WSPOMNIENIA Aleksandra Piłsudska Instytut Prasy i Wydawnictw Novum" Warszawa 1989 CZĘŚć PIERWSZA ROK 1939 - WOJNA PO DWUDZIESTU PIęCIU LATACH OD WYMARSZU KADRÓWKI Nie było ani jednej chmurki na niebie rankiem 6 sierpnia 1939 roku, gdy jechałam z Warszawy do Krakowa. Urodzaj tego lata widziało się wszę- dzie. Pola dojrzewającej pszenicy i jęczmienia, tu ówdzie poprzerywane szafirowym łubinem, ciągnęły się na równinach aż do horyzontu. Dojrzewały lny bladoniebieskie, czekające na zebranie i wysyłkę do warsztatów tkackich w okolice Wilna i do Łodzi. W mijanych wioskach i majątkach kulturę ziemi widziało się w czerwieniejących w słońcu pomidorach i kapuście, lśniącej w niewyschniętej jeszcze porannej rosie. Starzy ludzie twierdzili, że nie pamię- tają takich urodzajów jak w tym roku. Nawet drzewa owocowe na drógach między Warszawą a Kielcami uginały się pod ciężarem gruszek, jabłek i śliwek. -Ogródki przy chłopskich chatach pełne były słoneczników i różnoko- lorowego kwiecia. Słońce właśnie wschodziło, gdy opuściłam przedmieścia Warszawy i je- chałam w wielkiej ciszy przez zamglone łąki i śpiące jeszcze wioski. Zza pagórków wstawało słońce, oświetlając wierzchołki drzew; pianie kogutów budziło mieszkańców wsi. Kiedy nadszedł ranek droga zapełniała się przeróżnymi pojazdami.- Niektóre były bardzo prymitywne: barwne kilimki, dzieło wiejskich gospo- dyń, przykrywały słomę lub gołe deski. Konie wyczyszczone staranniej, z grzywami barwnie przyozdobionymi, wznosiły wysoko oświetlone słońcem głowy, potrząsając nimi i rżąc, jakby wiedziały czym są dla właściciela. Chłop nasz kocha konia i w ciężkich chwilach sobie i rodzinie odejmie, aby konia nakarmić. Jechaliśmy przez miasteczka fabryczne, gdzie w ten dzień świąteczny ludność wolna od pracy zalegała chodniki i place. Mijaliśmy małe wioski, w których wznoszono łuki tryumfalne z zieleni i kwiatów, a mężczyźni i kobiety, w strojach ludowych, spieszyli do kościoła. Była to - dwudziesta piąta rocznica wymarszu Kadrówki. Obiecałam, że będę na zjeździe legioni- stów w Krakowie i teraz, gdy minęliśmy już Kielce, zaczęłam sobie przypo- minać tamte czasy, kiedy Kadrówka przekraczała granicę, po cofnięciu się wojsk rosyjskich, które okupowały tę ziemię. 7 Pamiętam jak tego dnia zgodnie z otrzymanym rozkazem ja i dwie inne panie oraz panowie wyjechaliśmy 6 sierpnia o godz. 6 po południu ku Kiel- com, aby w ślad za kadrową przekroczyć granicę. Mieliśmy działać jako kurierzy i pracownicy na tyłach naszych oddziałów. Dwadzieścia pięć lat upłynęło od tej chwili a zdawało mi się, że było to wczoraj. Pamiętam każdy szczegół tej drogi. Nie było wówczas roześmia- nych tłumów, tylko kobiety i mężczyźni, spokojni, zdecydowani na wszystko, świadomi, że może ich czekać śmierć lub wysiedlenie w głąb Rosji, w razie powrotu wojsk rosyjskich. Z niepokojem patrzyły ich oczy na garstkę żołnie- rzy z Piłsudskim na czele, która podejmowała walkę z zaborcą rosyjskim. A my nawet wobec siebie samych nie chcieliśmy się przyznać do poczucia, że mamy małe szanse osiągnięcia celu. Byliśmy źle zaopatrzeni, niedoszkoleni; kawaleria bez koni, albo na li- chych koniach, piechota ze starymi karabinami, bo tylko takie rząd austriacki uważał za godne polskich ochotników. Najbiedniejsza i najsłabsza armia w Europie, lecz pierwsza armia polska od przeszło stu lat niewoli; wojsko pomne wielkości i chwały minionych wieków naszej Ojczyzny. Pamiętam, jak żywo, na kolanach ucisk ręcznej drukarenki i pieczątek do paszportów, które wzięłam z sobą do wozu. Pamiętam również jak śmia- łyśmy się z siebie, bo widok jaki przedstawiałyśmy był naprawdę żałosny: nie było na naszych twarzach wyrazu heroizmu, siedzieliśmy przytłoczeni tobołami i paczkami. Ale w młodości jest się zawsze skorym do uśmiechu, nawet w obliczu niebezpieczeństwa. Wkrótce ogarnęła nas szalona radość: w Słomnikach spotkaliśmy oddział strzelców; droga przed nami była wolna. Jadąc w samochodzie do Krakowa na to święto legionowe odczuwałam całą różnicę z początkowym okresem pierwszej wojny światowej. W 1939 wydawało mi się, że potrzeba walki o niepodległość jest już poza nami. Wydarzenia tamtych odległych lat dały Polsce niepodległość, w dużej mierze tej właśnie małej armii, która miała odwagę podjąć samodzielnie czyn zbroj- ny, a w kilka lat później stała się kadrą wojska, które w roku 1920 odniosło nad Rosją wspaniałe zwycięstwo. Przed pierwszą wojną światową, stare granice obstawione z obu stron zaborczymi bagnetami przedzielały polską ziemię. Teraz pola dojrzewającej, złotej pszenicy pokrywały od lat blizny bitew, a chłopcy i dziewczęta, wita- jący nas po drodze machaniem rąk i uśmiechami należeli do nowego poko- lenia, które nie znało ani trudu walki, ani radości zwycięstwa. Byli spadko- biercami wolności, o którą myśmy walczyli. Odwróciłam na chwilę oczy od uroczej równiny, aby popatrzeć na pomnik wzniesiony po drodze dla uczczenia poległych legionistów. W tę rocznicę i oni żyli, zjednoczeni z narodem, z państwem niepodległym, za którego wol- ność oddali swe życie. Myśli wróciły do teraźniejszości. Znaleźliśmy się w Krakowie. Wszędzie zwieszały się chorągwie i dekoracje. I widać było mieszczan z rodzinami, urzędników w odświętnych ubraniach, dumnych legionistów asystujących ko- 8 bietom w odświętnych sukniach z haftowanymi gorsetami i w szerokich, barwnych spódnicach, młodych, pewnych siebie wieśniaków w białych suk- manach i czapkach z pawimi piórami, oraz wysokich, zgrabnych górali w wyszywanych kolorowo obciśłych portkach, guniach, serdakach i kierpcach. Jechaliśmy wśród gwaru przez wielki rynek z cudnymi arkadami Sukiennic aż na pola poza miastem, gdzie legioniści w liczbie 1800 zebrali się dla wysłuchania mszy przy ołtarzu wzniesionym na błoniach. Patrzyłam na nich jak klęczeli w szaroniebieskich mundurach, z maciejówkami w ręku, na ich głowy schylone w rozmodleniu i ten widok pozostanie mi wyryty w pamięci do końca życia. Weterani, którzy służyli pod moim mężem, gdy byli młodymi chłopcami o rumianych policzkach, śmigłych jak trzciny, teraz klęczeli tu ramię przy ramieniu j ako siwiej ący mężczy#ni, a ksiądz modlił się o pokój. Wojsko wyrosłe z ucisku i niewoli, armia zwycięska, która już niebawem miała zaznać goryczy przegranej. Po mszy odbyła się defilada przed marszałkiem Rydzem-Śmigłym, który następnie wygłosił krótkie, mocne przemówienie. Mówił o nadchodzącym niebezpieczeństwie, gdy Polska będzie musiała dokonać wyboru: czy poddać się wrogowi, czy walczyć o wolność do ostatniej kropli krwi. W odpowiedzi zagrzmiało tysiące głosów: "Każ nam walczyć!" W tych słowach nie było brawury, wyrażała się jedynie wola i zdecydowanie. W oficjalnym obiedzie po rewii wojskowej, wzięło udział wielu naszych ministrów i ci z którymi rozmawiałam, nie kryjąc powagi sytuacji, śpieszyli się do Warszawy, gdzie przygotowania obronne były w całej pełni. Żaden z nich nie wierzył w możliwość uniknięcia wojny, mimo że pułkownik Beck czynił nieustanne wysiłki w celu osiągnięcia pokojowego rozwiązania kwestii gdańskiej z Niemcami. Niebawem Hitler, podejmując wykonanie swoich wielkich planów na Wschodzie i w całej Europie wznowił pretensje niemieckie do Gdańska, aby uwikłać nas w wojnę. Mając ciągle na myśli możliwość wojny Piłsudski zawarł umowę z prezydentem, że w razie wojny on, jako Naczelny Wódz porozumiewać się będzie tylko z prezydentem i prezesem Rady Ministrów i że nie dopuszczą do tworzenia jakiegoś ciała doradczego. Wojna z Niemcami była koszmarem, który dręczył mego męża nieustan- nie z uwagi na fatalne położenie geograficzne Polski, między Rosją a Niem- cami. Liczył się z tym, że do niej dojdzie prędzej czy później i cała jego polityka zagraniczna polegała na utrzymaniu równowagi między tymi dwoma państwami i dążeniu do zyskiwania na czasie dla wzmocnienia się naszego państwa. Kiedy doprowadził do paktu o nieagresji z Rosją i Niemcami uważał to za bardzo pomyślne osiągnięcie. Z jego inicjatywy odbyły się konferencje na zamku ze wszystkimi byłymi prezesami Rady Ministrów w celu wzajemnego podzielenia się swoimi doświadczeniami. Przewodniczył zawsze prezydent. Po jego śmierci prezydent Mościcki, marszałek Rydz-Śmi- gły i minister spraw zagranicznych Józef Beck utrzymywali tę samą politykę zagraniczną i na pozór nasze stosunki z Niemcami były poprawne. 9 Przez cały ten czas musieliśmy walczyć z jawnymi i ukrytymi wrogami, którzy posługiwali się najrozmaitszymi metodami. Na pierwszym miejscu w kolejności wysiłków stała jednak odbudowa zniszczonego wojną i gospodarką zaborczą kraju. Było to zadanie olbrzymie. Bez obcych kredytów, ze skro- mnym budżetem i bez ciężkiego przemysłu nie mieliśmy ani środków, ani czasu na przygotowanie dobrej obrony. Mając jeszcze dużo do nadrobienia musieliśmy stanąć twarzą w twarz z nieprzyjacielem wielokrotnie od nas silniejszym. W dniu uroczystości krakowskich po południu pojechałam na Wawel do grobu męża. Gdy wyszłam na taras zamkowy miasto leżało w dole oświet- lone promieniami zachodzącego słońca. Opalizujące promienie błądziły po zielonych i czerwonych dachach, złocąc wieże licznych kościołów. Hen, w oddali ciągnęły się pola i sady, a tu i ówdzie wiejskie domy błyszczały w zachodzącym słońcu drobno i delikatnie jakby wyrobione z alabastru. Od miasta dolatywały dźwięki muzyki. Kraków chciał jakby zapomnieć tego dnia o niebezpieczeństwie grożącym ze strony Niemiec. Z dawnej stolicy nieraz już wychodziły zastępy na wojnę. Być może, myślałam, w dzień równie słoneczny, w 1410 roku, hufce rycerzy krakowskich wyruszały na rozprawę z Zakonem Krzyżackim pod Grunwaldem. Ale czy mogła powtó- rzyć się historia, w epoce, w której o losach rozstrzyga już nie tyle myśl wodza i osobiste męstwo walczącyćh, co liczba i zasoby ekonomiczne nowo- czesnego państwa? Przypomniałam sobie z jaką niechęcią mąż mój odnosił się do wojny masowej, totalnej, która spycha na drugi plan pojedynczego człowieka i powoduje olbrzymie straty w ludziach. W rozważaniach o pierw- szej wojnie światowej pisał: "W strategii mas zasadniczą rzeczą było związanie milionów w jedną współdziałającą stale masę żołnierską... Strategia mas wyniku nie dała. Za- marła ona po różnych próbach w bezruchu i w bezładzie. Ruch został prze- zwyciężony przez siłę okopu, przez siły materialne i przegrody, które prze- ciwnicy sobie wzajemnie postawili. I odtąd zaczyna się walka z okopem, walka z przegrodą ruchu, który tak znacznie osłabł. Każdą próbę przerwania okopu i zdobycia ruchu opłacano tak olbrzymimi ofiarami. . . płacono ogromnie, by ruch zwycięstwem znowu zrobić. Pamiętam, gdy marszałek Petain wskazywał mi skrwawione pagórki pod Verdun i mówił mi, milion prawie ludzi leży w tych zaoranych granatami polach bitwy! Milion ludzi, co zniknęli bez śladu, tak że obecnie kości obu nieprzyjaciół leżą zmieszane z sobą i najbliżsi krewni ich nie odróżnią! Tak olbrzymie hekatomby dla stworzenia ruchu, gdy ruch legł zwyciężony w ponurych okopach!... Myślałem więc w owe czasy, że wojna nie tylko się wyradza, lecz że w ogóle zginąć na zawsze musi. Gdy ruch, główny element zwycięstwa zaginął, praca wojny stała się jakąś bezsensowną, dziką metodą zabijania ludzi. Nie mogłem sobie wyobra- żić, by ludzkość raz jeszcze próbę podobną przedsięwziąć była w stanie. By raz jeszcze chciała przerwać życie całych krajów na to, aby okop żywiły, a 10 strategia i sztuka, zakrywszy oczy ze wstydu, liczyć by miały jedynie cyfrę zabitych, cyfrę zniszczonych istnień, by z tej potwornej rachuby myśl o zwycięstwie wysnuć. Cieszyłem się wtedy w okopach. Wojna więc zniknie! I zmora wisząca nad tylu pokoleniami ludzkimi raz wreszcie sama się zabije. Wyrodzi się tak dalece, że sztuka, życia wojny nie krasząc, przez samą obrzydliwość maszynowego mordowania ludzi zniechęci do siebie najzago- rzalszych adeptów. Wojna zaginie wraz ze wszystkimi jej skutkami! Ulgę to przyniesie - tak myślałem, - i mojej ojczyźnie, ofierze wojny! Lecz zarazem żal mi było tej niebiańskiej sztuki, którą ludzkość pochód swój przez tysiące lat znaczyła. Sztuka wojny, która tylu wielkich ludzi wydała, w których siła niepojęta moc czarowną zakuła tak, iż dziełem swym - zwycięstwem, czynili nowe tworzywa dziejów, które żyć mogło i wieki całe. Czy znajdzie ludzkość inne metody skrótu dla swego tworzywa dziejowego? To były pytania, któ- rymi jako mały brygadier, zatracony w okopach swoje konkluzje w stosunku do przyszłości czyniłem". * Po święcie legionowym pojechałam z córkami na wieś do naszego dwor- ku, który nazywał się Kamienny Dwór. W ciszy ogrodu i zapachu dojrzewa- jących owoców, otoczona spokojnym życiem wsi zapomniałam o groźbie wojny. A zbiory zostały właśnie dokonane i według starego zwyczaju, który sięga pogańskich czasów, pierwszy snop żyta wniesiono do spichrza z wielkim ceremoniałem. Położono go tam na snopie ze zbioru poprzedniego lata, co miało zapewnić urodzaj na rok przyszły. Następnie odbyły się dożynki. Orszak dożynkowy na czele z najładniejszą i najmłodszą dziewczyną, wręczył mi wieniec ze zbóż i kwiatów, śpiewając przy tym tradycyjną pieśń żniwiarzy. Po tym poszliśmy wszyscy do ogrodu, gdzie na trawnikach pod drzewami stały stoły nakryte do wieczerzy. Uginały się one od kiełbas i szynek, od serów, pieczywa najrozmaitszego, misek kisielu, piwa i wina domowego wyrobu. Kapela wiejska zaczęła stroić instrumenty - dźwięk miły dla ucha, gdy się słyszy próbne głosy skrzypiec, harmonu i basetli, zanim zabrzmi krako- wiak lub mazurek. Do mazura w pierwszej parze poszła córka moja Wanda z kowalem i za nimi reszta młodych. Po mazurze przyszedł walc, po tym polka i raz jeszcze mazur. (Do wsi polskiej nie dotarła jeszcze moda jazzu i szczęśliwie nikt tam nie znał nazwiska Gershwina). Tańce trwały aż do świtu. Przyglądając się parom tańczącym nie mogłam uwolnić się od natrętnej myśli, że ci ludzie silni i młodzi, zdrowi i zgrabni, ta sól polskiej ziemi i nasze najcenniejsze bogactwo, narażeni są na to samo niebezpieczeństwo, przez które i moje pokolenie przejść musiało. Stanęły mi przed oczami ogromne fabryki Śkody i Essen, dymiące długimi kominami; piece w rzuca- jące ze swych czeluści w dzień i w noc rozpalone rzeki biało;# ## żelaza, tworzywo narzędzi śmierci. * Józef Piłsudski, Pisma zbiorowe, Warszawa 1937, t. VIII, s. 16l#162. -. #." #, r # # 4 # o # a Dnie nam upływały na domowych zajęciach. Piekłyśmy chleb i ciastka, smażyłyśmy konfitury, przygotowywałyśmy marynaty. Z jabłek robiło się wino, z brzoskwiń i moreli likiery, a ze śliwek nalewki. Wielka była radość, gdy jedna z dziewczyn, pokojówka Maria, wychodzi- ła za mąż. Śluby, chrzciny i pogrzeby - zawsze wzbudzają na wsi duże poruszenie. I tym razem zjechały się wozy i bryczki z całej okolicy, aby orszak ślubny wyglądał jak najokazalej, co jest dobrą wróżbą na przyszłość. Gdy pannę młodą już ubrano i w asyście drużek sprowadzono na dół na ganek, pierwsza drużka przypięła panu młodemu bukiecik z mirtu i orszak ślubny ustawił się parami, gotów do wyjazdu do kościoła. Zgodnie z obyczajami w białostockiem, panna młoda winna stać przy drzwiach, dając baczenie czy wszyscy goście już usadowili się na wozach i bryczkach, gdyż dopiero wtedy wolno zająć miejsce w swoim powozie. Przed tym jednak musi się formalnie zapytać: - Czy wszyscy są gotowi i wszystko jest w porządku? Maria pochodziła z Warszawy, zwyczajów wiejskich nie znała, a nikt jej nie uprzedził jak powinna się zachować. Nic więc dziwnego, że wsiadła do pierwszej bryczki razem z panem młodym i pojechali zanim jeszcze reszta gości zdołała usadowić się na swoich miejscach. Powstało zamieszanie, lęk niezadowolenie. Jakaś staruszka podeszła do mnie, i trzęsąc złowrogo głową powiedziała: - Panna młoda nie zrobiła tego co należało. Całe życie będzie miała kłopoty, zobaczy pani. . . zawsze tak bywa. Zareagowałam na to pojednawczo, tłumacząc, że nie można winić dzie- wczyny za ominięcie zwyczaju, którego nie znała. W tydzień później, słysząc szlochy i narzekania w kuchni weszłam tam i zobaczyłam Marię na krześle, z fartuchem na głowie, zanoszącą się od płaczu. Okazało się, że męża porwała mobilizacja. Większość mężczyzn we wsi otrzymała tego ranka karty mobilizacyjne. Pośpieszyłam do telefonu. Wszystkie linie z Warszawą były zajęte i mu- siałam czekać kilka godzin. Gdy mnie na koniec połączono z naszym znajo- mym, pułkownikiem, który później odznaczył się w obronie Lwowa, usłysza- łam, że Niemcy skoncentrowali wzdłuż granicy znaczne siły, ale że zabiegi o uniknięcie konfliktu zbrojnego trwają. Wojna zawisła nad nami. 1 WRZEŚNIA - WOJNA! Przypuszczając, że organizacje, do których należałyśmy, będą potrzebo- wały współpracy wszystkich swoich członkiń, zdecydowałyśmy się z córkami na natychmiastowy wyjazd do Warszawy. Pociąg, spóźniony o kilka godzin, przepełniony był rezerwistami i rodzinami, które przerwały letnie wywczasy, aby jak najprędzej wrócić do domu. Wszystkie przedziały były zapchane, stano w korytarzach. Trzech żołnierzy oddało nam swoje miejsca, a sami stanęli w korytarzu. Na każdej kolejnej stacji ścisk i zamieszanie wzrastało. Ludzie, oszołomieni biegiem wypadków, zadawali nam mnóstwo pytań- niestety, nie potrafiłyśmy na nie odpowiedzieć. Krążyły fantastyczne plotki i pogłoski. Podobno wojska niemieckie już przekroczyły granicę, podobno mobilizacja była jedynie środkiem ostrożności, podobno traktat z Niemcami miano podpisać w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin. Na każdej stacji widziałyśmy młodych mężczyzn żegnanych przez płaczące żony i matki. Na stacjach węzłowych zatrzymywano nasz pociąg na czas dłuższy, aby przepuścić transporty wojska. Gdy linia kolejowa biegła równo- legle do dróg bitych, widziałyśmy kolumny piechoty, oddziały kawalerii, konwoje benzyny i amunicji. Od czasu do czasu pokazywały się eskadry samolotów. W wielu okolicach chłopi najwidoczniej zostali powołani do wojska jesz- cze przed żniwami, gdyż pola żyta, jęczmienia i pszenicy stały niezżęte, gubiąc ziarno na ziemię z pochylonych kłosów. Kobiety i niedorostki, dzieci nawet widziałyśmy przy żniwach. Snopki ładowano na małe wózki podręcz- ne, bo wozy były zarekwirowane; długie korowody wozów, z żywnością i paszą, ciągnęły w kierunku Warszawy. Wszędzie panował gorączkowy poś- piech, tak charakterystyczny dla stanu wyjątkowego i przygotowań nieukoń- czonych. Po przyjeździe do Warszawy natychmiast pojechałyśmy do domu. Od śmierci męża mieszkałam z córkami w małym domku niedaleko Belwederu - niegdyś naszego oficjalnego mieszkania, w latach gdy mąż był Generalnym Inspektorem Sił Zbrojnych i Ministrem Spraw Wojskowych. Z przyjemnością wspominam ten mały domek, przytulny i wygodny, wśród rozłożystych drzew owocowych. 13 Nie tracąc czasu zaczęłam telefonować do różnych organizacji społecz- nych; wszystkie były przeciążone pracą, szczególnie zaś kuchnie dla bezro- botnych, ponieważ poza ich normalną funkcją dożywiania starców, bezrobo- tnych i biednych dzieci, musiały one obecnie dostarczać żywności i jedzenia uciekinierom z zachodniej Polski. Załatwiłam telefonicznie co się dało i obiecałam stawić się nazajutrz w różnych miejscach. Wanda poszła się zamel- dować do służby w Czerwonym Krzyżu i Przysposobieniu Kobiet do Obrony Kraju. Krwawo zachodziło słońce tego wieczoru nad miastem. Poszłam na spacer przez ogrody belwederskie, puste i opuszczone od czasu, gdy Belweder za- mieniono na muzeum. Nigdy nie zachwycałam się specjalnie tym pseudokla- sycznym dziełem architektury i pamiętam, że byłam pełna złych przeczuć, gdy się dowiedziałam, że mamy tam zamieszkać. Spojrzałam na okna w górze, za którymi mąż zwykle pracował do późnej nocy. Światło w oknach zawsze mówiło mi, że on jeszcze pracuje. Teraz było w nich znowu światło: to szyby kąpały się w złocie zachodzącego słońca; przez moment wydało mi się, że on wciąż tam jeszcze czuwa. W ciągu nocy Warszawa zmieniła się w fortecę. Działa przeciwlotnicze zajęły pozycje w parkach i na ulicach, szpitale i punkty opatrunkowe stanęły w pogotowiu, niekończący się łańcuch pociągów i samochodów wiózł wojsko na front, a cała ludność cywilna gotowała się do obrony stolicy. Kupcy, urzędnicy, studenci, robotnicy, dziewczęta fabryczne, panie z towarzystwa, wszyscy stanęli ramię przy ramieniu z łopatami i kilofami do kopania rowów. Gdy jedni odpoczywali, drudzy pracowali na ich miejscu i robota szła bez przerwy, dzień i noc. Te właśnie rowy przeciwlotnicze ocaliły później tysiące ludzi od śmierci. Kopałam również te rowy z córkami. Optymizm ostatnich kilku miesięcy ustąpił miejsca determinacji. 1 września o godzinie w pół do siódmej obudziło nas wycie syren. Ubra- łyśmy się pospiesznie i wyszłyśmy na dwór, aby przejść do schronu przeciw- lotniczego w piwnicy Belwederu. Wkrótce przyłączyły się do nas kobiety i dzieci z sąsiednich domów, ogrodnicy i urzędnicy muzeum oraz kilku robo- tników, których alarm zaskoczył w drodze do pracy. Przesiedziawszy tam przeszło godzinę i nie słysząc samolotów doszłyśmy do wniosku, że był to jedynie próbny alarm, wobec tego wróciłyśmy do domu. Przed samymi drzwiami natknęłyśmy się na adiutanta marszałka Rydza-Śmigłego. - Co to jest? - zapytałam. - Próbny alarm? - Nie - odpowiedział twardo. - Wojna. Bomby spadały na Łódź i Częstochowę. Lotnictwo nasze jednak, tym razem, nie dopuściło sił nieprzyjacielskich do Warszawy. Po śniadaniu poszłam do jednej z mych organizacji, gdzie już kilka osób na mnie czekało. Po kilku minutach znowu zawyły syreny. Resztę poranka musiałam przesiedzieć w schronie. Samoloty niemieckie przedarły się przez naszą obronę, wycie maszyn i huk dział przeciwlotniczych gdzieś niedaleko nas rozlegało się bez przerwy. Okrzyki radości ludzi, wbrew rozkazom i 14 przepisom, kręcących się po ulicach, zwiastowały nam pojawienie się naszych myśliwców. Nieprzyjaciel zniknął, bez wyrządzenia poważniejszych szkód. Po wyjściu ze schronu poszłyśmy na obiad, w nadziei, że uda nam się wrócić do pracy po południu. Ale około pół do drugiej bombowce wróciły; następny nalot był o czwartej, a potem nalot za nalotem trwał niemal bez przerwy. Musiałam pogodzić się z tym - jak zresztą każdy w Warszawie- że pracować można jedynie w czasie wolnym od nalotów, kiedy miasto wraca jako tako do stanu normalnego. Czasami alarm zmuszał mnie do szukania ukrycia w przygodnym schronie lub w westybulu hotelu; najczęściej jednak stawałam w pierwszej lepszej bramie, gdzie po chwili zjawiali się mieszkańcy danego domu z zaproszeniem do korzystania z ich gościnności. Raz, pamię- tam, znalazłam się w kawiarni w czasie jednego z największych i najcięższych nalotów. Przesiedziałam tam prawie dwie godziny, podczas gdy orkiestra grała bez przerwy, a ludzie pili kawę i zajadali w najlepsze ciastka bez śladu trwogi. Najciężej było mi przyzwyczaić się do ograniczeń w komunikacji. Każde prywatne auto nie zarekwirowane przez wojsko, służyło potrzebom organizacji z wojskiem współpracujących takich jak Czerwony Krzyż, a o taksówce nie można było nawet marzyć, ze względu na ograniczenia benzy- nowe. Autobusy, prawie wszystkie, przewoziły oddziały wojskowe; nieliczne nadal kursujące normalnie były z reguły przepełnione, tak jak i tramwaje. Szło się więc tam gdzie trzeba było, piechotą. Nasze auto zabrała Wanda dla celów Czerwonego Krzyża; w ten pierwszy wieczór wojny zrobiłam dobre kilkanaście kilometrów. Zaledwie znalazłam się w domu, zadzwonił telefon. Kierowniczka zakła- du dla gruźliczych dzieci, który jako przewodnicząca Towarzystwa "Osiedle" założyłam w Otwocku, donosiła o strasznej rzeczy. Dzieci bawiły się na podwórzu, gdy nadleciały bardzo nisko niemieckie samoloty. Lotnicy nie- mieccy odpędzeni od stolicy chcieli się pozbyć balastu i w odpowiedzi na przyjazne machanie rączkami ze strony dzieci rzucili na nie bomby, które omijając nasz zakład uderzyły w sąsiedni. Bomba trafiła w szpital, zabijając piętnaścioro dzieci i raniąc wiele innych. Był to najtragiczniejszy wypadek w pierwszych dniach wojny, ale, nieste- ty, nie ostatni. Niemcy, dążąc do zdemoralizowania całego społeczeństwa, starali się osiągnąć to bezwzględnym barbarzyństwem. Liczyli na to, że dzie- sięć kobiet rozpaczających nad zniekształconymi ciałkami swych dzieci, może więcej zrobić niż zniszczenie całego pułku w boju. Drugiego dnia wojny bomby spadły na Komorów, spokojne osiedle podwarszawskie, nie posiadające żadnego schronu przeciwlotniczego. Ogień karabinów maszynowych poehłonął dalsze ofiary. W ogóle, w ciągu pierwszego tygodnia przedmieścia i małe miasta dokoła Warszawy ucier- piały więcej niż stolica sama, której broniła artyleria przeciwlotnicza i na- sze myśliwce. Samoloty niemieckie, odpędzane od Warszawy urządzały wśród bezbronnych miasteczek istne orgie barbarzyństwa. Nasze myśliwce spisywały się wspaniale. 15 Pewnego razu przypatrywałam się walce ośmiu polskich myśliwców z dwudziestoma pięcioma niemieckimi. Wydawałam właśnie obiady dla wyewa- kuowanych w jadłodajni niedaleko dworca na Pradze, gdy zawyła syrena. Ponieważ naloty tego dnia trwały bez przerwy od samego rana, postanowiłam i ten przeczekać na miejscu. W chwilę potem zobaczyłam dwadzieścia pięć niemieckich bombowców. Leciały bardzo wysoko, poza zasięgiem ognia ar- tyleru, gdy nagle przeszły w lot nurkowy, wyraźnie atakując dworzec na Pradze. Pierwsza bomba spadła na sąsiednią ulicę. Fontanny kurzu i kamieni wystrzeliły w powietrze, a za nimi buchnęły języki płomieni. Odezwały się działa przeciwlotnicze; na niebie pękały białe chmurki eksplodujących poci- sków; odłamki szrapneli zagrzechotały po ulicach. Wtem nad miastem zawyły silniki i osiem małych samolotów spadło na formację bombowców niemieckich. Ludzie wybiegli na ulicę, przyglądać się walce. Za chwilę jeden bombowiec zwalił się w płomieniach ku ziemi, a z dwóch innych poszły strugi dymu. To wystarczyło, aby Niemcy przerwali borfibardowanie; nasze myśliwce ruszyły za nimi w pościg w kierunku zacho- dnim. W pierwszej fazie wojny nasi lotnicy często odnosili sukcesy, ale później przewaga lotnicza nieprzyjaciela złamała nasze ůsiły. Nasi lotnicy nie byli gorzej wyszkoleni od Niemców i z pewnością nie brakowało im odwagi- niestety, nie mieliśmy wystarczającej ilości maszyn. Za mało było również dział przeciwlotniczych, dział, które były doskonałe, jak o tym świadczy liczba strąconych przez nie samolotów nieprzyjaciela. Jeśli jakąkolwiek można wyciągać naukę z Września, to niewątpliwie tę, że do prowadzenia wojny potrzebne są przede wszystkim ogromne środki pieniężne, a tych Polska Niepodległa, wobec ogromu swych zadań, nigdy nie miała dosyć. W porównaniu z Niemcami, których cała gospodarka od lat była nastawiona na wojnę, a zasoby gospodarcze zostały zwiększone przez zabór Austru i Czechosłowacji, byliśmy w sytuacji katastrofalnej. Jestem przekonana, że historia wskaże na trzy główne przyczyny naszej przegranej w kampanu wrześniowej, obok oezywiście ciosu jaki nam zadała Rosja z tyłu, w porozumieniu z Niemcami: pierwszą - było nasze ubóstwo drugą - to na szeroką skalę, doskonale zorganizowana, pajęcza praca szpie- gowska nieprzyjaciela, trzecią, niedotrzymanie umowy przez sojuszników. Przenikanie obcych agentur w życie Polski w najróżnorodniejszych for- mach nieustannie trapiło mego męża. Licząc się stale z niebezpieczeństwem szpiegostwa zwłaszcza w wojsku mąż mój stosował jak najdalej idące środki ostrożności. Czuwał też osobiście nad tym, aby pod żadnym pozorem nie dawać nikomu, do kogo nie miał absolutnego zaufania - dostępu do tajemnic woj skowych. Jeszcze w czasie choroby rozważał plany zabezpieczenia tajemnic wojsko- wych. Niestety, nie dożył chwili zrealizowania tych, jak i wielu innych zamia- rów. Sprawie różnorodnych agentur, poświęcił specjalne przemówienie na kaliskim zjeździe legionistów w 1927 r. Mówił wtedy: 16 "W pracy tej (walce o niepodległość) spotkaliśmy jednak natychmiast zjawisko, które spokojnie nazwę agenturami obcymi. Wobec tego, że liczba nas, jako przełamujących nowe drogi, była względnie mała, że zatem ogół naszych rodaków za nami nie szedł, praca tej agentury była znacznie ułatwio- na. Przypomnijmy te usilne starania, ażebyśmy wyglądali jak mniejszy landszturmowiec, z rękawem otoczonym czarno-żółtą opaską, przypomnijcie przykrości robione naszym mundurom, walkę o nasze sztandary, niosące orły tylko z jedną głową, a nie z dwiema; czy najrozmaitsze próby, abyśmy podlegali zupełnie austriackiemu mundurowi, stawianemu ponad nasz mun- dur. W parze z tą agenturą austriacką szła agentura inna, agentura rosyjska... także płatna... pracująca nad obniżeniem naszej pracy, brukająca nas słowa- mi, określeniami, abyśmy pociągającymi dla naszych rodaków nie byli. Gdy przyszły historyk dostęp mieć będzie do tajnych archiwów poszcze- gólnych państw - bo i te czasy zawsze nadchodzą - wtedy ujawnione będą być mogły dossier, bo to tak technicznie się nazywa, każdego z płatnych agentów. Agentów określonych według ich oceny, według tego ile kosztowa- li... W tych "dossier" znajdziecie nazwiska wielu znajomych. Uciekałem nieraz od moich bliskich pomocników, aby moje zamiary nie były wydane na łup kogokolwiek bądź, byle był cudzoziemcem... Mogę powiedzieć, że system moich kalkulacji jako Naczelnego Wodza zawsze roz- bijał się nie o co innego, jak o tę siłę agentur obcych, płatnych przez obcych dla szkodzenia Polsce, aby nie była ona zbyt silna, aby nie miała tej siły, jaką mogłaby mieć w tej czy innej chwili. Znajdowałem zawsze momenty upadku Polski, gdy, proszę panów, ludzie dzielili się pomiędzy sobą tylko tym, od kogo pensje brali, czy od protektorki Polski - imperatorowej Katarzyny - czy od przyjaciela Polski - Fryderyka Wielkiego, czy od trzeciej konkurentki - Maru Teresy. Ja proszę panów, w Polsce pracuję nad obroną od szpiegostwa od czasu, kiedy Polska istnieje. Jako Naczelnik Państwa i jako Naczelny Wódz i póź- niejszy minister, śmiem twierdzić ze smutkiem, że nie ma chwili w życiu moim, kiedy nie byłem szpiegowany osobiście i, zgodnie z moją dawno wyrobioną pracą oczu, odczuwam to doskonale. Nie mam #zatem ani jednej chwili, pomimo tego, że jestem w wolnej, niepodległej Polsce, ażeby życie moje wyglądało inaczej niż tak, jak wyglądało za dawnych czasów, kiedym był ścigany przez różne psy gończe, jak zając... Nigdzie bowiem tak łatwo i dokładnie nie rozpracowano pracy szpiegowskiej w całym świecie, jak w Polsce, a z tym stale i ciągle muszę mieć do czynienia..."* Myśl o obronie państwa przed szpiegostwem, przed zarazą szpiegostwa, spędzała mu sen z powiek. Ale Sejm w walce z Piłsudskim skreślił 2 miliony z funduszu walki ze szpiegostwem. Unia Obrońców Ojczyzny zebrała wtedy na ten cel prawie równoznaczną sumę i ofiarowała ją mężowi do dyspozycji. * Op. cit., t. II, s. 9 Aleksandra Pilsudska - "Wspomnienia ' - 2 Sięgano po największe tajemnice wojskowe. Woźnego w Inspektoracie chciał przekupić agent bolszewicki. Ale woźny doniósł o tym swoim władzom i szpiega aresztowano. W Belwederze na pierwszym piętrze mieściły się przez pewien czas w , szafach ogniotrwałych papiery wojskowe. Po zabójstwie wartownika Koryz- my w ogrodzie belwederskim szafy te zostały przeniesione do Inspektoratu. W czasie tego napadu jedna z kul trafiła w mur narożnego pokoju nad drzwiami. Mąż lubił przesiadywać, a nawet pracować w tym pokoju. Tym razem był jednak na górze w dawnej sypialni. Takie wypadki wydarzały się w normalnych czasach pokojowych. Tym silniej przejawiła się akcja agentur, kiedy przyszło napięcie stosunków. Na kilka dni przed wybuchem wojny pracowałam na podsłuchowej stacji telefonicznej. Pewnego dnia przejęłam alarmujący meldunek Związku Strzeleckiego z zachodniej dzielnicy Polski. Zawiadaniiano, że kiedy członkowie Związku odbywali ćwiczenia w terenie, osadnicy Niemcy zaczęli do nich strzelać. Okazało się, że Niemcy już-wów- . czas byli zaopatrzeni w broń. Strzelcy musieli wezwać pomocy policji. W Polsce z 1939 r. na 35 milionów mieszkańców było 765 000 Niemców, co stanowiło tylko 2,4"/a ogółu ludności, lecz był to w niektórych szczególnie okolicach element gospodarczo silny i dobrze zorganizowany. Propaganda hitlerowska ożywiła niebezpiecznie związki wielu z nich z Rzeszą oraz pobu- dziła ich nacjonalizm. Specjalnym źródłem niebezpieczeństwa stały się setki rodzin pozornie spolszczonych i naturalizowanych, spośród których zwłaszcza w młodszym pokoleniu Berlin potrafił zmobilizować swoją zakonspirowaną "piątą kolumnę". Mogli oni działać tym łatwiej, że istniała u nas od dawna szczególnie w miastach i na ziemiach zachodnich kategoria Polaków o nie- mieckich nazwiskach i niemieckiego kiedyś pochodzenia, pod którą podszy- wali się dywersanci. Niejeden też gorzki spór i głęboki dramat rozdarł rodzi- ny polsko-niemieckie w czasie ostatniej wojny. Z wybuchem wojny potencjalne niebezpieczeństwo szpiegostwa zamieniło się w koszmarną rzeczywistość: okazało się, że Niemcy są w posiadaniu niektórych tajemnic wojskowych. Sieć szpiegowska pokryła cały kraj, nie wyłączając wiosek. Donoszono szybko i dokładnie o wszelkich ruchach na- szych wojsk, przerywano linie komunikacyjne, dokonywano sabotażu gospo- darczego, wysadzano w powietrze obiekty wojskowe, zgodnie z góry przygo- towanymi planami. Każda baza lotnicza, choćby najlepiej ukryta, została zbombardowana. Na wielu lotniskach nieprzyjaciel zniszczył wszystkie maszy- ny na ziemi. Szoferka komendy Przysposobienia Kobiet do obrony Kraju okazała się agentką niemiecką. Dziesiątki szpiegów przyłapano na gorącym uczynku i postawiono przed sądami polowymi. Zazwyczaj byli to ludzie na których nikt by przedtem nie śmiał rzucić podejrzenia. Jedna z centrali szpiegowskich w Warszawie miała swoją siedzibę w domu pewnego przemysłowca, którego rodzina pochodząca z Niemiec, była osiadła w Polsce od przeszło stu lat. Niewinny rytownik napisów w marmurze, zamieszkały w domku przy cmentarzu w Wilnie od 18 lat piętnastu, okazał się szefem sieci szpiegowskiej, liczącej kilkunastu agen- tów, kobiet i mężczyzn. Pewien pułkownik, dowódca jednego z pułków kawalerii, mówił mi, że gdy tylko dywizja, w której walczył zajmowała pozycje na noc, natychmiast szpiedzy w jej szeregach zaczynali porozumiewać się za pomocą ognia i sygnałów świetlnych z lotnictwem niemieckim. Dwóch podoficerów z jego własnego pułku złapano w chwili kiedy podkładali dynamit pod most, przez który pułk miał przechodzić. Od jednego z oficerów marszałka Rydza-Śmigłego słyszałam, że szpieg wprowadził katastrofalne zamieszanie i zwłokę w momencie krytycznym dla obrony Warszawy, gdy udając oficera sztabowego, skierował cały pociąg amunicji na linię frontu niemieckiego. Wielkie ilości Niemców osadzone celowo na ziemiach polskich, w okresie zaborów, a w Polsce niepodległej chronione przez narzucony traktat mniej- szościowy stały się we wrześniu podstawą dywersji na wielką skalę. Z tych doświadczeń powinny być wyciągnięte konsekwencje na przyszłość. W BOMBARD#lWANEj WARSZAWIE - WYjAZD Warszawa przeżyła wiele wojen. Imię jej zapisało się ognistymi zgłoskami na stronicach burzliwej historu Polski, a jej mieszkańcy stworzyli dumną tradycję walki i przetrwania. Wzorem swoich ojców ludność Warszawy wy- kazała bohaterską postawę także we wrześniu 1939 r. Każdego dnia powiększała się liczba zabitych i rannych. Jednak życie stolicy toczyło się prawie normalnie. Nawet kiedy pół domu zmiotła bomba, zamieniając go w kupę gruzu i śmiecia, ludzie szli najnormalniej do swoich zajęć, licząc na to, że znajdą schronienie gdzie indziej. Fabryki pracowały nadal, miejsca rozrywkowe były otwarte. A każdego dnia Stefan Starzyński, prezydent miasta, przemawiał przez radio do jego mieszkańców,.podtrzymu- jąc ich na duchu własnym przykładem i własną odwagę. Człowiek ten przez lata pracował z niezwykłą energią, umiejętnością i entuzjazmem nad rozwo- jem stolicy, a teraz jej zniszczenie było końcem jego ukochanej pracy, a niebawem i własnego życia. W pierwszych dniach wojny naloty trwały niemal bez przerwy. Cisza nastawała dopiero późnym wieczorem i kończyła się o świcie. Wtedy też ludność pracowała gorączkowo, aby nadrobić godziny stracone w ciągu dnia. Wtedy też grzebano zabitych. Ciężkie straty przyniosło zbombardowanie Dworca Wschodniego, gdzie znajdowała się kuchnia towarzystwa "Osiedle", jednej z organizacji społecz- nych dla bezrobotnych. Miałam tam właśnie mieć dyżur owego fatalnego popołudnia. Kiedy zamierzałarn wyjść córka moja Wanda, poprosiła abym na nią zaczekała. Wybierała się tam z koleżanką w celu dostarczenia papie- rosów i innych rzeczy Czerwonemu Krzyżowi. To dziesięciominutowe opóź- nienie uratowało nam prawdopodobnie życie; ledwo bowiem zdążyłyśmy zapakować co trzeba było. do auta, zawyły syreny. Dwie następne godziny spędziłyśmy w schronie przeciwlotniczym w Belwederze. W czasie najsilniej- szego bombardowania usłyszałyśmy straszny wybuch. Stojący obok mnie człowiek, próbował coś mi powiedzieć. Nie zrozumiałam ani jednego słowa, tak ogłuszający był huk dział przeciwlotniczych. Nareszcie odwołano alarm. Pospieszyłyśmy do domu, aby zabrać resztę rzeczy, gdy zadzwonił telefon. 20 Dzwoniono z Dworca Wschodniego. Głos, który usłyszałam, był bez wyrazu, jak po gwałtownym wstrząsie nerwowym. Znajoma pani prosiła, abym przy- jechała natychmiast z doktorem, jeżeli tylko uda mi się jakiegoś znaleźć. Mam przywieźć dużo opatrunków i morfiny. Dworzec został zbombardowa- ny. Szesnaście kobiet i dziewcząt, harcerek, zostało zabitych. Wiele osób rannych. Pani, która mi to mówiła, przygotowywała ze swoją znajomą jedze- nie w sąsiednim budynku. One jedynie ocalały. Na próżno starała się połą- czyć z jakimkolwiek szpitalem. Wanda najwidoczniej wyczytała przygnębienie z mych oczu, gdyż rzuciła tylko jedno słowo: "Gdzie". - Dworzec Wschodni - odpowiedziałam. - Musimy natychmiast znaleźć doktora. Zbladła, wrażenie było tym większe, że tam pracowało dużn osób zna- jomych; bez jednego słowa siadła do samochodu. Jechałyśmy ulicami na pół zatarasowanymi przez szczątki budynków, wśród ruin świeżo zburzonych domów i dymiących zgliszcz, nad którymi unosił się gorzki zapach niedopa- lonego drzewa. Wozy straży pożarnej stały tu i tam, sanitariusze wnosili na noszach do ambulansów przykryte białymi prześcieradłami zwłoki ludzi. Wszędzie panowało zniszczenie. Sklepy z wybitymi oknami, futra, poń- czochy i bele materiałów na ulicy, a obok rozbitego sklepu jubilerskiego stoi policja. Handlarz obrazów załamał ręce nad porozrzucanymi i podartymi płótnami. Ogonek kobiet przed sklepem kolonialnym - futryny drzwi i okien leżały na chodniku. Naprzeciw, wygięty mur kawiarni, jako tako podparty belkami, a przy stolikach kilku mężczyzn starszych wiekiem siedziało nad kawą i gazetami. Dalej jeszcze przez dużą dziurę w ścianie hotelu, widać było połamane meble i strzępy starej tapety. W dzielnicach biedniejszych bomby potworzyły wielkie kratery na jezdni; z domów nie było ani śladu. Wielki blok mieszkań robotniczych, który z dumą pokazywaliśmy cudzoziemcom, zrównany został z ziemią. Całe rodziny dogrzebywały się w zgliszczach szczątków swego mienia. Jakaś staruszka wynurzyła się ze szkieletu zbombardowanego domu, z tryumfującą miną, machając nieuszkodzonym obrazem. Nareszcie udało nam się znaleźć lekarza - kobietę, która właśnie wróciła do domu. Z zapadniętymi oczami, ochrypnięta, przez trzy dni i trzy noce pracowała bez przerwy w szpitalu, ale na nasz apel natychmiast wsiadła do auta. Po przyjeździe na Dworzec Wschodni okazało się, że ambulanse już zabrały zabitych i rannych. Nie pozostawało nam więc nic innego jak tylko zawiadomić najbliższe rodziny ofiar. Między zabitymi było kilka harcerek; i ból nieszczęsnych matek był nie do zniesienia. Tam zabita została moja znajoma Grodyńska, żona wiceministra. Spoglądając wstecz, dziwię się czasem, jak można było wytrzymać to piekło. Nawet w czasie największych nalotów nigdy nie wybuchła panika. Być może ludzie odkryli wtedy w sobie miłosierną granicę, poza którą prze- staje się odczuwać strach i cierpienie. Można się lękać tylko do pewnego 21 momentu. Potem spokój zapanowuje w człowieku bądź to dlatego, że nie- którzy ludzie sięgają bezwiednie lub wysiłkiem woli do nieznanych sobie uprzednio duchowych rezerw odwagi, bądź to dzięki temu, że ulegają apatii. Nieraz za dawnych czasów bywało, że po pierwszych godzinach wielkiego strachu wyczuwałam w sobie możliwość wytrwania, z którą przychodziło również przyzwyczajenie do obcowania ze śmiercią. Teraz w Warszawie było to samo. Spałam twardo w piekielnym hałasie. Życie w cieniu śmierci daje zrozumienie prawdziwego znaczenia życia. W pierwszych czterdziestu ośmiu godzinach wojny odpadły wszelkie zbędne wartości. Potrzeby stały się potrzebami prymitywnego człowieka. Walka, żywność, ciepło, schronienie. Połączyło ludzi wspólne niebezpieczeństwo, wspólne straty, wspólny ból. Poczucie obowiązku społecznego wzrosło ogro- mnie. Chłopki z okolicznych wsi co dzień docierały do stolicy z żywnością. Pociągi, cel niezwykle ważny dla samolotów niemieckich, kursowały bez przerwy; widziałam wagony, które wyglądały jak szkielety. Oddziały robo- tników naprawiały szyny w dzień i w nocy. Na miejsce poległych od ognia karabinów maszynowych samolotów nieprzyjacielskich przychodzili natych- miast inni. Ten duch zbiorowej walki panował wszędzie. Wojny, które przez wieki nawiedzały Polskę, dały nam dziedzictwo wy- trwałości w najcięższych warunkach i jakby instynktowny przymus naprawy tego, co uległo zniszczeniu. Wielokrotnie odbudowywaliśmy nasze miasta. Gdy tylko milkł s#częk i hałas wojny, każde pokolenie zabierało się natych- miast do odbudowy kraju. To samo było w Warszawie jeszcze gdy wojna trwała. Gdy tylko kurz i dym opadał, a syreny zwiastowały koniec alarmu, wszędzie widziało się ludzi reperujących i naprawiających uszkodzone budynki, aby za wszelką cenę nadać im wygląd mieszkalnych domów. Często był to tylko jeden pokój, z workiem, zamiast dachu nad głową. Czas stracił znaczenie; najgłówniejszą rzeczą były przerwy między nalo- tami. Którejś nocy odezwał się telefon; to jeden z generałów, stary żołnierz mego męża, nalegał abym opuściła natychmiast Warszawę, gdyż Niemcy znajdują się zaledwie o trzydzieści kilometrów od stolicy. Odpowiedziałam, że praca w organizacjach społecznych nie pozwala mi na wyjazd z miasta. Z kolei usłyszałam, że rząd postanowił oddać stolicę. Obudziłam córki. Postanowiłyśmy wyjechać do Kamiennego Dworu, gdzie łatwo można było urządzić szpital dla rannych na froncie lub ewaku- owanych z Warszawy. Następnie zbudziłam swoje dwie służące, proponując im wyjazd z nami lub ułatwienie powrotu do rodziny. Jedna, która miała rodzinę na wsi w Kamiennym Dworze, wybrała podróż z nami. Druga, przeżegnawszy się powiedziała: - Czy mnie zabiją Niemcy czy nie, to w ręku Boga. Ja tu zostanę i będę pilnowała pani domu. Spakowałyśmy rzeczy, ale wyjazd okazał się niemożliwy. Niemcy bombar- dowali zaciekle tę właśnie linię kolejową, którą mieliśmy jechać i ruch po- 22 ciągów na niej zawieszono. Wyratował nas mój kuzyn, Jerzy Bułhak bawiący wówczas w Warszawie, proponując wyjazd do jego majątku na kresach wschodnich. Wielu ziemian tamtejszych, z nim razem, zaofiarowało swoje dwory wojsku na szpitale i nasza pomoc tam mogła przydać się. Wyjechaliśmy o siódmej rano, ja, córki, moja siostra i młoda kuzynka Anna, która spodziewała się dziecka za parę tygodni. Anna opierała się trochę wyjazdowi, gdyż mąż jej był w wojsku i naturalnie chciała być jak najbliżej niego. Pomieściłyśmy się w dwóch autach, zabierając z sobą tylko najkonieczniejsze osobiste rzeczy. Myślałyśmy, że podróż samochodem bę- dzie bezpieczniejsza niż koleją, gdyż linie kolejowe i pociągi były stale bombardowane. Prędko jednak wypadki wyprowadziły nas z błędu. Podróż, która miała trwać cztery godziny zajęła nam dziewiętnaście. Wyjechałyśmy ze stolicy w sznurze samochodów, wozów i ciężarówek obładowanych kobietami i dziećmi. Posępne matki i krzyczące dzieci tkwiły wśród tobołków i walizek, maszyn do szycia, wózków dziecięcych, garnków i rondli, a nawet klatek z kurami. Posuwaliśmy się powoli. W południe głód dał się nam we znaki. - Zatrzymamy się w najbliższej wsi i napijemy się mleka - zaproponowa- łam. Najbliższa wieś była pusta. Zaszliśmy do jednej i do drugiej chaty - nie było ani żywej duszy. Plac targowy i mała karczma - zupełnie opustoszałe. Już w poprzedniej wsi nie było widać nikogo. Chłopi najwidoczniej poucie= kali do lasów w popłochu, gdyż krowy ryczały nie wydojone, a w jednej chacie znalazłyśmy chleb piekący się w piecu. Ruszyłyśmy dalej, dziwiąc się co mogło spowodować tę nagłą ucieczkę, gdy nagle w górze ryknęły motory samolotów. Usłyszałam ostry szczęk ka- rabina maszynowego i niemal jednocześnie żałosny szloch z sąsiedniego auta. Kilka sekund później samoloty znalazły się nad naszymi głowami, tak nisko, że widać było wyraźnie ich kolor i znaki oraz lufy karabinów maszynowych, błyskające przerywanym ogniem. Kierowca auta przed nami nagle wyrzucił jedną rękę w przód i wpadł całym ciałem na kierownicę. Auto runęło do rowu. Ktoś z boku skoczył na ratunek. Koń spłoszony przegalopował tuż obok naszego samochodu i jak na filmie mignęły przede mną blade, przestraszone twarze kobiet na wozie pędzącym wariacko. Nasz szofer, stary żołnierz, rzucił przez zaciśnięte zęby: - Boże! Żebym ja miał choć karabin! I zjechał na brzeg szosy, gdyż samoloty zawracały. W pośpiechu wysko- czył z auta i szarpnął drzwiami: - Prędko, proszę pani w kartofle ! Nie ma innej rady ! Tam, do krzaków ! Za kartofliskiem niedaleko widać było jakieś zarośla. Zaczęliśmy biec przez pole. Z innych samochodów również posypali się ludzie. Obok starzec z dzieckiem w objęciach zachwiał się nagle i upadł. Widziałam jak leżał bez ruchu. Jakaś zakonnica schyliła się po płaczące dziecko. 23 Ponownie zawróciły samoloty i nieznajoma kobieta obok mnie zaczęła wrzeszczeć. Krzyknęłam na nią, aby się kładła natychmiast na ziemię, a gdy to nie odniosło skutku, chwyciłam jej dwoje dzieci, które ciągnęła za sobą, i rzuciłam je na ziemię obok siebie. Jedno dziecko, dziewczyneczka, może trzyletnia, śmiała się ubawiona, i odtąd nie odchodziła ode mnie. Przeleżeliśmy w kartoflisku nie więcej niż pół godziny, choć wydawało się nam, że są to wieki. Nareszcie samoloty odleciały. Dziwnie spokojne wydało się kartoflisko, bez strug piachu wylatujących pod pociskami w po- wietrze. Po dziesięciu kilometrach nowy atak. Tym razem schroniliśmy się w rowie, nad brzegiem którego rosły drzewa. Na szczęście było sucho i godzina tam spędzona zbiegła dość szybko. W czasie trzeciego nalotu mieliśmy więcej szczęścia, gdyż zaskoczył nas niemal na przedmieściu większego miasta, bronionego przez artylerię prze- ciwlotniczą. Gospodarz domu, w którym się schroniliśmy, przyjął nas bardzo gościnnie i ani słyszeć nie chciał, żebyśmy po godzinie z nim spędzonej, zaraz ruszyli w dalszą drogę. Mimo to ruszyliśmy zaraz dalej, bo już było dobrze po południu, a więcej niż połowa drogi była jeszcze przed nami. Następnym schronem była obora, potem spichlerz, gdzie zastałyśmy gromadę kobiet. Jedna z nich, nie zwracając uwagi na ogień karabinów maszynowych, stała w drzwiach, klnąc i wygrażając pięścią samolotom. Dnia poprzedniego jej dwoje dzieci zginęło od bomby. Gdy nalot się skończył i trzy maszyny odleciały w kierunku na Warszawę, ujrzeliśmy stary kościółek wiejski w płomieniach. Paliło się również kilka chat; było dziesięciu zabitych i rannych. Znowu wsiedliśmy do auta, ale mogliśmy jechać tylko bardzo powoli, gdyż droga była zatłoczona niemożliwie. Za zakrętem słychać było ponownie motory samolotów, a w dole przed nami płonęła cała wioska. Na prawo od nas - las, skąd ludzie machali do nas rękami. Tam szukaliśmy schronienia. W ciszy sosnowego lasu, wysokie konary ukryły nas lepiej niż najgłębszy schron; zmęczeni, rozłożyliśmy się na trawie bez jednego słowa. Zamknęłam oczy. Po chwili trzask gałązki zbudził we mnie czujność. Nie ruszając się, zaczęłam obserwować, co się dokoła nas dzieje. Mały chłopak wiejski stał w gęstwinie, przyglądając nam się z ciekawością nie pozbawioną podejrzliwo- ści. Za chwilę krzyknął i dwie kobiety wyłoniły się spomiędzy drzew, patrząc na nas w milczeniu. Jedna z nich odeszła w głąb lasu i po upływie krótkiego czasu, wróciła z leśniczym. Usłyszałam szept: - Niemieccy szpiedzy. . . Leśnik zażądał od nas papierów. - Są w aucie - odpowiedziałam. - A gdzie auto? - O tam, na drodze. W odpowiedzi kiwanie głową i rzucające się w oczy niedowierzanie. Już byłam przygotowana na to, że nas zaaresztują. Ale na szczęście zjawił się 24 znajomy oficer i wyratował nas z opresji. Wyjaśnił nam również, żc w okolicy było tyłe szpiegów, iż właściciele ziemscy i chłopi organizowali na nich samorzutnie obławy. Kilkunastu złapano, gdy lądowali na spadochro- nach, innych przyłapano na dawaniu sygnałów samolotom niemieckim. Dla- tego też każdego kto nie mógł się wylegitymować, odprowadzano na miej- scowy posterunek policji. Radzono nam, żebyśmy mieli papiery zawsze przy sobie. Lasy są pełne chłopstwa i z pewnością jeszcze nieraz będziemy zatrzy- mywani. Tymczasem już się ściemniło. Postanowiliśmy jednak jechae dalej, gdyż droga szła wśród lasów, a i niebezpieczeństwo nalotów zmalało. Głęboka cisza tej leśnej drogi przyniosła nam nieopisaną ulgę po nerwowym zgiełku całego dnia. Była już druga po północy; gdy dotarliśmy na miejsce, zmęcze- ni, ale bardzo radzi, że wreszcie możemy iść do łóżka. PRZEZ PŁONĄCY KRAJ Już świt zaczął bielić się na niebie, gdy poszłam spać. Od okna szedł zapach maciejki, tytoniu, rezedy; do snu kołysał szmer liści. Trudno mi było uwierzyć, że to co ostatnio przeżyłam, stało się naprawdę. Wojna dosięgała nawet tego sielskiego zakątka. Siostrzenica ostrzegła mnie od razu, żebym się liczyła z możliwością obudzenia przez samoloty, które nalatywać będą na miasteczko odległe od nas o czterdzieści pięć kilometrów. Naloty odbywają się co dnia, punktualnie o siódmej rano, w południe i o piątej po południu. Jak dotąd wioska nie była bombardowana, co zdaje się, należy zawdzięczać jedynie przypadkowi, gdyż dwa dni przedtem samoloty zbombar- dowały doszczętnie sioło za rzeką. Zbyt byłam teraz zmęczona, aby myśleć o niebezpieczeństwie. Ale ů kiedy przyłożyłam głowę do poduszki zdawało mi się, że słyszę ryk motorów... zasnęłam szybko. Dom mojej siostrzenicy, podobnie jak wiele innych dworów ziemiańskich, był bardzo obszerny. Roiło się w nim od pań - uciekinierek. Prawie wszyscy mężczyźni zdolni do nosze- nia broni zostali powołani do wojska. Nic więc dziwnego, że w tym babińcu zapanowała konsternacja, kiedy kobiety ze wsi złapały szpiega na zakładaniu dynamitu pod mostem na rzece. Była to dość ważna linia kolejowa, przez którą szły transporty wojska i amunicji na zachód. Szpieg, w habicie, prze- brany za mnicha, miał rewolwer, ale zanim zdążył go użyć kilka kobiet rzuciło się na niego i odebrawszy mu broń związało go i odstawiło na posterunek policyjny we wsi. Okazało się, że był to nazista, który od lat pracował w fabryce w sąsiednim miasteczku. W habicie miał ukrytą mapę okolicy, z zaznaczonymi wyraźnie węzłami komunikacyjnymi. W tym czasie zjawiło się we dworze kilka kobiet ze wsi, donosząc o tym co się stało. Jasne, że mostu trzeba nam było strzec, tym bardziej że leżał tuż za naszym ogrodem. Z udziałem inwalidy, męża siostrzenicy i dwóch młodych chłopców zorganizowałyśmy wartę przy moście w dzień i noc. Na szczęście we dworze były sztucery i strzelby. Około szóstej wieczorem drugiego dnia warty, po zluzowaniu przez młodą kuzynkę, poszłam do siostrzenicy do ogrodu. Był to jeden z tych złotych, łagodnych dni wrześniowych i cała okolica odpoczywała w niedzielnym spo- 26 koju. Grupy kobiet w świątecznych strojach stały gawędząc na przyzbach, kilku starców łowiło ryby w rzece, a od pastwiska za ogrodem dochodził śmiech dzieci zaganiających krowy. Pół drzemiąc, pół czytając, usłyszałam nagle jakby uderzenie pioruna po drugiej stronie doliny, za rzeką. Nie było ani jednej chmurki na niebie, ani śladu burzy. Spojrzałam pytająco na kuzynkę. Patrzyła w stronę skąd doszedł huk i widziałam jak blednie. - Niemcy bombardują sąsiednią wioskę - powiedziała spokojnie. I zale- dwie dopowiedziała te słowa, znowu dało się słyszeć kilka kolejnych wybu- chów. Dotychczas, tego.dnia, nie słyszeliśmy ani jednego samolotu niemie- ckiego i nadzieja w nas się zbudziła, że może już dadzą nam spokój. Po ostatnim wybuchu nastąpiła dość długa cisza i naraz usłyszałam skowyt ma- szyn tuż nad nami. Dziewięć samolotów pikowało na dwór. Zaledwie zdąży- łyśmy rzucić się z krzeseł na ziemię, gdy wybuchła pierwsza bomba, tuż koło domu. Jak na rozkaz przebiegłyśmy przez trawnik, szukając schronienia po drugiej stronie w gęstej kępie krzewów. Samoloty już pikowały na nowo. Zabryzgały kule po liściach i siedem czy osiem razy powtarzał się atak. Po tym samoloty przeniosły swą uwagę na łąkę i z kolei na wioskę. Na łące kilkoro dzieci zostało zabitych i rannych, w wiosce zapalił się stary kościółek wraz z zabudowaniami dokoła, a stary młynarz z żoną znaleźli śmierć w zbombardowanym młynie. Za chwilę nastała cisza, którą przerywał jedynie płacz kobiet. Wieczorem siostrzenica przyszła do mnie do pokoju z błaganiami, abym natychmiast opuściła ich dom, gdyż nalot może się powtórzyć. Na moje milczenie o mało nie wybuchła płaczem, dodając, że ponoszę odpowiedzial- ność również za kuzynkę Annę, która wkrótce spodziewa się dziecka, a w okolicy nie ma ani lekarza, ani akuszerki; jest tylko baba wiejska, która od pięćdziesięciu lat asystuje przy każdym porodzie. Wyjechałyśmy natychmiast do Wilna. Bez jakichkolwiek przygód dojechałyśmy do miasta w sam czas, aby zobaczyć wieże i dachy o wschodzie słońca. Panował tam taki nastrój jakby wojna toczyła się o tysiące kilometrów. Uniwersytet przygotowywano na otwarcie nowego roku akademickiego, codziennym tematem rozmów były żniwa, nowe nominacje na uniwersytecie i możliwość podwyższenia podat- ków. Dowiedziałam się, że samoloty niemieckie pokazały się nad miastem jedynie w pierwszych dniach wojny po to tylko, aby rzucić bombę czy dwie na lotnisko, skąd zaraz usunięto nasze maszyny. O tym nalocie teraz już niemal zapomniano. Od czasu do czasu docierały do nas wieści z frontu, przywożone przez żołnierzy w drodze z jednego miejsca na drugie. Raz po południu wybrałam się w odwiedziny do znajomej żony pułkow- nika piechoty. Zastałam ją we łzach. Od pierwszego dnia wojny nie miała żadnych wiadomości o mężu, aż dopiero dzisiaj przywiózł je kapitan z jego pułku: jeden ich batalion został zniesiony przez czołgi nieprzyjaciela, inne 27 były w rozsypce. Wielu oficerów zabitych i rannych, o losach pułkownika nic nie wiadomo. Starałam się ją pocieszyć jak umiałam, gdy nagle na ulicy przed domem zawarczał samochód. Rzuciłyśmy się do okna i moja znajoma krzyknęła: - To szofer mego męża! Wybiegłyśmy na ulicę. Przed nami stał szkielet samochodu. Bez błotni- ków, karoseria w strzępach, a zamiast okien poszarpane dziury. Motor jed- nak warczał zawadiacko i młody żołnierz stanął przed nami, salutując. Płaszcz miał porwany, twarz bladą i brudną, a w ręku trzymał jakąś paczkę, którą wręczył nam z taką nonszalancją jakby przed chwilą wrócił z miasta z zakupów. - Przyjechałem po zmianę bielizny dla pana pułkownika, proszę pani- powiedział. Poszliśmy na górę, gdzie szofer już umyty i najedzony opowiedział nam o zdarzeniach ostatnich dni. Pułkownik nie był ani zabity, ani ranny, a po stracie swego oddziału dołączył do innego. Samochód kazał mu porzucić, ale szofer, znający swego pana od lat wydusił od niego pozwolenie na od- stawienie samochodu do domu, do Wilna. Fakt, że po drodze miał przejeż- dżać przez linie niemieckie, nie psuł mu fantazji. No i przyjechał, cudem jednak, gdyż samochód był posiekany kulami jak rzeszoto, ale szofer nie był nawet draśnięty. Zdziwił się, gdy poćhwaliłyśmy jego odwagę: - Ależ, proszę pani, przecież nie mogłem zostawić auta na drodze!- odpowiedział i z wielkim zadowoleniem odstawił szkielet swego auta do garażu. Po czym zabrawszy zmianę bielizny dla swego pułkownika, odjechał pociągiem w kierunku swego oddziału. W ciągu trzech pierwszych dni życie w Wilnie płynęło nam jak w oazie spokoju. Rektor uniwersytetu dał nam do dyspozycji mieszkanie jednego z profesorów w starym budynku uniwersyteckim. Wilno na zawsze pozostanie mi drogie, nie tylko przez swój czar, ale i dla miłości mego męża, który kochał w nim każdy kamień. "Miłe miasto - pisał o Wilnie. - Miłe mury, co mnie dzieckiem niegdyś pieściły, co kochać wielkość prawdy uczyły, miłe miasto z tylu przeżyciami. Miasto - symbol naszej wielkiej kultury i państwowej ongiś potęgi. Dynastia Jagiellonów, co nad wieżyczkami Krakowa i wieżami Wilna potężnie niegdyś panowała. Wilno Stefana Batorego, co uniwersytet zakładał i mieczem nowe granice wybijał. Wielcy poeci i wieszcze, co naród pieścili słowem i w czar zakuwanymi słowami życie narodowi dawali. Nie gdzie indziej jak tu, w tej samej szkole, gdzie ja biegałem w tych murach pięknie wołających do Boga uczyli się jak ja kiedyś w przeklętej rosyjskiej szkole. Wszystko piękno mej duszy przez Wilno pieszczone. Tu pierwsze słowa miłości, tu pierwsze słowa mądrości, tu wszystko, czym dziecko i młodzieniec żył w pieszczocie z mu- rami i w pieszczocie z pagórkami".* * Op. cit., t. IX, s. 127 28 Z chwilą, gdy otwierał się tam na nowo nasz stary uniwersytet, zamknięty przez Rosjan, mąż mój urzeczywistnił jedno z najdroższych marzeń swego życia. Całą pensję marszałkowską oddał na potrzeby uniwersytetu i nd czasu do czasu dorzucał do tej dotacji pieniądze jakie zaoszczędził z własnych skromnych dochodów. Na Wilno nauczyłam się patrzeć oczami męża. Pokolenia ludzi nauki wycisnęły swe piętno na mieszkańiu, w którym myśmy się znalazły. W tej jakże przyjemnej atmosferze i wśród wielu znajomych w mie- ście czas upływał szybko. Niestety, były to ostatnie dni spokoju. W sobotę, pamiętam o dziesiątej rano zawyły syreny. W ciągu kilku minut lotnictwo niemieckie zbombardowało stację kolejową i wiele domów w mieście. Zaledwie ludzie wyszli z ukrycia po odwołaniu alarmu, nastąpił drugi nalot. Tym razem, piloci ośmieleni brakiem obrony przeciwlotniczej, sprowadzili maszyny nad same dachy. Ostrzelany został orszak pogrzebowy i kobiety czekające przed piekarnią. Były ofiary wśród mieszkańców domu dla starców i wśród chłopców grających w piłkę nożną na łące przy rzece. Przez pięć godzin, do trzeciej trwały naloty. Po odwołaniu alarmu wyszłam na dyżur do Czerwonego Krzyża. Po drodze, chociaż każdy ambulans jaki był w mieście zbierał zabitych i rannych, widziałam wiele ofiar. Między innymi, pamiętam, na noszach małą dziewczy- nkę, uśmiechniętą, jak gdyby przez sen, z lalką w ramionach. Żołnierz pomagał sanitariuszom Czerwonego Krzyża wnosić trupa do ambulansu. Widziałam, że nastąpił na coś butem w rynsztoku. Schylił się i łzy mu napłynęły do oczu. W ręku trzymał pantofelek lalki. - Ja też mam dzieci - rzekł ochryple - alem rad, że dziś wracam do oddziału. Od małego służę w wojsku, w niejednej wojnie się biłem, ale ta to całkiem inna. Ciężko się do niej przyzwyczaić. Poszłam dalej. Naprawdę całe wieki wielkiego wysiłku cywilizacyjnego musiałyby pójść na marne, gdyby ludzie pogodzili się z masową rzezią sła- bych i bezbronnych. Nieco dalej natknęłam się na gromadkę kobiet przed proklamacją czy też afiszem na murze. Zatrzymałam się i ja. W ordynarnych, złą polszczyzną pisanych słowach. Niemcy bluźnili, że tak jak Matka Boska Częstochowska okazała swoją łaskę f-Iitlerowi, tak i Matka Boska Ostrobramska otoczy go opieką, na dowód czego wojska niemieckie wkroczą do Wilna dnia następ- nego, właśnie w sam czas na mszę w południe. Dzień następny, niedziela siedemnastego września, przeszedł w atmosfe- rze nieznośnej niepewności. Byliśmy przygotowani na nowe naloty, tymcza- sem w powietrzu panowała cisza. Do wieczora na próżno czekaliśmy na wiadomości; wszystkie linie telefoniczne z innymi miastami były przecięte. Wreszcie przyszła ta fantastyczna, jak nam się wydawało, wieść: Rosjanie przekroczyli granicę. Przez następną dobę krążyły najdziksze pogłoski. Wielu wierzyło z tra- gicznym optymizmem, że na podstawie tajnej umowy między Polską i Rosją, wojska sowieckie wchodziły w bój jako sprzymierzeńcy. Opowiadano, że 29 poprzedzają te wojska czołgi francuskie i angielskie, które razem z innym materiałem wojennym będą teraz stałe napływać do nas przez granicę rosyj- ską. Te pogłoski szerzone prawdopodobnie celowo, przyczyniły się niemało do tego, że wojska sowieckie nie spotkały się z miejsca z żadnym poważniej- szym oporem z naszej strony. Jak opowiadano, zdarzało się często, że do- wódcy miejscowi, odpowiedzialni za obronę granicy wschodniej, przy braku kontaktu z dowództwem naczelnym, dawali rozkaz niestrzelania do wojsk sowieckich. Dopiero w poniedziałek władze wojskowe i cywilne Wilna dowiedziały się prawdy. Rosję ogłoszono za napastnika. Pułki graniczne otrzymały rozkaz wszczęcia działań wojennych. Ale walka na dwa fronty była niemożliwa. W roku 1939 sam na sam z Sowietami dalibyśmy sobie radę. Wskazuje na to wojna sowiecko-fińska i pierwsza faza wojny niemiecko-sowieckiej. Przeciw Niemcom, jestem przekonana, wytrzymalibyśmy w polu tak długo, dopóki nasi alianci nie przyszliby nam z pomocą, tak jak do tego byli zobowiązani. Ale w obliczu tych dwóch napastników, nie mogliśmy wytrzy- mać naporu. Artyleria posuwającej się armii sowieckiej grzmiała w oddali, gdy wieczo- rem dwa dni później przekroczyłyśmy granicę litewską. Pragnęłam pozostać w Wilnie do ostatniego momentu. Wojewoda wileński Maruszewski nalegał na pośpiech. Jakże mi żal było opuszczać to miasto! Chciałam, ażeby Anna wyjechała z nami, ale ona odmówiła. - Nie mogę, muszę tu zostać. Może uda mi się później tu jakoś urządzić. - Przecież Rosjanie będą tutaj za parę godzin! - Wiem o tym, ale tu są szpitale i lekarze, a jeżeli pojadę ze stryjenką, to czy ja wiem gdzie się dziecko urodzi? Myśląc o tej odpowiedzi zdałam sobie sprawę, że słowami Anny przemó- wiła odwieczna matka, pełna troski o tak jak - choćby kosztem własnego bezpieczeństwa - zapewnić możliwie największy spokój i dobre warunki temu życiu, które ma urodzić. Gdy mężczyźni prowadzą wojny i przesuwają granice państw, gdy narody dochodzą do szczytu swej potęgi i upadają, gdy świat się cały chwieje w posadach, kiedy żywioły szaleją, kobiety zawsze zadają sobie to samo pytanie, jak w obliczu śmierci i zniszczenia życie ocalić. Siostra moja została z Anną. Namawiałam brata męża, Jana, ażeby wyjechał z nami. Nie zgodził się. Twierdził, że bolszewicy zmienili się, są narodem demokratycznym i pozwolą mieszkać mu w Wilnie, w najgorszym razie każą mu wyjechać do Rosji. "A ty" mówił do mnie, "myślisz kategoriami 14 roku". Zaczęło się ściemniać, kiedy dojechaliśmy do granicy litewskiej. Po raz ostatni spojrzałam na polską ziemię, myśląc ze smutkiem, że dwadzieścia lat naszej niepodległości minęło jak sen. Ziemie, które z takim trudem wyrwaliśmy z niewoli, znowu zostały stracone; długa i ciężka walka poszła na marne. To co zbudowaliśmy w tych dwudziestu latach - zburzone. Zale- dwie zrzuciliśmy kajdany na krótką chwilę, już nam je zakładano na nowo. 30 W lecie tegoż roku córka moja była na zlocie szybowcowym w Kownie. Po drodze do Kowna jakiś posterunek litewski zatrzymał nas w celu zrewi- dowania paszportów. Okazało się, że kontrolującym był lotnik Litvrin, mó- wiący po polsku. Poznał córkę, i bardzo serdecznie z nami rozmawiał; dziwił się, że tak prędko zostaliśmy pobici, a Litwa jeszcze istnieje i udziela nam gościny. Litwa, tak małe państwo. Nie było czasu na rozmowy. Nie wróżyłam mu, że ten sam los spotka i jego Litwę. Drogi na Litwie ciemne były od wojsk, które przekroczyły granicę. Mi- jaliśmy pułki piechoty, ledwie posuwające się z ogromnego znoju, oddziały kawalerii na zmordowanych koniach i setki rannych w ambulansach, na ciężarówkach i chłopskich furach. Za nimi szły chmary uciekinierów. Pierwszy zajazd na drodze w głąb Litwy był tak zatłoczony, że ludzie spali nawet w łazienkach, na strychu i na schodach. Całe rodziny koczowały w ogrodzie ze swoim dobytkiem dokoła. Przygnębienie i rozterka malowały się na wszystkich twarzach. Brak było wiarygodnych wiadomości, gdyż radio Wilno i Baranowicze milczały już od kilku dni, toteż wielu ludzi nie wiedziało przed kim uciekają, przed Niemcami czy przed Rosjanami. Byłyśmy już zdecydowane spędzić noc w samochodzie, gdy właścicielka zajazdu, Polka, dowiedziała się skądś o nas i przyszła zaprosić nas na nocleg do swego własnego pokoju. Była to ciupka, nie większa od dużej szafy, w której stały jedynie dwa łóżka, na nas trzy. Ale i to było lepsze od spania w samochodzie. Kiedy czekałyśmy na dworze na przygotowanie pokoju, jeden z uciekinie- rów, kolejarz, usłyszawszy moje nazwisko zbliżył się do mnie ze łzami w oczach. - Proszę pani! Żeby to Pan Marszałek jeszcze żył, to by do tego niesz- częścia nigdy nie doszło! Kilku młodych oficerów ofiarowało nam konserwy. Odmówiłam przyjęcia twierdząc, że my jesteśmy w lepszym położeniu niż oni. Za chwilę ktoś inny pocałował mnie w rękę, mówiąc: - Ja byłem jednym z pierwszych co służyli pod Komendantem. Ja z Kadrówki! Pani Marszałkowo, Polska już raz zwyciężyła i znowu zwycięży. Ja może tego nie dożyję, ale ten dzień przyjdzie! - rzekł nieznajomy mocno, z wielką wiarą w całej swej żołnierskiej postaci, kładąc dłoń na ramieniu chłopca obok siebie. Przypomniałam sobie słowa męża: "Być zwyciężonym i nie ulec to zwy- cięstwo". Następnego dnia rano pojechałyśmy dalej. Kraj był w stanie wielkiego podniecenia, gdyż rząd litewski, niepewny intencji rosyjskich, zarządził mo- bilizację. Kowno było zapchane wojskiem polskim i litewskim, tłumy ucho- dźców oblegały konsulaty państw obcych. Z każdą godziną przybywało coraz więcej uciekinierów. Ludzie koczowali w parkach, na skwerach i wprost na ulicy. 31 Po naradzie z kuzynami Butlerem i Narutowiczem i posłem polskim w Kownie oraz po porozumieniu się z ambasadorami Łukasiewiczem i Raczyń- skim w Londynie, postanowiłyśmy wyjechać do Rygi. Kuzyn mój, jeszcze przed opuszczeniem Polski, porozumiał się z litewskim ministrem spraw wewnętrznych, który teraz nie krył przed nami obaw o przyszłość Litwy. Był przekonany, że Rosjanie wkroczą lada dzień na Litwę i doradzał natych- miastowy wyjazd do Szwecji. Przy pożegnaniu przez kuzyna, zwrócił się do mnie z następującą prośbą: - Gdy dojdzie do układów pokojowych, o Polsce na pewno nie zapomną i bardzo panią proszę o wstawienie się do tych, którzy będą mieli wpływ decydujący na losy pokoju, ażeby nie zapomnieli o małej Litwie. W Rydze nastrój był podobny. Rząd łotewski, przestraszony żądaniami Stalina, nie wiedział co robić. Nasz poseł doradzał natychmiastowy odlot do Sztokholmu, przewidując albo wojnę, albo okupację kraju przez Sowie- ty. Linia lotnicza była jeszcze czynna i dzięki staraniom posła, pół godziny później otrzymałyśmy wiadomość, że w ostatniej chwili opróżniły się trzy miejsca w samolocie odlatującym do Sztokholmu za niecałą godzinę. Poje- chałyśmy więc od razu na lotnisko, gdzie ku swemu przerażeniu, przy kup- nie biletów i wypełnianiu koniecznych formalności, dowiedziałam się, że samolot należy do szwedzko-rosyjskiej linii lotniczej, a pilotem jest Rosja- nin. Na jego miejscu, być może, zaryzykowałabym lądowanie na terytorium rosyjskim i ta myśl nie dawała mi spokoju w ciągu całej podróży. Ode- tchnęłam pełną piersią dopiero na lotnisku w Sztokholmie. Tam zaopieko- wał się nami minister Potworowski i kilka miłych dni spędzilyśmy w jego rezydencji. W tym czasie porozumiałam się raz jeszcze z ambasadorami Łukasiewiczem i Raczyńskim, w wyniku czego postanowiłam wyjechać do Londynu, gdzie we wrześniu miały być wydane pisma mego męża w języku angielskim. W Sztokholmie udzieliłam wywiadu dziennikarce szwedzkiej, która nie wiedziała o tym, że w Polsce kobiety mają równe prawa z mężczyznami i że w sejmie zasiadało kilkanaście kobiet. Poinformowałam ją również, o ośmiogodzinnym dniu pracy i ubezpieczeniach społecznych. Notowała skrzę- tnie moje informacje. Ambasador brytyjski w Sztokholmie okazał nam dużo życzliwości i zor- ganizował nasz przelot do Anglii specjalnym samolotem, z uwagi na to, że dnia poprzedniego zwyczajny samolot linii lotniczych ostrzelały myśliwce niemieckie. Jeden pasażer został zabity. Podróż odbyła się bez przygód, ale dopiero gdy wylądowaliśmy w Anglu pilot powiedział mi, że jedynie dzięki chmurom udało mu się wymknąć myśliwcowi niemieckiemu. Dolatując do Anglii, po raz pierwszy od opuszczenia Warszawy miałam czas pomyśleć o przyszłości i uświadomić sobie, że jestem na wygnaniu, bez domu, bez kraju, a droga w przyszłość jest ciemna i niepewna. Nigdy jednak nie przywiązywałam zbyt wielkiej wagi do bezpieczeństwa; warunki życia, od 32 dziecka, przyzwyczaiły mnie do nagłego przenoszenia się z miejsca na miej- sce, w niepewności co przyniesie dzień następny. Gdy wysiadałam z samolotu, świadomość, że dotykam stopą ziemi, na której mąż mój niegdyś bywał w okresie walki o wyzwolenie, dodała mi otuchy i odwaga wstąpiła we mnie. Na dworcu w Londynie spotkał mnie z córkami ambasador Edward Ra- czyński i gen. Norwid-Neugebauer. Pp. Raczyńscy byli nadzwyczaj uprzejmi i zaprosili nas do swego domu oraz zajęli się naszym losem. .Aleksundra Pitsndska =.,Wspomnienia ' 3 !I CZĘŚC DRUGA MOJE DZIECIŃSTWO I LATA MŁODOŚCI 4 :s 'S '1 DOM RODZINNY W SUWA#KACli - Kto się urodził Polakiem, ten musi być patriotą. - Babka moja pow- tarzała te słowa tak często, że utkwiły głęboko w mej dziecięcej pamięci zanim jeszcze zrozumiałam ich znaczenie. Nie mogę powiedzieć, abym przy- wiązywała do nich jakąś szczególną wagę, w tym szczęśliwym okresie życia, kiedy uwaga dziecka jest skupiona na konkretnych, zrozumiałych dla niego przejawach. Zapadły one jednak głęboko w mą podświadomość, przyłączając się tam do innych równie niezrozumiałych dla mnie pojęć i problemów, które zaciekawiając dziecko, nieuchwytnie gromadzą się w jego pamięci. Jednym z takich problemów było na przykład pytanie, dlaczego muszę ukrywać polskie książki i uczyć się z nich po kryjomu, zamiast chodzić do szkoły jak inne dzieci? Dlaczego nie wolno mi rozmawiać z moją rówieśnicą, która mieszka naprzeciwko, chociaż widuję ją z jej rodzicami w każdą nie- dzielę w parku? Była to bardzo ładna dziewczynka, o blond włosach, jak moja lalka i zawsze uśmiechałyśmy się do siebie. Ale gdy powiedziałam ciotce, że chcę się z nią bawić, odpowiedziała ostro: - Nie! - i szarpnęła mnie za rękę. - Afe dlaczego nie`1- nastawałam. - Dlatego, że jest Rosjanxą, a ty Polką. I nie zadawaj mi więcej takich pytań ! Ciotka była zawsze tak łagodna i pobłażliwa, że zamilkłam zdziwiona jej odpowiedzią i w mej dziecinnej główce szukałam związku między tymi dwoma faktami. Urodziłam się w zaborze rosyjskim, w Suwałkach, tym spokojnym guber- nialnym miasteczku, nie wyróżnionym specjalnie przez historię. Składało się ono z jednej głównej ulicy, pełnej dołów. Była to zmora burmistrza, bo obiecane pieniądze na naprawę nigdy nie dochodziły. Ulica ta ocieniona była starymi drzewami, za którymi leżały bielone jednopiętrowe domy. W Suwałkach rezydował gubernator rosyjski; na końcu tej głównej ulicy stały koszary kawaleru z domami dla oficerów i urzędników. W środku ulicy, przy parku, wznosiła się cerkiew z kryształowym, wysokim krzyżem. Był to przedmiot moich dziecinnych zachwytów, zwłaszcza gdy błyszczał w słońcu. 37 Z wyjątkiem oficjalnych stosunków, społeczeństwo polskie trzymało się z daleka od Rosjan. Mieli oni swoje własne kasyno, gdzie odbywały się zabawy i koncerty, bez udziału oczywiście Polaków. Dwa społeczeństwa żyły obok siebie jak obce sobie i wrogie. Nigdy żaden Rosjanin nie bywał u babci. Ale wszystkie te sprawy nie rzucały cienia na moje szezęśliwe dzieciń- stwo; przyjmowałam je jako tajemniczą; ale naturalną cechę świata, który mnie otaczał. Rodzice pozostali w mojej pamięci jako zamglone, odległe postacie, gdyż oboje zmarli w niedługim czasie po sobie, gdy miałam lat dziesięć. Ojciec był marzycielem, człowiekiem niepraktycznym, o usposobieniu artystycznym. Szezególnie kochał muzykę. Najlepiej pamiętam jego długie palce... dotyka- jące strun skrzypiec. Gdy myślę o matce, widzę ją w szaropopielatej sukni przed lustrem, w sypialnym pokoju, jak przymierza nowy kapelusz z kwiatami. Oniemiała z zachwytu stoję za nią. Matka była bardzo piękna, ale jej zdrowie i siły podkopały bardzo częste porody. Gdy umarła, mając lat około czterdziestu, zdążyła urodzić dwanaścioro dzieci; pięcioro tylko z nich żyło: brat, trzy siostry i ja. Byłam druga z kolei z żyjących; na chrzcie dano mi imię Alek- sandra, a nazywano Ola. Mieszkaliśmy wszyscy razem w domu mojej babki Karoliny z Truskolaskich Zahorskiej, która odznaczała się wielką siłą charak- teru i żelazną wolą. W gruncie rzeczy była to despotka i nikt nigdy jej autorytetu nie kwestionował. Nikt z rodziny ani myślał, aby się jej kiedykol- wiek sprzeciwić; także ojciec wysłuchiwał jej w milezeniu, nawet wtedy kiedy był przeciwnego zdania. Dla matki babka była bardzo dobra i wyro- zumiała, gdyż matka stale chorowała i często musiała wyjeżdżać do Królewca na leczenie. Druga moja wychowawczyni, ciotka Maria, od dawna podporządkowała się całkowicie woli babki. Była to osoba o dużym wdzięku; miała słodki głos, dobre oczy, była uprzejma, praktyczna, stale zajęta domowymi sprawa- mi. Włosy zaplatała w dwa długie warkocze, które nosiła upięte dokoła głowy. Taki rodzaj uczesania wybrała dla niej babka, kiedy ciotka Maria miała lat szesnaście; nie zmieniła go do śmierci. Ciotka Maria była stworzona do macierzyństwa. Niestety, ominęło ją ono, gdyż jej narzeczony umarł przed ślubem, a ciotka pozostawała mu wierna także po jego śmierci. Swoje uczucia macierzyńskie przelała na nas, dzieci swej siostry i z podziwu godną troskliwością pielęgnowała nas w cho- robie, reperowała nasze ubranka, uczyła nas pacierza i łagodziła jak mogła ostrość kar, gdy coś zbroiliśmy. Wyobrażam sobie jaki to musiał być dla niej konflikt, kiedy przy całej swej na wskroś uczciwej i lojalnej naturze łamała wolę babki, skradając się z pełnym talerzem do dziecinnego pokoju, kiedy któreś z nas, za jakieś przewinienie miało iść spać bez kolacji. Do ciotki Marii byłam przywiązana więcej niż do rodziców, może dlatego, że pielęgnowała mnie w czasie ciężkiej choroby, gdy miałam lat trzy i właśnie ona uratowała mi życie. Lekarze nie robili już żadnej nadziei: nie sądzili 38 bym mogła przeżyć jeszcze jedną noc. Ale ciotka Maria nie zrezygnowała. Owinęła mnie całą w kompres z lodowato zimnej wody (miałam wtedy temperaturę przeszło czterdzieści jeden stopni) i ten radykalny środek po- mógł od razu. Temperatura spadła, zapadłam w głęboki sen. Ta choroba jest moim najwcześniejszym wspomnieniem z dzieciństwa, bo wiąże się z noszeniem znienawidzonej niebieskiej sukienki. Kiedy byłam między życiem a śmiercią, rodzice ofiarowali mnie w modlitwach Matce Boskiej Częstochowskiej, robiąc ślub, że po wyzdrowieniu przez trzy lata będę nosić sukienki tylko w kolorze niebieskim. Wyróżniało mnie to tak dalece od innych dziewczynek, że byłam stałym obiektem ich dowcipów i szyderstw. Nieraz płakałam gorzkQ z upokorzenia i ze złości. Przysięgłam sobie wtedy, że nigdy w życiu nie włożę więcej niebieskiej sukienki. Do dziś dnia jestem przekonana, że ta ofiara była dla trzyletniego dziecka za ciężka i mogła wywołać skutek wręcz odwrotny od zamierzonego. Pamiętam jednak, że to nie przeszkadzało mi modlić się gorąco i z taką siłą, że w latach późniejszych, pełnych konfliktów i niepokoju, tęskniłam nieraz do tej prostej i mocnej wiary z czasów dzieciństwa. Suwałki były położone prześlicznie. Łagodne pagórki tu i ówdzie ukrywa- ły wioski i dwory wśród wspaniałych lasów sosnowych i dębowych, ciągną- cych się bez końca. W ich sercu leżały wielkie jeziora, głębokie i tajemnicze i położone na takim odludziu, że jedynie ślady stóp przygodnego rybaka były oznakami istnienia człowieka. Największe z tych jezior to Wigry, dokąd jeździliśmy co niedzielę na spacer, w powozie ciasno napchanym dziećmi, ze starym gadatliwym furmanem na koźle. Łódkami przeprawialiśmy się na drugi brzeg, gdzie na skraju lasu było prawdziwe sanktuarium ptasie. Każdej jesieni zbierały się tam chmary ptactwa do odlotu do ciepłych krajów. Cały las rozbrzmiewał wówczas nawoływaniami, rozgwarem i śpiewem. Niektóre ptaki miały takie zaufanie do ludzi, że zbliżały się niemal na odległość ręki. Na pagórku wznosił się stary klasztor kamedułów, słynny z cudownej muzyki dzwonów. Te dźwięki, rozchodzące się poprzez wodę w czasie nie- szporów są jednym z najmilszych wspomnień mego dzieciństwa. Niestety, w czasie prerwszej wojny światowej, kameduli zostali wygnani, a dzwony zabrano do Rosji na stop na armaty. Huk dział i zgiełk wojny wypłoszyły ptasie roje i mimo późniejszych usiłowań nie udało się przywrócić tego sanktuarium. Las opustoszał. Gdy po zachodzie słońca wydłużały się cienie i pierwsza blada gwiazda #vschodziła na niebie nad wierzchołkami sosnowych lasów, brzegi jeziora stawały się smętne i niesamowite. Z głębi ciemnego lasu wyglądały fantasty- czne kształty drzew obalonych przez burze. Miejscowe przesądy zapełniły te bory różnymi duchami i powstawały o nich niesamowite legendy. W zimowe wieczory, nasza stara służąca Rozalia opowiadała nam o nich bajki i baśnie, wywołując przed naszymi oczami czarownice, krasnoludki, diabły i złe duchy. Jej najulubieńszym tematem była historia o kamedule, który zaprzedał duszę diabłu. 39 Wiele, wiele lat temu - mówiła Rozalia - żyła w Wżgrach w wodach jeziora w wielkiej obfitości najsmaczniejsza ryba w Polsce, zwana sieją. W piątki i w czasie postu sieja zajmowała honorowe miejsce na stole kamedu- łów. Nagle od pewnego dnia nie można jej było złowić. Dzień za dniem wysiadywali mnisi nad jeziorem z wędkami, na próżno zapuszezali sieci. Wszystko bezskutecznie. W końcu zniechęceni, zarzucili połów z wyjątkiem jednego młodego mnicha, który nie chciał dać za wygraną. Pewnego dnia tak był zajęty połowem, że nie zauważył nawet kiedy słońce zaszło i księżyc pokaza# się nad jeziorem. Nagle ktoś w tyle zakaszlał. Mnich odwrócit się... za nim stał diabeł. Mnich, przygotowany i na taką ewentualność, wyrecyto- wał wszystkie przepisane modlitwy i egzorcyzmy, ale diabeł stał nadal spo- kojnie, nie zdradzając ani trwogi, ani złych zamiarów. Kiedy mnich skończył swoje zaklęcia diabeł zwrócił się do niego uprzejmie mówiąc, że wie o zniknięciu siei z jeziora i boleje nad zmartwieniem mnichów. Chce więc przyjść im z pomocą i jeżeli dojdzie do porozumienia choćby z jednym z nich, zarybi jezioro. Kameduła zaczą# go prosić, ażeby to zrobił. - Dobrze - odpowiedział diabeł - ale za cenę twej duszy. Cena była tak straszna, że w pierwszej chwili kameduła ani myśleć nie chciał o taklm targu. Gdy jednak diabeł zaczął roztaczać przed nim obraz wdzięczności i zadowolenia nie tylko jego braci, ale i samego przeora, kiedy sieja znajdzie się znów na ich stole, kameduła zaczął mięknąć. Diabeł nie ustawał w pokusach, wiedząc dobrze, że ma z zapalonym rybakiem do czy- nienia. Na koniec mnich, udając że wyraża zgodę na warunek diabła powie- dział : - Dobrze, podpiszę cyrograf, jeżeli sieja znajdzie się w Wigrach przed dwunastą w nocy. Zegar klasztorny pokazywał właśnie dziesiątą. Diabeł zawahał się. Znał bowiem wszystkie trudności związane ze spro- wadzeniem siei i dwie godziny mogło mu nie wystarezyć. Ale dusza kameduły warta była wysiłku, więc zgodził się i na ten warunek. Diabeł zniknął natychmiast, a kameduła począł się modlić żarliwie o pomoc Boską. Ani się spostrzegł kiedy minęły prawie dwie godziny: na zegarze była dwunasta za trzy minuty. Nagle szezęśliwa myśl błysnęła mu w głowie i na łeb na szyję popędził na więżę, skąd ze szezytu dojrzał diabła już lecącego z rybami pod pacllą. Mnich nie czekając ani sekundy, przesunął wskazówki zegara na dwunastą. Dźwięki bijącej godziny rozeszły się szeroko po falach jeziora. Diabeł, w połowie jeziora, usłyszawszy bicie zegara, wpadt w taką wściekłość, że nie spostrzegł jak ryby wysunęły mu się spod pachy i wpadły do wody. Zgrzytając zębami zawrócił w miejscu i odleciał na zawsze. Od tego czasu siei nie zabrakło nigdy na stole kamedułów. Takie to bajki opowiadała nam Rozalia w zimowe wieczory w kuchni, gdyśmy siedzieli koło niej na niskich stołeczkach, przyglądając się jak drze pierze na poduszki i pierzyny. Stoi ona przed moimi oczami dziś jak żywa, w niebieskim fartuchu i wyszywanej bluzce; szeroką dłonią trzyma śnieżno-. 40 białe pióra gęsie; jej silne palce ani na chwilę nie zaprzestają automatycznej pracy, a my wpatrzeni w nią jak w obraz słuchamy bajki za bajką. Jej repertuar legend, baśni i bajek był niewyczerpany, a zdolności drama- tyczne bardzo duże. Nie nudziliśmy się nigdy. Jakże miłe były te długie wieczory w ciepłej kuchni, z przyjemnym zapachem świeżo pieczonego chle- ba, jabłek, korzeni i wędzonej szynki. Często na dodatek zjawiał się półmi- sek jeszcze gor#cych faworków - dzieło kucharki Anusi. Po tym jeszcze jedna bajka i główki dziecięce poczynały się kiwać i jedno po drugim zano- szono do łóżka. Anusia była doskonałą kucharką. Słynęła w Suwałkach nie tylko ze swych gołąbków z kapusty i faszerowanych pierogów, ale także i ze spiżarni, przepełnionej najróżniejszymi smakołykami. Sznury wędzonych kiełbas do- mowej roboty i wielkie szynki zwieszały się z sufitu, garnki powideł i konfitur stały na półkach, na podłodze butelki wina z agrestu, porzeczek i jeżyn, a także nalewki wiśniowe i śliwkowe. Anusia oczywiście pochodziła ze wsi i ciągłe uwagi ciotki nie zdołały wykorzenić jej różnych zwyczajów. Na przykład, nigdy nie spała w łóżku, które na dobitkę stało w najcieplejszym miejscu koło komina w kuchni. To łóżko było przedmiotem naszych stałych zachwytów. Usłane niemal do su- fitu, z mnóstwem poduszek wyszvwanych w najprzeróżniejsze wzory - wszy- stko dzieło Anusi - miało wspaniałe Iniane prześcieradła, obrębione piękny- mi mereżkami i pierzynę. Ale Anusia spała na wąskiej ławce naprzeciw łóżka, z jedną poduszką pod głową, pod kołdrą. W życiu ówczesnej wsi łóżko było przeznaczone na miejsce dwóch wiel- kich wydarzeń: na noc poślubną i na śmierć. Mimo że Anusia miała już przeszło pięćdziesiąt lat, ta druga perspektywa wcale jej nie przerażała; nieustannie robiła nowe poduszki i nowe hafty na swoje łoże. Inny jej zwyczaj irytował niezmiernie ciotkę Marię. Bez względu na to jak Anusia zabrudziła się w ciągu tygodnia, żadna siła by jej nie zmu- siła do mycia się częściej niż raz w tygodniu, przed wyjściem w niedzielę po południu na nieszpory. Była przekonana, że częste mycie szkodzi skó- rze. W niedzielę, zaraz po umyciu w pośpiechu naczyń po obiedzie, Anusia znikała na jakieś pół godziny, aby wyłonić się różowa jak jabłko, pachnąca czeremchowym mydłem. Potem wyjmowała z drewnianej skrzyni koto łóżka swój strój ludowy: szeroką spódnicę, naszywaną różnokolorowymi wstążka- mi, haftowany aksamitny gorset i wieniec z kwiatów na głowę. Promieniejąca zadowoleniem wychodziła na nieszpory, odprowadzana naszymi zachwycony- mi spojrzeniami. Zupełnym przeciwieństwem godzin spędzonych w ciepłej kuchni były wieczory w salonie, sztywnym od mahoniowych mebli i pięknych starych sztychów angielskich. Siedząc prosto na twardych krzesłach, czytaliśmy pod czujnym okiem babki, która spoczywała w wielkim fotelu z drutami w ręku i lampą naftową na stoliku obok siebie. Nikt nie śmiał kręcić się na krześle 41 lub ziewać; cisza panowała w pokoju, przerywana jedynie cykaniem starego zegara. W saloniku zaciekawiał mnie w dzieciństwie duży mahoniowy stół z pod- noszonymi klapami, którego nogi zdobiły liry. Stała tam również serwantka oszklona z jedną ścianą lustrzaną; stała też figurka z porcelany przedstawia- jąca damę w krynolinie, kubek z chińskiej porcelany w pasy złocone i sza- firowe; poza tym leżały dwa pamiątkowe zegarki po jakimś dziadku, które dawano nam do ręki, gdy byliśmy grzeczni i pozwalano nam je nakręcić. Do zegarka przyczepiony był łańcuszek, który budził w nas szezególny po- dziw. Inną atrakeją była konsola, na której leżały pooprawiane roczniki "Tygodnika Ilustrowanego", "Biesiady" i "Kłosów" z rysunkami Kostrzew- skiego. Gdy nauczyliśmy się lekcji na dzień następny pozwalano nam oglądać i czytać te pisma. Książki wypożyczane były z czytelni lub od pana profesora, uczącego łaciny, który mieszkał w tym samym domu co my. Książki i pisma nielegalne pochodziły od p. Stanisława Staniszewskiego, adwokata. O 10-tej trzeba było iść spać. Najbardziej lubiłam podwieczorki w jadalnym pokoju, które przygotowy- wała ciotka; piliśmy herbatę z syczącego samowaru, jedliśmy rogaliki i obwa- rzanki z powidłami i konfiturami oraz domowe ciasteczka. Babka nie piła nigdy więcej na raz niż pół śzklanki, ale za to piła niemal bez przerwy, dwadzieścia, trzydzieści takich połówek dziennie. Ilekroć ją sobie przypomi- nam, widzę jej piękne i w starości dłonie, dotykające samowaru lub wycią- gnięte nad kwiatami. Największą jej przyjemnością była praca w ogrodzie, w lecie zawsze pełnym kwiatów. W zimie, w pokoju stały mirty, klony ogrodowe w doniczkach, bluszeze, heliotropy i fiołki alpejskie. O kwiatach babkach wiedziała więcej od niejednego ogrodnika, a co ważniejsze, z rośli- nami łączyły ją jakieś więzy tajemne. W czasie jej paromiesięcznej, ostatniej choroby wszystkie kwiaty hodowane w pokoju straciły liście i zwiędły, mimo że ciotka Maria poświęciła im bardzo wiele uwagi. I nie został przy życiu ani jeden, najmniejszy choćby kwiatek, który można było postawić koło jej trumny. Babka była kobietą o dużej sile charakteru, a inteligeneją, oczytaniem, głębią umysłu i szeregiem innych zalet przewyższała bez wątpienia większośe swoich rówieśniczek. Po śmierci dziadka sama gospodarowała niewielkim mająteezkiem, nawet bez pomocy rządcy, żelazną ręką trzymając służbę i fornali. Rozsądzała spory między nimi, dawała im I-ady, gdy przychodzili do niej ze swoimi zmartwieniami i leczyła ich ziołami, gdy byli chorzy, a kiedy przeniosła się do miasta, leczyła ich nadal, dając im skórki od chleba z jakimiś sentenejami, wypisanymi atramentem, które zjadali jako lekarstwo. Dawała im również lekarstwa dla bydła. Głównym motorem jej życia był patriotyzm. Cały zapał swej gorącej i mocnej natury oddała sprawie wolności kraju, a siła jej charakteru była tak wielka, że w robocie spiskowej w czasie powstania 1863 r. grała w okolicy główną rolę, przewodząc na tajnych zebraniach u siebie we dworze. 42 Przechowywała i przewoziła broń. Na niebezpieczeństwo patrzyła z pogardą. Upadek powstania był największym ciosem w jej życiu. Od tego czasu ubie- rała się jedynie w czarne suknie, z wąską, białą koronką u szyi i na rękawach, a na palcu nosiła na znak żałoby pierścionek z tabliczką z czarnej emalii, ozdobioną krzyżykiem z białych pereł. Miałam chyba siedem lat, gdy pewnego wieczora zapytałam ją o ten pierścionek. Byłyśmy wtedy same w salonie - trzymałam nici na rękach, a babcia zwijała je w kłębek. Promienie światła z lampy naftowej grały na perłach pierścionka, gdy ręce poruszały się w tę i tamtą stronę. - To jest pierścień żałoby po tych, którzy polegli - odpowiedziała surowo na moje pytanie. Następnie zdjęła go z palca i pokazała mi datę wyrytą wewnątrz. Wysylabizowałam powoli: "1863". - Babciu, pozwól mi włożyć ten pierścionek - prosiłam. Wstrząsnęła przecząco głową: - Możesz nosić go tylko wówczas, gdy będziesz patriotką, Olu. Nareszcie miałam okazję zapytać o to, co słyszałam tak często: - A co to znaczy być patriotką, babciu? Zamyśliła się na chwilę i jej głęboko osadzone niebieskie oczy zaświeciły jakimś wewnętrznym ogniem: - Ten jest patriotą odpowiedziała - kto kocha Polskę nade wszystko na świecie i kto dla jej wolności poświęci wszystko co posiada, nawet swe życie, gdy będzie trzeba. - Ja chcę walczyć o Polskę, babciu - powiedziałam, na pół rozumiejąć co mówię, tak bardzo chciałam włożyć ten pierścionek na palec. Przez chwilę babcia milczała, a oczy jej błyszczały. ; - Wierzę, że chcesz - odrzekła na koniec - Olu, moje dziecko, przyrzecz # mi, że będziesz walczyć! - Przyrzekam, babciu - powtórzyłam uroczyście, przejęta grozą i mocą uczucia w jej głosie. Przytuliła mnie do siebie z gestem rzadkiej u niej pieszczoty, pocałowała # i włożyła pierścionek na mój palec, trzymając go mocno, gdyż był na mnie o wiele za duży. Po chwili wsunęła pierścionek z pówrotem na swój palec. Urok rozwiał się. - A teraz biegnij Olu i baw się z siostrami - rzekła swoim zwykłym, ostrym głosem. - Nie mów o tym nikomu, ale nie zapomnij! Wyszłam z pokoju dumna, że babcia powierzyła mi taki sekret; czułam, że tej chwili nigdy nie zapomnę. Oczywiście, nie rozumiałam wtedy jego wagi i dopiero po latach zdałam sobie sprawę, że było to właściwie błogo- sławieństwo babki na drogę mego życia. Ale były jeszcze inne wpływy, które na mnie oddziaływały. Pamiętam, jak kobiety siedzące przy piecu wieczorami opowiadały przy- ciszonym głosem o powstaniu. Pamiętam szaloną radość w domach, gdzie , witano powracających z zesłania synów, ojców i mężów. Bracia mej babki " znaleźli się także między tymi, którzy zapłacili zesłaniem za udział w powsta- 43 niu. Starszy z nich, zakończył życie w celi na katordze, z kajdanami na przegubach rąk i nóg, z ciężarem piętnastofuntowym, wiszącym między ko- lanami. Młodszy powrócił po dwudziestu latach spędzonych na Syberiż, z bliznami na ciele od knuta, kulejący od reumatyzmu. Ale pozostał niepoko- nany. Jego oczy świeciły ogniem młodości. Pamiętam, choć byłam jeszcze dzieckiem, ten dziwny kontrast między przedwcześnie postarzałym ciałem a umysłem nadal młodym. W samotności i opuszczeniu na zesłaniu czas dla niego się zatrzymał. Trzecią osobą był krewny babci Władysław Skłodowski, zwany Ludwi- kiem. Traktował mnie na równi z sobą, nie jak dziecko. Czasem wieczorami wpierw upewniwszy się, że nikt nie podsłuchuje pod drzwiami, przysuwałam swoje krzesło do niego i słuchałam opowiadań o powstaniu, a w miarę jak dziadek mówił budziła się w mej duszy miłość do kraju i pragnienie walki o wolność. Miałam również i innych krewnych, którzy już później oburzali się, że im psuję karierę swoją robotą konspiracyjną i radykalnymi poglądami. LATA SZKOLNE Jak każde dziecko z rodziny patriotycznej, rosłam w atmosferze skrytego buntu. Ci, którzy wyszli cało z ostatniego powstania, byli za mojej młodości już starszymi ludźmi, pozornie pogodzonymi ze swym losem. Ale ogień buntu gorzał w nich niezmiennie. Śladem swych ojców chwycili za broń i ulegli w nierównej walce, młodość oddawszy sprawie wolności. Syberia nawet nie zdołała ich złamać; w głębi przygasłych oczu czaiła się chęć odwetu. A wróg ani na chwilę nie dawał nam zapomnieć o jarzmie na naszych karkach. Gubernatorzy prowincji i ich urzędnicy korzystali z każdej sposobności do szykan i prześladowań. Bywały między nimi wyjątki, ale bardzo rzadkie. Cały system rządów zaborczych opierał się na intrygach, donosicielstwie, prześladowaniach i łapownictwie. Ten system stat się także jedną z przyczyn rewolucji 1905 r. Książę Imeretyński, f pochodzenia Gruzin, jeden z gene- rałów gubernatorów warśzawskich w ten sposób cha#akteryzował urzędnika carskiego w Kongresówce: "Na wpół wykształcony, niezbyt mądry i źle wychowany, w każdym Polaku widzi przede wszystkim zwyciężonego, ale najzajadlejszego wroga państwa i swego osobistego. Na siebie samego zapa- truje się on jak na zwycięzcę i w myśl przysłowia - nad zwycięzcami nic ma sądu - uważa siebie za wolnego od kontroli nie tylko opinii publicznej, lecz i własnego sumienia"*. Od takich to ludzi zależał nasz los. Warunki w poszezególnych częściach kraju różniły się tylkn o tyle, o ile ci urzędnicy różnili się między sobą. Niektórzy z nich, a tych było niemało, spędzali całe życie na pijaństwie, grze w karty, łapownictwie i wymuszaniu pieniędzy od Żydów i zamożniejszych kupców. Byli i tacy, którzy zajmowali się zawodowo prowokatorstwem, wyszukiwaniem zakazanych dzieł literatury polskiej; nie- którzy szerzeniem nienawiści klasowej. Rzadko kiedy spotykało się człowieka uczciwego. Historii Polski można się było uczyć tylko potajemnie. Z oficjalnych podręczników historii powszechnej zniknęły zwycięstwa Sobieskiego, czy Ba- ' Op. cit., t. I, s. 217 45 torego, natomiast mus#eliśmy znać na pamięć daty urodzin i śmierci wszyst- kich rosyjskich carów i wielkich książąt. Nauka moja i rodzeństwa stanowiła problem trudny do rozwiązania, gdyż rodzice nie chcieli nas posyłać do szkoły rosyjskiej. Łatwiejsze to było w okresie weżesnego dzieciństwa, mimo że za tajne nauczanie groziła kara. Pani Dworakowska zorganizowała tajną szkołę nauczania. Szkoła działała spokojnie przez kilka lat. Miała w niej około dziesięciu dziewezynek. Lekeje odbywały się w mieszkaniu dobrze znajamego pana, który bywał u moich rodźiców, a miał na wychowaniu pięć siostrzenić - sierot. Chodząc tam na naukę musiałyśmy zawsze książki starannie ukrywać. Ale kiedy uwaga policji została zwrócona na tę szkołę, pani Dworakowska zrezygnowała z nauczania. Program jej nauki ukończyły tylko trzy dziewezynki znacznie starsze ode mnie. Uczyła je jeszeze przez parę lat, razem z moją starszą siostrą, ale już tylko przy tak zredukowanej ilości. W miarę upływu lat problem nauki stawał się sprawą coraz bardziej zawiłą. Gimnazjów polskich po powstaniu 1863 r. nie było, a rosyjskich było niewiele; stan szkolnictwa średniego w Królestwie był w tym czasie bardzo niski. O szkolnictwie niższym nawet nie ma co mówić, gdyż Rosjanie dążyli świadomie do utrzymania chłopów i robotników w całym państwie na jak najniższym poziomie kultury. W tej sytuacji.były trzy ewentualności: zostać w domu, iść do gimnazjum rosyjskiego, albo wyjechać za granicę. Na wyjazd nie było pieniędzv. Po długiej walce ze sobą babka i rodziee zdecydowali, że do gimnazjum iść muszę. Jednakże ta decyzja przyszła zbyt p; źno; bo zapadła na dwa miesiące przed terminem egzaminów wstępnych. Tymezasem moje wykształcenie do- I tychezasowe było bari.lzo nierówne, a znajomość języka rosyjskiego niesły- I chanie słaba. W niektórych przedmiotach wyprzedzałam moje rówieśnice, w innych byłam daleko za nimi w tyle. Do dziś myślę z odrazą o tych dwu miesiącach, kiedy musiałam się borykać z nieregularnymi czasownikami ro- syjskimi, przy szalenie wymagającej nauczycielce i to wtedy, gdy cała rodzina wyjechata w czasie wakacji na wieś. Ale wszystko skończyło się dobrze- egzamin zdałam w przepisanym czasie. Gimnazja dla dzieweząt w Królestwie dawały wykształcenie znacznie hiż- sze niż gimnazja w Rosji. Na domiar złego, w Suwałkach, jak zresztą i w innych gimnazjach, mimo że trzy czwarte uczennic stanowiły Polki, nie było wśród personelu nauczycielskiego ani jednego Polaka. Wyjątek stanowil ksiądz i nauczycielka języka polskiego. Katechizmu uczono po polsku, ale języka ojezystego musiałyśmy się uczyć po rosyjsku, tak jak i#rancuskiego czy niemieckiego. Każdą próbę mówienia po polsku, w czasie przerwy, w klasie, czy w mieście, karano natychmiast, zazwyczaj zatrzymaniem po lekejach. Nie było dnia, ażeby nie padło choć jedno słowo pogardy dla Polski. Nauczycielki współzawodniczyły z sobą na tym polu, wszezepiając lub raczej usiłując nam zaszezepić poczucie niższości wobec Rosji. Do tego celu najlepiej nadawaty 46 się lekcje historii, w czasie których tłumiłyśmy nienawiść, a nasze nieliczne koleżanki Rosjanki raczyły nas uśmieszkami pełnymi wzgardliwej ironii. W klasie miałyśmy kilka Żydówek, córek kupców suwalskich. Chciałyśmy ażeby z nami mówiły po polsku i uczyły się polskiego. Odmawiały stanowczo, twierdząc, że polski język jest im niepotrzebny, bo "z ruskim jazykom my objediem wieś świet" (z rosyjskim językiem objedziemy cały świat). Walka z polskością była tak ostra, że zwracano uwagę nawet na drobne rze- czy. Kazano nam np. zaplatać włosy w warkocze i upinać je z tyłu głowy, a włosy z przodu zaczesywać bardzo gładko. Pewnego razu zawinęlam swe długie war- kocze naokoło głowy, jak gdyby tworząc ramę dla twarzy. Rezultat był taki, że wywołano mnie z ławki do tablicy, gdzie kazano mi zmienić fryzurę; a za karę musiałam zostać po lekcjach w klasie. Dama klasowa wypominała mi to prze- stępstwo przez długi czas, nie dlatego, że postąpiłam wbrew przepisom, ale dla- tego, że jej zdaniem, było to uczesanie polskie. Dyrektorce gimnazjum donie- siono, że mam "tendencje rewolucyjne" ; za karę musiałam przez tydzień zosta- wać w klasie po lekcj ach, a koleżankom nie wolno było rozmawiać ze mną w cza- sie przerw. Ten mój gest "patriotyczny" sprawił mi dużo przyjemności, ale za- brakło mi odwagi na powtórzenie go. Prześladowania zawsze wzmacniają opór. Toteż krótkowzroczna polityka rosyjska dawała wyniki odwrotne od zamierzonych. Władze rosyjskie mogły zabronić wykładów z historu i literatury polskiej w szkołach, ale nie potrafiły zapobiec uczenia się ich we własnym domu. Zarządzenia mające na celu zastąpienie języka rodzimego rosyjskim, powiększały przywiązanie do niego. Nie tylko uczyłyśmy się języka, literatury i historii ojczystej potajemnie, lecz ponadto postanowiłyśmy, że każda starsza uczennica Polka będzie uczyć czytać i pisać jedno dziecko robotnicze lub chłopskie. Dzieci te przychodziły do nas przed wieczorem lub w niedzielę po południu i nigdy nie było wypad- ku zdekonspirowania. A trzeba wiedzieć, że władze rosyjskie płaciły sowicie za donosy w tych sprawach. Książki traktujące o historii i literaturze dosta- wałyśmy od młodego adwokata w Suwałkach, p. S. Staniszewskiego, który miał całą bibliotekę nielegalną, książek wydawanych poza zaborem rosyj- skim. Kara za takie "przestępstwo" była bardzo surowa. Pamiętam jaka burza wybuchła w gimnazjum męskim, gdy w pulpicie piętnastoletniego chło- pca, młodego Gwiazdowskie#o, znaleziono zabroniony tomik poezji Słowa- ckiego. Dyrektor wezwał policję, ucznia aresztowano. Na szczęście uciekł z więzienia przed rozprawą i przy pomocy przyjaciół rodziny dostał się do Ameryki. Mimo wszystkich trudności i szykan te lata w gimnazjum w Suwałkach zaliczam do najszczęśliwszych w życiu. Ponurą rzeczywistość i przygnębienie starszego pokolenia rozjaśniała nasza wesołość i młodość. Poważny stary dom, który pamiętał powstańców i zachował atmosferę nienawiści do Rosji, rozpromieniał wybuchami beztroskiego śmiechu, gdy wieczorami tańczyliśmy w salonie mazury i oberki. Lubiłam tańczyć; byłam wysoka, szczupła i giętka, pełna niezmożonej energii i żywotności. W niedzielne popołudnia stłoczeni 47  na wozach drabiniastych, wyjeżdżaliśmy do lasu na zabawę z kolegami z męskiego gimnazjum z babcią i ciocią. Tańczyliśmy tam do upadłego, aż do zachodu słońca. Potem odpoczywaliśmy na ziemi, a ci, którym pozwalaly na to siły znosili gałęzie na ognisko i przygotowywali kolację. Gdy wszystko było już gotowe i ogień trzaskał wesolo, wonny zapach jedliny rozchodził się w powietrzu podniecając apetyty, już i tak zaostrzone powietrzem i całodziennym ruchem. Jakże przyjemne były to czasy! W dni zimowe ślizgaliśmy się na zalanej łące w ogrodzie, ucząc się trudnych figur walca i holendrowania. W letnie wakacje wałęsaliśmy się po polach i lasach, zbierając masy niebieskich i żółtych irysów nad brzegami rzeki Hańczy. Wszyscy byliśmy młodzi, bardzo pewni siebie i życia, pełni planów mających zmienić świat do gruntu. Dyskutowaliśmy namiętnie o wielkich rzeczach, nie mając o nich wielkiego pojęcia i wygłaszaliśmy teorie, które za parę lat rzeczywistość i dojrzałość miały wyprzeć z naszych mózgów. Skończyłam gimnazjum mając lat siedemnaście. Nasiona, zasiane w dzieciń- stwie, skielkowaly i zapuściły korzenie. Jeden był tylko cel przede mną -- walka o wolną Polskę. Miłość swego kraju jest rzeczą naturalną u każdego dziecka, ale uświa- domienie jej sobie w normalnych warunkach bytu narodowego przychodzi zazwyczaj w chwilach uroczystych, gdy wicher łopoce sztandarem i rozbrzmiewają dźwięki hymnu narodowego. Za czasów naszej młodości było inaczej. Nie chwała szła obok nas i nie wolność uczyła nas miłości ojezyzny. Nasz sztandar został z masztu zdarty przez wroga i jego butem wdeptany w błoto. W społeczeństwie panowała atmosfera przygnębienia. Nasza droga prowadziła przez tajne zebrania i wymykanie się od pościgów i spotykało się na niej wcześniej czy później więzienie, śmierć lub zsyłkę na Syberię. Była to droga bez sławv i tryumfów, ale jedyna; każda inna prowadziła do spodlenia we współżyciu z zaborcą. Najważniejszą sprawą dla mnie po skończeniu gimnazjum był wybór przyszłego zawodu. Marzyłam o medycynie. Mając lat czternaście poszłam... na cmentarz, gdzie miano robić sekcję zwłok. Gdy wydobyto trupa omalże nie zemdlalam i tylko z trudem wróciłam do domu bez czyjejś pomocy. To wydarzenie przekonało mnie, że nie nadaję się na lekarkę. Nieco później postanowiłam znaleźć taką pracę, która dalaby mi możność wywierania wply- wu na ludzi. Na taką decyzję oddziałał wpływ dziadka Ludwika, który chcąc przekazać młodym doświadczenia powstania 1863 r. mówił mi często u po- pełnionych wtedy Młędach. Widział je przede wszystkim w braku szerokiej współpracy między warstwami wykształconymi a wsią. Sprawa wlościańska przewija się przez całe dzieje Polski, a w okresie porozbiorowym związała się ściśle z walką o wyzwolenie. Na ówezesny jej rozwój w zaborze rosyjskim niemały wpływ miało polożenie chłopów w Rosji. Charakteryzował je Piłsudski w Robotniku w artykule napisanym w 1894 r. w następujących słowach: "Rosja jest państwem chłopskim. Ludność miejska stanowi tam dziesiątą część (w Polsce - czwartą). Rosja więc jest 48  państwem chłopskim. Trudno nawet opisać. jaką szaloną nędzę cierpi ta gromada, ogromna i pokorna masa". "Przy uwłaszczeniu rosyjskich włościan nadano im ziemi znacznie rnniej niż naszym włościanom. Panowie przy tym urządzili się tak, że chłopi otrzymali ziemię jak najgorszą, a cenę za nią policzono im wygórowaną. Szlachta w Rosji posiada 100 milionów dziesięcin. Szlachta płaci za nie do skarbu 1# milionów rubli; chłopi mają 105 milionów dziesięcin i płacą za nie 195 milionów rubli". "Nędza i niewola = oto w dwóch słowach treść życia chłopa rosyjskiego... produkt jego pracy do niego nie należy: lwią część pochłania rząd...". "Długa i ciężka niewola tatarska która tr'wała kilka wieków, wszczepiła ten duch niewolniczy, tę pokorę wobec władzy, to zgadzanie się z losem, jakie cechuje lud rosyjski. Przed niewolą tatarską poddani różnych drobnych książąt mieli pewne swobody. Po niewoli już tego nie ma: drobne ksiąstewka znikają, a wyrasta władza jednego wiel- kiego księcia moskiewskiego, który jest już absolutnym panem życia i śmierci swych poddanych". Chłopów w Polsće, pomimo ciężkich warunków życia c#chowało zawsze dużo większe umiłowanie wolno#ci niż rosyjskich. Było to wywołane niewąt= pliwie tym, że stopień poddaństwa nie był u nas nigdy tak duży jak w Rosji. Chłopstwo w Rosji nie odegrało też właściwie żadnej roli w walce o swą wolność ani nie zdołało wyłonić własnego kierownictwa ruchu ludowego. W Polsce sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej. Już w naszym micie pań- stwowym chłop odgrywa rolę bardzo dużą, gdyż u jego źródła leży legenda o krółu Piaście. Z jej treści dziejowej majestat królewski w Polsce od ludu bierze swą siłę i purpurę. Jesteśmy państwem o tradycji na wskroś demukra- tycznej w rozumieniu każdej epoki. Kiedy po pierwszym rozbiorze Polski światlejsze umysły przeprowadziły pracę nad przebudową ustroju społecznego uwieńczoną konstytucją Trzecie- go Maja 1791 r., nastąpił ponowny rozbiór. Wtedy to chłop polski wziął czynnv udział w ratowaniu wolności. Po raz pierwszy od wieków stanął znowu wespół z warstwą szlachecką i mieszczańską w jej obronie. Wezwanie do walki, riucone #rzez Kciściuszkę, przyniosło zwycięstwo kosynirrów pod Racławicami. Rozpoczęła się nowa epoka w dziejach Polski, gdy do walki w obronie kraju stają wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, nie na mocv przywilejów szlacheckich, ale z tego tytułu, że są synami swej ojczyzny. Manifest Kościuszki z 17 #laaja 1794 r. przyniósł zwolnienie z pańszczyznv każdemu chłopu, który chwyci za bro# w obronie kraju. Wieś zdobyła w szerszym zakresie świadomość swej siły i znaczenia. Ale chuć dokonany został rozbiór Rzeczypospolitej chłop polski tej świadomości juź nie utracił. Sprawa włośc;iańska pozostała jednak nadal stroną bardzo ciemną stosu- nków społecznych w Polsce. Stan jej zobrazował w ponurych kolorach pr#7f. Aleksander Bruckner w dzielc: Dzieje kulturypolskiej: "Sprawa włościariska r. 1830 - pisze - to niby kościotrup w domu, wszyscy czuli jego obecność, nikt o nim nie rnówił nie. I nie straciły na znaczeniu uwagi Staszica z r. 1785: "Pańszczyzna##, ten dzikich hord wynalazek i to feudalnego nierządu Aleksandra Piłsudska - "Wspc,mnienia" - 4 49 straszydło... Czynsz tam, gdzie pańszczyzna pięćdziesiąt chłopów umieszcza osadziłby stu gospodarzy; wkrótce ta wieś w dwójnasób powiększyłaby na swoich polach robotę i staranność; rok w rok wzmagałyby się urodzaj i ludność. . . pańszczyzna tłumi wszelki życia i rodzaju owoc, kraj z pańszczyzną zawsze w jednym stanie trwać będzie"*. Rząd powstańczy w 1863 r. już w pierwszym swoim manifeście proklamo- wał oswobadzanie chłopów, nadając im ziemię, którą uprawiali. Oddziały chłopskie wzięły udział w powstaniu, niejednokrotnie, odznaczając się nie- zwykłym męstwem. Powstanie upadło. Uwłaszczenia chłopów dokonał Alek- sander II, zmuszony do tego manifestem rządu narodowego. To dobrodziej- stwo carskie zaciążyło na procesie rozwojowym tej warstwy narodu. Jedno- cześnie zachodziły zmiany także w warstwach wyższych. Ubożsi właściciele ziemscy, pozbawieni taniej siły roboczej, a często i swych folwarków, prze- nosili się do miast, gdzie wchodzili do handlu, przemysłu i zawodów wolnych. Ich pradziadowie, którzy tworzyli jedną z najbardziej konserwatywnych kast szlacheckich w Europie czuliby się z pewnością upokorzeni, widząc swoich wnuków w pogardzanej przez nich roli kupców. Nowe pokolenia przymuszo- ne koniecznością wyzbywały się szybko przesądów i wkrótce niejedno naz- wisko szlacheckie, znane w całej Polsce, firmowało przedsiębiorstwa fabry- czne lub handlowe. Za migracją ziemian przyszła migracja dawnych chłopów pańszczyźnianych do miast. Miasto przyciągało. Drobne gospodarstwo chło- pskie nie wytrzymywało współzawodnictwa z wielkimi majątkami. Nędza i przeludnienie pędziły uboższych chłopów do miast, gdzie fabryki wołały nieustannie o ręce do pracy. I tak coraz większe rzesze zamieniały nędzę na wsi na nędzę w mieście. W gruncie rzeczy była to tylko zamiana formy zależności. Zamiast uprawy roli i żęcia zboża na rzecz swych panów, wydobywal# węgiel i obsługiwali maszyny na korzyść nowych. Niewolnictwo na ziemi zamienili na niewolni- ctwo głodowych płac i trzynastogodzinnego dnia pracy. Ustawodawstwa spo- łecznego wówczas nie było. Jak ich ojcowie, znosili nędzę z rezygnacją, bo nie znali innego życia. W takich warunkach rodziła się w Polsce, jak w innych krajach, nowa warstwa społeczna, świat robotniczy. * A. Bruckner, Dzieje kultury polskiej, t. III, s. 535 50 NA KURSACH W WARSZAWIE - WST#PUJ# DO PPS - PLAC GRZYBOWSKI Przy końcu ubiegłego stulecia kobiety nie miały wstępu prawie do żad- nego z wolnych zawodów nie tylko w Polsce, ale i na zachodzie Europy. Wyjątek stanowiło jedyitie tak tradycyjne zajęcie, jak nauczycielstwo, a dzięki wojnie krymskiej, wywalczone przez Florence Nightingale prawo do opiekowania się chorymi. Uniwersytety niechętnie patrzyły na studentki-ko- biety, a stosunek kolegów do nich nie był lepszy. Curie-Skłodowskie były wyjątkami, nie tylko pod względem zdolności. Na głębokiej prowincji patrżono na pracujące umysłowo kobiety ze zgor- szeniem. Ciotka Maria uważała również, że najwłaściwszym zajęciem dla kobiety, poza prowadzeniem domu, jest robienie na drutach, malowanie abażurów albo czytanie książek i to tylko poezji czy powieści. Toteż wielka zapanowała w całym domu konsternacja, kiedy będąc w czwartej klasie zwróciłam się do babki o pozwolenie na studia wyższe, ażebym mogła później sama na siebie pracować. Z tym łączył się oczywiście wyjazd z domu, gdyż Suwałki żadnego wyższego zakładu naukowego nie miały. W Rosji przyjmo- wano kobiety na uniwersytet dopiero po skończeniu dwudziestu jeden lat. Pozostawała więc tylko Warszawa. Sytuację ułatwiło to, że p. Siemiradzka otworzyła tam Wyższą Szkołę Handlową. Ciotka Maria była wstrząśnięta i głęboko zmartwiona rozbieżnością na- szych poglądów. Jak to? Kobieta i to z naszej rodziny miałaby zajmować się handlem? Ale babka okazała się moim sojusznikiem i wyraziła zgodę na mój wyjazd. Po zdaniu matury rozpoczęłam więc studia w Warszawie. Atmosfera i stosunki w Warszawie były zupełnie inne niż w Suwałkach, jak w ogóle całej polskiej prowincji. Wiele szkół średnich z językiem wykła- dowym polskim istniało tam dzięki łapówkom dawanym władzom rosyjskim. Kursy handlowe należały również do kategoru takich szkół. Jej kierowniczka i wszyscy wykładowcy byli Polakami. Wykłady odbywały się po polsku i na każdej ławce leżały tylko książki polskie. Kiedy zjawiał się inspektor rządo- wy, co zdarzało się kilka razy w roku, stary woźny ostrzegał szkołę dzwon- kiem. Wówczas znikały książki polskie, a na ich miejsce zjawiały się rosyjskie i nauczyciel przechodził na ten język. Na pytania zadawane przez 51 inspektora uczennice musiały odpowiadać po rosyjsku. Ten sam system sto- sowały wszystkie szkoły prywatne w Warszawie. W niektórych historię i literaturę ojczystą wykładano na lekcjach rysunków lub robót ręcznych. Babka umarła bezpośrednio przed rozpoczęciem roku akademickiego. Ze zwykłą sobie stanowczością rozporządziła, abym nie zostawała w domu z powodu jej choroby; sama wybrała dla mnie nowe suknie i sama wyhaf- towała na nich i na bieliźnie moje inicjały. Umarła tak jak żyła, bez strachu i słabości, do ostatnich chwil pocieszając biedną ciotkę Marię i wydając jej dyspozycje co do dalszej gospodarki. Łzy cisnęły mi się do oczu, gdy byłam przy jej śmierci, zapanowałam jednak nad nimi, gdyż babka nie znosiła łez i sama nigdy nie płakała. Przywołałam więc w pamięci ów wieczór, kiedy babka włożyła mi na palec swój pamią- tkowy pierścionek. Przed śmiercią zażądała od ciotki przyrzeczenia, że nikt z rodziny nie będzie mi stawiał nigdy przeszkód, nawet gdybym coś chciała zrobić wbrew ich woli. Dzięki temu miałam także w internacie pani Siemi- radzkiej więcej swobody, niż inne dziewczęta. One według przyjętego zwy- czaju, nie mogły wychodzić same na ulicę, na co mnie ciotka musiała poz- wolić. Dzięki temu mogłam zawierać znajomości poza internatem; tą też drogą zawiązałam pierwsze stosunki polityczne. Po ukończeniu kursów bra- łam udział w tak zwanych uniwersytetach latających. Zawdzięczały one swą nazwę temu, że wykładowcy i studenci zbierali się w coraz to innvch miesz- kaniach. Głównym zadaniem tych uniwersytetów była nauka zakazanej ofi- cjalnie historii polskiej i literatury oraz socjologii i ekonomii politycznej. Przedmiotów tych na uczelniach w Polsce nie wykładano. Na wykłady uczęszczały setki studentów obojga płci z różnych sfer. Odbywały się one wieczorami i w niedzielne popołudnia w mieszkaniach studenckich, w salo- nach burżuazji warszawskiej, w ogrodach pięknych willi podmiejskich, w zamkniętych sklepach, albo w pracowniach malarskich. Siadywało się przy tym różnie; na stołkach, na łóżkach, lub na podłodze zarzuconej poduszka- mi. Wykładowcami byli znani profesorowie i nieznani nikomu młodzi praco- wnicy naukowi lub pisarze. Była to szeroko rozgałęziona organizacja, bardzo pożyteczna, na wskroś demokratyczna i pełna życia. Dawała wykształcenie, tym, którzy w inny sposób zdobyć go nie mogli, a co równie ważne, uczyła nas umiłowania swobody. W Warszawie toczono w tym czasie zajadłe spory partyjne i polityczne. Szereg partii i grup politycznych rywalizowało ze sobą w pozyskiwaniu mło- dzieży akademickiej i zawodowej inteligencji. Największą liczbą zwolenni- ków, szczególnie wśród młodzieży, cieszyli się wtedy narodowi demokraci. Była to grupa, wywodząca się z Ligi Polskiej, w założeniu której główną rolę odegrał pułkownik Zygmunt Miłkowski, jeden z dowódców powstania lfi6, r. Liga Polska postawiła sobie za cel przygotowywanie walki zbrojnej o niepodległość państwową Polski. Lecz pod wpływem pozytywizmu i dzięki temu, że główną swoją ostoję Narodowa Demokracja znalazła w mieszczań- stwie, cel ten zeszedł na plan drugi. W procesie tym kluczową rolę odegrał 52 Roman Dmowski, opowiadający się za w5półpracą gospodarczą i polityczną Polski z Rosją. Posłowie polscy z ramienia Narodowej Demokracji znaleźli się w petersburskiej dumie. Uważając, że Polska może najwięcej zyskać od Rosji drogą legalizmu, a najważniejsze niebezpieczeństwo zagraża narodowi ze strony Niemiec, Narodowa Demokracja, stała się zdecydowanie filorosyj- ską, prowadząc aktywnie działalność antyniemiecką, zwalczała przy tym za- ciekle ideę jakiejkolwiek współpracy polsko-litewsko-ukraińskiej. Była to partia diametralnie różna, co do programu i metod od Polskiej Partii Socja- listycznej. Stronnictwem, które w owym czasie nie wskazywało na to, jak ważną rolę odegra w przyszłości, była Socjalna Demokracja. Partia ta czysto socjalistyczna związana była z socjalizmem rosyjskim w Rosji. W szeregach jej znajdowali się prawie wszyscy późniejsi przywódcy komunistów polskich. Zadania SD na terenie Kr-ólestwa polegały na pozyskiwaniu zwolenników wśród klasy pracującej wyłącznie do walki z burżuazją i na dążeniu do poprawy warunków życia proletariatu. Ideę niepodległości Polski partia ta zwalczała zaciekle, uważając, że wolna Polska straci rynki zbytu w Rosji, co pociągnie za sobą bezrobocie polskiego proletariatu! Takie stanowisko oraz ciągłe zamachy terrorystyczne odstręczały od niej łudzi o mocnym pa- triotyzmie. Szczególną rolę odgrywała partia konserwatywna, do której na- leżała arystokracja i bogate ziemiaństwo, mające duże wpływy zwłaszcza w zaborze austriackim, czyli tzw. Galicji. Były to sfery popierane przez Rosję, Austrię i Niemcy; z ich strony nie groziła zaborcom żadna rewolta. Na kursach pani Siemiradzkiej dyskutowano jedynie program i założenia pozytywistów, gdyż oni właśnie cieszyli się jej sympatią. Motorem pozytywi- stów i ich wyrocznią był bardzo popularny wówezas pisarz, Aleksander $wię- tochowski, którego polityka polegała na szukaniu kompromisów z Rosją. Jego jedynym ideałeiza był dobrobyt materialny kraju, dla którego należało według niego wyrzec się walki o niepodległość i zgodzić się na wejście w orbitę gospodarezą Rosji, przystosować się do istniejących warunków; w tym duchu szła cała dziatalność pisarska Świętochowskiego. Program swój pod- sumował w sposób następujący: "Egzysteneja narodu nic zależy od warunków politycznych, jeżeli bowiem naród, który stracił niepodległość, robi pełny użytek ze swych sił duchowych i materialnych, wyświadcza przez to dobrodziejstwo cywilizacji i zawsze może sobie dumnie powiedzieć #,ja nadal egzystuję##! Polska posiada wszelkie mo- żliwości pozytywnej pracy, które dotychezas jeszcze nie są wyzyskane". Ta doktryna oportunistyczna osubistego dobrobytu znalazła nie mały od- dźwięk w społeczeństwie, paraliżując wolę walki o niepodległość. Na kursaeh handlowych studiowałam prawo cywilne i handlowe, ekono- mię, chemię, geografię handlową; języki niemiecki i francuski; koresponden- cję w języku polskim, rosyjskim, francuskim i niemieckim; buchalterię, aryt- metykę handlową, towaroznawstwo. Wykładowcami byli profesorowie: Zie- liński, Woyzbun, Jezierski, Kujawski, Dunin i kilku innych, których nie pamiętam. Były również dwie nauczycielki języków obcych. 53 Gdy skończyłam kursy, p. J. Siemiradzka zaproponowata mi posadę u siebie na kursach jako jej zastępczyni, a zarazem korepetytorki w internacie, prowadzonym przez jej siostrę. Posadę tę zajmowała dotychczas kuzynka p. Siemiradzkiej, p. Josztówna, która chciała zmienić tę posadę na pracę w biurze, aby nie mieć nic do czynienia z kursami i słuchaczkami. Odmówiłam. Wyniosłam się z internatu i wynajęłam pokój przy rodzinie. Po odpoczynku u ciotki bardzo prędko znalazłam posadę z pomocą p. Siemiradzkiej. Posada, jak na początek, była nieźle płatna, gaża wynosiła 30 rubli, co jak dla jednej osoby było w zupełności wystarczające. Po pół roku powyższono mi pensję, a po roku miałam już rubli 70. Jeszcze w gimnazjum drażniła mnie doktryna rezygnacji z niepodległości i z niecierpliwością czekałam na wyjazd do Warszawy, gdzie, jak mi się zdawało, znajdę źródło czynnego patriotyzmu. Rozczarowanie było dość silne. Wśród młodzieży panował kult Przybyszewskiego i jego żony Dagny, koleżanki kupowały jej fotografie i czesały się tak jak ona. Nie lubiłam nigdy Przybyszewskiego. Ceniłam Elizę Orzeszkową i rozczytywałam się w jej książkach. Jej zawdzięczam, że nie jestem antysemitką. Po kilku miesiącach błąkania się wśród różnych partii i uczestniczenia w rozlicznych zebraniach nie wiedziałam jeszcze z jaką grupą się związać. W tym czasie czytałam bardzo dużo. Marks, Bebel, Kennedy, Kautsky, Lieb- knecht, a głównie artykuły Jędrzejowskiego (Baja) w "Życiu" zawiodły mnie pod wpływy socjalizmu; Nietzsche i Renan spowodowali okres agnostycyzmu. Martwiło to niezmiernie ciotkę Marię i do pudełek ź ciastkami, które Anusia przygotowywała co tygodnia, ciotka wsuwała mi religijne książeczki. Odkła- dałam je nieczytane, z tolerancyjnym lekceważeniem, przeświadczona o wyż- szości mej wiedzy. Okres ten trwał długo. Dopiero po kilku latach, pełnych burz i walki, wróciła wiara, mocna i prosta jak w dzieciństwie. Wskazówki dziadka Ludwika pchnęły mnie do studiów nad zagadnienia- mi społecznymi, a w następstwie tego nad socjalizmem. Szukałam też pra- cy, dającej mi bezpośredni kontakt z robotnikami. Wzięłam więc posadę urzędniczki w fabryce wyrobów skórzanych na odległym końcu miasta, na Woli. O godzinie siódmej i pół wyjeżdżałyśmy we trzy, ja i dwie koleżanki z fabrycznego biura w powozie na przedmieście, aby zdążyć do fabryki na dziewiątą. Po skończonej pracy o piątej po południu, powóz czekał na nas przed bramą. To niezwykłe udogodnienie zawdzięczałyśmy właścicielowi fa- bryki, Hornowi, człowiekowi o liberalnych poglądach i bardzo lubianemu przez swych pracowników. Warunki pracy w jego fabryce były korzystniejsze niż gdzie indziej. Kobiety i mężczyźni pracowali wprawdzie do siódmej wie- czór za głodowe płace, ale mieli przynajmniej godzinną przerwę na obiad. Było to zupełnym wyjątkiem, gdyż w innych fabrykach przerwa obiadowa trwała zaledwie piętnaście minut, a czas pracy był dłuższy. Jak więc widać, los chłopów, którzy zamienili swój nędzny kawałek ziemi na pracę w fabryce, był gorszy od losu ich ojców. Ziemia dawała im przynaj- 54 mniej jakie takie utrzymanie, nie mówiąc o zdrowych warunkach pracy, podczas gdy fabryka nie dała im ani jednego, ani drugiego. Robotnicy we- getowali w przepełnionych, niehigienicznych mieszkankach, często składają- cych.się tylko z jednego pokoju; w domkach mieszczących się w najgorszych dzielnicach miasta. $miertelność była ogromna, a o ubezpieczeniach społe- cznych nikt jeszcze nie marzył. Utrata pracy groziła śmiercią głodową, utratą zdrowia, w najlepszym wypadku, oznaczała zdanie się na łaskę poszczegól- nego fabrykanta. Robotnicy, niezorganizowani, nie stanowili żadnej siły. Głównymi przeszkodami na drodze do organizacji w mocne związki zawodo- we były: polityka władz rosyjskich, brak wykształcenia i wrogie nastawienie kapitalistów do świata pracy. Strajki, które sporadycznie wybuchały, z góry skazane były na niepowodzenie. Nikt strajkującym nie przychodził z pomocą. Wgląd w warunki pracy robotnika, jaki zyskałam dzięki mojemu zajęciu, doprowadził mnie do przekonania, że żadna partia polityczna, dążąca do niepodległości Polski, nie może pominąć w swoim programie poprawy bytu świata pracy. Tam też leżała wielka siła, której trzeba było dać wizję jej roli i lepszych warunków w wolnej Polsce. Do wniosków tych doszłam samo- dzielnie, oczywiście na podłożu Marksa, Jędrzejowskiego (Baja) - redaktora "Życia" i wskazań dziadka Ludwika. Mniej więcej w tym czasie zaprzyjaźniłam się z młodą panną, Janką Szokalską. Zamieszkałyśmy razem, a że obie miałyśmy dużo znajomych, wieczory u nas bywały ćzęsto gwarne i rojne. Schodzili się studenci i młodzi ludzie z dopiero co ukończonymi studiami, lekarże i inżynierowie, urzędnicy i nauczyciele, malarze i architekci. Wszyscy jeszcze mało doświadczeni, ale za to pełni odwagi, nadziei i entuzjazmu. Częstowałyśmy gości kawą i her- batą i smakołykami; które ciotka Maria, przekonana, że się źle odżywiam, przysyłała mi co tydzień z Suwałk. Szynka i ciastka znikały bardzo szybko, dyskusje natomiast trwały d#ugo, do późnej nocy. Zazwyczaj toczyły się one dokoł#a poszczególnych partii i ich programów politycznych, wtedy też po raz pierwszy dowiedziałam się czegoś więcej o Polskiej Partii Socjalistycznej. PPS powstała w Paryżu w 1892 roku, założona przez grupę emigrantów z Polski; byli między nimi: Bolesław Limanowski, Witold Jodko-Narkiewicz, Mendelson, Aleksander Sulkiewicz, Feliks Perl, Bolesław Jędrzejowski i inni. Program zawierał wszystkie główne punkty programu socjalistycznego, i jako cel narodowo-polityczny, niepodległość Polski. Partia ta od razu przy- padła mi do serca. Brat Janki już do niej należał. Dzięki niemu też przyjęto i mnie. Do partu wstąpiłam w roku 1904. W odróżnieniu od innych stron- nictw PPS nie żądała od swoich członków żadnej przysięgi i każdy, który chciał, mógł ją opuścić, z tym tylko warunkiem, że utrzyma w tajemnicy to, co widział i wiedział o jej pracach. Od razu przydzielono mi robotę propagandową na Pradze, gdzie robotnicy żyli w ciemnych i brudnych do- mach. Chodziłam tam w każdą niedzielę po południu na zebrania dla kobiet. W większości były to istoty nie umiejące ani czytać, ani pisać, dzięki nędznym warunkom życia i brakowi bodźeów kulturalnych. Natomiast miały naturalne 55 podłoże uczuć patriotycznych i cechę lojalności, której doświadczyłam wie- lokrotnie. Po pewnym czasie została na mnie zwrócona uwaga szpicli. Jednej soboty wieczorem zobaczyłam przy bramie naszej kamienicy stojącego w cieniu robotnika. Starałam się zachować spokojnie, gdy wyszedł z cienia i szedł ku mnie; byłam przekonana, że mam do czynienia ze szpiclem. Okazało się jednak, że jest to kolejarz, brat jednej z dziewcząt, która przychodziła na zebrania, na przedmieściach Pragi. Zjawił się, żeby mnie przestrzec, że poprzedniej niedzieli zauważył na dworcu dwóch obcych ludzi, śledzących mnie kiedy wsiadałam do pociągu w powrocie do Warszawy. Po moim od- jeździe ludzie ci wdali się z nim w rozmowę, pytając kim jestem i po co tu przyjeżdżam. Odpowiedział im obojętnie, że nic o mnie nie wie; ta odpo- wiedź im wystarczyła. Radził mi jednak, bym na pewien czas przestała przyjeżdżać na Pragę, bo mnie mogą aresztować. Wzruszona tym objawem lojalności nieznajomego człowieka, podziękowałam mu serdecznie i postano- wiłam odłożyć następny odczyt na dwa tygodnie. W międzyczasie policja zrobiła rewizję w domu, w którym miało się odbyć następne zebranie, a przez całą niedzielę na stacji kręcili się szpicle. Doniesiono mi również, że policja ma mnie na oku jako agitatorkę. W pierwszych latach obecnego stulecia zaczął się w Polsce ferment rewo- lucyjny. Odrętwienie w jakim pogrążony był kraj po powstaniu 1863 r. pomału przechodziło. Na tle odradzającego się zrywu rewolucyjnego i poczucia konieczności walki, Polska Partia Socjalistyczna szybko rosła na siłach. W chwili, gdy do niej wstąpiłam była najsilniejszą organizacją w Polsce z wielu tysiącami członków. W całym kraju powstawały komórki pracy podziemnej, kierowane przez Centralny Komitet Robotniczy. Jeden z głównych problemów pracy organizacyjnej stanowiła łączność. Dla uniknięcia dekonspiracji drogą listów lub telefonów, trzeba się było posługiwać szyfrem. Najlepiej zaś wszelkie sprawy było załatwiać ustnie. Przy tego rodzaju metodach pracy upłynęło dość dużo czasu zanim zaczęłam poznawać czołowych działaczy PPS, ale o Piłsudskim słyszało się ciągle. Kiedy wstąpiłam do partii Piłsudski wrócił właśnie ze swej misji do Japonii. W następstwie starań podjętych przez partię, rząd japoński, uznając, że sytuację polityczną ůw Polsce możria by wykorzystać dla celów wojny, zwrócił się do kierownictwa PPS z zaproszeniem na rozmowy w Tokio. Tak doszedł do skutku wyjazd Piłsudskiego do Japonii. W towarzystwie Tytusa Filipowicza, naszego późniejszego ambasadora w Stanach Zjednoczonych, Piłsudski wsiaiił na okręt w maju 1904 r. O tej misji pisze w sposób następujący: "Faktem istotnym jest, że gdzieś w maju 1904 roku zost#łem zaproszony przez rząd japoński, abym przyjechał do Japonii dla rozmowy, bliżej nieokreślonej w zaproszeniu. Mogłem był się zgodzić na wyjazd innych osób, lecz zdecydowałem jechać osobiście. Uczy- niłem to dlatego, iż nie mogłem nie przypuszczać, że najprawdopodobniejszą i6 treścią tej rozmowy będzie udzielenie informacji o charakterze wojskowym państwu japońskiemu i w tak drastycznej sprawie nie chciałem nikomu dać pełnomocnictwa. Państwo japońskie zwracało mi wszystkie koszta podróży. Gdym jechał, przepływając oba oceany i przejeżdżając kontynent amery- kański w poprzek, miałem dość czasu - gdyż podróż moja trwała więcej niż miesiąc, aby się namyślić nad sposobem mego zachowania się w Japonu. Zdecydowałem się od razu, że zgodzić się mogę na zorganizowanie pracy informacyjnej tylko w tym wypadku, jeśli Japonia zgodzi się na udzielenie mi pomocy technicznej w broni i nabojach, gdyż nie przypuszczałem, aby wypadek tak wielki, jak wojna, toczona przez Rosję, mógł przejść bez śladu dla państwa rosyjskiego i nie doprowadzał nas, Polaków, do sytuacji, gdzie za pomocą siły dałoby się osiągnąć znaczną poprawę w losach Polski"*. Po wizycie w ministerstwie spraw zagranicznych w Tokio, Piłsudski odbył rozmowę z zastępcą szefa sztabu armii japońskiej. Oprócz tego złożył memo- riał o narodowościowym zróżniczkowaniu imperium rosyjskiego, w którym wykazywał, że tylko pięćdziesiąt siedem procent ludności stanowią rdzenni Rosjanie. Podkreślał przy tym, że wśród narodów wcielonych siłą do Rosji panuje wrogi stosunek do Moskali, i że największą rolę wśród nich odgrywają Polacy. W tym samym czasie przybył do Tokio Roman Dmowski, który złożył rządowi japońskiemu memoriał o tendencjach wręcz odmiennych. Starał się przekonać decydujące czynniki w Tokio, że akcja powstańczo-rewolucyjna podjęta w Królestwie spowodowałaby następstwa szkodliwe dla japońskich działań wojennych. "..: jedynym rezultatem, który osiągnąłem - pisze Piłsudski o swojej misji w Tokio - było wydzielenie w osobną grupę jeńców wojennych Pola- ków, wśród których musiała być spora ilość poddających się chętnie i z ochotą, wraz z możliwością z naszej strony oddania do dyspozycji sztabu jednego z naszych ludzi, jako pośrednika pomiędzy sztabem a pomiędzy jeńcami-Polakami". Na tym zakończył Piłsudski swój kontakt z Japończykami i do tego zagadnienia już więcej nie wracał. Ale PPS w Paryżu miała szkołę bojową. W następstwie nawiązanych kontaktów paru Japończyków prowadziło w tej szkole wykłady. Faktycznie było to niepotrzebne, gdyż partia posiadała wśród członków oficerów rezerwy, którzy mogli prowadzić wykłady z zakresu wojskowego. Piłsudski był zasadniczo przeciwny większym zbrojnym wystą- pieniom, zanim naród nie będzie do walki gotowy. Ale teraz w obliczu wojny podjętej przez państwo zaborcze nie chciał, aby Polacy pokornie i biernie dali się wieść na rzeź bez podjęcia choćby próby protestu przeciw wciąganiu ich do wojny. "Rozumiałem - pisał później - że zrobić dużo nie jesteśmy w stanie, że znikomo mali jesteśmy wobec ogromu wysiłków... W każdym razie pozostawał i musiał istnieć najprostszy, * Pisma zbiorowe, t. IX, s. 279. 57 najzwyklejszy dla nas sposób reakcji, to znaczy odezwa. Siadłem więc i pisałem swoją odezwę. Tą odezwą chciałem przygotować chociażby trochę nastroju dla przyszłej pracy, która musiała nabrać charakteru bardziej real- nego i zbliżającego do otwartego protestu przeciwko udziałowi Polaków w tej dalekiej i obcej dla nas zupełnie wojnie. Gdy przyjechałem do Rygi do naszej drukarni, z przerażeniem dowiedziałem się, że ówczesny redaktor pisma Robotnik zresztą mój przyjaciel, Feliks Perl, napisał już i puścił na druk inną odezwę, w której, jak ja się śmiałem, stwierdził, że gdy,#dwie burżuazje się biją, to proletariatowi nic po temu##. Naprawić szkody już nie mogłem". Odezwa ta nawoływała między innymi do dezercji z szeregów rosyjskich żołnierzy-Polaków. Na tym wypadku widać wyraźnie różnice zasadniczego stosunku Piłsud- skiego do celów i metod walki PPS w porównaniu do innych czołowych członków partu, nawet tak blisko i przyjaźnie z nim współpracujących jak Feliks Perl. W lecie 1904 r. rozpoczęła się w Królestwie mobilizacja. Piłsudski podjął na nowo myśl o reakcji. "Nie było dla mnie mowy o tym - pisał - byśmy mogli odpowiedzieć na brankę tak, jak ojcowie nasi odpowiedzieli w 1863 r.: byliśmy na to zanadto słabi, zanadto nieumiejętni i zanadto - powiedzmy - teoretyczni. . . ". "Naturalnie nie chciałem cierpieć i dawać z ciała i życia swego ofiarę na rzecz mocy wroga. I wszystko nie stawiając żadnych prze- szkód aktowi przemocy! Nie mogłem prawie żyć z rozpaczy!"*. Mimo przeszkód, Piłsudski dopiął swego: partia zgodziła się na przepro- wadzenie akcji protestacyjnej. Głównym wystąpieniem miała być manifesta- cja zbrojna na placu Grzybowskim w Warszawie w niedzielę 13 listopada 1904 r. Wszystkimi przygotowaniami do niej zajął się oddział warszawski PPS pod kierownictwem Józefa Kwiatka, z którym Piłsudski omówił dokła- dnie całą akcję. Oddziały z prowincji miały wziąć udział w manifestacji przez swych de- legatów. Plan nasz wyglądał następująco: setki członków PPS, studenci i robotnicy, zbiorą się na miejscu manifestacji przed południem. Punktualnie o dwunastej ruszy pochód z ulicy Bagno, przez plac, pod kościół, śpiewając pieśni patriotyczne i wznosząc okrzyki przeciw mobilizacji. Jedynie kilku manifestantów będzie uzbrojonych, ale broni wolno będzie użyć dopiero po otwarciu ognia przez policję lub wojsko. Ja i dwie inne panny otrzymałyśmy rozkaz pozostania w kościele po mszy w umówionych miejscach. Pamiętam z jakim zdenerwowaniem spoglądałam w kościele co chwila na zegarek i jak nieznośnie powoli posuwały się wskazówki. Na próżno starałam się skupić, żeby wziąć udział we mszy. Cała uwaga była skierowana na to, co ma się stać. Nareszcie padły słowa ite missa est i ludzie poczęli wychodzić z kościoła. Klęczałam nadal w tym samym miejscu, tak jak mi kazano, a rozglądnąwszy się dojrzałam swoje koleżanki, Janinę Szokalską i * Op. cit., t. IX, s. 204-205 58 Janinę Torową, klęczące, jedna daleko od drugiej. Kościół opróżniał się szybko, na ołtarzu gaszono jedną świecę po drugiej. Nagle na ulicy zabrzmia- ły wystrzały, Czerwony Sztandar oraz Warszawianka. Prawie jednocześnie doleeiał do mych uszu odgłos kopyt końskich. Widocznie kawaleria szarżo- wała na pochód. Kościół na nowo napełniał się ludźmi. Wtem wielkie o- drzwia kościoła z łoskotem zamknięto. Spojrzałam przez ramię - przy wej- ściu stała policja. Za chwilę usłyszałam kroki tuż przy sobie, ktoś ukląkł i zobaczyłam znajomą twarz - był to młody doktor, towarzysz z PPS Żandr. Położył dwa rewolwery obok mnie na ławce i szepnął: "Schowajcie szybko!". Odszedł zanim zdążyłam mu odpowiedzieć. Pozostałam przez chwilę w tej samej pozycji, z głową w dłoniach, nachy- lona, niby to w rozmodleniu, a w rzeczywistości nie wiedząc co dalej robić. Spojrzałam z ukosa w stronę drzwi - policja rewidowała każdego przy wyj- ściu. Nie ma więc nadziei na zabranie broni z sobą, trzeba rewolwery zosta- wić w kościele. Na szczęście tuż obok stał ciężki, staroświecki klęcznik. Zasłaniając rewolwery fałdami sukni wsunęłam je szybko pod klęcznik; było mało prawdopodobne, aby ktoś klęcznik kiedykolwiek ruszał. Przy wyjściu zrewidowano mnie; w następnej chwili byłam już na ulicy. Plac Grzybowski był zupełnie pusty; kilkanaście ciał leżało na bruku. Mechanicznie skręciłam w pierwszą lepszą ulicę. O kilka kroków ode mnie stał konny policjant, który strzelał przed siebie w ulicę. Kula świsnęła nade mną; mgła zasłoniła mi oczy i zakręciłam się w kółko na miejscu. Gdy po chwili zawrót głowy minął, ruszyłam powoli do domu. Nazajutrz wróciłam do kościoła i zabrałam rewolwery. Manifestacja na placu Grzybowskim, choć zakończona tragicznie, miała o wiele większe znaczenie, niż się spodziewano. Rząd rosyjski zaalarmowany tym pierwszym od 1863 r. zorganizowanym wystąpieniem Polaków, z użyciem broni i uwikłany w ciężką wojnę na Dalekim Wschodzie, nie miał zamiaru stwarzać sobie drugiego frontu w Polsce. Mobilizację w Królestwie ograniczo- no do minimum. Przytaczam, co o tej akcji pisał Piłsudski: "Przebiegu tej manifestacji nie opisuję, jako że nie brałem w niej bezpośredniego udziału. Słyszałem tylko opisy różnych uczestników tej manifestacji i opowiadania o niej różnych panów i pań z Warszawy. . . Nie mogłem się bowiem powstrzymać od tech- nicznej oceny pracy, która o ile była dowcipna, o tyle też z trudem mogła nastraszyć kogokolwiek z tych, których zamierzaliśmy nastraszyć. Lecz że dała efekt bardzo duży i że wpłynęła na zmniejszenie do minimum zakresu mobilizacji w Polsce, więc uczestnicy tej manifestacji poszczycić się istotnie mogą, że wpłynęli na losy Polski w sposób znaczny, znaczniejszy, niż przypuszczali" * * Op. cit., t. IX, s. 206 59   11) 21) 31) 41. l1 .1 .1 .1 .1 .1 rI.A.1.a  MALKOM qrt50 381d24a5 381e0cec 97d 37 400 0 1 p t c 0 2 z 0 48 0 0 0 0 n n 12.00 0.0 2.0 --- d 1 8 1    1 1 1 ff 0 32 1 CZĘŚć TRZECIA ORGANIZACJA BOJOWA I JÓZEF PIŁSUDSKI WRZENIE REWOLUCYJNE - BOJÓWKA - POZNAJę JÓZEFA PIŁSUDSKIEGO Zima w Rosji z roku 1904 na 1905 była wyjątkowo ciężka. Po miastach i wsiach biedacy marlr z głodu i mrozu. W długie wieczory zimowe zbierano się gromadami, radząc nad tym, jakby swój los polepszyć. Z tych narad zrodziło się przekonanie, że jedynie car, ich "dobry ojciec", może im przyjść z pomocą. Zdecydowano zatem wysłać do cara deputację. Dwudziestego drugiego stycznia 1905 r. pochód składający się z chłopów i robotników szedł ulicami Petersburga do Pałacu Zimowego, aby zanieść swe żale przed cara. Pochód do Pałacu nie doszedł, gdyż zatrzymały go kule wojska i policji. Ta bezwzględna masakra wywołała falę oburzenia w całej Rosji. Rozruchy i strajki wybuchły w każdym większym mieście. Tysią- ce ludzi uwięziono, setki rozstrzelano lub wysłano na katorgę. Ale ferment zamia;t słabnąć, stale wzrastał. Ogarnął także Polskę. Tutaj nabrał innego charakteru, stając się walką o postulaty narodowe i ekonomi- czne. Przeszło sto tysięcy dzieci rozpoczęło strajk szkolny z żądaniem przy- wrócenia nauki w języku polskim. Rząd nie ustąpił. W wielu wypadkach uczniowe otrzymali chłostę, innych wypędzono z "wilczym biletem", co au- tomatycznie pozbawiało prawa wstępu do jakiegokolwiek gimnazjum w za- borze rosyjskim. W Polsce zawrzało. Nie było dnia, żeby nie dochodziło do starć między policją a strajkującymi robotnikami. W Warszawie ogłoszono stan wyjątkowy. Ludziom nie wolno było zbierać się na ulicach w grupy większe niż pięć osób. Ale wojsko nie mogło być wszędzie jedńocześnie. Agitatorzy. polityczni wszystkich niemal partii przemawiali z beczek i krzeseł w dzielnicach robotniczych w czasie przerwy obiadowej i dzień nie mijał bez szarży kawalerii. Więzienia były przepełnione "politycznymi", jak nazy- wano tych aresztowanych. Trzymano ich miesiącami, aby wymusić na nich zeznania. Stosowano przy tym takie metody jak przykładanie do stóp rozpa- lonego żelaza, zalewanie gorącego laku za paznokcie i oczywiście knut. Pewnego wieczoru poszłam do znajomego studenta, również członka PPS, który miał u siebie małą drukarenkę. Miałam zabrać proklamacje, zawiada- miające o nasze# następnej manifestacji. Zastałam go bardzo zdenerwowane- go, gdyż tego ranka zrobiono rewizję u jego dwóch przyjaciół, a chociaż 63 niczego nie znaleziono, obawiał się, że może przyjść kolej i na niego. Bał się również o mnie. Zabrawszy paczkę z proklamacjami i drukarenkę, wysz- łam na miasto. Po raz pierv#,szy byłam rada z mroku na ulicach. Idąc z Nalewek na Boduena wybierałam najciemniejsze zakątki ulic. Latarni, ze względu na stan wyjątkowy, wcale nie zapalano i tylko na rogach ulic paliły się ogniska przy posterunkach żołnierzy i policji. Byłam już blisko domu, gdy nagle usłyszałam rozpaczliwy krzyk. Stanęłam jak wryta. Ulicę, prawie pustą, oświetlały tylko gwiazdy i na odległość kilkunastu kroków trudno było coś dojrzeć. Naraz usłyszałam uderzenie podków o bruk i świst nahajek. Znowu zabrzmiał przeraźliwy krzyk. Cofnęłam się w odrzwia kościoła, prze- rażona. Z ciemności wyłonili się dwaj policjanci na koniach, między którymi wlókł się, padając co chwila, przykuty do długiego łańcucha ćzłowiek. Ręce miał skrępowane na plecach, ubranie poszarpane w strzępy od uderzeń na- hajek, które waliły w niego z regularnością zegara. Krzyki nieszczęśliwca rozlegały się po całej ulicy. Gdy ten straszny orszak mnie minął, konie nieco zwolniły kroku, człowiek wleczony między nimi podniósł głowę. Uchwyciłam jego spojrzenie jak na chwilę zawisło na figurze Chrystusa na krzyżu przed kościołcm. Usta jego poI-uszyły się w modlitwie. Po chwili cała kawalkada znikla w ciemnościach i krzyki zamarły w oddali. Miesiąc za miesiącem mijał i choć terror potężniał, nie było widać końca wzburzenia rewolucyjnego. W całym imperium carskim lała się krew prześla- dowanych i prześladujących. Narastała nienawiść tłumiona przez wieki; bom- by i kule zastąpiły słowa. W Rosji, wdeptany w błotu proletariat, szalał jak dzikie zwierzę. W Polsce, gdzie interesy wyzyskiwanych robotników łączyły się z interesami politycznymi uciskanego narodu, walka przybrała charakter czysto polityczny. Każda partia powiększała swe szeregi i wpływy. PPS wzmocniona dziesięciokrotnie o tysiące członków, stała się siłą wywierającą zdecydowany wpływ na bieg wypadków. Nadal było to jedyne stronnictwo, łączące hasła o wyzwolenie Polski z postulatami socjalizmu. W latach 1905- -1906 większość najpoważniejszych strajków doszła do skutku dzięki inicja- tywie i organizacji PPS. W całym kraju jej członkowie wvstępowali czynnie przeciw wojsku i policji, były krwawe straty po obu stronach. W tyeh to dniach powstała organizacja bojowa PPS. Początkowo Bojówka miała za zadanie podejmowanie akcji ulicznych przeciw władzom rosyjskim i ochranianie manifestacji. $cisłej organizacji w znaczeniu wojskowym Bojó- wka nie posiadała; żadnego wyszkolenia specjalnego członkowie jej nie mieli. "Ludzie nie byli przyzwyczajeni nawet do stawiania się o wyznaczonej porze w danym miejsću, więc niepodobna było nimi rozporządzać... Drugą cechą organizacji był brak sił wyrobionych, zdolnych do kierowania sobą. Wobec tego organizacja stanowiła budowę na "piasku##". Tak charakteryzował ten okres Piłsudski w swoich wykładach o historii Bojówki w centralnej szkole PPS. "W takich warunkach, mówił dalej, zjawia się pierwsza Bojówka, zupełnie nie podobna do następnych. Byli to ludzie wybrani z dzielnic i organizacji fabrycznych, pozostający w rozporządzeniu partii. Zasada rozpo- 64 rządzalności została tu podniesiona na wyższy stopień. Za uzbrojenie służyły - laski. Na ##bojowców## włożono obowiązek stawiania się w pewnym punkcie na żądanie organizacji. Odbywały się drobne manifestacje. Po #,fajerancie## kupka ludzi wyskakiwała na ulicę, rozwijała czerwony sztandarek i zanim zjawiła się policja, po 4-5 minutach rozpraszała się. Drobne te manifestacje (1904) dopomogły partii do opanowania nastroju tłumu ulicznego Warsza- wy". "Tymczasem wypadki się rozwijały". "Padły pierwsze strzały podczas mobilizacji, dokonanej w Królestwie wbrew wszelkim nadziejom". "Grzybów (13 listopada 1904) był punktem zwrotnym". "Tymczasem wybucha strajk powszechny (styczeń,1905), który wynosi PPS na szczyty, niedostępne nawet marzeniu. PPS otrzymuje dyktaturę moralną nad całym społeczeństwem. Ludzi uderzył fakt poruszenia się na rozkaz partii olbrzymich tłumów dla zamanifestowania solidarności z wystąpieniami partii. Skutkiem tego nawet grupy Narodowej Demokracji udawały się do PPS po wskazówki i komendę. Tej olbrzymiej sile moralnej, jaką rozporządzała PPS nie odpowiadała jej możność zachowania siły moralnej wobec tłumu"*. W Komitecie Centralnym PPS, który stanowił czynnik nadrzędny Bojó- wki, zdania co do jej roli działalności były podzielone. Masy partyjne, tzw. lewica, która była wtedy w większości w CKR opowiadały się za demonstra- # cjami i terrorem. Piłsudski przewodził opozyeji, która była zdania odmien- nego, wychodząc z założenia, że te metody do żadnego celu nie doprowadzą, gdyż rząd rozporządza dostatecznymi środkami, aby tę akcję stłumić, straty własne zaś w stosunku do rezultatów muszą być niewspółmiernie duże. Uwa- żał, że wysadzanie budynków rządowych i zamachy na urzędników rosyjskich nie mają ů sensu na dalszą metę. Z organizacji bojowej chciał uczynić stałą kadrę dla przyszłej walki szerokich mas. Piłsudski, którego popierała mło- dzież z Bojówki nie zdołał przekonać lewicy partyjnej o słuszności swego stanowiska. Różnice, które coraz bardziej wzrastały między tymi dwoma kierunkami, doprowadzić musiały z czasem do rozłamu. Piłsudski ze swą grupą usunął się z Bojówki. W tym czasie, w jesieni 1905 r., ogłoszono w Rosji amnestię. Cielęcy zachwyt opanował z tego powodu większość polskiego społeczeństwa, które- mu się zdawało, że częściowe przywrócenie wolności słowa oraz zgoda na wprowadzenie języka ojczystego do szkół pociągną za sobą automatycznie dalsze zmiany na korzyść Królestwa. Rozczarowanie przyszło niemal naty- chmiast, gdyż tłum, który się zebrał spontanicznie, aby dać wyraz radości z okazji tych ustępstw, spotkał się na placu Teatralnym z salwą zebranej tam już policji. Na placu pozostały trupy. Tłumaczenia władz rosyjskich, zwalające winę na jakiegoś urzędnika, nie zadowoliły nikogo, tym bardziej że pozornej wolności słowa towarzyszyły w praktyce cenzura i szykany. W drugiej połowie 1905 r. Bojówka praktycznie przestała istnieć; prawie wszyscy dawni jej członkowie znaleźli śmierć lub dostali się do więzienia. * Op. cit., t. III, s. 25-27 Aleksandra Pilsudska - "Wspomoienia" - 5 65 W takiej sytuacji Komitet Centralny PPS w poczuciu swej bezradności zwrócił się do Piłsudskiego z propozycją objęcia z powrotem Wydziału Bo- jowego. Piłsudski zgodził się na to, ale pod waru#kiem, że będzie miał całkowicie wolną rękę. W planach jego leżało przygotowanie kadr przyszłej organizacji wojskowej, zdolnej do przeciwstawienia się z bronią w ręku armii rosyj skiej. Wedle wytycznych Piłsudskiego, powołano do życia tzw. szkołę bojową, z której członkowie PPS rozchodzili się po całym kraju z zadaniem organi- zowania na miejscu tzw. piątek. Ludzie ci mieli przechodzić odpowiednie wyszkolenie bojowe. Napór dołów partyjnych był jednak tak wielki, że pierwsze plany stworzenia szczupłej tylko i dobrze wyszkolonej kadry, mu- siały ulec zmianie w kierunku organizacji szerszej. Piłsudski był jednak nadal przeciwny zbyt wczesnym akcjom zbrojnym, co znowu spotykało się z ostrą krytyką władz partyjnych. Szkolenie piątek było pracą niełatwą. Ze względu na konieczność ścisłej konspiracji ludzie mogli się zbierać jedynie w magazynach, sklepach i piw- nicach. Strzelać uczono się w lasach. Wyniki tych prac przeszły jednak najśmielsze oczekiwania. Wśród bojowców wyrobiła się ogromna karność, # siła panowania nad sobą i hart woli. Z szeregów Bojówki wyszli ludzie, którzy później odegrali wybitną rolę w życiu wolnej Polski, jak: Walery Sławek, Aleksander Prystor, gen. Kazimierz Sosnkowski, Tomasz Arciszew- ski, St. Lutze-Birk oraz wielu, wielu innych. W miarę jak Bojówka rosła w siły, problem dostawy broni i amunicji nabierał coraz większego znaczenia. Pieniądze nie odgrywały dużej roli, gdyż fundusze partyjne w owym czasie zasilali nie tylko członkowie partu, ale również jej sympatycy, a było wśród nich wielu zamożnych ludzi. Broń palną i amunicję zakupywano w Belgii, noże w Finlandii, bomby fabrykowa- no w Polsce. Przewozem broni zajmowali się specjalni kurierzy. W tym to czasie powierzono mi organizację centralnych składów bro#i w Warszawie dokąd przywożono z zagranicy karabiny (tych było bardzo mało), noże, rewolwery i amunicję. Tysiące sztuk broni przeszło przez moje ręce w ciągu jednego roku. Byłam odpowiedzialna nie tylko za przechowywanie, utrzymy- wanie w porządku i wydawanie broni, ale również za jej transport do różnych oddziałów Bojówki w terenie. Do pomocy musiałam sama dobierać towarzy- szy i towarzyszki, którzy głównie zajmowali się transportem. Ale tylko ja jedna znałam marszrutę każdej przesyłki i adresy różnych osób, do których były kierowane. Organizacja działała więc jak ogniwa w łańcuchu transmi- syjnym. W maju 1906 Piłsudski odbywał inspekcję oddziałów Bojówki, jednocze- śnie kwalifikując członków partii do szkoły bojowej w Krakowie. Zjawił się także w Warszawie. Pamiętam z jaką niecierpliwością czekałam na przybycie tego człowieka, którego imię było już legendą w Polsce podziemnej. Gdy wracam myślami do tego pierwszego spotkania, widzę, że wówczas i długi jeszcze czas potem, patrzyłam na mego przyszłego męża, jak na przywódcę 66 organizacji, a nie jak na człowieka, któremu może być dostępne tak ludzkie uczucie jak miłość. Ani przez głowę wtedy mi nie przeszło, żebym go mogła kiedyś pokochać i on mnie. Nasze spotkanie nie miało żadnych momentów osobistych; byliśmy dwojgiem ludzi pracujących dla tej samej sprawy, człon- kami jednej partii i nic poza tym. Żywo stoi mi w pamięci ten obraz, gdy w wiosenne popołudnie staliśmy wśród kilku karabinów, między koszami z browningami, mauzerami i z amu- nicją, a ja myślałam, że oto widzę człowieka, którego Syberia złamać nie zdołała. Fizycznie i psychicznie był to człowiek zdrowy, w odróżnieniu od jakże wielu tych, którzy wrócili z zesłania z piętnem klęski. Nie było w nim ani zgorzknienia, ani rezygnacji. W następnym momencie odczułam na sobie wpływ jego osobowości, jakąś siłę niezwykłą, nieokreślony magnetyzm, któ- rym promieniował przez całe życie, naginając do siebie ludzi nawet wbrew ich woli. Nie wiem dlaczego, zdawało mi się, że zobaczę człowieka wysokiego i mocno zbudowanego, gdy tymczasem stał przede mną mężczyzna średniego wzrostu, o szerokich barach, cienki w pasie. Miał dużo wdzięku i elegancji w ruchach, co zresztą zachował do końca życia. Tak lekko chodził, że zdawało się, iż nie idzie, lecz płynie; jak później przekonałam się był dos- konałym piechurem, cięższe nawet marsze znosił lepiej od ludzi silniejszych od siebie. Głowę miał małą, uszy kształtne, lekko spiczaste, nadsłuchujące, oczy osadzone głęboko, myślące, lecz przenikliwe, szaroniebieskie. Ruchliwa twarz odbijała prawie każdą jego myśl. Najciekawszy był jednak kontrast między jego prawą i lewą ręką. Lewa dłoń - wąska i nerwowa, kształtna i delikatna, zakończona kobiecymi niemal palcami, to ręka artysty i marzyciela. Prawa była o wiele większa, jakby innego człowieka. Silna, nawet brutalna, z równymi, kwadratowo zakończo- nymi palcami, tak silna, że - zdawało się - mógłby w niej łamać podkowy; była to ręka żołnierza i człowieka czynu. W późniejszych latach nieraz myślałam, że nic tak dobrze nie charakteryzowało tego człowieka jak te dwie jego ręce, jakby należące do dwóch ludzi, z odrębnymi cechami cha- rakteru. Piłsudski był żołnierzem i realistą, trzeźwo patrzącym daleko w przyszłość, wybitnie praktycznym w czynie i bezwzględnym, gdy wypadki tego żądały. Jednocześnie był marzycielem i idealistą. Kochał poezję i piękno w każdym jego przejawie; czuły, wrażliwy aż do sentymentalności, przejawiał zbyt wiele wyrozumiałości, był zbyt wspaniałomyślny w sądach o ludziach, którym zaufał, a którzy go zawodzili. Przy tym pierwszym spotkaniu nasza godzinna rozmowa polegała na liczeniu mauzerów i browningów. Dopiero po kilku miesiącach zobaczyłam go znowu w lipcu 1906 r. Odbywała się w Krakowie Konferencja Organizacji Bojowej z udziałem delegatów z okręgów w Królestwie i delegatów z zaboru austriackiego; mnie wybrano na sekretarza konferencji. W związku z tym współpracowaliśmy wtedy niemal bez przerwy. Piłsudski przewodniczył. Pod bardziej tolerancyjnymi rządami austriackimi rozwinęły się w Krako- wie różne polskie organizacje i stowarzyszenia, a partie polityczne wykazy- 67 wały dużą aktywność. Dlatego właśnie tam zorganizowano szkołę bojową i wielu członków PPS, którzy uchodzić musieli z zaboru rosyjskiego znalazło w Krakowie schronienie i możliwość pracy. Był to mój pierwszy pobyt w Krakowie; miasto mnie oczarowało. Ze swymi kościołami, rynkiem, Wawelem, wydało mi się ucieleśnieniem ducha naszej historii. Niestety, po dwóch dniach, musieliśmy przenieść się z Kra- kowa do Zakopanego, gdyż władze austriackie, naciskane najwidoczniej przez policję rosyjską, zaczęły nas szykanować. Agenci policyjni mieli nas stale pod obserwacją. Do Zakopanego jechałam w jednym przedziale z Piłsudskim. W czasie podróży miałam możność zrewidowania swego wrażenia z pierwszego spot- kania. Przede wszystkim wydał mi się o wiele młodszy niż początkowo przypuszczałam. Doszłam do przekonania, że mógł mieć lat czterdzieści i tylko broda, wąsy i krzaczaste brwi nad głęboko osadzonymi oczyma nada- wały mu wyglądu człowieka o wiele starszego. Gdy śmiał się, co zdarzało się często, słychać było śmiech człowieka młodego. Okazał się o wiele we- selszym i bardziej interesującym towarzyszem podróży niż przypuszczałam. Co dziwniejsze, nie było w nim ani śladu fanatyzmu. Rozmawiał, nie jak większość towarzyszy wyłącznie na tematy związane z partią i polityką, ale o wszystkim co mu przyszło na myśl. Gdy zbliżaliśmy się do Zakopanego i ja z entuzjazmem zachwycałam się widokiem łańcucha szczytów, zielenią górskich zboczy, mój towarzysz zareagował uwagą, że widoki gór syberyj- skich są o wiele wspanialsze. I nakreślił mi żywo obraz białym całunem śniegu pokrytych gór, wznoszących się nad bezkresnymi równinami, przecię- tymi wstęgami potężnych rzek, gdzie lody pękają na wiosnę z hukiem armat. Opowiadał mi o odludnych lasach, zamieszkałych tylko przez wilki i niedź- wiedzie; borach ciemnych i tajemniczych, bo snopy promieni słonecznych nie potrafią przebić koron wielkich drzew. Gdy mówił, twarz jego promie- niała zachwytem. Jakiż kontrast, pomyślałam sobie, między tym człowiekiem a innymi sybirakami, których znałam, rozpamiętującymi jedynie swoje cier- pienia, ale nigdy piękno, które ich tam otaczało. Tego samego dnia, usłysza- łam przemówienie Piłsudskiego na konferencji. Widziałam wtedy innego już człowieka. Mowę przeplatał cytatami ze Słowackiego, mówił pięknie, rzeczo- wo i z uczuciem. Gdy go słuchałam, nabrałam zupełnej pewności, że bez względu na to, co by o nim mówiono, a mówiono o nim wiele, jest to człowiek oddany całą duszą sprawie niepodległości Polski. Na tej konferencji poza mną sekretarzami byli: Birżyszko i Minkiewicz, późniejszy generał tzw. " y Fiut; z kobiet Józefa Rodziewiczówna pseudonim "Wanda. Centraln Ko- mitet Robotniczy reprezentował Feliks Perl, a Socjalną Demokrację Galicji i Śląska Emil Bobrowski. , Wtedy właśnie poznałam Monwiłła-Mireckiego, jednego z młodych i Mie- czysława Mańkowskiego, starego proletariatczyka o twarzy uduchowionej. Człowieka tego nie złamała katorga, pozostał entuzjastą, gotowym w każdej chwili do organizowania zamachu i brania w nim osobiście udziału. Fanatyk 68 niepodległości, zaraz po powrocie z zesłania wstąpił do PPS. On to organi- zował w Warszawie zamach na Skałłona. My młodzi patrzyliśmy na niego z uwielbieniem. Józef Monwiłł-Mirecki był jedną z najpiękniejszych postaci wśród członków Bojówki. Mirecki uczęszczał do gimnazjum radomskiego. Tam należał do kółka samokształcenia, założonego przez Kazimierza Kelles Krauza. Za harde zachowanie się w stosunku do nauczyciela został wydalony z gimnazjum. W 1896 r. wstąpił do PPS. W sierpniu 1905 r. w czasie zebrania bojowców policja otoczyła dom. Montwiłł zbiegł na dach i ostrzeliwał się policji, a widząc, że się nie wymknie ostatni ładunek wypalił sobie w usta. Zawieziono go do szpitala skąd go towarzysze wykradli. Organizował potem napad na pociąg w Rogowie i napad za stacją Łapy, na pociąg wiozący wołyński pułk gwardii z Warszawy do Petersburga. Pułk ten był specjalnie sprowadzony dla represji do Królestwa i odznaczał się okrucieństwami w stosunku do buntującej się ludności. Montwiłł aresztowany w 1907 r. zacho- wywał się po bohatersku. W następnym roku stracony został na stokach Cytadeli. W zjeździe brał także udział Mieczysław Dąbkowski. Jego poznałam już uprzednio w laboratorium bomb, które założył wraz z bratem i matką w Warszawie. Dostarczałam im blaszanych pudełek do tych bomb. Byli tam także Stanisław Tor, okręgowiec warszawski i Aleksander Sulkiewicz z po- chodzenia polski Tatar, ożeniony z Polką; zajmował się działem technicznym w Bojówce; był to jeden z założycieli PPS. Na konferencji młodzi poddawali krytyce stanowisko Piłsudskiego, za to, że był zasadniczo przeciwny akcjom terrorystycznym i przedwczesnym wystąpieniom. Twierdził, że trzeba naj- pierw uświadomić społeczeństwo i przygotować kadry, a dopiero potem w odpowiednim czasie wystąpić do walki. To jego stanowisko spotkało się ze sprzeciwem zarówno Monwiłła-Mireckiego, jak Franka Gibalskiego i innych młodych, którzy parli do walki. Skończyło się na kompromisie; postanowiono zorganizować kilka zamachów. W stosunku do punktu programu partu mó- wiącego o niepodległości wszyscy jednogłośnie wypowiedzieli się za utrzyma- niem go na pierwszym planie. Wielką przyjemnością tego pobytu w Zakopanem były wycieczki w góry. Jednego z pierwszych dni, w kilka osób z Rożenem na czele, wyruszyliśmy na Czerwone Wierchy. Trzeba było wyjść o świcie, bo na 9 musieliśmy zdążyć na początek obrad. Po powrocie ledwie trzymałam się na nogach. Ta forsowna wycieczka, pomimo świeżości poranka była bardzo męcząca. Następnego dnia Rożen zorganizował w górach ćwiczenia w strzelaniu. Urok gór pociągał nieprzeparcie, toteż po zakończeniu konferencji namówiłam "Wandę" i pojechałyśmy furką do Morskiego Oka. Byłyśmy oczarowane. 22 listopada 1906 r. odbył się we Lwowie VIII Zjazd PPS. Celem jego było ustalenie polityki partii na tle zmian, wywołanych ruchem rewolucyjnym w Królestwie i w Rosji. Różnice w poglądach między dwoma odłamami były już bardzo duże. Lewica dążyła do uzgodnienia działań z socjalistami rosyjskimi, co oznaczało wyrzeczenie się myśli o niepodległości. Walka mia- 69 łaby być według nich prowadzona jedynie na gruncie gospodarczym i społe- cznym; myślała tylko o autonomii politycznej Królestwa w ramach państwa rosyjskiego. Domagała się przy tym nieustannej walki terrorystycznej bez względu na stan organizacji. Uważano, że skoro masy żądają akcji, trzeba ją prowadzić. Piłsudski jako przywódca prawicy, stojący twardo na gruncie niepodległo- ści, przeciwstawiał się także taktyce rewolucyjnej lewicy. Stał niezmiennie na stanowisku, że organizacja bojowa ma stanowić kadrę zbrojnej rewolucji, która winna wybuchnąć dopiero w momencie gwarantującym powodzenie. Obecna robota przygotowawcza nie dobiegła jeszcze końca. Uważał, że or- ganizacja bojowa nie jest w stanie objąć organizacyjnie mas pracujących, a akcja terrorystyczna podjęta w takich warunkach osłabiłaby jedynie pracę przygotowawczą do rewolucji. Represje zaś, jakie by terror wywołał, będą tak silne, że organizacja bojowa nie potrafi im się przeciwstawiać skutecznie; musi to wywołać załamanie się wiary w celowość walki. Młodzi na Konfe- rencji odnieśli zwycięstwo. W kilka tygodni później zwycięstwo to wydało gorzkie owoce w tragicznych następstwach akcji z 15 sierpnia, zwanej "krwa- wą środą". Na rozkaz CKR Bojówka zorganizowała szereg akcji w wielu miastach, kładąc trupem osiemdziesięciu policjantów. Władze rosyjskie od- powiedziały na to strasznym pogromem w Siedlcach. Przewidywania Piłsud- skiego sprawdziły się; pogrom w Siedlcach pozostał bez odpowiedzi. "Była to moralna przegrana Organizacji Bojowej - pisze o tym Piłsudski, - po czym przyszła i materialna. Pogrom siedlecki wywołał popłoch w całej organizacji partyjnej, bo zrozumiano, że rząd może wszędzie, w każdym punkcie Królestwa, zorganizować z pomocą wojska takiż sam pogrom. Or- ganizacja Bojowa nie zdobyła się na żadne środki przeciwdziałania i rząd, zrozumiawszy jej bezsilność wobec przewagi żołdactwa, zabrał się energićznie do likwidacji ruchu rewolucyjnego..."*. Piłsudski w namiętnym przemówieniu zwalczał taktykę lewicy i bronił zaciekle idei niepodległości jako ostatecznego celu działalności partii. Wię- kszość członków wypowiedziała się przeciw niemu. Piłsudski blady, powie- dział, że gotów jest dyskutować z partią wszelkie kwestie i iść na wszelkie kompromisy, z wyjątkiem jednego - na kompromis w sprawie niepodległości Polski nie pójdzie. Rozłam stał się faktem. Piłsudski i popierający go człon- kowie wyszli z sali. Lewica pozostała nadal pod nazwą PPS, ale ze swoim zmienionym programem politycznym, w którym na pierwszym miejscu było zwołanie Konstytuanty w Warszawie i współpraca z rosyjskim socjalizmem w walce o postulaty gospodarcze i społeczne. Prawica, do której weszła cała organizacja bojowa, pozostawała wierna pierwotnemu programowi partii, z walką o niepodległość Polski na czele. Ten odłam partii nazwał się Frakcją Rewolucyjną PPS. Piłsudskiego wybrano jednogłośnie jej przewodniczącym. Ja również poszłam z tą ezęścią partu. * Op. cit., t. III, s. 32-33 70 BROŃ DLA BOJÓWKI - ZAMACH KRACHELSKIEJ NA SKAŁŁONA Dostawy broni dla Bojówki, które zaczęły się skromnie od kilku brow- ningów, przywożonych nieregularnie z zagranicy do Polski z wielkimi trud- nościami, rozwinęły się z czasem tak wspaniale, że na wiosnę 1906 r. otrzy- mywałam i wysyłałam transporty broni każdego prawie dnia. Praća ta pochła- niała tyle czasu, że pogodzenie jej z pracą biurową w fabryce było niemo- żliwe. Musiałam sobie jednak znaleźć jakieś zajęcie, żeby zarobić jakoś na życie, a co ważniejsze, mieć się czym wylegitymować przed policją na wypa- dek dochodzeń. Zaczęłam więc dawać lekcje prywatne, języków, chemii i matematyki. Uczennicami moimi były przeważnie dziewczęta z zamożniej- szych domów w Warszawie; często śmiałam się w duchu z roli w jakiej się znalazłam. Cóżby one powiedziały na to, gdyby ktoś je poinformował, że ich nauczycielka, tyle uwagi poświęcająca tłumaczeniom z francuskiego i wzorom matematycznym, wygłasza rewolucyjne przemówienia na tajnych zebraniach w dzielnicach robotniczych, przewozi i magazynaje broń i amu- nicję, ukrywać się musi pod bokiem policji. Transporty broni organizowane były bardzo precyzyjnie, mimo że setki ludzi brało w nich udział, jako pośrednicy i jako kurierzy. Rekrutowali się z różnych środowisk; byli między nimi robotnicy i chłopi, lekarze i ziemianie, profesorowie i analfabeci. Mauzery i browningi zakupywano wprost z fabryk w Belgu, skąd szły przez Niemcy i Austrię do Krakowa lub Sosnowca. Przemytem przez granicę austriacko-rosyjską zajmowali się zazwyczaj kole- jarze, członkowie partii lub zawodowi przemytnicy. Ta faza przerzutu nie przedstawiała większych trudności, gdyż prawie cała ludność na pograniczu w taki czy inny sposób zajmowała się przemytem. Gdy broń była już po naszej stronie, wtedy dopiero zaczynała się istotna praca. Po otrzymaniu wiadomości ustnie względnie szyfrem o nadejściu przesyłki, wysyłałam jedną lub więcej osób, w zależności od rodzaju transportu, po odbiór broni i przerzut jej na inne miejsce. Z zasady broń, przewiezioną na naszą stronę, przerzucało się do przejściowego składu, skąd szła ona do składów central- nych w Warszawie. Tam spoczywała tak długo, dopóki nie zaszła potrzeba wysłania jej w teren. Miałam szereg takich składów na przedmieściach War- 71 szawy; w niektórych zostawiałam po dwadzieścia browningów i mauzerów, w innych do stu lub więcej. Cały inwentarz, ciągle zresztą się zmieniający, miałam spisany szyfrem tak, że w razie wpadnięcia jednego składu, nie można było trafić na ślad reszty. Tylko ja i mój zastępca znaliśmy całą sieć składów. Zmniejszało się przez to do minimum niebezpieczeństwo zdrady lub załamania się pod knutem w więzieniu. Kary za nielegalne posiadanie broni były dość surowe: od czterech do dziesięciu lat katorgi, a po tym dożywotnie zesłanie na Syberię. Główną trudność w całej tej pracy stanowiło przewożenie broni wewnątrz Królestwa. Bez względu na to, czy wiozło się ją szosą czy koleją, wszędzie piętrzyły się bariery rewizyjne. Rosyjski system kontroli granic był, jak mi się wydaje, jednym z najbardziej teoretycznie przepracowanych, ale jedno- cześnie jednym z najniedołężniej wykonanych na świecie. Polegał na trzech liniach. Pierwszą stanowiła granica właściwa, najeżona bagnetami wojskowej straży granicznej. Podróżnik, przebrnąwszy szczęśliwie przez nią, niedługo potem trafiał na funkcjonariuszy drugiej linii leżącej o kilometr lub dwa za pierwszą. Ta druga linia przecinała każdą drogę wiodącą od granicy, w głąb kraju, a jej głównym zadaniem było poddawanie rewizji każdego kto się na niej znalazł. Temu celówi służyły również liczne patrole konne. Obie linie kordonu pracowały niezależnie od siebie. Ten kto miał szczęście lub znał mechanizm tej kontroli, mógł uniknąć rewizji w ogóle. Ale kto miał pecha, to na odcinku dwóch czy trzech kilometrów mógł być rewidowany pięć lub sześć razy. Trzecia linia była dziwolągiem, typowym dla Rosji. Rozciągała się na kilkaset kilometrów w głąb Polski; operowali na niej specjalni urzędnicy celni, głównie na węzłowych stacjach kolejowych, gdzie poddawano rewizji pasażerów przybywających od granicy. Zazwyczaj dokonywano tego, wów- czas gdy pociąg był w ruchu. Ale często także na stacji, gdy człowiek myślał, że jest już bezpieczny, wyrastał nagle przed nim celnik w mundurze, żądający okazania papierów i otwarcia walizki. Trzeba było nie lada sprytu, aby przewieźć dwieście lub trzysta brownin- gów lub do osiemdziesięciu funtów dynamitu przez te łinie kordonów. O przewożeniu broni w walizkach czy kufrach nie było nawet mowy. Metoda jaką stosowaliśmy polegała na tym, że wszystko niemal trzeba było wieźć na sobie. Tak więc np. kobieta w długiej sukni mogła swobodnie nieść dwa lub trzy mauzery, przywiązane do ciała, wzdłuż nóg. Rewolwery i amunicję zaszywano w szerokie pasy, które kładło się na siebie pod ubranie. Dynamit znakomicie nadawał się do gorsetu. Na szczęście, na modę ówczesną nie mogłyśmy narzekać. Panie nosiły obszerne płaszcze, peleryny, spódnice i suknie, staniki i staniczki, ułatwiające ukrycie wielu rzeczy. Z czasem dosz- łyśmy do takiej wprawy, że mając na sobie do czterdziestu funtów amunicji czy bibuły, podróżowałyśmy swobodnie, nie wzbudzając podejrzenia. Najniebezpieczniejszą i najmniej wygodną kontrabandą był dynamit. Myśl, że ma się na sobie materiał wybuchowy, łączyła się ze świadomością 72 niebezpieczeństwa eksplozji. Jakieś silniejsze potarcie szpilką czy fiszbinem z gorsetu i zabawa skończona. Nie była to myśl przyjemna, jeśli się miało setki kilometrów przed sobą, a dynamit ciasno upakowany, ściskał ciało jak wąż z żelaza, ciążył coraz nieznośniej, zapierał oddech, tak że w końcu muskuły drętwiały i trudno było ruszyć się z miejsca. Dodatkową przykrością były wyziewy dynamitu powodujące torsje. Po tym wszystkim trzeba było wyjść z pociągu lekkim krokiem i z miną pewną siebie, gdyż to stanowiło najlepszą gwarancję bezpieczeństwa. Mimo całego ryzyka, przewożenie broni nie było pozbawione momentów zabawnych i scen komicznych. Nie zapomnę nigdy jak pewnego razu prze- nosiłam z koleżanką ładunek dynamitu i rewolwerów. Moja towarzyszka, osoba w średnim wieku, ważyła ponad osiemdziesiąt kilo, jeżeli nie więcej. Biorąc pod uwagę obszerne suknie, które zakrywały jej wdzięki, nie sprze- ciwiłam się, gdy zaofiarowała się wziąć wszystek ekrazyt w cegiełkach, wagi ponad czterdzieści funtów. Ja zabrałam rewolwery. Przebyłyśmy zaledwie pół drogi, gdy moja towarzyszka potknęła się i gwałtownie, jakby pociągnięta jakąś niewidzialną siłą, siadła na chodniku. Na szczęście nic się jej nie stało, ale wstać nie mogła. Na próżno ciągnęłam ją za ręce lub popychałam z tyłu, co nota bene przychodziło mi z wielkim trudem, ze względu na rewolwery. Szamotałyśmy się tak dłuższą chwilę beznadziejnie, gdy ku naszemu przerażeniu mijający nas oficer rosyjski za- ofiarował nam z wielką galanterią swoją pomoc. Nie mogłyśmy odmówić. Ale jakież zdziwienie pokazało się na jego twarzy kiedy uczuł wagę mej towarzyszki w swoich rękach! I on nie dał rady. Na domiar złego zobaczyłam, że stójkowy w głębi ulicy, obserwujący nas bacznie od kilku chwil zbliża się ku nam powolnym krokiem. A tu, za każdym razem, gdy oficer podnosił moją towarzyszkę o parę centymetrów od ziemi ona natychmiast siadała z powrotem. - Spróbujmy razem - rzuciłam szybko oficerowi i schwyciliśmy ją wspól- nie za ręce. Na szczęście tym razem udało się postawić ją na nogi. Podzię- kowałyśmy oficerowi bardzo grzecznie i czym prędzej puściłyśmy się w dalszą drogę, żartując, że nawet oficerowie carskiej armii pomagają rewolucjoni- stom. Innym razem, we dwie z Hanką Paschalską, miałyśmy dostarczyć większą ilość naboi ze składu w Warszawie dla oddziału Bojówki na prowincji. Jak zwykle zdecydowałyśmy przewieźć je na sobie. Wzięłam około ośmiuset naboi do pasa specjalnie na ten cel przeznaczonego, który wkładało się na siebie pod szeroką bluzkę; poradziłam mej towarzyszce, aby zrobiła to samo. Ona jednak miała lepszy sposób, jak się jej zdawało; włożyła naboje do szerokich majtek, zawiązanych pod kolanami. Ostrzegałam ją, że naboje są ciężkie i mogą przerwać taśmę pod kolanami. Odpowiedziała mi na to, że już kilkakrotnie przewoziła naboje w ten sposób bez żadnego wypadku. Szłyśmy ulicą Marszałkowską w stronę dworca, pilnie wówczas strzeżone- go przez policję i wojsko. Dwa szeregi żołnierzy stały po obu stronach ulicy, 73 a na samej stacji kręciło się mnóstwo policji. Od czasu do czasu kogoś rewidowano. Dochodziłyśmy już prawie do dworca, gdy Hanka zatrzymała się nagle z pobladłą twarzą i szepnęła: - Taśma od majtek pękła! Jeden nabój już leżał koło jej stóp. Za chwilę wypadł drugi i potoczył się do nóg żołnierza, szczęśliwie stojącego do nas tyłem. Po chwili istny deszcz naboi lunął spod spódnicy do rynsztoku, wywołując zrozumiałe zdzi- wienie przechodniów. Sytuacja nie była wcale zabawna. Żołnierz stał nadal odwrócony do nas tyłem; wiedziałyśmy, że skoro tak go postawili, to się nie ruszy, choćby pioruny w niego biły. Ale po drugiej stronie ulicy już poczęto się nami interesować. Widok tylko jednego naboju wystarczyłby, ażeby sprowadzić na nas cały pułk żołnierzy, a cóż dopiero w tym wypadku, kiedy spod spódnicy wysypał się istny arsenał. Hanka stała nieruchomo, trzymając się oburącz sukni, ze smętną miną przyglądając się swemu dziełu. Schwyciłam ją za rękę. - Nie możemy tu stać ani chwili dłużej - rzekłam. - Musimy uciekać, każda w inną stronę. Skręciłam w prawo, przeszłam ulicę i trochę dalej weszłam do sklepu z materiałami, gdzie zażądałam pokazania sobie kilku rzeczy. Stojąc przy ok- nie, za belami sukna, obserwowałam co się dzieje. Po drugiej stronie ulicy grupa przechodniów i żołnierzy zbierała naboje z rynsztoka. Hanki ani śladu - nie wiedziałam czy zdążyła uciec, czy też już ją aresztowano. Przeczekałam w sklepie dopóki się nie uspokoiło, przebierając - ku roz- paczy niezadowolonego subiekta - w najrozmaitszych materiałach, i nic nie kupiwszy wyszłam spokojnym krokiem, w stronę szpitala Dzieciątka Jezus. Miałam tam znajomą lekarkę, u której był skład broni. O przewiezieniu dzisiaj amunicji koleją na miejsce przeznaczenia nie było mowy. Nie mogłam również wrócić do domu bez wiadomości o Hance. Na szczęście zastałam lekarkę w domu. Na moją prośbę zatelefonowała do jednej ze swych znajo- mych, która była również znajomą Hanki, aby poszła do jej mieszkania dowiedzieć się co się z nią dzieje. Czas dłużył mi się niesamowicie i najgorsze myśli przychodziły mi do głowy. Nareszcie przyszła wiadomość: Hanka jest w domu i nic złego się jej nie stało. Później dowiedziałam się od niej całej historii. Kiedy ja skręciłam w prawo, ona poszła w lewo, nadal gubiąc naboje po drodze. Zaledwie zrobiła kilka kroków, zobaczyła naprzeciw siebie policjanta; skręciła natychmiast w pierwszą z brzegu ulicę i weszła śmiało do narożnego domu. Była to duża kamienica czynszowa, z portierem, którego na szczęście w tej chwili w bramie nie było. Korzystając z tego weszła na drugie piętro, gdzie usiadła na oknie, aby zastanowić się co robić dalej. Nagle usłyszała w dole czyjeś głosy. Jeden najwidoczniej portiera, drugi chyba lokatora z pierwszego piętra. - Czy pan uwierzy - mówił portier - wyszedłem na chwilę do piwnicy i gdy wróciłem znalazłem te naboje w sieni. Co ja mam teraz robić? 74 - Nie ma się czym przejmować - odpowiedział drugi głos - ktoś to musiał zgubić, ale to nie wasza rzecz. - Boję się - zabrzmiał głos portiera - żeby policja się do mnie nie przyczepiła. Najlepiej będzie pójść od razu na policję. - Najpierw trzeba popatrzeć na schody - doradził głos - bo ten kto to zgubił musiał pójść na górę. Nie zajmie to wam nawet minuty. Hanka wstrzymała oddech, przygotowana na najgorsze. Ale obawa oka- zała się przedwczesna. - Nie - odrzekł portier. - Wolę iść zaraz, żeby nie powiedzieli, że czas zmarnowałem bez potrzeby. Rozległy się kroki, trzasnęły drzwi; Hanka nie czekała ani chwili dłużej. Zbiegła na dół i wyszła na ulicę, gdzie zmieszała się z tłumem; bez żadnych przeszkód doszła do domu. Ale dopiero po kilku dniach ośmieliła się wyjść na miasto i skomunikować z partią. Samotność dokuczała prawie każdemu, kto zajmował się przewożeniem broni, gdyż z zasady takiemu kurierowi nie wolno było komunikować się z innymi; ograniczaliśmy też nasze znajomości poza partią do minimum, ażeby zmniejszyć niebezpieczeństwo szpiegostwa. Z radością więc witaliśmy lato, kiedy w wolnych chwilach można było popłynąć łódkami Wisłą na zalewy i opuszczone brzegi, gdzie w cieniu drzew rozmowy ciągnęły się godzinami w warunkach zupełnego bezpieczeństwa. Czasem w niedzielę jechaliśmy w górę rzeki na majówkę na Saską Kępę, na cały dzień. Siedząc na ganku małej kawiarenki, przepełnionej świętującymi robotnikami, nad herbatą lub piwem, przyglądaliśmy się jak wycieczkowicze tańczą polki i oberki przy akompaniamencie harmonii i skrzypiec. O późnym zachodzie wracaliśmy do łódek i płynęliśmy powolutku, unoszeni falami Wisły, w dół ku przystani. Promienie zachodzącego słońca zamieniały piasek przybrzeżny w błyszczące złoto. Czasami spotykaliśmy się na wystawach obrazów w Zachęcie, gdzie pra- wie nigdy nie widziało się szpicli, mimo że wielu malarzy było podejrzanych przez policję o należenie do partu. Między sympatykami partii był malarz Stabrowski, którego prace cenione były w Polsce i za granicą. Nie zapomnę nigdy jego krajobrazu, przedstawiającego zorane pola, otoczone lasem, nad którym wisiała ciężka chmura; cień jej padał na ziemię w kształcie krzyża. Lubiłam ten obraz więcej od innych i marzyłam o tym, aby go kiedyś kupić. I chociaż późńiejsze warunki pozwoliłyby mi na spełnienie tego marzenia nie było to możliwe, bo obraz przepadł w czasie rewolucji w Rosji w 1919 r. Z tamtych czasów pamiętam żywo młodą, ładną krawcową z wyborową klientelą, mającą swój zakład najpierw w Łodzi, a później w Warszawie. Policji nigdy przez głowę nie przeszło, aby ten elegancki zakład mógł być magazynem broni. Nikt nie przeszukiwał pudeł, w których odnoszono klien- tkom suknie do domu. Na nieszczęście jedna z pracownic z zemsty po utracie zajęcia doniosła policji o tajemnicach sklepu. Właścicielkę skazano na cztery lata katorgi i wygnanie do końca życia na Syberię. Dla kobiety z 75 jej temperamentem, urodą i zainteresowaniami mogło to być gorsze od śmierci. Przyjęła jednak ten cios bez zmrużenia oka i gdy wyprowadzano ją z sali sądowej, śpiewała Warszawiankę. Inna pani, która również z wielkim powodzeniem szmuglowała broń na prowincję, mieszkała z matką wdową w Warszawie. Obie były wielkimi patriotkami, a matka w młodości brała udział w powstaniu 1863 r. Córka zaczęła swą pracę w partii od przewożenia bibuły, a po pewnym czasie przeszła do Bojówki. Matce nic o tym nie powiedziała, aby jej nie niepokoić, a także i dlatego, że matka, jak się jej zdawało, patrzy z niechęcią na jej robotę partyjną. Jakież więc było jej zdziwienie, gdy pewnego dnia, po powrocie do domu, zastała matkę rozpromienioną nad kilkunastoma rewol- werami na stole, wyjętymi z szafy, którą córka zapomniała przed wyjściem zamknąć na klucz. - No nareszcie robisz coś naprawdę pożytecznego - rzekła do córki.- Nigdy nie podobała mi się ta głupia socjalistyczna bibuła. To jest o wiele lepsze. To jest argument, którego skutecznie używaliśmy w 1863. I z czuło- ścią pogłaskała rewolwer. Jak już wspominałam, przewożeniem broni zajmowały się kobiety i mę- żczyźni różnych zawodów. Jedna z moich pomocnic była nauczycielką muzy- ki, druga żoną profesora uniwersytetu; między mężczyznami trafił się nawet zamożny kupiec i artysta malarz. Każdy kto broń przewoził był zobowiązany i gotów wyjechać w każdej chwili, obojętnie dokąd, zaraz po otrzymaniu rozkazu. Jedyną zapłatę za trudy stanowiło niebezpieczeństwo, niewygoda, ryzykó zesłania. Równie wiele, a może i więcej stawiali na kartę ci, którzy broń magazynowali. Jednak ochotników nigdy nie brakło. Należała do nich również jak wspomniałam, owa lekarka ze szpitala Dzieciątka Jezus, do której nieraz dzwoniłam w nocy, aby złożyć u niej paczkę z bronią. Inny skład miałam w najbiedniejszej dzielnicy miasta, u stolarza. Jeszcze inny u weterynarza, który chował karabiny w psich budach. Właściciel fabryki i sklepu z harmoniami przechowywał broń i amunicję w harmoniach, a pewien inżynier kolejowy dał nam szopę na główny skład broni w Warszawie. Bomby wyrabiano w małym laboratorium, prowadzonym przez dwóch braci Dąbkowskich. Ojciec ich poszedł drogą wielu Polaków na Syberię; matka mieszkała razem z synami. Sama pomagała im w pracy i pamiętam jak silne wrażenie wywarł na mnie widok tej delikatnej, małej i starej kobiety, z bombą w ręku. Chociaż partia kładła w swoim programie nacisk na zupełne równoupraw- nienie kobiet, to jednak, w odróżnieniu od rosyjskich socjalistów, nie pozwolo- no nam na walkę z bronią w ręku. Znam tylko jeden wyjątek od tej reguły. Między członkami Bojówki był młody student z Warszawy, zaręczony z przystojną studentką Szkoły Sztuk Pięknych, panną Wandą Krachelską. Wstąpiła ona do PPS nie tylko dlatego, żeby być w partii swego ukochanego, ale również z osobistych przekonań; niewielu z nas wiedziało, że jest ona córką bogatego ziemianina. 76 Na kilka dni przed ślubem narzeczony jej został aresztowany. Poddawano go częstym badaniom, z jednakowym rezultatem: nie zdradził nikogo. Z kolei przyszły tortury, również bez skutku. Po pewnym czasie zwolniono go z więzienia w takim stanie, że biedak, wymęczony, schorowany, z widmem ponownego aresztowania przed sobą, dostał pomieszania zmysłów i zastrzelił się. Wanda Krachelska przyjęła ten cios ze spokojną rezygnacją, gdyż nowy cel postawiła sobie w życiu - zemstę. Zemstę bez względu na skutki dla siebie. Bez przerwy nalegała na wydział bojowy, aby jej zezwolono na wzięcie udziału w akcji terrorystycznej; na koniec postawiła na swoim. Zgo- dzono się, aby dokonała zamachu na Skałłona, generał-gubernatora warsza- wskiego, który wydał był rozkaz torturowania jej narzeczonego. Zamach był bardzo ciekawie zorganizowany. Ponieważ ulice, którymi Skałłon zwykle przejeżdżał były specjalnie strzeżone, a domy i ich lokatorzy również stale inwigilowani, trzeba było Skałłona sprowadzić na ulicę wolną od tej opieki policji. Wybrano ulicę Foksal, przy której mieścił się konsulat niemiecki i wyna- jęto mieszkanie, do którego sprowadziła się Wanda Krachelska z Marią Owczarkówną. Pewnego dnia konsul niemiecki został spoliczkowany na ulicy przez prze- branego w mundur oficera gwardii bojowca. W rezultacie Skałlon musiał udać się na Foksal, aby konsula przeprosić. Wtedy właśnie Wanda Krachelska rzuciła z okna dwie bomby. Wybuch jednej zranił adiutanta i kozaka z konnej asysty Skałłona - druga upadła w złożony wachlarz budy powozu i nie wybuchła. Organizował ten zamach Mieczysław Mańkowski. Skałłon był jednym z najbardziej znienawidzonych ludzi w Polsce. Tłum na ulicy wprowadził w błąd policję i obu niewiastom udało się uciec. Owczarkównę później aresztowano; Krachelska przekroczyła granicę austriacką i zamieszkała w Krakowie. Rząd rosyjski domagał się ekstradycji; rząd austriacki odmówił, Krachel- ska bowiem stała się poddaną austriacką, wziąwszy ślub cywilny z młodym malarzem Adamem Dobrodzickim, poddanym austriackim, z którym zresztą rozstała się natychmiast po ceremonii ślubnej. O ekstradycji już nie mogło być mowy, lecz rząd austriacki dla uspokojenia Petersburga przeprowadził w sądzie w Wadowicach rozprawę, na której Krachelską uniewinniono. W kilka lat później wyszła za mąż za Tytusa Filipowicza, późniejszego ambasa- dora wolnej Polski w Stanach Zjednoczonych. Razu pewnego zdarzył się wypadek, który o mało nie położył kresu mej robocie w Bojówce. Miałam sporo mauzerów ukrytych w mieszkaniu na pierwszym piętrze młodej malarki, członka partii. Pewnego dnia, poszłam tam z jedną z towarzyszek, aby zabrać kilka sztuk dla wysyłki na prowincję. Miałyśmy ze sobą kosz na bieliznę, w którym już były rewolwery, przykryte prześcieradłami i kolorową bibułką, używaną wówczas przez pralnie. Zado- wolone z tego pomysłu, bo nikt nie zwracał dzięki temu na nas najmniejszej 77 uwagi, dobrnęłyśmy szczęśliwie na miejsce przeznaczenia. Malarki nie było w domu, ale ja miałam klucz. Spokojnie rozłożyłyśmy swój bagaż na kredensie. Z kolei zaczęłyśmy wyciągać mauzery z szuflad komody; jeden z nich miał zamek nie domknięty. Z bronią umiałam się obchodzić, ale zrobiłam błąd, z góry zakładając, że nie jest nabity. Siedziałam na krześle, manipulując zamkiem, gdy nagle huknął strzał. Byłam zupełnie zaskoczona, gdyż zaledwie dwa dni przedtem, sama sprawdzałam każdy karabin w tym transporcie. Ogłuszona hukiem, siedziałam oszołomiona, z jedną tylko myślą, że cały dom stanie wkrótce na nogach i wpadniemy w ręce policji. Na domiar złego, moja towarzyszka, spojrzawszy mi pod nogi, krzyknęła przerażona. Spojrza- łam i ja: lewy bucik był cały zakrwawiony, ale bólu żadnego nie czułam. Kula najwidoczniej przeszła przez stopę, podłogę i utkwiła gdzieś w pokoju pod nami. Przez dłuższą chwilę siedziałyśmy w naprężeniu, czekając na krzyki na schodach. Na szczęście nic się nie działo; było zupełnie cicho. Odetchnęły- śmy z ulgą. O sprowadzeniu doktora nie można było myśleć. Ręcznikiem związałyśmy nogę w stawie, aby zatrzymać upływ krwi i zaczęłyśmy się zastanawiać, czy w pokoju pod nami nikt przypadkiem nie leży zabity. Pę- dzlem sprawdzałyśmy, czy kula nie przedziurawiła sufitu. Pozostał jeszcze jeden kłopot: jak wydostać się na ulicę do dorożki, bez zwrócenia niczyjej uwagi. Na szczęście suknie w owych czasach dochodziły do ziemi i gdy wymyłyśmy bucik i włożyłam nań kalosz, nie można było nic poznać. Powo- lutku wyszłyśmy z mieszkania, modląc się, aby nikogo nie spotkać. Schody były puste. Co najmniej kwadrans musiałam przekusztykać zanim złapałyśmy doro- żkę i gdy dojechałyśmy do lekarza byłam bliska omdlenia. Szczęśliwie kula przeszła przez stopę, nie uszkodziwszy kości. Po opatrunku pojechałam do domu i dwa tygodnie przeleżałam w łóżku. Nieco później dowiedziałam się, że w przeddzień naszej wizyty malarka Kozakiewiczówna pożyczyła mauzer swemu znajomemu na parę godzin, ale po oddaniu nie sprawdziła w jakim stanie jest broń. Wypadek ten był surowo komentowany w kołach bojowców. Byli tacy, co zastanawiali się nad tym, czy w ogóle można powierzyć skład broni kobiecie. W swej obronie miałam argument, że nawet W. Sła- wkowi zdarzył się wypadek nieostrożności, jak również członkowi wydziału, Czarkowskiemu. Ja zaś przekonana, że mauzer jest nie nabity - widząc odciągnięty kurek, opuszczałam go bardzo ostrożnie. Niestety, ręka mi drgnęła i mauzer wypalił. W ciągu tych niespokojnych lat, od 1906 do 1910, Piłsudski nie ustawał w pracy nad organizacją i szkoleniem oddziałów bojowych. My, którzy zaj- mowaliśmy się ich wyposażeniem w broń i amunicję, najlepiej widzieliśmy, obracając się po całym kraju, jak one rosną w siłę. Ta świadomość rosnącego zapotrzebowania na broń i tego, że potrafiliśmy je zaspokajać, stanowiło istotną zapłatę za naszą pracę. 78 ZA BRONIĄ NA ŚLĄSKU - W WI#ZIENIU NA DANIŁŁOWICZOWSKIEJ I NA PAWIAKU - W KIJOWIE Lata, w których zajmowałam się transportem broni, obfitowały w mnó- stwo przygód. Był okres, kiedy Bojówka przeżywała poważny kryzys. Jej przywódcy siedzieli po więzieniach lub musieli się ukrywać za granicą. Zo- stałam więc prawie sama; trzeba było zebrać broń porozrzucaną po całym kraju i przygotować nowe zapasy, możliwe jak najszybciej. Zadanie to nie przedstawiało większych trudności, z wyjątkiem zakupu broni w Belgii, gdyż dotychczas nie miałam z tym nic wspólnego. Zajmowali się tym: Wł. Dehnel ("Agrafka") i Kasperowicz. Na szczęście znałam potrzebne adresy i Belgia zgodziła się kontynuować dostawy z tym, że wezmę na siebie cały transport. Główną przeszkodę stanowiło przewiezienie broni przez granicę. Tym za- gadnieniem nie zajmowałam się przedtem, a towarzysze, którzy je wykony- wali, siedzieli w więzieniu. W tej sytuacji zdecydowałam, że najlepiej będzie utworzyć nowy łańcuch pośredników, omijając starych, być może znanych już policji i że przeniosę robotę na inny teren. Postanowiłam pr2enieść ją na Śląsk. Wybrałam Bytom, jako punkt najlepiej odpowiadający temu celowi. Była to moja pierwsza podróż na ziemie polskie pod zaborem niemiec- kim. Pamiętam dobrze, że wrażenia jakie wtedy z niej wyniosłam nie różniły się wiele od wrażeń, o których mówił mi później Ziuk. Nie widziało się tam nigdzie niedbalstwa rosyjskiego lub tolerancji austriackiej. Rządy były twarde, bezwzględne, wymagające natychmiastowego posłuchu i porządku. Miasta przemysłowe, niewymownie posępne zamieszkiwała ludność oszczęd- na, zapobiegliwa, ciężko pracująca i smutna. Zdawało się, że łapa zaborcy zdusiła w tamtejszych ludziach wszelką radość życia, a na miejsce płomien- nego patriotyzmu pojawił się szary popiół rezygnacji. Ale pod tym popiołem tlił się ogień, spokojny, umiarkowany, nieprzerwany, jak o tym później świadczyły powstania śląskie i poznańskie. Weszłam w Bytomiu do pierwszego z brzegu sklepu z bronią i żelastwem. W oknie leżały strzelby obok garnków, patelni i narzędzi ogrodniczych. Właściciel był sam w pustym sklepie. Z miejsca postawiłam sprawę wyraźnie: 79 zakupiłam w Belgii pewną ilość broni i amunicji. Czy nie może podjąć się dostawienia jej do Krakowa? Dobrze zapłacę. Kupiec otworzył usta ze zdziwienia. Przez chwilę przypatrywał mi się, jakby nie rozumiejąc o co chodzi, a gdy w końcu sens mej propozycji dosięgnął jego mózgu, przerażenie odbiło mu się na twarzy. Wybiegł zza lady, wprost do drzwi: - Nigdy bym nie zrobił czegoś podobnego - rzekł drżącym głosem.- To szaleństwo. Proszę wyjść natychmiast. Pani może już mnie skompromi- towała - wyjrzał na ulicę tchórzliwie. - Proszę wyjść w tej chwili! W trzech innych sklepach rezultat był ten sam. Wobec tego pojechałam do Katowic i tam w pierwszym sklepie, do którego weszłam, usłyszałam od uśmiechniętego właściciela następujące pytanie: - A może pani jest rewolucjonistką? - Owszem, jestem. - Miałem bliskiego przyjaciela rewolucjonistę - ciągnął kupiec powoli. - Ale to było już bardzo dawno, młoda pani, jeszcze zanim się pani uro- dziła. Chodziliśmy razem do szkoły, a potem on mieszkał w Warszawie. Tam zaplątał się w jakąś robotę polityczną; całkiem niepotrzebnie, bo trze- ba mu się było zająć handlem, tak jak ja i żyłby w spokoju. No i areszto- wano go w końcu; umarł w więzieniu. Całkiem zwariowany człowiek... ale ja podejmę się dostarczenia pani broni i amunicji. Niech dostawy przycho- dzą tutaj z Belgii, a pani będzie je sobie zabierała raz na tydzień... Czło- wiek ten dotrzymał słowa. Za kilka miesięcy arsenał Bojówki istniał na nowo. Pewnego razu, w styczniu 1907 r. posłałam członka Bojówki, studenta Szkoły Handlowej po broń, którą właśnie przerzucono przez granicę. Z kolei trzeba ją było przewieźć do magazynu z przedmieść Warszawy i po skończonej operacji zawiadomić mnie w centrali. Ażeby uniknąć niebezpie- czeństwa szpiclowania, zmieniałam centralę co kilka dni, adres zostawiałam za każdym razem w sklepie, którego właścicielem był członek partii. Sklep ten służył nam poza tym jako biuro pocztowe. Oczekiwana wiadomość nie nadchodziła. Mijała godzina za godziną. Wre- szcie postanowiłam odwiedzić rodziców owego studenta, którzy wiedzieli zresztą czym ich syn się zajmuje. Było już późne popołudnie, kiedy weszłam do ich domu. Zadzwoniłam. Drzwi natychmiast otworzyły się, a w nich ujrzałam zamiast służącej dwóch nieznanych mi mężczyzn. Zanim zdążyłam się cofnąć, schwycili mnie za ręce i wciągnęli do saloniku, który wyglądał jak po huraganie. Wszystkie meble były powywracane do góry nogami. Poduszki i pokrycia mebli pocięte, obra- zy i firanki pozdzierane ze ścian i okien, zawartość szuflad leżała na ziemi i wszystko przemieszane było w nieładzie. Na środku pokoju siedzieli rodzice studenta. Twarz matki była blada, lecz ani ona, ani mąż niczym nie dali poznać, że mnie znają. Jeden z policjantów, bo już nie miałam wątpliwości, że to policja, rozpoczął badanie. 80 - Kto jest ta młoda pani? - zapytał właścicielki mieszkania. - Nigdy jej w życiu nie widziałam. Nie wiem - brzmiała odpowiedź. - A więc co tu robi? - Nie wiem. Sami zapytajcie ją o to. - Czy jest znajomą pani syna? - Mój syn ma dużo znajomych. Sami ją o to zapytajcie. Powiedziałam już raz, że jej nie znam. Agent zwrócił się do mnie. - Kto są ci państwo? Po co pani tu przyszła? Odpowiedziałam, że jestem nauczycielką i dowiedziałam się od znajo- mych, że mogę tu dostać lekcje francuskiego. Agent nie ustępował, my też nie. Po godzinie monotonnego dialogu dwóch policjantów odprowadziło mnie na Daniłłowiczowską do więzienia. Tam mnie zrewidowano, po czym znalazłam się w małym pokoju, gdzie za biurkiem siedział komisarz policji. Wskazawszy mi wolne krzesło naprzeciw siebie, w grzeczny sposób rozpoczął badanie, mniej więcej tak samo jak to poprzednio czynił agent. Czekałam co z tego wyniknie. Postanowiłam mówić jak najmniej, zanim nie dowiem się co oni wiedzą o mnie. - Pani jest Aleksandra Szczerbińska i w partii znana jest pani jako "Ola" - ciągnął komisarz. - Nie wiem jakiej partii czyni mnie pan członkiem - odpowiedziałam. Olą nazywano mnie od dziecka. - Jak długo pracuje pani w partii? - Od wyjścia z biura pracuję jako nauczycielka. - Przecież pani nie jest dzieckiem... Dlaczego pani udaje, że mnie pani nie rozumie? Proszę odpowiadać na pytania, bo jak nie to ja już znajdę środki, żeby panią do tego zmusić. Milczałam. Komisarz wziął plik papierów z biurka i udawał, ż# czyta. Przez kilka minut słychać było tylko tykanie zegara na ścianie. Nagle spojrzał ostro na mnie i zasypał mnie pytaniami. Gdzie się mieści centrala partii? Kto stoi na jej czele? Od jak dawna znam Józefa Piłsudskiego? Kiedy go widziałam ostatni raz? Udałam, że nic o tym wszystkim nie wiem. Komisarzowi widocznie znu- dziła się zabawa, gdyż zadzwonił na policjanta. - Zaprowadź ją do celi. Jutro będę badał znowu. Policjant wyprowadził mnie na korytarz, za żelazne wrota, które zamknę- ły się za nami i tam oddał mnie w ręce strażnika. Ten miał pęk kluczy za pasem i latarnię w ręku. Było już po północy i na białych, a teraz szarych ścianach korytarza paliły się z rzadka naftowe latarnie. Czuć było w powietrzu zimno i wilgoć jak w piwnicy. Przez kraty w oknach bez szyb dął zimny wiatr styczniowy. Stanęliśmy przed ciężkimi drzwiami dębowymi, z dużym, zakratowanym judaszem, który klucznik na chwilę oświetlił latarnią. Z pęku kluczy przy 81 pasie wyszukał potrzebny, otworzył drzwi i wepchnął do środka. Usłysza- łam zgrzyt zamka za sobą i hałas oddalających się kroków. Przez chwilę nie mogłam nic zobaczyć - tak gęsty był mrok przede mną, zaledwie słabo rozjaśniony mdławym światełkiem lampki naftowej na murze. Za- duch był tak przerażający, że zaczęłam kaszleć z obrzydzenia. Za chwilę, gdy oczy przyzwyczaiły się do mroku, wyłoniła się wielka cela, usłana rzędami sienników, które tak ściśle przylegały do siebie, że przejść mię- dzy nimi nie było można bez nastąpienia na nogi leżących kobiet. Mu- siało ich tam być chyba ponad sto. Na ścianach wisiały ich suknie. Jak się później przekonałam, w nocy nikomu nie wolno było z celi wychodzić i tylko jedno wielkie wiadro musiało wystarczyć do rana, z takim sku- tkiem, że zawartość wylewała się na najbliżej leżące sienniki. Okna w celi nie było, z wyjątkiem trzech maleńkich zakratowanych otworów, przez które miało dochodzić świeże powietrze. Smród w celi był nie do opisania. Ruszyłam na pół po omacku w kierunku najbliższego otworu i oczywiście potknęłam się o czyjeś nogi, co wywołało potok przekleństw pod moim adresem. Obudziły się i inne kobiety i dobrych kilka minut upłynęło zanim nastąpił spokój. Soczyste słowa powiększyły moją rezygnację. Nie próbowa- łam już dostać się do okienka. -Usiadłam na podłodze przy ścianie, zamknę- łam oczy i czekałam na sen. Próżna nadzieja. Zaduch, wstrętna woń, różne odgłosy dochodzące z ciemności, kaszel i szlochy nie zsyłały snu. Cierpliwie czekałam na poranek. Raptem ktoś pociągnął mnie za rękę. To dziewczyna z siennika obok starała się zwrócić moją uwagę. - Pani zesztywnieje tam pod murem - szepnęła. - Ściany mokre i dosta- nie pani gorączki. Proszę się położyć tu przy mnie. Miejsca jest dosyć dla nas obu. Skorzystałam z jej uprzejmości z prawdziwą wdzięcznością. - Przyzwyczai się pani z czasem - pocieszała mnie moja nowa znajoma. Pierwsza noc zawsze najgorsza. A pani może "polityczna"? - Tak polityczna. - O, to niedobrze, może być Syberia. Lepiej to już tak jak ja... Powie- działa mi, że jest zawodową prostytutką, ale przy tym i rzetelną Polką. Dodała zaraz żywo: - Nigdy nie pójdę z Moskalem, choćby mi dawał nie wiadomo ile! Przykryła mnie swoim dziurawym kocem, odwróciła się plecami i usnęła. Pod wpływem ciepła, mimo że ciało zaczęło mnie swędzić, jakby wszy zdą- żyły już obleźć, usnęłam i ja. Szare światło styczniowego poranka zaczęło przedzierać się przez zakra- towane otwory, gdy się obudziłam. Kobiety dokoła mnie ziewały, wyprosto- wując znużone ciała, inne wkładały suknie i bluzki. Moja sąsiadka właśnie mocowała się ze zmiętoszoną bluzką. Ujrzałam ładną twarzyczkę, otoczoną burzą skręconych, kasztanowatych włosów. 82 - Myślałam, że się pani nigdy nie obudzi - przywitała mnie wesoło.- Czas wstawać. Za chwilę będzie śniadanie, a tu się trzeba bić żeby coś dostać do jedzenia. Zaledwie domówiła te słowa, gdy na korytarzu rozległy się kroki. Drzwi się otworzyły i dozorca wepchnął poranny posiłek. Tłum kobiet rzucił się w przód z niesamowitym wrzaskiem. Nie dostałabym nic, gdyby nie moja nocna znajoma, która przyniosła dwie porcje chleba i zupy. Popatrzyłam na to jedzenie na podłodze obok nas, bo w całej celi nie było ani krzesła, ani stołu i powiedziałam, że nie jestem głodna. Zupa składała się z gorącej wody, pokrytej warstwą cuchnącego tłuszczu. Godziny poranne wlokły się powoli. Szary świt zamienił się w kilka złotych promieni słonecznych, które przez zakratowane okienka padły na niewymyte twarze nieuczesanych kobiet. Koło godziny ósmej otworzono drzwi i pozwolono nam wyjść do ubikacji, tak brudnej, że musiałam przezwyciężyć odrazę; ażeby z niej skorzystać. Była tam tylko jedna mie- dnica, a nad nią kran, z którego ciekła lodowata woda. Mydło i ręcznik widocznie należały tu do luksusów, bo ich nie było. Większość kobiet wcale się nie myła, niektóre wycierały zamoczoną twarz suknią lub halką. Gdy po nieudanej próbie umycia się wróciłam do celi, podeszła do mnie kobieta o bladej, inteligentnej twarzy, pytając czy nie jestem więźniem po- litycznym. Na moje przytaknięcie wzięła mnie za rękę i zaprowadziła w głąb celi, do tak zwanego rogu politycznego, gdzie poznała mnie z kilkoma innymi "politycznymi". W większości należały ů one do partii socj al-demokratycznej. Dwie panie, były, jak się później dowiedziałam z PPS. "Anna" - Zofia Poznerowa i Majerczakówna. Obie już nie żyją. Niektóre z nich siedziały w więzieniu już od kilku tygodni. Od nich dowiedziałam się o metodach śledztwa. Uprzedziły mnie one o niebezpieczeństwie rozmowy z innymi kobietami w celi, choćby dlatego, że władze często nakłaniały więźniów do wzajemnego szpiegowania. Jedna z "politycznych" pożyczyła mi mydło i ręcznik, druga dała mi grzebień. Pociągnęłam nim po włosach i ku mojej zgrozie wyczesa- łam całą wszalnię, a przecież znajdowałam się w więzieniu dopiero od kilku godzin. Z wyjątkiem grupy "politycznych" większość więźniarek składała się z mętów społeczztych - złodziejek, prostytutek i kryminalistek różnego typu. Miały one zwyczaj gromadzenia się wokół małego żelaznego pieca, plotkując od rana do wieczora, jeżeli oczywiście nie lżyły się wzajemnie i nie kłóciły między sobą. Zreszt#, mój Boże, trudno im się dziwić, bo czym miały się zająć, kiedy nie wyprowadzano nas na spacery, gazet i książek mieć nie było wolno, a znajomych na odwiedziny nie wpuszczano. W tym stanie psychicznym większość kobiet łatwo ulegała atakom histerycznym, które przejawiały się rozmaicie. Gdy jedna zaczynała płakać, reszta jej wtórowała; gdy któraś z nich wybuchnęła dzikim śmiechem, całą salę opętywał wariacki 83 chichot tak, że przy każdej okazji klucznik musiał walić w drzwi, żeby uspokoić więźniarki. Między "politycznymi" znajdowała się młoda Żydówka z "Bundu", o rasowej, bladej twarzy i smutnych, wymownych oczach. Miała jeden z naj- piękniejszych głosów, jakie w życiu słyszałam. Wieczorami, gdy dozorca znikał z korytarza na kolację, śpiewała pieśń za pieśnią, a inne kobiety, urzeczone tragiczną siłą jej głosu wtórowały jej chórem. Jej ulubioną pieśnią była pieśń o Żydach zabitych w pogromach w Rosji. Lament swój rozpoczy- nała od słów: "a wsiudy walajutsia jewrej ubityje"*. Wzruszona słowami tej pieśni improwizowała i zawodziła lament za lamentem. Z całej jej postaci bił straszliwy tragizm, a ból jej udzielał się i nam, kobietom nie jej rasy. Noce były najgorsze. W nocy badůano więźniów politycznych; cztery lub pięć razy w tygodniu, około godziny drugiej nad ranem otwierały się drzwi celi i klucznik z latarnią w ręku wzywał jedną lub drugą na śledztwo. Nigdy przed jego przyjściem nie usnęłam, bojąc się stanąć przed policjantem zas- pana, nie panująca całkowicie nad sobą. Toteż kilkakrotne badania, jakim mnie poddano, skończyły się fiaskiem, szczęśliwie nie moim. Noce miały również to do siebie, że w przylegającej celi znęcano się nad mężczyznami, czekającymi na rozprawę. Potworne krzyki, jakie stamtąd dochodziły, doprowadzały niejedną z nas do histerii. Po trzech tygodniach w więzieniu na Daniłłowiczowskiej, przeniesiono mnie na Pawiak, gdzie mi zapowiedziano, że pozostanę do rozprawy sądowej. Warunki na Pawiaku, w bloku dla kobiet, oddzielonym od bloku męskiego, były bez porównania lepsze. Mieszkałyśmy w małych, kilkuosobowych ce- lach, zupełnie,wygodnych, z krzesłami, stołami i składanymi łóżkami. Co dzień wolno nam było wychodzić na pół godziny na spacer na dziedziniec. Pozwolono mieć książki i inne rzeczy pierwszej potrzeby. Moje koleżanki były przekonane, że dostanę najmniej pięć lat katorgi, z dożywotnim zesła- niem na Syberię. Tymczasem stało się zupełnie co innego. Jedną z moich koleżanek więziennych była młoda studentka z konserwa- torium, którą aresztowano za szerzenie propagandy socjalistycznej. Mieszka- łyśmy w tej samej celi i wkrótce wyszło na jaw, że interesuje się ona żywo spirytyzmem. Dla skrócenia długich wieczorów zimowych zaczęłyśmy pod jej kierownictwem przeprowadzać eksperymenty z wirującymi stolikami i pisaniem automatycznym. Jednego wieczora przyszła wiadomość dla mnie tej treści: "Olu, będziesz zwolniona za miesiąc od dzisiaj. Jan Celiński". Z kolei zapytałam kim był Jan Celiński i odpowiedź brzmiała, że był więźniem w tejże celi i tu umarł. Przyznam się, że wówczas nie przejęłam się zbytnio tą zapowiedzią za bardzo, jak mi się zdawało fantastyczną. Myślałam nawet, że jeżeli uda mi się uniknąć katorgi, to żaden sąd rosyjski nie może mi daE mniej, niż cztery lata więzienia. Prócz tego ten blok był zawsze oddziałem kobiecym i cała * "A wszędzie porzucone trupy Żydów" 84 historia z Janem Celińskim wyglądała mi raczej na jakiś żart. Podobnie traktowały to wszystkie inne koleżanki z celi, z #vyjątkiem naszej wyznawczy- ni spirytyzmu. Ale w miarę upływu czasu zaczęłam nabierać dziwnej pewności, że prze- powiednia się ziści. Tygodnie wlokły się nieznośnie, a mnie wcale nie wzy- wano na śledztwo. Nadeszła wreszcie wigilia fatalnego dnia. Poszłam do łóżka rozczarowana, odpowiadająca raczej kwaśno na dowcipy, jakie sobie robiono moim kosztem. Któż jednak może wyobrazić sobie moje zdziwienie, gdy o świcie zbudziło mnie mocne stukanie do drzwi i strażnik przez judasza zapowiedział, abym się natychmiast ubrała. Narzuciłam na siebie suknię, myśląc, że chodzi tylko o zwykłe przesłuchanie i poszłam za strażnikiem do kancelarii. Naczelnik więzienia siedział za biurkiem, oglądając jakieś papiery. Za chwilę spojrzał na mnie i rzekł: - Aleksandra Szczerbińska, jest pani wolna od dzisiejszego ranka. Może pani wyjść w każdej chwili. Wyszłam oszołomiona, myśląc, że śnię. W korytarzu zwróciłam się do naczelnika z pytaniem, czy w bloku kobiecym nigdy nie więziono żadnych mężczyzn. - Byli dawno - odpowiedział - jeszcze przede mną. Słyszałem od in- nych... "polityczni", po powstaniu 1863 r. Sporo poumierało na cholerę. Dopiero po kilku tygodniach dowiedziałam się dlaczego mnie zwolniono. Okazało się, że zostałam aresztowana na skutek doniesienia szpicla w naszej partii, młodego człowieka z dobrej polskiej rodziny, którego rodzice byli również w PPS. Dzięki temu, że poszczególne magazyny broni nie miały ze sobą łączności, bo tylko ja jedna znałam ich rozmieszczenie, szpicel nie zdołał zebrać wystarczających dowodów mej winy. Poza tym nie było dru- giego świadka oskarżenia. Policja przypuszczała, że w czasie przetrzymania mnie w więzieniu uda się zdobyć nieodparte dowody mojej działalności rewolucyjnej przez wykrycie składu broni lub znalezienie drugiego szpiega z dowodami przeciw mnie. Według ówczesnego prawa rosyjskiego, na to, aby mógł zapaść wyrok, trzeba było dwóch świadków przestępstwa. Ów student i jego rodzice, w których domu mnie aresztowano, nie zała- mali się w śledztwie, a o magazynach broni nikt nie wiedział nic pewnego, oprócz mego zastępcy, który przebywał na wolności. Wobec tego policja widocznie doszła do wniosku, że jeden szpicel wewnątrz partii jest wart więcej niż ja i że na mnie przyjdzie jeszcze kolej. Inaczej tego zwolnienia nie umiałam sobie wytłumaczyć. Po wyjściu ůz więzienia nie wróciłam do domu, lecz wyjechałam do zna- jomych, pp. Korniłowiczów w Radzyminie. Wiedziałam dobrze, że policja na całym świecie obserwuje tych, których zwalnia w nadziei, że ich w przy- szłości dosięgnie. Po tygodniu ufarbowałam sobie włosy na blond i wyjecha- łam do Kijowa z kufrem rewolwerów i amunicji dla tamtejszego oddziału Boj ówki. 85 Jechała ze mną znajoma pani, również członek PPS, "Wanda" - Józefa Rodziewiczówna. Obydwie, pamiętam, byłyśmy w tak doskonałym nastroju, że z byle powodu wybuchałyśmy głośnym śmiechem. Zwróciła wreszcie na to uwagę jakaś stara dama rosyjska, jadąca z nami w przedziale i rzekła: - Jestem prawie pewna, że pani jeszcze w nikim się nie kochała. Poznać to po pani śmiechu, bo kobieta, która się kochała nigdy nie śmieje się tak j ak pani. - Nie, nigdy - odpowiedziałam ubawiona. - Zanadto jestem zajęta swoją pracą, aby mieć czas na miłość. Dama miała miłą twarz; przypominała mi ciotkę Marię. Zdaje się i poglądy miały podobne, gdyż dodała: - Nie wiem czym się pani zajmuje, ale taka młoda kobieta jak pani po prostu się marnuje, jeżeli nie myśli o małżeństwie, tej jedynej karierze dla kobiety. Wybuchłam śmiechem, widząc w wyobraźni zgorszenie i przerażenie mo- jej mentorki, gdyby wiedziała co jest w tym kufrze nad jej głową i że jego zawartość ma być użyta do napadu na bank rosyjski w Kijowie. Właśnie w tym czasie w Kijowie nasza znajomość z Piłsudskim, zmieniła się w przyjaźń. Chodziliśmy często na wspólne spacery. "Wanda", z którą mieszkałam, była wtedy panią w średnim wieku. Patrzyła ona niechętnie na te spacery, gdyż zwykle spóźniałam się przez nie na kolację, a także i dlatego, że Piłsudskiego nie lubiła. " Nie rozumiem, co w nim ludzie widzą" - mówiła opryskliwie. - "Są inni ludzie w partu o wiele rozumniejsi od niego, no i nie tak zarozumiali". Śmieszyło mnie to bardzo, gdyż Piłsudski nie był wcale zarozumiały. Bez uprzedzeń był zawsze gotów wysłuchać zdania innych, nawet znacznie młodszych od siebie. Na zebraniach na przykład z młodszymi dawał głos najmłodszemu, aby myślał samodzielnie i nie sugestionował się zdaniami starszych bardziej doświadczonych. O sobie nie miał wygórowanego pojęcia. Aleksander Sulkiewicz, mój i Ziuka przyjaciel mówił mi, że był przyjemny we współpracy, nigdy się nie niecierpliwił, nie narzekał, uczył zwalczać przeciwności z pogodą i godnością. Cechą jego była nieśmiałość. Do końca życia wygłaszanie przemówień publicznych lub reprezentacja stanowiły dla niego torturę. W sumie wygłosił tysiące przemówień i odczytów wobec naj- różnorodniejszych audytoriów na przeróżne tematy; ale przed każdym prze- mówieniem musiał walczyć ze sobą, aby przezwyciężyć tę, jak ją nazywał ,słabość" swej natury. Było to jedno z niewielu wyznań, jakie uczynił podczas naszych spacerów w Kijowie, gdyż Ziuk należał do ludzi niełatwo zwierzających się nawet tym, którzy mu byli bliscy. Po jakimś czasie stał się mniej powściągliwy; opowiadał o swoich planach na przyszłość i marzeniach o nowej Polsce. Patrząc w przeszłość, widzę ile tych snów się spełniło choć i wówczas nie wydawało mi się niedorzeeznym, że ten nieznany przywódca małej sto- 86 sunkowo organizacji rewolucyjnej mówi o ustawach, jakie wprowadzi w wolnej Polsce, o uniwersytecie, który wznowi w Wilnie, o politechnice, która winna powstaE w Łodzi i o państwie, które musi zbudować. Nie miał naj- mniejszych wątpliwości, że idzie wielka wojna europejska, w której jest szansa dla Polski, że każda wojna nowoczesna musi przerysować na nowo mapę Europy i że my w tej wojnie musimy odegrać rolę samodzielną, gdyż nikt za nas nie będzie walczył. Choć nasze rozmowy były prawie zawsze harmonijne, to jednak różnili- śmy się co do jednej kwestii: było nią równouprawnienie kobiet. Piłsudski, zgadzając się z tym, że w wolnej Polsce kobiety winny mieć prawa równe z mężczyznami, utrzymywał, że nie będą one umiały wykorzystać swych praw rozsądnie, gdyż mentalność kobiety z natury jest konserwatywna i łatwo jest na nie wpływać. Ja, zacięta feministka, ogromnie się na to obu- rzyłam. W rezultacie rozmowa przeradzała się w gorącą dysputę. Myślałam wówczas, że moja znajoma ma jednak rację, gdyż Piłsudski jest istotnie po męsku zarozumiały. Ale pewnego wieczora rozwiały się i te moje podejrze- nia. W czasie mej nieobecności zjawił się u nas Piłsudski i moja znajoma przyjęła go herbatą. Gdy wróciłam, już go nie było, ale za to usłyszałam takie zdanie : - Jakiż to czarujący człowiek! - Kto znowu? - zapytałam. - No ten Piłsudski; któżby inny. Tyle zyskuje, gdy się go pozna bliżej. Mój Boże, co za umysł! A jaki uprzejmy, jaki delikatny! Jakże niesprawie- dliwie ludzie go osądzają. Śmiałam się w duchu. Domyśliłam się, że on widząc niechęć do siebie w domu, w którym mieszkam, postanowił ją usunąć. A dusza ludzka była dla niego harfą, której strun dotykał ręką pewną, wiedząc jak zdobyć życz- liwość i przyjaźń. RODZINA PIŁSUDSKICH - DZIECIŃSTWO I MŁODOŚĆ ZIUKA Ród Piłsudskich pochodził z wielkoksiążęcej dynastii litewskiej Dow- sprungów; z tego rodu pochodził kniaź Ginet, który w 1413 r. był posłem na zjazd horodelski. Nazwisko Piłsudski przyjmują w połowie XV wieku od majątku Piłsudy. Bartłomiej Piłsudski w 1539 r. był starostą w Upicie. O rodzie Ginetów wspomina Stryjkowski w swojej Kronice. Dalej cytuję we- dług wiadomości, uzyskanych od pana Mieczysława Jałowieckiego: Bartło- miej Piłsudski używał przydomka Rymsza. Najstarszy z jego wnuków, Jan Kazimierz urodzony w 1614 r., był chorążym parnawskim i podczaszym grodzieńskim, ożeniony z Prejkitówną. Zrodzony z tego małżeństwa syn, Roch Mikołaj, był stolnikiem żmudzkim. Syn jego Kazimierz, rotmistrz księ- stwa żmudzkiego, został w 1767 powołany na sędziego ziemskiego powiatu rosieńskiego. Ożeniony był z Billewiczówną. Jego najstarszy syn, Piotr Ka- zimierz Ignacy, w 1795 r. sędzia graniczny powiatu rosieńskiego, dziedzic wsi Doszuszwie w powiecie kowieńskim, był dziadem Pierwszego Marszałka Polski. Ojciec jego, Józef Wincenty Piotr, urodzony w 1833 r., który odzie- dziczył po ojcu Doszuszwie, był w 1863 r. Komisarzem Rządu Narodowego. Matka, Maria z Billewiczów, wniosła do małżeństwa majątek Suginty, w powiecie wiłkomirskim, dobra Onesko Adamowskie, w powiecie taurogskim oraz majątek Zułów, w powiecie święciańskim, odziedziczone po Janie Mi- chałowskim, swoim dziadku. Spokrewnieni byli: z Górskimi, Giełgudami, Giczewiczami, Chocimskimi, Czapskimi z Berzan, Potulickimi z Obór, Gu- stawową Przeździecką de Choiseul Gaufficz, Szemiotami na Perejasławiu, Jałowieckimi, Witkiewiczami. Mąż nieraz wspominał, że ród Billewiczów zaczyna się od prababek. Były 4 Billewiczówny, po 4 mężach nazywały się: Kurdziukowa, Pac-Pomarańska, Butlerowa i Durasiewiczowa. Pani Teodora z Butlerów Piłsudska, babka męża i jej córki oraz Stefania Lipmanówna, wnuczka Wincentego Billewicza, powstańca z 1830 r., a ciotka męża, brały czynny udział w akcji pomocy dla oddziałów walczących i rządu powstańczego. W domu jej zdarzył się tragiczny wypadek zamordowania młodego powstańca przez ścigający go oddźiał rosyjskich siepaczy. Młody człowiek przywiózł ważne papiery Rządu Narodowego. W chwilę potem 88 wpadli za nim do domu żołnierze rosyjscy. Wywiązała się krótka walka w saloniku i nieszczęsny chłopiec zginął zakłuty moskiewskimi bagnetami. Pa- piery, które z przytomnością umysłu zdążył jeszcze wrzucić za komodę, ocalały. Ojciec męża, Józef, syn Teodory z Butlerów Piłsudskiej, był człowiekiem przystojnym i kulturalnym, o żywym umyśle i wykształceniu rolniczym. Ukończył Instytut Rolniczy w Horyborkach, pisywał artykuły do Gazety Rolniczej w Warszawie i ponadto posiadał duże zdolności muzyczne, grał dobrze na fortepianie, a nawet komponował. W rodzinie przechowały się jego walce, które grałam moim dzieciom. Podczas powstania, jak cała rodzi- na Piłsudskich i Butlerów był czynny i pełnił funkcje komisarza rządu w powiecie rosieńskim. Według wspomnień kuzyna, Stanisława Giedgowda, wymienia go podobno Jakub Gieysztor w swoich pamiętnikach o powstaniu styczniowym. Utalentowany intelektualista o zdolnościach artystycznych ojciec męża miał usposobienie serdeczne i charakter prawy, ale - co często idzie w parze z artyzmem - nie był człowiekiem praktycznym i wytrwałym. Jako mąż i ojciec wywiązywał się ze swych obowiązków wzorowo, witając z niezmniej- szonym entuzjazmem co roku nowe dziecko. Przychodziły te dzieci na świat z regularnością kwiatów wiosennych lub zimowych szronów. Pan Józef wy- myślał dla nich gry i zabawy, opowiadał im cudowne bajki i legendy, jednym słowem zamieniał świat w kraj pełen złud i czarów. Żona jego, Maria z Billewiczów, delikatna, wrażliwa, dowcipna kulała na jedną nogę z powodu długotrwałej i bolesnej gruźlicy. O małej twarzy- czce, pokrytej piegami, co w owych czasach uważano za straszliwy defekt, była istotą o urodzie eterycznej, niepozbawioną jednak dużej siły osobowo- ści. Panowała całkowicie nad swoim wątłym ciałem. Arystokratka z przeko- nań była nadzwyczajnie dobra dla służby. Z mężem łączyły ją więzy dalekie- go pokrewieństwa - byli kuzynami. Państwo Piłsudscy mieli 12 dzieci: Helenę, Zofię, Bronisława, Józefa (Klemensa), Adama, Kazimierza, Marię, Jana, Ludwikę, Kacpra i dwoje bliźniąt, które we wczesnym dzieciństwie umarły. Helena została panną, Zofia wyszła za mąż za dra Kadenacego, Włocha, który był pułkownikiem w armii rosyjskiej, Maria wyszał za mąż za Juchnie- wicza, a z najmłodszą z sióstr zwaną Kukiewką, chrzestną córką Józefa Piłsudskiego, ożenił się Leon Majewski. Józef Klemens Ginet-Piłsudski, przyszedł na świat 5 grudnia 1867 roku, w Zułowie na Wileńszczyźnie. Jego niemowlęce oczy patrzyły na panoramę pokrytej śniegiem równiny, przerywanej okrągłymi pagórkami, lasami sosno- wymi i brzozowymi, na ziemie będące dziedzictwem ludu bogatego w trady- cje, lgnącego wiernie do obyczajów i mowy ojców. Dwór Piłsudskich, zbudowany z drzewa modrzewiowego, był jednopiętro- wym obszernym domem, który tonął w kasztanach i lipach, nad brzegiem rzeki. Przed domem, na trawniku, stała huśtawka dla dzieci, dalej ciągnęły 89 się zabudowania gospodarcze, stodoły, szopa dla cieśli, kuźnia, chlewy dla świń, stajnie i gorzelnia. Józef, którego w domu nazywano Ziuk, był czwartym dzieckiem z kolei i chociaż miał tylko lat czternaście, gdy matka umarła, jej wpływ przetrwał do końca życia. Kiedy pasował się z ciężkimi decyzjami, wówczas zawsze się pytał samego siebie, co by matka powiedziała w danej sytuacji, czego by od niego oczekiwała. "Gdy jestem w rozterce ze sobą, gdy wszyscy są przeciwko mnie, gdy wokoło podnosi się burza oburzenia i zarzutów, gdy okoliczności nawet są pozornie wrogie moim zamiarom - wtedy pytam się samego siebie, jakby matka kazała mi w tym wypadku postąpić i czynię to, co uważam za jej prawdopodobne zdanie, za jej wolę, już nie oglądając się na nic. . . " *. Matka, mówił mi, była nieprzejednaną patriotką i z jej to ust usłyszał pierwszy raz historię Polski. Rodzina matki i jej mąż brali udział w powstaniu 1863 r. i jego straszne następstwa stale żyły w pamięci mieszkańców Zułowa, jak zresztą i na całej Litwie, gdzie Murawiew, na skutek swych okrucieństw, zasłużył sobie na miano "wieszatiela". W owym czasie Rosja wylała na Litwę swoje szumowiny, najpodlejsze elementy, jakie posiadała, a opowia- dania o łajdactwach i barbarzyństwie tej hordy Murawiewa były na ustach wszystkich. We dworze zułowskim, tak jak zresztą w każdym domu polskim, patrio- tyzmu uczono w tajemnicy. Wieczorami, gdy służące były już w kuchni, Pani Maria wyjmowała z ukrycia zakazane książki z historii i literatury ojczystej jako lekturę dla dzieci. Jej najukochańszym poetą był Krasiński. Gdy Ziuk podrósł, często czytywał jej w czasie choroby jego utwory pod drzewami w ogrodzie. Zgodnie ze zwyczajami szlacheckimi, również i w Zułowie utrzymywano dalszych oraz bliższych krewnych i tzw. rezydentów. Najbliższa rodzina Pił- sudśkich składała się z dwanaściorga dzieci, ich rodziców i dwóch ciotek, z których jedną nazywano nawet "generałem" ze względu na jej rolę w czasie powstania. Dwie guwernantki, jedna Francuzka, jedna Niemka, zajmowały się dziećmi. Rygor w domu nie był zbyt surowy i dzieci chowały się w atmosferze przyjemnej i beztroskiej. Ziuk był ich przywódcą we wszystkich psotach i zabawach. Z całej rodziny odczuwał najsilniej związek z naturą. Las był dla niego drugim domem; hasał po nim konno, znał w nim każdą ścieżkę, wszystkie zwierzęta i ptaki; lubił w tym czasie namiętnie polowanie. Ale w latach późniejszych nabrał odrazy do zabijania w takim stopniu, że u siebie w Pikieliszkach nie pozwalał nikomu strzelać nawet do kaczek. Gdy Ziuk zniał lat dwanaście, sprawy majątkowe ojca zaczęły iść źle. Zapalony nowator próbował uprzemysłowić Zułów, majątek swej żony, spro- wadza.ł różne najnowsze książki z dziedziny rolnictwa, stosował nowe meto- dy, używał najnowocześniejszych maszyn. Cudzoziemskie młockarnie i żni- * Op. cit., t. II, s. 17 90 wiarki wzbudzały zachwyt chłopów, ale przy braku wyszkolonych mechani- ków nie spełniały swego zadania. Wśród pięknych lasów Zułowa na piasz- czystych gruntach założył gorzelnię, terpentyniarnię i cegielnię, co wszystko dałoby może dobre rezultaty, gdyby nie szereg niepowodzeń, które wkrótce spadły na rodzinę Piłsudskich. W czasie, gdy wszyscy zdolni do pracy zajęci byli przewożeniem ciężkich kotłów do przerobienia gorzelni na drożdżarnię, wybuchł pożar we dworze, który zniszczył doszczętnie dom oraz wszystkie zabudowania gospodarskie. Szereg innych pożarów, które wybuchały w suchych sosnowych lasach spo- wodowały dalsze straty. Rozpoczęły się wówczas coraz większe trudności finansowe. W kilka lat później, gdy Zułów nie zdążył podnieść się z upadku, ciężko zachorowała żona, matka męża. Odnowiła się dawna dolegliwość, gruźlica kości, przewlekła choroba, szereg kuracji, które, niestety, nie przy- wróciły zdrowia a pochłonęły wiele pieniędzy. W niedługim czasie po śmierci żony nastąpiła nowa katastrofa. Obaj starsi synowie Bronisław i Józef zostali aresztowani i skazani przez sądy carskie na najcięższe kary: Bronisławowi, zupełnie niewinnemu, przypadkowo zamieszanemu w spisek na życie cara, groziła kara śmierci. Kosztem dużych sum wpłaconych różnym dygnitarzom, udało się zmienić karę śmierci na katorgę i następnie dożywotnie zesłanie na Kamczatkę, a dla młodszego chłopca Józefa, zmniejszyć okres zesłania na Sybir do 5 lat. Starszego syna już nigdy ojciec nie zobaczył. Młodszy po powrocie z Syberii zastał go jeszcze gospodarującego w ostatnim zrujnowanym majątku Teneniach. Po utracie wszystkich posiadłości ojciec męża aż do śmierci pra- cował jako dyrektor fabryki likierów w Petersburgu. Jedyną osobą, jaką poznałam osobiście ze starszego pokolenia rodziny męża, była wspomniana wyżej p. Stefania Lipmanówna, ukochana ciotka, która opiekowała się dziećmi po śmierci matki. Matka i ta ciotka wierzyły, że ich ukochany Ziuk dokona wielkich rzeczy, że walczyć będzie o niepodle- głą ojczyznę. Poznałam ją w jesieni 1908 r. w Wilnie, gdzie mieszkała u brata męża, Jana Piłsudskiego. W tym czasie była to już staruszka, która mimo swego wieku żywo interesowała się działalnością swego siostrzeńca-re- wolucjonisty. Mąż mówił, że często wspomagała go w różnych kłopotach. Wnuczka Wincentego Billewicza, żołnierza-powstańca z 1830 r., który za udział w powstaniu zesłany był na Sybir, była gorącą patriotką. Mąż, wspominając dzieje rodziny, często opowiadał o dwóch utracju- szach, którzy roztrwonili swe majątki na hulaszcze życie. Byli nimi: Kazi- mierz Piłsudski z Żemigoty, pradziad męża oraz kuzyn jego, pułkownik Józef Billewicz, szambelan królewski Stanisława Augusta. Podkreślał, że obaj stanowili rzadkie wyjątki wśród bardzo licznej rodziny. Gdy po tych majątkowych niepowodzeniach rodzina Piłsudskich przenio- sła się na stałe do Wilna, Ziuk poszedł do miejscowego gimnazjum. Mieściło 91 się ono w murach dawnego uniwersytetu. Jedna z jego sióstr opowiadała mi później, że w owych czasach Ziuk był spokojnym, smukłym chłopcem, skłonnym do lenistwa. W szkole interesowały go głównie historia, literatura i matematyka. Wszelkie uczucia ukrywał starannie i ujawnił je dopiero po latach; "Dla mnie epoka gimnazjum była swego rodzaju katorgą - pisał.- Gospodarzyli tu - uczyli i wychowywali młodzież - pedagodzy carscy, którzy do szkoły wnosili wszystkie namiętności polityczne, za system mieli możliwe zgnębienie samodzielności i godności osobistej swych wychowanków. ..Gniotła mnie atmosfera gimnazjalna, oburzała niesprawiedliwość i polityka pedagogów, nużył i nudził wykład nauk. Wołowej skóry by nie starczyło na opisanie bezustannych, poniżających zaczepek ze strony nauczycieli, hań- bienia wszystkiego, com się przyzwyczaił szanować i kochać. Jak silnym było wrażenie tego systemu pedagogicznego na mój umysł - można sądzić z tego, że dotąd jeszcze, gdym już przeszedł przez więzienia i Sybir i miał do czynienia z czynownikami różnego gatunku, w każdym przykrym śnie odgry- wa taką lub inną rolę którykolwiek z moich miłych pedagogów wileńskich. W takich warunkach nienawiść moja do carskich urządzeń, do ucisku moskiewskiego, wzrastała z rokiem każdym. Bezsilna wściekłość dusiła mnie, a wstyd, że w niczym zaszkodzić wrogom nie mogę, że muszę znosić w milczeniu deptanie mej godności i słuchać kłamliwych i pogardliwych słów o Polsce, Polakach i ich historii, palił mi policzki. Uczucie przygnębienia, uczucie niewolnika, którego w każdej chwili, jak robaka, zgnieść mogą, leżało mi na sercu kamieniem młyńskim. Lata mego pobytu w gimnazjum zaliczam zawsze do najprzykrzejszych w swym życiu"*. W matce Ziuk znajdował jedyną ostoję w tych latach; ona kształtowała mu wolę, powtarzając "Pamiętaj i czekaj. Przyjdzie dzień, gdy niewola się skończy, gdy Polska będzie wolna. . . ". - Ale kiedy to będzie? - pytał ją syn za każdym razem. - Kiedy okażemy się godni wolności przez walkę o nią. I ta drobna, chorowita kobieta ze swym dzieckiem w szkolnym mundurku snuli w skrytości święte wizje o wolnej ojczyźnie. - W takich momentach - mówił mi później mąż - matka wyglądała jak natchniona, jak gdyby jasno widziała przyszłość przed sobą. Matka nauczyła go cierpliwości i szukania pociechy w książkach, które sama kochała. Ziuk czytał bez przerwy. Nieraz świt zastawał go nad książką w jego pokoiku na poddaszu. Historia rewolucji francuskiej porwała jego wyobraźnię: "Ze specjalną ciekawością czytałem to, co mogłem dostać, o rewolucji francuskiej. Podłoża społecznego tego ruchu, naturalnie, nie rozumiałem, natomiast byłem zachwycony zapałem i zajadłością rewolucyjną oraz udzia- łem wielkich mas ludowych. A gdym się zapytał, czemu my, Polacy, nie zdobyliśmy się na taką energię rewolucyjną, znalazłem jedyną odpowiedź- * Op. cit., t. III, s. 47 92 byliśmy i jesteśmy gorsi od Francuzów. Był to wielki cios, zadany mojej dumie narodowej. . . " *. Ziuk rozkochał się we wczesnej młodości w Napoleonie: historię każdej jego bitwy znał na pamięć. Już dawniej zbudziło się w nim pragnienie wskrzeszenia polskiej tradycji wojskowej i przygotowania sił do walki o niepodległość. Pragnienia tego w wojsku rosyjskim zaspokoić nie chciał i nie mógł. W latach późniejszych przerodziło się ono w wytężoną pracę studiowania historii wojen, taktyki i strategii. W latach chłopięcych żył w kręgu bohaterów czytanych książek. $mierć matki osamotniła go jeszcze więcej. Literatura stała się dlań światem realnym. Szekspira czytał i uczył się z niego historii Anglii. Lubił bajki, zaczytywał się legendami bohaterskimi ze świata starożytnego. Ulubionym jego królem był Władysław Warneńczyk. Aleksander Dumas, Victor Hugo i Alfred de Musset otworzyli przed nim czarowne wrota literatury francuskiej. Jednak Słowacki pozostał mu ze wszystkich poetów najdroższy do końca życia. W wyższych klasach gimnazjum zjawił się wpływ socjalizmu: "Nazwałem siebie socjalistą w r. 1884. Mówię - nazwałem, bo nie ozna- czało to wcale nabycia niezłomnych i utrwalonych przekonań o słuszności idei socjalistycznej. Byłem wówczas w gimnazjum wileńskim, należałem do kółka "Spójnia", zawiązanego kilka lat przedtem, i razem ze swymi kolegami uległem modzie socjalistycznej, którą nam przywieźli starsi koledzy, studenci uniwersytetu petersburskiego. Otwarcie wyznaję, że była to moda, bo inaczej trudno mi nazwać ówczesną epidemię socjalizmu, która ogarnęła umysły młodzieży, rewolucyjnie czy tylko opozycyjnie usposobionej. Ogarnęła zaś do tego stopnia, że nikt z inteligentniejszych i energiczniejszych mych kole- gów, nie uniknął w swym rozwoju przejścia przez etap socjalistyczny. Jedni zostali już socjalistami, drudzy przeszli do innych obozów, trzeci wreszcie wyrzekli się wszelkich aspiracji społecznych, lecz każdy z nich przez czas dłuższy lub krótszy był socj alistą". "Moda ta dla nas, wilnian, szła ze wschodu, z Petersburga. Dla siebie osobiście uważam to za szczęście. Gdybym się spotkał w owe czasy z socja- lizmem warszawskim, negującym otwarcie sprawy narodowościowe i wystę- pującym przeciwko tradycji powstańczej, byłbym tak opornym na jego wpły- wy, że razem z tymi niepotrzebnymi, według mnie, dodatkami odrzuciłbym i samą ideę socjalistyczną"**. W sposób naiwny, bezkrytyczny, w "Spójni" czytano rozmaite publi- kacje na temat socjalizmu, dzieła Lavelaye'a i Iwaniuka oraz Dobrolubo- wa, Pisarewa, Czernyszewskiego i Michajłowskiego. Była to - jak Piłsu- dski się przyznaje - lektura, która działała na niego strasz#ie usypiająco. Takim "płytkim socjalistą" wyjechał w 1885 r. na studia medycyny w Charkowie. * Op. cit., t. II, s. 48. ** Op. cit., t. II, s. 50. 93 Tam, jak pisze, przyszedł do przekonania, że "trzeba zawiązać jakąś organizację, któraby wypracowała program roboty socjalistycznej i u nas w domu. . . ", a że dzięki drobnym uchybieniom formalnym władza uniwersyte- cka w Charkowie wzbraniała się przyjąć go na rok następny do uniwersytetu, postanowił przez rok następny pozostać w Wilnie, by potem wyjechać za granicę dla dalszego kształcenia się. W ciągu tego roku Piłsudski założył tajną organizację socjalistyczną, której członkami byli jego koledzy. Zadanie tej grupy polegało na wypraco- waniu programu, odpowiadającego potrzebom kraju. Na potrzeby własne wydawano pisemko na hektografie. W tym też czasie Piłsudski przeczytał, między innymi pierwszy tom "Kapitału" Marksa i chociaż nie mógł się po- godzić z jego abstrakcyjną logiką, to jednak książka zrobiła na nim wrażenie. Nagle wszystkie plany i zamiary skończyły się gwałtownie. Piłsudskiego are- sztowano i skazano na pięć lat zesłania we wschodniej Syberii. Stało się to przypadkiem, na skutek tego, że brat jego Bronisław, student uniwersytetu w Petersburgu, dał adres Józefa w Wilnie swemu koledze, który zamieszany w zamach na cara Aleksandra III w 1887 r. miał zamiar ukryć się właśnie w Wilnie. Józef Piłsudski owego studenta nawet nie znał osobiście i nie zdążył go zobaczyć, bowiem aresztowano go zanim się spotkali. U areszto- wanego znaleziono na kartce adres Józefa Piłsudskiego. Policji zdawało się, że odkryła szeroko rozgałęziony spisek i obu Piłsud- skich aresztowano. Bronisława skazano na kilka lat katorgi, a następnie na wygnanie do końca życia. Józefa skazano na pięć lat zesłania. Gdy się ma dwadzieścia lat, pięć lat zesłania może się wydawać wiecznością. Nic więc dziwnego, że Piłsudski buntował się przeciw tej niesprawiedliwości. Na jed- nym z postojów w czasie więziennego transportu na Syberię w Irkucku, wziął udział w ogólnej rewolcie skazańców. Cios kolbą karabinu w usta, przy brutalnym uśmierzaniu buntu, wybija mu przednie zęby. Pierwsze miesiące wygnania ciągnęły się nieznośnie, ale czas robił swoje. Rozmowy z innymi wygnańcami i samotność pomagały do przemyślenia prze- szłości i przyszłości. Zdrowie również mu się polepszyło, hartując organizm dziedzicznie skłonny do gruźlicy. Po roku pobytu nad Leną wysłano Piłsudskiego do Tunki. Całe dni spędzał tam w lesie i nad wodą, gdzie łowił ryby w przeźroczystych strumie- niach górskich. Włóczył się po bezdrożach, polował na wilki i niedźwiedzie. Miłość do przyrody, którą odczuwał od dzieciństwa, jeszcze się zwiększyła. Majestat gór przynosił mu spokój, piękno wschodów słońca nad lasami było zwiastunem nadziei. Do końca życia nie stracił swych silnych więzów z naturą. W późniejszych latach, pełnych burz i walki, gdy mocował się z problemami narodu i państwa, w najcięższych momentach szukał zawsze samotności wśród lasów i pól. Rząd rosyjski zostawiał zesłańcom całkowitą swobodę w rejonie ich wy- gnania. Dzięki temu Piłsudski mógł odwiedzać w sąsiednich wsiach i lasach swych braci wygnańców, a z jednym z nich, Bronisławem Szwarce, który 94 odegrał dość dużą rolę w powstaniu 1863 r., zawarł bardzo bliską znajomość. Szwarce stał się dla niego w pewnym sensie nauczycielem, bo ten siwy już człowiek, od dwudziestu przeszło lat przebywający na wygnaniu, miał umysł nieprzeciętny, zdolny do jasnej analizy błędów i osiągnięć minionego powsta- nia. Wśród innych ludzi, z którymi Piłsudski się zetknął na Syberii, byli Polacy, Rosjanie i Żydzi, wyznawcy Tołstoja, anarchiści i sekciarze, a także socjaliści najróżniejszych poglądów. W rozmowach z nimi Piłsudski stopnio- wo pozbywał się niepotrzebnego balastu: z zapalonego, romantycznego mło- dzieńca, który sam dobrze nie wie czego chce, stawał się realistą, o ściśle określonych celach, przekonaniach i ideałach. W tamtejszych specjalnych warunkach poznać mógł też do głębi dusze Rosjan. "Wszyscy oni są mniej lub więcej zakapturzeni imperialiści, nie wyłącza- jąc rewolucjonistów. Żywiołowy centralizm jest cechą tych umysłów; wiecz- nie tęskniących do absolutu. Nie znoszą rozmaitości, nie umieją godzić sprze- czności - nużą one ich wolę i wyobraźnię do tego stopnia, że nie mogąc stopić rozmaitości w jednolitą całość, odrzucają zupełnie nawet potrzebę świadomych społecznych organizacji, byle tylko nie myśleć o nich. Niech się dzieje wszystko samo przez się, żywiołowo - to rozwiązanie według nich jest najmądrzejsze, bo najprostsze i najłatwiejsze. Dlatego to pośród nich tak dużo jest anarchistów. Dziwna jednak rzecz, że nie spotkałem wcale wśród Rosj an republikanów ! " *. To mówił po powrocie z zesłania, gdzie spotykał się z Rosjanami bardzo różnego pokroju: uczonymi, rewolucjonistami, sektantami, zbrodniarzami, kupcami, urzędnikami i chłopami. Tam też od jednej sekty nauczył się zatrzymywać bicie serca. Już będąc w Krakowie zademonstrował tę umieję- tność przed jednym z lekarzy. Lekarz był tym przerażony; błagał go, aby nie powtarzał tego eksperymentu. Po powrocie z zesłania, szukając właściwych dróg dla rozwinięcia pracy starał się zaznajomić z różnymi kierunkami myślenia w Polsce. W tym celu pojechał do Warszawy i tam spotkał się z Romanem Dmowskim, przepro- wadzał rozmowy z Janem Popławskim, z Józefem Potockim, z Józefem Hłasko i Aleksandrem Więckowskim, z całym kółkiem skupiającym się koło Gtosu. Ale czuł, że brak w nich "czegoś", a w nim dla nich "czegoś za dużo". W roku 1892 wrócił do Wilna, gdzie ku swej radości przekonał się, że praca organizacyjna nad założeniem partii socjalistycznej, stawiającej sobie za cel wywalczenie niepodległości Polski, jest już niepotrzebna. Nowo zało- żona Polska Partia Soćjalistyczna w Paryżu łączyła w swoim programie te dwa #nierozłączne dla niego cele: wolność i socjalizm. Dwóch z grona jej założycieli, Mendelson i Sulkiewicz przebywali właśnie w Wilnie i zaprosili Piłsudskiego do współpracy. Jej bezpośrednim rezultatem było założenie litewskiego oddziału partii i kongres tejże w 1893 r. w Wilnie. Postanowiono wtedy założyć tajne pismo partyjne, którego pierwszym redaktorem wybrano * Op. cit., t. II, s. 55. 95 Piłsudskiego. W istocie został on nie tylko redaktorem, ale również i admi- nistratorem, piszącym artykuły, zecerem i drukarzem. Gazeta nazywała się Robotnik - jej pierwszy numer ukazał się w Londynie, w lutym 1894 r. Nazwisko Piłsudskiego pojawiło się znów na czarnej liście policji rosyj- skiej. Jego rysopisy znalazły się na wszystkich posterunkach policyjnych w imperium rosyjskim. Zmieniając policyjny rysopis, Piłsudski zgolił brodę i skrócił swe krzaczaste brwi. Dla pracy w partii przyjął pseudonim "Wiktor" lub "Mieczysław". Bardzo szybko z oddziału wileńskiego wszedł na teren pełnej pracy polskiego ruchu socjalistycznego. Stał się jego duszą i motorem. Jeździł po całym obszarze zaboru rosyjskiego, organizując dostawy tzw. bibuły, tj. druków nielegalnych wraz z Robotnikiem, a jednocześnie prowa- dził działalność agitacyjną żywym słowem w rozmaitych środowiskach robo- tniczych. Były to lata wytężonej pracy, w ciągłych rozjazdach, przerzucaniu się z jednego rodzaju robót w drugi. Przedostając się konspiracyjnie przez granice dojeżdżał do Londynu, gdzie PPS utworzyła Komitet Zagraniczny i gdzie był główny ośrodek pracy wydawniczej; mozolił się nad Robotnikiem, który drukował i kolportował przez pewien czas na spółkę ze Stanisławem Wojcie- chowskim, późniejszym Prezydentem Rzeczypospolitej; wyjeżdżał do zaboru austriackiego lub do Szwajcarii na kongresy partyjne lub międzynarodowe. Przy tym wszystkim trzeba było walczyć z trudnościami materialnymi, gdyż partia w owym czasie rozporządzała bardzo małymi funduszami. Niebezpieczeństwo szło stale krok w krok za nim. Pewnego razu w Wilnie musiał spać w lesie, gdyż nikt ze znajomych nie odważył się go przenocować. Nieraz odpoczywał w kościele, aby nie zostać poznanym na ulicy. W 1896 r. Piłsudski wziął udział w międzynarodowym kongresie socjali- stycznym w Londynie. Na porządku dziennym znalazła się sprawa niepodle- głości Polski. Socjaliści rosyjscy wypowiedzieli się przeciw niepodległości, twierdząc, że stan taki wywołałby bezrobocie w Polsce na skutek rynków rosyjskich i że potencjał kulturalny Polski wraz z jej bogactwem materialnym są potrzebne dla rozwoju socjalizmu rosyjskiego. Piłsudski przemówił tak przekonywująco i z taką siłą wiary w obronie praw Polski do niepodległości, że Kongres uchwalił rezolucję, iż niepodleg- łość Polski leży w interesie tak polskiego, jak i międzynarodowego proleta- riatu. Później tę fórmułę zmodyfikowano w tym sensie, że Kongres uznał prawo każdego narodu do samostanowienia o swoim losie. Było to pierwsze osiągnięcie Piłsudskiego na terenie międzynarodowym. Kilka następnych miesięcy spędził w Londynie, pracując nad broszurą dla kraju pt. Pamiątka Majowa. Drukowano ją w drukarni londyńskiej cen- trali w mieszkaniu na Leytonstone Common na East Endzie, gdzie mieszkał u młodego małżeństwa polskiego, Jędrzejowskich. W chwilach wolnych od pracy chodził na spacery z dziećmi i zabawiał je, robił im łódki dla lalek, które wypróbowywali na stawku w Victoria Park, a dzieciom kazał poprawiać swój angielski. 96 Po latach, jedno z tych dzieci, czarująca pani Rouppertowa odwiedziła nas w Belwederze i pamiętam jak mąż śmiał się serdecznie, gdy mu przypo- mniała, że nigdy nie umiał prawidłowo wymówić słowa ceilling, nawet kiedy ona tupała nóżką, a on groził, że ją wrzuci do stawu. Mąż kochał dzieci. Było między nim a nimi j akieś instynktowne zrozumienie ; i nie pamiętam wypadku, żeby obce dziecko nie zbliżyło się do niego od razu z zaufaniem. Z okresu pobytów w Anglii w tych latach pozostało u Piłsudskiego uzna- nie dla Anglików za ich dbałość o rozwój fizyczny dzieci i zamiłowanie do sportów. Podkreślał te ich zalety, podejmując na szeroką skalę sprawę wy- chowania fizycznego w Polsce i mówiąc żartobliwie: "Anglik ma drgawki w nogach, on nie może czegoś nie pchnąć nogą, ciągle coś podpycha". Aleksandra Pilsudska - "Wspomnienia" - 7 NIEPODLEGŁOŚC I SOCJALIZM - ROBOTNIK - ARESZTOWANIE I UCIECZKA PI#SUDSKIEGO Robotnik, organ oficjalny Polskiej Partii Socjalistycznej, przechodził ró- żne koleje. Drukarnię musiano przenosić parokrotnie z miejsca na miejsce, ale druk nie ustawał. Zapotrzebowanie na pismo bez przerwy wzrastało. W pewnym okresie Piłsudski mieszkał razem ze Stanisławem Wojciechowskim, we dwójkę redagowali i drukowali pismo. Całe gospodarstwo domowe pro- wadził wtedy Wojciechowski, gdyż Piłsudskiego znajomość kuchni ogranicza- ła się li tylko do gotowania jajek. Wojciechowski nie tylko zajmował się gotowaniem, ale i inne kłopoty domowe także brał na siebie, o czym zawsze z wdzięcznością wspominał Piłsudski. Wobec zwiększającej się popularności Robotnika partia postanowiła po- większyć jego nakład i przenieść drukarnię z Wilna do Łodzi, ze względu na charakter robotniczy tego miasta. Piłsudski przyjechał do Łodzi w 1899 r. ze swoją pierwszą żoną roz- wiedzioną, Marią Juszkiewicz, z domu Koplewską i Kazimierzem Rożno- wskim, dawnym studentem uniwersytetu moskiewskiego, który miał mu pomagać w pracy drukarskiej. Wynajęli mieszkanie na pierwszym piętrze, w najruchliwszej części miasta. Największy pokój przeznaczono na druka- rnię, a każdy mebel miał podwójne przeznaczenie. Maszynę drukarską i czcionki ukrywano w szafie, papier w kanapie, manuskrypty w komodzie, a klucz od szafy umieszczano w wydrążonej figurce wschodniego bożka. W okresie wydawania nowego numeru pracowali codziennie od dziesięciu do jedenastu godzin. Samo drukowanie mogło się odbywać tylko w cza- sie, gdy na ulicy panował zgiełk i hałas, zagłuszający stuk maszyny. Dwu- nastostronicowy numer zabierał piętnaście do szesnastu dni bardzo żmu- dnej pracy; maszyna była ręczna, przeznaczona w zasadzie do drukowania zwykłych kart wizytowych; w jej ramie mieściła się tylko jedna strona Robotnika. Każdy numer miesięczny drukowano w 1900 egzemplarzach. Jedna strona wymagała przeciętnie ośmiu godzin pracy, o ile drukarenka się nie psuła i jeżeli hałas na ulicy dopisywał. Specjalny problem stawał przed redaktorem, gdy wyczerpały się czcionki jakiejś litery, a już tylko parę końcowych stron czekało na wydrukowanie. Trzeba było wtedy 98 na gwałt przerabiać artykuły, co zabierało wiele dodatkowych godzin wytę- żonej pracy. Po roku nieprzerwanego ukazywania się Robotnika władze rosyjskie za- brały się do tropienia drukarni. Falandze szpiegów nakazano wykryć druka- rnię za wszelką cenę. Tajemnica była jednak dobrze strzeżona; maszynka znikała w szafie natychmiast, kiedy do domu wchodził jakiś obcy człowiek. Wśród członków partii tylko niewielu wiedziało kto i gdzie pismo drukuje. Dopiero zwykły przypadek przyszedł policji z pomocą. Aleksander Malinowski, członek PPS, który uciekł z więzienia i przyje- chał do Łodzi zobaczyć się z Piłsudskim, wszedł do mieszkania, nie wiedząc, że dwóch szpiclów rozpoznało go na ulicy i szło za nim w oddaleniu. Tego samego wieczoru, gdy Piłsudski męczył się nad trzydziestym ósmym nume- rem Robotnika; do mieszkania wtargnęło kilku policjantów, z podpułkowni- kiem żandarmexii Gnoińskim na czele. Nie było czasu na schowanie czego- kolwiek. Na maszynie była właśnie stronica, na której czołowy artykuł nosił tytuł : "Tryumf swobody słowa". Gnoiński zwrócił się do obecnych z sarka- stycznym uśmiechem: - Ot, i ma pan Gutenberga. Jak pan widzi, od niego pochodzi całe zło. "Przyznam się - pisał później Piłsudski - że pomimo wielu niewesołych chwili, spędzonych przy maszynce, pomimo iż nieraz wściekałem się na nią przy robocie, wymyślając jej od "starego klekota##, "głupiego bydlęcia##, ##cholery##, ścisnęło mi się serce, gdym tę "cholerę## zobaczył w plugawych łapach szpicli w chwili przenoszenia jej z szafy do kosza. Gdy na kosz Gnoiński kładł pieczęcie, stałem zgryziony, jak gdyby zapadło wieko trumny nad kimś bliskim, serdecznie kochanym. Tyle nadziei, tyle miłości, tyle poświęcenia było związane z tym kawałkiem żelaza, skazanym oto na milcze- nie i bezczynność!"*. Po dwóch miesiącach więzienia w Łodzi, przeniesiono Piłsudskiego do Cytadeli w Warszawie. Tam pozostawiono go prawie przez rok, w zupełnym odosobnieniu, w wąskiej, biało malowanej celi, w której było tylko żelazne łóżko, brudny stolik i drewniane krzesło. Jednak nie czuł się przygnębiony. W wiele lat później pisał o tym okresie w ten sposób: "Co do mnie, zawsze się śmiałem, że jestem urodzony na więźnia, bo mnie łatwo przychodziło stworzenie sobie czaru życia. . . Na tym może polega najcięższa prawda więzienia. Stworzyć życie z czego? Z siebie samego, sobą samym stworzyć życie, w tak niezwykłych postawione warunkach, tworzyć bez nikogo, bez pomocy, szukając w jakiś sposób źródła tego, co ja nazy- wałem #,luksusem więzienia##. Kiedy człowiek szuka materiału do tego, spo- strzega, iż jest tak ograniczony w środkach, tak ograniczony w sposobach, że prawie, cofa się przed zadaniem. Ręce nie mają co robić, narzędzi do tworzenia czegoś dla siebie nie ma. Materialne rzeczy są tak ograniczone i tak małe, że z trudem myśl pracuje, aby się o coś zaczepić. Co w więzieniu * Op. cit., t. II, s. 135 99  jest? Są ściany, takie czy inne przedmioty, bardzo nieliczne, które się wię- źniom daje. Czyni się najrozmaitsze próby naśladowania życia... W więzieniu więc będą muchy i inne stworzonka, które w ten czy inny sposób tam się znalazły. Nie jest wcale kłamstwem, że znajdują się ludzie, którzy się zako- chiwali nawet w pluskwach, robiąc sobie z nich obiekt swych prac... jeden z więźniów, który długo siedział w więzieniu, wychował sobie pająka, z którym to pająkiem przez dłuższy okres robił rendez-vous, próbując go sobie przyswoić, chcąc go nawet cyrkowych sztuczek nauczyć. Jest to mus szukania życia poza warunkami więzienia, stworzenia luksusu, któryby dla mnie tylko błyszczał, - mus psychiczny więźnia". "Ile razy w więzieniu siedziałem, mając dużo swobodnego czasu na zasta- nawianie się, starałem się w ten sposób ułatwić sobie życie więzienne: mó- wiłem sobie, że moje więzienie jest równie dobre, jak i więzienie poza tymi murami, przez które ludzie życiowo przechodzą. Człowiek, który swej pracy biurowej nie lubi, ma nieznośne uczucie, gdy idzie do pracy biurowej, co- dziennie idzie po tej samej ulicy, jest skrępowany w wyborze, musi dojść do pewnego miejsca, do którego nie lubi chodzić, usiąść przy tym samym biureczku, wziąć ten sam przeklęty papier do ręki, przepisywać, czy pisać; oglądać te same mury, wiecznie te same, chociaż niezakratowane okna, by potem, znudzony i zmęczony życiem, powracać do siebie, do domu, tymi samymi ulicami, bo jeść mu się chce". "Świetny numer 26 cytadeli warszawskiej w X pawilonie, gdy mnie do niego przyprowadzono, wydał mi się pięknym zjawiskiem tak jak numer hotelu, bardzo kiepskiego, co prawda, ale hotelu, w którym leży moja wa- lizka, w której mogę przebierać swe rzeczy, które mogę w ten lub inny kąt postawić lub przerzucać, mogę stół kopnąć nogą i odsunąć, a on się usunie i mnie usłucha... Było mi przyjemnym, jeżeli mogłem cokolwiek w celi więziennej przerzucić i poruszyć. Ale w wielu więzieniach nic się poruszyć nie da, bo wszystko jest przytwierdzone i na moc przyśrubowane i nic nie da się poruszyć"*. "Jeżeli w ten sposób przedstawiam życie więzienne, to nie sądzę, by to nie stanowiło przyjemności. Mogłem walczyć z warunkami więzienia, miałem szybką i żywą fantazję i umiałem stworzyć sobie życie, życie myśli, życie marzeń, życie rojeń, życie, w którym swobodniej szalałem, niż można w codziennym życiu, gdzie jest tyle oczu, podglądających człowieka z podejrze- niem... Jeżeli panowie sądzą, że ja, który miałem pod tym względem swo- bodną, bujną fantazję, która przed rzadką rzeczą się zatrzymywała, przebie- gała wszystkie myśli, różnię się pod tym względem od innych więźniów, którzy nie mają tej swobodnej myśli, jaką ja posiadałem - to jest nieprawda, gdyż ile razy rozpytywałem jakiegoś więźnia, zawsze znajdowałem jedno. Próbował myślą przeżyć to, co było, próbował znaleźć w sobie te czy inne wady". * Op. cit., t. VIII, s. 179 100 "U iluż więźniów widziałem zawsze chęć stworzenia sobie luksusu nieza- leżnie od siebie! Czym się biedny więzień nie zajmuje! Zaczyna studiować języki. Ten, który nigdy w życiu języków nie studiował, zaczyna to robić. Męczy się biedaczysko nad jakimiś dzikimi słowami obcymi, szuka w nich sensu, nie umie wymawiać, nabiera błędów, których się potem nigdy pozbyć nie może, tak jak ja w języku angielskim, bo ja w więzieniu nauczyłem się angielskiego języka. Nabrałam błędów, których nigdy poprawić nie jestem w stanie, gdyż się przyzwyczaiłem do fałszywej wymowy. Nie będąc zamiło- wanym do języków, na swobodzie nie odważyłbym się ich uczyć, a jednak popełniłem ten grzech przeciwko sobie, ucząc się języka angielskiego, i męczyłem się nim w więzieniu. Byłem ongiś namiętnym szachistą, lubiłem szachy szalenie, ale w szachy trzeba grać z kimkolwiek. Próbowałem urządzić sobie szachownicę maleńką i pamiętam, jak w Petropawłowskiej fortecy, nie mając żadnych instrumentów do tego, urządziłem sobie jednak szacho- wnicę na książce, która w każdej celi tam leżała, to jest na Biblii. Za pomocą zapałek, gdyż zapałki miałem w ręku, bo szczęśliwie pozwolono mi palić, robiłem czarne pólka, szachy lepiłem tak niezgrabnymi rękami, że wstydzę się pokazać komukolwiek moją wieżę i mojego nieszczęsnego laufra. Chowałem to tak sprytnie i umiejętnie przed codzienną rewizją, która odby- wała się w celi, by jak najdłużej zachować ten skarb oszukańczy, który zrobiłem. . ."*. Więzienie rozjaśniała Piłsudskiemu świadomość, że przeszło przez nie wielu Polaków na drodze walki o niepodległość Polski. W wyobraźni widział ich postacie, hen wstecz, od pierwszego rozbioru poprzez kolejne powstania aż po rok 1863. Rozpoczynając walkę uważał ją za dalszy ciąg tamtych zmagań, prowadzonych o tę samą sprawę. "Przez dłuższy okres czasu więzienie było częścią kultury polskiej - pisał. - Jest to część kultury myślowej, część kultury politycznej, kultury codzien- nego życia Polski. Rok za rokiem, dziesiątki lat za dziesiątkami lat, pokolenia za pokoleniami oswajały się z więzieniem, jako z rzeczą codzienną, jako z rzeczą, wchodzącą w myśli ludzkie, tak jak może gdzie indziej wchodzą inne problemy życia, a nie więzienie... Smutne wyznanie, a jednak jest w tym jakiś czar i urok! Mickiewicz w jednym z największych swych utworów, w najpoważniejszej tego utworu części, przenosi nas nie gdzie indziej, jak tylko do więzienia, gdzie więzień-poeta, po przeżyciu moralnym więzienia, po przebyciu tej drogi, o której mówiłem, po stworzeniu tam swojego więzien- nego własnego życia pisze, że odradza się nowy człowiek: natus est Conra- dus. Rodzi się nowy człowiek więzienny, stworzony przez własną potęgę, przez własną siłę duszy, przemienioną w diament, który rył najtwardsze przedmioty i potem tak cudnie błyskał w mickiewiczowskiej twórczości. Ten diament stworzyła siła człowieka, który przeszedł przez twardą próbę"**. * Op. cit., t. VIII, s. 18#181 ** Op. cit., t. VIII, s. 186. 101 "Nieraz zadaję sobie pytanie, czy te więzienne przeżycia Polski z ćałą ich ofiarnością, bohaterstwem, poświęceniem, z całym czarem męki duszy ludzkiej, w nienaturalnych warunkach skrępowanej, zbitej i zmęczonej, a jednak skorej do buntu, czy czar ten nie jest cechą charakterystyczną naszą i naszego pokolenia. I wtedy, gdy o tym myślę, gdy na dziecinne i młode oczy patrzę, żyjące w innych, szczęśliwszych, niż my warunkach, zapytuję siebie, czy niedalekim jest ten czas, gdy wiersze, które nam drgnięcia serca sprawiały, będą czytane, będą wypowiadane na lekcjach, jako rzeczy obce, j ako rzeczy, nad którymi się przechodzi do porządku dziennego. . . ". "Mijamy w przeszłość, my, więzienni ludzie z epoki więzień! Narasta młode pokolenie, nowe pokolenie które obce wkrótce nam będzie, dlatego że tej czary goryczy i rozkoszy, którejśmy dotykali, ustami swymi już nie dotknie. . . Zawsze. . . ze spokojem kończę te rozmyślania więziennego czło- wieka o tych, co idą. Niech zapomną o nas, o naszych walkach i cierpieniach, niech idą na nowe życie, tam, gdzie czar więzienia ust nie krasi, lecz i jadu nie daje - niech idą swobodnie, zapominając o nas, by życie nowe tworzyć"*. Tak pisał Józef Piłsudski w dniach pokoju, w roku 1925. Niestety, od tego czasu więzienia na nowo zapełniły się Polakami, tym razem właśnie tymi, którzy należą do pokolenia, co epoki więzień miało już nie pamiętać. I znowu są to po niemieckich, więzienia rosyjskie, przewyższające niepomie- rnie bezwzględnością i perfidią metod dawne więzienia carskie. O więzieniach carskich pisał Piłsudski następująco: "Gdy siedziałem w więzieniach w Rosji, widziałem dbałość o to, aby więzienie zrodziło strach. Jest to rozum kryminału, który xodzi ##chęć po- prawienia się więźnia## za pomocą strachu. Na tym rozum kryminalistyczny polega. Poprawić za pomocą zadania postrachu, tak jak się poprawia nie- grzeczne dzieci, zadając im przykrość. Więzienia rosyjskie miały w sobie coś z poczucia prawa w stosunku do więźnia, poczucia prawa, ale prawa dozorcy w stosunku do więźnia. Nie działano tu już czystym gwałtem i przemocą, ale nieledwie naukowym poszukiwaniem boleści i przykrości dla więźnia, konsekwentnym robieniem mu strachu, robieniem go "innym, niż wszyscy##". "Polskie więzienia pod zaborem rosyjskim były całkiem inne. W Polsce wyobrazicielem tych więzień jest cytadela, X pawilon. Ci, którzy zamykali do więzień, nie dbali o nic. Wyratnie szedł tu gwałt i przemoc, które nie szukały uprawnienia w jakikolwiek,#moralny## sposób. Wszystkich szkodli- wych zamykano w więzieniu. Toteż tak wesołego więzienia, jak X pawilon, na świecie nie widziałem. Wszystko prawie jest dopuszczalne, to, co gdzie indziej jest najsurowiej zakazane. Każde pokolenie w murach rozkopuje tunele, które najspokojniej naprawiają, by następne pokolenie te tunele znów świdrowało. Tak, jak gdyby było to tylko formalnością, że właściwie tuneli robić nie wolno, ale niech ich diabli, niech sobie robią * Op. cit., t. VIII, s. 187 102 tunele więzienne !. . . Pamiętam moje olbrzymie zdziwienie, gdy, wyprowadzo- ny na spacer, spostrzegłem namioty żołnierskie, rozbite w ogrodzie. Parę drzewek owocowych, z których ci żołnierze kamieniami zbijają gruszki. Rzecz nie do pomyślenia w żadnym rosyjskim więzieniu, gdzie prawo kroczy- ło z poczuciem własnej wartości. Podobne rzeczy widziałem w Syberii..."*. Od pierwszego dnia aresztowania Piłsudskiego partia pracowała energicz- nie nad uwolnieniem go z więzienia. W tym celu trzeba było najpierw nawiązać z nim łączność, co z początku wydawało się niemożliwością. Władze rosyjskie odcięły go od wszelkich kontaktów. Nie tylko zabroniono jakichkol- wiek odwiedzin jego, ale zakazano nawet przesyłania paczek bez specjalnego zezwolenia; a dawano je rzadko. Te, które mu doręczano były najstaranniej rewidowane. Kilka tygodni minęło zanim tę trudność udało się pokonaE, dzięki towarzyszce Marii Paszkowskiej. Wykryła ona, że z więźniem można było się skontaktowaE przez jednego z dozorców, nazwiskiem Aleksander Siedielnikow. Był to człowiek, reprezentujący to, co stanowiło najlepszą stronę natury przeciętnego Rosjanina. Był prosty, dobry, otwarty, litował się nad losem więźniów politycznych i często przychodził im z pomocą. Mieszkał w Polsce od wielu lat i ożeniony był z Polką. Bez żadnych wahań zgodził się na przenoszenie kartek dla towarzysza Wiktora. Taki pseudonim nosił wówczas Piłsudski. Wypracowanie szczegółów ucieczki nie było łatwe, a musiała się udaE, gdyż w przeciwnym razie Piłsudskiego czekało co najmniej dziesięć lat zesłania w północnej Syberii. Ucieczka z Cytadeli była prawie niemożli- wa. Postanowiono więc spowodowaE przeniesienie więźnia w inne miejsce podstępem. Ustalony plan wydobycia Piłsudskiego z "10 pawilonu" polegał na symulowaniu przez niego obłędu. Robił to zgodnie ze wskazówkami przesyłanymi mu przez psychiatrę, sympatyka partii, za pośrednictwem Sie- dielnikowa. Piłsudski zmieniał stopniowo całe swoje zachowanie; stał się posępny, melancholijny, odmawiał rozmowy z urzędnikami więzienia. Po dwóch tygo- dniach pojawiły się symptomy "manii prześladowczej": więzień przestał jeść cokolwiek, z wyjątkiem jajek, gdyż te jedynie, jak twierdził, są wolne od trucizny. Siedielnikow, nie wtajemniczony w sprawę, o mało nie płakał, bo i jego perswazje nie odnosiły skutku. Po nocach Piłsudski rozmawiał z wyimaginowanymi osobami, grając swą rolę tak dobrze, że co głupsi i strachliwsi dozorcy rozpuścili plotkę, iż w celi straszą duchy. Piłsudski miał wrodzony dar naśladowania, co razem z jego wiedzą medyczną, wyniesioną z uniwersytetu w Charkowie, oszukało zupełnie więziennego doktora. Ponieważ głodówka, którą konsekwentnie stosował, podkopała jego zdrowie, a władze więzienne nie zdradzały chęci przeniesienia go do szpitala, jeden z jego kuzynów wystosował prośbę o pozwolenie na zbadanie więźnia przez lekarza specjalistę. Prośbę załatwiono * Op. cit., t. VIII, s. 189 103 przychylnie, ale pod tym warunkiem, że lekarzem nie będzie Polak; wyzna- czono do tego dra I. Sabasznikowa, dyrektora rosyjskiego szpitala dla umy- słowo chorych, imienia $w. Jana. Z chwilą kiedy Sabasznikow znalazł się twarzą w twarz z więźniem, stało się dla niego jasne, że ma do czynienia z zupełnie normalnym człowiekiem. Usiadł i rozpoczął rozmowę, ale nie na temat choroby lub więzienia; mówili o Syberii, miejscu urodzenia doktora. Rozmowa trwała godzinę, o lasach syberyjskich, polowaniach, ptakach, zwierzętach i rybach, o wspaniałych krajobrazach i przepięknych wschodach i zachodach słońca. Ta na pozór nic nie znacząca konwersacja pomogła Piłsudskiemu więcej niż pomóc by mogły najgorętsze prośby jego samego i wszystkich jego przyjaciół. Doktor, głęboko przywiązany do swej ziemi rodzinnej, wzruszył się zachwytem jaki dla niej okazywał więzień. W raporcie do władz więziennych stwierdził, że według jego zdania, stan umysłowy Piłsudskiego pozostawia wiele do życze- nia, głównie z powodu długiej samotności, ale jest nadzieja, że w normal- niejszych warunkach poprawi się znacznie. Władze odpowiedziały przeniesie- niem więźnia do szpitala dla umysłowo chorych, imienia $w. Mikołaja w Petersburgu. Następne miesiące, mówił mi później Józef Piłsudski, należały do najcięż- szych w jego życiu. Opuścić normalną rzeczywistość życia, udawać wariata, być zamkniętym w wysokich murach razem z innymi wariatami i ze słabą nadzieją, że kiedyś to wszystko może dobrze się skończyć, to był ciężar, który o mało nie załamał siły jego woli. Przychodziły chwile, kiedy tęsknił do swej Cytadeli i przeklinał siebie za wyrażenie zgody na ten nowy plan. Dano mu łóżko na sali, w której mieszkało pięćdziesięciu wariatów, cierpiących na najrozmaitsze manie, od religijnych począwszy, a na samobój- czych skończywszy. Niebezpieczeństwo zmuszało go do czuwania po nocach. System dozorowania w szpitalu był całkowicie niedbały i między szaleńcami stale wybuchały walki, kończące się dopiero wtedy, gdy na salę wpadali pielęgniarze z pałami w rękach. Mijały tygodnie bez wieści. Piłsudski stawał się bardziej zrezygnowany, myśląc, że planu ucieczki nie da się wykonać i że sam wkrótce także oszaleje. Nareszcie, gdy zwątpił już prawie zupełnie, przyszła wiadomość, że wszystko jest w porządku. Jeszcze trochę cierpliwości i będzie wolny. Między członkami PPS był młody doktor nazwiskiem Władysław Mazur- kiewicz, który wziął na siebie główną rolę w zorganizowaniu ucieczki. Było to niemałe poświęcenie, gdyż jako zdolny lekarz stał na progu dużej kariery, a człowieka, którego miał uratować nawet nie znał. Mazurkiewicz postarał się o przydział do szpitala $w. Mikołaja, aby wyprowadzić Józefa Piłsudskie- go na wolność. Najpierw więc przeszmuglował do swego gabinetu ubranie męskie, które ukrył w skrzyni z lekarstwami. Następnie czekał na najwłaściwszy moment. Dzień ten nadszedł w początkach maja 1901 r., kiedy w mieście odbywał się wielki jarmark, a dyscyplina nawet w zakładzie była rozluźniona. Nie- 104 obecnego lekarza naczelnego zastępował Mazurkiewicz. Obsługa szpitala z radością skorzystała z pozwolenia na udanie się na jarmark. Gdy tylko większość dozorców opuściła zakład, Mazurkiewicz zażądał od swego asy- stenta kart chorobowych kilkunastu wypadków; między nimi była również karta Piłsudskiego. Udając, że studiuje historię owych pacjentów, Mazurkie- wicz z zainteresowaniem zatrzymał się na karcie Piłsudskiego. Po chwili wyraził chęć zbadania pacjenta. Asystent zaprowadził go do Piłsudskiego, który siedział ponury i obojętny. Obaj grali swoje role doskonale. Lekarz starał się wprowadzić pacjenta w lepszy humor, ten nadal udawał obłąkane- go. W końcu Mazurkiewicz polecił przyprowadzić Piłsudskiego do swego gabinetu, na dalsze badania. Gdy pół godziny później pielęgniarz zjawił się z Piłsudskim w gabinecie, Mazurkiewicz odesłał go, mówiąc, że będzie badał pacjenta przez czas dłuż- szy, po czym na niego zadzwoni. Następne minuty pełne były nerwowego napięcia. Piłsudski przebrał się w ubranie, które Mazurkiewicz wyjął ze skrzyni i razem wyszli śmiało na podwórze, w stronę zamkniętej bramy. Portier poznał nowego lekarza i bez słowa otworzył boczną furtkę. Byli wolni! Wsiedli do przejeżdżającej dorożki; Mazurkiewicz denerwował się, że stara szkapa jedzie za wolno. Piłsudski był spokojny; zwracał uwagę na piękne kasztany wzdłuż ulicy i na zapach wiosny w powietrzu. Po dwukrotnej zmianie dorożki dotarli do domu członka PPS, gdzie spędzili noc, a nastę- pnego dnia rozjechali się, każdy w inną stronę. Piłsudski, po dwóch tygod- niach ukrywania się u znajomych na wsi, u rodziców p. Milicerowej, udał się do Kijowa, gdzie wówczas drukowano Robotnika. Mimo niebezpie- czeństwa przebył tam całą dobę, głównie w związku z przygotowywanym właśnie numerem pisma. Następnie przedostał się do zaboru austriackiego. Wszystko to usłyszałam od niego w ogrodach kijowskich podczas naszych spacerów w późniejszych latach. A potem powiedział mi, że mnie kocha. Pamiętam, jak to wyznanie mnie zdziwiło. Do tej chwili uważałam go jedynie za idealnego towarzysza, a tu nagle zjawiło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Dopiero po latach przekonałam się, że przyjaźń jest najlepszym funda- mentem miłości. Przez długi czas nie zaznaliśmy nic z tego, co się uważa za podstawę szczęśliwego małżeństwa, nie mieliśmy ani domu, ani spokoju, ani bezpieczeństwa. Zamiast tego - ciągłą pracę, częstą biedę, niebezpie- czeństwo i niepewność jutra. Miłość nasza przetrwała to wszystko, i co równie ważne, przeżyła później lata spokoju i zwycięstwa. Na razie jednak musieliśmy czekać. Pierwsza żona, nie chciała dać mu rozwodu. Dopiero po jej śmierci mogliśmy wziąć ślub w kaplicy łazienkow- skiej. Udzielił nam ślubu ks. prałat Tokarzewski. €105 BEZDANY Od roku 1905 do 1912 Bojówka prowadziła wojnę podjazdową przeciwko władzom rosyjskim. Manifestacje zbrojne odbywały się w całym kraju. Ata- kowano również konwoje z pieniędzmi, aby zdobyć fundusze na uwalnianie więźniów, wyposażenie szkół wojskowych i zakup broni i amunicji. Ta forma walki, którą partia prowadziła, była w rozumieniu Piłsudskiego akcją wstępną do walki jawnej o wolność Polski. Przeciwnicy Józefa Piłsud- skiego, stojący na gruncie czysto klasowym, krytykowali taką rewolucyjno- -powstańczą postawę za jego życia i po jego śmierci. Uważaliśmy siebie wówczas za żołnierzy, w stanie wojny z Rosją i wojnę tę trzeba było prowadzić takimi środkami, jakie były do rozporządzenia dla przebudowy społecznej i oswobodzenia się od Rosji. Każdą akcję przeciw rządowi zaborcy dyktowały względy czysto polityczne; pieniądze zdobyte podlegały najściślejszej kontroli, nie zdarzył się nigdy wypadek jakiegoś nadużycia. Świadczą o tym księgi rachunkowe, które przetrwały pierwszą wojnę światową; nie wiem co się z nimi stało po wrześniu 1939 r. W roku 1908 pojawiła się paląca potrzeba zdobycia funduszów na akcję Kazimierza Sosnkowskiego we Lwowie. Organizował on wówczas Związek Walki Czynnej, który miał zadanie szkolić młodych ludzi do walki wedle metod ściśle wojskowych. Był to plan po myśli Piłsudskiego, pozwalający na przygotowanie się do wojny europejskiej, a wojna taka, jego zdaniem, mogła wybuchnąć w ciągu najbliższych lat. Pieniądze trzeba więc było zdobyć w drodze odebrania od rządu carskiego choćby małego ułamka tego, co Rosja wyciskała z Polski w formie podatków i nagminnie stosowanych kar pieniężnych. Piłsudski postanowił dokonać napadu na pociąg na stacji Bezdany, 26 września 1908 r. Wiedziano, że w wagonie pocztowym ma być większa suma pieniędzy. Był to najbardziej ambitny i najśmielszy tego rodzaju atak Bojó- wki. Wzięło w nim udział szesnastu mężczyzn i cztery kobiety, między któ- rymi znajdowałam się i ja. Bezdany są małą stacją kolejową, niedaleko Wilna, na której w owych czasach zatrzymywał się pociąg wiozący, w ozna- czone dni, pieniądze do Petersburga. Jeden z członków Frakcji Rewolucyj- 106 nej, dzięki swoim kontaktom dostarczył nam potrzebnych wiadomości. Mie- liśmy dużo czasu na poczynienie odpowiednich przygotowań. Ja i kilku towarzyszy mieliśmy zamieszkaE w Wilnie, gdyż Bezdany były zbyt małą stacją, aby w pobliżu się ulokować. Zwróciłoby to od razu niepo- żądaną uwagę. Pierwszą sprawą było znalezienie mieszkania. Znalazłam po- k6j, z ogłoszenia w sklepie, w domu rosyjskiego policjanta. Był to duży, prymitywnie urządzony, ale czysty i dobrze przewietrzony pokój. Gospodarze okazali mi dużo serca, gdy się dowiedzieli, że przyjechałam szukać posady. Bezpieczeństwo miałam zupełne. $miałam się w duchu, bo zawód mojego cerbera, wielkiego chłopa z potężną czarną brodą, stanowił doskonały parawan. Komu mogło przyjść na myśl szukać rewolucjonistki w domu stróża prawa. Na drugi dzień znalazłam dorywcze, licho płatne zajęcie w wypożyczalni książek. Właścicielka należała do sympatyków partu. Tak więc sprawy mie- szkania i pracy zostały szczęśliwie rozwiązane. Pp. Prystorów zastałam już w Wilnie. Okazało się, że nie mieliśmy dynamitu. Pojechałam więc do Sosnowca, gdzie p. Dehnel, sztygar, wydawał dla nas dynamit w kopalni "Saturn". Pp. Dehnelów znałam dawniej, przenocowałam u nich, a na drugi dzień wyruszyłam z dynamitem w podróż powrotną. P. Dehnel swoimi końmi odwiózł mnie na stację. Dynamit miałam w pasie na sobie. W gorący dzień dynamit na mnie rozgrzał się. Bałam się, że spowoduje wymioty. Wzięłam więc walizkę do ubikacji, zdjęłam pas i włożyłam go do walizki. Poczułam wielką ulgę. Przedział był pusty; walizkę położyłam na półkę i sama zaczę- # łam czytać książkę. Tuż przed ruszeniem pociągu weszło do wagonu dwóch mężczyzn, z dość licznym bagażem; szczęśliwie walizki nie musiałam ruszać. Dzień był gorący i wkrótce monotonny ruch pociągu ukołysał mnie do snu. Zbudził mnie wstrząs zatrzymującego się pociągu na jakiejś stacji. Instyn- ktownie spojrzałam w górę na półkę: mojej walizki nie było! Serce zabiło mi niespokojnie na myśl, że mogli to być szpicle, którzy śledzili mnie w Sosnowcu i teraz zabrali mi walizkę. Przeszło mi przez myśl, że za chwilę mogą mnie aresztować. Na moment straciłam panowanie nad sobą. Porwała mnie dzika chęć ucieczki, gdziekolwiek, byle przed siebie, byle znaleźć się poza stacją. Ale widok cudzej walizki na półce, podobnej do mojej, choć nieco większej, trochę mnie uspokoił. Wskazywało to, że byli to zwykli pasażerowie, którzy przez pomyłkę zamienili walizki. Nadszedł konduktor. Wyjaśniłam co się stało. - A tak, wiem, gdzie są ci panowie - odparł. - Prosili mnie, żebym znalazł im miejsca w przedziale dla palących. Sam im przenosiłem bagaż. Ale musi pani się śpieszyć, bo oni wysiadają na tej stacji. Porwał walizkę i popędził przez korytarz. Biegłam za nim, z gorącą nadzieją, że nie będzie za późno. Może jeszcze nie otworzyli walizki, może nie spostrzegli omyłki! W przedziale dla palących obu tych pasażerów nie było. Rzuciłam się do okna i ku radości zobaczyłam nieznajomych na peronie. Właśnie zmierzali 107 ku wyjściu, obładowani walizkami, między którymi była i moja. Wyrwałam konduktorowi ich walizkę z ręki i choć w tej chwili pociąg ruszył, wyskoczy- łam na peron. Szczęśliwie nawet nie upadłam. Za moment miałam swój skarb z powrotem nienaruszony. Pojechałam do Wilna następnym pociągiem. Lutze-Birk wydzierżawił domek nad rzeką, na zakręcie, udając zamiłowa- nego rybaka. Zamieszkał tam z Cezaryną Kozakiewiczówną, malarką; uda- wali oni małżeństwo. To zamiłowanie do rybołówstwa pozwalało mu na posiadanie łodzi i dawało pretekst do częstych wyjazdów z Wilna. Pani Hellman z rzekomym synem, Momentowiczem wynajęła mieszkanie w Wilnie, które miało służyć nam za główną kwaterę. P. Hellman była żoną powstańca z 1863 r. Jej rodzony syn miał również brać udział w napadzie. Była to osoba przez wszystkich serdecznie kochana, a ona ze swej strony otaczała nas opieką jak własne dzieci. Szczególnym jej faworytem był Pił- sudski; dogadzała mu jak mogła, troszczyła się o niego i przygotowywała jego ulubione potrawy, ilekroć znalazł się w Wilnie. Dwie inne kobiety, biorące udział w napadzie, to pani Prystor i Cezaryna Kozakiewicz, która znalazła się potem wśród trzech osób aresztowanych po napadzie. W Warszawie Czesław Świrski robił wywiad na pociąg, którym przewo- żono pieniądze (podatki z Królestwa) do Rosji. Piłsudski, Prystor i ja robiliśmy to samo w Wilnie, obserwując pociągi ze strażą wojskową. Dokładnie poznałam wszystkie ścieżki w lesie, prowadzące z Wilna do Bezdan. Prawie wszystkich bojowców oprowadzałam po nich. W lipcu przeniosłam się z mieszkania u policjanta do domu we wsi Jedlinka, położonej o kilkadziesiąt wiorst od Bezdan. Sprawdzałam w tere- nie, czy wszystkie drogi w rejonie Bezdan są na mapie i sprawdzałam, czy drogi naznaczone na mapie sztabowej są prawidłowo oznaczone od Jedlinki w stronę Bezdan. Okazało się, że mapy strategiczne rosyjskie były niedokła- dne. Poprawiłam, gdzie mogłam. Mapa ta miała służyć Piłsudskiemu i Mo- mentowiczowi przy wycofaniu się na Jedlinkę. Przy końcu lipca przygotowania były już prawie ukończone. Ustalono prowizoryczną datę napadu. Całą okolicę dokoła Bezdan poznaliśmy tak dokładnie, że w lesie, przez który mieliśmy uciekać, nie było ścieżki ani jednego niemal drzewa, których byśmy nie znali. Początkowy plan przewidywał, że ja mam czekać na rzece w łódce, którą po zamachu uciekniemy w dół rzeki w ciemnościach. Później uznano, że byłoby to zbyt niebezpieczne; postanowiono uciekać przez las na bryczce. Las był gęsty, co utrudniało niezmiernie ewentualny pościg, zwłaszcza, jeżeli każdy pojedzie w inną stronę. Kupiliśmy więc konie, które stanęły w stajni znajomego weterynarza, Bakuna, sympatyka partii. Doglądał ich młody stu- dent politechniki lwowskiej Sawa-Sawicki, od niedawna członek PPS-Fr.R. Walczył on później w legionach i w #vojsku polskim dosłużył się stopnia pułkownika. Czesław Świrski, student warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych pochodził ze starej rodziny arystokratycznej, książęcej. Do Bojówki pchnął 108 go nie tylko patriotyzm, ale i światopogląd społeczno-polityczny. Bezdany były jego pierwszą poważniejszą akcją bojową. Dla niego zakończyła się tragicznie, bo został później aresztowany. Skazano go na śmierć i z dużym trudem zdołano uzyskać zamianę tego wyroku na dożywotnią katorgę. Do aresztowania doszło na skutek zdrady jednego z uczestników napadu. Był w bojówce młody robotnik, nie bardzo wykształcony, ale oczytany, świetnie grający na skrzypcach, interesujący się sztuką i nieprzeciętnie inte- ligentny. Naturę miał wrażliwą, wyobraźnię bujną, lecz jak się okazało, brakowało mu woli i siły charakteru. Aresztowany po Bezdanach, początko- wo odpowiadał milczeniem na zwykłe w takich wypadkach propozycje wy- dania nazwisk swych towarzyszy w zamian na lekki wyrok. Nie potrafił jednak zachować milczenia pod nahajką: zdradził $wirskiego. $wirski, aresztowany, badany i skonfrontowany ze zdrajcą nie wydał nikogo. Poszedł na katorgę, z kajdanami na rękach i nogach, z żelaznym ciężarem u pasa. Robotnik został zesłany na Syberię. Minęły lata. Skończyła się wojna i Rosjanie zwalniali więźniów politycz- nych. Z Syberii ruszył strumień ludzi o siwych włosach, lecz wciąż młodych twarzach, oszołomionych nową rzeczywistością. Wrócił i książę $wirski. W Warszawie, gdy Piłsudski był Naczelnikiem Państwa, $wirski był jego adiu- tantem. Kilka lat później i ów zdrajca znalazł się w Warszawie. Bezrobocie było u szczytu. Drzwi jego dawnych towarzyszy były przed nim zamknięte. Jeden $wirski go nie potępił. Usłyszawszy, że szuka na próżno pracy, posłał po niego i dał mu zajęcie u siebie w biurze, jako woźnego. Kozakiewiczówna była aresztowana znacznie później. Wydał ją ten sam robotnik. Stanisław Patek i pani Stefania Sempołowska dokazywali cudów, aby zmienić karę śmierci na dożywotnią katorgę. Wróciła ona z zesłania do Niepodległej Polski. Walery Sławek, jeden z przyjaciół Piłsudskiego znalazł się w napadzie bezdańskim dopiero na krótko przed samą akcją. Miał bliznę na twarzy, która każdemu rzucała się w oczy, co oczywiście narażało go na tym większe niebezpieczeństwo. Sławek był bardzo pięknym mężczyzną, o aksamitnych, czarnych oczach. Dwa lata przedtem przypadkowy wybuch bomby zniekształcił mu częściowo twarz. Ten wypadek wywarł na niego tak duże wrażenie, że unikał ludzi, nawet swych dawnych towarzyszy. Był prze- konany, że nie jest zdatny do żadnej akcji konspiracyjnej, politycznej ani bojowej. Dopiero kiedy Piłsudski, chcąc mu dodać wiary w przyszłość, zwró- cił się do niego z propozycją o wzięcie udziału w napadzie, Sławek otrząsnął się z depresji. Po Bezdanach wrócił do czynnego życia politycznego, odzna- czając się wielkimi zdolnościami organizacyjnymi, śmiałością koncepcji i nie- poszlakowanym charakterem do końca życia. O sprawie bezdańskiej napisano sporo, a jeszcze więcej o niej mówio- no; rzadko jednak robiono to ze znajomością faktów i szczegółów: Byli nawet tacy, którzy uważali ją za pożałowania godny epizod w pracy Pił- sudskiego i twierdzili, że on sam miał nieraz żałować podjęcia tej akcji; by- 109 łam nieraz ubawiona stosunkiem do tej sprawy ze strony ludzi, którzy ze mną o niej rozmawiali. Najczęściej nie wiedzieli co o niej sądzić, ale z ich słów przebijał mimowolny stos##nek jak do czegoś, co ma posmak jakiejś awantury. Akcja bezdańska była typową akcją dywersyjną na tyłach wroga. Koncen- tracja była tu dokonywana na obcym dla uczestników terenie (prócz pp. Prystorów) i była bardzo skomplikowana. Cofanie się odbywało się przez trzy zabory w warunkach niezmiernie trudnych. "Pod Bezdanami uczestnicy akcji musieli ujawnić olbrzymią sumę sprytu, orientacji i panowania nad sobą" - pisał Piłsudski. Do Bojówki należeli ludzie z różnych warstw i zawodów - stanowili oni przekrój partii. A więc, byli między nimi towarzysze z rodzin ziemiańskich lekarze, robotnicy, studenci, inżynierowie, rzemieślnicy i urzędnicy. Pozycja społeczna, czy pochodzenie nie dawały oczywiście żadnych przywilejów. Wszyscy ponosili jednakowe mniej więcej ciężkie obowiązki i narażeni byli na te same niebezpieczeństwa. Były nimi: więzienie, zesłanie, katorga, lub śmierE. Z takich ludzi rekrutowała się także grupa bezdańska. Koszty pod- róży i wydatków związanych z akcją zostały pokryte z funduszów partyjnych. 200 000 rubli, któreśmy wówczas zdobyli, poszło na zakup broni, szkolenie przyszłych oficerów i uwalnianie więźniów, członków PPS - Frakcji Rewo- lucyjnej. Na kilka godzin przed atakiem Piłsudski napisał następujący list do swego bliskiego znajomego, Feliksa Perla, w tym czasie redaktora Robotnika: "Do Felka lub tego, co mój nekrolog pisać będzie. Mój drogi! Niegdyś obiecywałeś mi, że napiszesz śliczny nekrolog, gdy diabli mnie wezmą. Teraz, gdy idę na wyprawę, z której może nie wrócę, posyłam Ci swoją kartkę, jako nekrologiście, z małą prośbą. Nie idzie mi, naturalnie, o to, bym ci miał dyktowaE ocenę mojej pracy i życia - nie!- masz pod tym względem zupełną swobodę, proszę tylko o to, byś nie robił ze mnie "dobrego oficera## lub mazgaja i sentymentalistę. . . , tj. człowieka poświęcenia, rozpinającego się na krzyżu dla ludzkości, czy czego tam. Byłem do pewnego stopnia takim, lecz było to za czasów młodości górnej i chmu- rnej. Teraz nie, to minęło bezpowrotnie - te mazgajstwa i krzyżowanie się dokuczyło mi, gdym na to u naszych inteligentów patrzył - takie to słabe i beznadziejne! Walczę i umrę jedynie dlatego, że w wychodku, jakim jest nasze życie, żyć nie mogę, to ubliża - słyszysz! - ubłiża mi, jako człowiekowi z godnością nie niewolniczą. Niech inni się bawią w hodowanie kwiatów czy socjalizmu, czy polskości, czy czego innego w wychodkowej (nawet nie klo- zetowej) atmosferze - ja nie mogę! To nie sentymentalizm, nie mazgaj- stwo, nie maszynka ewolucji społecznej, czy co tam, to zwyczajne człowie- czeństwo. Chcę żwyciężyE, a bez walki i to walki na ostre, jestem nie zapa- śnikiem nawet, ale wprost bydlęciem, okładanym kijem czy nahajką. Rozu- 110 miesz chyba mnie. Nie rozpacz, nie poświęcenie mną kieruje, a chęE zwycię- żenia i przygotowania zwycięstwa. Ostatnią moją ideą, której nie rozwinąłem jeszcze nigdzie, jest koniecz- nośE w naszych warunkach wytworzenia w każdej partii, a tym bardziej naszej, funkcji siły fizycznej, funkcji, że użyję tak nieznośnego dla uszu "humanitarystów## określenia (histeryczne panny, nie znoszące drapania po szkle, ale znoszące pranie ich po pysku) funkcji przemocy brutalnej. Tę ideę chciałem przeprowadziE w swojej działalności ostatnich lat i przyrzekłem sobie, że albo swoj e zrobię, albo zginę. Zrobiłem już dosyE dużo w tym kierunku, ale za mało, by móc wypocząć na laurach i zająć się serio przy- gotowaniem bezpośrednim do walki, i teraz stawiam siebie na kartę. I jeszcze parę słów o tym. Wiesz, że jedynym wahaniem moim jest, że oto ja zginę przy ekspropriacji i ten fakt chcę wyjaśniE. Pierwsze - to nie sentymentalizm. Tylem ludzi na to posyłał, tylem przez to posłał na szubie- nicę, że w razie, jeśli zginę, to będzie naturalną dla nich, dla tych cichych bohaterów, satysfakcją moralną, że i ich wódz nie pogardził ich robotą, nie posyłał ich jedynie jako narzędzia na brudną rohotę, zostawiając sobie czy- stą. To raz. Drugie - to surowa koniecznośE. Moneta! niech ją diabli wezmą, j ak nią gardzę, ale wolę j ą braE tak, j ak zdobycz w walce, niż żebrać o nią u zdziecinniałego z tchórzostwa społeczeństwa polskiego, bo przecie jej nie mam, a mieć muszę dla celów zakreślonych. Chcę właśnie sobą, którego nazywano i szlachetnym socjalistą, i człowiekiem, o którym nawet wrogowie paskudztwa głośno nie powiedzą, człowiekiem zresztą, który ma trochę za- sługi w kulturze ogólnonarodowej, podkreśliE tę gorzką bardzo prawdę, że w społeczeństwie, które walczyE o siebie nie umie, które cofa się przed każdym batem, spadającym na twarz, ludzie ginąE muszą nawet w tym, co nie jest szczytnym, pięknym i wielkim. No, to tyle. A teraz buzi, chłopcze, Tobie i wszystkim Wam, starzy druhowie, z którymi się przemarzyło tyle, przeżyło jeszcze więcej i kochało się dobrze. Twój i ich Ziuk". * W piątek, 18 września na osiem dni przed napadem, zebraliśmy się u pani Hellmanowej, na skutek kryzysu finansowego. Przygotowania do akcji zabrały więcej czasu niż przypuszczaliśmy i niektórzy z nas nie mieli środków do życia. Piłsudski zaproponował, byśmy podzielili równo pomiędzy siebie, to czym jeszcze każdy dysponował i pierwszy opróżnił swoje kieszenie. Gdy inni uczynili to samo, każdemu wyliczył równą sumę, a tylko sobie i mnie nie dał nic. Wilno było jego rodzinnym miastem, w którym miał wielu przyjaciół, a ja postanowiłam sprzedać swój złoty zegarek. Wieczorem 26 września sześciu ludzi ze Sławkiem na czele wsiadło do pociągu idącego przez Bezdany. Mieli oni zająE się eskortą wagonu poczto- " Op. cit., t. II, s. 298. 111 wego, podczas gdy reszta zamachowców dotarła do Bezdan w pojedynkę lub parami, czekając tam na pociąg. Jeden z nich, Franciszek Gibalski zabawiał się flirtem z jakąś Żydóweczką, drugi chrapał na ławie, udając pijanego. Piłsudski i Prystor przygotowali petardy. Jerzy Sawicki czekał z bryczką obok stacji. Ja i Prystorowa czekałyśmy na nich w dwóch oddziel- nych chatach, wynajętych na letnisko. Prystorowa w Borkach, ja w Jedlince. Gdy tylko pociąg wtoczył się na stację, atakujący otoczyli go ze wszystkich stron. Nastąpiła krótka wymiana strzałów, jeden żołnierz został zabity, pięciu było rannych. Moment zaskoczenia wykorzystany został w stu procentach; Sławek ze swymi ludźmi rozbroił eskortę w mgnieniu oka. Pasażerów i urzędników kolejowych pilnowano pod rewolwerami, przecięto druty telefo- niczne i zablokowano sygnały. Piłsudski, Arciszewski i Prystor weszli do wagonu pocztowego, rozwalili dynamitem żelazne skrzynie i załadowali pie- niądze w worki. W oddali dał się słyszeć odgłos drugiego pociągu. Czasu już wiele nie było. Skoczyli na bryczkę i cwałem ruszyli w las. Tam rozdzielili się. Arciszewski i Prystor poszli do Borek. Piłsudski i Momentowicz z naj- cięższymi walizami po długiej i niebezpiecznej jeździe dotarli do chaty w Jedlince, gdzie czekałam na nich. Wedle planu, każdy miał udać się w inną stronę. Sławek z dwoma towa- rzyszami ruszył do Krakowa. Kilku innych z Lutze-Birkiem łodzią skierowało się na Rygę. Piłsudski i ja po dwóch dniach mieliśmy udać się do Kijowa. Przedtem jednak trzeba było zabezpieczyć pieniądze. Część musieliśmy prze- słać od razu Centralnemu Komitetowi na łapówki dla urzędników rosyjskich, aby uzyskać zwolnienie pewnych towarzyszy z aresztu. Resztę trzeba było ukryć w okolicy, aż do czasu kiedy czujność policji zmaleje i wtedy przewieźć pieniądze tam, gdzie ich było brak. Następnego dnia, Piłsudski, ja i Momentowicz zakopaliśmy worki w kilku miejscach w lesie. Piłsudski sam zawiązał mocno każdy worek, przed zasy- paniem go ziemią. - Musi być dużo pieniędzy - rzekłam. - Worki takie ciężkie. - To nie pieniądze - odpowiedział powoli. - To są książki o taktyce i dzieła, które nam dadzą siłę. To jest wolność tych, co dzisiaj są niewolnika- mi... Następnego dnia pojechaliśmy do Kijowa. Pieniądze, które nie zostały zakopane podzieliliśmy na dwie części. Jedną zabrał Prystor i Arciszewski do Rosji, gdzie grube banknoty łatwiej było zmienić, drugą Piłsudski i ja zabraliśmy do Kijowa. Paczki banknotów ukryliśmy na sobie. Na wszelki wypa- dek, gdyby nas rewidowano, mieliśmy z sobą cyjanek potasu. Słyszałam, jak wali mi serce, kiedy weszliśmy na peron; Piłsudski był zupełnie spokojny. Momentowicz był w mundurze oficera rosyjskiego. Dokoła mówiono tylko o Bezdanach. Na stacji kręciło się mnóstwo policji i wojska, a co chwila zaczepiano kogoś, aby dokonać rewizji. Mieliśmy szczęście, nikt nas nie zaczepiał. Dojechaliśmy razem do Lidy. Z Lidy Momentowicz pojechał do Krakowa. Kupiliśmy bilety do Charkowa. Na jednej ze stacji węzłowych 112 zmieniliśmy kierunek, kupując bilety do Kijowa, dokąd dojechaliśmy bez żadnych przeszkód. W Kijowie czekali na nas pp. Prystorowie, Arciszewski z bratem, "Sokół" i "Franek" Gibalski. W hotelu liczyliśmy złote pieniądze. Był również Piłsudski i ja. Obserwowałam liczących złoto. Nie robiło ono na nikim najmniejszego wrażenia. Piłsudski wyjechał do Galicji, Arciszewski z bratem, Gibalskim i "Soko- łem" okólnymi drogami przez Rosję przedostali się do Galicji. Prystorowie przez pewien czas ukrywali się w Rosji, a później wycofali się również na teren Galicji. Lutze-Birk ze swoimi ludźmi wycofał się do Rygi. Ja część złota wywiozłam do sympatyków PPS-Fr.R. pod Charków. By- łam bardzo zmęczona, odpoczęłam u nich parę dni. Nie pamiętam nazwiska tych państwa. Mieli bardzo duży dom, liczną rodzinę, jadalny pokój z oknami na przestrzał zastawionymi różnymi roślinami. Do stołu zasiadało kilkanaście osób, częstowano mnie kaszą kukurydzianą, którą jadano tam prawie co dzień, jak u nas kartofle. Odpoczywałam w gościnnym pokoju jasno bielo- nym. Na kominku paliła się w dzień i w nocy wielka kłoda drzewa. Sympatycy PPS-Fr.R. bez żadnego sprzeciwu zgodzili się na przechowanie pieniędzy przez pewien czas. Było to złoto w paczce, którą im doręczyłam. Podziwiałam zawsze odwagę sympatyków, którzy bardziej byli narażeni na niebezpieczeństwo, niż zwykli. członkowie. W razie aresztowania dowody rzeczowe były przy nich. Wróciłam do Kijowa, odebrałam od Władysława Mecha resztę pieniędzy i pojechałam do Korosteń do siostry Ziuka, która była nauczycielką we dworze. Administrowali majątkiem dwaj panowie, sympatyzujący z ruchem rewolucyjnym. Siostry Ziuka nie zastałam, bo pojechała z wizytą do znajo- mych, którzy mieszkali w odległości przeszło 100 mil. Pojechała do nich końmi. Byłam znowu w kłopocie, co robiE? Powiedziałam panom administra- torom, że mam polecenia ustne od jej brata i że muszę je zakomunikować jej osobiście. Panowie administratorzy zaproponowali mi, abym została i zaczekała na jej powrót. Nie miałam innego wyjścia, skorzystałam z propo- zycji i zabawiłam tam dwa dni. Skazana byłam na samotność, ponieważ obaj ci panowie zajęci byli cały dzień, a tylko wieczory mieli wolne. Włó- czyłam się po lasach, którymi otoczony był dwór. Lasy były cudowne, pod- szyte żółtymi azaliami, które w jesieni nabrały cudownej purpurowej barwy. Gdy azalie te kwitną, wydzielają aromatyczną woń, która jest szkodliwa dla krów. W czasie kwitnienia krowy nie są wpuszczane do lasu na pastwiska. Nareszcie po dwóch dniach wróciła Ludka, najmłodsza siostra Ziuka. Pozo- stawiłam u niej swój bagaż i wolna wróciłam do Kijowa, a stamtąd przez Podwołoczyska do Lwowa. Po dwóch miesiącach wróciłam do Bezdan po resztę pieniędzy, zajecha- wszy po drodze do Suwałk, aby odwiedzić ciotkę Marię, która była chora. Miasteczko nic się nie zmieniło od czasu mego wyjazdu. Zobaczyłam te same doły i te same kałuże na głównej ulicy, krzyż kryształowy błyszczał na cerkwi w bladym listopadowym słońcu. Ciotka Maria wyglądała o wiele Aleksandra Piłsudska - "Wspomnienia" - 8 113 starzej. Jej uczucia do mnie nie uległy zmianie. Troszczyła się, czy mam ciepłą bieliznę i karmiła mnie tak, jakbym od roku nic nie jadła. Oczywiście musiałam opowiedzieć wszystko o sobie; a gdy doszłam do historii bezdań- skiej, zmartwienie odbiło się na jej twarzy. Nie chodziło jej wcale o moralną stronę akcji, bo to rozgrzeszał patriotyzm. Chodziło jej o coś zupełnie inne- go. - Zostaw te sprawy mężczyznom - prosiła - masz swój zawód, możesz dobrze zarabiać i pomagać partu pieniężnie. Wszystko inne nie jest zajęciem dla kobiety. Była tak bardzo zmartwiona, że musiałam ją jakoś pocieszyć. Był tylko jeden argument: - A czy Ciocia wie, spytałam, że Babcia w młodości też by zrobiła to samo? A Ciocia sama przecież wybierała się do pracy w Czerwonym Krzyżu, gdy wybuchnie powstanie? Przez chwilę panowała cisza i widziałam, że ciotka głęboko zastanawia się nad moimi słowami. Po chwili podniosła twarz rozjaśnioną uśmiechem: - Tak, masz rację - westchnęła z ulgą. I na tym sprawa się skończyła. Babka raz jeszcze zwyciężyła; tym razem zza grobu. Na drugi dzień rano ciotka pobłogosławiła mnie na drogę,- jechałam znowu do Bezdan. Nie ujrza#am jej już więcej. Ciotka miała zamiar odwiedzić mnie we Lwowie. Niestety, wybuchła wojna. Ciotka z siostrami wyjechała do Orła i tam umarła. Z Suwałk pojechałam do Wilna. Tam dowiedziałam się od brata Piłsud- skiego, Jana, że - według informacji z policji - na stacji Jaszuny już przy- gotowano zasadzkę na,mnie, że policja oczekuje mego powrotu. Musiałam więc trafić do miejsca zakopanych pieniędzy od strony następnej stacji. Między obu stacjami mieszkała dobra znajoma Ziuka, właścicielka małego mająteczku, adres jej otrzymałam przed wyjazdem na teren wileński i z nią miał mnie skomunikować Jan Piłsudski. Nazywała się ona Aniuta Mielniko- wa i była członkinią partiii. Po zobaczeniu się z nią w Wilnie postanowiłam, że na stacji Bieniakonie spotkamy się z Sawickim i stamtąd pojedziemy jej bryczką do lasu, omijając niebezpieczną stację. Aniuta powiedziała swojej gospodyni, że wyjeżdża, aby odwiedzić grób matki. Jechałyśmy cały dzień. Na miejscu stanęliśmy o zmierzchu. Przywiąza- wszy konia do drzewa, puściliśmy się ostrożnie w głębie ciemnego lasu. Z trudem znaleźliśmy oznaczone miejsca i zaczęliśmy kopać. Ziemia była zu- pełnie zmarznięta. Po dwóch godzinach pracy odkopaliśmy tylko dwie trzecie pieniędzy. Pot lał się z nas strumieniami, nie mieliśmy już sił. Sawicki zaproponował, byśmy wróciły z tym co mamy do domu, a on prześpi się u znajomego chłopa we wsi, rano wykopie resztę i inną drogą pojedzie do Krakowa. Było to najlepsze wyjście z sytuacji. Przenieśliśmy pieniądze prze- sypane w walizki na bryczkę. Ale po kilku kilometrach koń odmówił posłu- szeństwa i nie było innego wyjścia jak iść pieszo dla zmniejszenia ciężaru. Szkapa wlokła się krok za krokiem, a my modliłyśmy się, by nie padł. Bo 114 cóż byśmy zrobiły same, w nocy, z dala od domu, z wozem pełnym srebra. Po kilku godzinach marszu na przenikliwie zimnym wietrze, po wyczerpują- cym kopaniu w lesie, dostałam halucynacji. Złapałam za rękę swą towarzy- szkę, pokazując że stado wilków jest przed nami. Na szczęście ona miała więcej sił ode mnie i jej spokojny głos przywrócił mi przytomnośE. Zanim dobiłyśmy do domu, kilka razy jeszcze doznałam podobnych omamień. Przez wiele lat nie mówiłam o tych przeżyciach nikomu, w obawie, że może napra- wdę mam początki obłędu. Dopiero, gdy zdradziłam się z tym przed znajo- mym lekarzem, ten uspokoił mnie, zapewniając, że w chwilach wielkiego wyczerpania często dochodzi do halucynacji. Prawie całą noc szłyśmy pieszo, aby ulżyE ciężaru koniowi, siadałyśmy na bryczkę wówczas, gdy przejeżdżałyśmy przez osiedla; koń doszedł do domu ostatkiem sił i padł na podwórku ze znużenia. Ściągałyśmy z wielkim trudem walizy z bryczki, maskując wysiłek, aby nikt nie zauważył niezwykłe- go ich ciężaru. Nareszcie byłyśmy w domu. Ale dla mnie nie był to jeszcze koniec. Posiliwszy się i odpocząwszy w ciągu dnia przeładowałam walizki, a wieczorem fornal odwiózł mnie wozem na stację. Z ulgą wyjeżdżałam, bo przed wyjazdem dowiedziałam się, że koń nie przypłacił życiem swego udziału w mojej bezdańskiej wyprawie. Na stacji poc2ułam się znowu śmier- telnie zmęczona. Zmęczenie było tak duże, że w telegramie do Kijowa przepuszczałam litery w słowach. Zwrócono mi jako niezrozumiały; to mnie ocuciło. Napisałam inny prawidłowo i bez żadnych już dalszych przygód dojechałam do Kijowa. W Kijowie skomunikowałam się z Władysławem Mechem, który był członkiem PPS-Fr.R. i za paszportem austriackim pojechaliśmy do Galicji. Pieniądze, które miałam przywiozłam spod Bezdan na sobie w pasie. P. Mech mógł zabrać więcej, ponieważ był dość tęgi. Szczęśliwie przejechaliśmy granicę. Pan Mech został we Lwowie, skąd musiał zaraz wracać do Kijowa do swojej pracy biurowej i do rodziny. Ja odwiozłam swój bagaż do Krakowa i wręczyłam Jędrzejowskiemu - "Bajowi". Od niego dowiedziałam się, że Sawa-Sawicki szczęśliwie dojechał do Krakowa.   11) 21) 31) 41. l1 .1 .1 .1 .1 .1 rI.A.1.a  MALKOM qrt50 381d2b80 381e01e2 f7f 59 342 0 1 p t c 0 2 z 0 48 0 0 0 0 n n 12.00 0.0 2.0 --- d 1 8 1    1 1 1 ff 0 32 1 CZĘŚć CZWARTA WOJSKO I WOJNA 1914 r. RUCH STRZELECKI - FRAKCJA REWOLUCYJNA PPS - WYPRAWA DO WILNA Mimo powodzenia akcji w Bezdanach, rok 1908 skończył się dla Bojówki nieszczęśliwie. Zaciekłość, z jaką władze rosyjskie zwalczały jej oddziały, doprowadziła do masowych aresztowań i przerzucania się do Galicji. Stało się jasnym, że dotychczasowymi metodami nie można kontynuowaE walki. Na polskim horyzoncie zbierały się ciężkie chmury. Wypadki, które nastąpiły po 1905 r. przyniosły na chwilę społeczeństwu złudzenie, że stosunki w zaborze rosyjskim zmienią się na lepsze. Do żadnej istotnej zmiany na lepsze jednak nie doszło. Nieznaczną poprawę warunków świata pracy, niweczyła samowola pracodawców, stosujących częsty lockout. W zaborze niemieckim żelazna ręka von Bulowa rozbijała próby choćby najsłabszego oporu. Rząd niemiecki, zaniepokojony rosnącym przyrostem naturalnym ludności polskiej, podjął politykę, która, jak wyjaśnił kanclerz von Bulow, zmierzała do ochrony elementu niemieckiego, w zaborze prus- kim, ale w rzeczywistości miała na celu wytępienie Polaków. Na wiosnę 1908 r. weszła w życie ustawa ekspropriacyjna, na mocy której wywłaszczano tysiące rodzin polskich; na ich miejsce nasyłano osadników niemieckich. Oburzenie, jakie ta brutalna eksterminacja wywołała na Zachodzie, było krótkotrwałe: gdy kocioł bałkański zaczął groziE nowym wybuchem, o Pola- kach znowu zapomniano. W zaborze rosyjskim, Narodowa Demokracja z Romanem Dmowskim na czele, rosła na siłach, prowadząc politykę porozumienia i współpracy z Rosją, a zgodnie z przyjętym kierunkiem posłowie Polacy z ramienia tej partii zasiadali w Dumie rosyjskiej. Ponadto Narodowa Demokracja rozagi- towała pewne warstwy społeczeństwa ideą jednoczenia się Słowian do walki ze wspólnym wrogiem germańskim, co było równoznaczne z krzewieniem rusofilstwa. Społeczeństwo polskie w Królestwie poddawało się tej agitacji, rozgrzeszającej z oporu przeciw władzom zaborczym. Beznadziejny fatalizm zaciążył nad Polską. Piłsudski przeciwstawiał się tym prądom ugodowym i biernemu godzeniu się z narzuconymi warunkami, żądając zajęcia się sprawą przygotowania własnych sił zbrojnych do walki, która jego zdaniem musiała być we właściwym czasie podjęta. Do W. Jodki-Narkiewicza pisał w 1907 r.: 119 "... pracuję teraz nad dwiema rzeczami: a) zrobieniem monety, jako kapitału zakładowego na przyszłość i b) agitacją, jak ją nazywam, militarną, czyli agitacją za uczeniem się i przygotowywaniem się do bojowych zadań rewolucji przyszłej. Bałem się, że to będzie śmieszne, tymczasem ku wielkie- mu memu zdumieniu znajduję ludzi, którzy chętnie o tych rzeczach słuchają. Gdyby mi te dwie rzeczy udały się choć w części. . . byłbym zupełnie zado- wolony. Mógłbym wówczas spokojnie popracować nad stworzeniem czegoś bardziej odpowiedniego do osiągnięcia celów, niż obecna bojówka"*. Tym "czymś bardziej odpowiednim" był Związek Walki Czynnej, założo- ny przez Kazimierza Sosnkowskiego we Lwowie w 1908 r., bez udziału Piłsudskiego, który przygotowywał wtedy akcję bezdańską. Na pierwszym zebraniu uchwalono, że nowa organizacja obejmie swoim zasięgiem zabór austriacki, jako najbardziej nadający się dla celów, a głównym z nich będzie praca przygotowawcza nad stworzeniem w przyszłości wojska. Wielki odłam partii przeciwstawił się jak najgwałtowniej tym projektom, a Piłsudski, który go poparł ze zwykłą dla siebie energią, stracił dużo sym- patii u starych członków partyjnych. Pamiętam, jak mówiąc mi o tych spra- wach, chodził szybko po pokoju, paląc papierosa za papierosem i przeklinał ich starczą ostrożność i brak wyobraźni. Wczoraj - mówił - miałem u siebie Leona i Michała (Czarkowski i Sulkiewicz, członkowie CKR, PPS-Fr.R.), rozmawialiśmy o wszelkich spra- wach, doprawdy niekiedy jestem w rozpaczy. Bo pomyśl. Z jednej strony młodzi nie mają tej pewności siebie i chcieliby się oprzeć na bardziej do- świadczonych pracownikach i zresztą w ogóle byłoby to bardzo rozsądnie i_ dobrze, a z drugiej starsi są bardziej doświadczeni tylko w tym co było. Nowe rzeczy, nowc prądy i wymagania są dla nich księgą zamkniętą. I mimo, że czują konieczność tego nowego prądu, nie przykładają żadnych usiłowań i pracy, by się do nowości przystosować, by być w nowinkach czymś samodzielnym i również oparciem dla młodych. Teoretycznie mają nawet po temu chęci, ale cóż z dobrych chęci? Nic! Rozgrywka w Centralnym Komitecie Robotniczym skończyła się porażką Piłsudskiego. Kiedy Komitet odmówił pomocy finansowej dla Związku Walki Czynnej Piłsudski odpowiedział: "bardzo dobrze, będziemy musieli zacząć bez broni. Kupimy ją później. Postaramy się o własne pieniądze". Kierow- nictwo organizacji wziął we własne ręce. Była to praca, którą przygotowywał od lat. Nareszcie mógł sprawdzić w praktyce zdobytą i wypracowaną teore- tycznie swoją wiedzę. Kilkuset ochotników znalazło się w szeregach Związku w ciągu pierwszych osiemnastu miesięcy. Ćwiczenia odbywały się regularńie, nieraz ku uciesze przygodnych gapiów. Ta praca Piłsudskiego stała się przed- miotem żartów, szczególnie Demokracji Narodowej. Czas płynął. Związek rósł w siły, ochotnicy zamienili się w dobrze wy- szkolonych żołnierzy. Opozycja Centralnego Komitetu Robotniczego z cza- " Op. cit., t. II, s. 286. 120 sem ustąpiła. Za to wyrosła nowa przeszkoda. Władze austriackie w pewnej chwili zdały sobie sprawę, że Związek Walki Czynnej to coś więcej niż naiwna zabawa w wojsko kilkudziesięciu niedowarzonych młodzieńców; po- błażliwy do niej stosunek stał się nagle podejrzliwy. Szef policji w Krakowie wezwał Piłsudskiego na rozmowę, żądając wyjaśnień. Zaczęła się ona szty- wno, zupełnie oficjalnie, a skończyła się na stopie niemal przyjacielskiej, gdyż obaj panowie interesowali się z pasją historią militarną. Szef policji przyrzekł, że nie tylko nie będzie stawiał żadnych przeszkód Związkowi, ale pomoże mu nawet w uznaniu go za legalny przez kompetentne władze. Był to moment decydujący dla rozwoju organizacji. Źmieniła ona teraz swą nazwę na Związek Strzelecki. Oddziały zawiązywały się w Krakowie, Paryżu, Genewie, Brukseli i w każdym większym skupisku polskim poza granicami kraju. Program szkolenia rozszerzono. Piłsudski zorganizował w Krakowie i Lwowie specjalny kurs wojskowy, na którym sam wykładał tak- tykę, historię militarną i inne przedmioty pokrewne. Oto co pisze o tych wykładach: "Zajęty teraz jestem bardzo, bo plan ułożony mam, ale muszę szczegóły przed każdym wykładem zapełnić, a to kosztuje i czasu i kłopotu trochę, tym bardziej że nie wszystkie źródła mam pod ręką, więc nieraz wypisanie jakiejś daty lub cyfry kosztuje mnie sporo pracy przy wynalezieniu jej, jeśli się okaże, że w tych źródłach jakie mam ich nie znajduję. Co do wykładów, to mam ich trzy. Zdaje mi się, że wykłady są dobre, przynajmniej tak inni mówią i #a sam to czuję. Sam czuję, że mogłyby być lepsze, to znaczy bardziej gruntowne, ale cóż ja zrobię, gdy czuję, że muszę tracić czas niekiedy na elementarne rzeczy, aby być zrozumianym dostatecz- nie przez audytorię, a naturalnie wobec tego brak czasu na inne rzeczy, i tak za każdym razem nie dokańczam tego co chcę powiedzieć w danym wykładzie i boję się że z tych niedokończeń też uzbiera się wreszcie całych 2-3 wykłady, które trzeba będzie ścisnąć w jeden w końcu, albo prosić o danie jeszcze paru godzin. Audytorię mam najliczniejszą ze wszystkich wy- kładow#ów, co wzbudza nawet trochę u nich zazdrości, nawet sługus chodzi mnie oglądać specj alnie, bo tak mu imponuj e "gruby## - j ak on się wyraża - wykład, do którego nie jest przyzwyczajony wobec dosyć,#chudych## wy- kładów innych - mam zaś około 80 słuchaczy, to zdaje się dość. Słuchacze słuchają pilnie i chętnie, tak że przyjemnie jest wykładać, a naturalnie korzystam z tego, by niektóre moj e ulubione idee spropagować. . . " *. Kilku oficerów Polaków w armii austriackiej zainteresowało się Związ- kiem Strzeleckim, a także w zaborze rosyjskim zyskiwał on popularność. Nigdy nie zapomnę radości Ziuka, gdy dwóch wysokich stopniem oficerów Polaków w wojsku rosyjskim przyjechało do Krakowa niby to na urlop, a w rzeczywistości po to, aby mu ofiarować swoj ą współpracę. * * * List ** Jednym z nich był późniejszy generał - M. Mackiewicz. 121 Zdawało się, że jeden z celów Piłsudskiego - wskrzeszenie ducha rycer- skiego w narodzie, jest bliski osiągnięcia. Odłam młodzieży, który wyłamał się z Narodowej Demokracji, stworzył własną organizację wojskową, pod nazwą Drużyn Strzeleckich. Po paru latach oba związki zapomniały o swoich różnicach lewicowych i prawicowych, politycznych i pochodzenia organizacyj- nego i wspólnie poszły do walki pod jednym sztandarem i wspólnym dowódz- twem Piłsudskiego. Tymczasem nie tylko rząd austriacki okazywał zainteresowanie ruchem zbrojnym wśród Polaków. Wiedzieliśmy wtedy, że rosyjski minister spraw zagranicznych, otrzymawszy raport od swego ambasadora w Wiedniu, że Polacy organizują w Austrii siły wojskowe dla powstania w Rosji, żwrócił na to uwagę ministrowi spraw wewnętrznych. Otrzymał na to odpowiedź potwierdzającą z uwagą, że dzieje się to pod kierownictwem Józefa Piłsud- skiego, który uciekł z rąk rosyjskich. Minister dodał przy tym, że punkt ciężkości polskich zagadnień politycznych przesunął się w granice austriackie, do Galicji. Odpowiadało to zupełnie prawdzie. Sny i plany Piłsudskiego nabierały blasku życia. Miał już wyszkolonych 15 000 ludzi, a władze austriackie odnosiły się do Związku zupełnie popra- wnie. Stosunki polityczne z Rosją od czasu kryzysu w Bośni w 1908 r. były coraz gorsze. Polska, w jakiejś przyszłej wojnie, mogła stać się problemem, niewygodnym dla każdego z zaborców. Uznano więc, że lepiej okazywać Polakom choEby pozory życzliwości. Strzelcy otrzymali pewną ilość karabi- nów; wypadło mniej więcej, jeden karabin na dwudziestu słuchaczy. Jedno z najmilszych wspomnień, jakie łączę z tamtymi czasami, to defi- lada oddziałów strzeleckich we Lwowie. Piłsudski stał na stopniach gmachu sejmowego, salutując maszerujące ulicą kompanie. Tylko oficerowie byli w mundurach (nie było oczywiście pieniędzy na umundurowanie szeregowych), proste, szaroniebieskie kurtki i spodnie, takie same jakie później noszono w Legionach. Wszyscy Strzelcy mieli jednak czapki, - maciejówki. Defilowali wspaniale, jak starzy żołnierze. Później widziałam w życiu niejedną defiladę. Większość z nich lata przysypały niepamięcią, ale tamtej nigdy nie zapomnę. Pamiętam dumę i radośE w oczach Ziuka. Te kilka ostatnich lat przed wojną pełne były dla niego pracy organiza- cyjnej, rozjazdów po Europie dla inspekcji oddziałów strzeleckich i dla egzaminów, wykładów, odczytów, studiów wojskowych i pracy pisarskiej z tym związanej. W nowych warunkach charakter jego zaczął nabierać cech nowych. Nie był to już rewolucjonista, kryjący się przed policją, ale wódz naczelny wojsk polskich, które miał poprowadzić do zwycięstwa. Na razie dowodził tylko kilkunastu tysiącami, lecz w duszy czuł się dostatecznie silnym do staczania bitew całymi armiami. Pracował nieustannie nad pogłębieniem swej wiedzy wojskowej, którą interesował się od 1900 r. i której poświęcił cały swój wysiłek. Ciągły wysiłek woli, umysłu i nerwów odbijał się na jego zdrowiu, ale nawet w czasie krótkich wakacji letnich nie mógł powstrzymać się od pracy. Serce niedomagało od czasu do czasu, przychodziły ataki 122 astmy. Wówczas bał się, żeby nie umrzeE przed czasem, kiedy Polska będzie jeszcze w niewoli. - Żeby pożyć chociaż trzy lata albo pięć, mówił do mnie w takich chwi- lach, ileż można by przez ten czas dokonać! Koniec zimy zawsze przynosił mu ulgę. Najlepiej czuł się w Zakopanem, gdzie pisał sporo. Mam szereg listów z tamtych czasów. W jednym z nich pisze: "Przerwałem pisanie z powodu obiadu. Okna otwarte, skąd wieje na mnie świeżym, zimnym późnojesiennym powietrzem. W dali góry, które od chmur się oczyściły, pokryte porządnie śniegiem - oto obraz, który mam przed oczyma. Na stole mnóstwo map rozrzuconych i książek, kawałków zapisanego i czystego papieru - idealny nieporządek jak u mnie zwykle bywa na stole. I wiesz Ty, porządnicka jedna - ja ten, widzisz, nieporządek wła- ściwie lubię, łatwo się w nim orientuję i nie mam do niego pretensji, tym bardziej że przy porządkowaniu najczęściej jest tak, że najpotrzebniejsze rzeczy gdzieś się podzieją, a odwrotnie niepotrzebne głupio sterczą na pierw- szym planie. Prawdopodobnie ten nieporządek odbija dobrze zewnętrznie mój wewnętrzny nieporządek i niesystematyczność, tę namiętność do pracy urywkami, bez ładu pracy. Nie nad tym co potrzebne, a co pociąga w danej chwili umysł i serce. Teraz zamiast skończyć już prawie ukończoną pracę (dodatek do taktyki wychodzącej w Wilnie), jeżeli co robię, to studiuję różne stadia bitwy pod Mukdenem i przeglądam mapy Królestwa, przepro- wadzając na nich nowe koleje i szosy na ten wypadek zupełnie nieprawdo- podobny, gdyby to co widzę było państwem niepodległym a nawet akurat mnie zaprosili do obrony strategicznej granicy tego nieistniejącego państwa. Ładna zabawa, co? Dla tak realnego i poważnego człowieka za jakiego chce uchodzić Twój Ziuk". "Otóż druga rozpoczęta praca, recenzja wydawnictwa Fronty wojskowe. Do tej pracy mam trochę abominacji i chociaż przeprowadziłem już część i wynalazłem wszystkie uchybienia, które wyłuszczyć należy oraz porówna- łem ze źródłami, na których jest oparta, zawsze ją z niechęcią na bok odsuwam. W perspektywie zaś jest Langiewicz, którego postanowiłem w ciągu wa- kacji opracować. Do tej pracy boję się przystąpić, bo pomimo żem już kilka razy o tym mówił, ale mówić i pisać to co innego. Czuję się trochę za mało przygotowanym, za mało źródeł mam w ręku, więc nie wiem czy to zrobię; chociaż bardzo chcę zainicjować w druku historię 63 r. z monografią o dyktatorze Langiewiczu. Widzisz więc ile roboty porozpoczynałem; jeżeli do tego dodać różne konieczne opracowania różnych rzeczy dla Strzelca możesz sobie wyobrazić j ak mógłbym być zaj ęty. . . ". Przychodziły również momenty rozgoryczenia, kiedy przeszkody zdawały się nie do pokonania, a szereg niepowodzeń przynosił ze sobą posmak klęski. Małość ludzka zawsze go irytowała. Nie znosił marnowania czasu na rzeczy niepotrzebne i nieważne. Oto co pisze na ten temat w jednym ze swych listów: 123 "... jak ciężko jest w tym społeczeństwie zdychającym ze strachu i bez- silności starać się tworzyć siłę. Doprawdy chwile odetchnięcia to są te, które spędzam z Tobą. . . albo ze swoimi chłopcami, których ani przekonywać, ani sejmikować z nimi nie trzeba. Wątpliwości. . . mogą oni wahać się w sercu, bez potrzeby wyładowywania tego formułowaniami itd. Nawet gdy mają wątpliwości i zapytania to jest w nich ufność, że ktoś rozstrzygnie to w możliwie najlepszym kierunku. A tu politykowanie, prześlizgiwanie pomiędzy kwestiami drażniącymi... Brr. Dokuczyło to piekielnie, a te proroctwa, które jutro odwoływane są z łatwością jedynie po to, by nowe stawiać, przystoso- wując swój nastrój i praktyczny stosunek do tego proroctwa". W latach późniejszych, w rokowaniach politycznych, zachował tę samą postawę, chociaż cierpliwości starczało mu zawsze aż do momentu, kiedy przekonywał się o niemożliwości kompromisu. Tych kilka ostatnich lat przed wojną i ja pracowałam sporo, choć oczy- wiście inaczej. Na życie zarabiałam pracując w biurze jednej z firm we Lwowie; ale dopiero po powrocie do domu zaczynała się praca istotna. Miałam masę korespondencji do załatwienia oraz miałam u siebie w miesz- kaniu bibliotekę Związku Walki Czynnej. Liczyła ona z początku kilkadzie- siąt tomów, a z czasem rozrosła się do kilkuset; dla biblioteki tłumaczyłam najrozmaitsze materiały treści wojskowej. Książki należały do zakresu tak- tyki, strategii, historii wojen. Polskich książek tego rodzaju w ogóle nie było, trzeba więc było robić tłumaczenia podręczników z rosyjskiego, niemie- ckiego i francuskiego. Oprócz tego pracowałam w towarzystwie opieki nad więźniami. Będąc we Lwowie w 1911 r. otrzymałam list z Irkucka od zesłańca PPS-Fr.R., że są oni zapomniani i że potrzebują moralnej opieki. List był wzruszający swą beznadziejnością i samotnością. Opisywał on, że gdy siedział w więzieniu, pomocy udzielał im - więźniom - Czerwony Krzyż rosyjski; to Polaków bolało, że nie otrzymują nic od swoich i że są zapomniani. Czerwony Krzyż udzielał pomocy wszystkim więźniom politycznym. W ko- munie więziennej rej wodzili socjaldemokraci rosyjscy. Gdy więźniowie- Polacy zwrócili się do nich z żądaniem prenumerowania pism polskich, otrzy- mali odpowiedź, że nie uwzględnią ich żądania, ponieważ uważają, że jest to niepotrzebne, że powinny im wystarczyć pisma w języku rosyjskim, bo prawie wszyscy Polacy język ten znają. Część pieniędzy Czerwony Krzyż przeznaczał na cele kulturalne. Polacy odwołali się do ogólnego zebrania więźniów. Niestety, nie uzyskali nic. Panna Stefania Sempołowska, która wraz z mecenasem Stanisławem Pa- tkiem opiekowała się więźniami politycznymi w Warszawie, musiała oddawać zebrane pieniądze i jak wiem dość duże, bo ofiarność społeczeństwa wówczas na ten cel była duża, rosyjskiemu Czerwonemu Krzyżowi. Z listem tym poszłam do G. Daniłowskiego, który wówczas mieszkał we Lwowie. Zdecydowaliśmy, że założymy towarzystwo opieki nad więźniami politycznymi i że zadaniem naszym będzie pomoc indywidualna. Na pierwsze 124 zebranie zaprosiliśmy p. B. Laskownickiego, p. Sygietyńską, p. Downarowi- czową Stanisławową, p. dr Ostrowskiego, p. Jadwigę Daniłowską, p. Marię Turzymę, p. Aleksandrową Diamandową, Stefanię Minkiewiczową. P. Laskownicki zgodził się objąć przewodnictwo i rozreklamować stowa- rzyszenie. P. Downarowiczowa zajęła się zbiórką pieniędzy i zorganizowa- niem sekcji dochodowej. Panie: Turzyma, Diamandowa, St. Minkiewiczowa i ja podjęłyśmy się nawiązać korespondencję z katorgami i zesłańcami na Syberii. Uzyskałyśmy sporo adresów od członków PPS-Fr.R. i zaczęłyśmy ożywioną korespondencję z zesłańcami. Oni listy doręczali do katorg. Z Galicji w paczkach ukryte cieniutkie piłki do przepiłowywania krat, szczęśli- wie #ocierały do adresatów. W ten sposób udało się nam ułatwić kilka ucieczek. Dokooptowałyśmy również do sekcji p. Ratajową. Paczki z odzieżą przesyłałyśmy przez strzelczynie, które studiowały w Galicji, a na święta i wakacje wyjeżdżały do zaboru rosyjskiego; one przewoziły odzież przez granicę, i z Królestwa wysyłały do miejsc zesłania. Przedświt organ PPS- -Fr.R. drukowany był zagranicą i dla zaboru rosyjskiego wydawany był na bardzo cienkim papierze. Ciekawsze artykuły z tego pisma wkładałyśmy do listów i w ten sposób otrzymywali zesłańcy swoje pismo nielegalnie. Radość była niesłychana. Rozsiewano wśród nich wiadomości, że ruch rewolucyjny jest stłumiony, że wszyscy działacze poaresztowani itd. Wychodzące pismo zadawało kłam tym wszystkim fałszywym wersjom. Z zesłania otrzymałam dla Piłsudskiego wypalony obraz na drzewie: Pro- meteusza zrywającego okowy, obraz symboliczny, 60 cm długości i 30 szero- kości. Zdaje mi się, że kopię tę zrobił ofiarodawca z obrazu rosyjskiego malarza Krana; ja od tego samego pana dostałam pudełko 20 cm na 20 z wypalonym na drzewie obrazkiem dziewczyny w lesie. Poza tym jednocześnie z katorgi otrzymałam łańcuszek do zegarka (wówczas modne były łańcuszki do zegarków); pleciony z końskiego włosa zakończony był dwiema kulkami takimi, jakie nosili zakuci w kajdany więźniowie. W roku 1912 nadeszła nareszcie okazja do czynniejszego zaangażowania się w Związku Strzeleckim. Piłsudski przyrzekł bardzo dawno, że gdy tylko uda mu się stworzyć siły zbrojne, nie zapomni i o oddziale kobiecym. Ruch feministyczny rozszerzał się wówczas po całej Europie. W Anglii sufrażystki przykuwały się do krat na ulicach i podpalały zamki, w walce o prawa kobiet. Zyskiwały sympatię we Francji i w innych krajach. Przy powszech- nym niemal sprzeciwie jedynie socjalizm przyznawał kobiecie równoupraw- nienie z mężczyznami. W Związku Strzeleckim stworzono sekcję kobiecą, która była niezbyt liczna, ale oddała wielkie usługi w pracy wywiadowczo-ku- rierskiej przed wojną i w czasie wojny. Stanęłam na czele jednej z sekcji, a Piłsudski wydał rozkaz, że mamy przejść odpowiednie przeszkolenie woj- skowe. Musiałyśmy więc poznać zasady taktyki wojskowej, sygnalizację, te- renoznawstwo, obchodzenie się z bronią, obronę miast, geografię militarną, transporty, materiały wybuchowe, a przedmiotem naszych specjalnych stu- diów była armia rosyjska. Z pewnością znałyśmy w owym czasie organizację 125 tej armu lepiej od niejednego oficera sztabu austriackiego. Pamiętam, że znałam na pamięć dystynkcje wszystkich pułków armii rosyjskiej. O ile się nie mylę, byłyśmy pierwszym oddziałem kobiecym pomocniczej służby w wojsku jakiegokolwiek państwa. Na początku, w 1912 r. oddział liczył we Lwowie 60 kobiet. W Krakowie i za granicą oraz w Królestwie miałyśmy także zorganizowane oddziały strzelczyń. Górnej granicy wieku nie było i pamiętam, że jedna z pań liczyła ponad 60 lat. Została przyjęta głównie z uwagi na swój gorący patriotyzm i pracę w przeszłości. Kto by się jednak spodziewał po niej zamiłowania do spraw wojennych! Owa ocho- tniczka, a była nią Maria "Turzyma" - Wiśniewska, tak się zapaliła do .taktyki, która była wykładana na II kursie, że studiowała poważnie ten temat. Później, w czasie wojny, przekazywała pierwszorzędne informacje do sztabu I Brygady Legionów. Ze starszych pań należały m.in. do Związku: Maria Dulębianka, Odrzywolska i Szrenclowa. Nasza praca wywiadowcza rozpoczęła się niemal od chwili wejścia do Związku. Początkowo każda z nas otrzymywała zadanie zebrania informacji, dotyczących ludzi w różnych miastach polśkich zaboru rosyjskiego, na któ- rych można by liczyć w czasie wojny. Chodziło o sympatyków akcji i takich, którzy okazaliby także pomoc czynną, a więc przez ofiarowanie kwater, koni, oraz usług kurierskich i wywiadowczych. Wyjeżdżając na teren Króle- stwa strzelczynie zajmowały się także dokładnym wywiadem, co do stanu dróg bitych i żelaznych oraz urządzeń wojskowych w określonych rejonach. Zakonspirowane i zaszyfrowane archiwum tych wiadomości mieściło się we Lwowie i Krakowie. Szyfrowałam ja - we Lwowie, Leon Wasilewski i Maria Montwiłłowa - w Krakowie. Przypominam sobie zdarzenie, nie mające zre- sztą nic wspólnego z pracą wywiadowczą, kiedy szczęście wyratowało mnie z niemiłej sytuacji. W roku 1912 pojechałam ze Lwowa jako delegatka na zjazd Frakcji Rewolucyjnej PPS do Wilna. Był już kwiecień, ale śnieg wciąż jeszcze leżał wszędzie i po drodze pociąg zatrzymywał się dłużej niż zwykle na stacjach. Na dworcu w Wołoczyskach dostrzegłam agentów policyjnych. Doszłam do przekonania, że władze rosyjskie miały już informacje o mającym się odbyć zjeździe. Cieszyłam się w duchu z tego, że Piłsudski nie jechał na ten zjazd, a jednocześnie byłam niespokojna, czy mnie nie śledzą. Zdawało mi się, że ktoś mnie obserwuje. Żeby się upewnić, weszłam do urzędu pocztowego, wyjęłam pocztówkę z torebki i zaczęłam pisać. Człowiek, który szedł za mną, teraz oparty niedbale zaczął zaglądać mi przez ramię co piszę. Nie miałam już wątpliwości. Wyszłam więc jak najspokojniej na peron, kupiłam gazetę, a potem usiadłam w poczekalni. Siedziałam tam prawie godzinę, udając, że czytam; w rzeczywistości zastanawiałam się co robić. Podano pociąg; wsiadłam i szczęśliwie dojechałam do Wilna. Mowy nie było o udaniu się do hoteliku, który miałam wskazany. Ostatecznie postanowiłam pojechać do innego, w którym nigdy przedtem się nie zatrzymywałam; dopiero stamtąd skomunikowałam się z pp. Bakuna- 126 mi, którzy mogli ostrzec resztę delegatów o grożącym niebezpieczeństwie. W hotelu zamknęłam się w pokoju, pewna, że lada chwila usłyszę pukanie. Upłynęła godzina, policja nie nadchodziła. Wyszłam więc na ulicę, z zamia- rem dostania się do znajomego członka partii; szpicla także nie było widać. O przyczynach tego spokoju dowiedziałam się dopiero w mieszkaniu owego znajomego: prawie wszyscy delegaci na zjazd zostali już przedtem aresztowa- ni razem z kilkunastoma miejscowymi członkami PPS-Fr.R. Wśród areszto- wanych znaleźli się pp. Prystorowie. Trzeba więc było wracać jak najprędzej do zaboru austriackiego. Postanowiłam jednak spędzić tę noc w Wilnie, aby namyślić się jaką drogę wybrać. W hotelu, przy wejściu, zwrócił się do mnie sam właściciel, z przeprosinami, i prośbą o udanie się z paszportem na policję, bo zmuszają go do tego, jak tłumaczył zmieszany, nowe przepisy. Każdy kto przyjeżdża do Wilna z zagranicy i nocuje w hotelu, musi zgłaszać się w policji. To zdecydowało. Postanowiłam wyjechać natychmiast do Miń- ska, gdzie nikt na pewno mej twarzy nie znał. Dworzec wileński był pusty. Chmara agentów, która plątała się, kiedy przyjeżdżałam zniknęła. Jeden zaspany policjant nie zwrócił na mnie żadnej uwagi. Pociąg odchodził za kilka minut. Usiadłam w pustym przedziale, myśląc nad tym, w jaki sposób i gdzie wystarać się o konieczną przepustkę na przekroczenie granicy austriackiej. Pociąg ruszył, a mnie nic nie przychodziło do głowy. Na jakiejś stacji, gruba, niemłoda już kobieta weszła do mego przedziału, z całą masą zawi- niątek, paczek i tobołków. Żegnała ją z peronu przyjaciółka i do mych uszu dochodziły urywane części zdań: Nie zapomnij. . . pisz. . . szybko. . . - Nie bój się, nie zapomnę - odpowiedziała moja towarzyszka podróży. - A z Mińska przyślę ci szynkę. Wiesz jakie dobre szynki są w Mińsku! Nagle rozjaśniło mi się w głowie. Znalazłam rozwiązanie dla mego pro- blemu. Po przyjeździe do Mińska, poszłam od razu do hotelu i przespałam świetnie resztę nocy. Rankiem kupiłam dużą torbę, jaką wówczas nosili komiwojażerowie i obeszłam wszystkie wytwórnie wędlin, z każdej biorąc próbki. Czas był zameldować się na policję. Podając fałszywe nazwisko i równie fałszywy adres, zresztą zgodnie z paszportem, że zajmuję się sprzedażą wędlin i kiełbas, w związku z czym chciałabym dostać pozwolenie na przekroczenie granicy austriackiej. Otwo- rzyłam torbę. Wzrok policjanta spoczął z lubością na jej zawartości; nozdrza mu się rozdęły. - No, nie będzie trudności ze sprzedażą - odparł powoli - pociągając nosem z zadowoleniem. - Te kiełbasy pachną dobrze. - Jeszcze lepiej smakują - wtrąciłam szybko, wyjmując kilka z torby. Przy akompaniamencie mlaskania, przepustka została podpisana, bez ża- dnych pytań co do mojej osoby. Wyszłam na ulicę w posiadaniu imponują- cego pozwolenia, na mocy którego mogłam opuścić imperium jego carskiej mości w celach handlowych w Galicji. Ale nawet z tym dokumentem oba- 127 wiałam się przekroczyć granicę na jednej z głównych stacji; postanowiłam więc dojechać do małej stacyjki, z dala od jakiegokolwiek miasta, byle nie do Podwołoczysk. Jechałam na Radziwiłłów i Brody. Podróż końmi już ze stacji Kowel zajęła mi prawie cały dzień; jechałam powozem, zaprzężonym w dwa konie, ale droga była tak ciężka, tu i ówdzie w zaspach śniegu, a gdzie indziej oblodzona, że od czasu do czasu trzeba było iść pieszo. Na miejsce dotarłam o północy. Przemarznięta byłam do szpiku kości. Na stacji ciepło tak mnie oszołomiło, że gdy policja rozpoczęła sprawdza- nie dokumentów, musiałam walczyć ze snem, żeby nie usnąć. Przyszła kolej na mnie. Policjant wziął mój paszport i przepustkę i zapytał mnie o nazwisko. Już na końcu języka miałam swoje, prawdziwe, gdyż ku mej zgrozie, zapo- mniałam na śmierć nazwisko w paszporcie! Nastała chwila złowrogiej ciszy. Wszyscy dokoła patrzyli na mnie. - Pani nie pamięta swego nazwiska?! - krzyknął policjant. To mnie otrzeźwiło. Na usprawiedliwienie bąknęłam coś o senności i podałam nazwisko zawarte w paszporcie i na przepustce. Bez słowa ostem- plował przepustkę. Za kilka minut znalazłam się po stronie austriackiej. WYMARSZ KADRÓWKI - ZAJęCIE KIELC - ODDZIAŁ KURIEREK W lutym 1914 r. w swoim odczycie w Towarzystwie Geograficznym w Paryżu, Piłsudski powiedział między innymi: "Problem niepodległości Polski zostanie rozwiązany tylko wtedy, jeżeli Niemcy pobiją Rosję i z kolei sami zostaną pobi#i przez Francję. Naszym obowiązkiem jest uczynić wszystko dla osiągnięcia tego celu, w przeciwnym bowiem wypadku będziemy skazani na długą, niemal beznadziejną wal- kę... "* Już rok przedtem wypowiadał podobne myśli i licząc się z możliwością wojny przeprowadzał rozmowy z przedstawicielami austriackich władz woj- skowych i przygotowywał plany na przyszłość. W lipcu 1914 r. był przeko- nany, że wojna wybuchnie lada dzień. W związku z tym odwołał zamierzone wykłady w Krakowie i zaczął przygotowywać swe oddziały do mobilizacji. Piłsudski był realistą; widzia# rzeczy takimi jakimi są, bez żadnych upięk- szeń. Wojnę uważał za drogę do zdobycia przez Polskę niepodległości, a do każdego z państw zaborczych odnosił się w zależności od tego, jaką rolę mogło ono odegrać na tej drodze. Dla współdziałania trzeba było wybrać takiego partnera, z którym współpraca przyniosłaby największe korzyści Pol- sce. Spośród zaborców jedynie Austria dawała jaką taką gwarancję, że nie będzie przeciwstawiała się polskim aspiracjom wolnościowym. Przyczyny oparcia przygotowań wojskowych o Austrię podał Piłsudski w przemówieniu na zjeździe legionistów w Krakowie, w 1922 r. Przemówienie to potraktował jako sprawozdanie ze swych ówczesnych decyzji i działań, złożone wobec tych, którzy wtedy z nieograniczonym zaufaniem oddali się do jego dyspozycji. "Było dla mnie jasnym - mówił - że Polska będzie teatrem wojny pomię- dzy trzema zaborcami. Nie łudziłem się wcale, że zaborcy w stosunku do mych współpracowników będą posiadali znacznie większe prawa, znacznie większą moc i znacznie większe uznanie niż ja. Pod tym względem złudzeń sobie nie czyniłem i zaczynałem od zimnego rachunku własnej bezsilności. Panowie, jesteście żołnierzami, więc wiecie, co to jest poczucie bezsilności * Wacław Sieroszewski, Józef Pitsudski, Warszawa 1935, s. 31-32 129  wobec wroga, jakie to upokarzające, jakie to hańbiące, jak to robi człowieka niezdatnym do pracy... Rachunek robiłem w sposób następujący: polityka każda i praca jest oparta na prostej brutalnej zasadzie do ut des, gdzie robić trzeba wysiłki, ażeby zwyciężyć, i wówczas warte jest tylko to, co zwycięstwu pomaga, a bez wartości jest to, co ani ziębi, ani grzeje. Rachunek mój był taki: o Polskę się nie biją, więc wszystkie momenty polityczne dla wszystkich zaborców nie grają żadnej roli, a są chyba po prostu szkodliwe, bo zmusza- łyby do takich czy innych obietnic, do takich czy innych przeszkód, czy trudności. Z góry sobie powiedziałem, że to rachunek nadzwyczajnie zawo- dny. Do ut des. Więc cóż ja bezsilny dać mogę? By chcieć się wmieszać do wojny, trzeba reprezentować jakąś siłę, jakąś wartość, a wartości wszy- stkie były w rękach zaborców. Drugą rzeczą, którą na podstawie zimnego rachunku można było dać temu, czy innemu zaborcy, to pozyskać Polaków, będących na służbie u innego, no i disons le mot - zwyczajną pracę szpie- gowską. Lecz na to pójść nie chciałem, tu przeszkodą dla mnie było poczucie mojej osobistej bezwartości do takiej pracy i powiedziałem sobie: "nawet gdybym to dawał, to bym tego zrobić nie potrafił, więc cóż ja dać mogę?##. Oto pytanie, proszę panów, - i zdecydowałem się w tym wypadku dać to, co wydawało się najtrudniejszym, dać uzbrojone ramię żołnierza, który w dodatku zarobić sobie musi przez ciężki trud na miano żołnierza nie tylko u obcych, ale i u swoich. Droga najtrudniejsza, najbardziej wątpliwa i naj- bardziej niemiła dla wszystkich#zaborców. Wówczas zapytałem siebie, gdzie, u jakiego z zaborców ja mogę znaleźć warunki, aby zacząć wytwarzać siłę zbrojną w Polsce, która by też znaczyła na szali przy końcu wojny, gdy wojna wszystkich już zrobi słabymi, a nie wtedy, gdy wojna wszystkich jeszcze przemocą w stosunku do nas obdarza. W tym rachunku powiedziałem sobie z góry: jedynym krajem z państw zaborczych, gdzie ta robota rozpoczęta i rozwinięta być może, jest Austria. Mówię to zupełnie otwarcie, że gdybym wówczas na chwilę miał pewność, że u któregokolwiek z innych zaborców ta rzecz łatwiej robić się będzie, to bym do tego zaborcy pojechał, nie wahałbym się z niczym bez względu na to, czy byłby to nasz wschodni sąsiad, czy to nawet Niemiec. Wiedziałem bowiem dobrze, że trudności zbudowania siły zbrojnej, nawet najmniejszej, będą tak olbrzymie i tak wielkie, że ledwo przez nie przepchae się będzie można. Oto mój rachunek, który paru bardzo oddanym ludziom otwarcie powie- działem: Niemcy ze swoją żelazną organizacją, ze swoją wściekłą maszyną chwycą od razu wszystko, co jest zdatnym do wojny, cały materiał ludzki zostanie zużyty na cele wojny; powiedziałem sobie - Polakom tam nic innego nie zostanie, jak tylko być złym żołnierzem. Rachować i liczyć na jakąkol- wiek budowę tam byłoby, zdaniem moim, po prostu złudzeniem, nic stamtąd mieć nie mogę. Myśląc o Rosji, miałem z góry pewność, że próba tego rodzaju napotkać musi od razu na wielkie przeszkody, nie tylko moralno-państwowe, ale prze- 130 de wszystkim na wielkie przeszkody w wewnętrznym poczuciu siły państwa, siły i wartości w stosunku do swych poddanych. Toteż z góry przy rachowaniu liczyłem: ta rzecz nie może być zrobiona w Rosji, bo Rosja na to nie pójdzie. Została mi tylko Austria, najsłabsza, wobec tego najłatwiejsza do gada- nia, chociażby nawet metodą tzw. austriackiego gadania"*. Austria rozpoczęła rozmowy z Piłsudskim bez wielkiego entuzjazmu, tym bardziej że on, ze zwykłą sobie bezpośredniością, bez żadnych niedomówień, postawił sprawę j asno : chodzi mu tylko o interes Polski, a nie Austrii. W związku z tym nie może sprawy wolności Polski uczynić przedmiotem prze- targów. W tymże samym przemówieniu wyjaśniał dalej: "Proszę panów, rozmowy, które prowadziłem z przedstawicielami woj- skowych władz austriackich, sięgają bardzo dawnych czasów sprzed 1914 r., albowiem i oni byli w różnych ruchach i różnych koncepcjach, i ja miałem interes w tym, żeby o najrozmaitszych rzeczach także wiedzieć. Mogę panom śmiało i z zupełnym spokojem powtórzyć te dumne warunki, które postawi- łem przed 6 sierpnia: żądam od was tylko broni, nie możecie ze mną wejść w układy polityczne; możecie lub nie możecie polegać na mej odpowiedzial- ności, że was nie zdradzę, to jest rzecz wasza! Dajcie mi broni; pieniędzy od was nie chcę, będę żył z kraju, ze swej ojczyzny, żadnych politycznych warunków nie przyjmuję, bo i#wy ze mną w układy nie wchodzicie. Mogę panom powiedzieć, że mi wówczas grożono, między innymi, za- aresztowaniem wszystkich organizacji strzeleckich, jeżeli pod tym czy innym względem nie ustąpię, grożono mi natychmiastowym zamknięciem i zamknię- ciem wszystkich mych przyjaciół w obozie internowanych. Ja od tych wa- runków nie odstąpiłem i za to, moi panowie, wy, którzyście w początkach sierpnia wymaszerowali, mieliście tak wstrętną broń i mieliście tak wstrętne wyćkwipowanie". * * Z chwilą wybuchu wojny Austriacy znaleźli się w kłopotliwej sytuacji. Organizacje strzeleckie liczyły już kilkanaście tysięcy dobrze wyszkolcnych ludzi, co mogło stanowić zalążek przyszłej armii; ale niezależna armia pol- ska stałaby się bez wątpienia trudnym problemem politycznym. Z drugiej strony przezorność nakazywała nie zadrażniać stosunków Polaków od same- go początku wojny, która na pewno postawi monarchię wobec potrzeby ogromnych rezerw ludzkich. Piłsudski był już wtedy człowiekiem legendy, a nawet jego przeciwnicy nie odmawiali mu zdolności organizacyjnych, wielkiej wytrwałości i żelaznej woli. Austriacy musieli się liczyć i także z tym, że za Piłsudskim mogli pójść również Polacy w zaborze rosyjskim. Wobec takiego stanu rzeczy zdecydowali się na kompromis i choć niechęt- nie zgodzili się na warunki postawione przez niego, obiecując z czasem wyekwipować jego oddziały. Ta odpowiedź stwarzała podstawę do mobili- zacji Związku Strzeleckiego. * Pisma zbiorowe t. V, s. 267-268 ** Op. cit., t. V, s. 268-269. 131 W dniu 2 sierpnia Drużyny Strzeleckie zdecydowały się na całkowite zjednoczenie ze Związkiem Strzeleckim, pod komendą Piłsudskiego. 3 sier- pnia na krakowskim placu powystawowym, w tzw. Oleandrach przed frontem oddziałów obu organizacji Piłsudski zamienił orzełka na maciejówce, z Bur- hardt-Bukackim, który przyprowadził oddział drużyniaków. Z przeszkolo- nych już w obu organizacjach strzelców Piłsudski sformował pierwszą Kom- panię Kadrową, liczącą 144 ludzi, pod dowództwem Tadeusza Kasprzyckiego. Kompania ta miała pierwsza przekroczyć granice Królestwa Kongresowego i rozpocząć działania wojenne. W swym przemówieniu do Kompanii powie- dział : "Żołnierze !. . . Spotkał was ten zaszczyt niezmierny, że pierwsi pójdziecie do Królestwa i przestąpicie granice rosyjskiego zaboru, jako czołowa kolu- mna wojska polskiego, idącego walczyć za oswobodzenie ojczyzny. Wszyscy jesteście równi wobec ofiar, jakie ponieść macie. Wszyscy jesteście żołnierza- mi. Nie naznaczam szarż, każę tylko doświadczeńszym wśród was pełnić funkcje dowódców. Szarże uzyskacie w bitwach. Każdy z was może zostać oficerem, jak równie każdy oficer może znów zejść do szeregowców, czego oby nie było... Patrzę na was, jako na kadry, z których rozwinąć się ma przyszła armia polska, i pozdrawiam was, jako pierwszą kadrową kompa- " * nię. Piłsudski stojąc na stanowisku, że wojsko jest wykonawcą woli rządu narodowego dążył do oparcia się na społeczeństwie polskim w Królestwie i wyłonionym przez nie rządzie. Mnie i p. Wandzie Wasilewskiej polecił udać się przez front do Warszawy do R. Dmowskiego, do czego nie doszło; z misją tą posłał Piłsudski harcerza Małkowskiego, który widział się z Dmo- wskim, ale wrócił z niczym, a później opuścił Legiony. Piłsudski nie lubił mówić o tej nieudanej próbie. Dążenie do powstania w Warszawie rządu narodowego miało na celu uniezależnienie akcji niepodległościowej od Austru i galicyjskich stronnictw politycznych. 12 sierpnia ukazała się odezwa, wzywająca Polaków do "sku- pienia się pod władzą, powstałego w Warszawie rządu narodowego i podpo- rządkowanie się rozporządzeniom Komendanta polskieh sił wojskowych Jó- zefa Pitsudskiego". Piłsudski sam wydał odezwę na wkroczenie wojsk pol- skich do Królestwa, która głosiła: "Wybiła godzina rozstrzygająca! Polska przestała być niewolnicą i sama chce stanowić o swoim losie, sama chce budować swoją przyszłość, rzucając na szalę wypadków własną siłę orężną. Kadry armii polskiej wkroczyły na ziemię Królestwa Polskiego, zajmując ją na rzecz jej właściwego, istotnego, jedynego gospodarza - Ludu Polskiego, który ją swą krwawicą użyźnił i wzbogacił. Zajmują ją w imieniu Władzy Naczelnej,-Rządu Narodowego..."** * Op. cit., t. IV, s. 8. ** Op. cit., t. IV, s. 8, 9. 132  Dla Piłsudskiego była to jedna z najszczęśliwszych chwil w życiu. Mając lat czterdzieści siedem, doczekał się tego momentu, kiedy sny jego młodości stały się rzeczywistością. Stworzył wojsko polskie do walki z Rosją. Sam stał na czele tego wojska. Droga w przysżłość, choć zakryta burzą wojny, nareszcie była prosta. Kadrówka, poprzedzana przez patrol kawalerii, przekroczyła granice Kró- lestwa, rankiem szóstego sierpnia. Plan przewidywał, że Piłsudski, który wyruszył za kadrówką, ze swym oddziałem ma osiągnąć Jędrzejów i stamtąd współdziałać z kawalerią austriacką w kierunku na Kielce. "Wiedziałem dobrze - pisał Piłsudski później, - że jestem obserwowany przez oczy nie- chętne, które zamierzały wydać sąd surowy o mnie i moich żołnierzach". To przekonanie odnosiło się zarówno do społeczeństwa polskiego, w którym panował "brak zaufania do wszystkiego, co jest polskie i głęboka wiara we wszystko to, co nie polskie" jak i do obcych wojskowych. "Z góry przypu- szczać należało - pisał Piłsudski, - że stosunek do nas jako do formacji ochotniczej o charakterze milicyjnym, będzie polegał ze strony wojsk au- striackich i niemieckich armii stałych o wiekowych tradycjach, na głębokim niezaufaniu do naszej wartości żołnierskiej". Trzeba przyznać, że pozory zewnętrzne usprawiedliwiały odnoszenie się przez oficerów zawodowych do spotykanych oddziałów strzeleckich tak, jakby były jakimiś formacjami par- tyzaxxckimi. Jakże nędzny obraz przedstawiali wtedy Strzelcy. Całe uzbroje- nie stanowiły przestarzałe Werndle, amunicję musiano nosić w kieszeni; nie było karabinów maszynowych ani artyleru, telefonów, ani kuchni polowych. Umundurowanie było doraźne i niejednolite. Ale ani trudności, ani braki nie osłabiły ich ducha. Wiara we własne siły dawała im poczucie mocy i pewność siebie. Znalazła też wyraz w bujnej pieśni legionowej. Wśród żołnierzy rozbrzmiewał zawsze gwar, śmiech i śpiewy: "Takie wesołe wojsko", mówiła chłopka o strzelcach, przeciwstawia- jąc ich "naszemu" wojsku, to jest oddziałom rosyjskim. "Kiedy przypomnę sobie nasz ówczesny stan ducha, - pisał Piłsudski - to obok ideałów polity- cznych znajdę w nim na dnie zaciekłą wewnętrzną ambicję. Pomimo że byliśmy samotni, że była nas garstka, okazać chcieliśmy się godnymi wielkiej przeszłości polskiej. . . Staraliśmy się dowieść swemu otoczeniu i światu, że sami potrafimy zrobić z siebie dobrych żołnierzy."* Toteż kiedy w Jędrzejowie Piłsudski dostrzegł lekceważący stosunek ofi- cerów austriackich do bojowej wartości Strzelców, postanowił nie dopuścić do tego, aby kawaleria austriacka ich prześcignęła w zajęciu Kielc. Plan został w czyn wprowadzony. Strzeleckie oddziały awangardowe weszły do Kielc pierwsze. Austriacka kawaleria zjawiła się dopiero później. Decyzja była śmiała i pełna ryzyka, bo niepowodzenie groziło poważnymi konsek- wencjami. "Znając wygórowane ambicje strzelców bałem się ogromnie- pisał Piłsudski - bym pierwszymi niepowodzeniami tych ich ambicji nie tylko * Op. cit., t. VI, s. 63 133 nie uraził, ale gorzej jeszeze - nie zabił w nich wiary w siebie jako żołnierzy, a niepowodzenia można mieć łatwo przy ogromnie niskim stanie naszego technicznego uzbroj enia i wyćk#ripowania". * W tym pierwszym, okresie jednym z ważnych problemów, które wyma- gały od Piłsudskiego nieustannego napięcia wysiłków było wytworzenie dy- scypliny i koleżeństwa w oddziałach. Było to wojsko złożone z ochotników, pochodzących z różnych warstw społecznych, różnych dzielnie Polski, z ludzi o bardzo zróżniczkowanych światopoglądach. Kadrę stanowili strzelcy, #vywo- dzący się z dwu różnych organizacji, a wszyscy razem hyli żołnierzami, którzy nie przeszli przez normalną szkołę rygorów koszarowych. Szybko natomiast wyrosła rywalizacja między kawalerią i piechotą. Kawa- leria patrzyła z góry na piechotę; piechota naigrawała się z kawaleru. Ale w rzeczywistości prawie każdy wolałby być kawalerzystą. Wyraziło się w tym bardzo polskie zamiłowanie do brawury i szezególny sentyment cio konia. Piłsudski choć miał uznanie dla pracy bojowej kawalerzystów i duży senty- ment dla Beliniaków, upominał zawsze, że sercem armii jest piechota, a nie kawaleria. Sytuac ę komplikowały dodatkowo ciągłe zadrażnienia na wszyst- kich szezeblach z austriackimi wojskowymi. Strzelcy od początku odnosili się niechętnie do Austriaków. Ale w miarę, jak ujawniały się słabe strony tej armii na froncie nietifność przerodziła się w lekceważenie. Aby w tych warunkach rozwiązać sprawę dyscypliny, trzeba było nie tylko umiejętności, ale przede wszystkim autorytetu i serca. Stosunki wzajemne Piłsudskiego i jego żołnierzy oparte były nie na ślepej dyscyplinie wojskowej, ale na miłości i zaufaniu. On nazywał ich "moi chłopcy" )ub "dzieci", z ich strony głębokie przy- wiązanie wyrażało się w czułym nazywaniu go "Dziadkiem". Piłsudski był w służbie niesłychanie wymagający; żądał od żołnierzy przede wszystkim odwagi i inicjatywy. Jednak oszezędzał ich jak mógł i chronił przed zakusami i szykanami austriackich oficerów. W polu dzielił z nimi wszystkie niebezpie- czeństwa i trudy. Dostępny dla każdego, zawsze gotowy był do wysłuchania żalów, służąc radą i dzielił ich troski osobiste i radość. Był razem z nimi; jadł to co oni jedli, odwiedzał ich w szpitalu. Z tego stosunku zrodziła się szezególnego rodzaju demokracja żołnier5ka, swoisty bardzo esprit de corps jednoczący znacznie silniej od zwykłej dyscy- pliny wojskowej. Piłsudski kochał swoich żołnierzy i rozumiał ich doskonale, #vezuwał się w ich nastrojc;. Wiedział zawsze kiedy panowało wśród nich zniechęcenie, a kiedy nastrój dodatni; kiedy mógł żądać jeszeze dalszveh wysiłków, a kiedy musiał folgować. Nie było też żołnierza, który by nie oddał żvcia za swego Komendanta. Bez tradycji wojskowej, bez zawodowych oficerów i podoficerów, źle wyć- * Op. cit., t. VI, s. 65 134 kwipowani, dokonywali czynów wojennych, które swym heroizmem wzbu- dzały podziw niechętnych Austriaków i bitnych Niemców. Piłsudski osiągnął tę doskonałą współpracę, o której pisał w ten sposób: "Nigdy nie zapomnę, jak jeden z oficerów, który z obowiązku służbowego nas obserwował, mówił mi, że w sztabie armii austriackiej nigdy nie przypuszczano, by oddziały nasze okazaly się zdolne do takiego marszu. . . Toteż marsz nasz był dla władz austriackich niespodzianką". * " Z moich żołnierzy byłem dumny, albowiem mogłem zrobić z nimi wszy- stko, co chciałem. Mogłem po skończonym odwrocie#spokojnie dać zaraz rozkaz marszu naprzód. Gdy komenda austriacka zwróciła się do mnie z prośbą, abym moich żołnierzy naprzód prowadził dlatego, że nikt z regula- rnej armii naprzód już iść nie chciał, byłem jedynym, który z kilku batalio- nami śmiało poszedł szukać nowego kontaktu z nieprzyjacielem. A za mną poszli moi dumni chłopcy, dumni, że tak wielką wartość żołnierską posiedli, poszli ze śpiewem, pogardę rzucając austriackiemu otoczeniu". * * Wkroczenie Piłsudskiego na czele polskiego wojska do Królestwa i roz- poczęcie wojny z Rosją wywołało w polskich kołach politycznych Rosji i Austrii ogromne poruszenie. Wojna między Rosją a Niemcami i Austrią stawiała Polaków przed alternatywą albo konieczności walki przeciw sobie w armiach zaborczych na rzecz ich interesów, albo tworzenie własnego woj- ska. Masy społeczeństwa w Królestwie pod wpływem Narodowej Demokracji z Romanem Dmowskim na czele stanęły na stanowisku absolutnego poparcia Rosji, ulegając nawoływaniom do jednoczenia się Słowian przeciw Germa- nom. Wielki Książę Mikołaj Mikołajewicz, wódz naczelny wojsk rosyjskich, reagując na wystąpienie "Sokołów" w Galicji, jak określono Strzelców, wy- dał proklamację, w której zapowiedział uznanie prawa Polski do samorządu, własnego języka i wolności religijnej. Cztery partie polityczne razem z Na- rodową Demokracją, przyjęły te proklamacje z entuzjazmem, a dwa z nich wydały deklarację zapewniającą o absolutnym poparciu wysiłku wojennego. Wywoływało to z kolei reakcję części społeczeństwa, ujawniając istniejące w społeczeństwie rozbieżności. Oto co pisze kurierka I Brygady, p. Irena Wasiutyńska: "Warszawa, 8 września 1914 r. Strasznym jesteś miastem #VVarszawo! Po entuzjazmie Kra- kowa i Kielc, po serdecznym przyjęciu nas kurierek w Suchedniowie, przy- szedł Radom - smutne miasto - miasto panicznego strachu. . . Pod Lublinem paniczny strach dziedziców i pierwsze gazety warszawskie z dziękczynnym adresem dla Mikołaja Mikołajewicza, i podpisy ty,lu, tylu znajomych... I wreszcie Warszawa - Warszawa, która obsypuje gwardię kwiatami i podpisała dziękczynny adres!!! Czemu te wszystkie baby obsługują moskie- wskie szpitale? Czy będą kiedyś obsługiwały polskie?... Przyjemnie jest prze- cie nie tylko uzasadniać, ale jeszcze apoteozować bezpieczną i leniwą bez- * Op. cit., t. VI, s. fi5. ** Op. cit., t. VI, s. 68. 135 czynność? Po co wzbudzać w ludziach wiarę we własne siły? Po co ich budzić? Może i tak dostanie się na jaki ochłap?".* Ten nastrój ugodowy w społeczeństwie polskim w zaborze rosyjskim podchwyciły pisma francuskie, chwaląc, że wszyscy Polacy zgodnie współpra- cują z Moskalami. Po otrzymaniu tych wiadomości od kurierki Ireny Wasiutyńskiej i wia- domości z Paryża, w październiku Piłsudski wysłał Romana Żelińskiego z rozkazem rozpoczęcia akcji dywersyjnej na tyłach armu rosyjskiej. To zadanie miały wykonać następujące organizacje: PPS-Fr.R., Strzelcy i POW. W następstwie wkroczenia Strzelców do Królestwa stronnictwa galicyjskie powołały w Krakowie Naczelny Komitet Narodowy. Na podstawie porozu- mienia z rządem wiedeńskim miały powstać Legiony Polskie pod dowódz- twem austriackim. Oddziały Piłsudskiego miały się stać pierwszym ieh puł- kiem. Piłsudski był zmuszony pójść na ten kompromis. W ciągu kilku tygodni od wyjścia kadrówki w pole napłynęło do Legio- nów tysiące ochotników. Z czasem wydawano im dobrą broń i przyzwoite umundurowanie. W Wiedniu przygotowano manifest cesarski, wzywający Polaków do wstępowania do oddziałów polskich pod dowództwem austria- ckim, i obiecujący utworzenie w przyszłości Królestwa Polskiego. Sprzeciw ze strony Węgier, które obawiały się zachwiania ich wpływów w wypadku zjednoczenia Galicji i Królestwa w ramach dualistycznej monarchu udaremnił ogłoszenie tego manifestu. W tym czasie pracowałam z Gustawem Daniłowskim w biurze prasowym. Biuro nasze mieściło się w budynku opuszczonym przez Rosjan w takim pośpiechu, że jeden z urzędników rosyjskich zostawił nawet czapkę urzędową na kołku. Po zajęciu przez nas budynku chciałam wyrzucić ten rekwizyt władzy zaborczej. Ale Daniłowski zatrzymał czapkę "na szczęście". Istotnie spełniła ona taką rolę, kiedy z kołei losów wojennych my musieliśmy w pośpiechu opuszczać ten budynek. Pierwsze wiadomości o tej nagłej zmianie sytuacji przyniósł nam woźny z biura, wpadając jak bomba z krzykiem, że Rosjanie są w mieście. Prawie natychmiast usłyszeliśmy salwę i kopyta końskie na ulicy. Przez chwilę zasta- nawialiśmy się co robić, czy próbować przedrzeć się do stacji kolejowej, której nasze oddziały będą z pewnością broniły, czy też przeczekać w biurze całą burzę. Daniłowski jednak rozstrzygnął sprawę w ten sposób, że porwał ową czapkę rosyjską z kołka, wsadził ją na głowę i wypadliśmy na ulicę. Na widok żołnierzy rosyjskich wziął mnie pod rękę i z taką nonszalancją na jaką było nas stać, zaczęliśmy iść w stronę dworca. Odgłosy walki docho- dziły ze wszystkich stron. Żołnierze rosyjscy przepuszczali nas bez żadnych pytań, dzięki czapce Daniłowskiego. *Wierna Służóa. Wspomnienia uczestniczek walk o niepodlegtość 1910--1915. Warszawa 1927, s. 204-210. Urywki z pamiętnika z 8, 20 i 25 września 1414. 136 Po pewnym czasie dotarliśmy w pobliże dworca. Tam nasi żołnierze, byli już gotowi do stawienia czynnego oporu oddziałom rosyjskim. Nagle zoba- czyłam strzelców w okopie i wycelowane na nas karabiny. Poznałam jednego z nich, był to "Stary", Adam Skwarczyński, znajomy ze Lwowa. W ostatniej chwili zerwałam Daniłowskiemu czapkę z głowy, zanim strzelcy zdążyli przy- witać nas strzałami. Walka trwała jeszcze parę godzin, ale wobec przeważających sił nieprzy- jaciela, Sosnkowski musiał wycofać się z miasta. W zupełnym porządku i prawie bez strat nasze oddziały dotarły pod Jędrzejów. Daniłowski przyłączył się do wymaszerowujących Strzelców. Ja zostałam sama na ulicy. Nie wie- działam, co mam ze sobą robić. Byłam tak zwana nielegalna, czyli posiada- jąca fałszywe dokumenty, więc do hotelu iść nie mogłam. Moja dotychcza- sowa kwatera przy biurze była oczywiście już zlikwidowana. Miasto wyglą- dało jak umarłe, ulice puste, bramy domów zaryglowane. Tylko w oknach widać było twarze mieszkańców Kielc, przypatrujących się wymaszerowują- cym oddziałom strzeleckim. Szłam pustymi ulicami, zastanawiając się co począć dalej. Nagle jakieś drzwi się otworzyły i poczciwie wyglądająca ko- bieta zaprosiła, abym weszła do pokoju. Ku mojej więlkiej radości zobaczy- łam tam naszą Strzelczynię ze Lwowa, która dowiedziawszy się, że nie mam gdzie nocować podała mi adresy sympatyzujących z nami rodzin. Wkrótce znalazłam gościnę u miłych ludzi, którzy nie zawahali się przed ryzykiem przyjęcia osoby "nielegalnej". Takich niewielu, niestety, było w Kielcach. Wspominałam tego wieczora, gawędząc z moimi gospodarzami tak niedawne wkroczenie oddziałów strzeleckich do miasta. Ludność Kielc przyglądała się nam z ciekawością, ale na ogół obojętnie. Nie było jeszcze w społeczeństwie wiele zrozumienia dla idei niepodległości i własnego wojska. Entuzjastycznie przywitało nas tylko kilkanaście rodzin. Oprócz p. Kossuthowej i jej córek, które udzieliły mi schronienia, poznałam wówczas pp. Filipkowskich, rodzi- ców kurierki-drużyniaczki, którzy ofiarnie opiekowali się Strzelcami. Kilka następnych dni było najcięższymi w mym życiu. Żadne wiarygodne wiadomości nie docierały, ale za to krążyło mnóstwo potwornych plotek. Donoszono, że Rosjanie znieśli zupełnie oddziały polskie i austriackie. Ko- bieta, u której właścicielka mieszkania, p. Kossuthowa kupowała ser na targu powiedziała jej, że kawaleria rosyjska rozbiła w puch Strzelców. Mó- wiono, że Piłsudski zginął w walce. Wiadomości te miał zakomunikować jej kuzyn. Tę samą historię usłyszałam od zamiatacza ulic. Jego źródłem infor- macji był rzekomo jeden ze Strzelców. Potwierdził ją znajomy ksiądz, któ- rego p. Kossuthowa uważała za człowieka prawdomównego. Natomiast ktoś inny słyszał, że Piłsudski nie zginął, a tylko dostał się do niewoli. Jeden z panów nawet widział przewrócony na szosie samochód, którym Piłsudski wracał z Krakowa. Niemal tydzień przeszedł wśród takich wiadomości. Nagle, jednego ran- ka, służąca w domu, w którym mieszkałam, wbiegła do mego pokoju z radosną wieścią, że Kozacy opuścili miasto. Wycofali się o świcie zostawiając 137 zapasy broni i tabory. Kilka godzin później wrócili Austriacy, a potem nasze oddziały. Dowiedziałam się wtedy jak przesadne były wiadomości, które do nas dochodziły. Okazało się, że żadnej bitwy nie było. Samochód rzeczywiście został na szosie, ale tylko dlatego, że się zepsuł. Jechał nim między innymi Kazimierz Możdżen, jeden ze starych bojowców. Tyle o plotkach i strachu co ma wielkie ocz. Kilka następnych tygodni upłynęło na pracy organizacyjnej oddziałów, przerwanej wejściem wojsk rosyjskich. Osłonę tego odcinka linu frontu stanowili Beliniacy i nasz Oddział Wywiadowczy. "Belina dokazywał po prostu cudów - pisał o tym Piłsud- ski - biedni ułani na siodłach zdatnych do spacerów, niewytrenowani do dłuższych marszów, zajeżdżali konie, siedzenia zbijali na kotlety; uzbro- jeni w długie#, niezdatne do konnej służby karabiny, które do krwi roz- dzierały im plecy, a jednak patrolowali wytrwale, robiąc niekiedy po 60= 80 km dziennie w różnych kierunkach. Na podstawie moich danych, ka- waleria rosyjska była wprawdzie szeroko rozrzucona nad Pilicą, robiła wy- wiady na południe i wschód, ale wywiad mój napotykał ciągle na jeden i ten sam pułk. Sam więc byłem spokojny, ale swego otoczenia uspokoić nie mogłem. Te głupie pogłoski o masach kawaleru robiły swoje... stan nerwowy otoczenia udzielał się niewielkiej załodze Kielc, ba sięgał dalej aż do bram Krakowa".* Pomiędzy Beliniakami był Sieroszewski, późniejszy Prezes Polskiej Aka- demii Literatury w wolnej Polsce. Przez okres Legionów służył jako zwykły ułan, mimo swych lat pięćdziesięciu. Piłsudski w pierwszych latach istnienia Związku Strzeleckiego był przeci- wnikiem przyjmowania kobiet do Związku. Bał się, jak twierdził, w pierw- szych latach uśmieszenia tak na razie niepopularnej organizacji. Obiecał literatce "Turzymie"-Wiśniewskiej i mnie, że w odpowiednim czasie zwróci się du nas o pomoc w organizowaniu kobiecych oddziałów strzeleckich.- Przyrzeczenia dotrzymał. W jesieni 1911 r. miałyśmy możność zorganizowa- nia się. Komendantem Oddziału Kobiecego we Lwowie został ob. Krynicki, ' y". otem ob. Kawiński a na koniec Adam Skwarcz ński seudonim "Star Jednocześnie zorganizowały się Strzelczynie w Krakowie i za granicą. Dru- żyny Strzeleckie Kobiece zorganizowane były o rok wcześniej. Programy wykładów były prawie identyczne. Do wojny 1914 r. kurs wojskowy trwał w Strzelcu Kobiecym dwa lata. Wykłady miałyśmy trzy razy w tygodniu po dwie godziny. Cwiczenia w terenie odbywały się na wiosnę i w jesieni w dni świąteczne. Gdy byłyśmy już zorganizowane, na zebranie przedstawicielek sekcji przyszedł Józef Pił- sudski. Pó omówieniu szeregu spraw bieżących, powiedział: "Uważam, że * Pisma zbiorowe, t. IV, s. 358. 138 kobiety nadają się do każdej pracy pomocniczej w wojsku, przed frontem i na tyłach armii. Przemyślałem te sprawy i uważam, że praca w formacjach ściśle wojskowych nie nadaje się dla kobiet, ale gdzie indziej na tyłach armii do każdej mogą być użyte". Wykłady odbywały się kilka razy w tygodniu. Na program składały się: nauka o broniach, pistolecie Mausera, pistolecie Browninga, karabinie; obchodzenie się znateriałami wybuchowymi: dynamitem i ekrazytem, składa- nie i rozbieranie bomb, robienie szkiców terenowych, czytanie map oraz korygowanie map w terenie. Uczono nas prania paszportów tj. wywabiania pieczęci i podpisów sposobami chemicznymi. Na pierwszym kursie wykładano jeszeze sygnalizację; były też wykłady sanitarne, obejmujące ratownictwo i pielęgniarstwo chirurgiczne, strzelanie, gimnastyka oraz organizacje i dyslo- kacje wojska rosyjskiego. Na kursie drugiego roku wykładano geografię militarną, musztrę, organizację intendentury, technikę dywersyjną, obronę miast, taktykę i zagadnienia ogólnowojskowe. W pierwszym okresie kurierki I Brygady dostarczały wiadomości o nie- przyjacielu z najrozmaitszych miejscowości na lewym brzegu Wisły, gdzie znajdowałn się nasze wojsko i gdzie rozrzucona była kawaleria rosyjska. Zadanie ich polegało na tym, aby tych wiadomości zebrać jak najwięcej i w jak najkrótszym czasie dostarezyć je komendantowi Oddziału Wywiadow- czego ob. Światopełkowi Jaworowskiemu, bacząc wyraźnie na to, aby ani jeden numerek zapamiętanych pułków rosyjskich nie dostał się do rąk tzw. sprzymierzeńców. Jedna z kurierek powracając do ocłdziału została areszto- wana przez Niemców i trzymana w więzieniu przez miesiąc. Zmuszali ją do oddania raportu, ale go nie oddała. Gdy następnie I Brygada utI-aciła prawo do samodzielnych ruchów, Od- dział Kuriersko-Wywiacfowczy zreformowano. Był to okres konsolidacji stronnictw niepodległościowych po obu stronach frontu i rozrost Polskiej Organizacji Wojskowej na terenie zajmowanym przez Moskali. Wobec zwar- tej linii bojowej i utrudnionego przedostawania się przez front osób cywil- nyćh, wszelka łączność z Warszawą została przerwana. Wówezas łączność tę nawiązały kurierki Oddziału Wywiadowczego; sięgały aż po Mińsk i Odes- sę. Wracając do swego oddziału przez front przewoziły raporty wywiadow- eze, przygotowane przez POW oraz wiadomości polityczne od organizacji niepodległościowych. Praca ich moralnie była bardzo uciążliwa, gdyż praco- wały wśród obojętności społeczeństwa. Otrzymywały wyżywienie żołnierskie i ubranie, czasem, gdy nie miały osobistych pieniędzy, otrzymywały pieniądze na drobne wydatki. Wyliczały się z pieniędzy branych na podróże. Pracowały ofiarnie i bezinteresownie. Na jednej z odpraw w 1915 r. w Zagórzu, gdzie Oddział był stacjonowany w mieszkaniu pp. Wrzosków, #iłsudski powiedział: "Strasznym jest dla każ- dego żołnierza moment pierwszego boju. Wy nie znacie tego uczucia. Ale chłopcy idą ramię przy ramieniu w otwarty bój, są między swymi, a wy idziecie samotne, wśród obcych wam ludzi i narażacie się na cięższą niż 139 żołnierska śmierć. I nigdy nie zaznacie radości jaką daje wielkie, masowe zwycięstwo". * Piłsudski do ostatniej chwili swego życia był przeciwnikiem pracy kobiet na froncie. Piłsudski otrzymywał pieniądze na prowadzenie swojej roboty wywiado- wczo-kurierskiej z Komitetu Obrony Narodowej (KON), powstałego na te- renie amerykańskim i będącego odpowiednikiem Komisji Tymczasowej Skonfederowanych Stronnictw Niepodległościowych w Kraju. Dotychczas mam list Piłsudskiego, w którym, o znaczeniu tej pracy pisał następująco: "Pamiętajcie, że praca wasza polega na zbieraniu wiadomości niejako w stanie surowym. Sztab je zanalizuje i wybierze, co trzeba. Nie martwcie się tym, że czasem wyniki waszej pracy będą wydawały się wam błahe. Naj- mniejszy szczegół, na oko bez wartości, może się przydać, może odegrać wielką rolę w przygotowaniu planu". Wiadomości te o terenie, zbierane od roku 1908 przez ZWC i przez PPS Fr.R., a potem przez Strzelczynie i Strzelców przydały się po wybuchu pierwszej wojny światowej Oddziałowi Wywiadowczemu I Brygady w 1914 r. Wykorzystywano wtedy adresy i inne dane dla orientowania się kurierów w terenie. Gdy Oddziały I Brygady wycofały się z Kielc, tekę z tymi materiałami powierzono ob. Romanowi Starzyńskiemu i mnie. Dostaliśmy rozkaz spalenia dokumentów w razie, gdyby pociąg ewakuacyjny, którym wycofywaliśmy się z Kielc został napadnięty. Dotarliśmy szczęśliwie do Krakowa. Dokumenty ocalały. Po wycofaniu się z Kielc objęłam komendę nad oddziałem kobiecym, z rąk Kazimierza Sawickiego. Kurierki podróżowały bez przerwy między sztaMem a Moskwą, Warszawą, Kijowem, Odessą i szeregiem innych miast, służąc w tej pracy jedynie Pił- sudskiemu i sprawie, którą on reprezentował. Piłsudski pochwałami wyróżniał ich pracę wywiadowczą, podkreślając, że oddałyśmy wielkie usługi, dzięki zupełnemu poświęceniu i wytrwałości w działaniach. *Wierna służba. Wspomnienia uczestniczek walk o niepodlegtość,191l#1915. Warszawa 1427, s. 3. 140 Z ARMII DANKLA DO KRAKOWA - POW - TARCIA Z NKN - ZA KRATAMI PAWIAKA Wczesna jesień 1914 r. przyniosła Piłsudskiemu wiele rozczarowań i nie- powodzeń zarówno wojskowych, jak i politycznych. Armia austriacka nie odznaczała się specjalnymi zaletami bojowymi, a wsparcie niemieckie okaza- ło się niewystarczające do przeprowadzenia skutecznej kontrofensywy. Ro- sjanie szli naprzód bez przerwy, stwarzając wrażenie, jakiejś niezwyciężalnej siły. Wywołało to u wrogów i u aliantów fałszywą ocenę wartości armii carskiej i możliwości wojennych Rosji. Dowódca oddziałów austriackich w Kielcach, ulegając nieścisłym danym o koncentracji nieprzyjaciela, dał rozkaz odwrotu. Piłsudski stłumił oburze- nie na tę decyzję opuszczenia miasta bez walki. Był nią poruszony, tym bardziej że w Kielcach dokonywane było wyćkwipowanie jego oddziałów. Niemcy i Austriacy wychodzili w pole doskonale wyposażeni. Strzelcy sami musieli myśleć o mundurach, płaszczach, butach, siodłach i szeregu innych rzeczy. Ale innego wyjścia nie było; rozkaz musiał być wykonany. Trudności piętrzyły się wszędzie. Stwarzali je nie tylko Austriacy. Wię- kszość Polaków w Królestwie wcale nie zdradzała chęci poparcia Piłsudskie- go. NKN opierał swoją politykę na koncepcji polsko-austriackiej, a w jego organach byli ludzie, którzy poprzednio po prostu wysługiwali się Austria- kom. Stosunki Piłsudskiego z naczelnym dowództwem austriackim nie były zbyt przyjazne. Nie ufano mu, a na początku wojny patrzono na niego z góry. Kiedy wysunął projekt marszu na Sosnowiec i Częstochowę, ważne centra przemysłowe, gdzie Strzelcy spotkaliby się z masowym poparciem ze strony robotników, nastąpiła odmowa. Jasne było, że Austriacy tolerują Legiony jedynie ze względu na ich przydatność bojową, ale nie myślą nic uczynić dla Polski. Przez całą jesień 1914 r. armia austriacka doznawała niepowodzeń za niepowodzeniami. Po wycofaniu się z Kielc, oddziały Piłsudskiego prowadzi- ły akcję opóźniającą i mimo przeważających sił niepxzyjaciela na lewym brzegu Wisły walczyły z tak znakomitymi rezultatami, że Austriacy nie skąpili pochwał. Te kilkudniowe walki dały żołnierzom pewność siebie i wiarę w swoj e możliwości. 141 W początkach października Austri#tc,# rc#zpurzęli nową ofensywę w kieru- nku północnym, na Warszawę. Piłsudski dał rozkaz POW wejścia do akcji partyzanckiej przeciw siłom rosyjskim - zadanie, z którego POW pod do- wództwem Tadeusza Żulińskiego wywiązała się jak najlepiej. Sam Piłsudski z sześcioma batalionami piechoty i szwadronem kawalerii zajął pozycje pod Dęblinem i potrafił je utrzymać, mimo potężnego ognia z fortecy dęblińskiej. Wobec ogólnej sytuacji na froncie dowódca armii, generał Dankel, dał roz- kaz opuszczenia pozycji. Decyzja ta przyniosła Piłsudskiemu pewne trudno- ści. Jak dotąd, walki polegały jedynie na akcjach opóźniających i ciągłym cofaniu się, a sztab austriacki nie zawsze informował go o sytuacji ogólnej, ruchach nieprzyjaciela i o swoich planach. I tym razem nie ujawnił kierunku odwrotu. Piłsudski był przekonany, że wycofanie nastąpi w kierunku na Kraków, w związku z czym skierował tabory swoich oddziałów do tego miasta. "Tam, myślałem, - pisał później - zebrani razem z chorymi, rekonwale- scentami i maruderami wszelkiego rodzaju, staniemy w obronie naszej bazy, skądeśmy na wojenkę wyszli. Tam nawet nieszczęśliwy koniec naszej próby stworzenia żołnierza polskiego będzie miał odpowiedni scenariusz historycz- ny"*. Ale kolumny wycofującego się na południe wojska skręciły nagle na zachód, w kierunku na Dąbrowę. Szosy były zatłoczone taborami, artylerią, kawalerią i piechotą. Planowany odwrót zamienił się niemal w ucieczkę, w czasie której oddziały Piłsudskiego z wielkim trudem mogły trzymać się razem. Dowódca brygady austriackiej, idącej w tyle miał pretensję do Pił- sudskiego o zatarasowanie drogi, grożąc meldunkiem do naczelnego dowódz- twa. Z Czechami, którzy szli w przodzie, dochodziło niemal do bójek. Przed Wolbromiem powstał zator tak wielki, że Piłsudski zatrzymał swoje oddziały, czekając aż cały ten chaos przewali się wąską drogą, poza miasteczko. Zapadł zimny wieczór listopadowy. Legioniści rozpalili ogniska, piekli kartofle, pili herbatę. Maszerujące w pośpiechu oddziały austriackie patrzyły na żartują- cych z nich Polaków jak na wariatów. Jeden Piłsudski milczał, borykając się z myślami i pracując nad powzięciem decyzji. Obawa, że Austriacy wycofają się z Królestwa, a on ze swymi oddziałami będzie musiał walczyć w obronie Austrii i poza ziemiami polskimi nie dawała mu spokoju. Niech oni, pisał później, bronią "Prahy i Wiednia, Wrocławia i Berlina - my, wolni strzelcy polscy, nie będziemy tego czynili. Spróbujemy umrzeć z honorem, lecz umrzemy na swojej ziemi!"** Z tego zmagania się z sobą zrodziła się decyzja przedostania się do Krakowa. Kraków był bardzo silną fortecą, która z pewnością potrafi wytrzy- mać oblężenie, choćby przez siedem tygodni. Piłsudski uważał, że między cofającą się armią austriacką a nacierającymi Rosjanami istnieć musi korytarz dość szeroki na to, ażeby niewielki oddział mógł się przez niego przesunąć * Op. cit., t. IV, s. 244 ** Op. cit., t. IV, s. 254 142 bez wielkiego ryzyka. Zdecydowany był na oderwanie się od dywizji, do której był przydzielony i skierowanie się na Kraków. Wykonanie tego posta- nowienia ułatwiła dyspozycja dowódcy dywizji, nakazująca przeprowadzenie rozpoznania sytuacji na tym kierunku. Niewielki oddział m#gł przedrzeć się przezeń bez wielkiego ryzyka. Dwa bataliony miały pójść dalej z armią gen. Dankla, trzy bataliony i kawalerię Piłsudski brał ze sobą. Decyzja raz po- wzięta, wpłynęła i na zmianę usposobienia. Żołnierze od razu wyczuli ten nastrój swego dowódcy; zrodziła się pociągająca atmosfera czegoś niezwykłe- go. Marsz rozpoczął się od razu z zachowaniem największych ostrożności. Szli w ciemnościach przez pola i lasy. Rachuby Piłsudskiego, co do tego, że musi istnieć jakiś "korytarz" między wojskami austriackimi i rosyjskimi, okazały się myłne. Na całej trasie przemarszu były już wojska rosyjskie i nie udało się uniknąć nagłych spotkań i potyczek z oddziałami nieprzyjaciela, ale z naszej strony nie stracono ani jednego człowieka. W Ulinie Małej bataliony odpoczywały przez cały dzień, podezas gdy wojska rosyjskie ma- szerowały po obu stronach wioski, nic o nich nie wiedząc. Cel Piłsudskiego został osiągnięty; wykonane zostało również zadanie wojenne postawione przez dowódcę dywizji. W Krakowie mieszkańcy przywitali oddziały Legionów z entuzjazmem. Inna była reakcja dowództwa austriackiego. Komendant twierdzy odniósł się do przybyszów z wyraźną niechęcią; nawet o kwatery trzeba było się dobijać z trud#m. Ale Piłsudski mało co sobie robił z niezadowolenia Au- striaków. Sukces, który odniósł polegał nie tylko na tym, że uchylił się od walki na obcej ziemi za Au#trię, lecz i na rzeczy nie mniej ważnej natury psychicznej. "Otwarcie wyznaję - pisał w Magdeburgu - że dopiero po Ulinie zaczą- łem sobie ufać i wierzyć w swe siły. I być może właśnie dlatego słyszałem nieraz otem słowa moich żołnierzy: - Teraz za Komendantem pójdziemy wszędzie! Jeżeli on nas wyprowadził z Uliny, to już jesteśmy spokojni!".* Kraków nie padł. Bieg wypadków wojennych zaczął się zmieniać. Niemcy rozpoczęli ofensywę na Łódź, na południu Austriacy powstrzymywali napór wojsk rosyjskich. Na tym odcinku frontu Piłsudski w czasie wielkiej bitwy pod Limanową, w wyniku której Rosjanie zostali wyparci za Dunajec, wal- czył zwycięsko na prawym skrzydle. Przy końcu grudnia Pierwsza Brygada Legionów stała się sławna. Za bitwę pod Limanową posypały się oficjalne pochwały, prestiż Piłsudskiego wzrósł niezmiernie. Sztab austriacki zaczął patrzeć na niego jak na niezwykle zdolnego wyższego dowódcę. Ale podej- rzenia natury polityćznej pozostały niezmienne. Ważniejsze jednak było to, że w sercach 1'olakuw zacz#ły się budzić gorące uczucia do Piłsudskiego. Kiedy wszedł na czele swych oddziałów 12 grudnia do Nowego Sącza, całe miasto wyległo na jego spotkanie. Pamiętam jak ten entuzjazm i łzy * Op. cit., t. IV, s. 305 143 z jakimi go witano były mu drogie. Nareszcie, po tylu lataeh, Polacy witali z radością odrodzone, własne wojsko. Przy końcu grudnia Piłsudski udał się do Wiednia na konferencję z NKN. Na bankiecie wydanym na jego cześć, Piłsudski zaapelował gorąco o jedność narodową: "Jako ryćerze walczący - powiedział - musimy mieć nie tylko siłę ramienia, ale moc głowy i serca. Tym uzupełnieniem jest zjednoczenie narodu w NKN. Rozum stanu musi uzupełnić naszą pracę i krwawe nasze ofiary. Zdarzył się wtedy dość charakterystyczny epizod, który rzuca światło na wzajemny stosunek Piłsudskiego i jego żołnierzy. Gustaw Daniłowski, wów- czas oficer legionowy przemawiając, robił Piłsudskiemu wyrzuty, że nie sza- nuje swego drogiego życia, że się naraża na kule; przekonywał, że tak robić nie powinien. Piłsudski gwałtownie uderzając pięścią w stół, przerwał Daniłowskiemu i powiedział ostro: "Baczność! Jeżeli chcecie publicznie krytykować waszego Komendanta, to zrzućcie mundury. Żołnierzami jesteście. Słuchać ślepo, a nie krytykować macie. Gdybym był komendantem armii, to postępowałbym jak komendant armii. Ponieważ jestem tylko pułkownikiem, więc robię to, co każdy porządny pułkownik robić powinien. Miejsce pułkownika nie jest za plecami żołnierzy. I gdyby wszyscy pułkownicy tak robili jak ja, to cie- szyliby się tym samym zaufaniem żołnierzy, jak ja!"** W początkach 1915 r. sytuacja wojenna stała się korzystniejsza dla Austrii i Niemiec. Rosja, jak przewidywał Piłsudski, ten kolos na glinianych nogach, zaczął się chwiać. Olbrzymia machina wojenna była źle zorganizowana i wyćkwipowana. Dostawcy robili olbrzymie majątki, wszędzie panowało prze- kupstwo. Intendentura pracowała niesłychanie niedbale. Austriacy i Niemcy wzięli w ręce inicjatywę i od wielkiej bitwy pod Gorlicami posuwali się stale naprzód. Zwycięstwo nie opuszczało obu armii. W czerwcu został zdobyty Lwów. W sierpniu Rosjanie ewakuowali Warszawę i pod naporem nieprzy- jaciela opuścili fortece Modlin i Kowno. 6 sierpnia, w pierwszą rocznicę wojny, Piłsudski mógł dokonać bilansu swej działalności. Rok ten nie przyniósł wprawdzie zmiany w sytuacji poli- tycznej, ale na odcinku wojskowym osiągnięcia były poważne. Od Bożego Narodzenia Pierwsza Brygada była prawie stale w akcji; odznaczała się w bojach pod Łowczówkiem i Konarami. W rozkazie na pierwszą rocznicę wojny mógł już Piłsudski powiedzieć: "Rok temu z garścią małą ludzi, źle uzbrojonych i źle wyposażonych, rozpocząłem wojnę. Cały świat stanął wtedy do boju. Nie chciałem pozwolić, by w czasie, gdy na żywym ciele naszej Ojczyzny miano wyrąbać mieczami, nowe granice państw i narodów, samych tylko Polaków przy tam brakowało. * Op. cit., t. IV, s. 21-22 ** Op. cit., t. IV, s. 22. 144 Nie chciałem dopuścić, by na szalach losów, ważących się nad naszymi głowami, na szalach, na które miecze rzucono, zabrakło szabli polskiej!.. Rok minął. Wyrobił się z nas ten typ żołnierza, jakiego nie znała dotąd Polska. Nie brawura, nie błyskotka żołnierska stanowi najistotniejszą naszą cechę, lecz ten przedziwny spokój i równowaga w pracy bez względu na przeciwności, jakie nas spotykają... I teraz po roku wojny, jak w początku, jesteśmy tylko awangardą wojenną Polski, a także Jej awangardą moralną z umiejętnością zaryzykowania wszystkim, gdy ryzyko jest konieczne".* W liście do mnie z zimy tego roku, pisał: "Kęty, 29/1.15 r. Stoimy tu na odpoczynku. Wszystkim się on należy; a naturalnie i mnie. Przechorowa- łem na influenzę, która jak zwykle pozostawiła długie ślady czy to w postaci osłabienia, czy to w postaci zaziębienia. No i psychicznie trochę odpocząć nie zawadzi, bo sława zarobiona była rzetelną i ciężką pracą psychiczną, pełną nieraz ciężkich, pełnych bólu i goryczy chwil, które przeżywać musia- łem, kieruj ąc tak dziwaczną nawą, j ak mój oddział, po fluktach tak nie pewnych i wariackich jak nie powiem bój sam, lecz stosunki wojenne całego otoczenia wojennego do nas. Więc odpoczywamy trochę chorując, trochę zabezpieczając się od chorób, trochę bawiąc się. To samo robię ja, co i całe wojsko. Nie powiem zresztą, żeby to było zabawne. Jutro szczepię sobie tyfus, za tydzień cholerę, jednym słowem wszystkie choroby, jakie biednego żołnierza spotkać mogą. No przynajmniej niojej garstki nie wybijają i to już wygrana". Otrzymałam wiele takich listów w czasie wojny, ale nie ma między nimi dwóch podobnych do siebie pod względem nastroju. Każdy z nich był od- zwierciedleniem jego myśli w danej chwili, trudności, z którymi się borykał, odczuciami przyrody i każdy zawierał pewną dozę humoru. Oto urywek z listu spod Konar, z 27 maja 1915 r.: "Dwunasty dzień tańczymy wojenny taniec koło Konar i Klimontowic. Strat mamy dużo i dopiero od trzech dni panuje tak jakby zacisze, coś w rodzaju nowej Nidy. Okopujemy się, dru- tujemy się, piszemy mnóstwo papierów i rysujemy szkice. Tak, że mam chwilkę czasu swobodnego; mogę swobodnie spać po nocach, by w dzień słuchać wycia granatów, lecących nad głową to do Rosjan, to od Rosjan do naszej artyleru. Zresztą nic strasznego nie ma. A wiosna taka ładna. Wyobraź sobie. W czasie bitwy stałem przy telefonie, gdzie się zbiegały wszystkie nici bojowe. Telefon urządzony był w wąwozie, w wykopanej jamie na zboczu góry w parku dworskim. Nad nami latały właśnie granaty i szrapnele w obie strony; kule karabinowe w ogromnej ilości biły po drze- wach parku, a zarazem podczas tego cudownego wieczoru księżycowego słowik na sąsiednich drzewach w wąwozie darł się w niebogłosy, śpiewając swą pieśń miłości, nie dbając o cały hałas bitewny i mordownię ludzką dokoła. To był obrazek, którego póki życia nie zapomnę. Ta potęga życia wobec potęgi śmierci jest niezwykle uderzająca. Piszę do ciebie z przerwami, * Op. cit., t. IV, s. 40. 145 wciąż jakieś raporty, a czeka jeszcze Kasztanka, gdyż zaraz jadę do szpitala odwiedzić rannych. Więc przebacz, że piszę niewyraźnie...". Zwycięstwa odnoszone w polu w ciągu roku 1915 nie przyniosły żadnych zmian na lepsze w sytuacji politycznej Legionów. Sztab austriacki traktował nadal I Brygadę z niechęcią i nieufnością, a z Departamentem Wojskowym NKN doszło do otwartego konfliktu na tle werbunku i polityki niepodległo- ściowej. W tym czasie pisał Piłsudski do Departamentu: "Wy gwałtownie budujecie NKN w Królestwie, a ja staram się o zorganizowanie Królestwa samodzielnie, poza NKN, Wy w stosunkach z władzą z NKN chcecie prze- konać ich dokonywaną pracą godzenia Królewiaków z obydwoma tymi insty- tucjami. Ja nie szukam zupełnie godzenia tych spraw ze sobą, odwrotnie używam Królestwa jako argumentu przeciw niesłusznej i głupiej polityce zarówno Austrii, jak i NKN... Uważam, że wszelkie rezolucje ze strony Królestwa podtrzymujące NKN są złe i niepotrzebne. (My) obowiązani je- steśmy podtrzymywać NKN z tym co mamy, to znaczy z podkomendnymi i Wy jako część NKN; ale nie ma sensu politycznego wciągać do tego Królestwa i jego sił wewnętrznych, jego sił moralnych, gdyż one jedynie mogą stanowić podstawę do nowych kombinacji, gdy stara podstawa runie".* Dla charakterystyki stosunków, jakie wówczas panowały przytaczam tu list Wacława Sieroszewskiego: ' 29 VII 1915. Kochany! Przesyłam Ci numer "Kuriera Porannego" z ogłoszeniem o werbunku i otwarciu biura ewidencyjnego NKN. Odważyli się. Podli i głupi, ale zdecy- dowani. Musimy zareagować, albo położyć krzyż na naszych wpływach i przyszłość wojska polskiego oddać w ręce polskich zaprzańców i austriackich krętaczy. Sikorski i Downarowicz bardzo umiejętnie i przebiegle zorganizo- wali cały rój podleców albo głupców, podczas gdy nasi mazgaje radzili lub wałęsali się bezplanowo i bezcelowo, licząc na nie wiem co... Twoja obec- ność, choć konspiracyjna bardzo by się przydała, choć na parę godzin. Z oddala ludzie łudzą Cię i Ty sam się łudzisz. Jest dla nas gorzej niż myślisz, choć sprawa polska mimo wszystko posuwa się naprzód, tak wielki jest jej pęd historyczny, iż wytrzyma wszelkie głupstwa i podłości. Przyjeżdżaj kon- spiracyjnie do mego mieszkania Marszałkowska Nr 33 na placu Zbawiciela. Ściskam Cię serdecznie. Oddany Ci duszą i ciałem W. Sieroszewski* * Rok już przeszło minął jak Legiony stanęły do walki, ale ani stworzenie rządu polskiego, ani określenie stosunku państw centralnych do spraw pol- * Konstanty Srokowski, NKN. Zarys historii, Kraków 1923, s. 341-342. ** Oryginal listu w Instytucie Józefa Pitsudskiego. 146 skich nie posunęło się naprzód. W miarę jak punkt ciężkości decyzji prze- nosił się u mocarstw centralnych z Wiednia do Berlina NKN tracił coraz bardziej na znaczeniu. W pewnych sytuacjach mógł jednak Komitet ode- grać nadal rolę pośrednika z rządem austriackim. Na terenie Królestwa sytuacja również nie przedstawiała się pomyślnie. Pod koniec 1915 r. Ros- janie wycofali się na wschód, a na ich miejsce przyszła okupacja niemiec- ka. Wpływy Narodowej Demokracji zmalały na skutek klęsk rosyjskich; Roman Dmowski przeniósł się do Petersburga, a potem na Zaćhód. Społe- czeństwo było jednak nadal bierne i podzielone na liczne partie, wśród których niejedna nie miała postawy niepodległościowej. Piłsudski nie usta- wał w dążeniach do ześrodkowania wysiłków politycznych społeczeństwa w Królestwie, ale wszędzie spotykał się z niezgodą, małością i nieumiejętnoś- cią współdziałania. A wojna nie szczędziła mu dowodów, w jak tragicznej sytuacji znajdowała się Polska. Jednego dnia w rozmowie z rannym jeńcem, leżącym na wozie;-dowie- dział się Piłsudski, że ów osiemnastoletni chłopiec pochodzi z tych okolic co i on sam i jest krewnym jednego z kolegów z ławy szkolnej. Oto urywek z opisu tej rozmowy: "Zbliżyłem się do rannego. Na wozie leżał młody, przystojny chłopiec o kulturalnych rysach twarzy. Twarz trochę kurczyła się od bólu, oddychał ciężko, oczy zaś jego utkwione były we mnie z jakimś pytającym wyrazem. - Możecie mówić? - spytałem. - Mogę - odpowiedział - a czy mogę zapytać? - O co idzie? - Żołnierze mi mówili, że pan także z Litwy, czy prawda? - Tak jestem z Litwy, z Wileńskiego. - Ja z Grodzieńskiego, nazwisko moje Stetkiewicz; wolno wiedzieć jak pan się nazywa? - Piłsudski. Miałem w gimnazjum kolegów Stetkiewiczów. - Krewni - odrzekł z cicha. Łzy mu się zakręciły w oczach, szarpnął swój płaszcz i zakrył nim twarz całą. Nie chciałem rozmawiać dalej. Było i mnie strasznie przykro, niedaleki byłem od łez. Odwróciłem się i odszedłem, pytając doktora o ranę. Rana nie była lekka, ranny trochę już gorączkował. Kazałem go natychmiast wy- prawić do szpitala na tyły. Jeszcze przykrzej mi się zrobiło, gdym przejrzał papiery, znalezione przy rannym podoficerze. Był tam list od matki, świeżo otrzymany. List tchnął głęboką miłością matczyną i wielkim niepokojem o syna. Zarazem jednak zawierał parę rzeczy, które dla mnie były zupełną nowością w moich pojęciach o Litwie. Matka pisała, że wie z gazet, iż jest już pod Krakowem, więc prawdopodobnie dowodzi nim albo generał Ruzski, albo Brusiłow, obaj bohaterowie, za których co dzień modli się w kościele za to, że obronili Litwę. Z pasją rzuciłem list na stół. Jeszczem dotąd żadnej dewotki na Litwie nie widział, modlącej się za Rosjan! Ale ta młoda twarz 147 mego rodaka, ustrzelonego przez moich żołnierzy, dotąd stoi mi w oczach, jak żywe świadectwo ciężaru moralnego, który spadł wraz z wojną na Polskę i Polaków. Przeklęte skutki wojny!"*. Po zajęciu Warszawy przez Niemców w sierpniu 1915 r. Piłsudski posta- nowił stworzyć narzędzie nacisku politycznego na Niemców, ażeby ich zmusić do wypowiedzenia się w sprawach Polski. Pojechał więc do Warszawy, ale celu swego nie osiągnął. Niemcy zmusili go do wyjazdu. Między sobą mocar- stwa centralne nie miały uzgodnionego stanowiska co do Polski. Ale zdawano sobie sprawę, że Polska mogła dać półtora miliona żołnierza. Pokusa wzra- stała w miarę wyczerpywania się własnych rezerw ludzkich. Wiedziano jed- nak, że zanim by do tego mogło dojść należało Polaków czymś pozyskać. Do przyznania Polsce niepodległości, czego żądał Piłsudski, nie byli gotowi. Koncepcje ich wyrażały się w planach stworzenia państewka polskiego zwią- zanego z Austrią względnie z Niemcami. Rozwiązaniu austriacko-polskiemu sprzeciwiali się zarówno Węgrzy, jak Niemcy. Pierwsi z obawy o swoją pozycję w dualistycznej monarchii, drudzy widzieli w tym zagrożenie utrzy- mania zaboru pruskiego. Wobec braku jakiegokolwiek postępu w zakresie politycznym Piłsudski oświadczył, że uważa rolę polityczną Legionów za skończoną i przeciwstawił się dalszemu werbunkowi do Legionów. Uważał jednak, że Legiony powinny nadal walczyć na froncie. Wstrzymał też podanie się do dymisji i powrócił na front, gdzie pozostał do późnego lata 1916 r. Akcji politycznej nie poniechał udając się od czasu do czasu na konferencje do Lublina, Krakowa i Wiednia. Wobec nieokreślonej sytuacji politycznej Piłsudski przywiązywał tym większą wagę do POW jako narzędzia w walce o niepodległość. Od chwili swych pierwszych partyzanckich potyczek z oddziałami rosyj- skimi na początku wojny, POW rozwinęła się w silną organizację, pokrywa- jącą siecią całe Królestwo i zachodnią część państwa rosyjskiego. Liczyła wtedy kilkanaście tysięcy członków. Jak wykazywały statystyki peowiacy w 36% wywodzili się z chłopów, w 33% z robotników i rzemieślników, resztę stanowiła młodzież i inteligencja zawodowa. POW nie miała żadnych orga- nizacyjnych powiązań z PPS-Fr.Rew. Była organizacją całkowieie niepartyj- ną. Istniał natomiast bliski kontakt i współdziałanie z Bojówką PPS-Fr.Rew. W rozkazie do POW z sierpnia 1915 r. Piłsudski pisał: "Stoicie na posterunku najcięższym, jaki wypaść może polskiemu żołnie- rzowi. Bez błyskotek zewnętrznych, które daje wojsko, bez moralnej satys- fakcji walki z wrogiem, pierś w pierś i oko w oko, stoicie zagrożeni zewsząd przez niewidzialnego nieprzyjaciela jak żołnierz postawiony na posterunku, powszechnie uważanym za stracony. Lecz, żołnierze, gdyby Was brakowało, brakowałoby koniecznego nieodbicie w każdym wojsku ogniwa. Brakowało- by tego tonu, który jedynie czyni wojnę - wojną narodową i zespoloną * Pisma zbiorowe, t. IV, s. 315-316. 148 najściślej z tragicznymi tradycjami walk naszych ojców i dziadów... Znam warunki pracy #Vaszej, wiem, jak szalenie wpływają one na rozkład energu i woli ludzkiej, jak łatwo wprowadzają w stan zdenerwowania, najniebezpie- czniejszy w każdej wojnie. Gdym tu wykuwał duszę nowoczesnego polskiego żołnierza, za jedno z pierwszych swych zadań uważałem wyrobienie w lu- dziach spokoju i wewnętrznej równowagi - bez względu na to, co się dzieje dokoła. I oto teraz jesteśmy sławni właśnie z powodu nadzwyczajnego spo- koju, z którym przeprowadzamy pracę wojenną. Wam tego spokoju, tych nerwów, ze stali wykutych, więcej, niż nam potrzeba. I, jeżeli tu udało mi się w prędkim czasie uczynić to, co uważam za niemożliwe, dzielne wojsko bez żołnierzy i oficerów z powołania, tak chciałbym z Was wytworzyć inną tzw. niemożliwość - żołnierza w całym tego słowa znaczeniu w warunkach pracy konspiracyjnej. Pracy, odwagi i spokoju".* W celu zdobycia pieniędzy na szkolenie i ekwipunek dla POW oficerowie Pierwszej Brygady dobrowolnie oddawali na ten cel większość swego żołdu, zatrzymując dla siebie tylko 100 koron miesięcznie bez względu na rangę. Jednym z dowodów, że pieniądze te nie poszły na marne było to, że w jesieni 1915 r. batalion POW z Warszawy mógł dołąCzyć w polu do Legionów na froncie wołyńskim, gdzie stoczył zwycięskie walki. Niestety, zginął wtedy Tadeusz Żuliński, organizator POW w zaborze rosyjskim. W roku 1915 pracowałam jako komendantka kurierek w Legionach, ad- ministrowałam bibułą propagandową i pomagałam przy rekrutacji. Nie ule- gało wątpliwości, że prędzej czy później policja niemiecka zwróci na mnie uwagę. Stosunek Niemców do Piłsudskiego w owym czasie można było okre- ślić jako mieszaninę oficjalnego szacunku i skrytej podejrzliwości. Armia niemiecka, ze swoją militarystyczną tradycją, patrzyła na Legiony jako na wojsko nieregularne, na czele którego stał rewolucjonista. Ze względu jed- nak na to, że Legiony i Piłsudski byli sprzymierzeńcami Austrii, alianta niemieckiego, musieli tolerować tego człowieka, który stał na czele polskich oddziałów. To jednak nie przeszkadzało Niemcom tępić POW jako organi- zacji tajnej, o celach dla nich niebezpiecznych. W Warszawie rządził gubernator niemiecki von Beseler. Policja niemie- cka zastąpiła policję rosyjską, więzienia były zapełnione tak jak przedtem. Na tle takiej sytuacji w listopadzie 1915 r. aresztowano mnie w domu, pod zarzutem uprawiania agitacji za werbunkiem do "organizacji nielegalnej, znanej pod nazwą POW". Osadzono mnie na Pawiaku, znanym mi już dobrze sprzed kilku lat, teraz pod niemiecką administracją. Wewnętrznie niewiele się tam zmieniło. Całą różnicę stanowiło właściwie tylko to, że dozorcy nosili inne mundury, a korytarze i cele wydawały się trochę czyściejsze niż dawniej. Moje dwie towarzyszki w celi zostały zaklasyfikowane jako "kryminalistki" dlatego, że ich mężowie siedzieli w więzieniu za kradzież. Przez kilka tygodni przebywa- * Op. cit., t. IV, s. 38-39 149 łyśmy w mrocznej wilgotnej celi z oknem umieszczonym wysoko i podbitym deską. Nie miałyśmy zupełnie światła, ani nawet świecy. Na szczęście było ciepło, bo palono w piecu. Otwierałyśmy więc drzwiczki od pieca, aby żar oświecał nam nieco pokój w mroczne dni zimowe. Moje współtowarzyszki niedoli były miłymi kobietami. Kiedy siedziałyśmy razem pod piecem, opo- wiadały o swoich kłopotach rodzinnych. Po jakimś tygodniu zostały one zwolnione i wtedy zostałam sama. Przy drzwiach stał żołnierz niemiecki, pilnując ażebym nie porozumiała się z więźniami w sąsiedniej celi. Pewnego dnia wieczorem, gdy leżałam na łóżku, żołnierz wszedł do celi i zanim się opamiętałam nachylił się nade mną. Zdążyłam zerwać się na nogi, i zagro- ziłam, że jeżeli nie wyjdzie natychmiast zacznę krzyczeć. Na szczęście znałam język niemiecki. Ta groźba poskutkowała. Wyszedł. Po jakimś czasie przeniesiono mnie do innej celi. Zastałam w niej panią Klempińską, również więźnia politycznego i członka PPS-Fr.Rew. Z nią to wyjeżdżaliśmy 6 sierpnia z Krakowa w ślad za Kadrówką jednym wozem. Warunki życia więziennego różniły się od czasów rosyjskich tylko tym, że jedzenie było trochę lepsze. Na śniadanie dawano kubek herbaty i kawa- łek suchego chleba, na obiad kaszę, a na kolację gorącą wodę. Po pewnym czasie odbył się mój proces. Sąd orzekł, że jestem winna prowadzenia nie- dozwolonej agitacji za wstępowaniem do POW. Skazano mnie na osadzenie w obozie odosobnienia. Po wyroku warunki życia poprawiały się o tyle, że mogłam już otrzymywać paczki żywnościowe. Przedtem byłam stale głodna i ogromnie wychudłam. Jakże smakowało mi jedzenie przesyłane w wałów- kach przez znajomych za pośrednictwem mego adwokata p. Franciszka Pa- schalskiego. Stan taki nie trwał jedn#k długo, bo w dwa tygodnie po wyroku odstawiono mnie i panią Klempińską do Szczypiorna pod Kaliszem. Z War- szawy jechałyśmy razem z panami Aleksandrem Hertzem, Feliksem Turowi- czem i Aleksandrem Sulkiewiczem. Wszyscy oni byli członkami PPS-Fr.Rew. Na dworcu w Warszawie rozłączono nas z Sulkiewiczem, którego osadżono oddzielnie. Po długich staraniach przyjaciół pozwolono mu wróeić do zaboru austriackiego, gdzie udało mu się wstąpić do Legionów. Wkrótce potem zginął na froncie ratując rannego. W tak szlachetny sposób zakończył swoje życie nasz najserdeczniejszy przyjaciel, nieugięty bojownik o niepodległość, Tatar i Polak. Osierocił ukochaną żonę i dwie córki. 150  MOJE INTERNOWANIE W SZCZYPIORNIE I W LAUBAN - AKT 5 LISTOPADA 1916 r. Szczypiorno nie robiło miłego wrażenia. Proszę sobie wyobrazić kawał pola, otoćzony drutami, z błotem prawie po kolana, poprzecinany liniami, znaczącymi ziemianki, w których mieszkało około 4000 jeńców i 100 osób cywilnych. Dla całości obrazu dodać jeszcze należy ponure grudniowe popo- łudnie i drewniane twarze żołnierzy niemieckićh. Było nas sześcioro więź- niów politycznych: p. Klempińska, ja i czterech mężczyzn, w tym Hertz, Turowicz i Drecki. Młody porucznik wziął listę do ręki, przeczytał każde nazwisko, zawód i wyrok, ostrzegł przed próbą ucieczki i dał znak straży. Czterej mężczyźni pomaszerowali w jednym kierunku, a my w drugim. Dowiedziałam się, że obóz miał być początkowo zbudowany z drewnia- nych domków, ale kiedy zabrakło budulca, władze znalazły pomysłowe wyj- ście: wykopano obszerne ziemianki, z drewnianymi, na metr wysokimi nad- budówkami, które miały małe okienka. Na pierwszy rzut oka z dalszej odległości wyglądało to jak budy dla psów. Brnęliśmy przez błoto, a deszcz padał nieprzerwanie. Wartownicy informowali nas, że taka pogoda trwa już od końca października. Wreszcie po drewnianych schodkach sprowadzono nas do jakiejś jaskini. W baraku unosił się ciężki, zimny zapach grobowca. Gdy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, dostrzegłyśmy, że jest to olbrzymia ziemianka, podzielona na pół dość głębokim r,owem, zakrytym deskami. Było to pomieszczenie obliczone na osiemdziesięciu mężczyzn. Rów, jak się później okazało, służył do zbierania wody w czasie silnych deszczów. Poza nami, kobiet w Szczypio- rnie jeszcze wtedy nie było; po pewnym czasie dodano nam do naszej zie- mianki młodą służącą. Zimno panowało straszliwe. Za łóżka służyć nam miały dwa worki ze słomą, a za przykrycie koce. W środku ziemianki stał wprawdzie żelazny piecyk, ale wiatr hulał swobodnie, wpadając przez drzwi i okna. Krzeseł ani stołu nie było. Przez pierwszych kilka minut stałyśmy osłupiałe, nie wiedząc co robić. Dopiero gdy strażnik wrócił z jakimiś papierami, które musiałam podpisać, odzyskałam pewność siebie. Zażądałam natychmiastowego widzenia się z komendantem obozu. Strażnik zdumiony podobnym żądaniem stwierdził, że 15# jest to niemożliwe, że jest to sprzeczne z przepisami i że pora jest zbyt spóźniona. Przełamałam jednak jego upór, żądając stanowczo, aby przekazał moją prośbę swemu oficerowi. Po pół godzinie strażnik przyniosł wiadomość, że komendant mnie przyjmie po... dezynfekcji. Wybuchnęłyśmy głośnym śmiechem, na co oniemiały strażnik wykrztusił po chwili z wielkim trudem, że dokonanie dezynfekcji należy do przepisów obozowych. Za parę minut wtajemniczono nas w tę ceremonię. Znalazłyśmy się w małym pokoiku, gdzie wysoka, ponura Niemka roze- brała nas do naga, a z naszych sukni zrobiła dwa ciasne pakunki. Następnie zaprowadziła nas do łazienki. Po napuszczeniu wody do wanien nasypała bardzo dużo jakiegoś środka dezynfekcyjnego i kazała nam się kąpać. Sama odeszła z naszymi ubraniami, nie zamykając za sobą drzwi. Trzęsłyśmy się z zimna. Wody w wannach było bardzo mało, ale za to była tak gorąca, że wykąpanie się było zupełnie niemożliwe. Zatrzasnęłyśmy otwarte drzwi i zaczęłyśmy się myć pośpiesznie, na zmianę szczękając zębami z zimna lub sycząc z bólu, pod dotknięciem parzącej wody. Wkrótce byłyśmy czerwone jak raki. Po piętnastu minutach Niemka zjawiła się z grubymi szmatami, które miały służyć za ręczniki, każąc nam czekać, aż suknie nasze wyschną. W międzyczasie wymyła każdej z nas głowę w silnym rozczynie karbolu, z takim skutkiem, że włosy zbiły się w kołtun. Trzeba było dwóch czy trzech tygodni na to, aby doprowadzić nasze fryzury jako tako do porządku. Potem nastąpiło badanie lekarskie przez lekarza wojskowego, który po orzeczeniu, że jesteśmy zdrowe, dał nam po dwa zastrzyki szczepionki prze- ciwtyfusowej. Przedstawiciel niemieckiej wiedzy medycznej nie uznawał wi- docznie sterylizacji, bo igły przy tym zabiegu nie zmienił. Podczas gdy nas poddawano tym zabiegom, w drugim pokoju dezynfekowano nasze suknie z tak niemiecką dokładnością, że moja granatowa suknia nabrała koloru zielonego, a skórkowe rękawiczki p. Klempińskiej skurczyły się przynajmniej o cztery numery. Po tym wszystkim uznano, że mogę już stanąć przed obliczem komendan- ta obozu. Był to niemłody już człowiek, Prusak, o czarujących manierach. Przyjął mnie bardzo uprzejmie i cierpliwie wysłuchał uwag na temat ziemia- nki. W odpowiedzi, współczując nam, wyjaśnił, że obóz nie był przeznaczony dla kobiet, że my jesteśmy pierwsze, które się w nim znalazły i jeżeli się zgodzę na jego propozycję, to gotów jest obejść ze mną jutro rano wszystkie inne wolne ziemianki, abym sobie wybrała inną, odpowiedniejszą dla nas. W sprawie łóżek, wysłał już zapotrzebowanie do intendentury. To było wszystko, co udało mi się uzyskać. Trzeba więc było cierpliwie przetrwać do rana. W życiu nie miałam tak złej nocy, jak ta, pierwsza w Szczypiornie. Nawet więzienie na Daniłłowiczowskiej było w porównaniu z ową ziemianką lepsze. Choć tu nie było ani smrodu, ani zaduchu, przeciwnie, miałyśmy aż nadmiar świeżego powietrza, to jednak tam nie widziałam przy- najmniej ani jednego szczura. W Szczypiornie były ich masy. Jeszcze teraz otrząsam się ze wstrętem na wspomnienie tych włochatych, oślizgłych i ru- 152 chliwych zwierząt, co noc bez przerwy urządzających sobie na nas harce. Sytuacja nie zmieniła się na lepsze i w nowej ziemiance, dokąd zgodnie z obietnicą komendanta przeniesiono nas następnego dnia. Spać nie było mo- żna inaczej jak z głową wtuloną pod koc, starając się nie zwracać uwagi na harcujące na sobie szczury. Było to możliwe, o ile jakiś przemyślniejszy z nich nie wygryzał dziury w kocu. Wtedy, oczywiście, spanie stawało się niemożliwe. Dni mijały wolno. Żadnej łączności ze światem nie było. Niby to pozwolono nam otrzymywać listy, ale te prawie nigdy do nas nie docierały. Od Piłsudskiego dostałam tylko jeden, choć, jak się później dowiedziałam, pisywał bardzo czę- sto. Ten brak wiadomości o tym co się działo w świecie, stanowił istną torturę. Od czasu do czasu któryś ze strażników dawał jeńcom gazetę niemiecką, która wędrowała z rąk do rąk tak długo, dopóki nie rozsypała się w strzępy. Za cały czas pobytu udało nam się zdobyć tylko jedną książkę; było to życie Cezara. Znałyśmy ją na pamięć i nieraz, gdy odzywał się w nas wisielczy humor, cytowa- łyśmy sobie z niej nawzajem całe stronice. Obóz był podzielony na dwie części, jedną rosyjską, drugą francuską. Każda z nich miała odrębną kuchnię. Chociaż surowe produkty były w obu te same, na ogół bardzo dobre i w dużej ilości, to jednak jedzenie jednej i drugiej różniło się znacznie. Francuzi, mimo że nie rozporządzali zawodo- wymi kucharzami umieli przyrządzać smaczne potrawy. Rosjanie natomiast, biernie przyjmując zawsze zrządzenia losu, w ten sam sposób odnosili się także do jedzenia; cokolwiek im dano, czy to były ryby, mięso, pomidory, kartofle, czy rumbarbarum, wszystko pakowali do jednego kotła, a po ugo- towaniu wydzielali warząchwią jednakowe porcje na talerz. Nam pozwolono jeść u siebie, ale jedzenie musiałyśmy brać z kuchni rosyjskiej. Tak nam to jedzenie dokuczyło, że zwróciłyśmy się do komendy obozu o pozwolenie na korzystanie z kuchni francuskiej. Niestety, w biurokratycznych zarządze- niach nie znaleziono podstaw na wydanie takiego pozwolenia. Grudzień kończył się w atmosferze nieopisanego przygnębienia. Deszcz padał bez przerwy, woda wlewała się do rowów, zalewała ziemianki, stale grzęzło się w błocie. W czasie Bożego Narodzenia siedziałyśmy z p. Klem- pińską przy piecu, wspominając szczęśliwsze święta w przeszłości. Oczywiście przypominały mi się Suwałki i beztroskie lata dziecięce, kiedy wieczorem stałyśmy przy oknie, spoglądając jak śnieg pokrywa białym dywanem ogród i wypatrując pierwszej gwiazdki. Czekałyśmy na to niecierpliwie, po cało- dziennym poście, a wieczerzy wigilijnej nie można było przecież rozpocząć przed rozbłyśnięciem na niebie pierwszej gwiazdy betlejemskiej. Z kuchni dolatywał śmiech i głośne rozmowy; to Anusia, Rozalia i ciotka Maria przy- gotowywały dwanaście dań postnych, z zupą grzybową, kisielem na początku i kutią na końcu wigilu, a także masę świątecznego ciasta. Na stole ułożone było pod obrus siano, na pamiątkę, że Dzieciątko urodziło się w stajni na sianie, a na choince błyszczą cukierki w kolorowych papierkach i czerwone jabłka. 153 - Pamiętam - mówi p. Klempińska - że lalki z waty i papieru robiło się u nas już na miesiąc przed świętami. A zamiast cukierków wieszałyśmy na choince ciastka. - A my zabawki - zabrzmiał głęboki bas od proga. To nasz strażnik, jeden z nielicznych, którzy umieli trochę po polsku, szukał schronienia przed deszczem i wspomnień świątecznych. - Ojciec wycinał nam zabawki z drzewa w długie wieczory zimowe... Na chwilę zapomniałyśmy o tym, że słuchamy wroga. Żołnierz opowiadał jak w dzień wigilijny szedł z braćmi do lasu, żeby ściąć świerk kształtny i wysoki, taki co sięgał aż do sufitu. Matka ubierała go zabawkami, piernikami i ciasteczkami migdałowymi w kształcie korony. Po chwili urok wspomnień prysnął. Żołnierz zapytał się o Legiony. Nie mógł zrozumieć dlaczego Polacy z własnej woli walczą za Austrię? Czy tak bardzo kochają Franciszka Józefa, że aż krew gotowi przelewać za niego? Wyjaśniłam, jak mogłam, nasze stanowisko i sytuację Polski. - A, tak wolność - odrzekł na to - każdy by walczył o nią, gdyby wiedział jak. Nam socjaliści obiecali wolność, ale ja im nie wierzę, choć sam jestem socjalistą. O wojnie wiedział niewiele. Patrzył na nią oczyma swej kompanii lub co najwyżej batalionu, obejmując tylko wąski odcinek, na którym bił się z Rosjanami. Polityczną stroną wojny nie interesował się zupełnie. Na koniec rzekł swym bawarskim akcentem: - Gnadige Frau, pani wie więcej niż ja i moi koledzy, a może i więcej niż nasi oficerowie. Niech mi pani powie, po co właściwie jest ta wojna? Było to pytanie, które często słyszałam również z ust jeńców rosyjskich. Uprzytomniłam sobie w ten wieczór wigilijny, jak olbrzymia odpowiedzial- ność moralna spoczywa na ludziach rządzących państwami, na rozkaz których miliony muszą iść ślepo przeciw sobie, ażeby się nawzajem wyniszczyć. W lutym komendant obozu zawiadomił nas, że mamy być przeniesione do obozu w Lauban na Śląsku. Wyraził przy tym nadzieję, że tam będziemy czuły się o wiele lepiej. Żegnał nas z tak naturalną uprzejmością, jakbyśmy były jego gośćmi, a nie więźniami. Mam jak najlepsze wspomnienia z roz- mów z tym Niemcem, który był jednocześnie kulturalnym Europejczykiem. Lauban to ładne miasteczko na Śląsku, leżące wśród lasów. Obóz wyglą- dał o wieleůlepiej niż Szczypiorno. Składał się z olbrzymich baraków dr#w- nianych, oddzielonych od siebie wysokimi, drewnianymi płotami. W jednej części znajdowali się cywile, w drugiej jeńcy rosyjscy, w trzeciej Francuzi, dwóch Anglików zaś ulokowano oddzielnie. Wśród cywilów sporo było Li- twinów, ewakuowanych z frontu, kobiet i dzieci, które z czasem zaczęły przychodzić do mnie na lekcje polskiego. Razem ze mną mieszkała p. Klem- pińska, jakaś guwernantka Francuzka, którą okupacja niemiecka zastała w Warszawie, prześliczna młoda Polka, kochanka znanego szpiega rosyjskiego, sama również podejrzana o szpiegostwo, a żona właściciela ziemskiego, ofi- cera Polaka z armii rosyjskiej. 154 Życie obozowe płynęło bez porównania znośniej niż w Szczypiornie. Wolno nam było nawet wychodzić do miasteczka po zakupy, choć z biegiem czasu nie można było kupić nawet takich "luksusów" jak sardynki, czekolada czy mydło. Pogarszał się również wikt obozowy i drastycznie zmniejszono racje żywnościowe i to nie tylko nam, ale nawet straży obozowej. Tylko Francuzi nie ucierpieli, bo francuskie instytucje charytatywne zaopatrywały ich w obfite paczki. Oficerowie niemieccy kupowali od Francuzów czekoladę, ale nie bezpośrednio, na to byli za dumni; korzystali z pośredników. Jednym z nich była mieszkanka naszego baraku, owa żona oficera, wspomnianego ziemianina, śliczna kobieta. Łatwo się domyślić, że cieszyła się wielkim powodzeniem u Francuzów, dzięki czemu barak był zawsze doskonale poin- formowany o rozwoju sytuacji w obozie i na świecie. Na szczęście, straż obozowa nie zabraniała rozmów przez wysokie parkany - jedyną drogę porozumiewania się wzajemnego. W tym różnorakim zbiorowisku, jakim był obóz, doskonale można było obserwować cechy narodowe mieszkańców. Tak więc owi dwaj Anglicy, zgodnie z przysłowiową swoją rezerwą trzymali się zupełnie na uboczu, gdy spotykali kogoś znajomego z widzenia, np. w drodze do miasteczka, uśmie- ehali się uprzejmie. Ale wszystkie próby zbliżenia się do nich ze strony towarzyszy niedoli systematycznie i stanowczo odsuwali. Rosjanie, prawie bez wyjątku niepiśmienni chłopi, godzili się z losem w sposób fatalistyczny, nie starając się polepszyć swego położenia w żaden sposób. Francuzi, między którymi było wielu adwokatów, doktorów i urzędników, patrzyli na życie z filozoficznym uśmiechem, urządzali przedstawienia i koncerty, jednym sło- wem - byli duszą naszego życia towarzyskiego obozu. Co tydzień odbywał się albo koncert, albo przedstawienie. Ale chociaż talentów nie brakowało, to jednak po kilku miesiącach program zaczynał już być raczej monotonny. Największą zabawę sprawiali mi Niemcy swoim stosunkiem do widowni. Miejsca były podzielone z iście niemieckim stosowa- niem się do etykiety i porządku społecznego. W pierwszym rzędzie siedzieli niemieccy oficerowie; w drugim tzw. bessere Damen, do których należały lokatorki naszego baraku oraz kilka Litwinek; za nami szli bessere Franzo- sen, to znaczy ci jeńcy francuscy, którzy pochodzili z zawodowej inteligencji (razem z nimi siedzieli lekarze rosyjscy); problem angielski został rozwiązany w ten sposób, że obaj Brytyjczycy zostali umieszczeni oddzielnie w kącie sali. Za "lepszymi" Francuzami siedzieli Francuzi "zwyczajni", a za nimi masa "zwyczajnych" Rosjan, składająca się z Kałmuków, Kozaków, dorod- nych synów Kaukazu i przedstawicieli wielu innych narodów. W jednym z baraków, skrupulatnie oddzielonym od reszty, mieszkało kilkanaście kobiet, które Niemcy z charakterystyczną dla siebie bezpośred- niością nazwali prostytutkami. W istocie tylko jedna z nich zasługiwała na to miano; resztę nędza i warunki wojenne zmusiły do sprzedawania siebie na ulicach Warszawy. Dwie z nich były nauczycielkami w szkole prywatnej, zamkniętej z wybuchem wojny, jedna pracowała przed wojną w znanej 155 firmie mód, która również przestała istnieć w czasie wojny, jeszcze inna była sekretarką bogatej cudzoziemki, która wyjechała z Polski tuż przed wojną. Każda z nich, jak i wiele innych kobiet zamkniętych w "Numerze X", jak nazywano ich barak, przeszła wielką txagedię. Ich los ówczesny był nie do zniesienia. Obłożono je mnóstwem upoka- rzających przepisów, a gdy tylko pokazały się na codziennym spacerze, żoł- nierze lżyli je otwarcie. W nocy, młodsi z nich przechodzili przez płot do " Numeru X" i zmuszali je do stosunków z sobą. Jedna z nich, dziewczyna siedemnastoletnia, którą zamknięto w obozie razem z matką, tak gorzko płakała opowiadając mi o tych nocnych upokorzeniach, że wzburzona zapro- testowałam u lekarza obozowego przeciw tym zwierzęcym ekscesom. Lekarz zdziwił się bardzo mojemu oburzeniu i nie widząc na nie żadnego usprawie- dliwienia powiedział jedynie, że owe kobiety są jeńcami, a obecnie jest wojna. Stanowezo odmówił memu żądaniu, aby coś uczynić dla "Numeru X". Na tym się jednak nie skończyło. Pewnego wieczoru wpadła do naszego baraku jedna z Litwinek, wołając, że wszystkie kobiety w "Numerze X" popełniły samobójstwo. Pobiegłyśmy tam bez zwłoki i ku naszemu przerażeniu ujrzałyśmy kilka kobiet leżących na podłodze i wijących się w bólu; reszta siedziała zawodząc płaczem na łóżkach. Okazało się, że z rozpaczy większość z nich usiłowała popełnić samobójstwo, połykając po kilkanaście igieł. Strażnik wrócił z wiadomością, że doktora obozowego nie można nigdzie znaleźć, a apteka jest zamknięta. Sytuacja była rozpaczliwa. Najbliższy szpi- tal był oddalony o kilkanaście kilometrów, a wobec apatii władz obozowych brak było czasu na zorganizowanie transportu. Pozostawał jedynie prymity- wny środek: kasza. Szczęściem miałyśmy ją w baraku. Ugotowałyśmy na- tychmiast dużą jej ilość i siłą zmusiłyśmy nieszczęsne kobiety do zjedzenia. Okazało się, że był to środek zupełnie wystarczający. Żadnego wypadku śmierci nie było, choć wiele kobiet później przez dłuższy czas czuło się bardzo źle. Wiadomość o tym wypadku dotarła do komendy obozu; przepro- wadzono oficjalne dochodzenie. Skończyło się na tym, że młodszym miesz- kankom "Numeru X" pozwolono przenieść się do naszego baraku. Przeszła wiosna, minęło lato roku 1916, zaczęła się jesień, a my nadal siedziałyśmy w Lauban. Dochodziły nas wiadomości, że Rosja ciągnie już ostatkiem sił i że Niemcy zwyciężają na froncie zachodnim. Jednak straż obozową zastąpiono starszymi żołnierzami, niezdatnymi do służby frontowej. Trzęsłyśmy się z zimna we wrześniu i październiku, bo węgla ani drzewa nie wydzielano, a racje żywnościowe gwałtownie się zmniejszały. Doszło w końcu do tego, że racja dzienna składała się z kromki chleba, wypiekanego z mieszaniny lichej mąki i kartofli, oraz z talerza brukwi gotowanej w krwi bydlęcej. Nie można tego było jeść inaczej jak z zatkanym nosem, jak najgorsze lekarstwo. Pamiętam, że mało nie rozpłakałam się z radości, kiedy jednego razu jeniec pracujący na sąsiednim gospodarstwie dał mi parę kar- tofli. 156 Trudno było w takim położeniu zachować pogodę umysłu. Nawet Fran- cuzi stracili humor, a żołnierze niemieccy wyglądali jakby sami byli jeńcami. Dla mnie najgorszą rzeczą był brak wiadomości. Kończył się już rok 1916, a ja nie otrzymałam ani jednego listu od Piłsudskiego ani innych znajomych. Z gazet niemieckich, które docierały regularnie do obozu, wiedziałam, że walczy z Legionami nad Styrem. "Pocieszałam się", że jeżeliby zginął lub dostał się do niewoli, dowiedziałabym się o tym na pewno z gazet. Na żaden list nie dostałam odpowiedzi. Później okazało się, że ani jeden do niego nie dotarł. Ten sam los spotkał listy, które wysyłałam do rodziny i znajo- mych. Nie pozostawało mi więc nic innego jak tylko czekać. Wreszcie pewnego wieczora, w początkach listopada 1916 r., kiedy wy- chodziłam z przedstawienia obozowego, przystąpił do mnie znajomy oficer niemiecki, adwokat z cywila, który od czasu do czasu wyświadczał mi drobne usługi. - Zdaje mi się - rzekł z uśmiechem - że to już chyba ostatnie przedsta- wienie. - Dlaczego? - spytałam. - Dlatego, że za dzień, dwa, będzie pani wolna. Niemcy proklamowały niepodległość Polski. Po kilku dniach znalazłam się w Warszawie. Tam dopiero dowiedziałam się jak wygląda sytuacja i czemu zawdzięczam swoje zwolnienie z obozu. Otóż rok 1916 był bardzo ciężki dla mocarstw centralnych. W lipcu Rosjanie rozpoczęli zupełnie nieoczekiwanie wielką ofensywę, która przełamała front austriacki. Niemcy, potrzebujący jak naj- więcej żołnierzy na front zachodni, niecierpliwili się austriackimi żądaniami pomocy. Austria zaczęła się stawać ciężarem, a Polska ze swymi setkami tysięcy ludzi zdolnych do noszenia broni, stanowiła wspaniatą rezerwę wojen- ną. Laudendrof postanowił pozyskać Polskę za cenę deklaracji jej niepodle- głości. Prawda, że musiało to sprowadzać trudności w zaborze pruskim i powodować komplikacje z Węgrami, ale w porównaniu z celem doraźnym, były to sprawy drugorzędne. Przede wszystkim chodziło o wygranie wojny. Rząd niemiecki i austriacki podzieliły poglądy Laudendorfa. W tym czasie Piłsudski prowadził dwie wojny: jedną na froncie, gdzie na Legiony spadły najcięższe zadania bojowe w czasie ofensywy rosyjskiej i drugą - z Austriakami i NKN-em, który nadal wiązał przyszłość Polski z monarchią habsburską. Piłsudski zwołał radę pułkowników, dowódców for- macji legionowych, na której postanow_iono zwrócić się do Austrii o wyraźną wypowiedź, co do przyszłości Polski i z żądaniem uznania oficjalnie brygad legionowych za wojsko polskie. W lipcu ofensywa Brusiłowa osiągnęła punkt szczytowy. Front został przełamany. Armia rosyjska zwaliła się całym ciężarem na oddziały polskie pod Kościuchnówką. Przez trzy dni trzy brygady Legionów walczyły z dwoma dywizjami piechoty i czterema dywizjami kawaleru rosyjskiej. Potem, na rozkaz dowództwa austriackiego, wycofały się w zupełnym porządku na nowe 157 pozycje, ale z bardzo ciężkimi stratami, gdzie rozpoczęły się nowe boje pod Stochodem. Męstwo i umiejętność, którą wykazały Legiony w bitwie pod Kościuchnówką wzbudziły u Niemców podziw, który oddziałał na ich dalszą politykę w stosunku do Polski. Dla Piłsudskiego te ciężkie walki były źró- dłem dumy i jednocześnie goryczy. Dumny był ze swych żołnierzy, którzy powstrzymywali przeważające siły rosyjskie pod huraganowym ogniem arty- lerii, załamując wielokrotne ataki na bagnety i masową szarżę kawalerii. Z drugiej strony myślał o celu, dla którego wiódł do bitwy swoich żołnierzy i za który oni życie oddawali. Dwa lata przeszło na nieustannych walkach, ale nie było żadnych przejawów, że chociaż o krok zbliżyliśmy się do niepo- dległej Polski. W drugą rocznicę wymarszu Pierwszej Kadrowej w ten sposób przemówił do swoich wojsk: "Gdym wyprowadzał was z murów nieufnego w wasze siły Krakowa, gdym wchodził z wami do miast i miasteczek Króle- stwa, widziałem zawsze przed sobą widmo upiorne, powstające z grobów ojców i dziadów - widmo żołnierza bez ojczyzny. Czy takimi zostaniemy w historii, czy po nas zostawimy jedynie krótki płacz niewieści i długie nocne rodaków rozmowy - pokaże przyszłość".* Wobec bierności Austriaków w sprawach polskich postulatów Piłsudski dla wyrażenia protestu podał się do dymisji 29 lipca. Dymisja po miesiącu została przyjęta. Tego Piłsudski nie oczekiwał. Okazało się później, że stało się to na żądanie Niemców. Von Beseler, gubernator Warszawy, od dawna odnosił się wrogo do politycznej działalności Piłsudskiego i żądał utworzenia armu polskiej niezależnie od Legionów; Austriacy grali na zwłokę. Lepiej od Niemców zdawali sobie sprawę z rosnącej popularności Piłsudskiego i doceniali wymowę takiego przejawu jak wybicie na jego cześć złotego me- dalu, który został mu doręczony z deklaracją podpisaną przez 50 000 osób. Liczono się także z polskim przedstawicielstwem w parlamencie wiedeńskim. Wreszcie 5 listopada 1916 r. ogłoszono bardzo manifestacyjnie akt o niepodległości Polski, która miała być złączona więzami wspólnych interesów z Niemcami i Austrią. Piłsudski wyjechał z Krakowa do Warszawy. Z miejsca jednak okazało się, jakie są istotne intencje niemieckie. W następnym tygo- dniu pojawił się oficjalny komunikat, zapowiadający, że mocarstwa centralne będą na razie sprawować nadal administrację na terenach polskich i wzywa- jący Polaków do wstępowania do wojska. Trzeba pamiętać, że NKN niezależnie nawet od tego, że wiązał przyszłość Polski z monarchią habsburską, co nie odpowiadało dążeniom większości społeczeństwa, nie był już wtedy reprezentacją wszystkich stronnictw zaboru austriackiego. Zasięg jego działalności obejmował zrazu tylko ziemie tego zaboru, później także okupacji austriackiej w Królestwie. Natomiast na oku= pacji niemieckiej nie było żadnego przedstawicielstwa politycznego, które byłoby uznane przez Niemców, analogicznie, jak NKN był uznawany przez Wiedeń, lub które by pozostawało w związkach z Legionami. W żywym * Op. cit., t. IV, s. 80 158 kontakcie z Piłsudskim były tylko ugrupowania, wchodzące w skład dawnej Komisji Tymczasowej Stronnictw Skonfederowanych i poszczególne wybitne osobistości. Stąd nieustanne dążenia Piłsudskiego, aby doprowadzić do zje- dnoczenia działania politycznego w Warszawie. Jedną z najpoważniejszych osobistości ówczesnego życia politycznego Warszawy, a zarazem człowie- kiem, z którym Niemcy poważnie liczyli się, był rektor Uniwersytetu War- szawskiego prof. Brudziński. Do niego skierował Piłsudski list, określający swoj e stanowisko : "Żołnierz - pisał w nim - o ile nie jest najemnikiem, dla którego treśćią jest kontrakt najemny, musi posiadać za sobą rząd, który mu wyznacza cele i metody, wyznacza wodzów i kierowników. Jest to tak konieczne, że, jeżeli czegoś podobnego nie ma, zjawia się gwałtowna potrzeba operowania cho- ciażby surogatami takiej politycznej reprezentacji: Polska w tej wojnie miała to nieszczęście, że przed tym, nim powstał jej rząd, zjawił się na świat jej żołnierz. Stąd płyną wszystkie fikcje rządowe, które nikogo zadowolić nie mogły, a które wszystkie zadowalać miały choć w części tę naturalną tęsknotę żołnierza do prawomocnej politycznej reprezentacji jego dzieł i pracy. Jestem żołnierzem z ducha i usposobienia, i dlatego - pomimo, że się sam dla wielu stałem takim surogatem przedstawicielstwa polskiej władzy, - tak samo, jak inni moi koledzy tęsknię do istnienia formy, w którą się normalnie wylewa ojczyzna żołnierza - do rządu, który żołnierza reprezentuje na zewnątrz, który z niego wszelkie troski polityczne zdejmuje i daje poczucie zrozumiałe celu, dla którego krew się daje. Dawałem temu wyraz w formie bardzo dosadnej w głównym naczelni- ctwie armii austro-węgierskiej, gdzie parokrotnie oświadczyłem, że pozosta- wanie w szeregach obcej - niepolskiej - armu, bez wyraźnego nakazu własnej polskiej władzy jest tak ciężkim i trudnym do zniesienia, że z każdym dniem staje się to bardziej niemożliwym dla ludzi z zaboru rosyjskiego. Że, o ile by Królestwo miało reprezentację polityczną, uznaną przez oba państwa okupacyjne, sprawa byłaby zupełnie rozstrzygnięta. Dawałem po temu dra- styczne przykłady, mówiąc, że gdyby mi w czasie wojny rząd mój nakazał czyścić buty, to bym to z całą nieumiejętnością czynił, gdyby kazał wstąpić do armii Syngalezów, czy Botokudów, uczyniłbym to również bez wahania. Odwrotnie zaś - przy braku rządu własnego nie mogę nie dawać wyrazu w swym postępowaniu, że po to przyszedłem na wojnę, by moja ojczyzna swój własny rząd miała".* Niemcy i Austria zrobiły mały krok naprzód na tej drodze i powołano do życia tzw. Tymczasową Radę Stanu, która zebrała się po raz pierwszy 14 stycznia 1917 r. Piłsudski wstąpił do Rady i objął sprawy wojskowe, choć nie łudził się wcale, co do właściwych tendencji Niemiec i zakresu samo- dzielności Rady. Miał jednak nadzieję, że może uda się stworzyć nowe warunki dla posunięcia naprzód budowy wojska polskiego. * Op. cit., t. IV, s. 88-89 159 Oficjalnie Piłsudski miał sprawować obowiązki Przewodniczącego Komisji Wojskowej Tymczasowej Rady Stanu i Dyrektora Departamentu Wojny, ale negatywne stanowisko Beselera uniemożliwiło organizację takiego mini- sterstwa. W skromnych warunkach, gdyż zgodził się jedynie na pensję nomi- nalną. Piłsudski urzędował w mieszkaniu swych znajomych, którzy przeby- wali w majątku na wsi. Z każdym dniem spotykał się z coraz gorętszymi objawami uczuć i przywiązania Polaków. Gdziekolwiek się pokazał, witały go okrzyki i radosne manifestacje. Stał się żywą legendą, nie zdając sobie nawet sprawy, że do tego doszło. Z charakterystycznym dla siebie stosunkiem do popularności osobistej i sławy, unikał jak mógł dowodów uznania ze strony społeczeństwa, wdzięczny za nie o tyle, że w tej atmosferze wyrastały zasługi Legionów i umacniało się zrozumienie roli wojska w życiu narodu. Szczególnie wdzięczny był kobietom za to, że one pierwsze udzieliły entu- zjastycznego poparcia Legionom. Było to naturalne. Patriotyzm Polek był niewątpliwie zawsze żywszy i bardziej uczuciowy niż patriotyzm mężczyzn. W kilka lat później dał Piłsudski wyraz tej wdzięczności w jednym ze swych przemówień: "Pierwsze poszły za nami kobiety. Kobiety odczuły silnie piękno życia, odczuły tę przekorę legunową, która szła wbrew całemu światu, która szła przebojem przeciw własnemu społeczeństwu, żądając od niego, jeżeli nie uznania, to szacunku dla polskiego żołnierza. W ślad za nami, trop w trop za naszym żołnierzem idą kobiety, oczarowane pięknem duszy, pięknem wartości moralnej, którąśmy z siebie wydobyli". * A w liście do mnie pisał : "Kobiety są w ogóle najgorliwszymi propagatorkami mego imienia #i wpływu i jestem im niezmiernie wdzięczny za to, że tyle dobrego zrobiły przez swój bardzo ładny instynkt narodowy, który wykazały". Uczucia, jakimi społeczeństwo obdarzało Legiony, sprawiały mu przyje- mnośe, ale objawy popularności osobistej odczuwał jako krępujące i przykre: "Najbardziej manifestują dzieci, które mnie w Krakowie na przykład po prostu żyć nie dają swoimi zachwytami i czułościami na ulicy. Zabawne niektóre dzieciaki - pisał w innym liście. - A ja wyobraź sobie dotąd nie przyzwyczaiłem się do tych wszystkich manifestacyjnych objawów uczuć na- rodowych. Dotąd zachowałem w sobie charakter nieznoszącego ostentacji Litwina, którego cała natura we wnętrzu burzy się w proteście przeciwko robieniu z siebie teatru dla publiczności. . . naturalnie mam wówczas z tego powodu znudzoną i surową minę, gdy mnie taka tłumna owacja spotyka". W okresie legionowym po raz pierwszy w życiu zamiast stałego niebez- pieczeństwa, pościgów policji i groźby więzienia, deportacji i kul zaborców, szpicli i ukrytych wrogów zaczął mieć, także poza stronnictwem PPS-Fr.Rew. i masami robotniczymi, poparcie szerokich mas społeczeńśtwa, jawne i szcze- re. Otaczała go sława. Dziennikarze dobijali się o jego wywiady, wszelkie gazety podawały każde jego przemówienie, najwpływowsi ludzie starali się, * Op. cit., t. V# s. 64-70 160 aby był ich gościem. Nie było wybitniejszego malarza, który by nie malował jego portretu. Mimo to rosło w nim poczucie samotności. Rozumiejąc doskonale tych, którzy go otaczali, sam szukał zrozumienia siebie u innych, aby ulżyć cięża- rowi samotności. Lecz los nie jest litościwy dla tych, których wybrał na przywódców narodu; prawie zawsze skazuje ich na samotność. Pisał do mnie nieraz, między innymi i tymi słowy: "Niekiedy bierze mnie niecierpliwość i złośE, które z tym są związane, że nie mogę nikomu tego pokazać; a wciąż sam ze sobą te zresztą jak i inne rzeczy przerabiam w duszy. Miał#m zawsze zadatki na samotnika, prze- żywającego i przeżuwającego wszystko sam w sobie. Ale przez tę wojnę to chyba już doszedłem do szczytu: zawsze sam, zawsze gdzieś bez towarzystwa i osłony, czy w męce, czy w bólu, czy w szale dumy, czy w błocie upoko- rzenia. Może to i ładnie i poetycznie, ale niekiedy diabelnie ciężko tak przerastać otoczenie, że nie spotyka się równych kolegów i przyjaciół". KRYZYS PRZYSIl#GOWY W LEGIONACH - ARESZTOWANIA W POW - MAGDEBURG Tak bardzo rozreklamowana "niepodległość" Polski istniała w 1916 r. tylko na papierze. Niemcy i Austria zatrzymały w swych rękach całą admi- nistrację państwową. Wojsk okupacyjnych nie wycofano z kraju. Tymczaso- wa Rada Stanu, w której zasiadało szereg wybitnych osobistości, nie miała żadnej egzekutywy. Jej uchwały wymagały zatwierdzenia Beselera, general- nego gubernatora. Nawet ludzie najoptymistyczniej nastawieni zaczęli stop- niowo rozczarowywać się. Piłsudski od początku nie miał żadnych złudzeń i wiedział, że Niemcom chodzi jedynie o stworzenie pozorów niepodległości. Dopóki jednak można było pracować w powstałych warunkach nad powiększeniem elementów pol- skiej siły, tak długo miał zamiar brać udział w tej pracy. Niejednokrotnie podkreślał w swoich wypowiedziach, że jest realistą. W wywiadzie z 1916 r. udzielonym Tygodnikowi Ilustrowanemu mówił między innymi: "Jestem czło- wiekiem realnym, biorę rzeczy tak jak one są, a nie tak jakbym chciał je widzieć... Na każdym kroku widać, jak ludzie tworzą fetysze, które stają się potem dla ich twórców nieprzebytą zaporą. Jest u nas historyczny brak szerszej realnej pracy"*. Na drodze do zbudowania armii polskiej przeszkód było bardzo dużo. Główną przeszkodę stanowił przede wszystkim sam Beseler, który wiedział o co mu chodzi. Tymczasowa Rada Stanu, pochłonięta pokonywaniem tru- dności stawianych przez Niemców na innych polach działania, mogła w za- kresie wojska okazać niewielką pomoc. Beseler wszelkimi środkami dążył do stworzenia armii polskiej na wzorach niemieckich i pozostającej w całko- witej dyspozycji Niemców; z tą też myślą popierał koncepcję nominalnej niepodległości Polski. Ale między nim i tym różowym snem i jego urzeczy- wistnieniem stał Piłsudski. On jeden zakreślił mocną granicę "realistycznego" stosunku do rzeczywistości i upierał się nieugięcie przy tworzeniu armii pol- skiej, ale służącej wyłącznie celom polskim. Tak też oparł w tym czasie przygotowania do jej rozbudowy już nie na Legionach, zależnych od Austrii, " Op. cit., t. IV, s. 104. 162 ale na Polskiej Organizacji Wojskowej, która była wyłącznie w jego dyspo- zycji. Nic też dziwnego, że Beseler dążył do zlikwidowania POW. Od początku istniała więc zasadnicza różnica stanowisk między Piłsud- skim a Beselerem. Beseler zdawał sobie dobrze sprawę z tej różnicy. Ale wiedział również, że Piłsudski był jedynym człowiekiem, na którego wezwa- nie Polacy poszliby do wojska. Do czasu trzeba więc było go tolerować i robić próby pozyskania dla swojej koncepcji. 17 stycznia 1917 r. odbyła się wielka defilada wszystkich oddziałów warszawskich POW przed członkami Tymczasowej Rady Stanu, w czasie której przedstawiciele POW złożyli oświadczenie, wyrażające lojalność wobec Rady oraz gotowość oddania się pod jej rozkazy. W kilka godzin później na posiedzeniu Rady, gdy przewo- dniczący podniósł zasługi Piłsudskiego, całe zebranie uczciło go przez po- wstanie. Dwa miesiące później odbył się w Warszawie z inicjatywy Rady Stanu ogólnokrajowy zjazd przedstawicieli ziem Królestwa Polskiego, zwołany w celu poparcia przez społeczeństwo sprawy armii narodowe#. Piłsudski wygło- sił przemówienie, które zrobiło na obecnych ogromne wrażenie. Pod jego wpływem przedstawiciele społeczeństwa obiecali jak najgorętsze poparcie wysiłków wojskowych. W przemówieniu swoim Piłsudski podkreślił ze szcze- gólnym naciskiem współzależność między powstawaniem wojska i istnieniem własnego rządu: "Kiedym szedł, proszę panów, - powiedział - jako sierota- -żołnierz, szukający Ojczyzny, ... zazdrościłem otaczającym nas wojskom, nie przepychu technicznego, nie przepychu sztabów, jakie one posiadały. Zazdrościłem im nie tej wielkiej, olbrzymiej liczby wojsk, które w porówna- niu z naszą garstką były olbrzymem wobec karła. Nie zazdrościłem im wiel- kości, dumy i pychy. Zazdrościłem im jednego. Że mieli za sobą wolę narodu swego, która im posłuszeństwo nakazuje; że mieli rząd zorganizowa- ny, który dumę żołnierza stanowi, który dla niego samego tę Ojczyznę reprezentuje. Zazdrościłem im, że w koniecznej brutalności wojennej oni mieli przed czym czoła uchylić. . . Żołnierz potrzebuje prawnego rządu, aby być żołnierzem, rząd potrzebuje prawnego żołnierza, aby być rządem"*. Ale najlepsze nawet chęci i wysiłki nie mogły przełamać przeszkód; Tymczasowa Rada Stanu nie miała żadnej egzekutywy, stanowisko Beselera wobec wojska pozostało niezmienione; ale Radzie brakowało odwagi, ażeby postawić sprawę faktycznej niepodległości Polski w formie ultymatywnej i od niej uzależnić dalszą z nimi współpracę. W liście do profesora uniwersy- tetu w Krakowie, Napoleona Cybulskiego Piłsudski rzuca światło na stosunki i atmosferę ówczesną: ". . . mamy do czynienia ze zj awiskiem wychowania w niewoli, w systemie ugody ze wszystkimi i we wszystkim, bez honoru i godności, z poczuciem lęku przed każdym większym zadaniem, na barki własne branym. Dlatego też nie przypominam sobie w ciągu ubiegłych paru lat ani jednej chwili, ani " Op. cit., t. IV, s. 113-114 163 jednego kroku, który by nie był nacechowany tą swoiście polską cechą konkurencji in minus, licytacji, prowadzącej nie do góry, ale odwrotnie- zmierzającej do dołu. Gdy tylko kto gdzie wystawi jakie żądanie, znajdzie zaraz całe mnóstwo "doświadczonych## ludzi, którzy orzekną, że to za wyso- kie żądanie, że go z tej czy innej strony obciąć należy, aby było #,realnym##; ba, znajdzie się ńatychmiast grupa czy człowiek, który zaofiaruje swe,#usłu- gi##, aby uczynić żądanie bardziej mangeable, a stanowisko tych, od których się żąda, bardziej "wygodnym##. Jeżeli mówię,#wygodnym## i stawiam to słowo w cudzysłów, czynię to rozmyślnie, nie mogąc dla określenia pojęcia znaleźć innego słowa. Ta metoda nie posuwa nigdy ani o jeden cal sprawy naprzód, przeciwnie - jeszcze bardziej wszystko gmatwa; nie czyni żadnego realnego kroku dla ujęcia jakiejkolwiek sprawy w sposób dogodniejszy pod względem politycznym, chociażby jednostronnie dla któregokolwiek z państw centralnych, zadowala jedynie instynkty kolonialnego stosunku do Polaków... Tak było w ciągu ubiegłych dwóch lat z polityką i ideą, zwaną w Galicji "legionową##, tak samo jest teraz z inną polityką, zwaną #,realizacją aktu 5-tego listopada##. * Niebawem sytuacja zmieniła się radykalnie. Prezydent Wilson wypowie- dział się za przywróceniem Polsce niepodległości. W Rosji rewolucja marco- wa obaliła carat, a nowy rząd wydał podobne oświadczenie. V#ejście Stanów Zjednoczonych do wojny zmieniło sytuację Niemców na froncie zachodnina. Von Beseler otrzymał rozkazy, aby jak najszybciej przeprowadzić w Polsce mobilizację pod przesłoną Tymczasowej Rady Stanu, z tym, że wojsko pol- skie będzie walczyć na każdym froncie, jeżełi tego zajdzie potrzeba. Reakcja Piłsudskiego była natychmiastowa: 17 czerwca, wobec tego, że Tymczasowa Rada Stanu wzbraniała się zająć negatywne stanowisko w sto- sunku do żądań niemieckich, POW zerwało z nią łączność, a Legiony, z wyjąIkiem Drugiej Brygady, dowodzonej przez generała Hallera, odmówiły złożenia przysięgi na wierność cesarzom Niemiec i Austrii. Piłsudski podał się do dymisji i wystąpił z Rady Stanu. Legionistów obywateli rosyjskich wepchnęli Niemcy za druty obozów koncentracyjnych Szczypiorna i Betziami- nowa; poddani austriaccy zostali włączeni do armii habsburskiej po zdegra- dowaniu oficerów do stopni podoficerskich. Większość znalazła się na froncie włoskim. Z tych, którzy złożyli przysięgę utworzono w Królestwie oddziały tzw. Polnische Wehrmacht, a w zaborze austriackim Polski Korpus Posiłko- wy. Jeszcze przed tymi wypadkami Beseler zaprosił Piłsudskiego na rozmo- wę. W sposób bardzo uprzejmy przekonywał Piłsudskiego, że współpraca ich obu jest więcej niż kiedykolwiek potrzebna dla dobra Polski. Niestety, Polacy tak często nie wiedzą jak zdobyć największe korzyści dla siebie i wyzyskać najbardziej dogodną sytuację. Piłsudski, który nienawidził hipokry- zji, przerwał mu pytając, o co właściwie chodzi. * Op. cit., t. IV, s. 108. 164 Von Beseler, z miną człowieka, którego dotknęło niestosowne pytanie, wyjaśnił, że w interesie Polski leży, aby miała silną armię. Jeden tylko człowiek może ją stworzyć, jest nim właśnie on, Piłsudski. - Może pan stać się jednym z najsławniejszych wodzów swej epoki- ciągnął von Beseler. - Dotychczas nie miał pan pola dla swych wielkich talentów. Ale współpraca z nami da panu nieobliczalne wprost możliwości. Dostarczymy uzbrojenie pierwszej jakości, niczego nie zabraknie. . . Otwiera się przed panem droga do sławy i zaszczytów o j akich pan nie marzył. . . i wspaniała przyszłość dla Polski! - Myli się pan - przerwał Piłsudski. - Być może zyskałby pan jednego Polaka, ale ja straciłbym cały naród. 22 lipca Piłsudski, aresztowany został razem z Sosnkowskim. Wywieziono ich do Niemiec. Tak rozstaliśmy się znowu. Dotąd od chwili wypuszczenia z Lauban czas upływał bardzo szybko. Aby zarobić na życie pracowałam w biurze fabryki, w której suszono jarzyny. Pracy społecznej i politycznej było ba- rdzo wiele. Wojna zniszczyła całe połacie kraju, przesunęła całe masy ludzi z jednego miejsca na drugie, było bardzo wielu bezdomnych. W miastach roiło się od uchodźców, przeważnie bez pracy. Brakowało jedze- nia, tu i ówdzie wybuchał tyfus. Z tymi bolączkami walczyły jedynie or- ganizacje ochotnicze. Po wyjściu z więzienia najwięcej czasu pochłaniała mi praca w tzw. Lidze Kobiet. Z ramienia Zarządu jeździłam na prowincję dla kontroli i łączności z kołami Ligi. Organizacja ta powstała w tym samym czasie co Związek Strzelecki w Warszawie. Założona była przez panie: Halinę Sujkowską, Izę Moszczeńską, Arturową $liwińską i Kozłowską z Siedlec. Po kilkunastu mie- siącach liczyła już około 20 000 członkiń, a oddziały rozsiane były po całej Polsce. Później założono oddziały w Galicji. Liga podzieliła się na dwie organizacje. Liga A, w Królestwie zwalczała politykę NKN, stała na stano- wiskn niepodległościowym. Liga B, popierała NKN. Miała ona za zadanie dbać o dobrobyt Legionów. Jak wiadomo, Austriacy nie traktowali Legionów Piłsudskiego także pod względem zaopatrzenia na równi z własnym woj- skiem. Z biegiem lat praca ta rozszerzyła się także na ludność cywilną, szczególnie uciekinierów i bezdomnych. Już w 1914 r. założyłam pierwszą wiejską sekcję Ligi Kobiet w Bobrownikach. Po aresztowaniu Piłsudskiego musiałam zaprzestać wszelkiej roboty poli- tycznej i społecznej. Agenci tajnej policji niemieckiej przychodzili do mie- szkania sprawdzać moją obecność, punktualnie każdego tygodnia; listy moje otwierano, śledzono dokąd chodzę. Nie ulegało wątpliwości, że pod lada pretekstem mogą wsadzić mnie na powrót do obozu czy więzienia. Córka nasza Wanda przyszła na świat, gdy ojciec jej siedział w więzieniu niemieckim, w lutym 1918 r. Naturalnie, jak każda matka w owych czasach, kłopotałam się jeszcze przed porodem o warunki życia dla oczekiwanego dziecka. O tym, żebym mogła zaprzestać pracy trudno było marzyć; odżywia- 165 nie było nędzne: zupa, kasza i strasznie nędzny chleb, który nawet trudno było przełknąć. Jadałam w stołówkach, gdyż brak opału wykluczał gotowanie w domu. Masła, czy jakiegokolwiek innego tłuszczu nie było na lekarstwo. Mąki w sklepach nie było również. Pod jednym tylko względem znalazłam się w szczęśliwszym położeniu od większości mieszkańców Warszawy. Dyrek- tor fabryki, członek PPS-Fr.Rew., nasz przyjaciel Feliks Turowicz, zgodził się na moją propozycję, aby na gruntach fabrycznych urządzić ogródki. Dzięki temu miałam jarzyn pod dostatkiem. W jedenaście dni po porodzie poszłam do biura. Na szczęście, w budyn- kach fabrycznych było kilka pustych pokojów. Jeden z nich wynajęłam, tak że w czasie pracy mogłam kilkakrotnie zaglądać do dziecka, samotnie leżą- cego w łóżeczku. Z początku czułam się zupełnie bezradna, nie wiedząc w jaki sposób obchodzić się z dzieckiem. Kilka książek na ten temat dodało mi trochę pewności, ale z największą pomocą przyszła mi znajoma, która wychowała już kilkoro własnych dzieci. Ona wtajemniczyła mnie w ceremo- nię codziennej kąpieli - najgorszą, muszę się przyznać, dla mnie czynność. Po pewnym czasie wszystko szło już sprawnie. Nabrałam pewności siebie więc i praca zarobkowa przestała kolidować z obowiązkami macierzyńskimi. Wanda chowała się doskonale w tych raczej nienormalnych warunkach, prze- bywając jak najwięcej na powietrzu; nawet w czasie przerwy obiadowej wynosiłam ją do ogrodu, a szereg znajomych czekało, aby ją zabrać na spacer w dzień powszedni czy niedzielę. Bałam się, by jej nie rozpieszczono. Męża po tygodniach przenoszenia z jednego więzienia do drugiego osa- dzono w Magdeburgu. Warunki różniły się tam znacznie od tych z jakimi się zetknął w więzieniach w czasach dawniejszych. Śmieszyło go to, że jako mieszkanie miał te same pokoje, w których siedział aprzednio generał bel- gijski, a ordynansi traktują go jak brygadiera, a nie jak więźnia. Izolacja od świata zewnętrznego była zupełna. Potężny mur starej fortecy zamykał mały ogródek, na który wychodziło się z jego mieszkania; z drugiej strony wznosił się wysoki płot, oddzielający ogródek od głównego podwórza. Po obu stronach patrolowali uzbrojeni żołnierze. Prawie przez cały rok, zanim przeniesiono tam także Sosnkowskiego, Piłsudski za całe towar#ystwo miał jedynie owych strażników i milczących ordynansów. Nawet jego bratu odmówiono pozwolenia na odwiedziny; nie wolno mu było otrzymywać gazet polskich, a z setek listów, które wysyłali do niego najrozmaitsi ludzie i organizacje doręczono dwa lub trzy. Nawet mój telegram donoszący o uro- dzinach Wandy przetrzymano kilka tygodni. Kiedy później mówiliśrny o tym telegramie mąż opowiadał, że pewnego dnia w czasie snu posłyszał płacz dziecka. Zanotował wtedy datę. Po otrzymaniu telegramu okazało się, że zanotowana data zgodna była z dniem urodzin Wandy. Nie jeden raz prze- konaliśmy się, że Piłsudski miał zdolności telepatyczne. Niemcy przetrzymy- wali nie tylko listy pisane do niego, ale i te, które on wysyłał. W kilka miesięcy po listopadzie Niemcy odesłali mu całą pakę listów, które napisał do mnie w czasie swego pobytu w twierdzy. Pocztą doszło do mnie zaledwie 166 kilka. Oto wyjątki z jednego z nich, który przepuszczono dlatego, że nie było w nim ani jednej wzmianki o sprawach politycznych: "Niezmiernie wdzięczny ci jestem za wszystkie najdrobniejs#e nawet szczegóły o tobie i dziecku. Obiecywałem sobie zawsze dużo śmiechu z wychowania dziecka według ostatniego słowa nauki i postępu i chociaż, niestety, widzieć tego bezpośrednio nie mogę, sprawia mi niezwykłą przyje- mność wiedzieć o tym z listu. Na przykład w ostatniej kartce z dnia 27/III znajduję szczegół, nad którym biedziłem się ze dwa wieczory. Pan Bóg obdarzył mnie dużą dozą żywej wyobraźni, lecz ani rusz wyobrazić sobie nie mogłem jak ta biedna panna,#gimnastykuje się## z rana według #,systemu Muellera## i ma przy tym, jak piszesz, "rozradowaną minkę##. Czyżby ##to## już się śmiało? Jak wiesz, mam bardzo konserwatywno-reakcyjną głowę, więc bierze mię obawa, że przy tych eksperymentach powykręcasz dziecku rączkę albo nóżkę. Nie mogę też pochwalić ciebie, za nierozsądny, zdaniem moim, pomysł wsadzenia fotografii Wandeczki pomiędzy świąteczne babki. W każdym razie ani tych babek ani fotografu dotąd nie otrzymałem. Zrób rozsądniej i wyślij fotografię w liście; bardzo jestem ciekaw jak wygląda córka. Miałem tu już prawie lato; w swoich pokojach, trzymałem okna otwarte dzień i noc. Ale teraz znowu przyszły chłody, a zawczoraj padał nawet śnieg; chyba nie będzie to trwało długo i nie # zrobi mi to żadnej szkody. Ucieszyłabyś się bardzo, gdybyś widziała, jak mało palę teraz. W części jest to postanowienie, w części brak dobrego tytoniu i papierosów; dobrej woli stanowczo najwięcej. Zdrowie teraz niezłe, chociaż jestem przekonany, że będę musiał przejść przez solidną kurację nim będę zdolny do porządnej pracy. Tego właśnie najbardziej się obawiam, że nowe życie zacząć trzeba będzie od leczenia się; nie powiem, aby to było zbyt wesołe. Pisz do mnie o wszystkich najdrobniejszych szczegółach, tyczących się dziecka; za każdy będę bardzo wdzięczny. Gdy widzieć bezpośrednio nie mogę, każdy taki szczegół pozwala chociaż w wyobraźni przeżyć razem chwil- kę". Samotność i monotonia życia w Magdeburgu nie nużyły męża wcale; żal mu tylko było marnowanego czasu. Żywa jego wyobraźnia potrafiła zaludnić mu nawet pustą celę. Jedno z popołudni spędził np. na przemyślaniu ataku dla wyzwolenia Wilna; kiedy indziej obmyślał konstytucję Polski. Wtedy również powstawały wspomnienia z pierwszych miesięcy walk, zatytułowane Ulina Mafa, Limanowa-Marcinkowice i Nowy Korczyn-Opatowiec. Pod pre- tekstem skargi do władz niemieckich udało mu się uzyskać trochę papieru; otrzymał o wiele więcej niż to było potrzebne na taką skargę. Wytłumaczył nadzorcom, że ze względu na słabą znajomość języka niemieckiego zmarnuje wiele papieru. Dla oszczędzenia go pisał niemal maczkiem. Było to najmilsze jego zajęcie w Magdeburgu. Z przybyciem Sosnkowskiego w sierpniu 1918 r. odcięcie od świata stało się mniej dokuczliwe. W liście z dnia 3 września pisze: 167 "Przede wszystkim zawiadamiam Ciebie, że od tygodnia nie jestem sam. Dano mi jako towarzysza doli Sosnkowskiego, z którym teraz skracam czas, o ile nas stać na to. Zdążyliśmy przez ten czas zagrać kilkanaście partyj szachowych. Oprócz tego dozwolono mi razem z nim wychodzić na spacer poza mury cytadeli. Przyjemniej jednak byłoby mi posiadać do tych spacerów cywilne odzienie - specjalnie kurtkę, kamizelkę i palto letnie i jesienne. Może postarasz się o to, by je wysłać. Życie urządzamy w ten sposób, że obiady i kolacje mamy z miasta - śniadanie zaś i herbaty we własnym zarządzie. Niech to Ci będzie wskazówką dla posyłek. Przede wszystkim, jak już pisałem, nie należy dopuszczać do bankructwa pod względem cukru i herbaty. Otrzymałem również nareszcie i fotografię Wandzi. Na podstawie Twoich słów oczekiwałem większego podobieństwa; znalazłem je tylko w budowie czoła, co także nie uważam za zupełnie szczęśliwe, gdyż takie wysokie czoło nie zawsze ładne jest u dziewczynki. Ciekaw jestem niezmiernie następnej fotografii, którą mi obiecujesz wysłać. Gdy panna będzie dojrzalszą osobą prawdopodobnie i rysy będzie miała bardziej sformowane niż na tej, którą posiadam, gdzie poza czołem rzucają się w oczy wystraszone i rozwarte oczęta. Parę dni temu otrzymałem od Ciebie kartę z datą 7/VIII. Piszesz, że dziecko trochę chore i jeszcze na wieś nie wyjechałaś, to nie dobrze! cieszy- łem się więc na próżno, gdym myślał, że jesteś już z Wandzią i przyjaciółmi na wsi i korzystasz ze świeżego powietrza. . . Mam na myśli możliwość nagłej śmierci przed wyjściem z więzienia. . . do córki, a zatem i do Ciebie ma należeć moja pamiątkowa szabla, ofiarowana mi przez oficerów mojej bry- gady 6 sierpnia 1916 roku i złoty zegarek, który mam przy sobie, ofiarowany mi przez tychże oficerów na imieniny 1915 r.". W końcu roku 1918 ludność polska zmęczona wojną z zainteresowa- niem śledziła oznaki wyczerpania w niemieckim wojsku. Oddziały liniowe, przebywające na okupowanych ziemiach Polski wycofywano, a na ich miejsce przychodzili rekonwalescenći z frontu zachodniego. Oficerowie stracili swoją butę, nie wałęsali się po ulicach, każąc ustępować z drogi okupowanym. Wyglądali na znużonych i byli nimi rzeczywiście. Szpicle przestali interesować się moją osobą, wizyty ich ustały, przestali dopyty- wać się, kto to jest ta tajemnicza Wanda, która figuruje w każdym liście z Magdeburga. Ale wypadki zaczęły się toczyć w ogromnym tempie. W pierwszych dniach listopada upadek Niemiec był widoczny. Nadzieja wyzwolenia ożywiła lud- ność w Polsce. Jedno imię było na usYach wszystkich: "Piłsudski". Legioniści i Peowiacy występowali jawnie na ulicach, wznosząc okrzyki: "My chcemy Piłsudskiego, zwolnić go z więzienia". Też same okrzyki wznosili robotnicy. " Chcemy Piłsudskiego dla Polski". Ten nacisk opinii zmusił Radę Regencyj- ną do zażądania od Niemców uwolnienia obu więźniów. Faktycznie uwol- niła ich rewolucja. 168 Ordynans niemiecki wszedł do pokoju więźniów w Magdeburgu późnym wieczorem, trzymając w ręku dziennik Die Wocbe. Była tam fotografia Piłsudskiego, jako ministra spraw wojskowych. Piłsudski i Sosnkowski zaś- miewali się z tej dziwacznej sytuacji ministra przebywającego w więzieniu. Ale w kilka dni później, gdy spacerowali jak zwykle w ogrodzie, podeszło do nich dwóch oficerów niemieckich, którzy zakomunikowali im, że są wolni. Nalegali przy tym na to, że muszą natychmiast wyjechać do Berlina dla dalszej podróży do Warszawy. Z pewnym zaambarasowaniem stwierdzili, że w Magdeburgu wybuchła rewolucja, więc doradzili im ubrać się po cywilne- mu i wziąć ze sobą jak najmniej rzeczy. Po zabraniu niezbędnych drobiazgów Piłsudski i Sosnkowski przeprowadzeni przez przybyłych oficerów, pośpieszy- li na pociąg do Berlina. Noc spędzili tam w hotelu jako goście swej eskorty. :Kelner, który rano przyniósł im śniadanie, zakomunikował, najnowszą wia- domość o abdykacji cesarza. Niemcy traktowali obu więźniów z ogromną kurtuazją, byli zaproszeni na obiad do przedstawiciela Ministerstwa Spraw Zagranicznych, który cały czas tytułował ich przez "ekscelencje". Działo się to w ciągu 9 listopada. Wieczorem specjalnym pociągiem skierowano obu do Warszawy. : Warszawa była podniecona. Okupacja pękała, żołnierze niemieccy włó- czyli się po ulicach, na żądanie oddawali broń. Mieszkałam wtedy na Pradze. Z domu prawie że nie wychodziłam, gdyż po zajęciach biurowych musiałam zajmować się kilkumiesięczną córeczką. O tym co się dzieje w mieście wiedziałam od swoich kolegów-urzędników z biura i od znajomych, którzy mnie ciągle odwiedzali. Opowiadali mi, że Peowiacy, I.egioniści i Pepesowcy rozbrajają Niemców. Do mieszkania do- chodziły odgłosy poszczególnych strzałów. Była niedziela 10 listopada. Padał deszcz, było zimno i pochmurno. Sie- działam z Wandzią przy oknie pełna niepokoju, spragniona wiadomości; z niecierpliwością oczekiwałam przyjścia znajomych. W niedzielę odwiedzała mnie zwykle moja przyjaciółka Hala Sujkowska z mężem i zostawali u mnie przez cały dzień. Była dopiero godzina dziesiąta; czas wlókł się powoli. Wtem ujrzałam na ulicy pod parasolem moją dobrą znajomą p. Janinę Prystorową, idącą do mnie. Z radością wybiegłam na jej spotkanie. Zako- munikowała mi, że mąż wrócił i prosił ją o zauviadomienie mnie, że po południu będzie u mnie. Opowiadała, że spotkał go na dworcu ks. Zdzisław Lubomirski, członek Rady Regencyjnej i Adam Koc, komendant POW. Wiadomość o jego przyjeździe rozeszła się błyskawicznie po mieście. Tłumy wyległy na ulice, aby go witać. Obydwóch panów-więźniów zabrał do siebie na śniadanie ks. Z. Lubomirski. Byli znajomi i podkomendni zaczęli się tłoczyć w mieszkaniu na Moniu- szki, które mu doraźnie znaleziono, chcąc go przywitać i oddać śię do jego dyspozycji. Nareszcie po południu udało mu się wyrwać z Warszawy i przyjechać do nas, na Pragę. Wiadomość, że przyjedzie do mnie rozeszła się lotem 169 ptaka. Wobec tego, że była to niedziela, robotnicy wylegli z domów i pełni radości czekali na ulicach, którymi musiał przejeżdżać. Przed domem, w którym mieszkałam, zebrał się tłum. Kiedy nadjechał, entuzjazm był niesa- mowity. Ja na spotkanie z pokoju swego nie wyszłam, tylko czekałam w mieszkaniu. Nie lubiłam nigdy okazywać swoich uczuć wobec innych.  CZĘŚć PIĄTA W ODRODZONEJ RZECZYPOSPOLITEJ FUNDAMENTY PAŃSTWA - ZAGROŻeNIA I TRUDNOŚCI - ZWOŁANIE SEJMU - TWORZENIE WOJSKA Państwo Polskie powstało, lecz było tak słabe, jak nowo narodzone dziecko, którego życie zdawało się wisieć na włosku. Gdy Piłsudski powrócił z Magdeburga 10 listopada i zorientował się w sytuacji, w jakiej znajdowała się Polska, uświadomił sobie, że zbliża się najtrudniejszy okres w jego życiu. We Francji zacichły już echa ostatniego pocisku. Żołnierze wszystkich armii powracali do domów, dyplomaci przygotowywali swoje mowy na kon- ferencję pokojową, a rozradowane tłumy w różnych częściach świata święciły koniec wojny. Ta łagodna fala odprężenia pokojowego zatrzymywała się u granic odrodzonej Polski. Polska była już wolna, bo ręce które ją uciskały opadły bezsilnie. Ale pozostawiły ją krwawiącą i wycieńczoną. Jej urodzajne pola były spustoszone, jej miasta zrujnowane, a obywatele wyczerpani oku- pacjami i wojną, która nie była ich wojną. Granice państwa nie były jeszcze ustalone ani zabezpieczone od nowych inwazji, a nieprzyjaciele otaczali ją zewsząd. Poza drobnymi zaczątkami nie miała jeszcze zorganizowanego woj- ska. Tysiące niemieckich żołnierzy pozostawało na jej ziemiach, a wielkie armie niemieckie w Rosji groziły przewaleniem się przez Polskę niszczącą falą. Za ustępującymi na zachód Niemcami szli trop w trop bolszewicy. Zbliżali się do ziem polskich nie kryjąc się z tym, że chcąc zawojować świat, po złączeniu się z rewolucją komunistyczną w Niemczech. We Lwowie roz- gorzały walki z Ukraińcami. W Poznaniu rządziły Rady Żołnierskie; Pomo- rze i Śląsk pozostawały jeszcze całkowicie w rękach niemieckich, a Czesi zagrażali Cieszynowi. Piłsudski mówił w tym czasie, że "nie ośmielał się patrzeć różowo w przyszłość". Natychmiast po powrocie Piłsudskiego z Magdeburga Rada Regencyjna przekazała mu władzę zwierzchnią nad wojskiem i zaproponowała mu utwo- rzenie rządu. Dowódcy różnych formacji poddawali się pod jego komendę. Już po paru dniach Rada Regencyjna, zgodnie z powszechną wolą, przeka- zała całą władzę w jego ręce. Został dyktatorem z woli ogółu. Najbardziej palącą kwestią w tych pierwszych dniach była sprawa nie- mieckich żołnierzy na ziemiach polskich. Opuszczeni przez Beselera, zrewol- towani w stosunku do swoich oficerów i władz berlińskich zorganizowali 173 obronę przeciw oczekiwanej zemście ludności polskiej za okrucieństwa oku- pacyjne. Ale przepojeni byli przede wszystkim żądzą możliwie rychłego po- wrotu do domów. Z każdym dniem powiększała się liczba zorganizowan,ych, podpnrządkowujących się powstałej Radzie Żołnierskiej jako władzy nacze- lnej. Byli oni groźni nie tylko dla swoich oficerów i Berlina jako siła rewo- lucyjna, ale doraźnie przede wszystkim dla Polski. Powrót Piłsudskiego stał się hasłem do ogólnego rozbrajania Niemców. Opór z ich strony nie był duży, ale każdej chwili mogło dochodzić do krwawych starć i co gorsze interwencji zwartych oddziałów liniowych nadciągających ze wschodu. Toteż kiedy zaraz pierwszego dnia po powrocie Piłsudskiego przedstawiciele Rady Żołnierskiej zwrócili się do niego o zagwarantowanie im i ich rodzinom życia i swobodnego powrotu do Niemiec, Piłsudski wyraził na to zgodę. W zamian zażądał od nich oddania w jego ręce kierownictwa akcją ewakuacyjną i przekazania nienaruszonego sprzętu kolejowego i łączności oraz posiadanej jeszcze przez nich broni. Rada Żołnierska po wahaniach wyraziła zgodę na postawione warunki. Najwięcej trudności wywoływało żądanie oddania bro- ni, ale nie z obawy o życie, lecz z powodu braku pewności czy wszystkie oddziały wykonają to ich polecenie. "Pamiętałem - pisał później Piłsudski# o swoich przemyśleniach w Magdeburgu - jak jedną z najbardziej dokucz- liwych myśli dla mnie była, że nas okupanci mogą zostawić bez jednej lokomotywy i bez jednego telefonu, czyniąc z nas prymitywy pod względem techniki życia". Następnego dnia Piłsudski udał się do lokalu Rady Żołnierskiej i tam wygłosił do nich przemówienie, w którym powiedział między innymi: "Jako przedstawiciel narodu polskiego oświadczam wam, że naród polski za grzechy waszego rządu nad wami mścić się nie chce i nie będzie. Pamiętajcie, że dość krwi popłynęło, ani jednej kropli krwi więcej! Doszło do mojej wiado- mości, że żołnierze niemieccy sprzedają karabiny ręczne i maszynowe na peryferiach miasta mętom społecznym. Pamiętajcie, że żołnierz bronią nie handluje. Żądam od was żebyście się zachowali zupełnie spokojnie i nie prowokowali więcej narodu polskiego, a wszyscy jak jeden mąż wrócicie do waszej ojczyzny. Obecnego tu na sali porucznika Boernera wyznaczam jako mego oficera łącznikowego przy waszej radzie żołnierskiej, do niego zwra- cajcie się z wszelkimi bólami"*. W tym czasie tysiące Polaków zebrało się przed budynkiem, w którym mieściła się Rada Żołnierska. Była to gromada ludzi roznamiętnionych, pałających nienawiścią do Niemców. Każdej chwili mogła się wywiązać walka tłumu z żołnierzami niemieckimi. Kiedy Piłsudski ukazał się na stopniach budynku tłum przywitał go entuzjastycznie. Wyczuwając atmosferę zwrócił się do niego z mocnym apelem: "W tym gmachu obraduje niemiecka rada żołnierska, która objęła władzę nad wszystkimi oddziałami niemieckimi, stacjonowanymi w Warszawie. W * Op. cit., t. V, s. 13. 174 imieniu narodu polskiego wziąłem tę radę żołnierską pod swoją opiekę. Ani jednemu z nich nie śmie się stać najmniejsza krzywda"*. Autorytet Piłsudskiego i zaufanie do niego sprawiły, że napięcie zostało rozładowane i tłum rozszedł się spokojnie. Nieraz jeszcze w ciągu tych dni jego osobista interwencja zapobiegła rozlewowi krwi. W ciągu tygodnia siły niemieckie opuściły Warszawę bez większych incydentów. Równocześnie skupił Piłsudski uwagę na sytuacji we Lwowie, gdzie toczy- ły się ciężkie walki z Ukraińcami. Opór stawiała cała ludność polska, a wśród niej legioniści, peowiacy i harcerze. Wszyscy chwycili za broń; kobiety pełniły służbę kurierską, łącząc rozdzielone dzielnice miasta, donosiły broń i amunicję, niektóre walczyły razem z mężczyznami w pierwszej linii. Nawet mali chłopcy brali udział w walkach i sporo ich zginęło w obronie miasta. Walki trwały już parę tygodni; była obawa, że mieszkańcy nie wytrzymają naporu, jeżeli nie otrzymają posiłków. Piłsudski zdawał sobie sprawę, że zadecydować może nawet niewielka pomoc, jeżeli będzie wysłana natych- miast. Pchnął więc te oddziały, które były do dyspozycji, składające się głównie z peowiaków. Siły były nieznaczne, ale spełniły zadanie. Bo Ukra- ińcy przypuszczając, że jest to awangarda większej odsieczy, wycofali się z miasta. Doraźne niebezpieczeństwo zostało zażegnane. W zakresie spraw wewnętrznych uznał Piłsudski za rzecz podstawową jak najszybsze zwołanie sejmu, który zdecydować miał sprawę ustroju pań- stwa i przystąpić do opracowania konstytucji. W panującym wówczas chaosie pojęć, rozbieżności dążeń i ogromnym skłóceniu, zadanie to było wyjątkowo trudne. Po powrocie zastał Piłsudski w Polsce poza Radą Regencyjną jeszcze trzy inne ciała reprezentujące interesy Polski: rząd ludowy w Lublinie, Na- czelną Radę Ludową w Poznaniu i Komisję Likwidacyjną w Krakowie. Ża- dne z nich nie miało oparcia w całej Polsce. Stronnictwa polityczne, których było dużo i posiadały przeważnie charakter dzielnicowy, były ze sobą skłó- cone i nie miały do siebie zaufania. Toteż utworzenie pierwszego rządu po 11 listopada, który był oparty na najszerszych podstawach, tak jak to zamie- rzał Piłsudski, okazało się niemożliwe. Do zjednoczenia wszystkich sił poli- tycznych nie dopuściła przede wszystkim Narodowa Demokracja z Romanem Dmowskim, którego linia polityczna w czasie wojny rozeszła się jeszcze bardziej z linią Piłsudskiego niż dawniej. Bo kiedy Piłsudski tworzył wojsko, walczył ze swoją pierwszą brygadą przeciw Rosji o pełną niepodległość, przeciwstawiając się równocześnie zakusom Austrii i Niemiec, za co dostał się do więzienia w Magdeburgu, Dmowski zwalczał czyn zbrojny, rozwijał działalność polityczną, szukając oparcia o Rosję, a dopiero w późniejszej fazie o aliantów na zachodzie. Kiedy pod koniec wojny Francuzi uznali prawa Polski do niepodległości, Komitet Narodowy w Paryżu, którego prze- wodniczącym był Dmowski, został przez nich uznany za reprezentanta naro- du polskiego. Faktycznie według mnie reprezentował on tylko drobnomiesz- * j.w., s. 14. 175 czaństwo polśkie. Poparcie udzielane Komitetowi Narodowemu ze strony Francji także w odniesieniu do wewnętrznych spraw polskich przyczyniało się do tego, że Komitet uważał, iż jemu nal,eży się władza w Polsce. To przekonanie stało się źródłem trudności ówczesnych i zaciążyło poważnie na całym późniejszym rozwoju stosunków wewriętrznych. Po nieudanej próbie stworzenia rządu koaficyjnego, Piłsudski powołał na premiera socjalistę, Jędrzeja Moraczewskiego, który wywołał mniej sprze- ciwów niż Daszyński. Moraczewski utworzył gabinet lewicowy, w dużej części złożony z członków rządu lubelskiego. Rząd ten, najściślej współpracujący z Piłsudskim wprowadził w życie równouprawnienie kobiet. Uznano, że ko- biety, które wykazały tyle zmysłu państwowego i ofiarności udziałem w Legionach, jako kurierki i członkinie POW oraz pracując dla wojska w organizacjach pomocy, mają prawo do zasiadania w parlamencie. Piłsudski dekretem w listopadzie ustanowił ośmiogod#inn.y dzień pracy dla robotnika a siedmiogodzinny dla pracownika umysłowego. Dekretami został wtedy zrealizowany cały minimalny program PPS-Fr#Rew. i od samego początku istnienia państwa został wprowadzony w życie. Nikt, o ile mnie pamięć nie myli, nie protestował wtedy przeciw tym dekretom. Wybory do sejmu zostały wyznaczone na 20 stycznia 1919 r. Na wszy- stkie skargi i przekonywania polityków, że tylko kierunek przez każdego z nich reprezentowany wyraża prawdziwą wolę narodu, Piłsudski miał tyl- ko jedną odpowiedź. Stwierdzał, że zdrowy rozsądek ludności zatryumfu# .leů "Słuszność Waszych twierdzeń - wykażą wybory". Przedstawiciele dwunastu partii polskich oraz stronnictw żydowskich, ukraińskich i biało- ruskich przychodzili do Naczelnika Państwa ż postulatami i programami ratowania Polski. Piłsudski przyjmował wszystkich, rozmawiał z każdym. Narodowi demokraci ż dali usuni cia soc listów od rządu; lewica soc a- listyczna wysuwała wygórowane i nie dające się zrealizować postulaty w zakresie poprawy bytu świata pracy. Tym tłumaczył, że poprawa ekono- micznych warunków warstwy robotniczcj zależna jest w dużej mierze od ogólnych warunków ekonomicznych Europy, a że dla bezrobotnych będą organizowane roboty publiczne. Ludowcy lewicowi i PPS popierali Pił- sudskiego. Ale byli tacy, którzy go oskarżali, że zdradził socjalizm. Nie zdradził go, gdyż już dekretami zrealizował program minimalny. Ale uwa- żał, że przyszedł czas, ażeby socjalizm polski wybrał konstruktywną drogę socjalizmów zachodnioeuropejskich, a nie bolszewicką doktrynę wyłączno- ści klasowej. Osobiście przestał się uważać za członka partii od chwili kiedy Polska uzyskała ńiepodległość, a jako Naczelnik Państwa uważał się za reprezentanta ogółu obywateli. Do socjalistów apelował o dopoma- ganie mu w budowie państwa, tak jak wspólnie walczyli o zdobycie nie- podległości Polski. Dla osiągnięcia jedności w odradzającym się państwie zapominał o wszel- kich przeciwieństwach i urazach z dawniejszych czasów. Tym powodowany #vysłał do Romana Dmowskiego list, który był wyciągnięciem ręki do współ- 176 pracy. Piłsudskiemu chodziło przede wszystkim o to, aby na konferencji pokojowej w Wersalu, występowaE wspólnie. List ten brzmiał: Przemyśl, 21 grudnia 1918. Drogi Panie Romanie, Wysyłając do Paryża delegację, która się ma porozumieE z Komitetem paryskim w sprawie wspólnego działania wobec aliantów, proszę Pana; aby zechciał Pan wszystko uczyniE dla ułatwienia rokowań. Niech mi Pan wierzy, że nade wsżystko życzę sobie uniknięcia podwójnego przedstawicielstwa Pol- ski wobec aliantów: Tylko jedno wspólne przedstawicielstwo może sprawiE, że nasze żądania zostaną wysłuchane. Troska o tę jedność jest przyczyną, że nie śpieszyłem się z przystąpieniem do tej sprawy. Opierając się na naszej starej znajomości, mam nadzieję, że w tym wy- padku i w chwili tak poważnej, co najmniej kilku ludzi, - jeśli nie cała Polska - potrafi się wznieść ponad interesy partyj, klik i grup. Chciałbym bardzo widzieć Pana między tymi ludźmi. Proszę przyjąć zapewnienia mojego wysokiego szacunku Józef Piłsudski Mąż przeprowadził się do Belwederu 29 listopada 1918 r. w rocznicę powstania listopadowego. Mieszkanie w tym smutnym pałacu wyremontował inż. Skórewicz, który był administratorem gmachu. Pałac nie był strzeżony. Mąż zawsze śmiał się z obaw o jego bezpieczeństwo. Ale kiedy doszły wiadomości, że koła prawicowe przygotowują zamach, wzmocniono ochronę i nie pozwolono wpuszczać na podwórze belwederskie większej ilości osób. W pierwszych dniach stycznia zdarzyło się, że warta wpuściła czterech pa- nów, którzy spokojnie przeszli przez podwórze i weszli do hallu. Jak mi potem opowiadał mąż, na ich spotkanie wyszło dwóch adiutantów i zapytali czego ci panowie sobie życzą. Po otrzymaniu odpowiedzi, że chcą się widzieE z Naczelnikiem Państwa, adiutant Stamirowski wskazał im drzwi pokoju, w którym miał być Naczelnik Państwa. Wobec tego, że wzbudzili podejrzenie, zamknięto drzwi na klucz, a po upływie pewnego czasu por. Stamirowski powrócił z paru oficerami i przeprowadził rewizję u przybyłych. Okazało się, że mieli przy sobie gra#aty, broń krótką i szable. Wszyscy bez sprzeciwu dali się rozbroić, prócz p. Żółkiewskiego, który nie chciał oddać szabli. Twierdził, że szabla jest mu żoną i że nie rozstanie się z nią póki żyje. Adiutant nie chciał dopuścić. do rozłewu krwi, poszedł więc do Komendanta zapytać co ma robić? Czy ma odbierać szablę siłą? "Uśmiałem się z tego i pozwoliłem zostawić Żółkiewskiemu szablę-żonę; kazałem wszystkich od- prowadzić do więzienia, a potem wysłać na front do wojska, które potrze- bowało ludzi do obrony Kraju". Nieraz potem wspominał mąż o tym zama- chu i śmiał się z nieudolności zamachowców i z "szabli-żony". Inne środki zastosował do polityków, którzy brali udział w zamachu, a byli wśród nich ludzie zajmujący poważne stanowiska polityczne. Wypuścił 177 ich na słowo honoru z tym, że po załatwieniu spraw rodzinnych oddadzą się sami w ręce sprawiedliwości. Tylko jeden stawił się, aby ponieść konse- kwencje swego nierozważnego czynu. Oto co pisze w związku z zamachem i ówczesną sytuacją polityczną jeden z adiutantów Naczelnika Państwa, Stanisław Hempel: "21 listopada otrzyma- łem da Naczelnika Państwa, propozycję udania się z misją dyplomatyczną do Paryża, o ile potrafię się tam dostać. W tym czasie Alianci nikogo z Warszawy nie chcieli wpuścić do siebie. Wyraziłem przypuszczenie, że z misją od Naczelnika Państwa, a nie rządu, pewnie łatwiej się dostanę, co do czego Piłsudski wyraził stanowczą wątpliwość. . . Poza armią niemiecką wzrastała armia Rosji bolszewickiej i Piłsudski kładł wielki nacisk na ewen- tualne uzyskanie z Zachodu dostaw broni i amunicji. Co do armu Hallera, kazał mi Naczelnik Państwa zameldować się u Generała i z rozkazu Naczelnego Wodza pozdrowić od Armii Polskiej w Kraju Armię Polską we Francji i jej wodza oraz wezwać do jak naj- szybszego przybycia do Polski. . . Strona polityczna zależała od Komitetu Narodowego z prezesem Dmowskim na czele, z którym porozumienie nie rychło nastąpiło. W grudniu 1918 r. ze strony francuskiego Min. Spraw Wojsk. zapytywano mnie, czy nie grozi w Polsce przewrót komunistyczny, że jest u nas kilka rządów: Odpowiedziałem, że panuje całkowita jedność władzy. Wówczas powiedziano mi, że jednak grozi Polsce przewrót pra- wicowy i zapytano mnie co o tym myślę, bo w Paryżu są wiadomości że taki zamach się szykuje. Potwierdziłem, że wiem o tym, że byliśmy w adiutanturze Naczelnika Państwa uprzedzeni, że nawet zachowaliśmy pewne elementarne środki ostrożności. . . W Komitecie Narodowym w Pa- 1 ryżu dominowała atmosfera oczekiwania na skutki zamachu. Przytaczam epilog zamachu : Rankiem 17 stycznia po zamachu w Warszawie, obudzono mnie o 5-tej, J wzywając do telefonu. Dzwonił oficer dyżurny z francuskiego Ministerstwa Spraw Wojskowych, komunikując mi, że był zamach stanu przeciw Piłsud- skiemu i jak przewidywałem, nie udał się"* Jakie to opaczne, że politycy rozmaitych kierunków, którzy byli najlojal- niejsi wobec naszych zaborców i okupantów, ośmielili się dokonać zamachu ?' na pierwszy rząd Niepodległej Polski! Mąż użył mimo to wszystkich swoich wpływów, aby zamachowcy nie odpowiadali sądownie za swoje czyny. W stosunku do aresztowanych zamachowcy zachowywali się brutalnie. Wiem dobrze, że p. Jur-Gorzechowski, ten sam, który uwolnił dziesięciu z Pawiaka w 1905 r., został przez nich ciężko pobity. W walce z Piłsudskim Narodowa Demokracja nie przebierała w środkach. Na szeroką skalę zastosowano metodę plotek i oszczerstw. Jedną z nich była plotka, że ma żonę Żydówkę, Perlównę. Chodziło o oddziałanie na szerokie masy, w których od dawna rozpętywali antysemityzm. Robili to niezwykle * Niepodleglość, Londyn, t. V, s. 202-205. 178 umiejętnie i konsekwentnie, tak że plotka ta obiegła cały kraj i przyjęła się szeroko. Jeszcze w czasie ostatniej wojny była ona powtarzana. A wymy- śliły ją zdaje się osoby, których matki były Żydówkami. $miałam się z tej bajki, ale i wstyd mi było, że są ludzie, którzy małżeństwo z Żydówką mogą wysuwać jako zarzut. Najbardziej gnębiła ta plotka panią Perlową. Była kochającą swego męża żoną, a rozpuszczano pogłoskę, że jest kochanką Piłsudskiego. Mówiła mi, jak strasznie było jej przykro, gdy w kawiarniach, do których lubiła chodzić, pokazywano ją palcami: "To kochanka Piłsudskie- go". P. Perlowa miała bardzo ładną kartę niepodległościową. Pracowała w drukarni Robotnika razem ze swym mężem, w trudnym okresie pracy kon- spiracyjnej. W czasie pierwszej wojny zgłosiła się do oddziału kurierskiego i miała jechać jako kurierka do Mińska przez front. Była to osoba wówczas około lat sześćdziesięciu. Jak głęboko sięgnęła propaganda antysemicka świadczy taki fakt. W oddziale wywiadowczym I Brygady pracowała również inna kurierka pocho- dzenia żydowskiego. Skarżyła się ona, że w szkole miała duże przykrości. Kiedy napisała najlepszą pracę z literatury polskiej, nauczycielka zamiast ją pochwalić, zwymyślała ją za to, że ona, Żydówka śmiała napisać najlepiej. W PPS byli Żydzi, którzy mieli piękne karty z akcji bojowej. Pierwszą manifestację zbrojną na placu Grzybowskim w 1904 roku organizował nie kto inny, jak Józef Kwiatek, Żyd z pochodzenia, uważający się za Polaka. Piłsudski dał myśl wystąpienia zbrojnego przeciw poborowi i omówił z nim plan akcji, ale Kwiatek ją wykonał. Nie mówię tu o Żydach-Litwakach, nasłanych z Rosji; była to zupełnie inna kategoria ludzi. Nieudany zamach prawicowy ułatwił Piłsudskiemu doprowadzenie do ure- gulowania stosunków z Komitetem paryskim. Piłsudski powierzył premiero- stwo Ignacemu Paderewskiemu, z którym już przedtem rozpoczął rozmowy. Ten wielki pianista i kompozytor zdobył sobie poważną pozycję w świecie, którą oddał służbie dla Polski. Ale gdy mąż powiedział mi o swojej decyzji byłam bardzo zdziwiona tym wyborem, dopóki mi nie wytłumaczył swego rozumowania. Paderewski - mówił - jest sławą w Europie i za Atlantykiem. Dla Polski, tak bardzo potrzebującej zdobycia sobie pozycji zagranicą, wy- sunięcie Paderewskiego na premiera jest bardzo pożądane. W całej Polsce jest on znany jako wielki patriota, a nie człowiek jakiejś partu. W tym rządzie, który ma uzyskać poparcie ogólne trzeba będzie mieć dużo spokoju, aby utrzymać równowagę między rywalizującymi stronnictwami. Sława Pade- rewskiego i jego wielka popularność w kraju spowodują, że będą się z nim liczyli więcej niż z każdym innym premierem. W kilka miesięcy po objęciu przez Paderewskiego stanowiska premiera rząd jego został przez sejm obalony. Popularność jego w kraju zmalała. Piłsudski radził Paderewskiemu, aby odsunął się na jakiś czas od życia politycznego, bo wtedy odzyska utraconą popularność. Mąż uważał popular- ność za dużą rzecz, bo człowiek, który ją posiada może zrobić o wiele więcej niż nielubiany lub nieznany. Paderewski nie usłuchał rad Piłsudskiego. Obra- 179 ził się na społeczeństwo, odszedł od życia politycznego, a nawet nie przyjeż- dżał do Polski. Mieszkał odtąd stale za granicą. Zebranie się pierwszego sejmu, przygotowane ogzomnym wysiłkiem rządu Moraczewskiego nastąpiło o trzeciej po południu 10 lutego 1919 r. Piłsudski przywiązywał dużą wagę, aby otwarcie pierwszego sejmu odbyło się jak najbardziej uroczyście. Cała Warszawa święciła ten dzień uroczyście. Chorą- gwie powiewały na wszystkich domach, tłumy bawiły się, śmiano się, śpie- wano pieśni patriotyczne; panował powszechny entuzjazm. W dniu tym uświadomiono sobie szczególnie silnie, że nareszcie po tylu latach niewoli Polska była wolna! Galerie dla publiczności zapełnione były na godzinę przed otwarciem sejmu. Tysiące błagały o miejsce. Rząd był w komplecie; zasiadał na pod- niesieniu przybranym sztandarami. W pewnej chwili przed otwarciem dozna- łam uczućia, że wśr8d zebranych są ci, którzy od pokoleń walcźyli o tę wymarzoną chwilę otwarcia polskiego sejmu i wolną Polskę; zdawało mi się, że jesteśmy złączeni z tymi patriotami zapomnianymi, zaginionymi, za- bitymi w powstaniach, zamęczonymi w śniegach Syberii, a tak gorąco prag- nącymi zrealizowania swych snów. Drgnęłam. Ocknęły mnie głośne okrzyki. Na podium wszedł Piłsudski w otoczeniu czterech adiutantów. Był wzruszony. Na sobie miał zwykłą kurtkę strzelecką. Każdy z jego adiutantów #miał piękną kartę zasług dla Polski. Najstarszy z nich Czesław $wirski brał udział w akcji pod Bezdanami i był na katordze. Piłsudski otwierał sejm słowami: "Panowie posłowie! Półtora wieku walk, krwawych nieraz i ofiarnych, znalazło swój tryumf w dniu dzisiejszym. Półtora wieku marzeń o wolnej Polsce czekało swego ziszczenia w obecnej chwili. Dzisiaj mamy wielkie święto narodu, święto radości po długiej ciężkiej nocy cierpień. Radość dnia dzisiejszego byłaby stokroć większa, gdyby nie troska, że zbieracie się w chwili niezwykle ciężkiej. Tęsknota za pokojem dziś ziścić się nie może. Synowie Ojczyzny muszą iść, by bronić granic i zabezpieczyć Polsce swobodny rozwój. Nie chcemy mieszać się do życia wewnętrznego któregokolwiek z naszych sąsiadów, lecz pozwolić nie możemy, by pod jakimkolwiek bądź pozorem, chociażby pod pozorem rzekomego dobrodziejstwa, naruszono nasze prawo do samodzielnego życia. Nie oddamy ani piędzi ziemi polskiej i nie pozwo- limy, by uszczuplono nasze granice, do których mamy prawo". "Głęboka sympatia łączyła już dawniej Polskę ze światem demokratycz- nym Europy i Ameryki, nie szukającym sławy w podbojach i ucisku innych narodowości, a pragnącym ułożenia stosunków w myśl zasad sprawiedliwości i słuszności. Sympatia ta spotęgowała się, gdy sławne armie państw sprzymie- rzonych druzgocąc ostatnią potęgę naszych ciemiężycieli, wyzwoliły Polskę z niewoli. Obdarzeni dziś zaufaniem narodu, dać mu macie podstawy dla jego nie- podległego życia w postaci prawa konstytucyjnego Rzeczypospolitej Polskiej. 180 Na tej podstawie utworzycie rząd, oparty o prawa przez was uchwalone, które będą początkiem nowego życia wolnej i zjednoczonej Ojczyzny. Wreszcie zwrócicie panowie niechybnie baczną uwagę na niedomagania naszego życia gospodarczego, upośledzonego przez gospodarkę obcych i zruj- nowanego silnie przez wojnę i okupację"*. Po dokonaniu aktu otwarcia Piłsudski złożył władzę w ręce sejmu. Sejm po ukonstytuowaniu się powołał go jednogłośnie z powrotem na stanowisko Naczelnika Państwa. W ciągu trzech miesięcy od chwili objęcia przez Piłsudskiego kierowni- ctwa państwa dokonano bardzo wiele. Ale teraz dopiero otwierały się pełne możliwości dla tej ogromnej pracy, która była do zrobienia. Stawało przede wszystkim zadanie wypracowania konstytucji dla kraju, w którym zatarła się tradycja życia państwowego. Trzeba było ułożyć stosunki z mieszaną narodowościowo ludnością na kresach. Uregulowania wymagała sprawa ży- dowska. Trzeba było budować gospodarkę państwa bez pożyczek, w kraju zrujnowanym przez lata wojny: Francja i Belgia otrzymały odszkodowańia za zniszczenia wyrządzone w czasie wojny. Polska pozostawiona własnemu losowi musiała sama leczyć swoje rany. Wiele jej domów było obróconych w perzynę, dwa miliony zabudowań i 40"/o dróg uległo zniszczeniu; 13"/o pól stało się nieużytkami, gdy walec wojny trzech mocarstw przeszedł przez Polskę. Jej przemysł stanął; ludność zmniejszona i wyczerpana, pogrążona była w apatii z powodu braku zarobków i nędzy. Wielkie epidemie, zwłaszcza tyfusu niszczyły ją również. Wszystkie te trudności, musiały być przezwyciężone. Piłsudski wziął się do pracy cierpliwie. Na pierwszym planie postawił sprawę organizacji armii. Państwo było atakowane ze wszystkich stron, więc wojsko było kwestią najbardziej palącą. Hordy bolszewickie nadciągały ze wschodu. W Galicji Ukraińcy walczyli dalej. Poznańskie było polem walk z Niemcami. Czesi podstępem i siłą starali się wydrzeć Śląsk cieszyński. Polska nie wytrzymałaby tych naporów, gdyby armia nie została zorganizowana jak najszybciej. Or- ganizac# jej powierzył Kazimierzowi Sosnkowskiemu. Stworzenie armii w takich warunkach mogło się wydać niemożliwością. Armia nie posiadała ani uzbrojenia, ani nawet mundurów. Bank państwa był pusty. Piłsudski dniami i nocami planował i kalkulował; jak posłać i gdzie tę lub inną dywizję, jak uzbroić nową, jak prowadzić wyszkolenie, z jakiego budżetu dać pensje oficerom; jak wpłynąć na rząd, aby zgodził się na te lub inne wydatki, jak wytłumaczyć społeczeństwu, że armia nie może być żywiona z powietrza. A jego autorytet sprawiał, że nawet z błahymi sprawami zwracano się o decyzje do niego. Piłsudski z Sosnkowskim zabie- gając, kalkulując, i przezwyciężając niezliczone przeszkody zdołali zorgani- zować siłę stutysięczną. Składała się ona przeważnie z POW, legionistów i byłych formacji na wschodzie. Dochodzili do tego ochotnicy i wojskowi z * Op. cit., t. V, s. 55-57 181 armii zaborczych. W drugiej fazie organizacji dokonany został częściowy pobór. Na wiosnę 1919 roku w dyspozycji Piłsudskiego było już 200 000 żołnierzy. Później siła ta została zwiększona przez dywizję Czumy przybyłą z Syberii przez Daleki Wschód i dywizję gen. Żeligowskiego z południa przez Rumunię. Te dywizje były dużym wkładem, wzmacniającym armię świeżo zorganizowaną. W kwietniu przysłano z Francji dobrze uzbrojoną armię Hallera. Przekształcić te różnorodne formacje w jednolitą wojskową machinę nie było rzeczą łatwą, tym bardziej że znaczna część oficerów pochodziła z różnych szkół wojskowych naszych zaborców. A od tamtych różnili się zna- cznie legioniści i peowiacy wychowani w szkole demokratycznej, tak krańco- wo odmiennej zwłaszcza od "systemu pruskiego, który tworzył kastę oficer- ską oddzieloną murem chińskim od społeczeństwa, a przepaścią od żołnie- rza... Smutny los tej armii przyznał rację, że podstawą armii jest dusza prostego żołnierza. Dopóki dusza ta jest silna - pisał Piłsudski - armia wytrzymuje dole i niedole; gdy dusza ta się załamie - upadek armii jest nieuchronny. Dobrym oficerem jest ten, który w dusze żołnierskie umie wpoić hart, by ona nawet w smutnych kolejach wojny, niepowodzeniach i orażkach nie załamała się. Swoich oficerów uczyłem tej prawdy..."*. W dwadzieścia lat później założenia Piłsudskiego okazały się słuszne, a wysiłki owocne. Armia polska, którą stworzył i wychował walczyła z zaparciem się siebie w kampanii wrześniowej na wszystkich polach bitew i mimo strasznej tragedii nie załamała się psychicznie. ją ję " Piłsudski zna c dobrze Ros i rosyjski socjalizm nie miał żadn ch złu- dzeń co do istoty bolszewizmu i właściwych celów Moskwy po zwycięstwie rewolućji październikowej. W wywiadzie z dziennikarzem francuskim w mar- cu 1919 roku mówił: " Bez względu na to jaki będzie jej r#ąd, Rosja jest zaciekle imperialisty- czna. Jest to nawet zasadniczy rys jej charakteru politycznego. Mieliśmy imperializm carski, widzimy dzisiaj imperializm czerwony - sowiecki. Polska stanowi zaporę przeciwko imperializmowi słowiańskiemu, bez względu na to czy jest carski, czy bolszewicki"**. Piłsudski był przekonany, że jedynym sposobem obrony Polski, a także Europy przed niebezpieczeństwem idącym od wschodu jest utworzenie związków między państwami zagrożonymi bezpośrednio przez Rosję. Jak przed laty Polska i Litwa zjednoczone zwyciężyły Krzyżaków rozbijając ich ' napór, tak teraz wspólne siły narodów dawnej Rzeczypospolitej powinny stworzyć zaporę przeciw imperializmowi Rosji sowieckiej. O potrzebie takie- go rozwiązania starał się przekonywać mężów stanu i polityków na Zacho- dzie. Wiele uwagi poświęcał Wielkiej Brytanii i jej przedstawicielom w Ko- misji międzyalianckiej, znajdującej się w tym czasie w Polsce. Dla koncepcji * Op. cit., t. V, s. 99. ** Op. cit., t. V, s. 67. 182 swych znalazł zrozumienie u p. Esma Howarda. Ale ze strony premiera Lloyda George'a spotkał się z ignorancją oraz namiętnym uprzedzeniem i niechęcią w stosunku do Polski. Na Zachodzie nie myślano o niczym innym jak o wewnętrznym terrorze bolszewickim, a uwaga i pomoc skie- rowane były na białą armię rosyjską. Czekano na jej zwycięstwo z ure- gulowaniem spadku po imperium carskim. W tym czasie Wilno zostało zajęte przez bolszewików, posuwających ,się na zachód w ślad za wojskami niemieckimi, wracającymi do domu. Kiedy zawiodło współdziałanie Ententy, Piłsudski zaczął działać samodzie- Inie, biorąc w ręce inicjatywę. 8 kwietnia 1919 pisał do Leona Wasile- wskiego, byłego ministra spraw zagranicznych w rządzie Moraczewskiego i członka delegacji w Paryżu: "Przypuszczam, że w najbliższych czasach będę mógł otworzyć trochę drzwi do polityki związanej z Litwą i Biało- rusią. Znasz moje pod tym względem poglądy, polegające na tym, że nie chcę być ani imperialistą, ani federalistą, dopóki nie mam możności mó- wienia o tych sprawach z jaką taką powagą - no i rewolwerem w kie- szeni. . . ". I pisze dalej : "Chciałbym, byś mówił o tym możliwie często z Paderewskim, który jest wściekłym federalistą, ale człowiekiem o wzglę- dnie słabym charakterze, poddającym się wpływom i bardzo się obawiam, że różne niecnoty imperialistyczne mogą często sprowadzać go z ciernistej ścieżki, prowadzącej do raju federalistycznego"*. W połowie kwietnia Piłsudski poprowadził wojska na wyzwolenie Wi- lna. Był to pierwszy krok na drodze realizacji jego dużych planów. W tym czasie mieszkaliśmy w dwóch pokojach wynajętych u przyjaciół pp. Suj kowskich, w ich mieszkaniu przy ulicy Koszykowej. Wczesną wio- sną wyjeżdżałam na wieś pod Warszawę. Zaprosili nas pp. Paszkowscy, dawniej członkowie POW. Pięć miesięcy spędzałam tam z dzieckiem. Pp. Paszkowscy mieli oddzielny domek przy swojej willi. Składał się on z dwu malutkich pokoików i kuchni. Mąż wszystkie wolne chwile, a także święta spędzał z nami. Dojazd z Belwederu nie zajmował mu dużo czasu. Z przyjemnością wspominam pobyt w tym uroczym zakątku u bardzo mi- łej gospodyni, która dotrzymywała mi towarzystwa, gdy byłam sama. Mąż jej walczył na froncie. W 1920 roku zaprosili nas na miesiące letnie pp. Dłuscy do swojej willi w Aninie pod Warszawą, położonej na krańcu osady w dużym lesie. Mieliśmy do swojej dyspozycji trzy pokoje z małą kuchenką. Tu przeży- wał mąż ciężkie chwile w okresie kiedy bolszewicy zbliżali się do War- szawy. Tu zaczął układać plan odparcia najazdu. Uposażenie Naczelnika Państwa było niedostateczne. Wystarczało tylko na bardzo skromne życie, a nieraz po jednym obiedzie reprezentacyjnym nie starczało potem na utrzymanie do końca miesiąca. * Op. cit., t. V, s. 72-74. 183 Gdy mąż był chory, co zdarzało się zwykle na wiosnę i w jesieni, cho- dziłam do Belwederu na noc, aby się nim opiekować. Miewał wtedy wysoką gorączkę i nie mógł sypiać. Mieliśmy już wtedy drugą córeczkę, a mieszkanie prywatne mieściło się w tym samym domu, co poprzednio, o piętro wyżej. Dzieci mogłam więc pozostawiać pod opieką nie tylko służącej, ale i mojej przyjaciółki p. Haliny Sujkowskiej. Pewnego dnia miał mi zostać przez męża przedstawiony cały personel biurowy Naczelnika Państwa. Spadło to na mnie niespodziewanie, a nie miałam żadnej wieczorowej sukni. Pieniędzy na kupienie gotowej nie było. Na szczęście miałam życzliwą krawcową, która w ciągu paru dni uszyła mi jasno popielatą, wyhaftowaną w szafirowe desenie, bo hafty na sukniach były wówczas modne. Personel w większości znałam już dawniej. Telefoni- stkami i maszynistkami były przeważnie peowiaczki, oficerowie to adiutanci, którzy zwykle odwozili męża do domu, ale żony ich poznałam dopiero na tym zebraniu. Był mi przedstawiony także szef kancelarii cywilnej z żoną, Stanisław Car i szef kancelarii wojskowej, gen. Jacyna z żoną. Obie te panie nie odstępowały mnie przez cały wieczór. Innych znałam dobrze. Byli to Świtalscy, Piestrzyńscy, Rouppertowie, Albrechtowie, płk Maciesza, Mie- dzińscy, p. Karolina Bielańska i inni. P. Bielańska, dawniej członkini Ligi Kobiet, a wtedy urzędniczka w Belwederze, tak pisze w swoich wspomnieniach z tych czasów: "Patrzyłam na Niego z daleka jak wychodził i wchodził, patrzyłyśmy najczęściej, wszy- stkie przez firanki, jak spacerował po tarasie, tam i napowrót, ważąc w sobie jakieś doniosłe zagadnienia i decyzje i - wstrzymywałyśmy oddech w piersiach. Czasem patrzyłyśmy na przyjęcia i radowały uśmiechem na jego twarzy. Nie słysząc słów z odległości, widziało się tylko jak żywo opowiadał coś swoim gościom i słyszało od czasu do czaśu, jego szeroki, serdeczny śmiech. Do naszego biura przychodził rzadko, ale kiedy przychodził, była to zawsze sensacja i wzruszenie szalone. Panny przy maszynach po prostu spadały z krzeseł, a on przechodził trochę pochylony, niby nie patrząc, ale pod wąsem miał jakiś dobrotliwy, ojcowski uśmiech i krótkie: - Dzień do- bry "* * M.J. Wielopolska Józef Pitsudski w życiu codziennym, "Belweder", s. 14. 184 WYZWOLENIE WILNA - O WOLNĄ WYPOWIEDŹ I - CI#ŻKIE WALKI - ZWYCIl#STWO 1920 r. Decyzję kampanii wileńskiej powziął Piłsudski, jak wiele innych w prze- szłości zupełnie sam. Brał wtedy na siebie ryzyko bardzo duże. Ze względu na możliwość dekonspiracji mógł wtajemniczyć w swoje plany bardzo niewie- lu ludzi. Szersze rozważania i dyskusje pociągnęłyby za sobą niepotrzebną zwłokę, umacniałyby wątpliwości i wahania; tymczasem bolszewicy posuwali się na zachód z brutalną natarczywością. Ich siły przewyższały niepomiernie siły polskie. Nasze oddziały trzeba było dopiero ściągać z całej Polski, a należy pamiętać, że wówczas nie stanowiły one jeszcze całości zespolonej i zgranej w ůbojach. Trzeba się było zatem liczyć z niepowodzeniem tej ryzykownej wyprawy, a to stanowiłoby klęskę dla Polski. Morale narodu zmęczonego długą wojną i ciężką okupacją, nie przetrzymałoby ani jednej przegranej większej bitwy. Od razu znaleźliby się politycy, gotowi paktować z bolszewikami. Piłsudski zdawał sobie również sprawę z bierności zagranicy. Był przekonany, że rządy europejskie, przywi- tają gorąco zwycięstwo nad bolszewikami, ale w wypadku przegranej, one pierwsze go zaatakują; po prostu widział ich jak "czekają z bukietem w jednej ręce i z kamieniem w drugiej". "Radzono mi zaczekać - pisał potem - na przybycie "istotnego## wojska pod dowództwem J. Hallera. Jedynym przychylnym czlowiekiem był St. Wojciechowski, który z całą gotowością obiecał pieniądze i poparcie". Wy- padki nagliły. Ku Polsce zbliżał się napór bolszewicki. Utworzonn litewsko- białoruską republikę ze stolicą w Mińsku; granice jej sięgać miały pod Mławę i Białystok. Bolszewicy wdzierali się na te ziemie wbrew woli olbrzymiej większości ludności. W Moskwie rozpoczęto formować Czerwoną Armię pol- ską, a potem i czerwony rząd. Przez "trupa Polski" gotowano się do podbicia Europy. W tym pochodzie na zachód bolszewicy opanowali w styczniu 1919 r. Wilno. Wszystkie elementy ówczesnej sytuacji wyważył Piłsudski starannie przed powzięciem decyzji. Przed kampanią rozmawiał ze mną na ten temat, spa- cerując bez przerwy po pokoju i paląc papierosa za papierosem. Mieszkalam wtedy z Wandą w mieszkaniu prywatnym, które było dla nas domem bardziej własnym niż pokoje Belwederu. Gdy patrzyłam na męża, słuchając jego 185 słów, wydawało mi się, że się postarzał w ciągu ostatniego roku i zgarbił się jeszcze więcej, tak jak gdyby ciężar, który dźwigał był ciężarem fizycz- nym. Ale rankiem, w dniu wy#azdu na wyprawę, kiedy się z nami żegnał, był wesoły. Wanda właśnie zaczęła chodzić. $miał się na jej widok jak chłopiec, dumny z jej osiągnięcia i rozczulony jej niezgrabnymi ruchami; z trudem oderwał się od nas, choć samochód czekał przed domem od dłuższe- go czasu i jego rzeczy były już spakowane. Ilekroć mąż wybierał się w podróż lub wyruszał w pole, zawsze miał ze sobą medalik Matki Boskiej Ostrobramskiej, Potop Sienkiewicza i Kronikę Stryjkowskiego; do tego doszła fotografia Wandzi. Zabrał je i teraz, owego słonecznego poranl#a kwietniowego, gdy wyruszył w bój. Do rozlicznych trudności i przeszkód dochodził jeszcze wzgląd szczególny. Piłsudski pisał o nim z całą otwartością: "Ciężko wyznać - byłem Naczelnym Wodzem sił polskich, lecz wiedzia- łem, czemu zawdzięczam to stanowisko. Bo nikt nie śmiał, bo każdy przed tym ciężarem by się cofnął. Gdy wojska prawie nie ma, to co jest, wygląda jak żebraki, gdy wokoło rewolucja kładzie trupami oficerów, wszyscy się cofają. Ja wziąłem to na siebie śmiało i spokojnie, lecz dobrze wiedziałem że brak mi autorytetu. Wszak byłem tylko brygadierem, do naczelnego do- wództwa - skok olbrzymi. Gdzież doświadczenie - gdzież jest pewność, że podwładny mi nie zarzuci, że on jest mądrzejszy, bardziej zdatny ode mnie. Gdy państwo wybiera wodza, szuka ludzi silnych, ambitnych, wierzących w siebie. Ambicji tej miałem pod dostatkiem. Szukałem tego egzaminu, by dowieść, że co ja zrobię, tego nikt nie zdoła. Piętrzyłem trudności, szukałem nadzwyczajności, by dowieść, że mogę zwyciężyć. Wilno było moim egzami- nem. Szukałem ludzi, którzy by mi powiedzieli: "Ja to potrafię##. Mój przy- jaciel, gen. Henrys, patrzył na projekt wileński jak na szaleństwo. Szeptycki nie wierzył w powodzenie i uważał za niedopuszczalne, by Naczelnikowi Państwa groziło odcięcie od państwa". "Pędzę autem do Lidy zobaczyć to wojsko, które ją zdobywa... Owionął mnie nagle znany, dawno słyszany gwizd, śpiew kul, kule śpiewają śpiew śmierci... Duszo wojenna, jakże ty złożona jesteś!... Myśl leci nagle ku dawnym legionowym wspomnieniom. Chłopcy moi, w dalekich grobach le- żący, oto wasze marzenia się spełniły! Wasz Komendant jest wodzem Polski, bądźcie z nim, niech duch wasz towarzyszy moim żołnierzom! Dajcie mi Wilno na święto Wielkiej Nocy ! " * Życzenia spełniły się. W drugi dzień świąt miasto było w polskich rękach. Bitwa, w której wyniki tak wielu wątpiło, była jednym z najświetniejszych zwycięstw Piłsudskiego. Zrealizowały się marzenia młodości i treść przemy- śleń, które snuł w Magdeburgu. Rozkaz dzienny, wydany przez Piłsudskiego po wyzwoleniu #'Vilna brzmi: "W imieniu Ojczyzny, która was wysłała na obronę swych kresów, dziękuję wam za waszą pracę, za wasze żołnierskie * Op. cit., t. VI, s. 11#113. 186 trudy. Kampania'wileńska, przez was wygrana, pozostanie na zawsze jedną z piękniejszych stronic naszej historii wojskowej i każdy z was może być dumny, że w niej brał udział. Szczególniej dziękuję generałowi Szeptyckie- mu, który swą energią i uporczywą wolą doprowadził do zajęcia Baranowicz i Nowogródka. Generałowi Rydzowi-$migłemu, który pomimo wielkich prze- szkód technicznych, doprowadził na czas dywizję do Wilna i ostatecznie wygnał wroga ze stolicy. Przede wszystkim jednak podnieść muszę działanie oddziału jazdy pod dowództwem podpułkownika Beliny-Prażmowskiego. $wietnie prowadzona jazda, wspaniałym marszem obeszła cały układ sił wroga, by z tyłu wpaść do głównego siedliska wszystkich władz bolszewickich, śmiałym a nagłym napadem zajęła ona miasto z ogromnymi zapasami materiału wojenn-#go i utrzymała je pomimo olbrzymiej przewagi wroga, aż do przyjścia piechoty. Jest to najpiękniejszy czyn wojenny, dokonany w tej wojnie przez polską jazdę. Dziękuję za to podpułkownikowi Belinie-Prażmowskiemu i jego sze- fowi sztabu, majorowi Piskorowi"*. Mieszkańcy przyjęli zwycięzców z nieopisanym entuzjazmem. Uprzednio, setki wilnian wzięło udział w walkach ulicznych, teraz tysiące witały Pił- sudskiego, który opisał to powitanie w liście do Paderewskiego w tych sło- wach: "Tak ciepłego i tak wzruszającego przyjęcia, jakiego doznałem sam i całe wojsko, nie oczekiwałem. Przeszło to wszystko, co można było sobie wyobrazić. Podaję kilka charakterystycznych faktów, które świadczą o tym: chłopi pod Wilnem odstępowali kawaleru, idącej w awangardzie, nasienny owies. W jednej chwili po zajęciu dworca wileńskiego przez kawalerię stanęło kilkuset ochotników pod broń dla walki z bolszewikami. Gdym na drugi dzień $wiąt przyjechał do Wilna, przez parę dni widziałem całe miasto, płaczące ustawicznie ze wzruszenia i radości. Pomimo okropnego wygłodze- nia miasta ludność wpychała żołnierzom wszystko, co miała do jedzenia. Wszystkie te fakty ku wielkiej mojej radości zawiązały pomiędzy wojskiem a ludnością serdeczny i długotrwały związek. Znacznie gorzej było z Żydami, którzy przy panowaniu bolszewickim byli warstwą rządzącą. Z wielkim tru- dem wstrzymałem pogrom, który wisiał po prostu w powietrzu z powodu tego, że ludność żydowska strzelała z okien i dachów i rzucała stamtąd ręczne granaty" * *. Dwa miesiące panowania komunizmu wystarczyło, aby zrujnować mia- sto. Nawet urzędy użyteczności publicznej przestały funkcjonowa#; ulice zalewała woda kloaczna. Oszczędności i zasoby bankowe zostały ;konfi- skowane. W ciągu tych kilku tygodni władze bolszewickie wydały przeszło tysiąc dekretów. Handel nie istniał; ludność zaopatrywała się w nie#,#ędne produkty w drodze wymiany artykułów. Panował głód. Szalał tyfus i inne epidemie. * Op. cit., t. V, s. 77 ** Op. cit., t. V, s. 81 187 Proklamacja, z którą Piłsudski zwrócił się do ludności nawracała do świetnych tradycji Polski Jagiellońskiej. Już jej tytuł: "Odezwa do mieszkań- ców b. Wielkiego Księstwa Litewskiego" wskrzeszała wielkie tradycje histo- ryczne, ale przemawiała językiem pojęć i dążeń nowej epoki: "Wojsko pol- skie, które ze sobą przyprowadziłem dla wyrzucenia panowania gwałtu i przemocy, dla zniesienia rządów krajem wbrew woli ludności - wojsko to niesie wam wszystkim wolność i swobodę. Chce dać wam możność rozwią- zania spraw wewnętrznych, narodowościowych i wyznaniowych tak, jak sami sobie tego życzyć będziecie, bez jakiegokolwiek gwałtu lub nacisku ze strony Polski. Dlatego to, pomimo że na waszej ziemi grzmią jeszcze działa i krew się leje, - nie wprowadzam zarządu wojskowego, lecz cywilny, do którego powoływać będę ludzi miejscowych, synów tej ziemi"*. Ów zarząd cywilny miał stworzyć własną administrację, przeprowadzić wybory powszechne, zorganizować dostawy żywności i otoczyć opieką wszyst- kich obywateli bez różnicy wyznania i narodowości. Bitwa wileńska skończyła się zwycięstwem prężnym, lecz na arenie mię- dzynarodowej walka trwała jeszcze przez szereg lat. W ciągu ubiegłego stulecia Rosja próbowała za wszelką cenę uczynić z Wilna miasto rosyjskie. W tym celu zalała je Żydami z głębi Rosji, nie znającymi języka polskiego, zachęcała Białorusinów, Litwinów i swych własnych obywateli do osiedlania się w Wilnie i podniecała od czasu do czasu pretensje litewskie i białoruskie do miasta. Polityka ta nie dawała większego wyniku za rządów carskich, gdyż zdawano sobie sprawę, że Rosja w gruncie rzeczy dąży do rusyfikacji wileńszczyzny. Dużo poważniejsze następstwa spowodował rozwój nacjona- lizmu litewskiego i eksploatująca go polityka niemiecka w okresie pierwszej wojny światowej. Zwycięskie mocarstwa zachodnie po skończeniu wojny zajęły się sprawą ziem północno-wschodnich chwiejnie i wyczekująco, licząc na powrót dawnych władz rosyjskich. Piłsudski postawił polityków zebranych w Wersalu przed nową sytuacją. Na burzę jaka się po jego zwycięstwie rozpętała był przygotowany. Na uzasadnienie dokonanego faktu miał szereg historycznych argumentów. Przez wieki Polska i Litwa stanowiły jedno pań- stwo. Bez precedensu w historii, w roku 1385 Polska i Litwa zawarły z własnej i nieprzymuszonej woli unię, scementowaną krwią synów obu naro- dów, na polach wielu bitew, przeciw wspólnym wrogom. W obu powstaniach, tak w roku 1831 jak i 1863, Litwa wzięła czynny udział. Istotne granice między Litwą a Koroną wyznaczała kultura, z tym, że z biegiem lat Litwini i Białorusini przejmowali najlepsze wartości kultury polskiej. Warstwy uświa- domione mówiły po polsku. Literatura i sztuka promieniowały z Polski. Najsilniejszym argumentem Piłsudskiego była statystyka, wykazująea, że na ogólną liczbę mieszkańców Wilna, Litwini stanowili mniej niż jeden procent. A było to następstwem jedynie naturalnych procesów rozwojowych, dokony- wujących się bez żadnych środków przymusu. ' Op. cit., t. V, s. 75 188 Litwini złożyli protest na konferencji wersalskiej przeciw zajęciu miasta przez siły polskie. Zażalenie ich osłabiał fakt, że Piłsudski nie anektował Wilna, lecz oddał administrację w ręce ludzi miejscowych i gotów był przyjąć taką decyzję co do przyszłości miasta, jaką powezmą jego mieszkańcy. Ci zaś popierali jak najgoręcej Piłsudskiego. Armia nasza, wykorzystując zwycięstwo wileńskie, parła naprzód. Mińsk padł w sierpniu, Suwałki wczesną jesienią. Na południu Ukraińcy zostali zmuszeni do odwrotu; na północy wojska $migłego-Rydza, współdziałając z Łotyszami, odpierały zwycięsko ataki bolszewickie, same z kolei przecho- dząc do ofensywy. W styczniu 1920 r. Piłsudski wziął udział w obiedzie urządzonym na jego cześć w Dynaburgu, podczas którego Wódz Naczelny łotewskich sił zbrojnych, gen. Balodis, złożył mu gorące podziękowanie za pomoc ze strony Polski. Dla Piłsudskiego rok 1919 był rokiem tryumfów. W październiku docze- kał się zrealizowania jednego z najdroższych swych marzeń, gdy otworzył na nowo stary Uniwersytet Wileński, zamknięty przez Rosjan. W jego mu- rach, w gimnazjum, spędził swe wczesne lata. Mimo że Rosjanie gromadzili siły do nowej ofensywy, .Piłsudski patrzył w przyszłość z ufnością. Początek 1920 r. przyniósł zmiany na lepsze i na gorsze. Wojsko zyskało na doświadczeniu i wzrosło liczebnie. Szkolenie i zostało ujednolicone. Z Francji przyszedł materiał wojenny. Ale zima była ciężka, powiększyło się bezrobocie i nawet autorytet Paderewskiego nie mógł zapobiec nieporozumieniom wewnątrz rządu. Spór terytorialny z Czechami trwał nadal. Niemcy, oburzone na postanowienia Traktatu Wersalskiego, a nie mając sił dla podjęcia rewizjonizmu na zachodzie, skupiły całą nienawiść na Polsce. Bolszewicy prowadzili skuteczną akcję dyplomatyczno-propagan- dową, prasa socjalistyczna i liberalna w Anglii atakowała gwałtownie Pił- sudskiego, żądając jednocześnie poparcia robotników rosyjskich. Ukuto slo- gan o "polskim imperializmie", a nawet umiarkowani politycy poczęli bąkać o wygórowanych ambicjach Polaków. Rosjanie, wykorzystując łatwowierność opinii publicznej na zachodzie postanowili wzmocnić swoją sytuację międzynarodową przez złożenie Polsce propozycji pokojowej, gromadząc równocześnie znaczne siły na froncie pol- skim. Oferta sowiecka nie została przez rząd polski przyjęta w formie wysu- niętej przez Moskwę, co stało się przedmiotem krytyki ze strony Zachodu. Żądano od Polski, ażeby w pozycji obronnej wyczekiwała inicjatywy bolsze- wickiej, co musiałoby doprowadzić do klęski. Piłsudskiemu zaczęto przypi- sywać ambicję osobistą i wygórowane pojęcie o roli i stanowisku Polski. Było to oczywistym absurdem. Całe życie tego człowieka świadczy, że nie działał nigdy z pobudek osobistych w sprawach ogólnych. Dążeniem Piłsud- skiego było stworzenie takich warunków dla Polski, które by gwarantowały trwałość jej niepodległego bytu. Nowe jej życie oprzeć chciał na powiąza- niach z tradycj ami i prawami dawnej Rzeczypospolitej, w dostosowaniu do ", nowych warunków historycznych. Takimi warunkami było oparcie krajów 189 wschodniej Europy na prawie narodów do stanowienia o swym losie. Miał też pełną świadomość rzeczywistych celów i taktyki Moskwy, dążącej do coraz to no##ych zdobyczy. Tym przekonaniom dawał wyraz w szeregu wywiadów udzielanych prasie zagranicznej. Jednym z nich był wywiad dla Timesa, którym chciał ułatwić opinii publicznej w Anglii zrozumienie sytuacji Polski i motywów reagowania na posunięcia polityki sowieckiej : ". . . sądzę - mówił brytyj skiemu korespon- dentowi - że metody, które wprowadził ustrój socjalistyczny w Rosji (mia- nowicie polityka terroru i zupełne zniszczenie istniejącego ustroju społeczne- go) są nie do pomyślenia w jakimkolwiek cywilizowanym kraju. Proszę za- pytać brytyjskich socjalistów czy zechcieliby zaproponować Leninowi i Zino- wiewowi zreorganizowanie ich rządu na sposób bolszewicki. Sądzę, że powie- dzieliby #,nie##. I\Tasi socjaliści uczyniliby to samo, ale zachodzi niebezpie- czeństwo, że bolszewicy#mogą usiłować przyjść tutaj, ażeby bez zaproszenia zreorganizować rząd... Bolszewicy wzmacniają z dnia na dzień swoje siły i przygotowują się do natarcia"*. W kwietniu Piłsudski doprowadził do podpisania układu z rządem atama- na Petlury. Układ ten ustalał granice między Polską i Ukrainą na Zbruczu i przewidywał pomoc wojsk polskich w oswobodzeniu Ukrainy. Po raz pierw- szy Piłsudski miał prowadzić kampanię już jako marszałek, gdyż stopień ten został mu # tym czasie nadany. Srebrna buława marszałkowska, ofiaro- wana mu przez wojsko, pozostała dlań do końca życia jednym z najcenniej- szy ch darów. 25 kwietnia Piłsudski rozpoczął ofensywę przeciw wojskom rosyjskim. ##' ciągu niecałych dwóch tygodni doszedł do Dniepru i 8 maja zajął Kijów. Opór nieprzyjaciela był niesłychanie słaby. Z Równego napisał do mnie ten list : Równe, 1. Maja. Karta Służbowa. Piszę nie wykasowując tytułu "Karta Służbowa" nie dlatcgo, że piszę przez powinność, ale dla zaznaczenia pewnej zależności od ##'as moi mili, którzyście tak daleko ode mnie zostali, że choć jestem zajęty jak licho jakie i choć przy moim łóżku w wagonie stoi fotografia mojej ordynatki, to tęsknię ogromnie do Was. Pierwszy krok skończony musicie teraz hyć bardzo zdziwieni i trochę przerażeni tymi wielkimi sukcesami, a ja tymczasem teraz przygotowuję drugi i ustawiam do niego wojska i mate- riały tak, aby był równie skuteczny jak pierwszy. Dotąd rozbiłem w puch całą XII armię bolszewicką, ale to istotnie w puch: prawie połowę jej składu mam jako jeńców; od liczby materiału wziętego aż się w głowie kręci, reszta ,v #i-ielkim stopniu jest zdemoralizowana i rozsypana, a strata moja jest niez##ykle mała; na całym froncie nie naliczę I50 zabitych i 300 rannych. #\##'grałem tę wielką bitwę śmiałym planem i nadzwyczajną energią w wyko- naitżu". ' Op. cit., t. V, s. 143-144. 190 W czerwcu sytuacja się zmieniła. Budionny rozpoczął kontrofensywę na czele armii kawalerii i Rydz-Śmigły, który zajmował Kijów, musiał się cof- nąć. Wojska nasze znalazły się w obliczu przeważających liczebnie mas nie- przyjaciela, lepiej uzbrojonego i wyćkwipowanego niż jednostki polskie. W tym ciężkim momencie Piłsudski z Radą Obrony Państwa zaapelował skute- cznie do narodu. Powstał rząd jedności narodowej, ochotnicy zasilili szeregi armii, na południu ofensywa sowiecka została powstrzymana. Ale Polska potrzebowała przede wszystkim pomocy zagranicy w broni, amunicji i ekwi- punku. Anglia i Francja były gotowe udzielić pomocy, ale główną trudność stanowił transport. Niemcy pozornie ogłosiły neutralność w konflikcie pol- sko-rosyjskim, jednak droga przez Gdańsk została zagrodzona, a robotnicy portowi w Anglii odmówili ładowania statków idących do Polski. Czesi nie przepuszczali transportów broni i amunicji z Zachodu. Agenci komunistyczni w każdym kraju europejskim wzmogli kampanię antypolską. W tej sytuacji Rada aliancka postanowiła wysłanie do Polski wojskowej misji dyplomatycznej, w której skład weszli ze strony francuskiej p. Jusse- rand i gen. Weygand, ze strony brytyjskiej ambasador lord D'Abernon. Misja ta przybyła do Warszawy w końcu lipca. Piłsudski, zdając sobie spra- wę, że dla niektórych Polaków miarodajny jest autorytet obcy, zaproponował Weygandowi współdowodzenie. Weygand nie przyjął propozycji, podając jako powód nieznajomość polskiego wojska i polskich warunków. Decyzje wojskowe, które wtedy musiały zapaść, miały przesądzać całą przyszłość. Piłsudski w swojej książce o roku 1920 przedstawia sytuację w ten sposób: "Najbliżej mnie z urzędu stali w owe czasy trzej panowie: gen. Rozwadowski, jako szef sztabu, gen. Sosnkowski, jako minister wojny, i świeżo przybyły gen. Weygand, jako doradca techniczny misji francusko-an- gielskiej, przysłanej w tym groźnym dla nas czasie. Opinie tych panów o sytuacji były, jak zwykle, nadzwyczajnie rozbieżne. A że sytuacja była nie- zwykle gorąca, prawdopodobnie i debaty w mojej nieobecności niezbyt były przyjemne. Zastałem bowiem sytuację taką, że dwaj z tych panów, gen. Rozwadowski i gen. Weygand, jak się śmiałem wówczas, rozmawiali pomię- dzy sobą tylko notami dyplomatycznymi, przesyłanymi z jednego pokoju do drugiego na placu Saskim. Godzącym zaś sprzeczności i dobrym duchem opiekuńczym tej pary, wiecznie będącej w sporze, był gen. Sosnkowski, minister wojny. P. Tuchaczewski widocznie coś słyszał o tych sporach, gdy mówi, że francuscy i polscy pisarze lubią porównywać bitwę nad Wisłą z operacją na Marnie. Istotnie, Marna we wszystkich rozmowach była wspo- minana bardzo często, przy czym dwaj panowie, gen. Weygand i gen. Sosn- kowski, mieli specjalną do Marny predylekcję. Jak niegdyś marszałek Joffre chciał mieć rzeczną zasłonę Marny czy Sekwany, poza którą mógłby przepro- wadzić przegrupowania cofających się dotąd wojsk ku lewemu swemu skrzy- dłu, gdzie się znajdowała stolica, Paryż, tak i tutaj, za rzeczną zasłoną Sanu i Wisły, szukano manewru silnego lewego skrzydła w stolicy, Warszawie, i jej okolicy, Modlinie. Jak tu, tak i tam, szukano kontrataku lewym 191 skrzydłem, wychodzącym ze stolicy. Gen. Rozwadowski był tej Marny prze- ciwnikiem, gdyż w ogóle był przeciwnikiem wszystkiego, co mówiono z innego pokoju w gmachu na placu Saskim. Zresztą, jako zupełnie swoisty patriota Galicji wschodniej, nie mógł wewnętrznie się zgodzić ze znanym a wrogim mu hasłem "za San##. Natomiast gen. Rozwadowski, jak zwykle zresztą, sypał koncepcjami jak z rękawa, nie zatrzymując się na żadnej i zmieniając je nieledwie co godzinę. Jeżeli to piszę w stosunku do gen. Rozwadowskiego, to nie dlatego, aby mu ujmę zrobiE, lecz czynię to wobec chęci spotykanej u nas nieraz ośmieszenia tego generała, który właśnie w tym ciężkim dla nas okresie niemałe zasługi położył. Wybrałem go jako swego szefa sztabu nie dla- tego, by był do tej funkcji najlepszym, lecz dlatego, że stanowił szczę- śliwy i zaszczytny wyjątek pomiędzy większością ówczesnych starszych ge- nerałów. Nie tracił nigdy sprężystości ducha, energii i siły moralnej; chciał wierzyć w nasze zwycięstwo, gdy wielu, bardzo wielu traciło już ufność i; jeśli pracował, to ze złamanym charakterem. Godziło mnie to z wielkimi brakami generała, jako szefa sztabu, gdyż nie wiem, czy ist- niała w ogóle jakakolwiek sprawa, której potrafiłby się trzymać w ciągu jednej chociażby godziny. Nie dziwiłem się też wcale, że gen. Weygand, przyzwyczajony do systematycznej pracy w sztabach, doszedł aż do dyplo- matycznej metody dla stosunków wzajemnych. Osobiście mały brałem udział w dyskusjach i sporach"*. Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Zjednoczenie oddziałało ba- rdzo dodatnio na nastrój społeczeństwa i natchnęło wszystkich wiarą w zwycięstwo. Ten początkowy nastrój zaczął słabnąć wobec pogarszającej się dalej sytuacji na froncie. CzęśE ministrów i duży odłam społeczeństwa wołała o rokowania pokojowe. Ze strony przedstawicieli obcych mocarstw szły także sugestie w tym kierunku. "Nad całą Warszawą - pisze Piłsu- dski - wisiała zmora mędrkowania, bezsilności i rozumkowania tchórzów. Jaskrawym tego dowodem była delegacja wysłana do Mińska z gotowo- ścią rokowań". . A pięć armii sowieckich parło naprzód bez przerwy, zapuszczając zagony aż w głąb Pomorza, pod Brodnicę. Piłsudski postanowił wziąć catą odpowie- dzialnośE na siebie samego: 6 sierpnia, w szóstą rocznicę wymarszu Kadró- wki, zamknął się w swoim pokoju w Belwederze, dając przedtem rozkaz, aby nikt do niego nie wchodził. Tam, przez całą noc pracował nad planem kontrofensywy. W swoim opisie tej nocy wspomina mękę jaką musiał prze- żyć: "Istnieje cudowne określenie największego znawcy duszy ludzkiej na wojnie - Napoleona, który mówi o sobie, że gdy przystępuje do dania ważniejszej decyzji na wojnie, jest comme une fille qui accouche - jak dziewczyna, która rodzi. Nieraz po tej nocy myślałem o wielkiej finezji myśli Napoleona, który, gardząc słabością płci pięknej, siebie, olbrzyma * Op. cit., t. VII, s. lla-I11 192 woli i geniuszu, przyrównuje do słabej dziewczyny, męczącej się w połogu. Mówi o sobie, że jest wtedy pusillanime - trwożliwy"*. Rano plan uderzenia był gotów i mimo powątpiewań oraz wręcz niewiary w jego skuteczność ze strony niejednego ze sztabowców, Piłsudski nie poz- wolił na wprowadzenie żadnych zmian. Uważał, że wahanie byłoby fatalnym błędem. Plan jest i - zły czy dobry - musi być wykonany. Łączyło się ż nim wielkie ryzyko, to prawda, ale czy plany nieprzeciętne mogą być ryzyka pozbawione? Czas odegrał w tym planie rolę bardzo ważną, a każdy dzień opóźnienia oznaczał konieczność cierpliwego wytrzymywania nerwowych na- cisków na Naczelnego Wodza. WiększośE członków Rządu zwalała winę za obecny stan rzeczy na Piłsudskiego, przedstawiciele państw obcych, podju- dzani przez nich czynili to samo, choć w sposób oględniejszy. Nawet w sercach wielu oficerów czaiły się wątpliwości. On jednak wierzył w swój plan i jeżeli lękał się czegokolwiek to, jak potem pisał, tylko szczupłości sił, z jakimi miał dokonać uderzenia. Dla podtrzymania zesłabłego ducha stolicy, Piłsudski musiał pozostawiE niewspółmieraie dużą część sił dla jej obrony. Gdy żegnał się z nami, przed wyjazdem do Puław, był zmęczony i posę- pny. Ciężar olbrzymiej odpowiedzialności za losy kraju, przygniatał go i sprawiał mękę. Ja w tym czasie znajdowałam się w okolicy Krakowa, dokąd mnie wyćwakuowano razem z Wandą i Jagodą, która kilka miesięcy przed- tem przyszła na świat. Mąż przyjechał z Aleksandrem Prystorem, pożegnał się z dziećmi i ze mną, tak jak gdyby szedł na śmierć. Niecierpliwiła go moja absolutna pewność, że bitwa skończy się naszym zwycięstwem, a jemu nic się nie stanie. Nie wiem jak to nazwać: może przeczuciem, może instyn- ktem, może intuicją, ale tak było rzeczywiście. Podobnie bywało także w czasach legionowych. Przed bitwą pod Laskami wyśniłam, że będzie ranny w głowę, co istotnie się zdarzyło, choć na szczęście rana nie była poważna. A teraz nie miałam najmniejszych wątpliwości, że wszystko będzie dobrze. "Rezultat każdej wojny - powiedział do mnie mąż przed rozstaniem- jest niepewny aż do jej skończenia. Wszystko jest w ręku Boga". Bitwa warszawska, rozpoczęta 16 sierpnia 1920 r. przeszła do historii. Rosjanie mimo przeważających sił, ponieśli błyskawiczną klęskę. Dwie piąte jednostek sowieckich dostało się do niewoli, reszta uciekła w popłochu i bezładzie, pozostawiając olbrzymie ilości materiału wojennego. Ocalała nie tylko Warszawa, ocalała nie tylko Polska. Zwycięstwo nad Wisłą załamało marsz wojsk bolszewickich na Europę. Była to bitwa o zwycięstwo cywilizacji i wolności całego Zachodu. Bolszewicka wizja wznieeenia rewolucji świato- wej na trupie Polski rozwiała się wtedy zupełnie. Ćwierć tysiąclecia przedtem oręż polski dokonał podobnego rozstrzygnięcia, kiedy Jan Sobieski rozbił armię turecką pod Wiedniem. Takie znaczenie bitwy warszawskiej i rolę w niej Piłsudskiego uznają wszyscy uczciwi historycy i publicyści. * Op. cit., t. VII, s. 114-115 193 Wojska polskie szły nieprzerwanie naprzód, odnosząc dalsze zwycięstwa nad Niemnem i Szezarą. 18 października zawarto zawieszenie broni, a w miesiąc później rozpoczęła się konferencja pokojowa w Rydze, która dopro- wadziła 18 marca 1921 r. do podpisania traktatu pokojowego. Ten traktat, a nie obce decyzje wyznaczył granice wschodnie Polski. Niebezpieczeństwo rosyjskie, na pewien czas, przestało być groźne. Gen. Weygand pisze o bitwie warszawskiej w swoim pamiętniku, że Marszałek Piłsudski w ciągu trzech dni, jakie spędził w pośrodku wojsk, bezpośrednio przed rozpoczęciem swego uderzenia, "zelektryzował je, potra- fił przelać ze swej duszy w dusze walczących swoją ufną wiarę i swoją wolę tryumfalnego pokonania wszystkich trudności" i że "nikt inny poza nim nie mógł się o to pokusiE". Stwierdza dalej, że "wykorzystanie powodzenia było prowadzone mistrzowską ręką z diabelskim rozpędem i z namiętną energią przez Marsz. Piłsudskiego, który nie dał zaskoczonemu nieprzyjacielowi ochłonąć i na miejscu go unicestwił". Wspomniał też o tym jak pragnął uniknąć "przesadnej oceny" jego własnej roli, którą namiętności polityczne i intrygi ówezesnych polskich stronnictw opozycyjnych usiłowały wyolbrzymić i wykorzystać ku krzywdzie Naczelnego Wodza. Gdy wróciłam do Warszawy, był już zwycięskim wodzem. Armia rosyjska była rozgromiona. Po powrocie 2 frontu pokazał mi z oburzeniem kartkę, którą ktoś położył mu na biurku w czasie jego nieobecności w Warszawie. Na kartce było napisane: "Gwiazdy mówią, że IS-go będzie zwycięstwo". Oburzenie jego nie miało granic. "Ja tyle włożyłem pracy mózgu w moje koncepeje, w sw6j plan, tyle musiałem zwalczyć przeszkód, aby wprowadzić je w życie, a okazuje się, że we wszystkim nie było nic mego. Wszystko zrobiły gwiazdy". Był głęboko dotknięty i wierzył w pracę mózgu ludzkiego i znaczenie ludzkiej woli. Prosił mnie, że jeśli żyć będę dłużej niż on, abym mózg jest oddała do naukowego zbadania. Sądził, że ponieważ myśli i rozu- muje inaczej niż inni, inną też może mieE budowę mózgu. Mąż miał wielki żal do społeczeństwa za to, że uwierzyło jego przeciw- nikom politycznym, jakoby plan zwycięskiej bitwy i samo zwycięstwo zaw- dzięczać należało francuskiemu generałowi i Franc,ji, a nie polskiemu wodzo- wi i polskiemu żołnierzowi. Wstyd nie dawał mu spokoju. Dotychezas jeszcze w wielu kołach zwycięstwo sierpniowe najehętniej przypisuje się Weygandowi, mimo że sam publicznie temu zaprzeczył, zaraz w 1920 r. Zwycięstwo sierpniowe nazywano "Cudem nad Wisłą", zwycięstwem Ma- tki Boskiej. Tak jest, wierzę w siłę ducha i pomoc Boską. Ale w sprawach ludzkich nic się samo nie zrobi. Świat Ducha działa i pracuje przez ludzi i świat Ducha wybrał na wykonawcę tym razem nie kogo innego, jak Józefa Piłsudskiego. Mimo zwycięstw wojennych i zawartego traktatu problem granic nie zo- stał w całości rozwiązany. Było to następstwem traktatu. Rosjanie, w swoim marszu na Warszawę zdobyli ponownie Wilno i przekazali je Litwinom, bez 194 liczenia się z głosem i wolą mieszkańców. Wilno ogłoszono stolicą Litwy: ludność polską podano szykanom i prześladowaniu. Polacy zwrócili się z apelem o pomoc do Piłsudskiego. Piłsudski, krępowany narzuconą Polsce interwencją mocarstw, osobiście jako Naczelnik Państwa, wysłał "zbuntowa- nego" generała Żeligowskiego, aby swoją dywizją Wilno zajął. Żeligowski przyjęty był przez Wilno ze łzami szczęścia w oczach, jako wybawiciel. Ten fakt wywołał, oczywiście skargę ze strony Litwinów i protestacyjne noty dyplomatyczne ze strony aliantów. Przedstawiciele Francji i Anglii w Warsza- wie zażądali wyjaśnień od Piłsudskiego. Odpowiedź swoją oparł Piłsudski na prawie samostanowienia ludności o swoim losie i zapewnieniu, że w wypadku plebiscytu Wilno opowie się zdecydowanie za przynależnością do Polski. W tym czasie Żeligowski stworzył w Wilnie rząd "Litwy Środkowej ", złożony z przedstawicieli ludności miejscowej. Po kilku tygodniach hałas ucichł; obyło się bez rozlewu krwi wylano jedynie masę atramentu na noty i protesty dyplomatyczne. Ale Wilno było polskie. Dotrzymał też slowa swemu ukochanemu miastu. Wyrazem przywiązania osobistego do Wilna są slowa Piłsudskiego skie- rowane do jego mieszkańców: "Jestem, moi panowie w tym wieku, że spo- kojnie patrzę w tę dal, skąd nikt nie wraca. Wiem, że po tylu wzruszeniach mojego burzliwego życia, wzruszeniach zarówno bogatych w oklaski, jak i gwizdanie, niewiele już wzruszeń los mi gotuje, niewiele wzruszeń tak wiel- kich i potężnych, jak te, które przeżyłem. Lecz są wzruszenia tak czyste i niewinne, wzruszenia nieledwie dziecka, które niechybnie będą jeszcze moim udziałem. Do nich należy i dzień dzisiejszy. Jestem jak dziecko na imieninach swej drogiej matki. Bezkrytyczne oko dziecka, zachwycone matką, nie patrzy i nie pyta, jakie są szatki na jej ciele. Czy jest brzydka, czy jest ładna dla kogo innego, jest i pozostaje dla dziecka czymś pięknym i cudownym, a w dzień jej imienin wzruszone serce bije radośnie. Więc jak to dziecko, wzru- szone do głębi, wołam: Niech żyje Wilno!"* Kwestię Wilna rozstrzygnięto ostatecznie w styczniu 1922 r., kiedy prze- prowadzony został plebiscyt w formie wyboxów do sejmu Litwy Środkowej. Wynik ich był taki jak przepowiedział Piłsudski: tylko jeden procent miesz- kańców zadeklarował się po stronie litewskiej. W marcu rejon Wilna przy- łączono oficjalnie do terytorium Państwa Polskiego, za xównie oficjalną zgo- dą i błogosławieństwem wielkich mocarstw; poslowie ziemi wileńskiej zasiedli w Sejmie RP w Warszawie. Miasto przychodziło powoli do siebie po wypad- kach wojennych. Bolszewicy obrabowali je nie tylko ze skarbów sztuki, ale i z tego co przedstawiało jakąkolwiek ruchomą wartość materialną. Nie zmieniło to charakteru Wilna. Było nadal starym miastem polskim, ukocha- nym przez poetów i ludzi nauki z niezagasłymi tradycjami wielkiego ogniska kultury, którą promieniowało w najcięższych chwilach Polski. Pozostalo mia- stem Mickiewicza i Słowackiego. * Op. cit., t. V, s. 240 195 Piłsudski przyjechał do Wilna na uroczystości powrotu kresów północno- -wschodnich do Polski. Kończąc wtedy swoje przemówienie do mieszkańców Wilna powiedział: "Moi Panowie! Wilno wstępuje obecnie w nowe życie, które formuje się inaczej niż to, jakie dawała historyczna jego przeszłość... Lecz przez cześE dla przeszłości przez szacunek dla krwi wspólnie przelanej, dzisiaj, w dzień wielkiego tryumfu, tryumfu polskiego, który tak gorąco tu wszyscy obecni odczuwają, nie mogę nie wyciągnąć przez kordon nas dzielący ręki do tych tam w Kownie, którzy może dzień dzisiejszy, dzień naszego tryumfu uważają za dzień klęski i żałoby. Nie mogę nie uważać ich za braci" *. Tymczasem kwestia granic zachodnich wyglądała źle. Mocne naciski nie- mieckie w Prusach Wschodnich obróciły plebiscyt na naszą niekorzyść. Nie- nawiść w okręgach mieszanych na Pomorzu między Polską a Niemcami wzro- sła na skutek tej akcji. W Gdańsku dochodziło do starć ulicznych, a Gdańsk był wtedy naszym jedynym portem morskim. Alianci przesądzili Cieszyn na rzecz Czechosłowacji, co przez całą Polskę zostało uznane za jaskrawą nie- sprawiedliwość, gdyż większość mieszkańców stanowili tam Polacy. Trwał spór o Górny Śląsk i jego bogate złoża węglowe. Tam wielkie mocarstwa zdecydowały przeprowadzić plebiscyt, ale poprzedziły go trzy powstania świadczące o niezłomnej woli polskiej ludności. Dopiero w październiku 1921 r., znaczna jego część powróciła do Polski. W sytuacji międzynarodowej rok 1921 przyniósł Polsce alians z Francją, który został podpisany podczas oficjalnej wizyty Piłsudskiego we Francji. Pamiętam radość męża, że oto Polska, kilka lat zaledwie przedtem wymazana jeszcze z mapy politycznej Europy, teraz stała się sojusznikiem jednego z mocarstw europejskich. Miesiąc później nasza sytuacja jeszcze się polepszyła przez zawarcie sojuszu z Rumunią. * Op. cit., t. V, s. 239 196 PRACE NACZELNIKA PAŃSTWA - ZABÓJSTWO NARUTOWICZA - WYCOFANIE SIĘ Z ŻYCIA PAŃSTWOWEGO ; ui Polska wywalczyła sobie wreszcie warunki pokojowego rozwoju. Można , było przystąpić do odbudowy kraju; straszliwie zniszczonego. W marcu 1921 uchwalono konstytucję, która mimo wielu braków, zwłaszcza w zakresie podziału władzy i odpowiedzialności w państwie, kończyła okres wstępny jego organizacji. Kraj szybko zaczął się odradzać. Pola zorane pociskami i zarzucone szczątkami broni, pokryły się zbożem. Nowe domy wyrastały na miejscu ruin w miastach i wsiach. Zadymiły na nowo kominy fabryczne. ; Potężni wrogowie Polski przestali na razie być groźni. Monarchia austriacka# skurczyła się do rozmiarów małego państewka; Niemcy leżały pokonane# Rosja po kataklizmach wewnętrznych i przegranej wojnie z Polską, objęta krwawym terrorem rewolucji bolszewickiej, również potrzebowała czasu na wzmocnienie się. Spór z Czechami został rozstrzygnięty przez mocarstwa z rażącą krzywdą dla Polski. Po powstaniach śląskich i plebiscycie częsc pra- starych ziem weszła w granice Rzeczypospolitej. Naród wyzwolony i zjedno- czony we własnym państwie miał nareszcie warunki naturalnego rozwoju wszystkich dziedzin swego życia. Z czasem winny były zaniknąć wszelkie obciążenia i różnice wytworzone przez długi okres niewoli i podział na zabory. Z myślą o tym Piłsudski w czasie swej wizyty w Toruniu w czerwcu 1921 r. wygłosił przemówienie o dawnych granicach zaborczych. "Każdy naród - mówił - posiada pomniki, które zawarły w sobie jego cierpienie i radości, jak w jednym ognisku ześrodkowujące przeżycia całych pokoleń. Takimi pomnikami są: ruiny, pola bitewne, grody, ulice, na tych ulicach domy, na których widok serca biją goręcej i łzy nabiegają do oczu. Są to świątynie historii, których Polska posiada tak wiele. Dla mnie, jako dla przedstawiciela państwa polskiego, nie ma większej świątyni, jak wszystkie te granice, którymi poprzerzynano nasz kraj. Ongi, jak Polska szeroka i długa, trwało wspólne życie codzienne nawet z jego śmiesznostkami. Rylęc dziejowy w jednakowy sposób rzeźbił duszę narodu, pomimo różnic prowin- ' cjonalnych wytwarzał się jeden typ człowieka. Wszystko to chciały zburzyć słupy graniczne. Ich mową było: zapomnij! zapomnij o wolności, o wspólnym 197 śmiechu, o wspólnych łzach, o wspólnym biesiadowaniu, a w końcu dodano: zapomnij mowy. Za pomocą tej cienkiej, pozornie nic nie znaczącej linii, którą przebiegnie najmniejsze nawet zwierzątko pracowano, by wszczepić w nas w ciągu stulecia różnice nie tylko fizyczne, lecz moralne, uczynić z nas ludzi o różnym układzie ducha, o różnych usposobieniach, różnym umyśle tak, by, gdy zajdzie tego potrzeba, mogli walczyć przeciw sobie. Ile włożono wysiłków, ile funduszów, żeby te granice wzmocnić. W tej pracy przecież brały udział trzy wielkie państwa. Na całym świecie nie ma takiego miejsca, w które by włożono tyle pracy, jak w umocnienie naszych granic porozbio- rowych. A przeciwko tej pracy szły wysiłki polskie z pokolenia na pokolenie. Nie ma dla mnie większej świątyni historycznej, jak te granice, którymi nas podzielono. Gdy zbliżam się do dawnej granicy, czuję, iż zbliżam się do świątyni historii i doznaję silnego wzruszenia. Hasło, które ze słupów wbitych wołało do nas niedawno jeszcze "zapomniju, dzisiaj woła mnie i wam: "pa- miętaj##. A to,#pamiętaj## oznacza nie tylko czcze słowa, lecz oznacza "pra- cuj##, i jeszcze raz pracuj, zasypuj tę granicę, którą wróg chciał uczynić przepaśćią" *. Była to istotnie przepaSć. Kiedy patrzę z perspektywy lat na pracę odbu- dowy Polski, to zawsze nasuwa mi się porównanie z paralitykiem, który po długim okresie niemocy zaczyna się uczyć chodzić na nowo. Robiono krok dwa naprzód; ale zaraz przychodziło zmęczenie i niechęć, na skutek niedo- statecznych sił i poczucia, że droga do przebycia jest taka jeszcze długa. Wpadaliśmy na przeszkody, których nie umieliśmy przewidzieć, a ambicje byty wielkie. Szliśmy w przód niepewnie i chwiejnie, bo chód wymaga har= monii ruchów i płynącej stąd automatycznej niemal wprawy. Byt państwa opiera się na tradycji, własnej tradycji historycznej, która od półtora wieku była przerwana. Nie mieliśmy doświadczenia na polu eko#omii, prawa kon- stytucyjnego i gospodarki pieniężnej, na skutek czego musieliśmy popełniać błędy. Błędy czyni każde państwo, ale w mniejszym lub większym stopniu zapobiega im mocna administracja, którą my dopiero musieliśmy tworzyć. A przy tym - skarb świeeił pustkami, kredytu nigdzie nie mieliśmy. Jedną z największych przeszkód w odbudowie Polski był brak regularnych wpływów do skarbu. W tych pierwszych latach po wojnie sytuacja monetarna Europy znajdowała się w stanie raczej chaotycznym; w wielu krajach wartość pieniądza spadała, ale najwięcej na tym procesie cierpiała Polska. Marka niemiecka, korona austriacka i rubel rosyjski zredukowały się do ułamka śwej poprzedniej wartości. Wątła struktura gospodarcza Polski odczuwała na sobie te fluktacje bardziej dotkliwie niż inne i nic dziwnego, że nie poparta żadną pomocą z zagranicy, przejść musiała przez katastrofalny nie- mal spadek własnej waluty. Spowodował on niesłychaną zwyżkę cen i zwięk- szenie bezrobocia. Budżet państwowy stał się fikcją. Wydatki były wielkie, gdyż dosłownie wszystko trzeba było tworzyć od podstaw, łącznie z policją * Op. cit., t. V, s. 216-217 198 i administracją, dochody zaś, przy ogólnym zubożeniu społeczeństwa nie mogły być wielkie. Kwestie finansowe wysunęły się na pierwsze miejsce; byly one tym bardziej uciążliwe, że nasz temperament narodowy nie lubi liczenia się z groszem. W tym pierwszym okresie mierzyliśmy "siły na zamia- ry", czego dowodem były najrozmaitsze projekty różnych ministerstw, nie liczące się absolutnie ze skromnymi możliwo#ciami młodego państwa. Roz- poczynano wiele prac, które w połowie wykonania musiały być zarzucone. Niedokończony kanał pod Warszawą przez wiele lat był świadkiem ambitne- go planu zamienienia Wisły na wielką arterię wodną, łączącą Warszawę z Bałtykiem. Kiedy przekonano się, że koszt budowy takiego kanału przekro- czyłby roczny budżet państwa, prace zarzucono. Mąż, ilekroć przejeżdżał pod Grochowem koło szczątków robót odwracał głowę mówiąc, że ich widok zanadto go przygnębia. Ten niedokończony pomnik narodowy przypominał mu budowniczą pasję ojca, która doprowadziła majątek rodzinny do ruiny. Po wojnie bolszewickiej zarówno rząd, jak i duża część społeczeństwa, której obce było zrozumienie roli siły wojskowej w państwie, pragnęli dopro- wadzić do drastycznych redukcji budżetu wojskowego. Piłsudski przeciwsta- wiał się temu jak najenergiczniej, tłumacząc, że tylko ktoś bardzo naiwny może się łudzić co do pokojowej współpracy z Niemcami i Rosją, jeśli Polska nie będzie posiadała sił, zdolnych do swej własnej obrony. Niemcy nie ukrywały chęci odwetu z powodu postanowień traktatu wersalskiego; co do Gdańska i Pomorza. W lutym 1920 mówił Piłsudski korespondentowi Echo de Paris: "Nie obawiam się w danej chwili Niemców, którzy później staną się dla nas strasznym niebezpieczeństwem"*. Byl też przekonany, że pokój z Rosją będzie trwał dopóty, dopóki Rosja będzie słaba. Jeszcze w 1895 r. pisał : ". :. zawczasu określić możemy, czym będzie Rosj a po usunięciu samowładnego rządu. ##Wyżej łba uszy nie urosną#< - mówi przysłowie rosyj- skie - stosownie do tego demokratyczność przyszłej konstytucji nie przero- śnie samego społeczeństwa"**. Trochę innymi słowami wyraził taką samą ocenę Rosji w 1919 r. pisząc: "Nie trzeba się łudzić; jeżeli nawet zawrzemy pokój - zawsze będziemy celem napaści ze strony Rosji... Rosja obiecuje, gdy jest do tego zmuszona, ale nie dotrzymuje swych obietnic, gdy ma po temu siłę... To co mogę dostrzec u bolszewików, nie robi na mnie wrażenia, że można by mówić o pokoju, mającym podkład pokojowy, ale przeciwnie - o pokoju, które bol- szewicy chcą wydrzeć groźbą pięści" * * *. Gdyby Zachód zwracał większą uwagę na ostrzeżenia Piłsudskiego, to dziś połowa Europy nie znajdowałaby się okupacją sowiecką. Piłsudski zdołał przekonać Sejm o wadze zagadnień związanych z obroną państwa i nie dopuszczał do redukcji wydatków na wojsko. Ale bez przerwy * Op. cit., t. V, s. 146. ** Robotnik, 15/VIII. 1895 r., nr 9. *** Pisma zbiorowe, t. V, s. 66, 150. 199  musiał targować się z Sejmem o wysokość tej pozycji w budżecie. Nawet sumy przeznaczone na zakup butów i mundurów były w oczach posłów astronomiczne. Naród, który przez półtora wieku nie miał własnego wojska nie rozumiał, że jest ono organiczną częścią państwa i nie wyczuwał miary koniecznych obciążeń. Zwalczanie tych niedomogów było dla Piłsudskiego tym trudniejsze, że jego wrogowie stale oskarżali go o ambicje wojenne. Jako Naczelnik Państwa ingerować musiał w zakresie bardzo szerokim, dużo szerszym niżby sobie tego życzył. Ale tworzące się państwo stale żądało jego decyzji. Piłsudski nie uchylał się od tej roli. Od dawnych lat ogarniał całokształt spraw Polski, a w tym okresie szczególnie trudnym, bez próżności i zarozumiałości widział, iż nikt inny tego nie dokona. Natomiast funkcje reprezentacyjne związane ze stanowiskiem Głowy Państwa zawsze go niecier- pliwiły. Kiedy przypominam sobie tamte lata, widzę dokładnie jak ogromną pracę wkładał w to, aby nauczyć naród sztuki rządzenia i stosunku do własnych władz. Z niesłychaną cierpliwością wskrzeszał zmarłe tradycje własnego życia państwowego i ustawiał wzajemny stosunek i zakres odpowiedzialności mię- dzy społeczeństwem a rządem. Wymagało to przestawienia się każdego oby- watela i każdej grupy społecznej na stosunek zupełnie odmienny niż za czasów zaborczych. Pracował ciężko, niemal bez wytchnienia, po osiemnaście godzin na dobę. Krótkie wakacje na Boże Narodzenie i Wielkanoc spędzaliśmy w Spale, niestety, nie w gronie ściśle rodzinnym, gdyż nawet tam przyjeżdżali ciągle członkowie rządu i przedstawiciele obcych państw. Mąż był szczęśliwy w zaśnieżonych lasach spalskich, gdyż kochał przyrodę. Koniec roku 1922 przyniósł duże zmiany. Kraj oczekiwał, że Piłsudski będzie pierwszym prezydentem państwa, wybranym na podstawie nowej Konstytucji. Toteż jego decyzja, podana do wiadomości Sejmu, dnia 4 gru- dnia, że nie ma zamiaru kandydować, wywołała konsternację, mimo że od pewnego czasu rozdźwięki między nim a Sejmem stawały się coraz wyraźniej- sze. Głównym powodem tych rozdźwięków była konstytucja, układana prze- ciw Piłsudskiemu. Ograniczała ona uprawnienia Prezydenta Rzeczypospoli- tej, uniemożliwiając wywiązanie się z obowiązków Głowy Państwa. W prze- konaniu Piłsudskiego uchwalone przepisy nie odpowiadały godności najwyż- szego urzędu w państwie i roli, którą musiał prezydent spełnić. Było to szczególnie trudne do zniesienia dla Piłsudskiego, który był człowiekiem czynu i bezpośredniej odpowiedzialności. Konstytucja marcowa robiła z Pre- zydenta Rzeczypospolitej osobę reprezentacyjną, pozbawioną zakresu samo- dzielnej odpowiedzialności działania. Oprócz tego męczyły go nieustanne rozmowy i układy w drobnych sprawach. Motywując wobec grona posłów swoją decyzję oświadczył: "Na mnie proszę nie głosować. Proszę wybrać człowieka, który by miał cięższy chód, lecz lekką rękę. Z bagien i trzęsawisk trzeba się wydobywać. Człowiek o lekkim chodzie przechodzi je za szybko i nie pomaga przez to 200 innym. Natomiast lekka ręka jest potrzebna dla wprowadzenia kompromisu. Kompromis jest nieszczęśliwym słowem. W wielu umysłach łączy się ono z pojęciem zdrady. Tymczasem kompromis jest ściśle związany z istotą demo- kratyzmu. Polega on bowiem na uznaniu, że nie tylko moja wola jednej strony, czy chęć jej jest uprawniona do przejawiania się w państwie, lecz że równe prawa ma wola i chęć innych. Kompromis jest ułatwiony, gdy i jego konieczność, narzucająca się sama przez się, urasta w zasadę szanowania innych, jako współobywateli. Współpraca wtedy jest łatwa i wola jednej strony nie sięga po laury dominowania coute que coute we wszystkich prze- jawach życia państwowego. Kompromis taki za pomocą wpływu, jaki przy sprawowaniu rządu ma zastrzeżony Prezydent Rzeczypospolitej, wprowadzić może stopniowo lekka ręka, a nie ciężka, która szybko idzie do przymusu"*. Dnia 9 grudnia Zgromadzenie Narodowe wybrało Prezydentem Rzeczy- pospolitej Gabriela Narutowicza, który miał te cechy, o których mówił Pił- sudski. Był to człowiek o wielkiej kulturze europejskiej, pochodził ze starej rodziny, z dawna osiadłej na Litwie. Studia ukończył na Zachodzie i jako bardzo wybitny inżynier i profesor politechniki w Szwajcarii, zdobył tam duże nazwisko i uznanie. Od wczesnej młodości związany był z pracą niepo- dległościową PPS. Łagodny z natury, bardzo wyrozumiały na wady i słabości ludzkie, z zewnętrzną skromnością łączył wielką powagę i godność. Między nim a mężem istnialy bardzo mocne uczucia wzajemnego szacunku i przyja- źni. Chociaż temperamentami różnili się znacznie. Narutowicz prezydentury nie pragnął, ale mimo niechęci nie odmówił naleganiom ze strony lewicy, wyraził zgodę na postawienie swojej kandydatury. Zdecydowało o tym po- czucie obowiązku wobec państwa. Po krótkiej już pracy państwowej w Polsce niepodległej okazał się doskonalym ministrem robót publicznych, potem ministrem spraw zagranicznych. Miał wszystkie dane na stanowisko Prezy- denta RP i na zdobycie sobie uznania i poparcia powszechnego. Nie mógł tylko liczyć na poparcie ze strony Narodowej Demokracji ze względu na swój stosunek do Piłsudskiego. Żywo mi stoi w pamięci jedna rozmowa z tego okresu. W Belwederze odbywała się jakaś herbatka towarzyska. Na górze, w pokoju obok sypialni- gabinetu męża siedziałam na kanapie, pomiędzy Narutowiczem i gen. Sosn- kowskim. Gen. Sosnkowski zwierzał się, że chce prosić męża o zwolnienie go ze stanowiska ministra spraw wojskowych. Tłumaczył, że jako minister zawalony jest pracą reprezentacyjną i trudno mu utrzymać rękę na pulsie prac ministerialnych. Wolałby być wiceministrem tego resortu. Z drugiej strony Narutowicz usilnie mnie prosił, bym namawiała męża, aby mu pomógł wycofać się z kandydatury na stanowisko prezydenta. W przeddzień głosowania Zgromadzenia Narodowego Narutowicz był tak przy- gnębiony, że mąż poprosił mnie o odwiedzenie go osobiście, gdyż sam nie # miał na to czasu. Narutowicz mieszkał wtedy w niewielkim domu, w obrębie * Op. cit., t. V, s. 295 201 parku Łazienkowskiego ze swą siostrzenicą. Czuł się źle, zdrowie mu nie dopisywało i był niezwykle przygnębiony. Zwierzył mi się, że ma dziwnie mocne przeczucie, iż z jego wyboru na prezydenta wyniknie jakieś nieszczę- ście, wobec czego nastawiony jest do swej kandydatury bardzo niechętnie. Poza tym, dodał, jest schorowany i nie wie czy podoła ciężkim obowiązkom tego urzędu. Powiedziałam mu, że mąż ma duże zaufanie do jego umiejętności i prze- konanie, że jest właściwym człowiekiem dla przeprowadzenia państwa przez trudny okres, przez który przechodziła Polska. Po kilkunastu minutach roz- mowy Narutowicz się rozchmurzył i nawet zaczął mówić o zmianach jakie ma zamiar zaprowadziE w Belwederze, na wypadek gdyby tam zamieszkał. - Gabinet Marszałka - powiedział - pozostawię w takim stanie, w jakim jest obecnie. Nie będę tam mieszkał. A chcę, żeby mi przypominał nieustan- nie Marszałka. Pożegnałam się obiecując, że przyjdę znowu za kilka dni. Wybór Narutowicza na prezydenta został przyjęty z zaciekłą wrogością przez Narodową Demokrację, dlatego jedynie, że był bliskim Piłsudskiego. Zagrano na najniższych uczuciach szerokich mas: prasa prawicowa rozpętała kampanię nienawiści przeciw niemu, nazywając go Żydem. Było to świadome kłamstwo. W Warszawie zorganizowano dwunastogodzinny strajk na znak protestu. Powóz Narutowicza, kiedy jechał do Sejmu na złożenie przysięgi, młodzież Narodowej Demokracji obrzuciła błotem; roznamiętniony agitacją tłum uliczny wył, wrzeszczał i wygrażał na widok nowego prezydenta. Byłam wtedy w mieście. W ścisku nie mogłam się prawie ruszyć. Z jednej strony parła na mnie stara, przygłucha chłopka, która bez przerwy pytała o co chodzi, z drugiej - gruba, wielka słuźąca. Ta ostatnia, z czerwoną twarzą - podrygiwała całym ciałem, wymachując pięściami i krzycząc: - Precz z Narutowiczem ! Precz z Żydem ! Gdy jej zabrakło oddechu, powiedziałam, że znam dobrze rodzinę Naru- towiczów; nikt z nich nie pochodzi z Ż#dów. Ale to był groch o ścianę. Za chwilę znowu zaczęła wrzeszczeć: - Żydzi nie będą nami rządzili! Skończyło się na tym, iż wszyscy dokoła mnie krzyczeli i przeklinali w podobny sposób. Nie miałam wątpliwości; wśród tłumu znajdowali się agi- tatorzy. Po zaprzysiężeniu prezydenta Narutowicza w Sejmie, odbyła się w Belwe- derze uroczystość przekazania władzy. Przybyłego prezydenta spotkał Pił- sudski w otoczeniu premiera Nowaka, marszałka sejmu Rataja, marszałka senatu Trąrnpczyńskiego, kilku ministrów, członków adiutantury generalnej i gabinetu cywilnego. Prezydent podpisał protokół o przejęciu władzy i przyjął defiladę oddzia- łów wojskowych na dziedzińcu belwederskim. Mąż prosił o sporządzenie protokołu dodatkowego, zawierającego stwierdzenie jego kasy osobistej, stanu kasy i rachunkowości funduszów 202 dyspozycyjnych i inwentarza ruchomości, stanowiących własność skarbu pań- stwa. Żądanie tego dodatkowego protokołu było ze strony Piłsudskiego re- akcją na kalumnie, rozsiewane przeciw niemu przez jego politycznych prze- ciwników. Po tej uroczystościu przyjmowaliśmy prezydenta śniadaniem w Belwede- rze. Był jednak bardzo zdenerwowany przejściami, ale nadzwyczaj uprzejmy i jak zwykle serdeczny. Podczas tego przyjęcia, na którym byli obecni wszy- scy uczestnicy oficjalnej uroczystości, Piłsudski wygłosił następujące przemó- wienie: "Panie Prezydencie Rzeczypospolitej! Czuję się niezwykle szczęśliwy, że pie#awszy w Polsce mam wysoki zaszczyt podejmowania w moim jeszcze domu i w otoczeniu mojej rodziny pierwszego obywatela Rzeczypospolitej Polskiej. Panie Prezydencie, jako jedyny oficer polski służby czynnej, który nigdy przed nikim nie stawał na baczność, staję oto na baczność przed Polską, którą Ty reprezentujesz, wznosząc toast: Pierwszy Prezydent Rzeczypospo- litej niech żyj e ! " * Śniadanie podane było a la fourcbette. Na miłej pogawędce spędziliśmy parę godzin, po czym pożegnaliśmy prezydenta i wszystkich gości. Czekała na nas wynajęta dorożka, którą wyjechaliśmy z Belwederu do naszego mieszkania na Koszykowej. Dwa dni później, porankiem 16 grudnia, mąż wyszedł z domu do pracy w biurze Szt#bu Głównego. Był w dobrym nastroju, bawił się wesoło z dziećmi, śmiał się głośno. Nareszcie złożył ciężar urzędu Głowy Państwa. W kilka minut po jego wyjściu odezwał się dzwonek od podwórza. Jakiś instynkt ostrzegł mnie, by nie wpuściE do mieszkania nikogo obcego. Powie- działam to służącej. Za chwilę wróciła, mówiąc, że trzech nieznajomych młodych panów chce się zobaczyć z panem Marszałkiem. Do mieszkania ich nie wpuściła. Poleciłam jej, by im powiedziała, że pan Marszałek właśnie wyszedł i wróci dopiero za kilka godzin. Po chwili odezwał się dzwonek od frontu. Poszłam otworzyć drzwi, ale dla pewności założyłam przedtem łań- cuch. Zobaczyłam jakiegoś rnłodego człowieka, a za nim dwóch innych. Prawe ręce mieli w kieszeniach płaszczy. Zapytali mnie czy mogą zobaczyć się z mężem. Odpowiedziałam to samo co służąca i zamknęłam drzwi. Przez okno widziałam, że chwilę kręcili się przed domem i potem zniknęli. Ogar- nęły mnie złe przeczucia. Za godzinę wpadł do nas jeden z przyjaciół, Kazimierz Świtalski, pytając niespokojnie o męża. Narutowicz właśnie został zamordowany. Ten hańbiący, dokonany z zimną krwią czyn, odbił się ciężko na mężu. Widział w nim dowód spodlenia narodu w niewoli, zdziczenia obyczajów, zepsucia moralnego pod wpływem długiej wojny, braku szacunku zarówno dla siebie, jak i dla najwyższego reprezentanta narodu i państwa. Szczególnie bołało go to, że kula przeznaczona dla niego, jak to wyjawił morderca, * Op. cit., t. V, s. 297 203 odebrała życie Narutowiczowi. Nie mógł się pogodzić z tym, żeby ktoś inny umierał zamiast niego. - Szkoda, że nie strzelano d# mnie - powtarzał przybity. Mnie uratowa- łoby raz jeszcze moje szczęście, tak jak wiele razy w przeszłości. Swój głęboki żal wyraził we wspomnieniu poświęconym pamięci Gabriela Narutowicza. Czcząc pamięć tego światłego i szlachetnego człowieka, powie- dział w zakończeniu: "Zgasł! Gdym poszedł do Belwederu pożegnać się z przyjacielem, przygotowanym już do grobu, i usiadłem w sąsiednim pokoju, myślałem o przebiegu życia śp. Narutowicza. Gdzieś, w ćlworze żmudzkim, panowała popowstaniowa żałoba; cichą skargę matki zamiast wesołej piosenki miałeś nad kołyską, gdy ojciec chmu- rny trwożliwie nadsłuchiwał dźwięku dzwonka w oddali, zwiastującego przy- bycie jakiejś władzy zaborczej. A potem ciche, rzewne, lecz uporczywe nauki rodziców - żyj, cierp, kochaj i pracuj. Uczono cię pokory, pokory nieszczęścia. Szeptano ci na ucho wspomnienia walk ubiegłych, pokazywano zatajone gdzieś zakazane obrazki. A potem? A potem! Powędrowałeś w świat daleki. Nie zaznałeś z nami ani walk ani nędzy niewoli. W walce nie pozbyłeś się sentymentalizmu swego dzieciń- stwa, w brudzie niewoli nie zbrukałeś duszy, w pokorze nieszczęścia nie pełzałeś jak gad, już nie łudząc despotów. Zakonserwowałeś gdzieś w sza- łasach szwajcarskich swe dziecinne i młode marzenia, swe dziecinne i młode zaufanie do ludzi, do ich dobrej woli. Przyniosłeś z sobą nakazy matczyne: żyj, kochaj, pracuj. Zamiast nakazu "cierp##, przyniosłeś szczęście życia i pracy w wolnej od kajdan ojczyźnie. Zginąłeś od kuli nie wrażej, o której może w dzieciństwie marzyłeś,- od kuli rodaków, do których niosłeś swą ewangelię miłości i pracy. Czy zginąłeś w ten sposób za to tylko, że takim byłeś, czy za to, że z brudem niewoli walczyć nie chciałeś, czy nie mogłeś?"* W kilka dni po morderstwie Narutowicza Zgromadzenie Narodowe wy- brało prezydentem Stanisława Wojciechowskiego, który za czasów PPS przez pewien okres redagował wspólnie z Piłsudskim Robotnika. Sikorski został premierem, Piłsudski objął stanowisko szefa Sztabu Głównego. Cały czas mógł poświęcić teraz pracy, którą ze wszystkich najbardziej umiłował. Armia była jego dziełem i bez względu na jej wady i niedociągnięcia, zawsze jej bronił, walcząc o jej interesy i dążąc do stworzenia wojska na najwyższym poziomie. Toteż próby wciągania wojska do partyjnej polityki spotykały się z jego strony z jak najostrzejszym oporem. Okopy w porównaniu z walką w Sejmie, jaką musiał prowadzić w sprawach wojska, wydawały mu się rozkoszą. Nie praca, ale nieustanne intrygi przynosiły zniechęcenie, wyczer- panie i nadwerężały jego siły. Kryzys nastąpił w maju 1923 r. z dojściem do władzy gabinetu Witosa, sprzymierzonego z Narodową Demokracją, która w przekonaniu Piłsudskie- * Op. cit., t. VI, s. 5#59 204 go ponosiła moralną odpowiedzialność za morderstwo prezydenta Narutowi- cza i manifestacyjną aprobatę tej zbrodni przez część społeczeństwa. #Piłsud- ski podał się do dymisji, wyszedł z czynnej służby wojskowej i wycofał się do Sulejówka. Uzyskał też swobodę dla akcji politycznej. Po niedługim okresie odpoczynku zaczął pisywać do gazet, atakując zło, co jak zielsko coraz bardziej zachwaszczało Polskę. Rozpoczął przede wszystkim walkę o oczyszczenie atmosfery moralnej życia politycznego. "Naród, pisał, jest karmiony oszustwem i kłamstwem... Żyjemy w cza- sach, w których prawo oszczerstwa i szarpania czci cieszy się nadzwyczajną swobodą, a nawet uznaniem. Państwa i narody, które na podstawie kłam- stwa, na podstawie negowania prawdy podają myśl polityczną, dążą do zgu- by. Takie państwo zbliża się ku upadkowi. Prawo walki o byt jest prawem istnienia życia w świecie. Ten jest słabszy, kto buduje na kłaMstwie i fałszu, w pórównaniu z tym, który buduje na prawdzie. Jak w walce wódz, który opiera się na kłamliwych wieściach, który się kłamliwymi raportami kieruje, idzie do przegranej, tak samo naród, który na kłamstwie buduje swe myśli, idzie do swej zguby" *. Przeciwnicy Piłsudskiego nieomal od pierwszych dni niepodległości zao- strzyli jeszcze bardziej kampanię oszczerstwa, którymi zwalczali go. Szeptana propaganda rozlewała się na całą Polskę. Oskarżano go nawet o to, że był płatny przez Niemców i Rosję, on, którego każda myśl, każde uderzenie serca, poświęcone było Polsce, jedynie i tylko Polsce. Te podłe ataki wywo- łały oczywiście namiętną obronę. Cały kraj, łącznie z wojskiem, podzielił się na dwa obozy. 3 lipca 1923, w dzień po zrzeczeniu się przez Piłsudskiego przewodnictwa Ścisłej Rady Wojennej, grono oddanych mu osób, wydało bankiet w Sali Malinowej w hotelu Bristol. Przemówienie, jakie wtedy wygłosił w odpowie- dzi na skierowane do niego słowa, nazwano jednym z najbardziej istotnych w jego życiu. Jestem pewna, że było jednym z najszczerszych, jakie kiedy- kolwiek mąż stanu wypowiedział. Piłsudski zanalizował swoją rolę w Polsce Odrodzonej i stósunek do siebie tak, jakby przedstawiał historię innej osoby. "W listopadzie 1918 r. - mówił - przybył na ulicę Moniuszki człowiek, który się nazywał Józef Piłsudski. Był w szarym mundurze legionowym, jak wielu innych powraca- jących z obozów dla internowanych. I ten człowiek, dlatego że był dowódcą Pierwszej Brygady Legionów, w kilka dni później został dyktatorem Polski... Odrodzona Polska wysunęła słusznie czy niesłusznie przy swym pierwszym kroku symbol swój w postaci człowieka, ubranego w szary, dość obszarpany niundur, zaplamiony w więzieniu magdeburskim. . ."** Po kilku miesiącach dyktatury, którą sam naród, bez żadnych nacisków z jego strony, złożył w jego ręce, powołał on Sejm Ustawodawczy, któremu przekazał posiadaną * Op. cit., t. VI, s. 79-80 ** Op. cit., t. VI, s. 25-27 205 władzę. Stał wówczas przed Sejmem w tym samym mundurze, z szablą przy boku, tą, którą mu ofiarowali oficerowie Pierwszej Brygady. Sejm powołał o onownie na stanowisko Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza. "Je- dnak - mówił - mimo że postawiono mnie tak wysoko, jak nigdy nikogo nie stawiano, by cień na wszystkich rzucał, stojąc sam jeden w świetle, był cień, który biegł koło mnie, - to wyprzedzał mnie, to zostawał w tyle. Cieniów takich było mnóstwo, cienie te otaczały mnie zawsze, cienie nieod- stępne, chodzące krok w krok, śledzące mnie i przedrzeźniające. Czy na polu bitew, czy w spokojnej pracy w Belwederze, czy w pieszczotach dziecka cień ten nieodstępny koło mnie ścigał mnie i prześladował. Zapluty, po- ' tworny karzeł na krzywych nóżkach, wypluwający swoją brudną duszę, oplu- wający mnie zewsząd, nie szezędzący niczego, co szezędzić trzeba - rodziny, tosunków, bliskich mi ludzi, śledzący rnoje kroki, robiący małpie grymasy, rzekształcający każdą myśl odwrotnie - ten potworny karzeł pełzał za mną, ak nieodłączny druh, ubrany w chorągiewki różnych typów i kolorów - to bcego, to swego państwa, krzyczący frazesy, wykrzywiający potworną gębę, ymyślający jakieś niesłychane historie, ten karzeł był moim nieodstępnym ruhem, nieodstępnym towarzyszem doli i niedoli, szezęścia i nieszez ścia wycięstwa i klęski. Nie sądźcie, panowie, że to jest tylko metafora.. "* Ten karzeł nazywał Piłsudskiego złodziejem i zdrajcą: "Idzie tylko o plucie, idzie tylko o kał wewnętrzny, którego pełna musiała yć dusza, jeżeli na te rzeczy się zdobyła. Idzie o jakieś niesłychanie obrzydłe `# zjawisko duszy ludzkiej, która w ten sposób postąpić może. Potworny karzeł, ylęgły z bagien rodzirnych. Bity po pylsku przez każdego z zaborców, sprze- awany z rąk do rąk, płatny. Oto ci, którzy chcą obniżyć do swego poziomu o, co zostało wzniesione wysoko". Następnie w przemówieniu w Sali Malinowej wyłuszezył przyczyny, dla tórych zrezygnował z pracy w wojsku. Podał się do dymisji dlatego, że ako żołnierz nie mógłby bronić tych, którzy obrzucili błotem rez denta po tym popełnili na nim morderstwo. Przernówienie swe Piłsudskiy akoń zył słowami: "Nie oskarżam nikogo, nie jestem ani prokuratorem, ani sędzią śledczym - szukam jedynie prawdy. Co do siebie, panowie, prosząc o pamięć, proszę zarazem o wielki, wielki odpoczynek, bym mógł łatwym powietrzem ode- tehnąć, byrn mógł być takim wolnym i swobodnym, jak panowie, tak weso- łym, jak by*i*moi koledzy z I Brygady, którzy mi największe zaszezyty swą pracą dali. Istotnie, zasłużył sobie na odpoczynek. Miał wtedy lat pięćdziesiąt sześć i te kilka lat pracy w Polsce Niepodległej odbiło się szezególnie dotkliwie na jego zdrowiu. Nie rnyślał teraz o niczym innym oprócz spokoju i pracy pisarskiej w Sulejówku, w domu który ofiarowało mu wojsko. Emeryturę, * Op. cit., t. VI, s. ;1 ** Op. cit., t. VI, s. 35 206 uchwaloną przez Sejm, w wysokości 1000 zł przeznaczył na potrzeby uniwer- sytetu wileńskiego. Motywy swej decyzji podał: "Stosunek społeczeństwa do żołnierza pol- skiego nie tylko legionowego, ale w ogóle wobec polskiego żołnierza nie jest przyjemny" - mówił Piłsudski: "wdowa z dwojgiem sierot po zabitym w obronie Warszawy żołnierzu-ochotniku, który był "w cywilu## starostą pozostała bez środków do życia. Rząd nie chciał nic dać. Wyrugowano żonę z dwojgiem dzieci z mieszkania. Zwróciła się do Komendanta, jako do Naczelnego Wodza, z prośbą o pomoc. Komendant, jako Naczelnik Państwa i Wódz Naczelny, nic nie mógł zrobić. Kobieta z dwojgiem dzieci prawie umierała z głodu. To przejście brutalnyrn butem po męce innych jest typowym obrazkiem z tych, na które się napatrzytem w Polsce do syta jako Naczelnik Państwa. A teraz przykład drugi. Zwrócili się do mnie dawni żołnierze z Zagłębia Dąbrowskiego z prośbą i skargą, że po demobilizacji znaleźIi się na bruku. Że ich po powrocie z wojska, do którego wstąpili jako ochotnicy, nikt nie chce przyjąć do pracy. Gdy się powoływali na to, że przecież państwo przyrzekło im i zastrzegło powrót do warsztatów pracy odpowiedziano im: "Myśmy was na wojnę nie posyłali. Idfcie do tych, co was na tę wojnę powoływali##. Co mogłem uczynić wobec takieh argumentów, jako Naczelny Wódz i Naczelnik Państwa?. . . Wtedy powiedziałern sabie, że gdyby miano mi wyznaczyć pensję, to odmówię jej przyjęcia, bo na pensję nie zapracowałem w Polsce, bo ja na pensję w Polsce nie zasłużyłem, żadnemu z zaborezych państw nie służyłem. Tam się pensję daje za wysłużone lata. Dla legionistów, którzy nie służyli zaborcom, nie ma zabezpieczenia. Nie chcę być inaczej traktowany n#ż moi koledzy". * Dochody z jego pracy pisarskiej wynosiły 400 zł miesięcznie (pensja kapitana). Namawiałam go, żeby pisał pamiętniki i że na pewno znajdzie wydawcę. Udradzał mu to bardzo energicznie płk Stamirowski, twierdząc, że w tym nastruju, wrogim mu w społeczeństwie, nikt nie zechce drukować ani czytać. Gdy opowiedziałam o tym p. Hołówce był oburzony na Starni- rowskiego, że dał mężowi fatszywe informacje. Hc,tówko pracował i był kierownikiem firmy wydawniczej "Ignis"; prosił mnie, bym powiedziała mę- żowi i zapewnita go, że drukować będzie wszystku to, co mąż napisze. Nigdy nie starał się o pieniądze, o komfort nie dbał. Dochody z jego pracy pisarskiej mogły nam zapewnić bardzo skromne utrzymanie. W Sule- jówku mieszkaliśmy od lipca 1923 r. do maja 1926 r. A że były to lata bardzo szezęśliwe, więc i dziś drogi jest mi niezrniernie ten dom bielony, pokryty czerwoną dachówką w głębi sosnowego lasku, z ogrodem pełnym kwiatów i brzęku pszczół. * Op. cit., t. VI, s 81-82 207   11) 21) 31) 41. l1 .1 .1 .1 .1 .1 rI.A.1.a  MALKOM qrt50 381d1ffc 381dfdba c4c 46 3f7 0 1 p t c 0 2 z 0 48 0 0 0 0 n n 12.00 0.0 2.0 --- d 1 8 1    1 1 1 ff 0 32 1 CZĘść SZóSTA  1 1 1 ff 0 1 1 O SILNY USTRÓJ I TRWAŁE RZĄDY SULEJÓWEK I PRZEłOM MAJOWY W połowie 1921 roku, gdy ceny domów pod Warszawą spadły niepraw- dopodobnie nisko zawiadomił mnie p. Jędrzej Moraczewski, że w Sulejówku obok ich willi jest do nabycia tani, drewniany domek, należący do konduk- tora kolejowego. Po przeliczeniu naszych oszczędności, postanowiliśmy kupić ten domek z całym wewnętrznym urządzeniem, bo cena była faktycznie bardzo niska. Dom stał w środku sosnowego lasku, w ogrodzie z kilku owocowymi drzewkami. Miało to także tę dobrą stronę, że posiadłość była przesłonięta od obserwacji zewnętrznej. Naszego ganku, na którym mąż lubił przesiadywać w lecie nie było widać z ulicy. Sprawiało to wielki zawód tym, który radziby zobaczyć Piłsudskiego, oraz takim, którzy chcieliby pod- patrywać tryb naszego życia i obserwować kto u nas bywa. Ogród chociaż niewielki zajmował mi dużo czasu. Musiałam się opieko- wać drzewkami owocowymi i doglądać kilku uli. Obchodzenia się z pszczo- łami nauczyłam się teoretycznie z podręcznika Brzezińskiego, a peowiak Midzikowski z sąsiedniej osady nauczył mnie praktycznej strony pasieczni- ctwa. Mąż lubił obserwować życie pszczół. Zabawiał nas potem, opowiadając dowcipnie swoje rewelacyjne wrażenia. Na podstawie swoich obserwacji do- szedł do przekonania, że nie rządzi nimi królowa, która tylko rodzi, a rządzą w ulu trutnie i one uczą robotnice, co mają robić. Mąż lubił miód. Najlepiej smakował mu lipcowy, akacjowy uważał ze mdły, a wrzosowy za cierpki. Najbardziej oczywiście smakował mu miód z własnych uli. Zasadziłam w ogrodzie maliny, które ofiarował nam prof. Mazurkiewicz, serdeczny nasz przyjaciel. Był to ten sam dr Mazurkiewicz, który razem z innymi spośród przyjaciół, Aleksandrem Sulkiewiczem wyswobodził i upro- wadził Piłsudskiego z więzienia w Petersburgu. Maliny były bardzo aroma- tyczne, ale nie nadawały się zupełnie do przewożenia. Trzeba było zjadać j e na miej scu. Uważałam, że na tle sosenek najprzyjemniej wyglądają drzewka, mające kwiaty białe, mąż zaś utrzymywał, że różowe. Kiedy na imieniny ofiarowa- łam mu jabłonkę o różowych kwiatach zmusił mnie do posadzenia jej między sosenkami. Jabłonka rzecz naturalna nie rozwijała się prawidłowo i rodziła 211 kwaśne owoce. Także przylaszczki z Wileńszczyzny na sapowatym piasku w ogóle rosnąć nie chciały i po paru latach zginęły. Natomiast we wrzosowis- kach zasadziłam między sosnami tulipany. Te udawały się wspaniale. Ale największą atrakcją były sasanki, które rosły dziko w kącie ogrodu. W każde imieniny męża prowadziło się obserwacje, aby po sasankach sprawdzić jak zaawansowana jest wiosna. Był to jeden z ulubionych kwiatów męża. Lubił również niebieskie hortensje, malutkie polne czerwone goździki, szafirową lobellę i aromatyczny polny powój. Ja lubiłam pnące róże i obsadziłam nimi cały domek. Bzy, ku mojemu rzetelnemu zmartwieniu, na tej piaszczystej ziemi nie rosły. Natomiast akacje i jaśminy rozrastały się bujnie. W tyle, za domem zasadziliśmy szerokolistne lipki, które przyjęły się doskonale. Choć posadziłam je za blisko balkonu mąż nie zgodził się, aby je przesadzić dalej od domu. Co dzień z rana pó wyjściu do ogrodu oglądał je z zadowoleniem stwierdzając jak wspaniale się rozrastają. Twierdził, że powoduje to radioaktywność jego oczu. Od starosty z kresów, który wiedział jak kocham kwiaty, otrzymałam żółte, poleskie azalie o silnym aromatycznym zapachu. Lasy pod Korosteniem mają piękne podszycie z tych właśnie azalu. Podobno krowy trzymają się z dala od pastwisk porośniętych tymi kwiatami, bo silna ich woń usypia je i sprawia zawrót głowy. Po kupieniu domku całe lato do połowy października spędziłam z dziećmi w swoim nareszcie własnym domu. Mąż dojeżdżał do nas w wolnych chwilach i spędzał cały swój urlop w Sulejówku, wygrzewając się na południowym słońcu na werandzie. Ja korzystałam ze słonecznych kąpieli na dachu tej werandy. W tym czasie różne komitety zbierały fundusze dla uczczenia męża z intencją zakupienia mu majątku pod Warszawą. Mąż stale odmawiał i przeznaczał zebrane pieniądze na dzieci - sieroty lub inwalidów. Na koniec po wielu targach i namowach zgodził się, że Komitet Żołnierza kupi mu w Sulejówku, niedaleko stacji kolejowej murowany dom z du- żym owocowym ogrodem. Dom nasz miał być sprzedany, bo nie był przystosowany do zamieszkania w zimie. Miał piece tylko w trzech po- koikach i wymagał dużego remontu. Pieniądze ze sprzedaży miały być dodane do funduszu komitetowego. Tymczasem pieniądz tracił każdego dnia na wartości. Okazało się, że nieruchomości poszły tak znacznie w górę, że nie wystarczało na zakup murowanego domu z ogrodem o innej glebie i z kilkuset drzewami owocowymi. Wobec tego zdecydowano wy- stawić w środku lasku na naszym gruncie dom murowany. Umeblowaniem zajął się również Komitet Żołnierza. Umeblowany został salonik, jadalny, sypialny i gabinet. Meble do saloniku owalnego wybierał p. Stanisław Car, a ich ustawieniem zajęli się państwo Ropelewscy, nasi bliscy sąsie- dzi. Stojący zegar do jadalnego pokoju, ofiarowany był mężowi z dedy- kacją, aby wybijał mu godziny szczęścia. Dedykację układał #p. Artur $li- wiński. Plan domu rysował architekt Skórewicz. 212 Dom przekazano mężowi, kiedy budynek nie było jeszcze wykończony. Poświęcenia dokonał ks. prałat Tokarzewski, uprzednio kapelan Naczelnika Państwa. Na frontowej ścianie były wmurowane dwie tablice. Jedna z nich mówiła, że jest to dar Komitetu Żołnierza Polskiego, a podpisani byli: gen. Jakub Krzemieński i gen. Tadeusz Rozwadowski. #rzyjęłam członków Ko- mitetu w małym pokoiku dawnego domu lampką starego węgrzyna, tortami, kawą i herbatą. Sądziłam, że gdy na stałe przeniesiemy się dó Sulejówka mąż nareszcie wypocznie po tylu latach ciężkiej pracy. Szalenie bałam się o jego zdrowie. Miałam wielki żal do ludzi za to, że gdy wrócił z Magdeburga, przez miłość dla niego, zamęczali go nieustannymi odwiedzinami, że nie dali mu choć przez parę dni odpocząć przy rodzinie i zwalili od razu cały ciężar nowo budującego się państwa wyłącznie na jego barki. Kiedy więc teraz złożył wszystkie funkcje państwowe powstały po raz pierwszy warunki na to, żeby odpoczął gruntownie po tylu latach ciężkich przejść i pracy. W Sulejówku panował istotnie w pierwszym okresie naszego zamieszkania zupełny spokój. W gorące, letnie popołudnie jedynie pszczoły nad kwiatami i śmiech dzieci przerywały senną ciszę lasku. Dnie nie różniły się wiele od siebie. Ja wstawałam wcześnie, bo dzieci budziły się koło ósmej, mąż spał do dziesiątej. O tej godzinie podawałam mu śniadanie do łóżka. Przynosiłam mu także Kurier Poranny i Expres. Spał potem jeszcze godzinę, a nieraz i dwie. Po wstaniu szedł do ogrodu i kontrolował stan drzewek - grusz, ofiarowanych przez legionistów; jabłonki posadzonej przeze mnie na imieni- ny i najmłodszych lipek, ofiarowanych mi przez mego dobrego znajomego z Suwałk. Obiad jadaliśmy zawsze o godz. 3. Mąż bardzo nie lubił, gdy się służąca spóźniała z podaniem, ale w drobiazgach codziennego życia nie miał wyma- gań, ani grymasów. Był w ogóle w pożyciu niezwykle prosty i łatwy. Nigdy nie okazywał złego humoru i nigdy nie rzucał złego słowa. Do obiadu siadaliśmy zawsze wspólnie z całą rodziną i wtedy nie lubił obecności obcych osób. Przy stole prowadził zawsze wesołe rozmowy, opowiadał zabawne anegdoty albo epizody historyczne. Sam lubił historię i chciał przyzwyczaić córki do jej studiowania. Bardzo często powtarzał dziewczynkom i znajo- mym: uczcie się historii, znajomość jej jest bardzo potrzebna w życiu. Do jedzenia nie przywiązywał żadnej wagi. Zadowalała go najskromniej- sza kuchnia, ale jadł tylko to co lubił. Mimo to, że pochodził z Wileńszczy- zny, nie znosił kołdunów i bigosu. W późniejszych latach lekarze wymagali, by według ówczesnych teoru nie jadał ciemnego mięsa i wędlin. Skazany był więc głównie na drób i cielęcinę. Jak za najmłodszych lat, zawsze bardzo lubił różne słodkie leguminy i domowe ciastka. Nasza wieloletnia służąca Adelcia, pochodząca według ży- czenia męża, tak jak wszyscy ordynansi ze święciańskiego powiatu Wi- leńszczyzny, piekła doskonały kruchy placek z masą suszonych śliwek i za- 213 piekaną pianką na wierzchu. Zawsze też były w domu litewskie sucharki zrobione ze specjalnych bułeczek, posypane cukrem i cynamonem. Herbatę pił często, bardzo mocną i słodką. Za kawą nie przepadał. Przy łóżku stał zawsze talerz z owocami i pudełko landrynek. Mocniejszego alkoholu prawie nigdy nie pił, ale bardzo lubił od czasu do czasu kieliszek dobrego węgrzyna. Starałam się jak mogłam przestrzegać w domu zaleceń dietetycznych. Mąż jednak nigdy nie przejmował się zbytnio swoim zdrowiem i płatał czasem chłopięce figle. Pamiętam jak przed wyjazdem na Maderę w 1934 r. przygotowałam do podróży całą walizkę dietetycznych zapasów. W chwili odjazdu pociągu, gdy stałam już na peronie, zobaczyłem, że mi coś pokazuje z łobuzerskim uśmiechem. - Była to długa wędzona polędwica, za którą przepadał. W tajemnicy przede mną kazał adiutantowi kupić zabronione przysmaki na drogę. Po obiedzie mąż zwykle bawił się z dziećmi, albo siadywał na werandzie i czytał. Mieliśmy w Sulejówku sporą bibliotekę: około 1000 tomów. Intere- sowały go zawsze pamiętniki, a nieraz wracał do listów Napoleona. Czasem przyglądał się mojej pracy w ogrodzie. Sam za nią nie przepadał, chociaż bardzo lubił kwiaty, jak wszystko co związane jest z przyrodą. Ale chodzić koło kwiatów nie umiał. Jeden tylko raz w czasie naszego pobytu w Sulejó- wku kopał w ogrodzie przez całe popołudnie. Następnego dnia był tak obolały, że z trudnością mógł się ruszać. Od tego czasu praca w ogrodzie należała wyłącznie do mnie. Wieczorami, kiedy dzieci już spały i cisza nocy opadała na ziemię, mąż rozpoczynał pracę. W Sulejówku, powstała między innymi historia wojny polsko-rosyjskiej pt. Rok 1920 oraz Wspomnienie o Gabrielu Na- rutowiczu. Ponieważ nie znosił pisania, więc dyktował mnie, a czasem komuś ze znajomych. Pracę zaczynaliśmy w jego gabineeie koło jedena- stej wieczorem, a kończyliśmy, pracując bez przerwy, do drugiej, trzeciej nad ranem. Przez cały czas mąż chodził po pokoju, paląc papierosa za papierosem i dyktował płynnie, bez zająknienia, tak że ledwo mogłam nadążyć z pisaniem. Po skończonej pracy piliśmy herbatę. Przez okno wpływał chłodny powiew poranka; gdzieś w akacjach śpiewał słowik. By- liśmy sami wśród śpiącego świata. Mąż miał zawsze zwyczaj myślenia chodząc po pokoju. Cały Rok 1920 podyktował mi przemierzając krokami sypialny i salonik z nim sąsiadujący. W saloniku, który był większy i po którym stale chodził, były wydeptane ślady na zakrętach. Bardzo zabawnie wyglądało kiedy on i bracia, Ziunio i Adaś, którzy mieli ten sam zwyczaj, dyskutując ze sobą chodzili w jadalnym pokoju dookoła stołu. Całą korespondencję prowadziłam ja. Mąż tylko podpisywał ważniejsze listy. Listy były najróżnorodniejszej treści: prośby o posady, pożyczki, skargi na wyroki sądowe, prośby o renty inwalidzkie, kioski, prawo na sprzedaż papierosów, prośby o udział w chrzcinach w charakterze chrzestnego ojca itp. Gdy mąż miał stałego adiutanta w osobie p. Michała Galińskiego, on 214 segregował korespondencję według moich wskazówek i natychmiast musiał odsyłać wszystkie podania, gdzie załączone były oryginały dokumentów. W zimie, kiedy mrok zapadał szybko, mąż zamiast spacerów po podwie- czorku w ogrodzie lub w lesie, grał w szachy, jeżeli wśród odwiedzających znalazł się partner. Często stawiał pasjansa. Pasjanse odgrywały zawsze dużą rolę, jako sposób odpoczynku. Odciągały one myśl od spraw, które go gnębiły lub irytowały. Przy układaniu pasjansa je- dna część mózgu zajęta jest jego układaniem, inna odpoczywa. Kiedy więc pas- jans był skomplikowany, wymagał skupienia uwagi nad posunięciem, gnębiąca, uparta myśl musiała na czas jakiś ustąpić. Nawet nieskomplikowana "piramid- ka" wymagała uwagi, bo inaczej nie wychodziła. Mąż kładł różne pasjanse. Na- zywały się: "prześcieradło", "warkocz Wenery", "ogonki", "Uziemblina", bo nauczony przez panią Uziemblinę w Warszawie, gdy u niej nocował ongiś, ukry- wając się przed szpiegami. Był też taki, którego nauczyła go pani Rydz-$migli- na, więc nazwał go "$miglina" - i wiele innych. Mąż był zły na Wieniawę, który opowiadał, że w czasie kładzenia pa- sjansa wyzwala z podświadomości intuicję i nią się potem kieruje w postę- powaniu i decyzjach. Podobne wersje powtarzane także przez innych, niez- miernie go zawsze irytowały. Wszystkie jego poczynania były następstwem wielkiej pracy mózgu, a nie dyktatem intuicji. Nie znosił tego słowa. Czasami miewał coś w rodzaju jasnowidzenia; wiedział, przeczuwał, miał niezachwia- ne przekonanie, że się nie myli. Ale to są rzeczy zupełnie innego rodzaju. Przypuszczając, że ja go przeżyję prosił, abym jego mózg dała specjalistom do zbadania. Twierdził, że inaczej rozumuje niż inni, mózg jego musi więc mieć odmienną budowę. Zjawiska pozamaterialne zawsze bardzo go interesowały. Toteż kiedy gen. Zaruski zaprosił męża w imieniu p. Modrzejewskiego, bardzo znanego medium, na seans spirytystyczny, mąż wyraził zgodę na wzięcie w nim udzia- łu. Ale seans nie był udany; wyraźniejszych zjaw nie widział; dostrzegł tylko nachyloną nad sobą twarz kobiety w chustce. W tym samym czasie zainteresowało go jasnowidztwo. Por. Czesław $wi- rski, który znał bardzo dobrze inż. Ossowieckiego, jasnowidza, głośnego nie tylko w Polsce, zaproponował mężowi dokonanie z nim eksperymentu. Eks- peryment miał polegać na tym, że $wirski zaniesie Ossowieckiemu zapieczę- towany list męża do odczytania. Mąż napisał kilka słów na kartce, włożył ją do koperty i zalakował kopertę swoją pieczęcią. Gen. Sosnkowski stwier- dził, że koperta jest zalakowana i że bez naruszenia pieczęci nie można jej otworzyć. $wirski zaniósł kopertę do Ossowieckiego. P. Ossowiecki dotyka- jąc koperty od zewnątrz napisał na kawałku papieru treść listu i wręczył ją Świrskiemu. Mąż przeczytał kartkę. Była na niej formuła szachowa, ale wypisana błędnie. Okazało się, że to mąż popełnił błąd. Po tej pierwszej próbie zrobił z p. Ossowieckim doświadczenie telepatyczne, polegające na porozumieniu się na odległość. Obaj nastawili zegarki dokładnie i o określo- nej godzinie mąż miał nasłuchiwać. W zupełnej ciszy panującej w domu 215 usłyszał o oznaczonej porze słowa: "zdzieś syro". Wyjaśniło się potem, że w tym momencie weszła do pokoju żona p. Ossowieckiego, Rosjanka i wymówiła te słowa. I to dośw:adczenie się udało. Mąż uważał, że du tele- patii, jak i do innych niewyjaśnionych dotąd przez naukę zjawisk psychicz- nych trzeba odnosić się poważnie, albo nie zajmować się nimi wcale. P. Ossowieckiemu poradził, aby dał się zbadać profesorom politechniki i zainte- resował ich tymi zagadnieniami. P. Ossowiecki uznał słuszność tej rady i co pią- tku poddawał się badaniom profesorów Politechniki Warszawskiej. Imieniny męża nieodmiennie przewracały normalny tryb życia w Sulejó- wku. Od wczesnego rana przygrywały w ogródku orkiestry 7. pułku i I. pułku szwoleżerów. Goście zatłaczali pokoje od rana do wieczora. Krewni, przyjaciele, bliscy znajomi, reprezentacje wojskowe, POW, legioniści, przed- stawiciele najrozmaitszych organizacji i wiele, wiele innych osób przybywało nawet z krańców Polski, aby zapewnić męża o swej lojalności, przywiązaniu i miłości. Każdego trzeba było przyjąć osobiście. Wieczorem salon był pełen kwiatów, owoców, słodyczy i prezentów różnego rodzaju. Największą przy- jemność sprawiali mężowi ludzie prości, dawni szeregowi z Legionów, chłopi i robotnicy, z których niejeden szedł pieszo przez cały dzień do Sulejówka. Chłopi przynosili ze sobą jaja, masło, ser, domowe wino, a czasem nawet żywe ptactwo i zwierzęta. Pamiętam, że na jedne imieniny mąż dostał dwa psy, przeszło dziesięć królików, jedną owcę, sarenkę, lisa, gęś i wojownicze- go koguta. Rozbrojony tymi prezentami, mąż stanowczo odmówił pozbycia się tego zwierzyńca, no i przez parę tygodni patrzyłam bezsilnie, jak owca zjada sałatę, sarna kwiaty wiosenne w ogrodzie, a kogut skacze do oczu każdemu, kto tylko wejdzie do nas. Lis, w poszukiwaniu legowiska, przeorał grządki tak dokładnie, że musiałam siać wszystko po raz drugi. W końcu jednak udało mi się rozmieścić to towarzystwo po znajomych, z wyjątkiem barana i gęsi, między którymi powstała idealna przyjaźń. Zabawny to był widok, kiedy baran starał się iść krok w krok z gęsią, lub gdy spali razem na słońcu, gęś z głową na piersiach barana. Był to najdziwaczniejszy wypa- dek przyjaźni między zwierzętami jaki znałam. Do stałych mieszkańców Sulejówka należał też stary, mądry pies Dorek. Później, gdy przenieśliśmy się do Belwederu miejsce jego zajął wilk - Pies. "Pies", takie imię własne było nowego psa, który przeszedł specjalny trening w szkole policyjnej. Był on uczony wielu mądrości. Specjalnie był trenowany do pilnowania dokumentów. Polegało to na tym, że pozostawiony w pokoju z nakazem pilnowania pozwalał wejść osobom obcym, ale gdy usiłowały wyjść z pokoju warczał groźnie, a w razie potrzeby, szczekając rzucał się na intruza. Pies, niestety, nie odznaczał się wybitnymi zdolnościami ani odwagi, ani mądrości. Mimo imponującego, groźnego wyglądu charakter miał łagodny i potulny. Tak, jak wielu ludzkich uczniów robi po opuszczeniu szkoły, postarał się wszystkie swe umiejętności zapomnieć, jak najprędzej. Przyja- cielski i leniwy łasił się do wszystkich. Wbrew naukom chętnie zjadał sma- 216 kowite kąski, które podawali mu liczni znajomi. Parokrotnie biedak wracał do szkoły, aby powtórzyć kurs, ale niestety żadnej poprawy nie było. Raz tylko był groźny i to w nieodpowiednim momencie. Pies spał sobie smacznie, gdy weszła do pokoju nasza dobra znajoma. Zbudzony gwałtownie ze snu, skoczył na równe nogi, warcząc groźnie. Biedna p. Julia przerażona cofnęła się do drzwi, co wywołało jeszcze groźniejsze szczerzenie kłów. Nie mogła ruszyć się z miejsca. Próbowałam odciągnąć Psa, ale ani mowy nie było, żeby dał się odpędzić. Wtedy przyszło mi na myśl, że w szkole uczono go zapewne, aby trwał, aż do pojawienia się oficera. Dopiero sprowadzony adiutant uwolnił panią Julię. Proponowano później zamianę Psa na innego, bardziej uzdolnionego, ale mąż nie zgodził się. Wszyscy już byliśmy serde- cznie przywiązani do niepoprawnego nieuka. Pies był nadzwyczajnym strażnikiem dzieci; wkładał w to tyle gorliwości, że czasami mieliśmy z nim kłopoty. Bo nie tylko, że nie pozwalał innym dzieciom zbliżyć się do córek, ale nawet, gdy już jakieś dziecko zaczęło się z nimi bawić, kładł łapę na jego ramieniu i delikatnie odciągał je od nich na bok. Mężowi Pies był ślepo posłuszny. Szczególną ulubienicą męża był Kasztanka, prześliczna klacz, wierna jego towarzyszka w bojach legionowych. Dostał ją w sierpniu 1914 r. kiedy na czele swych pierwszych oddziałów ruszył na wojnę. Bardzo nerwowa, Kasz- tanka nienawidziła ognia artyleryjskiego i poza swoim panem nikogo innego nie uznawała. Między nimi istniało jakieś tajemne porozumienie, tak dosko- nałe, że oboje odczuwali swoje nastroje i nawzajem na siebie wpływali. Po wojnie, Kasztanka już bardzo posunięta w latach, dożywała swych dni w komforcie suchej stajni i dobrego pastwiska. Od czasu do czasu przyprowa- dzano ją do męża i wtedy trudno było patrzeć bez wzruszenia, kiedy na powitanie pieściła rękę męża miękkimi wargami i szyją ocierała się o jego plecy. Kasztanka miała syna imieniem Niemen. Był to biały ogier, który w służbie mężowi miał zastąpić swą matkę. Niestety, jabłko padło daleko od jabłoni. Niemen odziedziczył po matce jedynie urodę, ale nie było w nim ani śladu jej ognia i inteligencji. Był z natury leniwy do tego stopnia, że największą szybkością na jaką mógł się zdobyć był ślamazarny trucht. Córka jej Mary podobna była do Niemena. Tradycje obchodzenia imienin męża w szerszym, pozarodzinnym gronie rozpoczęli legioniści podczas pierwszej wojny światowej. W roku 1915 wraz z życzeniami ofiarowali mężowi złoty zegarek z napisem: "Kochanemu Ko- mendantowi = korpus oficerski". W roku 1916 otrzymał szablę, w 1919 papierośnicę z dedykacją: "Komendantowi - od oficerów adiutantury". W 1914, gdy wyruszał na wojnę ofiarowano mu malutki obrazek Matki Boskiej Ostrobramskiej w srebrze. Obrazek ten nosił zawsze przy sobie aż do osta- tniej chwili życia. W roku 1918, kiedy siedział w więzieniu w Magdeburgu, nadeszły 19 marca dziesiątki tysięcy powinszowań. I rzecz jakże charaktery- styczna dla Niemców. Wówczas tej korespondencji mu nie doręczyli, ale 217 przechowali ją w porządku, a po zwolnieniu go z więzienia odesłali wszystko do Warszawy. Gdy w roku 1931 dzień jego imienin przypadł w czasie jego pobytu na Maderze, otrzymał tam również mnóstwo powinszowań od bliskich i obcych ludzi. Ilość liczyła się na tomy. Napisałam, że w Sulejówku panował początkowo zupełny spokój. Nie trwało to jednak długo. Niebawem zaczęły się niepokojące objawy i wy- darzenia, a w 1924 roku wywiad wojskowy wpadł na trop przygotowań ze strony sowieckiej do zamachu na życie Piłsudskiego. Nie wpłynęło to uspokajająco na moje nerwy. W Sulejówku mieliśmy dwa rewolwery: męża i mój. Zamykałam na noc starannie okiennice wewnętrzne, a drzwi zasuwałam sztabą. Dawało to pewne zabezpieczenie w nocy. Ale w ciągu dnia wszystko było otwarte, a dzieci bawiły się w ogrodzie. Musiałam więc stale mieć uwagę skierowaną i na dzieci i na męża. Broń miałam zawsze przy sobie. Adiutant nie mógł, oczywiście, czuwać całą dobę. Sy- tuacja była dla mnie bardzo denerwująca. Mąż, jak zwykle, gdy o niego chodziło nie zdradzał niepokoju. W nocy kładł się bardzo późno, światło paliło się u niego zwykle do trzeciej nad ranem. Do tej godziny czułam się pewniej, bo wiedziałam, że nie śpi i nic go nie może zaskoczyć. Po tej godzinie światła w pokojach gasły. Na szczęście w nocy mąż spał nad- zwyczaj czujnie, każdy szmer budził go i wywoływał zaostrzoną uwagę. Natomiast nad ranem nawet hałas go nie budził. Spał przy największym gwarze, wywoływanym zabawami dziewczynek. Te na pozór dziwne rea- kcje były niewątpliwie wytworem długich lat konspiracyjnego życia wśród ciągłych niebezpieczeństw i napięcia. Kiedy mjr Kazimierz Jurgielewicz dowiedział się o rosnących zagroże- niach w Sulejówku, zgłosił się do mnie i oświadczył chęć pilnowania domu w nocy. Wyraziłam na to zgodę i major zamieszkał w drewnianym domku, który znajdował się w obrębie naszego 5-morgowego ogrodu. Przytaczam tu relacje gen. Janusza Głuchowskiego pod tytułem Slużba 7-ego pulku ulanów w Sulejówku. Lata 1923-1925: "Latem 1923 r., będąc z brygadą kawalerii na strzelaniu w Rembertowie melduję się u Komendanta w Sulejówku. Dowiaduję się wtedy od Pani Marszałkowej o niebezpieczeń= stwach grożących Komendantowi i jego rodzinie. Wobec tego wyznaczam rtm. Kazimierza Jurgielewicza, aby za zgodą Pani Marszałkowej zakwatero- wał w domku koło willi Komendanta dla roztoczenia opieki. Rtm. Jurgiele- wicz, jako oficer sztabu I-ej Bryg. Jazdy kwateruje tam do późnej jesieni. Po obrzuceniu kamieniami ogrodu Komendanta przez "studentów", ubranych w czapki Akademii Handlowej, postanowiłem dać silniejszą ochronę dla Sulejówka i wydałem rozkaz D-cy 7-ego Pułku Ułanów wystawienia stałej ochrony. Od tego czasu 7-my Pułk Ułanów trzymał stale jedną sekcję (7-8 ludzi) z erkaemami. Tą sekcją dowodził cały czas kapral Kowalski Józef. Szwadron I-szy 7-go P. Uł. był odpowiedzialny za tę służbę. Dowódcą szwad- ronu był rtm. Trojanowski Leon. Rtm. Trojanowski wewnątrz swego szwad- ronu zmieniał sam "służbę" przy willi Komendanta i robił częste inspekcje. 218 Z pierwszą zmianą jako oficer przybył por. Jabłonowski Jerzy i na życze- nie Komendanta został do następnego roku, aż do czasu kiedy zmienił go oficer I-szej Dywizji piechoty (zdaje się latem 1924 r.). Oprócz tego pełnił służbę wachmistrz - szef Romanowski Jerzy. Jako dyżurni zmieniali się co kilka dni starsi wachmistrze: Tuszowski Jan, Madrat Bolesław, Krasowski Andrzej. Taka sytuacja trwała do końca lata 1924 roku. Kiedy rząd Grabskiego otrzymuje wiadomość, że bolszewicy mają zrobić zamach na życie Marszałka, postanawia zarządzić ochronę i zleca wykonanie tego zadania ministrowi spraw wojskowych. Minister odwołuje mjra. Kazimierza Stamirowskiego z urlopu i jemu bezpośrednio powierza ochronę. Mjr Stamirowski jako oficer 7-go Pułku Ułanów melduje się w pułku i pracę tę prowadzi jako zastępca Dcy pułku. Dla ochrony zjawiają się także żandarmi, ale 7-my Pułk Ułanów pełni nadal swą służbę. Ja odchodzę ze stanowiska dowodzącego 2-gą Dywizją Jazdy na ucznia do Centrum Wyższych Studiów Wojskowych. Po mnie wspólną opiekę nad Sulejówkiem obejmuje gen. Gustaw Dreszer, mój nastę- pca na stanowisku Dcy 2-ej Dyw. Jazdy". Instrukcja ochrony, wydana przez płk. Piaseckiego, dowódcę 7. Pułku Ułanów mówiła, że w wypadku zagrożenia mają alarmować telefonicznie, a jeżeli linie telefoniczne byłyby zerwane strzelać sygnały alarmowe rakietami kolorowymi, według ustalonego kodu. O ile to jest możliwe nie pokazywać się na oczy Marszałkowi, aby on nie wyczuł, że ochrona willi jest wzmocnio- na. W Mińsku Mazowieckim w alejce w koszarach 7. Pułku Ułanów utrzy- mywany był stały dyżur oficerski 24 godz. na dobę dla obserwowania kieru- nku Sulejówka. W razie ukazania się rakiety miano niezwłocznie powiadomić o tym dowódcę dla postawienia szwadronu alarmowego na koń. System ten powtarzał się w kilku nawrotach w zależności o fluktuacji politycznych lub informacji agencyjnych. Poza oficerami 7. Pułku Ułanów Lubelskich przyjeżdżali na spędzenie urlopów w Sulejówku dla ochrony także oficerowie I Pułku Piechoty. Ochro- nę pełnili również żandarmi legioniści z płk. Makiem-Piątkowskim na czele oraz starzy bojowcy. Z nazwisk oficerów legionowych, którzy ochotniczo podejmowali się ochrony swego Komendanta przed zamachem na jego życie, a wydelegowanych przez płka Stanisława Skwarczyńskiego, pamiętam jeszcze Pacholskiego, Muzykę, Witolda Sztompkę i Michała Galińskiego. Najgorzej było z wyjazdami męża do Warszawy, bo nie było żadnej innej ochrony poza adiutantem, który mu towarzyszył. Nie miałam wtedy ani chwili spo- koju. Pan Bóg miał go w swojej opiece. Obrzucanie kamieniami podwórka, na którym bawiły się nasze dzieci powtarzało się kilka razy. Męża wówczas nie było w domu. Po tych wyda- rzeniach zdwojono czujność. Mjr Marian Żebrowski odkomenderowany do Sulejówka przed samym majem pisze w swojej relacji, że ppłk Stamirowski (wówczas major) zastę- 219 pujący dowódcę pułku, w instrukcji, którą mu dawał, wyjaśniał, że za- chodzi możliwość zamachu na życie Marszałka ze strony komunistów lub jego wrogów politycznych. Pisze on dalej: "Pewnego poranku, jeszcze było ciemno, sprawdzając posterunki wokół willi Marszałka, stwierdziłem następującą sytuację. Na słupku stojącym pośrodku klombu, przed okna- mi gabinetu Marszałka, siedział jeden z moich żołnierzy z karabinem między nogami i spał. Na wystający nieco fundament willi wspinał się jakiś cywilny osobnik, aby zajrzeć w serduszko, gdzie paliło się jeszcze światło. Gdy tylko zauważył mnie, wychodzącego spoza rogu domu, skoczył poprzez grządki na przełaj w ciemną gąszcz szpalerów i zniknął poza płotem. Wszystko to trwało krócej nim zdążyłem wyjąć pistolet z torby. Strzał w jego kierunku nie był wska- zany. Wywołałby alarm, którego powodów nie mógłbym uzasadnić w sposób przekonywujący. Uwierzyliby tylko w niego ci, którzy właściwie oceniali położenie. Dla mnie wypadek ten był potwierdzeniem przekonania, że jacyś ludzie rozpracowują sytuację wokół willi Marszałka dla swoich zbrodniczych celów". Nazajutrz rano miałam kłopot z usuwaniem połamanych kwiatów na klombie i rozdeptanym piaskiem, złożonym koło werandy dla zabawy dzieci. Już po przewrocie majowym jakiś nieznany osobnik wszedł do ogrodu frontowym wejściem. Okazało się, że był to małorolny chłop z Lubelskiego, były żołnierz. Przyszedł prosić Marszałka o nadział ziemi. Adiutant odesłał go do biura w Ministerstwie Spraw Wojskowych, które zajmowało się przy- dzielaniem ziemi osadnikom wojskowym. W kilka dni potem, pod nieobec- ność męża, około 3 czy 4 w nocy pan Lizuraj, jeden ze starych bojowców pełniących ochronę, zauważył kogoś skradającego się ku domowi i podsuwa- jącego się ku niemu od drzewa do drzewa. Pan Lizuraj przypuszczał począ- tkowo, że jest to adiutant sprawdzający wartę. Kiedy poznał omyłkę zare- agował natychmiast i pod samym oknem sypialnym pokoju męża zatrzymał osobnika, alarmując innych wartowników. W tym samym czasie usłyszał kroki kogoś uciekającego poza parkanem ogrodu. Okazało się, że zatrzyma- nym był ten sam chłop z Lubelskiego. Podczas rewizji nie znaleziono przy nim żadnych pieniędzy, tylko czekoladę i adres Hołowacza, posła komuni- stycznego. Przy dochodzeniach twierdził, że Hołowacza poznał na wiecu w Lublinie i że wtedy Hołowacz dał mu swój adres i obiecał pomoc, jeżeli nie otrzyma nadziału ziemi. Tłumaczył dalej, że w sklepiku, w którym prosił o jałmużnę, zamiast pieniędzy otrzymał czekoladę. Mieszkania udzielił mu na kilka dni jakiś obywatel Sulejówka. Na pytanie dlaczego znalazł się w nocy w ogrodzie Marszałka odpowiedział że było już późno, więc chciał sobie skrócić drogę. Został zatrzymany w areszcie, a śledztwo prowadził p. Michałowski, późniejszy minister sprawiedliwości. Informując mnie potem wraz z płk. Jagrymem-Maleszewskim o przebiegu śledztwa twierdził, że nie mógł mu wytoczyć sprawy wobec braku dowodów przestępstwa. Chłop został wypuszczony na wolność. 220 Stan zagrożenia osobistego towarzyszył nieodłącznie Piłsudskiemu w każ- dej fazie jego działalności. W podobnej sytuacji znajdowały się sporadycznie także inne osoby, zaj- mujące wysokie lub eksponowane stanowiska. W zimie 1925 r. otrzymał mąż wiadomość, że przygotowywany jest zamach na prezydenta Wojciecho- wskiego. Polecił mi wtedy skomunikować się z gen. Zaruskim, szefem Kan- celaru Wojskowej Prezydenta i wskazać na konieczność wzmocnienia ochro- ny Belwederu przez I pułk Szwoleżerów. Do zamachu jednak na szczęście nie doszło. W tym czasie na horyzoncie politycznym zbierały się w Warszawie coraz cięższe chmury. Już w grudniu 1923 r. upadł gabinet Witosa, a premierem został Władysław Grabski, ministrem spraw wojskowych zaś gen. Sosnkow- ski. Piłsudski otrzymał propozycję powrotu do czynnej służby w charakterze generalnego inspektora sił zbrojnych. Nie zgodził się jednak na objęcie tego stanowiska, dopóki nie zostanie dokonana reorganizacja najwyższych władz wojskowych i ustawowe zapewnienie przyszłemu naczelnemu wodzowi upra- wnień umożliwiających spełnianie przyjętych na siebie zadań i odpowie- dzialności. Sytuacja zaostrzyła się, kiedy do sejmu został wniesiony projekt ustawy o reorganizacji najwyższych władz wojskowych, do którego Piłsudski odnosił się bardzo krytycznie. W sprawie tej pisał: "Wojsko obecnie na całym świecie wyznaje zasadę, że wojna inaczej nie może być prowadzona pomyślnie, jak jeno wtedy, gdy się wojsko zlewa w swoich wysiłkach z wysiłkami całego narodu, całego państwa, będącego w stanie wojny. Dlatego też głowę każdego wojskowego, choć trochę myślącego o sobie, musi zajmować problem stosunku do siebie, stosunku dó wojska nie kogo innego jak właśnie narodu i państwa, które musi dać siły wojen- ne".* Tego podstawowego wymogu projekt nie uwzględniał. "Jasno zawsze wypowiadałem się - pisał dalej - że ustawa o najwyższych władzach wojskowych wniesiona do sejmu... jest szkodliwa dla państwa, jest szkodliwa dla wojska, a jednocześnie ma charakter umyślnego ubliżenia mnie. . . Dlatego też. . . j ako pierwszy warunek j akichkolwiek poważniej szych rozmów, stawiałem wycofanie tej ustawy z sejmu, do czego jak wiadomo jest zawsze upoważniony rząd i prezes ministrów".** Podkreślał dalej konie- czność ustalenia wpływu przyszłego naczelnego wodza na politykę zagranicz- ną państwa. "Zjawisko mieszania się naczelnego wodza do życia państwa jest zjawiskiem codziennym i to mieszanie się sięga nawet do spraw najtaj- niejszych, mianowicie do polityki zagranicznej, do stosunków międzynarodo- wych, które, zdawałoby się, mogą być oddzielone od życia naczelnego wodza, a pomimo to nigdy i nigdzie oddzielone nie były". * * * "Dlatego też - czytamy jeszcze dalej - kiedy się myśli o wojnie nie należy egzagerować teorii o * Op. cit., t: VIII, s. 265. ** j.w. s. 277. *** j.w. s. 320. 221 zbytniej władzy danej w ręce jednego człowieka. . . i trzeba naczelnego wodza postawić w sytuacji takiej, aby mógł wspólnie z innymi ludźmi pracować. . . To, co się dzieje w Polsce w tej sprawie, jest rzeczą sprzeczną z każdym zdrowym rozumem... ustawa #apisana jest rozmyślnie na to, aby w wypadku wojny dziełu zwycięstwa przeszkodzić, aby zrobić możliwie najbardziej silńe, możliwie najbardziej jaskrawe przeszkody dla tego głuptasa, który w tych warunkach naczelne dowodzenie wojny obejmie".* ; Mimo że mąż starał się w tym czasie trzymać z dala od czynnej polityki, nie tracił ani na chwilę kontaktu z tym, co się działo w państwie. Przez Sulejówek płynął bez przerwy strumień odwiedzających, głównie polityków i wojskowych, informujących go o sytuacji i przyjeżdżających dla zasięgnięcia rady lub dyrektyw. Nie tylko sytuacja wewnętrzna Polski pogarszała się z roku na rok. W 1925 r. na konferencji w Locarno mocarstwa europejskie zawarły traktat gwarantujący nienaruszalność granic w Europie zachodniej; ale polskiej granicy zachodniej nie zagwarantowano. Piłsudski ocenił traktat lokarneński jako dowód niechęci państw zachodnich do obrony nienaru- szalności naszych granic z Niemcami. W polityce ich dostrzegał "wyraźną i niedwuznaczną chęć posiadania w środku Europy państwa, którego kosztem można by załatwić porachunki europejskie".** Politykę lokarneńską, tak jak i Ligi Narodów, oceniał jako błędną i nie prowadzącą do zamierzonego ; celu, którym było utrzymanie pokoju. Za środek właściwy uważał wyposa- żenie Ligi Narodów w egzekutywę w formie sił zbrojnych, oddanych do jej dyspozycji. Miałyby się na to złożyć oddziały wojskowe państw wchodzących w skład Ligi. Pół żartem mówił, że byłby gotów zostać szefem sztabu tych woj sk. Piłsudski przyglądał się wydarzeniom z rosnącym niepokojem. W miarę pogarszania się sytuacji zasypywany był listami i memoriałami. W jednych błagano go, by wpłynął na prezydenta Wojciechowskiego w kierunku zmiany rządów lub żeby sam wziął władzę w swoje ręce. Inne listy groziły mu, że jeżeli wejdzie do rządu, to zostanie zgładzony. Kiedy 13 listopada 1925 roku gabinet Grabskiego podał się do dymisji, Piłsudski złożył wizytę prezydentowi i wręczył mu deklarację, w której ostrzegał go przed pomijaniem przez naczelne w państwie organa interesów moralnych i technicznych wojska. Polacy od dawna stracili tradycje wojsko- we. Dobitnym tego wyrazem był fakt, że na sześciuset członków sejmu i senatu jedynie około dwudziestu odbyło służbę czynną. Jakże więc taki parlament mógł mieć zrozumienie dla spraw wojska? Brak jego objawiał się jaskrawo w niedocenianiu postulatów, związanych w obroną państwa i w nieufnym stosunku do wojskowych. Mąż mówił kiedyś, że gen. Sosnkowski, jako minister spraw wojskowych przestudiował budżety innych ministerstw i znalazł sumy, które bez uszczer- * Op. cit., t. VIII, s. 323-324. ** j.w. s. 291-293. 222 bku i szkody dla rozwoju innych działów mogłyby być przełożone na rzecz budżetu woj skowego. Prezydent stanowczo sprzeciwił się temu projektowi, motywując tym, że wobec sojuszu z Francją nasze przygotowania wojenne mogą być ograniczo- ne. "Francja jest bogata i Francja nas obroni", twierdził. Wobec takiego stanowiska prezydenta, gen. Sosnkowski podał się do dymisji i wyjechał do Poznania. Chodząc po pokoju tam i z powrotem mąż powtarzał z ironiczną goryczą: "Francja nas obroni"! W wojsku rosło oburzenie spowodowane sytuacją w kraju i niedopuszcza- niem do powrotu do wojska zwycięskiego wodza. 15 listopada oficerowie garnizonu warszawskiego, chcąc złożyć hołd swemu wodzowi w siódmą ro- cznicę jego powrotu z Magdeburga, przybyli masowo do Sulejówka. W de- monstracji tej wzięło udział kilku generałów oraz około tysiąca oficerów. W imieniu zebranych przemówił do Marszałka gen. Dreszer: "Panie Marszał- ku, mówił, w rocznicę zaślubin Twoich z państwem siedem lat temu, przy- bywamy do Pana Marszałka, by wspomnieć czasy, gdyś wrócił z więzienia niemieckiego i znalazł Polskę, zdawało się, niezdolną do nowego życia. Stargane w niewoli nerwy, złamane nieraz w zwątpieniach serca i mózgi- dawały podkład do namiętności, walk, swarów, i gry małych ambicji. W kilka dni po Twoim powrocie, zwiastującym odrodzenie, wziąłeś śmiało naj- wyższą, chociaż niepisaną władzę dyktatorską w swoje ręce. Dałeś nam potem chwałę, tak dawno w Polsce nieznaną, okrywając nasze sztandary laurem wielkich zwycięstw. Gdy dzisiaj zwracamy się do Ciebie, mamy także bóle i trwogi, do domu wraz z nędzą zaglądające. Chcemy byś wierzył, że gorące chęci nasze, byś nie zechciał być w tym kryzysie nieobecny, osiero- cając nie tylko nas, wiernych Twoich żołnierzy, lecz i Polskę, nie są tylko zwykłymi uroczystościowymi komplementami, lecz że niesiemy Ci prócz wdzięcznych serc i pewne, w zwycięstwach zaprawione szable". A Piłsudski mówił w odpowiedzi: "... I teraz, gdy razem z wami obchodzę siódmą rocznicę zaślubin naszych z szablą, już polską, z wami, coście umieli w przeżyciach bojów być wiernymi tym błyskom - nieraz w zwątpieniach, już tyczących się historii - sądzę, iż bezsilność państwu daje ten, co karzącą dłoń sprawiedliwości zatrzymuje, a uczciwą i honorową pracę dla państwa przez to co najmniej osłabia, jeśli nie demoralizuje. Pozwólcie panowie, że zakończę tym razem słowami jednego z was (gen. L. Skierskiego), którego tu widzę: ##honor - to Bóg wojska; nie masz go - kruszeje potęga wojska##. Starałem się w obecnym kryzysie, przez jaki przechodzi państwo, stanąć w inny sposób w obronie zasady przed Prezydentem Rzeczypospolitej, dając wyraz konieczności ochrony honoru naszych dziejów, honoru naszej sławy i honoru naszej pracy. Dziękując panom za pamięć o mnie, proszę zawsze o współpracę pomiędzy sobą dla takiej ochrony w drogiej nam wszystkim sł#żbie dla ojczyzny". * * Op. cit., t. VIII, s. 248 223 Stan gospodarczy kraju stale się pogarszał. Budżet był niezrównoważony, wzrastało bezrobocie. Rząd rozbił się na drobne frakcje i niezdolny przez to do działania podał się do dymisji. Piłsudski uzgodnił z prezydentem drogę wyjścia z krytycznej sytuacji. Wbrew temu dnia 10 maja 1926 roku powstał rząd Wincentego Witosa. Miał on ten sam charakter prawicowo-centrowy, co jego rząd z 1923 roku, który pozostawił w kraju bardzo złe wspomnienia. Reakcja całej lewicy i opinii publicznej na taką zmianę gabinetu była wyra- źnie negatywna. Piłsudski zapytany w wywiadzie prasowym, czy w sytuacji wytworzonej dojściem do władzy tego rządu jego powrót do wojska ulegnie zwłoce, odpowiedział: "Naturalnie. Pan widzi, iż ze swej strony nie robię ani kroku dla podtrzymania tak jaskrawego przekroczenia moralnych intere- sów państwa i moralnych interesów wojska. I staję do walki, tak, jak i poprzednio, z głównym złem państwa: panowaniem rozwydrzonych partii i stronnictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyści". * Gazeta, w której ukazał się ten wywiad uległa konfiskacie, dokonano aresztowań wśród wojskowych. Napięcie ogólne wzrastało, sięgając do mas. Wtedy Piłsudski zdecydował się na wystąpienie, które miało obalić rząd w drodze demonstracji wojskowej. O godzinie siódmej rano 12 maja wyje- chał z Sulejówka do Rembertowa, zapowiadając, że będzie na obiedzie, tak jak zwykle o drugiej trzydzieści. O pierwszej zatelefonował, że plany uległy zmianie i że miał się rozpocząć lada chwila marsz do Warszawy, wobec czego wróci dopiero wieczorem. Jeszcze wtedy ani mąż, ani jego oficerowie nie myśleli o niczym innym jak tylko o demonstracji. Wbrew jego woli doszło do rozlewu krwi po strzałach, które padły ze strony oddziałów będą- cych w dyspozycji prezydenta. Wieczorem Piłsudski miał już kwaterę w komendzie miasta i tam w nocy udzielił następującego wywiadu: "Nie mogę długo mówić - jestem bardzo zmęczony zarówno fizycznie, jak moralnie, gdyż będąc przeciwnikiem gwałtu, czego dowiodłem podczas sprawowania rządu Naczelnika Państwa, zdobyłem się, w ciężkiej walce z samym sobą, na próbę sił z wszystkimi konsekwencjami. Całe życie walczyłem o znaczenie tego, co zowią imponderabilia - jak honor, cnota, męstwo i w ogóle siły wewnętrzne człowieka, a nie dla starania o korzyści własne czy swego naj- bliższego otoczenia. Nie może być w państwie za wiele niesprawiedliwości względem tych, co pracę swą dla innych dają, nie może być w państwie- gdy nie chce ono iść ku zgubie - za dużo nieprawości".** 14 maja Belweder był w rękach Piłsudskiego. Rząd wycofał się do Wi- lanowa i tam prezydent Wojciechowski złożył swoją rezygnację. W ciągu tych dni byłam z dziećmi w Sulejówku. Zaliczam je do rzędu najcięższych w moim życiu. Drugiego dnia walk dostałam od męża kartkę, w której krótko opisał bieg wypadków. Trzeciego dnia nie mogłam już * Op. cit., t. VIII, s. 244 ** Op. cit., t. IX, s. 4. 224 dłużej wytrzymać napięcia. Wieczorem pojechałam do Warszawy, gdzie ku niezmiernej uldze, zastałam już zupełny spokój. Mąż kwaterował niedaleko gmachu Sztabu Głównego. Byłam przerażona jego wyglądem. W ciągu tych ostatnich trzech dni postarzał się o dziesięć lat. Wyglądał tak, jakby stracił połowę ciała, twarz była pergaminowo blada i dziwnie przezroczysta, jak gdyby oświetlona od wewnątrz. Oczy zapadły się głęboko od zmęczenia. Tylko raz jeszcze widziałam męża w podobnym stanie - było to na kilka godzin przed śmiercią. Gdy zostaliśmy sami, z wielkim trudem, cichym głosem, zaczął opowiadać mi o przebiegu walk. Widziałam ile go kosztuje nawet mówienie o tym. Musiał walczyć zbrojnie przeciw oddziałom, które szły za nim ślepo przed laty przeciw Rosji, a tak nakazywało mu sumienie i głos obowiązku. Walkę tę wygrał, lecz to zwycięstwo pełne było bólu, a nie tryumfu. Te trzy dni wycisnęły na nim bezlitosne piętno do końca życia. Nie odzyskał już swego poprzedniego spokoju ani panowania nad sobą. Zdawało się, że jakiś ciężar przygniata mu barki. Miał wtedy absolutną władzę w rękach. Był dyktato- rem. W każdej chwili mógł stać się nim formalnie. Z różnych partii szły sugestie w tym kierunku. Monarchiści po raz drugi nalegali, aby ogłosił się królem. Odpowiedział z dużą dozą sarkastycznego humoru: "Zgodzę się na to, ale pod warunkiem, że tron będą dziedziczyły kobiety, a pan małżonek nie będzie miał prawa wtrącać się do niczego". Socjalistom, wśród których miał wielu przyjaciół z dawnych dni walk i pracy wyjaśnił podobnie, jak jednemu z dziennikarzy zagranicznych: "Jestem człowiekiem silnym - lubię decydować sam. Ale gdy patrzę na historię mojej ojczyzny, nie wierzę - naprawdę - aby można było rządzić w niej batem. Nie lubię bata. Nasze pokolenie nie jest doskonałe, ale ma pewne prawa do względów. Następne będzie jeszcze lepsze. Nie, nie jestem za dyktaturą w Polsce". * Ze strony lewicy doradzano Piłsudskiemu, ażeby dokonał krwawych re- presji w stosunku do czynników politycznych, których działalność nie po raz pierwszy doprowadziła do tragicznych następstw w Polsce. Kiedy kategory- cznie odmówił nawet wysłuchania tych sugestii, kilku socjalistów przyszło do mnie z prośbą, bym mu tę sprawę ponownie przedstawiła. Odpowiedź męża brzmiała kategorycznie odmownie. Powiedział, że ani to nie leży w jego naturze, ani nie przydałoby się na nic, a raz stworzony precedens musiałby doprowadzić do wejścia zemsty jako metody rządzenia w Polsce i wieszaniom nie byłoby końca. Z tego samego ducha zrodził się rozkaz Pił- sudskiego do wojska, wydany bezpośrednio po walkach majowych. Oto sło- wa tego rozkazu: "Gdy bracia żywią miłość ku sobie, wiąże się węzeł między nimi, moc- niejszy nad inne węzły ludzkie. Gdy bracia się waśnią i węzeł pęka, waśń ich również silniejsza jest nad inne. To prawo życia ludzkiego. Daliśmy mu * Op. cit., t. IX, s. 22. Alcksandra PiYsudska - "WsQomnienia" - 15 225 wyraz przed paru dniami, gdy w stolicy stoczyliśmy między sobą kilku- dniowe walki. W jedną ziemię wsiąkła krew nasza, ziemię jednym i dru- gim jednakowo drogą, najcenniejsza w Polsce krew żołnierza, pod stopa- mi naszymi będzie nowym posiewem braterstwa, niech wspólną dla braci prawdę głosi" *. Po rezygnacji prezydenta Wojciechowskiego, zgodnie z Konstytucją, Ma- ciej Rataj, marszałek sejmu, objął zastępczo funkcje prezydenta Rzeczypo- spolitej. Po konferencji z Piłsudskim, Rataj powierzył misję tworzenia gabi- netu Kazimierzowi Bartlowi. Bartel, ze ślusarza, własną pracą doszedł do profesury na politechnice we Lwowie i miał duże zasługi w organizacji ko- lejnictwa w czasie wojny polsko-rosyjskiej w 1919-1920 r. Piłsudski objął tekę ministra spraw wojskowych w jego gabinecie. Oto jak Piłsudski tłumaczył wypadki majowe w wywiadzie prasowym, udzielonym bezpośrednio po ich likwidacji: "Wiem, że winienem obszerne wytłumaczenie wypadków w mojej ojczyźnie. Nie chcę zatrzymywać się dłu- ! go na różnych detalach, które dotąd zbieram, jako materiał historyczny, lecz dam panu ogólny przebieg wypadków, tak jak on wrył się w moją pamięć. Przypuszczam, że pan pamięta, iż przez cały początek roku bieżą- cego, nie mówiąc już o końcu ubiegłego roku, toczę usilną walkę o naprawę stosunków w Rzeczypospolitej, specjalnie zaś w wojsku. Walka ta w moich perypetiach nie dawała nigdy pozytywnego rezultatu. Tak, że wydawało mi się, iż przeciwko moim postulatom ześrodkowały się wszystkie siły, które według mnie zatrzymywały proces rozwoju Polski, a zwiększając ustawicznie demoralizację i gangrenę aparatu państwowego, czyniły dla mnie niemożli- wym trwanie dłużej w bezczynności. Oburzała mnie szczególnie absolutna bezkarność wszystkich nadużyć w państwie i wzrastająca coraz bardziej za- leżność państwa od wszystkich,#nuworiszów##, którzy na równi ze mną i wielu ludźmi przyszli do państwa polskiego ubodzy i zdążyli kosztem państwa i kosztem wszystkich obywateli w kilka krótkich lat wyrosnąć na potentatów pieniężnych, chcąc, by ku hańbie naszej ojczyzny, państwo we wszystkich drobiazgach zależało od nich. Ostatnim momentem, który mnie zmusił do decyzji, było utworzenie rządu, przypominającego mi bezecnej pamięci rząd, z powodu którego wy- szedłem ze służby państwowej, nie chcąc swoim imieniem i służbą popierać ludzi, którzy, zdaniem moim, brali udział w najcięższej zbrodni, dokonanej na Polsce - w zabójstwie Prezydenta Rzeczypospolitej, Gabriela Narutowi- cza, mego zresztą osobistego przyjaciela. Bezkarność w tej dziedzinie z góry przesądzała trwanie bezkarności we wszystkich innych dziedzinach. Rząd ten od razu ogłosił rządy "silnej ręki##, zwracając się przede wszystkim przeciwko mnie osobiście. Decyzję wystąpienia powziąłem z wewnętrznym postanowie- niem starania się jedynie o obalenie rządu, nie występując zresztą przeciwko osobie Pana Prezydenta Wojciechowskiego. Dotąd żałuję, iż Pan Prezydent * Op. cit., t. IX, s. 10. naraził mnie i siebie na śmieszną sytuację na moście Poniatowskiego, zamiast kazać reprezentować siebie przez tych, którzy nie śmieli stanąć mi do oczu. Osobiście oświadczyłem Panu Prezydentowi, że wolę z nim pertraktować, niż toczyć boje. Pan Prezydent wybrał inną drogę. Nie chcąc narażać osoby Prezydenta na udział bezpośredni w boju, co było dla mnie rzeczą łatwą, przerzuciłem przejście przez Wisłę na most Kierbedzia, dokąd natychmiast się udałem, i co, jak pan wie, zostało dokonane prawie bez strat. Krótkie boje nastąpiły dopiero przy posuwaniu się od placu Zygmunta w głąb miasta. Te boje, także z niewielkimi stratami, dały w moje ręce cały Plac Saski wraz z centralnymi instytucjami wojskowymi. Po przybyciu wieczorem do Komendy Miasta zaprosiłem do siebie p. marszałka Rataja i stwierdziłem od razu, że mam już przewagę sił, które wzrastać będą niemal z każdą godziną, lecz że i teraz uniknąć chcę większych wstrząśnień, na co jest czas, i dlatego proponuję mu, że jeśli uważa za potrzebne, by rozpoczął mediację między mną a Belwederem. Dodałem, iż spieszyć się z tym trzeba, gdyż z natury rzeczy już dnia następnego, jeśli mediacje nie będą zakończone w przeciągu nocy, będę musiał iść dalej siłą ze wszystkimi konsekwencjami. P. marszałek Rataj zgodził się ze mną i podjął tę próbę, która nad ranem dała rezultat zupełnie negatywny, zupełnie nie z mojej przyczyny. W drugim więc dniu walki mógłbym właściwie zakończyć spór orężny względnie łatwo. Uległem jednak jeszcze i tym razem próbie, zaproponowa- nej mi z innej strony - nazwisk w tej chwili wymienić nie chcę - prolongo- wania mediacji w inny sposób. Wiedziałem, iż w ten sposób zwiększam może straty w ludziach, lecz wewnętrznie nie mogłem zdobyć się na zanie- chanie zupełnie tego sposobu wstrzymania nie tylko rozlewu krwi, lecz i sięgających głębiej rozdrażnień, które mogłyby jako rezultat dać zjawiska trudniejsze do opanowania. Przy czym dodam, że nie miałem na myśli roz- ruchów socjalnych, gdyż po wejściu do Warszawy stwierdziłem stan psychi- czny miasta, idący wraz ze mną tak zdecydowanie na przełom moralny w naszej ojczyźnie, że zdawałoby się, iż wszyscy, a więc i przeciwnicy, muszą to widzieć. Dałem więc tylko termin, do którego nie prowadzę ataku decy- dującego. Termin ten miał upłynąć o godz. 11 wieczorem, gdyż dla uniknię- cia przelewu krwi osób cywilnych przygotowałem się do nocnego ataku. Próba owa jak mnie się zdaje, niechętnie prowadzona, rozchwiała się tak, iż o godzinie 11 zawiadomiono mnie, że nie mam na nic liczyć. Jednocześnie rozchwiał się mój plan ataku nocnego, gdyż kontrola wykazała fakt zmęcze- nia żołnierzy długimi marszami, które - nawiasem mówiąc - mogą uchodzić za rekordowe nie tylko u nas, ale i na całym świecie. . . Dlatego też atak decydujący poprowadziłem dopiero rano dnia następnego kończąc go około 5 godziny i zmuszając sztab, dowodzący po tamtej stronie do bezładnej i nonsensownej ucieczki. Późnym wieczorem przyjechał do mnie, do sztabu kapelan Prezydenta, ks. prałat Tokarzewski, z prośbą o zaniechanie wszelkiej walki i z innymi, 227 .# całkiem prywatnymi, kwestiami od Pana Prezydenta. Stanąłem natychmiast do dyspozycji p. Wojciechowskiego, by mu ułatwić wszelkie jego osobiste sprawy. Natomiast prosiłem p. marszałka Rataja, by zechciał ubrać w formę urzędową wyrażoną przez Pana Prezydenta Wojciechowskiego chęć dymisji. Tym się spra- wa zakończyła, gdyż próby ściągnięcia większych sił z Poznańskiego i z Pomorza ku Warszawie, chociaż zostały - jak pan dobrze wie - uczynione, z góry według mnie skazane były na coś w rodzaju wojny kokoszej. . . Miałem do wyboru: albo przeciągnąć dalej strunę i zakończyć tak, jak, zdaje się żądano ode mnie -jakąś próbą dyktatury i wzięcia władzy w swoje jedynie ręce, albo, co mi się wydawało jako droga możliwa, próbę zalegalizowania faktu dokonanego, gdy Pan Prezy- dent Wojciechowski otworzył do tego drogę, i odwołania się w ten sposób do sił moralnych w mojej ojczyźnie, które - jak mi się zdawało - zostały silnie podek- scytowane moim wystąpieniern. Wybrałem drugą drogę i wtedy śpieszyłem jak najgwałtowniej, czyniąc nacisk pod względem czasu, nie pod względem treści, na p. marszałka Ra- taja, który prawnie do wyboru nowego prezydenta jest jego zastępcą i zatem miał obowiązek sformowania nowego rządu, wobec ustąpienia poprzedniego. '# P. marszałek Rataj wybrał do sformowania rządu prof. Bartla. Prof. Bartel jednak odmawiał, będąc, jak twierdził, przeciwnikiem zasadniczym sejmo- wych xządów. Wyznaję otwarcie, iż poparłem p. Rataja w zgwałceniu, że się tak wyrażę, woli prof. Bartla, który zażądał rewanżu z mojej strony (Bartel prosił Piłsudskiego, by wszedł on do gabinetu w charakterze ministra spraw wojskowych). Na rewanż ten się zgodziłem pod warunkiem, iż rząd uważać się będzie za tymczasowy do wyboru nowego Prezydenta i dlatego cały swój nacisk położyłem na możliwie szybkie zwołanie Zgromadzenia Narodowego, by nowy Prezydent mógł zacząć pracować, daj Boże, silniej i skuteczniej, niż to było z dotychczasowymi Prezydentami, nie wyłączając i mnie jako byłego Naczelnika Państwa. Rozumiem, iż w ten sposób zawiodłem wiele nadziei, we mnie pokłada- nych i wyrzekłem się tak łatwej w okrzykach formy, jak dyktatura jednego człowieka. Zrobiłem to jednak z całą rozwagą i świadomą decyzją, pomimo, iż ufam swoim siłom i swojej wewnętrznej wartości. Zrobiłem to zaś dlatego, żeby odzwyczajono się u nas w Polsce zwalać spokojnie wszystko na jednego człowieka. . . bez dania codziennej, solidnej pracy wielkiej ilości ludzi"*. 31 maja Zgromadzenie Narodowe wybrało Piłsudskiego prezydentem ; większością dwóch trzecich. Piłsudski wyboru nie przyjął. Na postawienie swojej kandydatury zgodził się jedynie dlatego, by uzyskać sankcję parlamen- tu na swój krok i nową sytuację polityczną. Wynik głosowania był właśnie tą sankcją. W piśmie do marszałka Sejmu, podającym powody nieprzyjęcia wyboru na prezydenta, Piłsudski wyraził wdzięczność Zgromadzeniu Narodo- wemu za powtórne zalegalizowanie jego "czynności i prac historycznych". Podziękował również wszystkim członkom Zgromadzenia za to, że nie wy- * Op. cit., t. IX, s. 14. 228 brali go jednomyślnie, tak jak w lutym 1919 r., co wróży, jego zdaniem, że w Polsce będzie może mniej zdrad i fałszu. Oto przyczyny odmowy: "Niestety, przyjąć wyrobu nie jestem w stanie. Nie mogłem wywalczyć w sobie zapomnienia, nie mogłem wydobyć z siebie aktu zaufania i do siebie i w tej pracy, którą już raz czyniłem, ani też do tych, co mnie na ten urząd powołują. Zbyt silnie w pamięci stoi mi tragiczna postać zamordowanego Prezy- denta Narutowicza, którego nie zdołałam od okrutnego losu ochronić, zbyt silnie działa na mnie brutalna napaść na moje dzieci. Nie mogę też nie stwierdzić raz j eszcze, że nie potrafię żyć bez pracy bezpośredniej, gdy istniejąca Konstytucja od Prezydenta taką właśnie pracę odsuwa i od- dala. Musiałbym zanadto się męczyć i łamać. Inny charakter do tego jest potrzebny". * Następnego dnia Zgromadzenie Narodowe wybrało prezydentem pro- fesora Ignacego Mościckiego, którego z Piłsudskim od szeregu lat łączyły stosunki przyjazne i współpraca w PPS-sie w okresie londyńskim. Był to bardzo szczęśliwy wybór, bowiem profesor Mościcki zyskał szybko popular- ność w kraju i szacunek u obcych, a współpraca między nim i mężem trwała harmonijnie aż do śmierci męża w 1935 r. Jako Inspektor Generalny Sił Zbrojnych, prosił prezydenta Mościckiego o opiekę nad przemysłem wojen- nym. Po wiosennej burzy 1926 r. nastąpił spokój. Waluta została ustabilizowa- na i przez kilka lat życie gospodarcze rozwijało się bez większych przeszkód. Pomimo to dochodziło do nowych naprężeń politycznych. W jesieni 1926 r. opozycja prawicowa zaczęła podnosić głowę. Pod naciskiem Narodowej De- mokracji gabinet Bartla musiał ustąpić. Wtedy Piłsudski wziął na siebie premierostwo, bo innego wyjścia nie miał. W przeciwnym wypadku namię- tności partyjne raz jeszcze stanęłyby na drodze do uporządkowania spraw państwowych. Premierostwo brał na siebie trzykrotnie, ostatni raz w 1930 r. , kiedy doszło do silnego napięcia z lewicą z powodu uchwał godzących w Głowę Państwa. Urzędu premiera nie lubił. Pragnął pracować przede wszy- stkim nad sprawami wojska, przeznaczał dla siebie bezpośrednie kierownic- two tylko spraw wojskowych i zagranicznych, ale wynagrodzenie pobierał za jedną funkcję Inspektora Generalnego Sił Zbrojnych. Uważał, że każdy obywatel powinien pracować dla kraju z samego poczucia obowiązku. Miłość Polski, choć tego nie mówił, była jego najsilniejszym uczuciem, i najmocniej- szym motorem w życiu. Szła przed wszystkim innym. Dla niej brał dla siebie nawet najprzykrzejsze zadania. Władzy dla samej władzy nie pragnął. Ale rządzić umiał i chciał. A nie było to łatwe w Polsce, w której zaginęły tradycje państwowe, gdzie z czasów zaborczych z pojęciem władzy kojarzyła się wroga siła, a obce czynniki wrogów i przyjaciół nawykły do mieszania się w stosnnki wewnętrzne. * Op. cit., t. IX, s. 34 229 Pamiętam dobrze otwarcie Sejmu w marcu 1928 r. Piłsudski postanowił, że odczytywanie w ciałach ustawodawczych orędzia Prezydenta Rzeczypospo- litej powinno się odbywać, na znak szacunku dla Głowy Państwa, w należy- tym spokoju. Kiedy więc w chwili jego wejścia na salę w roli premiera, mającego odczytać orędzie prezydenta, rozległy się okrzyki posłów komuni- stycznych, Piłsudski po trzykrotnej zapowiedzi: "Panowie będą wyrzuceni z sali", polecił ministrowi spraw wewnętrznych gen. Składkowskiemu policją usunąć krzyczących posłów. Wywołało to protesty także ze strony posłów lewicy. Po usunięciu komunistów Piłsudski w ciszy i spokoju odczytał orędzie Prezydenta Rzeczypospolitej. Wskazywało ono na to, że praca nowego Sej- mu nad podniesieniem moralnej i materialnej kultury będzie się mogła od- bywać w lepszych warunkach, niż je miały poprzednie Sejmy. Głównym zadaniem Sejmu będzie poprawa ustroju i osiągnięcie harmonijnego współ- działania władz państwa. Wieczorem mąż był tak zmęczony, że nawet nie postawił pasjansa. UMACNIANIE PAŃSTWA Po maju 1926 r. zamieszkaliśmy w Belwederze. Pierwsze wrażenia nie były zbyt przyjemne; pałac wyglądał raczej jak muzeum, a nie jak dom mieszkalny. Kolejni właściciele wycisnęli na nim swe piętno - każdy inne. Rezultatem była dysharmonia. Pałac belwederski postawił Krzysztof Pac w latach 1659-1669, za pano- wania króla Jana Kazimierza. Żona Paca, Włoszka, dla pięknego krajobrazu, rozpościerającego się z górnego piętra nazwała go "Belvedere" - "piękny widok". Grosze z tamtych czasów wykopano w 1937 r. pQdczas przeprowa- dzania restauracji pałacyku. Obok był park zwany Zwierzyńcem Lubomir- skich. Jest to dzisiejszy park Łazienkowski. Od strony południowej znajdo- wał się dawniej na gruntach Augustianów kościół św. Anny i Małgorzaty oraz cmentarz. W 1764 r. kupił Belweder i zwierzyniec stolnik litewski, Stanisław August Poniatowski, który przebudował pałac w stylu klasycznym, według projektu arch. Jakuba Kubickiego i założył obok fabrykę porcelany. Piękne sztuki porcelany belwederskiej znane były w całej Europie; do każdej dołączano certyfikat autentyczności, co czyniło ją przedmiotem poszukiwań amatorów i dworów królewskich. W 1812 r. nabyła pałac Rada Administra- cyjna i przeznaczyła go na rezydencję Wielkiego Ks. Konstantego. Fabryka porcelany została zburzona, a na jej miejscu postawiono stajnie i budynki gospodarcze. Potem mieszkali w nim kolejni generał-gubernatorzy carscy. Podaję powyższe dane według płk. Adama Borkiewicza, kustosza muzeum belwederskiego. Dokoła pałacyku powstała legenda, że duch Konstantego błądził po ogro- dach i salonach belwederskich i pojawia się w gabinecie, gdzie Wielki Książę za życia podpisał tysiące wyroków śmierci na Polaków. Sama nigdy żadnej zjawy nie widziałam; ale wielu znajomych twierdziło, że im się pokazały. Między innymi miał go widzieć adiutant mego męża w wigilię rocznicy po- wstania 1830 r. Nawet mąż, najmniej przesądny ze wszystkich ludzi, przyz- nawał, że słyszał często kroki na korytarzu, pod drzwiami swego gabinetu, chociaż nikogo tam nie było. Kiedy sypiał w swoim gabinecie w Belwederze, palił przez całą noc światło, czego nigdy nie robił w Sulejówku. Gdy po 231 raz pierwszy ujrzałam salony pałaeyku szare odpychające, zrobiły na mnie przygnębiające wrażenie. A po odnowieniu wnętrze ożyło. Jasne kolory i nowe urządzenia świetlne nadały mu weselszy wygląd, a dzieci nacieszyć się nie mogły dużym ogrodem, z pięknymi alejami lip, bzów i kasztanów. Od roku 1926, aż do śmierci męża w 1935 r. pracowaliśmy oboje bez przerwy oprócz niedziel, kiedy wyjeżdżaliśmy do Sulejówka. Codziennie od 9 rano do 3 po południu i od 5 do 8 zajmowałam się pracą społeczną, a w godzinach między 3 a 5 domem i dziećmi. Wiecżory po kolacji spędzaliśmy razem, po czym mąż wracał jeszcze do pracy, często siedząc aż do świtu. Na rozrywki i dłuższy wypoczynek w ciągu dnia nie było czasu. Na szczęście mąż potrafił o każdej porze dnia zdrzemnąć się na kilka minut, po czym budził się zupełnie wypoczęty. Gdyby nie te kilkuminutowe drzemki, wątpię, czy starczyloby mu sił na tę olbrzymią pracę, którą wykonywał. Po wypadkach majowych Piłsudski rozpoczął natychrniast pracę. Gen. Żeligowski ustąpił mu swoje prywatne mieszkanie na Królewskiej, gdzie mąż chwilowo zamieszkał i gdzie miał biuro. Zaraz też wyjechał na kresy dla skontrolowania pasa granicznego od strony sowieckiej. W mieszkaniu gen. Żeligowskiego urzędował do końca czerwca. Do Sulejówka napływały nadal masy listów. Między innymi przyszedł list od tego pana, który nama- wiał Piłsudskiego do zamachu stanu. Teraz wyrażał podziękowanie za zasto- sowanie się do jego rady. W tym też czasie przyjechała do Sulejówka ze Lwowa pani Aleksandra Zagórska, skierowana przez płk. Kamińskiego. Przez niego gen. Władysław Sikorski proponował współpracę z mężem. Przeze mnie mąż dał odpowiedź negatywną. W ciągu lat poprzednich Sikorski wyłamywał się z linii politycz- nej Piłsudskiego. Tak było w okresie legionowym, gdy poszedł na orientację austrofilską, a potem aktywistyczną. Po odrodzeniu Polski Piłsudski przekre- ślił tę przeszłość, a Sikorski dał mu zobowiązanie lojalnej współpracy. Przy- rzeczenia tego później nie dotrzymał. Teraz więc Piłsudski nie skorzystał z jego oferty. Wkrótce po wypadkach majowych zgłosił się jeden z naszych dobrych znajomych w imieniu Władysława Studnickiegu z tym, że Studnicki chce się koniecznie widzieć z mężem. Zapytałam o co mu chodzi i z jaką sprawą chce przyjść. Powiedziano mi, że chce namówić Piłsudskiego, aby zwrócił się o pomoc fachową do Niemców, bo oni są dobrymi organizatorami i mogą nas wiele nauczyć. Mąż nie przyjął Studnickiego, bo znał jego zapa- trywania, a nie miał czasu na przekonywanie go. Innym razem przyjechała p. Zagórska z grubym memoriałem od antro- pozofów. Memoriał zaczynał się od słów: "Kto dzięki popularności zdobył władzę powinien rządzić państwem tak jak wskazuje Steiner". Rudolf Steiner był założycielem Towarzystwa Antropozoficznego, organizacji zbliżonej do teozofii. Broszura Steinera, w której autor wskazywał jaki powinien być podział administracyjny Polski według wskazań astrologicznych była szeroko u nas rozdawana. Mąż zbagatelizował te rady, nie czytał memoriału i nie 232 dał odpowiedzi. Ale p. Zagórska opowiadała potem, że pracuje z Piłsudskim po nocach w Inspektoracie, dając do zrozumienia jaki ma wpływ na jego działalność. Jeszcze około 1908 r. Radziwiłłowicz i Żeromski namawiali Piłsudskiego, by wstąpił do masonerii. Odmówił im motywując tym, że nie chce wiązać sobie rąk zobowiązaniami międzynarodowymi. Tłumaczył, że wchodząc w te tajne związki uzależniałby się od silnych i możnych i nie on dyktowałby tamtym centrom, lecz oni jemu. A on nie chce być niczyim narzędziem. Kiedy był Naczelnikiem Państwa ks. prałat Tokarzewski, kapelan Belwe- deru, zapytał go prosząc o szczerość, ile jest prawdy w tym, o czym szeroko opowiadają, że należy do masonerii. Mąż odpowiedział wówczas, że ksiądz, zdaje się, poznał go już dostatecznie dobrze, aby móc samemu sobie odpo- wiedzieć na to pytanie. Zapytał go z kolei czy wyobraża sobie, aby on mógł należeć do tajnej organizacji, w której musiałby spełniać rozkazy nie znając nawet osób, które te rozkazy wydały. Odpowiedź wystarczyła prałatowi. Piłsudski, który był przede wszystkim niepodległościowcem, od najmłod- szych lat marzącym, aby Polska była samodzielnym państwem, "aby choć dwie stopy móc postawić na wolnej ziemi polskiej" - nie mógł wiązać się z organizacją, w której decydowały obce interesy polityczne. Znajomych swoich ostrzegał, że należąc do masonerii mogą znaleźć się w bardzo przykrej sytuacji, gdy będą musieli spełnić rozkaz, który może być niezgodny z inte- resami Polski. Jeżeli są dobrymi Polakami nie pozostanie im wtedy nic innego, jak palnąć sobie w łeb. Organizacje wolnomularskie odgrywały zawsze dużą rolę w sprawach międzynarodowych. Piłsudski, który przez całe życie uznawał zasadę, że każdy naród ma prawo stanowienia o swoim losie, nie godził się nigdy na to, aby decyzje w czyichś sprawach zapadały w wysokich aeropagach bez uwzględniania woli i bez porozumienia z bezpośrednio zainteresowanymi. Tak też kiedy w 1920 r. Anglicy wystąpili z propozycją oddania Niemcom Gdańska w zamian za co Polska miałaby otrzymać Kłajpedę, Piłsudski na to się nie zgodził, będąc przeciwny samej zasadzie takiego stawiania sprawy. Uważał, że narody powinny same usuwać powstałe trudności drogą porozu- mienia między sobą. Mąż miał pewnego znajomego, który będąc teozofem, dość długo praco- wał nad sobą według jej zasad. W parę lat po wojnie wyjechał na zjazd Towarzystwa Teozoficznego jako delegat z Warszawy. Dopiero tam dowie- dział się, że należy do organizacji, poprzez którą członkowie jej wprowadzani są do angielskiej organizacji wolnomularskiej. Znajomy ten wystąpił wtedy z organizacji teozofów, gdyż nie chciał mieszać się do polityki, która go nigdy nie interesowała. Teozofię stworzyła Helena Bławackaja, pół Rosjanka, pół Niemka, która studiowała religie i systemy filozoficzne w Tybecie, Persji i w Indiach. Zaj- mowała się okultyzmem i spirytyzmem i dzięki niej w dużej mierze rozpo- wszechniły się u nas seanse z wirującymi stolikami. Pamiętam z dzieciństwa 233 jak w czasie postu, kiedy nie wolno było tańczyć, zabawy młodzieży kończyły się zwykle seansami wirujących stolików. Dużą rolę w teozofii odegrała potem Annie Besant. Objeżdżała ona Europę z Hindusem Krisznamurti który miał być nowym Mesjaszem. Także w Polsce byli ludzie, którzy uznali teozofię za nowe wyznanie i wstąpili do jej organizacji. Właśnie skończyła się wojna i było dużo osób, które straciły swych najbliższych. Teoria rein- karnacji uspokajała tęsknotę za zmarłymi i obiecywała porozumienie się z zaświatami drogą wyrobienia w sobie wyższych cech duchowych, poznania świata niewidzialnego - i kontaktu z najbliższymi. Teorie teozofii i norm życia na ich tle nie budziły w Piłsudskim zaufania. Teozofia przeniknęła także do sfer wojskowych. Wiadomo mi, że od jednega z wyższych oficerów, który odgrywał tam większą rolę, Piłsudski zażądał wystąpienia z tej organizacji. Postawił sprawę w ten sposób, że jeżeli on i inni wojskowi mają przywiązanie do teoru mogą założyć organi- zację własną, ale zupełnie niezależną od międzynarodowej. Oficer ten miał też na najbliższym zjeździe teozofów polskich postawić wniosek o usamo- dzielnienie się od zagranicy. Tryumfująco oznajmił potem, że mają już od- rębną organizację, niezależną od zagranicznej. Oficer ten należał również do masonerii i dał mężowi słowo honoru, że z organizacji tej wystąpi. Był nim gen. Karaszewicz-Tokarzewski. Do antropozofów odniósł się Piłsudski podobnie. Od gen. M. Norwid- -Neugebauera, który należał do tamtej organizacji, zażądał, aby zarzucił całkowicie stosunki z antropozofami i z masonami, albo wycofał się z wojska i ministerstwa. Norwid-Neugebauer dał słowo honoru, że z tych organizacji wystąpi i o ile wiem, dotrzymał słowa. W wojsku był tajny rozkaz, zabraniający należenia oficerom do masone- rii. Wynikało to także z zasady, że w wojsku nie może być dwóch źródeł rozkazodawczych. Cywilnych osób ten rozkaz oczywiście, nie mógł dotyczyć. Wiem natomiast od męża, że była osoba, która wespół z kilku dobranymi ludźmi miała powierzone zadanie zbadania działalności masoneru w Polsce. Wspominam o tym dla historyka, który będzie zajmował się historią masonerii w Polsce. Piłsudski mówił nieraz: zakładajcie sobie towarzystwa wzajemnej adoracji i popierania siebie wzajemnie. Ale nie należcie do międzynarodowych i takich byście potem nie osłaniali złodziejów, dlatego tylko, że dostali się do waszego towarzystwa. Mąż był tak strasznie przepracowany po wypadkach majowych, tyle na- gromadziło się różnych spraw niezałatwionych na jego biurku w Belwederze w dawnym pokoju sypialnym na górze, że dostawał nerwowego drżenia, gdy wchodził do tego pokoju. Przestał nawet zachodzić tam tak długo, dopóki stopniowo spraw nie pozałatwiał. Do końca życia nie zdołał jednak uregu- lować konfliktu między Związkiem Strzeleckim a wojskiem. Pokazywał mi na biurku w Inspektoracie stos 40 centymetrowy skarg różnych oficerów na 234 Związek, na jego komendanta Kruka-Strzeleckiego, który chciał wydawać rozkazy oficerom z armii. Mąż chciał te skargi rozpatrzyć osobiście. Miał wyrzuty sumienia z powodu tej zwłoki. W uregulowaniu tego konfliktu przy- szedł z pewną pomocą wybór na przewodniczącego Związku Strzeleckiego p. Franciszka Paschalskiego, który wiele spraw spornych załagodził. Zetknę- łam się z tą sprawą osobiście w mojej pracy społecznej. Przy końcu lat dwudziestych można już było dostrzec pierwsze oznaki poprawy w wielu ważnych dziedzinach. Stanowisko wojska w państwie zosta- ło oparte na nowych podstawach; złoty ustabilizował się, w całym państwie zapanowała atmosfera stałości i bezpieczeństwa. Rozrastał się przemysł; han- del morski wzrósł tak dalece, że port gdański nie mógł sprostać nowym zadaniom. Wybudowaliśmy nowoczesny port, zupełnie nowy, w Gdyni, który wkrótce zajął pierwsze miejsce wśród portów bałtyckich. Wzrastało stopnio- wo ogólne bogactwo kraju. Podczas gdy w roku 1928 w Pocztowej Kasie Oszczędności złożonych było 160 milionów złotych, to w roku 1937 suma ta dosięgała 917 milionów. A trzeba zawsze pamiętać, że zaczynaliśmy bu- dowanie państwa z niczego, w kraju zdewastowanym przez eksploatacyjną gospodarkę zaborów i straszliwe zniszczenia wojenne. Państwo zaczynało życie przy pustkach w skarbie, a zwaliły się od razu koszta wojny z bolsze- wikami, którzy nieśli na bagnetach zagładę naszej niepodległości. Także i w późniejszych latach sprawy obrony niepodległości musiały iść na pierwszym miejscu. W dziedzinie społecznej dokonaliśmy wiele. Ustawodawstwo społe- czne, już od czasu dekretów Naczelnika Państwa z 1918 r. w listopadzie, wysunęło na tym polu Polskę na jedno z pierwszych miejsc w Europie. Najcięższy problem Polski niepodległej stanowiło przeludnienie wsi i nieró- wny podział ziemi. Na skutek tego wzrastało na wsi bezrobocie, a małorolni często cierpieli nędzę. A ponieważ przyrost naturalny stale się zwiększał, rozwiązanie problemu wsi stawało się coraz trudniejsze. Reforma rolna mo- gła tylko częściowo usunąć nierówności i wady struktury rolnej odziedziczo- nej po zaborach. Ale nie była w stanie rozwiązać tego problemu w całości. Toteż rządy szły w kierunku rozbudowy ośrodków przemysłowych i gdyby nie wybuch wojny, to i ta dziedzina społeczno-gospodarcza byłaby niewątpli- wie pomyślnie rozwiązana. Z otwartych kwestii najważniejszą była konstytucja. Pośpiesznie stworzo- na w lutym 1919 r., kiedy Piłsudski przekazał swoją władzę w ręce zwołanego przez siebie Sejmu, została zastąpiona Konstytucją Marcową z 1921 r. Kon- stytucja ta nie określała ściśle podziału odpowiedzialności między prezyden- tem, parlamentem i rządem. Praktyka życia poszła jeszcze dalej niż litera prawa. Władza wykonawcza została uzależniona całkowicie od Sejmu i jego wewnętrznych konfliktów i bezwładu. Prezydent, mimo że nominalnie był Głową Państwa, w istocie zamiast mieć możność harmonizowania prac rządu i parlamentu, został sprowadzony do roli figuranta. O najważniejszych spra- wach decydowały konwentykle sejmowe. Cierpiała na skutek tego powaga jego rządu i powaga państwa. Mąż uważał, że Prezydent Rzeczypospolitej 235 powinien być wybierany w drodze plebiscytu, by miał większy autorytet i popularność. Dał temu wyraz w wywiadzie Tadeusza $więcickiego: "Na zakończenie dodam, mówił Piłsudski, że wiążę zawsze całość poru- szonych przeze mnie kwestii z wyborem Prezydenta inną drogą, niż przez sejm i senat, tak, by uczynić i prawnie i zwyczajowo Prezydenta możliwie od tej strony niezależnym i wybranym zatem inną drogą przez cały kraj. I wtedy niech mi wolno będzie najśmielszą prawdę wypowiedzieć, że zarzuty, pod tym względem czynione, jakoby ta droga oznaczała demagogię - czynio- ne są przez najgłupszych i najdurniejszych demagogów".* Polsce brakowało mocnej i sprawnej egzekutywy. Piłsudski od wielu lat zwracał uwagę na braki i słabe strony tego ustroju, domagając się zmian. Dopiero po wielu latach, w kwietniu 1935 r., uchwalono nową konstytucję, według zasad i wytycznych przez niego ustalonych. Dzięki postanowieniom o następstwie prezydenta uratowana została prawna ciągłość władz Rzeczy- pospolitej na obczyźnie, kiedy we wrześniu 1939 r. okupacja niemiecka i rosyjska opanowały Polskę. Wszystkie państwa sojusznićze uznały wtedy na tej podstawie legalność naczelnych władz polskich, które znalazły się poza granicami państwa. Piłsudski pracował nad tym, aby wyrobić w Polsce dla urzędu prezy- denta stanowisko, odpowiadające pod każdym względem roli Głowy Pań- stwa. W jego rozumieniu prezydent reprezentujący państwo na wewnątrz i wobec obcych "tak jak ongiś król reprezentować musi całe państwo, ze wszystkimi stronnictwami i ze wszystkimi warstwami". W tym charak- terze chciał mu zapewnić wpływ efektywny na bieg życia państwa, do pewnego stopnia na wzór amerykański, ale nie naśladując dokładnie Sta- nów Zjednoczonych. Uważał, że "trzeba aby miał prawo szybkiego pow- zięcia decyzji w zagadnieniach tyczących się interesu narodowego". Za- wsze, kiedy wchodziła w grę sprawa, do której przywiązywał większą wagę, pamiętał także o szczegółach. Toteż, gdy prezydent Mościcki ożenił się powtórnie po śmierci swej pierwszej żony, mąż przypomniał za moim pośrednictwem, że wszyscy ministrowie i korpus dyplomatyczny muszą być przedstawieni pani Maru Mościckiej. Rozpowszechniana była fałszywa pogłoska, że Marszałek przygotowywał listę kandydatów na premierów, z której mieli być oni wybierani przez prezydenta. Kiedy mąż dowiedział się o krążeniu takiej pogłoski, prosił mnie, bym wszystkim powtarzała, że jest to lista wyimaginowana, która nigdy nie istniała. Powoływanie premierów leżało wyłącznie w kompetencji prezydenta. Mąż wszedł też do gabinetu p. Aleksandra Prystora, choć uwa- żał, że Prystor nie jest odpowiednim kandydatem na to stanowisko. Uważał że jest on bardziej odpowiedni na stanowisko ministra opieki społecznej. Był też przeciwnikiem, aby jego brat Jan, został członkiem rządu. Jan Pił- sudski był członkiem Stronnictwa Demokratycznego. Członkowie tego towa- * Op. cit., t. IX, s. 270. 236 rzystwa działali w Wilnie. Jeszcze przed pierwszą wojną światową nazywano ich "Krajowcami" lub "Demokratami", nazywali się oficjalnie "grupą demo- kratów wileńskich", choć należeli do niej zarówno Mińszczanie, jak i Ko- wieńszczanie. Grupa ta tworzyła kluby swych członków i sympatyków, któ- rym nadawała odrębne nazwy np: "gromada 44". Grupa demokratów wileń- skich, gdzieś po 1930 r. przybrała nazwę Stronnictwa Demokratycznego. Była ona ekspozyturą masonerii wileńskiej, nie każdy jednak członek tego stronnictwa, jak mi wiadomo, mógł należeć do masonerii. Mąż mój, również różnił się z bratem w poglądach na rozwiązanie sprawy wileńskiej. O ile pamiętam raz tylko w tym okresie prezydent Mościcki radził się męża kogo ma wyznaczyć na premiera. Mąż podsunął mu myśl powołania prof. Leona Kozłowskiego, który uprzednio był ministrem reform rolnych. Uważał, że przewyższa on wielu inteligencją i był wybitnym uczonym. Niestety, nie wiedzieli obaj, że wskutek choroby jego organizm jest mało odporny na alkohol. Stąd zachowanie się jego było nieraz rażące. Nikt mężowi o tym nie mówił, gdyż obowiązywała tajemnica lekarska. Pamiętam wielkie oburze- nie męża, gdy premier Kozłowski chciał, by mąż wskazywał kandydatów na wojewodów. Oświadczył wtedy p. Kozłowskiemu, że wojewodów wyznaczać musi ten, kto za nich ponosi bezpośrednią odpowiedzialność, to znaczy mi- nister spraw wewnętrznych, a nie ani minister spraw wojskowych, ani Gene- ralny Inspektor Sił Zbrojnych. Piłsudski prosił prezydenta, aby każdorazowy premier uzgadniał z nim jako Generalnym Inspektorem Sił Zbrojnych kandydatów na tych ministrów, z którymi musiał pracować w zakresie spraw wojskowych. Odnosiło się to do stanowiska ministra komunikacji i ministra poczt i telegrafów, jako od- powiedzialnego za sprawy łączności w państwie. Sprawy zagraniczne stano- wiły pod tym względem resort oddzielny. W początku 1930 roku został powołany do utworzenia rządu prof. Juliusz Szymański. P. Szymański udał się do sejmu na rozmowy. Po ich odbyciu zakomunikował Piłsudskiemu, że system pomajowy, polegający na niemie- szaniu się sejmu do wewnętrznego trybu rządzenia jednak zrobił już swoje. Żadna partia, poza jedną, nie poruszała z nim spraw personalno-rządowych; rozmowy toczyły się na płaszczyźnie czysto rzeczowej. Piłsudski odpowiedział mu, że Polska zyskała dlatego uznanie za granicą, że system pracy rządowej został nadzwyczajnie usprawniony. Że to, co kosztowało dawniej 10 godzin, dziś robi się w ciągu 10 minut. Piłsudski podkreślił, że jeśliby panowie posłowie znowu zaczęli mieszać się do rządzenia, to będziemy ich mieli wszędzie w biurach; robota na tym ucierpi i zostanie zdezorganizowana. Oświadczył też p. Szymańskiemu, że wejdzie do jego gabinetu tylko w tym wypadku, jeżeli będą wypełnione jego warunki, wyrażające się w tym, że posłowie i partie nie będą się wtrącać do spraw z rządzeniem i personaliami. "Ja widzę - powiedział Szymańskiemu - że oni chcą zgody, bo są zapędzeni w ślepy zaułek. Pan chce ich stamtąd wyciągać; ja zaś chcę mieć gwarancję, że dzieło z takim wysiłkiem tworzone nie zostanie zniszczone". 237 Piłsudski ujął sprawę stosunku władzy wykonawczej i sejmu w jednej ze swych wypowiedzi po wypadkach majowych. "Co stanowi istotę silnego rządu? Istotę siły - mówił - stanowi decyzja pobierana w odpowiednim dla efektu działania czasie. Siły, inaczej sobie przedstawić nie mogę. I zgoda! niech według zasad demokracji za tę silną decyzję rząd będzie odpowiedzia- lny. Ale niech ma możność decydowania, niech ma za co odpowiadać".* "Wszyscy więc łatwo mówią o silnym rządzie, wszyscy to żądanie stawiają, nawet sami posłowie i senatorowie; lecz już przy formowaniu r2ądu czynią wszystko, by rząd 9/10 swojej siły utracił przez pacta conventa, zawarte ze stronnictwami, klubami, z grupami posłów, z konwentyklami, które się na takiego ministra zgodziły z wprowadzeniem groźby cofnięcia zgody w razie gdyby ów "siłacz## nie dogadzał protekcjom, protekcyjkom, żadaniom i ka- prysom p. posła czy senatora, ich krewnych, kuzynów i kuzynek jego, nie mówiąc o poszczególnych wpływowych jego wyborcach..."** "Demokracja polega na wyraźnej odpowiedzialności władzy wykonawczej". . "Ja jednak twierdzę, że w ramach konstytucyjnych praca silnego rządu da się uskutecz- nić, tylko trzeba uczynić wszystko, by skończyć ze złymi zwyczajami sejmo- wymi. Albowiem złe zwyczaje sejmowe są gorsze od złej konstytucji".*** Piłsudskiego gnębił nie tylko zły ustrój polityczny, lecz i obyczaje wpro- wadzone przez stronnictwa do życia państwowego. Przyjęło się jako rzecz normalna, że poszczególne resorty stały się domeną tego czy innego stron- nictwa, a klucz partyjny decydował o personaliach. Ten system sięgał nawet do elektrowni i gazowni miejskiej, gdzie byli urzędnicy na normalnym etacie, lecz którzy do biura nie przychodzili, tylko załatwiali interesy#partyjne. Inni musieli więc robić za nich pracę, bo robota musiała być wykonana. Z tym systemem trzeba było skończyć. Piłsudski wystąpił z inicjatywą politycznego zorganizowania społeczeń- stwa przez powołanie do życia ugrupowania o charakterze innym, niż istnie- jące stronnictwa i lojalnie współpracującego z rządem. Myślał o konieczności złagodzenia różnic klasowych przez współpracę w jednej organizacji polity- cznej przemysłowców i robotników, ziemian i chłopów, od których, jak mówił i ziemianin niejednego może się nauczyć, chrześcijan i obywateli wyznania mojżeszowego, Polaków i mniejszości narodowych. Oczekiwał do- datnich wyników z omawiania "przy jednym stole wspólnych zagadnień dla wspólnego dobra". Tę żmudną pracę powierzył Waleremu Sławkowi, z któ- rym od wielu lat blisko współpracował. Tak powstał Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem. W wyborach 1928 r. mąż zgodził się postawić swoją kandydaturę na listę Bezpartyjnego Bloku, gdyż jak mówił "zdobył się on na tak piękny i szla- chetny odruch, że jest on bodaj najładniejszą prawdą w historii naszego * Op. cit., t. IX, s. 814. ** j.w. s. 2R-29. *** Op. cit., t. VIII, s. 381 238 państwa. Mianowicie - ogłosił, że każdy z członków klubu staje do rozpo- rządzenia każdej władzy sądowej, zrzekając się praw, tak zacięcie przez resztę sejmu bronionych, praw tzw. immunitetu. Klub ten uważał za dysho- nor, za brak wewnętrznej uczciwości, pozostawanie w tej sytuacji, że gdy każdy z obywateli jest odpowiedzialny sądownie, to poseł - za te same czyny, przestępstwa, czy zbrodnie - pociągany do odpowiedzialności nie jest". * Zamysły wprowadzenia w Polsce dyktatorskich rządów Piłsudskiego, jak i koncepcji ustroju monarchistyc,znego tułały się długo. Wspominałam już, że w 1919 r. zwróciła się do Piłsudskiego arystokracja polska z ta- kimi propozycjami. Przygotowano mu królewskie przyjęcie i witano z dworskim ceremoniałem. Miano nawet kandydatkę na królową. Mąż uchylił wtedy te propozycje niezgodne z jego przekonaniami. Po raz drugi zwrócono się do niego z tą samą sprawą w; ů 1926 roku. Tym razem nie była to arystokracja, lecz Towarzystwo Monarchistów. Mąż chciał się na- ocznie przekonać jakiego rodzaju ludzie należą do tego koła. Poszedł więc na ich zebranie i spędził z nimi na rozmowie parę godzin. Mówił mi potem, że podana mu liczba osób należących do tego stowarzyszenia nie przekraczała setki. Charakterystyczną cechą jego metody było niewchodzenie w zakres od- powiedzialności powierzonej innym i niemieszanie się do ich form organiza- cyjnych i personalii. Pracy innych nie krytykował, nie mając do tego dostatecznych elemen- tów. Pamiętam jedną z jego rozmów z p. Arturem Śliwińskim - historykiem, gdy rozmawiali o powstaniu 1830 r. Na jakieś pytanie zwrócone do męża co do pewnych wątpliwości, jakie miał p. Artur Śliwiński, mąż nie dał odpowiedzi. Motywował to tym, że dokładnie nie przestudiował roku 1830. Gdy miał decydować w sprawie, której nie znał, nie polegał nigdy na oświet- leniu jej przez jedną osobę, nawet fachową; musiał uzyskać naświetlenie jeszcze kogoś innego, lub kilku osób; wówczas dopiero wydawał decyzję. Gdy objął kierownictwo Generalnego Inspektoratu zaczął porządkować ró- żne działy. Brał pewien dział do przepracowania i gdy go uporządkował, wówczas dopiero przechodził do innego. Te inne pozostawiał tymczasem nietknięte reformą, by nie wprowadzać chaosu. Przy porządkowaniu nieraz posługiwał się ludźmi z wyższymi kwalifikacjami jak na zadanie, które im w danej chwili powierzył. Głośnym echem odbiła się w Warszawie pogłoska o degradacji gen. Romana Góreckiego, bo Marszałek polecił mu pracę, którą zwykle pełnił pułkownik. Po uporządkowaniu tego działu gen. Roman Górecki wrócił na swoje uprzednie stanowisko. Mąż był wielkim przeciwnikiem wysokich uposażeń w bankach i przedsię- biorstwach. Nie mógł zrozumieć dlaczego deficytowy Bank Rolny ma kilku dyrektorów z wysokimi pensjami. Ale z jego inicjatywy zostało powiększone * Op. cit., t. IX, s. 253 239 przez sejm uposażenie prezydenta, tak aby odpowiadało potrzebom repre- zentacyjnym Głowy Państwa. W 1928 r. wspominał o tym, że także pensje ministrów są niewystarczające i że powinny być zwiększone tak, aby ministro- wie, zwłaszcza ci, którzy mają dzieci, nie potrzebowali dorabiać poza godzi- nami swych urzędowych zajęć. Ministrowie nie powinni też być zależni od premiera, który mając fundusz dyspozycyjny, mógł wypłacać im dodatki, a przez to krępować ich w wypowiadaniu swych poglądów. Niestety, reforma uposażeniowa nie została wykonana wtedy, gdy skarb był pełny, a dopiero znacznie później. Toteż stała się przyczyną dużego rozgoryczenia. Od ludzi stojących na najwyższych stanowiskach Piłsudski wymagał, by dawali przykład swoim zachowaniem się, bo na nich zwrócone są oczy wszyst- kich. Uważał, że powinni być przykładem cnót obywatelskich. Miał też kłopot z Wieniawą, który nie chciał pracować w Inspektoracie, tylko pragnął zawsze dowodzić szwoleżerami i niczym więcej. Mąż chciał go zmusić do pracy w kierunku wojskowym i odciągnąć od zajmowania się sprawami ar- tystycznymi życia Warszawy. Mężowi nie udało się skłonić go do tego. Wieniawa wolał zajmować się czym innym. Nigdy nie słyszałam, by Piłsudski chciał mu powierzyć tekę ministra oświaty. A mógłby mu przecież zapropo- nować tę tekę, wtedy gdy formował jeden ze swych gabinetów. Sprawy polityki zagranicznej były przedmiotem nieustannej troski Piłsud- skiego. Kierował nimi bezpośrednio aż do śmierci. Polska żyła pod stałą groźbą agresji Niemiec i Rosji. "Zawsze zagraża nam niebezpieczeństwo dopóki Niemcy mają stale zwrócone oczy na korytarz, a Rosja na Zachód" - powtarzał często. Przez szereg lat dywersyjne oddziały sowieckie dokony- wały napadów w rejonie granicznym i rozwijały akcję dywersyjną na kresach, a Niemcy ze swej strony stawiali coraz natarczywsze żądania w sprawie Gdańska i Pomorza. Agenci niemieccy prowadzili akcję szpiegowską i pod- burzali przeciw Polsce mniejszości narodowe, szczególnie Niemców zamiesz- kałych w Gdańsku. Myślą Piłsudskiego w polityce zagranicznej było zyskiwa- nie na czasie dla wzmocnienia i utrwalenia państwa. "Każdy dzień, gdy nie ma wojny jest naszą wygraną" - powtarzał. Zjawienie się Hitlera na widowni politycznej w Niemczech przyjął jako fakt otwierający nowe możliwości wte- dy, gdy najostrzejsza akcja rewizjonistyczna, rozpętana za czasów "pokojo- wego Stresemana, przyjmowana była przez państwa zachodnie bez oporu i groziła zupełnym odosobnieniem Polski. W dwa miesiące po dojściu Hitlera do władzy, kiedy spędzaliśmy parę dni wolnych w Pikieliszkach przyszły wiadomości, że Niemcy wchodzą na drogę faktów dokonanych dla naruszenia naszych praw w Gdańsku. Bez chwili zwłoki wyjechał do prezydenta Moś- cickiego, powiększył garnizon na Westerplatte i wydał dalsze zarządzenia wojskowe. W owych dniach Hitler czuł się jeszcze niepewnie, a zdecydowana reakcja zmusiła go do cofnięcia się. W rok później Polska i Niemcy podpisały pakt nieagresji. Mąż był z tego faktu bardzo zadowolony. "Przypuszczam, że te dziesięć lat nie będziemy mieli wojny" - mówiłam. On pokręcił głową: "Nie, nie - zaprzeczył - to tylko znaczy, że Hitler na razie ustąpił". 240 Po odzyskaniu Zagłębia Saary przez Niemców Piłsudski ostrzegał kilku polityków europejskich przed niebezpieczeństwem rosnących zbrojeń nie- mieckich. Ale z tych ostrzeżeń nie wyciągnięto konsekwencji. Kiedyś w rozmowie zagadnęłam męża o stosunek jego do związków federacyjnych Polski z jej sąsiadami na wschodzie, które nie zostały urzeczy- wistnione w pierwszych latach po odrodzeniu Państwa. Przewidywał wówczas także bliższe powiązania i z Finlandią na północy i państwami niepodłegłymi Kaukazu. Zapytałam czy nie zechciałby przygotować jakichś planów na przy- szłość. Odpowiedział mi na to, że z dokonania tego przez siebie już zrezy- gnował. Bo chociaż dopomógł do wyswobodzenia się narodów sąsiadujących z nami na wschodzie, ale okazało się, że są tam silne wpływy przeciwko federacji z Polską. Powtórzył aforyzm Boya: "I w tym cały jest ambaras, aby dwoje chciało naraz". Na Ukrainę szliśmy przecież nie po to, aby ją przyłączyć do Polski, lecz żeby pomóc do odzyskania przez nią niepodległo- ści. Byliśmy związani umową z legalnym rządem ukraińskim, który zresztą poprzednio został uznany przez rząd bolszewicki w Moskwie. Z tym rządem ukraińskim ustalone zostały wspólne granice. Piłsudski twierdził, że nie po- zostaje nic innego jak związać mniejszości narodowe u nas z państwowością polską, tak aby ją ceniono i aby to związało ich kulturalnie. Podkreślał też, że Polska musi być tak wielka, jak jest obecnie, bo inaczej trudno jej będzie istnieć jako państwo niezależne. I powtarzał: "Trzymajcie się z Zachodem". Jeszcze kiedy był Naczelnikiem Państwa zgłosiła się do niego delegacja dziennikarzy z M. Wyżłem-Ścieżyńskim na czele. Mówili o konieczności rozwiązania sprawy mniejszości narodowych w państwie, uważając to za rzecz naglącą. Piłsudski odpowiedział im wtedy, że jest odmiennego zdania. "A czy Stany Zjednoczone - zapytał ich - zdołały już rozwiązać sprawę murzyńską?". Podkreślił, że zagadnienia mniejszości jest u nas sprawą, której rozwiązanie wymaga dłuższego czasu i że związane jest z rozwojem sytuacji na terenie międzynarodowym. Sprawę tę rozstrzygnął na terenie międzyna- rodowym dopiero w 1934 r., kiedy rząd polski wypowiedział wykonywanie narzuconego nam traktatu mniejszościowego do czasu, kiedy takie same zobowiązania zostaną przyjęte przez wszystkich członków Ligi Narodów. W 1919 r. był przyjęty na audiencji w Belwederze przedstawiciel jednej z dawnych partii ukraińskich. Piłsudski doszedł z nim do porozumienia co do stosunków polsko-ukraińskich. Był bardzo zadowolony z uzgodnienia wielu kwestii spornych. Ukrainiec ów opowiadał potem szczegółowo we Lwowie w kołach politycznych o rozmowie swej z Naczelnikiem Państwa. Gdy Piłsudski był we Lwowie w parę miesięcy potem młody Ukrainiec strzelił do niego, podczas jego przejazdu przez ulice miasta. Chybił i został aresztowany. Podobno był to syn tego Ukraińca, który był na audiencji w Belwederze. Mąż wpłynął na to, aby ten młody człowiek nie został surowo ukarany. Jako Naczelnik Państwa miał prawo łaski. Podobnie przedstawiała się sprawa zamachu #na Piłsudskiego przygotowy- wana przez członka bojówki PPS w październiku, 1930 r. Na rogu al. Ujaz- Aleksandra Pilsudska - "Wspomnienia" - lfi 241 dowskich i pl. Trzech Krzyży miała być rzucona bomba w czasie przejazdu Piłsudskiego z Belwederu do gmachu Rady Ministrów. Aresztowano Jago- dzińskiego. Był to zesłaniec, który przesiedział wiele lat na Syberii i dopiero niedawno wrócił do Polski. Także wówczas mąż oddziałał na łagodny wymiar kary. W tym samym czasie członek milicji PPS dokonał w Częstochowie zamachu na kandydatów do sejmu z listy Bloku Bezpartyjnego i zamordował dwie osoby. W kilka dni po tych wypadkach zgłosił się do mni# p. Tomasz Arciszewski wydelegowany przez CKW PPS, bym powiadomiła męża, że CKW ubolewa nad faktem zamachu na niego. Tłumaczył, że władze partyjne, wobec braku czasu, nie zajmowały się ostatnio milicją i że do milicji dostało się dużo elementów komunistycznych, które opanowały Jagodzińskiego i namówiły go do zamachu. On zaś, świeżo przybyły z Syberii nie orientował się zupełnie w sytuacji. Znałam dość dobrze Tomasza Arciszewskiego, wiedziałam więc, że on na pewno nic z tym nie miał wspólnego. W tym czasie nie zajmował się nawet sprawami politycznymi, bo poświęcił się opiece nad dziećmi. Za- pytałam wtedy p. Arciszewskiego czy przyszedłby także z tłumaczeniem gdyby Ziuk został za bity? A po co PPS organizuje milicję i daje jej broń? Nic na to nie odpowiedział. Rozmowę powtórzyłam mężowi. Mąż w wywiadzie z Miedzińskim w tych słowach scharakteryzował te wydarzenia: "Kto gada o,#uzbrojeniu ludu## i kto dobiera do tego elementy ciemne i mało rozwinięte - potem zaś wyrzeka się wszystkich swoich poprze- dnich obietnic - ten musi konsekwentnie, jako czynnik nieodpowiedzialny, zrzucać na plecy innych skutki swojego głupiego postępowania... Jednak próba połączenia parlamentaryzmu z rewolwerem stanowi rekord głupoty naszych socjalistów. . . Jest to jeden z powodów, dla których, gdy przyszedł okres wyborczy, zdecydowałem się od razu na zakaz wszelkich manifestacji i pochodów i to zakaz bezwzględny. Ostatnie zaś wypadki - w dostatecznej, jak mi się zdaje mierze - udowodniły, jak dalece ten zakaz był słuszny i celowy". * Już wtedy do PPS przeniknęła silna penetracja komunistyczna. Inspektor szkolny p. Wiatr zaproponował, że pokaże mi wzorowe przedszkole PPS dla dzieci. Mieściło się ono w tak zwanych szklanych domach na Żoliborzu na które dość duże pieniądze dał włoski bankier p. Toepliz, mąż Mrozińskiej. Oglądałam przy tej sposobności mieszkania robotnicze, budowane również przez PPS. Robotnice mówiły mi, że mieszkania te są za drogie w stosunku do ich zarobków, toteż musiano odnajmować jeden pokój sublokatorom. Mieszkanie jednorodzinne składało się z dwóch pokojów, jednego dużego z wnęką, gdzie umieszczona była kuchnia i drugiego, oddzielnego z wejściem z korytarza. Ten właśnie pokój odnajmowano, aby opłacić komorne i gaz. Następnie obejrzałem przedszkole, które było bardzo starannie urządzone i dobrze wyposażone. Dla dzieci były zgrabne stoliczki. Ale w oczy rzucała * Op. cit., t. 9, s. 25#-251 242 mi się wielka piasecznica, nad którą wisiała duża klapa-przykrywacz, podpar- ta cienkimi tylko sztabkami. Miałam wrażenie, że pokrywa zamknie się gwałtownie i połamie malutkie rączki. Z wielką przykrością zobaczyłam na ścianie portret Marksa. Nie było krzyża, ani portretu prezydenta. Dwie wychowawczynie i wychowawca byli z pochodzenia Żydami, a nie było w tym przedszkolu ani jednego dziecka żydowskiego. Także gdy byłam na pogrzebie młodego dra Michałowicza uderzyło mnie to, że mało było robo- tników i sztandarów z napisami polskimi, natomiast bardzo dużo z napisami żydowskimi i Żydów. Najsilniej penetracja komunistyczna przeniknęła na kresach wschodnich. Ułatwiało jej to, że kary za przestępstwa przeciwko państwu były u nas łagodne. Jeden ze starostów kresowych skarżył mi się, że nie mógł dać sobie rady z komunistami, przerzucanymi z Rosji Sowieckiej. Przechodzili nielegalnie granicę przenosząc mnóstwo bibuły, agitując i podburzając lud- ność. Sądy skazywały ich wprawdzie na więzienie, ale oni śmiali się z wyro- ków i po odsiedzeniu kary powracali znowu. Dopiero kiedy zaczął nielegalnie karać ich biciem opanował sytuację. Również zagadnienia świata pracy niezmiennie zajmowały Piłsudskiego. Szczególnie interesował się związkami zawodowymi i ich rozwojem. Specjal- ny sentyment miał zawsze dla Związku olejarzy, którzy w czasie wojny wykazali tyle odwagi, wytrwałości i poświęcenia. Toteż bardzo martwił się wiadomością, że związek ten nie ma dobrego kierownictwa, bo przewodni- czący za wiele myśli o reprezentacji i za wysokie, a czasem wprost śmieszne stawia wymagania. Odwiedziła nas kiedyś w Sulejówku p. Budzińska-Tylicka z PPS-Fr.Rew. Mąż rozwijał wobec niej myśl o konieczności powołania do życia Izb Pracy. Ze zdziwieniem stwierdził brak u niej zrozumienia dla tej sprawy. Ją obchodziły jedynie poradnie lekarskie dla matek i dzieci. Podra- żniony wtedy tym jej stanowiskiem powiedział wówczas: "Widzi Pani, ja patrzę inaczej, widzę rzeczy z 10 piętra, a pani tylko z parteru, a najwyżej z pierwszego. Dlatego nie możemy się zrozumieć". Inna pani z PPS w rozmowie ze mną powiedziała: "Ach gdybym ja była ministrem pracy i opieki społecznej, organizowałabym tylko świetlice dla dzieci i nimi pokryłabym całą Polskę". Wyraziłam zdziwienie, że tak ciasno pojmuje zakres działania ministerstwa pracy i opieki społecznej. Kiedy opo- wiedziałam mężowi o tej rozmowie przyznał mi naturalnie słuszność. Oma- wiałam z nim także sprawy żłobków i zwróciłam uwagę na wysokie opłaty wymagane od pracodawców za dzieci pracownic danego zakładu. Wyrażałam obawę, że może się to skończyć tym, że pracodawcy przestaną przyjmować kobiety do pracy. Mąż powiedział mi wtedy: "Uważajcie ażeby w opiece społecznej nie prześcigać Zachodu, bo nie wytrzymacie konkurencji, gdy przemysł będzie obciążony opłatami przekraczającymi normy zachodnie i przerastającymi nasze możliwości " Piłsudski odnosił się z dużą powściągliwością do upaństwowienia produ- kcji w Polsce. Uważał, że przejmowanie przemysłu w ręce państwa wymaga 243  1 1 1 ff 0 32 1 wyższego poziomu przygotowania społeczeństwa, aniżeli to jakim dyspono- waliśmy w tym czasie. Dotyczyło to zarówno personelu kierowniczego, jak i fachowych sił robotniczych. Pan Jaworowski z PPS-Fr.Rew., marzył o zbudowaniu w Warszawie, domu dla robotników. Udał się więc do p. Michaliny Mościckiej z prośbą o zorganizowanie zbiórki na tę budowę. Byliśmy na tym zebraniu z mężem. Zebranie poprzedzone było herbatką towarzyską z obecnością p. Prezydenta. Było tam wielu starych bojowców-robotników, z którymi mąż żywo rozma- wiał. Wysunięto dwa projekty: jeden wybudowania wielkiego domu przy ul. Ogrodowej; w drugim projektowano budowę domów niedużych w kilku różnych dzielnicach miasta, gdzie są większe ośrodki mieszkań robotniczych. Miano przez to na myśli, aby robotnik po pracy mógł mieć niedaleko od domu spokojny kąt do przeczytania gazety i na rozmowy. Jeżdżenie do domu na Ogrodowej zajmowałoby mu za dużo czasu. Niestety, uchwalony został pierwszy projekt. Dom ten zbudowano nawet w krótkim czasie. W końcu października 1926 roku mąż pojechał do Nieświeża dla udeko- rowania krzyżem Virtuti Militari grobu mjr. Stanisława Radziwiłła. Poległ on w 1920 w bitwie pod Malinem od kuli bolszewickiej. Był adiutantem Piłsudskiego, ale na okres tych walk prosił o przydział liniowy. "Całą ofen- sywę na Ukrainę układałem z pomocą dwóch tylko ludzi - Wieniawy i Stachiewicza, później przyłączył się do nich Stanisław Radziwiłł", * tak pisał Piłsudski, wspominając o swojej pracy przygotowawczej do tych działań. Już dawniej postanowił dekorować grób osobiście. Ciągle musiał odkładać swój wyjazd do Nieświeża, tak że mógł on dojść do skutku dopiero po kilku latach. W czasie obiadu wydanego przez Albrechta Radziwiłła, po jego przemówieniu zabrał głos Piłsudski: "Niewątpliwie duch Stanisława Radzi- wiłła jest z nami, gdy tu bawi jego Wódz Naczelny. Ani mnie to przeraża, ani dziwi. Dziś chcę go wspomnieć nie jako umarłego, leez jako żywego. Rycerska prawda tego domu uosabia się w nim".** W Nieświeżu był jakiś korespondent z Robotnika. O pobycie Piłsudskiego napisał w formie zgryźliwej i tylko tyle, że bawił cały dzień u Radziwiłłów. Nie napisał nic, że po obiedzie mąż poszedł do magistratu na zebranie obywateli miasta Nieświeża, zorganizowane przez burmistrza. Opowiadał mi, że dwie godziny rozmawiał z inspektorką szkół powszechnych, posłanką, rozpytując o stan szkolnictwa powszechnego na kresach. Piłsudski cenił pracę nauczycieli szkół powszechnych i chciał się tej pracy bliżej przyjrzeć. Uważał, że nauczyciel szkół powszechnych kształtuje duszę małego człowieka, urabia jego charakter. Ma też wpływ na swoje otoczenie i w niemałej mierze zależnie od nich kształtuje się dusza narodu. Wyrazem stosunku Piłsudskiego do nauczycieli szkół powszechnych i oce- ny ich roli było przemówienie wygłoszone przez niego w trzecim dniu obrad * Op. cit., t. VIII, s. 216. ** Op. cit., t. IX, s. 47-48. 244 Związku Polskiego Nauczycielstwa Szkół Powszechnych w 1923 r. w Warsza- wie. Piłsudski został powitany przez zjazd nadzwyczaj serdecznie. Odpowiedź jego na to powitanie brzmiała: "Stanęliście do pracy odrodzenia w odrodzo- nej ojczyźnie, aby odrodzić dusze, które w niewoli splugawiły się i znikcze- mniały. Odrodzić dusze ludzkie, zmienić człowieka, zrobić go lepszym, wyż- szym, potężniejszym i silniejszym - oto wasze zadanie. Obok pracy wojsko- wej, która byt nasz utrwaliła krwią wylaną, jesteście tymi, którzy w odrodze- niu Polski i człowieka macie największe prawo do zasługi. Życie wasze płynie w tej samej uciążliwej pracy, w jakiej płynęło życie żołnierskie. Życzyć wam jedynie mogę, dziękując za to przyjęcie, abyście w tej pracy mieli powodzenie i odczuwali płynące z niej szczęście: aby te dzieci, co przez wasze nauczycielskie ręce przechodzą, was tak serdecznie wspominały, jak chcecie łaskawie o mnie i o mojej pracy wspominać".* Nauczycielstwo szkół powszechnych spełniło pokładane w nich nadzieje. Im w dużej mierze zawdzięczać możemy tak patriotyczną postawę chłopów w czasie ostatniej wojny i okupacji. Piłsudski nosił się z zamiarem przedyskutowania z ministrem oświaty niektórych spraw reformy szkolnictwa powszechnego i podsunąć mu pewne myśli. Szczegółów mi nie mówił. Wiem, że reformę szkolnictwa dokonaną przez min. Janusza Jędrzejewicza pochwalał. Mąż marzył o tym, aby móc objechać różne tereny i porozmawiać z poszczególnymi obywatelami, działaczami społecznymi, nauczycielami szkół powszechnych. Niestety, zajęcia i zdrowie nie pozwoliły mu na wykonanie tego zamiaru i przedyskutowanie różnych zagadnień z właściwymi ludźmi. Ongiś, jeszcze w okresie prac konspiracyjnych, będąc na zebraniu młodzieży w Szwajcarii mówił o tym, jak dużą rolę mogliby odegrać księża w dziele odrodzenia Ojczyzny i w kształtowaniu uczuć patriotycznych obywateli. Je- den ze słuchaczy tak przejął się tymi myślami Piłsudskiego, że zmienił zawód, porzucił studia i wstąpił do seminarium duchownego. Z zakresu prac wojskowych męża zetknęłam się ze sprawą wyszkolenia Hughes-istek. Piłsudski narzekał bardzo na funkcjonowanie łączności w cza- sie wojny 1920 roku. Postanowił też poświęcić zagadnieniu łączności szcze- gólną uwagę. Zdaje mi się, że w jesieni 1926 r. zdecydował organizację szkoły Hughes-stek. Wychodził z założenia, że kobiety są pewniejsze w dotrzymywaniu tajemnic służbowych. A do tego przywiązywał największą wagę. Doradzałam mu, żeby stanowisko komendantki powierzył p. Wandzie Goertzównie. P. Goertzówna przeszła przez służbę liniową w Legionach i w czasie wojny polsko-bolszewickiej. Mąż rozmawiat z nią wtedy proponując objęeie kierownictwa tego kursu. Miał się on odbywać w Zegrzu. P. Goer- tzówna wolała jednak pozostać w biurze płk. Prystora, w którym w tym czasie pracowała. Na komendantkę powołał mąż Elżbietę Daniłowską, swoją córkę chrzestną, do której miał zaufanie. Przeszła ona przed tym kilkumie- * Op. cit., t. VI, s. 142. 245 sięczne przeszkolenie i dobrze zdała egzamin. Kurs zorganizowano szybko. Znalazło się sporo kandydatek z poważnymi referencjami. Wiele z nich zaopiniowały organizacje kobiece. Szkoła ta trwała kilka lat i przeszkalała corocznie dużą ilość kobiet. Piłsudski do końca życia był przeciwnikiem obowiązkowej służby kobiet jak również ich pracy liniowej. Kobiety, według niego, mogą być tylko ochotniczkami i powinny być powoływane jedynie do pełnienia służby po- mocniczej na tyłach oraz do służby wywiadowczej. Państwo miało też za mało pieniędzy i gmachów, aby szkolić kobiety. Nie mogło nawet wykorzy- stać wszystkich zdolnych do służby poborowych z każdego rocznika. Starania kobiet o ustawowy obowiązek służby wojskowej nie znajdowały także od- dźwięku ani w społeczeństwie, ani w sejmie. Piłsudski, jako Naczelny Wódz nie przyznawał, jak mi mówił, w latach wojny polsko-rosyjskiej stopni woj- skowych kobietom. Dział pracy wojennej kobiet należał wtedy do ministra spraw wojskowych. Po wojnie trzy kobiety ukończyły podchorążówkę i uzy- skały stopień oficerski podporucznika: pp. Montbowerowa, Maria Wittekó- ; wna i Podborska. Kobiety-oficerowie Ochotniczej Legii Kobiet (OLK) nie otrzymywały praw oficerskich w czasie pokojowym, ponieważ ustawa o po- wszechnej służbie wojskowej nie przewidywała udziału kobiet. # 1923 r. byłe członkinie OLK zaczęły organizować obozy przeszkolenia wojskowego kobiet. Praca ich rozwinęła się dopiero wówczas, gdy utworzony został Państwowy Urząd Przysposobienia Wojskowego i W chowania Fiz cz- nego. Mąż miał zrozumienie dla znaczenia pracy społecznej w życiu polskim i doceniał ją także w zakresie wchodzącym w życie wojska. Nieraz bywał na różnych zebraniach organizacji społecznych. Przytaczam dosłownie jego prze- mówienie na inauguracyjnym zebraniu tworzącego się wówczas stowarzysze- nia Rodzin Wojskowych: "Szanowne Panie! Spotkał mnie zaszczyt, że zostałem zaproszony przez komitet, organizujący dzisiejsze zebranie, na to, bym je zagaił. Szanowne Panie! Zostałem zaproszony dlatego, że byłem ongiś Naczel- nym Wodzem Polski w czasie wojny, żem był tym, który szafował krwią waszych najbliższych, waszych mężów; tych których żegnałyście nieraz z trwogą i bojaźnią o ich los. I nieraz gdy przemyśliwałem o swej i waszej przeszłości, gdy myślałem o tym urzędzie szafarstwa krwi, miałem swoje czarne dni, miałem swoje czarne godziny, które sądzą samego siebie, które szukają gdzieś innego sądu, niż swego własnego. Szafarstwo krwi bowiem nie należy do przyjemnych, przeciwnie należy do tych czarnych godzin. Są jednak chwile radości i tryumfu. Lecz gdy myślę, że biuletyny zwycię- stwa są czytane przez wiele istot nie z radosnym biciem serca, lecz z sercem ściśnionym trwogą, sercem bij ącym niepokoj em ; że w czarnych literkach szukają numerów dywizji i pułków tam, gdzie głowa dobra i kochana słyszy świst kul, które nie szukają, lecz znajdują gdzieś swoje ofiary, gdy w czarnych godzinach przebiegam myślą sumienie, mówiące o szafarstwie krwi, gdy w 246 czarnych godzinach kiedyś przez najwyższy sąd szafarstwo to inaczej i innym rozumem sądzone być może, niż naszym ludzkim, i że są blizny niezagojone, takie, które goi tylko grób, i blizny nigdy niezapomniane, w tych czarnych godzinach nieraz myślę o was panie, o kobietach, o tyc#, które pozostały w domu, o tych, które sztandaru łopoczącego nie słyszały, ale mają tylko trwogę i niepokój i niepewność o innych, o tych, którzy wyszli. Dzięki więc wam za to panie, żeście mnie zaprosiły, że w godzinach czarnych ulgę mi sprawiacie, że nawiązałem węzły z wami, najcięższymi ofiarami wojny. Szanowne Panie! Rodziny są to gniazda, są to gniazda, gdzie jest ich dwoje, a poza nimi istoty inne, istoty rosnące, o niewinnych główkach i niewinnych oczach i wiem, jak ciężkie są chwile, gdy to wszystko zostanie zrujnowane. Gołąb gdzieś w bój uleciał, zostaje ta jedna gołąbka, która czuwać musi nad resztą rujnującej się rodziny. Rodziną zwać chcecie swoje stowarzyszenie. A rodzina wtedy, gdy pio- runy w nią biją, najbardziej jest narażona, bo pioruny biją także w was, w was, które związane jesteście węzłami nierozerwalnymi tam z tymi, co na bój się narażają i ciężary bojowe znosić muszą. Rodzina cała wtedy się kruszy i rozpada. Nie ma ich dwojga, została tylko gołębica, trwożliwie nad gniazdem latająca, bo i w gniazdo pioruny biją, w gniazda ludzkie, w rodziny, związane tyluletnią pracą, codzienną myślą o drobiazgach życia i jest wszy- stko jedno, czy znicz domowy oświetlał kłótnie małżeńskie, czy też zgodę i śmiech, i radości rodzinne, bo znicz domowy tleć przestaje. Wiem, że dzieliłem losy z wielu ojcami, którzy widzieli dziecko, nie znające ojca, a które tylko paluszkiem nie żywą istotę ojca wskazuje, ale fotografię, oznaczając ją słowem "tata". Rodziny w niwecz się obracają, rodziny się rozprzęgają pozostając w ruinach i szczątkach. I wtedy przypo- minam sobie moje czarne godziny dowodzenia, godziny, gdym nieraz sobie o paniach myślał, gdym widział niepokój ojców, idących na wojnę, niepokój matek, niepokój mężów, którzy w gwiździe kul słyszeli płacz żony pozosta- wionej i jęk dzieci. Kryzys ciężki, który panuje nad bliźnimi podczas wojny, panuje najciężej nad rodzinami wojskowymi, którym znicz domowy gaśnie, rodzina się psuje. Gdy Panie zebrałyście się tutaj, by radzić o rodzinie, by o rodzinie myśleć, by dla rodziny, dotkniętej kryzysem, szukać ratunku, myślę nieraz, że przyszły szafarz krwi polskiej będzie szczęśliwszym, niż ja, gdym nieraz przemóc nie mógł, gdym nieraz złamać nie mógł naszych urządzeń, tak łatwych dla wszelkich zniewag, a tak trudnych dla pracy nad utrzymaniem rodziny. Panie wtedy swym zrzeszeniem, swą pracą dopomogą przyszłemu szafarzowi do zwycięstwa, dopomogą mu nieść jego historyczną ciężką odpo- wiedzialność. Szanowne Panie! Gdy mówię do was, staram się nawiązać jakiś węzeł pomiędzy mną mówiącym, a pomiędzy wami, węzeł który mi w czarnych godzinach ulgę sprawia. Niech mi wolno będzie wymienić drugi węzeł, który do tragicznych nie należy. Byłem tym w państwie polskim; który z piórem 247 w ręku z uśmiechem na ustach podpisał wasze prawa, prawa kobiet, równa- jące je w swoich prawach z mężczyznami. Węzeł więc inny, który wiąże mnie z wami. Szanowne Panie! Mam tylko jedno zadanie: mam mówić nie o waszych obywatelskich zadaniach, nie o tym, co was zająć powinno, mam mówić tylko ogólnie o tym, jak dobrze jest, żeście się zebrały radzić o sobie samych, o swoich własnych rodzinach. Mówicie o rodzinach. Rodzina psuć się może i w czasie pokoju, nie tylko więc wtedy, gdy kryzys jest ciężki, spadająey na cały kraj jak pożar, co swe panowanie roztoczy. W czasie pokoju życie wojskowych nie jest tak łatwe dla rodziny, nie jest tak proste do zniesienia, nie jest tak proste do przeżycia. I dlatego współpraca pod tym względem kobiet, niosących ulgę swym mężom, wspierających ich dla przebycia nieraz ciężkich chwil w życiu oficerskim, jest bardzo pożądana. Trzeba pod tym względem dużego męstwa i dużo dobrej woli. Niech mi wolno będzie na zakończenie prosić o jedno. Ja jestem człowie- kiem rodziny i wiem, co znaczą prawa mężczyzny i prawa kobiety. Niech prawodawstwo, głoszone przez wielkich prawodawców, tworzy nowe prawa - w Polsce prawa kobiety w rodzinie są znaczne - a oto moja prośba: niech panie, które są obdarzone tymi prawami, które wojskowym nie przysługują, zechcą nie znęcać się nad tym nieszczęsnym oficerem, by wykorzystywać swe prawa". * Piłsudski podkreślał nieraz, że nadał kobietom prawa polityczne nie dla- tego, że się o nie dopominały, lecz dlatego, że zdobyły sobie te prawa przez czynny udział w walkach o niepodległość. * Op. cit., t. VIII, s. 163-165 248 MOJA PRACA SPOŁECZNA Nie należałam do żadnej partii politycznej. Nie chciałam stwarzać sytuacji niejasnych. Nieraz moje wystąpienia byłyby komentowane jako poglądy męża. Takie postawienie sprawy, oczywiście, odebrałoby mi wszelką swobo- dę wypowiadania się i mogłoby narazić nas na niepotrzebne nieporozumienia. Zajęłam się więc pracą społeczną. Wkrótce po przeniesieniu się z Sulejówka do Warszawy zaproponowano mi wejście do Zarządu Towarzystwa Opieki nad bezdomnymi dziećmi - dziećmi ulicy. Stowarzyszenie działało pod nazwą " Nasz Dom" i prowadziło zakład dla sierot i opuszczonych dzieci. Przewodniczącym był senator Stanisław Siedlecki, a do Zarządu wchodzili między innymi Adam Skwarczyński, Maria Falska, kierowniczka bursy, p. Maria Podwysocka w charakterze płatnej sekretarki i p. Janusz Korczak. Pan Korczak, znany pedagog, był kierownikiem żydowskiego domu dla bezdomnych dzieci. Był dla nich przybranym ojcem, opiekunem i towarzy- szem. Niedziele poświęcał p. Korczak dzieciom "Naszego Domu". Bawił się z nimi, obserwował i nadawał ogólny kierunek wychowania. Pani Falska była stalą kierowniczką zakładu, całą duszą oddana dzieciom. Niestety, w późniejszych latach wynikły nieporozumienia i rozbieżności w poglądach na wychowanie pomiędzy p. Korczakiem i p. Falską. Niektóre metody nam wszystkim wydawały się nieco dziwne. P. Korczak np. wypyty- wal wprost dzieci o ich opinie o wychowawcach i na tej podstawie kierował krytyczne uwagi do nauczycieli. Personel tracił autorytet u dzieci i powstawał okropny chaos. Musieliśmy więc z żalem rozstać się z p. Korczakiem jako wychowawcą. Pozostał on jednak nadal członkiem Zarządu. Ja podjęłam się zająć finansami "Naszego Domu". Pieniądze na utrzyma- nie dzieci dawała społeczna opieka miejska. Były to jednak sumy nie wystar- czające na utrzymanie bursy dla dzieci w wieku szkolnym i przedszkola. Uzyskaliśmy od rządu pozwolenie na prowadzenie sklepiku z papierosami i spirytusem. Kierownik sklepiku był opłacany przez zarząd, a dochody wpły- wały do kasy "Naszego Domu". Członkowie zarządu pełnili swe prace, oczywiście, bezinteresownie. Dom, w którym mieszkały dzieci był za ciasny i urządzony bardzo prymitywnie. Postanowiliśmy po paru latach wybudować 249 własny, nowoczesny dom na Bielanach. Plac uzyskaliśmy od zarządu miejs- kiego. Rokrocznie organizowałam bal, który przynosił nam czysty dochód w wysokości około 12000 złotych. "Nasz Dom" stał się wkrótce oazą zamo- żności i kultury na Bielanach. Postanowiliśmy wówczas rozszerzyć naszą działalność i zaopiekować się także ubogimi dziećmi z sąsiednich ulic, które mając własne rodziny nie wymagały stałej opieki. Przeznaczyliśmy dla nich w "Naszym Domu" jeden z większych pokojów na świetlicę, gdzie mogły swobodnie odrabiać zadane lekcje i ponadto korzystały z boiska. W jakiś czas po rozpoczęciu pracy w "Naszym Domu" zaproponowano mi wstąpienie do niedawno powstałej Rodziny Wojskowej. Wzięłam tam na siebie obowiązek zorganizowania w Warszawie przedszkoli i szkół pow- szechnych dla rodzin wojskowych. Wojskowi zmuszani byli do stałej zmiany miejsc pobytu. Najwięcej cierpiały na tym dzieci, przenoszone ciągle do innych, a zawsze nadmiernie przepełnionych szkół miejskich. Udało nam się w różnych dzielnicach Warszawy i na prowincji zorganizować szkoły i przedszkola. W Warszawie miałyśmy cztery szkoły powszechne. Dzieci z dobrymi przeważnie wynikami zdawały do gimnazjów. Opłaty w Warszawie zależne były od wysokości uposażenia oficerów, dla podoficerów były najniższe. Każde nowo przybyłe dziecko starałam się umieścić w jednej z naszych szkół. Funkcje opiekunek tych szkółek pełniły honorowo żony oficerów i podo- ficerów. Honorowe również były funkcje inspektorek, którymi były: pp. Halina Sujkowska, Helena Szaleyowa, D. Wyszyńska, a doradczyniami na konferencjach szkolnych p. Maria Jędrzejewiczowa i p. Woyczyńska. Nauczy- cielki były opłacane z funduszów, wpłacanych przez rodziców. Co roku na wiosnę odbywała się uroczystość Pierwszej Komunii dla starszych klas. Do komunii przygotowywał ks. Mauersberger. Msza św. od- bywała się w kaplicy łazienkowskiej. Po Mszy dzieci udawały się z całym personelem nauczycielskim, ks. Mauersbergerem i matkami do Belwederu na śniadanie. Ogromny park Belwederski rozbrzmiewał szczebiotem dziecię- cym. Bardzo często mąż wychodził do dzieci i rozmawiał z nimi. Zachowałam zawsze świeże i miłe wspomnienie z tego dorocznego święta. W czasie, gdy moje dziewczynki były jeszcze małe, w wieku przedszkolnym oddałam jeden z sześciu pokojów naszego prywatnego mieszkania, w lewym skrzydle pałacu na przedszkole. Co dzień schodziła się dzieciarnia, aby pod przewodnictwem sympatycznej panny Kazi bawić się w ogrodzie. W końcu 1926 r. kierownik opieki społecznej m.st. Warszawy zwrócił się do p. Prezydentowej Michaliny Mościckiej i do mnie z prośbą byśmy opieką moralną otoczyły ludność bezdomną, przebywającą w barakach. Mie- szkali tam ludzie ze zniszczonych wojną osiedli miejskich, którzy gromadnie ściągnęli do stolicy, przypuszczając, że tu znajdą zarobki i dach nad głową. Byli tam również i tacy, którzy straciwszy wszystko wrócili do kraju z Rosji, ewakuowani w czasie I wojny światowej. 250 Pani Michalina Mościcka porozumiała się ze mną i pojechałyśmy razem z przedstawicielem opieki społecznej p. Dobraczyńskim obejrzeć te skupiska ludzkie, obraz najskrajniejszej nędzy. Towarzyszyły nam panie: dr Dłuska i p. Bartlowa, żona premiera. W drodze opowiadał nam p. Dobraczyński o kłopotach jakie mają w barakach. Mówił, że ludzie nękani biedą wygwiz- dują i wyrzucają urzędników magistrackich, a Czerwony Krzyż nie lepiej daje sobie radę. Siostry Miłosierdzia na Annopolu, które pracowały w żłobku dla niemowląt zostały poturbowane, a mleko dla żłobka, które przysłała p. EdWvardowa Raczyńska (pierwsza żona ambasadora) zostało wylane. We- szliśmy do pierwszego baraku - ogromnej nie ogrzewanej hali. Tylko nie- które rodziny miały piecyki żelazne. Jedna od drugiej rodziny oddzielone były tylko przepierzeniem z gazet lub ze zniszczonych koców. Panował tam brud, zaduch i hałas. Kobiety z dziećmi wyległy na ulicę. Otoczył nas tłum ludzi złorzeczących, wykrzykujących, że przyjechałyśmy, aby naigrywać się z ich nędzy. Grożono nam pięściami. Nie zwracając na to uwagi, przemówi- łyśmy do nich uspokajająco tłumacząc, że chcemy im pomóc. Wtedy kobiety zaczęły się skarżyć. Matki pokazywały dzieci pocięte przez pluskwy, narze- kały, że pijacy późno w noc nie dają im spać, opowiadały o swojej biedzie i trudnościach. Wraziła mi się w pamięć twarz inteligentnej staruszki, przy- wiezionej gdzieś z Rosji z małą kilkuletnią wnuczką. Nieszczęśliwa kobieta skarżyła się, że sił już nie ma, by żyć w takim środowisku. Powoli nastrój zmienił się zupełnie. Kierownik osiedla za naszą namową obiecał jak najprędzej przesegrego- wać mieszkańców, a przede wszystkim oddzielić pijaków w jednym końcu sali przy osobnym wyjściu. # Pani Mościcka oświadczyła gotowość zabrania kilkanaściorga dzieci do ; Spały. Cały domek przeznaczyła dla dzieci z baraków. Administracja Spały # umeblowała domek i po kilku dniach dzieci zostały tam przewiezione. Do wojny 1939 r. stale na zmianę wywożono do Spały dzieci bezrobotnych na ! - wypoczynek. Ja nie miałam żadnych funduszów osobistych. Mąż pobierał wówczas # 1200 zł miesięcznie, co przy wielu wydatkach reprezentacyjnych, które po- ! krywaliśmy zawsze z własnej kieszeni, nie pozwalało mi przyjść z pomocą pieniężną. Ale porozumiałam się ze znajomymi paniami i zaproponowałam zorganizowanie systematycznej opieki nad mieszkańcami baraków. Tak po- wstało stowarzyszenie pod nazwą "Osiedle". Na pierwsze zebranie zaprosiłam panie: Halinę Sujkowską, Jurkiewiczo- wą, Stanisławę Kwiatkowską, dr Dłuską, Szaleyową, M. J. Wielopolską, J. Korolewicz-Waydową, Koralewską i kilka innych oraz p. Meyera. # Ponadto zaproszeni zostali przedstawiciele zarządu miejskiego pp. Kora- lewski, Dobraczyński i p. Krakowski, jako przedstawiciel Ministerstwa Opie- ki Społecznej. ; Przedstawiłam projekt zorganizowania kuchni dla bezrobotnych, dożywia- # nia dzieci w czterech ośrodkach największej nędzy, kropli mleka dla niemo- 251 wląt, poradni dentystycznych, ogródków zabaw dla dzieci, świetlic dla mło- dzieży i bibliotek oraz kolonii letnich. Program został przyjęty. Panowie z opieki społecznej obiecali pomoc materialną. Niestety, pomoc ta nie była wystarczająca i trzeba było znaleźć inne drogi zdobycia pieniędzy. Członkinie założycielki zaagitowały znajomych i wkrótce mieliśmy około 200 nowych członków. Po upływie kilku tygodni pojechałam z p. dr Dłuską do pierwszego baraku, który zwiedzałyśmy. Atmosfera była inna. Witano nas życzliwie, staruszka wzruszona dziękowała za opiekę nad jej wnuczką. Prace podzieli- łyśmy na sekcje. Każda sekcja zajmowała się innym działem. Kilka sekcji miało za zadanie zdobywanie nowych funduszów. Najwięcej pieniędzy do- starczała nam sekcja p. Rouppertowej, która zorganizwała zbiórkę starych papierów, następnie sprzedawanych do odpowiednich fabryk. Sekcja tak zwanych dochodów "Niestałych" była w rękach pp. Korole- wicz-Waydowej, Naglerowej i M. J. Wielopolskiej - zajmowały się one urządzaniem balów, koncertów itp., z których dochód przeznaczony był na cele "Osiedla". P. Meyer uzyskał pozwolenie na sprzedaż papierosów i zor- ganizował sklep. Organizacja nasza rozrastała się szybko i w miarę przybywania nowych członków i funduszów powstawały nowe sekcje. P. Koralewska z córką zajmowała się zbiórką używanej odzieży, p. Jurkiewiczowa prowadziła biblio- teki i świetlice dla młodzieży, żłobki były pod opieką p. Szymańskiej, kolonie letnie p. Sujkowskiej i Szaleyowej. Krople Mleka zorganizowała dr Brodzka. Kuchnią na Żoliborzu zajmowała się p. I. Okoniewska, innymi, p. S. Kir- stowa. Dożywiałyśmy 9000 dzieci. Bezrobotnych dorosłych dożywiał inny Obywatelski Komitet z p. Evertem na czele. Wszystkie panie na funkcjach kierowniczych spełniały swe obowiązki honorowo. Skarbniczkami były: p. Stanisława Kwiatkowska, jej zastępczynią p. Strzelecka, długoletnią sekretarką zaś p. Irena Karczowa. Obroty pienię- żne były bardzo wysokie przy tak szeroko zakrojonej akcji, a starałyśmy się każdy grosz wydać jak najbardziej celowo. Chciałam jeszcze wspomnieć o sekcji, która kosztowała nas dużo wysiłku i pracy, a dała nadzwyczaj pomyślne rezultaty. Na peryferiach miasta magi- strat posiadał dużo placów przeznaczonych pod nowe dzielnice stale rozra- stającej się Warszawy. Chwilowo były to nieużytki porosłe chwastami, niko- mu niepotrzebne. Uzyskałam pozwolenie od magistratu założenia tam dzia- łek rolnych, dla bezrobotnych. Projekt mój znalazł aprobatę członków. Zor- ganizowaliśmy nową sekcję. Nieużytki zostały zaorane i podzielone na dział- ki, które zostały oddane do uprawy - najbardziej potrzebującym. Zakupiliś- my potrzebne narzędzia, nasiona jarzyn i kwiatów i ludzie zabrali się ochoczo do pracy. Wynik był doskonały. Dzięki działkom rolnym bezrobotni, oprócz obiadów z kuchni społecznych, mieli pełno jarzyn na kolacje. Takie działki powstały na Annopolu, Żoliborzu, Powązkach, Mokotowie i przy parku Paderewskiego. Szczególnie dużo pracy sekcji działek poświęciły 252 panie: Zofia Carowa, Janta Połczyńska i Helena Bobkowska, córka prezy- denta Mościckiego, która zawsze pomagała matce w jej pracach społecznych. P. Bobkowska podjęła się zorganizowania i prowadzenia działek rolnych na najdalszym krańcu Warszawy, bo na Annopolu. Dojeżdżała tam w lecie parę razy w tygodniu, wkładając wiele entuzjazmu w swą pracę. Wzruszające były odruchy współczucia dla nędzy u tych, co sa#ni jeszcze borykali się z ciężarem biedy i bezrobocia. Przykładów takich można by przytoczyć wiele, ograniczę się tylko do dwóch. Pewnego jesiennego dnia zajechał przed nasze biuro wóz, naładowany po brzegi kartoflami, pomidorami i kapustą. Młody człowiek, bezrobotny działkowicz dorobił się wózka ze sprzedaży j arzyn, wyhodowanych w swoim ogródku. Teraz tym własnym wózkiem przywiózł dar od siebie i sąsiednich działkowiczów dla tych jeszcze biedniejszych, którzy z dobrodziejstwa dzia- łek korzystać nie mogli. Innym razem bojowiec Kruk przyniósł mi na cele opieki społecznej 15000 zł zebranych ze składek robotników. Byłam głęboko wzruszona tą ofiarą. Pieniądze przekazałam "Osiedlu", a zużyte zostały na budowę domu wypo- czynkowego w Otwocku, dla dzieci zagrożonych gruźlicą. Projekt domu oraz wszystkie plany wykonał bezinteresownie architekt Witkiewicz. On to również razem z dr Dłuską doglądał budowy. Rokrocznie dzieci z baraków jeździły tam na wakacje. Na parę lat przed wojną dom został rozszerzony i dodano centralne ogrzewanie. Odtąd słabowite dzieci mogły cały rok korzystać ze wspaniałego powietrza w Otwocku. Im szersze nasza praca zakreślała kręgi, tym więcej spostrzegałyśmy po- trzeb koniecznych do zaspokojenia. Okazało się, że w śródmieściu gnieździ się również dużo nędzy, która wymaga jak najszybszej pomocy. Postanowi- łam wówczas założyć nową organizację, pokrewną "Osiedlu". Wychodziłam z założenia, że szereg osób chętniej zaofiaruje swą współpracę w zupełnie nowym stowarzyszeniu, gdzie nie będą musiały liczyć się z dawno ułożonym porządkiem. Uważałam też, że łatwiej będzie uzyskać potrzebne fundusze dwom organizacjom, niż jednej. Do nowego zarządu zaprosiłam pp.: Zofię Carową, H. Sujkowską, Kwa- śniewską, Gruberową, Grabińską (sędzię dla nieletnich) i pp. Aleksandra Dąbrowskiego, M. Chlewińskiego oraz jeszcze parę nowych osób, których nazwisk nie pamiętam. Towarzystwo działało pod nazwą "Opieka". Wkrótce udało nam się za- łożyć kilkanaście świetlic z bibliotekami dla młodzieży, które stały się moim resortem oraz przedszkole na Starym Mieście. Istniało tam już przedszkole prowadzone przez siostry zakonne, ale wobec wielkiej ilości dzieci w wieku poniżej 7 lat nie mogło sprostać zadaniu. Później powstało na Starym Mieście jeszcze jedno przedszkole założone przez prezydentową Marię Mościcką. Wszystkie były stale przepełnione. Satysfakcją napełniał nas fakt, że matki bardzo pochlebnie wyrażały się o naszym przedszkolu podkreślając, że " Opieka" nie tylko dba o zdrowie fizyczne dzieci, lecz i o rozwój ich cha- 253 rakteru i umysłu. Powstała również poradnia dla matek i dzieci oraz poradnia prawna dla bezrobotnych. Korzystając z udanego eksperymentu w "Osiedlu" z działkami rolnymi uzyskaliśmy i dla "Opieki" od samorządu miejskiego pozwolenie na uprawianie ugorów podmiejskich. "Opieka" nie miała jednak tak rozległej działalności jak "Osiedle". Po śmierci p. Michaliny Mościckiej zwrócił się do mnie prezes Banku Polskiego, p. Wróblewski z prośbą o pomoc w zrealizowaniu zamiaru uczcze- nia pamięci żony prezydenta przez wybudowanie na wsi domu wypoczynko- wego dla najbiedniejszych dzieci Warszawy. Bank wyasygnował pieniądze na cele społeczne i szukał organizacji, która podjęłaby się realizacji projektu. Po namyśle "Opieka", a głównie p. Halina Sujkowska zgodziła się zająć budową domu. Pewien zamożny obywatel ziemski z Sandomierszczyzny obiecał ofiarować towarzystwu " Opieka" plac w swoim majątku, na którym miał powstać dom i ogród dla dzieci. W parę lat później dom im. Michaliny Mościckiej został wy- kończony i dzieci rokrocznie jeździły tam na wakacje. Niestety, zamożny obywatel nie dotrzymał swego zobowiązania i stale zwlekał z załatwie- niem formalności. W chwili wybuchu wojny grunt pod domem nie był jeszcze własnością towarzystwa. Wracając myślą do lat naszej pełnej zapału pracy w "Osiedlu" i "Opiece" dźwięczy mi w uszach rozmowa z p. Jędrzejem Moraczewskim. Był on na mnie oburzony: "Jak to - pani, socjalistka zajmuje się filantropią? - mówił. - Nie powinna pani tego robić. Opieka nad bezrobotnymi należy do minister- stwa i samorządów". Tak, w teoru zgadzam się z nim, ale nie jestem zwo- lenniczką ślepego trzymania się teorii, gdy rzeczywistość wymaga przystoso- wania się. W krajach bogatych, gdzie ministerstwa i samorządy rozporządzają olbrzymimi sumami, taka zasada jest słuszna. W Polsce jednak, nowo po- wstającym państwie, w którym potrzeby przerastały znacznie możliwości fi- nansowe, teorie - według mnie - musiały ulec zmodyfikowaniu. Dzięki bezpłatnej pracy wielu osób, można było znacznie rozszerzyć zakres pomocy w postaci dożywiania, kolonii letnich itp. Gdyby trzeba było opłacić wszyst- kich kierowników, sekretarki, skarbników, wydatki administracyjne pochło- nęłyby większą część skromnych sum, przeznaczonych przez samorządy i państwo na cele społeczne. Wielu ludzi zamyka swoje idee, jak mawiał mój mąż w ciasne formuły i sztywne ramy, którymi krępuje siebie i innych. Nie miałam do p. Jędrzeja żalu za jego uwagi i różnica poglądów, nie popsula naszej starej znajomości. Zwalczałam zawsze tak zwane protektoraty i honorowe członkostwa. Nie dawały one bowiem żadnego prawa osobom tym zaszczytem wyróżnionym do ingerencji w wewnętrzne sprawy organizacji. Natomiast w opinu publicz- nej, często nie rozumiejącej tych różnic, osoby znane, których nazwiska figurowały na listach komitetów honorowych i jako udzielających protekto- ratu uchodziły za odpowiedzialne za błędy popełniane nieraz przez dane organizacje. A nie wszystkie organizacje i imprezy prowadzone były bez 254 zarzutu. Czasem po prostu podejmowano uchwały zupełnie sprzeczne z po- glądami członka honorowego, który nie mógł mieć na to wpływu. W ostatnich latach przed wojną przejawiała się tendencja do likwidowania małych organizacji pomocy filantropijnej i tworzenia większych ośrodków. Powoływano się nawet, iż jest to życzenie mego męża, co nie było zgodne z prawdą. Było to zjawiskiem dość nagminnym, że ludzie chcąc swoim sło- wom dodać wagi powoływali się zupełnie bezpodstawnie na Marszałka. Byłam stanowczo przeciwna komasacji małych organizacji. Organizacje społeczne opierały się na ludziach dobrej woli, przeważnie bez żadnych kwalifikacji. Wielu dopiero musiało uczyć się metod pracy w zespole. Skarb- niczki, komisje rewizyjne i sekretarki łatwiej dawały sobie radę, obracając małymi sumami pieniędzy i mając mniejsze ilości spraw do załatwienia. Zdrowa konkurencja małych stowarzyszeń zawsze wychodziła na korzyść wynikom pracy. Poza tym większa ilość osób miała możność szkolenia się na stanowiskach kierowniczych i odpowiedzialnych funkcjach. Trzeba pamiętać, że na terenie byłego zaboru rosyjskiego, inaczej niż w Galicji, ma#o było sposobności do wyrobienia się ludzi w tym zakresie. Duże organizacje prowadziły siłą rzeczy do powstawania zarządów, które tylko figurowały formalnie, a członkowie ich nic nie widzieli, co się dzieje w poszczególnych sekcjach. Wobec rzeczywistych trudności prowadzenia bardzo dużych organizacji, brano płatnych dyrektorów i kierowników i na nich opierała się działalność "społeczna". Funkcja członków zarządu ograniczała się do biernego wysłuchania sprawozdań dyrektora, a funkcje członków do udziału w dorocznym walnym zjeździe. Na #arę lat przed wojną kilkanaście organizacji społecznych przygotowało wspólny Kongres, na którym wygłoszono referaty o pracach tych ogranizacji w celu podzielenia się swoimi doświadczeniami. Kongres trwał dwa dni i zgromadził przedstawicielki prawie wszystkich warstw społecznych. Po Kon- gresie wydana została książka z moją przedmową, w której opublikowane były wszystkie referaty. W powojennej Polsce odżyła w pewnych kołach stara idea słowianofil- stwa. Szereg stowarzyszeń urządziło zjazdy słowiańskie, na których licznie reprezentowani byli Rosjanie. Kobiety również uległy tej manii. Jedna z nich zwróciła się do mnie z zapytaniem, co o tym myśli Piłsudski. Mąż przestrzegał przed bezkrytycznym entuzjazmem: "Jeżeli macie pewność, że praca międzysłowiańskich organizacji będzie się odbywała według polskich idei na zasadzie równości narodów - mówił - bierzcie w tych zjazdach udział. Lecz jeżeli ruch słowiański ma się odbywać pod egidą Rosji, należy trzymać się z daleka. Rosja nie uzna w polityce sztandarowego hasła Lelewela: "Za naszą i waszą wolność##. Mimo wyraźnych ostrzeżeń męża, panie wysłały delegatki na zjazd. Przyznały mi się potem, że wróciły z niczym, gdyż na zjeździe większość stanowiły Rosjanki i przeprowadziły swoje uchwały. Piłsudski, choć nigdy nie był rusofobem, często przestrzegał przed Rosją - każdą Rosją. Pamiętam, jak wiele razy powtarzał: "nie idźcie z Rosją, 255 nie naśladujcie Rosji, która jest bogata i może sobie pozwolić na kosztowne eksperymenty, a my nie; trzymajcie się z Zachodem!". Piłsudski uważał, że spośród partii rosyjskich tylko jedni socjaliści-rewolucjoniści wyznawali za- wsze zasadę samostanowienia narodów. Dlatego z nimi współpracował do czasu pierwszej wojny światowej nad obaleniem ustroju carskiego. Podejrze- nia jego, co do imperializmu bolszewików okazały się słuszne niemal natych- miast po rewolucji październikowej. Jak już wspominałam, urządzaliśmy w Belwederze przeważnie raz na miesiąc herbatki towarzyskie. Mąż lubił te przyjęcia. Miał okazję porozma- wiania z wielu osobami i zobaczenia starych znajomych, którzy odwiedzali nas wtedy dość licznie. Swobodny styl herbatki dawał sposobność do miłej pogawędki z dużą ilością ludzi i stwarzał bardziej domową atmosferę. Jakże inny był nastrój na oficjalnych obiadach, których nie lubiliśmy oboje z mężem i nigdy sami nie urządzaliśmy. Na przyjęcia nasze, których koszt pokrywaliśmy zawsze z własnych fun- duszów, zaproszeń pisemnych nie rozsyłaliśmy. Po prostu było wiadome, że w jesieni i zimie przyjmowaliśmy w każdą pierwszą środę miesiąca. Bywali u nas prócz osobistych znajomych, członkowie rządu, przedstawiciele kleru, organizacji społecznych, oficerowie oraz członkowie ambasad zagranicznych. Herbatki miały charakter prywatny i dlatego mieliśmy możność nie przyjmo- wania ambasady rosyjskiej, aż do paktu o nieagresji z Rosją w 1923 r. Dopiero po podpisaniu paktu mąż zgodził się na nawiązanie stosunków towarzyskich. Pp. Owsiejenko złożyli nam wizytę. Ambasador Owsiejenko był kiedyś socjaldemokratą i przed wojną prowadził w Dęblinie nielegalną robotę rewolucyjną w wojsku. Znał on trochę język polski i stosunki w Polsce. Odnosiłam wrażenie, że jego żona nie jest komunistką. Po ich wizycie w Belwederze musiałam ich rewizytować. Pojechałam sama do poselstwa rosyjskiego. Weszłam tam z pewnym uczuciem lęku. Przeprowadzono mnie przez kilka dużych, bardzo nieprzyjemnych pokojów, prawie nieumeblowanych, aż wreszcie wprowadzono do brzydkiego ponurego salonu. Zabawiłam u pp. Owsiejenko przeszło dwie godziny. Oboje przyjęli mnie bardzo serdecznie. P. Owsiejenko nie ukrywała, że jest bardzo rozcza- rowana do obecnego ustroju w Rosji, mąż jej przytakiwał i dawał do zro- zumienia, że czego innego spodziewał się od ustroju komunistycznego. Wkrótce potem ambasador Owsiejenko został odwołany do Moskwy. Doszły mnie wiadomości po jakimś czasie, że został aresztowany i zesłany w głąb Rosj i. Na jednej z naszych herbatek zwróciło moją uwagę, że wielu oficerów legionowych udekorowanych jest krzyżami, natomiast PPS-owcy nie mają żadnych odznaczeń za swoją nieraz długą i równie ofiarną pracę bojową. Przypomniało mi się, jak znajomi panowie obnosząc dumnie swoje ordery żartowali, że odznaczenia dla mężczyzny są jak biżuteria dla kobiety. Myślę, że dużo prawdy jest w tym żarcie. Poruszyłam kiedyś tę sprawę w rozmowie z płk. Adamem Kocem i zaproponowałam mu, aby podjął się razem ze 256 mną przeprowadzenia sprawy nadania odznaczeń PPS-owcom. Płk Koc zgo- dził się pomóc mi w zorganizowaniu komisji weryfikacyjnej. Na pierwsze zebranie zaprosiliśmy: gen. Kazimierza Sosnkowskiego, gen. Rydza-$migłe- go, Walerego Sławka, Aleksandra Prystora, Wacława Jędrzejewicza, Ale- ksandra Boernera i Leona Wasilewskiego. Do mojego projektu odznaczenia PPS-owców, głównie Bojowców, inni dodali równie pokrzywdzonych Peowia- ków. Nowe odznaczenie miało nosić nazwę Krzyża Niepodległości. Wacław Jędrzejewicz podjął się sekretarzowania. Rozpisaliśmy listy do znajomych pepesowców i peowiaków z prośbą o podanie swoich życiorysów i przebiegu pracy konspiracyjnej oraz nazwisk kolegów, zasłużonych w PPS i POW. Po przeprowadzeniu takich prac przygotowawczych zwróciliśmy się do Pana Prezydenta i w rezultacie ukazał się dekret o Krzyżu i Medalu Niepod- ległości, który wszedł w życie 5 XI 1930. Na przewodniczącego komisji weryfikacyjnej wybraliśmy Walerego Sławka, który na tym stanowisku pozo- stał aż do zakończenia naszych prac. W późniejszej fazie nadawania tego odznaczenia sprawa wpłynęła do Sejmu, który wprc.#wadził kilka uzupełnień. Związek Legionistów zwrócił się wtedy o objęcie ich również odznacze- niem Krzyża Niepodległości. Zgodzili się na to prawie wszyscy - nie było sprzeciwu. Związek Walki o Szkołę Polską rozpoczął również starania o odznaczenie. Wtedy zaczęły się gorące dyskusje. Wielu członków komisji uważało, że walka o szkołę polską, nie była związana z dużym ryzykiem i nie może być porównania z organizacjami bojowymi i walką o niepodległość. Ostatecznie jednak wniosek o włączenie Związku Walki o Szkołę Polską przeszedł niewielką większością głosów. Z początku pracowaliśmy zgodnie, ale później wystąpiły pewne tarcia i antagonizmy, ujawniły się wzajemne niechęci. Legioniści i Peowiacy uważali, że ich rola była ważniejsza i nie chcieli w pełni uznać pracy bojowej PPS. Pepeesowcy ze swej strony prote- stowali gorąco przeciw nadawaniu odznaki członkom endeckiego Związku Walki o Szkołę Polską. Na znak protestu pepeesowiec Leon Wasilewski wycofał się z komisji weryfikacyjnej. Członkowie dawnej Frakcji Rewolucyj- nej "Wojtek" Malinowski i p. Konstancja Jaworowska nie poparli go i nadal z nami współpracowali. Mimo tych nieporozumień wszyscy odznaczeni z dumą nosili swoje Krzyże i Medale Niepodległości, nie wyłączając p. Wasi- lewskiego. Trzeba było nawet przedłużyć okres nadawania odznaczenia, gdyż z kół PPS-u nadeszły listy, iż wielu zasłużonych robotników prosi jeszcze o rozpatrzenie podań. Po ostatecznym zakończeniu prac komisji weryfikacyjnej zostało nadane, o ile mnie pamięć nie myli, około 30000 odznaczeń. Dom i praca w organizacjach wypełniały moje życie w czasie zimowych miesięcy w Warszawie. Musiałam jednak niekiedy znaleźć czas na konieczne w pewnych okolicznościach tzw. reprezentacje. Oboje z mężem nie lubiliśmy oficjalnych przyjęć i rautów. Mąż jednak życzył sobie, abym bywała na urządzanych od czasu do czasu obiadach u prezydenta. Szczególnie zawsze podkreślał znaczenie Głowy Państwa. Dawniej chodziliśmy na przyjęcia ra- Aleksandra Pitsudska - "Wspomnienia" - 17 zem - później w ostatnich latach czuł się często zbyt zmęczony pracą, ale prosił, bym ja przynajmniej bywała regularnie na Zamku. Pana prezydenta Mościckiego poznałam zaraz po pierwszej wojnie światowej, był wówczas profesorem. W czasie swego pobytu w Warszawie złożył nam wizytę w sztabie, gdzie mieliśmy prywatne mieszkanie przy biurze męża. Po objęciu prezydentury prof. Mościcki odwiedził nas znowu tym razem w Sulejówku, a pani Michalina Mościcka wkrótce po przyjeździe do Warszawy, opóźnio- nym z powodu choroby, przyjechała również do Sulejówka. Był to początek serdecznych, towarzyskich stosunków, które nas zawsze łączyły z rodziną prezydenta. W tym okresie zarówno w Sulejówku, jak i w Belwederze, zaczęło się do mnie zwracać mnóstwo osób z prośbami o pomoc w najrozmaitszych zawiłych sprawach życiowych. Postanowiłam załatwiać choćby część tych próśb osobiście. Przez parę tygodni przyjmowałam tych nieszczęśliwych od szóstej godziny do ósmej, tj. do kolacji. Rozmowy nigdy się nie kończyły. Prośby były nie do załatwie- nia, bo przychodzono ze sprawami, na które nie mogłam nic poradzić. Jak np. mogłam pomóc żonie rejenta, która prosiła żeby Piłsudski kazał wypłacić jej posag, który mąż jej roztrwonił, a z nią się rozwiódł. Z wielkim tupetem przyjechała żona byłego pułkownika, a wówczas dyrektora banku z preten- sjami, że mąż jej został niesłusznie aresztowany za nadużycia. Pokazała mi długą listę przedmiotów z demobilu, które mąż jej sprzedał na własną ko- rzyść. Pani ta nie mogła zrozumieć, że była to własność państwowa. Wyszła ode mnie ogromnie rozgoryczona. Po paru tygodniach musiałam zlikwidować ten rodzaj pomocy ludziom. Ale nadal przychodziła ogromna ilość listów zarówno do mnie, jak i do męża z najrozmaitszymi prośbami i zażaleniami. Było ich tak dużo, że nie mogłam załatwić ich wszystkich osobiście. Zwykle więc cała korespondencja przechodziła albo przez ministerstwo, albo przez kancelarię p. Aleksandra Prystora, który był w tym czasie Szefem Biura Spraw Personalnych przy Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych. Biuro to mieściło się w Belwederze w prawym skrzydle obok mieszkania prywat- nego p. Prystora. W Ministerstwie Spraw Wojskowych, w gabinecie ministra, pracowała p. Iłłakowiczówna, której zadanie polegało na załatwianiu tej korespondencji z podaniami o pracę, zapomogi itp. Ona sama bez porozu- mienia z mężem musiała na nie odpowiadać, przy czym obowiązkiem jej było natychmiastowe odsyłanie za pokwitowaniem załączonych dokumentów. Z funduszu dyspozycyjnego ministra spraw wojskowych miała do dyspozycji 100 złotych miesięcznie na rozdawanie zapomóg. Jeżeli wśród korespondencji trafiały się listy prywatne do mnie, odsyłała je natychmiast do adiutantury. To samo działo się z listami prywatnymi do mego męża, które adiutanci oddawali mężowi do rąk własnych. Wspominam o tym specjalnie dlatego, że p. Kazimiera Iłłakowiczówna uważana była powszechnie za osobistą sekretarkę mego męża i z tego tytułu zapraszana była do wygłaszania odczytów i wypytywana przez ciekawych 258 o szczegóły z #ycia osobistego Marszałka. Mąż poznał p. Iłłakowiczównę i " jej siostrę p. Barbarę Czerwijowską przed pierwszą wojną światową w okre- # sie gdy p. Czerwijowska, wówczas jeszcze nie zamężna studentka, mieszkała i u pierwszej żony mego męża, Marii Piłsudskiej. # Po wojnie, gdy mąż był Naczelnikiem Państwa p. Iłłakowiczówna zwró- ciła się przez adiutanta z prośbą o pomoc w uzyskaniu posady. Niestety, w tym momencie mąż musiał odpowiedzieć odmownie, gdyż w tym czasie kończył swoje urzędowanie, ale obiecał, że będzie o niej pamiętał. Po 26 r. dowiedzieliśmy się, że p. Czerwijowska straciła męża i była w ciężkich warunkach materialnych. Odszukaliśmy obie panie, które odwiedziły nas w Sulejówku. W tym czasie powstał problem korespondencji, o którym ' wsůpomniałam i p. Iłłakowiczówna wkrótce zainstalowała się na nowej po- sadzie w gmachu Ministerstwa, gdzie był wolny etat sekretarki Minister- I stwa Spraw Wojskowych. Nie widywaliśmy się całymi miesiącami za wy- jątkiem zebrań towarzyskich, na których wraz z innymi urzędnikami i # znajomymi bywała w Belwederze. Po śmierci męża p. Iłłkowiczówna I zwróciła się do mnie z prośbą o zaświadczenie, że nigdy nie była pry- # watną sekretarką Marszałka. Przypuszczam, że zależało jej na zatrzyma- niu swojej posady w ministerstwie. P. Iłkowiczówna wydała na parę lat przed wojną żywo w Warszawie komentowane wspomnienia pt. Ścieżka obok drogi*, którymi spowodowała P. M. J. Wielopolśką do napisania dowcipnej książeczki Pliszka w jaskini , Iwa**. # Jeszcze jedną organizacją do której należałam była Unia Obrończyń Ojczyzny, która została zorganizowana jeszcze przed 1926 r. na wzór między- narodowego FIDAC (Federation International Des Anciens Combatants). Miała ona za zadanie utrzymanie łączności między dawnymi kombatantami # pierwszej wojny światowej. Powstały oddzielne koła, wiążące organizacje męskie i kobiece. Wszystkie polskie stowarzyszenia, których członkinie pracowały w służ- bach pomocniczych dla wojska od czasu Legionów postanowiły wstąpić do U00: Związki Strzeleckie, Drużyny Strzeleckie, Kurierki I Brygady, 2 Legia ' Kobieca, Liga Kobiet, Koło Polek, POW, POW-KN 3, SPIO, czyli tak zwane Śpioszki* i Wileńska Pómoc Żołnierzowi. Później dołączyły powojen- ne pokrewne organizacje: Przysposobienie Kobiet do Obrony Kraju, Rodzina Wojskowa, Strzelec. Koła zagraniczne żeńskiego FIDAC głównie zajmowały się opieką nad inwalidami wojennymi. W Polsce istniał dobrze funkcjonujący Związek Inwalidów i zapewniona była opieka państwowa tak, że niewielkie miałyśmy pole do działania w tej dziedzinie. * Kazimiera Iłłakowiczówna, Ścieżka obok drogi, Warszawa 1938. ** M. J. Wielopolska, Pliszka wjaskini Iwa, Warszawa 1939. *** "Śpioszki" od skrótu SPIO. Sekcja Propagandy i Opieki. Byt to oddział kobiecy przy Sztabie Głównym, zajmujący się opieką i oświatą w wojsku. 259 Ku mojemu żalowi, panie zrzeszone w U00 mało interesowały się opieką społeczną. Udało mi się jednak zachęcić je do zorganizowania szkoły pomo- cnic domowych dla bezrobotnych dziewcząt. Wiele dziewcząt nie mogło zna- leźć zajęcia wskutek braku przygotowania w jakimkolwiek kierunku. Szkołą zajęła się p. Arturowa Śliwińska. Zarząd miejski oddał nam do użytku stary domek na peryferiach Warszawy. W domku tym, po wyremontowaniu i odpowiednim przystosowaniu, odbywały się kursy gotowania. Rezultaty były bardzo zadowalające. Świadectwo szkoły, gwarantujące posiadanie elemen- tarnych wiadomości z gospodarstwa domowego ułatwiało dziewczętom otrzy- manie pracy lepiej płatnej. Jedną z głównych aktywności FIDAC były doroczne zjazdy, zawsze w coraz to innym kraju. Zjazdy miały na celu wzajemne zbliżenie się i zapo- znanie z kulturą i dorobkiem poszczególnych państw. U00 wysyłała zwykle na zjazdy dwie delegatki, sekretarkę i jedną z wybranych pań z zarządu. Najczęściej jeździła p. Wanda Pełczyńska i p. Jad- wiga Bartel de Waydental. Na zjazd do Stanów Zjednoczonych wyjechały trzy panie: p. W. Pełczyńska, p. Maria Żdziarska-Zaleska i p. Mazaraki. Trzy te delegatki harmonijnie reprezentowały naszą Unię, mimo iż należały do różnych odłamów politycznych. Na zjazd do Rumunii delegowana była p. Halina Nieniewska, która podobno oczarowała wszystkich wspaniałą francuszczyzną i rozległymi wia- domościami z dziedziny historii. P. Nieniewska była kiedyś słuchaczką Sor- bony, a w Polsce wykładała język francuski w szkołach średnich. Ja sama, mimo że byłam przewodniczącą U00 na zjazdy międzynarodo- we nie jeździłam. Oprócz względów czysto rodzinnych powstrzymywał mnie zawsze wrodzony lęk przemawiania do dużej ilości nieznanych osób. Zorganizowałyśmy kiedyś odczyt wygłoszony przez dwie Francuzki pod tytułem: "O kobiecie francuskiej". Prelegentkami były dwie generałowe: pani Malferre i pani Marcel Heraud. Odczyt odbył się bardzo uroczyście, przybył premier i paru ministrów oraz ambasador francuski w otoczeniu członków ambasady. W 1937 r. odbył się międzynarodowy zjazd FIDAC w Warszawie, na którym musiałam przewodniczyć. W prezydium zasiadały także: Augusta Lady E. Spencer Churchill i Belgijka ks. De Merode. Członkinie Zjazdu zaproszone były na herbatkę popołudniową przez p. ministrową Poniatow- ską. Ja również przyjęłam je u siebie. Ciekawy odczyt wygłosiła Czeszka, której nazwiska, niestety, nie pamiętam, na temat szkolnictwa w Czechach. O szkolnictwie w Polsce mówiła p. Halina Nieniewska. Ze zjazdem tym był związany pewien epizod polityczny. Delegatka z Czechosłowacji p. Elszlegerowa, przyjaciółka Benesza, zwróciła się do mnie z prośbą o wyjednanie audiencji u ministra Becka. Twierdziła, że przywiozła bardzo ważne, nieoficjalne polecenia wprost od Benesza i zapewniała mnie o wielkiej przyjaźni z jego strony dla Polski. Z początku odmówiłam, gdyż uważałam, że FIDAC był organizacją apolityczną. 260 P. Elszlegerowa jednak nie przestawała nalegaE, podkreślając ważność swojej nieoficjalnej misji. Wobec tego doczekałam końca zjazdu i gdy już wszyscy rozjechali się, skomunikowałam się z min. Beckiem, który p. Elszle- gerową przyjął. Dlaczego przyjaciółka Benesza nie mogła skorzystać z drogi oficjalnej i załatwić audiencję przez swego posła - nie wiem. Nie chciałam wtedy pytać ze względu na poufność sprawy. Epizod ten wspominam jako szczególnie interesujący, gdyż stośunki nasze z Czechami były chłodne w tym czasie i oficjalnie Czesi żadnych przyjaznych gestów w naszą stroną nie robili. Długoletnim przewodniczącym międzynarodowej organizacji FIDAC i Unii Obrońców Ojczyzny był gen. Roman Górecki. Praca w FIDAC pochła- niała prawie cały jego czas wolny od pracy służbowej. Piłsudski, który ogromnie go cenił jako bardzo zdolnego organizatora, uważał, że zdolności jego jako przewodniczącego będą bardziej przydatne na terenie polskim, niż w tej organizacji międzynarodowej, której poświęcać musi dużo czasu i energii z niewielką korzyścią dla Polski. Mąż polecił mi, bym zakomuniko- wała generałowi jego opinię. Wobec tego, że wymieniałam adiutantów, którzy pracowali w Sulejówku, muszę też wspomnieć o adiutantach, szczególnie tych, którzy pełnili służbę w Belwederze, gdyż najlepiej ich znałam. Adiutantów wyznaczał gen. Wieniawa Długoszowski. Trzeba przyznać, że Wieniawa wybierał na ogół bardzo trafnie. Byli to ludzie, abstrahując od ich wartości wojskowych, delikatni i dyskretni. Adiutantura mieściła się z konieczności tuż obok naszego mieszkania i siłą rzeczy oficerowie pełniący służbę, brali poniekąd udział w naszym życiu prywatnym. Nieraz mieli utrapienie z naszymi córkami, które stale wpadały do adiu- tantury pożyczyć ołówki i papier do rysowania. Mjr Remigiusz Grocholski robił im śliczne rysunki, a mjr Wenda zawsze miał coś zabawnego do opo- wiedzenia. Mąż żartował zawsze z dziewczynek i ułożył nawet wierszyk, który zaczynał się od słów: "Adiutanty są szarmanty, każdy mi ołówek da". Adiutanci w Belwederze mieli cięższą służbę niż ci, którzy pełnili dyżury w Inspektoracie. Ruch interesantów był większy i nawet, gdy mąż szedł do biur Inspektoratu, zajęcia mieli dostatecznie dużo, a po zabójstwie Koryzmy pełnili służbę także w nocy. Z dawnych lat pamiętam w Sulejówku S. Hart- mana, w Warszawie - mjra Bielskiego, kpt. Vacret, kpt. Pacholskiego, kpt. Parczyńskiego, a ostatnio przez długi okres adiutantowali mjr K. Busler i mjr Miładowski. W 1935 r. przybył jeszcze mjr Hrynkiewicz. ŻYCIE RODZINNE Dzieci wychowywałam sama bez bon. Mąż tylko je psuł i rozpuszczał. O naszym życiu rodzinnym opowiadałam przed laty pani Jehannie M. Wie- lopolskiej, która opisała to w swojej książce, mówiącej o mężu i jego sto- sunkach do dziewczynek*. Mąż żywo interesował się ich postępem w naukach i w sposób bardzo delikatny sprawdzał ich wiadomości, nabyte w szkole. Dziewczynki uczyły się w gimnazjum p. Szachtmajerowej. Bawiło go ogro- mnie pisemko wydawane przez uczennice tego gimnazjum. Pamiętam jak zaśmiewał się z dowcipów, umieszczonych w nim po lotni- czym zwycięstwie Bajana. "W kancelarii - pisała "Koniczynka## - projektowano dać nam niżej wyliczone tematy na lekcje. Z przyczyn dotychczas niewyjaśnionych, plany te nie zostały zrealizowane. W każdym razie nie stało się to z powodu braku zgody z naszej strony. A więc: Polski Bajan jako taki, a jeśli nie jako taki, to jaki? i dlaczego? Skarżyński w literaturze murzyńskiej. Historia Co by zrobił Napoleon, gdyby był Bajanem? Łacina Magna Charta samolotatis Bajanus fruwanus Erwudus et zwyciężanus. Matematyka Postępy i ciągi, a pociąg do Bajana i Pokrzywki względem - nieskończoności. Fizyka Bajan jako ciało najbardziej lotne". Jak już wspomniałam imieniny męża, moje i dzieci były zawsze w naszej rodzinie wielkim świętem. O ile to było możliwe, on sam najchętniej zaku- pywał prezenty dla nas. Po sprawunki wybierał się z audiutantem, a czasem z którąś z solenizantek, o ile prezent nie miał być niespodzianką. Stosował * M. J. Wielopolska, Marszalek w życiu codziennym, Warszawa, s. 77 262 ją często, bo fakt niespodzianki zwiększał zawsze radość. Towarzyszący mu adiutant zajmował się rachunkami, gdyż mąż nie lubił nosić pieniędzy. Jednego roku moje imieniny wypadały w czasie, kiedy był w Genewie, w sprawie Litwy. Mógł więc tylko wysłać depeszę z życzeniami. Wzruszona byłam później dowiedziawszy się, że mimo tylu spraw, które w tym czasie miał na głowie, w dniu tym zwierzył się jednemu dziennikarzowi, jak mu jest przykro, że wskutek spóźnienia powrotu nie będzie mógł złożyć życzeń "swojej pani" osobiście. Po jegn. powrocie otrzymałam śliczne prezenty, z których najmilej wspo- minam patefon i płyty Fleta. Była to moja ulubiona kołysanka. Grywałam czasem do snu dzieciom kołysanki na fortepianie. Mąż lubił ich słuchać, chociaż sam nie był muzykalny. 23 czerwca wypadają imieniny Wandzi. Któregoś roku mąż był w tym czasie na kuracji w Druskiennikach, a ja z dziewczynkami byłam w Sulejó- wku. Wandzia martwiła się zawczasu, że na imieninach nie będzie Tatusia. W wilię tego dnia przyjechała do nas serdeczna przyjaciółka naszej rodziny, Halina Sujkowska, nasza kochana "Ciocia Hala". Przywiozła list od męża z życzeniami dla Wandzi, przesłany na jej ręce z prośbą aby rano, w dniu imienin położyła ten list przy śniadaniu pod jej talerzyk. Dziewczynki jadły tego dnia śniadanie tylko z ciocią Halą, gdyż sama czułam się zmęczona i zostałam u siebie w pokoju. Wandzia wpadła do mnie podniecona, mówiąc, że dostała list-łamigówkę, pisaną dużymi literami drukowanymi, rozrzucony- mi w rozmaite esy-floresy. Wynikało z tego listu, że jeden pan jęczy i szlocha, nie mogąc przyjechać na jej imieniny. Oczywiście, domyśliła się od razu, że to Tatuś ten list przysłał. Po krótkiej chwili radości zaczęła się martwić, bo przecież ten list oznaczał, że Tatusia na imieninach nie będzie. Do pokoju przyszła również i Jagusia. Pokiwała główką i pocieszała starszą siostrę: "Nie martw się - mówiła - masz jeszcze cały dzień przed sobą, a po Tatusiu wszystkiego można się spodziewać". Po obiedzie nagle usłyszeliś- my znany stukot zajeżdżającego samochodu. Dziewczynki wybiegły do ogro- du. Rzeczywiście przed domem stał samochód, a w nim Tatuś. Radość nie miała granic dla nas i dla znajomych, którzy przyjechali na imieniny Wandzi i nie spodziewali się spotkać męża. W roku 1934 jesień była mokra i pochmurna. Na Wileńszczyźnie przyszły już przymrozki w październiku, ale nie zdążyły jeszcze zamrozić ostatnich kwiatków. Jagoda miała szczególny sentyment do Pikieliszek, gdzie corocznie spędzaliśmy wakacje z Tatusiem. Ażeby zrobić Jagodzie przyjemność, mąż poprosił bratanicę swoją, córkę Adama Piłsudskiego, która mieszkała w Wilnie o przywiezienie do Warszawy bukietu tych właśnie ostatnich kwiatków pikielskich. Nuncjusz papieski Marmaggi opowiadał mi, że gdy bywał na audiencjach u Marszałka i zauważył, że jest w niezbyt dobrym humorze wówczas skiero- wywał rozmowę na żonę i dzieci. Marszałek natychmiast się ożywiał i już kontynuował rozmowę w pogodnej atmosferze. Węzły rodzinne znaczyły dla 263 niego wiele. Kiedy pisałam te wspomnienia zapytałam córek: co mam napisać o ojcu ? Wanda powiedziała: "Musisz mamusiu napisać o tym, że był wesoły i j ę ę " ak cz sto śmiał si z nami. Jagoda, młodsza, dodała: "i to, że tatuś właśnie pobudzał nas do śmiechu". Tak, to prawda. Wesołość była nieodłączną cechą jego natury. Nawet w najcięższych sytuacjach potrafił zdobyć się na humor. Dom w Sulejówku rozbrzmiewał śmiechem ilekroć dzieci znalazły się razem z ojcem. Godzinami nieraz opowiadał im bajki i swoje przygody, kiedy były jeszcze małe i trud#o było wieczorem położyć dzieci do łóżka. Mąż miał życie tak bogate, że w każdej chwili mógł zacząć opowieść bądź to z zesłania na Syberii, bądź to ze swej podróży do Japonii, a gdy dzieci były nieco starsze, opowiadał im nie o grozie wojny, lecz o swej wielkiej przygodzie w Legionach, pokazując im wspaniałe typy swych towarzyszy broni, ich humor i beztroskę. Naślado- wał swych chłopców i starsze osoby, z którymi się kiedykolwiek zetknął czy to na wojnie, czy gdzie indziej, tak udatnie, że dzieci pokładały się ze śmiechu. Dzieci uwielbiały ojca. Mimo wielkiej różnicy wieku - był już po pięć- dziesiątce, kiedy one przyszły na świat - panowało między nimi zawsze doskonałe wzajemne zrozumienie; mąż umiał dostroić się do mentalności dziecka, każdego dziecka. Nawet najbardziej nieśmiałe zbliżało się do niego z ufnością. Ta miłość do dzieci stanowiła jedną z jego głównych cech. Przejawiała się w niej najlepiej jego miłość do człowieka i do narodu# budował Polskę nie tylko dla swego pokolenia, ale i dla tych, co przyjść miały po nim. A radosny śmiech dzieci był dla niego najcenniejszą zapłatą za trudy i mękę życia. Wczesnej jesieni 1924 r. firma gramofonowa w Warszawie zwróciła się do męża z prośbą o nagranie dwóch jego przemówień. Mąż zgodził się na to mówiąc, że drugie będzie lepsze; będzie mógł w nim poprawić błędy pierwszego. Oczywiście firma spodziewała się przemówienia na temat pań- stwowy lub historyczny. Ale mąż mówił o dzieciach. Lubię bardzo tę płytę, bo tak dużo mówi o cechach charakterystycznych męża; podaję ją w całości: "Stoję przed jakąś dziwną trąbą i myślę, że głos mój ma się oddzielić ode mnie i pójść w świat beze mnie, jego właściciela. Zabawne pomysły mają ludzie! Doprawdy, trudno się nie śmiać z tej dziwnej sytuacji, w której nagle głos pana Piłsudskiego się znajdzie. Wyobrażam sobie tę zabawną chwilę, gdy jakiś ananas korbą nakręci, śrubkę naciśnie - i jakaś trąba zamiast mnie gadać zacznie. Ciekawe! Chciałbym widzieć wtedy zebrane dzieci, do których trąba ludzkim głosem gada. A gdy pomyślę, że wśród tych dzieci nagle znaleźć się mogą moje własne, które na pewno pomyślą, że tatuś z nimi gdzieś za trąbą w chowanego się bawi, pusty śmiech mnie bierze, że ten biedny mój głos, ode mnie oddzielony, przestał nagle być moją własnością, i należy już nie wiem do kogo, nie wiem do czego: do trąby, czy do jakiegoś akcyjnego towarzystwa. Najzabawniejsza jest jednak 264 myśl, że kiedy mnie już nie będzie, głos pana Piłsudskiego sprzedawany będzie za trzy grosze gdzieś na jarmarkach, prawie na funty, jak pierniki, prawie na łuty, jak jakie cukierki. Powiadają, że to jest uwiecznienie. Gdy więc moja pusta myśl łączy tę trąbę z wiecznością, chciałbym zastrzec, by głos ten jeden piękną prawdę krzyczał: prawdę o śmiechu. Żywiołem szczęścia jest śmiech. A im bardziej jest pustym i szczerym, im bardziej nazywamy go dziecinnym, tym więcej jest w nim nieba na ziemi. Umiałem, jak dobry żołnierz, śmiać się wesoło, gdy życiu niebezpieczeń- stwo groziło. I gdy przed tą maszynką stoję, wciąż mnie jedna myśl prześla- duje, bym mógł uwiecznić nie głos, lecz śmiech. Śmiać się na zamówienie nie umiem, lecz powiem panom jedną uwagę o śmiechu. Witaliśmy Polskę odrodzoną nie dźwięcznym śmiechem odrodzenia, lecz jakimś kwasem śledzienników i jakąś zgryźliwością ludzi o chorych żołąd- kach. Więc głosem z trąby błagam: matki i ojcowie, gdy sami śmiać się nie możecie, w kąt rzućcie instrumenty pedagogiczne, gdy wesoły srebrny dzwo- nek roześmianych buziaków dziecinnych w waszych domach się rozlega. Niech się śmieją polskie dzieci śmiechem odrodzenia, gdy wy tego nie umie- cie! A gdy wam teraz do śmiechu już usta się układają, śmiejcie się dowoli, gdy ja z tej trąby was żegnam pustym, dziecinnym, żołnierskim śmiechem i słowem : do widzenia ! " *. Mąż, gdy zrzucał z siebie na chwilę odpoczynku ciężar obowiązków i odpowiedzialności zmieniał się nie do poznania. Młodniał, był wesoły, po- godny. Już w pierwszych latach, kiedy rosnąca odpowiedzialność, popular- ność i sława zaczęły go oplatać pisał w liście do mnie: "Nieraz złość mnie bierze, że jestem gorszym niewolnikiem swego wojskowego otoczenia, niż każdy mój podwładny. Bo oni zależą ode mnie, a ja od wszystkiego co mnie otacza. I z zazdrością myślę o tych czasach, gdy swobodny jak ptak bujałem po kolejach i nieskrępowany mogłem być, choć chwilami nie panem komendantem, a zwyczajnym Ziukiem psotnikiem...". Czasem jeździliśmy do ukochanego przez męża Wilna na kilka dni, aby być na wielkim dorocznym odpuście, który się odbywał 4 marca. Odpust ten znany był na całej Wileńszczyźnie pod nazwą "Kaziuki", bo związany był z dniem śmierci św. Kazimierza, patrona Litwy. Uroczyste nabożeństwo odbywało się w Katedrze, a po nabożeństwie ogromna fala ludzka spływała na Plac Łukiski, gdzie odbywał się ten wielki jarmark. Już w wigilię tego dnia i w sam dzień odpustu od samego świtu ciągnęły długimi szeregami, powoli, wozy naładowane różnym towarem. Snuły się traktami: lidzkim, oszmiańskim, niemenczyńskim i innymi, zgodnie z tradycją utrwaloną od bardzo wielu pokoleń. Mieszkańcy odległych wiosek i osiedli jechali na odpust i po zakupy nieraz na cały rok. Czego tam nie było? Beczki dębowe, * Op. cit, t. VIII, s. 48-49 265 balie, stolnice, łyżki, cudne samodziały, płótna, gliniane garnki, drewniane cacka dla dzieci, suszone grzyby, zioła, suszone żmijki, które zmielone na proszek miały jakoby leczyć chorych na gruźlicę. Ale przede wszystkim pełno tam było smorgońskich obwarzanków na sznurkach, pierników polu- krowanych w różne kolory i serc piernikowych różnej wielkości, lukrowanych na czerwono. Co roku, jeżeli w tym czasie nie byliśmy w Wilnie, rodzina wysyłała z jarmarku wianek obwarzanków i serca z piernika oraz palemki wielkanocne: Gdy mąż był w tym czasie w Wilnie sam chodził na jarmark, robił zakupy i rozdawał czerwone serduszka. Sam też pokazał córkom jarmark, kiedy już podrosły. Mąż skorzystał z przysługującego mu prawa do bezpłatnego wojskowego nadziału ziemi. Otrzymał wówczas resztówkę Świątniki niedaleko Wilna, ale chciał mieć miejsce odpoczynku dalekie od gwaru, szosy i kolei. Kiedy więc przeprowadzono w Świątnikach pod samym prawie domem szosę, nie chciał tam jeździć. P. Milicerowa, która była członkiem Komitetu Daru dla Mar- szałka, zaproponowała, by Komitet postarał się o zamianę tej działki na inną, mianowicie na Pohulankę w Druskiennikach. Mąż nie zgodził się na to, twierdząc, że dopóki musi brać kąpiele w Druskiennikach, będzie tam jeździł, ale odpoczywać woli na szczerej wsi, daleko od miasta i ruchu. Ja w tym mokrym klimacie gorączkowałam. Mąż chciał mieć kawałek ziemi nad jeziorkami Zielonymi. Zielone jeziora zostały dlatego tak nazwane, że w lecie rozwijają się na jego dnie wodorosty, które nadają wodzie zabarwienie fascynująco zielone. Okolica jest przepię- kna. Góry pokryte są sosnowym lasem z przebłyskami białych pni brzóz i jarzębiny. Min. Staniewicz znalazł resztówkę nad samym jeziorem. Oglądnę- łam ją zaraz. DOm był malutki, a droga przechodziła bardzo blisko ganku. Niestety resztówka ta, ze względów bezpieczeństwa nie nadawała się do zamieszkania. Musiałam odmówić. Wówczas p. Staniewicz wynalazł inny ośrodek z dużego klucza, rozparcelowanego, Pikieliszki. Mąż zgodził się i aby otrzymać jak najwięcej ziemi namówił mnie, bym skorzystała z przysłu- gującego mi prawa wojskowego nadziału ziemi; w ten sposób powiększyłam naszą własność. Dom był zrujnowany, w niektórych pokojach złożone było ziarno, dach przeciekał, więc kiedy przychodziły ulewy musiałam podstawiać miski i wiadra. W sadzie było mnóstwo drzew suchych. Zaraz po zamiesz- kaniu zajęłam się reperacją dachu i oczyszczeniem ogrodu z suchych drzew. W ciągu tygodnia dach został naprawiony, a suche drzewa wycięte. Ksiądz biskup Bandurski poświęcił nam dwór. Mąż uważał, że powinniśmy jak najintensywniej wykorzystywać nasz ur- 'lop i jak najdłużej przebywać na świeżym powietrzu. Zrobił nam niespodzia- nkę, każąc wybudować w ogrodzie w Pikieliszkach dwie altanki. Uważał że w pobliżu domu nigdy nie ma tak świeżego powietrza jak w środku ogrodu owocowego. Ogród ten, w którym pozasadzałam nowe drzewka, bo starych drzew zostało bardzo niewiele, był prześliczny. Otaczały go ze wszystkich 266 stron cieniste aleje, z jednej z samych gęsto sadzonych lip, które tworzyły cudowne gotyckie sklepienie, nastrajając do modlitwy; z drugiej ciągnęła się aleja z modrzewi; trzecia strona nad samym jeziorem, była pod ochroną Towarzystwa Opieki nad Przyrodą. Tworzyły ją stare lipy; kasztany, jawory, klony, dęby, jarzębiny i topole; gałęzie ich nurzały swe liście w jeziorze. Mąż kazał wybudować altankę na samym brzegu jeziora. Pewnego dnia postanowił, że trzeba poznaczyć nasze kaczki. Chciał wie- dzieć, gdzie powędrują w zimie i czy powrócą wiosną do rodzimych Pikieli- szek. Zdecydowaliśmy uszyć kaczusiom kryzki z czerwonego materiału, żeby z daleka można je było rozpoznać. Zrobiliśmy próbę. Pastuszek złapał dwa ptaki, z których jednemu włożyliśmy kryzkę i zamknęliśmy razem. Wydawało się, że próba udała się; kaczki siedziały spokojnie nie zwracając uwagi na nowy strój. Na drugi dzień mąż wypuścił je obie w kryzach na jezioro. I tu zaczęło się zmartwienie. Stado nie przyjęło ich z powrotem do swego grona. Biedne dwie kaczki pływały parę dni oddzielnie ciągle zdziobując sobie nawzajem czerwone kryzki. Dopiero kiedy nie pozostało śladu z ma- teriału, mogły powrócić do swoich. Mąż siadywał tam godzinami z zainteresowaniem obserwując dzikie ka- czki. Opowiadał nam potem o ich zwyczajach i igraszkach. Wykupił prawo polowania dokoła całego jeziora i w ten sposób stworzył rodzaj rezerwatu dla kaczek. W swoich młodych latach brał udział w polowaniach, ale później fascynowało go tylko obserwowanie przyrody i za zbrodnię poczytywana byłaby najmniejsza krzywda wyrządzona ptactwu na jego jeziorze. Drugą niespodzianką w Pikieliszkach była łódka tego kształtu, co łodzie na Syberii. Związek Sybiraków w Wilnie dał rysunek długiej wąskiej łódki, z wiosłem kajakowym. Mąż uczył dziewczynki wiosłowania. Woził nas po jeziorze, sam wiosłował, a ja sterowałam. Uczył je również pływania. W Pikieliszkach założył "Towarzystwo Rzeczy Przyjemnych a niekoniecznie Po- żytecznych". Do Towarzystwa tego należał on i dwie córeczki. Dorosłe siostrzenice otrzymały przyrzeczenie, że zostaną przyjęte w poczet członków, ale dopiero po rocznej próbie, która polegała na zasłużeniu się Towarzystwu. Mąż w Pikieliszkach naprawdę wypoczywał. Siedział od rana na werandzie, a po przeczytaniu gazet szedł nad jezioro do swojej altanki. Po obiedzie jeździł łódką, albo szedł na cypel nad jeziorem, gdzie funkcjonowało towa- rzystwo przez niego założone. Potem czytał i studiował, przeważnie historię wojen. Prof. dr Januszkiewicz, który go leczył, był niepomiernie zdziwiony, że znalazł go po tych wakacjach w tak dobrym zdrowiu. Tego lata przez kilka tygodni urlopu nie załatwiał żadnych spraw państwowych, nie przemęczał się, bo się nie irytował. Poprawa była rzeczywiście nadzwyczajna. Niestety, nie zawsze tak było w innych latach. Któregoś roku postanowił zbadać, jak funkcjonuje służba łączności. Zaczął więc telefonować do biur, a była to niedziela. Nie znalazł w nich nikogo na dyżurze. Zirytował się niesamowicie. Zaraz następnego dnia wyjechał do Warszawy, aby zaprowadzić porządek 267 w tej dziedzinie służby. Nie wpłynęło to, oczywiście, dodatnio na jego zdro- wie. W czasie pobytu w Pikieliszkach nie wyjeżdżał nigdzie, nawet do Wilna. Odwiedziliśmy tylko kiedyś gen. Żeligowskiego w jego mająteczku, a także państwa gen. Dąb-Biernackich. W niedzielę zawsze przyjeżdżał brat męża, Adam, z żoną i córką oraz siostra jego Zofia Kadenacowa, z córką. Gdy wyjeżdżaliśmy po wakacjach letnich z Pikieliszek mąż miewał kon- ferencje ogólne ze mną i ze swoim bratem Adamem w sprawach gospodar- skich resztówki. Szczegóły zostawiał nam. Uwagi, które robił były przewa- żnie bardzo trafne. Mąż nie pozwolił mi sadzić kwiatów pod domem. Na kwiaty wydzielony był tylko niewielki zagonek. Wszystko musiało iść pod uprawę. Maliny rosły naprzeciwko werandy; weranda obsadzona była nie winem dzikim, ale winoroślą, która dojrzewała późno w jesieni. Mąż twier- dził, że w tak ubogim kraju jak Polska, każdy kawałek ziemi powinien iść pod uprawę, ażeby nie trzeba było w kraju rolniczym sprowadzać zboża z zagranicy. Gdy przyjeżdżałam do Pikieliszek, ja dawałam instrukcje rządcy. Podczas naszej nieobecności dyspozycje dawał brat męża. W istocie był to malutki kawałek ziemi, który wystarczał tylko na utrzymanie rządcy z rodzi- ną, a nam dawał wytchnienie i przeżywienie w lecie, w czasie 6-tygodniowego urlopu męża. Były to dla nas chwile prawdziwego odpoczynku. W Warszawie nie chodziliśmy do kina, bo nie było na to czasu, a także dlatego, że za duża byłaby sensacja dla widzów. Ale w miesiącach zimowych urządzano nam w niedzielę pokazy kinowe w Belwederze. Na te pokazy przychodziły zwykle siostrzenice. C"'zęsto wyświetlane były wesołe komedie amerykańskie. Mąż zaśmiewał się, gdy siostrzenice opowiadały jak się zapła- kują w kinach podczas scen tragicznych. Kiedy więc na ekranie kina belwe- derskiego miano pokazać dramat z życia Szopena, mąż poukładał na krze- słach siostrzenic chusteczki dla otarcia łez. Na pokazy zapraszany był zawsze Walery Sławek. Czasami przychodzili pp. Prystorowie, raz czy dwa, był gen. Rydz-Śmigły. Po kinie goście zostawali na kolacji w naszym prywatnym mieszkaniu. Gdy zapowiedziane było przyjście Sławka, zawsze musiały być śledzie zapiekane z grzybami, bo była to jego ulubiona potrawa. Mąż lubił teatr. W okresie pracy konspiracyjnej często bywał na przed- stawieniach. Lubił bardzo operę i śpiew. Szczególniej podobały mu się arie z Carmen. Kiedy w początkowej fazie występów Kiepury słyszał go w Stra- sznym dworze, przepowiedział mu dużą karierę. W ten tryb życia wdzierał się nieprzerwanie koszmar ohydnych plotek o mężu i koszmar niepokoju o dzieci i męża. Ciążył on na moim życiu. Także i po maju 1926 r. otrzymywałam anonimy grożące, że Marszałek zostanie zgładzony, jeżeli nie ustąpi ze swego stanowiska. Zapowiadano, że jeżeli pojedzie na zjazd legionistów do Wilna, kula go nie ominie. Na zjazd poje- chaliśmy, ale umówiliśmy się z mężem, że w powozie jadąc ze stacji, ja usiądę po tej stronie, po której zwykle siadają mężczyźni, a on po stronie przeciwnej. Taka sytuacja, nieprzewidziana przez zamachowca, może go zdez- 268 orientować, a w takich wypadkach decydują sekundy. Dojechaliśmy szczęśli- wie, zjazd odbył się spokojnie i bez wypadków wróciliśmy do Warszawy. W 1928 r. pogróżki powtórzyły się znowu. Anonimy grożące śmiercią otrzy- mywałam nie tylko ja. Otrzymał je również i brat męża Adam. Wspomniałam już o zamachu, przygotowywanym przez Jagodzińskiego w r. 1930. W tym samym okresie zatrzymani zostali młodzi chłopcy, którzy chcieli zrobić zamach na Piłsudskiego. Jak słyszałam, jeden z nich wyjawił sekret i spisek wykryto. Skończyło się na tym, że chłopcom odebrano broń i kazano wracać do szkoły: Nie oni byli winni, tylko ci, którzy ich do tego pchnęli. Także potwarz i plotka, rozsiewane z perfidią i wielką umiejętnością nie dawały żyć ani mnie, ani rodzinie męża, ani naszym przyjaciołom. Opowia- dano, że się rozwodzi i żeni z młodą osobą i porzuca niekochane dzieci. Rozsiewano pogłoski, że mąż bije dzieci szablą. Bratanica męża, podczas pobytu w Kossowie obracała się.w środowisku endeckim. W tym towarzy- stwie dokuczano jej, że ma takiego stryja, który opuszcza dzieci i żonę dla tej pani. Odpowiedź bratanicy brzmiała, iż wie od stryja, że raz tylko jeden w życiu spoliczkował człowieka i to właśnie dlatego, że zarzucił mu, iż opuścił dzieci. Nie mogę także pominąć milczeniem sprawy gen. Zagórskiego. Sprawa ta w plotce obiegającej wtedy Warszawę była wiązana z imieniem mego męża, który miał go zabić w Belwederze. Plotka była potworna, a podsycana jest ciągle. Zagórski znikł przy przewożeniu go z więzienia, gdy miał być sądzony za nadużycia. Kompromitował on swoich wspólników i oni mogli być sprawcami jego ucieczki. Prawie jednocześnie z kół PPS-u kolportowano broszurę: Marszałek de Lefaibre. Przy kolportowaniu broszury sugerowano, że Piłsudski jest obecnie podobny do owego Marszałka, który w furii ciska kandelabrami w swoich lokajów, zabija itd. Taką broszurę przysłano również mnie. Prosiłam mjra Buslera, adiutanta męża, by sprawdził, kto ją wydał. Dwójka sprawdziła, że z drukarni została odniesiona do jednego z PPS-owców. Wytoczyć sprawy nie można było, ponieważ nazwisko "Piłsudski" nie było wyraźnie wymienio- ne. Byli ludzie o wątpliwego gatunku etyce, którzy uważali, że nalepszą metodą walki z przeciwnikiem politycznym jest obrzucenie go najohydniej- szymi oszczerstwami. Łatwowierni, a żądni sensacji słuchacze powtarzali te brednie dalej. Zdarzały się wypadki, kiedy motywem rozsiewania plotek nie ůbyła walka polityczna, lecz osobista zazdrość. Były chwile, kiedy mąż odczuwał głęboki żal i kilkakrotnie dawał wyraz nawet w publicznych wystąpieniach, że w tych plotkach nie oszczędzają jego naj bliższej rodziny. Mąż przechodził nad oszczerstwami pozornie z zupełnym spokojem i nie zwracał na nie uwagi. Radził mi, bym także nie przejmowała się plotkami i nie okazywała wzburzenia. Uważał, że o to właśnie chodzi wszystkim 269 oszczercom i plotkarzom. Twierdził iż uspokoją się, jeżeli pokażemy po sobie, że to nas nic nie obchodzi. Mąż był ogromnie wyrozumiały. Wybaczał ludziom, twierdził, że czło- wiek może się mylić, popełniać błędy, ale trzeba dać mu możność poprawy. Wiem, że Austriacy oddali po wojnie swoje archiwum, dotyczące spraw polskich z aktami świadczącymi o zbytniej lojalności pewnych osób w stosu- nku do Austrii. Na polecenie męża została ta część dokumentów zniszczona bo dano mężowi słowo, że w wolnej Polsce zmienią swe postępowanie. Względy osobiste nie grały u Piłsudskiego żadnej roli, kiedy chodziło o powołanie kogoś na dane stanowisko. W takich wypadkach decydowała oce- na zdolności i przydatności kandydata. Szereg ludzi, którzy odegrali większą rolę i zajmowali wysokie stanowiska zawdzięczało to Piłsudskiemu, nawet wtedy, gdy w pewnym okresie stali na przeszkodzie jego planom: bo nie był mściwy i to co uważał za nieważne usuwał z pamięci. Wielokrotnie w życiu próbował rozpoczynać stosunki od nowa, zapominając o złych doświad- czeniach. Po maju, Piłsudski dowiedział się i sprawdził w kilku źródłach j , ak to zwykle czynił, że w Stronnictwie Narodowym postanowiono zaprzestać atakowania go i zdecydowano, że nie będą mu przeszkadzać w pracy. Z walką o władzę zaczekają do jego śmierci. Mówił mi, że poradził wtedy jednemu z premierów, aby tekę ministra sprawiedliwości powierzył członko- wi tego stronnictwa, ale nie zajmującemu czołowego stanowiska w partii. W przyjaźni i stosunkach służbowych zachowywał Piłsudski wielką lojal- ność. Bronił przyjaciół i podwładnych, gdy byli atakowani. Każdą taką spra- wę przeżywał głęboko. Mąż tracił humor, gdy zaczynały się awanse w wojsku. Było to dla niego połączone zawsze z dużą męką. Bał się kogoś skrzywdzić, nigdy nie awan- sował za tak zwaną wysługę lat, jeżeli ten człowiek nie pogłębił swoich wiadomości. Pewnym sprawdzianem umiejętności oficerów były gry wojenne, do których mąż sam przygotowywał się zawsze bardzo starannie. Cieszył się, gdy się przekonał, że oficerowie pogłębiają swoją wiedzę. Był surowy w stosunku do starszych oficerów, gdy zauważył, że nie podają do awansów swoich podkomendnych, którzy pracowali nad sobą. W 1933 r. czuł się zmęczony i zamierzał przekazać część pracy wojskowej, a głównie awanse, które tak go wyczerpywały, komuś innemu. Był nawet okres kiedy w ogóle chciał się z pracy wycofać i przejść na emeryturę. Myślał o zamieszkaniu w Sulejówku na stałe. Wkrótce jednak poczuł się znacznie lepiej, zima przeszła bez żadnej grypy i w 1934 r. postanowił nadal pozostać na swym stanowisku. A jak szalenie wrażliwy miał organizm, świadczy to, że pod wpływem emocji i zmartwień dostawał wysokiej temperatury. Tak było, kiedy został zamordowany Bronisław Pieracki. Była to sobota, a w niedzielę mieliśmy wyjechać do Pikieliszek. Wiadomość o jego śmierci przyszła w chwili, gdy mąż po obiedzie wychodził do Inspektoratu. Był spokojny, opanowany, ale wieczorem dostał wysokiej gorączki. Chciałam, abyśmy odłożyli wyjazd, lecz 270 mąż uparł się, żebym jechała sama z dziewćzynkami, a że on przyjedzie we wtorek po południu, gdy opanuje gorączkę. Wyjechałam w niedzielę, a we wtorek po południu mąż przyjechał. Temperatura rzeczywiście opadła. Wysoką temperaturę miał również po rozmowach z nuncjuszem Marmag- gim, gdy musiał przeprowadzać trudne rozmowy o wpłatach przez Polskę bardzo wysokiego świętopietrza w walucie złotej, co dla ubogiego państwa było dużym obciążeniem. Miał bardzo wysoką temperaturę, a nawet stracił przytomność, gdy mu- siał zerwać stosunki przyjacielski i towarzyskie z jednym ze swoich przyjaciół. Do wielkich jego przywiązań należało wszystko, co się łączyło z powsta- niem 1863 roku. Do tego powstania nawiązywał współczesne dzieje Polski i swoje prace w walce o niepodległość. W jego rodzinnym domu, jak w wielu szczerze polskich domach, żyła podówczas świeża pamięć niedawnych dni bohaterskich walk powstańczych. W czasie swego zesłania na Syberię, Piłsudski zetknął się z Bronisławem Szwarce, byłym członkiem Komitetu Centralnego, który po przebyciu więzienia od lat był tam wysiedlony. Szwar- ce miał duży wpływ na kształtowanie się poglądów młodego, dwudziestole- tniego Ziuka. Obaj bezdomni odbywali na dalekiej północy długie rozmowy i dyskusje. Przyjaźń ich przetrwała wiele lat i po powrocie do Polski widywali się nieraz we Lwowie. Piłsudski odnosił się do powstańców zawsze z wielkim szacunkiem. Uczył się od nich, korzystał z ich doświadczeń. Stosunek do nich miał serdeczny, synowski. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości weszło w zwyczaj, że zawsze w rocznicę styczniową zapraszaliśmy powstańców na herbatę do Bel- wederu. Schodzili się licznie, niektórzy z żonami. Zapraszaliśmy wtedy także wiele innych osób, tak że zebrania bywały dość liczne. Mąż długo wtedy rozmawiał z weteranami, wypytując ich o dawne wspomnienia. Po zgonie męża zachowałam tę tradycję i aż do wojny rokrocznie odby- wały się u mnie 22 stycznia przyjęcia popołudniowe dla powstańców. Miałam w domu wiele fotografii weteranów z mężem. Piłsudski uważał jednak, że w Polsce za mało obchodzi się rocznic wiel- kich zwycięstw odniesionych w naszej historii, a za dużo sentymentalizmu łączy nas z rocznicami tragicznymi. Z takich pobudek wynikła jego decyzja zorganizowania obchodu 250-letniej rocznicy bitwy pod Wiedniem. Nawet szczegółami tego święta zajmował się osobiście, sam też ustalał nawet drobne sprawy. Dotyczyło to także formy udziału mojego i córek. Przed wyjazdem do Krakowa zapytał mnie, czy chciałabym uczestniczyć w uroczystościach. Zgodziłam się na to z radością i zostało postanowione, że razem z dziew- czynkami będę towarzyszyła mężowi. Znając moją niechęć do tzw. reprezen- tacji prosił mnie, abym tym razem ściśle dostosowała się do jego planu. Zwykle podczas różnych uroczystości miałam dużą dowolność wyboru miej- sca, gdyż nie było wtedy szczegółowego protokółu dla żon naszych dygnita- rzy. Do czasu rozpoczęcia uroczystości miałam siedzieć z dziewczynkami na miejscach przeznaczonych dla rodzin wojskowych. Pamiętam, że siedziałam 271 wówczas obok generałowej Łuczyńskiej. Po wejściu prezydenta miałam zająć miejsce obok niego i stamtąd przyglądać się defiladzie. Córeczki zostały na dawnym miejscu. Defilada była imponująca. Po defiladzie razem z córkami pojechałam do katedry na Wawelu. W kościele miałyśmy przez męża wyznaczone miejsca przy wejściu do podziemi. Do krypty zeszli najwyżsi dygnitarze państwowi z prezydentem Mościckim na czele oraz delegacja wojska. Zejście tej delegacji, prowadzonej przez Piłsudskiego, zrobiło na mnie największe wrażenie. Szli miarowym krokiem w czapkach z podpinkami służbowo opuszczonymi pod brodę, z twarzami pełnego, głębokiego skupienia. Wyglądali jak średniowieczni rycerze. Cisza panowała w kościele taka, że czekało się czy nie zaszumią skrzydła husaru Sobieskiego, aby razem z nimi uczcić zwyci#skiego Wodza. NA WAWEL I NA ROSS# W ostatnich latach życia mógł Piłsudski patrzeć na zrealizowanie wielu wizji z czasów młodości i wiele planów, które zarysowywał przede mną w ogrodach kijowskich. Mógł oglądać, jak na różnych polach dojrzewa plon z ziaren, które zasiał w latach męskich. Polska była wolna. Dawne zabory i dzielnice zrastały się w jedno. Wszystkie warstwy społeczne, najszersze masy osiągnęły pełne poczucie obywatelskie i żywe przywiązanie do własnego państwa. Uchwalono nową konstytucję; po siedemnastu latach niepodległości uzyskało państwo ustrój odpowiadający jego potrzebom. Unormowany został wzajemny stosunek i zakres odpowiedzialności między prezydentem, rządem i sejmem. Polska miała doskonałą armię i zrównoważony budżet. Jej statki żeglowały po wszystkich morzach, a handel zdobywał coraz nowe rynki. Ogólna sytuacja gospodarcza kraju, mimo zadawnionego ubóstwa i ciężkich kryzysów, miała dane na poprawę z roku na rok. Osiągalne bezpieczeństwo od Rosji i Niemiec dawały pakty o nieagresji i reasekuracja sojuszy; można więc było patrzeć spokojnie w przyszłość, przynajmniej na kilka lata. Utrwa- lała się pozycj a Polski w Europie. Z wielką troską i niepokojem myślał Piłsudski o dalszej przyszłości Pol- ski. Już kiedy był ciężko chory powiedział: "Zobaczycie, że stracicie Polskę, jeżeli nie będziecie mieli wyraźnie wytkniętego celu. Jedynego celu. Nie ustępować w niczym. To jest najmniejsza Polska, jaka się może ostać". Już na parę lat przed śmiercią Piłsudski nie wchodził w sprawy innych resortów poza sprawami wojska i sprawami zagranicznymi. $wiadomie odchodził stopniowo od kierowania całością spraw państwa. Mawiał nieraz: "Powinniście już umieć dawać sobie radę sami, głównie w sprawach wewnę- trznych. Do wszystkich spraw ja mieszać się nie chcę". Ale pracy innych nie krytykował. Najwyżej stwierdzał : "Ja postąpiłbym inaczej ". I dalej myśli swej nie rozwijał. A jedną z jego charakterystycznych przestróg było powie- dzenie: "Pamiętaj, że wartość ma nie to co ty mówisz, ale to, jak się odbija w mózgu słuchającego". W ostatnich latach, zdaje mi się, że w początkach 1934 roku, mówił mi, że kiedy zastanawia się nad najwłaściwszą formą rządzenia, umacnia się w przekonaniu, że najodpowiedniejsze jest pobieranie Aleksandra Pitsudska - "Wspomnienia" - 18 273 uchwał większością głosów; według niego innej formy nie ma. Dodał przy tym, że mówił to, chociaż ze swego doświadczenia wie, iż nie zawsze więk- szość ma rację. W 1933 roku czuł się bardzo zmęczony, szczególnie w czasie przepraco- wywania awansów, które go zawsze bardzo męczyły. Chciał nawet tę pracę przekazać komuś innemu. Myślał również o wyjściu na emeryturę i przeka- zaniu wojska w inne ręce, naturałnie po porozumieniu się z prezydentem. Wahał się, co do wyrobu. Wybór padł na Rydza-Śmigłego, gdyż był popu- larny w wojsku. W związku z tym zamierzeniem zawiadomił w listopadzie 1934 r. Śmigłego, by był gotów zastąpić go w razie niepogody w przyjmo- waniu defiłady. Pogoda szczęśliwie dopisała, więc do tego zastępstwa nie doszło. Gdy nieraz mówił o tak zwanych personaliach i poruszał ze mną te sprawy, nigdy nie słyszałam, aby kandydatem na prezydenta mógł być Rydz- Śmigły. Kiedy poruszyłam sprawę następstwa w dniu podpisania konstytucji kwietniowej i wspomniałam pogłoskę o ustąpieniu prezydenta Mościckiego, usłyszałam od męża, że prezydent może wykorzystać moment wchodzeńia w życie nowej konstytucji do usunięcia się, jeżeli jest zmęczony; ale ma prawo pozostać do końca swej kadencji. Ucieszył się, gdy się dowiedział że Pan Prezydent nie zamierza rezygnować ze swego stanowiska. Powiedział mi wówczas, że w razie rezygnacji, jego kandydatem będzie Walery Sławek; ale o tym, wiem na pewno, nikomu więcej nie mówił. Prosił abym to trzymała w sekrecie. Pogłoski o jakimś testamencie są, moim zdaniem, opar- te tyłko na płotkach. Tym bardziej bezpodstawne były pogłoski, że Sławkowi kazał być prezydentem, a Sławek rozkazu nie spełnił. Jakże byłoby to nawet możliwe w ustroju demokratycznym? Piłsudski miał również innego kandy- data na to stanowisko w razie, gdyby Walery Sławek nie zgodził się przyjąć kandydatury. Mąż uzgodnił z prezydentem, że jeżeli Polska znajdzie się w ciężkiej sytuacji, a prezydent ustąpi, wówczas trzeba wysunąć kandydaturę Kazimierza Sosnkowskiego, który nie jest związany z żadnymi mafiami mię- dzynarodowymi, umie godzić ludzi różnych poglądów i z nimi współpraco- wać. Dlatego Sosnkowski był trzymany w rezerwie i nie był wysuwany na żadne polityczne stanowisko. W jesieni 1934 r. mąż czuł się na ogół bardzo dobrze. Nie chorował zupełnie na grypę, jak w innych latach. Należało to zawdzięczać zapewne aparatowi oczyszczającemu powietrze, który założono w Inspektoracie. Był to wynalazek prof. Mościckiego. Na wiosnę zaczęto instalować taki sam aparat także w Belwederze. W tym czasie przestał nawet mówić o rezygnacji i przeniesieniu się do Sulejówka. W lutym umarła jego starsza siostra. Był na to przygotowany, bo chorowała długo i nie łudził się co do możności utrzymania jej przy życiu. W marcu stan zdrowia męża zaczął się nagle pogarszać. Nie była to grypa wiosenna, łecz choroba śmiertelna. W tym czasie czuł się tak osłabiony, że z trudnością mógł się zdobyć ' na jakikolwiek wysiłek. Niemniej, w czasie wizyty angielskiego ministra 274 spraw zagranicznych Edena, w kwietniu, przeprowadził z nim dłuższą rozmo- wę, z której był na ogół zadowolony. Swobodnie wypowiedział się o Lloyd George'u i co o nim myśli. Wielkanoc mieliśmy spędzić w Sulejówku, ale mąż był za słaby na wyjazd z Warszawy. Święta przesiedział w fotelu na werandzie, czytając, kładąc pasjanse i karmiąc gołębie. Z dnia na dzień nikł w oczach. Zaniepokojona tym, zażądałam od lekarzy, aby zawezwali jakiegoś znanego specjalistę z Wiednia. Mąż na tę propozycję początkowo się oburzył twierdząc, że ponosi mnie fantazja i nic mu nie trzeba oprócz dłuższego wypoczynku. Ale później zgodził się. Z uporem jednak nadal chodził do Inspektoratu. Mąż mówił mi kiedyś, żebym liczyła się z tym, że będzie żył długo, gdyż ma w sobie trochę krwi Butlerów, a ci byli długowieczni. Nalegałam, aby się leczył. Obiecywał mi, że po wizycie ministra Lavala zajmie się swoją kuracją. Zamierzał poddać się badaniu konsylium lekarskiego, w którego skład, obok prof. Januszkiewicza, dra Cianciary, dra Mozołowskiego i dra Stefanowskiego, wszedłby jeszcze któryś ze znanych specjalistów zagranicz- nych, najchętniej z Wiednia. Widząc jednak, że mimo alarmującego pogarszania się stanu zdrowia mąż, zajęty planowaniem rozmów z nim. Lavalem, odkłada zapowiedziane konsylium, postanowiłam działać na własną rękę. Zwróciłam się do ministra Szembeka, który wówczas zastępował ministra Becka o skomunikowanie się z dr. Wenckenbachem, znanym specjalistą chorób wewnętrznych w Wiedniu i zaproszenie go do Warszawy. Po przyjeździe dra W. Wenckenbacha rozpoczęły się trudności. Mąż za nic nie chciał zgodzić się na badanie. Zaskoczony nieoczekiwaną sy- tuacją z początku stanowczo odmówił widzenia sprowadzonego lekarza. Dopiero po wielu prośbach i naleganiach uległ i zgodził się na konsul- tacj ę. Specjalista wiedeński rozpoznał raka wątroby. Wiadomość tę trzymano w tajemnicy przed mężem; pozostawał w przekonaniu, iż wkrótce wróci do sił. Ja także o tym nie wiedziałam. Natomiast wtajemniczeni zostali prezy- dent, premier Sławek i dr Sławoj-Składkowski. W piątek na dwa dni przed jego śmiercią, przyjechał do Warszawy fran- cuski minister spraw zagranicznych, Laval. Mąż nie mógł go przyjąć. Wysłu- chał jednak raportu Becka o konferencji z Lavalem i omówił z nim sytuację. Pracowali razem przez godzinę i Beck był ucieszony, widząc męża w tak dobrym stanie. Następnego ranka mąż śmiał się i żartował z gen. Wieniawą Długoszowskim. W ciągu dnia przyszedł ciężki krwotok wewnętrzny, po którym już sił nie odzyskał. W niedzielę wieczór 12 maja o godz. 8.34 zakończył życie, bez cierpienia. Gdy wiadomość o śmierci rozeszła się po kraju, przyjęto ją w osłupieniu. Mało kto wiedział o chorobie męża. Na ogół przypuszczano, że chodzi o chorobę dyplomatyczną w związku z przyjazdem Lavala. Ludzie płakali na ulicach. 275 Cały naród okryła żałoba. Ulice zaległy wstrząśnięte stratą tłumy, wbi- jając oczy w trumnę, kiedy przewożono ją z Belwederu do katedry. A gdy pociąg żałobny szedł nocą z Warszawy do Krakowa tysiące ludzi na całej trasie oblegało linię kolejową paląc ogniska, żeby choć na moment ujrzeć trumnę i zmówić modlitwę. "Gdy przed trumną stoję, mówić muszę o śmierci, o wszechwładnej pani wszystkiego co żyje. Wszystko, co żyje, umiera, a wszystko, co umiera; żyło przedtem. Prawa śmierci są bezwzględne. Są jak gdyby stwierdzić chciały prawdę, że co z prochu powstało, w proch się obraca. Gdy kamień na taflę spokojnej wody rzucamy, powstają kręgi, idące wszerz i zamierające powoli. Tak żyją ludzie, gdy śmierci bramy przepastne przekroczą; kręgi powoli zamierają i nikną, pozostawiając po sobie pustotę, a nawet zapomnienie. Prawa śmierci i prawa życia, związane ze sobą, są bezwzględne i bezlitosne. Żyło mnóstwo ludzi i wszyscy pomarli. Pokolenia za pokoleniami, żyjące codziennym życiem, zwykłym lub niezwykłym, do wieczności przechodzą, pozostawiając po sobie jeno ogólne wspomnienia. Wspomnienia, gdzie imion nie ma i nie ma nazwisk. A jednak prawda życia ludzkiego daje nam i inne zjawiske. Są ludzie i są prace ludzkie tak silne i tak potężne, że śmierć przezwyciężają, że żyją i obcują między nami"*. Tak mówił na Wawelu Józef Piłsudski, stojąc u trumny Słowackiego, którego prochy kazał sprowadzić z Francji do Polski. Od śmierci mego męża minęło lat 25. Mam w niezatartej pamięci ostatnie chwile jego życia. Dźwięczą mi w uszach żałosne werble i dzwony, słyszę dźwięki marsza Chopina, widzę płonące ognie wzdłuż jego ostatniej drogi z Warszawy do Krakowa. Oto dzwon Zygmunta dzwoni, gdy trumnę jego wnoszą na Wawel. Pamiętam j ak Naród go żegnał. Gdy mąż mój czuł się osłabiony i myślał o śmierci, powtarzał niejedno- krotnie w rozmowie ze mną: "Pamiętaj, jeżeli ja odejdę przed tobą a przed śmiercią nie zdążę sprowadzić z Litwy do Polski zwłok swojej matki, musicie wy to zrobić. Chcę aby spoczęła w Wilnie. Serce złóżcie u jej stóp. Chcę, żeby jej trumna i serce moje leżało tam, gdzie leżą moi kochani chłopcy, którzy pomogli mi zdobyć Wilno. Proszę Cię, dopilnuj tego". Mówił o złożeniu serca w Wilnie, gdyż jak powiedział: "Musicie być przygotowane na to, że naród zechce ciało moje mieć na Wawelu". Tak się też.stało. Ciało spoczęło na Wawelu, a serce u stóp matki na Rossie, wśród żołnierskich grobów. Jak słyszałam, do dawnych mogił z walk 1919 r. przybyły potem groby żołnierzy, którzy starali się Wilno obronić przed bolszewikami w r. 1939 i groby żołnierzy, którzy polegli w walce o Wilno w r. 1944. * Op. cit., t. IX, s. 72. 276 Mój mąż kochał Wilno i czuł z nim głęboki związek. Gdy rozmawiał ze mną o granicach Rzeczypospolitej, nazywał je "granicami minimalnymi" i dodawał zawsze: "Ani piędzi ziemi mniej, a kto mnie kocha, niech broni Wilna, aby nie dostało się w obce ręce". Jego żarliwy patriotyzm Polaka, jego najgłębszy związek z kulturą polską, wyrastał z wielowiekowej tradycji, wiążącej Ziemię Litewską z Polską. Po- chodził ze Żmudzi, miał w sobie dużo krwi żmudzkiej, mówił czasem o sobie: "Jestem Litwinem". Brzmiały te słowa w ustach jego tym samym dźwiękiem - jakim w ustach Adama Mickiewicza brzmiała pierwsza zwrotka, największego eposu polskiego. "Litwo, Ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie". Gdy zdobywał mieczem kresy wschodnie i oswobadzał je od moskiews- kiego najazdu, nie chciał ani gwałtem, ani siłą orężną ziemi tej do Polski włączyć. Dał ludności całkowitą swobodę wypowiedzenia swej woli. Nie chciał niczego jej narzucać, tak jak nie chciał by o naszych stosunkach wewnętrznych decydowały czynniki obce. Niestety, stosunek Litwinów do Państwa Polskiego był nieprzyjazny. Przez bardzo długie lata, bo aż do r. 1938 nie mieliśmy z Litwą stosunków dyplomatycznych. Nawet nasi krewni, mieszkający na Litwie, nie mogli mieć z nami kontaktu. W tych warunkach mąż mój nie chciał rozpoczynać starań o sprowadzenie trumny swojej matki do ůWilna. Dopiero po jego śmierci podjęłam o to starania. Zgodnie z wolą mego męża, jego serce zostało zabalsamowane i złożone w urnie, która miała być przewieziona do Wilna. Protokół, stwierdzający tę wolę, został podpisarly przez Prezydenta Rzeczy- pospolitej, Ignacego Mościckiego i przewodniczącego Najwyższego Sądu Wojskowego Jakuba Krzemieńskiego. W dniu 31 maja 1935 r. wraz z mymi córkami urnę, pokrytą kwiatami bzu, zawiozłam z Belwederu do Wilna. Została ona po odprawieniu mszy św. zamurowana, w prawej kolumnie obok głównego ołtarza, w kościele św. Teresy koło Ostrej Bramy. Miała tam czekać, aż do chwili, gdy zostanie przewieziona do Wilna trumna z prochami matki. Trumnę z cmentarza w Sugintach przywiózł 1 czerwca 1936 samochodem karawanowym Czesław Kadenacy, wnuk jej wraz z gronem przyjaciół i jednym z adiutantów mego męża. Jak mi mówiono, wzdłuż drogi mieszkańcy pobliskich wsi klęczeli, odmawiając modlitwy za spokój jej duszy. Trumna spoczęła czasowo w dolnej kaplicy kościoła św. Teresy. W rocznicę śmierci męża, 12 maja 1936 odbył się pogrzeb i serce syna spoczęło z stóp matki, wśród żołnierskich grobów "ukochanych chłopców na Rossie". Na granitowej płycie nagrobnej poleciłam u góry wyryć słowa Juliusza Słowackiego, które nieraz powtarzała matka: "Dumni nieszczęściem nie mogą tak jak inni iść tąż samą drogą", oraz słowa z początku oktawy jednej z pieśni Beniowskiego. Dziś patrząc na los ziemi kresowej pytam siebie, czy mąż mój, który chciał mieć wyrytą nad sercem swym tę tragiczną strofę, miał przeczucie, 277 że po latach nad grobem matki i syna szumieć będą w bolesnej żałobie sosny wileńskie, płaczące nad utraconą wolnością: "Kto mogąc wybrać, wybrał zamiast doinu Gniazdo na skałach orła, niechaj umie Spać - gdy źrenice czerwone od gromu, I słyszeć jęk szatanów w sosen szumie. Tak żyłem". Słowa ukochanego przez męża poety zawierają w sobie najpełniejszą charakterystykę życia i walki o wolność, którą wiódł Józef Piłsudski. Tak żył człowiek, który wierzył i wiary tej innych uczył, że: "Stając dziś zawsze i wszędzie w obronie naszego bytu i godności, walcząc o lepsze warunki pracy, nigdy też zapominać nie powinniśmy, że dopiero z opadnię- ciem kajdan niewoli, nałożonych na nas przez despotyczny rząd najezdniczy, rozpocznie się era szybkiego postępu ku szczęśliwej przyszłości*. ##T E K# # ", r t ##,uůrl Cl # 5t" ~ # M) GU 'Z 838#6 * Op. cit., t. I, s. 158 SPIS TREŚCI Część pierwsza Rok 1939- wojna . 5 Po dwudziestu pięciu latach od wymarszu kadrówki . 7 1września - wojna! . 13 W bomMardowanej Warszawie - Wyjazd. . . 20 Przez płonący kraj. 26 Część druga Moje dzieciństwo i lata mtodości . 35 Dom rodzinny w Suwałkach . 35 ' Lata szkolne . 45 " Na kursach w Warszawie - Wstępuję do PPS - Plac Grzybowski.. .. 51 Część trzecia Organizacja Mojowa i Józef Piłsudski. . . 61 Wrzenie rewolucyjne - Bojówka - Poznaję Józefa Piłsudskiego. .. .. 63 Broń dla Bojówki - Zamach Krachelskiej na Skatłona... . 71 Za Mronią na Śląsku - W więzieniu na Daniłłowiczowskiej i na Pawiaku - W Kijowie . 79 Rodzina Piłsudskich - dzieciństwo i młodość Ziuka . 88 Niepodległość i socjalizm - Robotnik - Aresztowania i ucieczka Piłsudskiego . 98 Bezdany. . ... 106 Część czwarta Wojsko i wojna 1914r. . .. . 117 Ruch strzelecki - Frakcja Rewolucyjna PPS - Wyprawa do Wilna. .. . 119. Wymarsz kadrówki - Zajęcie Kielc - Oddział kurierek. .. .. . 129 Z armii Dankla do Krakowa - POW - Tarcia z NKN - Za kratami Pawiaka ... 141 Moje internowanie w Szczypiornie i w Lauban - Akt 5listopada 1916r.. 151 Kryzys przysięgowy w Legionach - Aresztowanie w POW - Magdeburg. .. ... 162 Część piąta W odrodzonej Rzeczypospolitej. ... 171 Fundamenty państwa - Zagrożenia i trudności - Zwołanie Sejmu - Tworzenie wojska. .. . 173 Wyzwolenie Wilna - O wolną wypowiedź ludności - Ciężkie walki - Zwycięstwo 1920 r. . . . . 185 Prace Naczelnika Państwa - Zabójstwo Narutowicza - Wycofanie się z życia państwowego . 197 Część szósta O silny ustrój i trwałe rządy. . . .. 209 Sulejówek i przełom majowy. . . . 211 Umacnianie państwa ... 231 Moja praca społeczna. .: . .. 249 Życie rodzinne.. . ... 262 Na Wawel i na Rossę. .. ... 273   11) 21) 31) 41. l1 .1 .1 .1 .1 .1 rI.A.1.a