Ryszard KapuœCiński Szachinszach "Czytelnik Warszawa 1997 Karty, Twarze, pola kwiatów Wszystko jest w stanie takiego bałaganu, jakby przed chwilš policja zakończyła gwałtownš i nerwowš rewizję. Wszędzie leżš rozrzucone gazety, sterty gazet miejscowych i zagranicznych; dodatki nadzwyczajne, rzucajšce się w oczy wielkie tytuły ODLECIAŁ i duże fotografie szczupłej pocišgłej twarzy, na której widać skupiony wysiłek, aby nie okazać ni nerwów, ni klęski, twa- rzy o rysach tak uporzšdkowanych, że właœciwie nie wyra- ża już nic. A obok egzemplarze innych dodatków nad- zwyczajnych, z póŸniejszš datš, które oznajmiajš z goršczkš i triumfem, że WRÓCIŁ i poniżej, wypełniajšce całš stronicę, zdjęcie patriarchalnej twarzy, surowej i zamkniętej, bez żadnej chęci wypowiedze- nia czegokolwiek. (A pomiędzy tym odlotem i powrotem jakie emocje, ja- kież wysokie temperatury, ile gniewu i grozy, ile pożarów!) Na każdym kroku - na podłodze, na krzesłach, na sto- liku, na biurku - rozsypane kartki, œwistki, notatki zapisa- ne w poœpiechu i tak bezładnie, że sam muszę teraz zasta- nawiać się, skšd wynotowałem zdanie - będzie was zwo- dził i obiecywał, ale nie dajcie się oszukać - (kto to powie- dział? Kiedy i do kogo?) Albo czerwonym ołówkiem na całej kartce: Koniecznie zadzwonić 64-12-18 (a tyle już czasu minęło, że nie mogę przypomnieć sobie, czyj to telefon i dlaczego był wtedy tak ważny). Listy nie dokończone i nie wysłane. Stary! Długo by mówić o tym, co tu widziałem i przeżyłem. Trudno mi jednak uporzšdkować wrażenie, które Największy nieporzšdek panuje na dużym, okršgłym stole: fotografie różnych formatów, kasety magnetofono- we, taœmy amatorskie 8 mm, biuletyny, fotokopie ulotek- wszystko spiętrzone, pomieszane jak na pchlim targu, bez ładu i składu. A jeszcze plakaty i albumy, płyty i ksišż- ki zbierane, podarowane przez ludzi, cała dokumentacja czasu, który dopiero co minšł, ale który można jeszcze usły- szeć i zobaczyć, bo został tu utrwalony - na filmie: płynš- ce, wzburzone rzeki ludzi, kasety: szloch muezinów, krzyki komend, rozmowy, monologi, na zdjęciach: twarze w sta- nie uniesienia, w ekstazie. Teraz na myœl, że powinienem zabrać się do robienia po- rzšdków (bo zbliża się dzień mojego wyjazdu), ogarnia mnie niechęć i bezgraniczne zmęczenie. Szczerze mówišc, ilekroć mieszkam w hotelu - co zdarza mi się często - lubię, żeby w pokoju panował bałagan, ponieważ stwarza on wrażenie jakiegoœ życia, jest namiastkš intymnoœci i ciepła, jest dowo- dem (co prawda złudnym, ale jednak), że tak obce i nieprzy- tulne miejsce, jakim jest z natury każdy pokój w hotelu, zo- stało choćby częœciowo pokonane i oswojone. W pokoju pedantycznie wysprzštanym czuję się drętwo i samotnie, uwierajš mnie wszystkie linie proste, kanty mebli, płaszczyz- ny œcian, razi cała ta obojętna i sztywna geometria, całe to mozolne i skrupulatne uszykowanie, które istnieje jakby samo dla siebie, bez œladu naszej obecnoœci. Na szczęœcie już po kilku godzinach pobytu, pod wpływem moich działań (zresztš nieœwiadomych, wynikajšcych z poœpiechu lub leni- stwa), cały zastany porzšdek rozsypuje się i przepada, wszy- stkie rzeczy nabierajš życia, zaczynajš przenosić się z miej- sca na miejsce, wchodzić w coraz to nowe układy i zwišzki, robi się ciasno i barokowo, a tym samym bardziej życzliwie i swojsko. Można odetchnšć i rozluŸnić się wewnętrznie. Na razie jednak nie mogę zebrać tyle sił, aby coœ w tym pokoju ruszyć, więc schodzę na dół, gdzie w pustym, ponu- rym hallu czterej młodzi ludzie pijš herbatę i grajš w karty. Oddajš się jakiejœ zawiłej grze, której reguł nigdy nie mogę pojšć. Nie jest to brydż ani poker, ani oczko, ani zychlik. Grajš dwoma taliami jednoczeœnie, milczš, w pewnej chwili jeden z minš zadowolonš zabiera wszystkie karty. Po chwili losujš, rozkładajš na stoliku dziesištki kart, zastanawiajš się, coœ obliczajš, w czasie liczenia wybuchajš spory. Ci czterej ludzie (obsługa recepcji) żyjš ze mnie, ja ich utrzymuję, ponieważ w tych dniach jestem jedynym miesz- kańcem hotelu. Poza nimi utrzymuję też sprzštaczki, ku- charzy, kelnerów, praczy, stróżów i ogrodnika, a myœlę, że również parę innych osób i ich rodziny. Nie chcę powie- dzieć, że gdybym zwlekał z opłatš ci ludzie pomarliby z gło- du, ale na wszelki wypadek staram się w porę regulować mo- je rachunki. Jeszcze kilka miesięcy temu zdobycie pokoju było w tym mieœcie wyczynem, szczęœliwym losem wygra- nym na loterii. Mimo wielkiej liczby hoteli ruch był taki, że przyjezdni musieli wynajmować łóżka w prywatnych szpi- talach, byle znaleŸć jakieœ schronienie. Ale teraz skończyły się interesy, skończyły się łatwe pienišdze i oszałamiajšce transakcje, miejscowi businessmeni pochowali przebiegłe głowy, a zagraniczni partnerzy wyjechali w popłochu rzu- cajšc wszystko. Nagle zamarła turystyka, ustał wszelki ruch międzynarodowy. Częœć hoteli została spalona, inne sš zamknięte albo stojš puste, w jednym partyzanci urzšdzili swojš kwaterę. Miasto zajęte jest dzisiaj sobš, nie potrzebu- je obcych, nie potrzebuje œwiata. Karciarze przerywajš grę, chcš mnie poczęstować herba- tš. Tutaj pijš tylko herbatę albo jogurt, nie pijš kawy ani nic z alkoholu. Za picie alkoholu można dostać czterdzieœci batów, nawet szeœćdziesišt, a jeżeli karę wymierza krzepki osiłek (zwykle tacy najchętniej biorš się do bata), zrobi nam na plecach niezłš jatkę. Więc siorbiemy goršcš herbatę pa- trzšc w drugi koniec hallu, gdzie pod oknem stoi telewizor. Na ekranie telewizora pojawia się twarz Chomeiniego. Chomeini przemawia siedzšc na prostym, drewnianym fotelu stojšcym na zbitym z desek podwyższeniu, gdzieœ na jednym z placów ubogiej (sšdzšc po niskiej jakoœci zabudo- wań) dzielnicy Qom. Qom to miasto małe, szare, płaskie, bez wdzięku, położone o sto pięćdziesišt kilometrów na po- łudnie od Teheranu, na ziemi pustynnej, męczšcej, piekiel- nie upalnej. Zdawałoby się, że w tym morderczym klimacie nic nie powinno sprzyjać refleksji i kontemplacji, a jednak Qom jest miastem religijnej żarliwoœci, zaciekłej ortodoksji, mistyki i wojujšcej wiary. W tej mieœcinie znajduje się pięć- set meczetów i największe seminaria duchowne, tu prowa- dzš spory znawcy Koranu i strażnicy tradycji, tu obradujš sędziwi ajatollachowie, stšd Chomeini rzšdzi krajem. Nig- dy nie opuszcza Qom, nie jeŸdzi do stolicy, w ogóle nigdzie nie jeŸdzi, niczego nie zwiedza, nikomu nie składa wizyt. Dawniej mieszkał tu z żonš i pięciorgiem dzieci, w małym domku przy ciasnej, zakurzonej i dusznej uliczce, œrodkiem nie brukowanej jezdni przepływał rynsztok. Teraz przeniósł się w pobliże, do domu swojej córki, który ma balkon wy- chodzšcy na ulicę, z tego balkonu Chomeini pokazuje się ludziom, jeżeli zbiorš się tłumnie (najczęœciej sš to gorliwi pielgrzymi odwiedzajšcy meczety œwiętego miasta i przede wszystkim grób Nieskalanej Fatimy, siostry ósmego ima- ma Rezy, niedostępny dla innowierców). Chomeini żyje jak asceta, żywi się ryżem, jogurtem i owocami i mieszka w jed- nym pokoju, o gołych œcianach, bez mebli. Jest tam tylko posłanie na podłodze i stos ksišżek. W tym pokoju Chomei- ni również przyjmuje (nawet najbardziej oficjalne delegacje zagraniczne), siedzšc na kocu rozłożonym na podłodze, oparty plecami o œcianę. Przez okno ma widok na kopuły meczetów i rozległy dziedziniec medresy - zamknięty œwiat turkusowej mozaiki, błękitnozielonych minaretów, chłodu i cienia. Potok goœci i interesantów płynie przez cały dzień. Jeżeli następuje przerwa, Chomeini udaje się na modlitwę lub pozostaje u siebie, żeby poœwięcić czas rozmyœlaniom albo po prostu - co jest naturalne u starca osiemdziesięcio- letniego - ucišć drzemkę. Człowiekiem, który ma stały do- stęp do jego pokoju, jest młodszy syn - Ahmed, duchowny tak samo jak ojciec. Drugi syn, pierworodny, nadzieja ży- cia, zginšł w tajemniczych okolicznoœciach, mówiš, że pod- stępnie zgładzony przez policję szacha. Kamera pokazuje plac wypełniony po brzegi, głowa przy głowie. Pokazuje twarze zaciekawione i poważne. W jednym miejscu na uboczu, oddzielone od mężczyzn wyraŸnie za- znaczonš przestrzeniš, stojš owinięte czadorami kobiety. Nie ma słońca, jest szaro, barwa tłumu jest ciemna, a tam gdzie stojš kobiety - czarna. Chomeini ubrany, jak zawsze, w ciemne obszerne szaty, czarny turban na głowie. Ma nie- ruchomš, bladš twarz i siwš brodę. Kiedy mówi, jego ręce spoczywajš na oparciu fotela, nie gestykulujš. Nie skłania głowy ani ciała, siedzi sztywno. Czasem tylko marszczy wy- sokie czoło i unosi brwi, poza tym żaden mięsień nie poru- sza się w tej twarzy bardzo zdecydowanej, niezłomnej twa- rzy człowieka wielkiego uporu, stanowczej i nieubłaganej woli, która nie zna odwrotu i nawet - być może - wahań. W tej twarzy, jakby uformowanej raz na zawsze, niezmien- nej, nie poddajšcej się żadnym emocjom ani nastrojom, nie wyrażajšcej nic poza stanem napiętej uwagi i wewnętrznego skupienia, tylko oczy sš cišgle ruchliwe, ich żywe, penetru- jšce spojrzenie przesuwa się po kędzierzawym morzu głów, mierzy głębokoœć placu, odległoœć jego brzegów i dalej pro- wadzi swojš drobiazgowš lustrację, jakby w natarczywym poszukiwaniu kogoœ konkretnego. Słyszę jego głos mono- tonny, o spłaszczonej, jednostajnej barwie, o równym, po- wolnym rytmie, mocny, ale bez wzlotów, bez temperamen- tu, bez blasku. O czym on mówi? pytam karciarzy, kiedy Chomeini na chwilę przerywa i zastanawia się nad następnym zda- niem. On mówi, że musimy zachować godnoœć, odpowiada je- den z nich. Operator przesuwa teraz kamerę na dachy okolicznych domów, gdzie stojš młodzi ludzie z automatami, ich głowy sš owinięte w kraciaste chustki. A teraz co mówi? pytam znowu, bo nie rozumiem języka farsi, w którym przemawia ajatollach. On mówi, odpowiada jeden, że w naszym kraju nie może być miejsca dla obcych wpływów. Chomeini przemawia dalej, wszyscy słuchajš tego z uwa- gš, widać na ekranie, jak ktoœ ucisza stłoczonš wokół pod- wyższenia dzieciarnię. Co mówi? pytam znowu po chwili. Mówi, że nikt nie będzie rzšdzić w naszym domu ani nic nam narzucać, i mówi - bšdŸcie sobie braćmi, bšdŸcie jed- noœciš. Tyle mogš mi powiedzieć, posługujšc się nieskładnym i łamanym angielskim. Wszyscy, którzy uczš się angielskie- go, powinni wiedzieć, że tym językiem coraz trudniej po- rozumieć się na œwiecie. Podobnie coraz trudniej porozu- mieć się po francusku i w ogóle w jakiejkolwiek mowie, która pochodzi z Europy. Kiedyœ Europa panowała nad œwiatem, wysyłajšc na wszystkie kontynenty swoich kup- ców, żołnierzy, misjonarzy i urzędników, narzucajšc innym swoje interesy i kulturę (tę ostatniš w problematycznym wydaniu). Nawet w najbardziej odległym zakštku ziemi znajomoœć języka europejskiego należała wówczas do dob- rego tonu, œwiadczyła o starannym wychowaniu, a czę- sto była życiowš koniecznoœciš, podstawš awansu i kariery czy choćby warunkiem, aby uważali nas za człowieka. Tych języków uczono w afrykańskich szkołach, przemawiano nimi w egzotycznych parlamentach, używano ich w handlu i w instytucjach, w azjatyckich sšdach i w arabskich kawiar- niach. Europejczyk mógł podróżować po całym œwiecie i czuć się jak u siebie w domu, wszędzie mógł wypowiadać swoje zdanie i rozumieć, co do niego mówiš. Dzisiaj œwiat jest inny, na kuli ziemskiej rozkwitły setki patriotyzmów, każdy naród wolałby, by jego kraj był tylko jego własnoœciš urzšdzonš wedle rodzimej tradycji. Każdy naród ma teraz rozwinięte ambicje, każdy jest (a przynajmniej chce być) wolny i niezależny, ceni sobie własne wartoœci i domaga się dla nich szacunku. Można zauważyć, jak na tym punkcie wszyscy stali się czuli i wrażliwi. Nawet małe i słabe narody (one zresztš szczególnie) nie znoszš, aby je pouczać, i burzš się przeciw tym, którzy chcieliby nad nimi panować i na- rzucać im swoje wartoœci (często naprawdę wštpliwe). Lu- dzie mogš podziwiać czyjšœ siłę, ale wolš robić to na odle- głoœć i nie chcš, żeby była na nich wypróbowana. Każda siła ma swojš dynamikę, swojš tendencję władczš i ekspansyw- nš, swojš topornš natrętnoœć i obsesyjnš wprost potrzebę rzucania słabych na łopatki. W tym przejawia się prawo siły, wszyscy o tym wiedzš. Ale co może zrobić słabszy? Może tylko odgrodzić się. W naszym zatłoczonym i narzucajš- cym się œwiecie, żeby się obronić, żeby utrzymać się na po- wierzchni, słabszy musi się wyodrębnić, stanšć na boku. Ludzie bojš się, że zostanš wchłonięci, że zostanš odarci, że ujednolicš im krok, twarze, spojrzenia i mowę, że nauczš ich jednakowo myœleć i reagować, każš przelewać krew w obcej sprawie i wreszcie ostatecznie ich unicestwiš. Stšd ich niezgoda i bunt, ich walka o istnienie własne, a więc także o własny język. W Syrii zamknęli gazetę francuskš, w Wiet- namie angielskš, a teraz w Iranie i francuskš, i angielskš. W radio i telewizji używajš już tylko swojego języka - farsi. Na konferencjach prasowych - tak samo. Pójdzie do aresz- tu ten, kto nie potrafi przeczytać w Teheranie napisu na skle- pie z konfekcjš damskš: Do tego sklepu wstęp dla mężczyzn wzbroniony pod karš aresztu. Zginie ten, kto nie potrafi przeczytać napisu pod Isfahanem: Wstęp wzbroniony. Miny! Kiedyœ woziłem po œwiecie małe, kieszonkowe radio i słu- chajšc lokalnych stacji, wszystko jedno na którym konty- nencie, mogłem wiedzieć, co dzieje się na naszym globie. Teraz to radio, tak dawniej pożyteczne, nie służy mi do ni- czego. Kiedy przesuwam gałkę, z głoœnika odzywa się dzie- sięć kolejnych radiostacji, mówišcych w dziesięciu różnych językach, z których nie rozumiem ani słowa. Tysišc kilo- metrów dalej i odzywa się dziesięć nowych radiostacji, tak samo niezrozumiałych. Może mówiš, że pienišdze, które mam w kieszeni, sš od dzisiaj nieważne? Może mówiš, że wybuchła wielka wojna? Podobnie jest z telewizjš. Na całym œwiecie, o każdej godzinie, na milionach ekra- nów widzimy nieskończonš liczbę ludzi, którzy coœ do nas mówiš, o czymœ przekonujš, robiš gesty i miny, zapalajš się, uœmiechajš, kiwajš głowami, pokazujš palcem, a my nie wiemy, o co chodzi, czego od nas chcš, do czego wzy- wajš. Jakby to byli przybysze z odległej planety, jakaœ wiel- ka armia reklamowych naganiaczy z Wenus czy z Marsa, a przecież to nasi pobratymcy, czšstka naszego rodzaju, te same koœci, ta sama krew, też poruszajš ustami, też słychać głos, a nie możemy zrozumieć się ani na jotę. W jakim języ- ku będzie się toczyć uniwersalny dialog ludzkoœci? Kilkaset języków walczy o uznanie i awans, podnoszš się bariery ję- zykowe, wzrasta niezrozumiałoœć i głuchota. Po krótkiej przerwie (w przerwie pokazujš pola kwiatów, bardzo tutaj lubiš kwiaty, grobowce ich największych poe- tów stojš w barwnych i bujnych ogrodach) widać na ekra- nie fotografię młodego człowieka. Rozlega się głos spikera. Co on mówi? pytam moich karciarzy. On mówi imię i nazwisko tego człowieka. I mówi, kim on był. Potem fotografia następna i następna. Sš tu zdjęcia z le- gitymacji studenckich, zdjęcia w ramkach, zdjęcia z auto- matów, zdjęcia na tle odległych ruin, jedno zdjęcie rodzinne ze strzałkš w stronę ledwie widocznej dziewczyny, żeby za- znaczyć, o kogo chodzi. Każdš fotografię oglšdamy przez kilka chwil, słychać odczytywanš przez spikera cišgnšcš się listę nazwisk. Rodzice proszš o wiadomoœć. Proszš tak od kilku miesięcy majšc cišgle nadzieję, któ- rej przypuszczalnie nie ma nikt poza nimi. Zaginšł we wrzeœ- niu, w grudniu, w styczniu, a więc w miesišcach najcięższych walk, kiedy nad miastami stały wysokie i nie gasnšce łuny. Widocznie szli w pierwszych szeregach manifestacji, prosto w ogień karabinów maszynowych. Albo z okolicznych dachów wypatrzyli ich strzelcy wyborowi. Możemy się do- myœlać, że każda z tych twarzy była widziana ostatni raz okiem jakiegoœ żołnierza, który naprowadził na niš swój celownik. Film przesuwa się dalej, to codzienny długi program, w czasie którego dobiega nas rzeczowy głos spikera i spoty- kamy się z coraz to nowymi i nowymi ludŸmi, których już nie ma. Znowu pola kwiatów i za chwilę następna pozycja wie- czornego programu. Znowu fotografie, ale tym razem zu- pełnie innych ludzi. Sš to najczęœciej starsi panowie o za- niedbanym wyglšdzie, ubrani byle jak (zmięte kołnierzyki, zmięte drelichowe kurtki), spojrzenia desperackie, twarze zapadnięte, nie ogolone, niektórym wyrosły już brody. Każ- dy ma duży kawałek tektury z wypisanym imieniem i na- zwiskiem, zawieszony na szyi. Kiedy pojawia się teraz ko- lejna twarz, któryœ z karciarzy mówi - aha, to ten! i wszy- scy wpatrujš się uważnie w ekran. Spiker odczytuje dane personalne i mówi o każdym, jakich dokonał przestępstw. Generał Mohammed Zand wydał rozkaz strzelania do bez- bronnej manifestacji w Tebrizie, setki zabitych. Major Hos- sein Farzin torturował więŸniów przypalajšc im powieki i wyrywajšc paznokcie. Przed kilku godzinami - infor- muje spiker - pluton egzekucyjny milicji islamskiej wyko- nał na nich wyrok trybunału. Jest ciężko i duszno w hallu w czasie tej parady dobrych i złych nieobecnych, tym bardziej że toczšce się od dawna koło œmierci kręci się dalej wyrzucajšc setki następnych fo- tografii (już blaknšcych i zupełnie œwieżych, tych szkolnych i tych z więzienia), ta sunšca i coraz to przystajšca pro- cesja nieruchomych, milczšcych twarzy zaczyna w końcu tak przygnębiać, ale i tak wcišgać, iż przez moment wydaje mi się, że za chwilę zobaczę na ekranie zdjęcia siedzšcych obok sšsiadów, a potem moje własne, i usłyszę spikera czy- tajšcego nasze nazwiska. Wracam na piętro, przechodzę przez pusty korytarz i zamykam się w swoim zagraconym pokoju. Gdzieœ z głębi niewidocznego miasta, jak zwykle o tej porze, dochodzš odgłosy strzelaniny. Prowadzš ogień regularnie, każdej nocy, zaczynajš mniej więcej o dziewištej, jakby to było ustalone dawnym obyczajem albo umowš. Potem miasto milknie, a potem znowu słychać strzały, a nawet głuche eksplozje. Nikt się tym nie przejmuje, nikt już nie zwraca uwagi ani nie odbiera tego jako zagrożenia (nikt poza tymi, których dosięgajš kule). Od połowy lutego, kiedy w mieœcie wybuchło powstanie i tłum rozebrał magazyny wojskowe, Teheran jest uzbrojony, naelektryzowany, pod osłonš no- cy na ulicach i w domach rozgrywa się skrytobójczy dra- mat, przyczajone za dnia podziemie podnosi głowy, zamas- kowane bojówki wyruszajš na miasto. Te niespokojne noce skazujš ludzi na więzienny przymus pozostawania w domach zamkniętych na cztery spusty. Niby nie ma godziny policyjnej, ale poruszanie się po uli- cach od północy do œwitu jest ucišżliwe i ryzykowne. O tej porze przyczajone i znieruchomiałe miasto znajduje się w rękach milicji islamskiej lub niezależnych bojówek. W obu wypadkach sš to grupy dobrze uzbrojonych chłopców, którzy cišgle mierzš do nas z pistoletów, wypytujš o wszy- stko, naradzajš się między sobš i czasem, na wszelki wypa- dek, prowadzš zatrzymanych do aresztu, skšd trudno się potem wydostać. W dodatku nigdy nie mamy pewnoœci, kim sš ci, którzy pakujš nas do więzienia, gdyż napotkana przemoc nie ma żadnych znaków rozpoznawczych, nie ma mundurów ani czapek, opasek ani znaczków, sš to po pro- stu uzbrojeni cywile, których władzę musimy uznać bez- krytycznie i bez pytania, jeżeli zależy nam na życiu. Po kil- ku dniach zaczynamy jednak orientować się i klasyfikować. Ten oto elegancki pan w wizytowym garniturze, w białej koszuli i starannie dobranym krawacie, ten to wytworny pan idšcy ulicš z karabinem na ramieniu jest z pewnoœciš milicjantem w jednym z ministerstw lub urzędów central- nych. Natomiast chłopiec z maskš na twarzy (wełniana pończocha nacišgnięta na głowę, otwory wycięte na oczy i usta) jest miejscowym fedainem, którego nie wolno nam znać ani z widzenia, ani z nazwiska. Nie mamy pewnoœci, kim sš ludzie w zielonych, amerykańskich kurtkach, któ- rzy pędzš samochodem, lufy automatów wystawione przez okno. Może to milicjanci, a może jedna z opozycyjnych bojówek (fanatycy religijni, anarchiœci, niedobitki Sava- ku), którzy gnajš z samobójczš determinacjš, aby dokonać aktu sabotażu lub zemsty. Jednakże w sumie jest nam obojętne, kto na nas urzšdzi zasadzkę i w czyjš pułapkę (urzędowš lub nielegalnš) wpad- niemy. Nikogo nie bawiš takie rozróżnienia, ludzie wolš unikać niespodzianek i barykadujš się na noc w swoich domach. Mój hotel jest także zamknięty (o tej godzinie odgłosy strzałów mieszajš się w całym mieœcie ze zgrzytem opuszczanych żaluzji i hałasem zatrzaskiwanych furtek i drzwi). Nikt nie przyjdzie, nic się nie zdarzy. Nie mam do kogo się odezwać, siedzę sam w pustym pokoju, przeglš- dam leżšce na stole fotografie i zapiski, słucham nagranych na taœmy rozmów. Dagerotypy Fotografia ( 1 ) Jest to najstarsze zdjęcie, jakie udało mi się zdobyć. Wi- dać na nim żołnierza, który w prawej ręce trzyma łańcuch, do łańcucha przywišzany jest człowiek. Żołnierz i człowiek na łańcuchu patrzš w obiektyw ze skupieniem, widać, że jest to dla nich ważna chwila. Żołnierz jest starszym mężczyznš niskiego wzrostu, jest typem prostego i posłusznego chłopa, ma na sobie przyduży, niezgrabnie uszyty mundur, spodnie marszczš mu się w harmonijkę, wielka, krzywo założona czapa opiera się na odstajšcych uszach, w ogóle wyglšda za- bawnie, przypomina Szwejka. Człowiek na łańcuchu (twarz szczupła, blada, oczy zapadnięte) ma głowę owiniętš banda- żem, widocznie jest ranny. Podpis pod zdjęciem mówi, że ten żołnierz jest dziadkiem szacha Mohammeta Rezy Pahla- vi (ostatniego władcy Iranu), a ten ranny jest zabójcš sza- cha Naser-ed-Dina. Fotografia musi więc pochodzić z roku 1896, kiedy to Naser-ed-Din, po czterdziestu dziewięciu latach panowania, został zabity przez widocznego na zdję- ciu mordercę. Dziadek i morderca wyglšdajš na zmęczo- nych i jest to zrozumiałe: od kilku dni wędrujš z Qom do miejsca publicznej kaŸni - do Teheranu. Wlokš się ospale pustynnš drogš, w potępieńczym skwarze, w duchocie roz- palonego powietrza, żołnierz z tyłu, a przed nim wychudły zabójca prowadzony na łańcuchu, tak jak to dawniej różni cyrkowcy prowadzali na łańcuchu ćwiczonego niedŸwie- dzia dajšc w napotkanych miasteczkach ucieszne widowi- ska, z których utrzymywali i siebie, i zwierzę. Teraz dziadek i morderca idš utrudzeni, coraz to ocierajšc pot z czoła, czasem zabójca skarży się na ból zranionej głowy, ale naj- częœciej obaj milczš, bo w końcu nie ma o czym mówić- morderca zabił, a dziadek prowadzi go na œmierć. W tych latach Persja jest krajem przygnębiajšcej biedy, nie ma ko- lei, pojazdy konne ma tylko arystokracja, więc ci dwaj lu- dzie z fotografii muszš wędrować piechotš do odległego ce- lu wyznaczonego wyrokiem i rozkazem. Czasem natrafiš na kilka glinianych chat; wynędzniali i obdarci chłopi sie- dzš oparci o œciany, bezczynni, nieruchomi. Teraz jednak, na widok nadchodzšcego drogš więŸnia i konwojenta, po- jawia się w ich oczach błysk zainteresowania, wstajš z ziemi i gromadzš się wokół pokrytych kurzem przybyszów. A ko- go to prowadzicie, panie? pytajš nieœmiało żołnierza. Ko- go? powtarza pytanie żołnierz i milczy przez chwilę, żeby wywołać większy efekt i napięcie. Ten, mówi wreszcie po- kazujšc więŸnia, to morderca szacha! W głosie dziadka brzmi nieukrywana nuta dumy. Chłopi patrzš na zabójcę z mieszaninš zgrozy i podziwu. Przez to, że zabił tak wiel- kiego pana, człowiek na łańcuchu też wydaje im się w jakiœ sposób wielki, przez tę zbrodnię jakby awansowany do wyższego œwiata. Nie wiedzš, czy pałać z oburzenia, czy paœć przed nim na kolana. Tymczasem żołnierz przywišzuje łańcuch do wkopanego przy drodze palika, zdejmuje z ra- mienia karabin (który jest tak długi, że sięga mu prawie do ziemi) i wydaje chłopom rozkazy: majš przynieœć wody i jedzenia. Chłopi drapiš się w głowy, ponieważ we wsi nie ma nic do jedzenia, panuje głód. Dodajmy, że żołnierz jest też chłopem, podobnie jak oni, i tak samo jak oni nie ma nawet własnego nazwiska, jako nazwiska używa nazwy swojej wsi - Savad-Kuhi, ale ma mundur i karabin i został wyróżniony tym, że prowadzi do miejsca kaŸni mordercę szacha, więc korzystajšc z tak wysokiej pozycji, jeszcze raz nakazuje chłopom przynieœć wody i jedzenia, ponieważ sam odczuwa skręcajšcy mu kiszki głód, a poza tym nie wolno mu dopuœcić, aby człowiek na łańcuchu umarł w dro- dze z pragnienia i wyczerpania, gdyż w Teheranie trzeba by odwołać tak niecodzienne widowisko, jakim jest wieszanie na zatłoczonym placu mordercy samego szacha. Wystrasze- ni chłopi, popędzani z całš bezwzględnoœciš przez żołnie- rza, przynoszš w końcu to, co majš, czym żywiš się sami: sš to wygrzebane z ziemi zwiędłe korzonki i płachta wysu- szonej szarańczy. Dziadek i morderca zasiadajš w cieniu do jedzenia, chrupiš z apetytem szarańczę, spluwajš na boki skrzydełkami, popijajš wodš, a chłopi przyglšdajš im się w milczeniu i z zazdroœciš. Kiedy zbliża się wieczór, żołnierz wybiera najlepszš chatę, wyrzuca z niej właœcicieli i zamienia jš w chwilowy areszt. Okręca się tym samym łańcuchem, do którego przywišzany jest zbrodniarz (żeby ten mu nie uciekł), obaj kładš się na glinianej, czarnej od karaluchów podłodze i znużeni wielogodzinnš wędrówkš w skwarze rozpalonego dnia, zapadajš w głęboki sen. Rano wstajš i wyruszajš w dalszš drogę do celu wyznaczonego wyrokiem i rozkazem, a więc na północ, do Teheranu, przez tę samš pustynię, w tym samym rozedrganym upale, idšc w ustalonym dotychczas porzšdku - na przodzie morder- ca z obandażowanš głowš, za nim dyndajšca kita żelazne- go łańcucha podtrzymywana rękš żołnierza-konwojenta, a wreszcie i on sam, w tak niezgrabnie uszytym mundurze, tak zabawnie wyglšdajšcy w swojej wielkiej i krzywo zało- żonej czapie wspartej na odstajšcych uszach, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłem go na fotografii, od razu pomyœ- lałem, że jest zupełnie podobny do Szwejka. Fotografia (2) Na tym zdjęciu widzimy młodego oficera Brygady Per- skich Kozaków, który stoi przy cekaemie i objaœnia kole- gom zasady działania tej œmiercionoœnej broni. Ponieważ oglšdany na zdjęciu cekaem jest unowocz‚œnionym mode- lem Maxima z roku 1910, fotografia musi również pocho- dzić z tego okresu. Młody oficer (rocznik 1878) nazywa się Reza Khan i jest synem żołnierza-konwojenta, którego spotkaliœmy kilkanaœcie lat wczeœniej na pustyni, kiedy prowadził na łańcuchu mordercę szacha. Porównujšc oba zdjęcia natychmiast zwrócimy uwagę na fakt, że w przeci- wieństwie do ojca, Reza'Khan jest fizycznym olbrzymem. Jest wyższy od kolegów co najmniej o głowę, ma potężnš klatkę piersiowš i wyglšda na siłacza, który bez trudu łamie podkowy. Mina marsowa, spojrzenie zimne i penetrujšce, szerokie, masywne szczęki, usta zaciœnięte, nie ma mowy o najlżejszym nawet uœmiechu. Na głowie ma kozackš pa- pachę z czarnych karakułów, gdyż, jak wspomniałem, jest oficerem Brygady Perskich Kozaków (jedynej arm, jakš posiada wówczas szach), którš dowodzi carski pułkownik z St Petersburga Wsiewołod Liachow. Reza Khan jest pu- pilkiem pułkownika Liachowa, który lubi urodzonych żoł- nierzy, a nasz młody oficer jest typem urodzonego żołnie- rza. Wstšpił do brygady jako czternastoletni chłopiec, anal- fabeta (zresztš do końca życia nie umie dobrze czytać ani pisać), i dzięki swojemu posłuszeństwu, dyscyplinie, zdecy- dowaniu i wrodzonej inteligencji, a także dzięki temu, co wojskowi nazywajš talentem dowódczym, stopniowo wspi- na się po szczeblach zawodowej kariery. Wielkie awanse zaczynajš jednak sypać się dopiero po roku 1917, kiedy to szach posšdzajšc Liachowa (zupełnie niesłusznie) o sym- patie dla bolszewików, zwalnia go ze służby i odprawia do Rosji. Teraz Reza Khan zostaje pułkownikiem i dowódcš kozackiej brygady, którš od tej chwili opiekujš się Anglicy. Brytyjski generał, sir Edmund Ironside, na jednym z przy- jęć mówi stajšc na palcach, żeby sięgnšć do ucha Rezy Khana - pułkowniku, jest pan człowiekiem wielkich moż- liwoœci! Wychodzš do ogrodu, gdzie w czasie spaceru gene- rał podsuwa mu pomysł zrobienia zamachu stanu i przeka- zuje mu błogosławieństwo Londynu. W lutym 1921 Reza Khan wkracza na czele swojej brygady do Teheranu, aresz- tuje stołecznych polityków (jest zima, pada œnieg, politycy skarżš się na chłód i wilgoć cel więziennych), następnie po- wołuje nowy rzšd, w którym zostaje ministrem wojny, a po- tem premierem. W grudniu 1925 posłuszne Zgromadzenie Konstytucyjne (które boi się pułkownika i stojšcych za nim Anglików) ogłasza kozackiego dowódcę szachem Persji. Odtšd nasz młody oficer, którego oglšdamy na fotograf, kiedy objaœnia kolegom (a wszyscy na tym zdjęciu ubrani sš w rubaszki i papachy) zasady działania cekaemu Maxim, udoskonalony model 1910, będzie nazywać się Szachem Rezš Wielkim, Królem Królów, Cieniem Wszechmogšcego, Namiestnikiem Boga i Centrum Wszechœwiata, a także założycielem dynast Pahlavi, zaczynajšcej się od niego i zgodnie z wyrokami losu kończšcej się na synu, który w równie chłodny, zimowy poranek jak ten, kiedy jego ojciec zdobywał stolicę i tron, tyle że w pięćdziesišt osiem lat póŸniej, opuœci pałac i Teheran odlatujšc nowoczesnym odrzutowcem ku niezbadanym przeznaczeniom. Fotografia (3) Wiele zrozumie ten, kto z uwagš spojrzy na fotografię ojca i syna z r.1926. Na tym zdjęciu ojciec ma lat czterdzie- œci osiem, a syn - siedem. Kontrast między nimi jest pod każdym względem uderzajšcy: potężna, rozroœnięta postać szacha-ojca, który stoi zachmurzony, apodyktyczny, pod- pierajšcy się rękoma pod boki, a przy nim, sięgajšca mu ledwie do pasa, wštła, drobna sylwetka chłopca, który jest blady, stremowany i posłusznie stoi na bacznoœć. Obaj sš ubrani w takie same mundury i czapki, majš takie same buty i pasy i tę samš iloœć guzików - czternaœcie. Ta iden- tycznoœć ubioru to pomysł ojca, który chce, żeby syn, tak bardzo w swojej istocie odmienny, przypominał go jednak możliwie najdokładniej. Syn wyczuwa tę intencję i choć z natury jest słabym, chwiejnym i niepewnym siebie, będzie starał się za wszelkš cenę upodobnić do bezwzględnej, de- spotycznej osobowoœci ojca. Od tego momentu zacznš w chłopcu rozwijać się i współistnieć dwie natury - jego własna i ta naœladowana; wrodzona i ta rodzicielska, którš dzięki ambitnym staraniom zacznie nabywać. W końcu zo- stanie tak całkowicie zdominowany przez ojca, że kiedy po latach sam zasišdzie na tronie, będzie odruchowo (ale czę- sto także œwiadomie) powtarzać zachowania taty i nawet już u schyłku własnych rzšdów powoływać się na jego wład- czy autorytet. Na razie ojciec zaczyna panowanie z całš wrodzonš mu energiš i impetem. Ma rozbudowane poczu- cie misji i wie, do czego dšży (mówišc jego brutalnym ję- zykiem, chce zagnać ciemny motłoch do roboty i zbudować silne, nowoczesne państwo, przed którym wszyscy - jak powiada - robiliby w portki ze strachu). Ma pruskš, że- laznš rękę i proste, ekonomskie metody. Stary, drzemišcy, rozwałęsany Iran drży w posadach (z jego nakazu Persja nazywa się odtšd Iranem). Zaczyna od stworzenia impo- nujšcej arm. Sto pięćdziesišt tysięcy ludzi dostaje mun- dury i broń. Armia jest jego oczkiem w głowie, jego najwięk- szš namiętnoœciš. Armia musi mieć zawsze pienišdze, musi mieć wszystko. Armia zapędzi naród w nowoczesnoœć, w dyscyplinę i posłuszeństwo. Wszyscy muszš stać na bacz- noœć! Wydaje zakaz noszenia irańskich ubrań. Wszyscy muszš chodzić w europejskich garniturach! Wydaje zakaz noszenia irańskich czapek. Wszyscy muszš chodzić w czap- kach europejskich! Wydaje zakaz noszenia czadorów. Na ulicach policja zdziera czadory z przerażonych kobiet. Prze- ciw tym praktykom protestujš wierni w meczetach Mesz- hedu. Wysyła artylerię, która burzy meczety i masakruje buntowników. Każe osiedlać plemiona koczownicze. Ko- czownicy protestujš. Każe zatruwać im studnie, skazujšc ich na œmierć głodowš. Koczownicy protestujš nadal, więc wysyła przeciw nim karne ekspedycje, które zamieniajš całe okręgi w ziemię bezludnš. Dużo krwi płynie drogami Iranu. Zakazuje fotografować wielbłšdy. Wielbłšd, powiada, to zwierzę zacofane. W Qom jakiœ mułła wygłasza krytyczne kazania. Wchodzi do meczetu i grzmoci krytyka kijem. Wielkiego ajatollacha Madresi, który podniósł przeciw nie- mu głos, trzyma latami zamkniętego w lochu. Liberałowie nieœmiało protestujš w gazetach. Zamyka gazety, liberałów wsadza do więzienia. Kilku z nich poleca zamurować w wie- ży. Ci, których uzna za niezadowolonych, za karę muszš meldować się codziennie na policji. Nawet panie z arysto- kracji mdlejš ze strachu w czasie przyjęć, kiedy ten burkliwy i nieprzystępny olbrzym spojrzy na nie surowym wzrokiem. Reza Khan do końca zachował wiele nawyków ze swego wiejskiego dzieciństwa i koszarowej młodoœci. Mieszka w pałacu, ale nadal sypia na podłodze, zawsze chodzi w mundurze, je z żołnierzami z tego samego kotła. Swój chłop! Jednoczeœnie jest pazerny na ziemię i pienišdze. Korzystajšc ze swojej władzy gromadzi niebywały majštek. Staje się naj- większym feudałem, właœcicielem blisko trzech tysięcy wsi i dwustu pięćdziesięciu tysięcy chłopów do tych wsi przypi- sanych, posiada akcje w fabrykach i udziały w bankach, bierze daniny, liczy i liczy, dodaje i dodaje, wystarczy, że błyœnie mu oko, kiedy zobaczy dorodny las, zielonš dolinę, żyznš plantację, a ten las, dolina, plantacja muszš być jego, niestrudzony, nienasycony cały czas powiększa swoje wło- œci, piętrzy i mnoży swojš szalonš fortunę. Nikomu nie wolno zbliżyć się do miedzy, która wyznacza granicę monar- szej ziemi. Pewnego dnia odbywa się pokazowa egzekucja- to z rozkazu szacha pluton wojska rozstrzeliwuje osła, któ- ry nie baczšc na zakazy wszedł na łškę należšcš do Rezy Khana. Na miejsce egzekucji spędzono okolicznych chło- pów, żeby nauczyli się szanować pańskš własnoœć. Ale obok okrucieństwa, chciwoœci i dziwactw, stary szach miał też swoje zasługi. Uratował Iran przed rozpadem, który groził temu państwu po pierwszej wojnie œwiatowej. Ponadto starał się modernizować kraj budujšc szosy i koleje, szkoły i urzędy, lotniska i nowe dzielnice w miastach: Naród pozo- stał jednak biedny i apatyczny i kiedy Reza Khan odszedł, uradowany lud długo œwiętował to zdarzenie. Fotograf‹a (4) Słynne zdjęcie, które w swoim czasie obiegło œwiat: Sta- lin, Roosevelt i Churchill siedzš w fotelach na przestronnej werandzie. Stalin i Churchill sš ubrani w mundury. Roose- velt ma na sobie ciemny garnitur. Teheran, słoneczny grud- niowy poranek roku 1943. Wszyscy na tym zdjęciu majš wyglšd pogodny i to nas cieszy, ponieważ wiemy, że toczy się najcięższa w dziejach wojna i że wyraz twarzy tych ludzi jest sprawš dla wszystkich istotnš: musi budzić otuchę. Fotoreporterzy kończš pracę i wielka trójka przechodzi do hallu na chwilę prywatnej rozmowy. Roosevelt pyta Chur- chilla, co stało się z władcš tego kraju, szachem Rezš (o ile, zastrzega się Roosevelt, dobrze wymawiam to nazwisko). Churchill wzrusza ramionami, mówi z niechęciš. Szach podziwiał Hitlera i otoczył się jego ludŸmi. W całym Iranie było pełno Niemców - w pałacu, w ministerstwie, w arm. Abwehra stała się w Teheranie potęgš, a szach patrzył na to życzliwie, gdyż Hitler prowadził wojnę przeciw Angl i Ro- sji, a nasz monarcha nie cierpiał Angl i Rosji, zacierał ręce, kiedy wojska Fhrera robiły postępy. Londyn bał się o ro- pę irańskš, która była paliwem dla floty brytyjskiej, a Mos- kwa obawiała się, że Niemcy wylšdujš w Iranie i zaatakujš w rejonie Morza Kaspijskiego. Ale przede wszystkim cho- dziło o kolej transirańskš, którš Amerykanie i Anglicy chcieli przewozić broń i żywnoœć dla Stalina. Szach odmó- wił zgody na korzystanie z tej kolei, a moment był drama- tyczny: dywizje niemieckie posuwały się coraz dalej na wschód. W tej sytuacji alianci działajš stanowczo - w sierp- niu 1941 do Iranu wkroczyły oddziały arm brytyjskiej i Arm Czerwonej. Piętnaœcie dywizji irańskich poddało się bez większego oporu, co szach przyjšł jako wiadomoœć nie- wiarygodnš i przeżył jako osobiste upokorzenie i klęskę. Częœć jego arm rozeszła się do domu, a częœć alianci zam- knęli w koszarach. Szach, pozbawiony swoich żołnierzy, przestał się liczyć, przestał istnieć. Anglicy, którzy szanujš nawet tych monarchów, którzy ich zdradzili, dali szachowi honorowe wyjœcie - niechże Jego Wysokoœć zechce abdy- kować na rzecz swojego syna, następcy tronu. Mamy o nim dobre zdanie i zapewnimy mu poparcie. Ale też niechże Je- go Wysokoœć nie myœli, że ma jakiekolwiek inne wyjœcie! Szach zgadza się i we wrzeœniu tegoż roku 41 na tron wstę- puje jego dwudziestodwuletni syn Mohammed Reza Pah- lavi. Stary szach jest już prywatnš osobš i po raz pierwszy w życiu wkłada cywilny garnitur. Anglicy odwożš go okrę- tem do Afryki, do Johannesburga (gdzie umiera po trzech latach nudnego, choć wygodnego życia, o którym nie da się wiele powiedzieć). We brought him, we took him, zakoń- czył krótko Churchill (myœmy go postawili i myœmy go zdjęli). Z notatek ( 1 ) Widzę, że brakuje mi kilku zdjęć albo nie umiem ich znaleŸć. Nie mam fotografii ostatniego szacha z okresu je- go wczesnej młodoœci. Nie mam z roku 1939, kiedy uczęsz- cza do szkoły oficerskiej w Teheranie, kończy dwadzieœcia lat i ojciec mianuje go generałem. Nie mam zdjęcia jego pierwszej żony - Fawzi, kiedy kšpie się w mleku. Tak, Fawzia, siostra króla Faruka, dziewczyna wielkiej urody, kšpała się w mleku, ale księżniczka Ashraf, bliŸniacza sio- stra młodego szacha i jak mówiš - jego zły duch, jego czarne sumienie, wsypywała jej do wanny żršce proszki: ot, jeden ze skandali pałacowych. Mam natomiast fotografię ostatniego szacha z 16 wrzeœnia 1941, kiedy obejmuje po ojcu tron jako szach Mohammed Reza Pahlavi. Stoi w sali parlamentu, szczupły, w dekoracyjnym mundurze, z szablš u boku, i czyta z kartki tekst przysięgi. Zdjęcie to było po- wtarzane we wszystkich albumach poœwięconych szachowi, a było ich dziesištki, jeœli nie setki. Bardzo lubił czytać o sobie ksišżki i oglšdać albumy wydawane na jego czeœć. Bardzo lubił odsłaniać swoje pomniki i swoje portrety. Nie było żadnej trudnoœci z obejrzeniem podobizny szacha. Wystarczyło stanšć w dowolnym miejscu i otworzyć oczy: szach był wszędzie. Ponieważ nie wyróżniał się wysokim wzrostem, fotografowie musieli ustawiać obiektyw tak, że- by na zdjęciu wydawał się najwyższym spoœród obecnych. Pomagał im w tych zabiegach chodzšc w butach na wyso- kim obcasie. Poddani całowali go w buty. Mam takie zdję- cie, kiedy leżš przed nim i całujš go w buty. Natomiast nie mam fotograf jego munduru z roku 1949. Mundur ten, podziurawiony od kul i zalany krwiš, był wystawiony w szklanej gablocie klubu oficerskiego w Teheranie jako relikwia, jako przypomnienie. Szach miał go na sobie, kie- dy pewien młody człowiek, który udawał fotoreportera i posługiwał się pistoletem wmontowanym w aparat foto- graficzny, oddał do niego serię strzałów ciężko ranišc mo- narchę. Obliczajš, że było pięć zamachów na jego życie. Z tego powodu wytworzył się taki klimat zagrożenia (zresz- tš realnego), że musiał poruszać się otoczony tłumem polic- jantów. Irańczyków denerwowało to, że urzšdzano czasem imprezy z udziałem szacha, na które, ze względów bezpie- czeństwa, zapraszano tylko cudzoziemców. Jego rodacy mówili też kšœliwie, że poruszał się po swoim kraju niemal wyłšcznie samolotem lub helikopterem, że oglšdał swój kraj tylko z lotu ptaka; z tej wygodnej, niwelujšcej kontra- sty perspektywy. Nie mam żadnej fotografi Chomeiniego z lat dawniejszych. Chomeini pojawia się w mojej kolekcji od razu jako starzec, jak gdyby był człowiekiem, który nie miał młodoœci ani wieku męskiego. Tutejsi fanatycy wierzš, że Chomeini jest owym dwunastym imamem, Oczekiwa- nym, który zniknšł w dziewištym wieku i teraz, kiedy mi- nęło ponad tysišc lat, powrócił, żeby wybawić ich od biedy i przeœladowań. Dosyć to paradoksalne, ale fakt, że Chome- ini widoczny jest na fotografiach od razu jako mšż wieko- wy, mógłby potwierdzić owš złudnš wiarę. Fotografia (5) Możemy sšdzić, że jest to największy dzień w długim życiu doktora Mossadegha. Doktor opuszcza parlament niesiony na ramionach rozradowanego tłumu. Jest uœmiech- nięty, prawa ręka wycišgnięta w górę pozdrawia ludzi. Trzy dni wczeœniej, 28 kwietnia 1951, został premierem, a dzisiaj parlament uchwalił jego projekt ustawy o nacjonalizacji ropy naftowej. Największy skarb Iranu stał się własnoœciš narodu. Musimy wczuć się w atmosferę tamtej epoki, gdyż œwiat od tego czasu bardzo się zmienił. W tamtych latach zdobyć się na podobny czyn, jakiego dokonał Mossadegh, równało się nagłemu, nieoczekiwanemu zrzuceniu bomby na Londyn czy Waszyngton. Efekt psychologiczny był ten sam - szok, strach, gniew, oburzenie. Gdzieœ-tam, w ja- kimœ-tam Iranie, jakiœ-tam stary adwokat i najpewniej nie- obliczalny demagog targnšł się na Anglo-Iranian - filar naszego imperium! Niesłychane i - co najważniejsze - nie- wybaczalne! Własnoœć kolonialna była naprawdę wartoœciš œwiętš, była niedotykalnym tabu. Ale owego dnia, którego podniosły nastrój odbija się na wszystkich twarzach widocz- nych na fotograf, Irańczycy jeszcze nie wiedzš, że popeł- nili zbrodnię i że będš musieli odcierpieć dotkliwš karę. Na razie cały Teheran przeżywa godziny radoœci, przeżywa wielki dzień oczyszczenia z obcej i nienawistnej przeszłoœci. Nafta jest naszš krwiš! skandujš szalejšce tłumy, nafta jest naszš wolnoœciš! Klimat miasta udziela się także pałacowi i szach składa swój podpis pod aktem nacjonalizacji. Jest to moment zbratania się wszystkich, rzadka chwila, która szybko stanie się wspomnieniem, bo zgoda w rodzinie na- rodowej nie będzie trwać długo. Stosunki między Mossa- deghem a obu szachami Pahlavi (ojcem i synem) nigdy nie układały się dobrze. Mossadegh był człowiekiem francu- skiej formacji myœlowej, był liberałem i demokratš, wierzył w takie instytucje jak parlament i wolna prasa i ubolewał nad stanem zależnoœci, w jakim znajdowała się jego ojczyz- na. Już w latach pierwszej wojny œwiatowej, po powrocie ze studiów w Europie, zostaje członkiem parlamentu i na tym forum walczy z korupcjš i lokajstwem, z okrucieństwem władzy i sprzedajnoœciš elity. Kiedy Reza Khan dokonuje przewrotu i wkłada koronę szacha, Mossadegh występuje przeciw niemu z całš gwałtownoœciš uważajšc go za stupaj- kę i uzurpatora i na znak protestu rezygnuje z parlamentu i wycofuje się z życia publicznego. Po upadku Rezy Khana przed Mossadeghem i ludŸmi jego pokroju otwiera się wiel- ka szansa. Młody szach jest człowiekiem, którego w tam- tym okresie bardziej interesujš zabawy i sport niż poli- tyka, istnieje więc możliwoœć stworzenia w Iranie demo- kracji i zdobycia dla kraju pełnej niezależnoœci. Siły Mos- sadegha sš tak duże, a jego hasła tak popularne, że szach jest odsunięty na ubocze. Gra w piłkę nożnš, lata swoim prywatnym samolotem, urzšdza bale maskowe, rozwodzi się i żeni, jeŸdzi do Szwajcar na narty. Szach nigdy nie był postaciš popularnš i kršg ludzi, z którymi utrzymywał bliższe kontakty, miał ograniczony charakter. Teraz w krę- gu tym znajdujš się przede wszystkim oficerowie, opora pałacu. Starsi oficerowie pamiętajšcy prestiż i siłę arm, jakš miała ta instytucja w latach szacha Rezy, i młodzi oficerowie, koledzy nowego szacha ze szkoły wojskowej. I jednych, i drugich razi demokratyzm Mossadegha i wpro- wadzone przez niego rzšdy ulicy. Ale u boku Mossadegha stoi w tym czasie postać o najwyższym autorytecie - ajatol- lach Kashani, a to oznacza, że stary doktor ma za sobš cały naród. Fotografia (6) Szach i jego nowa małżonka Soraya Esfandiari w Rzy- mie. Ale nie jest to ich podróż poœlubna, radosna i beztroska przygoda z dala od zmartwień i rutyny codziennego życia, nie, jest to ich ucieczka z kraju. Nawet na tym pozowanym zdjęciu trzydziestoczteroletni szach (w jasnym, dwurzędo- wym garniturze, młody, opalony) nie umie ukryć zdenerwo- wania, jednakże trudno mu się dziwić, w tych dniach ważš się jego monarsze losy - nie wie, czy wróci na opuszczony w poœpiechu tron, czy będzie pędził żywot błškajšcego się po œwiecie emigranta. Natomiast Soraya, kobieta wybitnej, choć chłodnej urody, córka wodza plemienia Bakhtiarów i osiadłej w Iranie Niemki, wyglšda na bardziej opanowa- nš, ma twarz, z której trudno coœ wyczytać, tym bardziej że przesłoniła oczy ciemnymi okularami. Wczoraj, siedemna- stego sierpnia 1953, przylecieli tu z Iranu własnym samolo- tem (pilotowanym przez szacha, to zdjęcie zawsze go od- prężało) i zatrzymali się w doskonałym Hotelu Excelsior, w którym teraz tłoczš się dziesištki fotoreporterów oczeku- jšcych na każde pojawienie się cesarskiej pary. Rzym o tej letniej, wakacyjnej porze jest miastem pełnym turystów, na włoskich plażach panuje tłok (właœnie w modę wchodzi kostium bikini). Europa wypoczywa, wczasuje, zwiedza zabytki, odżywia się w dobrych restauracjach, wędruje po górach, rozbija namioty, nabiera sił i zdrowia na jesienne chłody i œnieżnš zimę. Tymczasem w Teheranie nie ma chwili spokoju, nikt nie myœli o relaksie, bo czuć już zapach prochu i słychać, jak ostrzš noże. Wszyscy mówiš, że coœ musi się stać, że stanie się na pewno (wszyscy odczuwajš męczšce ciœnienie coraz bardziej gęstniejšcego powietrza, które zapowiada zbliżajšcy się wybuch), ale o tym, kto zacznie i w jaki sposób, wie tylko garstka konspiratorów. Dwa lata rzšdów doktora Mossadegha dobiegły końca. Doktor, któremu od dawna grozi zamach (spiskujš przeciw niemu, demokracie i liberałowi, zarówno ludzie szacha, jak i fanatycy islamscy), przeniósł się ze swoim łóżkiem, wa- lizkš piżam (miał zwyczaj urzędować w piżamie) i torbš z obfitym zapasem lekarstw do parlamentu, gdzie sšdzi, że jest najbezpieczniej. Tutaj mieszka i urzęduje nie wycho- dzšc na zewnštrz, załamany już do tego stopnia, że ci, któ- rzy go widzieli w owych dniach, zwrócili uwagę na łzy w je- go oczach. Wszystkie jego nadzieje zawiodły, jego oblicze- nia okazały się błędne. Wyrugował Anglików z pól nafto- wych głoszšc, że każdy kraj ma prawo do własnych bo- gactw, ale zapomniał, że siła stoi przed prawem. Zachód ogłosił blokadę Iranu i bojkot irańskiej nafty, która stała się na rynkach owocem zakazanym. Mossadegh liczył, że w sporze z Angliš jego racje uznajš Amerykanie i że mu pomogš. Ale Amerykanie nie podali mu ręki. Iran, który poza naftš nie ma wiele do sprzedania, stanšł na skraju bankructwa. Doktor pisze do Eisenhowera list za listem, apeluje do jego sumienia i rozumu, ale listy pozostajš bez odpowiedzi. Eisenhower podejrzewa go o komunizm, choć Mossadegh jest niezależnym patriotš i przeciwnikiem ko- munistów. Ale jego wyjaœnień nikt nie chce słuchać, gdyż w oczach możnych tego œwiata patrioci z krajów słabych wyglšdajš podejrzanie. Eisenhower rozmawia już z sza- chem, liczy na niego, jednakże szach jest w swoim kraju bojkotowany, od dawna nie wychodzi z pałacu, przeżywa lęki i depresje, boi się, że rozkołysana i gniewna ulica po- zbawi go tronu, mówi do swoich najbliższych - wszystko stracone! wszystko stracone! waha się, czy usłuchać stojš- cych najbliżej pałacu oficerów, którzy radzš mu usunšć Mossadegha, jeœli chce uratować monarchię i armię (Mos- sadegh zraził sobie wyższych oficerów, gdyż zwolnił ostat- nio dwudziestu pięciu generałów oskarżajšc ich o zdradę ojczyzny i demokracji), długo nie może zdobyć się na żaden krok ostateczny, który spali do reszty i tak już wštłe mosty między nim a premierem (obaj uwikłani sš w walce, której nie da się rozstrzygnšć polubownie, ponieważ jest to kon- flikt między zasadš jedynowładztwa, którš prezentuje szach, a zasadš demokracji, którš głosi Mossadegh), być może szach cišgle zwleka, gdyż czuje wobec starego doktora jakiœ respekt, a może po prostu nie ma odwagi wypowie- dzieć mu wojny, nie ma pewnoœci siebie i woli niezłomnego działania. Na pewno chciałby, żeby tę całš bolesnš i nawet brutalnš operację zrobili za niego inni. Jeszcze niezdecydo- wany i stale rozdrażniony wyjeżdża z Teheranu do swojej letniej rezydencji nad Morzem Kaspijskim, w Ramsar, gdzie w końcu podpisze na premiera wyrok, ale kiedy okaże się, że pierwsza próba rozprawy z doktorem wyszła przedwczeœ- nie na œwiatło dzienne i skończyła się porażkš pałacu, nie czekajšc na dalszy (a jak dowiodły wypadki, pomyœlny dla niego) rozwój wydarzeń, zbiegnie ze swojš młodš małżonkš do Rzymu. Fotografia (7) Zdjęcie wycięte z gazety, ale nieuważnie, w tak niestaran- ny sposób, że brakuje podpisu. Na zdjęciu widać stojšcy na wysokim, granitowym cokole pomnik jeŸdŸca na koniu. JeŸdziec, który jest postaciš herkulesowej budowy, siedzi wygodnie w siodle trzymajšc lewš rękę opartš na łęku, a prawš wskazujšc przed sobš jakiœ cel (prawdopodobnie wskazujšc przyszłoœć). Wokół szyi jeŸdŸca zawišzana jest lina. Druga podobna lina oplata szyję wierzchowca. Gro- mada mężczyzn stojšcych na skwerze pod pomnikiem cišg- nie za obie liny. Wszystko dzieje się na placu wypełnionym tłumem ludzi przyglšdajšcych się z uwagš mężczyznom, którzy uwieszeni do lin starajš się pokonać opór, jaki sta- wia ciężka, mosiężna bryła monumentu. Fotografia zro- biona jest w momencie, kiedy liny sš napięte jak struny, a jeŸdziec i koń tak już przechyleni na bok, że za chwilę runš na ziemię. Mimo woli zastanawiamy się, czy ci, którzy cišgnš liny z takim mozołem i zaparciem, zdšżš uskoczyć na bok, tym bardziej że majš mało miejsca, ponieważ do- okoła skweru tłoczš się natrętni gapie. Zdjęcie to przed- stawia burzenie pomnika jednego z szachów (ojca lub syna) w Teheranie albo w innym mieœcie irańskim. Trudno jed- nak okreœlić, z jakich lat pochodzi ta fotografia, ponieważ pomniki obu szachów Pahlavi były burzone kilkakrotnie, to znaczy zawsze, ilekroć lud miał ku temu okazję. Teraz też, dowiedziawszy się, że szach zniknšł z pałacu i schronił się w Rzymie, ludzie wyszli na plac i zburzyli pomniki dy- nast. Gazeta ( 1 ) Wywiad z burzycielem pomników szacha, przeprowadzo- ny przez reportera teherańskiego dziennika "Kayhan": - W waszej dzielnicy zdobyliœcie sobie, Golamie, popu- larnoœć jako burzyciel pomników, a nawet uważajš Was za swojego rodzaju weterana w tej dziedzinie. - To prawda. Po raz pierwszy burzyłem pomniki jesz- cze starego szacha, to znaczy ojca Mohammeda Rezy, kie- dy ustšpił w roku 41. Pamiętam, że była wielka radoœć w mieœcie, kiedy rozeszła się wiadomoœć, że stary szach odszedł. Od razu wszyscy rzucili się burzyć jego pomniki. Byłem wówczas młodym chłopcem i pomagałem ojcu, któ- ry razem z sšsiadami burzył pomnik, jaki Reza Khan po- stawił sobie w naszej dzielnicy. Mogę powiedzieć, że był to mój chrzest bojowy. - Czy byliœcie za to przeœladowani? - Wtedy jeszcze nie. To były lata, kiedy po odejœciu starego szacha była przez jakiœ czas swoboda. Młody szach nie miał wówczas tyle siły, żeby narzucić swojš władzę. Kto miał nas przeœladować? Wszyscy występowali przeciw mo- narch. Szacha popierała tylko częœć oficerów i oczywiœcie Amerykanie. Potem zrobili przewrót, zamknęli naszego Mossadegha, wystrzelali jego ludzi, a także komunistów. Szach wrócił i zaprowadził dyktaturę. To było w roku 1953. - Czy pamiętacie rok 53? - Oczywiœcie, że pamiętam, to był przecież najważniej- szy rok, bo wtedy skończyła się demokracja, a zaczšł się reżim. W każdym razie przypominam sobie, jak radio po- dało, że szach uciekł do Europy, i kiedy ludzie to usłyszeli, ruszyli na ulicę i zaczęli burzyć pomniki. Muszę tu powie- dzieć, że młody szach od poczštku stawiał ojcu i sobie pom- niki, więc przez te lata uzbierało się trochę do burzenia. Wtedy już nie żył mój ojciec, ale byłem dorosły i pierwszy raz wystšpiłem jako burzyciel samodzielny. - I co, zburzyliœcie wszystkie jego pomniki? - Tak, to była gładka robota. Kiedy po przewrocie wrócił szach, nie było ani jednego pomnika Pahlavich. Ale zaraz zaczšł od nowa stawiać pomniki ojcu i sobie. - To znaczy, co wyœcie zburzyli - on zaraz postawił, co on postawił - wyœcie w końcu zburzyli i tak w kółko? - Rzeczywiœcie tak było, to prawda. Można powie- dzieć, że opadały nam ręce. Zburzyliœmy jeden - on sta- wiał trzy, zburzyliœmy trzy - stawiał dziesięć. Nie było widać końca tego wszystkiego. - A następnie, po roku 53, kiedy znowu burzyliœcie? - Mieliœmy zamiar robić to w roku 63, a więc w czasie powstania, które wybuchło, kiedy szach zamknšł Chomei- niego. Ale szach rozpoczšł zaraz takš masakrę, że nie zdšżyliœmy nic zburzyć i musieliœmy z powrotem ukryć powrozy. - Czy mam rozumieć, że mieliœcie do tego celu specjal- ne powrozy? - A jakże! Trzymaliœmy tęgie, sizalowe liny schowane u sprzedawcy powrozów na bazarze. Nie było żartów, gdy- by policja wpadła na nasz œlad, poszlibyœmy pod œcianę. Wszystko mieliœmy przygotowane na właœciwš chwilę, ob- myœlane i przećwiczone. W czasie ostatniej rewolucji, to znaczy w roku 79, całe nieszczęœcie polegało na tym, że do burzenia wzięło się wielu amatorów i dlatego było dużo wypadków, bo zwalali sobie pomniki na głowę. Zburzyć pomnik nie jest tak łatwo, potrzebne jest fachowe podejœcie i praktyka. Trzeba wiedzieć, z czego jest zrobiony, jakš ma wagę, jakš wysokoœć, czy jest dookoła przyspawany, czy złšczony cementem, w którym miejscu zaczepić linę, w któ- rš stronę rozbujać figurę i jak jš potem zniszczyć. Myœmy to opracowywali już w momencie, kiedy oni stawiali kolej- ny pomnik szacha. Była to najlepsza okazja, żeby podpat- rzeć, jaka jest konstrukcja, czy figura jest pusta, czy wy- pełniona i najważniejsze - jakie jest łšczenie z cokołem, jakiego użyli sposobu, żeby przymocować pomnik. - Musieliœcie poœwięcać na to dużo czasu. - Bardzo dużo! Pan wie, że w ostatnich latach stawiał sobie coraz więcej pomników. Wszędzie - na placach, na ulicach, na dworcach, przy drogach. A poza tym inni też mu stawiali pomniki. Kto chciał dostać dobry kontrakt i bić konkurencję, spieszył się, żeby pierwszy postawić mu pomnik. Dlatego dużo pomników było tandetnej roboty i kiedy nadszedł czas, mogliœmy je łatwo zburzyć. Ale przy- znam się, że w pewnym momencie zaczšłem wštpić, czy zdołamy zburzyć takš iloœć pomników. Przecież tego były setki. I rzeczywiœcie, pracowaliœmy nie żałujšc potu. Mia- łem na rękach odciski i bšble od powrozu. - Tak, przypadło Wam, Golamie, ciekawe zajęcie. - To nie było zajęcie, to była powinnoœć. Jestem bar- dzo dumny, że byłem burzycielem pomników szacha. Myœ- lę, że wszyscy, którzy wzięli udział w burzeniu pomników, sš z tego dumni. To, co zrobiliœmy, jest widoczne dla każ- dego, wszystkie cokoły sš puste, a figury szachów zostały rozbite albo leżš gdzieœ na podwórkach. Ksišżka ( 1 ) Amerykańscy reporterzy David Wise i Thomas B. Ross piszš w swojej ksišżce "The Invisible Goverement" (Lon- dyn 1965: "Nie ma żadnej wštpliwoœci, że CIA zorganizowała i kie- rowała przewrotem, który w 1953 doprowadził do obalenia premiera Mohammeda Mossadegha i utrzymał na tronie szacha Mohammeda Rezę Pahlavi. Ale niewielu Ameryka- nów wie, że na czele przewrotu stał agent CIA, który był wnukiem prezydenta Theodore'a Rooswelta. Człowiek ten - Kermit Roosevelt - przeprowadził w Teheranie tak spektakularnš operację, że jeszcze przez szereg lat w œrodo- wisku CIA nazywano go Mister Iran. W kołach tej agencji szerzyła się legenda, że Kermit kierował zamachem na Mos- sadegha trzymajšc pistolet przy skroni irańskiego dowódcy czołgu, kiedy kolumna pancerna wtoczyła się na ulice Te- heranu. Ale inny agent, który wiedział dobrze, jak prze- biegały wydarzenia, okreœlił tę opowieœć jako <> i powiedział: <> i dodał z podziwem: <>. Generał Fazollah Zahedi, którego CIA wytypowała na miejsce premiera Mossadegha, był również postaciš zasłu- gujšcš na to, aby stać się bohaterem powieœci szpiegow- skiej. Był to wysoki, przystojny kobieciarz, który walczył z bolszewikami, następnie został schwytany przez Kurdów, a w 1942 aresztowany przez Anglików, którzy podejrzewali go, że jest agentem Hitlera. W czasie drugiej wojny œwiato- wej Anglicy i Rosjanie wspólnie okupowali Iran. Brytyjscy agenci, którzy zamknęli Zahediego, twierdzš, że znaleŸli w jego sypialni następujšce rzeczy: kolekcję niemieckiej broni automatycznej, damskie jedwabne majteczki, trochę opium, listy od niemieckich spadochroniarzy, którzy działa- li w górach, i ilustrowany rejestr najbardziej pikantnych prostytutek w Teheranie. Po wojnie Zahedi szybko powrócił do życia publicznego. Był ministrem spraw wewnętrznych, kiedy Mossadegh zo- stał premierem w 1951. Mossadegh znacjonalizował brytyj- skš firmę Anglo-Iranian i zajšł wielkš rafinerię w Abada- nie, w Zatoce Perskiej. Mossadegh tolerował Tudeh, irańskš partię komunistycz- nš, więc Londyn i Waszyngton obawiały się, że Rosjanie wejdš w posiadanie wielkich rezerw naftowych Iranu. Mos- sadegh, który kierował krajem leżšc w łóżku - twierdził, że jest bardzo chory - zerwał z Zahedim, gdyż ten sprzeci- wiał się pobłażliwemu traktowaniu komunistów. Taka była sytuacja, kiedy CIA i Kermit Roosevelt zaczęli działać, aby usunšć Mossadegha i postawić na to stanowisko Zahediego. Decyzja o obaleniu Mossadegha została podjęta wspól- nie przez rzšdy brytyjski i amerykański. CIA oceniła, że operacja uda się, ponieważ warunki były sprzyjajšce. Roose- velt, który miał wówczas 37 lat, ale był już weteranem wy- wiadu, dostał się do Iranu nielegalnie. Przejechał granicę samochodem, dotarł do Teheranu i tutaj zniknšł z oczu. Musiał zniknšć, gdyż odwiedzał przedtem Iran szereg razy i jego twarz była tu znana. Kilka razy zmieniał swojš kwa- terę, aby agenci Mossadegha nie wpadli na jego trop. Po- magało mu pięciu Amerykanów, między innymi agenci CIA z ambasady amerykańskiej. Poza tym współdziałało z nim kilku miejscowych agentów, w tym dwóch wysokich funk- cjonariuszy wywiadu irańskiego, z którymi utrzymywali łšcznoœć przez poœredników. 13 sierpnia szach podpisał dekret, w którym usuwa Mos- sadegha i mianuje premierem Zahediego. Ale Mossadegh aresztuje pułkownika, przynoszšcego mu ten dokument (był to póŸniejszy szef Savaku, Nematollach Nassiri). Na ulice wyszły tłumy, aby manifestować przeciw decyzji sza- cha. W tej sytuacji szach i jego żona Soraya uciekli samolo- tem do Bagdadu, a potem do Rzymu. W cišgu następnych dwóch dni panował taki chaos, że Roosevelt stracił kontakt z irańskimi agentami. W tym czasie szach dotarł do Rzymu, dokšd udał się również szef CIA Allen Dulles, aby wspólnie z Mohammedem Rezš koordynować akcję. W Teheranie komunistyczne tłumy kontrolowały ulicę. Œwiętowały wyjazd szacha niszczšc je- go pomniki. Wówczas wojsko wyszło z koszar i zaczęło otaczać manifestantów. Rankiem 19 sierpnia Roosevelt, który cišgle przebywał w ukryciu, dał rozkaz irańskim agentom, aby rzucili na ulicę wszystkich, kogo będš w sta- nie. Agenci udali się do klubów atletycznych i tam zwerbo- wali dziwnš mieszaninę ciężarowców i gimnastyków, z któ- rej utworzyli niebywały pochód. Pochód ten ruszył przez bazar wznoszšc okrzyki na czeœć szacha. Wieczorem Zahedi wyszedł z ukrycia. Szach powrócił z zesłania. Mossadegh poszedł do więzienia. Przywódcy Tudeh zostali wymordowani. Oczywiœcie Stany Zjednoczone nigdy nie przyznały się oficjalnie do roli, jakš odegrała CIA. Stosunkowo najwięcej powiedział na ten temat sam Dulles, kiedy po swoim odej- œciu z CIA wystšpił w 1962 w programie telewizji CBS. Za- pytany, czy to prawda, że <>, Dulles odpo- wiedział: <>". Ksišżka (2) Dwoje reporterów francuskich Claire Briere i Pierre Blanchet piszš w swej ksišżce "Iran: la r‚volution au nom de Dieu" (Paryż 1979): "Roosevelt dochodzi do wniosku, że nadszedł czas rzu- cić do ataku oddziały Chabahana Bimora, którego nazywa- jš <, a który jest szefem gangu lumpów Teheranu i mistrzem Zour Khana - narodowej walki zapaœniczej. Chabahan może zebrać trzystu, cztery- stu przyjaciół, którzy mogš bić, a jeœli trzeba, również strze- lać. Pod warunkiem, oczywiœcie, że dostanš broń. Nowy ambasador Stanów Zjednoczonych Loy Henderson udaje się do Banku Melli i bierze pakiety dolarów, którymi wy- pełnia swój samochód. Czterysta tysięcy dolarów, jak mó- wiš. Wymienia je na rialsy. 19 sierpnia małe grupy Irańczyków (sš to ludzie <>) wycišgajš banknoty i krzyczš: <> Ci, którzy wznoszš ten okrzyk, dostajš dziesięć rialsów. Wokół parlamentu zaczynajš gromadzić się coraz większe grupy, tworzšce w końcu pochód, który wymachujšc pieniędzmi woła <> Tłum ro- bi się coraz większy, jedni wznoszš okrzyki na czeœć szacha, inni - Mossadegha. Ale oto pojawiajš się czołgi, które atakujš manifestację przeciwników szacha: to wkracza Zahedi. Działa i karabi- ny maszynowe strzelajš do tłumu. W tym miejscu padnie dwustu zabitych i ponad pięciuset rannych. O czwartej wszystko jest skończone i Zahedi depeszuje do szacha, że może wracać. 26 paŸdziernika 1953 Teymur Bakhtiar zostaje mianowa- ny gubernatorem wojskowym Teheranu. Okrutny i bezlitos- ny, otrzyma wkrótce przydomek <>. Zajmuje się głównie œciganiem stronników Mos~adegha, którym udało się ukryć. Opróżnia więzienie Qasr ze wszystkich krymina- listów. Czołgi i wozy pancerne strzegš więzienia, do które- go ciężarówki wojskowe bez przerwy przywożš aresztowa- nych. Zwolennicy Mossadegha, ministrowie, podejrzani ofi- cerowie, działacze Tudeh sš przesłuchiwani i torturowani. Na dziedzińcu odbywajš się setki egzekucji. W pamięci Irańczyków dzień przewrotu - 19 sierpnia 1953 - jest dniem prawdziwego wstšpienia na tron szacha Mohammeda Rezy Pahlavi, wstšpienia, któremu towarzy- szyły krew i straszliwe represje". Kaseta ( 1 ) Tak, oczywiœcie może pan nagrywać. Teraz to już nie jest tematem zakazanym. Przedtem - tak. Czy pan wie, że przez dwadzieœcia pięć lat nie wolno było publicznie wymówić jego nazwiska? Że słowo Mossadegh zostało wykreœlone ze wszystkich ksišżek? Ze wszystkich podręczników? I niech pan sobie wyobrazi, że teraz młodzi ludzie, którzy - sšdzi- ło się - nic o nim nie powinni wiedzieć, szli na œmierć nio- sšc jego portrety. Ma pan najlepszy dowód, co daje takie wykreœlanie, całe to przerabianie histor. Ale szach tego nie rozumiał. Nie rozumiał, że można człowieka zniszczyć, ale to wcale nie znaczy, że on przestanie istnieć. Przeciw- nie, jeœli mogę tak powiedzieć, on zacznie istnieć jeszcze bardziej. To sš paradoksy, z którymi żaden despota nie może sobie poradzić. Machnie kosš, ale trawa zaraz odra- sta, machnie jeszcze raz, a trawa roœnie wysoka jak nigdy. Bardzo pocieszajšce prawo natury. Mossadegh! Anglicy nazywali go poufale - Old Mossy. Byli wœciekli na niego, ale jednak darzyli go jakimœ szacunkiem. Żaden Anglik nie oddał strzału w jego stronę. Trzeba było dopiero œcišgać naszych rodzimych umundurowanych łotrów. W cišgu kil- ku dni zaprowadzili swoje porzšdki! Mossy poszedł na trzy lata do więzienia. Pięć tysięcy ludzi poszło pod œcianę albo padło na ulicy. Ma pan cenę uratowania tronu. Smutne, krwawe i brudne entr‚e. Pyta pan, czy Mossadegh musiał przegrać? Przede wszystkim on nie przegrał, on wygrał. Pan nie może mierzyć takich ludzi miarš urzędu, tylko miarš histor, a sš to różne rzeczy. Takiego człowieka można usunšć z urzędu, ale nikt nie usunie go z histor, ponieważ nikt nie będzie zdolny wykreœlić go z pamięci ludzi. Pamięć jest prywatnš własnoœciš, do której żadna władza nie ma dostępu. Mossy mówił, że ziemia, po której chodzimy, jest nasza i wszystko, co znajduje się w tej ziemi, jest nasze. W tym kraju nikt przed nim nie wyraził tego w taki sposób. Mówił także - niech wszyscy powiedzš to, co myœlš, niech zabiorš głos, chcę słyszeć wasze myœli. Pan rozumie, po dwóch i pół tysišcach lat despotycznego upodlenia zwrócił naszemu człowiekowi uwagę na to, że jest istotš myœlšcš. Tego nigdy nie zrobił żaden władca! To, co mówił Mossy, zostało zapamiętane, to weszło ludziom do głowy i żyje w nich do dnia dzisiejszego. Zawsze najlepiej pamiętamy słowa, które otwierały nam oczy na œwiat. A to były takie właœnie słowa. Czy może ktoœ powiedzieć, że w tym, co ro- bił i głosił, nie miał racji? Nikt uczciwy nie wyrazi podobnej opin. Dzisiaj wszyscy stwierdzš, że miał rację, tylko pro- blem polegał na tym, że on miał rację za wczeœnie. Pan nie może mieć racji za wczeœnie, gdyż wtedy ryzykuje pan wła- snš karierš, a czasem własnym życiem. Każda racja doj- rzewa długo, a ludzie w tym czasie cierpiš albo błšdzš w ciemnoœciach. Ale nagle przychodzi człowiek, który głosi tę rację, nim ona jeszcze dojrzała, nim stała się prawdš po- wszechnš, i wtedy przeciw takiemu heretykowi powstajš siły panujšce i rzucajš go na płonšcy stos albo stršcajš do lochu, albo wieszajš na szubienicy, ponieważ zagraża ich interesom, zakłóca ich spokój. Mossy wystšpił przeciw dyktaturze monarch i przeciw zależnoœci kraju. Dzisiaj monarchie upadajš jedna po drugiej, a zależnoœć musi ukry- wać się pod tysišcem postaci, tak wielkie budzi sprzeciwy. Ale on z tym wystšpił przed trzydziestu laty, kiedy tutaj nikt głoœno nie odważył się powiedzieć tych oczywistych rzeczy. Widziałem go na dwa tygodnie przed jego œmierciš. Kiedy? Musiało to być w lutym szeœćdziesištego siódmego roku. Ostatnie dziesięć lat życia spędził w areszcie domowym, w małym folwarku pod Teheranem. Oczywiœcie wstęp był wzbroniony, całego terenu strzegła policja. Ale, pan rozu- mie, w tym kraju majšc znajomoœci i pienišdze można za- łatwić wszystko. Pienišdz przemieni każdš rzecz w rozcišg- liwš gumę. Mossy musiał mieć wówczas blisko dziewięćdzie- sištki. Myœlę, że trzymał się tak długo, gdyż bardzo chciał doczekać chwili, kiedy życie przyzna mu rację. Był twar- dym człowiekiem, trudnym dla innych, gdyż nigdy nie chciał ustšpić. Ale tacy ludzie nie potrafiš i nawet nie mogš ustę- pować. Do końca zachował jasny umysł i zdawał sobie sprawę ze wszystkiego. Tylko już z trudem chodził pod- pi‚rajšc się laskš. Przystawał i kładł się na ziemi, żeby od- poczšć. Policjanci, którzy go strzegli, mówili potem, że pewnego ranka idšc tak i odpoczywajšc też położył się na ziemi, ale długo.nie wstawał i kiedy podeszli bliżej, zobaczy- li, że już nie żyje. Z notatek (2) Nafta rozpala niezwykłe emocje i namiętnoœci, ponieważ nafta jest przede wszystkim wielkš pokusš. Jest pokusš łatwych i olbrzymich pieniędzy, bogactwa i siły, fortuny i potęgi. Jest to brudna i cuchnšca ciecz, która ochoczo tryska w górę, a potem opada na ziemię w postaci szelesz- czšcego deszczu pieniędzy. Ktoœ, kto odkrył i posiadł Ÿród- ło ropy, czuje się tak, jakby po długiej wędrówce w podzie- miach napotkał nagle skarbiec królewski. Nie tylko stał się bogaczem, ale nawiedza go nieco mistyczne przekonanie, że jakaœ wyższa siła spojrzała na niego łaskawym okiem, że szczodrobliwie wyniosła go ponad innych i obrała swoim faworytem. Zachowało się wiele fotografi, na których utrwalona jest chwila, kiedy z szybu następuje pierwszy wytrysk ropy: ludzie skaczš z radoœci, padajš sobie w ob- jęcia, płaczš. Trudno by wyobrazić sobie robotnika, który wpada w euforię po wkręceniu kolejnej œrubki na taœmie montażowej, lub uznojonego chłopa, który skacze z radoœci idšc za pługiem. Bo też ropa daje złudzenie życia zupełnie odmiennego, życia bez wysiłku, życia za darmo. Ropa jest surowcem, który zatruwa myœli, mšci wzrok, demoral‹zuje. Ludzie z biednego kraju chodzš i rozmyœlajš: Boże, żebyœ- my mieli ropę! Myœl o nafcie doskonale wyraża odwieczne ludzkie marzenie o bogactwie osišgniętym przez szczęœliwy przypadek, przez łut szczęœcia, a nie drogš wysiłku, potu, męki, katorgi. W tym sensie ropa jest bajkš i jak każda baj- ka - jest kłamstwem. Ropa napełnia człowieka takš py- chš, iż zaczyna wierzyć, że może łatwo zburzyć tak opornš i nieustępliwš kategorię, jakš jest czas. Majšc ropę, mawiał ostatni szach, w cišgu jednego pokolenia stworzę drugš Amerykę! Nie stworzył. Ropa jest silna, ale ma też słabe strony - nie zastępuje myœlenia, nie zastępuje mšdroœci. Jednš z kuszšcych zalet ropy, która najbardziej pocišga panujšcych, jest to, że ropa umacnia władzę. Ropa daje wielkie zyski, ale pracuje przy niej niewielu ludzi. Ropa jest społecznie mało kłopotliwa, bo nie wytwarza licznego prole- tariatu ani licznej burżuazji, a więc rzšd nie musi z nikim dzielić się dochodami i może nimi swobodnie dysponować wedle własnych pomysłów i chęci. Spójrzmy na ministrów z krajów naftowych - jak wysoko unoszš głowy, jakie majš poczucie siły, oni, energetyczni lordowie, którzy zde- cydujš, czy jutro będziemy jeŸdzić samochodem, czy cho- dzić piechotš. A nafta i meczet? Ile wigoru, ile blasku i zna- czenia dodało to nowe bogactwo ich relig - islamowi, który przeżywa okres wzmożonej ekspansji zdobywajšc cišgle nowe tłumy wiernych. Z notatek (3) Mówi, że to, co stało się póŸniej z szachem, było w istocie bardzo irańskie. Od niepamiętnych czasów panowanie każ- dego szacha kończyło się w żałosny i haniebny sposób. Albo ginšł ze œciętš głowš lub z nożem w plecach, albo - jeœli miał więcej szczęœcia - wymykał się œmierci, ale musiał uciekać z kraju i dopiero póŸniej umierał na zesłaniu, opusz- czony i zapomniany. Nie pamięta, choć może były jakieœ wyjštki, żeby szach umarł na tronie œmierciš naturalnš i dokonał żywota otoczony szacunkiem i miłoœciš. Nie pamięta, żeby naród opłakiwał któregoœ z szachów i od- prowadzał go do grobu ze łzami w oczach. W naszym stu- leciu wszyscy szachowie, a było ich kilku, tracili koronę i życie w przykrych dla siebie okolicznoœciach. Lud uważał ich za okrutników, wytykał im podłoœć, ich odejœciu towa- rzyszyły wyzwiska i przekleństwa tłumu, a wiadomoœć o ich œmierci stawała się radosnym œwiętem. (Mówię mu, że nigdy nie zrozumiemy tych rzeczy, ponie- waż dzieli nas głęboka różnica tradycji. Poczet naszych królów składał się w większoœci z ludzi, którzy nie łaknęli krwi i pozostawili po sobie dobrš pamięć. Jeden z królów polskich zastał kraj drewniany, a zostawił murowany, inny głosił zasadę tolerancji i nie pozwalał rozpalać stosów, jeszcze inny obronił nas przed zalewem barbarzyństwa. Mieliœmy króla, który nagradzał uczonych, i takiego, który przyjaŸnił się z poetami. Nawet przydomki, jakie im nada- wano - Odnowiciel, Szczodry, Sprawiedliwy, Pobożny - œwiadczš o tym, że myœlano o nich z uznaniem i sympa- tiš. Glatego w moim kraju, jeżeli ludzie słyszš, że jakiegoœ monarchę spotkał okrutny los, odruchowo przenoszš na niego uczucia zrodzone z zupełnie innej tradycji, z innego doœwiadczenia i darzš tego pokaranego władcę podobnym sentymentem, z jakim wspominamy naszych Odnowicieli i Sprawiedliwych myœlšc sobie, jakiż biedny musi być ten człowiek, któremu tak bezlitoœnie zerwali z głowy koronę!j Tak, przyznaje, bardzo trudno jest zrozumieć, że gdzieœ może być inaczej i że zabójstwo monarchy lud uznaje za wyjœcie najbardziej pożšdane i wręcz zesłane przez Boga. Owszem, mieliœmy wspaniałych szachów, takich jak Cyrus i Abbas, ale sš to naprawdę odległe czasy. Nasze ostatnie dwie dynastie, żeby zdobyć albo utrzymać tron, rozlały du- żo niewinnej krwi. WyobraŸ sobie szacha, a nazywał się on Agha Mohammed Khan, który walczšc o tron nakazuje wymordować lub oœlepić ludnoœć całego miasta Kerman. Nie czyni żadnego wyjštku, a jego pretorianie zabierajš się gorliwie do dzieła. Ustawiajš mieszkańców rzędami, doros- łym œcinajš głowy, a dzieciom wydłubujš oczy. Ale w koń- cu, mimo zarzšdzanych odpoczynków, pretorianie sš już tak wyczerpani, że nie majš siły unieœć miecza ani noża. I tylko dzięki temu znużeniu katów częœć ludzi ratuje swoje życie i wzrok. Z tego miasta wyruszajš potem procesje oœle- pionych dzieci. Wędrujš przez Iran, ale czasem gubiš w pu- styni drogę i ginš z pragnienia. Inne gromady docierajš do ludzkich osad i tam proszš o jedzenie œpiewajšc pieœni o morderstwie miasta Kerman. W tych latach wiadomoœci rozchodzš się powoli, więc napotkani ludzie sš zaskoczeni słuchajšc chóru bosonogich œlepców, który œpiewa strasz- liwš opowieœć o œwiszczšcych mieczach i spadajšcych gło- wach. Pytajš, jakiej to zbrodni dopuœciło się miasto, które szach tak bezwzględnie ukarał? Więc na to dzieci œpiewajš pieœń o swoim przestępstwie. To przestępstwo polegało na tym, że ich ojcowie udzielili schronienia poprzedniemu szachowi i nowy szach nie mógł im tego wybaczyć. Widok procesji oœlepionych dzieci wzbudza powszechnš litoœć i lu- dzie nie odmawiajš im strawy, ale muszš karmić gromadę przybyszów dyskretnie, a nawet potajemnie, gdyż mali œlepcy sš ukarani i napiętnowani przez szacha, stanowiš więc rodzaj Wędrownej opozycji, a wszelkie popieranie opozycji jest w najwyższym stopniu karalne. Stopniowo do tych procesji przyłšczajš się malcy, którzy stajš się przewod- nikami oœlepionych dzieci. Odtšd wędrujš razem poszuku- jšc jedzenia i ochrony przed chłodem i zanoszšc do najdal- szych wsi opowieœć o zagładzie miasta Kerman. Sš to, mówi, ponure i okrutne historie, które przechowu- jemy w naszej pamięci. Szachowie zdobywali tron przemo- cš, wchodzili na niego po trupach, wœród płaczu matek i jęku konajšcych. Często sprawy naszej sukcesji rozstrzy- gały się w dalekich stolicach i nowy pretendent do korony wkraczał do Teheranu trzymany za łokcie przez posła bry- tyjskiego z jednej strony, a rosyjskiego - z drugiej. Takich szachów traktowano jako uzurpatorów i okupantów, a wie- dzšc o tej tradycji można zrozumieć, dlaczego mułłom uda- ło się rozniecić przeciw nim tyle powstań. Mułłowie mó- wili - ten, który siedzi w pałacu, jest obcym człowiekiem, słuchajšcym obcych mocarstw. Ten, który zajmuje tron, jest przyczynš waszych nieszczęœć, robi fortunę waszym kosztem i sprzedaje kraj. Ludzie tego słuchali, gdyż słowa mułłów brzmiały dla nich jak prawda najbardziej oczywi- sta. Nie chcę przez to powiedzieć, że mułłowie byli œwięci. Gdzież tam! wiele ciemnych sił czaiło się w cieniu mecze- tów. Ale nadużycia władzy, bezprawie pałacu czyniły z muł- łów orędowników sprawy narodowej. Wraca do losów ostatniego szacha. Wtedy, w Rzymie, w czasie kilkudniowej emigracji zdał sobie sprawę, że mo- że na zawsze utracić tron i powiększyć egzotyczny zastęp wędrownych monarchów. Pod wpływem tej myœli następu- je otrzeŸwienie. Chce porzucić życie upływajšce wœród przy- jemnoœci i rozrywek. (Szach napisze potem w ksišżce, że w Rzymie pojawił mu się we œnie œwięty Ali i powiedział- wróć do kraju, aby ratować naród.) Teraz budzi się w nim wielka ambicja i chęć pokazania swojej siły i przewagi. Także ta cecha, mówi, jest bardzo irańska. Jeden Irańczyk nie ustšpi drugiemu, każdy z nich jest przekonany o swojej wyższoœci, chce być pierwszy i najważniejszy, chce narzucić swoje wyłšczne ja. Ja! Ja! Ja wiem lepiej, ja mam więcej, ja mogę wszystko. Œwiat zaczyna się ode mnie, sam sobie je- stem całym œwiatem. Ja! Ja! (Chce mi to pokazać: wstaje, unosi głowę, spoglšda na mnie z góry, w spojrzeniu jest wyniosłoœć, wschodnia, akcentowana duma.) Grupa Irań- czyków od razu porzšdkuje się według zasady hierarchicz- nej. Ja jestem pierwszy, ty - drugi, a ty cišgle jeszcze trzeci. Ten drugi i trzeci nie poprzestajš na swoim, ale natychmiast zabiegajš, intrygujš, manewrujš, żeby zajšć miejsce pierw- szego. Ten pierwszy musi dobrze okopać się, aby nie być stršconym ze szczytu. Okopać się i wystawić karabiny maszynowe! Podobne reguły panujš chociażby w rodzinie. Ponieważ muszę być wyższoœciš, kobieta ma być niższoœciš. Poza domem mogę być niczym, ale pod własnym dachem otrzy- muję rekompensatę - tutaj jestem wszystkim. Tu moja władza jest niepodzielna, a jej zasięg i powaga tym większa, im bardziej liczna jest rodzina. Dobrze jest mieć dużo dzie- ci, wówczas jest nad kim panować, człowiek staje się wład- cš domowego państwa, budzi respekt i podziw, decyduje o losach podwładnych, rozstrzyga spory, narzuca swojš wolę, rzšdzi. (Patrzy, jakie zrobiło na mnie wrażenie to, co powiedział przed chwilš. Otóż stanowczo protestuję. Je- stem przeciwko takim stereotypom. Znam wielu jego roda- ków skromnych i uprzejmych, nie odczuwałem, żeby trak- towali mnie jak niższego.) Wszystko prawda, zgadza się, ale to dlatego, że nam nie zagrażasz. Nie bierzesz udziału w naszej grze, która polega na tym, kto wyżej postawi swoje ja. Z powodu tej gry nigdy nie można było utworzyć żadnej solidnej part, bo zaraz zaczynały się kłótnie o przywódz- two, każdy wolał zakładać własnš partię. Ale teraz, po po- wrocie z Rzymu, również szach przystępuje z całš stanow- czoœciš do gry o wyższe ja. Przede wszystkim, mówi, stara się odzyskać twarz, gdyż utrata twarzy jest w naszym obyczaju wielkš hańbš. Monar- cha, ojciec narodu, który w najbardziej krytycznym mo- mencie ucieka z kraju i chodzi po sklepach kupujšc swojej żonie biżuterię! Nie, to wrażenie musiał jakoœ zatrzeć. Dla- tego, kiedy Zahedi depeszuje do niego, że czołgi zrobiły swoje, i zachęca go do powrotu zapewniajšc, że niebezpie- czeństwo minęło, szach zatrzymuje się w Iraku i tam foto- grafuje się trzymajšc rękę na grobie kalifa Ali, patrona szyitów. Tak, nasz œwięty posyła go z powrotem na tron, daje mu błogosławieństwo. Gest religijny - oto czym można pozyskać sobie nasz naród. Więc szach wraca, ale w kraju cišgle nie ma spokoju. Stu- denci strajkujš, ulica manifestuje, strzelanina, pogrzeby. W samej arm konflikty, spiski i waœnie. Szach boi się wy- chodzić z pałacu, zbyt wielu ludzi czyha na jego głowę. Żyje w otoczeniu rodziny, dworzan i generałów. Teraz, po usunię- ciu Mossadegha, Waszyngton zaczyna przysyłać dużo pienię- dzy, połowę tego kapitału szach przeznacza na wojsko, coraz bardziej będzie stawiać na armię, otaczać się armiš. (Zresztš tak samo postępujš władcy w innych monarchiach, które istniejš w krajach podobnych do Iranu. Monarchie te sš obsypanš złotem i diamentami formš dyktatury militarnej.) A więc żołnierze dostajš już mięso i chleb. Musisz pamię- tać, jak biednie żyjš nasi ludzie i co to znaczy, że żołnierz ma mięso i chleb, jak to wynosi go ponad innych: W tamtych latach widziało się dzieci o wielkich rozdę- tych brzuchach: żywiły się trawš. Pamiętam człowieka, który swojemu dziecku przypalał papierosem powiekę. Od tego całe oko puchło i ropiało, twarz wyglšdała strasznie. Ten człowiek smarował sobie rękę jakimœ mazidłem, tak że ręka robiła się nabrzmiała i czarna. W ten sposób chciał wzbudzać litoœć, żeby ktoœ dał im jeœć. Jedynš zabawkš mojego dzieciństwa były kamienie. Cišg- nšłem kamień na sznurku - byłem koniem, a kamień zło- conym powozem szacha. Teraz, mówi po chwili, nastšpi dwadzieœcia pięć lat, w czasie których szach będzie umacniać swojš władzę. Ma bardzo trudne poczštki i wielu ludzi nie wierzy, że utrzyma się przez dłuższy czas. Amerykanie uratowali mu tron, ale nie sš jeszcze pewni, czy zrobili najlepszy wybór. Szach garnie się do Amerykanów, ponieważ potrzebuje ich popar- cia, nie czuje się silny we własnym kraju. Bez przerwy jeŸdzi do Waszyngtonu, przebywa tam tygodniami, rozmawia, przekonuje i daje zapewnienia. Ale inni też jeżdżš i dajš zapewnienia. Zaczyna się wyœcig naszej elity do Ameryki, licytacja ofert i gwarancji, wyprzedaż kraju. Już mamy państwo policyjne, powstaje Savak. Pierw- szym szefem Savaku będzie wujek Sorayi - generał Bakh- tiar. Z czasem szach zacznie obawiać się, że wujek, który jest człowiekiem silnym i zdecydowanym, dokona prze- wrotu i pozbawi go władzy. Dlatego wkrótce usunšł genera- ła, a następnie kazał zastrzelić. Panuje klimat czystki, strachu, terroru. Nikt nie jest pewien swojego losu. Nie ma spokoju, pachnie prochem, pachnie rewolucjš. W Iranie nigdy nie ma spokoju, nad tym krajem zawsze wisi czarna chmura. Z notatek (4) Prezydent Kennedy zachęca szacha, aby przeprowadzał reformy. Kennedy apeluje do monarchy (a także do innych zaprzyjaŸnionych dyktatorów), aby się unowoczeœniali i re- formowali swoje kraje, gdyż w przeciwnym wypadku grozi im los Fulgencio Batisty (Ameryka jest w tym czasie - rok 1961- pod œwieżym wrażeniem zwycięstwa Fidela Castro i nie chce, aby podobna historia powtórzyła się w innych krajach.) Kennedy sšdzi, że tej przykrej perspektywy da się uniknšć, jeżeli dyktatorzy przeprowadzš jakieœ reformy i poczyniš ustępstwa, które wytršcš broń z ršk agitatorów nawołujšcych do czerwonych rewolucji. W odpowiedzi na apele i perswazje Waszyngtonu szach ogłasza swojš Białš Rewolucję. Można sšdzić, że Moha- mmed Reza dostrzegł w myœli prezydenta Stanów Zjedno- c2onych istotne dla siebie korzyœci. Chciał, mianowicie, osišgnšć dwie rzeczy (niestety, niemożliwe do przeprowa- dzenia)-umocnić swojš władzę i zwiększyć swojš popular- noœć. Szach należał do ludzi, dla których pochwały, zachwyty, uwielbienie i poklask sš potrzebš życia, œrodkiem wzmac- niajšcym ich słabe, niepewne siebie, a zarazem próżne na- tury. Bez tej wznoszšcej ich cišgle fali nie mogš istnieć ani działać. Irański monarcha musi stale czytać o sobie najlep- sze słowa oglšdać swojš fotografię na pierwszej stronie, gazet, na ekranie telewizora, nawet na okładkach zeszytów szkolnych. Musi zawsze widzieć twarze promieniejšce na Jego widok, bez przerwy słuchać słów uznania i podziwu. Cierpi albo złoœci się, jeżeli w tej hosannie (a musiała ona rozlegać się na całym œwiecie) usłyszy jakiœ drażnišcy jego ucho ton, pamięta o nim latami. Wie o tej słaboœci cały dwór i dlatego jego ambasadorzy zajmujš się głównie tępieniem najlżejszych słów krytyki, nawet gdyby odezwały się one w krajach tak mało znaczšcych, jak Togo czy Salwador, albo były wypowiedziane w tak niedostępnych językach jak Zandi czy Oromo. Natychmiast zaczynały się protesty i obu- rzenie, zrywanie stosunków i kontaktów. To zapalczywe i nawet obsesyjne œciganie po œwiecie wszelkich sceptyków sprawiło, że œwiat ów (poza rzadkimi wyjštkami) nie wie- dział, co w gruncie rzeczy dzieje się w Iranie, ponieważ ten kraj tak trudny, tak bolesny, tak dramatyczny, tak krwa- wišcy był mu przedstawiany jako tort imieninowy oblany różowym lukrem. Być może działał tu mechanizm rekom- pensaty - szach szukał w œwiecie tego, czego nie mógł zna- leŸć we własnym kraju: uznania, poklasku. Nie był popular- ny, nie otaczało go ciepło. W jakiœ sposób musiał to odczu- wać. I oto nadarza się okazja, aby ogłaszajšc reformę rolnš bodaj pozyskać wieœ, zjednać dla siebie chłopów rozdajšc im ziemię. Czyjš ziemię? Majštki ziemskie ma szach, feuda- łowie i duchowieństwo. Jeżeli feudałowie i duchowieństwo utracš ziemię, ich władza w terenie osłabnie. Na wsi umocni się państwo, a tym samym umocni się szach. To proste. Ale nic nie jest proste w tym, co robi szach. Działania szacha cechuje pokrętnoœć i połowicznoœć. Okazuje się, że feudało- wie majš oddać ziemię, ale dotyczy to tylko częœci feudałów i częœci ich ziem (a wszystko za sowitym wykupem). Że ziemię otrzymujš chłopi, ale tylko częœć chłopów i to tych, którzy już jš majš (a większoœć nie posiada żadnej roli). Szach zaczyna od własnego przykładu i ogłasza, że od- stępuje swoje majštki. JeŸdzi i rozdaje chłopom akty włas- noœci. Widzimy go na zdjęciach, jak stoi, dobroczyńca, z naręczem rulonów papieru (sš to owe akty własnoœci), a chłopi klęczš i całujš go w buty. Rychło jednak wybucha skandal! Otóż jego ojciec, wykorzystujšc posiadanš władzę, przy- właszczył sobie wiele majštków feudalnych i koœcielnych. Po odejœciu ojca parlament uchwalił, że ziemie te, które Reza Khan posiadł nielegalnie, muszš być zwrócone właœ- cicielom. I teraz jego syn oddaje jako własne te ziemie, któ- re majš przecież prawowitych posiadaczy, i na domiar bie- rze za wszystko duże pienišdze, ogłaszajšc się jednoczeœnie wielkim reformatorem. Gdyby tylko to! Ale szach, orędownik postępu, zabiera ziemię meczetom. Jest przecież reforma, wszyscy muszš ponosić ofiary, aby poprawić dolę chłopa. Pobożni muzuł- manie, zgodnie z nakazem Koranu, od lat zapisujš mecze- tom częœć swoich posiadłoœci. Majštki, które należš do meczetów, sš wielkie i dobrze, że szach pomyœlał, aby osku- bać mułłów i polepszyć los wiejskiej biedoty. Niestety, rych- ło porusza opinię nowy skandal. Okazuje się, że te ziemie, obcięte koœciołowi pod wzniosłymi hasłami reformy, monar- cha rozdał swoim najbliższym - generałom, pułkowni- kom, dworskiej kamaryli. Kiedy wiadomoœć o tym prze- dostała się do ludzi, wywołała taki gniew, że wystarczyło dać sygnał, aby wybuchła kolejna rewolucja. Z notatek (5) Każdy pretekst, mówi, był dobry, żeby wystšpić przeciw szachowi. Ludzie chcieli pozbyć się szacha, próbowali swo- ich sił, jeżeli zdarzyła się okazja. Przejrzeli jego grę i po- wstało wielkie oburzenie. Rozumieli, że chce się umocnić, a tym samym utrwalić dyktaturę, i nie mogli do tego do- puœcić. Rozumieli, że Biała Rewolucja jest im narzucona z góry, że ma cel œciœle polityczny, korzystny dla szacha i dla nikogo więcej. Teraz wszyscy zaczęli spoglšdać w stronę Qom. Tak było w naszej histor, że ilekroć powstawało niezadowolenie i kryzys, ludzie zaczynali nasłuchiwać, co powie Qom. Skšd zawsze wychodził pierwszy sygnał. A Qom już grzmiało. Bo jeszcze dołšczyła się inna sprawa. W tym czasie szach przyznał wszystkim wojskowym amerykańskim i ich rodzi- nom prawo nietykalnoœci dyplomatycznej. W naszej arm było już wówczas wielu amerykańskich ekspertów. I mułło- wie podnieœli głos, że ta nietykalnoœć jest przeciwna zasa- dzie suwerennoœci. Wtedy to po raz pierwszy Iran usłyszał ajatollacha Chomeiniego. Wczeœniej nie był nikomu znany, to znaczy nikomu poza ludŸmi z Qom. Miał już wówczas ponad szeœćdziesišt lat i bioršc pod uwagę różnicę wieku mógł być ojcem szacha. PóŸniej często zwracał się do niego mówišc - synu, ale oczywiœcie z ironicznym i gniewnym akcentem. Chomeini wystšpił przeciw szachowi używajšc słów najbardziej bezwzględnych. Ludzie, wołał, nie wierz- cie mu, to nie jest wasz człowiek! On nie myœli o was, tylko o sobie i o tych, którzy wydajš mu rozkazy. On sprzedaje nasz kraj, sprzedaje nas wszystkich! Szach musi odejœć! Policja aresztuje Chomeiniego. W Qom zaczynajš się manifestacje. Ludzie domagajš się jego uwolnienia. Następ- nie ruszajš inne miasta - Teheran, Tebriz, Meszched, Isfahan. Wówczas szach wyprowadza na ulicę wojsko i za- czyna się rzeŸ (wstaje, wycišga przed siebie ręce i œciska dłonie, jakby trzymał rękojeœć cekaemu. Mruży prawe oko i wydaje głos naœladujšcy łoskot tej broni). To był czerwiec 1963, mówi. Powstanie trwało pięć miesięcy. Przewodzili mu demokraci z part Mossadegha i duchowni. Kilkanaœ- cie tysięcy zabitych i rannych. Potem przez kilka lat cisza cmentarna, ale nigdy cisza zupełna, bo zawsze były jakieœ bunty i walki. Chomeini zostaje wyrzucony z kraju i osia- da w Iraku, w Nadżaf, w największym mieœcie szyitów, tam gdzie jest grób Kalifa Ali. Teraz zastanawiam się, co właœciwie stworzyło Chomeinie- go? Przecież w tym czasie było wielu ważniejszych i bardziej znanych ajatollachów, a także wybitnych polityków przeciw- nych szachowi. Wszyscy pisaliœmy protesty, manifesty, listy i memoriały. Czytała je mała grupa inteligentów, bo nie można było tego legalnie drukować, poza tym większoœć spo- łeczeństwa nie umie czytać. Krytykowaliœmy szacha, mówiliœ- my, że jest Ÿle, domagaliœmy się zmian i reform, większej demokracji i sprawiedliwoœci. Nikomu nie przychodziło do głowy postšpić tak, jak Chomeini - to znaczy odrzucić całš pisaninę, wszystkie petycje, rezolucje i postulaty. Odrzucić, stanšć przed ludŸmi i zawołać - szach musi odejœć! To było właœciwie wszystko, co powiedział wówczas Chomeini i co powtarzał przez piętnaœcie lat. Najprostsza rzecz, którš każdy mógł zapamiętać, ale trzeba było tych piętnastu lat, aby każdy mógł to również zrozumieć. Ponie- waż instytucja monarch była czymœ tak oczywistym jak powietrze i nikt nie umiał wyobrazić sobie bez niej życia. Szach musi odejœć! Nie dyskutujcie, nie gadajcie, nie naprawiajcie, nie zba- wiajcie. To nie ma sensu, to niczego nie zmieni, to próżny wysiłek, to złudzenie. Dalej możemy iœć tylko po gruzach monarch, innej drogi nie ma. Szach musi odejœć! Nie czekajcie, nie zwlekajcie, nie œpijcie. Szach musi odejœć! Kiedy powiedział to po raz pierwszy, zabrzmiało to jak wołanie maniaka, jak krzyk szaleńca. Jeszcze monarchia nie wyczerpała wszystkich możliwoœci przetrwania. Ale sztuka powoli dobiegała końca, zbliżał się epilog. I wtedy wszyscy przypomnieli sobie, co mówił Chomeini, i poszli za nim. Fotografia (8) Zdjęcie to przedstawia grupę ludzi, która na jednej z ulic Teheranu stoi na przystanku autobusowym. Na całym œwiecie ci, którzy oczekujš na autobus, wyglšdajš podob- nie, to znaczy majš ten sam apatyczny i zmęczony wyraz twarzy, tę samš postawę odrętwienia i kapitulacji, to samo zmętnienie i niechęć w spojrzeniu. Człowiek, który kiedyœ dał mi tę fotografię, zapytał, czy widzę na niej coœ szczegól- nego. Nie, odparłem po namyœle, nic takiego nie widzę. Po- wiedział na to, że zdjęcie zostało zrobione z ukrycia, z okna po przeciwnej stronie ulicy. Mam zwrócić uwagę, mówił pokazujšc mi fotografię, na faceta (wyglšd urzędnika niż- szej rangi, żadnych znaków szczególnych), który stoi blisko trzech rozmawiajšcych mężczyzn i ma ucho wycelowane w ich stronę. Ten facet był z Savaku i pełnił zawsze dyżur na tym przystanku, podsłuchiwał ludzi, którzy czekajšc na autobus rozmawiali czasem o tym i owym. Treœć tych roz- mów była zawsze byle jaka. Ludzie mogli mówić tylko o rzeczach obojętnych, ale nawet poruszajšc sprawy obojęt- ne należało wybrać taki temat, aby policji trudno było do- patrzeć się w nim znaczšcej aluzji. Savak był wrażliwy na wszelkie aluzje. Kiedyœ w upalne południe przyszedł na przystanek starszy, chory na serce mężczyzna i powiedział z westchnieniem - jest tak duszno, że nie ma czym oddy- chać. No właœnie, podchwycił zaraz ten dyżurujšcy Savako- wiec przysuwajšc się do znużonego przybysza, robi się co- raz duszniej, ludziom brakuje powietrza. Oj, to prawda, potwierdził starszy, naiwny człowiek trzymajšc się za serce, takie ciężkie powietrze i ta straszna duchota! W tym mo- mencie Savakowiec zesztywniał i powiedział sucho - za- raz pan odzyska siły. I nie mówišc nic więcej zaprowadził go do aresztu. Obecni na przystanku ludzie przysłuchiwali się wszystkiemu ze zgrozš, ponieważ od poczštku ocenili, że starszy, schorowany człowiek popełnia niewybaczalny błšd używajšc w rozmowie z kimœ obcym słowa - duszno. Doœwiadczenie uczyło ich, iż należy unikać głoœnego wyma- wiania słów w rodzaju dusznoœć, ciemnoœć, ciężar, prze- paœć, zapaœć, bagno, rozkład, klatka, krata, łańcuch, kne- bel, pałka, but, brednia, œruba, kieszeń, łapa, obłęd, a także czasowników z rzędu - położyć się, leżeć, rozkraczyć się, upaœć (na głowę), marnieć, słabnšć, œlepnšć, głuchnšć, pogršżać się, a nawet takich zwrotów (zaczynajšcych się od zaimka coœ) jak - coœ tu kuleje, coœ tu nie gra, coœ to nie tak, coœ tu trzaœnie, bo wszystkie one, te rzeczowniki, cza- sowniki, przymiotniki i zaimki, mogły stanowić aluzję do reżimu szacha, a więc były semantycznym polem mino- wym, na które wystarczyło wdepnšć, żeby wylecieć w po- wietrze. Przez moment (ale trwał on krótko) w ludziach stojšcych na przystanku zrodziła się następujšca wštpli- woœć - czy aby ten schorowany też nie jest Savakowcem? Bo skoro skrytykował reżim (przez to, że w rozmowie użył słowa - duszno), czy nie oznacza to, że wolno mu było krytykować? Przecież gdyby nie miał do tego uprawnień, zachowałby milczenie albo mówił o rzeczach przyjemnych, na przykład o tym, że œwieci słońce i autobus na pewno nadjedzie. A kto miał uprawnienia do krytyki? Tylko Sava- kowcy, którzy prowokowali w ten sposób nieostrożnych gadułów i prowadzili ich potem do więzienia. Wszechobec- ny strach pomieszał ludziom w głowach i takš rozbudził podejrzliwoœć, że przestali wierzyć w uczciwoœć, w czystoœć i w odwagę innych. Przecież sami uważali się za uczciwych, a jednak nie mogli zdobyć się na wyrażenie sšdu, na żaden rodzaj oskarżenia wiedzšc, jak bezwzględna czeka za to kara. Jeżeli więc ktoœ atakował i potępiał monarchę, sšdzili że musiał być chroniony szczególnym przywilejem i działać w złej intencji: chciał wykryć tych, którzy mu przytaknš, żeby potem ich zniszczyć. Im ostrzej i trafniej wyrażał skry- wane przez nich poglšdy, tym bardziej wydawał się podej- rzany i tym gwałtowniej odsuwali się od niego, przestrzega- jšc najbliższych - bšdŸcie ostrożni, to niepewny facet, jakoœ zbyt œmiało sobie poczyna. W ten sposób strach odno- sił swój triumf - z góry skazywał na nieufnoœć i potępienie tych, którzy działajšc z najlepszych pobudek chcieli prze- ciwstawić się przemocy. Doprowadzał umysły do takiego zwyrodnienia, że gotowe były upatrywać w œmiałoœci- podstęp, w odwadze - kolaborację. Tym razem jednak, widzšc, w jak brutalny sposób Savakowiec prowadzi swojš ofiarę, ludzie z przystanku uznali, że ów schorowany czło- wiek nie mógł mieć zwišzków z policjš. Wkrótce zresztš obaj zniknęli im z oczu, ale pytanie - dokšd poszli? mu- siało pozostać bez odpowiedzi. Nikt bowiem nie wiedział, gdzie właœciwie mieœcił się Savak. Savak nie miał żadnej kwatery głównej, był rozproszony w całym mieœcie (i w ca- łym kraju), był wszędzie i nigdzie. Zajmował nie zwracajšce niczyjej uwagi kamienice, wille i mieszkania. Nie było tam żadnych napisów albo wisiały tablice nie istniejšcych firm i instytucji. Numery telefonów były znane tylko wtajem- niczonym. Savak mógł zajmować pokoje w zwykłym bloku mieszkalnym albo wchodziło się do jego biur œledczych przez jakiœ sklep, pralnię lub nocny lokal. W tych warun- kach wszystkie œciany mogły mieć uszy, a wszystkie drzwi, furtki i bramy prowadzić do pomieszczeń Savaku. Kto wpadł w ręce tej policji, na długo (albo na zawsze) znikał bez œladu. Znikał nagle, nikt nie wiedział, co się z nim stało, gdzie go szukać, gdzie pójœć, kogo pytać, kogo błagać o li- toœć. Być może zamknęli go w jednym z więzień, ale w któ- rym? Było ich szeœć tysięcy. Przebywało w nich stale, jak twierdziła opozycja, sto tysięcy więŸniów politycznych. Na- przeciw ludzi wyrastała niewidoczna, ale nieustępliwa œcia- na, przed którš stali bezradni, nie mogšc zrobić kroku na- przód. Iran był państwem Savaku, ale Savak działał w nim jak organizacja podziemna, pojawiał się i znikał, zacierał za sobš trop, nie miał adresu. A jednoczeœnie różne jego komórki istniały oficjalnie. Savak cenzurował prasę, ksišż- ki i filmy. (Właœnie Savak zakazał wystawiać Szekspira i Moliera, ponieważ ich sztuki krytykujš przywary monar- chów.) Savak rzšdził na uczelniach, w urzędach i fabry- kach. Był to potwornie rozroœnięty głowonóg, który wszy- stko oplštał, wpełzał do każdego zakamarka, wszędzie przylepiał swoje przyssawki, myszkował, węszył, skrobał, wiercił. Savak miał szeœćdziesišt tysięcy agentów. Miał też, jak obliczajš, trzy miliony informatorów, którzy donosili z różnych powodów - żeby zarobić, żeby się ratować, żeby otrzymać pracę czy dostać awans. Savak kupował ludzi albo skazywał ich na tortury, dawał stanowiska albo strš- cał do lochów. Ustalał, kto jest wrogiem, a tym samym- kogo trzeba zniszczyć. Taki wyrok nie podlegał rewizji, nie było od niego apelacji. Jedynie szach mógłby ocalić skazań- ca. Savak odpowiadał tylko przed szachem, ci, którzy stali poniżej monarchy, byli wobec policji bezsilni. O tym wszy- stkim wiedzš ludzie zgromadzeni na przystanku i dlatego po zniknięciu Savakowca i chorego człowieka nadal mil- czš. Kštem oka jedni spoglšdajš na drugich - nikt nie jest pewien, czy ten, kto stoi obok, nie będzie musiał donieœć. Może właœnie wraca z rozmowy, w której powiedzieli mu, że gdyby tak czasem coœ zauważył, coœ usłyszał i gdyby o tym powiadomił, jego syn dostałby się na studia. Albo gdy- by tak coœ zauważył i usłyszał, skreœlš mu z papierów uwa- gę, że jest w opozycji. Toć przecież nie jestem w opozycji! - broni się tamten. Jesteœ, mamy zapisane, że jesteœ. Mimo woli (choć niektórzy starajš się to ukryć, żeby nie sprowo- kować wybuchu agresji) ci z przystanku patrzš na siebie z obrzydzeniem i nienawiœciš. Sš skłonni do neurotycz- nych, nadmiernych reakcji. Coœ ich drażni, Ÿle im pachnie, odsuwajš się od siebie, wyczekujš, kto kogo pierwszy do- padnie, kto na kogo pierwszy się rzuci. Ta wzajemna nie- ufnoœć, to skutek działania Savaku, który latami naszep- tuje każdemu, że wszyscy sš w Savaku. Ten, ten, ten i tam- ten. Tamten też? Tamten? Oczywiœcie, że tak. Wszyscy! Ale z drugiej strony, może ci na przystanku to porzšdni ludzie i ich wewnętrzne wzburzenie, które muszš przykryć mil- czeniem i kamiennš minš, wzięło się stšd, że przez chwilę odczuli gwałtowny przypływ strachu spowodowany tym, iż tak blisko otarli się o Savak i że przecież, gdyby tylko na moment zawiódł ich instynkt i zaczęli rozmowę na jakiœ dwuznaczny temat, powiedzmy o rybach, na przykład, że w tym upale ryby szybko się psujš, a majš one przedziwnš właœciwoœć, bo kiedy taka bestia zaczyna się psuć, to naj- pierw od głowy, pierwsza im głowa œmierdzi, ona cuchnie najbardziej i trzeba jš od razu ucišć, jeœli chce się ratować resztę, więc gdyby jakiœ tego rodzaju temat kuchenny nieo- patrznie poruszyli, mogliby podzielić nieszczęsny los trzy- majšcego się za serce człowieka. Ale na razie sš ocaleni, sš uratowani i stojš dalej na przystanku ocierajšc teraz pot i wachlujšc mokre koszule. Z notatek (6) Whisky sšczona w warunkach konspiracji (a rzeczywiœ- cie trzeba konspirować się, obowišzuje przecież prohibicja nakazana przez Chomeiniego), jak każdy zakazany owoc, ma dodatkowy, pocišgajšcy smak. Jednakże w szklankach jest zaledwie po kilka kropel płynu - gospodarze wycišg- nęli głęboko ukrytš, ostatniš butelkę, a wiadomo, że następ- nej nie będzie już gdzie kupić. W tych dniach umierajš ostat- ni alkoholicy, jacy istnieli w tym kraju. Nie mogšc nigdzie kupić wódki, wina, piwa itd., wlewajš w siebie jakieœ roz- puszczalniki i w ten sposób kończš życie. Siedzimy na parterze małej, ale wygodnej i zadbanej willi, przez rozsunięte szklane drzwi widać ogródek i zaraz mur oddzielajšcy posesję od ulicy. Ten mur, wysoki na trzy met- ry, zwiększa obszar intymnoœci, stanowi jakby œciany domu zewnętrznego, w który wbudowany został mieszkalny dom wewnętrzny. Oboje gospodarze majš około czterdziestki, kończyli studia w Teheranie i pracujš w jednym z biur po- dróży (których - zważywszy na szalonš ruchliwoœć ich ro- daków - sš tutaj setki). - Od kilkunastu lat jesteœmy małżeństwem - mówi go- spodarz, którego włosy zaczyna już bielić siwizna - ale dopiero teraz, po raz pierwszy, rozmawiamy z żonš o poli- tyce. Nigdy nie mówiliœmy z sobš na te tematy. Podobnie było we wszystkich znanych mi domach. Nie, nie chce przez to powiedzieć, żeby nie mieli do siebie zaufania. Nigdy też nie zawierali w tej sprawie żadnego porozumienia. Była to milczšca umowa, którš przyjęli zgodnie i niemal podœwiadomie, a wynikała ona z pewnej realistycznej refleksji nad ludzkš naturš, z tej mianowicie, że nigdy nie wiadomo, jak zachowa się człowiek w sytuacji skrajnej. Do czego może być zmuszony, do jakiego oszczer- stwa, do jakiej zdrady. - Nieszczęœcie polega na tym - odzywa się pani domu, mimo panujšcego półmroku widać dokładnie jej duże, błyszczšce oczy - że nikt nie wie zawczasu, w jakim stop- niu wytrzyma tortury. Czy w ogóle potrafi je znieœć. A Sa- vak to były przede wszystkim najstraszniejsze tortury. Ich metoda polegała na tym, że porywali człowieka idšcego ulicš, zawišzywali mu oczy i o nic nie pytajšc wieŸli prosto na salę tortur. Tam od razu zaczynała się cała makabra - łamanie koœci, wyrywanie paznokci, wsadzanie ršk do pieca, piłowanie na żywo czaszki, dziesištki innych okru- cieństw, i dopiero kiedy oszalały z bólu człowiek zmieniał się w roztrzaskany, skrwawiony wrak, przystępowali do ustalania, kim on jest. Imię? Nazwisko? Adres? Co mówiłeœ o szachu? Mów, co mówiłeœ? A wie pan, on mógł nic nie mówić, to mógł być zupełnie niewinny człowiek. Niewinny? To nic, że niewinny. W ten sposób wszyscy będš się bali, winni i niewinni, wszyscy będš zastraszeni, nikt nie poczuje się bezpieczny. Na tym polegał terror Savaku, że mogli ude- rzyć w każdego, że wszyscy byliœmy oskarżeni, ponieważ oskarżenie nie dotyczyło uczynków, ale intencji, jakie Sa- vak mógł każdemu przypisać. Byłeœ przeciw szachowi? Nie, nie byłem. To chciałeœ być - kanalio! I to wystarczało. - Czasem robili procesy. Dla politycznych (ale kto to jest polityczny? tu wszystkich uważali za politycznych) były tylko sšdy wojskowe. Zamknięte sesje, żadnej obrony, żad- nych œwiadków i od razu wyrok. Potem odbywały się egze- kucje. Czy ktoœ policzy, ilu ludzi rozstrzelał Savak? Na pew- no setki. Nasz wielki poeta Khosrow Golesorkhi został rozstrzelany. Nasz wielki reżyser Keramat Denachian zo- stał rozstrzelany. Dziesištki pisarzy, profesorów i artystów siedziało w więzieniu. Dziesištki innych musiało chronić się na emigracji. Savak składał się z niesłychanie ciemnych i brutalnych mętów i jeœli dostali w ręce kogoœ, kto miał zwyczaj czytywać ksišżki, znęcali się nad nim szczególnie. - Myœlę, że Savak nie lubił procesów i trybunałów. Woleli innš metodę, najczęœciej zabijali z ukrycia. Potem nie można było niczego ustalić. Kto zabił? Nie wiadomo. Gdzie sš winni? Nie ma winnych. - Ludzie nie mogli dłużej wytrzymać takiego terroru i dlatego z gołymi rękami rzucili się na armię i policję. Moż- na nazwać to desperacjš, ale nam było już wszystko jedno. Cały naród wystšpił przeciw szachowi, bo dla nas Savak to był szach, jego uszy, oczy i ręce. - Wie pan, kiedy mówiło się o Savaku, po godzinie człowiek patrzył na swojego rozmówcę i zaczynał myœleć - a może on także jest z Savaku? Była to bardzo uporczy- wa myœl, która pozostawała długo w głowie. A tym rozmów- cš mógł być mój ojciec, mój mšż, moja najlepsza przyjaciół- ka. Mówiłam do siebie - opanuj się, to przecież nonsens, ale nic nie pomagało, ta myœl cišgle wracała. To wszystko było chore, cały reżim był chory i szczerze powien, że nie mam pojęcia, kiedy będziemy zdrowi, to znaczy kiedy od- zyskamy równowagę. Po latach takiej dyktatury jesteœmy psychicznie przetršceni i myœlę, że długo potrwa, nim za- czniemy żyć normalnie. Fotografia (9) To zdjęcie wisiało obok haseł, odezw i kilku innych fo- tograf na tablicy ogłoszeń stojšcej przed budynkiem ko- mitetu rewolucyjnego w Shirazie. Poprosiłem jakiegoœ stu- denta, żeby przetłumaczył mi ręcznie napisane objaœnienie, przyczepione pinezkami pod zdjęciem. Tutaj jest napisane, powiedział, że ten chłopczyk ma trzy lata, nazywa się Ha- bib Fardust i że był więŸniem Savaku. Jak to - więŸniem? spytałem. Odpowiedział, że były wypadki, kiedy Savak wsadzał całe rodziny, i tu chodzi o taki wypadek. Przeczy- tał podpis do końca i dodał, że rodzice tego chłopca zginęli od tortur. Wydajš teraz dużo ksišżek na temat zbrodni Savaku, różnych dokumentów policyjnych i relacji tych, którzy przeżyli tortury. Widziałem nawet, co było dla mnie najbardziej wstrzšsajšce, sprzedawane przed uniwersyte- tem kolorowe pocztówki przedstawiajšce zmasakrowane ciała ofiar Savaku. Wszystko jak za czasów Timura, od szeœciuset lat żadnej zmiany, to samo patologiczne okru- cieństwo, może nieco bardziej zmechanizowane. Najczęœ- ciej spotykanym narzędziem, które znajdowało się w toka- lach Savaku, był podgrzewany elektrycznie żelazny stół zwany patelniš, na który kładziono ofiarę przywišzujšc jej ręce i nogi. Wielu ludzi ginęło na tych stołach. Często nim wprowadzono oskarżonego na salę, był on już osobš o po- mieszanych zmysłach, ponieważ oczekujšc swojej kolej- ki nie wytrzymywał rozlegajšcego się krzyku i swšdu palo- nego ciała. Ale w tym œwiecie koszmaru postęp techniczny nie zdołał wyprzeć starych, œredniowiecznych sposobów. W więzieniach Isfahanu wrzucano ludzi do dużych wor- ków, w których kotłowały się oszalałe z głodu dzikie kocu- ry albo jadowite węże. Opowieœci o tych historiach, niekie- dy œwiadomie rozgłaszane przez samych Savakowców, krš- żyły latami w społeczeństwie, przyjmowane z tym więk- szš zgrozš, że wobec płynnej i arbitralnej definicji wroga każdy mógł wyobrazić sobie, że znajduje się w sali ta- kich tortur. Dla tych ludzi Savak był siłš nie tylko okrutnš, ale również obcš, był okupantem, lokalnš odmianš ge- stapo. W dniach rewolucji manifestanci idšcy ulicami Teheranu œpiewajš pełnš ekspresji i patosu pieœń - Allah Akbar, w której kilka razy powtarza się refren: Iran, Iran, Iran Chun-o-marg-o-osjan. (Iran, Iran, Iran, to krew, œmierć i bunt.) Jest to tragiczna, ale być może najbardziej trafna de- finicja Iranu. Od wielu stuleci i bez żadnych wyraŸnych przerw. W tym wypadku daty sš ważne. We wrzeœniu 1978, na cztery miesišce przed swoim odejœciem, szach udziela wy- wiadu korespondentowi tygodnika "Stern". Mija właœnie dwadzieœcia lat od chwili, kiedy szach powołał do istnienia i działania Savak. "Jaka jest liczba więŸniów politycznych w Iranie? Szach: - Co pan rozumie przez więŸniów politycznych? Ale domyœlam się, o co panu chodzi, mniej niż tysišc. Czy jest pan pewien, że żaden z nich nie był torturowany? Szach: - Właœnie wydałem polecenie, aby wstrzymać tortury". Fotografia ( 10) Zdjęcie zrobione w Teheranie 23 grudnia 1973: szach, otoczony zaporš mikrofonów, przemawia na sali wypełnio- nej tłumem dziennikarzy. Mohammed Reza, którego zwyk- le cechujš staranne maniery i wystudiowana powœcišgli- woœć, tym razem nie umie ukryć swojej emocji, swojego przejęcia, a nawet - notujš to reporterzy - rozgoršczko- wania. W istocie, chwila jest ważna i brzemienna w skutki dla całego œwiata, gdyż szach ogłasza właœnie nowe ceny ropy naftowej. W niespełna dwa miesišce cena ropy wzro- sła czterokrotnie i Iran, któremu eksport tego surowca przyniósł pięć miliardów dolarów rocznego dochodu, teraz będzie ich otrzymywać dwadzieœcia. Dodajmy, że jedynym dysponentem tej gigantycznej masy pieniędzy będzie sam szach. W swoim jedynowładczym królestwie może on z ni- mi zrobić, co chce - może wrzucić je do morza, wydać na lody albo zamknšć w złotej szkatule. Trudno więc dziwić się ekscytacji, jakiej w tym momencie ulega monarcha, gdyż nikt z nas nie wie, jakby zachował się, gdyby nagle znalazł w kieszeni dwadzieœcia miliardów dolarów; a ponadto wie- dział, że co roku będzie przybywać mu następnych dwadzie- œcia, a potem nawet więcej. I trudno dziwić się, że z szachem stało się to, co się stało, to znaczy, że stracił głowę. Miast zebrać rodzinę, wiernych generałów i zaufanych doradców, aby wspólnie zastanowić się, jak spożytkować rozsšdnie taki majštek, szach, któremu -jak twierdzi - objawiła się nagle œwietlana wizja, ogłasza wszystkim, że w cišgu jedne- go pokolenia uczyni z Iranu (który jest krajem zacofanym, nie urzšdzonym, w połowie analfabetycznym i bosonogim) pište mocarstwo œwiata. Zarazem monarcha rzuca pocišga- jšce hasło dobrobytu dla wszystkich, które rozbudza w lu- dziach wielkie nadzieje. Z poczštku nie wydajš się im one tak całkowicie płonne, gdyż wszyscy wiedzš, że szach do- stał naprawdę duże pienišdze. W kilka dni po konferencji prasowej, którš oglšdamy na fotograf, monarcha udziela wywiadu wysłannikowi tygod- nika "Spiegel", któremu mówi: - Za dziesięć lat będziemy żyć na tym samym poziomie, na jakim żyjecie wy Niemcy, Francuzi, Anglicy. - Czy myœli pan - pyta z niedowierzaniem wysłannik - że uda się to zrobić w cišgu dziesięciu lat? - Tak, oczywiœcie. - Ależ - mówi oszołomiony korespondent - Zachód potrzebował wielu generacji, aby osišgnšć swój obecny poziom! Czy będzie pan w stanie to przeskoczyć? - Oczywiœcie. Myœlę o tym wywiadzie teraz, gdy szacha nie ma już w Iranie i kiedy brnę w nieprawdopodobnym błocie i gnoju wœród nędznych lepianek małej wioski pod Shirazem, oto- czony gromadš półnagich i zziębniętych dzieci, a przed jednš z chat jakaœ kobieta lepi z bydlęcego nawozu okršgłe placki, które (w tym kraju nafty i gazu!) po wysuszeniu bę- dš służyć w domu za jedyny opał; otóż kiedy ide tak przez owš smutnš, œredniowiecznš wieœ i wspominam ten wy- wiad, od którego minęło już kilka lat, przychodzi mi do głowy najbanalniejsza ze wszystkich refleksja, ta mianowi- cie, że nie ma takiego nonsensu, którego umysł ludzki nie byłby zdolny wymyœlić. Na razie jednak szach zamyka się w pałacu, skšd wydaje setki decyzji, które wstrzšsnš Iranem, a po pięciu latach je- go samego doprowadzš do klęski. Nakazuje podwoić wydat- ki na inwestycje, rozpoczšć wielki import technologii i stwo- rzyć trzeciš pod względem poziomu technicznego armię œwiata. Poleca sprowadzić urzšdzenia najbardziej nowo- czesne, szybko je instalować i uruchamiać. Nowoczesne maszyny dadzš nowoczesny produkt, Iran zarzuci œwiat najlepszymi wyrobami. Postanawia budować elektrownie atomowe, zakłady wyrobów elektronicznych, huty i wszel- kie fabryki. Po czym, ponieważ w Europie panuje pyszna zima, wyjeżdża na narty do St Moritz. Ale urocza i eleganc- ka rezydencja szacha w St Moritz nagle przestała być za- kštkiem ciszy i miejscem odosobnienia. Bo w tym czasie wiadomoœć o nowym Eldorado poszła już w œwiat i wywoła- ła poruszenie w stolicach. Taka iloœć pieniędzy działa na każdš wyobraŸnię, więc też wszyscy od razu policzyli, jaki kapitał można by zbić w Iranie. Przed szwajcarskš rezy- dencjš szacha zaczęła ustawiać się kolejka premierów i mini- strów skšdinšd szacownych i zasobnych rzšdów z poważ- nych i znanych krajów. Szach siedział w fotelu, grzał r~ce przy kominku i wsłuchiwał się w potok propozycji, ofert i deklaracji. Cały œwiat miał teraz u swoich stóp. Miał przed sobš pochylone głowy, zgięte karki i wycišgajšce się dłonie. No widzicie, mówił do premierów i ministrów, nie umiecie się rzšdzić i dlatego nie macie pieniędzy! Pouczał Londyn i Rzym, dawał rady Paryżowi, strofował Madryt. Œwiat wszystkiego wysłuchiwał kornie, połykał najbardziej gorz- kie piguły, bo miał oczy zwrócone w stronę połyskujšcej piramidy złota, która piętrzyła się na pustyni irańskiej. Ambasadorzy rezydujšcy w Teheranie mieli urwanie gło- wy, ponieważ kancelarie zarzucały ich dziesištkam‹ depesz na temat pieniędzy: ile szach może dać nam pieniędzy? Kie- dy i na jakich warunkach? Powiedział, że nie da? Niechże ekscelencja nalega! oferujemy gwarantowane usługi i zape- wniamy życzliwš prasę! W' poczekalniach najmniejszych nawet ministrów szacha nieustanny œcisk i przepychanka, goršczkowe spojrzenia i spocone ręce, żadnej elegancji i powagi. A przecież ci, którzy tłoczš się, pocišgajš innych za rękaw, prychajš na sšsiadów z wœciekłoœciš, krzyczš, że - tu jest kolejka! to prezesi œwiatowych spółek, dyrekto- rzy wielkich koncernów, delegaci znanych firm i przedsię- biorstw, wreszcie przedstawiciele mniej lub bardziej szano- wanych rzšdów. Jedni przez drugich proponujš, oferujš, zachwalajš a to fabrykę samolotów, a to samochodów, a to telewizorów, a to zegarków. A obok tych znamienitych i - w normalnych warunkach - dystyngowanych lordów œwiatowego kapitału i przemysłu cišgnš do Iranu całe ła- wice pomniejszych płotek, drobnych spekulantów i kan- ciarzy, speców od złota i drogich kamieni, od dyskotek i strip-tease'u, od opium, od barów, od strzyżenia brzytwš i wchodzenia na falę, cišgnš tacy, co potrafiš zrobić perskš wersję "Playboya", tacy, którzy urzšdzš show w stylu Las Vegas, i ci, którzy rozkręcš ruletkę lepszš niż w Monte Carlo. Wkrótce będzie można stanšć na ulicy w Teheranie i czytać rozwieszone wokół reklamy i szyldy: Jimmy's Night Club, Holiday Barber Shop, Best Food in the World, New York Cinema, Discreete Corner. Dokładnie jakby szło się Broadwayem albo londyńskim Soho. Tym, którzy teraz drzwiami i oknami walš do Iranu, gdzieœ jeszcze na europej- skich lotniskach jacyœ zakapturzeni studenci próbujš wci- snšć zwinięte ulotki o tym, że w ich kraju ludzie umierajš od tortur, że nie można ustalić, czy żyje wielu z tych, któ- rzy zostali porwani przez Savak, ale co to kogo obchodzi, kiedy nadarza się okazja, żeby naładować swoje kieszenie, tym bardziej że wszystko odbywa się pod wzniosłym ha- słem budowania Wielkiej Cywilizacji ogłoszonym przez szacha. Tymczasem szach wraca z zimowych wczasów wy- poczęty i zadowolony, wreszcie wszyscy naprawdę go chwa- lš, cały œwiat pisze o nim jak najlepiej, wynosi jego zasługi cišgle podkreœlajšc, że wszędzie jak okiem sięgnšć tyle kło- potów i nawet pełno wszelkiej grandy, a w Iranie - nic, tam sprawy idš doskonale, cały kraj w blasku postępu i no- woczesnoœci, tam więc jeŸdzić i przykład brać, tam patrzeć, jak to oœwiecony monarcha nie zniechęcajšc się ciemnotš i oberwaństwem swojego ludu do wspinaczki go zachęca, aby czym prędzej chciał się otrzšsnšć z biedy i zabobo- nu i nie szczędzšc potu wdrapywał się na poziom Francji i Angl. - Czy zdaniem Waszej Wysokoœci - pyta wysłannik "Spiegla" - przyjęty przez pana model rozwoju najbar- dziej odpowiada współczesnoœci? - Jestem o tym przekonany - odpowiada szach. Niestety, zadowolenie monarchy nie będzie trwać długo. Rozwój to zdradliwa rzeka, o czym przekona się każdy, kto wstšpi w jej nurt. Na powierzchni woda płynie gładko i war- tko, ale wystarczy, żeby sternik ruszył swojš łodziš beztro- sko i z nadmiernš pewnoœciš siebie, a wnet zobaczy, ile w tej rzece groŸnych wirów i rozległych mielizn. W miarę jak łódŸ zacznie coraz częœciej natrafiać na te zasadzki, twarz sternika będzie się wydłużać. Jeszcze podœpiewuje i pohuku- je dla dodania animuszu, ale już w głębi duszy lęgnie się czerw goryczy i zawodu, że niby jeszcze się płynie, ale już się stoi, niby łódŸ rusza się, ale tkwi w miejscu: dziób osiadł na mieliŸnie. To wszystko jednak nastšpi póŸniej. Na razie szach dokonał na œwiecie miliardowych zakupów i ze wszy- stkich kontynentów popłynęły w kierunku Iranu statki pełne towaru. Ale kiedy dotarły do Zatoki okazało się, że Iran nie ma portów (o czym szach nie wiedział). To znaczy, sš porty, ale małe i stare, niezdolne przyjšć takiej masy ła- dunków. Kilkaset statków stało w morzu czekajšc swojej kolejki, stało często pół roku. Za te przestoje Iran płacił towarzystwom okrętowym miliard dolarów rocznie. Stop- niowo jakoœ rozładowywano statki, ale wtedy okazało się, że Iran nie ma magazynów (o czym szach nie wiedział). Na otwartym powietrzu, na pustyni, w koszmarnych tropikal- nym upale leżało milion ton wszelkiego towaru, z czego połowa nadawała się .tylko do wyrzucenia, bo była tam i żywnoœć, i różne nietrwałe chemikalia. Cały sprowadzony towar trzeba było teraz wieŸć w głšb kraju, ale wówczas okazało się, że Iran nie ma transportu (o czym szach nie wiedział). To znaczy jest trochę samochodów i wagonów, ale to ledwie kruszyna w stosunku do potrzeb. Sprowadzo- no więc z Europy dwa tysišce ciężarówek, ale wtedy oka- zało się, że Iran nie ma kierowców (o czym szach nie wie- dział). Po wielu naradach posłano samoloty, które przy- wiozły z Seulu kierowców południowokoreańskich. Cięża- rówki ruszyły i zaczęły przewozić ładunki. Aliœci kierowcy nauczywszy się kilku słów po persku szybko dowiedzieli się, że płacš im o połowę mniej niż kierowcom irańskim. Oburzeni, porzucili ciężarówki i wrócili do Korei. Samo- chody te, już dziœ bezużyteczne, stojš nadal na pustyni, na drodze prowadzšcej z Bander Abbas do Teheranu; przy- sypane piaskiem. Z czasem jednak z pomocš zagranicznych firm transportowych przewieziono do miejsc przeznaczenia zakupione w œwiecie fabryki i maszyny. Przyszła więc pora, żeby zaczšć montaż. Ale wtedy okazało się, że Iran nie ma inżynierów i techników (o czym szach nie wiedział). Logicz- nie bioršc ktoœ, kto postanawia stworzyć Wielkš Cywiliza- cję, powinien zaczšć od ludzi, od tego, żeby przygotować kadrę fachowców, żeby stworzyć własnš inteligencję. Ale właœnie takie rozumowanie było nie do przyjęcia! Otworzyć nowe uniwersytety, otworzyć politechnikę? Każda taka uczelnia to gniazdo szerszeni. Każdy student to buntownik, warchoł i wolnomyœliciel. Czy można dziwić się szachowi, że nie chciał kręcić bata na własnš skórę? Monarcha miał lepszy sposób - trzymał większoœć swoich studentów z da- la od Iranu. Pod tym względem kraj ten był œwiatowym unikatem. Ponad sto tysięcy młodych ludzi studiowało w Europie i Ameryce. Kosztowało to Iran wielokrotnie więcej niż tworzenie własnych uczelni. Ale w ten sposób reżim zapewniał sobie względny spokój i bezpieczeństwo. Większoœć tej młodzieży nigdy nie wracała. W San Franci- sco i w Hamburgu jest dzisiaj więcej irańskich lekarzy niż w Tebrizie i Meszhedzie. Nie wracali, mimo wysokich płac oferowanych przez szacha: bali się Savaku i nie chcieli dłu- żej całować nikogo w buty. Była to od lat wielka tragedia tego kraju. Dyktatura szacha, jej represje i przeœladowania skazywały najlepszych ludzi Iranu, największych pisarzy, uczonych i myœlicieli na emigrację, na milczenie lub na kaj- dany. Wykształconego Irańczyka łatwiej było spotkać w Marsyl czy w Brukseli niż w Hamadanie lub Qazvinie. Irańczyk w Iranie nie mógł czytać ksišżek swoich œwietnych pisarzy (bo wychodziły one tylko za granicš), nie mógł oglšdać filmów swoich wybitnych reżyserów (bo nie wolno było ich pokazywać w kraju), nie mógł słuchać głosu swo- ich intelektualistów (bo byli oni skazani na milczenie). Z woli szacha ludziom pozostawał wybór między Savakiem a mułłami. I, oczywiœcie, wybrali mułłów. Jeżeli mówi się c upadku jakiejœ dyktatury (a reżim szacha był dyktaturš szczególnie brutalnš i perfidnš), nie można mieć złudzeń, że wraz z jej likwidacjš cały system kończy się i znika jak zły sen. Owszem, kończy się fizyczne istnienie systemu. Ale jego skutki psychiczne, społeczne pozostajš, żyjš i przez długie lata dajš o sobie znać, a nawet mogš przetrwać w po- staci podœwiadomie kontynuowanych zachowań. áykta- tura niszczšc inteligencję i kulturę pozostawia po sobie puste i martwe pole, na którym nieprędko wyroœnie drzewo myœli. Na to wyjałowione pole wychodzš z ukrycia, z zaka- marków, ze szczelin nie zawsze ci, którzy sš najlepsi, ale często ci. którzy okazali się najsilniejsi, nie zawsze ci, któ- rzy wniosš i stworzš nowe wartoœci, ale raczej ci, którym twarda skóra i wewnętrzna odpornoœć ułatwiły przetrwa- nie. W takich wypadkach historia zaczyna obracać się w tra- gicznym, błędnym kole i potrzeba niekiedy całej epoki, aby mogła z niego się wyrwać. Jednakże w tym miejscu musimy zatrzymać się, a nawet cofnšć o kilka lat, ponieważ wyprze- dzajšc wypadki już zburzyliœmy Wielkš Cywilizację, a prze- cież najpierw mamy jš zbudować. Wszelako jak tu budo- wać, skoro nie ma fachowców, a naród, choćby i garnšł się do kształcenia, nie ma gdzie się uczyć? Żeby spełnić wizję szacha, trzeba było zatrudnić natychmiast co najmniej siedemset tysięcy specjalistów. Znaleziono wyjœcie najprost- sze i najbardziej bezpieczne ~ będziemy sprowadzać ich z zagranicy. Sprawa bezpieczeństwa była tu argumentem wielkiej wagi, gdyż jest oczywiste, że obcy człowiek nie będzie organizować spisków i buntów, nie będzie kontesto- wać czy obruszać się na Savak, ponieważ chodzi mu o to, aby wykonać swojš pracę, zarobić pienišdze i wyjechać. Na œwiecie w ogóle ustałyby wszelkie rewolucje, gdyby na przy- kład ludzie z Ekwadoru budowali Paragwaj, a Hindusi- Arabię Saudyjskš. Zamieszać, wymieszać, przesiedlić, roz- proszyć, a będzie spokój. Tak więc zaczynajš œcišgać do Iranu dziesištki tysięcy cudzoziemców. Na lotnisku w Tehe- ranie lšduje samolot za samolotem. Przyjeżdżajš gosposie domowe z Filipin, hydraulicy z Grecji, elektrycy z Norwe- g, księgowi z Pakistanu, mechanicy z Włoch, wojskowi ze Stanów Zjednoczonych. Oglšdamy zdjęcia szacha z tego okresu - szach w rozmowie z inżynierem z Monachium, szach w rozmowie z majstrem z Mediolanu, szach w roz- mowie z dŸwigowym z Bostonu, szach w rozmowie z tech- nikiem z KuŸniecka. A kim sš ci jedyni Irańczycy, których widzimy na zdjęciu? To ministrowie i ludzie z Savaku och- raniajšcy monarchę. Natomiast Irańczycy, których nie wi- dzimy na zdjęciu, patrzš na wszystko coraz bardziej roz- szerzajšcymi się oczami. Przede wszystkim ta cudzoziem- ska armia, samš siłš swojej fachowoœci, siłš tego, że potrafi naciskać odpowiednie guziki, przekładać odpowiednie dŸwignie, łšczyć odpowiednie kable, choćby zachowywała się najbardziej skromnie (jak to było w wypadku naszej małej grupki specjalistów), zaczyna dominować, zaczyna wpędzać Irańczyków w kompleks niższoœci. Obcy umie, a ja nie potrafię. Irańczycy to naród dumny i niezmiernie wrażliwy na punkcie swojej godnoœci. Irańczyk nie przyzna się, że czegoœ nie potrafi, jest to dla niego wielki wstyd, utrata twarzy. Będzie cierpiał, będzie zgnębiony, w końcu zacznie nienawidzić. Irańczyk szybko zrozumiał myœl, któ- ra przyœwiecała szachowi - wy tam sobie siedŸcie w cieniu meczetów i pasajcie owce, bo nim z was coœ wyroœnie, minie stulecie, a ja przecież muszę z Amerykanami i Niemcami zbudować w dziesięć lat œwiatowe imperium. Dlatego Irań- czycy przyjęli Wielkš Cywilizację przede wszystkim jako wielkie upokorzenie. Ale to, oczywiœcie, dopiero częœć spra- wy. Zaraz bowiem zaczynajš kršżyć wieœci, ile to ci fachow- cy zarabiajš w kraju, w którym dla wielu chłopów dziesięć dolarów jest majštkiem (chłop otrzymywał za swój towar pięć procent tej ceny, za jakš był on póŸniej sprzedawany w mieœcie na rynku). Największy szok wywołujš pensje oficerów amerykańskich sprowadzanych przez szacha. Czę- sto wynoszš one sto pięćdziesišt albo dwieœcie tysięcy do- larów rocznie. Po czterech latach pobytu w Iranie oficer wy- jeżdża majšc w kieszeni pół miliona dolarów. Inżynierowie sš płatni o wiele gorzej, ale myœlenie irańskie o dochodach cudzoziemców jest kształtowane przez ten pułap amerykań- ski. Można sobie wyobrazić, jak przeciętny Irańczyk, który nie może zwišzać końca z końcem, wielbi szacha i jego Cy- wilizację, co czuje, kiedy w swojej własnej ojczyżnie jest cišgle popychany, pouczany, wykpiwany przez wielu tych obcych mu ludzi, którzy - nawet jeœli tego nie manifestujš - majš przekonanie o swojej wyższoœci. W końcu jednak z pomocš cudzoziemskš częœć fabryk została zbudowana, ale wtedy okazało się, że nie ma elektrycznoœci (o czym szach nie wiedział). To znaczy, dokładniej mówišc, nie mógł na- wet wiedzieć, gdyż szach czytał statystyki, a z nich wynika- ło, że pršd jest. I była to prawda, tylko statystyki wykazały, że jest dwa razy więcej pršdu, niż było go w rzeczywistoœci. Tymczasem szach miał już nóż na gardle, chciał koniecznie eksportować wyroby przemysłowe, a to z tego powodu, że majšc tak fantastyczne pienišdze nie tylko wydał je co do grosza, ale coraz bardziej zapożyczał się na prawo i lewo. A po cóż Iran pożyczał? Bo musiał wykupywać akcje wiel- kich koncernów zagranicznych, amerykańskich, niemiec- kich, różnych. Ale czy było to naprawdę konieczne? Tak, było to konieczne, ponieważ szach musiał rzšdzić œwiatem. Od kilku lat szach wszystkich pouczał, udzielał rad Szwe- dom i Egipcjanom, ale teraz potrzebował jeszcze siły real- nej. Wieœ irańska tonęła w błocie i paliła bydlęcym łajnem, ale jakie miało to znaczenie, skoro w szachu rozwinęły się œwiatowe ambicje? Fotografia (11) Właœciwie nie jest to fotografia, lecz reprodukcja olejne- go obrazu, na którym malarz panegirysta przedstawił sza- cha w pozie a la Napoleon (kiedy to cesarz Francji siedzšc na koniu dowodzi jednš ze swoich zwycięskich bitew). Zdjęcie to było rozpowszechniane przez irańskie ministerst- wo informacji (notabene kierowane przez Savak), musiało więc mieć aprobatę monarchy, który lubił tego rodzaju porównania. Dobrze skrojony mundur, podkreœlajšcy zgra- bnš, wysportowanš sylwetkę Mohammeda Rezy, oszała- mia bogactwem szamerunku, iloœciš orderów i wymyœlnym układem rozwieszonych na piersi sznurów. Na tym obrazie oglšdamy szacha w jego najbardziej ulubionej roli - wo- dza arm. Szach bowiem, owszem, troszczy się o podda- nych, zajmuje się przyspieszonym rozwojem itp., ale sš to wszystko ucišżliwe obowišzki wynikajšce z faktu, że jest przecież ojcem narodu, natomiast jego prawdziwym hob- by, jego rzeczywistš pasjš jest właœnie armia. Nie była to namiętnoœć tak zupełnie bezinteresowna. Armia stanowiła zawsze głównš podporę tronu, a w miarę upływu lat coraz bardziej podporę jedynš. W momencie kiedy armia roz- sypała się - szach przestał istnieć. Jednakże waham się, czy w ogóle używać okreœlenia - armia, gdyż prowadzi ono do mylnych skojarzeń. W naszej tradycji armia była zwišzkiem ludzi, którzy przelewali krew za wolnoœć naszš i waszš, bronili granic, walczyli o niepodległoœć, odnosili zwycięstwa, okrywajšc chwałš bojowe sztandary, lub do- znawali tragicznych klęsk, po których zaczynały się lata cierpień całego narodu. Nic podobnego nie da się powiedzieć o arm obu sza- chów Pahlavi. Miała ona jedynš okazję wystšpienia w roli obrońcy ojczyzny (w 1941 ), ale wtedy właœnie na widok pierwszego obcego żołnierza skwapliwie podała tyły i roz- pierzchła się po domach. Natomiast przedtem i potem armia ta ochoczo prezentowała swojš siłę w zupełnie innych oko- licznoœciach, a mianowicie masakrujšc (często bezbronne) mniejszoœci narodowe i równie bezbronne manifestacje lud- noœci. Słowem armia ta była niczym innym, jak narzędziem wewnętrznego terroru, rodzajem skoszarowanej policji. I tak jak historię naszego oręża wyznaczały ongiœ wielkie bitwy pod Grunwaldem, Cecorš, Racławicami czy Olszyn- kš Grochowskš, tak historię arm Mohammeda Rezy wy- znaczajš wielkie masakry dokonywane na własnym naro- dzie (Azerbejdżan - 1946, Teheran = 1963, Kurdystan - 1967, cały Iran - 1978 itd.). Dlatego wszelki rozwój arm naród przyjmował ze zgrozš i przerażeniem, uważa- jšc że w ten sposób szach kręci jeszcze grubszy i bardziej bolesny bat, który wczeœniej czy póŸniej spadnie ludziom na plecy. Nawet rozdział między wojskiem a policjš (było jej osiem rodzajów) miał charakter tylko formalny. Na czele wszystkich typów policji stali generałowie arm - najbliżsi ludzie szacha. Armia, podobnie jak Savak, miała wszystkie przywileje. (Po skończeniu studiów we Francji, opowiada pewien lekarz, wróciłem do Iranu. Poszliœmy z żonš do ki- na, stanęliœmy w kolejce. Zjawił się podoficer, który omija- jšc wszystkich kupił w kasie bilet. Zwróciłem mu uwagę. Wtedy podszedł i trzasnšł mnie w twarz. Musiałem przyjšć to z pokorš, ponieważ sšsiedzi z kolejki ostrzegli mnie, że wszelki protest może skończyć się więzieniem.) Tak więc szach najlepiej czuł się w mundurze i najwięcej czasu po- œwięcał swojej arm. Od lat jego ulubionym zajęciem było przeglšdanie czasopism (których na Zachodzie ukazuje się dziesištki), poœwięconych nowym rodzajom broni, rekla- mowanym przez różne firmy i wytwórnie. Mohammed Re- za wszystkie te pisma prenumerował i pilnie czytał. Przez szereg lat, nie majšc tyle pieniędzy, aby zakupić każdš œmiercionoœnš zabawkę, która przypadła mu do gustu, mógł tylko w czasie owych fascynujšcych lektur pogršżać się w marzenia i liczyć, że Amerykanie dadzš mu to jakiœ czołg, to samolot. Amerykanie rzeczywiœcie dawali dużo, jednak- że zawsze znalazł się jakiœ senator, który podnosił wrzawę i krytykował Pentagon, że wysyła szachowi zbyt wiele bro- ni, i wówczas na jakiœ okres dostawy ustawały. Teraz jed- nak, kiedy szach dostał wielkie naftowe pienišdze, skoń- czyły się wszystkie kłopoty! Przede wszystkim owš zawrot- nš sumę dwudziestu miliardów dolarów (rocznie) podzielił mniej więcej po połowie: dziesięć miliardów - na gospodar- kę, drugie dziesięć - na armię (tu należy dodać, że w arm znajdował się zaledwie jeden procent ludnoœci). Następnie monarcha pogršżył się jeszcze głębiej niż zwykle w lekturze czasopism i prospektów zbrojeniowych, a w œwiat popłynšł z Teheranu strumień najbardziej fantastycznych zamó- wień. Ile czołgów ma Wielka Brytania? Półtora tysišca. Dobrze, mówi szach, zamawiam dwa tysišce. Ile dział ma Bundeswehra? Tysišc. Dobrze, zamawiamy półtora tysiš- ca. Ale dlaczego zawsze więcej niż British Army i Bundes- wehra? Bo musimy mieć trzeciš armię na œwiecie. Trudno, nie możemy mieć pierwszej ani drugiej, ale trzeciš - tak, trzeciš możemy i musimy. I oto znowu w stronę Iranu pły- nš statki, lecš samoloty i toczš się samochody ciężarowe wiozšc najnowoczeœniejszš broń, jakš ludzie wynaleŸli i wy- produkowali. Wkrótce (bo o ile z wybudowaniem fabryk były kłopoty, to z dostawš czołgów sprawy wyglšdajš jak najlepiej) Iran przemienia się w wielki teren wystawowy wszelkich typów broni i sprzętu wojennego. Właœnie wy- stawowy, bo w kraju nie ma magazynów, składów, han- garów, żeby to wszystko schować i zabezpieczyć. Widok jest rzeczywiœcie niebywały. Kiedy jedzie się dziœ z Shirazu do Isfahanu, w pewnym miejscu przy szosie, po prawej stronie, na pustyni stojš setki helikopterów. Bezczynne maszyny stopniowo zasypuje piasek. Nikt tego terenu nie pilnuje, ale też nie jest to potrzebne, nie ma takich, którzy potrafiliby uruchomić helikopter. Całe pola porzuconych armat stojš pod Qom, pola porzuconych czołgów można obejrzeć koło Ahvazu. Jednakże wyprzedzamy zdarzenia. Na razie w Iranie jest jeszcze Mohammed Reza, który ma teraz program wypełniony do ostatniej minuty. Bo arsenał monarchy roœnie z dnia na dzień, a cišgle przybywa coœ nowego - to rakiety, to radary, to myœliwce, to wozy pan- cerne. Jest tego wszystkiego bardzo dużo, zaledwie w cišgu roku budżet wojenny Iranu wzrósł pięciokrotnie, z dwóch do dziesięciu miliardów dolarów, a szach już obmyœla dal- szš zwyżkę. Monarcha jeŸdzi, lustruje, oglšda, dotyka. Przyjmuje meldunki, raporty, słucha objaœnień, do czego służy ta oto dŸwignia, co się stanie, jeżeli nacisnšć ten oto czerwony guzik. Szach słucha, kiwa głowš. Dziwne jednak twarze wyglšdajš spod okapów hełmów bojowych, z owalu pilotek lotniczych i pancernych. Jakieœ bardzo białe, z jas- nym zarostem, a czasem zupełnie czarne, murzyńskie. Ależ tak, toć to po prostu Amerykanie! Bo przecież ktoœ musi tymi samolotami latać, ktoœ musi radarem sterować, ktoœ ustawiać celowniki, a wiemy, że Iran nie ma licznej kadry techników nie tylko w cywilu, ale również w wojsku. Kupu- jšc najbardziej wyszukany sprzęt, szach musiał sprowadzić drogich amerykańskich specjalistów wojskowych, którzy potrafiš się nim posłużyć. W ostatnim roku jego panowa- nia przebywało ich w Iranie około czterdziestu tysięcy. Co trzecie nazwisko na oficerskiej liœcie płac było amerykań- skie. W wielu formacjach technicznych oficerów irańskich można było policzyć na palcach. Ale nawet armia amery- kańska nie miała takiej liczby ekspertów, jakiej domagał się szach. Oto któregoœ dnia monarcha oglšdajšc prospekty firm zbrojeniowych wpadł w zachwyt na widok najnow- szego niszczyciela Spruance. Cena jednego egzemplarza wy- nosiła trzysta trzydzieœci osiem milionów dolarów. Szach natychmiast zamówił cztery. Niszczyciele przypłynęły do portu Bender Abbas, ale załogi amerykańskie musiały wró- cić do kraju, gdyż Stany Zjednoczone same nie majš dos- tatecznej liczby marynarzy do obsługi tych okrętów. Owe niszczyciele niszczejš do dziœ w porcie Bender Abbas. In- nego dnia zachwyt szacha wzbudził prototyp bombowca myœliwskiego F-16. Od razu postanowił zakupić dużš par- tię. Ale Amerykanie to biedota, nie stać ich na nic porzšd- nego i teraz też zdecydowali zarzucić produkcję bombow- ca, gdyż jego cena wydawała im się zbyt wysoka - dwadzie- œcia szeœć milionów dolarów za egzemplarz. Na szczęœcie szach uratował sprawę i postanowił wesprzeć swoich ubo- gich przyjaciół. Wysłał im zamówienie na sto szeœćdziesišt tych samolotów załšczajšc czek na sumę trzech miliardów oœmiuset milionów dolarów. Dlaczegoż by z tych zawrot- nych sum nie odjšć choćby jednego miliona, żeby zakupić kilka autobusów miejskich dla mieszkańców Teheranu? Ludzie w stolicy czekajš godzinami na autobus, a potem godzinami jadš do pracy. Autobusów miejskich? A jaka to wielkoœć tkwi w autobusie miejskim? Jakiż to blask potęgi może promieniować z takiego autobusu? A gdyby tak z tych mil‹ardów odjšć jeden milion, żeby w kilku wioskach zbu- dować studnie? Studnie? A któż to będzie jeŸdził do tych wiosek oglšdać studnie? Te wioski w górach, daleko, niko- mu nie zechce się zwiedzać ich i podziwiać. Załóżmy, że zrobimy album, który pokazuje Iran jako pište mocarstwo. W albumie zamieszczamy zdjęcie wioski, w której stoi stud- nia. Ludzie w Europie będš zastanawiać się, co z takiej fo- tograf wynika? Nic. Po prostu widać wioskę, w której stoi studnia. Natomiast jeżeli zam‹eœcimy zdjęcie monarchy ustawiajšc w tle szeregi odrzutowców (jest bardzo dużo takich fotografii), wszyscy pokiwajš głowš z podziwem i powiedzš, rzeczywiœcie, trzeba przyznać, że ten szach zro- bił coœ niebywałego! Tymczasem Mohamed Reza znaj- duje się w swoim gabinecie sztabowym. Widziałem w telewi- zji reportaż z tego gabinetu. Jednš œcianę zajmuje olbrzy- mia mapa œwiata. W znacznej odległoœci od mapy stoi głę- boki, rozłożysty fotel, a obok stolik i trzy telefony. Zwraca uwagę, że w całym pomieszczeniu nie ma żadnych innych mebli. Nie ma więcej foteli ani krzeseł. Tutaj przebywał sam. Siadał w fotelu i przyglšdał się mapie. Wyspy w cieœ- ninie Ormuz. Już zdobyte, zajęte przez jego wojsko. Oman. Tam znajdujš się jego dywizje. Somalia. Udzielił jej pomo- cy wojskowej. Zair. Też udzielił pomocy. Dał kredyty Egip- towi i Maroku. Europa. Tu miał kapitały, banki, udziały w wielkich koncernach. Ameryka. Tu też wykupił dużo udziałów, miał coœ do powiedzenia. Iran rozrastał się, ogromniał, zdobywał pozycje na wszystkich kontynentach. Ocean Indyjski. Tak, przyszedł moment, aby umocnić wpły- wy na Oceanie Indyjskim. Tej sprawie zaczšł poœwięcać coraz więcej czasu. Fotografia (12) Samolot lin lotniczych Lufthansa na lotnisku Mehra- bad w Teheranie. Wyglšda to na zdjęcie reklamowe, ale w tym wypadku nie potrzeba reklamy, miejsca sš zawsze wyprzedane. Samolot ten odlatuje codziennie z Teheranu i lšduje w południe w Monachium. Zamówione limuzyny wiozš pasażerów do eleganckich restauracji na obiad. Po obiedzie tym samym samolotem wszyscy wracajš do Tehe- ranu, gdzie już :ve własnych domach oczekuje ich kolacja. Nie jest to droga rozrywka - dwa tysišce dolarów od oso- by. Dla ludzi, którzy cieszš się łaskš szacha, taka suma nie odgrywa żadnej roli. To raczej plebs pałacowy jada obiady w Monachium. Nieco wyżej postawieni nie zawsze majš ochotę ponosić trudy tak dalekiej wyprawy. Dla nich samo- lotem Air France przywożš obiad kucharze i kelnerzy z pa- ryskiego Maxima. Ale nawet takie zachcianki nie sš niczym nadzwyczajnym, ponieważ kosztujš one zaledwie grosze wobec bajecznych fortun, jakie gromadzi Mohammed Re- za i jego ludzie. W oczach przeciętnego Irańczyka Wielka Cywilizacja, czyli Rewolucja Szacha i Narodu. była przede wszystkim Wielkš grabieżš, którš zajmowała się elita. Kradli wszyscy, którzy mieli władzę. Jeżeli ktoœ był na sta- nowisku i nie kradł, robiło się wokół niego pusto: wzbu- dzał podejrzenie. Inni mówili o nim - to na pewno szpieg, przysłali go, żeby szpiclował i donosił, ile kto kradnie, bo te wiadomoœci sš potrzebne naszym wrogom. Jeżeli mogli, szybko pozbywali się takiego człowieka - psuł grę. W ten sposób wszystko stało na głowie, wartoœci miały odwró- cony znak. Ktoœ, kto chciał być uczciwy, był posšdzany o to, że jest opłacanym łapsem. Jeżeli ktoœ miał czyste ręce, musiał je głęboko chować, w czystoœci było coœ wstydliwe- go, coœ dwuznacznego. Im wyżej, tym kieszeń pełniejsza. Kto chciał zbudować fabrykę, otworzyć firmę albo upra- wiać bawełnę, musiał częœć udziałów dawać w prezencie rodzinie szacha albo jednemu z dygnitarzy. I chętnie dawał, gdyż interes tylko wtedy mógł się rozwijać, jeżeli miał po- parcie dworu. Każdš przeszkodę pokonywało się majšc pienišdze i wpływy. Wpływy można było kupić, a potem korzystajšc z nich jeszcze bardziej pomnażać fortunę. Trud- no wyobrazić sobie tę rzekę pieniędzy, która płynie do kasy szacha, jego rodziny i całej elity dworskiej. Rodzina szacha brała łapówki po sto milionów dolarów i więcej. W samym Iranie obracała ona sumš wahajšcš się od trzech do czte- rech miliardów dolarów, ale jej główny majštek znajduje się w bankach zagranicznych. Premierzy i generałowie brali łapówki po dwadzieœcia i pięćdziesišt milionów dolarów. Im schodziło się niżej, tym pienišdze były mniejsze, ale były zawsze! W miarę jak rosły ceny, podnosiła się wysokoœć łapówek, zwykli ludzie skarżyli się, że coraz większš częœć zarobków muszš przeznaczać na karmienie molocha korup- cji. W dawnych czasach istniał w Iranie zwyczaj sprzedawa- nia stanowisk na licytacji. Szach ogłaszał cenę wyjœciowš za urzšd gubernatora i kto zapłacił najwięcej, ten zostawał gubernatorem. Potem jako gubernator łupił poddanych, żeby odzyskać (z nawišzkš) pienišdze, które pobrał od nie- go szach. Teraz zwyczaj ten odżył pod innš postaciš. Teraz monarcha kupował ludzi wysyłajšc ich, aby zawierali wiel- kie kontrakty, zwłaszcza wojskowe. Z takiej okazji otrzy- mywało się olbrzymie prowizje, z których częœć przypadała rodzinie monarchy. Był to raj dla generałów (wojsko i Sa- vak zbiły na Wielkiej Cywilizacji największy majštek). Ge- neralicja napychała kieszenie bez najmniejszej żenady. Do- wódca marynarki wojennej, kontradmirał Ramzi Abbas Atai, używał swojej floty do przewożenia kontrabandy z Dubaju do Iranu. Od strony morza Iran był bezbronny - jego okręty stały w porcie Dubaj, gdzie kontradmirał ładował na pokład japońskie samochody. Szach zajęty budowaniem Pištego Mocarstwa, Rewolu- cjš, Cywilizacjš i Postępem nie miał czasu zajmować się tak drobnymi operacjami jak jego podwładni. Miliardowe kon- ta monarchy powstały w znacznie prostszy sposób. Był on jedynym człowiekiem, który miał wglšd w buchalterię Irań- skiego Towarzystwa Naftowego, to znaczy rozstrzygał, jak zostanš podzielone petrodolary, a granica między kiesze- niš monarchy a kiesš państwowš była niewyraŸna, nieok- reœlona. Dodajmy, że szach, przytłoczony takš iloœciš obo- wišzków, ani przez chwilę nie zapominał o prywatnej szka- tule i łupił swój kraj na wszystkie możliwe sposoby. Co dzieje się z tš ogromnš iloœciš pieniędzy, którš gromadzš ulubieńcy szacha? Najczęœciej lokujš swoje fortuny w ban- kach zagranicznych. Już w roku 1958 wybuchł skandal w senacie amerykańskim, ponieważ ktoœ ustalił, że pieniš- dze, jakie dawała wówczas Ameryka na pomoc biedujšce- mu Iranowi, wróciły do Stanów Zjednoczonych w postaci sum wpłaconych do banków na prywatne konta szacha, jego rodziny i jego zaufanych. Ale od momentu, kiedy Iran zaczyna swój wspaniały interes naftowy, to znaczy od czasu wielkich podwyżek, żaden senat nie ma już prawa ingero- wać w wewnętrzne sprawy królestwa i potok dolarów może spokojnie wpływać z kraju do obcych, ale zaufanych ban- ków. Co roku elita irańska lokowała w tych bankach na swoich kontach prywatnych ponad dwa miliardy dolarów, a w roku rewolucji wywiozła ich ponad cztery miliardy. Była to więc grabież własnego kraju na skalę trudnš do ogarnięcia. Każdy mógł wywieŸć tyle pieniędzy, ile miał, bez żadnej kontroli i ograniczeń, wystarczyło wypełnić czek. Ale to nie wszystko, bo wywozi się ponadto ogromne sumy, aby wydać je od ręki na prezenty i rozrywki, a także po to, aby w Londynie czy Frankfurcie, w San Francisco czy na Wybrzeżu Lazurowym wykupić całe ulice kamienic i willi, dziesištki hoteli, prywatnych szpitali, kasyn gry i restaura- cji. Wielkie pienišdze pozwoliły szachowi powołać do życia nowš klasę, nie znanš dawniej historykom ani socjologom - burżuazję naftowš. Niezwykły to fenomen społeczny. Burżuazja ta niczego nie wytwarza, a jej jedynym zajęciem jest rozpasana konsumpcja. Awans do tej klasy nie odbywa się drogš walki społecznej (z feudalizmem) ani poprzez konkurencję (przemysłowš i handlowš), tylko drogš walki i konkurencji o łaski i przychylnoœć szacha. Awans ten mo- że dokonać się w cišgu jednego dnia, w cišgu jednej minuty, wystarczy słowo monarchy, wystarczy jego podpis. Awan- suje ten, kto jest szachowi bardziej wygodny, kto potrafi mu lepiej i gorliwiej schlebiać, kto przekona go o swojej lojalnoœci i poddaństwie. Inne wartoœci i zalety sš zbędne. To klasa pasożytów, która szybko przywłaszcza sobie zna- cznš częœć dochodów naftowych Iranu i staje się właœci- cielem kraju. Wszystko im wolno, ponieważ ci ludzie za- spokajajš największš potrzebę szacha - potrzebę schlebia- nia. Dajš mu również tak bardzo upragnione poczucie bez- pieczeństwa. Jest teraz otoczony uzbrojonš po zęby armiš i ma wokół siebie tłum, który na jego widok wydaje okrzyki zachwytu. Jeszcze nie uœwiadamia sobie, jak bardzo jest to wszystko pozorne, fałszywe i kruche. Na razie króluje bur- żuazja naftowa (a tworzy jš przedziwna zbieranina - wy- ższa biurokracja wojskowa i cywilna, ludzie dworu i ich rodziny, górna warstwa spekulantów i lichwiarzy, a także liczna kategoria nieokreœlonych typów bez zawodu i stano- wisk. Ci ostatni sš trudni do zakwal‹fikowania. Każdy z nich ma pozycję, majštek i wpływy. Dlaczego? pytam. Od- powiedŸ jest zawsze jedna - był to człowiek szacha. To wystarczyło). Cechš tej klasy, wzbudzajšcej szczególnš fu- rię w społeczeństwie tak przywišzanym do rodzimych trady- cji jak irańskie, było jej wynarodowienie. Ludzie ci ubierajš się w Nowym Jorku i Londynie (panie raczej w Paryżu), czas wolny spędzajš w klubach amerykańskich w Teheranie, dzieci ich kształcš się za granicš. Klasa ta cieszy się w tym samym stopniu sympatiš Europy i Ameryki, co antypatiš współziomków. Przyjmuje w swoich eleganckich willach goœci odwiedzajšcych Iran i kształtuje ich opinie o kraju (którego często sama już nie zna). Ma œwiatowe maniery i mówi europejskimi językami, czy nie jest więc zrozumiałe, że choćby z tego ostatniego powodu Europejczyk z niš właœnie szuka kontaktu? Ale jakże mylšce sš te spotkania, jakże odległy od tych willi jest Iran rzeczywisty, który już wkrótce dojdzie do głosu i zaskoczy œwiat! Klasa, o której mowa, wiedziona instynktem samozachowawczym prze- czuwa, że jej kariera jest równie błyskotliwa jak krótko- trwała. Dlatego od poczštku siedzi na walizkach, wywozi pienišdze i kupuje posiadłoœci w Europie i w Ameryce. Ale ponieważ pieniędzy jest dużo, można przeznaczyć częœć fortuny, aby wygodnie żyć w samym Iranie. W Teheranie zaczynajš powstawać superluksusowe dzielnice, których komfort i bogactwo muszš oszołomić każdego przybysza. Ceny wielu domów sięgajš milionów dolarów. Dzielnice te wyrastajš w tym samym mieœcie, gdzie na innych uli- cach całe rodziny gnieżdżš się na kilku metrach kwadra- towych, w dodatku bez œwiatła i wody. Bo też gdyby owa konsumpcja przywilejów, owo wielkie żarcie odbywało się jakoœ po cichu, dyskretnie - wzišł, schował i nic nie widać, poucztował, przedtem zasłaniajšc firankami okna, pobudował się, lecz głęboko w lesie, żeby innych nie draż- nić. Ale gdzie tam! Tutaj zwyczaj nakazuje, żeby olœnić i oszołomić, żeby wyłożyć wszystko jak na wystawie, zapa- lić wszystkie œwiatła, oœlepić, rzucić na kolana, przytłoczyć, zmiażdżyć! Po cóż w ogóle mieć? Żeby tylko milczkiem, na boku, gdzieœ tam, coœ tam, podobno mówiš, ktoœ mówił, ktoœ słyszał, ale gdzie, co? Nie! Tak mieć, to nie mieć wcale! Naprawdę mieć, to tršbić, że się ma, zwoływać, żeby oglš- dali, niech patrzš i podziwiajš, niech im oczy wychodzš na wierzch! I rzeczywiœcie, na oczach milczšcego i coraz bardziej wrogiego tłumu, nowa klasa daje pokaz irańskiego dolce vita, które nie zna umiaru w swoim rozpasaniu, za- chłannoœci i cynizmie. Sprowokuje ona pożar, w którego płomieniach zginie wraz ze swoim stworzycielem i protek- torem. Fotografia (13) Jest to reprodukcja karykatury, którš jakiœ opozycyjny artysta narysował w dniach rewolucji. Widzimy ulicę w Te- heranie. Jezdniš przemyka kilka wielkich, amerykańskich samochodów, kršżowników szos. Na chodniku stojš lu- dzie, majš rozczarowane miny. Każdy z nich trzyma w ręku bšdŸ klamkę od drzwi samochodowych, bšdŸ pasek klino- wy, albo dŸwignię od skrzyni biegów. Pod tym rysunkiem jest podpis - Każdemu Peykan! (Peykan to nazwa popu- larnego samochodu w Iranie.) Kiedy szach otrzymał wiel- kie pienišdze, obiecał, że każdy Irańczyk będzie mógł ku- pić sobie auto. Karykatura przedstawia, w jaki sposób obietnica ta została wypełniona. Nad tš ulicš, na obłoku, siedzi zagniewany szach. Nad jego głowš biegnie napis - Mohammed Reza sierdzi się na naród, który nie chce przyznać, iż odczuwa poprawę. Jest to ciekawy rysunek, który mówi, jak Irańczycy interpretowali Wielkš Cy- wilizację, a mianowicie - jako Wielkš Niesprawiedliwoœć. W społeczeństwie, nigdy nie znajšcym równoœci, powstały teraz jeszcze większe przepaœcie. Oczywiœcie, zawsze szacho- wie mieli więcej niż inni, ale trudno było ich nazwać milio- nerami. Musieli sprzedawać koncesje, żeby utrzymać dwór na jakim takim poziomie. Szach Naser-ed-Din tak zadłu- żył się w burdelach paryskich, że aby wykupić się i wrócić do ojczyzny sprzedał Francuzom prawa na poszukiwania archeologiczne i wywóz znalezionych starożytnoœci. Ale to była przeszłoœć. Teraz, w połowie lat siedemdziesištych, Iran zdobywa wielkš fortunę. I co robi szach? Częœć pienię- dzy rozdziela między elitę, połowę majštku przeznacza na swojš armię, a resztę - na rozwój. Ale co to znaczy - roz- wój? Rozwój nie jest kategoriš obojętnš i abstrakcyjnš, rozwój odbywa się zawsze w imię czegoœ i dla kogoœ. Może być rozwój, który wzbogaca społeczeństwo i czyni jego ży- cie lepszym, wolnym i sprawiedliwym, ale rozwój może mieć także charakter przeciwny. Tak jest w systemach jedyno- władczych, gdzie elita utożsamia swój interes z interesem państwa (jej instrumentem panowania) i gdzie rozwój, ma- jšc jako cel umocnienie państwa i jego aparatu represji, umacnia dyktaturę, niewolę, jałowoœć, nijakoœć, pustkę egzystencji. I taki był właœnie rozwój w Iranie sprzedawany w reklamowym opakowaniu Wielkiej Cywilizacji. Czy moż- na dziwić się Irańczykom, że ponoszšc straszliwe ofiary powstali i zburzyli ten model rozwoju? uczynili tak nie dla- tego, że byli ciemni i zacofani (mowa jest o narodzie, a nie o paru oszalałych fanatykach), ale przeciwnie, ponieważ byli mšdrzy i inteligentni i rozumieli, co się wokół nich dzieje, rozumieli, że jeszcze kilka lat takiej Cywilizacji, a nie będzie czym oddychać i nawet przestanš istnieć jako naród. Walkę z szachem (to znaczy walkę przeciw dyktaturze) prowadził nie tylko Chomeini i mułłowie. Tak to przedsta- wiała zręczna (jak okazało się) propaganda Savaku: że niby ciemni mułłowie zniszczyli œwiatłe i postępowe dzieło sza- cha. Nie! Tę walkę prowadzili przede wszystkim ci wszyscy, którzy stanowili rozum, sumienie, honor, uczciwoœć i pa- triotyzm Iranu. Robotnicy, pisarze, studenci, uczeni. Oni przede wszystkim ginęli w więzieniach Savaku i oni pierwsi chwycili za broń, żeby walczyć z dyktaturš. Bo też Wielkiej Cywilizacji towarzyszš od poczštku dwa zjawiska, które rozwijajš się na skalę dotšd w tym kraju nie spotykanš: wzrost represji policyjnych i terroru dyktatury, a z drugiej strony coraz większa iloœć strajków robotniczych i studenc- kich oraz powstanie silnej partyzantki. Przewodzš jej fe- daini irańscy (którzy notabene z mułłami nie mieli nic wspól- nego, przeciwnie - sš przez nich zwalczani). Ta partyzant- ka działa na znacznie większš skalę niż w wielu krajach Ameryki Łacińskiej, ale na ogół œwiat o jej istnieniu w ogóle nie wie, bo cóż to kogo obchodzi, skoro szach daje wszy- stkim zarobić? Tymi partyzantami sš lekarze, studenci, inżynierowie, poeci - to jest ta irańska "ciemnota", która występuje przeciw œwiatłemu szachowi i jego nowoczesne- mu państwu, które wszyscy chwalš i podziwiajš. W cišgu pięciu lat ginie w bitwach kilkuset partyzantów irańskich, a kilkuset innych morduje Savak w czasie tortur. W tym okresie takich tragicznych ofiar nie miał na swoim sumie- niu ani Somoza, ani Stroessner. Z tych, którzy utworzyli partyzantkę irańskš, którzy byli jej dowódcami i terrory- stami, którzy stali na czele fedainów, mudżahedinów i in- nych walczšcych ugrupowań, nie pozostał przy życiu ani jeden człowiek. Z notatek (6) Szyita - to przede wszystkim zaciekły opozycjonista. Z poczštku szyici stanowili małš grupę przyjaciół i stron- ników zięcia Mahometa, męża jego ukochanej córki Fati- my - Alego. Po œmierci Mahometa, który nie pozostawił męskiego potomka ani nie wskazał wyraŸnie swojego na- stępcy, wœród muzułmanów zaczęła się walka o schedę po proroku, o to, kto będzie przywódcš (kalifem) wyznawców Allacha, pierwszš osobš w œwiecie islamu. Stronnictwo (bo to właœnie oznacza słowo szyi'a) Alego lansuje na to stano- wisko swojego przywódcę utrzymujšc, że Ali jest jedynym przedstawicielem rodziny proroka, ojcem dwóch wnuków Mahometa - Hasana i Huseina. Jednakże sunnicka więk- szoœć muzułmańska przez dwadzieœcia cztery lata ignoruje głos szyitów wybierajšc na trzech kolejnych kalifów Abu Bakra, Umara i Utmana. W końcu Ali zdobywa kalifat, ale tylko na lat pięć, gdyż zginie zamordowany przez zamacho- wca, który rozpłata mu głowę zatrutš szablš. Z dwóch sy- nów, jakich miał Ali, Hasan będzie otruty, a Husein padnie w bitwie. Œmierć rodziny Alego pozbawia szyitów szans na zdobycie władzy (która dostaje się w ręce sunnickich dyna- st Omajjadów, potem Abbasydów, wreszcie Otomanów). Kalifat, majšcy według wyobrażeń proroka być instytucjš skromnoœci i prostoty, zostaje przemianowany na monar- chię dziedzicznš. W tej sytuacji plebejscy, pobożni i ubodzy szyici, których razi nowobogacki styl zwycięskich kalifów, przechodzš do opozycji. Wszystko to dzieje się w połowie wieku siódmego, ale jest cišgle żywš i namiętnie rozpamiętywanš historiš. W rozmo- wie z pobożnym szyitš na temat jego wiary będzie on stale wracać do tamtych, zamierzchłych dziejów i ze łzami w oczach opowiadać wszystkie szczegóły masakry pod Karba- lš, w czasie której Huseinowi odcięto głowę. Sceptyczny, ironiczny Europejczyk pomyœli w tym miejscu - Boże, jakież to dziœ ma znaczenie! ale jeżeli głoœno wypowie tę myœl, narazi się na gniew i nienawiœć szyity. Los szyitów jest w istocie pod każdym względem tragicz- ny, a to poczucie tragizmu, krzywdy dziejowej i nieustannie towarzyszšcego im nieszczęœcia jest głęboko zakodowane w œwiadomoœci szyity. Sš na œwiecie społecznoœci, którym od wieków nic się nie udaje, wszystko jakoœ rozłazi się w rę- kach, co zabłyœnie promyk nadziei, to zaraz zgaœnie, wszy- stkie wiatry majš z przeciwnej strony, słowem ludy te wy- dajš się być naznaczone jakimœ fatalnym piętnem. Tak jest właœnie w wypadku szyitów. Może dlatego sprawiajš wraże- nie œmiertelnie poważnych, napiętych, zawzięcie obstajš- cych przy swojej racji i niepokojšco, nawet groŸnie pryn- cypialnych, a także (oczywiœcie jest to tylko wrażenie)- smutnych. Od chwili, kiedy szyici (stanowišcy zaledwie jednš dzie- sištš muzułmanów, gdyż pozostali sš sunnitami) przecho- dzš do opozycji, zaczynajš się ich przeœladowania. Do dziœ żyjš oni wspomnieniami kolejnych pogromów, jakich ofia- rš padali na przestrzeni dziejów. Zamykajš się więc w get- tach, żyjš w obrębie własnej komuny, porozumiewajš się za pomocš sobie tylko zrozumiałych znaków i wypraco- wujš konspiracyjne formy zachowania. Ale ciosy nadal spadajš na ich głowy. Szyici sš hardzi, sš inni niż pokorna, sunnicka większoœć, przeciwstawiajš się władzy oficjalnej (która od purytańskich czasów Mahometa obrosła już w przepych i bogactwo), występujš przeciw obowišzujšcej ortodoksji, a więc nie mogš być tolerowani. Stopniowo zaczynajš poszukiwać miejsc bardziej bezpie- cznych, które dawałyby większš szansę przetrwania. W tam- tych czasach trudnej i powolnej komunikacji, w których odległoœć, przestrzeń odgrywajš rolę skutecznego izolato- ra, œciany odgradzajšcej, szyici starajš się wynieœć możliwie daleko od centrum władzy (które znajduje się w Damaszku, póŸniej w Bagdadzie). Rozpraszajš się po œwiecie, wędrujš przez góry i pustynie, krok po kroku schodzš do podzie- mia. W ten sposób powstaje trwajšca do dzisiaj w œwiecie islamskim diaspora szyicka. Epopea szyitów, pełna aktów niesłychanych wyrzeczeń, odwagi i hartu ducha, zasługuje na osobnš ksišżkę. Częœć tych wędrujšcych komun szyic- kich udaje się na wschód. Przeprawiajš się przez Tygrys i Eufrat, przez góry Zagros i docierajš na pustynnš wyżynę irańskš. W czasie tym Iran, wyczerpany, wyniszczony wiekowy- mi wojnami z Bizancjum, jest œwieżo podbity przez Ara- bów, którzy zaczynajš krzewić nowš wiarę - islam. Proces ten odbywa się powoli i w atmosferze walki. Dotychczas Irańczycy mieli oficjalnš religię (zoroastryzm) zwišzanš z panujšcym reżimem (Sassanidów), a teraz usiłuje się na- rzucić im innš oficjalnš religię, zwišzanš z nowym (w do- datku obcym) panujšcym reżimem - sunnicki islam. Tro- chę to jak z deszczu pod rynnę. Ale w tym właœnie momencie pojawiajš się w Iranie stru- dzeni, biedni, nieszczęœliwi szyici, na których widać œlady całej odbytej gehenny. Irańczycy dowiadujš się teraz, że ci szyici to muzułmanie, w dodatku (jak sami twierdzš) jedyni prawowici muzułmanie, jedyni nosiciele czystej wiary, za którš gotowi sš oddać życie. No dobrze, pytajš Irańczycy, a ci wasi bracia Arabowie, którzy nas podbili? Bracia? wy- krzykujš z oburzeniem szyici, toż to przecież sunnici, uzur- patorzy, nasi przeœladowcy. Zamordowali Alego i zagar- nęli władzę. Nie, my ich nie uznajemy. jesteœmy w opozycji! Po tym oœwiadczeniu szyici pytajš, czy mogš odpoczšć po trudach długiej wędrówki, i proszš o dzban chłodnej wody. To oœwiadczenie bosonogich przybyszów naprowadza myœl Irańczyków na bardzo ważny trop. Aha, to znaczy można być muzułmaninem, ale niekoniecznie muzułmani- nem reżimowym. Co więcej, z tego, co mówiš, wynika, że można być muzułmaninem opozycyjnym! I że wtedy nawet jest się muzułmaninem lepszym! Podobajš im się ci biedni i pokrzywdzeni szyici. Irańczycy w tym czasie też sš biedni i czujš się pokrzywdzeni. Sš zrujnowani przez wojnę i w ich kraju rzšdzi najeŸdŸca. Szybko więc znajdujš język z wyg- nańcami, którzy szukajš tu schronienia i liczš na goœcinę, zaczynajš wsłuchiwać się w ich kaznodziejów i na koniec przyjmować ich wiarę. W tym zręcznym manewrze, jakiego dokonujš Irańczy- cy, znajduje wyraz cała ich inteligencja i niezależnoœć. Majš oni szczególnš umiejętnoœć zachowywania niezależnoœci w warunkach zależnoœci. Przez setki lat Iran był ofiarš pod- bojów, agresji, rozbiorów, przez wieki był rzšdzony przez obcych albo przez miejscowe reżimy zależne od obcych potęg, a jednak zachował swojš kulturę i język, swojš impo- nujšcš osobowoœć i tyle siły duchowej, że w sprzyjajšcych sytuacjach potrafił odrodzić się i powstać z popiołów. W cišgu dwudziestu pięciu wieków swojej pisanej histor Irań- czycy zawsze, wczeœniej czy póŸniej, umieli wyprowadzić w pole tych, którzy sšdzili, że będš rzšdzić nimi bezkarnie. Czasem muszš w tym celu posłużyć się broniš powstań i rewolucji i płacš wówczas tragicznš daninę krwi. Czasem stosujš taktykę biernego oporu, ale uprawianš w sposób niebywale konsekwentny, skrajny. Kiedy majš już dosyć władzy, która stała się nieznoœna, której dłużej zdecydowa- nie nie chcš tolerować, wówczas cały kraj nieruchomieje, cały naród znika, jakby zapadł się pod ziemię. Władza roz- kazuje, ale nie ma kto słuchać, marszczy brwi, ale nikt na to nie patrzy, krzyczy, ale jest to głos wołajšcego na puszczy. I wówczas władza rozsypuje się jak domek z kart. Naj- częœciej jednak stosowanym przez nich zabiegiem jest za- sada wchłaniania, asymilacji, asymilacji czynnej, takiej, która oznacza przekuwanie wrażego oręża na własnš broń. I tak też postępujš wówczas, kiedy zostali podbici przez Arabów. Chcecie mieć islam, mówiš do swoich okupan- tów, będziecie mieć islam, ale w naszej narodowej formie, w niepodległym, zbuntowanym wydaniu. Będzie to wiara, ale wiara irańska, w której wyrazi się nasz duch, nasza kul- tura i nasza niezależnoœć. Ta filozofia leży u podstaw de- cyzji Irańczyków, kiedy przyjmujš islam. Przyjmujš go, ale w szyickiej odmianie, która w tym czasie jest wiarš pokrzyw- dzonych i pokonanych, jest narzędziem kontestacji i oporu, ideologiš niepokornych, którzy gotowi sš cierpieć, ale nie odstšpiš od zasad, gdyż chcš zachować swojš odrębnoœć i godnoœć. Szyityzm stanie się dla Irańczyków nie tylko ich narodowš religiš, lecz również ich azylem i schronieniem, formš narodowego przetrwania, a także - w odpowied- nich momentach - walki i wyzwolenia. Iran przemienia się w najbardziej niespokojnš prowincję imperium muzułmańskiego. Cišgle ktoœ tu spiskuje, cišgle jakieœ powstania, kręcš się zamaskowani emisariusze, krš- żš tajne ulotki i pisemka. Przedstawiciele władz okupacyj- nych - arabscy gubernatorzy siejš terror, ale jego skutki sš odwrotne od zamierzonych. W odpowiedzi na terror oficjalny irańscy szyici przystšpiš do walki, ale nie frontal- nie, gdyż na to sš zbyt słabi. Jednym z elementów społeczno- œci szyickiej stanie się odtšd - jeœli można użyć takiego okreœlenia - margines terrorystyczny. Do dziœ dnia te zakon- ; spirowane, małe, ale nie znajšce lęku i litoœci organizacje , terrorystów siejš postrach w Iranie. Połowa zabójstw w Ira- nie, jakš przypisuje się ajatollachom, jest wykonywana z wyroku tych ugrupowań. W ogóle uważa się, że szyici pierwsi w histor œwiata stworzyli teorię i wprowadzili w praktyce terror indywidualny jako metodę walki. Ów wspomniany margines jest produktem walk ideologicznych toczšcych się wiekami w łonie szyityzmu. Jak każdš społecznoœć przeœladowanš, skazanš na getto i walczšcš o przetrwanie, tak również szyitów cechuje za- żartoœć, ortodoksyjna, obsesyjna, fanatyczna dbałoœć o czy- stoœć doktryny. Człowiek przeœladowany, żeby przeżyć, musi zachować niezachwianš wiarę w słusznoœć swojego wyboru i strzec wartoœci, które o tym wyborze zdecydo- wały. Otóż wszystkie schizmy, jakich szyityzm przeżył dzie- sištki, miały jeden wspólny mianownik - były to (powie- dzielibyœmy) schizmy ultralewicowe. Zawsze znalazł się jakiœ fanatyczny odłam, który atakował pozostałš masę współwyznawców oskarżajšc jš o zanik żarliwoœci, lekce- ważenie nakazów wiary, wygodnictwo i oportunizm. Na- stępował rozłam, po czym najgorliwsi spoœród schizmaty- ków chwytali za broń i szli rozprawiać się z wrogami isla- mu, aby okupić krwiš (bo sami często ginęli) zdradę i leni- stwo swoich ocišgajšcych się braci. Szyici irańscy żyjš w podziemiu, w katakumbach przez osiemset lat. Ich życie przypomina męki i niedole pierw- szych chrzeœcijan w Rzymie, rzucanych na pożarcie lwom. Czasem wydaje się, że zostanš wytępieni doszczętnie, że czeka ich ostateczna zagłada. Latami chroniš się w górach, mieszkajš w pieczarach, umierajš z głodu. Ich pieœni, które przetrwały z tamtych lat, sš pełne żalu i rozpaczy, zapowia- dajš koniec œwiata. Ale sš też okresy bardziej spokojne i wówczas Iran staje się azylem wszystkich opozycjonistów w imperium muzuł- mańskim, którzy œcišgajš tu z całego œwiata, ażeby wœród spiskujšcych szyitów znaleŸć schronienie, zachętę i ratu- nek. Mogš też pobierać lekcje w wielkiej szkole szyickiej konspiracji. Mogš na przykład opanować zasadę maskowa- nia się (taqija), która ułatwia przetrwanie. Zezwala ona szyicie, jeżeli znajdzie się wobec silniejszego przeciwnika, pozornie uznać religię panujšcš, ogłosić się jej wiernym, byle tylko ocalić istnienie swoje i najbliższych. Mogš opa- nować zasadę dezorientowania przeciwnika (kitman), któ- ra pozwala szyicie w sytuacji zagrożenia wyprzeć się w oczy wszystkiego, co przed chwilš powiedział, udać durnia. To- też Iran staje się w œredniowieczu Mekkš wszelkiego typu kontestatorów, rebeliantów, buntowników, najprzedziw- niejszych pustelników, proroków, nawiedzonych, kacerzy, stygmatyków, mistyków, wróżbitów, którzy tu schodzš się wszystkimi drogami i nauczajš, kontemplujš, modlš się i wieszczš. Wszystko to stwarza w Iranie tak charaktery- stycznš dla tego kraju atmosferę religijnoœci, egzaltacji i mistyki. W szkole byłem bardzo pobożny, mówi Irań- czyk, i wszystkie dzieci wierzyły, że ~mojš głowę otacza œwietlista aureola. WyobraŸmy sobie europejskiego przy- wódcę, który opowiada, że jadšc na koniu spadł w prze- paœć, ale jakiœ œwięty wycišgnšł rękę, schwytał go w po- wietrzu i w ten sposób uratował mu życie. Tymczasem szach opisuje takš historię w swojej ksišżce i wszyscy Irań- czycy czytajš to z powagš. Wiara w cuda jest tu głęboko zakorzeniona. A także wiara w cyfry, znaki, symbole, wróżby i objawienia. W XVI wieku władcy irańskiej dynast Safavidów pod- noszš szyityzzn do godnoœci relig oficjalnej. Teraz szyi- tyzm, który był ideologiš opozycji ludowej, staje się ideo- logiš opozycyjnego państwa - państwa irańskiego, które przeciwstawia się dominacji sunnickiego imperium Otoma- nów. Ale z biegiem czasu stosunki między monarchiš i Koœ- ciołem szyickim będš psuły się coraz bardziej. Rzecz w tym, że szyici nie tylko odrzucajš władzę kali- fów, ale również ledwie tolerujš wszelkš władzę œwieckš. Iran stanowi unikalny przypadek kraju, w którym społe- czeństwo wierzy jedynie w panowanie swoich religijnych przywódców - imamów, z których - w dodatku - osta- tni, według racjonalnych, ale nie szyickich kryteriów, ze- szedł ze œwiata w IX wieku. Tu docieramy do istoty doktryny szyickiej, głównego aktu wiary jej wyznawców. Szyici, pozbawieni szans na kalifat, na zawsze odwracajš się plecami od kalifów i odtšd uznajš przywódców tylko własnego wyznania - imamów. Pierwszym imamem jest Ali, drugim i trzecim jego synowie - Hasan i Husein, i tak aż do dwunastego. Wszyscy ci ima- mowie zginęli œmierciš gwałtownš, zamordowani albo otru- ci przez kalifów, którzy widzieli w nich przywódców groŸ- nej opozycji. Szyici jednak wierzš, że ostatni, dwunasty imam - Mohammed nie zginšł, lecz zniknšł w jaskini wiel- kiego meczetu w Samarra (Irak). Stało się to w roku 878. jest to imam Ukryty, Wyczekiwany, który zjawi się w od- powiednim czasie jako Mahdi (prowadzony przez Boga) i ustanowi na ziemi królestwo sprawiedliwoœci. Potem na- stšpi koniec œwiata. Szyici wierzš, że gdyby ów imam nie istniał, gdyby nie był obecny, œwiat uległby zagładzie. Wia- ra w istnienie Wyczekiwanego jest Ÿródłem siły duchowej szyitów, z tš wiarš żyjš i za niš ginš. jest to bardzo ludz- ka tęsknota społecznoœci skrzywdzonej i cierpišcej, która w tej idei znajduje otuchę i przede wszystkim - sens życia. Nie wiemy, kiedy ten Wyczekiwany przyjdzie, ale przecież może zjawić się w każdej chwili, bodajby i dzisiaj. A wów- czas skończš się łzy i każdy dostanie miejsce przy stole obfi- toœci. Wyczekiwany jest jedynym przywódcš, któremu szyici gotowi sš w pełni się podporzšdkować. W mniejszym już stopniu uznajš swoich religijnych sterników - ajatolla- chów, a w jeszcze mniejszym - szachów. O ile Wyczekiwa- ny jest przedmiotem kultu, jest Wielbiony, to szach mógł być zaledwie Tolerowany. Od czasu Safavidów w Iranie istniała swoista dwuwładza - monarch i Koœcioła. Stosunki między obu siłami sš różne, nigdy nazbyt przyjazne. Jeœli jednak równowaga tych sił zostaje naruszona, jeœli szach stara się narzucić wła- dzę totalnš (w dodatku z pomocš obcych protektorów), wówczas lud gromadzi się w meczetach i rozpoczyna walkę. Meczet jest dla szyitów czymœ więcej niż miejscem kultu, jest także przystaniš, w której można przetrwać burzę, a nawet uratować życie. jest to teren chroniony immunite- tem, władza nie ma tam wstępu. W Iranie istniał dawniej obyczaj, że jeœli buntownik œcigany przez policję schronił się w meczecie - był uratowany, stšd nikt już siłš nie mógł go wycišgnšć. Nawet w konstrukcji koœcioła chrzeœcijańskiego i me- czetu można dostrzec istotne różnice. Koœciół jest pomiesz- czeniem zamkniętym, miejscem modlitwy, skupienia i ci- szy. Jeżeli ktoœ zacznie rozmawiać, inni zwrócš mu uwagę. W meczetach jest inaczej. Największš częœć obiektu stano- wi otwarty dziedziniec, na którym można modlić się, ale także spacerować i dyskutować, a nawet odbywać wiece. Toczy się tutaj bujne życie towarzyskie i polityczne. Irań- czyk, którego poganiajš w pracy, który w urzędach spoty- ka tylko burkliwych biurokratów wycišgajšcych od niego łapówki, którego wszędzie œledzi policja, przychodzi do meczetu, żeby odnaleŸć równowagę i spokój, żeby odzy- skać swojš godnoœć. Tutaj nikt go nie popędza, nikt go nie wyzywa. Tutaj znikajš hierarchie, wszyscy sš równi, sš braćmi, a ponieważ meczet jest też miejscem rozmowy, miejscem dialogu, człowiek może zabrać głos, wypowie- dzieć swoje zdanie, ponarzekać i posłuchać, co mówiš inni. Jakaż to ulga i jakże jest to każdemu potrzebne! Dlatego w miarę jak dyktatura zaciska obręcz i coraz większe mil- czenie zapada w pracy i na ulicy, meczety zapełniajš się ludŸmi i gwarem. Nie wszyscy, którzy tu przychodzš, sš gorliwymi muzułmanami, nie wszystkich sprowadza nagły przypływ pobożnoœci; przychodzš, ponieważ chcš odet- chnšć, chcš poczuć się ludŸmi. Na terenie meczetu nawet Savak ma ograniczone pole działania. Co prawda aresztujš i torturujš wielu kapłanów, tych, którzy otwarcie potępia- jš nadużycia władzy. Ginie w torturach ajatollach Saidi. Umarł w czasie przypalania go na elektrycznym stole. Aja- tollach Azarshari umiera w kilka chwil potem, kiedy Sava- kowcy zanurzajš go w kotle z wrzšcym olejem. Ajatollach Teleghani wyjdzie z więzienia, ale już tak zmaltretowany, że będzie żyć krótko. Nie ma powiek. Savakowcy gwałcili w jego obecnoœci córkę i Teleghani nie chcšc na to patrzeć zamykał oczy. Przypalali mu więc papierosami powieki, żeby miał je otwarte. Wszystko to dzieje się w latach sie- demdziesištych naszego stulecia. Ale w swoim postępowa- niu wobec meczetu szach zaplštał się w nie lada sprzeczno- œci. Z jednej strony przeœladuje duchownš opozycję, z dru- giej - cišgle zabiegajšc o popularnoœć - głosi się poboż- nym muzułmaninem, stale odbywa pielgrzymki do œwię- tych miejsc, pogršża się w modlitwach i zabiega u mułłów o błogosławieństwo. Jakże więc wypowie otwartš wojnę meczetom? Ale była też inna przyczyna, dla której meczety cieszš się względnš swobodš. Amerykanie, którzy sterowali szachem (z czego dla monarchy wynikły same nieszczęœcia, gdyż nie znali oni Iranu i nie rozumieli do końca, co się w nim dzie- je), uważajš, że jedynym przeciwnikiem Mohammeda Rezy sš komuniœci, partia Tudeh. Przeciw więc komunistom kieruje się cały ogień Savaku. Ale komunistów w tym czasie jest niewielu, zostali zdziesištkowani, wyginęli albo żyjš na emigracji. Reżim jest tak zajęty œciganiem rzeczywistych i wymyœlonych komunistów, iż nie dostrzega, że w zupełnie innym miejscu i pod innymi hasłami wyrosła siła, która obali dyktaturę. Szyita odwiedza meczet również dlatego, że jest on zaw- sze w pobliżu, w sšsiedztwie, po drodze. W samym Tehera- nie jest tysišc meczetów. Niewprawne oko turysty zauważy tylko kilka najbardziej okazałych. Tymczasem większoœć meczetów, zwłaszcza w biednych dzielnicach, to pomiesz- czenia ubogie, które trudno odróżnić od lichej zabudowy domków, w jakich gnieŸdzi się œwiat plebejski. Sš zbudowa- ne z tej samej gliny i tak wtopione w monotonny obraz uli- czek i zaułków, że chodzšc tamtędy mijamy wiele tych œwiš- tyń w ogóle ich nie zauważajšc. Stwarza to roboczy, intym- ny klimat między szyitš a jego meczetem. Nie trzeba robić kilometrowych wypraw, nie trzeba odœwiętnie się ubierać, meczet to codziennoœć, samo życie. Pierwsi szyici, którzy docierali do Iranu, byli to ludzie miejscy, drobni kupcy i rzemieœlnicy. Zamykali się w swo- ich gettach, gdzie budowali meczet, a obok stragany i skle- piki. W tym samym miejscu rzemieœlnicy otwierali swoje warsztaty. Ponieważ muzułmanin powinien umyć się przed modlitwš, zaczęły tu działać również łaŸnie. A ponieważ po modlitwie muzułmanin chce napić się herbaty albo kawy czy też zjeœć - ma pod rękš także restauracje i kawiarnie. Tak powstaje fenomen irańskiego pejzażu miejskiego - ba- zar (bo tym słowem okreœla się to barwne, stłoczone, ha- łaœliwe, mistyczno-handlowo-konsumpcyjne miejsce). Jeœli ktoœ mówi - idę na bazar, nie oznacza to, że musi brać ze sobš siatkę na zakupy. Na bazar można iœć, żeby się pomo- dlić, żeby spotkać przyjaciół, załatwić jakiœ interes, posie- dzieć w kawiarni. Można pójœć, żeby posłuchać plotek i wzišć udział w zebraniu opozycji. W jednym miejscu - na bazarze - nie potrzebujšc biegać po mieœcie, nie potrzebu- jšc nigdzie ruszać się, szyita zaspokaja wszystkie potrzeby ciała i ducha. Tu znajdzie to, co jest niezbędne do ziemskiej egzystencji, i tu również, przez modły i ofiary, zapewnia sobie żywot wieczny. Najstarsi kupcy, najbardziej utalentowani rzemieœlnicy oraz mułłowie bazarowego meczetu tworzš elitę bazaru. Ich wskazań i opin słucha cała społecznoœć szyicka, gdyż oni decydujš o życiu na ziemi i w niebie. Jeżeli bazar ogłosi strajk i zamknie swoje bramy - ludzie umrš z głodu i nie będš też mieli~dostępu do miejsca, w którym mogš pokrze- pić ducha. Dlatego sojusz meczetu z bazarem jest najwięk- szš siłš, która zdolna jest rozprawić się z każdš władzš. Tak też było w wypadku ostatniego szacha. Kiedy bazar wydał na niego wyrok, los monarchy był przesšdzony. W miarę jak walka przybierała na sile, szyici czuli się coraz bardziej w swoim żywiole. Talent szyity przejawia się w walce, a nie w pracy. Urodzeni malkontenci i kontesta- torzy, ludzie wielkiej godnoœci i honoru, niezmordowani opozycjoniœci, stajšc do boju znaleŸli się znowu na znanym sobie gruncie. Dla Irańczyków szyityzm był zawsze tym, czym dla na- szych konspiratorów w dobie powstańczej szabla przecho- wywana za belkš na strychu. Jeżeli życie było w miarę znoœ- ne, a siły jeszcze nie zorganizowane, szabla leżała w ukryciu owinięta w naoliwione szmaty. Ale kiedy rozległ się sygnał bojowy, kiedy przychodziła pora, żeby stawać w potrzebie, słyszało się skrzypienie schodów prowadzšcych na strych, a potem tętent koni i œwist ostrza przecinajšcego powietrze. Z notatek (7) Mahmud Azari wrócił do Teheranu z poczštkiem roku 1977. Osiem lat mieszkał w Londynie utrzymujšc się z prze- kładów ksišżek dla różnych wydawnictw i tłumaczeń doraŸ- nych tekstów dla agencji reklamowych. Był starszym, samo- tnym mężczyznš, który poza pracš lubił spędzać czas na spacerach i rozmowach ze swoimi rodakami. W czasie tych spotkań dyskutowano głównie o trudnoœciach, jakie przeży- wajš Anglicy, gdyż nawet w Londynie Savak był instytucjš wszechobecnš, należało więc unikać rozmów na tematy krajowe. Pod koniec pobytu otrzymał z Teheranu kilka listów od brata, przekazanych drogš prywatnš. Nadawca zachęcał go do powrotu piszšc, że zbliżajš się ciekawe czasy. Mah- mud bał się ciekawych czasów, ale w ich rodzinie brat miał zawsze nad nim władzę, dlatego spakował walizki i wrócił do Teheranu. Nie mógł poznać miasta. Spokojna niegdyœ, pustynna oaza przemieniła się w ogłu- szajšce rojowisko. Pięć milionów tłoczšcych się ludzi usiło- wało coœ robić, coœ mówić, gdzieœ jechać, coœ jeœć. Milion samochodów gniotło się w wšskich uliczkach, a ich ruch redukował się do zera, gdyż kolumna jadšca w jednym kie- runku zderzała się z kolumnš jadšcš w kierunku przeciw- nym, na domiar jedna i druga były atakowane, przecinane, dziesištkowane przez kolumny nacierajšce z boku, z prawa i z lewa, z północnego wschodu i południowego zachodu tworzšc gigantyczne, dymišce i huczšce rozgwiazdy uwię- zione w ciasnych zaułkach jak w klatkach. Tysišce syren samochodowych wyło od œwitu do nocy bez żadnego sensu i pożytku. Zauważył, że ludzie tak kiedyœ spokojni i uprzejmi teraz kłócš się przy lada okazji, wybuchajš złoœciš z byle powodu, skaczš sobie do gardeł, wrzeszczš i złorzeczš. Ci ludzie przypominali mu jakieœ dziwne, surrealistyczne, rozdwojo- ne monstra, których jedne człony gięły się usłużnie przed kimœ ważnym i władnym, a drugie w tym samym czasie deptały i młóciły kogoœ słabego. Widocznie zyskiwało się dzięki temu jakšœ wewnętrznš równowagę, co prawda żało- snš i nikczemnš, ale potrzebnš dla utrzymywania się na powierzchni i przetrwania. Opadły go obawy, czy stykajšc się po raz pierwszy z ta- kim monstrum będzie w stanie przewidzieć, które człony zareagujš pierwsze - gnšce się czy depczšce. Ale wkrótce stwierdził, że depczšce sš bardziej aktywne, jakby stale wy- rywajšce się do przodu, i że cofajš się tylko pod naciskiem ważnych okolicznoœci. W ~czasie pierwszego spaceru poszedł do parku. Usiadł na ławce, którš zajmował jakiœ mężczyzna, i usiłował nawiš- zać z nim rozmowę. Ale ten wstał bez słowa i odszedł po- spiesznie. Ponowił próbę zagadujšc po chwili innego prze- chodnia. Ów spojrzał na niego tak wystraszonym wzro- kiem, jakby zobaczył pomyleńca. Dał mu więc spokój i po- stanowił wrócić do hotelu, w którym zatrzymał się tuż po przyjeŸdzie. W recepcji zaspany, opryskliwy typ powiedział mu, że ma zgłosić się na policję. Po raz pierwszy od oœmiu lat od- czuł strach i w tym momencie zdał sobie sprawę, że jest to uczucie, które nigdy się nie starzeje; to samo nagłe przyłoże- nie bryły lodu do nagich pleców, tak dobrze pamiętane z dawnych lat, ta sama ociężałoœć w nogach. Policja zajmowała obskurny, zatęchły budynek na końcu tej samej ulicy, przy której stał hotel. Mahmud ustawił się w długiej kolejce ponurych, apatycznych ludzi. Po drugiej stronie balustrady siedzieli policjanci i czytali gazety. W du- żym, zatłoczonym pomieszczeniu panowała zupełna cisza: policjanci zajęci byli czytaniem, a nikt z kolejki nie odważył się powiedzieć słowa. Nie wiadomo z jakiego powodu za- częło się nagle urzędowanie. Policjanci szurali teraz krze- słami, grzebali w szufladach i strofowali petentów klnšc w sposób najbardziej ordynarny. Skšd wszędzie tyle chamstwa? zastanawiał się strwożony Mahmud. Kiedy przyszła jego kolej, otrzymał ankietę, któ- rš musiał wypełnić na miejscu. Wahał się przy każdej ru- bryce i zauważył, że wszyscy przyglšdajš mu się podejrzli- wie. Przerażony, zaczšł pisać nerwowo, niezgrabnie, jakby był półanalfabetš. Poczuł, że pot występuje mu na czoło, i kiedy stwierdził, że zapomniał chusteczki, spocił się jesz- cze bardziej. Po złożeniu ankiety wyszedł pospiesznie i idšc zamyœlo- ny ulicš zderzył się z jakimœ przechodniem. Tamten zaczšł mu głoœno wymyœlać. Zatrzymało się kilka osób. W ten sposób Mahmud spowodował wykroczenie, ponieważ swo- im zachowaniem wywołał zbiegowisko. Było to sprzeczne z prawem, które zabraniało tworzenia wszelkich nieautory- zowanych zgromadzeń. Nadszedł policjant. Mahmud mu- siał długo tłumaczyć, że chodziło o przypadkowe zderzenie i że w czasie całego zajœcia nie wznoszono okrzyków prze- ciw monarch. Mimo to policjant spisał jego personalia i wzišł do kieszeni tysišc rialsów. Wrócił do hotelu zgnębiony. Uœwiadomił sobie, że jest już zapisany, a nawet - zapisany podwójnie. Zaczšł roz- myœlać, co się stanie, jeżeli te zapisy gdzieœ się spotkajš. Potem pocieszył się, że wszystko - być może - zginie w bezdennym bałaganie. Rano przyszedł brat i po wstępnych powitaniach Mah- mud powiedział mu, że został już zapisany. Czy nie będzie rozsšdniej, spytał, jeżeli wróci do Londynu. Brat kierował kiedyœ poważnym wydawnictwem, które zostało zniszczo- ne przez Savak. Savak cenzurował ksišżki dopiero po wy- drukowaniu całego nakładu. Jeżeli ksišżka budziła podej- rzenia, wszystkie egzemplarze musiały być oddane na prze- miał, a koszty ponosił wydawca. W ten sposób zrujnowano większoœć wydawnictw. Inne, w kraju zamieszkanym przez trzydzieœci pięć milionów ludzi, bały się ryzykować nakład większy niż tysišc egzemplarzy. Bestseller Wielkiej Cywili- zacji - "Jak dbać o swój samochód" - ukazał się w pięt- nastu tysišcach egzemplarzy, ale na tym zakończono druk, gdyż w rozdziałach o zepsutym silniku, złej wentylacji i wy- ładowanym akumulatorze Savak dopatrzył się aluzji do sytuacji w rzšdzie. Brat chciał z nim porozmawiać, ale pokazujšc na żyran- dol, telefon, gniazdka kontaktów i lampkę nocnš powie- dział, żeby wyszli z pokoju, i zaprosił go na wycieczkę pod- miejskš. Ruszyli starym, zniszczonym samochodem w stro- nę gór. Zatrzymali się na pustej drodze. Był marzec, wiał lodowaty wiatr i wszędzie leżał œnieg. Stali schowani za wysokim głazem i dygotali z zimna. ("Wtedy brat powiedział mi, że muszę zostać, bo zaczęła się rewolucja i będę potrzebny. Jaka rewolucja, spytałem, tyœ oszalał? Bałem się wszelkich zamieszek, w ogóle nie znoszę polityki. Codziennie ćwiczę jogę, czytam poezje i tłumaczę. Po co mi polityka? Ale brat stwierdził, że nicze- go nie rozumiem, i zaczšł wyjaœniać sytuację. Punktem wyjœcia, powiedział, jest Waszyngton, tam rozstrzygajš się nasze losy. Właœnie w Waszyngtonie Jimmy Carter mówi teraz o prawach człowieka. Szach nie może tego ignorować! Musi zaprzestać tortur, wypuœcić częœć ludzi z więzienia i stworzyć bodaj pozory demokracji. A to nam na poczštek wystarczy! Brat był bardzo przejęty, uciszałem go, mimo że w okolicy nie było żywego ducha. Podczas tego spotkania dał mi maszynopis liczšcy ponad dwieœcie stron. Był to me- moriał naszego pisarza Ali Asqara Dżawadi - list otwarty do szacha. Dżawadi pisał w nim o panujšcym kryzysie, o zależnoœci kraju i skandalach monarch. O korupcji, inflacji, represjach i upadku moralnym. Brat powiedział, że dokument ten kršży potajemnie z ršk do ršk i że dzięki od- pisom istnieje coraz więcej kop. Teraz, dodał, czekamy, jak zareaguje szach. Czy Dżawadi pójdzie do więzienia, czy nie. Na razie dostaje pogróżki telefoniczne, ale na tym się kończy. Bywa w kawiarni, będziesz mógł z nim porozma- wiać. Odparłem jednak, że boję się spotkań z człowiekiem, którego na pewno obserwujš".) Wrócili do miasta. Mahmud, zamknšwszy się w pokoju, przez całš noc czytał memoriał. Dżawadi oskarżał szacha o zniszczenie ducha narodu. Wszelka myœl, pisał, jest tępio- na, a najbardziej œwiatli ludzie skazani na milczenie. Kul- tura znalazła się za kratami albo musiała zejœć do podzie- mia. Ostrzegał, że postępu nie można mierzyć iloœciš czoł- gów i maszyn. Miarš postępu jest człowiek, jego poczucie godnoœci i wolnoœci. Mahmud czytał nasłuchujšc, czy ktoœ nie idzie korytarzem. Następnego dnia martwił się, co zrobić z maszynopisem. Wzišł go ze sobš, nie chcšc zostawić w pokoju. Jednakże idšc ulicš uœwiadomił sobie, że taki plik papieru może wzbu- dzić podejrzenie. Kupił gazetę i włożył memoriał do œrodka. Mimo to obawiał się, że w każdej chwili będzie zatrzymany i poddany rewizji. Najgorzej było w recepcji. Nie miał wšt- pliwoœci, że musieli tam zwrócić uwagę na pakunek, który zawsze trzymał pod pachš. Na wszelki wypadek postano- wił ograniczyć wyjœcia i powroty. Stopniowo zaczšł odnajdywać dawnych przyjaciół, kole- gów z lat studenckich. Niestety, częœć już nie żyła, wielu przebywało na emigracji, a kilku w więzieniach. W końcu jednak ustalił szereg aktualnych adresów. Poszedł na uni- wersytet, gdzie spotkał Alego Kaidi, z którym kiedyœ odby- wali wspólnie górskie wycieczki. Kaidi był teraz profeso- rem botaniki, specjalistš od roœlin twardolistnych. Mah- mud ostrożnie zapytał go o sytuację w kraju. Pomyœlawszy chwilę Kaidi odpowiedział, że od lat zajmuje się wyłšcznie roœlinami twardolistnymi. Potem zaczšł rozwijać ten temat mówišc, iż obszary, na których występujš roœliny twardoli- stne, wyróżniajš się swoistym klimatem. Zimš padajš tam deszcze, natomiast lata sš suche i goršce. Zimš, wyjaœniał, najlepiej rozwijajš się gatunki efemeryczne, czyli terofity i geofity, natomiast latem raczej kserofity, gdyż majš one zdolnoœć ograniczania transpiracji. Mahmud, któremu te okreœlenia nic nie mówiły, zapytał kolegę ogólnikowo, czy można tu oczekiwać wielkich wydarzeń. Kaidi zamyœlił się znowu, a po chwili zaczšł mówić o wspaniałej koronie, ja- kš ma cedr atlantycki (Cedrus atlantica). Ale, ożywił się, ostatnio badałem rosnšcy u nas cedr himalajski (Cedrus deodara) i muszę powiedzieć z radoœciš, że jest jeszcze piękniejszy! Innego dnia spotkał kolegę, z którym jeszcze w szkole próbowali wspólnie napisać dramat. Kolega był teraz me- rem miasta Karadż. Pod koniec obiadu, który na zaprosze- nie mera jedli w dobrej restauracji, Mahmud zapytał go o nastroje społeczeństwa. Mer nie chciał jednak wykroczyć poza sprawy swojego miasta. W Karadżu, powiedział, asfal- tujš teraz główne ulice. Zaczęli budować kanalizację, której nie ma nawet Teheran. Lawina cyfr i terminów przygniotła Mahmuda, poczuł niestosownoœć swojego pytania. Posta- nowił jednak nie ustępować i spytał kolegę, o czym najczęœ- ciej rozmawiajš mieszkańcy jego miasta. Tamten zastano- wił się. Bo ja wiem? o swoich sprawach. Ci ludzie nie myœlš, jest im wszystko jedno, sš leniwi, apolityczni, dbajš tylko o własne podwórko. Sprawy Iranu! Co ich to obchodzi? I dalej już mówił i mówił, jak zbudowali fabrykę paralde- hydu i że zarzucš paraldehydem cały kraj. Ale Mahmud nie wiedział, co ta nazwa oznacza, i poczuł się ignorantem, człowiekiem, który pozostał w tyle. W ogóle nie masz zmar- twień? spytał zdumiony kolegę. A jakże! powiedział tamten i nachylajšc się nad stolikiem dodał œciszonym głosem- produkcja tych nowych fabryk nadaje się do wyrzucenia. Tandeta i szmelc. Ludzie nie chcš pracować, wszystko robiš byle jak. Wszędzie jakaœ apatia, jakiœ nieokreœlony opór. Cały kraj siedzi na mieliŸnie. Ale dlaczego? zapytał Mahmud. Nie wiem, odparł kolega prostujšc się i kiwajšc na kelnera, trudno mi powiedzieć, i Mahmud zgnębiony zauważył, że szczera dusza niedoszłego, szkolnego drama- turga wyłoniwszy się na moment, żeby wygłosić tych kilka niezwykłych słów, szybko ukryła się znowu za barykadš generatorów. transporterów, przekaŸników i kluczy na- sadkowych. ("Dla tych ludzi konkret stał się azylem, kryjówkš, na- wet zbawieniem. Cedr, tak, to jest konkret, asfalt - to też konkret. Na temat konkretu wolno zawsze zabrać głos, wypowiedzieć się jak najbardziej swobodnie. Zaletš kon- kretu jest to, że ma on swojš wyraŸnie zakreœlonš granicę uzbrojonš w dzwonki alarmowe. Jeżeli umysł zajęty kon- kretem zacznie zbliżać się do tej granicy, dzwonki ostrzegš go, że poza jej obrębem rozpoœciera się pole ryzykownych myœli ogólnych, niepożšdanych refleksji i syntez. Na dŸwięk tego sygnału przezorny umysł cofnie się i ponownie pogrš- ży się w konkret. Cały ten proces możemy zaobserwować patrzšc na twarz naszego rozmówcy. Oto rozprawia on w sposób wielce ożywiony podajšc liczby, procenty, nazwy i daty. Widzimy, że siedzi mocno osadzony w konkrecie, jak w siodle. Wówczas zadajemy mu pytanie - no dobrze, ale dlaczego ludzie sš jacyœ tacy nie bardzo, powiedzmy, zadowoleni. W tym momencie widzimy, jak zmienia się twarz rozmówcy [odezwały się w nim dzwonki alarmowe, uwaga! za chwilę przekroczysz granicę konkretu]. Rozmów- ca milknie i goršczkowo szuka wyjœcia z sytuacji, którym jest, oczywiœcie, cofnięcie się w konkret. Zadowolony, że uniknšł potrzasku, że nie dał się złapać, oddychajšc z ulgš znowu z ożywieniem rozprawia, peroruje, miażdży nas kon- kretem, którym może być przedmiot, rzecz, stwór albo zjawisko. Jednš z cech konkretu jest to, że sam w sobie nie ma właœciwoœci łšczenia się z innymi konkretami i spon- tanicznego tworzenia obrazów ogólnych. Na przykład kon- kret negatywny może istnieć obok innego konkretu negaty- wnego, ale nie utworzš one połšczonego obrazu, dopóki nie zespoli je myœl ludzka. Myœl ta jednak, zatrzymywana sygnałem alarmowym na granicy każdego konkretu, nie może wypełnić swojego zadania i dlatego odrębne konkrety negatywne mogš żyć przez długi czas nie układajšc się w żadnš niepokojšcš panoramę. Jeżeli uda się doprowadzić do tego, że każdy człowiek zamknie się w granicach swoje- go konkretu, wówczas powstaje społeczeństwo zatomizo- wane, składajšce się z n-tej liczby konkretnych jednostek niezdolnych do połšczenia się w zgodnie działajšcš wspól- notę".) Mahmud postanowił jednak oderwać się od spraw przy- ziemnych i poszybować w krainę wyobraŸni i wzruszeń. Odszukał kolegę, o którym wiedział, że stał się uznanym poetš. Hasan Rezvani przyjšł go w luksusowej, nowocze- snej willi. Siedzieli w starannie utrzymanym ogrodzie nad brzegiem basenu (zaczęło się już goršce lato) i popijali z oszronionych szklanek gin and tonic. Hasan skarżył się, że odczuwa zmęczenie, ponieważ wczoraj właœnie wrócił z po- dróży do Montrealu, Chicago, Paryża, Genewy i Aten. JeŸdził wygłaszać odczyty o Wielkiej Cywilizacji, o Rewo- lucji Szacha i Narodu. Przykre zajęcie, wyznał, ponieważ gnębili go hałaœliwi wywrotowcy, którzy przeszkadzali mó- wić i nie szczędzili wyzwisk. Hasan pokazał Mahmudowi swój nowy tomik wierszy, które poœwięcił szachowi. Pierw- szy wiersz nosił tytuł "Gdzie spojrzy, tam zakwitnš kwia- ty". Jeżeli, mówił wiersz, szach tylko rzuci okiem, zaraz wyroœnie tam i zakwitnie goŸdzik albo tulipan. Natomiast gdzie spojrzy dłużej, tam zakwitnš róże. Inny wiersz nosił tytuł "Gdzie stanie, tam tryœnie Ÿród- ło". W wierszu tym autor zapewniał, że tam, gdzie stanie noga monarchy, wytryœnie Ÿródło krystalicznej wody. A jeœli szach zatrzyma się i poczeka, wytryœnie rzeka. Wiersze były czytane w radio i na akademiach. Sam mo- narcha wyrażał się o nich bardzo pochlebnie, a Hasanowi przyznano stypendium Fundacji Pahlavi. Jednego razu idšc ulicš Mahmud zobaczył stojšcego pod drzewem człowieka. Kiedy podszedł bliżej, poznał (choć z trudem), że był to Mohsen Dżalaver, z którym razem de- biutowali kiedyœ w studenckim pisemku. Mahmud wie- dział, że Mohsen był katowany i więziony, ponieważ ukry- wał w swoim mieszkaniu przyjaciela-mudżahedina. Zatrzy- mał się i chciał podać mu rękę. Tamten spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem. Mahmud przypomniał mu swoje nazwisko. Mohsen nie ruszajšc się odpowiedział - jest mi to obojętne. Stał dalej skulony i patrzył w ziemię. ChodŸmy gdzieœ, powiedział Mahmud, chciałbym porozmawiać. jest mi to obojętne, powtórzył tamten cišgle nieruchomy, z opu- szczonš głowš. Mahmud poczuł, że robi mu się zimno. słuchaj, próbował jeszcze, a może umówimy się na inny dzień? Mohsen nie odpowiedział, tylko nagle skulił się jeszcze bardziej, a potem odezwał się cicho, stłumionym szeptem - zabierz szczury. W jakiœ czas potem Mahmud wynajšł w œródmieœciu skromne mieszkanie. jeszcze rozpakowywał walizki, kiedy przyszło do niego trzech mężczyzn i witajšc go jako nowe- go mieszkańca dzielnicy zapytało, czy jest członkiem part szacha - Rastakhiz. Mahmud odpowiedział, że nie, ponie- waż dopiero wrócił po kilku latach spędzonych w Europie. To wzbudziło ich podejrzenie, albowiem ci, co mogli, raczej wyjeżdżali, niż wracali. Zaczęli wypytywać o powód jego powrotu, a jeden z przybyłych notował wszystko w zeszy- cie. Mahmud stwierdził ze zgrozš, że w ten sposób będzie już zapisany po raz trzeci. Przybysze wręczyli mu deklara- cję członkowskš, ale Mahmud odparł, że nie chce się za- pisać, gdyż był całe życie człowiekiem apolitycznym. Męż- czyŸni spojrzeli na niego z osłupieniem, gdyż - musieli uœwiadomić sobie - nowy lokator nie wiedział, co mówi. Dali mu więc do przeczytania ulotkę, na której dużymi li- terami wydrukowane były słowa szacha: "Ci, którzy nie będš należeć do part Rastakhiz, sš albo zdrajcami, dla których miejsce jest w więzieniu, albo nie wierzš w Szacha, Naród i Ojczyznę i dlatego nie powinni oczekiwać, że będš traktowani na równi z innymi". Mahmud wykazał jednak na tyle odwagi, że poprosił o dzień zwłoki tłumaczšc, że musi porozumieć się z bratem. Brat powiedział - nie masz innego wyjœcia. Wszyscy należymy! Cały naród jak jeden mšż musi należeć. Mah- mud wrócił do domu i w czasie wizyty, jakš złożyli mu akty- wiœci, zgłosił akces do part. W ten sposób został bojow- nikiem Wielkiej Cywilizacji. Wkrótce otrzymał zaproszenie do siedziby Rastakhizu mieszczšcej się nie opodal jego domu. Odbywało się tam zebranie twórców, którzy swoimi dziełami mieli uczcić trzydziestš siódmš rocznicę wstšpienia monarchy na tron. Wszystkie rocznice zwišzane z osobš szacha i jego najwięk- szymi dokonaniami - Białš Rewolucjš i Wielkš Cywiliza- cjš - były obchodzone uroczyœcie i szumnie, całe życie imperium toczyło się od rocznicy do rocznicy w namasz- czonym, ozdobnym i dostojnym rytmie. Niezliczone sztaby ludzi czuwały z kalendarzem w ręku, aby nie przeoczyć dnia urodzin monarchy, jego ostatniego œlubu, koronacji, przyj- œcia na œwiat następcy tronu i dalszych szczęœliwie zrodzo- nych potomków. A do œwišt tradycyjnych dopisywano cišgle nowe i nowe. Ledwie skończyła się jedna rocznica, a już przygotowywano następnš, już czuło się w atmosferze goršczkę i podniecenie, ustawała wszelka praca, wszyscy szykowali się na kolejny dzień, który upłynie wœród huczne- go bankietowania, wyróżnień, gratulacji i wzniosłej liturg. Tym razem w czasie zebrania omawiano projekty no- wych pomników szacha, jakie miały być odsłonięte w dniu rocznicowym. Na sali siedziało około stu osób, a przewod- niczšcy zwracajšc się do nich za każdym razem podkreœlał, że sš wybitni. Jednakże żadne z wymienionych nazwisk nic Mahmudowi nie mówiło. Kim sš ci, spytał Mahmud sšsia- da, którzy siedzš z przodu w atłasowych fotelach? Sš to szczególnie wyróżnieni, odszeptał sšsiad, kiedyœ otrzymali od szacha jego ksišżkę z własnoręcznym podpisem. Przewodniczšcym zebrania był rzeŸbiarz Kurush Lashai, którego Mahmud poznał kiedyœ w Londynie. Lashai spę- dził wiele lat w Londynie i Paryżu usiłujšc zrobić tam ka- rierę artystycznš. Jednak nic mu nie wychodziło, nie miał talentu i nie zdobył uznania. Po ser niepowodzeń zawie- dziony, urażony wrócił do Teheranu. Ale jako człowiek ambitny nie mógł zgodzić się na porażkę, szukał rekompen- saty. Wstšpił do Rastakhizu i od tej chwili zaczšł wspinać się w górę i w górę. Wkrótce został głównym jurorem Fun- dacji Pahlavi, zaczšł decydować o nagrodach, uchodził za teoretyka realizmu imperialnego. Uważano, że słowo Las- haia rozstrzyga o wszystkim, kršżyła fama, że jest doradcš szacha od spraw kultury. Kiedy Mahmud wychodził z zebrania, podszedł do niego pisarz i tłumacz Golam Qasemi. Nie widzieli się wiele lat - Mahmud mieszkał za granicš, a Golam siedział w kraju piszšc opowiadania sławišce Wielkš Cywilizację. Żył wyœ- mienicie, miał wolny wstęp do pałacu, jego ksišżki ukazy- wały się w skórzanych okładkach. Golam chciał mu coœ ważnego powiedzieć i siłš zacišgnšł go do ormiańskiej ka- wiarni, gdzie rozłożył na stoliku jakiœ tygodnik i z dumš w głosie powiedział - zobacz, co udało mi się wydruko- wać! Był to jego przekład wiersza Paula Eluarda. Mahmud rzucił okiem na wiersz i spytał - no i cóż w tym takiego? Jak to, oburzył się Golam, nic nie rozumiesz? Przeczytaj uważnie. Mahmud uważnie przeczytał, ale jeszcze raz zapy- tał - no i cóż w tym niezwykłego? Z czegoœ taki dumny? Człowieku, pienił się Golam, czy ty oœlepłeœ? Popatrz- Nastała pora smutku, noc czarna jak z sadzy, Że i œlepych nie godzi się wypędzać z domu. Czytajšc podkreœlał paznokciem na papierze każde sło- wo. Ile kosztowało mnie zabiegów, wołał podniecony, żeby to wydrukować, żeby przekonać Savak, że to może się uka- zać! W tym kraju, gdzie wszystko musi tchnšć optymiz- mem, kwitnšć, uœmiechać się, raptem - "nastała pora smutku"! MoŻesz to sobie wyobrazić? Golam miał minę zwycięzcy, szcZycił się swojš odwagš. Dopiero w tym momencie, patrzšc na skurczonš, przebie- głš twarz Golama, Mahmud po raz pierwszy uwierzył w nadcišgajšcš rewolucję. Zdawało mu się, że nagle zrozu- miał całš sprawę Golam przeczuwa zbliżajšcš się kata- strofę. Rozpoczšł swoje chytre manewry, zmienia front, próbuje oczyœcić się, składa daninę nacierajšcej sile, której groŸne kroki' już odbijajš się głuchym echem w jego strwożo- nym i osaczonym sercu. Na razie na szkarłatnš poduszkę, na której siada szach, Golam ukradkiem podłożył pinezkę. Nie jest to bomba wybuchowa, nie. Szach od tego nie zgi- nie, natomiast Golam poczuje się lepiej - wystšpił prze- ciw! Będzie teraz pokazywać tę pinezkę, opowiadać o niej, szukać wœród najbliższych uznania i pochwał, cieszyć się, że okazał niezależnoœć. Ale wieczorem opadły Mahmuda dawne wštpliwoœci. Spacerowali z bratem po pustoszejšcych ulicach. Mijali znużone, wygasłe twarze. Zmęczeni przechodnie spieszyli się do domów albo stali w milczeniu na przystankach. Jacyœ mężczyŸni siedzieli pod murem, drzemali opierajšc głowy na kolanach. Kto będzie robić tę twojš rewolucję? spytał Mahmud pokazujšc ich rękš. Przecież tu wszyscy œpiš. Ci sami ludzie, odpowiedział brat. Ci sami, których tu widzisz. Pewnego dnia wyrosnš im skrzydła. Ale Mahmud nie umiał sobie tego wyobrazić. ("Jednakże wczesnym latem sam zaczšłem odczuwać, że coœ się zmienia, coœ odżywa w ludziach, w powietrzu. Bardzo nieokreœlony to nastrój, trochę jak budzenie się z męczšcego snu. Na razie Amerykanie zmusili szacha, aby uwolnił z więzienia częœć intelektualistów. Szach jednak kręcił, jednych wypuszczał, innych zamykał. Ale najważ- niejsze, że musiał choćby na krok ustšpić, że w twardym systemie pojawiło się pierwsze pęknięcie, pierwsza szczeli- na. Wykorzystała to grupa ludzi, którzy chcieli odrodzić Organizację Pisarzy Iranu. Szach rozwišzał jš w roku szeœć- dziesištym dziewištym. W ogóle wszelkie, najbardziej nie- winne organizacje były zakazane. Istniał tylko Rastakhiz albo meczet. Tertium non datur. Ale rzšd nadal nie zgadzał się, aby literaci mieli swój zwišzek. Wobec tego zaczęły się tajne zebrania w domach prywatnych, najczęœciej w starych dworkach pod Teheranem, gdyż tam można się było najle- piej zakonspirować. Zebrania te nazywały się wieczorami kulturalnymi. Najpierw czytano poezje, a potem rozwijała się dyskusja o bieżšcej sytuacji. W dyskusjach mówiono, że cały wymyœlony przez szacha i jemu służšcy program roz- woju zawalił się ostatecznie, że wszystko przestaje funkcjo- nować, że rynek pustoszeje, a życie jest coraz droższe, że czyńsze mieszkaniowe pochłaniajš trzy czwarte zarobku, że nieudolna, ale chciwa elita rozgrabia kraj, że obce firmy wywożš ogromne pienišdze, że połowę dochodów z nafty zjadajš bezmyœlne zbrojenia. O tym wszystkim mówiło się coraz bardziej otwarcie i donoœnie. Pamiętam, że na jed- nym z tych wieczorów zobaczyłem po raz pierwszy ludzi, którzy ostatnio wyszli z więzienia. Byli to pisarze, nauko- wcy, studenci. Wpatrywałem się w ich twarze, chciałem dostrzec, jaki œlad zostawia na człowieku wielki strach i wielkie cierpienie. Odniosłem wrażenie, że w ich zachowa- niu było coœ nienormalnego. Poruszali się niepewnie oszoło- mieni œwiatłem i obecnoœciš innych. W stosunku do otocze- nia zachowywali czujny dystans, jakby w obawie, że zbliże- nie innego człowieka może skończyć się dla nich biciem. Jeden z nich wyglšdał okropnie, miał blizny od poparzeń na twarzy i dłoniach, chodził o lasce. Był studentem wy- działu prawa, w czasie rewizj‹ znaleziono u niego ulotki fedainów. Pamiętam, jak opowiadał, że Savakowcy wpro- wadzili go do dużej sali, gdzie jedna œciana była rozpalo- nym do białoœci żelazem. Na podłodze leżały szyny, na szy- nach stało na kółkach metalowe krzesło, do którego przy- wišzywali go rzemieniami. Savakowiec nacisnšł guzik i krzesło zaczęło posuwać się w stronę rozpalonej œciany. Był to powolny, skokowy ruch, co minutę o trzy centymet- ry naprzód. Obliczył, że droga do œciany będzie trwała dwie godziny, ale już po godzinie nie mógł wytrzymać tempe- ratury, zaczšł krzyczeć, że przyzna się do wszystkiego, choć nie miał do czego przyznać się, te ulotki znalazł na ulicy. Wszyscy słuchaliœmy w milczeniu, student płakał. Pamię- tam, że wołał - Boże, po coœ mnie pokarał tym strasznym kalectwem, jakim jest myœlenie! Dlaczego nauczyłeœ mnie myœleć, zamiast nauczyć bydlęcej pokory! W końcu zasłabł, musieli wynieœć go do drugiego pokoju. Jednakże inni, któ- rzy wyszli z lochów, najczęœciej milczeli, nie mówili słowa".) Ale Savak szybko wytropił miejsca tych spotkań. Pewnej nocy, kiedy opuœcili dworek i szli œcieżkš w stronę szosy, Mahmud usłyszał nagle szelest w przydrożnych krzakach. Za moment zrobił się tumult, posłyszał krzyki, ciemnoœć gwałtownie zgęstniała, poczuł potworne uderzenie w tył głowy. Zatoczył się, upadł twarzš na kamiennš œcieżkę i stracił przytomnoœć. Ocknšł się w ramionach brata. Przez spuchnięte, zalane krwiš oczy z trudem dostrzegł w ciemno- œciach jego szarš, potłuczonš twarz. Usłyszał jęki, ktoœ wzywał pomocy, w pewnej chwili rozpoznał głos studenta, który musiał dostać szoku, bo gdzieœ, jakby z głębi ziemi, powtarzał - dlaczego nauczyłeœ mnie myœleć! Dlaczego pokarałeœ mnie tym strasznym kalectwem! Mahmud wi- dział teraz, jak komuœ ze stojšcych przy nim zwisała złama- na ręka, widział klęczšcego obok człowieka, któremu z ust sšczyła się krew. Powoli zaczęli posuwać się zwartš groma- dš w stronę szosy umierajšc ze strachu, że zacznie się nowe katowanie. Rano leżał w swoim łóżku z owiniętš głowš i zeszytym czołem. Dozorca przyniósł mu gazetę, w której Mahmud przeczytał opis nocnego zajœcia. "Ubiegłej nocy w pobliżu Kan wielokrotnie karane wyrzutki społeczeństwa zorgani- zowały w jednym z okolicznych dworków odrażajšcš orgię. Patriotyczna ludnoœć miejscowa kilkakrotnie zwracała im uwagę na niestosownoœć i odpychajšcy sposób ich zacho- wania. Jednakże rozwydrzony gang zamiast dostosować się do słusznych uwag miejscowych patriotów, rzucił się na nich używajšc kamieni i pałek. Zaatakowana ludnoœć zmuszona była wystšpić w obronie własnej i przywrócić porzšdek panujšcy dotychczas w tamtych stronach!" Mahmud stękał, czuł, że ma goršczkę, dostawał zawrotów głowy. Wieczorem odwiedził go brat. Był przejęty, podnieco- ny. Nie patrzšc na rany Mahmuda i jakby zapomniawszy o nocnej napaœci, wyjšł z teczki obszerny maszynopis i pod- sunšł go choremu do czytania. Mahmud z trudem włożył okulary. Znowu list, powiedział zniechęcony i odłożył ma- szynopis, daj mi spokój! Ależ człowieku, upomniał go obu- rzony brat, przypatrz się dobrze, to poważna sprawa! I Ma- hmud, mimo obolałej głowy zmuszony do czytania, musiał po chwili przyznać, że była to rzeczywiœcie poważna i nie- zwykła sprawa. Miał przed sobš kopię listu, której trzej najbliżsi ludzie Mossadegha skierowali do szacha. Mah- mud przeczytał podpisy - Karim Sandżabi, Szahpur Bakh- tiar, Dariusz Foruhar. Wielkie nazwiska, pomyœlał, wielkie autorytety. Wszyscy byli w różnych latach więŸniami sza- cha, Bakhtiar był więŸniem szeœć razy. "Od roku 1953 - czytał Mahmud - Iran żyje w atmo- sferze terroru i strachu. Wszelka opozycja jest łamana w za- lšżku a jeżeli wyjdzie na œwiatło dzienne, jest topiona we krwi. Wspomnienie dni, kiedy można było dyskutować na ulicy, kiedy swobodnie sprzedawano ksišżki, kiedy w okre- sie Mossadegha wolno było manifestować, stało się w mia- rę upływu lat coraz bardziej odległym snem, który zaciera się już w pamięci. Wszelka działalnoœć, która choćby w naj- mniejszym stopniu budziła niechęć dworu, została zabro- niona. Lud jest skazany na milczenie, nie wolno mu powie- dzieć słowa, wyrazić opin, podnieœć protestu. Pozostała tylko jedna droga - walki podziemnej". Mahmud zagłębił się w rozdział pt. "Alarmujšca sytua- cja ekonomiczna, społeczna i moralna Iranu". Była tam mowa o rozkładzie gospodarki, o straszliwych nierównoœ- ciach społecznych, o zniszczeniu rolnictwa, o rozmyœlnym ogłupianiu społeczeństwa i depresji moralnej, w jakš został zepchnięty naród. "Ale milczenia i pozornej rezygnacji lu- du - czytał - nie należy tłumaczyć jako obojętnoœci ani tym bardziej jako pogodzenia się z istniejšcym stanem rze- czy. Sprzeciw może przybierać różne formy i tylko masy potrafiš wybrać formę odpowiadajšcš danej sytuacji". List był utrzymany w stanowczym tonie, brzmiał jak ultima- tum. Kończył się żšdaniem reform, demokracji i wolnoœci. Ci ludzie pójdš siedzieć, pomyœlał obolały i wycieńczony Mahmud odkładajšc list i poczuł w skroniach ogień gorš- czki. W kilka dni póŸniej przyszedł brat w towarzystwie męż- czyzny, któr‚go Mahmud nie znał. Był to robotnik z fabry- ki narzędzi w Karadżu. Mówił, że wszędzie jest coraz wię- cej strajków. Nigdy nie było ich tyle co w tym roku. Strajki sš zakazane i tępione, powiedział, ale ludzie nie majš inne- go wyjœcia, życie stało się nie do zniesienia. Savak kieruje zwišzkami zawodowymi i rzšdzi fabrykš, robotnik jest niewolnikiem. Płace rosnš, ale ceny rosnš jeszcze szybciej, coraz trudniej zwišzać koniec z końcem. Jego silne ręce wykonały w powietrzu taki ruch, jakby chciały się spotkać, ale jakaœ siła odepchnęła je od siebie. Powiedział, że robot- nicy Karadżu ruszyli w stronę Teheranu, aby w minister- stwie pracy domagać się wyższych zarobków. Naprzeciw wyjechało wojsko i otworzyło do nich ogień. Po obu stro- nach drogi jest odkryta pustynia, nie było gdzie uciekać. Ci, którzy to przeżyli, wrócili zabierajšc poległych i ran- nych. Zginęło siedemdziesięciu ludzi, a dwustu odniosło rany. Miasto chodzi w żałobie i czeka na godzinę zemsty. Dni szacha sš policzone, powiedział zdecydowanym gło- sem brat. Nie można latami masakrować bezbronnego na- rodu. Policzone? zdumiał się Mahmud unoszšc zabanda- żowanš głowę. Straciłeœ rozum? Widziałeœ jego armię? Oczy- wiœcie, że brat widział, pytanie było retoryczne. Mahmud stale oglšdał dywizje szacha w kinie i w telewizji. Parady, manewry, myœliwce, rakiety, lufy dział wymierzone prosto w serce Mahmuda. Patrzył z niechęciš na szeregi podsta- rzałych generałów wyprężajšcych się z wysiłkiem przed monarchš. Ciekawe, myœlał, jakby się zachowali, gdyby obok wybuchła prawdziwa bomba. Na pewno dostaliby zawału serca! Z każdym miesišcem ekran telewizora był coraz bardziej zatłoczony czołgami i moŸdzierzami. Mah- mud uważał, że jest to straszna siła, która złamie każdš przeszkodę, wszystko obróci w pył i w krew. Zaczęły się letnie, upalne miesišce. Pustynia, która ota- cza od południa Teheran, dyszała żarem. Mahmud czuł się już dobrze i postanowił zażywać wieczornych spacerów. Od dawna po raz pierwszy wyszedł na ulicę. Było już póŸ- no. Kršżył małymi, ciemnymi zaułkami w pobliżu gigan- tycznej, ponurej budowli, którš kończono w poœpiechu. Była to nowa siedziba Rastakhizu. Zdawało mu się, że wi- dzi w ciemnoœciach poruszajšce się postacie i słyszy, że ktoœ wychodzi z krzaków. Ale przecież tu nie ma żadnych krza- ków, próbował się uspokoić. Mimo to, wystraszony, skrę- cił w najbliższš przecznicę. Poczuł, że boi się, choć wiedział, że jego lęk nie ma żadnej okreœlonej przyczyny. Zrobiło mu się zimno i postanowił wrócić do domu. Szedł ulicš opada- jšcš w dół, w stronę œródmieœcia. Nagle posłyszał kroki idšcego za nim człowieka. Zdumiał się, ponieważ był prze- konany, że ulica jest pusta, że nie widział w pobliżu nikogo. Mimowolnie przyspieszył, ale ten z tyłu przyspieszył rów- nież. Jakiœ czas szli noga w nogę, rytmicznie, jak dwaj war- townicy. Mahmud postanowił przyspieszyć jeszcze bar- dziej. Szedł teraz krótkim, ostrym krokiem. Tamten zrob‹ł to samo, a nawet zaczšł się zbliżać. Lepiej, jeżeli zwolnię, zdecydował Mahmud szukajšc wyjœcia z pułapki. Ale strach był silniejszy niż rozsšdek i Mahmud, żeby oderwać się od tamtego, wydłużył jeszcze krok. Czuł, że cierpnie mu skóra. Bał się tamtego sprowokować. Mahmud myœlał, że w ten sposób odsuwa moment, w którym otrzyma uderzenie. Ale ten z tyłu był już zupełnie blisko, słyszał jego oddech, od- głos ich kroków odbijał się w tunelu ulicy jednym echem. Mahmud nie wytrzymał i zaczšł biec. Wtedy tamten puœcił się za nim w poœcig. Mahmud pędził, jego marynarka po- wiewała w powietrzu jak czarna choršg‹ew. Raptem zdał sobie sprawę, że do tamtego przyłšczajš się inni, słyszał za sobš dziesištki dudnišcych kroków, które posuwały się za nim z łoskotem nacierajšcej lawiny. Biegł dalej, ale zaczšł tracić oddech, był mokry, nieprzytomny, poczuł, że za chwi- lę runie na ziemię. Ostatkiem sił dopadł najbliższej bramy i uwiesił się na kratach opuszczonej żaluzji. Myœlał, że zaraz pęknie mu serce. Miał wrażenie, że obca pięœć przebiła mu żebra, wdar- ła się do œrodka i tam zadawała bolesne, ogłuszajšce ciosy, siała spustoszenie. W końcu zaczšł dochodzić do równowagi. Rozejrzał się. Na ulicy nie było żywej duszy, pod murem przemykał szary kot. Powoli, trzymajšc się za serce, Mahmud powlókł się do domu, rozbity, zgnębiony, pokonany. ("Wszystko zaczęło się od tej nocnej napaœci w‹osnš, kiedy wychodziliœmy z zebrania. Odtšd już bałem się, czu- łem strach. Strach często atakował mnie w najbardziej nie- oczekiwanym momencie, dopadał, kiedy byłem zupełnie nie- przygotowany. Było mi wstyd, ale nie umiałem sobie z tym poradzić. Bardzo zaczęło mi to przeszkadzać. Myœlałem z przerażeniem o tym, iż noszšc w sobie strach mimo woli jestem częœciš systemu opartego na strachu. Tak jest, po- wstał jakiœ straszliwy, ale nierozdzielny zwišzek między mnš a dyktatorem, jakaœ patologiczna symbioza. Przez mój strach stałem się podporš systemu, którego nie cier- piałem. Szach mógł liczyć na mnie, to znaczy mógł liczyć na mój strach, na to, że lęk mnie nie zawiedzie, a tym samym, że ja nie zawiodę jego monarszej kalkulacji, tej mianowicie, iż na głos z góry odpowiem skurczem strachu. Tak, reżim opierał się na mnie, nie mogę tego się wyprzeć. Gdybym umiał pozbyć się lęku, podkopałbym fundament, na któ- rym stał tron, przynajmniej podkopałbym w tej częœci, w jakiej mój lęk go podpierał i nawet tworzył, ale jeszcze nie umiałem tego zrobić".) Przez całe lato czuł się Ÿle, przyjmował obojętnie wieœci, które przynosił mu brat. Tymczasem wszyscy żyli już na wulkanie, każda iskra mogła rozniecić pożar. W mieœcie Kermanszah oszalały koń zaatakował ludzi. Jakiœ wieœniak przyjechał nim do miasta i uwišzał do drzewa rosnšcego na głównej ulicy. Koń wystraszył się samochodów, zerwał lejce i poranił kil- ka osób. W końcu zastrzelił go jakiœ żołnierz. Wokół za- bitego zwierzęcia zebrał się tłum. Przyszła policja i zaczęła rozpędzać zgromadzonych. W tłumie odezwał się jakiœ głos - ale gdzie była policja, kiedy koń tratował ludzi? I zaczęła się bójka. Policjanci otworzyli ogień. Ale tłum narastał. Miasto wrzało, ludzie zaczęli ustawiać barykady. Przyjecha- ło wojsko, komendant miasta ogłosił godzinę policyjnš. Myœlisz, że wiele brakowało, zapytał Mahmuda brat opo- wiadajšc mu to zdarzenie, żeby wybuchło tam powstanie? Ale ten, jak zawsze, uważał, że brat przesadza we wszy- stkim. Na poczštku wrzeœnia idšc alejš Rezy Khana Mahmud zauważył na ulicy poruszenie. Przed głównym wejœciem do uniwersytetu zobaczył z daleka ciężarówki wojskowe, heł- my, karabiny, żołnierzy w zielonych panterkach. Żołnierze łapali studentów i prowadzili ich do ciężarówek. Mahmud usłyszał krzyki, widział uciekajšcych ulicš młodych ludzi. Tak wyglšdała inauguracja roku akademickiego. Cofnšł się i skręcił w bocznš ulicę. Zobaczył przyklejonš do muru ulotkę, którš czytało kilku przechodniów. Była to kopia depeszy, którš adwokat Mostafa Bakher wysłał do premiera Amuzegara. "Z pewnoœciš wie Pan o tym, że w cišgu ostatnich dwu- dziestu lat kolejne rzšdy naruszajšc zasady wolnoœci sprawi- ły, że nasze uniwersytety przestały być miejscem nauczania. Zostały one przekształcone w twierdze wojskowe otoczone zasiekami z drutów kolczastych i rzšdzone przez policję. Mogło to wywoływać tylko gniew i rozczarowanie mło- dych, myœlšcych ludzi. Trudno więc dziwić się, że w cišgu tych lat uniwersytety w Teheranie i na prowincji były albo zamknięte, albo działały tylko częœciowo". Ludzie czytali ulotkę i rozchodzili się bez słowa. Nagle rozległo się wycie syren i Mahmud zobaczył, jak ulicš przejeżdżajš wojskowe ciężarówki pełne studentów. Stali na platformach otoczeni żołnierzami, œciœnięci, mieli ręce zwišzane sznurami. Widocznie łapanka skończyła się i Mahmud postanowił pójœć do brata, aby powiedzieć mu, że wojsko zrobiło na uniwersytecie obławę. W mieszkaniu brata zastał młodego mężczyznę, był to nauczyciel gimnaz- jalny Ferejdun Gandżi. Mahmud przypomniał sobie, że spotkał go pierwszy raz w czasie wieczoru kulturalnego, po którym pobiła ich policja. Brat wspominał kiedyœ, że następnego dnia Gandżi zjawił się w szkole, ale dyrektor, który wczeœniej już otrzymał telefon z Savaku, wyrzucił go z pracy krzyczšc, że jest chuliganem i awanturnikiem, któ- rego wstydzi się pokazać uczniom. dłuższy czas był bez- robotny i błškał się w poszukiwaniu zajęcia. Brat zdecydował, że pójdš na bazar, aby zjeœć obiad. W ciasnych i dusznych zaułkach w pobliżu bazaru Mah- mud zauważył wielu młodych ludzi, którzy odurzeni opium szli chwiejšc się i zataczajšc. Niektórzy siedzieli na chod- nikach patrzšc przed siebie szklanym, niewidzšcym wzro- kiem. Inni zaczepiali przechodniów, wyzywali ich i grozili pięœciš. Jak policja może to tolerować? spytał brata. Oczy- wiœcie że może, odparł brat, od czasu do czasu to towarzy- stwo staje się bardzo przydatne. Jutro dostanš parę groszy, dostanš pałki i pójdš bić studentów. PóŸniej prasa napisze o zdrowej, patriotycznej młodzieży, która na wezwanie part dała odpór warchołom i mętom społecznym gnież- dżšcym się w murach uniwersytetu. Weszli do restauracji i zajęli stolik na œrodku sali. jeszcze czekali na kelnera, kiedy Mahmud zauważył, że przy sšsied- nim stoliku siedzi dwóch krzepkich, rozleniwionych typów. Savakowcy! przebiegło mu przez myœl. Wiecie, powiedział do brata i Ferejduna, chodŸmy bliżej drzwi. Zmienili miej- sca, zaraz podszedł kelner. Ale w czasie, kiedy brat zama- wiał dania, wzrok Mahmuda trafił na siedzšcych obok dwóch zalotnie ubranych przystojniaków, trzymajšcych się za ręce. Savakowcy, którzy udajš pedałów! pomyœlał z lę- kiem i obrzydzeniem. Wolałbym usišœć pod oknem, zapro- ponował bratu, chcę zobaczyć, jak żyje bazar. Przeszli do nowego stolika. Ledwie jednak zaczęli jeœć, kiedy na salę wkroczyło trzech mężczyzn. Bez słowa, jakby z góry mieli to ustalone, rozlokowali się przy tym samym oknie, z któ- rego Mahmud miał widok na bazar. jesteœmy obserwo- wani, odezwał się szeptem i jednoczeœnie zauważył skiero- wane w swojš stronę podejrzliwe spojrzenia kelnerów, któ- rych uwagę zwróciło, że Mahmud i jego towarzysze już trzeci raz zmienili miejsca. Pomyœlał, że być może ich właœ- nie kelnerzy uważajš za Savakowców przesiadajšcych się z jednego końca sali w drugi w poszukiwaniu swojej ofiary. Stracił apetyt, jedzenie rosło mu w ustach. Odstawił talerz i dał głowš znak do wyjœcia. Dotarli do domu brata i stamtšd postanowili udać się samochodem w góry, żeby na chwilę wydostać się z męczš- cego miasta i odetchnšć œwieżym powietrzem. Jechali na północ, przez pachnšcš jeszcze cementem dzielnicę nowo- bogackich - Shemiran, mijali luksusowe okazałe wille i pałacyki, komfortowe restauracje i domy mody, przestron- ne ogrody, ekskluzywne kluby z basenami i kortami. W tym miejscu każdy metr kwadratowy pustyni (bo wokół rozciš- gała się pustynia) kosztował setki, jeœli nie tysišce dolarów, a i tak trudno było go kupić. Był to zaczarowany œwiat eli- ty dworskiej, inna ziemia, inna planeta. W pewnej chwili utknęli w kolumnie znieruchomiałych aut. Gdzieœ w przo- dzie, ale nie było widać gdzie, musiała powstać jakaœ prze- szkoda. Stali długo, bez widoków na dalszš jazdę. Znowu wojna buldożerów! stwierdził brat. Zaparkowali samochód na chodniku i dalej poszli piechotš. Po kwadran- sie powolnego marszu zobaczyli w perspektywie ulicy wzno- szšce się pod niebo tumany pyłu. Wzdłuż ulicy stały zakra- towane wozy policyjne, a dalej widać było czarny, porusza- jšcy się tłum. Mahmud usłyszał krzyki i jęki. Przejechała ciężarówka i zobaczył, że wiezie ona przykryte szmatami zwłoki dwóch ludzi. Dobiegł go suchy odgłos strzałów. Kie- dy podeszli bliżej, zobaczył ponad głowami tłumu, jak pięć żółtych, masywnych buldożerów tratuje dzielnicę lepianek. Potem zobaczył kobiety, które z krzykiem rzucały się pod buldożery, bezradnych kierowców zatrzymujšcych co chwi- lę maszyny i policjantów odpędzajšcych pałkami ludzi, któ- rzy własnym ciałem zastawiali swoje liche lepianki. ("To jest właœnie wojna buldożerów, powiedział mi wów- czas brat, trwa od kilku miesięcy. Wypędzajš biedotę, ponie- waż elita chce się tu budować. Tu jest najlepsze powietrze w mieœcie i tę dzielnicę ochraniajš koszary. Działki, na któ- rych stojš te slumsy, zostały już rozdzielone, trzeba tylko wygonić mieszkańców i zburzyć ich domy. W ten sposób Shemiran rozbije otaczajšcy go pierœcień nędzy i superdziel- nica będzie mogła rozwijać się dalej ku pożytkowi ludzi sto- jšcych najbliżej tronu. Ale mimo wszystko, dodał brat, nie idzie im to łatwo. Wœród mieszkańców tych lepianek fedaini zorganizowali prawdziwy ruch oporu. Przekonasz się, że stšd właœnie zacznie się pierwszy szturm na pałac".) Ale Mahmud uważał brata za entuzjastę i nie wierzył tym przepowiedniom. Wrócili do samochodu i próbowali doje- chać do gór bocznymi uliczkami. W końcu dotarli na miej- sce i zagłębili się w skalne rumowiska. usiedli w cieniu po- chyłej skały i wtedy Gandżi wyjšł z torby mały magneto- fon, włożył do niego kasetę i nacisnšł plastikowy klawisz. Mahmud usłyszał niski, bezbarwny głos: "W imię Allacha litoœciwego, miłoœciwego! Ludzie! ObudŸcie się! Od dziesięciu lat szach mówi o rozwoju. Ale cały naród jest pozbawiony rzeczy najbardziej podstawowych. Szach czyni dziœ obietnice na następnych dwadzieœcia pięć lat. Ale naród wie, że obietnice szacha sš pustym słowem. Rolnict- wo zostało zrujnowane, pogorszyła się sytuacja robotni- ków i chłopów, niezależnoœć gospodarki jest fikcjš. I czło- wiek ten oœmiela się mówić o rewolucji! Cóż to za rewolu- cja, która sparaliżowała siły narodu, która uzależniła na- ród i jego kulturę od obcej mu dyktatury? Wzywam studen- tów. robotników, chłopów, kupców i rzemieœlników, aby przystšpili do walki, aby tworzyli ruch oporu, i chcę was zapewnić, że reżim ten jest bliski upadku. Ludzie! ObudŸcie się! W imię Allacha litoœciwego, miłoœciwego!" W głoœniku zapadła cisza. Czyj to głos? spytał Mahmud. To mówi Chomeini, odparł Gandżi. Gandżi przywołał Mahmudowi œwiat, który w jego œwia- domoœci dawno się zatarł. Meczety, mułłowie, Koran, islam, Mekka. Mahmud, podobnie jak jego przyjaciele i znajomi, od lat już nie był w meczecie. Uważał się za racjonalistę i sceptyka, wszelka bigoteria budziła w nim niechęć, nie modlił się i nie wierzył. ("W czasie tego spotkania Gandżi powiedział nam, że jest przemytnikiem kaset. Należał do grupy ludzi, którzy trudnili się przemytem kaset z apelami Chomeiniego. Cho- meini przebywał wówczas na zesłaniu w małym irackim miasteczku Nadżaf. Był tam wykładowcš w medresie. Tam też nagrywano na kasety jego apele. Nic o tym dawniej nie wiedział, a trwało to od lat, wszystko było dobrze zakonspi- rowane. W swoich apelach Chomeini atakował każde wy- stšpienie, każde posunięcie szacha. Były to krótkie, kilku- zdaniowe komentarze mówione prostym, dobitnym języ- kiem, zrozumiałe dla wszystkich i łatwe do zapamiętania. Każdy apel zaczynał się i kończył wezwaniem do Allacha oraz formułš - ludzie, obudŸcie się! Kasety te były prze- mycane przez granicę, często drogš okrężnš, przez Paryż i Rzym. Gandżi mówił wówczas, że dla zmylenia Savaku wiele tych apeli było umieszczonych na końcówkach taœm z nagraniami różnych zespołów bitowych. Taœmy były do- starczane umówionym ludziom, jednym z nich był właœnie Gandżi. Oni zanosili je do meczetów i oddawali mułłom. W ten sposób mułłowie otrzymywali instruktaż - co majš głosić w czasie kazań i jak postępować. Można by napisać całš rozprawę o roli kasety magnetofonowej w rewolucji irańskiej. Dla mnie wszystko to było wówczas sensacjš, nie zdawałem sobie sprawy z zasięgu szyickiej konspiracji, a myœlę, że szach również nie umiał sobie tego wyobrazić, nawet jeżeli dochodziły go na ten temat jakieœ informacje. Tego dnia zrozumiałem, że istnieje obok mnie jakiœ inny, podziemny œwiat, którego nie znam i prawie nic o nim nie wiem".) Wrócili do miasta. W następnych tygodniach pojawiły się nowe manifesty i listy protestacyjne. Odbywały się tajne odczyty i dyskusje. W listopadzie powstał komitet obrony praw człowieka i podziemne zwišzki studenckie. Mahmud czasami odwie- dzał pobliskie meczety, widział w nich tłumy ludzi, ale panujšcy tam klimat gorliwej nabożnoœci pozostał mu obcy, nie umiał nawišzać z tym œwiatem żadnego emocjonalnego kontaktu. Swojš drogš, mówił sobie, do kogo ci ludzie ma- jš się zwrócić, gdzie pójœć? Większoœć z nich nie umiała na- wet czytać i pisać. Przed rokiem, może nawet przed miesiš- cem, przyszli do wielkiego miasta z zagubionych na pustyni i w górach wiosek, gdzie nic nie zmieniło się od tysišca lat. ZnaleŸli się w œwiecie niepojętym dla nich i wrogim, który ich oszukuje i wyzyskuje, który nimi pogardza. Szukajš dla siebie schronienia, szukajš ulgi i obrony. Wiedzš jedno, że w tej nowej i tak całkowicie nieprzychylnej rzeczywistoœci tylko Allach jest ten sam co na wsi, co wszędzie, co zawsze. Dużo teraz czytał, tłumaczył na perski Londona i Kiplin- ga. Przypominajšc sobie londyńskie lata, myœlał, jak Euro- pa jest różna od Azji, i powtarzał słowa Kiplinga: "Wschód jest Wschodem i Zachód - Zachodem i te dwa œwiaty ni- gdy się nie spotykajš". Nie spotkajš i nie zrozumiejš. Azja odrzuci każdy przeszczep z Europy jak obce ciało. Europej- czycy mogš się oburzać, ale niewiele to zmieni. W Europie epoki zmieniajš się, nowa wypiera poprzedniš, co jakiœ czas ziemia oczyszcza się z przeszłoœci, człowiekowi naszego stulecia trudno zrozumieć jego przodków. Tutaj jest ina- czej, tu przeszłoœć jest równie żywotna jak terażniejszoœć, nieobliczalny i okrutny wiek kamienia łupanego współist- nieje z chłodnym, wyrachowanym wiekiem elektroniki, żyjš one w tym samym człowieku, który jest w równym stopniu potomkiem Dżyngis-chana co uczniem Edisona, o ile, oczy- wiœcie, że œwiatem Edisona w ogóle kiedyœ się zetknšł. Pewnej nocy, na poczštku stycznia, Mahmud usłyszał łomotanie do drzwi. Zerwał się z łóżka. ("Był to mój brat. Widziałem, że jest niesłychanie przeję- ty. jeszcze w korytarzu powiedział jedno słowo - masak- ra! Nie chciał usišœć, chodził po pokoju, mówił bardzo chaotycznie. Powiedział, że dzisiaj na ulicach Qomu poli- cja strzelała do ludnoœci. Wymienił liczbę pięciuset zabi- tych. Zginęło dużo kobiet i dzieci. Poszło o sprawę, która wydawała się błaha. W dzienniku <> ukazał się arty- kuł atakujšcy Chomeiniego. Pisał go ktoœ z pałacu lub z rzšdu. Autor artykułu nazywał Chomeiniego cudzoziem- cem, co w naszych wyobrażeniach ma zabarwienie pogard- liwe. Kiedy gazeta dotarła do Qom, które jest miastem Chomeiniego, ludzie zaczęli gromadzić się na ulicach i roz- trzšsać sprawę. Potem poszli na główny plac, który zaraz otoczyła policja. Policjanci pojawili się również na dachach. Przez jakiœ czas nic nie działo się, może trwały konsultacje z Teheranem. Następnie jakiœ oficer wezwał ludzi, aby się rozeszli, ale nikt nie drgnšł. Zapanowała cisza. W tej ciszy z dachów i ulic wychodzšcych na plac rozległy się strzały, mundurowi otworzyli ogień. Na placu powstała panika, ludzie chcieli uciekać, ale nie mieli gdzie, ulice były zablo- kowane przez strzelajšcš policję. Cały plac jest zasłany trupami, mówił brat. Z Teheranu przyszły posiłki i teraz trwajš w mieœcie aresztowania. Zginęli zupełnie niewinni ludzie, powiedział, ich jedynym przestępstwem było to, że stali na placu. Pamiętam, że następnego dnia cały Teheran był poruszony, czuło się, że nadcišgajš jakieœ czarne i strasz- ne dni".) Martwy płomień Kres panowaniu szacha położyła rewolucja. Zburzyła ona pałac i pogrzebała monarchię. Zdarzenie to zaczęło się od pozornie drobnego błędu, jaki popełniła cesarska wła- dza. Władza uczyniła fałszywy krok i w ten sposób skazała się na zagładę. Zwykle przyczyn rewolucji szuka się w warunkach obiek- tywnych - w powszechnej biedzie, w ucisku, w gorszšcych nadużyciach. Ale spojrzenie to, choć trafne, jest jednostron- ne. Takie bowiem warunki istniejš w stu krajach, a jednak rewolucje wybuchajš rzadko. Potrzebna jest œwiadomoœć biedy i œwiadomoœć ucisku, przekonanie, że bieda i ucisk nie sš naturalnym porzšdkiem œwiata. Ciekawe, że w tym wypadku samo doœwiadczenie, choćby najbardziej dotkli- we, nie jest wcale wystarczajšce. Konieczne jest słowo, nie- zbędna jest myœl objaœniajšca. Dlatego tyrani bardziej niż petardy i sztyletu bojš się słów, nad którymi nie sprawujš kontroli, słów kršżšcych luŸno, podziemnie, buntowniczo, słów nie ubranych w galowe mundury, nie opatrzonych oficjalnš pieczęciš. Ale bywa, że właœnie takie słowa w mun- durze i z pieczęciš wywołujš rewolucję. Należy rozróżniać rewolucję od rewolty, zamachu stanu, przewrotu pałacowego. Zamach i przewrót można zaplano- wać, rewolucję - nigdy. Jej wybuch, godzina tego wybu- chu, zaskakuje wszystkich, nawet tych, którzy do niej dš- żyli. Stajš oni zdumieni wobec żywiołu, który nagle pojawił się i burzy wszystko na swojej drodze. Burzy tak bezwzględ- nie, że na koniec może zniszczyć hasła, które powołały go do życia. Błędne jest mniemanie, że narody krzywdzone przez hi- storię (a takich jest większoœć) żyjš nieustannš myœlš o re- wolucji, że widzš w niej rozwišzanie najprostsze. Każda rewolucja jest dramatem, a człowiek instynktownie unika sytuacji dramatycznych. Nawet jeżeli znajdzie się w takiej sytuacji, goršczkowo szuka z niej wyjœcia, dšży do spokoju i najczęœciej - do codziennoœci. Dlatego rewolucje nigdy nie trwajš długo. Sš one broniš ostatecznš i jeżeli lud de- cyduje się po niš sięgnšć, to dlatego, że długotrwałe do- œwiadczenie nauczyło go, iż nie pozostawiono mu innego wyjœcia. Wszystkie inne próby skończyły się przegranš, wszystkie inne œrodki zawiodły. Każdš rewolucję poprzedza stan ogólnego wyczerpania i na tym tle - pobudzonej agresji. Władza nie znosi naro- du, który jš irytuje, naród nie cierpi władzy, której nienawi- dzi. Władza roztrwoniła już całe zaufanie, ma puste ręce, naród utracił już resztki cierpliwoœci i zaciska pięœci. Panuje klimat napięcia i coraz bardziej przygniatajšcej dusznoœci. Zaczynamy ulegać psychozie grozy. Nadcišga wyładowa- nie. Czujemy to. Jeœli chodzi o technikę walki, historia zna dwa typy re- wolucji. Pierwszy to rewolucja szturmujšca, drugi - rewo- lucja oblegajšca. W wypadku rewolucji szturmujšcej o dal- szych jej losach, o jej powodzeniu, decyduje głębokoœć pier- wszego uderzenia. Uderzyć i zajšć jak największy teren! Jest to ważne, ponieważ rewolucja tego typu, będšc najbardziej gwałtownš, jest zarazem najbardziej powierzchownš. Prze- ciwnik został pobity, ale ustępujšc zachował częœć sił. Bę- dzie kontratakować, zmuszać zwycięzców do odwrotu. Dla- tego im pierwsze uderzenie jest głębsze, tym większy obszar, mimo ustępstw, będzie można ocalić. W rewolucji sztur- mujšcej pierwszy etap jest najbardziej radykalny. Następ- ne, dalsze sš już powolnym, ale nieustannym cofaniem się do tego punktu, w którym obie siły - zbuntowana i zacho- wawcza - osišgnš ostateczny kompromis. Inaczej w wypa- dku rewolucji oblegajšcej: tu pierwsz uderzenie jest zwykle słabe, z trudem domyœlamy się, że zapowiada ono katak- lizm. Ale wkrótce wydarzenia nabierajš tempa i dramaty- zmu. Bierze w nich udział coraz więcej i więcej ludzi. Mury, za którymi chroni się władza, stopniowo kruszš się i pęka- jš. O powodzeniu rewolucji oblegajšcej decyduje determi- nacja zbuntowanych. Ich siła woli i wytrwałoœć. Jeszcze jeden dzień! Jeszcze jeden wysiłek! W końcu bramy ustšpiš. Tłum wdziera się do œrodka i œwięci swój triumf. To władza prowokuje rewolucję. Na pewno nie czyni te- go œwiadomie. A jednak jej styl życia i sposób rzšdzenia stajš się w końcu prowokacjš. Następuje to wówczas, kie- dy wœród ludzi elity ugruntuje się poczucie bezkarnoœci. Wszystko nam wolno, wszystko możemy. Jest to złudzenie, ale nie pozbawione racjonalnych podstaw. Rzeczywiœcie przez jakiœ czas wyglšda to tak, jakby wszystko mogli. Skandal za skandalem, jedno bezprawie po drugim ucho- dzš im na sucho. Lud milczy, jest cierpliwy i ostrożny. Boi się, nie czuje jesz‡ze własnej siły. Ale równoczeœnie prowa- dzi drobiazgowy rachunek krzywd i w pewnym momencie dokonuje podsumowania. Wybór tego momentu jest naj- większš zagadkš histor. Dlaczego wypadł on w tym dniu, a nie w innym? Dlaczego przysp‹eszyło go to wydarzenie, a nie inne? Przecież wczoraj jeszcze władza pozwalała sobie na gorsze ekscesy, a jednak nikt nie reagował. Cóżem ta- kiego uczynił, pyta zaskoczony władca, że się tak nagle zbiesili? Otóż uczynił: nadużył cierpliwoœci ludu. Ale gdzie przebiega granica tej cierpliwoœci, jak jš okreœlić? W każ- dym wypadku odpowiedŸ będzie inna, o ile w ogóle moż- na tu cokolwiek ustalić. Pewne jest tylko, że władcy, któ- rzy wiedzš o istnieniu takiej granicy i potrafiš jš respek- tować, mogš liczyć na długie panowanie. Ale nie jest ich wielu. W jaki sposób szach naruszył owš granicę i wydał wyrok na samego siebie? Poszło o artykuł w gazecie. Nieostrożne słowo może wysadzić w powietrze największe imperium, władza powinna o tym wiedzieć. Niby wie, niby czuwa, ale w jakiejœ chwili zawodzi jš instynkt samozachowawczy, pewna siebie i zadufana popełnia błšd arogancji i ginie. 8 stycznia 1978 w rzšdowej gazecie "Etelat" ukazał się artykuł atakujšcy Chomeiniego. W tym czasie Chomeini przebywał na emigracji, stamtšd zwalczał szacha. Prze- œladowany przez despotę, potem wygnany z kraju, był bo- żyszczem i sumieniem ludu. Zniszczyć mit Chomeiniego oznaczało zniszczyć œwiętoœć, zrujnować nadzieje skrzyw- dzonych i poniżonych. I taka właœnie była intencja arty- kułu. Co należy napisać, aby skończyć przeciwnika? Najlepiej dowieœć, że to człowiek obcy. W tym celu tworzymy katego- rie prawdziwej rodziny. My tutaj, ty i ja, władza i naród, jesteœmy prawdziwš rodzinš. Żyjemy w zgodzie, dobrze nam i swojsko. Mamy wspólny dach, wspólny stół, umiemy się porozumieć, jeden drugiemu zawsze pomoże. Niestety, nie jesteœmy sami. Dookoła pełno obcych, którzy chcš zbu- rzyć nasz spokój i zajšć nasz dom. Kim jest obcy? Obcy to przede wszystkim ktoœ gorszy i jednoczeœnie - ktoœ niebez- pieczny. Gdyby tylko był gorszy, ale zachowywał się bier- nie! Gdzie tam! On będzie mšcić, warcholić i niszczyć. Bę- dzie skłócać, tumanić i rozbijać. Obcy czyha na ciebie, jest sprawcš twoich nieszczęœć. W czym siła obcego? W tym, że stojš za nim obce siły. Obce siły mogš być nazwane albo nie nazwane, ale jedno jest pewne - sš potężne. To znaczy sš potężne, jeżeli je lekceważymy, natomiast jeżeli jesteœmy czujni i prowadzimy walkę, jesteœmy od nich silniejsi. A te- raz spójrzcie na Chomeiniego. Ten jest obcy. Jego dziadek pochodził z Ind, można więc zadać pytanie - czyim inte- resom służy wnuk tego dziadka cudzoziemca? To była pierw- sza częœć artykułu. Druga była poœwięcona zdrowiu. Jak to dobrze, że jesteœmy zdrowi! Bo nasza prawdziwa rodzina jest również rodzinš zdrowš. Zdrowš na ciele i umyœle. Komu to zawdzięczamy? Zawdzięczamy naszej władzy, która zapewniła nam dobre, szczęœliwe życie i dlatego jest najlepszš władzš pod słońcem. Wobec tego któż może sprze- ciwiać się takiej władzy? Tylko ten, kto jest niespełna ro- zumu. Skoro jest to najlepsza władza, trzeba być wariatem, żeby z niš walczyć. Zdrowe społeczeństwo musi izolować takich pomyleńców, wysyłać ich do miejsca odosobnienia. Jak to dobrze, że szach wyrzucił Chomeiniego z kraju, ina- czej trzeba by go zamknšć w domu dla umysłowo chorych. Kiedy gazeta z tym artykułem dotarła do Qom, ludzi ogarnęło wzburzenie. Zaczęli gromadzić się na ulicach i pla- cach. Kto umiał czytać, czytał na głos innym. Poruszeni ludzie tworzyli coraz większe grupy, krzyczeli i dyskuto- wali, namiętnoœciš Irańczyków jest nie kończšce się dy- skutowanie w byle jakim miejscu, o byle jakiej porze dnia i nocy. Grupy najbardziej tym dyskutowaniem rozognione zaczęły działać jak magnes, przycišgać coraz to nowych gapiów i słuchaczy, w końcu na głównym placu zgromadził się wielki tłum. A to jest właœnie to, czego najbardziej nie lubi policja. Kto dał zgodę na tak wielki thzm? Nikt. Takiej zgody nie było. Kto dał zgodę na wznoszenie okrzyków? Kto pozwolił wymachiwać rękami? Policja z góry wie, że sš to pytania retoryczne i że po prostu musi wzišć się do pracy. Teraz najważniejszš chwilš, która zdecyduje o losach kraju, szacha i rewolucji, jest ta, kiedy wysłany z posterun- ku policjant zbliża się do stojšcego na skraju tłumu czło- wieka i podniesionym głosem każe mu iœć do domu. I polic- jant, i człowiek z tłumu to zwykli, anonimowi ludzie, a jed- nak ich spotkanie ma znaczenie historyczne. Obaj sš ludŸ- mi dorosłymi, coœ przeżyli, majš swoje doœwiadczenia. Doœwiadczenie policjanta: jeżeli na kogoœ krzyknę i pod- niosę pałkę, ten zdrętwieje z przerażenia, a potem zacznie uciekać. Doœwiadczenie człowieka z tłumu: na widok zbli- żajšcego się policjanta zamieniam się w strach i zaczynam uciekać. Na podstawie tych doœwiadczeń układamy dalszy scenariusz: policjant krzyczy, człowiek ucieka, za nim pierz- chajš inni, plac pustoszeje. A jednak tym razem wszystko dzieje się inaczej. Policjant krzyczy, ale człowiek nie ucieka. Stoi i patrzy na policjanta. Jest to spojrzenie czujne, jeszcze z odrobinš lęku, ale zarazem twarde i bezczelne. Tak jest! Człowiek z tłumu patrzy bezczelnie na ubranš w mundur władzę. Nie rusza się z miejsca. Potem rozglšda się dooko- ła, widzi spojrzenia innych. Sš podobne: czujne, jeszcze z odrobinš lęku, ale już twarde i nieustępliwe. Nikt nie ucie- ka, mimo że policjant cišgle jeszcze krzyczy, aż w końcu przychodzi chwila, kiedy milknie i na moment zapada ci- sza. Nie wiemy, czy policjant i człowiek z tłumu zdali już sobie sprawę z tego, co zaszło. Że człowiek z tłumu przestał się bać i że to jest właœnie poczštek rewolucji. Od tego ona się zaczyna. Dotychczas, ilekroć ci dwaj ludzie zbliżali się do siebie, natychmiast zjawiał się między nimi ktoœ trzeci. Był to strach. Strach zjawiał się jako sojusznik policjanta i wróg człowieka z tłumu. Narzucał swoje prawo, rozstrzy- gał o wszystkim. A teraz ci dwaj znaleŸli się sam na sam - strach zniknšł, zapadł się pod ziemię. Dotšd stosunek między nimi był pełen emocji. Była to mieszanina agresji, pogardy, wœciekłoœci i lęku: Ale teraz, kiedy ustšpił strach, ten przewrotny i nienawistny zwišzek nagle rozpadł się, coœ się wypaliło, coœ zgasło. Ci dwaj stali się sobie obojętni, nawzajem nieprzydatni, każdy mógł pójœć w swojš stronę. Toteż policjant odwraca się i zaczyna iœć ociężałym kro- kiem w stronę posterunku, natomiast człowiek z tłumu po- zostaje na placu i jakiœ czas odprowadza wzrokiem znikajš- cego wroga. Strach: zaborcze, żarłoczne zwierzę, które w nas siedzi. Nie daje o sobie zapomnieć. Cišgle nas obezwładnia i torturuje. Cišgle domaga się strawy, cišgle musimy go karmić. Sami dbamy, aby pożywienie było najlepsze. Jego ulubione potra- wy to - ponure plotki, złe wieœci, paniczne myœli, koszmar- ne obrazy. Spoœród tysišca plotek, wieœci i myœli wybieramy zawsze najgorsze, a więc te, które strach najbardziej lubi. Aby go zaspokoić, aby ugłaskać potwora. Oto widzimy człowieka, który słuchajšc innego ma bladš twarz i porusza się niespokojnie. Cóż się stało? On karmi swój strach. A jeże- li nie mamy żadnego pożywienia? Goršczkowo je wymyœla- my. A jeżeli nie możemy wymyœlić (co zdarza się rzadko)? Pędzimy do innych, szukamy ludzi, pytamy, słuchamy i zbie- ramy wieœci tak długo, aż znowu zaspokoimy nasz strach. Wszystkie ksišżki o wszystkich rewolucjach zaczynajš się od rozdziału, który mówi o zgniliŸnie władzy upadajš- cej albo o nędzy i cierpieniach ludu. A przecież powinny one zaczynać się od rozdziału z dziedziny psycholog- o tym, jak udręczony, zalękniony człowiek nagle przeła- muje strach, przestaje się bać. Powinien być opisany cały ten niezwykły proces, który czasem dokonuje się w jednej chwili, jak wstrzšs, jak oczyszczenie. Człowiek pozbywa się strachu, czuje się wolny. Bez tego nie byłoby rewolucji. Policjant wraca na posterunek i składa komendantowi meldunek. Komendant wysyła strzelców i nakazuje im za- jšć pozycje na dachach domów otaczajšcych plac. Sam jedzie samochodem do centrum miasta i przez głoœniki wzy- wa tłum do rozejœcia. Nikt jednak nie chce go słuchać. Wówczas cofa się w bezpieczne miejsce i wydaje rozkaz otwarcie ognia. Ulewa kul z broni maszynowej spada na głowy ludzi. Wybucha panika, powstaje tumult, kto może - ucieka. Potem strzelanina cichnie. Na placu pozostajš zabici. Nie wiadomo, czy szachowi pokazano zdjęcia tego placu, które zrobiła policja w chwilę po masakrze. Powiedzmy, że pokazano. Powiedzmy, że nie pokazano. Szach bardzo du- żo pracował, mógł nie mieć czasu. Jego dzień zaczynał się o siódmej rano, a kończył o północy. Właœciwie wypoczy- wał tylko zimš, kiedy jechał na narty do St Moritz. Ale i tam pozwalał sobie ledwie na dwa, trzy zjazdy, a potem wracał do rezydencji i pracował. Wspominajšc te historie Madame L. mówi, że szachowa zachowywała się w St Mo- ritz bardzo demokratycznie. Jako dowód pokazuje mi foto- grafię, na której widać szachowš stojšcš w kolejce do wy- cišgu. Ot, tak, po prostu - stoi oparta o narty, zgrabna, przyjemna kobieta. A przecież, mówi Madame L., oni mieli tyle pieniędzy, że mogła zażšdać, aby zbudowali wycišg tylko dla niej! Zmarłych owijajš tu w białe przeœcieradła i kładš na drewniane mary. Ci, którzy niosš mary, idš szybkim kro- kiem, czasem podbiegajš truchtem, sprawia to wrażenie wielkiego poœpiechu. Cały kondukt spieszy się, słychać krzyki i lamenty, wœród żałobników panuje niepokój i zde- nerwowanie. Jakby zmarły drażnił ich swojš obecnoœciš, jakby chcieli natychmiast oddać go ziemi. Potem na grobie rozkładajš jadło i odbywa się stypa. Kto tędy przechodzi, będzie zaproszony, otrzyma posiłek. Jeżeli nie jest głodny, dostanie tylko owoc - jabłko lub pomarańczę, ale coœ powinien zjeœć. Nazajutrz rozpoczyna się okres rozpamiętywań. Ludzie rozpamiętujš życie zmarłego, jego dobre serce i prawy charakter. Trwa to czterdzieœci dni. Czterdziestego dnia w domu zmarłego zbiera się rodzina, przyjaciele i znajomi. Wokół domu gromadzš się sšsiedzi, cała ulica, cała wieœ, tłum ludzi. Jest to tłum rozpamiętujšcy, tłum lamentujšcy. Ból i żal osišgajš swojš przejmujšcš kulminację, swoje ża- łobne, rozpaczliwe crescendo. Jeœli była to œmierć natural- na, zgodna z kolejš ludzkiego losu, w tym zgromadzeniu, które może trwać całš dobę, po kilku godzinach ekstatycz- nych, rozdzierajšcych wyładowań zapanuje nastrój otępia- łej i pokornej rezygnacji. Ale jeœli była to œmierć gwałtow- na, œmierć przez kogoœ zadana, ludzi opanowuje duch od- wetu, pragnienie zemsty. W atmosferze rozszalałego gnie- wu i rozjštrzonej nienawiœci pada nazwisko zabójcy- sprawcy nieszczęœcia. I choć może on być daleko od tego miejsca, wierzy się, że w tym momencie musi zadrżeć ze strachu: tak, jego dni sš już policzone. Naród, gnębiony przez despotę, spychany do roli przed- miotu, degradowany, szuka dla siebie schronienia, szuka miejsca, w którym mógłby się okopać, odgrodzić, być sobš. Jest mu to niezbędne, aby zachować swojš odrębnoœć, swo- jš tożsamoœć, nawet po prostu - swojš zwyczajnoœć. Ale cały naród nie może wyemigrować, dlatego odbywa on wędrówkę nie w przestrzeni, lecz w czasie, wraca do prze- szłoœci, która wobec utrapień i zagrożeń otaczajšcej go rzeczywistoœci wydaje się być rajem utraconym. I odnajdu- je swoje schronienie w dawnych zwyczajach, tak dawnych i tak przez to œwiętych, że władza obawia się z nimi walczyć. Dlatego też pod pokrywkš każdej dyktatury następuje- wbrew niej i przeciw niej - stopniowe odradzanie dawnych obyczajów, wierzeń i symboli. Nabierajš one nowego sen- su, nowych, wyzywajšcych znaczeń. Zrazu jest to proces nieœmiały i często potajemny, ale w miarę jak dyktatura staje się coraz bardziej nieznoœna i ucišżliwa, wzrasta jego siła i zasięg. Można usłyszeć krytyczne opinie, że jest to powrót do œredniowiecza. Bywa i tak. Ale najczęœciej jest to forma, w jakiej lud wyraża swojš opozycję. Ponieważ wła- dza głosi, że jest symbolem postępu i nowoczesnoœci, poka- żemy, że nasze wartoœci sš inne. Jest w tym więcej politycz- nej przekory niż chęci powrotu do zapomnianego œwiata przodków. Niech tylko życie stanie się lepsze, wnet stary obyczaj utraci swojš emocjonalnš treœć i stanie się tym, czym był - rytualnš formš. Takim zwyczajem, który pod wpływem ducha narastajš- cej opozycji zmienił się nagle w akt polityczny, stał się ów obrzšdek wspólnego rozpamiętywania zmarłych w czter- dzieœci dni po ich œmierci. Uroczystoœć rodzinno-sšsiedzka zaczęła się przekształcać w wiece protestacyjne. Czterdzie- stego dnia po wypadkach w Qom w wielu miastach Iranu zebrali się w meczetach ludzie, aby rozpamiętywać tych, którzy padli ofiarš masakry. Z tej okazji w Tebrizie doszło do takiego napięcia, że w mieœcie wybuchło powstanie. Tłum ruszył na ulice, domagał się œmierci szacha. Wkro- czyło wojsko, które utopiło miasto we krwi. Zginęło kilku- set ludzi, było tysišce rannych. Po czterdziestu dniach mia- sta okrywajš się żałobš - nastšpił czas rozpamiętywania masakry w Tebrizie. W jednym z nich - w Isfahanie - roz- paczajšcy i gniewny tłum wychodzi na ulice. Wojsko otacza manifestantów i otwiera do nich ogień. Znowu padajš za- bici. Mija następnych czterdzieœci dni - teraz w dziesišt- kach miast gromadzš się tłumy żałobne, aby rozpamięty- wać tych, którzy padli w Isfahanie. Jeszcze raz manifestacje i masakry. Potem, po czterdziestu dniach, to samo powta- rza się w Meszhedzie. Następnie w Teheranie. I znowu w Teheranie. Na koniec właœciwie we wszystkich miastach. W ten sposób rewolucja irańska rozwija się w rytmie wybuchów następujšcych po sobie co czterdzieœci dni. Co czterdzieœci dni - eksplozja rozpaczy, gniewu i krwi. Za każdym razem eksplozja coraz straszliwsza - za każdym razem coraz większe tłumy i coraz więcej ofiar. Mechanizm terroru zaczšł działać w odwrotnym kierunku. Terror sto- suje się po to, aby zastraszyć. Tymczasem terror władzy pobudzał naród do dalszej walki, do nowych szturmów. Odruch szacha był typowy dla każdego despoty: najpierw uderzyć i stłumić, potem zastanowić się - co dalej. Naj- pierw pokazać muskuł, pokazać siłę, potem ewentualnie dowodzić, że ma się także głowę. Władzy despotycznej za- leży na tym, aby uważano jš za silnš, znacznie mniej - aby podziwiano jej mšdroœć. Zresztš, czym w rozumieniu de- spoty jest mšdroœć? Umiejętnoœciš stosowania siły. Mšdry jest ten kto wie, jak i kiedy uderzyć. To cišgłe manifestowa- nie siły jest koniecznoœciš, gdyż podporš wszelkiej dykta- tury sš najniższe instynkty, jakie wyzwala ona u podwład- nych - lęk, agresja wobec bliŸniego, lokajstwo. Instynkty te najskuteczniej rozbudza strach, a Ÿródłem strachu jest lęk przed siłš. Despota jest przekonany, że człowiek jest istotš podłš. Podli ludzie zapełniajš jego dwór, stanowiš jego otoczenie. Sterroryzowane społeczeństwo przez długi czas zachowuje się jak bezmyœlny i uległy motłoch. Wystarczy ich karmić, a będš posłuszni. Trzeba dać im rozrywkę, a będš szczęœli- wi. Arsenał chwytów politycznych jest bardzo ubogi, nie zmienia się od tysięcy lat. Stšd tylu amatorów w polityce, tylu przekonanych, że potrafiš rzšdzić, byle dać im władzę. Ale zdarzajš się też rzeczy zaskakujšce. Oto nakarmiony i ubawiony tłum przestaje być posłuszny. Zaczyna doma- gać się czegoœ więcej niż rozrywki. Chce wolnoœci, żšda sprawiedliwoœci. Despota jest zdumiony. Rzeczywistoœć do- maga się, aby zobaczyć człowieka w całej jego pełni, w ca- łym bogactwie. Ale taki człowiek zagraża dyktaturze, jest jej wrogiem i dlatego gromadzi ona siły, aby go znisz- czyć. Dyktatura, choć gardzi ludem, zabiega o jego uznanie. Mimo że jest ona bezprawiem, a raczej - ponieważ jest bezprawiem, dba o pozory legalnoœci. Jest na tym punkcie niezmiernie drażliwa, chorobliwie przeczulona. Ponadto dolega jej (co prawda głęboko skrywane) poczucie niepew- noœci. Nie szczędzi więc starań, aby dowodzić sobie i in- nym, jakim to cieszy się wsparciem i aprobatš ludu. Nawet jeœli sš to tylko pozory wsparcia - będzie odczuwać sa- tysfakcję. Cóż z tego, że pozory? Cały œwiat dyktatury jest pełen pozorów. Również szach odczuwał potrzebę aprobaty. Toteż kiedy w Tebrizie pochowano ostatnie ofiary masakry, w mieœcie zorganizowano manifestację poparcia dla monarchy. Na wielkich błoniach zgromadzono aktywistów part szacha - Rastakhiz. Nieœli oni portrety swojego lidera, na któ- rych nad głowš monarchy było namalowane słońce. Na trybunie zjawił się cały rzšd. Do zgromadzonych przemó- wił premier Jamshid Amuzegar. Mówca zastanawiał się, jak to jest, że kilku anarchistów i nihilistów potrafi zburzyć jednoœć narodu i zakłócić jego spokojne życie. Kładł nacisk na małš liczebnoœć owych wywrotowców. "Jest ich tak mało, że nawet trudno mówić o grupie. To garstka ludzi". Na szczęœcie, powiedział, z całego kraju płynš słowa potę- pienia dla tych, którzy chcš zrujnować nasze domy i nasz dobrobyt. Po czym uchwalono rezolucję poparcia dla sza- cha. Po skończonej manifestacji jej uczestnicy przemykali się ukradkiem do domu. Większoœć odwieziono autobusa- mi do sšsiednich miast, skšd zostali przywiezieni na tę oka- zję do Tebrizu. Po tej manifestacji szach poczuł się lepiej. Zdawało się, że zaczyna stawać na nogach. Dotšd grał kartami poznaczo- nymi krwiš. Teraz postanowił zagrać kartami, które sš czyste. Żeby zyskać sympatię ludu, usunšł kilku oficerów, którzy dowodzili oddziałami strzelajšcymi do mieszkań- ców Tebrizu. Wœród generałów rozległ się pomruk niezado- wolenia. Żeby uspokoić generałów, rozkazał strzelać do mieszkańców Isfahanu. Lud odpowiedział wybuchem gnie- wu i nienawiœci. Chciał uspokoić lud, więc usunšł szefa Savaku. Savak ogarnęło przerażenie. Żeby udobruchać Savak, pozwolił im aresztować, kogo chcš. I tak zakolami, zakosami, kluczšc i zygzakujšc, krok po kroku zbliżał się do przepaœci. Zarzucajš szachowi, że nie okazywał zdecydowania. Poli- tyk, mówiš, powinien być zdecydowany. Ale zdecydowany na co? Szach był zdecydowany, żeby utrzymać się na tronie, i aby to osišgnšć, próbował wszystkich możliwoœci. Próbo- wał strzelać i próbował demokratyzować, to zamykał, to wypuszczał na wolnoœć, jednych usuwał, innych awanso- wał, raz groził, innym razem chwalił. Wszystko na próżno. Po prostu ludzie nie chcieli więcej szacha, nie chcieli takiej władzy. Szacha zgubiła jego próżnoœć. Uważał się za ojca naro- du, tymczasem naród wystšpił przeciw niemu. Szach bar- dzo to przeżywał, czuł się dotknięty. Chciał za wszelkš cenę (niestety, również za cenę krwi) przywrócić dawny, latami hołubiony obraz szczęœliwego ludu, który bije pokłony wdzięcznoœci swojemu dobroczyńcy. Ale zapomniał, że ży- jemy w czasach, kiedy narody domagajš się praw, a nie łaski. Być może zgubiło go również to, że traktował sam siebie zbyt dosłownie, zbyt serio. Na pewno wierzył, że lud go wielbi, że uważa za swojš najwyższš i najlepszš czšstkę. Nagle zobaczył lud zbuntowany. Było to dla niego zaskaku- jšce i niepojęte. Nie wytrzymał tego nerwowo, uważał, że musi natychmiast reagować. Stšd jego decyzje tak gwałtow- ne, histeryczne, szalone. Zabrakło mu pewnej dozy cynizmu. Mógłby wówczas powiedzieć: manifestujš? Trudno, niech manifestujš! Ile tak mogš manifestować? Pół roku? Rok? Myœlę, że wytrzymam. W każdym razie nie ruszę się z pała- cu. I ludzie, rozczarowani i zgorzkniali, chcšc nie chcšc, wró- ciliby w końcu do domu, ponieważ trudno oczekiwać, aby ktoœ zgodził się spędzić całe życie w pochodach manifestacyj- nych. Nie umiał czekać. A w polityce trzeba umieć czekać. Także zgubiło go to, że nie znał własnego kraju. Całe ży- cie spędził w pałacu. Jeżeli opuszczał pałac, to z takim uczu- ciem, z jakim z ciepłej izby wystawiamy głowę na mróz. Wyjrzeć na moment i szybko z powrotem! Tymczasem ży- ciem wszystkich pałaców rzšdzš te same deformujšce i nisz- czšce prawa. Tak było od niepamiętnych czasów, tak jest i będzie. Można zbudować dziesięć nowych pałaców, ale natychmiast zacznš panować w nich identyczne prawa, ja- kie istniały w pałacach wzniesionych pięć tysięcy lat temu. Jedynym wyjœciem jest traktować pałac jako miejsce poby- tu czasowego, tak jak traktujemy tramwaj albo autobus. Wsiadamy na przystanku, jakiœ czas jedziemy, ale potem jednak wysiadamy. I bardzo dobrze jest pamiętać, aby wy- sišœć na właœciwym przystanku, aby go nie przejechać. Najtrudniejsze: żyjšc w pałacu wyobrazić sobie inne ży- cie. Na przykład - własne życie, ale bez pałacu poza nim. Człowiek będzie miał zawsze trudnoœci w przedstawieniu sobie takiej sytuacji. W końcu jednak znajdš się tacy, któ- rzy zechcš mu w tym pomóc. Niestety, czasem przy tej okazji ginie wiele ludzi. Problem honoru w polityce. De Gaulle - człowiek honoru. Przegrał referendum, uporzšd- kował biurko, opuœcił pałac i nigdy do niego nie wrócił. Chciał rzšdzić pod warunkiem, że akceptuje go większoœć. W momencie, kiedy większoœć odmówiła mu uznania- odszedł. Ale ilu jest takich? Inni będš płakać, a nie ruszš się, zamęczš naród, a nie drgnš. Wyrzuceni przez jedne drzwi, wrócš drugimi, zrzuceni ze schodów, zacznš wczoł- giwać się ponownie. Będš tłumaczyć się, płaszczyć, kłamać i kokietować - byle zostać, albo - byle wrócić. Będš po- kazywać ręce - proszę, nie ma na nich krwi. Ale sam fakt, że trzeba te ręce pokazać, okrywa najwyższš hańbš. Będš pokazywać kieszenie - proszę, mało tam czego. Ale sam fakt pokazywania kieszeni - jakże upokarzajšcy. Szach, kiedy opuszczał pałac - płakał. Na lotnisku - znowu pła- kał. Potem tłumaczył w wywiadach, ile ma pieniędzy i że ma mniej, niż myœlš. Jakie to wszystko żałosne, jakie marne. Całymi dniami włóczyłem się po Teheranie. Właœciwie bez sensu, bez celu. Uciekałem przed pustkš mojego poko- ju, która mnie męczyła, a także przed natrętnš, napastliwš czarownicš - mojš sprzštaczkš. Cišgle domagała się pie- niędzy. Brała moje czyste, wyprasowane koszule, które dostawałem z pralni, wrzucała do wody, mięła, wieszała na sznurku i żšdała pieniędzy. Za co? Że zniszczyła mi koszu- le? Spod czadoru nadal wystawała jej wycišgnięta, chuda ręka. Wiedziałem, że nie ma pieniędzy. Ale ja też nie mia- łem. Tego nie mogła zrozumieć. Człowiek, który przyjechał z dalekiego œwiata, musi być bogaty. Właœcicielka hotelu roz- kładała ręce: nie mogę nic poradzić. Skutki rewolucji, mój panie, ta kobieta ma teraz władzę! Właœcicielka traktowała mnie jako swojego naturalnego sojusznika, jako kontrre- wolucjonistę. Uważała, że mam poglšdy liberalne, lIiberało- wie zaœ, jako ludzie œrodka, byli najbardziej zwalczani. Wy- bieraj między Bogiem a Szatanem! Oficjalna propaganda domagała się od każdego wyraŸnej deklaracji, zaczynał się bowiem okres czystek i tego, co nazywali patrzeniem każ- demu na ręce. Na tych wędrówkach po mieœcie minšł mi grudzień. Nadszedł Sylwester 1979. Zadzwonił kolega, że urzšdzajš wspólny wieczór, prawdziwš, choć dyskretnie zamaskowa- nš zabawę i żebym do nich przyszedł. Ale odmówiłem, po- wiedziałem, że mam inne plany. Jakie plany? zdumiał się, bo rzeczywiœcie - co można było robić w Teheranie w taki wieczór? Plany dziwne, odparłem, i było to najbliższe praw- dy. Postanowiłem, że w noc sylwestrowš pójdę pod amba- sadę amerykańskš. Zobaczę, jak o tej porze będzie wyglš- dać miejsce, o którym w tym czasie mówił cały œwiat. I tak zrobiłem. Wyszedłem z hotelu o jedenastej, a nie miałem daleko - może dwa kilometry drogi, wygodnej, bo w dół miasta. Było przejmujšco zimno, wiał suchy, mroŸny wiatr, widocznie w górach szalała zamieć. Szedłem pustymi ulica- mi, ani przechodniów, ani żadnych patroli, tylko na placu Vallahd siedział przy straganie sprzedawca orzeszków tak zakutany w ciepłe szale jak nasze sprzedawczynie jesieniš na Polnej. Wzišłem od niego torebkę orzeszków i dałem mu garœć rialsów, dużo, bo był to mój prezent gwiazdkowy. Nie zrozumiał. Odliczył należnoœć, a resztę zwrócił mi z poważ- nš, godnš minš. W ten sposób mój gest, który miał pomóc w jakimœ chwilowym bodaj zbliżeniu z jedynym człowie- kiem napotkanym w wymarłym i lodowatym mieœcie, zo- stał odtršcony. Poszedłem więc dalej oglšdajšc coraz bar- dziej marniejšce wystawy sklepów, skręciłem w Takhte- -Jamshid, minšłem spalone kino, spalony bank, pusty hotel i ciemne biura lin lotniczych. W końcu dotarłem do am- basady. W dzień miejsce to przypomina wielki jarmark, ruchliwe koczowisko, jakiœ gwarny, polityczny lunapark, gdzie można się wyszumieć i wykrzyczeć. Można tu przyjœć, nawyzywać możnych tego œwiata i nic się człowiekowi nie stanie. Toteż nie brak chętnych, kłębiš się tutaj wielkie tłumy. Ale teraz, a zbliżała się północ, nie było nikogo. Chodziłem jak po rozległej, wymarłej scenie, którš dawno opuœcił ostatni aktor. Pozostały tylko niedbale rozstawione dekoracje i jakiœ niesamowity nastrój porzuconego przez ludzi miejsca. Wiatr poruszał strzępami transparentów i ło- motał o wielkie malowidło, na którym stado szatanów grza- ło się przy ogniu piekielnym. Gdzieœ dalej Carter w gwiaŸ- dzistym cylindrze potrzšsał workiem złota, a obok niego natchniony imam Ali przygotowywał się do męczeńskiej œmierci. Na platformie, z której egzaltowani mówcy za- grzewali tłumy do gniewu i oburzenia, stał mikrofon i ba- terie głoœników. Widok tych niemych głoœników jeszcze bardziej pogłębiał wrażenie pustki i martwoty. Podszedłem do głównej bramy. Jak zawsze była zamknięta na łańcuch i kłódkę, bo zamka, który wyłamali szturmujšcy ambasadę, nikt póŸniej nie naprawił. Przed bramš, oparci o ceglany, wysoki mur, stali skuleni z zimna dwaj młodzi wartownicy z automatami na ramieniu - studenci lin imama. Miałem wrażenie, że drzemiš. W głębi, między drzewami, stał oœwie- tlony budynek, w którym przebywali zakładnicy. Ale mi- mo że wpatrywałem się w okna, nikt się w nich nie pojawił, żadna postać ani żaden cień. Spojrzałem na zegarek. Była północ, w każdym razie północ w Teheranie, zaczynał się Nowy Rok, gdzieœ na œwiecie biły zegary i szumiał szam- pan, panowała radoœć i uniesienie, w rozjarzonych, koloro- wych salach trwał wielki bal. Działo się to jakby na innej planecie, z której nie dochodziły tu nawet nikłe odgłosy, nie docierał ani promień œwiatła. Stojšc teraz i marznšc za- czšłem się nagle zastanawiać, dlaczego jš opuœciłem i przy- szedłem tutaj, w to najbardziej opustoszałe i przygnębiajš- ce miejsce. Nie wiem. Po prostu dziœ wieczorem pomyœla- łem, że w tym miejscu powinienem być. Nikogo tu nie zna- łem - ani tych pięćdziesięciu Amerykanów, ani tych dwóch Irańczyków, nawet nie mogłem się z nimi porozumieć. Mo- że myœlałem, że coœ się tu stanie? Ale nie zdarzyło się nic. Zbliżała się rocznica wyjazdu szacha i upadku monarch. Z tej okazji można było obejrzeć w telewizji dziesištki fil- mów o rewolucji. W jakiœ sposób były do siebie podobne. Powtarzały się te same obrazy i sytuacje. Akt pierwszy składał się ze scen przedstawiajšcych ogromny pochód. Trudno opisać rozmiary takiego pochodu. Jest to rzeka ludzi, szeroka, wzburzona, która płynie bez końca, toczy się głównš ulicš od œwitu przez cały dzień. Potop, gwałtow- ny potop, który za chwilę pochłonie i zatopi wszystko. Las podniesionych, rytmicznie wygrażajšcych pięœci, groŸny las. tłumy œpiewajšce, tłumy wołajšce - œmierć szachowi! Mało zbliżeń, mało portretów. Operatorzy sš zafascynowa- ni widokiem tej napierajšcej lawiny, sš porażeni rozmiarem zjawiska, które widzš, jakby znaleŸli się u stóp Mount Everestu. W cišgu ostatnich miesięcy rewolucji te pochody manifestujšce, milionowe, szły ulicami wszystkich miast. Były to tłumy bezbronne, ich siłę stanowiła liczebnoœć i za- ciekła, niezachwiana determinacja. Wszyscy wyszli na ulice, to niezwykłe, jednoczeœnie wyrojenie się całych miast było fenomenem rewolucji irańskiej. Akt drugi jest najbardziej dramatyczny. Operatorzy stojš z kamerami na dachach domów. Scenę, która dopiero się zacznie, będš filmować z góry, z lotu ptaka. Najpierw po- kazujš nam, co dzieje się na ulicy. A więc stojš tu dwa czołgi i dwa wozy pancerne. Na jezdni i chodnikach żołnierze w hełmach i panterkach zajęli już pozycję do strzału. Cze- kajš. Teraz operatorzy pokazujš, że zbliża się manifestacja. Najpierw ledwie jš widać w dalekiej perspektywie ulicy, ale zaraz zobaczymy jš wyraŸnie. Tak, to czoło pochodu. Idš mężczyŸni, ale idš też kobiety z dziećmi. Sš ubrani na biało. Ubrani na biało - to znaczy gotowi na œmierć. Operatorzy pokazujš nam ich twarze, jeszcze żywe. Ich oczy. Dzieci, już zmęczone, ale spokojne, ciekawe, co się będzie działo. Tłum, który idzie prosto na czołgi i nie zwalnia, nie staje, tłum w hipnozie, zaklęty? lunatyczny? jakby niczego nie widział, jakby wędrował przez bezludnš ziemię, tłum, który w tym momencie zaczšł już wchodzić do nieba. Teraz obraz drży, bo drżš ręce operatorów, a w głoœnikach słychać łoskot, strzelaninę, gwizdanie kul i krzyk. Zbliżenie żołnierzy, któ- rzy zmieniajš magazynki. Zbliżenie wieżyczki czołgu, która miota się w lewo i w prawo. Zbliżenie oficera, komiczne, któremu hełm spadł na oczy. Zbliżenie jezdni, potem gwał- towny lot kamery po œcianie domu z naprzeciwka, po da- chu, po kominie, jasna przestrzeń, jeszcze kraniec chmury, puste klatki i ciemnoœć. Napis na ekranie mówi, że były to ostatnie zdjęcia tego operatora, ale że inni ocaleli i zostawili œwiadectwo. Trzeci akt przedstawia sceny z pobojowiska. Leżš zabici, ktoœ ranny czołga się w stronę bramy, pędzš karetki pogoto- wia, biegajš jacyœ ludzie, kobieta krzyczy, wycišga ręce, krępy, spocony mężczyzna próbuje dŸwignšć czyjeœ ciało. Tłum cofnšł się, rozproszony, chaotyczny odpływa bocz- nymi uliczkami. Nisko nad dachami przelatuje helikopter. Kilka ulic dalej zaczšł się już normalny ruch, codzienne życie miasta. Jeszcze pamiętam takš scenę: idzie manifestacja. Kiedy przechodzi koło szpitala, w tłumie zapada cisza. Chodzi o to, żeby chorzy mieli spokój. Albo inny widok: na końcu pochodu idš chłopcy i zbierajš do koszyków œmieci. Droga, którš przeszła manifestacja, musi być czysta. Fragment filmu: dzieci wracajš ze szkoły. Słyszš strzelaninę. Biegnš prosto pod kule, tam gdzie wojsko strzela do manifestan- tów. Wyrywajš z zeszytów kartki i maczajš je w rozlanej na chodniku krwi. Trzymajšc te kartki w powietrzu, biegnš ulicami pokazujšc je przechodnioem. To znak ostrzegawczy - uważajcie, tam strzelajš! Kilka razy powtarzali film zro- biony w Isfahanie. Przez wielki plac przechodzi manifes- tacja, widać morze głów. Nagle ze wszystkich stron wojsko otwiera ogień. Tłum rzuca się do ucieczki, tumult, krzyki, bezładna bieganina, w końcu plac pustoszeje. I oto w mo- mencie, kiedy zniknęli ostatni uciekajšcy odsłaniajšc nagš płaszczyznę ogromnego placu, widzimy, że na samym œrod- ku pozostał beznogi inwalida w wózku. Też chce uciekać, ale jedno koło ma nieruchome (na filmie nie widać, dlacze- go jest nieruchome). Rozpaczliwie popycha rękami wózek, bo kule œwiszczš dokoła, tak że odruchowo chowa głowę w ramiona, ale nie może odjechać, kręci się w jednym miej- scu. Jest to widok tak szokujšcy, że żołnierze na moment przestajš strzelać, jakby czekali na specjalny rozkaz. Zapa- da cisza. Widzimy szeroki, pusty plan i tylko w głębi ledwie widoczna, zgarbiona postać, z tej odległoœci jakby ranny, konajšcy owad, samotny człowiek, który jeszcze walczy uchwycony w zaciskajšcš się sieć. Nie trwa to długo. Zno- wu strzelajš, majšc już przed sobš tylko jeden cel, po chwili ostatecznie nieruchomy, który pozostanie na œrodku placu przez godzinę czy dwie, jak pomnik. Operatorzy nadużywajš planów ogólnych. W ten sposób gubiš szczegóły. A przecież poprzez szczegóły można poka- zać wszystko. W kropli jest cały wszechœwiat. Szczególne jest nam bliższe niż ogólne, łatwiej nawišzujemy z nim kon- takt. Brakuje mi zbliżeń ludzi, którzy idš w pochodzie. Bra- kuje mi rozmów. Ten człowiek, który idzie w pochodzie, ileż jest w nim nadziei! On idzie, bo na coœ liczy. On idzie, wie- rzšc, że załatwi jakšœ sprawę, nawet kilka spraw. Jest pe- wien, że poprawi swój los. Idzie myœlšc - no, jeœli wygra- my, nikt więcej nie będzie mnie traktować jak psa. Myœli o butach. Całej rodzinie kupi dobre buty. Myœli o miesz- kaniu. Jeżeli wygramy, zacznę mieszkać po ludzku. Nowy œwiat: on, zwykły człowiek, będzie znać ministra i wszy- stko przez niego załatwi. Ale co tam minister! Sami stwo- rzymy komitet i weŸmiemy władzę! Ma także myœli i plany, które nie sš zbyt jasne, zbyt wyraŸne, ale wszystkie sš dob- re, wszystkie budzš otuchę, bo majš najważniejszš zale- tę - będš spełnione. Czuje się podniecony, czuje, jak wzbiera w nim siła, ponieważ idšc tak - uczestniczy, po raz pierwszy trzyma los w swoich rękach, po raz pierwszy bierze udział, na coœ wpływa, o czymœ decyduje, j e s t. Kiedyœ widziałem, jak tworzy się pochód. Ulicš, która prowadzi do lotniska, szedł człowiek i œpiewał. Była to pieœń o Allachu - Allach Akbar! Miał piękny, donoœny głos, o wspaniałej, przejmujšcej barwie. Szedł nie zwracajšc uwagi na nic, na nikogo. Poszedłem za nim, chciałem po- słuchać tego œpiewu. Za chwilę przyłšczyła się gromadka dzieci bawišcych się na ulicy. Też zaczęły œpiewać. Potem jakaœ grupa mężczyzn, potem - z boku i nieœmiało - kilka kobiet. Kiedy było już około stu idšcych, tłum zaczšł się szybko zwiększać, właœciwie w postępie geometrycznym. Tłum przycišga tłum, jak zauważył Canetti. Oni tutaj lubiš być w tłumie, tłum ich wzmacnia, dodaje wartoœci. Wyra- żajš się poprzez tłum, szukajš tłumu, widocznie w tłumie pozbywajš się czegoœ, co noszš w sobie, kiedy sš sami i z czym nie czujš się dobrze. Na tej samej ulicy (kiedyœ nazywała się Szacha Rezy, te- raz - Engelob) stary Ormianin prowadzi sprzedaż przy- praw korzennych i suszonnych owoców. Ponieważ wnętrze sklepu jest ciasne i zagracone, kupiec rozkłada swoje towa- ry na ulicy, na chodniku. Stojš tu worki, kosze i słoje ro- dzynek, migdałów, daktyli, orzeszków, oliwek, imbiru, gra- natu, tarniny, pieprzu, prosa i dziesištka innych specjałów, których nazwy ani przeznaczenia nie znam. Z daleka, na tle szarych, odrapanych tynków, wyglšda to jak barwna i suta paleta, jak malarska kompozycja zrobiona z gustem i fanta- zjš. W dodatku raz po raz kupiec zmienia układ kolorów, bo czasem brunatne daktyle stojš obok pastelowych arachi- dów i zielonych oliwek, innym razem białe, kształtne mig- dały zajmujš miejsce mięsistych daktyli, a tam, gdzie stało złociste proso, czerwieni się stos pieprzowych stršków. Chodzę oglšdać te pomysły kolorystyczne nie tylko dla samych wrażeń. Codzienne losy tej wystawy sš dla mnie również Ÿródłem informacji o tym, co będzie działo się w polityce. Ulica Engelob jest bowiem bulwarem demon- strantów. Jeżeli rano nie ma wystawy, to znaczy, że Ormia- nin przygotował się na goršcy dzień - będzie manifestacja. Wolał ukryć swoje przyprawy i owoce, żeby nie zdeptał ich przechodzšcy tłum. Muszę brać się do pracy - ustalić, kto będzie manifestować i o co. Jeœli natomiast idšc ulicš En- gelob widzę z daleka, jak wszystkimi kolorami jarzy się paleta Ormianina, wiem, że będzie to dzień zwyczajny, spo- kojny, bez zdarzeń i że z czystym sumieniem mogę pójœć do Leona na szklaneczkę whisky. Idšc dalej ulicš Engelob. Jest tu piekarnia, w której moż- na kupić œwieży, goršcy chleb. Chleb w Iranie ma kształt dużego, płaskiego placka. Piec, w jakim piekš te placki, jest trzymetrowš studniš wykopanš w ziemi, o œcianach wyłożo- nych szamotem. Na dnie pali się ogień. Jeżeli kobieta zdra- dzi męża, wrzucajš jš do takiej płonšcej studni. W piekarni pracuje Razak Naderi, ma dwanaœcie lat. Ktoœ powinien zrobić film o Razaku. Majšc dziewięć lat chłopiec przyje- chał do Teheranu szukać pracy. W swojej wsi, koło Zanjan (tysišc kilometrów od stolicy), zostawił matkę, dwie młod- sze siostry i trzech młodszych braci. Odtšd miał utrzymy- wać rodzinę. Wstaje o czwartej rano i klęka przy otworze pieca. W piecu huczy ogień, bije straszny żar. Długim prę- tem Razak przylepia placki do szamotowych œcian i pilnuje, aby wyjšć je w porę. Tak pracuje do dziewištej wieczór. Zarobione pienišdze wysyła matce. Jego majštek: torba podróżna i koc, którym okrywa się w nocy. Razak cišgle zmienia pracę i często jest bezrobotny. Wie, że nie może o to nikogo winić. Po prostu po trzech, czterech miesišcach zaczyna bardzo tęsknić do matki. Jakiœ czas mocuje się z tym uczuciem, ale potem wsiada w autobus i jedzie do swojej wsi. Chciałby być z matkš jak najdłużej, ale nie mo- że, musi pracować, jest jedynym żywicielem rodziny. Wraca więc do Teheranu, ale tam, gdzie pracował, jest już zatrud- niony ktoœ inny. Razak idzie więc na plac Gomruka, gdzie zbierajš się bezrobotni. Jest to targ tanich ršk, kto tu przy- chodzi, sprzedaje się za najmniejsze pienišdze. A jednak Razak czeka tydzień albo dwa, zanim ktoœ weŸmie go do pracy. Cały dzień stoi na placu, marznie, moknie i czuje głód. W końcu zjawi się jakiœ człowiek, który zwróci na niego uwagę. Razak jest szczęœliwy - znowu pracuje. Ale radoœć mija szybko, wkrótce zaczyna bardzo tęsknić, więc znowu jedzie do matki i znowu wróci na ten plac. Obok Razaka istnieje wielki œwiat - œwiat szacha, rewolucji, Chomeiniego i zakładników. Wszyscy o nim mówiš. A prze- cież œwiat Razaka jest większy. Jest on tak wielki, że Razak błšdzi po nim i nie umie znaleŸć z niego wyjœcia. Ulica Engelob jesieniš i zimš roku 1978. Przechodzš tędy wielkie nieustajšce manifestacje protestacyjne. Podobnie dzieje się we wszystkich wielkich miastach. Bunt ogarnia cały kraj. Rozpoczynajš się strajki. Strajkujš wszyscy, staje przemysł i transport. Mimo dziesištków tysięcy ofiar, na- pór cišgle się wzmaga. Ale szach pozostaje na tronie, pałac nie ustępuje. Każda rewolucja to zmaganie się dwóch sił: struktury i ruchu. Ruch atakuje strukturę, dšży do jej zniszczenia, struktura broni się, chce unicestwić ruch. Obie te siły, jed- nakowo potężne, majš różne właœciwoœci. Właœciwoœciš ruchu jest jego spontanicznoœć, żywiołowa, dynamiczna ekspansywnoœć i - krótkotrwałoœć. Natomiast właœciwoœ- ciš struktury jest bezwładnoœć, odpornoœć, zdumiewajšca, niemal instynktowna zdolnoœć przetrwania. Strukturę jest stosunkowo łatwo powołać do życia, nieporównanie trud- niej - zniszczyć. Może ona znacznie przeżyć wszystkie racje, które uzasadniały jej powstanie. Utworzono wiele słabych, właœciwie fikcyjnych państw. Ale państwo jest już strukturš i żadne z nich nie będzie wykreœlone z mapy. Istnieje jakby œwiat struktur, wspierajš się one nawzajem. Niech tylko zostanie zagrożona jakaœ struktura, natych- miast inne, pokrewne, ruszš jej na pomoc. Cechš struktury jest też sprzyjajšca przetrwaniu elastycznoœć. Napierana, przyciskana, potrafi się œcieœnić, wcišgnšć brzuch i czekać, aż przyjdzie moment, kiedy będzie mogła znowu się roz- przestrzenić. Ciekawe, że ponowne rozprzestrzenianie na- stępuje dokładnie w tych kierunkach, z których nastšpił odwrót. Słowem dšżeniem każdej struktury jest powrót do status quo, uważanego za najlepszy, idealny. W tym także wyraża się bezwładnoœć struktury. Zdolna jest ona do działań tylko według raz zaprogramowanego kodu. Jeżeli dać jej nowy program - nie drgnie, nie zareaguje. Będzie czekać na program poprzedni. Struktura potrafi się też zachować jak wańka-wstańka. Niby upadnie, a wnet pod- nosi się znowu. Ruch, który nie zna tych właœciwoœci struk- tury, długo się z niš boryka, potem słabnie, w końcu ponosi porażkę. Teatr szacha. Szach był reżyserem, chciał stworzyć teatr na najwyższym, œwiatowym poziomie. Lubił widownię, chciał się podobać. Brakło mu jednak zrozumienia, czym jest sztuka, czym jest mšdroœć i wyobraŸnia reżysera, my- œlał, że wystarczy mieć tytuł i pienišdze. Miał do dyspozycji ogromnš scenę, na której akcja mogła rozgrywać się w wie- lu miejscach jednoczeœnie. Na tej scenie postanowił wysta- wić sztukę pt. "Wielka Cywilizacja". Za bajońskie sumy sprowadził z zagranicy dekoracje. Były to wszelkiego typu urzšdzenia, maszyny, aparaty, całe góry cementu, kabli i wyrobów plastikowych. Znacznš częœć dekoracji stano- wiły rekwizyty wojenne - czołgi, samoloty, rakiety. Szach chodził po scenie zadowolony i dumny. Słyszał, jak z gęsto rozstawionych głoœników płynš słowa uznania i pochwały. Œwiatła reflektorów omiatały dekoracje, potem zatrzymy- wały się na postaci szacha. Stał lub poruszał się w ich bla- sku. Był to teatr jednego aktora, w którym aktorem i reżyse- rem był szach. Resztę stanowili statyœci. Na najwyższym piętrze sceny poruszali się generałowie, ministrowie, dystyn- gowane damy, lokaje - wielki dwór. Potem zaczynały się piętra poœrednie. Na samym dole tłoczyli się statyœci najniż- szej kategor. Tych było najwięcej. Napływali z biednych wsi do miast zwabieni nadziejš wysokich zarobków, szach obiecywał im złote góry. Szach cały czas przebywał na sce- nie nadzorujšc akcję i kierujšc grš statystów. Na jego gest generałowie prężyli się, ministrowie całowali go w rękę, damy pochylały się w ukłonie. Kiedy schodził na niższe piętra i skinšł głowš, pędzili do niego urzędnicy, którzy czekali na nagrody i awanse. Rzadko i tylko na chwilę zja- wiał się na parterze. Statyœci, którzy zaludniali parter, za- chowywali się najbardziej apatycznie. Byli zagubieni, zdezo- rientowani, przytłoczeni wielkim miastem, oszukiwani i wy- zyskiwani. Czuli się obco wœród nie znanych im dekoracji, w nieprzychylnym i agresywnym œwiecie, który ich teraz otaczał. Jedynym punktem orientacyjnym w nowym krajob- razie był meczet, bo meczet był także w ich wiosce. Więc szli do meczetu. Jedynš bliskš im postaciš w mieœcie był mułła, jego też znali ze wsi. Na wsi mułła to najwyższy autorytet - rozsšdza spory, rozdziela wodę, jest z nami od narodzin do œmierci. Więc tu także garnęli się do mułłów, słuchali ich głosu, który był głosem ich dzieciństwa, ich utraconej ziemi. Sztuka toczy się na kilku piętrach jednoczeœnie, wiele rzeczy dzieje się na scenie. Dekoracje zaczynajš się poru- szać i œwiecić, kręcš się koła, dymiš kominy, czołgi jeżdżš tam i z powrotem, ministrowie całujš szacha, urzędnicy pędzš po nagrody, policjanci marszczš brwi, mułłowie gadajš i gadajš, statyœci milczš i pracujš. Coraz większy tłok i ruch. Szach chodzi, tu skinie rękš, tam wskaże pal- cem. Cały czas w blasku reflektorów. Wkrótce jednak na scenie powstaje zamieszanie, jakby wszyscy zapomnieli, co majš grać. Tak, wrzucajš scenariusz do kosza i sami wymyœ- lajš role. Bunt w teatrze! Spektakl zmienia swoje oblicze, przekształca się w gwałtowne, drapieżne widowisko. Staty- œci z parteru, od dawna rozczarowani, Ÿle płatni, pogar- dzani, ruszajš do szturmu, zaczynajš wdzierać się na wyższe piętra. Ci z pięter poœrednich też buntujš się, przyłšczajš się do ludzi z parteru. Na scenie pojawiajš się czarne sztandary szyitów, przez głoœniki słychać bojowš pieœń demonstran- tów - Allach Akbar! Czołgi jeżdżš tam i z powrotem, po- licjanci strzelajš. Z minaretu słychać przecišgłe wołanie muezina. Na najwyższym piętrze niebywałe zamieszanie! Ministrowie pakujš worki z pieniędzmi i uciekajš, damy łapiš kasety z biżuteriš i znikajš, lokaje biegajš bezradni. Pojawiajš się ubrani w zielone kurtki fedaini i mudżahedi- ni. Już majš broń - zdobyli arsenały. Żołnierze, którzy dotšd strzelali do tłumu, teraz bratajš się z ludem i noszš czerwone goŸdziki wetknięte w lufy karabinów. Scena jest zasypana cukierkami. Z powodu ogólnej radoœci kupcy rozrzucajš w tłumie kosze cukierków. Mimo że jest połu- dnie, wszystkie samochody majš zapalone œwiatła. Na cmentarzu wielkie zgromadzenie. Wszyscy przyszli opłaki- wać poległych. Przemawia matka, której syn popełnił samo- bójstwo, gdyż jako żołnierz nie chciał strzelać do braci ma- nifestantów. Przemawia sędziwy ajatollach Teleghani. Stop- niowo gasnš œwiatła reflektorów. W końcowej scenie z naj- wyższego piętra, które już całkowicie opustoszało, zjeżdża na parter pawi tron - tron szachów, inkrustowany tysišca- mi kamieni. Bije z niego kolorowa, oœlepiajšca łuna. Na tronie przedziwna postać wielkich rozmiarów, wyniosła, majestatyczna. Też promieniuje jaskrawym œwiatłem. Do ršk i nóg, do głowy i tułowia ma podłšczone jakieœ kable, druty i przewody. Widok tej postaci budzi naszš grozę, boimy się jej, odruchowo chcemy upaœć na kolana. Ale na scenie zjawia się grupa monterów, odłšczajš kable i przeci- najš drut po drucie. Blask promieniujšcy z postaci zaczyna gasnšć, ona sama staje się coraz mniejsza i coraz bardziej zwyczajna. W końcu monterzy odstępujš na bok, a z tronu wstaje szczupły, starszy pan, ot, taki pan, jakiego może- my spotkać w kinie, w kawiarni lub w kolejce, który teraz otrzepuje garnitur, poprawia krawat i opuszcza scenę, aby udać się na lotnisko. Szach stworzył system zdolny tylko do tego, aby się bro- nić, a niezdolny, aby przynosić zadowolenie ludziom. Była to jego największa słaboœć i prawdziwa przyczyna ostatecz- nej klęski. Psychologicznš podstawš takiego systemu jest pogarda, jakš żywi władca wobec własnego ludu, przekona- nie, że zawsze można swój ciemny naród oszukać, cišgle coœ mu obiecujšc. Ale irańskie przysłowie mówi: obietnice majš wartoœć tylko dla tych, którzy w nie wierzš. Chomeini wrócił z emigracji i zanim wyjechał do Qom, na krótko zatrzymał się w Teheranie. Wszyscy pragnęli go zobaczyć, kilka milionów ludzi chciało uœcisnšć mu rękę. Budynek szkoły, w którym się zatrzymał, oblegały tłumy. Każdy uważał, że ma prawo spotkać się z ajatollachem. Wszak walczyli o jego powrót, przelewali krew. Panował nastrój eufor, wielkiego uniesienia. Ludzie chodzili, pokle- pywali się po ramionach tak, jakby jeden drugiemu chciał powiedzieć - widzisz? Wszystko możemy! Jakże rzadko przeżywa lud takie chwile! Ale teraz to po- czucie zwycięstwa wydawało się naturalne i zasadne. Wiel- ka Cywilizacja szacha leżała w gruzach. Czym była ona w swojej istocie? Obcym przeszczepem, który się nie przy- jšł. Był próbš narzucenia pewnego modelu życia społeczeń- stwu przywišzanego do zupełnie innych tradycji i wartoœci. Była przymusem, operacjš chirurgicznš, w której bardziej chodziło o to, aby udała się sama operacja, niż aby pacjent po- został przy życiu, a przede wszystkim - aby pozostał sobš. Odrzucenie przeszczepu - jakże nieubłagany jest ten proces, jeżeli już się zacznie. Wystarczy, że społeczeństwo nabierze przekonania, że narzucona mu forma egzystencji przynosi więcej zła niż pożytku. Wnet zacznie okazywać swojš niechęć - najpierw skrycie i biernie, potem coraz bardziej otwarcie i bezwzględnie. Nie zazna spokoju, dopóki nie oczyœci organizmu z tego siłš wszczepionego ciała. Będzie głuche na perswazje i argumenty. Będzie zapalczywe, nie- zdolne do refleksji. Przecież u podstaw Wielkiej Cywilizacji leżało wiele szlachetnych intencji, pięknych ideałów. Ale lud widział je tylko w postaci karykatury, a więc w tej formie, jakš w procesie praktyki przybierał œwiat idei. I dlatego na- wet wzniosłe idee zostały poddane w wštpliwoœć. A potem? Co stało się potem? O czym mam teraz napi- sać? O tym, jak kończy się wielkie przeżycie? Smutny temat. Bo bunt jest wielkim przeżyciem, przygodš serca. Spójrzcie na ludzi, kiedy uczestniczš w buncie. Sš pobudzeni, przeję- ci, gotowi do poœwięceń. W tym momencie żyjš w œwiecie monotematycznym, ograniczonym tylko do jednej myœli - pragnš osišgnšć pożšdany cel. Wszystko będzie mu podporzšdkowane, wszelka niedogodnoœć staje się łatwa do zniesienia, żadna ofiara nie jest zbyt wielka. Bunt uwal- nia nas od własnego ja, od codziennego ja, które wydaje nam się teraz małe, niejakie i nam samym - obce. Zdumie- ni, odkrywamy w sobie nieznane zasoby energ, jesteœmy zdolni do zachowań tak szlachetnych, że nas samych wpra- wia to w podziw. A ileż przy tym dumy, że potrafiliœmy się wznieœć tak wysoko! Ileż satysfakcji, że tak wiele daliœmy z siebie! Ale przychodzi chwila, kiedy nastrój gaœnie i wszy- stko się kończy. Jeszcze odruchowo, z nawyku, powtarza- my gesty i słowa, jeszcze chcemy, żeby było tak jak wczoraj, ale już wiemy - i to odkrycie napełnia nas przerażeniem - że to wczoraj więcej się nie powtórzy. Rozglšdamy się wokoło i dokonujemy nowego odkrycia - ci, którzy byli z nami, też stali się inni, też coœ w nich zgasło, coœ się wy- paliło. Nagle nasza wspólnota rozpada się, każdy wraca do codziennego ja, które z poczštku krępuje jak Ÿle skrojone ubranie, ale wiemy, że jest to nasze ubranie i że innego nie będziemy mieć. Z niechęciš patrzymy sobie w oczy, unika- my rozmów, przestaliœmy być sobie potrzebni. Ten spadek temperatury, ta zmiana klimatu, należy do najbardziej przykrych i przygnębiajšcych doœwiadczeń. Za- czyna się dzień, w którym coœ powinno się stać. I nie dzieje się nic. Nikt nas nie wzywa, nikt nie oczekuje, jesteœmy zbędni. Zaczynamy odczuwać wielkie zmęczenie, stopnio- wo ogarnia nas apatia. Mówimy sobie - muszę odpoczšć, muszę się pozbierać, nabrać sił. Koniecznie chcemy zaczerp- nšć œwieżego powietrza. Koniecznie chcemy zrobić coœ bardzo codziennego - posprzštać mieszkanie, naprawić okno. Sš to wszystko działania obronne, aby uniknšć de- presji, która nadcišga. Więc zbieramy siły i naprawiamy okno. Ale nie jest nam dobrze, nie jesteœmy radoœni, ponie- waż czujemy, jak uwiera nas żużel, który nosimy w sobie. Mnie też udzielał się ten nastrój, który ogarnia nas, kiedy siedzimy przy gasnšcym ognisku. Chodziłem po Teheranie, z którego znikały œlady wczorajszych przeżyć. Znikały na- gle, można było odnieœć wrażenie, że nic się tu nie działo. Kilka spalonych kin, kilka zniszczonych banków - sym- boli obcych wpływów. Rewolucja przywišzuje wielkš wagę do symboli, burzy jedne pomniki i na ich miejsce stawia własne, ponieważ chce się utrwalić, chce w ten metaforycz- ny sposób - przetrwać. A co stało się z ludŸmi? Byli to znowu zwyczajni przechodnie, wpisani w nudny pejzaż szarego miasta. Gdzieœ szli albo stali przy ulicznych piecy- kach grzejšc ręce. Byli znowu - każdy osobno, każdy dla siebie, zamknięci i małomówni. Może jeszcze czekali, że coœ się stanie, że jednak stanie się jakaœ nadzwyczajna rzecz? Nie wiem, nie umiem powiedzieć. To wszystko, co stanowi zewnętrznš, widocznš częœć rewolucji, znika szybko. Człowiek, pojedynczy człowiek, ma tysišc sposobów, którymi może wyrazić swoje uczucia i myœli. Jest nieskończonym bogactwem, jest œwiatem, w którym cišgle coœ odkrywamy. Natomiast tłum redukuje osobowoœć jednostki, człowiek w tłumie ogranicza się do kilku elementarnych zachowań. Formy, poprzez które tłum wyraża swoje dšżenia, sš niezwykle ubogie i stale się po- wtarzajš - manifestacja, strajk, wiec, barykada. Dlatego o człowieku można napisać powieœć, o tłumie - nigdy. Jeżeli tłum się rozproszy, rozejdzie do domów i więcej nie zbierze, mówimy, że skończyła się rewolucja. Odwiedzałem teraz siedziby komitetów. Komitety - tak nazywały się organa nowej władzy. W ciasnych i zaœmieco- nych pomieszczeniach siedzieli za stołami zaroœnięci ludzie. Ich twarze widziałem po raz pierwszy. Przychodzšc tu, mia.łem zanotowane w pamięci nazwiska osób, które w okresie szacha działały w opozycji lub trzymały się na ubo- czu. Oni właœnie, rozumowałem logicznie, powinni teraz rzšdzić. Pytałem, gdzie mógłbym ich spotkać. Ludzie z ko- mitetów nie wiedzieli. W każdym razie tutaj ich nie było. Cały długotrwały układ, w którym jeden był u władzy, dru- gi - w opozycji, trzeci - dorabiał się, a czwarty - kryty- kował, całš tę złożonš i latami istniejšcš konstrukcję rewo- lucja zmiotła z powierzchni jak domek z kart. Dla tych za- roœniętych dryblasów, ledwie umiejšcych czytać i pisać, wszyscy ci ludzie, o których pytałem, nie mieli żadnego znaczenia. Cóż mogło ich obchodzić, że kilka lat temu Ha- fez Farman skrytykował szacha, za co stracił posadę, a Kul- sum Kitab zachowywał się jak łajdak i robił karierę? To by- ła przeszłoœć, tamten œwiat już nie istniał. Rewolucja wynio- sła do władzy zupełnie nowych ludzi, jeszcze wczoraj anoni- mowych, nikomu nie znanych. Całymi dniami brodacze z komitetu siedzieli i radzili. Nad czym? Radzili nad tym- co robić. Tak, ponieważ komitet powinien coœ robić. Po kolei zabierali głos. Każdy chciał się wypowiedzieć, chciał wystšpić. Czuło się, że jest to dla nich istotne, że przywišzu- jš do tego dużš wagę. Każdy mógł potem mówić sšsiadom - miałem wystšpienie. Ludzie mogli pytać jeden drugiego - słyszałeœ o jego wystšpieniu? Kiedy przechodził ulicš, mogli zatrzymać go, żeby powiedzieć z uznaniem - miałeœ ciekawe wystšpienie! Stopniowo zaczęła wytwarzać się nie- formalna hierarchia - szczyt zajmowali ci, którzy mieli zawsze dobre wystšpienia, na dole zaœ gromadzili się intro- wertycy, ludzie z wadami wymowy, całe zastępy tych, co nie umieli przełamać tremy, a wreszcie tacy, którzy uważali, że nie kończšce się gadanie jest pozbawione sensu. Nazajutrz radzili od nowa, jakby wczoraj nic się tu nie działo, jakby wszystko musieli zaczynać od poczštku. Iran - była to dwudziesta siódma rewolucja, jakš widzia- łem w Trzecim Œwiecie. W dymie i w huku zmieniali się władcy, upadały rzšdy, na fotelach zasiadali nowi ludzie. Ale jedno było niezmienne, niezniszczalne, boję się powie- dzieć - wieczne: bezradnoœć. Jakże mi te siedziby komite- tów irańskich przypominały to, co widziałem w Boliw i w Mozambiku, w Sudanie i w Beninie. Co robić? A ty wiesz, co robić? Ja? Nie wiem. A może ty wiesz? Ja? Poszedł- bym na całoœć. Ale jak? Jak pójœć na całoœć? Tak, jest to problem. Wszyscy zgodzš się, że jest to problem, nad któ- rym warto dyskutować. Duszne, zadymione sale. Wystšpie- nia lepsze i gorsze, kilka naprawdę œwietnych. Po dobrym wystšpieniu wszyscy odczuwajš zadowolenie - przecież uczestniczyli w czymœ, co było rzeczywiœcie udane. Zaczęło mnie to tak intrygować, że usiadłem w siedzibie jednego z komitetów (pod pozorem czekania na kogoœ, kto był nieobecny) i obserwowałem, jak wyglšda załatwienie jakiejœ najprostszej sprawy. W końcu życie polega na załat- wianiu spraw, a postęp na tym, aby załatwiać je sprawnie i ku ogólnemu zadowoleniu. Po chwili weszła kobieta, żeby prosić o zaœwiadczenie. Ten, który miał jš przyjšć, akurat brał udział w dyskusji. Kobieta czekała. Ludzie majš tu fantastycznš zdolnoœć czekania, potrafiš zamienić się w ka- mień i trwać nieruchomo bez końca. Wreszcie ów człowiek przyszedł i zaczęła się rozmowa. Kobieta mówiła, on pytał, kobieta pytała, on mówił. Targ targiem, doszli do porozu- mienia. Zaczęło się szukanie kawałka papieru. Na stole leżały różne kartki, ale żadna nie wydawała się odpowied- nia. Człowiek zniknšł - pewnie poszedł szukać papieru, choć równie dobrze mógł wyjœć do baru naprzeciwko, żeby napić się herbaty (było goršco). Kobieta czekała w milcze- niu. Człowiek wrócił, ocierał z zadowoleniem usta (pewnie pił herbatę), ale przyniósł również papier. Teraz zaczęła się częœć najbardziej dramatyczna - szukanie ołówka. Nig- dzie nie było ołówka - ani na stole, ani w żadnej szufla- dzie, ani na podłodze. Pożyczyłem mu pióro. Uœmiechnšł się, kobieta odetchnęła z ulgš. Teraz siadł do pisania. Kie- dy zaczšł pisać, uœwiadomił sobie, że nie bardzo wie, co ma zaœwiadczyć. Zaczęli rozmawiać, człowiek kiwał głowš. Wreszcie dokument był gotów. Teraz musiał go podpisać ktoœ wyższy. Ale wyższego nie było. Wyższy dyskutował w innym komitecie, nie dało się z nim porozumieć, bo te- lefon nie odpowiadał. Czekać. Kobieta znowu zamieniła się w kamień, człowiek zniknšł, a ja poszedłem na herbatę. Potem ten człowiek nauczy się pisać zaœwiadczenia i bę- dzie umieć wiele innych rzeczy. Ale po kilku latach nastšpi przewrót, człowiek, którego już znamy - odejdzie, na jego miejsce przyjdzie inny, zacznie szukać papieru i ołówka. Ta sama albo inna kobieta będzie czekać zamieniona w ka- mień. Ktoœ pożyczy swojego pióra. Wyższy będzie zajęty dyskusjš. Wszyscy oni, tak jak ich poprzednicy, zacznš znowu poruszać się w zaklętym kręgu bezradnoœci. Kto stworzył ten kršg? W Iranie stworzył go szach. Szach myœ- lał, że kluczem do nowoczesnoœci jest miasto i przemysł, ale było to myœlenie błędne. Kluczem do nowoczesnoœci jest wieœ. Szach upajał się wizjš elektrowni atomowych, stero- wanych komputerami taœm produkcyjnych i wielkiej petro- chem. Ale w kraju zapóŸnionym sš to tylko atrapy nowo- czesnoœci. W takim kraju większoœć ludzi żyje na biednej wsi, z której ucieka do miasta. Tworzš oni młodš, energicz- nš siłę, która mało umie (sš to często ludzie bez kwalifika- cji, analfabeci), ale ma duże ambicje i jest gotowa walczyć o wszystko. W mieœcie znajdujš zasiedziały układ, tak czy inaczej zwišzany z istniejšcš władzš. Więc najpierw rozej- rzš się, trochę zadomowiš, zajmš wyjœciowe pozycje i - ru- szajš do szturmu. Do walki wykorzystujš tę ideologię, któ- rš wynieœli ze swojej wsi - zwykle jest niš religia. Ponieważ stanowiš siłę, której naprawdę zależy na awansie, często zwyciężajš. Wtenczas władza przechodzi w ich ręce. Ale co z niš zrobić? Zaczynajš dyskusje, wchodzš w zaklęty kršg bezradnoœci. Naród jakoœ żyje, bo musi żyć, oni natomiast żyjš coraz lepiej. Pewien czas żyjš spokojnie. Ich następcy jeszcze biegajš po stepie, pasš wielbłšdy i pilnujš baranich stad. Ale potem dorosnš, pójdš do miasta i zacznš walkę. Co w tym jest najistotniejsze? To, że ci nowi wnoszš więcej ambicji niż umiejętnoœci. W rezultacie za każdym przewro- tem kraj niejako wraca do punktu wyjœciowego, zaczyna od zera, ponieważ generacja zwycięzców musi od poczštku uczyć się wszystkiego, co z mozołem opanowała generacja pobita. Czy oznacza to, że ci pokonani byli sprawni i mšd- rzy? Wcale nie. Geneza poprzedniej generacji była identycz- na jak tej, która przyszła na jej miejsce. Jakie jest wyjœcie z kręgu bezradnoœci? Tylko poprzez rozwój wsi. Tak długo jak zacofana jest wieœ, tak długo zacofany jest kraj, choćby istniało w nim pięć tysięcy fabryk. Tak długo jak syn osied- lony w mieœcie będzie odwiedzać rodzinnš wioskę jak egzo- tycznš krainę, tak długo naród, do którego należy, nie bę- dzie nowoczesnym. W dyskusjach, jakie toczyły się w komitetach na temat - co robić dalej, wszyscy byli zgodni w jednym: przede wszystkim wzišć odwet. Zaczęły się więc egzekucje. Znajdu- jš jakieœ upodobania w tym zajęciu. Na pierwszych stro- nach gazet zamieszczajš zdjęcia ludzi o zawišzanych oczach i chłopców, którzy do nich celujš. Długo i szczegółowo opisujš całe zdarzenia. Co skazaniec powiedział przed œmier- ciš, jak się zachowywał, co napisał w ostatnim liœcie. W Euro- pie egzekucje te wywoływały wielkie oburzenie. Jednak- że tutaj niewielu rozumiało te pretensje. Dla nich zasada odwetu była stara jak œwiat. Sięgała niepamiętnych cza- sów. Szach rzšdził, potem obcinali mu głowę, przychodził następny, obcinali mu głowę. Jakże inaczej pozbyć się sza- cha? Sam przecież nie ustšpi. Zostawić szacha albo jego ludzi przy życiu? Wnet zacznš organizować armię i odzy- skajš władzę. Osadzić ich w więzieniu? Przekupiš straże i wyjdš na wolnoœć, zacznš masakrować tych, którzy ich pokonali. W tej sytuacji zabicie jest jakby elementarnym odruchem samozachowawczym. Jesteœmy w œwiecie, w któ- rym prawo jest rozumiane nie jako instrument ochrony człowieka, ale jako narzędzie zniszczenia przeciwnika. Tak, brzmi to okrutnie, jest w tym jakaœ upiorna, nieubłagana bezwzględnoœć. Ajatollach Khalkhali opowiadał nam, gru- pie dziennikarzy, jak po skazaniu na œmierć byłego premie- ra Howeydy nabrał nagle podejrzenia do ludzi z plutonu egzekucyjnego, którzy mieli wykonać wyrok. Obawiał się, że mogš go wypuœcić. Wzišł więc Howeydę do swojego samochodu. Było to nocš, siedzieli w wozie, Khalkhali twierdzi, że rozmawiali. Nie powiedział nam, o czym. Czy nie bał się, że mu ucieknie? Nie, nic takiego nie przyszło mu na myœl. Czas płynšł, Khalkhali zastanawiał się, w czyje zaufane ręce mógłby oddać Howeydę. Zaufane ręce to zna- czy takie, które na pewno wykonałyby wyrok. W końcu przypomnieli mu się ludzie z pewnego komitetu, w pobliżu bazaru. Zawiózł do nich Howeydę i tam go zostawił. Próbuję ich zrozumieć, ale coraz to natrafiam na ciemny obszar, po którym zaczynam błšdzić. Majš inny stosunek do życia i do œmierci. Inaczej reagujš na widok krwi. Widok krwi wywołuje w nich napięcie, fascynację, wpadajš w jakiœ mistyczny trans, widzę ich ożywione gesty, słyszę, jak wyda- jš okrzyki. Przed mój hotel zajechał nowym wozem właœ- ciciel sšsiedniej restauracji. Był to przyprowadzony prosto z salonu samochodowego piękny, złocisty "Pontiac". Zro- bił się ruch, na podwórzu darły się zarzynane kury. Ich krwiš ludzie najpierw spryskiwali siebie, a potem mazali niš karoserię samochodu. Po chwili wóz był czerwony, ociekał krwiš. Był to chrzest "Pontiaca". Tam, gdzie jest krew, cisnš się, aby umaczać w niej rękę. Nie umieli mi wy- tłumaczyć, do czego jest to potrzebne. Przez kilka godzin w tygodniu zdobywajš się na fantasty- cznš dyscyplinę. Dzieje się to w pištek, w czasie wspólnej modlitwy. Rano na wielki plac przychodzi pierwszy, najbar- dziej gorliwy muzułmanin, rozkłada dywanik i klęka na je- go skraju. Po nim przychodzi następny i rozkłada swój dy- wanik obok tego pierwszego (choć cały plac jest wolny). Potem zjawia się następny wierny i następny. Potem tysišc innych, potem milion. Rozkładajš dywaniki i klękajš. Klę- czš w równych, karnych szeregach, w milczeniu, zwróceni twarzami w stronę Mekki. Około południa przewodnik pištkowej modlitwy rozpoczyna obrzšdek. Wszyscy wsta- jš, pochylajš się w siedmiokrotnym pokłonie, prostujš, skłon ciała do bioder, opadnięcie na kolana, padnięcie na twarz, pozycja siedzšca na udach, znowu padnięcie na twarz. Doskonały, niczym nie zmšcony rytm miliona ciał jest widokiem trudnym do opisania i dla mnie - nieco groŸnym. Na szczęœcie, kiedy modlitwa kończy się, szeregi natychmiast zaczynajš się rozpadać, robi się gwarno i po- wstaje przyjemny, swobodny, odprężajšcy bałagan. Wkrótce w obozie rewolucji zaczęły się spory. Wszyscy byli przeciwni szachowi i chcieli go usunšć, ale przyszłoœć każdy wyobrażał sobie inaczej. Częœć ludzi wierzyła, że w kraju zapanuje taka demokracja, jakš znali z pobytu we Francji i Szwajcar. Ale ci właœnie w walce, jaka rozpoczęła się po wyjeŸdzie szacha, przegrali najpierwsi. Byli to ludzie inteligentni, mšdrzy, ale słabi. Od razu znaleŸli się w sytua- cji paradoksalnej - demokracji nie można narzucić siłš, za demokracjš musi opowiedzieć się większoœć, tymczasem większoœć chciała tego, czego żšdał Chomeini - republiki islamskiej. Po odejœciu liberałów zostali ci, którzy byli za republikš. Ale i między nimi wkrótce doszło do walki. W tej walce twarda, konserwatywna linia stopniowo brała górę nad liniš œwiatłš i otwartš. Znałem ludzi z jednego i drugie- go obozu i ilekroć myœlałem o tych, po których stronie była moja sympatia, ogarniał mnie pesymizm. Przywódcš œwiat- łych był Bani Sadr. Szczupły, lekko przygarbiony, zawsze w koszulce polo, chodził, perswadował, cišgle wdawał się w dyskusje. Miał tysišc pomysłów, dużo, za dużo mówił, snuł nie kończšce się rozważania, pisał ksišżki trudnym, niejasnym językiem. W tych krajach inteligent w polityce to zawsze ktoœ nie na miejscu. Inteligent ma nadmiar wyobraŸ- ni, przeżywa rozterki, miota się od œciany do œciany. Jaki pożytek z przywódcy, który sam nie wie, czego się trzymać? Beheszti (linia twarda) nigdy nie postępował w ten sposób. Zbierał swój sztab i dyktował instrukcje. Wszyscy byli mu wdzięczni, bo wiedzieli, jak postępować, co robić. Beheszti miał w ręku aparat szyicki, Bani Sadr - przyjaciół i zwolen- ników. Bazš Bani Sadra była inteligencja, studenci, mudża- hedini. Bazš Behesztiego - gotowy na wezwanie mułłów tłum. Było jasne, że Bani Sadr musi przegrać. Ale i Behesz- tiego dosięgła ręka Miłoœciwego i Litoœciwego. Na ulicach pojawiły się bojówki. Były to grupy młodych, silnych ludzi, z tylnych kieszeni wystawały im noże. Atako- wali studentów, karetki pogotowia wywoziły z uniwersyte- tu poranione dziewczyny. Zaczęły się manifestacje, tłum wygrażał pięœciami. Ale tym razem - przeciw komu? Prze- ciw człowiekowi, który pisał ksišżki trudnym, niejasnym językiem. Miliony ludzi nie miało pracy, chłopi nadal miesz- kali w nędznych lepiankach, ale czy to było ważne? Ludzie Behesztiego byli zajęci czymœ innym - walczyli z kontr- rewolucjš. Tak, wreszcie wiedzieli, co robić, co mówić. Nie masz co jeœć? Nie masz gdzie mieszkać? Wskażemy ci spraw- cę twojej niedoli. Jest nim kontrrewolucjonista. Zniszcz go, a zaczniesz żyć po ludzku. Ale jakiż on kontrrewolucjoni- sta, przecież wczoraj walczyliœmy razem przeciw szachowi! To było wczoraj, a dzisiaj on twoim wrogiem. Wysłuchaw- szy tego, rozgoršczkowany tłum rusza do natarcia, niewiele myœlšc o tym, czy to wróg prawdziwy, ale tłumu nie można o nic winić, ponieważ ci ludzie rzeczywiœcie chcš lepiej żyć i pragnšc tego od dawna, nie wiedzš, nie rozumiejš, co jest takiego na œwiecie, że mimo cišgłych zrywów, ofiar i wy- rzeczeń lepsze życie jest nadal za górami. Wœród moich przyjaciół panowało przygnębienie. Mówi- li, że nadcišga kataklizm. Jak zawsze, kiedy zbliżały się ciężkie czasy, oni, inteligentni, tracili siły i wiarę. Poruszali się w gęstym mroku, nie wiedzieli, w którš skierować się stronę. Byli pełni lęku i frustracji. Oni, którzy kiedyœ nie opuœcili żadnej manifestacji, teraz zaczęli bać się tłumu. Rozmawiajšc z nimi, myœlałem o szachu. Szach jeŸdził po œwiecie, czasem w gazetach pojawiła się jego twarz, coraz bardziej wychudła. Do końca myœlał, że wróci do kraju. Nie wrócił, ale wiele z tego, co zrobił - pozostało. Despota odchodzi. ale wraz z jego odejœciem żadna dyktatura nie kończy się całkowicie. Warunkiem istnienia dyktatury jest ciemnota tłumu, dlatego dyktatorzy bardzo o niš dbajš, zawsze jš kultywujš. I trzeba całych pokoleń, aby to zmie- nić, aby wnieœć œwiatło. Nim to nastšpi, często ci, co obalili dyktatora, mimowolnie i wbrew sobie działajš jako jego spadkobiercy, kontynuujšc swojš postawš i sposobem myœ- lenia epokę, którš sami zniszczyli. Jest to tak mimowolne i podœwiadome, że jeœli im to wytknšć, zapałajš najœwięt- szym oburzeniem. Ale czy można o wszystko winić szacha? Szach zastał pewnš tradycję, poruszał się w granicach ze- społu obyczajów, istniejšcych od setek lat. Bardzo trudno przekroczyć takie granice, bardzo trudno zmienić prze- szłoœć. Kiedy chcę poprawić sobie nastrój i spędzić przyjemnie czas, idę na ulicę Ferdousi, przy której pan Ferdousi prowa- dzi sprzedaż perskich dywanów. Pan Ferdousi, który całe życie spędził obcujšc ze sztukš i pięknem, patrzy na otacza- jšcš go rzeczywistoœć jak na drugorzędny film w tanim i zaœmieconym kinie. Wszystko jest kwestiš smaku, mówi mi, najważniejsza rzecz, proszę pana - trzeba mieć smak. Œwiat wyglšdałby inaczej, gdyby trochę więcej ludzi miało odrobinę więcej smaku. Wszystkie okropnoœci (bo nazywa to okropnoœciami), takie jak kłamstwo, zdrada, złodziej- stwo, donosicielstwo, sprowadza do wspólnego mianow- nika - takie rzeczy robiš ludzie, którzy nie majš smaku. Wierzy w to, że naród przetrwa wszystko i że piękno jest niezniszczalne. Musi pan pamiętać, mówi mi rozwijajšc ko- lejny dywan (którego wie, że nie kupię, ale chciałby, abym nacieszył nim oko), że to, co Persom pozwoliło pozostać Persami przez dwa i pół tysišca lat, to, co pozwoliło nam pozostać sobš, mimo tylu wojen, inwazji i okupacji, to była nasza siła duchowa, a nie materialna, nasza poezja, a nie technika, nasza religia, a nie fabryki. Co myœmy dali œwiatu? Myœmy dali poezję, miniaturę i dywan. Jak pan widzi, z wytwórczego punktu widzenia same bezużyteczne rzeczy. Ale właœnie w tym wyraziliœmy siebie. Myœmy dali œwiatu tę cudownš, niepowtarzalnš bezużytecznoœć. To, co daliœmy œwiatu, nie polegało na ułatwianiu życia, tylko na jego ozdabianiu, oczywiœcie, o ile takie rozróżnienie ma sens. Bo na przykład dywan jest dla nas potrzebš życia. Pan rozkłada dywan na strasznej, spalonej pustyni, kładzie się na nim i czuje, że leży na zielonej łšce. Tak, nasze dywany przypo- minajš kwitnšce łški. Pan widzi kwiaty, widzi ogród, sadza- wkę i fontannę. Między krzewami przechadzajš się pawie. A dywan to trwała rzecz, dobry dywan zachowa kolor na wieki. I w ten sposób, żyjšc w nagiej i monotonnej pustyni, pan żyje jak w ogrodzie, który jest wieczny, który nie traci barwy ni œwieżoœci. A jeszcze można sobie wyobrazić, że ten ogród pachnie, można usłyszeć szum strumienia i œpiew ptaków. I wtedy pan czuje się dobrze, pan czuje się wyróż- niony. pan jest blisko nieba, pan jest poetš.