniszczono: holownik "Atlantik", parowiec "Ginnheim", razem z dokiem - parowiec "Neidenfels". "GustlofF wyszedł prawie cało i tylko jedna z bomb spadła do wody tuż przy burcie okrętu. Powstała dziura o szerokości l ,5 metra, którą we własnym zakresie wstępnie naprawiono. i ; ;v"i.;.•>• 17.1.1944 roku został zaokrętowany Heinz Schón, autor książki o "Gustloffie'* w charakterze płatnika okrętowego (asystenta kwatermistrza okrętowego). W marcu 1944 "Gustloff" wszedł na dok w celu naprawy burty okrętowej po nalocie amerykanów. W dniu 18 grudnia 1944 miał z kolei miejsce nalot Anglików na Gdynię i Oksywie o 23 - w nocy. Zrzucono wówczas 844 tony bomb. Ponad 1000 osób z "Gustloffa" musiało w ciągu kilku minut schronić się w pobliskich schronach "Dora" oraz "Caesar". W ciągu zaledwie 3 minut trzeba było poprzez dwa trapy okrętowe opuścić okręt. Po wojnie, jeden z tych schronów (bunkrów) oglądałem po zbombardowaniu przez Rosjan i jako ciekawostkę, uznałem fakt, że cały bunkier jako olbrzymi sześcian żelbetowy, został zsunięty jako bryła do wody i przewrócony do góry nogami. Jeszcze w roku 1946, ten bunkier straszył swoją bryłą. Wiedzieliśmy wówczas, że w środku były wszystkie instalacje z centralą telefoniczną włącznie. Kiedy bunkier rozstrzeliwano, okazało się, że w środku było kilkadziesiąt trupów w tym wysokich rangą wojskowych. Z tego nalotu "Gustloff wyszedł obronną ręką i uszedł bombom, ale za to pozostałe okręty i urządzenia portowe poniosły wielkie straty. Pancernik "Schlesvig Holschtein" otrzymał trzy trafienia i kilka lekkich, i praktycznie już nie nadawał się do remontu. Zatopiona łódź torpedowa "10" oraz okręt towarzyszący łodziom podwodnym "Waldemar Kophemmd". Zatopione zostały parowce handlowe: Zoppot, Warthe, Trude, Schtinemann, Leverkusen, Heinz Horn, Teresia I.M., układacz sieci. Bardzo duża ilość statków i okrętów została poważnie zniszczona, jak również urządzenia portowe, stoczniowe oraz całe odcinki nabrzeża. Hitler w dniu l.I.1945r. wygłosił swoje orędzie do narodu, kończąc je słowami: " ten rok przyniesie nam " cud XX wieku " a nasz naród przejdzie do historii. -4 Bowiem naród który tak ciężko walczy i z nadludzkim wysiłkiem znosi cierpienia, nie może zginąć i wyjdzie z tego gorejącego pieca silniejszy jak nigdy w swojej dotychczasowej historii". , Jednak rzeczywistość już w następnych dniach i tygodniach przekreśliła marzenia wodza 111 Rzeszy niemieckiej. Ludność Prus Wschodnich, ponad 3 miliony kobiet i dzieci będzie niebawem w wielkiej panice uciekać na zachód, będą przedzierać się przez lód, w śniegu, w głodzie i wielkim strachu. Przede wszystkim jednak przy pomocy statków oraz okrętów szpitalnych. Zamiast zapowiedzianego "cudu XX wieku" rok 1945 przyniósł Niemcom łzy, strach, głód, upokorzenie i śmierć. • .c-":";- ,: -:. 21 stycznia 1945 roku "Gustloff' otrzymuje rozkaz przystąpienia do operacji "Kanibal", polegającej na przemieszczeniu 2 Dywizji szkoleniowej łodzi podwodnych do jednego z portów na zachodzie a jednocześnie otrzymuje rozkaz przyjęcia na swój pokład uciekinierów. 25.1. rozpoczęcie przyjmowania uciekinierów z rejonów Prus Wschodnich a także z rejonów Gdyni, Gdańska, Elbląga i innych. 28.1. zakończenie przyjmowania pierwszej partii przewidzianej na 4000 osób. Następny rozkaz dotyczy przyjęcia dalszych uciekinierów, rannych oraz batalion kobiecy (pomocniczych oddziałów służby marynarki wojennej). Zajmowane są wszystkie wolne miejsca na okręcie, do korytarzy, sal i basenu włącznie. 29.1. okręt otrzymuje rozkaz wyruszenia następnego dnia w porze obiadowej na zachód. 30.1. "Gustloff' odpływa z nabrzeża Oksywskiego. Na pokładzie znajdują się 9972 osoby z czego tylko około ponad 6000 osób udało się zaewidencjonować. Na okręcie znajduje się 12 dużych łodzi z możliwością pomieszczenia na nich 50-60 osób łącznie 700 osób. 18 łodzi kutrowych z możliwością umieszczenia w nich 340 osób, 380 tratew (SL 10 osób) łącznie 380 osób oraz 5000 kamizelek ratunkowych. - Okręt przysposobiony do zabrania max.2000 pasażerów, wyruszył w swoją tragiczną podróż pod naporem władzy, nie będąc właściwie wyposażony do takiego rejsu. W styczniu 1945 roku rozpoczęła się agonia III Rzeszy. 120 radzieckich dywizji przystąpiło do ostatecznego szturmu, by zgnieść ostatecznie militarną siłę III Rzeszy. Front wschodni był już praktycznie na granicy Prus Wschodnich. Z dnia na dzień czołgi radzieckie, tu i ówdzie wdzierają się na tereny Prus siejąc postrach i grozę wśród mieszkańców wiosek i miasteczek. Jeszcze tylko kilka dni a front przesunie się na ziemie niemiecką a Prusy Wschodnie zaleje Armia Czerwona. Mieszkańcy rzucą się do panicznej ucieczki ze swego "Heimatlandu" na zachód, bo tylko tam mogą liczyć na ratunek a będzie to paniczna ucieczka kilka milionów ludzi uciekających bezpowrotnie. Niemcy dobrze zdają sobie sprawę co im grozi i co mogą oczekiwać. Tu i tam pojedyncze czołgi lub małe oddziały czerwonoarmistów, przedarły się przez linię frontu i znalazłwszy się na ziemi niemieckiej, siały trwogę i strach, paląc i niszcząc wszystko po drodze. To zetknięcie się żołnierzy radzieckich z rdzennymi mieszkańcami Prus Wschodnich, było w niektórych rejonach tragiczne w skutkach. Prusy do końca 1944 r. były poza działalnością frontową i teraz dopiero, zgroza wojny frontowej z całą mocą i ze swymi najgorszymi skutkami zajrzała mieszkańcom w oczy. Strach przed żołnierzami radzieckimi wywoływał najgorsze skojarzenia a słowo "niski" wywoływało paniczny strach i paraliżowało ludzi. Było to jeszcze 16.X. 1944 roku kiedy na szerokości 140 kin. żołnierze radzieccy przekroczyli granicę Prus Wschodnich, osiągając rejony Gołdapi, gdzie przez 3 dni zostało zniszczone wszystko w okolicy, spalono całe wsie i wymordowano mieszkańców wielu wiosek. Ze szczególnym okrucieństwem potraktowano mieszkańców wsi Nemmersdorf, zabijając nawet małe dzieci. Powiaty Gołdapski i sąsiednie zostały zdziesiątkowane przez pojedyncze oddziały czerwonoarmistów, których chęć odwetu za trzy letnią wojnę na terenie Rosji, podżeganą propagandą, doprowadziła do katastrofalnych rozmiarów masakry. Od tego momentu, strach przed "ruskimi" wśród ludności cywilnej osiągnął monstrualne rozmiary, szerząc trwogę, panikę i nieopisany zamęt, który mieszał się z wezwaniem Gauleitera Prus Ericha Koach "o walkę o każdą piędź ziemi pruskiej" natomiast opuszczenie przez rodzinę własnego gospodarstwa na Prusach, nazywał defetyzmem. Ludność pruska była pierwszą ofiarą faszystowskiej wojny Hitlera. Teraz, kiedy w pierwszych tygodniach był coraz realniejszy frontalny atak na Prusy Wschodnie, coraz bardziej stawało się jasnym, że nadszedł właściwy czas na ucieczkę z zagrożonych terenów. Żadna partia, żaden funkcjonariusz i żaden rozkaz nie może już nic pomóc aby przeciwstawić się strachowi przed "ruskimi". Prusy Wschodnie znalazły się w panice i w wielkiej niewiadomej. Styczeń 1945 roku był wyjątkowo mroźny a drogi oblodzone. Ludzie zmarznięci, głodni i przerażeni, pozbawieni jakichkolwiek informacji. Skończyły się zapasy węgla a ciepła strawa stała się coraz rzadsza a nie raz jej w ogóle zabrakło. Ludzie nagminnie chorują a śmierć coraz częściej zagląda im w oczy. Coraz częściej na niebie pojawiają się "ruskie" samoloty zrzucając bomby na wsie i miasteczka, niszcząc stacje kolejowe, tory, elektrownie, wodociągi, gazownie itp. Szosy i drogi są coraz bardziej przepełnione i nie jedna ucieczka kończy się na drodze. Na drogach pojawiają się kolumny uciekających na zachód mieszkańców Prus Wschodnich. Niektóre kolumny stają przed zaporami w postaci głębokich rowów przeciwpancernych i tutaj niestety kończy się ich żywot. Zalew Wiślany jest dodatkową trudnością do pokonania przez niekończące się długie kolumny uciekinierów. Ludzie w każdy przystępny im sposób, swój dobytek niosą lub ciągną ze sobą poprzez lodową pustynię. Od czasu do czasu lód pęka i wtedy znikają bagaże, wózki, wozy, rowery i wszystkie rzeczy które jeszcze przed chwilą były tak pieczołowicie chronione przez przerażonych i zmęczonych ludzi. Od czasu do czasu rozlega się krzyk człowieka lub dzikie rżenie topiących się koni. Lodowa pustynia pokrywa się różnorakim sprzętem, bagażami, ubraniami, wszystkim co jeszcze przed paroma godzinami stanowiło dobytek wymęczonych na mrozie ludzi. Ludzie w panicznej ucieczce pozostawiają całe swe mienie na pastwę lodowej pustyni i głębiny Zalewu Wiślanego. Tu i ówdzie leżą ludzkie i końskie trupy. Nikt nie zwraca na nie uwagi. Ludzie rzucają wszystko i uciekają dalej, znacząc ślad swej drogi dużymi plamami ruchomych kawałów kry lodowej. Gdzie niegdzie widnieją olbrzymie powierzchnie nie zamarzniętej wody i tam miały miejsce dantejskie sceny. Coraz więcej ludzi zamarza i pozostaje w drodze. Kolumny zrozpaczonych i przestraszonych ludzi liczą już setki i tysiące a nikt nie umie tego policzyć. To wielkie ludzkie kłębowisko, zmuszone jest zająć się sobą. Gorzej odczuwa /* poszczególny człowiek a przede wszystkim starcy, kalecy, chorzy. Od czasu do czasu nad lodową pustynią pojawiają się "ruskie" samoloty. Wtedy pękają całe połacie lodowej powłoki. Bomby rozrywają i tak już popękaną powierzchnię Zalewu Wiślanego. Rozgardiasz i tumult jest tak niebywały, że ludzie prześcigają się nawzajem by jak najspieszniej dostać się na drugi brzeg zalewu a stamtąd do Gdyni lub Gdańska, bo tylko tam jeszcze widzą ratunek przed, jiiskimr. Tam bowiem stoją statki które mogą ich zabrać na zachód. Przerażający jest fakt pozostawienia na łasce losu kilka milionów mieszkańców, przez aparat administracyjny III Rzeszy. Te statki to ostatnia szansa i jedyna okazja ucieczki na zachód. Tym którym udało się dotrzeć do jakiegoś portu z uwagi na dezorganizację nie mogą wejść na żaden statek, bo albo jest brak pozwolenia na odpłynięcie, albo zakaz wejścia na statek. Największe statki stoją jednak tylko w dużych portach z Gdynią na czele. Tam można zabrać na jeden raz kilka tysięcy ludzi, ale władze partyjne i dowództwo marynarki wojennej nie reaguje. Brak decyzji, doprowadza ludzi do szału i do paniki. Wszystkie mniejsze statki z całego bałtyckiego wybrzeża, kierują się w stronę Gdyni. Tutaj bowiem stoją olbrzymie statki na Zatoce Gdańskiej, które mogłyby rozwiązać coraz to groźniejszą sytuację. Tutaj, niedaleko miejsca gdzie rozległy się pierwsze strzały we wrześniu 1939 roku i rozpoczęła się II wojna światowa, uśmiercając setki i tysiące ludzi - tutaj ludzie w styczniu 1945 r. pojęli nonsens tej strasznej wojny, wywołanej przez Hitlera i jego faszystowskich popleczników. Ucieczka milionów uciekinierów przed armią czerwoną, stała się widownią bezwzględnej walki o prawo do miejsca na statku - o prawo do życia. Ze wszystkich kierunków, ze wschodu do Gdyni zdążają małe stateczki i motorowe łodzie przepełnione ludźmi do ostatniego miejsca. Upchani jak śledzie, zamarzają na mrozie iub też coraz częściej odmrażają im się kończyny. Setki tysięcy ludzi w panicznej ucieczce liczy na dostanie się na jakikolwiek statek, aby móc poprzez Zalew Wiślany bądź też szlakiem przybrzeżnym (wzdłuż zalewu) dostać się do Gdyni. Przeważającym uchodźcom ta ucieczka morzem, wydaje się być najbezpieczniejsza. Jak dotąd, nie zatonął ani jeden statek. Ciągle jednak trwa zakaz wpuszczania na statki uchodźców. Od czasu do czasu słychać dalekie odgłosy ciężkich dział, zwiastujące zbliżanie się frontu. W czasie kiedy w portach wybrzeża bałtyckiego tysiące ludzi chorych, rannych i przestraszonych oczekuje na wejście na pokład statku, a przed szpitalami, kościołami, szkołami i większymi halami wyczekują kolejki ludzi potrzebujących pierwszej pomocy, duże okręty oczekują na pozwolenie wyjścia w morze ale przede wszystkim na zezwolenie uchodźcom wejścia na okręt. Jest 9.1.1945 roku . Miejscem najważniejszych decyzji jest Główna Kwatera Hitlera w Orlim Gnieździe niedaleko Bad Neuheim. Stąd płynęły wszystkie rozkazy które wydawał opętany manią podbicia świata, pragnący usilnie nadania zmaganiom z zachodem, jakiś elementów przegranej wojny, aby móc jeszcze odmienić losy wojny. Kwatera Hitlera stała się niebawem domem wariatów gdzie pierwsze skrzypce odgrywał sam Hitler. W końcu dnia 10.1.45 r. udało się Niemcom uchwycić meldunek o następującej treści: "front białoruski dla dowództwa 2: pozostaje przy dawnym zaproszeniu. Rozpoczęcie przyjęcia 13 z rana. Muzyka w pełnym komplecie. Tancerze wypoczęci chętni do dzieła" j, Po dwóch godzinach nadeszła odpowiedź od marszałka Rokosowskiego: "Dziękuję za zaproszenie. Będę punktualnie jak umówiono. Do zobaczenia w Berlinie." Ta treść tych meldunków mówiła sama o sobie. Te dwa meldunki rozpoczęły wielką ofensywę armii radzieckiej a jednocześnie sztab Hitlera bez skutków przekonywał go o realiach tej ofensywy. Rozpętała się ostatnia odsłona frontu na terenach Prus Wschodnich. Czołgi zalały Pruską ziemię a lawina żołnierzy radzieckich rozpłynęła się po drogach i polach. Nastąpiło konanie III Rzeszy a ludność cywilna była pierwszym celem napierających oddziałów armii czerwonej. Napór był tak silny i nieprzerwany, że nie mogło być mowy o jakimś zorganizowanym przeciwdziałaniu ze strony Niemców. W wyniku błyskawicznych posunięć, ponad dwa miliony mieszkańców, mogło się znaleźć z drugiej strony frontu i jedynie nagła akcja przewiezienia takiej ilości ludzi na zachód, mogłaby , uratować ich przed "niskimi". Nawet w kwaterze Hitlera uznano wreszcie, że najbezpieczniej będzie przewieźć tych ludzi przez Bałtyk okrętami. Postanowiono przetransportować z Gdyni na zachód uchodźców z Prus Wschodnich przy pomocy okrętów szpitalnych i innych, jakie były w dyspozycji marynarki wojennej i handlowej. W samych Prusach Wschodnich stacjonowało pod dowództwem generała płk. Hansa Reinhardta ponad 500 tyś. Żołnierzy oraz 200 tyś. "volks-szturmowców" . Sam generał dowodził grupą "Armii środek" przemianowaną 20.1.45 r. na grupę "Armii pomoc" i w tym samym dniu został pozbawiony przez Hitlera dowództwa (chociaż w wehermachcie był uważany za najzdolniejszego stratega). Jego zastępca na stanowisku dowódcy grupy "Armii pomoc" został zaufany Hitlera gen.płk.Lothar Rendulic. Ofensywa radziecka ruszyła i przybrała taką skalę jakiej dotąd nie było w historii żadnej wojny. Siły Niemców nie zdołały powstrzymać nacierających wojsk radzieckich. Grupa "Armii-pómoc" znalazła się w rozsypce, kiedy z rejonu Ujścia Narwi uderzyły w kierunku Elbląga i Malborka wojska TI frontu Białoruskiego i w nocy z 18 na 19.1.45 r. ostatecznie przełamały siły niemieckie pod Mławą. Cała grupa "Armii-północ" znalazła się w odwrocie. W dniu 26.1.1945 r. wojska II frontu Białoruskiego po ominięciu Elbląga dotarły do nabrzeża Zalewu Wiślanego i przecięły autostradę łączącą Królewiec z Pomorzeni. Głównym bazom niemieckim w rejonie Zatoki Gdańskiej, Gdyni, ; Gdańskowi i Pilawie zagroziły bezpośrednio uderzenia wojsk radzieckich. Aby zrealizować plany wznowienia ofensywy podwodnej na Atlantyku, należało Niemcom ewakuować swoje siły podwodne z rejonu Zatoki Gdańskiej, w tym przede wszystkim wyszkolony w Gdyni i w Gdańsku(wg. najnowszych zdobyczy technicznych) personel łodzi podwodnych II Dywizjonu szkoleniowego. Z pośród licznego personelu floty podwodnej w pierwszym rzucie, postanowiono ewakuować II Dywizjon szkoleniowy łodzi podwodnych, mający swoją bazę na okręcie koszarowym jakim był od kilku lat "GustlofF'. Najważniejszym elementem całego II Dywizjonu, był jednak personel służby łączności, złożony w dużej mierze z kobiet. Bez tego personelu i bez jego wyposażenia (dotychczas utrzymywane w ścisłej tajemnicy) okręty podwodne na morzu nie miałyby żadnych szans na operowanie. Ewakuacji podlegały także ciężkie (ważące kilkanaście ton ćwiczebne aparaty torpedowe, wyrzutnie bomb głębinowych oraz innych aparatów i urządzeń, dotychczas jeszcze nie wypróbowanych). Rozpętała się ostatnia odsłona tragedii III Rzeszy hitlerowskiej. Tymczasem w Gdyni śmierć zbierała swoje żniwo wśród cywilnej ludności niemieckiej. Zima tego roku była ostra, długa i okrutna. Władze miasta nie były w stanie zorganizować jakiejkolwiek pomocy dla nie przewidzianej fali uchodźców, szczególnie dla dzieci i starców oraz kobiet i chorych, którzy pozbawieni pierwszej pomocy, zostawali na ulicach, podwórkach i placach. Śmierć patrzyła z każdego miejsca. W porcie gęstniały tłumy ciągnących ludzi w kierunku stojących okrętów. Ciągle nie ma zezwoleń na wejście uchodźców na okręty. W niektórych przypadkach, kapitanowie okrętu ulegli naporowi tłumu i zezwolili na wejście na pokład. Jednakże zbyt długie oczekiwanie na wypłynięcie, doprowadziło masę ludzi do opuszczenia jednostki i szukania innej w nadziei na ponowne otrzymanie zezwolenia. Przestały się już liczyć wydawane przepustki przez administracje partyjne. Jedyną formą utrzymania dyscypliny przed falą napierających ludzi są uzbrojeni marynarze przed trapem okrętu i tylko przed ich bronią tłum respektuje zakaz wejścia na pokład. Przez Zatokę Gdańską nadciąga burza śnieżna. Niebo zaciemniło się a wiatr smaga chmury i rozpryskuje drobne kryształki lodowych igiełek, po dachach spichlerzy i magazynów gdyńskiego portu. Zamieć śnieżna hula wśród masztów i olinowań okrętowych oraz wśród konstrukcji dźwigowych. Rozkołysane okręty uwięzione cumami do nabrzeża, tańczą i mocują się z plątaniną lin. Wiatr wyje i gwiżdże na przemian a fale coraz to silniej i groźniej uderzają w nabrzeże. Jest 20.1.45 r. - sobota. Na dworcu Gdyńskim bez przerwy przetacza się całe zestawy wagonów. Na jeszcze nie zniszczonych torach kolejowych, nadchodzą do Gdyni pociągi a uchodźcami z najdalszych rejonów Prus Wschodnich. Nagle to ciągle nie wykończone jeszcze miasto portowe, stało się Mekką wszystkich pociągów jadących ze wschodu na zachód. Tutaj już dalej pociągi nie jadą. Ludzie w porcie, gdzie stoją wielkie okręty, oczekują na dalszy transport. Dalej już nikt nie jedzie, tu bowiem kończy się szansa wydostania się na zachód w ucieczce przed "ruską" nawałą. Pozostała jedynie droga morska. Tu i ówdzie przerażeni ludzie przebąkują, że "ruscy" są już nad Wisłą a kilka grup pancernych przedarło się głębiej i widziano je w okolicach Bydgoszczy. Takie czy inne informacje mrożą krew w żyłach wygłodniałych i przemarzniętych oraz wycieńczonych uchodźców z krańców Prus Wschodnich i rubieży z nad Zatoki Botnickiej. Przed dworcem Gdyńskim tworzą się kolumny opatulonych i przemarzniętych ludzi. Wykorzystuje się wszystkie większe budynki w rodzaju szkół, sal gimnastycznych, hal fabrycznych, restauracji, garaży a nawet kościołów aby umieścić tam matki z małymi dziećmi, chorych i starców a także potrzebujących pierwszej pomocy. Nade wszystko jednak gorącej strawy. Mróz i szczypiący wiatr coraz bardziej utrudniają porozumiewanie się między ludźmi. Coraz większe tłumy ludzi idą w kierunku portu. Kolumny zlewają się w potoki, ludzie idą jak pijani. Ani partia, ani armia, ani żadna inna instytucja nie zareagowała na przyjazd do Gdyni setki tysięcy uchodźców. Tłumy są pozostawione same sobie. Tu i ówdzie widać pojedyncze sylwetki słaniające się resztkami sił, wycieńczonych i przemarzniętych. Nikt im nie pomoże. Ludzie w szaleńczym pochodzie prą do przodu w kierunku portu. Wielu z nich od kilku dni nie miało nic w ustach, niejeden z nich pada i pozostaje na drodze. Matki oszalałe szukają za mlekiem a ranni za ciepłą wodą. Rzadko można spostrzec posterunki Czerwonego Krzyża, gdzie po dłuższym staniu w kolejce jest szansa na gorący napój, ale tłum nie potrafi się zdyscyplinować i tylko silniejsi i zdrowsi mają szansę na łyk gorącej kawy, A jednak to nie tylko uchodźcy ciągną kolumnami ulicami Gdyni w stronę portu. Tysiące mężczyzn krąży po mieście w poszukiwaniu miejsca do przespania. To zdradzeni przez Hitlera i gauleitera Ericha Kocha, żołnierze z Kurlandzkiej dywizji a wśród nich jest wielu rannych. Port Gdyński to ich cel podróży. Tutaj będą się mogli zaokrętować na jeden ze stojących tam okrętów. Co prawda to prowizorycznie przygotowano kilka szkół na szpitale ale tylko dla ciężko rannych których wciąż przybywa. Zapotrzebowanie na łóżko przeszło wszelkie oczekiwania. Nikt nie przewidział takiej sytuacji. Zaczyna się z braku łóżek, zagospodarowywać korytarze i klatki schodowe by położyć na materacach przemarzniętych rannych żołnierzy. Cała ta olbrzymia masa ludzi prze w kierunku portu a swoją nadzieję widzą w okrętach o których się mówi, że mogą zabrać setki tysięcy ludzi na swe pokłady. Szczególnie olbrzymia masa uchodźców zdąża w stronę Oksywia, gdzie stoją olbrzymie okręty oczekujące na zezwolenie zabrania uchodźców. Tysiące ludzi oczekuje na nabrzeżach sygnału wejścia na pokład okrętów. Do nabrzeży przybijają małe stateczki i duże kutry oraz łodzie motorowe które z portów w Prusach Wschodnich przywiozły tysiące uchodźców i wszyscy oni liczą na dostanie się na pokład jednego z okrętów. Niektóre stateczki wyjdą niebawem w morze. Są to jednostki, które otrzymały zezwolenie od władz na zabranie odpowiedniej ilości ludzi i udania się do portów w Świnoujściu, Kołobrzegu lub Szczecinie. Ludzie pakują się gdzie tylko można. Pod pokładami nie ma już miejsca i ludzie umieszczają się na pokładach, które w obecnych warunkach pokryte są lodem. Niektórzy pochowali się pod plandekami lub w różne kąty między nadbudówkami. Nie wszędzie starcza kamizelek ratunkowych, tratew i łodzi. Ludzie na pokładach robią wrażenie szklanych mumii. Ci poprzykrywani plandekami, poprzez parowanie ciała leżą skurczeni pod sztywną jak blacha, twardą warstwą zlodowaciałej skorupy. Nieliczne załogi, nie zwracają żadnej uwagi na anomalne sytuacje w których znaleźli się niektórzy pasażerowie. Panuje tu okropny chaos i bałagan. Tu i ówdzie ktoś ześlizguje się z śliskiego pokładu i już za chwilę znika w lodowatej wodzie, nie zwracając niczyjej uwagi. Nikt już nie reaguje a ludzie nie mają nawet sił wołać o pomoc. Śmierć ociera się co rusz o człowieka. Tym, którym się udało gdziekolwiek ulokować, oczy z przerażenia wychodzą na wierzch. Siedzą ściśnięci i niemi, zobojętnieni na wszystko co się dookoła nich rozgrywa. Port z godziny na godzinę zapełnia się coraz to nowymi kolumnami uchodźców i oddziałami żołnierzy. Coraz więcej ukazuje się ludzi kalekich i rannych ale przede wszystkim wyczerpanych i spragnionych gorącej strawy. Każdy choć w jednym tylko ręku dźwiga jakiś swój dobytek a tu i ówdzie leżą rozmaite części bagaży, ubioru i wielu niepotrzebnych już pakunków. Coraz częściej ludzie porzucają resztki swoich bagaży, opadając z sił i z głodu. Śmierć zbiera swoje żniwo w tym mroźnym dniu 20.1.45 r. w Gdyni. Nikt nie jest w stanie ustalić listy potrzeb, zgonów i co chwilę zdarzających się wypadków. Nie ma tu szans żadna statystyka. Chaos i strach, zimno i głód robią swoje. Cały czas w stronę portu prą kolumny uchodźców i oddziały żołnierzy aby tam przy nabrzeżu znaleźć się jak najbliżej okrętu. Być z pierwszymi na pokładzie, ta nadzieja przyświeca każdemu kto dociera do nabrzeża. Ciągle nadal nie wiadomo, kiedy i który okręt wypłynie z portu. Nadal też nikt nie wie co może oznaczać status uchodźcy a co może oznaczać określenie "nie zdolny do walki" którym to określeniem, szermują nadal urzędnicy przy wydawaniu przepustek na wejście na okręt. Niektórzy rezygnuj ą z tych przepustek i ryzykując, praw stronę portu. Mnożą się fałszywe decyzje, unieszczęśliwiające całe rodziny. Tysiące niedomówień i wypaczane pojęcia, tworzą sytuacje w których przerażeni ludzie liczą wyłącznie na siebie samych pozostawiając słabszych samym sobie. Z daleka słychać dudnienie armat i wstrząsy po wybuchach bomb. Ta atmosfera przeraża ludzi odbierając im nadzieję na wydostanie się z tej pułapki. Kilka wielkich okrętów stoi nadal w Gdyni i Gdańsku, na które liczą setki tysiące przerażonych ludzi. Na nabrzeżu Oksywskim stoją przygotowujące się do przyjęcia uchodźców i żołnierzy, okręty dawnej organizacji okrętowej KDF, "Cap Arcona", jedyny okręt flagowy jaki jeszcze pozostał w tej organizacji okrętowej "Hamburg - SiicT. Niedaleko stoi "Deutscland" największy z okrętów a obok stoi "Hamburg", dalej "Potsdam", statek wielorybniczy "Unitas". Przy oksywskich nabrzeżach stoją okręty pomocnicze, służące za koszary dla II dywizji szkoleniowej łodzi podwodnych "Hansa", "Antonio", "Delflno", "Oceana" i "GustlofT mający przyjąć zadania okrętu uchodźców, będąc podporządkowanym władzą marynarki wojennej. Obok tych wielkich okrętów stoi spora ilość małych stateczków przygotowujących się do wyjścia w morze. Wszystkich jednak paraliżuje brak ostatecznych decyzji. Ostatnia faza wojny bodajże najbardziej fatalna w skutki, wydaje się być dla mieszkańców Prus Wschodnich, dla milionów cywili, których machina wojenna pozostawiła samych sobie. Port Gdyński stał się centralnym miejscem w którym nagromadziło się najwięcej problemów w zakresie ewakuacji niewinnych ludzi. Faszystowskie zamiary Hitlera, chcącego "życiowej przestrzeni" dla Niemiec nie przewidziały takiego obrotu sprawy. W końcu zagadnienie ewakuacji, potraktowane zostało przez strategów małostkowo a ofensywa armii radzieckiej, przekreśliła jakiekolwiek działania organizacyjne na miarę milionów istnień ludzkich. W samej Gdyni stoją dwa olbrzymy a są to: pancernik "Admirał H1PPER" oraz krążownik "Prinz Eugen". Port Gdyński stał się w ostatnich dniach ważnym ośrodkiem zbiorczym dla wielu jednostek morskich, ze swoim 14 km. nabrzeżem. Gdynia stała się nagle podstawowym portem zaopatrzeniowym dla frontu Kurlandzkiego i dla całych Prus Wschodnich. W styczniu 1945 r. Gdynia stała się nagle najważniejszym miastem strategicznym na wybrzeżu bałtyckim. Bez przerwy miasto musi liczyć się z nalotem samolotów radzieckich lub RAF-u. Jeszcze nigdy dotąd w Gdyni nie zgromadziło się tyle ludzi i okrętów jak w tym dniu (20.1.45 r.) Wielkie zniecierpliwienie dało się odczuć wśród kapitanów marynarek handlowej i wojennej, narastając z godziny na godzinę. Ciągle nie było wytycznych odnośnie ewakuacji miasta i portu. Zapewne nikt nie chciałby uwierzyć, że już 10.11.45 r. pojawią się radzieckie czołgi na ulicach Gdyni i Gdańska. Sytuacja staje się coraz bardziej napięta, ludzi do miasta ciągle przybywa a w porcie wszystkie okręty są oblężone przy silnej obstawie wartowników przy trapach okrętowych. Coraz wyraźniej odczuwa się doprowadzenie do granicy wytrzymałości tłumu, napierającego na wejścia trapowe. Jeżeli okręty nie otrzymają zezwolenia na przyjęcie uchodźców na pokład oraz wypłynięcie z portu, może dojść do samowoli i tłum może opanować okręty a dalszy ciąg wydarzeń jest już niewyobrażalny. W południe nadeszła wiadomość, że żołnierze armii czerwonej weszli do Olsztyna a więc należy się spodziewać nowej fali uciekinierów z tego kierunku. Kartka kalendarza wskazuje datę 21 stycznia 45 r. Kiedy rankiem tego dnia słabe słońce ukazało się na zachmurzonym niebie a nad zatoką Gdańską ukazały się strzępy chmur z przebiciami promieni słonecznych i wielkimi płachtami mlecznego dywanu - nikt z tłumu uchodźców i rannych żołnierzy w portach Gdyni i Gdańska, oczekujących w szkołach, salach gimnastycznych, korytarzach, sieniach, restauracjach i wreszcie na nabrzeżach portowych nie przeczuwał, że właśnie dzisiaj w niedzielę nastąpi jakieś rozwiązanie. W końcu są realne jedynie tylko dwa rozwiązania: albo - Zatokę Gdańską z Gdynią i Gdańskiem ustanowić przyczółkiem strategicznym i w rejonie tym zorganizować obronę wszystkimi dostępnymi środkami, albo - okręty wraz z uchodźcami i oddziałami wojskowymi przemieścić do któregoś z portów bałtyckich co jest równoznaczne z przemieszczeniem na wielką skalę, pomimo niebezpieczeństwa grożącego z powietrza i z morza. Z samego rana z głównego dowództwa marynarki wojennej, nadeszło wreszcie rozwiązanie w postaci rozkazu Wielkiego Admirała Dónitza. Już po godzinie od przyjęcia tego meldunku, w budynku sztabowym II dywizjonu szkoleniowego łodzi podwodnych na Oksywiu, zebrało się grono wyższych ,"., oficerów którzy usłyszeli co następuje: "1.porty Zatoki Gdańskiej należy poddać i wycofać się 2. II dywizjon szkoleniowy łodzi podwodnych, należy przenieść w rejon Zatoki Lubeckiej 3. cały sprzęt i materiały dywizji wraz z 3 tysiącem uchodźców zabierze okręt "Hansa" 4. "GustlofF zabierze cały skład osobowy dywizji oraz batalion pomocniczy kobiecy i ograniczoną ilość ciężko rannych oraz zabierze wszystkich rannych i ciężko rannych w drodze do Lubeki. 5. Uchodźców na "Gustloffie" należy traktować według wskazań gauleiterów: Kocha i Forstera zgodnie z dewizą "niezdolny do walki" przy czym wejście na : pokład okrętu wyłącznie na podstawie przepustek wydawanych przez urzędy administracji i biura partii. 6. Na okrętach "Hamburg" oraz "Deutschland" przewieźć wszystkie jednostki stacjonujące w Gdyni i Gdańsku, przy czym wolne miejsca przekazać dla • uchodźców. 7. Należy przyjąć następujące ilości ludzi na okręty: "Hansa" - 3000 ; "Hamburg" - 5000; "Deutschland" - 6000; "Gustloff' - 6000;" Z tej ostatniej wskazówki wynikałoby, że 20 tysięcy ludzi, tymi właśnie okrętami będzie mogło odpłynąć z Gdyni. Oficerowie sztabu marynarki wojennej, mogli nareszcie odetchnąć i można było ruszyć z miejsca. Przecież okręty muszą dopiero teraz przygotować się pod konkretną liczbę pasażerów a co za tym idzie, zaopatrzyć się w potrzebne ilości dodatkowego sprzętu ratowniczego, żywności, paliwa i wielu innych równie ważnych przedmiotów, bez których żaden okręt nie mógłby wyruszyć w drogę. Wydrukowanie i rozpoczęcie wydawania kart wejściowych na okręty, nie spotkało się z aplauzem tłumów. Faszystowskie wyobrażenie o wyższości członka partii, już z góry zadecydowało o sposobie wydawania tych kart wstępu. Jeżeli jeszcze w początkach, można było mówić o jakiejś dyscyplinie to później ludzie nie wytrzymywali nerwowo i przed trapami okrętowymi zaczęły się pojawiać tłumy naciskające na zdezorientowanych wartowników. Jednak dzień i noc pracowano bez przerwy przy wydawaniu kart r-wstępu. Sytuacja stawała się paradoksalna. Na nabrzeżach Gdyni i Gdańska, oczekiwało na karty wstępu kilkaset tysięcy osób. W samej Gdyni ponad 100 tysięcy osób a w Gdańsku o wiele więcej. Jednak coraz większa część tłumu, rezygnuje ze stania w kolejce i przenosi się bezpośrednio pod okręty. Na razie nikt jeszcze nie wie, że w Gdyni będzie mogło wejść na okręty jedynie 20 tyś. uchodźców, a inni niestety będą zmuszeni pozostać na miejscu. Kiedy jednak uchodźcy zorientują się, że miejsc na okrętach jest o wiele za mało w stosunku do osób oczekujących i już posiadających karty wstępu, - powstanie chaos i niewyobrażalna sytuacja. Po tak długim wyczekiwaniu, marznięciu i głodowaniu w ciągłym strachu przed nalotami i w narastającej atmosferze kanonady frontowej -cóż można oczekiwać ? Może dojść do najzwyklejszego napadu na okręty i wówczas karta wstępu stanie się zwykłym świstkiem papieru. Atak tłumu na okręt nie może mieć miejsca. Za wszelką cenę nie mogą do tego dopuścić oficerowie marynarki i załoga. 22.1.1945 r. na "Gustloffie" zebrało się grono oficerów by omówić rozkaz ••&•>,!?. admirała. Dla załogi "Gustloffa" stało się jasnym, że z tym momentem dotychczasowy okręt koszarowy jakim był "Gustloff' stał się okrętem "Uchodźców". Po prawie czteroletniej służbie w postaci pływających koszar, załoga "Gustloffa" nareszcie odżyła i jednocześnie przystąpiła do odwrotnego przygotowania okrętu do drogi, co było równoznaczne z zabezpieczeniem podróży dla 6000 pasażerów. Poza normalnym wyposażeniem, należało jeszcze zamontować na pokładzie dodatkowe działa przeciwlotnicze. Bezpieczeństwo okrętu i jego pasażerów nie może ulec zmniejszeniu, pomimo, że okręt już dużo wcześniej powinien być na doku i teraz załoga prześciga się w dokonywaniu setek przeglądów i uzupełnień w każdej dziedzinie, począwszy od maszynowni głównej i pomocniczej, skończywszy na materacach do spania i kamizelkach ratunkowych. Kwatermistrzostwo marynarki wojennej w Gdyni, trzęsie się od nadmiaru zamówień i niemożliwości sprostania wszystkim zamówieniom. Przed załogą "Gustloffa" stanął poważny problem wygospodarowania miejsc do spania dla ponad trzykrotnie większej liczby pasażerów, w stosunku do czasów, kiedy "Gustloff' wypływał w charakterze statku turystycznego KDF. Łóżka i koje trzeba było zamienić na materace. Trzeba było także przygotować pomieszczenia wieloosobowe a do tego nadawały się wszystkie jadalnie, różnego rodzaju sale, do basenu kąpielowego włącznie. Musiały zniknąć krzesła i stoły a na ich miejscach pojawiły się materace. Pośród nich wystarczały przejścia na szerokość pół metra i w ten sposób rozmieszczono około 200 - 300 osób w jednej sali. Podróż została przewidziana na 2-3 dni. Należało zainstalować sporo urządzeń dla dostępu wody i WC oraz kuchni. Zagadnienie wejścia na pokład "Gustloffa" przez nie zdyscyplinowany tłum uchodźców, stało się w pewnym momencie problemem arcyważnym. Stało się bowiem wiadome, że kart wejścia na okręt wydano więcej jak wynikało z rozkazu admirała. Urządzenia radiotelegraficzne z uwagi na nie używanie ich przez ostatnie lata, stały się poważnym mankamentem załogi i czyniono wszystko by uruchomić okrętową stację radiotelegraficzną. Kamizelki ratunkowe i dodatkowe łodzie ratunkowe udało się dostarczyć na okręt. Z wielkim trudem udało się uszczelnić wszelkie przejścia w korytarzach i uruchomić pneumatyczne zamknięcia i wszelkie grodzie oddzielające maszynownię od innych części pionowych. Jednym słowem załoga "Gustloffa" zrobiła wszystko aby 6000 pasażerów znalazło minimum opieki i zapewnienie bezpieczeństwa podróży. ; Tymczasem 23.1.45 r. około 100 km na południowy wschód od Gdyni, nad wieczorem pojawiły się radzieckie czołgi na przedmieściu Elbląga a już na drugi dzień, wojsko wkroczyło do miasta . 25.1. pierwsi uciekinierzy z Elbląga pojawili się na ulicach Gdyni. W tym samym dniu rozpoczął się szturm na pokład "Gustloffa". Teraz, kiedy już uporano się z zabezpieczeniem okrętu, nadszedł moment w którym można było już wpuścić - doprowadzony do stanu wytrzymałości tłum uchodźców według wskazówek Gauleitera. Wiadomo już było, że większa część uchodźców zrezygnowała z ubiegania się o kartę wstępu na pokład "Gustloffa". Bezradność wartowników, zrobiła swoje i już po paru godzinach nikt się nie pytał o kartę wstępu na okręt. Na ironię losu wyglądał czarny rynek kartami wstępu, jaki rozwinął się zaraz po uruchomieniu wydawania. Obłuda urzędników partyjnych wykazała jaką wartość posiada faszystowska machina. Chaos i jedno wielkie zamieszanie powstało przed trapem okrętowym. Ku przerażeniu wysokich dygnitarzy partyjnych, ludzie zaczęli prześcigać się i mocować nawzajem, aby dostać się na trap okrętowy "Gustloffa". Wartownicy z wielkim trudem utrzymywali dyscyplinę wchodzenia na pokład. Nie obyło się bez tragicznych wypadnięć za burtę. Ludzie stanowili jeden zbity tłum, wokół trapu i jedną masę popychających się ciał. Wielu uchodźców odrzuciło swoje bagaże, byle nie dać się zepchnąć w bok lub co najgorsze do tyłu. Każdy z nich wiedział, że jeden krok do tyłu znaczy dla niego śmierć. Nawet najtwardsi marynarze zaciskają usta, patrząc na przerażone i zdeterminowane twarze kobiet, dzieci, staruszków, których teraz wprowadzają do wnętrza statku. Wielu z uciekinierów zaraz po doprowadzeniu go na miejsce jego przeznaczenia, upada na kolana i wznosząc ręce jak do modlitwy wołają zduszonym głosem: "nareszcie udało się!" Brzmi to jak dziękczynienie "nareszcie uratowani", "nareszcie na pokładzie", "nareszcie bezpieczni". Tak dzieje się bez żadnej przerwy, przez cały dzień. Napór ludzi przy trapie zwiększa się z godziny na godzinę. Na pytania dokąd ten statek płynie ludzie nie otrzymują odpowiedzi i nikt też nie zna takiej odpowiedzi. Hans Schón, oficer płatnik na "Gustloftle" co chwilę zadaje stereotypowe pytanie: "kogo należy zawiadomić na okoliczność wydarzenia się czegoś'' Na tak postawione pytanie, na apatycznych twarzach ludzi, pojawia się nagle ożywienie i bezsilność z przerażeniem zarazem", "co pan mówi ? .... co pan powiedział ? ..... czyżby mi się tylko wydawało ?....." Niektórym dopiero w tym momencie kojarzy się podróż morska statkiem z jakimkolwiek niebezpieczeństwem, że można wpaść na minę, zostać storpedowanym lub zbombardowanym przez samolot nieprzyjacielski i także być narażony na sztormy, zderzenie i inne nieszczęścia. Tylko dlaczego "Gustloff" miałby paść ofiarą jakiegoś nieszczęścia ? Takie to różne myśli krążą po głowach uchodźców, którzy mają odpowiedzieć na to dziwne zapytanie: "kogo zawiadomić w razie wypadku?" Wcale niemała ilość pasażerów w ogóle nie odpowiada na to pytanie. Wielu z nich nie posiada bowiem żadnego adresu. Większość kobiet jest samotna, mężczyźni gdzieś na froncie na dalekim wschodzie lub południu albo może już nie żyją - kto to wie . A dalsza rodzina ? Wszyscy prawie mieszkają na wschodzie a wielu także już na uchodztwie lub w trakcie ,..-ucieczki na zachód. Tak więc na liście okrętowej "Gustloffa" w jego ostatnim rejsie, za wieloma nazwiskami, zamiast nazwisk znalazła się kreska zamiast danych. Wielu ludzi chciało by się dowiedzieć co takiego mogłoby się stać tak wielkiemu statkowi jakim wydawał im się "Gustloff*. Zresztą załoga zadaje sobie pytanie, cóż może grozić ich statkowi podczas trzydniowej podróży przez Bałtyk ? Jak dotychczas żadnemu statkowi przewożącemu uchodźców nic się nie stało i żaden nie zatonął. Jeżeli dotychczas spisywanie pasażerów zawsze przebiegało sprawnie choć było nie pełne, to zaokrętowanie rannych i ciężko rannych żołnierzy, przebiegało już o wiele sprawniej i z godziny na godzinę "Gustloff' stawał się coraz bardziej gotowy do wyjścia w morze. Oficer odpowiedzialny za . ulokowanie każdego poszczególnego pasażera dwoi się i troi by sprostować zadaniu do najdrobniejszego szczegółu. Większe bagaże musiały być ulokowane oddzielnie w czym pomagali marynarze. Personel kobiecy z pomocniczej jednostki przeciwlotniczej marynarki wojennej pomagał w rejestrowaniu uchodźców i rozprowadzał każdego do wyznaczonego miejsca jego przeznaczenia. One też udzielały informacji w sprawie pogubionych członków rodziny, w tym przede wszystkim dzieci. Poruszanie się po korytarzach było coraz trudniejsze i ludzie gubili się między sobą. Co rusz megafony nawoływały bez przerwy matki i dzieci do punktów spotkań, wyznaczonych w różnych miejscach na pokładach. Zabroniono dzieciom pojawiania się na górnych pokładach. Do dnia 25 stycznia, przebieg rejestrowania i lokowania uchodźców odbywał się jeszcze we względnej dyscyplinie. Jednak napływ coraz to większej ilości uciekinierów zwiększający się z godziny na godzinę, pomniejszał i tak już nieskoordynowane ruchy masy ludzkiej, która łamała wszelkie prawa subordynacji, jaka winna byłaby być dla samego bezpieczeństwa pasażerów zastosowana. Przybywali teraz uciekinierzy z: Sopotu, Orłowa, Gdańska, Pruszcza Gdańskiego, Tczewa i dalszych okolic. Zapełniały się korytarze, sale i wszelkiego rodzaju zakamarki a także sale ;M, szpitalne. Już przekroczono liczbę 6 tysięcy pasażerów. 28 stycznia rozpadało się gęstym śniegiem, ale już po godzinie rozpętała się śnieżyca. Niedaleko "Gustloffa" stojący parowiec "Hansa" stał się za gęstą zasłoną śniegową niewidoczny z pokładu "Gustloffa". Od kilku lat oba statki przeżywały wspólne perypetie. Obecnie na "Hansie" zaokrętowanych zostało 5 tysięcy uchodźców, przeważnie rodzin oficerskich z rejonu Gdańska i Gdyni. Ze swoimi 21131 BRT "Hansa" jest mniejszą jednostką od "Gustloffa". Dwie duże jednostki stały się obecnie "okrętami uchodźców". Dokąd one jednak popłyną ciągle nadal nikt nie wiedział. Pewne było jednak to, że oba okręty załadowane zostały również materiałami szkoleniowymi pierwszego oddziału II Batalionu szkoleniowego łodzi podwodnych a w szczególności pierwszej kompanii inżynierskiej, które to materiały strzeżone wielką tajemnicą jak i specjalistyczne wyposażenie oraz (wielką tajemnicą strzeżony) sprzęt, którego wartość taktyczną dla łodzi a podwodnych oceniano bardzo wysoko w kuluarach sztabowych marynarki wojennej. Miał on między innymi zadecydować o końcowych losach TT wojny światowej. Na "Gustloffie" już od kilku godzin oczekuje się na odpowiedź na meldunek jaki wysłano do sztabu marynarki wojennej, do Biura Bezpieczeństwa Żeglugi na Bałtyku w którym meldowano o przekroczeniu liczby uchodźców i żołnierzy: Niebawem też nadszedł meldunek o następującej treści: "Gustloff - przyjąć dalszych uchodźców" . Okazało się, że na innych okrętach nie wygląda inaczej. Np. na "Deutschland" załadowano już 8 tysięcy ludzi. Miałby "Gustloff' również tylu ludzi przyjąć na swój pokład ? To jest niemożliwe potwierdzają oficerowie. Pod wieczór gruchnęła wieść, że "Gustloff" nie ma zezwolenia na wypłynięcie i, że musi na swój pokład przyjąć dalszych uchodźców. Oficerowie na "Gustloffie" nadal nie wierzą, że "Deutschland" mógł przyjąć na swój pokład 8 tysięcy ludzi, bowiem ma tylko 21000 BRT i jest mniejszy od "Gustloffa". Jednak następny meldunek potwierdza tę wersję i dodaje, że "Deutschland" przekroczył te 8 tysięcy i nadal przyjmuje uchodźców na swój pokład. W tym samym czasie pozostałe okręty dowiadują się, że na "Cap Arcona" załadowano już ponad 9 tysięcy ludzi. Niepokój na "Gustloffie" narasta z godziny na godzinę. Tymczasem pogoda pogorszyła się. Lodowaty wiatr wieje kryształkami lodu przez nabrzeża oksywskiego portu, w twarze matek, dzieci i starców, którzy jeszcze nie znaleźli się na pokładzie i nadal oczekują na wejście przed trapem okrętowym. Od strony Gdyni ciągle nadchodzą kolumny uchodźców, robi się ciemno i w dodatku ciągle sypie gęsty śnieg. Kolumny ludzi z nieznanych powodów kieruje się przede wszystkim w kierunku "Gustloffa". Wśród ludzi na brzegu przed trapem, mówi się, że za chwilę zostanie przerwane wpuszczanie na pokład, ponieważ przekroczono już liczbę 7 tysięcy ludzi w tym 4,5 tysiąca uchodźców. O godzinie 20 nadszedł transport ciężko rannych żołnierzy, mających tylko opatrunki tymczasowe. W godzinę później nadszedł pociąg z dziewczętami w wieku 17 - 22 lat z oddziału pomocniczego marynarki wojennej. Żeby dziewczyny mogły przedostać się z dworca w Gdyni do portu na Oksywiu, zorganizowano specjalne przejście poprzez kolumny uchodźców, które również kierowały się w tym kierunku. Dziewczyny po przybyciu na miejsce zostały ulokowane z braku miejsca w basenie kąpielowym, gdzie rozłożono dla nich materace i sienniki. Nie wiedziały, że basen jest na najniższym pokładzie oraz, że za 48 godzin, tam właśnie trafi druga torpeda. Wkrótce nadszedł nowy meldunek o przyjęciu dalszych 31 dziewczyn z batalionu pomocniczego marynarki wojennej. Dla tych dziewczyn wiadomość ta, wywołała ogrom radości, poza jedną (niejaką 22 letnią Anną z Hagen w Wesfalii) która z przyczyn nikomu nie znanych, głośno oponowała, że "ona nigdy nie wejdzie na ten statek śmierci, jakim jest Gustloff, ale też ona jedna z całego tego oddziału, otrzymała rozkaz pozostania na miejscu. Dziewczyny nie mogły zrozumieć jak ich koleżanka Anna, mogła uważać "Gustloffa" za statek śmierci, kiedy wszystkie były przekonane, że właśnie "GustlofF' był uosobieniem bezpiecznej podróży, Z 28 na 29 stycznia dowództwo "Gustloffa" spodziewało się otrzymania przyzwolenia na opuszczenie portu. Nie był jednak o tym przekonany kierownik Filii IX Dywizji Bezpieczeństwa w Gdyni. Jego kilku osobowe Biuro bezpieczeństwa Żeglugi na południowy Bałtyk, było odpowiedzialne za żeglugę na siedemset milowym odcinku, gdzieś od wschodniego krańca Prus Wschodnich aż po Flensburg. Biuro było też odpowiedzialne za organizację ochrony towarzyszącej, wszystkich okrętów wychodzących z Piławy, Gdańska, Gdyni oraz Świnoujścia i Szczecina w kierunku zachodnim. Tym razem dochodziło jeszcze bezpieczeństwo kilkudziesięciu tysięcy uchodźców uciekających na zachód. Biuro Bezpieczeństwa Żeglugi dysponowało kilkoma poszukiwaczami min, torpedowcami, okrętami zwiadowczymi, kontrtorpedowcami i innymi mniejszymi jednostkami. Kierownik Biura zdawał sobie sprawę z niezwykłości tej operacji jaką było przewiezienie na zachód wielotysięcznej fali uciekinierów, przez wielkie okręty dawnej KDF, do których obecnie należą: "GustlofF', "Hansa", "Cap Arcona", "Deutschland", "Hamburg", które w każdej chwili mogłyby opuścić Gdynię. Przerzucenie tak dużej masy ludzi na zachód poprzez strefę południowego Bałtyku, zagrożoną z powietrza przez eskadry angielskich i sowieckich samolotów oraz z morza przez łodzie podwodne i miny, było zadaniem tak dalece odpowiedzialnym jak i niesłychanie skomplikowanym. Te wielkie okręty pomocnicze marynarki wojennej potrzebowały nie tylko eskorty towarzyszącej ale także obrony przeciwlotniczej i przeciw łodziom podwodnym, czyli wielu odpowiednich okrętów towarzyszących, zapewniających bezpieczeństwo żeglugi. Sęk jednak w tym, że przewidziane do ochrony towarzyszącej okręty były dopiero spodziewane w Gdyni a niektóre jeszcze nie potwierdziły swego nadejścia. Zdaniem kierownika Biura Bezpieczeństwa Żeglugi, byłoby sprawą nieodpowiedzialną wypuszczenie tych okrętów z portu. Nie mniej, Biuro zdawało sobie sprawę z potrzeby jak najpośpieszniejszego wyjścia w morze -przeładowanych ludźmi okrętów ewakuacyjnych. Zdawano sobie sprawę z beznadziejności sytuacji jak również z niemożliwości wydania zezwolenia na " wyjście w morze bez odpowiedniego zabezpieczenia ochrony. Na razie przewidywano do wyjścia tylko "Gustloffa" i "Hansę" w najbliższych 24 godzinach. Wszyscy zainteresowani wyżsi oficerowie, byli przekonani o konieczności przerzucenia II Dywizjonu Szkoleniowego Łodzi Podwodnych na zachód ale nie mieli wpływu na zorganizowanie właściwej ochrony towarzyszącej tym wielkim okrętom, z godziny na godzinę narastała niepokojąca atmosfera na obu okrętach, gdzie od kilkunastu godzin tysiące uchodźców oczekiwało na sygnał zezwolenia opuszczenia portu. Każda z zainteresowanych grup oficerskich odpowiedzialna za bezpieczeństwo przerzucenia ludzi i sprzętu wraz z cenną dokumentacją II Dywizjonu Szkoleniowego Lodzi Podwodnych i Biura Bezpieczeństwa Żeglugi - miały skrajne zdanie na temat wypuszczenia obu okrętów bez zapewnienia im pełnego bezpieczeństwa w postaci konwoju okrętów wyspecjalizowanych. Wszyscy też zdawali sobie sprawę z wysokiego stopnia niebezpieczeństwa z tytułu specjalnej (wysokiej) budowy obu okrętów, stanowiącej doskonały cel dla nieprzyjaciela. Zważywszy jednak, że na obu okrętach tysiące uchodźców w wielkim napięciu oczekiwało na wypłynięcie z Gdyni, trzeba było w końcu zadecydować jaka eskorta i w jakiej ilości oraz kiedy może wyruszyć w konwój "Gustloffa" i "Hansy". W tym czasie 30 rodzin wyższych oficerów, stojącego w Gdyni wielkiego - ; , krążownika "Prinz Eugen" na stałe zamieszkujących w Gdyni, było K zainteresowanych opuszczeniem wybrzeża na "Gustloffie" z pominięciem przewidywanego konwoju, był to właściwie jedyny sposób uratowania swoich rodzin przed "ruskimi". Wiadomo bowiem było, że krążownik "Prinz Eugen" był już dla członków rodzin niedostępny, Z drugiej strony wszyscy byli dobrze zorientowani o niemożliwości utrzymania Gdańska i Gdyni przed Armią Czerwoną i że to jest jedynie kwestią kilku następnych dni. W nocy z 28 na 29 stycznia krążownik otrzymał rozkaz opuszczenia Gdyni i zajęcia stanowiska do ostrzeliwania rejonu Królewca, gdzie broniły się jeszcze resztki armii kurlandzkiej. 30 wyższych oficerów z krążownika, czuło się szczęśliwymi z powodu udanej akcji ulokowania swoich rodzin na "Gustloffie", który miał następnego dnia również opuścić port w Gdyni. Przed południem nadszedł do Gdyni pociąg szpitalny i wkrótce rozpoczęła się akcja przewożenia ciężko rannych żołnierzy samochodami do Oksywia i tam z kolei przeniesiono 756 ciężko rannych na pokład "Gustloffa". W międzyczasie odebrano na "Gustloffie" meldunek, dowódcy II Dywizjonu Szkoleniowego Łodzi Podwodnych (H-DSZŁP) o następującej treści: "nie czekać na ochronę Biura Bezpieczeństwa Żeglugi..... na własną odpowiedzialność wyjść w morze ..,, użyć do konwoju własne siły będące w posiadaniu II Dywizjonu SZ.Ł.P ..... "Gustloff" wypłynie 30 stycznia w południe" Według danych biura Bezpieczeństwa Żeglugi na trasie "Gustloffa" nie przewiduje się akcji nieprzyjacielskich, łodzi podwodnych i okrętów. Równocześnie z "Gustloffem" wyjdzie również "Hansa". Trzy zabezpieczające okręty jakie były w dyspozycji II Dywizjonu SZ.Ł.P będą konwojować oba okręty, dowództwo "Gustloffa" przyjęło z ulgą meldunek, bowiem odpowiedzialność za życie tysięcy kobiet i dzieci oraz starców jak i rannych żołnierzy nie wyszła z inicjatywy "Gustloffa" W tym samym czasie na "Gustloffie" rozlega się przez okrętowy megafon c,-informacja: "Uwaga ! Uwaga ! za chwilę przeprowadzimy ćwiczenia zamknięcia grodzi poprzez sygnał trzech dzwonków". Na pokładzie okrętu atmosfera jest nadal napięta, ciągle padają pytania, dlaczego nie wypływamy ? co oznaczają te dalekie odgłosy kanonad i wybuchów ? To oczekiwanie skłania ludzi do dalszych pytań i tworzenia rozmaitych poglądów i powstawania wielu pogłosek: .... dzisiejszej nocy będziemy musieli opuścić pokład "Gustloffa" ,,,. nie otrzymamy zezwolenia na wyjście z portu , .... ruscy już są na przedmieściach Gdyni .... będziemy zmuszeni do bronienia Gdyni przed Armią Czerwoną Takie i inne pogłoski krążą pośród tłumu zalegającego pokłady. Każda taka pogłoska, lotem błyskawicy dociera do najdalszych zakątków na pokładach okrętu. Do biura kwatermistrza bez przerwy wchodzą ludzie z pytaniem o to, czy to ^ prawda ? i tu następuje recytacja tych dziwnych pogłosek. W końcu dowództwo zadecydowało, że lepiej będzie gdy ludzi poinformuje się oficjalnie i nadano komunikat o następującej treści: "Gustloff * jest przygotowany do wyjścia w morze i jutro odpłynie z Gdyni". Wszędzie, na korytarzach, w przejściach, salach i różnych pomieszczeniach, informacja ta została przyjęta z ulgą i westchnieniem -dzięki Bogu ! - wreszcie ! Nadal jednak pracują dźwigi i nadal przy trapie kolejne tłumy uchodźców atakuje wejście. Przed chwilą nadszedł następny transport ciężko rannych żołnierzy. Coraz trudniej jest rejestrować wchodzących, brakuje już nawet papieru na listy okrętowe i zeszytów, dla obsługi kobiet z pomocniczych służb marynarki wojennej, które już tylko liczą osoby wchodzące. To samo dotyczy rannych żołnierzy. Administracja nie była przygotowana na tak dużą ilość pasażerów. Coraz gęściej staje się na korytarzach i przejściach. Ludzie siedzą na swoich bagażach, co nie powinno w ogóle mieć miejsca w przypadku dróg ewakuacyjnych. Zaczyna być już ciasno wszędzie. Pozostały już tylko dwa wolne miejsca. Kabina zarezerwowana wyłącznie dla samego Hitlera oraz kabina oficerska, zarezerwowana dla osób specjalnych. Kabina "Hitlera" na pokładzie "B" została tam zlokalizowana jeszcze na etapie projektowania jako jego kabina prywatna. Niebawem zjawił się Nadburmistrz Gdyni Schlichting wraz ze swoją 13 osobową rodziną i za zgodą dowództwa, przydzielono mu kabinę Hitlera. Sam jednak opuścił okręt, twierdząc, że musi bronić Gdyni. Zginął też niebawem jak i cała jego rodzina. Także rezerwowa kabina oficerska została przydzielona wysokiemu dygnitarzowi partyjnemu z Gdyni dla 8 osób jego rodziny. Także i on zszedł z pokładu. Wszystkie więc kabiny na okręcie zostały do maksimum wypełnione ludźmi. A więc, wreszcie się wszystko wyklarowało. "Gustloff' •* będzie mógł wypłynąć z Gdyni wypełniony po brzegi ludźmi, ich bagażem i sprzętem wojskowym. Może rozpocząć swój ostami rejs w nieznane - rejs na dno Bałtyku. Nikt jednak nie przypuszczał jaka to wielka tragedia miała się niebawem rozegrać na Bałtyku i to niedaleko stąd, Tak więc pod wieczór, tego dnia (29.1.1945 r.) na "Gustloffie" zarejestrowano samych tylko uchodźców 8956 osób a razem z żołnierzami II DSZŁP oraz załogą okrętu wynoszącą 1616 osób, na pokładzie okrętu znalazło się 10482 osoby. Dzień 30 stycznia 1945 r. dla 111 Rzeszy był właściwie nacjonalistycznym świętem, bowiem przed 12 laty, Hitler wraz ze swój ą partią N SD AP (czyli • niemiecka - socjalistyczna partia pracy) przejął władzę w Niemczech. Dla ; = "Gustloffa" dzień ten był niestety dniem jego zagłady. Ten niegdyś wspaniały i ; dumny statek pasażerski organizacji KDF, "statek robotników Europy" (jak go nazywał Hitler) w tym właśnie dniu osiadł na dnie Bałtyku w wyniku storpedowania go przez radziecką łódź podwodną "S - 13" gdzie wraz z okrętem poszło na dno 9343 osoby, które nie chciały wojny. Nikt z zatopionych nie przypuszczał jaki go los spotka. Autor książki o katastrofie "Gustloffa" Hans : %tf Schón (uratowany rozbitek) wspomina w niej, że należał do tych ludzi wśród załogi, którzy byli przekonani o bezpieczeństwie okrętu. W przeważającej swej liczbie pasażerowie "Gustloffa" czuli się szczęśliwcami, że mogli się dostać na jego pokład i że okręt otrzymał zezwolenie na opuszczenie portu w Gdyni. s Tymczasem przez całą noc i nad ranem bez przerwy wchodzili na okręt nowi uchodźcy, pojedyncze oddziały rozmaitych formacji wojskowych oraz ranni żołnierze. Pod znakiem zapytania stanęła liczba kamizelek ratunkowych, tratew i łodzi ratunkowych jaką dysponował "GustlofT. Należy także wziąć pod uwagę, że od kilku dni kuchnia okrętowa żywiła ponad 6 tysięcy osób i zaprowiantowanie na trzy dni podróży jakie było zaplanowane dla 6000 osób stało się dylematycznym, ponieważ każdy dodatkowy dzień zwłoki z odjazdem, groził tragedią braku prowiantu, przy czym nikt nie znał jeszcze docelowego miejsca, gdzie uchodźcy mogliby opuścić okręt. Na krótko przed świtem nadjechały duże auta ciężarowe załadowane ciężkimi skrzyniami, które przy pomocy dźwigów z wieloma " t trudnościami załadowano na pokład. Nikt nie miał pojęcia co zawierały owe skrzynie. Zresztą nikt nawet nie usiłował się o to pytać. Papiery transportowe jednoznacznie wskazywały, że adresatem frachtu jest "M/S - GustlofF. Być może, że mogły to być materiały szkoleniowe II DSZŁP albo amunicja do czterolufowych dział przeciwlotniczych jakie kilka godzin wcześniej zamontowano na górnych pokładach okrętu przy pomocy pływającego dźwigu. Nikt się wówczas tymi sprawami nie interesował. Dopiero w kilka lat po wojnie powstało przypuszczenie, że być może w tych skrzyniach były przewożone wykładziny bursztynowe słynnej "Komnaty Bursztynowej" z Carskiego Sioła, niedaleko Leningradu, która została rozebrana przez wycofujące się wojska niemieckie do Królewca. Zaraz po tym, nadjechały auta ciężarowe z kamizelkami ratunkowymi według zamówień, uprzednio planowanych. Biuro Bezpieczeństwa Żeglugi na południowy Bałtyk otrzymało kilka meldunków, potwierdzających brak w tym rejonie nieprzyjacielskich łodzi podwodnych. Wreszcie nadszedł meldunek najważniejszy, że "Gustloff' wypłynie o godzinie 12 - razem z ,,Hansą". wszystkim spadł kamień z serca, kiedy dowiedzieli się o godzinie wyjścia w morze "Gustloffa". -; Tymczasem załoga zaczęła już odliczać minuty. O godzinie 10 - na pokład "Gustloffa" wszedł oddział żandarmerii polowej w celu szukania ukrywających się dezerterów lub osób nie posiadających zaświadczenia o niezdolności do walki, w wieku od 15 do 17 lat życia i od 55 do 60, Jednak szukanie nie dało żadnego efektu a wśród pasażerów zapanowała opinia, że były to ćwiczenia. O godzinie 11 - załoga udała się na swoje stanowiska a przez głośniki okrętowe ogłoszono apel do pasażerów o zamknięcie iluminatorów. Oli- wszedł na pomost kapitański pilot, odpowiedzialny za wyprowadzenie okrętu na redę. Na dolnym pokładzie spacerowym kilka kobiet w tym samym czasie zawieszało " świeżo wypraną bieliznę dziecięcą na rozwieszonych sznurkach. Na górnym pokładzie grupa starszej młodzieży toczyła zaciętą walkę na kule śnieżne. O godzinie 12 - odłączono od okrętu połączenie telefoniczne z lądem oraz wszystkie inne połączenia typu: woda, gaz, para, kanalizacja, prąd itp. Wielu oficerów na "Gustloffie" ciągle było pod wrażeniem, że na pokładzie okrętu budowanego dla 2 tysięcy osób, znajdowało się w tej chwili 10482. O 12 - opuścił pokład n "Gustloffa" jeden z oficerów (Emil Jauss) w celu wykonania zadania specjalnego na lądzie. W między czasie cztery holowniki przygotowywały się do wyprowadzenia okrętu na redę. O godzinie 12 - rozległ się dawno oczekiwany gwizd na wszystkich pokładach okrętu, oraz zapowiedź przez megafony "obcy ... opuścić okręt... za chwilę odpływamy ..." Za chwilę marynarze odłączyli trap od burty okrętowej na pokładzie ,3" gdzie jeszcze przed paroma godzinami tysiące ludzi wchodziło na pokład "Gustloffa". Zaraz potem sześciu marynarzy zajęło się zdemontowaniem zlodowaciałych cum z nabrzeżnych polerów. Pracę swoją wykonywali z mieszanymi uczuciami. Należeli do IIDSZŁP stacjonującej ostatnio na "Gustloffie" a obecnie pod dowództwem kapitana Emila Jaussa, odkomenderowani do zadania specjalnego polegającego na tym, ażeby w przypadku zbliżenia się żołnierzy armii czerwonej, wysadzili w powietrze ważniejsze obiekty jakie znajdowały się na Oksywiu. Tych sześciu marynarzy czułoby się szczęśliwszymi, gdyby mogli wraz ze swymi kolegami być obecnie na pokładzie "Gustloffa". W niecałe 24 godziny wszyscy byli jednak zupełnie odmiennego zdania. - Pożegnanie z Gdynia : > Syrena okrętowa daje znak, że okręt odpływa od nabrzeża a holowniki mozolnie wyprowadzają okręt na tor wodny. "Gustloff' żegna się z Gdynią po prawie czteroletnim pobycie w charakterze okrętu koszarowego aby rozpocząć swój tragiczny rejs w charakterze okrętu ewakuacyjnego z 10482 osobami na pokładzie i z niepełnym wyposażeniem środków ratunkowych oraz niepełnym konwojem ochraniającym. Okręt powoli, ale coraz bardziej oddala się od nabrzeża Oksywskiego. Przez megafony okrętowe rozlega się głos dowódcy "wszyscy pasażerowie nałożą natychmiast kamizelki ratunkowe". Jeszcze czterokrotnie zabrzmi ten rozkaz na wszystkich pokładach okrętu. Nadal cztery holowniki ciągną 25000 BRT, kolosa z basenów portowych w kierunku redy. Ciągle jeszcze okręt nie porusza się za pomocą własnych motorów. Pasażerowie tłumnie zalegają na górnych pokładach i z ulgą ale i z tęsknotą spoglądają w kierunku wciąż oddalającego się lądu i zabudowań portowych. Obok dziewięciopiętrowej burty "Gustloffa" ukazuje się nagle mały stateczek robiący wrażenie łupiny orzecha rzuconego na wodę. Z pokładu "Gustloffa" rozlegają się okrzyki tysięcy ludzi jakby chcieli oni uczcić ten moment wypłynięcia i zarazem ucieczki na zachód, "zabierz nas ze sobą! .... zabierz nas ze sobą !" - krzyczą z kolei ludzie z pokładu maleńkiej łupiny. Na dziobie stateczku z wysiłkiem można odczytać jego nazwę "REYAL". Znajduje się na nim około 500 - 600 ludzi. Sześciokrotnie więcej niż przewidywały przepisy. Udało im się jakoś szczęśliwie dopłynąć z Piławy do Gdyni, by tam z kolei przesiąść się na jeden z wielkich okrętów i dostać się na zachód. I nagle ten wymarzony wielki okręt jest tuż przy nich a oni nie zdążyli przed jego odcumowaniem. On musi ich zabrać ! Przeważająca część tego małego stateczku nie zmieściła się w jego wnętrzu i przez całą podróż przebywała na otwartym pokładzie, przemarznięta do kości i przerażona przeżyciem tego rejsu na tym okrutnym mrozie i śnieżycy. Teraz wszyscy ożywieni i zbulwersowani widokiem olbrzymiego okrętu, krzyczą ile im tylko sił starczy "zabierzcie nas !....zabierzcie nas ! To jest krzyk ludzi zrozpaczonych. "GustlofF* ten piękny olbrzymi okręt, ta "Arka Noego" dla wielu tysięcy uciekinierów wychodzący na pełne morze, jest dla nich ostatnią szansą ucieczki przed "ruskimi", jest ostatnią deską ratunku w ucieczce na zachód. Dowództwo "Gustloffa" ulitowało się nad nieszczęściem uchodźców. Opadł trap z burty okrętu i przyjęto na pokład "Gustloffa" uchodźców, których sine i przestraszone twarze wyrażały radość i podziękowania w dziękczynnym uśmiechu zlodowaciałych twarzy. Ludzie niezdarnie i z wielkim wysiłkiem przechodzą z pokładu stateczku na trap okrętowy, gdzie przy pomocy marynarzy wdrapują się na schody trapowe by z wielkim wysiłkiem wspinać się w górę. Nikt tutaj już nie pyta o dowód ani nazwisko czy miejsce pochodzenia lub o cel podróży. Nikt też nie zapisuje ani nawet nie liczy. Wchodzący na pokład okrętu, padają ze zmęczenia i zarazem ze szczęścia. Kiedy jeden z oficerów zwrócił się do nowo przybyłych, że "nie ma dla was innych miejsc jak tylko na korytarzach" okazało się, że wszyscy byli uszczęśliwieni samym faktem wpuszczenia ich na pokład "Gustloffa". Niektórzy w pozycji klęczącej i ze złożonymi rękoma jak do ; ; modlitwy, dziękowali opatrzności za ten ratunek jaki nadszedł w ostatniej minucie. Przerwa trwała zaledwie 15 minut i holowniki rozpoczęły swój manewr ciągnięcia kolosa w kierunku wyjścia. Tuż za wejściem portowym, motory "Gustloffa" rozpoczęły swoją pracę i holowniki odczepiając liny holownicze odpłynęły w kierunku portu. Rozległ się krótki gwizd syreny okrętowej i odbił się echem po zabudowie portowej. Pomimo dokuczliwego mrozu i burzy śnieżnej, górne pokłady okrętu zalegały tłumy pasażerów. Dla wielu była to pierwsza morska podróż w ich życiu. Wszyscy spoglądali w stronę lądu, trzymając się za zlodowaciałą barierkę relingu i z tęsknym wzrokiem spoglądali w znikający krajobraz portowego zaplecza Oksywia i Gdyni. Gdzieś daleko za linią horyzontu, znikał ich ojczysty kraj. Od tego momentu, odległość od lądu zwiększała się szybciej i z minuty na minutę obraz zacierał się coraz bardziej, ginąc w śnieżnej burzy. Na pewno niejeden z uchodźców zadawał sobie w duchu pytanie "czy aby kiedykolwiek ujrzę jeszcze swój rodzinny kraj, swoje rodzinne strony i to co tu musiałem pozostawić ??5 W międzyczasie "Gustloff' nabierał szybkości. Kierunek Kilonia Pomimo zimna i burzy śnieżnej, na górnych pokładach jest przepełnienie. Każdy z uciekinierów chce jeszcze raz popatrzeć na uciekający w oddali brzeg. Statek nabiera szybkości, silniki pracują normalnie. Dla bezpieczeństwa ;• pozamykano grodzie między tunelem wału śrubowego a magazynem głównym oraz między główną i pomocniczą maszynownią. Pełną parą pracuje również radiostacja na pokładzie słonecznym. Radiostacja ta, już od dawna nie była używana i dopiero przed trzema dniami została przygotowana na nowo do pracy. Wszystkie aparaty są obsadzone. Nasłuch odbywa się na trzech długościach fal z których dwie podają tylko ostrzeżenia przed łodziami podwodnymi i samolotami, a jedna służy do porozumiewania się z dowództwem floty. Radiotelegrafiści pierwsi dowiadują się o celu podróży: "KILONIA i FLENSBURG". Na statku znajduje się około 10000 osób. Około godziny 16 - dowództwo statku porozumiewa się z Oksywiem w sprawie okrętów towarzyszących, które jeszcze nie nadeszły. Podobno przyjmująjeszcze paliwo. Nagle statek staje. Okazało się, że "Gustloff' ma iść w konwoju z innymi statkami na które trzeba zaczekać. Wśród pasażerów wzrasta znowu napięcie a plotki lotem błyskawicy obiegają cały okręt. To wyczekiwanie wyczerpuje nerwowo pasażerów i załogę. Na mostku panuje poruszenie. Dowództwo statku w pełni zdaje sobie sprawę, że sytuacja jest krytyczna. Stojący bowiem w Zatoce Gdańskiej okręt, stanowi bardzo wygodny cel dla łodzi podwodnych i samolotów. Tylko szybka decyzja może zapobiec * nieszczęściu. Wtem nadchodzi wiadomość, że "Hansa" jeden ze statków, który ma iść w konwoju wraz z "Gustloffem" ma awarię maszyn i nie ma co liczyć czy wyruszy jeszcze w ciągu dnia ... Oznacza to "CZEKAĆ ..." Ale to jeszcze nie wszystko, nadchodzi bowiem wiadomość, że "Gustloff' ma jeszcze przyjąć uciekinierów z innych statków ...... Trzeba iść samotnie ! Tymczasem na "Gustloffie" zapadła decyzja: komendant wojskowy po porozumieniu się z cywilnym dowództwem statku i z Oksywiem zadecydował: "... nie ma co czekać na konwój, trzeba pójść samotnie na zachód ..." (chciał w ten sposób uniknąć również konieczności przyjęcia dalszych uciekinierów). O godzinie 18 - okręt ruszył. Wieczorem asystent ochmistrza, Heinz Schón, udaje się wraz z całą załogą i pasażerami do jadalni na kolację. Rozmieszczeni tam / uciekinierzy muszą na pewien czas ustąpić im miejsca. Heinz Schon odczuwa brak apetytu, który towarzyszy innym towarzyszom kolacji. Siedzący obok starszy pan z siwą brodą odzywa się do asystenta ochmistrza "proszę pana - pan jest przecież z załogi, może mi pan powie .... dokąd my właściwie płyniemy ?.... i kiedy będziemy na miejscu ?...." "Płyniemy do Kilonii i do Flensburga - odpowiada z wahaniem Schón, sądzę, że jutro powinniśmy być na miejscu .... jeśli nic się po drodze nie wydarzy ...."I znów zapada milczenie. Schón zastanawia się nad ostatnimi swoimi słowami.... Jeśli się po drodze nic nie wydarzy ....?" Ale to jest śmieszne ... przecież zawsze się tak mówi a jednak jak dotychczas nic się nie wydarzyło ... myśli sobie Schon. Maszyny pracują pełną parą. Podjęto decyzję wykorzystania złej pogody dla umknięcia ze strefy niebezpieczeństwa i dlatego statek pełną szybkością prze na zachód, rezygnując nawet z zygzatowatego kursu, stosowanego dla ochrony przed atakami torped. To wyścig ze śmiercią. Kapitan wziął na siebie okropną odpowiedzialność. Los ponad 10000 ludzi spoczywa na nielicznych marynarzach pełniących wachtę na mostku. Żeby tylko minęła ta noc. Głos Hitlera Heinz Schón wychodzi na pokład: przechodzi obok łodzi ratunkowych na rufie. Oto łódź ratunkowa Nr.5, w której jest sternikiem. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że już nigdy nie wejdzie do tej łodzi, na której odbył tyle ćwiczeń. Statek zalega cisza. Leżący pokotem ludzie zapadli w kamienny sen. W szpitalu słychać jęk rannych i chorych, w urządzonej prowizorycznie izbie porodowej urodziło się już czworo dzieci. Pomimo wyraźnego zakazu dowództwa wielu ludzi rozebrało się do snu a kamizelki ratunkowe, które powinni mieć założone na sobie służą w większości za poduszki. Gdzieś na pokładzie "A" przez niedomknięte drzwi jednej z kabin przenika na korytarz podniecony głos, Heinz Schon zatrzymuje się i słucha -.... spojrzenie jego spotyka się ze wzrokiem starszego pana, który podobnie jak on nadsłuchuje stów płynących z głośnika. Przez dłuższą chwilę słychać oklaski, lecz zaraz rozlega się histeryczny głos .... "przed dwunastu laty, 30 stycznia 1933 r. przeznaczenie złożyło w moje ręce los narodu niemieckiego" nie słyszą nic więcej, gdyż drżący głos urwał się nagle a starszy człowiek z wściekłością trzasnął drzwiami. Oczy jego płoną. Myśli zapewne o niedawnych zapewnieniach hitlerowców, że nie oddadzą ani piędzi ziemi więcej, że wypędzą napastników z powrotem za Ural, jak to jeszcze niedawno wykrzykiwał z Królewca Gauleiter Koch. Wtem, ktoś szarpie drzwi od wewnątrz i przed starym człowiekiem staje młody marynarz. Stoją naprzeciw siebie, przedstawiciele dwóch pokoleń tego, które wciąż jeszcze wierzy w Fiihrera i zwycięstwo, i tego które ma przed oczami już tylko nieszczęście całego narodu w które wpędził go faszyzm. Nikt nie odzywa się. Milcząco patrzą sobie obydwaj w oczy. Ale spojrzenia ich mówią same za siebie. Stary człowiek odwraca się ciężko stąpając, odchodzi w głąb korytarza. Ludzie często spoglądają na zegarki podczas rejsu. Jest już godz.21 - ...... za sześć minut rozstrzygnie się los statku. Na statku jednak panuje spokój. Zaciemniony statek, szybko przecina wzburzone morze, niebo jest zupełnie ciemne, księżyc skrył się za ciemnymi chmurami. Radiotelegrafiści są przekonani, że okrętowi nic nie grozi. W pracy ich nastąpiło odprężenie. Przeszkody atmosferyczne w ostatnich godzinach poważnie utrudniały odbiór. Dochodzą tylko nieliczne zniekształcone meldunki. Nie przyjęto także meldunku o "niebezpieczeństwie łodzi podwodnych", jakie istnieje od kilku już minut w rejonie "Gustloffa". Okręt znajduje się obecnie na wschód od Ustki. Tutaj czatuje na niego śmierć. Kilka zaledwie metrów pod wodą w niewielkiej odległości od okrętu rozlega się w tej chwili komenda "3 TORPEDA -Pal!" " - Trzy torpedy Heinz Schón popija w swojej kabinie koniak. Wtem następuje silne uderzenie i rozlega się detonacja - jedna, druga jeszcze silniejsza - trzecia. Na statku gaśnie światło. W kabinach jest brak powietrza. Wszystko przenika zapach gazów wybuchowych. Wszczyna się niebywały wrzask. Heinz Schón podnosi się potłuczony z podłogi, wyjmuje z kieszeni latarkę i rzuca snop światła na wnętrze kabiny. Szafa leży na podłodze, wszystkie obrazy rozbite, książki rozsiane po całej kabinie. Snop światła zatrzymuje się na kolorowej okładce książki "Katastrofa Tytanica". Pierwsza torpeda rozerwała dno statku na dziobie, druga wbiła się prosto w basen, gdzie znajdowało się 150 dziewcząt ze służby pomocniczej marynarki wojennej, większość z nich chyba w ogóle nie słyszała jej wybuchu i tylko nielicznym udało się wydostać na górę, gdyż wybuch torpedy zniszczył schody wyjściowe. Prawdziwymi klatkami śmierci stały się dwie sale. Fala ludzi ruszyła z nich do wyjść na górę. Rozwinęła się zażarta walka o wydostanie się na schody, na pokład. Minuty przeciągają się w wieczność. Ratunek może nadejść tylko z zewnątrz od innych statków. Wszystkie posiadane środki ratownicze są niewystarczające dla wszystkich pasażerów, lecz kto wyciągnie ich z lodowatej wody ? kto zaopiekuje się błąkającymi wśród ciemnej nocy po wzburzonym morzu, łodziami i tratwami ? W ciągu dnia temperatura wynosiła -8°C a obecnie bardzo spadła. A więc cała nadzieja w telegrafistach. Do niedawna jeszcze, wszyscy z nich siedzieli przy aparatach. W ostatnich godzinach "Gustloff' nic nie nadawał, aby nie zdradzić pozycji i kursu statku. Lecz o , godzinie 21 - zamilkły w radiostacji wszystkie urządzenia. Olbrzymie wstrząsy wybuchu zniszczyły w jednej chwili wszystkie lampy. Tym samym okręt został całkowicie odcięty od świata. Czy jednak zupełnie ? O! ten aparat jest chyba jeszcze w porządku ? Szybko ogląda go zdenerwowany radiotelegrafista. Tak, lampy są całe - wystarczy szybko podłączyć akumulatory i będzie można nim nadawać, by w ciemną noc prosić o pomoc .... "Okręt WG ugodziły trzy torpedy okręt tonie - 10000 ludzi ! ... S.O.S - WG - WG ..." Odcięci od świata Halo ! - co się stało ? ... dlaczego nie nadajecie ? .... ryczy na radiotelegrafistów oficer i spogląda na szare jak popiół ich twarze ... akumulatory nie są naładowane,!! ... wystękuje jeden z nich, radiooficer staje się biały jak kreda, - co? - akumulatory nie są załadowane??? .... mamrocze i zimny pot występuje mu na czoło. Co teraz ??.... 10000 ludzi ma nędznie zginąć w lodowatej wodzie, dlatego, że akumulatory nie zostały załadowane??? .... Podczas gdy na pokładach i we wnętrzu statku panuje panika, w radiostacji przez kilka chwil trwa przymusowa cisza. Kto ponosi odpowiedzialność za ten stan ? Czy ten młody radiooficer, który oparł się teraz ciężko o ścianę i którego twarz straciła jakikolwiek ludzki wyraz ? Czy on jest winien ? Przejął radiostację przed paroma dniami, doprowadził ją do używalności po latach bezczynności, ale o akumulatorach nikt nie pamiętał..... może to oznaczać wyrok śmierci dla wszystkich ludzi znajdujących się na okręcie, kto bowiem wytrzyma w otwartych łodziach czy w wodzie przy temperaturze " -18°C wśród kry lodowej, przy sile wiatru 5 i stanie morza 5 do 6 ??? .... Nagle matowa zmęczona twarz oficera ożywa:.... przecież na mostku znajduje się jeszcze jeden aparat, nadajnik pracujący na falach ultrakrótkich, trzeba go natychmiast uruchomić ! Ledwie, że zdążył wypowiedzieć te słowa a już wszyscy wypadli na mostek. Ale tutaj już ktoś siedzi przy nadajniku ze słuchawkami w uszach i z mikrofonem w ręku. Spokojnie rozlega się wołający o pomoc głos umierającego okrętu .... "okręt WG - wzywa pomocy - toniemy - 10000 ludzi na okręcie - pomocy S.O.S. .... S.O.S..... S.O.S .....! Lecz niestety nie ma oddźwięku ... zasięg urządzenia jest bowiem niewielki.... ? A jednak usłyszano Do czarnej muszli płyną bez przerwy wołania o pomoc ... "okręt WG - trzy torpedy - 12 mil od brzegu - ratunku - toniemy ... - Nagle odpowiedź. Chyba wybuch bomby nie wniósłby na mostek torpedowca "LÓWE" więcej zamieszania, niż przyjęte przed chwilą przez telegrafistę wołanie o pomoc z "Gustloffa'*. Zostało ono zrozumiane. Natychmiast radiotelegrafista zasiadł do nadajnika i zaczął pośpiesznie nadawać do wszystkich okrętów znajdujących się w okolicy. Szybko jak tylko mógł nadawał.... S.O.S ... okręt - Wilhelm Gustloff- trzy torpedy-12 mil od Ustki - 10000 ludzi-ratujcie-toniemy ... S.O.S... S.O.S...! Ten meldunek odbierają wszędzie na okrętach i na lądzie. Niejednemu radiotelegrafiście zamiera przy tym serce z przerażenia. Ale kto może pomóc ? Większość okrętów odbierających meldunek, znajduje się zbyt daleko od miejsca wypadku i pomoc ich będzie spóźniona. A jednak znalazło się kilka jednostek w pobliżu. - st Oto kilka mil od tonącego okrętu kołysze się na fali niewielki poszukiwacz min. radiotelegrafista ulokował się wygodnie w fotelu i położył nogi na stół i czyta. Z głośnika płynie wesoła muzyka. Cóż robić w tak długą nudną noc ? Wtem słychać trzaski w słuchawce - radiotelegrafista automatycznie wyłącza muzykę, prostuje się na fotelu i słucha. Znów rozlega się ti...ti....ti...ta...ta...ta... - czas - pozycja - podpis, jakby było zupełnie blisko. Co to ? Znowu te .... trzy torpedy ... toniemy -, ale jeszcze nie ma nazwy okrętu, radiotelegrafiście drży serce i cały zamiera w bezruchu .... Zmęczenie i strach radiotelegrafisty nagle ustają, gorączkowo wertuje listę okrętów, co to może być ? G-T-F ? Wtem wchodzi do radiostacji oficer z mostku. I jemu też wydłuża się twarz. Zanim zdąży cokolwiek powiedzieć, radiotelegrafista woła doń, kto znajduje się w pobliżu nas ? ... - spójrz na mapę - tam dostał ktoś trzy torpedy .... kto to może być ? Co to jest ? G-T-F ? Jakiś okręt wojenny ? nie, bo byłbym to wiedział.... a może to "Gustloff' ???? radiotelegrafista pisze machinalnie nazwę statku na skrawku papieru. "Gustloff'. Tak, to może być tylko "Gustloff. Radiotelegrafista okrętu "M - 341" pędzi na pokład. "Gustloff' dostał trzy torpedy - w pobliżu nas - najwyżej dwie godziny - 10000 ludzi - tonie. Okręt M - 341" natychmiast zmierza pełną szybkością na miejsce wypadku, wzywając na pomoc wszystkie inne statki. Wołanie o pomoc odebrano również w Gdyni, skąd skierowano w morze okręt patrolowy Nr. 1703. - a Panika I! Tymczasem na tonącym okręcie rozgorzała walka o miejsca w łodziach ; ratunkowych. Szalem ze strachu ludzie parli na pokład. Wielu z nich było tylko w samej bieliźnie i nawet z gołymi stopami a większość bez kamizelek ratunkowych szukało ratunku w ucieczce na pokład. Okręt miał już poważny przechył na lewą burtę. Walka na schodach stawała się z minuty na minutę coraz bardziej brutalna. Wszystkie uprzednio zalecone reguły zachowania się podczas niebezpieczeństwa poszły w niepamięć. Do łodzi ratunkowych, przebijał się również asystent ochmistrza, Heinz _Schón. W walce o wydostanie się z wnętrza statku porwano na nim ubranie a z podrapanej twarzy płynęły smużki krwi. Zdaje on sobie sprawę z całej okropności sytuacji: ranni i chorzy pozostali bowiem w dolnych -w pomieszczeniach, prawie nikt o nich się nie troszczy, a wiele dzieci zostało już stratowanych, kobiety chcą płaczem i wołaniem wzbudzić litość a niektóre z nich postradały już zmysły i wybuchają dzikim uśmiechem a nawet chcą wracać na dół. Heinz Schón znalazł się wreszcie na pokładzie, l tutaj dopiero ogarnęło go przerażenie: przednia część okrętu został prawie oderwana od części środkowej i lodowata woda przelewa się przez tonący wrak okrętu. Od czasu do czasu oświetlają ten widok nieliczne rakiety, wystrzeliwane z mostku kapitańskiego. W czerwonym odblasku widać sceny iście dantejskie. Heinz Schón uświadamia sobie, że powinien jak najszybciej znaleźć się przy swojej łodzi ratunkowej nr.5, jest przecież jej sternikiem. Rzeczywiście wkrótce dociera do swojej łodzi. Jest ona jeszcze pusta. Obok zaś kłębi się mrowie ludzi walczących o dojście do niej. Jakiś wysoki żołnierz woła: "Zwolnijcie wreszcie łódź ! ... spuście ją na wodę ! ..." - i sam pcha się pierwszy do środka. Ale tutaj stoi kilku oficerów i marynarzy z odbezpieczonymi pistoletami w dłoniach: "z powrotem ! - tylko kobiety i dzieci mogą wejść do łodzi!" ... wysoki żołnierz nie troszczy się o ich pokrzykiwanie i chce wskoczyć do łodzi. Pada strzał i ciężkie ciało stacza się za burtę. O nadbudówkę obok, odbija się okrzyk "... mordercy!..." ;? Ratunek czy zagłada ? Kobiety zamykaj ą oczy, mężczyźni bladzi jak płótno cofają się do łodzi. Schón pomaga kobietom i dzieciom wchodzić do łodzi. W mgnieniu oka łódź się zapełnia i już za chwilę ma być wodowana. Nie ma w niej ani jednego mężczyzny. To jest szaleństwo! 40 kobiet i dzieci nie można zostawić samych w łodzi!... woła Schón do oficera, który akurat daje rozkaz wodowania łodzi, lecz ten udaje, że nie słyszy "muszę dostać się do łodzi, jestem jej sternikiem" - krzyczy w stronę oficera Schón. Teraz oficer usłyszał, patrzy w jego stronę i krzycząc kręci głową przecząco -... to może każdy powiedzieć !.... Schón jest bliski załamania "czy mam panu pokazać jeszcze legitymację - poruczniku ?.... lecz ten staje jak pień przed nim. Schón decyduje się po prostu skoczyć do łodzi. Wtem zimne okrągłe żelazo przyciska się do jego piersi, słyszy słowa, których nigdy w życiu nie zapomni: "z powrotem albo strzelam!".... Tak! to jest szaleństwo, myśli Schón. Pozostawienie kobiet i dzieci w łodzi, oznacza dla nich pełną zagładę. Nikt z nich nie jest w stanie obchodzić się ze sterem a przy silniejszym wzburzeniu morza, łódź stanie się szybko igraszką fal. Przy innych łodziach sytuacja jest podobna, wpuszcza się tylko kobiety i dzieci - na zagładę. Drogę dla kobiet i dzieci toruje się dosłownie pistoletami. Coraz częściej słychać strzały .... widać wyraźniej, że dla wszystkich nie starczy miejsca w łodziach. Oto spływa na wodę ostatnia łódź ratunkowa. Tymczasem różne okręty spieszą na ratunek. Jest wśród nich także ciężki krążownik "Admirał Hipper" - największy, zdolny jeszcze do walki okręt hitlerowskiej Kriegsmarine. Podobnie jak "Gustloff" wyszedł 30 stycznia z Gdyni, mając oprócz 1500 członków załogi, jeszcze drugie tyle rannych i uciekinierów na pokładzie. Towarzyszy mu torpedowiec "TZ - 36" tutaj wiadomo co grozi tej nocy, przyjęto bowiem meldunek o niebezpieczeństwie lodzi podwodnych w kwadracie, w jakim się obecnie znajdują. "Gustloff' jednak tego meldunku nie odebrał - i to spowodowało jego zagładę. Z "Admirała Hippera" oraz z torpedowca "TZ - 36" zauważono już rakiety tonącego okrętu. Dowódca "TZ-36' nie może od razu podjąć decyzji .,.. - ochraniać krążownik z 3000 ludzi na pokładzie - czy też ratować 10000 tonących ? Jednak rozbitkom pomoc jest potrzebna natychmiast! Komendant decyduje wreszcie, tam właśnie skierować Swój okręt Trwoga i złudna nadzieja Podczas gdy na górnym pokładzie tonącego wraku ludzie gorączkowo szukają ratunku, wewnątrz okrętu tysiące ludzi walczy ze śmiercią. Duża część pasażerów w ogóle nie wydostała się na pokład, lecz leży ranna czy też oszołomiona po wybuchach torped. Bezowocnie załoga okrętu stara się opanować istniejącą panikę. Początkowo ludzie po prostu nie reagują na żadne wołanie, lecz gdy spostrzegają, że okręt nie tonie, naprężenie nieco spada. Duży zegar na pokładzie "B" jeszcze chodzi. Jest na nim godzina 21-. Z mostku podaje się komunikat, że okręt osiadł na mieliźnie i że w każdej chwili przybędą okręty ratownicze. Znowu potężna fala zalewa pokład. Lecz wszystkie te komunikaty są zmyślone. Okręt bowiem nie leży na mieliźnie, ale powoli tonie, mając pod sobą 61 metrową głębie. O okrętach ratunkowych nic nie wiadomo. Wskutek przechyłu, większość drzwi kabin położonych po lewej stronie burty nie daje się otworzyć. Rozlegają się z nich dzikie okrzyki i wściekłe uderzenia o drzwi. Oto jeden z marynarzy biega od drzwi do drzwi i próbuje je włamywać od zewnątrz. Nagle *. rozlega się strzał. To chyba stąd. Podbiega do drzwi i napiera na nie, podważa łomem - raz - drugi - wreszcie drzwi wylatują z zawiasów. Okropny widok rozpościera się przed oczyma marynarza. W środku małej kabiny leży przed chwilą zabita kobieta - prawdopodobnie matka - z dzieckiem - Chłopiec w wieku 10 lat trzyma się kurczowo rękawa ojca oficera, który stoi z dymiącym rewolwerem w dłoni.... przez sekundy obaj mężczyźni patrzą sobie w oczy... pomoc przyszła za późno!.... nagle oficer podnosi rewolwer w stronę marynarza i krzyczy:... precz!! ... jednym skokiem marynarz ucieka od drzwi. W chwilę potem rozlegają się dwa strzały. Ludzi którzy ostatnio wydostali się na górę, nie wpuszczono na pokład, gdyż posterunki strzelają do każdego kto się tam pokaże. Prawie tysiąc ludzi ściśnięto na dolnym oszklonym pokładzie, gdzie mają czekać na przybycie okrętów ratowniczych. Nagle rozlegają się głośne trzaski, okręt nagle przechyla się i woda wdziera się do oszklonego pomieszczenia na pokładzie południowym. Z prawie tysiąca ludzi uratowała się stąd tylko jedna kobieta. Po tej tragedii dowództwo okrętu dało za wygraną. Załoga okrętu otrzymała rozkaz: "...ratuj się kto może!..." Wszyscy mogą opuścić okręt. Każdy próbuje na własną rękę znaleźć ratunek. Jest też wśród nich i Heinz Sclión. O! tutaj wisi jeszcze jedna łódź ratunkowa. O miejsce w niej walczą teraz wszyscy. Rozpoczyna się dzika strzelanina. Tu i tam pada człowiek. Już wszystkie miejsca są zajęte a z obydwu burt łodzi, wisi jeszcze co najmniej 10 osób. Siedzący w łodzi bezwzględnie zrzucają uczepionych, którzy jeden po drugim spadają do lodowatego morza. Lecz łódź wciąż jeszcze wisi nad pokładem, gdyż nikt nie spuszcza jej na wodę. Wreszcie znalazło się kilku wspaniałomyślnych, którzy powoli wodują łódź. Reszta przechyla się przez reling i spogląda za nielicznymi, którzy zdobyli miejsce w łodzi. Nagle rozlega się przejmujący krzyk. Zrozpaczeni, którzy pozostali na pokładzie, odwracają się i widzą, że ustawione prowizorycznie działo przeciwlotnicze, wskutek przechyłu okrętu, zerwało się i sunie po oblodzonym pokładzie w stronę burty, swoim ciężarem zrywa reling i spada prosto na wodowaną łódź, która właśnie przed chwilą dotknęła powierzchni wody. Spienione fale zamykają się nad miejscem nowej tragedii. Ostatnie minuty Wydaje się, ze teraz okręt utrzyma się tylko jeszcze kilka minut nad powierzchnią wody i że chyba nie ma już ratunku. Przechył jest tak duży, że na pokładzie nie można się już poruszać, by nie ześlizgnąć się po pochyłej i oblodzonej powierzchni pokładu. Dziesiątki ludzi zsuwają się do lodowatej wody. Rozlegają się nadal strzały. Dla wielu ludzi, ratunek zawiera się w samobójstwie. Oto jakiś wyższy oficer SS zabija żonę i dzieci i sam przykłada sobie pistolet do głowy. Jednak strzał nie pada, okazuje się, że magazynek jest pusty, oficer rozgląda się wokół i szuka czy ktoś nie posiada pistoletu... napotyka Heinza Schóna i błagalnym gestem prosi o broń lub nabój ale daremnie. W pewnej chwili oficer traci równowagę i przewracając się zsuwa się do morza. Heinz Schón ulokował się na jakiejś tratwie i czeka aż fala zmyje go z tratwy. Na okręcie pracuje jeszcze radiotelegrafista, wysyłając ostatnie wiadomości o losie tonącego okrętu. Po raz ostami rozlegają się jęki syreny okrętowej, a otaczający okręt rozbitkowie zauważają, że tuż przed zatonięciem, raz jeszcze zabłysły wszystkie światła na okręcie. "Gustloff' znika pogrążając się na głębokość 60 metrów, ' Wokół miejsca wypadku krąży po wodzie kilkuset ludzi wzywając pomocy, czepiając się łodzi i tratew. Szybko jednak tracą siły, marzną i toną - bądź są wpychani siłą do wody w przypadku uczepienia się burty łodzi czy tratwy. Dopiero po pewnym czasie przybywa krążownik >rA.dmiral Hipper" i torpedowiec "T - 36", zaczynają wyławiać tonących i nieżyjących. Jednak, ponieważ nasłuch melduje nowe niebezpieczeństwo łodzi podwodnych, krążownik wycofuje się z akcji pozostawiając na miejscu wypadku tylko torpedowiec eskortujący, który wyławia jeszcze około 500 rozbitków. Przybyły jeszcze później torpedowiec "Lówe" ratuje dalszych 250 tonących. Zaledwie tylko kilkanaście osób udaje się uratować innym okrętom jakie przybyły później. Rozbitków dowozi się do Kołobrzegu, Sassnitz i Gdyni. W łodziach uratowało się niewiele osób. Ogółem na "Gustloffie" zginęło 9343 llldzi. Fragmenty akcji ratunkowych Ciężki krążownik "Admirał Hipper" wraz z konwojującym go torpedowcem "T-36" oba stacjonujące w Świnoujściu, natychmiast po otrzymaniu meldunku o godz.21 - z maksymalną szybkością na jaką ich było stać przybyli na miejsce ."••• katastrofy "Gustloffa". Jeszcze będąc w drodze, oba okręty, zawiadamiały -, i znajdujące się na morzu okręty i inne jednostki o tragedii i rejonie zatonięcia "Gustloffa". Na krążowniku jeszcze kiedy był w Gdyni zabrano 1377 uchodźców oraz kilkuset rannych żołnierzy. Po przybyciu na miejsce, trzeba było wiele starań, ażeby w miarę możliwości, przebudzeni ze snu pasażerowie nie ulegli panice i nie przeszkadzali w ratowaniu tonących. Podobnie było na torpedowcu "T - 36". oba okręty przybyły na miejsce tragedii o godzinie 22 -. Z pomostów obu okrętów w światłach reflektorów widać było rozgrywające się tragedie na łodziach ratunkowych, tratwach i kutrach oraz setki pływających rozbitków a wśród nich ciała nieżywych już ofiar. Łodzie (bez sterników) stawały się igraszką wzburzonych fal, nie malejącego sztormu, mroźnego wiatru i mrozu. Wiele tratew i łodzi rozbijało się o płynące okręty a inne były już poprzewracane przez fale. Niebawem też zjawił się torpedowiec "Lówe". Minęła godzina 23 - a okręty ciągle wydobywały żywych i martwych w światłach reflektorów. Nagle wśród okrętów rozniósł się sygnał "nieprzyjacielska łódź podwodna w pobliżu", jedna ze stacji nasłuchowej złapała ten sygnał, który zadecydował, że ciężki krążownik v. "Admirał Hipper" był zmuszony natychmiast z największą szybkością oddalić się od miejsca grożącego storpedowaniem, okręt przebijał się przez setki pływających rozbitków, łodzi i tratew. Na burcie okrętu zawieszono wiele drabin sztormowych i trapów na których stali marynarze by wyciągać żywych i martwych. -18°C oraz siarczysty wiatr powodował, że wielu rozbitków nie miało siły by wyciągnąć ręce i musieli być wyciągani z wody sztywni i zdrętwiali. Na "T - 36" mającego na pokładzie 250 uchodźców zabranych z Gdańska (poza 200 marynarzami załogi) sytuacja była podobna. O godz.23 - stacja nasłuchowa melduje: "lewa burta -18° - odległość 1400 metrów - nieprzyjacielska łódź podwodna" Okręt jest już przepełniony, załoga u kresu sił, w ostatnich 80 minutach przeżyli piekło, ratując rozbitków z "Gustloffa". sytuację pogarsza zagrożenie storpedowaniem. Przed kilkoma minutami krążownik na maksymalnej szybkości odbił od rejonu tragedii i tym samym uniknął storpedowania. Pomimo grożącego niebezpieczeństwa dowódca "T - 36" postanawia jak najdłużej krążyć na miejscu tragedii, pilnie obserwując powierzchnię morza ze swego stanowiska na pomoście. Podsłuch f zasygnalizował mu dziób łodzi podwodnej w odległości 200 - 350 metrów od torpedowca. Natychmiast "T - 36" wykonał zwrot i pełną szybkością popłynął w przeciwnym kierunku do łodzi podwodnej. Godzina 23 - dowódca "T - 36" kapitan Hering postanowił zaatakować nieprzyjacielską łódź podwodną i wydał rozkaz "przerwać akcję ratunkową - przygotować się do zrzucenia bomb głębinowych". Cały okręt zadrżał, kiedy zrzucano bomby głębinowe. Na sekundę zgasło światło, co uratowani rozbitkowie i reszta uchodźców przyjęła za ponowną drugą tragedię. Po kilku minutach strach przeszedł ale niebezpieczeństwo dla "T - 36" nadal istniało. W międzyczasie minęła 24 -, aparaty podsłuchowe nadal lokalizowały łódź podwodną: 1200 - 1000 metrów "dosłownie igraszka Kota z myszką". Zebrani na pomoście doskonale zdawali sobie sprawę z której strony mógł nastąpić atak. Zdawali sobie również sprawę z możliwości "nie dać się podejść bliżej jak 800 metrów a potem albo trafienie torpedy albo udana ucieczka przed nią. Przez sekundę dowódca "T - 36" zdał sobie sprawę z odpowiedzialności za okręt i znajdujących się na nim ludzi. Atakować już może, pozostaje jedynie szansa natychmiastowej ucieczki z tego miejsca, przy maksymalnej szybkości na jaką go tylko stać. "T - 36" pruł przed siebie odrzucając wszystko i wszystkich po drodze. Dowódca wziął megafon do ręki "uwaga! uwaga! - nie zbliżać się do okrętu, jest niebezpieczeństwo ataku torpedy - my tu niebawem powrócimy -trzymajcie się" Nie wszyscy zrozumieli dowódcę, ale ci co go zrozumieli pojęli grozę sytuacji. W tym momencie aparaty podsłuchowe odkryły drugą łódź podwodną "kierunek 90° druga łódź podwodna". Najbliższe sekundy zadecydują czy "T - 36" zostanie storpedowana i czy wraz z nią ponad 1000 ludzi pójdzie na dno. "Alarm! łódź podwodna!" Obie maszyny drgnęły gdy przekroczono szybkość 21 węzłów. Nagle życie tych ludzi zawisło na wątłej nitce. Należało się spodziewać, że zostaną wystrzelone dwie torpedy co wynikało z taktycznego punktu widzenia i sytuacji wynikłej z nasłuchu. W pewnym momencie zgromadzeni na pomoście "T - 36" oficerowie, zauważyli mknącą na powierzchni torpedę z lewej burty okrętu, gdy druga torpeda przemknęła wzdłuż prawej burty, ludzie na pomoście wstrzymali oddech, w ostatnich sekundach "T - 36" uniknął zagłady ratując życie tysiącu istot ludzkich. Z faktu tego zdawali sobie sprawę wyłącznie ludzie z pomostu. Nie padło ani jedno słowo. Była godzina 00 - i był już 31 stycznia 1945 r. Dopiero po pomocy wiadomość o zatonięciu "Gustloffa" dotarła na pokład "Prinz Eugen". Dowództwo postanowiło na razie ukryć tą wiadomość, bowiem na pokładzie krążownika, znajdowało się 30 oficerów, którzy swoje rodziny, z racji zamieszkiwania w Gdyni, ulokowali na "Gustloffie". Tymczasem okręt znajdował się w rejonie Zatoki Kurskiej, ostrzeliwując pozycje armii czerwonej. W godzinę po pomocy, siedzący w łodzi ratunkowej człowiek krzyknął: "Okręty! ... Okręty! .... widzę trzy okręty!" Nad grobem "Gustloffa" zalegała cisza, ale okrzyk poruszył znajdujących się w pobliżu żyjących jeszcze ludzi. Tych na łodziach, tratwach i tych którzy resztkami sił utrzymywali się jeszcze na wodzie. Niejedni uznali ten okrzyk za "krzyk szaleńca". Tymczasem, zbliżały się trzy jednostki oświetlając sobie trasę reflektorami. Ludzie ciągle nie wierzyli i myśleli, że to jakaś zjawa. Był to motorowiec "Gotenland" (5226 BRT na którym znajdowało się 3300 uchodźców) i dwa okręty z konwojów: "M-341" oraz "M-387/TS-2". Wśród pozostałych przy życiu wstąpiła nowa nadzieja. Wszystkie trzy jednostki natychmiast przystąpiły do akcji poszukiwania, ? odławiania i wyciągania zesztywniałych z mrozu rozbitków. Było już półtora godziny po północy, kiedy dołączyły jeszcze inne jednostki jak: parowiec -? "Gottingen", który miał na swoim pokładzie 2436 rannych, 1190 uchodźców w tym 113 noworodków i małych dzieci do lat dwóch (normalnie parowiec był przygotowany na miejsca dla 500 pasażerów).Następnie poszukiwacz min "M- AA 375" oraz poszukiwacz torped "TF-19". O godzinie 02 - siedem jednostek penetrowało okolice zatonięcia "Gustloffa" znajdując od czasu do czasu pływające skostniałe ciała rozbitków. Z reguły byli już nieżywi ale kilku jeszcze żyło a kilkunastu odzyskało przytomność po wyłowieniu ich z wody i udzieleniu : pierwszej pomocy. Wśród ratujących był także torpedowiec "Lowe", który o godzinie 6 - nad ranem z 472 rozbitkami na pokładzie wszedł do portu w Kołobrzegu. Na tym torpedowcu, zaraz po północy przyszedł na świat chłopczyk, jakby na zakończenie dramatu "Gustloffa" Uzupełnienie Właściwie to już można by zakończyć tą smutną historię pięknego statku pasażerskiego jakim był "MS/Wilhelm Gustloff". W końcu jak to w czasie wojen światowych bywało, ginęło niepotrzebnie tysiące statków, napisano tysiące książek na ten temat i powstało cały szereg dramatów filmowych, opisujących perfidne okrucieństwa i tragedie powstałe w wyniku ludzkich działań, niejednokrotnie z przyczyn ludzkiej zemsty, politycznych niedomówień, ale najczęściej w wyniku splotu różnych okoliczności, nie zawsze przyjaznym człowiekowi. Tragedia "Gustloffa", którego wrak zalega na polskim brzegu Bałtyku, pełna jest wątków osobistych wspomnień ocalałej grupy rozbitków (uratowało się ponad J200 osób) którzy w różnej formie mogli przekazywać swoje osobiste przeżycia. Częs'ć z nich znajdywałem w gazetach niemieckich w postaci dialogu rozbitka z reporterem albo krótkich wspomnień publikowanych w prasie. Wykorzystałem także notatki własne oraz przypomniane depesze i książki okrętowe, znalezione we wrakach zatopionych jednostek wzdłuż naszego wybrzeża. Dużo informacji uzyskałem z książki pana Heinza Schóna. W ten sposób narodził się jakby drugi !t reportaż o tamtej tragedii. Osobiście chciałbym przybliżyć niektóre sprawy, obce dla lądowego szczura, jak również dla amatora wiedzy na temat okrętownictwa i zagadnień związanych z eksploatacją portu, budową statków oraz dramaturgią ludności w czasach wojen i powiązaniem zależności spraw czysto wojskowych z administracją cywilną i polityką państw zaangażowanych w dramat wojny. Historii "Gustloffa" ciąg dalszy .... Pierwsza wiadomość o zatonięciu "Gustloffa" przez storpedowanie go przez radziecką łódź podwodną, usłyszałem z ust oficera amerykańskiej żandarmerii w lipcu 1945 r. w miejscowości Yócklabruck na terenie Austrii, w rejonie podległym amerykańskiej strefie, byłem wówczas w organizowanej jednostce Polskiej Żandarmerii Pomocniczej przy amerykańskiej jednostce okupacyjnej w Austrii. Zostałem tam przyjęty w charakterze tłumacza do spraw związanych z przestępstwami popełnionymi przez Polaków. Na jednym ze szkoleń, jakie odbywały się codziennie, jeden z oficerów wyjaśniając nam sprawy ustalania nowych granic w Polsce, mówiąc o byłych Prusach Wschodnich, wspomniał o ; tragedii "Gustloffa" podczas ucieczek Niemców na zachód, przed armią czerwoną. Po raz drugi o tragedii "Gustloffa" dowiedziałem się od własnej żony, ówczesnej mojej narzeczonej, która w listopadzie 1945 r. powróciła do kraju z Niemiec, gdzie była wywieziona na roboty przymusowe razem ze swoją siostrą u Zofią. Przy okazji dowiedziałem się też o tragicznej śmierci kuzynki Ingeborg, która była na pokładzie "Gustloffa", Helenka (moja żona) opowiedziała mi wówczas, że: Jak weszli do nas amerykanie, to obie z Zosia pojechałyśmy w odwiedziny do naszej ciotki Emmy Reimus, mieszkającej w Mengede, niedaleko Dortmundu. Brat naszej mamy, wujek Paul (wyjechał po I wojnie światowej do • Niemiec i tam pozostał) ożenił się z Niemką i mieli dwie córki. Właśnie najstarsza z nich Ingeborg, miała wyjść za mąż i tu ciotka Emma pokazywała nam ile już zdążyli nakupować różnych prowiantów na mające się odbyć wesele Ingeborg, gdy nadeszła wiadomość o tragicznej śmierci córki na "Gustloffie". Po 56 latach, po raz trzeci zetknąłem się ponownie z "Gustloffem" kiedy po otrzymaniu książki pana Heinza Schóna (rozbitka z Gustloffa) w załączonej tam liście zaginionych znalazłem dane o śmierci Ingrid, która była wtedy powołaną do służby w marynarce wojennej III Rzeszy w kobiecym batalionie pomocniczym marynarki wojennej w Gdyni, należącym do II Dywizjonu Szkoleniowego Łodzi Podwodnych. Dywizja ta w ramach operacji "Kanibal" była przerzucana z Gdyni do Flensburga. Ingeborg była wraz ze swymi koleżankami zaokrętowana na "Gustloffie" gdzie około 250 dziewczyn zostało ulokowane w basenie kąpielowym z uwagi na brak miejsca, bowiem kabiny i wszystkie sale oraz korytarze były już pozajmowane przez uchodźców. Na dnie basenu porozścielano materace i w ten sposób rozwiązano problem ulokowania dziewcząt, lokalizacja okazała się wyjątkowo pechowa, bowiem w to właśnie miejsce uderzyła druga torpeda powodując natychmiastową śmierć biednych dziewcząt. Wiosną 1946 r. powołano mnie do służby wojskowej w Marynarce Wojennej i przydzielono do służby w Wydziale Oceanograficznym Marynarki Wojennej a ściślej mówiąc do Biura Hydrograficznego i zaokrętowano na okręcie z serii tzw. "ptaszków". Był to trałowiec, którego Niemcy Gak i in&z) eksploatowali podczas wojny. Po wojnie został odnaleziony w kanale Kilońskim i wraz z innymi sprowadzony do kraju. , Ponieważ należało uruchomić żeglugę przybrzeżna, Wydział Oceanograficzny łącznie z naszym Biurem Hydrograficznym, został zobligowany do pomocy Urzędowi Morskiemu w Gdyni. Praca nasza polegała między innymi na wykonywaniu prac pomiarowych potrzebnych do usuwania zalegających wraków na trasach przybrzeżnych, w portach i na redach portowych, oraz na ustawianiu znaków nawigacyjnych i wszelkiego rodzaju znaków ostrzegawczych w akwenach portowych i na pełnym morzu. Dodatkowo byłem zaangażowany jako tłumacz języka niemieckiego dla spraw związanych 7. odzyskiwaniem dokumentów i materiałów informacyjnych k jakie znajdywano w miejscowościach leżących wzdłuż polskiego wybrzeża. W związku z moją pracą, wielokrotnie miałem okazję zetknąć się z wieloma dokumentami niemieckiej Krieksmarine, dotyczącymi zatopionych okrętów i : statków handlowych, jakie zalegały na dnie Bałtyku w strefie polskiego wybrzeża. I tak pewnego dnia pojawił się w moim ręku komunikat Biura Bezpieczeństwa -Żeglugi Niemieckiej Marynarki Wojennej na temat tragedii "Gustloffa" a ściślej -h opis organizowania konwoju w dniu wyjścia "Gustloffa" z portu na Oksywiu w Gdyni w dniu 29.1.1945 r. Niedługo potem nasz "ŻURAW" znalazł się na miejscu zatopienia "Gustloffa". Tam dopiero zdałem sobie sprawę, że pod nami, na głębokości 60 metrów spoczywa dziewięciopiętrowy wrak jednego z najpiękniejszych statków pasażerskich. Odżyły wszystkie wiadomości jakie miałem dotychczas w głowie a zarazem dojrzała myśl, ażeby zebrać jak najwięcej informacji o tym nieszczęśliwym statku. Świadomość, że tam na dnie spoczywają trupy 9343 nieszczęśliwców a między nimi naszej kuzynki Tngrid, zdopingowała mnie do odszukania pełnej prawdy o tym tragicznym rejsie tego okrętu. I M właściwie to od tego dnia zaczął mnie prześladować cień "Gustloffa". Od tego też dnia nie ominąłem żadnej okazji aby zdobyć jakiekolwiek informacje na temat "Gustloffa". Odnalazłem kilku byłych robotników portowych, którzy podczas wojny byli zatrudnieni na stoczni i w porcie, pracując na pokładzie "Gustloffa". Byłem w posiadaniu kilkunastu artykułów z polskich gazet, ale najbardziej liczyły się artykuły z gazet niemieckich, które zdobywałem od marynarzy pływających na statkach handlowych. Oni to przebywając w portach zagranicznych, kupowali dla mnie tamtejsze gazety z artykułami dotyczącymi tragedii "Gustloffa". Gdzieś pod koniec roku 1949 zostałem zawezwany do biura Informacji Wojskowej Marynarki Wojennej. Tam od przesłuchującego mnie oficera, dowiedziałem się, że nie mając upoważnienia zbieram wiadomości o "Gustloffie" kontaktując się z różnymi ludźmi i utrzymuję kontakty z zagranicą a tym samym działam na szkodę PRL-u i jako wojskowy kontynuuję robotę szpiegowską. Włosy zjeżyły mi się na głowie i osłupiałem z wrażenia. Nasłuchać się musiałem całą masę inwektyw i moralitetów by w końcu przynieść wszystkie moje notatki i artykuły oraz podpisać zobowiązanie natychmiastowego zaprzestania interesowania się "Gustloffem". ;? Długo jeszcze interesowano się moją osobą, tym bardziej, że ukończyłem * Technikum Budowlane w Gdańsku i zdałem egzamin wstępny na Politechnikę Gdańską, co wydawało się wówczas podejrzane oficerom z biura informacji. Z trudem przychodziła mi nauka ze względów na obciążenie zajęciami i pływaniem na "ŻURAWIU". Nieraz miałem tygodniowe zaległości w uczęszczaniu na wykłady. W końcu w roku 1952, już jako żołnierz zawodowy zostałem zwolniony do cywila, zgodnie z rozkazem Ministra Obrony Narodowej. W tymże rozkazie było polecenie dla dowódców poszczególnych rodzajów sił zbrojnych PRL, aby zwolnić ze służby zawodowej i nadterminowej wszystkich wojskowych, którzy nie odpowiadają warunkom wynikającym z regulaminów służbowych Wojska Polskiego. W wyniku tego rozkazu w roku 1952 zwolniono z wojska wszystkich tych, którzy w jakiś bliżej nie określony sposób nie odpowiadali kryteriom wychowawców politycznych w swoich garnizonach. W takim systemie znaleźli się w cywilu przeważnie oficerowie przedwojenni oraz ci wszyscy, którzy według opinii oficerów politycznych nie odpowiadali wymogom żołnierza PRL. Ja i mnie podobni, którzy ukończyli lub zainicjowali studia, okazali się mało przydatni do dalszej służby zawodowej w Polskim Wojsku. Jak się później dowiedziałem, sprawa "Gustloffa" była w moim przypadku podstawą mego zwolnienia. Zająłem się studiami i pracą, zapominając o "Gustloffie". Tymczasem jeden z uratowanych rozbitków na "Gustloffie" niejaki Heinz Schón napisał książkę na temat tragedii "Gustloffa" pt: "Die GUSTLOFF KATASTROPHE". Wiadomość o wydaniu tej książki, poruszyła moją wyobraźnię i duch "Gustloffa" stanął przede mną. Wiele miesięcy potrzebowałem na sprowadzenie tej książki do kraju. Wreszcie w końcu roku 2000 książka nadeszła i zrobiła na mnie przeogromne wrażenie. Kiedy otworzyłem ją na stronie, gdzie figurował spis ofiar dziewczyn z batalionu kobiecego n Dywizjonu Szkoleniowego Łodzi Podwodnych i zobaczyłem nazwisko naszej kuzynki Tngrid Reimus, coś we mnie drgnęło i odżyła chęć napisania moich własnych wspomnień wzbogaconych o nową wiedzę z książki Schóna. W tym celu napisałem do autora książki list z prośbą o upoważnienie mnie do wykorzystania danych technicznych i statystycznych oraz kilku zdjęć w celu wydania własnego opracowania w którym chciałbym ustosunkować się do zagadnienia transportu morskiego uchodźców w końcowych fragmentach wojny, szczególnie z rejonu Prus Wschodnich w kierunku zachodnim w ostatniej wojnie światowej. Po jakimś czasie otrzymałem bardzo sympatyczną odpowiedź w której ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, autor sugeruje mi współpracę w polskim wydaniu jego książki, proponując mi jej tłumaczenie oraz napisanie do niej mojego komentarza. W związku z moim zdrowiem (białaczka, rwa kulszowa, wszczepiona zastawka aortalna i naturalnie mój wzrok kwalifikujący mnie do inwalidztwa I stopnia) musiałem odmówić, ale postanowiłem napisać dla potrzeb najbliższych mi osób, coś w rodzaju wspomnień związanych z tragedią "Gustloffa", bazując w dużym stopniu na książce pana Heinza Schóna. Obecnie, kiedy uspokoiłem moje pragnienie poznania szczegółów tragedii "Gustloffa", chciałbym sobie odpowiedzieć na kilka pytań dotyczących celowości storpedowania tego okrętu, tak z jednej jak i z drugiej walczących ze sobą stron. Zważywszy jednak, że to już ponad 50 lat temu miało miejsce, trzeba wrócić niestety do tamtych czasów w sprawach dotyczących traktatów międzynarodowych, jakie obowiązywały państwa uczestniczące w drugiej wojnie światowej, szczególnie zaś w odniesieniu do prowadzenia działań wojennych na morzu i w powietrzu, innymi słowy, chciałbym odpowiedzieć sobie na pytanie: dlaczego musiał zginąć "GustlofF? i dlaczego tak nowoczesny okręt w tak szybkim czasie zatonął? Moja znajomość w tej dziedzinie, jest niestety powierzchowna, ale tyle się już naczytałem, szczególnie w sprawach prawa międzynarodowego oraz z dziedziny okrętownicrwa i organizacji żeglugi z nautyką włącznie, że mogę chociaż w przybliżeniu odpowiedzieć na stawiane sobie pytania. ' fe " Droga na Zachód Dowództwo "Gustloffa" miało do wyboru dwie drogi morskie z Gdyni na zachód. Jedną z nich była droga dłuższa tzw. "szlak przybrzeżny", biegnący w odległości od 4 do 5 mil od brzegu na długości od Helu do Świnoujścia i dalej skręcając na północ (na zachód od wyspy Bornholm) Droga ta była wolna od min a jej średnia głębokość nie przekraczała 20-30 metrów co w dużej mierze ograniczało manewry nieprzyjacielskich łodzi podwodnych, co gwarantowało bezpieczny rejs dla statku o zanurzeniu 6-7 metra. Drugą drogą była tzw. "Droga przymusowa - 58" jak ją wówczas nazywali Niemcy. Była to droga "głęboka"_o średniej głębokości 20-80 metrów i była drogą krótszą, przebiegającą w odległości 12-25 mil od brzegu. Można się było tam spodziewać min oraz ataków nieprzyjacielskich łodzi podwodnych. Wiadomo, że wobec nie zapewnienia właściwego konwoju, dowództwo "Gustloffa" zadecydowało wybrać "drogę 58" na której można było rozwinąć większą ^ szybkość z uwagi na otrzymany meldunek (krótko przed opuszczeniem portu) o nie stwierdzeniu w tym rejonie radzieckich łodzi podwodnych. Tymczasem na wysokości Ustki i Łeby czatowała radziecka podwodna łódź gwardyjska "S-13" nie zauważona przez patrolowce niemieckie. Głębokość ok.60 m. dostatecznie zabezpieczała łódź podwodną przed jej wykryciem a Rosjanie posiadali dość informacji o przeprowadzeniu przez Niemców operacji ""Kanibal"" Wybór "drogi 58" okazał się tragiczny w skutkach dla "Gustloffa", który został w dniu 30 stycznia 1945 roku storpedowany trzema torpedami. Organizacja konwoju W styczniu 1945 roku kwatera Hitlera i najwyższe Dowództwo Niemieckiej Kriegsmarine zdawało sobie sprawę ze wznowienia ofensywy Armii Czerwonej oraz z utraty wielu rejonów Prus Wschodnich i Zachodnich a także z potrzeby przerzucenia masy materiału i sprzętu wojennego oraz ponad 2 miliony * mieszkańców Prus, na zachód. Przede wszystkim jednak najważniejszą sprawą było przerzucenie dwóch Dywizji Szkoleniowych Łodzi Podwodnych jakie > stacjonowały w rejonie Zatoki Gdańskiej i Botnickiej a których wartość strategiczna miała dla Hitlera wielkie znaczenie z uwagi na przygotowaną od dawna nowoczesną taktyczną broń dla łodzi podwodnych za pomocą której miał zamiar odwrócić losy wojny, niszcząc flotę aliantów na Atlantyku. Taki punkt widzenia nadszedł jednak za późno! Jedynie Wielki Admirał Dónitz zdążył wydać rozkazy dotyczące operacji "Kanibal" co pozwoliło na częściowe przerzucenie obu dywizji w rejony Flensburga i Lubeki. Nadeszła jednak chwila, że należało wyjść naprzeciw ucieczce dwóm milionom uciekających uchodźców, przed ofensywą Armii Czerwonej. Wiadomo już było, że jedyną drogą ucieczki na zachód jest droga morska przez Bałtyk. Rosjanie zajęli już Kónigsberg i kierowali się w kierunku Olsztyna i Gdańska. Stanęła więc sprawa zorganizowania na wielką skalę ewakuacji ludzi, sprzętu i materiałów na zachód. Niemcy byli zainteresowani przerzuceniem przede wszystkim potencjału wojskowego a przy wystarczającym miejscu także części uchodźców. W tych okolicznościach, wszystkie dotychczasowe statki KDF, jakie były w shiżbie wojska, stanowiły potencjalne środki transportowe dla potrzeb ewakuacyjnych. Także statki które służyły za koszary jak np. "Gustloff, Najwyższe Dowództwo Kriegsmarine utworzyło specjalny ośrodek pod nazwą "SEETRA" (seetransport- transport morski), którego dowódcą ustanowiono kontradmirała Konrada Engelhardta. Sztab jego urzędował na trasie Szczecin-Berlin w małym miasteczku Eberswald w byłych koszarach wojsk pancernych, Pierwszymi akcjami jakie z powodzeniem wykonał "SEETRA" była ewakuacja wojsk niemieckich z rejonów pomocnego frontu po utracie: Finlandii, Łotwy i Estonii. Wtedy to Kriegsmarine zastosowała po raz pierwszy zasadę ewakuowania razem z wojskiem również mieszkańców zagrożonych terenów. Było to jaskrawym przekroczeniem konwencji międzynarodowych odnoszących się do spraw ewakuacji ludności cywilnej i wojska na wypadek działań wojennych. I chociaż z początku były to setki kobiet, dzieci i starców to z czasem było ich tysiące a w końcu dziesiątki tysięcy. Engelhardt otrzymał pełne upoważnienie od Wielkiego Admirała Dónitza w ramach działania "Seetra" i wszystkich spraw związanych z ewakuacją. Nie musiał więc niczego uzgadniać z Gauleiterami (nie przychylnymi ewakuacji mieszkańców podległych sobie terenów) jak Erich Koch i Albert Forster. Engelhardt dopuszczał każdą ilość uchodźców do wejścia na pokład okrętów o czym nie zdążyło się dowiedzieć najwyższe dowództwo i kwatera Hitlera. Nikt tak dobrze jak sam Engelhardt nie zdawał sobie sprawy z tego, że tylko kwestią kilku lub najwyżej 10 dni jest oddanie rejonu Prus i Zatoki Gdańskiej Rosjanom, a może i całego wybrzeża aż po Szczecin i Świnoujście. Przed Engelhardtem było jeszcze jedno zadanie do spełnienia a mianowicie przerzucenie drogą morską z rejonu Kurlandii pięć dywizji w tym jednej pancernej, 31 Dywizji Piechoty oraz 511 oddział wojsk pancernych z rejonu Kurlandzkiego, Należało też w trybie natychmiastowym, przeprowadzić dodatkowe prace w kierunku przysposobienia okrętów pomocniczych dla celów ewakuacyjnych w tym do zwiększonej ilości pasażerów (przeważnie w ilości przekraczającej 400-600% stanu normalnego) chodziło tu przede wszystkim o < sprzęt ratunkowy osobisty, materace, tratwy i zaopatrzenie prowiantowe oraz dodatkowe łodzie ratunkowe. Dodatkową trudnością było uzbrojenie okrętów ewakuacyjnych w działa przeciwlotnicze co wymagało sporo przeróbek na pokładach tych okrętów. Najpoważniejszym jednak zagadnieniem dla Engelhardta, stanowił problem organizacji konwoju dla każdego z okrętów, mających opuścić port i wyjść w pełne morze. Czas naglił a setki tysięcy ludzi oczekiwało na ratunek, ucieczkę przez Bałtyk. Tymczasem już 16.1.1945 r., 3 Białoruski Front rozpoczął natarcie i wkrótce na drogach pojawiło się tysiące uciekinierów, zdążających w zorganizowanych i luźnych kolumnach w kierunku Gdańska i Gdyni, gdzie stacjonowały zbawcze okręty, mogące zabrać rzeszę uciekinierów na zachód. Okrzyk "die russen kommen" (Rosjanie nadchodzą!) mroził krew w żyłach i wywoływał niesamowity popłoch wśród uciekających, dezorganizując wszelkie zorganizowane przedsięwzięcia. Dla tysięcy ludzi ta ucieczka w niesamowitym popłochu, kończyła się tragicznie w lodowatym sztormie, w głębokich rowach przeciwpancernych lub na betonowym nabrzeżu w portach Zatoki Gdańskiej. Dla tych którzy dotarli do portu, pozostała jedna jedyna droga ratunku, jaką było dostanie się na pokład któregoś z okrętów ewakuacyjnych. Tymczasem z naczelnego dowództwa nadeszło polecenie wykonania operacji "HANIBAL", Operacja ta była ściśle związana z przerzuceniem na zachód dwóch Dywizji Szkoleniowych Łodzi Podwodnych (DSŁP) a z polecenia Engelhardta także uchodźców na zachód. Wracając do zagadnienia organizacji konwoju okrętów ewakuacyjnych, trzeba wyjaśnić, że podstawową jednostką bojową, ochrony przed atakiem łodzi podwodnych w tym przed torpedami były i są nadal kontrtorpedowce. Polska przed wojną miała kilka takich okrętów jak np. ORP-Błyskawica, ORP-Wicher, ORP-Piorun. Niemcy posiadali w tym rejonie zaledwie kilka sztuk w tym niektóre z nich były w remoncie. Do zwalczania łodzi podwodnych mogły być użyte również inne mniejsze okręty, chociaż z małym skutkiem. Jednak kontradmirał Engelhardt nie dysponował wystarczającą ilością okrętów konwojujących, co w poważnej mierze ograniczało organizację bezpieczeństwa okrętów ewakuacyjnych. Operacja "Hamilton" była oczkiem w głowie Wielkiego Admirała Dónitza, który licząc na nową strategię i taktykę z zastosowaniem nowej broni oraz nową kadrę, które po przerzuceniu ze wschodu na zachód, mogłaby stanowić o pokonaniu floty aliantów na Atlantyku. Tymczasem w połowie stycznia 1945 roku miała miejsce jedna z największych pomyłek Hitlera, która zadecydowała o ostatecznej klęsce Niemców. W głównej kwaterze Hitlera w Orlim Gnieździe, koło Ziegenberg niedaleko Bad Neuheim, skąd najwyższy rangą dowódca działań wojennych poprzez zwariowane rozkazy, zamierzał w szaleńczy sposób odwrócić losy wojny na swoją korzyść (pomimo, że wielka ofensywa Rundstedta "spaliła na panewce"). Na wschodzie jednak, w Prusach i dalekiej Kurlandii nadal trwał front i nadal nie wszystko było jeszcze stracone, chociaż nikt nie wiedział jak długo to będzie jeszcze trwało. Generał Gehlen szef oddziału "Fremde Heere Ost" (obce wojska na wschodzie) opracował sprawozdanie globalnej sytuacji na frontach ze szczególnym uwzględnieniem frontu wschodniego i przewidywanej zimowej ofensywy Rosjan, której celem miał być Berlin. Szef Sztabu Generalnego generał Guderian, osobiście stawił się w kwaterze Hitlera by przedstawić Hitlerowi sytuację i zaproponować dalsze działanie. Zebranie odbyło się w wielkiej sali narad generała Jodła (stale przebywającego w Orlim Gnieździe). Dwudziestu mężczyzn znalazło się tutaj, by przeżyć jedną z największych pomyłek swego wodza a byli m.in. Himmler, Góring, Keitel, generałowie: Christian, von Puttkammer, Winter i Burgdorf. Nie byli obecni Dónitz i Bormann. Guderian rozłożył przed sobą plany i szkice działań frontowych przygotowane uprzednio przez Gehlena. Na jego twarzy można było ? odczytać wielkie napięcie i pewien rodzaj strachu. Generał westchnął i zaczaj słowami: "mój wodzu!" i rozpoczął przekazywanie Hitlerowi druzgocącego go referatu. Dobierając najdelikatniejsze słowa, Guderian usiłował przekonywać Hitlera o konieczności utrzymania frontu wschodniego, w ciągu najbliższych 24 godzin, kosztem wspomożenia siłami frontu zachodniego. Z całą pewnością, zapewniał Guderian, Rosjanie rozpoczną ofensywę zimową, której celem jest v Berlin w ciągu najbliższych trzech dni. Posiadają obecnie przeważającą masę ? ludzi, materiału i sprzętu, pozwalające na zdobycie niemieckiej stolicy. Na podstawie materiałów naszego wywiadu dziesięciu niemieckim żołnierzom, Rosjanie są przygotowani przedstawić swoich stu czerwono armistów, jednemu niemieckiemu czołgowi siedem czołgów ruskich a dziesięciom działom artyleryjskim dwieście dział rosyjskich. Guderian zakończył swoje przemówienie słowami: "mój wodzu, jest pięć minut przed dwunastą. Mam nadzieję, że na podstawie odczytanego przeze mnie dzisiejszego sprawozdania generała Gehlena, podejmie pan właściwą decyzję przerzucenia potrzebnej ilości posiłków na front wschodni, jeszcze dzisiejszej nocy ....!" Z wielkim zdenerwowaniem, jakie z minuty na minutę dojrzewało na twarzy s Hitlera, wyskoczył jak opętany ze swego krzesła i z głosem nie znoszącym sprzeciwu, wrzasną}: "natychmiast zwolnić autora tego raportu!!!'* a on czuje się jak w domu wariatów. Wszyscy obecni wstrzymali na chwilę oddech i spojrzeli w stronę Gehlena a potem na Guderiana. Jednak Guderian był przygotowany na najgorsze. Powstał i spokojnym głosem powiedział: "mój wodzu, jeżeli ma być zwolniony generał Gehlen, to proszę o zwolnienie także i mnie". Nigdy jeszcze żaden oficer sztabu generalnego, nie odzywał się w ten sposób do Hitlera, Wszyscy obecni byli przekonani, że także i Guderian będzie musiał odejść. Jednak Hitler skinął przecząco i usiadł na krzesło, skąd rozwścieczony przed chwilą wyskoczył. Przez minutę zalegała cisza a później Hitler przekazał zebranym swoją decyzję, która brzmiała: "żadnych pomocy dla wschodniego frontu, tam bowiem mogę jeszcze stracić ziemie ale na zachodzie nie, wschód musi sobie sam pomóc". Tak więc kości zostały rzucone. Na froncie wschodnim daremnie oczekiwano na pomoc z zachodu. Hitler ciągle nie wierzył w zimową ofensywę Rosjan. W niecałe trzy dni, Armia Czerwona zalała Prusy Wschodnie i Zachodnie a czołgi rosyjskie znalazły się na przedmieściu Elbląga. Tymczasem Hitler nadal był przekonany, że Rosjanie nie uderzą pierwsi, jego zdaniem Jest to największy bluff od czasów 5 Dżingischana", W kwaterze Hitlera, w najwyższym dowództwie Wehraiachtu oraz w kwaterze naczelnego dowódcy niemieckiej marynarki wojennej, zdawano sobie sprawę, że o żadnym przeciwstawieniu się Rosjanom mowy już być nie może. Stało się wiadomym, że ponad dwa miliony uchodźców z rejonu Prus, będzie usiłowało przedostać się na zachód jedyną drogą jaką jest Bałtyk. Refleksja ta nadeszła jednak za późno. Nadeszła godzina podjęcia największej w dziejach żeglugi morskiej ewakuacji mieszkańców rejonów nadbałtyckich. Wielki Admirał Dónitz powziął takie postanowienie wszystkimi dostępnymi sobie środkami, przeprowadzić ewakuację ludności cywilnej, wykorzystując do tego celu operację "Kanibal" oraz powołaniem "M.O.K" czyli Marinenoberkomand do Ost (naczelne dowództwo marynarki wojennej na rejon Bałtyku) powołując na dowódcę admirała Kummerza. JLIŻ 15 stycznia 1945 admirał Engehardt jako naczelny dowódca do / spraw żeglugi na Bałtyku odebrał depeszę z Berlina, zawiadamiającą go o pełnej l odpowiedzialności za przerzucenie wojska, materiału i sprzętu na zachód wraz z uchodźcami w miarę posiadania miejsca na okrętach ewakuacyjnych. Niebawem też nadeszła depesza od Admirała Dónitza, że: "porty nad Zatoką Gdańska należy oddać Rosjanom a obie dywizje DSŁP przerzucić natychmiast na zachód, Do tego celu należy przeznaczyć okręty pomocnicze marynarki wojennej: "Gustloff', "Hansa", "Hamburg", "Deutschland" oraz potrzebne jednostki pomocnicze dla celów konwoju. Według rozkazu Dónitza należało umieścić na okrętach .JH. ewakuacyjnych następujące ilości uchodźców: 3000 na "Hansie", 5000 na "Hamburgu", 6000 na "Deutschland'zie" oraz 6000 na "Gustloffie" co oznaczało 20 tysięcy uciekinierów na czterech okrętach. Tymczasem w samej Gdyni na nabrzeżach oczekiwało ponad sto tysięcy uciekinierów na wejście na pokład okrętów ewakuacyjnych, a w Gdańsku o wiele więcej uciekinierów oczekiwało na ratunek. Zaczęła się więc nerwowa i chaotyczna organizacja przygotowywania okrętów ewakuacyjnych do przyjęcia ponad normatywnej ilości uchodźców. Zgodnie z określoną ilością pasażerów, zamówiono odpowiednie ilości sprzętu ratunkowego. Tymczasem już po kilku dniach okazało się , że okręty przyjmowały większe ilości ludzi i tym samym zmniejszało się bezpieczeństwo pasażerów. To samo dotyczyło organizacji konwojów do czego przydzielono przestarzałe jednostki pływające, jakie ••;;± stacjonowały w portach Gdyni i Gdańska a przystosowane do ewentualnego zwalczania i wykrywania łodzi podwodnych. W efekcie chaosu i rozgardiaszu, ale przede wszystkim rozpoczęciu ofensywy Armii Czerwonej i ogólnemu panicznemu strachowi, dało o sobie znać, jedne niedopatrzenia za drugimi. Na przykład, kiedy nadeszły zamówione kamizelki ratunkowe dla "Gustloffa" to na jego pokładzie było nie 6000 pasażerów (jak planowano) ale dochodziło do dziesięciu tysięcy. Tak samo działo się z innymi detalami i także na innych okrętach. Najbardziej jednak brakowało jednostek do konwojowania. W skutek nalotów zbombardowane zostały stojące w porcie jednostki handlowe i marynarki wojennej a także stocznie i magazyny. Z dnia na dzień dochodziły wiadomości o oddawaniu Rosjanom coraz to innych miejscowości. Kiedy wreszcie nadszedł dzień wypłynięcia "Gustloffa" i "Hansy" sprawa konwoju wręcz uniemożliwiła ich wyjście z portu. Jeżeli sprawami morskimi zajmował się "Seetra" to sprawami bezpieczeństwa poszczególnych jednostek pływających zajmował się oddział IX Dywizji Bezpieczeństwa, stacjonujący w Gdyni, Był on odpowiedzialny za . przygotowanie jednostek konwojowych (jak np. kontrtorpedowce, minowce, traulery, łodzie torpedowe, poszukiwacze min, stawiacze min, łodzie pościgowe itp.) Nikt tak dobrze nie zna sytuacji wielkiego okrętu ewakuacyjnego, którego należy obronić przed atakiem łodzi podwodnej oraz przed nalotami lotniczymi. Jeżeli przed łodzią podwodną może ochronić odpowiednia ilość jednostek konwojowych to przed bombom lotniczą jedynie artyleria przeciwlotnicza. Sytuacja w portach Gdyni i Gdańska z dnia na dzień pogarszała się z uwagi na przepełnienie ludźmi okrętów ewakuacyjnych a ponad to Rosjanie zbliżali się do przedmieść Gdyni i Gdańska. Zbliżały się ostatnie godziny bezpiecznego wyjścia z Gdyni "Gustloffa" i "Hansy". Właściwe okręty konwojowe nie były w dyspozycji i oczekiwano na ich wpłynięcie do portu. Dowódca IX Oddziału Bezpieczeństwa w Gdyni był bardzo zaniepokojony gotowością "Hansy" ora/ "Gustloffa" do wypłynięcia z Gdyni. Dla niego, bezpieczeństwo ludzi i okrętów było najważniejszym przykazaniem. Jako stary marynarz i doświadczony specjalista, umiał sobie wyobrazić następstwa, jakie mogły się wydarzyć w razie nie skompletowania konwoju. Patrząc na wysokie burty obu okrętów oraz na ich wysokie nadbudówki i w ogóle na 9-cio piętrowy kadłub "Gustloffa" i na wcale nie mniejszy kadłub "Hansy" silnie przyciągające rosyjskie samoloty i łodzie podwodne. Z daleka dochodził huk dział a tu i ówdzie pokazywały się radzieckie czołgi siejąc panikę i strach i dezorganizując wszystko dookoła. Dowódca IX Dywizjonu Bezpieczeństwa, nerwowo oczekiwał na wejście kontrtorpedowca, który ciągle jeszcze stał na doku w stoczni. Z innych źródeł i zapisków Jesienią w 1946 roku przeprowadzano prace remontowe w budynkach marynarki wojennej na Oksywiu i w piwnicach znaleziono sporą ilość rozmaitych dokumentów byłej "Kriegsmarine" III Rzeszy. Ponieważ sporo dokumentów poniemieckich przechodziło przez moje ręce z tytułu funkcji tłumacza i nieraz na pokład "Żurawia" przynoszono całe paczki różnych pism i teczek, tak i pewnego jesiennego dnia, przyniesiono na pokład "Żurawia" kilkanaście teczek z meldunkami pomiędzy "Gustloffem" a Biurem II Dywizji Szkoleniowej Łodzi Podwodnych na Oksywiu i IX Dywizjonu Bezpieczeństwa z okresu stycznia i lutego 1945 roku. Z tych właśnie notatek porobiłem sobie wówczas sporo odpisów, które zawierały informacje o "Gustloffie". Niestety duża część została mi zabrana przez oficera dochodzeniowego Informacji Wojskowej Marynarki Wojennej. Część tych notatek pochodziła z okresu, kiedy "Gustloff * był okrętem koszarowym na którym stacjonował II Dywizjon Szkoleniowy Łodzi Podwodnych, oraz z ostatniego dnia pobytu na Oksywiu "Gustloffa". Do najciekawszych notatek należały meldunki "Gustloffa" przeistoczonego w okręt ewakuacyjny z okrętem ewakuacyjnym "Hansa". Oba okręty były z serii statków pasażerskich należących do KDF i oba wyszły tego samego dnia w morze. Będąc już w posiadaniu szeregu notatek na temat "Gustloffa" miałem okazję do skonfrontowania wielu depesz, meldunków i rozkazów, co pozwoliło mi na przybliżenie się do tragedii, którą na swój sposób pragnąłbym opisać. A oto ciąg dalszy tragedii, według nadawanych depesz i moich uzupełnień: Oba okręty o godzinie 12 - wychodzą w morze, konwojowane przez trzy małe jednostki typu: poszukiwaczy torped, co było właściwie parodią fachowo rozumianego konwoju. Wpierw wyszedł "Hansa" a potem "Gustloff" wyprowadzani przy pomocy holowników. "Oba okręty będące przez 3-4 lat okrętami koszarowymi, robiły wrażenie aut wyciągniętych z garażu, po -:u kilkuletnim garażowaniu, skomentowano tak na pomoście wśród oficerów wachtowych na "Hansie". Ostatnie 24 godziny na "Gustloffie" natłok uchodźców byJ tek Włefiei^ że większa część Hudzi została nie wciągnięte na Yistę pasażerów. Ostatnia lista została o godz. 12 - przekazana do dowództwa (dotyczyła wyłącznie obsady wojskowej). Odpowiedzialny na "Gustloffie" za zaokrętowanie wojskowych oficer, nie zdawał sobie sprawy z tego, że lista uchodźców wynosiła 4424 osoby cywilne, 918 wojskowych, 173 marynarzy (marynarki handlowej), 373 kobiet z pomocniczej służby marynarki wojennej, oraz 162 ciężko rannych -^ żołnierzy z Armii Kurlandzkiej, co dawało w sumie 6050 osób. Dopiero po wyjściu w morze, okazało się, że liczba uchodźców wynosi 8856 co oznaczało, że w ostatnich 24 godzinach na pokład "Gustloffa" weszło (a raczej się wdarło) ponad 4 tysiące osób, których nie wpisano na listę. Tymczasem z rozkazu Admirała Dónitza wynikało, że "Hansa" miała zabrać 3000 a "GustlofP' 6000 uchodźców. Atmosfera na "Gustloffie" staje się coraz bardziej napięta z powodu konwoju. Na przykład radiostacja, która nie pracowała przez 4,5 roku, bo była zbędna na okręcie koszarowym miała zaledwie 48 godzin czasu na doprowadzenie jej do stanu używalności a obecnie obciążona na wszystkich trzech falach. To samo dotyczy stacji szyfrowej oraz dwóch stacji bezpieczeństwa dla lotnictwa i łodzi podwodnych oraz specjalna stacja na ultra krótkich falach (zaszyfrowana jako "ORANGE"). W eter biegły, jedna depesza za drugą, ale tylko te najważniejsze dobiegały na pomost kapitański. Właśnie o 12 - nadeszła depesza określająca cel rejsu, który teraz dopiero stał się wiadomy a okazał się nim Kieł oraz Flensburg. Wiadomość szybko rozniosła się wśród pasażerów a wielu z nich łącznie z dowództwem okrętu od kilku już dni oczekiwało na tą wiadomość, która nareszcie nadeszła, co uspokoiło i poprawiło nastrój na pokładzie. O godz. 13 - przeciętna ilość przyjmowanych i odbieranych depesz wynosiła około 30 na godzinę. Radiostacja na Oksywiu otrzymywała co pół godziny dane dotyczące: szybkości okrętu, sytuacji w maszynowni głównej, uzupełnień listy pasażerów, danych atmosferycznych, stanu morza oraz innych ważniejszych depeszach otrzymanych z innych jednostek jakie odbierała stacja okrętowa. O 14 - kapitan nadał depeszę następującej treści: "zwalniam dwa poszukiwacze torped z powodu ciężkiego stanu morza - gdzie jest oczekiwany konwój?" Okazało się bowiem, że przydzielone dla konwoju "Gustloffa" dwa poszukiwacze torped, wobec ciężkiego sztormu ledwie utrzymywały się na wodzie i praktycznie nie nadawały się do ochrony tak potężnego okrętu. Już w kilka minut Oksywie depeszuje: "okręty tankują paliwo - konwój w drodze". "Gustloff" powoli zbliżał się do Półwyspu Helskiego. Pogoda pogarszała się z godziny na godzinę. Kryształki lodu osadzały się na szkłach lornetek, dyżurujących oficerów na pomoście kapitańskim. Dowódca okrętu kapitan marynarki handlowej Friderich Petersen, zatopiony jest w swoich myślach. Nie czuje się bezpiecznie w sytuacji w jakiej znalazł się jego okręt w roli okrętu ewakuacyjnego z przeszło l O tysiącami pasażerów na pokładzie wśród których przeważającą ilość stanowiły kobiety z dziećmi i starcy, których należało ti przewieźć na Zachód. Zrobił co prawda przez ostatnie 40 lat wiele dziesiątek tysięcy mii morskich, przemierzywszy prawie wszystkie oceany i dowodził różnymi statkami ale "Gustloff' znalazł się po raz pierwszy w tak anormalnej sytuacji w której okręt jest kilkakrotnie przeładowany ponad swój ą techniczną możliwość do której został zbudowany. Pomyślał też o swojej załodze, która w swojej mierze była bardzo przestarzała, bo średnia wieku przekraczała 50 lat i do tego przeważali Chorwaci, a gdyby miało się coś wydarzyć? Fridrich Petersen w tym momencie przycisnął mocniej swoją lornetkę do oczu, co pozwoliło mu odbiec na moment myślą od jakiegokolwiek wydarzenia jakie mogłoby przytrafić się jego okrętowi. Już od kilku dni przekonywano go, że Zatoka Gdańska i Bałtyk Południowy a w szczególności jego trasa, tak zwany "szlak głęboki" są wolne od lodzi podwodnych, ale kto zaręczy jaka jest sytuacja w tej chwili i następnych? a w ogóle, czy te optymistyczne prognozy będą aktualne w nocy? Obecni na pomoście oficerowie marynarki wojennej znacznie lepiej wyszkoleni i uświadomieni od swego dowódcy, kapitana marynarki handlowej, o możliwościach ataku rosyjskich łodzi podwodnych na tak wyśmienity cel jakim był "Gustloff' ze swoim 9-cio piętrowym kadłubem i działami przeciwlotniczymi. Zdawali sobie oni doskonale sprawę z tego gdyby nagle ich okręt znalazł się przed rurą peryskopu nieprzyjacielskiej łodzi podwodnej. Zdawali sobie oni również sprawę z niebezpieczeństwa ataku lotniczego o którym na morzu jest trudno ostrzec. Nagle któryś z oficerów dostrzegł "Hanse" stojącą na kotwicy na redzie portu wojennego na Helu, Dlaczego ona stoi? Po chwili sygnalista odebrał sygnały; "Gustloff -zakotwiczyć i czekać na dalsze rozkazy". O godzinie 14 - maszyny "Gustloffa" . zatrzymały się z hukiem i zgrzytem wyskoczyły z luk kotwicznych łańcuchy. "Hansa" depeszuje: "czekamy na konwój i dlatego zakotwiczyliśmy". Na górnych pokładach obu okrętów zaroiło się od ludzi, ciekawych przyczyn postoju. Tymczasem nadeszła burza śnieżna a termometr wskazywał -17°C a wiatr wzmógł się o dalsze dwa stopnie. O tej też godzinie, nadeszły do portu w Gdyni oczekiwane tam jednostki konwojowe dla "Gustloffa" i "Hansy" i stanęły przy bazie paliwowej do zatankowania. Do Helu można było jeszcze jakoś tolerować te dwa okręty skierowane do konwojowania, jakimi były dwie łodzie patrolowe zwane także poszukiwaczami torped (chodzi tu o poszukiwanie wystrzelonych podczas ćwiczeń torped przez łodzie podwodne) natomiast do dalszego konwoju przesz Bałtyk potrzebne są jednostki specjalne, posiadające odpowiednie uzbrojenie i wyposażenie przeciw łodziom podwodnym i samolotom oraz minom powietrznym i wodnym. Atmosfera napięcia pasażerów z chwila zamilknięcia maszyn i zrzucenia kotwicy, powiększyła się o strach i brak informacji. Oficer < rejsowy, kapitan Weller ogłosił przez megafony: Uwaga! Uwaga! do wszystkich pasażerów. Nie ma żadnych powodów do obaw. Uprasza się o spokój, należy zastosować się do wszystkich uwag jakie dotychczas przekazano, należy pozostać w kamizelkach ratunkowych, nie wolno ich zdejmować, rejs niebawem zostanie kontynuowany, prosimy o zachowanie spokoju". Słowa 35 letniego kapitana jakie rozległy się z pomostu kapitańskiego, wpłynęły uspokajająco na pasażerów. Nie będzie powrotu do Gdyni, pocieszali się nawzajem. Tymczasem przebywający na pomoście oficerowie z wielką niecierpliwością oczekiwali na pojawienie się jednostek konwojowych. Jednak zamiast tego, sygnalista z "Hansy" :z-5; zasygnalizował: "Hansa ma awarię maszyn, konwoju nadal nie ma". Przeważa przekonanie, że jeżeli najdalej za pół godziny nie nadejdzie konwój to ludzie na pokładzie mogą wpaść w panikę. Poza tym bano się nalotu lotniczego z chwilą ustania burzy śnieżnej, która trwa już od pół godziny. Oficerowie zdawali sobie sprawę z tego, gdyby pilot odkrył te dwa potężne okręty, jaki byłby skutek takiego nalotu bombowców. Dla wytrawnego pilota morskiego sprawa byłaby jasna: oba okręty oczekują na swoje konwoje. Stąd też każda minuta oczekiwania okazywała się być godziną. Zaistniała jeszcze jedna paskudna okoliczność, a mianowicie dowództwo w Gdyni, wiedząc o przedłużaniu się wyjściu konwoju, miało w planie wysłać na Hel dwa tysiące uchodźców na różnych holownikach, by umieścić ich na obu okrętach oczekujących na konwój. Bowiem od chwili wyjścia w morze obu okrętów ewakuacyjnych z Gdyni, liczba oczekujących tam uchodźców powiększyła się parokrotnie i nadal przybywały tam pociągi z różnych stron z uciekinierami na Zachód, marzących o dostaniu się na jakiś okręt. Depesze w tej sprawie biegną jedne za drugą pomiędzy "Hansą" i "Gustloffem" oraz dowództwem na Oksywiu. Jak długo jeszcze potrwa postój i ile jeszcze miejsca jest na okrętach ewakuacyjnych? Na potwierdzenie tych przypuszczeń nadeszła na "Gustloffa" depesza: Jak długo potrwa postój - ilu uchodźców można jeszcze przyjąć na pokład ?" Jakieś rozwiązanie musiało jednak niebawem nastąpić. Kolejna depesza "Gustloffa" na "Hansę": "Jak długo jeszcze potrwa naprawa awarii?" Odpowiedź każe jednak na siebie dłużej czekać. Tymczasem na "Hansie" jest niespokojnie. Awarię usunięto i po wyciągnięciu kotwicy, okazało się, że uszkodzony jest mechanizm sterowniczy. Z powodu kilkuletniego postoju zastrajkowały niektóre elementy. W wyniku niesterowalności, okręt począł dryfować w kierunku stojącego niedaleko wraku, zbombardowanego okrętu szkoleniowego "Schleswig-Holstein" (l 8.XII. 1944) W ciągu kilku minut zaistniała groźba zderzenia się "Hansy" z wrakiem. Ludzie stojący na górnym pokładzie widząc co się dzieje i świadomi kolizji, zaczęli krzyczeć, śmiertelnie przerażeni. Natychmiast rozstawiono straże z odbezpieczoną bronią przed łodziami ratunkowymi. Po minucie niebezpieczeństwo minęło. Zaledwie 30 metrów od wystającego z wody wraka, udało się przesunąć okrętowi. Tymczasem na "Gustloffie" odebrano znowu nową depeszę: "Hansa niezdolna do dalszej podróży - konieczny jest remont - płyńcie dalej - szczęśliwej podróży". Takiej sytuacji nikt nie przewidział. Niebawem ukazały się jednostki konwoju. I znowu nowa niespodzianka. Z zapowiedzianych trzech okrętów konwoju, przysłano tylko dwa tzn. torpedowiec "Lówe" oraz poszukiwacz torped "TF-19". Kapitan rejsowy Weller, pierwszy zareagował "chyba będzie lepiej poczekać aż do rana na "Hanse" niż płynąć z takim nędznym towarzystwem, imitującym konwój?". Decyzja jednak należała do dowódcy "Gustloffa" kapitana marynarki handlowej Friedricha Petersona. Tymczasem dowódca Oddziału IX Dywizji Bezpieczeństwa Żeglugi w Gdyni kapitan Leonhard analizując sytuację, był przekonany, że "GustlofP' będzie musiał poczekać do rana aż usuną awarię "Hansy". Do jutra sytuacja się wyjaśni i będzie można wysłać właściwe jednostki konwojowe, odpowiednie do wielkości obu okrętów ewakuacyjnych. Torpedowiec "Lówe" zdobyty w roku 1940 podczas ataku na Norwegię wraz z poszukiwaczem torped "TF-19" nie były dotychczas w żadnej poważniejszej kampanii. "TF-19" służył do wyławiania wystrzeliwanych w czasie ćwiczeń torped, nie może z całą pewnością służyć za ochronę takich kolosów jak "Gustloff i "Hansa", myślał kapitan Leonhard. Dobrze też się stało, że oba okręty zakotwiczyły na redzie portu wojennego na Helu, czekając do jutra i (O Czekanie tną tutaj SWOJą dobrą Stronę i właściwy konwój d Ja ochrony. W tym momencie rozmyślań kapitana Leonharda nadeszła nowa depesza: "Gustloff podniósł kotwicę- rozpoczął swój rejs na Zachód - Hansa pozostała na miejscu" Tymczasem na "Gustloffie" kapitan Weller westchnął z ulgą, że decyzja rozpoczęcia rejsu bez odpowiedniego konwoju, nie wyszła z jego rozkazu ale z rozkazu dowódcy IIDSZŁP. Z chwilą gdy zazgrzytały łańcuchy kotwiczne, na pokładach "Gustloffa" nastąpiło odprężenie. Rozległ się stukot maszyn uruchamiających olbrzyma. Tym samym udało się umknąć przyjęcia proponowanych dalszych 2 tysięcy uchodźców jacy mieli nad ranem dopłynąć. Ta samotna podróż "Gustloffa" nie obyła się na pomoście kapitańskim bez dyskusji i komentarzy a nawet kłótni w odniesieniu do szybkości, jaką powinien płynąć "Gustloff na Zachód, między dowódcą okrętu kapitanem marynarki handlowej Friedrichem Petersonem a dowódcą ewakuacji kapitanem korwety marynarki wojennej Wilhelmem Załrnem. Szybkość pływającego okrętu ewakuacyjnego (również czysto pasażerskiego) ma podczas wojny fundamentalne znaczenie dla bezpieczeństwa okrętu przed atakami łodzi podwodnych. Okręty te muszą posiadać większą szybkość od łodzi podwodnych. Nigdy dotychczas nie udało się niemieckiej łodzi podwodnej storpedować wielkiego okrętu pasażerskiego. A za tym w tym rejsie "Gustloff powinien płynąć z szybkością większą od ruskiej łodzi podwodnej. Ale jaką szybkość może osiągnąć "Gustloff ? Na pewno nie taką, jaką posiadał przed wybuchem wojny. Zbyt długie stanie w porcie w charakterze koszar dla H DSZŁP, miało spory wpływ na dyspozycyjność maszyn głównych jak i pomocniczych. Nie będzie więc możliwe by natychmiast rozwinąć maksymalną szybkość, ale 12 węzłów "Gustloff będzie mógł z siebie wydobyć. Ale dla wytrawnego kapitana Zamrą, dowódcy łodzi podwodnych, taka szybkość wydaje się nie tylko nie wystarczająca ale i niebezpieczna w tym rejonie Bałtyku. Zahn umie ocenić niebezpieczeństwo w przypadku ataku ruskiej łodzi podwodnej. Musimy płynąć z szybkością co najmniej 15 węzłów co jest absolutnie potrzebne dla minimum bezpieczeństwa, domagał się kapitan Zahn. Kapitan Peterson skwitował to, tylko jednym słowem: "niemożliwe!" Miał on ku temu swoje powody. Znał swój okręt i wiedział na co go stać. Znał też warunki budowy tej jednostki jako statku pasażerskiego, jednoklasowego dla potrzeb propagandy NSDAP a nie dla zdobywania "niebieskiej wstęgi Atlantyku", a jego szybkość przewidywana wynosiła 15,5 węzła i na dzisiaj pływanie z taką szybkością było realnie niemożliwe. 12 węzłów to największa szybkość dla "Gustloffa", powtórzył kapitan Peterson. Dodatkowo należało uwzględnić fakt, że podczas bombardowania Gdyni w dniu 18.XII.1944 r., jedna z bomb upadła tuż obok burty okrętu, będącego wówczas okrętem koszarowym i jeden z odłamków przebił burtę i przedziurawił ściankę tunelu wału silnikowego. Otwór ten został naprawiony w stoczni, jednakże niewystarczająco na potrzeby pływania na pełnym morzu. Z uwagi na jego ówczesny charakter okrętu koszarowego na nabrzeżu Oksywskiego portu wojennego, "W normalnych warunkach okręt nie powinien wychodzić w morze" stwierdził stanowczo kapitan Peterson. Ale czy w końcu stycznia 1945 roku istniejące warunki można było uznać za normalne? Przy maksymalnej . ,n szybkości "Gustloffowr w każdej chwili grozi awaria wału i urządzeń ; ^ sterowniczych z wałem śrubowym włącznie, a za to nikt nie będzie chciał przejąć odpowiedzialności. Musi więc pozostać według racji kapitana Petersona "12 węzłów i ani węzła więcej". Decyzja kapitana Petersona wcale nie zmniejszyła \; napięcia wśród grupy oficerów marynarki handlowej i wojennej. Zbyt wiele problemów w ostatnim czasie nie zostało uregulowanych, szczególnie problemy podziału i kompetencji pomiędzy oficerami marynarki wojennej i handlowej. Jedynie kompetencje kapitana Petersona były jednoznaczne, bowiem dowodził okrętem ewakuacyjnym "MS/Gustloff', ale przy sterze, stał dla przykładu sternik marynarki wojennej a przy telegrafie maszynowym stał podoficer marynarki wojennej w randze Mata, oboje otrzymuj ą rozkazy od oficera wachtowego marynarki handlowej, oraz kapitana Petersona. Sytuacja nie do pozazdroszczenia "wszystko rozstrzygnie się podczas rejsu" pomyśleli oficerowie z obu stron. W między czasie zajęto się analizą pogody na najbliższą godzinę i na najbliższą noc. Nie wyglądało to zbyt zachęcająco, ale dobrze dla bezpieczeństwa okrętu. "Wiatr: West-Nord, siła wiatru: 6-7, wieczorem zmiana kierunku na West i obniżenie prędkości wiatru do 5, śnieżyca, widoczność 1-3 mile, temperatura: -14°C- -18°C". Wiatr stał się przyczyną wzrostu zachorowań na chorobę morską wśród pasażerów. Śnieżyca i mróz stały się powodem silnego oblodzenia urządzeń ratunkowych. Na górnym pokładzie kilku marynarzy zaczęło zeskrobywać lód z dział przeciwlotniczych z minimalnym skutkiem, bowiem już po kilku minutach działa zostały ponownie oblodzone jeszcze grubszą warstwą lodu. "W tej zupie, gdzie nie widać wyciągniętej ręki nie dojrzy nas żaden samolot nieprzyjacielski" zauważył jeden z marynarzy. Z pełnym zaciemnieniem płynął "Gustloff" przez nadchodzącą, mroźną, zimową noc. Na zewnątrz nie prześwitywał najmniejszy promyk światła. Morze stawało się coraz bardziej niespokojne. Wysokie fale uderzały o burty i przelewały się z łoskotem przez dziób 9-cio piętrowego kolosa. Na pomoście oficerowie wachtowi z trudem utrzymywali w ręku swoje lornetki przy oczach i co rusz musieli oczyszczać z kryształów lodu szkła okularowe. W miarę jak zegar przesuwał się do przodu, morze i śnieżyca wzmagały się coraz bardziej i wiał lodowaty wiatr. Na zewnątrz poza wachtowymi na pomoście, była grupa marynarzy oczyszczających lód z dział przeciwlotniczych i poza tym nie było nikogo. Zaraz po ominięciu Półwyspu Helskiego na "Gustloffie" odebrano depeszę z eskortującego poszukiwacza torped "TT-19" o następującej treści "mam rysę i pękniecie na spawie - nacieka woda - proszę o zwolnienie z konwoju" Powrót "TF-19" musi zostać zezwolony. "Gustloff' zostaje tylko z jedną jednostką eskortującą, torpedowcem "LÓWE": Jeszcze nam tego brakowało" pomyślał kapitan Peterson. "Mały piesek prowadzi olbrzyma przez ciemną noc" - , I n te skomentował jeden z oficerów marynarki wojennej i miał rację, porównując wielkości obu okrętów. Ale "Gustloff" nie jest sam. Jeszcze tej nocy okaże się jak ważna była eskorta. "Gustloff' podjął swój wyścig ze śmiercią. Tymczasem na pomoście trwała wytężona obserwacja powierzchni morza. Szczególnie wzrok wytężali: kapitanowie Peterson i Zahn. Ten ostatni, będąc dowódcą ewakuacji II DSZŁP był szczególnie obciążony akcją "Kanibal", która miała za cel główny przemieszczenie wyszkolonej dywizji łodzi podwodnych na Zachód. On jeden wiedział znacznie więcej co kryje się za tą akcją, a kryło się nowe rozwiązanie ataku floty angielskiej, przez nowy typ Niemieckiej łodzi podwodnej "typ-XXVI". Była to tajna broń III Rzeszy zaplanowana jako zwrot w końcowej fazie wojny na Atlantyku. Miało być to wznowienie wojny podwodnej na Atlantyku z nową taktyką strategii atakowania oraz z unowocześnionym typem łodzi podwodnej "XXVI" a także z odpowiednio wyszkoloną załogą. Te nowe okręty podwodne posiadały bardziej nowoczesny kształt i udoskonalone urządzenia sterownicze oraz aparaturę podsłuchową. Mogły one pod wodą rozwijać szybkość do 12,5 węzłów. Były to okręty o średniej wielkości o wyporności nawodnej około 840 BRT i podwodnej 925 BRT o długości około 60 metrów i szerokości 5,5 metra, oraz zanurzeniu 5,9 m. Na powierzchni rozwijały prędkość 14 węzłów. Natomiast posiadały wprost niewiarygodną możliwość rozwinięcia szybkości pod wodą aż do 25 węzłów, co w owym czasie było szczytem marzeń Anglików i Amerykanów. Okręty te posiadały także olbrzymi zasięg pływania i tak np. przy prędkości 10 węzłów mogły przebyć trasę długości 7300 mil morskich. Posiadały uzbrojenie składające się z 10 wyrzutni torpedowych oraz 10 torped zapasowych a do tego działko szybkostrzelne.Okręt był wyposażony w turbiny gazowe Waltera. Zahn był świadomy nowych sił marynarki wojennej III Rzeszy i że wreszcie niemiecka marynarka wojenna zniszczy flotę Imperium Brytyjskiego za pomocą nowej broni na morzu. Byleby dowieźć szczęśliwie doskonale wyszkoloną załogę oraz najnowocześniejszą aparaturę hydrolokacyjną i nowe urządzenia podsłuchowe... takie to myśli krążyły w głowie kapitana ZahrTa odpowiedzialnego wojskowego dowódcę akcji "Kanibal" na "Gustloffie". i Ostatnia mila morska ..Gustioffa" W dniu 30 stycznia 1945 na południowym Bałtyku znajdowało się więcej okrętów w tym rejonie poza "Gustloffem" i torpedowcem ,JLOWE". Jednym z nich był nieprzyjacielski okręt podwodny "S-l 3", znajdujący się w tym czasie mniej więcej na wysokości Władysławowa, na tak zwanym szlaku południowym, pod dowództwem kapitana II rangi .(komandora podporucznika) Aleksandra Marinesko. "S-l 3" radziecka łódź podwodna, już od 11 stycznia była w rejsie bojowym i już zdążyła wystrzelić 8 torped, ale z nieudanym skutkiem. Od chwili wyjścia z portu Hangó, dowódca "S-l 3" uparcie penetrował swój rejon, wypatrując swej zdobyczy. Marinesko z twardym postanowieniem płynął w zanurzeniu w towarzystwie dwóch łodzi: "Sch-307" i "Sch-310", kiedy w południe odebrali depeszę: "30.1.1945 Niemcy oddali nam Prasy Wschodnie". Po porozumieniu się "5-75" odłączyła się, by zająć stanowisko w rejonie Półwyspu Helskiego. Marinesko był przekonany, że w wyniku stracenia Prus Wschodnie ń w tym takich portów jak: Piława, Gdańsk i Gdynia, lada moment mogą się w tym rejonie zjawić niemieckie transportowce z żołnierzami, rannymi, uchodźcami i sprzętem wojskowym. I kiedy tą sytuację bliżej rozważyć to należy się spodziewać konwojów (albo żadnych), których Niemcy w tym rejonie już niewiele posiadają. Tak myślał Marinesko doświadczony dowódca łodzi podwodnych. Z wielu względów i przyczyn odniósł sukces, zatapiając "Gustloffa" a po kilku dniach z ponownym szczęściem trochę mniejszego transportowca od "Gustloffa" a mianowicie storpedował parowiec "Stauben" (14600 BRT) z 4267 pasażerami (utonęło 3608 osób). Marinesko mógł być dumny ze swojej załogi, szczególnie zaś ze swego oficera nawigacyjnego, jednego z najlepszych nawigatorów Floty Bałtyckiej, kapitana leutnanta Nikołaja Redkoborodowa z Leningradu (24 lata), ze starego bosmana Michaiła Kolodnikowa, telegrafisty i zarazem zaopatrzeniowca i pierwszego oficera Jefremenkowa a także radiotelegrafisty (radzika) Anatolija Winogradowa, mata Andrieja Pichuta - technika torpedowego (28 lat), sternika Nikołaja Toropowa i komisarza kapitana leutnanta Wladymira Kryłowa. "S-13" była wyposażona w cztery (z 12) torpedy, 120 granatów do 10 cm działka. Mat Andriej Pichut, przed wyjściem z portu Hangó oznaczył torpedy różnymi nazwami w uzgodnieniu z kapitanem Kryłowem, bowiem kolejność wymagała dokładności. Np.: na torpedzie Nr. l napisał: "dla matuchny Rosji" w wyrzutni . Nr.2 torpeda miała napis: "dla Stalina", torpeda Nr.3 miała napis "dla narodu Radzieckiego", dla torpedy Nr.4 "dla Stalingradu". Kiedy późnym popołudniem "S-13" zjawiła się w rejonie Półwyspu Helskiego, wszystkie cztery torpedy były w swoich wyrzutniach. Na "S-13" panowała idealna cisza i tylko cichy szum motorów i wydawanych komend ledwo był słyszalny wewnątrz okrętu. "S-13" była w zanurzeniu. Marinesko podniósł peryskop i wynurzył go ponad powierzchnię wody. Zobaczył jedynie holownik ciężko szturmujący fale i nic poza tym godnego uwagi. Powierzchnia morza wydawała się być normalną dla ruchu transportowców. Jak tylko dookoła można było się rozeznać, morze było puste ani jednego transportowca, ani okrętu wojennego. Marinesko zarządził wynurzenie. Już w kilka minut później gramolił się w swoim baranim futrze przez luk włazu w wieżyczce. Wściekły mróz i lodowaty wiatr przejął go na wylot. Termometr wskazywał -17°C. Za nim wygramolił się Jefremankow, pływający z Marinesko już od trzech lat. Próba zapalenia papierosa spełzła na niczym. Za chwilę wdrapią się na górę: Winogradow i Pichut. Wszyscy uzbrojeni w lornetki wypatrywali widnokrąg ale piana pełna kryształków lodu i śnieżyca uniemożliwiały dalszą ' obserwację. Marinesko wystarczająco zaczerpnąwszy świeżego powietrza • powiedział: "zejdę na dół napić się czegoś gorącego, obejmijcie komendę" zwrócił się do Jefremakowa i zszedł w dół luku. "S - 13" czyhała na swoją zdobycz, najlepiej na duży transportowiec, którego można by zatopić czterema torpedami. Czy opłaci się dzisiejsze czuwanie? Kiedy tylko zabrzmiał gong zapowiadający kolację, "Gustloff' mijał najbardziej wysunięty na północ cypel Półwyspu Helskiego (latarnia morska na Rozewiu), Natychmiast wzmógł się ruch wśród pasażerów w kierunku sal jadalnych. Każdy tylko na chwilę zajmował swoje miejsce uprzednio mu wyznaczone i już wkrótce opuszczał je dla następnego. Ogólnie panowała atmosfera odprężenia i słychać było tylko stukot łyżek o talerze. Jeden z pasażerów zwrócił się do jednego z oficerów "Gustloffa" - "dokąd my płyniemy i kiedy będziemy na miejscu?", w odpowiedzi usłyszał: "tyle co mi wiadomo, to płyniemy do Kielu i Flensburga, gdzie prawie połowa pasażerów opuści okręt, uważani, że do jutra południa będziemy mieli już to za sobą, jeśli się nic po drodze nie wydarzy". Po krótkiej chwili pytający pasażer, ponownie zabrał głos: "a co takiego może się po drodze wydarzyć?" Oficer spojrzał na pytającego z niechęcią "wojna się jeszcze nie skończyła a ja muszę iść do swej pracy, zostawmy to na później" Pytający, starszy pan, siwy jak gołąbek, bez słowa odwrócił się i poszedł dalej. Po jakiejś chwili napotkał na korytarzu ponownie tego samego oficera i ten przyjaznym gestem zaprosił starca do swojej kabiny, gdzie wytłumaczył mu jakie to niebezpieczeństwa czyhają na pływające duże okręty transportowe w czasie wojen. Starzec wysłuchał i nie komentując, opowiedział oficerowi swoją historię. "Przed dwoma tygodniami otrzymaliśmy rozkaz aby w ciągu 48 godzin opuścić naszą piękną wieś w Prusach Wschodnich. Żyliśmy tam przez 60 lat i 32 lata po ślubie. Dwóch naszych synów poległo. Jeden w dalekiej Rosji a drugi jako pilot nad Anglią. Jestem pastorem i tam w tej wsi posiadaliśmy mały piękny domek tuż przy kościele. Nie mieliśmy dużo do spakowania a ja chciałem być ostatnim opuszczającym naszą wioskę. Przy drodze wyjazdowej z naszej wioski, stanąłem na chwile, by po raz ostatni spojrzeć na swoją małą ale nadzwyczaj urodziwą wioskę". Tu starzec przerwał na moment i spojrzał na obramowanie iluminatorów i po chwili ciągnął dalej "zaraz potem udałem się w marszrutę z innymi po oblodzonej szosie a wkrótce było nas kilka tysięcy. My starsi zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nie podołamy temu co nas może jeszcze spotkać. Mróz, ostry wiatr i śnieżyca osłabiały nas z godziny na godzinę. Szczególnie moja bardzo schorowana żona cierpiała bardzo i nogi odmawiały jej posłuszeństwa i coraz częściej musieliśmy przystawać i odpoczywać. W końcu musieliśmy przepuszczać kolumny ludzi maszerujących, którzy nie pozwalali nam na dłuższy odpoczynek i porywali nas ze sobą. Gdzie tylko spojrzeliśmy, wszędzie było widać rozpacz, cierpienie i strach oraz \ rozgoryczenie. W końcu udało mi się znaleźć miejsce na jednym konnym wozie, gdzie ulokowałem moją, już zupełnie prawie wyczerpaną żonę a sam pomaszerowałem z tyłu wozu. Przy następnym odpoczynku, wdrapałem się z wielkim trudem na wóz by porozmawiać ze swoją żoną. Od paru już dni (szósty dzień w drodze) zauważyłem, że jest coraz bardziej osłabiona a głos jej stawał się coraz cichszy. I wtedy .... wtedy nadszedł jeden z tych najtragiczniejszych dni w moim życiu ......... zrobiliśmy dłuższą przerwę na skraju drogi. Zrobiliśmy sobie skromny posiłek ale żona moja już nie mogła nic przełknąć i tylko z cicha popłakiwała. Starałem się ją pocieszać jak tylko mogłem ale kiedy spojrzałem w jej oczy odniosłem wrażenie, że ta cierpiąca kobieta jest w tym momencie na drodze do swego domu ........ później przez chwilę modliliśmy się wspólnie oboje ,.,..." starzec westchnął ciężko, a z jego oczu popłynęły łzy. Objął oburącz swoją siwą głowę i pustym wzrokiem spojrzał na siedzącego naprzeciw, słuchającego go oficera, który nie chciał niczym zakłócić ciszy, jaka się nagle wytworzyła w kabinie. "Zdjęliśmy żonę z wozu i ułożyliśmy na skraju drogi. Było wtedy • = południe i mała przerwa w tym szaleńczym marszu" z małą przerwą ciągnął dalej staaiszek "nie wiem jak długo przesiedziałem przy mojej żonie. Przechodzący obok nas na pewno myśleli, że ja już nie należę do żyjących. Później z jakiegoś opuszczonego domu wyniosłem kilof i łopatę ..... żeby nie pozostała leżeć na skraju drogi, jak wiele innych uchodźców z naszej wioski...." Po dłuższej przerwie, oficer z trudem sformułował pytanie: "I gdzież to teraz się Pan wybiera?" "...Dokąd ? sam nie wiem. Na tym świecie nie mam nikogo, nikt na mnie nie czeka, ale całe nasze życie tkwi wyłącznie w ręku Boga" ...a po małej chwili ....."...mam przeczucie, że niebawem znajdę się u Niego" Minęła minuta ciszy i stary pastor podniósłwszy się z krzesła podał dłoń oficerowi, szepcząc przy tym " jestem już zmęczony, .... niech Bóg ma Pana w swojej opiece ..." Tak wyglądało jedno z 10 tysięcy przeżyć pojedynczych pasażerów "Gustloffa" płynącego w nieznaną sobie rzeczywistość. Na pokładzie ,3" wielki zegar wskazywał 20 -. Pokład był pusty. Śnieżyca była tak gęsta, że na odległość wyciągniętej ręki trudno było dojrzeć cokolwiek. Lodowaty wiatr gwizdał między tratwami, szalupami ratunkowymi i między linami. Ciężkie fale uderzały o burty okrętu. O czym mógł myśleć w tej chwili kapitan Peterson? Na pewno martwił się by przeprowadzić "Gustloffa" przez Bałtyk. Motory okrętowe pracowały na największych obrotach a maszyniści robili wszystko, by wydobyć z motorów najwięcej energii, aby wykorzystać wolną od min drogę wodną. Z szybkością 12 węzłów szturmował "Gustloff" powierzchnię Bałtyku w kierunku na Zachód. To był już wyścig ze śmiercią. Nikt na "Gustloffie" nie zdawał sobie sprawy z sytuacji. Z radiostacji nadbiegł radiotelegrafista z meldunkiem Jeden z sześciu poszukiwaczy min, operujących w tym rejonie - płynie kursem przeciwnym - istnieje możliwość kolizji". "Tego jeszcze nam brakowało" westchnął kapitan Peterson. A zatem "Gustloff" będzie musiał zapalić światła awaryjne, (pozycyjne na dwóch burtach) To jest niestety konieczne! W żadnym wypadku "Gustloff' nie może sobie pozwolić na najmniejszą kolizję przy tak ponad normowym przeciążeniu. A więc światła pozycyjne, przyciemnione trzeba będzie zapalić i płynąć z nimi aż do momentu minięcia się z poszukiwaczem min, płynącym przeciwnym kursem. Jak długo to potrwa nikt tego nie wie - oby tylko nie długo. Jeżeli światła pozycyjne, czerwone na lewej burcie i zielone na prawej ustawić na minimalną widoczność i tak dadzą słaby efekt świetlny dla poszukiwacza min. Natomiast dla dowódcy łodzi podwodnej jest to wprost idealny punkt rozpoznawczy dla potrzeb ataku torpedowego. W sprawie uruchomienia świateł pozycyjnych, rozgorzała na pomoście zażarta debata wśród pełniących wachtę oficerów marynarki handlowej i wojennej. Jeden z najbardziej doświadczonych oficerów nawigacyjnych, doświadczony na morzu Norweskim i Śródziemnym kapitan Paul Yollarath był za ustawieniem świateł pozycyjnych, szczególnie mocno przyciemnionych. Za jego też radąPeterson wydał polecenie, aby na dziobie i burtach zapalić przyciemnione światła pozycyjne. Inny z oficerów nawigacyjnych był zdania, że ewentualna kolizja z poszukiwaczem min nie będzie w skutkach o wiele większa jak wykrycie "Gustloffa" przez łódź podwodną. Kapitan Peteson orzekł jednak że Jak wpadnie na nas ten nieszczęśliwiec, to my weźmiemy go na rogi i to nie będzie nasza odpowiedzialność". Jedno było pewne, że każdy z obu oficerów chciał jak najlepiej dla swojego okrętu i znajdujących się na nim pasażerów. Także kapitan Zahn najwyższy rangą oficer marynarki wojennej poczuł się nijako w swej skórze gdy usłyszał rozkaz dowódcy "Gustloffa" o zapaleniu świateł pozycyjnych, bowiem zbyt długo był dowódcą łodzi podwodnej i doskonale znał niebezpieczeństwo dla okrętu płynącego ze światłami pozycyjnymi. Zahn umiał sobie doskonale wyobrazić jak wygląda czerwone i zielone światło w krzyżu peryskopu a storpedowanie okrętu jakim jest "GustlofF' ze światłami pozycyjnymi nie stanowi żadnego trudnego zadania dla przeciętnej łodzi podwodnej. Niestety w sytuacji w jakiej znalazł się "GustlofF' światła pozycyjne zostaną za chwilę zapalone. Zahn nie mógł wiedzieć i nie przeczuwał, że gdzieś w pobliżu znajduje się rosyjska łódź podwodna dryfująca na powierzchni w poszukiwaniu swego celu. Winogradow pierwszy odkrył światła pozycyjne "Gustloffa". Natomiast Jefremenkow głowił się skąd w tym rejonie wzięły się światła i z początku był przekonany, że światło pochodzi z cyplu Helskiego, i z kapitanem Redkoborodowem zaczęli w wieżyczce dyskutować i już po chwili doszli oboje do przekonania, że światła te, na pewno nie pochodziły z cyplu Helskiego ani z Rozewia. Najprawdopodobniej były to światła pozycyjne jakiegoś okrętu, przypuszczalnie może nawet jakiegoś wielkiego transportowca. Te przypuszczenia spowodowały przywołanie dowódcy, który już za chwilę znalazł się wśród obu obserwatorów w wieżyczce. Marinesko ledwie wgramolił się na rurę, wydał rozkaz "uruchomić alarmy - cała załoga na stanowiska bojowe". Jednocześnie Marinesko podjął karkołomną decyzję - rozkazał zredukować szybkość by zminimalizować wykrywalność urządzeń radarowych nieprzyjaciela. Sternik Toropow musiał niebywale uważać, aby fale nie wdarły się do otwartej wieżyczki, bowiem przy silniejszym przelaniu się wyższych fal do środka wieżyczki, groziłoby to wdarciem się stosunkowo dużej ilości wody a w konsekwencji zatonięciem okrętu, albo spowodować zbyt silne i raptowne przechylenie okrętu. Los "S-13" i jego załogi spoczywał teraz w ręku sternika Toropowa. Marinesko wiedział, że mógł polegać na doświadczonym sterniku. Nerwy członków załogi "S-13" były napięte do ostateczności, bowiem wszyscy oczekiwali na swoją chwilę, na zatopienie wielkiej jednostki. Tymczasem na "Gustloffie" nikt nie zdawał sobie sprawy, że śmierć czyha na nich w postaci długiego cygara. Na "Gustloffie" minuty przesuwają się nadal do przodu. Cisza na pomoście zostaje niekiedy przerwana na moment wydawanymi rozkazami przez oficerów wachtowych. Wśród depesz jakie ciągle napływają na "Gustloffa" przeważają: ,Jak pfynie okręt?", "okręt pfynie dobrze". "Gust/ofF' nie ma żadnych problemów. Maszyny pracują dobrze i jak na razie niedoróbki nie dały o sobie znać. Louis Reese, pierwszy oficer na "Gustloffie" ciągle nie ma spokoju i nie może zrozumieć dlaczego nie wybrano drogi przybrzeżnej, gdzie głębokość 10 metrów zupełnie by wystarczała dla "Gustloffa", który od przodu miał 6 a z tyłu 7 metrów zanurzenia, co zupełnie by wystarczyło dla tego okrętu na tym szlaku. Nie mógł też pogodzić się z argumentem, że ten przybrzeżny szlak jest zaminowany a z kolei nikt nie może zagwarantować, że głębszy szlak morski nie jest zaminowany. Był przekonany, że w przypadku wybuchu miny na szlaku płytszym nie daleko od brzegu, dla okrętu i ludzi byłoby o połowę mniej szkody, o wiele łatwiej można bowiem osadzić okręt na dnie. "Gustloff' miał jednak rozkaz znaleźć się jak najszybciej na głębszym szlaku już następnego dnia, co zdawało się według ostatnich meldunków zupełnie możliwe. O godzinie 21 - "Gustloff' minął latarnię morską Stilo i o godz.Ol - 31 stycznia powinien ominąć Kołobrzeg a o (\f\ ' godz.04 - winien znaleźć się przed Świnoujściem, ale wszystko stało się zupełnie inaczej. Gdyby tylko minęła ta pierwsza noc, rozstrzygająca o wszystkim. Temperatura spadła do -18°C, wiatr wzmógł się i kryształki lodu uderzają w twarze oficerów a śnieżyca szaleje nadal bez zmian. Urządzenia do opuszczania szalup są całkowicie pokryte lodem, szczególnie zaś tratwy i pozostałe urządzenia ratunkowe oraz wszelkie urządzenia pomocnicze jakie były pokryte gęstym śniegiem. Czy aby jest wystarczająca ilość szalup i tratew, skoro w ostatnich dniach ponad 4 tysiące ludzi doszło a z Gdyni jeszcze w ostatnich godzinach doładowano jeszcze kilkudziesięciu rannych żołnierzy. Tymczasem dowieziono tylko zamówioną ilość szalup, tratew oraz kamizelek ratunkowych dla stanu pasażerów jaki wynikał z zamówienia z przed 10 dni, zgodnie z planem akcji "Kanibal". Czy więc wystarczy środków ratunkowych dla zwiększonej ilości pasażerów? I choć według ostatniej listy pasażerów stwierdzono 6050 osób, to wiadomo było, że liczba ta została przekroczona i na okręcie było ponad 10 tysięcy ludzi, w tym przeważająca ilość kobiet i małych dzieci oraz starców. Na pokładzie znajdowało się 12 własnych łodzi ratunkowych (stałe wyposażenie okrętu) dla 700 ludzi. 8 kutrów marynarskich dla 540 osób, oraz 380 tratew dla 3800 osób. W sumie dla około 5 tysięcy osób w tym dla ciężko rannych. Rozdano 6600 kamizelek ratunkowych. To była faktyczna ilość posiadanego sprzętu ratunkowego na "Gustloffie". Powierzchnie pokładów pozamieniały się w lodowiska. Sporo ludzi wyszło na zewnątrz by zaczerpnąć świeżego powietrza i oddać swój hołd Neptunowi (choroba morska). Wzdłuż relingu (barierka) stały gęsto obok siebie sylwetki ludzkie trzymające się kurczowo za reling i pochylając się co chwila do przodu. Z chwilą rozpoznania świateł pozycyjnych "Gustloffa", Marinesko znajdował się w sytuacji myśliwego, czatującego na swoją zdobycz a raczej na dużego zwierza. Dla niego zbliżający się moment miał chyba wielkie znaczenie w jego dotychczasowej karierze zawodowej. Dotychczas bowiem, żadnej łodzi podwodnej nie udało się zatopić dużego transportowca. Marinesko wietrzył taką możliwość w najbliższej godzinie. Jego nerwy były napięte jak struny. "S-13" płynął na razie jeszcze w wynurzeniu, uznał bowiem, że na razie nie ma potrzeby płynąć w zanurzeniu i z nikąd nie wynikało żadne niebezpieczeństwo dla jego okrętu. Od strony lądu pojawiła się nowa burza śnieżna. Ludzie na wieżyczce stracili zmysł spostrzegawczy z powodu gęstości padającego śniegu i natychmiast krzepnącego lodu. Kiedy burza nieco na moment zelżała, znikły nagle światła pozycyjne dotychczas obserwowanego okrętu, ale Marinesko wiedział już, że gdzieś w pobliżu płynie duży transportowiec w kierunku zachodnim. Na krótko burza trochę się rozgęściła i w dali ukazały się zarysy olbrzymiego okrętu, Marinesko który dostrzegł pierwszy przycisnął lornetkę do oczu "O! psiakrew ! ta kista ma co najmniej 20 tysięcy BRT"- obecni na wieżyczce spojrzeli na swego dowódcę. "Załadowany jest chyba po same brzegi żołnierzami". Już za moment zarys okrętu zniknął w mazi śniegowej burzy. Nic już nie było widać. Cała załoga w wieżyczce była jednak przekonana, że to wielki transportowiec płynie w pobliżu. Nadal zła widoczność nie pozwalała na ustalenie odległości. Jedno jest pewne. Jest to duża jednostka niemiecka zdążająca w kierunku zachodnim. Tylko to jest w tej chwili ważne dla załogi "S-13". Marinesko, doświadczony dowódca łodzi podwodnych trafił w tym momencie na dwa ważne rozwiązania. Zadecydował na atak z wynurzenia. Będzie to poważne niebezpieczeństwo dla jego okrętu, ale Marinesko gotów był ponieść każde ryzyko dla siebie i dla okrętu. Musi za każdą cenę wrócić z tego rejsu z odpowiednią zdobyczą a ta z kolei wydała mu się pewna przez atak z wynurzenia. Jego drugie rozwiązanie dotyczyło pozycji zaatakowania. Postanowił mianowicie atakować od strony lądu, bowiem od tej strony atak byłby najmniej spodziewany przez nieprzyjacielski okręt czego Marinesko był najzupełniej pewien. Obserwatorzy nieprzyjacielskiego okrętu z całą pewnością będą wypatrywali atakującej łodzi podwodnej, przede wszystkim od strony otwartego morza, natomiast rzadziej będą zwracali uwagę od strony lądu. Takie rozeznanie Marinesko było jak najbardziej prawidłowe według obowiązującego prawa taktyki wojennej prowadzenia wojen morskich. Natychmiast powstał plan działania. Trzeba zmienić kurs tak, aby tylnia część okrętu znalazła się od strony lądu a dziób okrętu nakierowany został w kierunku płynącego okrętu nieprzyjacielskiego. Ten manewr przy relatywnie dużej szybkości "S-13" i przy wysokiej fali nie przedstawiał szczególnie dużych trudności. Nawet maleńki okręcik jakim był konwojujący ,,LĆJWE" płynący przodem przed "Gustloffem", którego przed chwilą dostrzegł Marinesko, nie stanowił żadnej przeszkody ataku od strony lądu. Wszystkie przewidywania Marinesko okazały się prawdziwe. Szczęście atakującego tego dnia zdawało się jemu sprzyjać. Według czasu moskiewskiego 22 - zakończył swój manewr okręt podwodny "S-13". Łódź podwodna znalazła się w odległości około 2 tysięcy metrów od dziobu płynącego "Gustloffa" bowiem "LOWE" właśnie minął trawers łodzi podwodnej (linia prostopadła do osi kierunku kursu). Dla załogi "S-13" plan dowódcy ich zdaniem był nadzwyczaj ryzykowny i zarazem bardzo niebezpieczny. W tym miejscu głębokość wynosiła około 30 metrów. Gdyby "S-13" zahaczyła o minę, których w tym rejonie było niemało, okręt byłby niechybnie zgubiony, gdyby należało się zanurzyć. Marinesko przekalkulował każde ryzyko, przewidział najdrobniejsze sprawy i postawił na zwycięstwo. Zbliżał się moment ataku. Teraz nie można zmarnować ani jednej minuty. Jego oficer nawigacyjny Redkoborodow wydał odpowiednie polecenia do ataku: "kierunek 280°, szybkość 12 węzłów, odległość 2000 m". Wszystkie cztery torpedy na "S-l 3" są gotowe do odpalenia. Komisarz polityczny na "S-l3" kapitan Krylów, poinformował załogę o postanowieniach dowódcy i o ważności zadania. Załoga pod pokładem nie słyszała bowiem nic z tego co decydował dowódca. Dokładnie o godzinie 23.00 czasu moskiewskiego "S-l3" przyjęła pozycję do odstrzału, jednocześnie zbliżała się na odległość 1000 metrów do swego celu. Dziobowe torpedy były już gotowe do odstrzału wynurzeniowego i nastawione na głębokość 3 metrów. Dopiero jak dziób nieprzyjacielskiego okrętu ukazał się wyraźnie na nitce krzyża lornety, Marinesko dał rozkaz: OGNIA ! Był to wyrok śmierci dla "Gustloffa" i ponad 10 tysięcy ludzi na jego pokładzie. W tym samym momencie jeden z oficerów "Gustloffa" wszedł na chwilę do swej kabiny by wzmocnić się czymś mocniejszym, ponieważ od godziny prześladowała go myśl o zbyt wielu okolicznościach niekorzystnych dla okrętu pozbawionego konwoju, kiedy nagle okrętem wstrząsnęło gwałtownie i w ułamku sekundy zagrzmiał potężny huk i ciśnienie powietrza odbiło się o ściany kabiny, co na sekundę wstrzymało mu oddech. Już za chwilę rozległ się drugi, potężniejszy t wybuch a za nim trzeci. Gwałtowny strach obleciał oficera i wstrząsnął nim aż do kości. Na moment sparaliżowało go i znieruchomiało, wyłączając jego świadomość. Powoli odzyskiwał świadomość i jego mózg zaczął pracować. To na pewno była mina. To były trzy torpedy. Trzy torpedy ..... przeleciało mu przez mózg. Wszystko nastąpiło tak nagle i nie przygotowanie. Przez dalszych kilka sekund nie mógł przyjść do siebie. Światło nagle zgasło. Ogarnęła go ciemność. . Chwycił ręczną latarkę, którą miał zawsze w jednym miejscu. W świetle latarki ujrzał poprzewracane meble i rozrzucone książki oraz zwisający ze ściany regał. Nagle wróciła mu pełna świadomość i pozwoliła mu przytomnie ocenić sytuację, że "GustlorP został trafiony trzema torpedami i tonie. Zdawał sobie sprawę z tego, że może tylko minuty dzielą okręt od zatonięcia. Tymczasem z ust kapitana Petersona wydostało się tylko pięć słów: "No to dostało nam się !" Już po kilku minutach olbrzymie ilości lodowatej wody wdzierały się do wnętrza okrętu i już wyraźnie jego przód zaczął się pogrążać. Ten przeszło 200 metrów długi, 11 piętrowy kolos pochłaniał przez trzy otwory tysiące ton lodowatej wody w kilka minut, zaledwie w odległości 500 metrów, na pokładzie zanurzonej już "S-13" Marinesko wpisywał do książki okrętowej: "23 - - trzy torpedy na lewą burtę - wszystkie trafione - odległość 400-500 metrów. 23 - cel zaczyna tonąć" Ale także i dla "S-13" zaczęło zagrażać niebezpieczeństwo. Torpeda w wyrzutni Nr.H ("Dla Stalina") utkwiła w wyrzutni. Ta czwarta torpeda miała również trafić do celu. W wyniku najmniejszego wstrząsu mogłaby rozerwać okręt na strzępy, co grozi jej w każdej chwili aż do jej rozbrojenia lub wprowadzenia jej z powrotem do wyrzutni i zabezpieczenia w niej. Tuż po zatonięciu "Gustloffa" przez cztery godziny trwała nieustająca pogoń za nieprzyjacielską łodzią podwodną, przez krążące w rejonie tragedii pomocnicze okręty, które bez skutku zrzuciły 220 bomb głębinowych. Zakończenie Miarą naszego człowieczeństwa niech będzie pamięć o tych którzy tragicznie zginęli w głębinach Bałtyckiego morza, bez względu na ich narodowość. Zatopienie "Gustloffa" można uzasadniać w rozmaity sposób i z różnej strony obozu konfliktowego. Najistotniejszą jednak przyczyną był bezwład dowództwa wojskowego III Rzeszy Niemieckiej i fanatyczna ideologia Hitlera. Był bowiem rok 1945, szósty rok II wojny światowej rozpętanej przez hitlerowską machinę wojenną. Niemcy zostały w końcu wyparte z zagrabianych obszarów i Alianci mieli inicjatywę w swoim ręku. Wróg był już właściwie pokonany i uciekał w panicznym strachu z zagarniętych terytoriów i nie szukał tylko schronienia, ale szukał wszelkiej sposobności aby móc jeszcze przerzucić na inny front potrzebne materiały, sprzęt i ludzi. I chociaż to była faktyczna agonia III Rzeszy, to Hitler za wszelką cenę chciał jeszcze raz przeciwstawić się siłom t alianckim na zachodzie, kosztem frontu wschodniego. Tak więc, przerzucano wszystko co było możliwe drogą lądową i morską. Powstał też problem przerzucenia z rejonów Prus Wschodnich kilku milionów ludzi, co z strategicznego punktu widzenia możliwe było do przeprowadzenia jedynie przy pomocy okrętów ewakuacyjnych, czyli drogą morską. Miedzy innymi zaszła v potrzeba (akcja "Kanibal") przemieszczenia dwóch dywizji (II i IX DSŁP) stacjonujących w Gdyni - Oksywiu oraz w Lipawie. Niemcy szukali możliwości dalszej walki. I to wtedy gdy na Zachodzie Brytyjskie i Amerykańskie bombowce obracały w ruiny niemieckie miasta, a na Wschodzie przedzierały się przez wyjątkowo okrutną zimę miliony uciekinierów, ginących w śniegu na oblodzonych drogach i na zatapianych okrętach. Niemieckie życie na Wschodzie dobiegało kresu. Niemcy płacili za grzechy III Rzeszy, Hitlera i nazizmu. Dumę nazistów łamała Armia Czerwona, która nie słynęła wszak z rycerskości. Pokazała to w Gdańsku bestialsko rozprawiając się z miastem i jego mieszkańcami - głównie kobietami. Czerwonoarmiści potraktowali Gdańsk jako "Germańskie", czyli "zdobyczne". To przed nimi uciekali mieszkańcy Pomorza oraz Prus na pokładach okrętów, mając przed oczami ofiary ze wsi Nemmersdorf (wybito tam prawie wszystkich mieszkańców). Pół wieku po wojnie, warto spojrzeć na tamte dramaty bez chęci zemsty i bez nienawiści. Polacy na pewno nie ponoszą winy za wysiedlenie Niemców. My pamiętamy kto sprowadził na nas bezmiar nieszczęść, ale może warto tu przypomnieć sobie słowa naszych polskich biskupów "przebaczamy i prosimy o przebaczenie". Czyż mamy odmawiać pamięci ofiar torped, szukającym szansy ocalenia, nie jedyna to niestety morska tragedia. Zaledwie kilka dni minęło od tragedii zatopienia "Gustloffa" jak 10.11.1945 roku w tym samym prawie miejscu i przez tą samą łódź podwodną, pod tym samym dowództwem, storpedowano okręt ewakuacyjny "General Steuben" na którym zatonęło 3608 osób (w tym 2 tysiące rannych). Wiosną 1945 Brytyjskie bombowce zatopiły "Cap Arcona", gdzie zginęło 6 tysięcy więźniów obozów koncentracyjnych. 6 tysięcy uciekinierów utonęło po zatopieniu okrętu ewakuacyjnego "Goya". Wśród ludzi szukających schronienia na pokładzie "Gustloffa" przeważały osoby cywilne, głównie z Memel, Elbląga, Gdańska i Gdyni, Wśród nich było 3 tysiące dzieci i kilkunastu Polaków, którzy uciekali przed nadchodzącym frontem. Z uwagi na obecność żołnierzy, materiałów wojennych i uzbrojenia, atak ruskiej łodzi podwodnej "S-13" mógł mieć swoje uzasadnienie, chociaż przeprowadzony był bez uprzedzenia. W końcu zginęło kilkuset specjalistów nowej generacji łodzi podwodnych (jednej z tajnych broni ! Niemieckiej Marynarki Wojennej), co załamało plany zapowiadanej przez • Niemców wielkiej ofensywy łodzi podwodnych na Atlantyku, Wyobraźmy sobie jednak co działo się na i pod pokładami storpedowanego "Gustloffa" - • * przerażenie, panika, strach ludzi walczących o życie, o utrzymanie się na powierzchni wody której temperatura wynosiła zaledwie +2°C. Za ten atak dowódca łodzi podwodnej "S-13" poza wysokim odznaczeniem otrzymał prosiaka i przydział wódki. W 1963 roku komandor podporucznik Aleksander Marinesko, dowódca "S-13" z okresu H wojny światowej, zapił się na śmierć w Leningradzie. Czyżby zagryzło go sumienie? za atak torpedowy stulecia? Do dziś piją ruscy marynarze na bankietach w dniu 30 stycznia. Historia nie ma czarno białych barw, czasem ważne są w niej półtony. Przeglądając prasę i inne media związane z dylematem: "kto zginał na "Gustloffie""? warto jest spojrzeć na rejestr ' zatopionych (czasopismo "ANGORA" 4.II.2001r.) Z 918 oficerów, podoficerów i kadetów II dywizjonu szkoleniowego łodzi podwodnych, uratowało się 528. Ze 173 marynarzy floty handlowej uratowało się 83; z oddziału 373 dziewcząt z pomocniczej dywizji marynarki wojennej uratowało się 123 dziewcząt. Ze 162 ciężko rannych żołnierzy uratowało się 85 żołnierzy. Z osób cywilnych w ilości , 8956 (w tym 5 tysięcy dzieci, kobiet i starców) uratowało się zaledwie 419 osób. Te liczby chyba najlepiej wskazują kogo przede wszystkim dotknęła ta tragedia i kto znalazł swoją śmierć w wodach Bałtyku. Komu przede wszystkim należy się życzliwa pamięć. Liczby te najwyraźniej wskazują, że na "Gustloffie" nie zginęli ' wyłącznie sami faszyści, gestapowcy i naziści. Poza tym wśród tych 250 dziewcząt, które pochłonął Bałtyk, znalazła się kuzynka mojej żony Heleny, zbiegiem okoliczności pełniąc służbę wojskową w dywizji pomocniczych oddziałów marynarki wojennej, której ojciec w roku 1918 wywędrował za pracą do Niemiec i tam już pozostał. W naszej Polskiej tradycji był i jest nadal szacunek dla cmentarzy czy też tablic pamiątkowych, bo gdyby było inaczej, stanęlibyśmy w jednym szeregu z barbarzyńcami, którzy w imię zbrodniczych ideologii chcieli nas zniszczyć w 1920,1939 i w 1945 roku. Walczyli z mogiłami i z naszą pamięcią, grzebiąc swoje ofiary w bezimiennych mogiłach. Wydaje się, że katastrofa "Gustloffa" godna jest wspomnienia dla szacunku ofiar, które zginęły w wodach Bałtyku i spoczywają we wraku na Polskim wybrzeżu. Nie wolno nam odmawiać pamięci ofiarom torped, szukających szansy ocalenia życia swego i innych. Dobrze się stało, że Konsul Generalny Niemiec w Gdańsku, zapobiegł niedawno następnym akcjom, penetrowania przez płetwonurków wraku "Gustloffa" w ramach tak zwanych "badań" przeprowadzanych przez rozmaitych "marynistów". Wiele dotychczas przeprowadzanych chaotycznie "akcji" szczególnie przez ekipy ruskie, nie •l odpowiedziały na wiele frapujących pytań "co przewoził "Gustloff"'. Tymczasem w wielu mieszkaniach domorosłych "marynistów" znajduje się pokaźna ilość rozmaitych drobiazgów wydobytych z wnętrza wraku. Dla przykładu w mieszkaniu pana Prezesa klubu płetwonurków "REKIN" w Gdańsku wisi żyrandol a w saloniku i ogrodzie widnieje wiele eksponatów jako trofea z przeprowadzonych "badań". Ten sposób penetracji wraku jest według mnie godny pożałowania. To powinna być zaplanowana akcja poszukiwawcza uwzględniająca zjawisko implozji. Na wrakach bowiem, puste przestrzenie a przede wszystkim zbiorniki oraz szczelnie zamknięte duże pomieszczenia, ulegają implozjom z powodu zewnętrznego ciśnienia. Gwałtownie sprężone powietrze wydobywa się z nich eksplodując i odginając blachy poszycia na zewnątrz. Dla przykładu: według orzeczenia Brytyjskiej Izby Marynarskiej, proces implozji ("eksplozji") na głębokości 80 metrów uwalnia energię równą wybuchowi 17 ton trotylu (to tyle co siła 60 torped). Część zmarłych po katastrofie "Gustloffa" została pochowana w Gdyni na cmentarzu Witomońskim (około 123) gdzie dziś po tych grobach nie ma już żadnego śladu. Także na cmentarzu w Piławie pochowano ofiary z tej katastrofy. Traktaty o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy między Polską a Niemcami z 14.XI.1990 r. oraz z 17.VI.1991 r. (art.32 paragraf l i 2) precyzują że: groby Polaków w Niemczech i Niemców w Polsce podlegają stosownie do danej lokalizacji ochronie prawa polskiego i niemieckiego oraz, że będą zachowane i pielęgnowane. Przykra jest świadomość, że na komunalnym cmentarzu Witomińskim w Gdyni nie ma miejsca (a nawet zgody) aby na protestanckiej części cmentarza, postawić skromną tablicę pamiątkową, która upamiętniałaby katastrofę "Gustloffa". Ruscy nurkowie przez 3 lata prowadzili penetrację wraku, nie informując o żadnych wynikach, które trzymają w ścisłej tajemnicy. Po napisaniu tego opowiadania, odczuwam głęboką ulgę, że pamięć o ofiarach "Gustloffa" jako obowiązek dla żyjących, ucieszyła mnie i pozwoliła aby "CIEŃ GUSTLOFF'A" oddalił się od moich wspomnień. Świat zna krzywdy wyrządzone przez Niemców ale nie zna ich tragedii. Naszą największą tragedią jest to, że pomimo tylu nieszczęść i ofiar, życie nasze nadal przesłania cień "Gustloffa" i strach przed przyszłością. Poznań wiosną 2001 roku Henryk Szczepaniak Na podstawie książki Heinz'a Schón 'a pt. "Die Gustloff Katastrophe' Gdynia, l luty 1945 roku Miejsce postoju "Gustloff a" przy nadbrzeżu Oksywskim jest puste. Statek "Uciekinierów" który przed dwoma dniami wypłynął z tego miejsca by ratować 10482 uciekinierów, płynąc na Zachód, swego celu nie osiągnął. Trzy sowieckie torpedy rozerwały kadłub tego statku, zatapiając razem z nim 9343 pasażerów. Teraz spoczywa jego wrak niczym sarkofag na głębokości 61 m, 12 mil od brzegu, na wysokości .-,:-: latarni morskiej STILO, na wschód od Łeby. Niewidoczny grobowiec ofiar II Wojny Światowej, których ciała spoczywają na dnie Bałtyku. Ostatni z żyjących rozbitków "Gustloff a", ukryty w zawiniątku w łodzi ratunkowej, okazał się być . . 17-stomiesięcznym chłopcem, którego z braku danych nazwano "Znajdkiem z Gustloff a". Niespodziewanie z masowego losu, wyłonił się los jednostkowy - los czło wieka z historią chwytającą za serce każdego. Los aż tak bolesny, że zapiera dech w piersiach. Siedem godzin po zatonięciu statku, przy temperaturze -18°C znalazło się to dziecko, prawie nagie, ledwo żywe, w pustej, dryfującej łodzi ratunkowej, znalezione i uratowane przez mężczyznę, którego żona od wielu lat nie mogła zajść w ciąże i nareszcie nadarzyła się okazja, że mogło się spełnić ich marzenie o własnym dziecku. Ratujący dziecko mężczyzna wziął je na rękę i powiedział: "to będzie moje dziecko i od tej chwili ma na imię Peter". Tak rozpoczęła się ta dziw na i nietypowa historia, napisana przez wojnę i długi okres powojenny - historia nie mająca właściwie swego końca. : /• :- ;•,; VSi; ^,- Gdańsk, l luty 1945 roku. W Bazie Pojazdów Mechanicznych siedzi przy swoim biurku podoficer Herman Freymuller. Panuje tu wielki ruch i zamęt jaki jest od ostatniego tygodnia z powodu zbliżającej się ofensywy Armii Czerwonej. Jego myśli krążą wokół "Wilhelm'a Gustloff a", na którym znalazła się jego żona wraz z dwojgiem ich dzieci, którzy mieli odpłynąć w dniu 30 stycznia i niebawem będą już u celu swojej podróży. Freymuller zaciąga się nerwowo papierosem. Nagle zadzwonił telefon. Kiedy podniósł słuchawkę usłyszał nieznajomy mu dotąd głos: "tutaj prezydium policji w Gdyni, przy telefonie inspektor Wiens. W związku z trudnościami przeprowadzania rozmów prywatnych, pragnę z polecenia pańskich teściów przekazać co następuje; tutaj w Gdańsku także się o tym mówi, to proszę się nie niepokoić. Posiadamy wiadomość, że statek utknął na mieliźnie w rejonie Stolpen-Bank (Ława Słupska), a ewentualnie powstałe tam szkody mogą być niewielkie". Podoficer siedzi zdrętwiały. Chwyta się za głowę, szarpie ją i ściska oburącz. Jakby tu można dowiedzieć się coś bliższego? Jakby tu im można było pomóc? Intensywnie myśli podoficer. Jego córka Jutta i mały Frank Michael oraz żona, mogą potrzebować jego pomocy, myśli podoficer. W końcu załatwia sobie dzień urlopu by osobiście udać się do Gdyni, by tam na miejscu uzyskać bliższe informacje. Niestety w Gdyni nikt nic bliż- szego me wie. Szary zimowy poranek zalega nad miastem i portem. Udał się najpierw w stronę portu. Szedł ulicą portową, co chwilę przystając, przyglądając się stojącym przy nadbrzeżu statkom. Zaledwie kilkanaście kroków od niego stoi przycumowana Łódź Patrolowa "1703", która niedawno weszła do portu z ostatnimi uratowanymi rozbitkami z GustlofPa, w tym z małym, odratowanym chłopczykiem mającym nowe imię Peter. 17-stomiesięczny Frank Michael Freymiiller, który od momentu jego uratowania, ma już nowych rodziców, znajduje się w tym momencie w jednej z rufowych kajut Łodzi Patrolowej "1703". Gdyby Herman Freymiiller podszedł o kilka kroków bliżej w stronę przycumowanej Łodzi "1703" i spojrzał w iluminator, to ujrzałby swego małego synka, na kolanach bosmanmata Fick'a. Zobaczyłby, jak roześmiany malec bawi się czupryną marynarza i kołysząc się na jego kolanie,, bawi się guzikami jego munduru. Niczego świadom, Herman Freymiiller poszedł jednak dalej, przeszedł obok życia swego dziecka Franka Michael'a. W godzinę później wszedł po raz ostatni do swego mieszkania przy Lenauweg 10. Raz jeszcze usiadł przy stole w swoim pokoju i usiłował znaleźć jakąś stację w radioodbiorniku. Właśnie rozgłośnia żołnierska nadawała jakiś koncert i usłyszał koncert skrzypcowy g-mol słynnego Adagia Bruchsa. Podczas ostatniego wieczoru spędzonego z żoną, przypomniał sobie, że w pewnym momencie żona jego odezwała się: "gdybym kiedyś miała umrzeć to chciałabym, aby na pożegnanie zagrano mi koncert skrzypcowy g-mol, słynnego Adagia Bruchsa". Herman Freymiiller poczuł nagle jakby serce wskoczyło mu do gardła, poczuł, że żona jego nie żyje. Był tego zupełnie pewien i co ciekawe, że z taką samą świadomością wierzył i był przekonany, że również i jego córka Jutta nie żyje - natomiast syn Frank Michael z całą pewnością jest przy życiu. Rostock-Gehlsdorf, 2 luty 1945 roku. ' ~; Rankiem, krótko po ósmej zadzwonił dzwonek w domku przy ulicy Fahrstr-asse 7. Około 40-letnia kobieta otworzyła drzwi: "czy pani nazywa się Fick?" .-,,;._.,,,:,,.v;; "tak to ja jestem" .", "tutaj jest telegram do pani". Pani Fick wycofała się do środka swego mieszkania i przy pomocy iglicy otworzyła kopertę. Telegram od Wernera... pomrukując czyta telegram. Czytała po kilka razy... treść zdawała się być dla niej niezupełnie zrozumiała. Co telegrafuje jej mąż "mamy dziecko! znalazłem małego chłopczyka, który teraz należy do mnie i przywiozę go ze sobą. W najbliższych dniach nasza łódź będzie w Świnoujściu. Wtedy będziesz mogła odebrać swego syna Peter'a". Pani Fick nie wie, co ma o tym wszystkim myśleć. Tyle już lat jest szczęśliwie zamężna i tak już długo tęskni za własnym dzieckiem - i nagle, niespodziewanie los obdarzył ich dzieckiem. Jeszcze w tym samym dniu poszła do komisariatu na policję, nie uprzedzając o tym swego męża. Komisarz Beu z I-go rewiru policji w Rostock'u Gehlsdorf jest nie mniej zdziwiony, kiedy pani Fick chce zameldować swoje dziecko, którego jak dotychczas nie widziała na oczy. Dziecko ma mieć na imię Peter. Nie jest to jednak takie proste i jeszcze trzeba będzie odpowiedzieć na wiele zawiłych pytań. Po kilku dniach, kiedy dziecko było już w domu kilka dni, pani Fick udała się ponownie na policję, celem uzyskania dowodu dla dziecka. W protokole na tą okoliczność odnotowano co następuje: "... stawiła się Pani Fick z domu Liibbe, zamieszkała w Rostock-Gehłsdorf Fah- rstrasse 7 i oświadczyła co następuje: od 6 lutego 1945 r. jest u mnie znajdek w wieku około dwóch lat, którego wzięłam na wychowanie. Chodzi tu o dziecko płci męskiej, które po zatonięciu statku "Wilhelm Gustloff" w dniu 31 stycznia 1945 roku niedaleko Gdyni, zostało wyłowione przez Łódź Patrolową "1703" i uratowane przez mego męża, bosmanmata Wemera, zaś obok dziecka znalezione zostało * martwe ciało kobiety, przypuszczalnie jego matki. Bliższe dane odnalezionego dziecka nie są znane. Ze względu na zaistniały w Rostock'u-Gehlsdorf przypadek, proszę o wzięcie pod uwagę pilną potrzebę otrzymania dokumentu stwierdzającego nazwisku dziecka z uwagi na zamierzoną podróż z dzieckiem do Stellingen koło Hamburga". " Wismar. 4 mai 1945 roku. t Gdańsk już dawno upadł, a Półwysep Helski został całkowicie odcięty. Podoficer Herman Freymiiller ze swoim kolegą zostali odkomenderowani do Wismar'u i otrzymali rozkaz zaokrętowania się na frachtowcu "Paloma". W dniu 7 maja 1945 roku "Paloma" wypłynęła na zachód i 13 maja 1945 roku wpłynęła do Zatoki Lubeck'iej. Na pełnym morzu pasażerowie i załoga frachtowca "Paloma" dowiedzieli się, że wojna się zakończała, a podróż na nowy front dwojga żołnierzy zakończył się podróżą do niewoli. Na drugi dzień Herman Freymiiller opuścił pokład ,,Palomy" przycumowanej przy nabrzeżu w Neustadt i 12 lipca 1945 roku został zwolniony z niewoli angielskiej. Gdzie teraz? Miał jeszcze jeden cel. Lorrach w Badenii. Tam są jego strony rodzinne, matka i rodzeństwo, stamtąd postanowił zacząć poszukiwania swoich najbliższych. Hamburg, 12 września 1945 roku. W tym dniu z Hamburskiego Dworca Centralnego wyszło troje ludzi z po ciągu przyjeżdżającego z Rostock'u. Byli to: Werner Fick i jego żona oraz mały Peter (znajdek z Gustloff a). Z planowanego w lutym wyjazdu do Hamburga nic nie wyszło i dopiero teraz, gdy Werner Fick powrócił z angielskiej niewoli, oboje z żoną zdecydowali się na ten wyjazd. Zatrzymali się. u swego dalszego krewnego, kapitana i pilota portowego kapitana Segebarth'a w Hamburgu-Stellingen. Były marynarz Fick miał też nadzieję na znalezienie tutaj pracy, w takim dużym mieście jakim jest Hamburg. .; , Wielkie było zdziwienie w mieszkaniu kapitana Segebarth'a, kiedy zjawiło się u niego, dotychczas bezdzietne małżeństwo z małym dzieckiem, legitymującym się nazwiskiem Peter Fick. "No tak - ale skąd się ten chłopak znalazł?" padło pytanie. Wemer Fick opowiedział otwarcie całą historię znajdka z Gustloff a, i na samym końcu dodał: "nigdy nikomu nie oddam tego dziecka!". Jednak kapitan i jego córka byli odmiennego zdania. Znali bowiem położenie tysięcy rodzin z takimi właśnie przypadkami, ludzi bez nazwiska, poszukujących zaginionych członków swych najbliższych i związanych z tym całego szeregu trudności administracyjno-sądowych. Tutaj w Hamburgu znajduje się siedziba Niemieckiego Czerwonego Krzyża i tu będzie właściwe zgłoszenie tego dziecka. Doskonała okazja by ustalić prawdziwe pochodzenie znajdka z Gustloff a. Bezskutecznie usiłowali krewni "rodziców" znajdka uzmysłowić im i przekonać, że prędzej czy później trzeba będzie się rozliczyć i wytłumaczyć przyczynę zaniechania przeprowadzenia pochodzenia? znajdka i jego uwiarygodnienia, z tożsamością włącznie. Werner Fick, pozostawał jednak niewzruszony w swoim stosunku do znajdka, tym bardziej, że uzyskał poparcie ze strony swojej żony. W końcu dla małżonków, dalszy pobyt w Hamburgu, stał się nie do wytrzymania. Stanęło na tym, że należało zadecydować, czy znajdka winno się zameldować w Niemieckim Czerwonym Krzyżu w Hamburgu, czy też należy się liczyć z tym, że zrobi to kapitan Segebarth. Był to alarmujący znak dla Wernera Fick'a, który za żadne skarby świata nie zrezygnowałby ze znajdka. Zrezygnuje raczej z dalszych dochodzeń w tym kierunku. Niespodziewanie i zaskakująco da Segebarth'a, rodzina Fick'ów spakowała się i w dniu 17 sierpnia 1945 roku wyjechała z powrotem do Rostock'u. Zdziwiony takim niespodziewanym zakończeniem sprawy kapitan Segebarth, był zaskoczony. Przecież tutaj w Hamburgu, Werner Fick miał już załatwioną bardzo dobrą pracę i także załatwione mieszkanie. Jak mógł Werner ze swoim znajdkiem myśleć, że we wschodniej strefie będzie mógł się czuć bezpiecznie? Kapitan zaczął przemy-śliwać, czy nie należałoby pójść do Niemieckiego Czerwonego Krzyża z fotografią znajdka, otrzymaną od Wernera? I tak też uczynił. Lórrach, 12 sierpnia 1948 roku. Od czasu jak Herman Freymiiller powrócił do swego rodzinnego miasta, -•-rozpoczął rozglądać się za znalezieniem odpowiedzi na temat losu jego syna, córki i żony. Napisał list do radia i do urzędu zajmującego się odszukiwaniem osób zaginionych. Dzień 12 września 1948 roku był piątym jubileuszem urodzin jego syna Franka MichaeFa. Obok fotografii syna w jego pokoju postawił wazon z różami. Późnym popołudniem, usłyszał w radiu komunikat służb Czerwonego Krzyża, odnośnie poszukiwanych dzieci zaginionych w wyniku działań wojennych. Może dziś będzie jakiś odgłos na jego pismo? Modlił się o to gorąco. Wysłał w liście wszystko co dotyczyło dziecka, do opisu ubioru włącznie ze wszystkimi szczegółami, kiedy został przez jego teściów ulokowany na Gustloff ie. Jasnoblond o brązowych oczach, lekko odstające uszy, około 75 centymetrów wzrostu, ubrany w pasiasty wełniany sweter i owinięty w jasnoniebieski, kraciasty, wełniany kocyk. Herman znów zaczął wierzyć, że jego list może przynieść jakąś wiadomość. A może właśnie tym razem? Może nadejdzie jakiś sygnał, na który on czeka już od lat? To jedno co mu jeszcze pozostało, to wspomnienia i zdjęcie rodzinne. Znowu minęły tygodnie i miesiące i Herman Freymiiller oczekuje ciągle na jakąś wiadomość lub na strzęp wiadomości. Otrzymuje wprawdzie listy z odpowiedziami różnych instytucji do których wysyłał zapytania, ale otrzymywane odpowiedzi nie były odpowiedziami na które czekał. Wreszcie na Boże Narodzenie 1948 roJcu nadszedł oczekiwany list z Berlina z urzędu obsługi Zaginionych Niemców na obszarze strefy sowieckiej w którym donoszono: "zawiadamia się, że w żłobku • w Rostock'u znajduje się dziecko o nazwisku Peter Fick obecnie Gust, które według naszej opinii może być pańskim synem Frankiem Michael'em, załącza się zdjęcie chłopca". Długo przyglądał się Herman Freymiiller przysłanemu w liście zdjęciu chłopca. Położył obok posiadane inne zdjęcia (o kilka miesięcy młodszego). Porównywał oczy, usta, nos, uszy oraz czoło i w końcu doszedł do przekonania, że to jest z całą pewnością jego syn Frank Michael. Z tym dniem rozpoczęła się tragiczna walka o odzyskanie dziecka. Już na drugi dzień, udał się do urzędu w Lórrach, by tam sporządzić protokół i tam też została założona teczka: "dziecko poszukiwane Frank Michael - znajdek z Gustloff a". Wydział do spraw młodocianych w Lórrach pisze do podobnego wydziału w Rostock'u. Również i tutaj założono teczkę: "Znalezione dziecko Peter Fick, obecnie Gust". Listy krążą tam i tu. Dużo listów... Drogi z jednego końca Niemiec na drugi są długie, a między nimi są również granice stref. Wszystko to nie umniejsza, ale powiększa problem znajdka. Herman Freymiiller nie kapituluje, przeciwnie, walczy z całą pasją o odzyskanie swego syna. Pisze do swoich te- ' ściów, którzy z okolic Gdańska uciekli pod koniec wojny w okolice Rostock'u i w miejscowości Biitzow znaleźli nowe miejsce swego zamieszkania. Dziadkowie małego Franka Michael'a, który wówczas, w dniu 30 stycznia 1945 roku był przez nich odprowadzany na statek "Wilhelm Gustloff pojechali do Rostock'u i udali się do wydziału do spraw nieletnich, gdzie urzędnik przyjął od nich dokumenty i fotografie oraz oświadczył: • --?'.•• • ^\-:-^:\-.--^- :- .,<-,.•-'• ..;.;: ^ ..-.•.. "Nie są państwo pierwszymi, którzy do nas przychodzą w tej sprawie, twierdząc, że ten mały Peter jest ich dzieckiem lub wnukiem. Jak myślicie - ilu ludzi już szukało okazji by to dziecko odzyskać? Tu wcale nie chodzi o to dziecko. Przeważnie ludzie są zainteresowani jego kartą żywnościową". "Moglibyśmy to dziecko zobaczyć?" ^ ::;::;•,- ,: -:' "Oczywiście - odparł urzędnik". Nadeszła siostra opiekunka by zaprowadzić tych dwoje staruszków, a w drodze powiedziała im, że: "matka opiekująca się obecnie dzieckiem została już poinformowana i bardzo się rozpłakała, kiedy powiadomiona została o tej wizycie. Ona płacze i rozpacza za każdym razem, kiedy ludzie chcą zobaczyć małego". Wernera Ficka ściągnięto z pracy. Postanowił on bowiem być osobiście przy tej wizycie, gdzie mogą się ważyć losy jego dziecka. Siedli wszyscy czworo w pokoju i przyglądali się lekko wystraszonemu chłopcu, który stanął przy ścianie jakby zamierzał schować się przed gośćmi. Przy chłopcu stanął dotychczasowy jego ojciec, a chłopiec ujął go za rękę, jakby szukał ochrony. Gesty chłopca wskazywały na wielkie przywiązanie się do swego obecnego opiekuna, którego z całą pewnością uważa on za swego ojca. Mały Peter będąc nieświadomy swego losu, nie pojmował czego chcą tych dwoje staruszków. Ponuro spoglądał na jednego i drugiego z nich. Jest pewne, że niemożliwe, aby w tym pięcioletnim chłopcu można było rozpoznać Franka Michael'a. Ale starsza pani Klein, babcia małego ciągle pilnie przypatruje się dziecku porównując j-ego różne części ciała. "To musi być jednak jej wnuk..." Przyniosła mu kilka ciastek. Bez słowa wziął od niej jedno wpatrując się w jej " oczy zdziwionym wzrokiem. Cóż może się dziać w duszy tego małego chłopca? Czy boi się, że mogą go zabrać i oderwać od jego obecnych opiekunów, których on od dawna uznał za swych rodziców? Czy myśli właśnie o tym? Nie wiadomo. Nikt nie jest w stanie wejrzeć w głębię myśli tego dziecka. Po pół godzinie małżonkowie Klein pożegnali się. Oboje są przekonani, że w tym małym chłopcu rozpoznali swego wnuka. Są także przekonani o tym, że opiekunowie dziecka dobrowolnie go nie oddadzą, oraz przekonali się, że ich mały Peter prawdziwie kocha swego opiekuna. Peter Fick powiedział do swej żony po odwiedzinach małżonków Klein, która cicho popłakiwała przy stole: "Mario, nie martw się, chłopiec zostanie z nami. Kto naszego Peter'a chciałby nam zabrać ten musi wpierw udowodnić, że to jest jego dziecko". Przy takim zdaniu pozostał były bosmanmat, następne tygodnie i miesiące. Na liczne listy, pytania, propozycje miał tylko jedną odpowiedź - milczenie. Kochał małego znajdka jak tylko ojciec może kochać własnego syna. n Herman Freymiiller w Lórrach jest zrozpaczony. Po tym jak otrzymał od swoich teściów dokładne sprawozdanie, był już pewien, że w tej sprawie wiadomo już wszystko. Nie ma tu już żadnych niedopowiedzi. Ale kto mógłby mu jeszcze pomóc w przyszłości? Z centrali poszukiwań zaginionych otrzymał zawiadomienie, że: "... do zakończenia pańskiej sprawy byłoby potrzebne przekonywujące argumenty w postaci porównywalnych fotografii jakie należy przesłać do naszej centrali". W między czasie odezwał się także wydział dla młodocianych w Rostock'u, zawiadamiając podobny wydział w Lórrach, że małżeństwo Klein w sprawozdaniu ze spotkania u dotychczasowych opiekunów małego znajdka, nie rozpoznało w nim swego wnuka Franka MichaeFa. Czyżby Werner Fick spodziewał się wygrać tę sprawą? Freymiiller tak właśnie zaczął przypuszczać. Zawiadomienie z Rostock'u napa wało go nikłą nadziej ą. Z kolei urząd w Lórrach w piśmie dotyczącym przekazania dalszych danych wyjaśnia, że: "ze względu na dotychczasowe stanowisko Frey- miillera załatwienie formalności adaptacyjnych Petefa Fick'a są nadal w toku". To byłoby połowiczne zwycięstwo. Ale pomimo tego Herman Freymiiller znalazł się w ślepej uliczce. Innych znaków szczególnych poza tymi jakie dotychczas po dał, nie posiadał. Jak mógłby znaleźć świadków owego uratowania znajdka ran kiem 31 stycznia 1945 roku? Jak mógłby wytłumaczyć dlaczego na liście okręto wej Gustloff a, figurowało tylko nazwisko jego żony Elsy i córki Jutty, a nie było nazwiska jego syna Franka Michael'a? ,: Przypadek przyszedł mu z pomocą, który pozwolił mu mieć nadzieję, że sprawa może się zakończyć dla niego szczęśliwie i pewnego dnia mały Frank Michael będzie razem z nim. Herman Freymiiller w końcu lutego 1948 roku, zwrócił uwagę na pewne sprawozdanie z zatonięcia Gustloff a, jakie znalazł w tygodniku ; "Heimat und Welt" (Kraj i świat). Z wielką uwagą i ciekawością czytał to sprawozdanie. Zasiadł do biurka i napisał list do autora owego sprawozdania, a zarazem rozbitka z Gustloff a, mieszkającego w Gottingen, Heinz'a Schón'a. I tak doszło do pierwszego kontaktu Hermana Freymuller'a z autorem książki pt. "Die Gu? stloff Katastrophen" Heinzem Schónem. List Hermana Freymiiller'a z dnia 9 marca 1949 roku dotarł do wydawnictwa "Heimat und Welt" 12 marca. Autor prosi w nim o pomoc w znalezieniu świadków tragedii znajdka z Gustloff a. Niebawem też Herman Freymuller otrzymał list od Heinza Schóna w którym potwierdza on chęć swojej pomocy. Już 5 maja 1949 roku, Freymiiller przekazał upoważnienie dla Schóna w sprawie podjęcia wszelkich kroków w kierunku odzyskania prawa do ojcostwa znajdka z Gustloff a, na rzecz Hermana Freymiiller'a. Opublikowany w wielu dziennikach apel Heinza Schóna okazał się bardzo pożyteczny, bowiem w jego wyniku udało się uzyskać piętnastu świadków, a w tym komendanta Łodzi Patrolowej "1703" Helmufa HenefeWa, który ze swoją załogą (łącznie z bosmanmatem Wernerem Fickiem) rankiem 31 stycznia 1945 roku, na wysokości Łeby na Bałtyku, uratował małego znajdka z Gustloff a. W końcu Heinz'owi Schón'owi udało się odnaleźć lekarza sztabowego dr. Engelberfa Fleischer'a, który w tę nieszczęsną noc przebywał na pokładzie Łodzi Patrolowej "1703" i był najbardziej wiarygodnym świadkiem, który osobiście zadbał o życie małego chłopca poprzez udzielenie mu pierwszej pomocy lekarskiej. Poprzez pisemne zeznanie i sprawozdania jakie udało się zebrać Heinz'owi Schón'owi, po kilku miesiącach została urzędowo potwierdzona cała ta skomplikowana historia małego znajdka z Gustloff a. Potwierdziło się, że w łodzi ratunkowej znaleziono dwa trupy - kobiety i dziewczynki oraz zawiniętego w kocyk małego, żyjącego jeszcze chłopczyka. Po bardzo dokładnym skontrolowaniu wszystkich posiadanych doku- mentów i załączników do nich, Heinz Schón doszedł do wniosku, że znalezione dwa trupy w łodzi ratunkowej z całą pewnością należały do żony i matki dziecka oraz jej córki Jutty, a znaleziony mały znajdek, jest jej synem i ojca Hermana Freymuller'a, natomiast sam znajdek jest urodzony w dniu 12 sierpnia 1943 roku Peterem Freymiillerem. Tutaj warto jest zaznaczyć, że cała załoga Łodzi Patrolowej "1703" łącznie z jej komendantem stanęła w obronie swego kolegi bosman-mata Fick'a, któremu nie szczędzono uznania za okazaną ojcowską troskliwość i poświęcenie w ratowaniu życia znajdka. Wielu świadków, którzy pisali do Heinza Schona wyrażali swoje opinie, aby pozostawić dziecko przy obecnym ojcu oraz, że byłoby bardzo nierozumnie, aby sześcioletnie dziecko doprowadzić do zupełnie obcego człowieka i w nieznane mu środowisko, a do tego do nieżonatego ojca, a gdyby nawet kiedyś miał się on ożenić, musiałby dorastać przy macosze. Wszyscy koledzy Wemera Fick'a zaświadczyli, że dobrze się stało, że w dniu 31 stycznia 1945 roku dobrze postąpił, nie oddając dziecka do Czerwonego Krzyża lub innej instytucji, przypominając, że wówczas Gdynia była widownia wielu nieszczęść i głodu, gdzie zginęło wiele dzieci z zimna, chorób i głodu. W takich okolicznościach mały znajdek nie przeżyłby na pewno w tamtych warunkach. Szczególnie przejrzysty punkt widzenia przedstawił kapitan Ditmer, były szef flotylli łodzi patrolowych, który oświadczył: "... to dziecko, które znalazło się w takiej sytuacji, że los oderwał go od swoich prawdziwych rodziców, winno dorastać przy swoich nowych rodzicach, którzy zapewnią mu miłość rodzicielską i pozwolą cieszyć się temu dziecku rodzinnym szczęściem i jego atmosferą". Sam Heinz Schón został także przekonany, że nowi rodzice znajdka, którzy nie " byli w stanie mieć własnych dzieci, czuliby się do końca życia jak obrabowani z istoty ich obecnego szczęścia. Jako satysfakcje wyrównania nieszczęścia jakie przytrafiło się trzem osobom, nie jest możliwe zadowolić prawdziwego ojca, ciężko doświadczonego w wyniku katastrofy Gustloff a, a przed którym stoi możliwość powtórnego ożenku i posiadania własnych dzieci. Pozostawienie dziecka u swoich dotychczasowych opiekunów, będzie w najgorszym razie, ciężkie dla dalszego życia pojedynczego człowieka, ale dla dobra dziecka okaże się na pewno korzystniejsze. Nikt bowiem nie uwierzy, że dziecko wyrwane z rodzinnej atmosfery i szczęśliwego dotychczas dla niego środowiska, po przeniesieniu go do domu bez matki, ze smutnym ojcem unieszczęśliwi dziecko. Herman Freymuller czytał też i takie listy oraz poglądy różnych zainteresowanych jego losem ludzi, jakie napływały na adres Heinza Schona. On natomiast tkwił w swoim przekonaniu i nadal nie rezygnował z poszukiwania dalszych możliwości odzyskania swego syna, z tej jedynej pozostałości jaka pozostała mu po wojnie. Nie zrezygnuje nigdy przed sobą i swoją żoną z odpowiedzialności za życie ich syna Franka Michaela. Heinz Schón postanowił pomóc Hermanowi Freymullerowi w miarę swoich posiadanych możliwości w odzyskaniu syna. Kończy się rok 1950. Akta F-216 (Peter Fick oraz podobne akta Franka Michaela Freymiillera w wydziałach w Rostock i w Lórrach) nadal pęczniej ą i nadal ciągną się coraz to nowe trudności. Zachodnioniemieckie instytucje piszą do podobnych instytucji we wschodniej strefie o konieczności uregulowania przekazania dziecka właściwym rodzicom i proszą o pomoc w dostarczeniu potrzebnych dokumentów. W międzyczasie władze w Rostocku podjęły decyzje pomimo niedomówień o przyznaniu dotychczasowym opiekunom małego Petera. Ale los nadal nie sprzyja sprawie i pojawiają się nowe problemy, tym razem są to granice stref zachodniej i wschodniej. Nadburmistrz miasta Rostock Herbert Schulz pisze 13 lipca 1950 roku: "... My będziemy ostatnimi, którzy nie powitają wiadomości, że udało się panu, panie Freymiiller, na drodze postępowania sądowego udowodnić, że Peter Fick jest naprawdę pańskim synem. Żałuję bardzo, że nieaprobowane przez nas rozdzieranie niemieckiego narodu, wykorzystuje pan, panie Freymiiller do dochodzenia swych praw ojcowskich. Dlatego też wzywam Pana do wspólnej walki o zjednoczone Niemcy i do podpisania Traktatu Pokojowego, co pozwoli nam wtedy załatwić małe i duże problemy niemieckiego narodu. Jednym ze środków w tym kierunku będzie ukonstytuowanie się wspólnoniemieckiej Rady, jaką zaproponował Rząd Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Rób pan wszystko na swoim posterunku, żeby ta Rada niedługo już mogła zająć się problemami, gdzie niemcy z niemcami będą mogli załatwiać swoje sprawy bez obecnej ingerencji". Herman Freymiilter poczuł się zrozpaczony i zbulwersowany, czytając to oświadczenie. Jakże już długo walczy o swego syna? Ale nadal nie ugiął się i pisze listy. Pisze do Bonn do Rządu Krajowego Badenii, do różnych innych instytucji i wreszcie także do Wer-nera Ficka i jego żony. Odpowiedzi jakie otrzymuje nic praktycznie nie załatwiają a niektórzy radzą mu wystąpić oficjalnie na drogę sądową, i procesować się. Tymczasem opiekunowie znajdka milczą nie reagując na żadne listy, nawet na wezwą- * nią władz w Rostock. Oficjalnie byliby tam mile widziani. Latem 1951 roku Heinz Schón zjawia się w Lórrach na granicy niemiecko austriackiej aby zbadać co dalej zamierza Herman Freymiiller aby odzyskać swego syna. Zapoznał też Hermana z bardzo znanym adwokatem, który był osobiście przekonany o słuszności żądań i dochodzenia ojcostwa Hermana Freymiillera oraz o tym, że pewnego dnia odzyska on na drodze sądowej swego syna. Przewidział też podjęcie kroków w kierunku biologicznego potwierdzenia grupy krwi. W grudniu 1951 roku Herman Freymiiller pisze list do małżonków Ficków, załączając różne dokumenty i zeznania świadków. W liście prosi on obu małżonków ażeby wraz z synem przyjechali do Lórrach, przy czym on zapewnia im pokrycie wszelkich kosztów oraz przeprowadzenie odpowiednich badań w klinice uniwersytetu we Freiburgu. W zakończeniu swego listu pisze ... "proszę z całego serca, pozwólcie spełnić się moim marzeniom świątecznym i przerwijcie Wasze milczenie. Przesy łam też podarek dla Petera i proszę Was abyście położyli go pod choinkę, przyj- * mijcie też ten mały znak mej wdzięczności i miłości. Pozwólcie w dzień Bożego Narodzenia, w tym święcie pokoju, rodziny i miłości, zapomnieć o przeszłości. Podajcie mi Wasze dłonie na przyjaźń i pogodzenie się z losem i pozwólcie nam obdarzyć się pragnieniem bycia naprzeciw sobie, ale wspólnie patrzeć w przy szłość. Razem bowiem jesteśmy odpowiedziami za życie tego dziecka, któremu los Zgotował takie tragiczne dzieciństwo. To dziecko potrzebuje naszej przyjaźni oraz podania sobie nawzajem rąk dla dobra tego dziecka". Jedną kopię tego listu Herman przesłał do nadburmistrza miasta Rostock z dopiskiem "doręczyć osobiście - z wiarą, że adresat włączając się, może załagodzić moją sprawą". Herman Freymiiller był przekonany, że jego list odniesie sukces, i że opiekunowie jego syna Franka-Michaela, przerwą wreszcie swoje milczenie i wyciągną do zgody swoje ręce. To małżeństwo musi odpowiedzieć jeżeli posiadają jeszcze serce w sobie - myślał Herman. A jednak stało się zupełnie inaczej. Żadna odpowiedź nie nadeszła. Zamiast tego Herman Freymuller otrzymał wezwanie by stawił się:w wydziale dla nieletnich w Lórrach. Tam przedstawiono mu pismo z podobnego wydziału w Rostock w którym donoszono, że: "...ojciec Wer-ner Fick nie wyraża zgody na badania krwi swojej i jego adoptowanego syna Pete-ra". Herman przeżył to jak uderzenie maczugą. Miałby to być koniec jego dotychczasowej żmudnej walki o swoje dziecko? Święto Bożego Narodzenia 1951 roku było najsmutniejszym świętem w jego życiu i spędził je w zupełnym odosobnieniu. Jego myśli krążyły tylko wokół jednego - wokół jego syna tam w Rostock. W dniu 31 grudnia 1951 roku zadzwonił dzwonek u jego drzwi, a listonosz przyniósł mu paczkę w których rozpoznał jako jego własne, które wysłał do małżonków Fick. Na liście i paczce była adnotacja: "... przyjęcie przesyłki odmówione - Rostock-Gehlsdorf 24.XII.1951". A więc to taka była odpowiedź na jego pojednawczy list, którego nawet nie otwarli? Wielkie rozgoryczenie powróciło do jego duszy, ludzkie rozczarowanie i beznadziejność. Ale życie toczy się dalej. Na początki roku 1952 Herman Freymuller rozpoczyna nowe starania w odzyskaniu swego syna. Pani Elli Heuss-Knapp tele-,. fonuje do niego, że: "... wysoki francuski komisarz z francuskiej strefy okupacyjnej w której leży Lórrach, bierze sprawę znajdka z Gustloffa w swoje ręce i przekazuje akta władzom w Karlshorst do dalszego załatwiania". Okazało się to jednak daremne. Herman Freymuller postanowił zrobić jeszcze jeden krok. Pomyślał sobie, że zwróci się do człowieka który mu na pewno pomoże z tytułu swego stanowiska i możliwości działania a jednocześnie posiadającego wielką siłę przebicia by przerwać milczenie małżonków Fick i do doprowadzenia zbadania grupy krwi ojca i syna. Tym człowiekiem na którego liczy Herman jest Otto Grotewohl. 30 stycznia 1952 roku, w siedem lat po katastrofie Gustloffa, Herman Freymuller pisze list do premiera Niemieckiej Republiki Demokratycznej Otto Grotewohla. Berlin W-8 Prinz-Albrecht strasse 3-4, bardzo długi wyczerpujący list. "... proszę Was bardzo Panie Premierze mocą swego działania rozerwać ten węzeł urzędniczych mądrości i doprowadzić do zakończenia moich poszukiwań przez polecenie urzędowego zbadania krwi mojej i mego syna, co będzie biologicznym argumentem i dowodem mego ojcostwa. Jest Pan moją jedyną i ostatnią nadziej ą na sprawiedliwe rozwiązania sprawy znajdka z Gustloffa". ,.. Premier Otto Grotewohl rozstrzygnął. Tego nie spodziewał się w najmniejszym stopniu Freymuller, a z odpowiedzi premiera dowiedział się, że: "Peter Fick, zwa ny Gust urodzony 12 sierpnia 1943 roku w Gottenhafen (Gdynia) zamieszkały u swojego ojca "opiekuna" Wemera Ficka i jego żony Marii w Rostock-Gehlsdorf, powinien po ukończeniu 21 lat życia samemu zadecydować o potrzebie wykonania badania krwi lub u którego ojca zechce pozostać". Herman Freymiiller załamał się całkowicie. Po takim rozstrzygnięciu będzie musiał jeszcze 13 lat czekać, by później z niewiadomym wynikiem dowiedzieć się, że całe 20 lat po wojnie, czekał nadaremnie na powrót swego syna. W okresie tych 13 lat do 1965 roku dożył 66 lat i ciągle bez syna, za którym tak strasznie tęsknił bez szans... . Stało się też dla niego oczywiste, co tyle razy sobie powtarzał "mój syn umarł-a jednak żyj e". = Polityka, paragrafy, biurokracja - to są właściwe przeszkody w postaci zapory z drutu kolczastego, które rozdzielają go od własnego syna. Z tyłu dopiero stają ludzkie sprawy, które dopełniły nieszczęśliwy los dwóch ojców a jednocześnie ich łącząc. Tyle miłości dla jednego dziecka ... Niczego nie za dużo. Gra jest skończo na. Walka o dziecko znalazła swój finisz. Dla Hermana Freymiillera życie straciło swój ą dotychczasową wartość. Na wiele - wiele lat. Czas walki i oczekiwanie zmęczyło go. Przestał się w ogóle odzywać. Nawet ze swym dobroczyńcą przestał się kontaktować, czemu Heinz Schón wcale się nie dziwił. Urząd do spraw młodo cianych zamknął akta Franka-Michaela Freymiillera i jest wielce prawdopodobne, że urząd w Rostocku postąpił podobnie odkładając akta Petera Ficka - znajdka z Gustloffa. Raz jeszcze usiłuje Heinz Schón zebrać ponownie wszystkie dokumenty i dowody i przedstawić je przed kompetentnym sędzią i detal po detalu rozpatrywać ponownie. 8 czerwca 1954 roku Schón otrzymuje zawiadomienie z sądu ? w Herford o następującej treści: "Zawiadamia się że będzie pan przesłuchany na okoliczność śmierci zmarłej Elsy Freymiiller z domu Klein, ostatnio zamieszkałej w Gdyni. Sprawa odbędzie się w dniu 12 czerwca 1954 roku o godzinie 9.30". Dotychczas bowiem sprawę śmierci matki dziecka dotychczas nigdzie nie rozpatrywano, której zwłoki znaleziono w 7 godzin po zatonięciu Gustloffa. Sąd w Hamburgu do którego właściwości należało rozpatrzenie spraw zgonów pasażerów "Wilhelma Gustloffa", dopiero w roku 1954 wydał świadectwo zgonu Elsy Freymiiller. Tymczasem Herman Freymiiller popadł w zupełną rezygnację. Lata i miesiące stały się dla niego coraz dłuższe. Nikt jednak nie zatrzyma czasu. Ostatnia iskra nadziei to 30 stycznia 1965 roku będący 21 rocznicą urodzin Petera Ficka - jego syna Franka-Michaela. Nadal nosi w sobie żałość i w sercu jego tli się iskra nadziei ale już po kilku miesiącach umiera. Zmarł nie widząc swego syna, Petera Ficka o którym wiedział, że był jego prawdziwym synem Frankiem-Michaelem. Śmierć Hermana Freymiillera postawiła kropkę nad "i" nad ciągnącą się latami sprawą "Znajdka z Gustloffa", nad zagadnieniem prawomocnego wyroku ojcostwa o którym był przekonany do swego ostatniego tchnienia, że Peter Fick był jego synem Frankiem-Michaelem. Lata minęły od chwili zatopienia "M.S. Wilhelma Gustloffa" i uratowania rozbitków z tonącego statku, w tym bezimiennego małego dziecka, nazwanego "Znajdkiem z Gustloffa". Wiele się dokonało przez te lata. Ze strefy wschodniej powstała DDR a z granic strefowych powstały granice państwa. Gdzieś między tymi granicami państwowymi, w różnych częściach Niemiec s mieszka człowiek. Gdzie? W jakiej miejscowości, nikt nie wie, od kiedy wyprowadził się z Rostocku. Ten człowiek nie nazywa się już Peter Fick ale Peter Gust. Jego nowe nazwisko jest o tyle prawdziwe co jego nazwisko poprzednie. Także jego data urodzenia, przyjęta jako 31 styczeń 1945 w Gottenhafen jest fałszywa. Jednak ten, dzisiaj 40-sto kilku letni mężczyzna nie wie lepiej, bowiem wie on tylko jedno, że , jest ostatnim żywym rozbitkiem, urodzonym na tonącym Gustloffie, który w dniu 31 stycznia 1945 roku znalazł się w pustej łodzi ratunko wej i został odnaleziony i odratowany przez człowieka, który w tej godzinie stał się jego ojcem. Któremu zawdzięcza swój dostatek, miłość, opiekę. Który podaro wał mu matkę kochaną i drogą mu osobę jakiej nigdzie by nie znalazł. ; Kto jest dzisiejszym "Znajdkiem z Gustloffa", już nigdy nie będzie wiadomo. Jego los rozstrzygnęła wojna, ucieczka przez Bałtyk, Statek Uciekinierów "MS-Wilhelm Gustioff' jego drugie życie, odzyskam rodzice oraz teraźniejszość pod nowym nazwiskiem. Nazwa statku, jego storpedowanie i zatonięcie oraz jego ponowne urodzenie się łącznie ze znalezieniem nowych rodziców, do końca życia nie zostaną zapomniane. - KONIEC - Poznań, Lato 2001 ""C;"*'j. j 5'j %% BAŁTYK Wilhelm Gustloff 30.01.1945 STILO O ŁEBA ROZEWIE ŚMIERTELNY KURS "GUSTLOFF'Ał SCHEMAT STORPEDOWANIA "M/S - WILHELM GUSTLOFF" Górny pokład spacerowy Pokład słoneczny Pomost dowodzenia: mostek kapitański Podcienie Dolny pokład spacerowy Pokład - A l TORPEDA II TORPEDA TORPEDA MASZYNOWNIA Rysunek przedstawia schemat storpedowania okrętu MS "WILHELM GUSTLOFF" przez radziecką łódź podwodną "S-13" w dniu 30 stycznia 1945 r. w odległości 12 mil od brzegu w rejonie latarni morskiej "STILO" niedaleko od Łeby. Okręt otrzymał trzy trafienia. Pierwsza torpeda trafiła w lewą burtę części dziobowej. Druga torpeda trafiła w śródokręcie między fokmasztem a kominem, gdzie znajdował się basen kąpielowy. Trzecia torpeda trafiła również w śródokręcie, ale bliżej samego środka w samągłównąmaszynownię. Już w pierwszych minutach powstała chaotyczna walka o wydostanie się ludzi na pokład. •"•'*• .*• Wnętrze okrętu podzielone było na poziome części, od najniższej E do A i dalej: dolny pokład spacerowy oszklony od zewnątrz szybami pancernymi, położony naprzeciw, górny pokład spacerowy ogrodzony tylko samym relingiem (rodzaj barierki na okrętach), położony obok pokład słoneczny, skład było dojście do łodzi ratunkowych. Nad tym pokładem były podcienie i inne pomieszczenia, a powyżej pomost dowodzenia z mostkiem kapitańskim, kabinami: nawigacyjną kapitańską radio-telegrafistów i inne. Okręt pomocniczy - "Poszukiwacz Torped" "T-36" 25 minut po północy 31 stycznia 1945 r. opuścił miejsce katastrofy M/S "Gustloffa" ratując 564 rozbitków, biorąc kurs do portu w Sassnitz. 'S "Wilhelm Gustloff" w rejsie ze Szczecina do assermonde w końcu sierpnia 1939. M/S "Wilhelm Gustloff jako okręt szpitalny w czasie 10.VII-25.VIII 1940 r. na nabrzeżu szczecińskim, przed zmianą na koszary i już do końca wojny stacjonujący w Gdyni-Oksywiu. Torpedowiec "Lowe" towarzyszący okręt konwojowy krążownikowi "Admirał Hipper" uratował 472 rozbitków z M/S "Gustloffa" w dniu 31 stycznia 1945 r. o godz. 2^ tj. kilka godzin po zatonięciu "Gustloffa". Ciężki krążownik "Admirał Hipper", który mając na pokładzie 1500 rannych pierwszy zjawił się na miejscu katastrofy "Gustloffa". Z powodu zagrożenia atakiem radzieckich łodzi podwodnych, zmuszony został do natychmiastowego opuszczenia zagrożonego atakiem rejonu, pozostawiając swój okręt konwojowy -Torpedowiec "T36", który natychmiast podjął akcję ratunkową. M/S "Wilhelm GustlofT jako jednoklasowy statek pasażerski "KDF", wybudowany kosztem 25 min. marek w dniu 15 marca 1938 r., opuszcza stocznię w Hamburgu. Ze statku pasażerskich "KDF" M/S "Wilhelm GustlofT w końcu sierpnia 1939 r. został przemianowany na Okręt Szpitalny. 21 stycznia 1945 r. Wielki Admirał Donitz ogłosił operację "Hanibal", której celem było przerzucenie II dywizji Szkoleniowej Łodzi Podwodnych z rejonu Zatoki Gdańskiej do Kilu i Flensburga, do czego wyznaczył m.in. przebudowany z okrętu koszarowego na okręt Ewakuacyjny M/S "Wilhelm Gustloff". Poszukiwacz Min "M-375/T-S8, który wczesnym rankiem 31 stycznia 1945 r. uratował 43 rozbitków z "Gustloffa". kwietnia 1938 r. M/S "Wilhelm Gustloff" wyszedł w g H ydniowy rejs w Kanale Angielskim, gdzie ratuje załogę atku handlowego, jaki zatonął w kanale. M/S "Wilhelm Gustloff' na nabrzeżu Oksywskim w Gdyni jako koszary dla II Dywizji Szkoleniowej Łodzi Podwodnych. d/S "Wilhelm Gustloff" we wrześniu 1939 r. jako okręt zpitalny wychodzi z Gdyni zabierając rannych jeńców olskich. Kiedyś duma pasażerskich statków "KDF" M/S "Wilhelm Gustloff", przerabiany na okręt szpitalny, koszary i w końcu na okręt ewakuacyjny, pod koniec wojny przygotowuje się do swego ostatniego, tragicznego rejsu w którym zginie ponad 9 tysięcy pasażerów. Ostatnie dni okrętu szpitalnego w zimie 1939/1940 r. na nabrzeżu oksywskim w Gdyni przed zmianą na okręt koszarowy. ł Łódź Patrolowa "1703", która późnym wieczorem wypłynęła z Gdyni by ratować rozbitków "Gustloffa", a wśród nich małego znajdka. "Znajdek z Gustloffa" Siedem godzin po zatonięciu "Gustloffa" Werner Fick - bosmanmat na Łodzi Patrolowej "1703" znajduje w opuszczonej łodzi ratunkowej dwa trupy - kobiety i dziewczynki oraz zawiniętego w koc maleńkiego, kilkumiesięcznego chłopczyka, dającego jeszcze znaki życia. Wziął dziecko na ręce i powiedział: "zabiorę to dziecko do siebie i od dziś będzie miał na imię Peter". Bosmanmat Werner Fick "adoptacyjny" ojciec znajdka (z lewej strony). Małżonkowie Fick przy których pozostał znajdek. Rodzina Freymuller: Mąż-Herman (1899-1965); Żona - Elsa (1912-1945)... zginęła na "Gustloffie"; Córka - Jutta (1934-1945)... zginęła na "Gustloffie"; Syn - Frank-Michael ur. 1943... uratowany jako "znajdek z Gustloffa" i adoptowany jako Peter Fick, później jako Peter Gust. Autor książki pt. "Die Gustloff Katastrophe" Heinz Schón (z lewej strony) oraz poszukujący swego syna Herman Freymuller. Fotografia z ostatniej zbiórki jednego z oddziałów II Dywizjonu Szkoleniowego Łodzi Podwodnych (H DSŁP), na pokładzie Słonecznym "Gustloff a" przed ostatnim rejsem z Gdyni na Zachód w styczniu 1945 roku. Zdjęcie z "Gustloff-Archiv Heinz Schón" (prywatne archiwum H. Schóna - autora książek: Gustloff Katastrophe, Ostsee '45, Flucht uber die Ostsee 1944-45 im Bild, Die Letzten Kriegstage Ostseehafen 1945. Widoczni na zdjęciu marynarze, którzy w ilości 918 osób mieli zostać przerzuceni z Gdyni na Zachód (do Flensburga) stanowili wyselekcjonowane oddziały załóg łodzi podwodnych, stacjonujących w Gdyni (mieszkających na "Gustloffie"), którzy rozkazem Wielkiego Admirała Dónitza w ramach operacji "HANIBAL" wraz ze sprzętem mieli zostać przerzuceni do nowej bazy. Dodawszy do tego 162 ciężko rannych żołnierzy oraz 373 kobiety z oddziału pomocniczego marynarki wojennej tj. w sumie 1417 wojskowych znajdujących się na pokładzie "Gustloffa" z 8656 uchodźcami (cywilami) nie świadczy o roztropności władz niemieckiej marynarki wojennej, zwłaszcza, że "Gustloff' zamiast ze znakami czerwonego krzyża płynął pod wojenną banderą Faszystowskiej niemieckiej marynarki wojennej III Rzeszy.