Jack LONDON OPOWIEŚCI Mórz POŁUDNIOWYCH Przełożyli: Tadeusz Jan Dehnel, Tadeusz Evert, Zygmunt Glinka, Gabriel Karski, Kazimierz Piotrowski, Krystyna Tarnowska, Bronisław Zieliński Wydawnictwo Spółdzielcze Warszawa 1987 Szeryf Kony Trudno nie zakochać się w tym klimacie. To niepodobieństwo - powiedział Cudworth wysłuchawszy mego panegiryku. Pod adresem okolic Kony. - Osiemnaście lat temu wylądowałem tu po raz pierwszy jako młodzik świeżo po uniwersytecie i zamieszkałem na stałe. Od tego czasu rozstaję się z Koną tylko na krótko. Jeżeli masz pan na ziemi jakieś ulubione miejsce, strzeż się, nie marudź u nas, bo przekonasz się, że Kona stanie ci się droższa. Skończyliśmy właśnie kolację podaną na przestronnej werandzie - lanai - po północnej stronie domu. Słusznie, weranda miała północną wystawę, ale zastanawianie się nad taką lub inną wystawą w podobnie uroczym klimacie nie ma właściwie sensu. Zgaszono świece. Smukły, biało ubrany Japończyk zjawił się jak duch w smudze księżycowego blasku. Wręczył nam cygara i roztopił się w mrokach nie oświetlonego domu. Przez zasłonę bananów i drzew lehua spojrzałem w dół na gąszcz krzewów quava i leżące o tysiąc stóp niżej spokojne morze. Przed tygodniem zszedłem z małego przybrzeżnego parowca i zamieszkałem u Cudwortha. Od tej chwili wiatr nie pofałdował ani razu zwierciadlanej tafli wodnej. Prawda, zdarzał się powiew, ale był to zawsze najłagodniejszy z zefirów, jakie wiać mogą pośród wysp wiecznego lata - nie wiatr, lecz westchnienie, długie, balsamiczne westchnienie świata pogrążonego w słodkiej drzemce. - Kraina marzeń - powiedziałem. - Gdzie dni nie różnią się od siebie. Każdy jest wizerunkiem raju - dodał Cudworth. - Nigdy nic się nie dzieje. Ani za gorąco, ani za zimno; zawsze tak właśnie, jak trzeba. Czy pan spostrzegł, że ląd i morze oddychają regularnie, na zmianę? Tak, zauważyłem to rozkoszne, rytmiczne oddychanie. Każdego rana lekki powiew od morza powstawał jak gdyby niedaleko brzegu i z wolna przybliżał się coraz bardziej, nadpływał ku ziemi łagodnymi, wonnymi falami ozonu. Igrał nad wodą, subtelnie cieniował jej powierzchnię, a tu i ówdzie rysował niezliczone lustrzane pasy ciszy - ruchliwe, żywe, zmieniające kształty od kapryśnych pocałunków wietrzyka. Każdego wieczora powiew ów zamierał w niebiańskiej ciszy, a tchnienie lądu delikatne torowało sobie drogę pośród drzew kawowych i araukarii. - Kraina wiecznej ciszy - powiedziałem. - Czy dmie tu kiedy tak naprawdę? - Rozumie pan, o co mi chodzi? Cudworth zaprzeczył ruchem głowy i wskazał ręką ku wschodowi. - Jak może dąć za taką barierą? Olbrzymie masywy górskie, Mauna Kea i Mauna Loa, sterczały tam niby wieże przesłaniające połowę wygwieżdżonego nieba. Dwie i pół mili nad nami wznosiły głowy białe od śniegów, których nie roztapiało podzwrotnikowe słońce. - Trzymam zakład, że o trzydzieści mil stąd dmucha teraz czterdzieści mil na godzinę. Uśmiechnąłem się niedowierzająco. Cudworth podszedł do umieszczonego na lanai aparatu telefonicznego. Wzywał kolejno Waimeę, Kohalę i Hamakuę. Urywki rozmów dowodziły, że wieją tam wichry. - Zamiata w tę i w tamtą, hę?... Od kiedy?... Co, dopiero od tygodnia?... Halo, Abe... To ty?... Aha, aha... Uparłeś się sadzić kawę na wybrzeżu koło Hamakui... Rozwieś lepiej wiatrochrony... Ha! Szkoda, że nie możesz zobaczyć moich drzewek... Szkoda! - Prawie huragan - zwrócił się do mnie odłożywszy słuchawkę. - Zawsze nabijam się z Abego i jego kawy. Ma pięćset akrów plantacji. Czyni cuda, by uchronić ją od wiatru, nie mam jednak pojęcia, jak utrzymuje korzenie w ziemi. Czy tam dmucha. Pewnie! Po stronie Hamakui dmucha nieustannie. Z Kohali dowiedziałem się o jakimś szkunerze, który ze zwiniętymi żaglami miotał się w cieśninie między Hawai i Manui. Psia pogoda! - Nie do wiary - bąknąłem. - Czy żaden boczny podmuch nigdy tutaj nie zbłądził? - Nigdy! Nasz wietrzyk jest zjawiskiem zupełnie odosobnionym, bo rodzi się po tej stronie Mauna Kea i Mauna Loa. Widzi , ziemia stygnie prędzej niż woda i dlatego w nocy ląd oddycha w kierunku morza. Za dnia ziemia jest cieplejsza niż woda i dzieje się odwrotnie. Niech pan posłucha! Właśnie ciągnie powiew od lądu, górski wiatr. Istotnie, słychać było, że się zbliża, szemrze cicho pośród drzew kawowych, porusza korony araukarii, wzdycha między laskami trzciny cukrowej. Na werandzie panowała jeszcze absolutna cisza. , niebawem jednak nadpłynął, dał się odczuć ów górski wiatr - subtelnie balsamiczny, przesycony korzennymi woniami i chłodny, rozkosznie, jedwabiście chłodny, upajający niby studzone wino - chłodny tak, jak potrafi być tylko górski powiew na tym rajskim wybrzeżu. - Dziwi się pan, że osiemnaście lat temu Kona podbiła moje serce? - podjął gospodarz. - Za nic nie mógłbym stąd wyjechać. To byłoby straszne. Umarłbym chyba. Ale znałem człowieka, który tak samo kochał Konę. Sądzę nawet, że mocniej, bo urodził się tutaj, na tym rajskim wybrzeżu. To był niezwykły człowiek, najbliższy mój przyjaciel, więcej niż brat. Cóż, rozstał się z Koną i nie umarł. - Miłość - zapytałem. - Kobieta? Cudworth pokręcił głową. - I nie powróci nigdy, chociaż sercem zostanie w Kailua. Paliłem bez słowa. Czekałem. - Kochał się już... we własnej żonie. Miał także troje dzieci; uwielbiał je. Są teraz w Honolulu. Syn, idzie na uniwersytet. - Może jakaś zbrodnia? - zapytałem po chwili, trochę już zniecierpliwiony. Cudworth znów pokręcił głową. - Nie popełnił przestępstwa i nikt mu go nie zarzucał. Był synem Kony. - Uparł się pan sypać paradoksami - powiedziałem. - Może się tak wydawać - przyznał. - W tym właśnie tkwi całe piekło. Przez czas pewien spoglądał na mnie bystro, później nagle podjął opowieść. - Był trędowaty. Nie, nie urodził się z tym. Nikt się z tym nie rodzi. Zaraził się. Ten człowiek... Cóż, nie będę robił tajemnicy... Nazywał się Lyte Gregory. Każdy kamaina* [Kamaina - tubylec] zna jego historię. Był czystej krwi Amerykaninem, ale zbudowanym tak, jak dawni wodzowie hawajscy. Mierzył sześć stóp i trzy cale. Bez ubrania ważył dwieście dwadzieścia funtów, w czym każda uncja to kości i mięśnie. Silniejszego mężczyzny nie widziałem w życiu. Był kolosem, atletą, półbogiem. Był moim przyjacielem. Serce i duszę miał równie wielkie, równie wspaniałe jak ciało. Ciekawe, co by pan uczynił, gdyby pan spostrzegł, że najbliższy przyjaciel, brat, ześlizguje się po stromym zboczu przepaści, że jest coraz niżej i niżej. A pan nie jest w stanie mu pomóc. W takiej właśnie znalazłem się sytuacji. Nie było rady! U Boga Ojca, cóż mogłem robić, człowieku? Złowróżbne, nieomylne piętno tej ohydy plamiło czoło przyjaciela. Nikt tego nie widział, tylko ja, dlatego zapewne, że bardzo kochałem Lyte'a. Nie miałem zaufania do własnych oczu. To było zbyt potworne, zbyt nieprawdopodobne. A przecież było! Na jego czole, na uszach. Oglądałem, obserwowałem miesiącamii słabą - och! - prawie niedostrzegalną opuchliznę muszli usznych. Wbrew rozsądkowi podsycałem w sobie resztki nadziei. Później czoło nad obydwiema brwiami pociemniało mu tak lekko, jak gdyby od promieni słońca. Sądziłbym niewątpliwie, że ta opalenizna, gdyby nie ledwie dostrzegalny połysk; rozumie pan, zdawać się mogło, iż na powierzchni skóry nikłe światełko zapala się na sekundę i zaraz gaśnie. Próbowałem wierzyć, że to opalenizna, ale nie mogłem. Wiedziałem swoje! Nikt oprócz mnie nic nie zauważył. Oprócz mnie i Stephena Kaluny, lecz o tym dowiedziałem się znacznie później. Ale ja patrzyłem od początku, jak nadciąga piekielna, niewymownie groźna zmora. Nie chciałem myśleć o przyszłości. Bałem się. Nie mogłem! Po nocach płakałem z rozpaczy. Lyte Gregory był moim przyjacielem. Razem łowiliśmy rekiny w zatoce Niihau. Razem tropili dzikie bydło na stokach Mauna Kea i Mauna Loa. Ujeżdżaliśmy konie i cechowali młode byczki w Carter Ranch. Polowaliśmy na kozy koło Haleakala, Lyte uczył mnie nurkować i pływać, aż wreszcie prawie mu dorównałem, chociaż on w wodzie radził sobie lepiej od przeciętnego tubylca. Sam nieraz widywałem, jak szedł w głąb piętnaście sążni* [Sążeń - ok. 180 centymetrów] i wytrzymywał pod wodą dwie minuty. Był stworem ziemnowodnym, a zarazem górskim. Wspinał się na urwiska dostępne jedynie kozom. Nie bał się niczego. Kiedy rozbiła się "Luga", przepłynął trzydzieści mil po wzburzonym oceanie. Trwało to trzydzieści sześć godzin. O, Lyte potrafi torować sobie drogę pośród grzywaczy, które pana albo mnie zgniotłyby na galaretę. Niezwykły, wspaniały człowiek! Półbóg! Razem przebyliśmy rewolucję, obydwaj po stronie romantycznych lojalistów. Dostał dwie kule, a później wyrok śmierci. Ale był za wielkim człowiekiem, żeby republikanie mogli go zabić. Śmiał się z nich. Rychło wrócili mu honor, ba! mianowali szeryfem Kony. Był to człowiek nieskomplikowany, chłopiec, co nigdy nie dorasta. Mózg miał zdrowy, wolny od szarpaniny i zboczeń przy procesach myślowych. Szedł do celu prostą drogą, a dostrzegał tylko jasne cele. Oczywiście był sangwinikiem. Nie znałem nigdy człowieka równie ufnego, równie szczęśliwego, zadowolonego ze świata. Nie pozostało nic, czego mógłby pragnąć. Życie nie miało wobec niego długów: wszystko wypłaciło z góry, gotówką na stół! Czy mógł marzyć o czymś więcej, niż to wspaniałe ciało, żelazne siły, zdumiewająca odporność na zwykłe niedomagania ludzkie, niż cudowna świeżość ducha? Pod względem zalet cielesnych był doskonałością. Nie chorował nigdy w życiu. Nie miał pojęcia, co to ból głowy. Kiedy cierpiałem na tę dolegliwość, Lyte gapił się na mnie z podziwem i zmuszał do śmiechu niezręcznymi objawami współczucia. Nie rozumiał czegoś takiego, jak ból głowy. Nie mógł zrozumieć. Powiedziałem, że był sangwinikiem. Cóż dziwnego! Jaki mógł być przy swej niezwykłej żywotności i nadludzkim zdrowiu? Opowiem pewne wydarzenie na dowód, jak bardzo Lyte wierzył w swą pomyślną gwiazdę i że ta wiara była uzasadniona. Był jeszcze młodzikiem (niedawno go poznałem), kiedy zasiadł w Wailuku do pokera. W partii brał udział gruby Niemiec nazwiskiem Schultz, który grał brutalnie, narzucał własną wolę. Dopisywało mu szczęście i był zupełnie nieznośny w chwili, gdy Lyte Gregory wziął karty do ręki. Po pierwszym rozdaniu Schultz otworzył w ciemno, Lyte wyszedł podobnie jak inni partnerzy, lecz Schultz przebił i wystraszył wszystkich - wszystkich z wyjątkiem Lyte'a. Lyte'owi nie podobał się ton Niemca, przebił więc z kolei. Schultz odpowiedział pięknym za nadobne, a Lyte znów nie pozostał dłużny. Trwało to dosyć długo. Stawki były duże. A wie pan, co Lyte dostał do ręki? Parę króli i trzy treflowe blotki! To nie był poker. Lyte nie stawiał na karty. Stawiał na swój optymizm. Nie wiedział, co ma Schultz, ale przebijał, przebijał, aż wreszcie zaszantażował Niemca. Pomyśl pan tylko! Para króli zmusza faceta z asową trójką do kapitulacji, do obejrzenia kart przed zrzuceniem. Otóż Schultz poprosił o dwie karty. Rozdawał inny Niemiec, przyjaciel Schultza. Lyte dowiedział się wówczas, że przeciwnik ma trójkę. I jak postąpił? Jak pan by postąpił na jego miejscu? Naturalnie zrzuciłby pan trzy blotki, zostawił króle. Ale to nie dla Lyte'a! On stawiał przecie na swój optymizm! Odrzucił króle, zastawił trzy małe trefle i dobrał dwie karty. Nawet nie zerknął na nie! Spojrzał przez stół na Schultza i postawił grubo. Niemiec bez wahania odpowiedział jeszcze wyżej. Miał przecież w ręku trzy asy, wiedział więc, że dostał Lyte'a, bo oceniał go również na trójkę - z konieczności na niższą trójkę. Biedny Schultz! Rozumował najzupełniej słusznie. Miał rację. Popełnił tylko jeden błąd: zdawało mu się, że partner stawia na kartę. Przebijali kolejno mniej więcej przez pięć minut. Na koniec pewność siebie Schultza zaczęła topnieć. Przez cały czas Lyte nie spojrzał na kupione dwie karty i partner o tym nie wiedział. Wyraźnie widziałem, jak Niemiec zastanowił się, ożywił i znowu rzucił stawkę. Niedługo jednak wytrzymał napięcie nerwowe. "Daj pan spokój, Gregory - odezwał się wreszcie. - Od początku jestem wygrany. Nie chcę więcej pańskich pieniędzy. Mam..." "Mniejsza o to, co pan ma - przerwał mu Lyte. - Nie wie pan, co mnie się dostało. No, chyba pora zajrzeć". Zerknął w karty i przebił Niemca o sto dolarów. Znowu jeden i drugi zaczęli stawiać raz po raz. Na koniec Schultz osłabł, zamknął pulę i położył na stole trzy asy. Lyte rzucił swoje pięć kart. Wszystkie były czarne. Kupił dwa trefle! Wie pan, że prawie wykończył Schultza jako pokerzystę. Niemiec nigdy nie odzyskał formy. Utracił całą butę. Był od tego czasu mało zdecydowany, trochę płochliwy. "Jak mogłeś tak postąpić? - spytałem później przyjaciela. - Schultz prosił o dwie karty. Wiedziałeś już wtedy, że przegrana pewna. A zresztą, nie spojrzałeś nawet na to, co sam kupiłeś". "Wcale nie musiałem patrzeć - odpowiedział mi Lyte. - Od początku wiedziałem, że to dwa trefle. Powinienem kupić dwa trefle i kwita! Myślisz, że dałbym się pobić temu grubemu szwabowi? To było niemożliwe. Nie zwykłem w taki sposób dostawać w skórę. Po prostu musiałem wygrać. Co chcesz? Gdybym nie miał w garści pięciu trefli, zobaczyłbyś we mnie człowieka najbardziej zdziwionego na świecie". Oto cały Lyte! Teraz chyba ocenia pan właściwie jego niezmierny optymizm. Jeżeli wziął się do czegoś, musiał bez trudu i kłopotu zyskać powodzenie. Usprawiedliwienie znajdował w takim choćby wydarzeniu i w dziesięciu tysiącach innych. Po prostu szczęściło mu się, wiodło. Dlatego się nie bał. Głęboko wierzył, że nic złego nie może go spotkać, bo nie spotkało dotychczas. Kiedy zatonęła "Luga", a on przepłynął te trzydzieści mil - spędził w wodzie dwie noce i dzień. Przez cały ten okropny okres czasu ani razu nie stracił nadziei, bodaj na chwilę nie zwątpił w ocalenie. Był pewien, że trafi w końcu do jakiegoś lądu. Sam mi to mówił; a wiedziałem, że mówi prawdę. Taki był Lyte Gregory. Różnił się od przeciętnych, ułomnych ludzi. Należał do odmiennej rasy istot wyższych, odpormych na pospolite cierpienie i niedole. Zdobywał wszystko, co zechciał. Żonę sprzątnął sprzed nosa dwunastu rywalom. Młoda piękność z rodziny Carutherów ustatkowała się rychło. Lyte znalazł w niej towarzyszkę życia najlepszą pod słońcem. Zapragnął syna. Syn się urodził. Zapragnął córki i drugiego syna. I oni przyszli na świat. Dzieci były takie właśnie, jak potrzeba: bez śladu wad i braków. Klatki piersiowe miały niby miechy. Odziedziczyły całą siłę i zdrowie ojca. Później przyszło TO. Na Gregorym spoczęło potworne piętno. Obserwowałem je przez rok. Pękało mi serce. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy; nikt nie podejrzewał niczego - nikt z wyjątkiem przeklętego hapa-haole (to znaczy półkrwi tubylca) Stephena Kaluny. On wiedział, lecz ja nie domyślałem się tego. Aha! Wiedział również doktor Strowbridge. Był lekarzem rządowym. Miał wzrok uczulony na objawy trądu. Widzi pan, do jego obowiązków, między innymi, należało badanie podejrzanych i kierowanie ich na punkt zborny w Honolulu. Stephen Kaluna miał także oko wyczulone na trąd. Choroba panoszyła się w jego rodzinie, której czterech czy pięciu przedstawicieli przebywało już na Molokai. Cała historia wybuchła z racji siostry Stephena Kaluny. Była podejrzana, lecz zanim trafiła w ręce doktora Strowbridge'a, brat ukrył ją w bezpiecznym miejscu. Lyte, jako szeryf Kony, powinien odnaleźć zgubę. Wchodziło to w zakres jego obowiązków. W ów pamiętny wieczór wybraliśmy się wszyscy do Hilo, do baru Neda Austina. Zastaliśmy tam Stephena Kalunę. Siedział bez towarzystwa, bardzo zły i pijany. Lyte śmiał się właśnie z jakiegoś dowcipu; huczał gromkim, radosnym śmiechem wielkiego dziecka. Kaluna ze wstrętem splunął na podłogę. Lyte dostrzegł to, podobnie jak inni, zlekceważył jednak zaczepkę. Kaluna szukał pretekstu do burdy. Za osobistą krzywdę uważał fakt, że Lyte próbuje odnaleźć jego siostrę. Na rozmaite sposoby dawał wyraz niezadowoleniu. Ze spotkania z szeryfem, ten wszakże nie zwracał nań uwagi. Zdawało mi się, że Lyte żałował trochę awanturnika, najbardziej przykrym obowiązkiem jego urzędu było właśnie wyłapywanie trędowatych. Niemiła sprawa wchodzić do cudzego domu, porywać matkę, ojca lub dziecko i wysyłać biedaka na dożywotne zesłanie na Molokai, chociaż nie zrobił przecie nic złego. Oczywiście, było to konieczne ze względu na dobro społeczeństwa. Jestem przekonany, że Lyte pierwszy aresztowałby własnego ojca, gdyby ów był podejrzany. Wreszcie Kaluna wybuchnął: "Słuchaj, Gregory, myślisz pan, że capniesz Kalaniweo, ale jej nie capniesz". Ta podejrzana o trąd siostra miała na imię Kalaniweo. Kiedy padło jego nazwisko, Lyte spojrzał na Kalunę, ale nie odpowiedział. Kaluna był już wściekły. Przez cały czas doprowadzał się do szaleństwa. "Więcej ci powiem - wrzasnął. - Sam trafisz na Molokai, zanim wyprawisz tam Kalaniweo. Zaraz ci powiem, coś za jeden. Nie wolno ci przebywać w towarzystwie przyzwoitych ludzi. Strasznie dziś pyskujesz o swoich obowiązkach. Może nie? Moc trędowatych wysyłasz na nnookai, a dobrze wiesz, że tam i twoje miejsce". Widywałem już Lyte'a w gniewie, nigdy jednak nie był tak zły jak wtedy. Widzi pan, u nas nie dowcipkuje się na temat trądu. Lyte skoczył jednym susem na Kalunę, porwał go za gardło, zwlókł z krzesła i zaczął tarmosić, tak, że słychać było szczękanie zębów. "Co ci do łba przyszło? - wołał. - Gadaj zaraz, bo wyduszę z ciebie prawdę!" Widzi pan, na Zachodzie są pewne sprawy, o których na wszelki wypadek trzeba mówić z uśmiechem. Tak samo u nas, ludzi z wysp. Taką sprawą jest przede wszystkim trąd. Mniejsza o to, jaki był Kaluna. W każdym razie nie był tchórzem. Kiedy Lyte zwolnił nieco uścisk na jego gardle, odpowiedział bez wahania: "Powiem ci zaraz, co mi przyszło do łba. Sam jesteś trędowaty." W tej chwili szeryf odepchnął w bok Kalunę, bez wysiłku . Rzucił go na krzesło. Później wybuchnął serdecznym, szczerym śmiechem. Ale śmiał się samotnie; gdy to zauważył, rozejrzał się dokoła po naszych twarzach. Przysunąłem się doń tymczasem, próbowałem namówić, żeby wyszedł. Nie zwracał na mnie uwagi. Jak urzeczony, patrzył na Kalunę, który nerwowo, niespokojnie wodził ręką po szyi, jak gdyby chciał pozbyć się śladu zakażonych palców, co dusiły go za gardło. Było to wyraźnie odruchowe; nie demonstracyjne. Lyte odwrócił się ku nam. Z wolna przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. "Wielki Boże! Chłopcy... Wielki Boże!" Właściwie nie powiedział tego, wykrztusił ochrypłym szeptem przerażenia i niezmiennej grozy. Strach grał mu w krtani, a przekonany jestem, iż Lyte Gregory nigdy przedtem nie doświadczył strachu. Wkrótce jednak odzyskał władzę jego niezmierny optymizm. Lyte roześmiał się znowu. "Dobry kawał... - powiedział. - Mniejsza o to, kto wpadł na aki pomysł. Za dużo wypiłem i w pierwszej chwili naprawdę strach mnie obleciał. Ale, chłopcy, nie róbcie tego więcej nigdy nikomu. Sprawa jest zbyt poważna. W tej pierwszej chwili umarłem tysiąc razy. Możecie mi wierzyć. Pomyślałem o żonie i o szkrabach, i..." Głos odmówił mu posłuszeństwa. Lyte stropił się, zasępił - spojrzał znów z ukosa na Kalunę, który nadal wodził ręką po szyi. "John" - odezwał się przyjaciel przenosząc wzrok na mnie. Pogodny ton jego głębokiego głosu zadźwięczał mi w uszach. Nie mogłem zdobyć się na odpowiedź. Z trudem przełykałem ślinę, a ponadto zdawałem sobie sprawę, że mam taki wyraz twarzy, jakiego mieć nie powinienem. "John" - powtórzył zbliżając się o krok. Przemówił do mnie trwożliwie, a ze wszystkich koszmarnych potworności najbardziej przerażający był bodaj akcent trwogi w ustach Lyte'a Gregory'ego. "John, John, co to wszystko ma znaczyć? - ciągnął coraz bardziej nieśmiało. - Przecież to kawał, prawda? John, oto moja ręka! Gdybym był trędowaty, nie podawałbym ci chyba ręki? A może naprawdę jestem trędowaty? Co, Johnie?" Wyciągnął do mnie rękę. Ach!, Przez wszystkie moce niebieskie i piekielne, nie dbałem już o nic! Był moim przyjacielem. Uścisnąłem mu dłoń, choć serce omal mi nie pękło, kiedym zobaczył, jak twarz mu pojaśniała. "Tak, Lyte, to był kawał - powiedziałem. - Umówiliśmy się zawczasu. Ale masz rację. Sprawa jest zbyt poważna. Nigdy już nie spłatamy podobnego figla" Nie roześmiał się tym razem. Uśmiechnął się tylko jak człowiek zbudzony z okropnegosnu, lecz dręczony jeszcze przez senne zjawy. "No, więc wszystko w porządku - odezwał się po chwili. -Nie płatajcie więcej podobnych figlów. Ja teraz stawiam. Cóż, przyznaję otwarcie, moi drodzy, że na moment zaleliście mi sadła za skórę. Popatrzcie tylko, jakem się spocił!" Westchnął z ulgą i ocierając czoło postąpił kilka kroków w stronę lady. "To żaden kawał" - rzucił szorstko Kaluna. Spojrzałem nań krwiożerczym wzrokiem - poczułem nagle chęć mordu. Nie śmiałem jednak odezwać się ani uderzyć. Przyśpieszyłbym tylko katastrofę, a nie straciłem jeszcze szaleńczej nadziei, że uda się jakoś zapobiec złu. "To żaden kawał! - powtórzył Kaluna. - Słuchaj, Lyte Gregory! Jesteś trędowaty! Nie wolno ci dotknąć ręką skóry porządnego człowieka, czystej skóry porządnego człowieka. Rozumiesz?" Gregory rozgorzał znowu: "Wystarczy chyba tych kawałów! Daj spokój! Powtarzam ci, daj spokój, Kaluna, bo jak nie, zarobisz lanie. "Najpierw poddaj się badaniu bakteriologicznemu - odpowiedział Kaluna - a później możesz mi sprawić lanie, ba! możesz mnie zatłuc na śmierć, jeżeli będziesz miał ochotę. Człowieku! Spójrzże w to lustro! Na własne oczy zobaczysz coś, co wszyscy widzą. Zaczyna ci się robić lwia twarz. Przypatrz się, jak ci skóra ciemnieje nad oczami". Lyte nie mógł oderwać wzroku od lustra. Ręce mu drżały. "Nic nie widzę - odezwał się wreszcie i zwrócił twarz w stronę hapa-haole. - Masz złe serce, Kaluno. Nie wstyd mi przyznać się, że przeraziłeś mnie tak, jak nikomu nie wolno straszyć drugiego człowieka. Trzymam cię za słowo! Zaraz wyjaśnię całą sprawę. Idę prosto do doktora Strowbridge'a. Ale miej się na baczności, kiedy wrócę!" Nie patrząc na nas ruszył w kierunku drzwi. "Poczekaj tutaj, Johnie" powiedział i ruchem ręki zatrzymał mnie, gdy chciałem mu towarzyszyć. Staliśmy w barze, niby gromadka upiorów. "Mówiłem prawdę - odezwał się Kaluna. - Sami to chyba widzicie". Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego stronę. Skinąłem głową. Harry Burnley podniósł szklankę i opuścił, nie tknąwszy jej wargami, Połowę zawartości wylał na ladę. Usta drżały mu jak małemu dziecku, które zaczyna płakać. Ned Austin czynił wiele hałasu przerzucając lód w lodówce. Nie szukał niczego. Sądzę, że nie wiedział, co w tej chwili robi. Wszyscy milczeli. Usta Harry'ego Burnleya drżały coraz mocniej. Nagle Harry zrobił okropną, zawziętą minę i pięścią grzmotnął Kalunę w twarz - raz, drugi, trzeci. Nie próbowaliśmy oderwać napastnika od ofiary, nie przejnowaliśmy się wcale. Burnley mógł go nawet zabić w naszych oczach. Lanie było okropne, nas jednak to nie obchodziło. Nie przypominam sobie, kiedy właściwie Harry dał za wygraną i pozwolił Ralunie odpełznąć w jakiś kąt. Podobnie jak inni, byłem zbyt oszołomiony. Doktor Strowbridge wszystko mi później opowiedział. Pracował w nocy nad raportem, kiedy Lyte zgłosił się do ambulatorium. Lyte zdążył odzyskać swój zwykły, optymizm. Przyszedł na nieco chwiejących się nogach, - trochę jeszcze zły na Kalunę, lecz najzupełniej pewny swego. "Cóż mogłem zrobić? - mówił mi doktor. - Wiedziałem, że ma trąd. Od miesięcy to obserwowałem. Nie śmiałem wyrzec słowa. Nie śmiałem powiedzieć: <>. Wcale mi nie wstyd, że wybuchnąłem płaczem. Lyte błagał o badanie bakteriologiczne. Raz po raz powtarzał: "Wytnij kawałek skóry, doktorze. Zrób analizę. Wytnij kawałek skóry!" Płacz doktora Strowbridge'a musiał jednak przekonać Gregory'ego. Następnego ranka parowiec "Claudine" odpływał do Honolulu. Przychwyciliśmy Lyte'a, kiedy wchodził na pokład. Widzi pan, wybierał się do Honolulu, by się stawić do dyspozycji Urzędu Zdrowia. Nie mogliśmy sobie z nim poradzić. Zbyt wiele ludzi wysłał na Molokai, by samemu zwlekać. Doradzaliśmy Japonię, ale on nie chciał nawet słuchać. "Muszę przyjąć właściwe lekarstwo, moi drodzy" - powtarzał raz po raz i nie mówił nic więcej. Opętała go ta jedna myśl. Z punktu zbornego w Honolulu zlikwidował swoje sprawy i odpłynął na Molokai. Źle mu się tam wiodło. Lekarz osiadły w kolonii trędowatych pisał do nas, że Lyte wygląda jak własny cień. Rozumie pan, tęsknił do żony i dzieci, martwił się o nie. Wiedział oczywiście, że są pod naszą opieką, ale i tak cierpiał. Kiedy upłynęło mniej więcej sześć miesięcy, wybrałem się na Molokai. Siedziałem po jednej stronie grubej, lustrzanej szyby - Lyte po drugiej. Patrzyliśmy na siebie przez szkło, a rozmawialiśmy przy pomocy czegoś w rodzaju tuby. Cóż, sprawa była beznadziejna. Lyte postanowił zostać. Przekonywałem go uparcie. Trwało to cztery śmiertelnie długie godziny. Wreszcie wyczerpałem się do cna, no i parowiec zaczął na mnie gwizdać. Ale przyjaciele Lyte'a nie mogli znieść takiej sytuacji. W trzy miesiące po mojej wizycie na Molokai zakontraktowaliśmy szkuner "Halcyon". Trudnił się przemytem opium, a żeglował jak wszyscy diabli! Jego szyprem był Amerykanin pochodzenia skandynawskiego. Przezwaliśmy go Wikingiem. Za pieniądze zrobiłby wszystko, a postaraliśmy się, aby podróż do Chin mu się opłaciła. Wiking wypłynął z San Francisco, a w kilka dni później wyruszyliśmy na morze jachtem Landhouse'a. Była to ledwie pięciotonowa łajba, ale pognaliśmy ją pod wiatr całe pięćdziesiąt mil, i to w czasie północno-wschodniego pasatu. Choroba morska? Jak żyję, na to nie cierpiałem. Z dala od lądu spotkaliśmy "Halcyona". Burnley i ja przesiedliśmy się na szkuner. Pożeglowaliśmy w stronę Molokai i dotarliśmy tam koło jedenastej w nocy. Szkuner manewrował na redzie, a my w czasie przypływu przybiliśmy szalupą do wybrzeża, niedaleko Kalawao, wioski, gdzie - wie pan - umarł ksiądz Damien. Nasz Wiking był całkiem do rzeczy. Z dwoma rewolwerami za pasem śmiało szedł naprzód. We trójkę przebrnęliśmy w poprzek półwysep Kalaupapa, ze dwie mile drogi. Proszę sobie wyobrazić głuchą, ciemną noc i poszukiwanie człowieka w osiedlu, gdzie mieszka ponad tysiąc trędowatych. Widzi pan, gdyby podniesiono alarm, byłby z nami koniec. Teren był nam zupełnie obcy i ciemno choć oko wykol. Psy trędowatych obskakiwały nas, szczekały. Wreszcie zgubiliśmy drogę. Wiking uratował sytuację. Poprowadził nas do pierwszego, stojącego na uboczu domku. Zamknęliśmy drzwi od środka i zapalili światło. Trędowatych było sześciu. Obudzili się, a ja przemówiłem do nich w tubylczym narzeczu. Pytałem o kokuę. Kokua znaczy dosłownie "pomocnik". W danym przypadku to krajowiec, który jest zdrów, lecz mieszka w leprozorium* [Leprozorium - miejsce, gdzie izoluje się trędowatych], a Urząd Zdrowia płaci mu za doglądanie trędowatych, opatrywanie ich ran i rozmaite funkcje w tym rodzaju. Pozostaliśmy w domku pilnując jego lokatorów; jednego z nich Wiking zabrał na poszukiwanie kokui, którego znalazł wkrótce i przypędził pod groźbą rewolweru. Kokua zachował się przyzwoicie. Mnie i Burnleya poprowadził do siedziby Lyte'a. Wiking tymczasem został na straży w domku sześciu trędowatych. Nasz przyjaciel mieszkał sam. "Spodziewałem się, że przyjedziecie, moi drodzy - powiedział na powitanie. - Nie dotykaj mnie, John. Cóż tam słychać u Neda, Charleya i całej naszej paczki? Mniejsza zresztą o to. Zdążycie powiedzieć wszystko później. Jestem gotów do podróży. Ha! Wytrzymałem tutaj dziewięć miesięcy. Gdzie macie łódź?" Wróciliśmy do tamtego domku, żeby zabrać Wikinga. Ale rozpoczął się już alarm. W oknach migotały światła, drzwi trzaskały. Umówiliśmy się z góry, że strzelać będziemy tylko w ostatecznej potrzebie, toteż kiedy nas zatrzymywano, radziliśmy sobie pięściami i kolbami rewolwerów. Jakiś drab chwycił mnie, oplótł rękami. Nie mogłem się wyzwolić, chociaż dwukrotnie grzmotnąłem go w twarz pięścią. Szamotaliśmy się przez chwilę, potem runęliśmy walcząc na ziemi. Bliski byłem ostatecznej klęski, kiedy nadbiegł ktoś drugi z latarnią. Ujrzałem wtedy twarz mego przeciwnika! Ach, jak opisać tę ohydę? Nie była to właściwie twarz, lecz zgniłe lub gnijące szczątki - żywa padlina bez nosa, bez ust, z jednym uchem opuchłym, poszarpanym, zwisającym aż do ramienia. Uległem panice. Jednym chwytem potwór przygarnął mnie do siebie i okropne ucho musnęło mój policzek. Wówczas postradałem chyba zmysły. Było to zbyt przerażające. Rewolwerem zacząłem tłuc napastnika. Nie mam pojęcia, jakim sposobem w chwili, kiedy odskakiwałem już od niego, uczepił się mnie zębami. Cały bok dłoni miałem w tych wstrętnych, bezwargich ustach. Kolbą rewolweru gruchnąłem go potężnie pomiędzy oczy. Chwyt zębów zelżał. Cudworth wyciągnął do mnie rękę, a że księżyc świecił jasno, zobaczyłem blizny podobne do tych, jakie zostają po ukąszeniu przez psa. - Nie bał się pan? - zapytałem. - Bałem się. Czekałem siedem lat. Widzi pan, aż tak długo trwa okres inkubacyjny. Czekałem tutaj, w Konie, ale trąd nie przyszedł. Cóż, w ciągu tych siedmiu lat nie było dnia, nie było nocy wolnej od strachu... Głos mu się załamał. Cudworth spojrzał w dół, na skąpane w księżycowym blasku morze, a później przeniósł wzrok ku strzelającym w niebo śnieżnym szczytom. - Nie mogłem znieść myśli, że może stracę to wszystko, że nigdy nie zobaczę Kony. Siedem lat! Nie zaraziłem się jakoś... Ale dlatego właśnie zostałem starym kawalerem. Byłem zaręczony. Nie odważyłem się jednak na małżeństwo, gdyż dręczyła mnie niepewność. Narzeczona nie mogła tego pojąć. Wyjechała do Stanów, wyszła za mąż. Nigdy jej później nie widziałem. Kiedy pozbyłem się nareszcie trędowatego policjanta, usłyszałem tętent i łomot kopyt, jak gdyby szarżowała kawaleria. To był nasz Wiking. Wystraszył się zgiełku i nie marnując czasu kazał tym, poczciwym trędowatym, których pilnował, osiodłać dla nas cztery konie. Byliśmy gotowi do drogi. Lyte położył aż trzech kokuów, a wspólnymi siłami wyrwaliśmy Burnleya dwójce napastników. Cała osada była tymczasem w ruchu, a kiedy umykaliśmy cwałem, ktoś (zapewne Jack McVeigh, administrator Molokai) otworzył ogień z winchestera. To była jazda! Konie, siodła i uździenice trędowatych, ciemno choć oko wykol, gwiżdżące nad głową pociski i droga wcale nie najlepsza. Na domiar złego wierzchowiec Wikinga był mułem, a sam Viking nie miał pojęcia o hipice! Ale dotarliśmy jakoś do szalupy kiedyśmy odbijali od brzegu, słychać było tętent koni cwałujących dół stokiem wzgórz na półwyspie Kalaupapa. Jedzie pan do Szanghaju. Niech pan odszuka Lyte'a Gregory'ego. pracuje tam w niemieckiej firmie. Niech pan zaprosi go na obiad, nie żałuje wina, da mu wszystko najlepsze. Tylko proszę mu nie pozwolić za nic płacić. Ja czekam na rachunek. Lyte potrzebuje pieniędzy dla żony i dzieci, które mieszkają teraz w Honolulu. Wiem o wszystkim. Wysyła rodzinie lwią część zarobków, a sam żyje niczym pustelnik. Niech mu pan opowie o Konie. Tutaj przecie zostawił serce. Niech mu pan opowie o Konie tyle, ile pan powiedzieć potrafi. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel Chińczak Koral rośnie i palma, a człowiek - umiera. Przysłowie z Tahiti Ah-Czo nie rozumiał po francusku. Siedział, zmęczony i znudzony, w zatłoczonej sali sądowej i słuchał długich, hałaśliwych przemówień, wygłaszanych po francusku kolejno to przez tego, to przez innego z urzędników. Dła Ah-Czo była to tylko pusta paplanina; Chińczyk dziwił się głupocie Francuzów, którym potrzeba było tyle czasu na wykrycie mordercy Czung-Ga - aby go w końcu nie znaleźć. Każdy z pięciuset robotników z plantacji wiedział, że zabójstwo popełnił Ah-San, a oto Ah-San nie był nawet aresztowany. Prawda, wszyscy oni umówili się potajemnie, że nie będą świadczyć przeciwko sobie, ale przecież to takie proste, Francuzi sami powinni odkryć, że to Ah-San zabił. Jacy głupi ci Francuzi... Ah-Czo nie zrobił nic złego, nie miał więc żadnych powodów do obawy. Nie brał udziału w morderstwie. Wprawdzie był jego świadkiem, a Schemmer, nadzorca plantacji, wpadłszy do baraków zaraz po wypadku przyłapał go tam wraz z czterema czy pięciu innymi; ale cóż stąd? Czung-Ga dostał tylko dwa pchnięcia -łatwo więc pojąć, że pięciu czy sześciu ludzi nie mogło zadać dwóch ran sztyletem. W każdym razie, gdyby nawet liczyć po jednym ciosie na człowieka, sprawców mordu byłoby najwyżej dwóch. Tak rozumował Ah-Czo - podczas gdy wraz ze swymi czterema towarzyszami wyłgiwał się, wypierał i wykręcał w zeznaniach. Usłyszeli hałas i, tak jak Schemmer, przybiegli na miejsce. Tylko że przybyli tam przed Schemmerem - ot i wszystko. Co prawda Schemmer stwierdził, że na odgłos kłótni zatrzymał się przechodząc w pobliżu i stał najmniej z pięć minut na dworze; że gdy wszedł do baraku - zastał już w nim podsądnych, którzy nie mogli wejść tam przed chwilą, ponieważ on, Schemmer, stał przed jedynym wejściem do baraku. Ale czegóż to dowodzi? Ah-Czo i czterej jego towarzysze zeznali, że Schemmer się myli. Ostatecznie puszczą ich, byli tego pewni. Niepodobna ściąć pięciu ludzi za dwa pchnięcia nożem. zresztą żaden z cudzoziemskich diabłów nie widział zbrodni. Ale ci Francuzi są głupi! W Chinach - Ah-Czo dobrze wiedział - sędzia kazałby wszystkich wziąć na tortury i dowiedziałby się prawdy. To przecież taki prosty sposób. Lecz ci Francuzi nie stosują tortur - co za głupcy! W ten sposób nigdy nie dojdą, kto zabił Czung-Ga. Lecz Ah-Czo nie wiedział wszystkiego. Angielska firma, właścicielka plantacji, przetransportowała na Tahiti tych pięciuset kulisów, ponosząc wielkie wydatki. Akcjonariusze wołali o dywidendy, a firma nie wypłaciła jeszcze nic, przeto nie życzyła sobie, by jej kosztowni robotnicy nabrali zwyczaju wzajemnego zabijania się. A poza tym byli Francuzi, którzy kwapią się do narzucania Chińczykom dobrodziejstw i doskonałości prawa francuskiego. Nic skuteczniejszego, niż co jakiś czas dobra nauczka, a zresztą do czego ma służyć Nowa Kaledonia* [Nowa Kaledonia - wyspa w Melanezji, obecnie terytorium zamorskie Francji. Do końca XIX w. miejsce zesłań dla skazańców sądowych.], jeśli nie do wysyłania ludzi, by przeżywali na niej dni swoje w nędzy i utrapieniu, płacąc w ten sposób za to tylko, że są słabi i łagodni? Tego wszystkiego Ah-Czo nie rozumiał. Siedział w sali rozpraw i oczekiwał, że sąd da się wywieść w pole i wyda wyrok, który pozwoli jemu i jego towarzyszom wrócić na plantację i pracować do wygaśnięcia kontraktów. Wyrok będzie ogłoszony niebawem. Formalności dobiegają końca, miarkował Ah-Czo. Nie było już zeznań, paplanina ustała. Diabły francuskie też były znużone i najwidoczniej czekały na wyrok. Oczekujący wraz ze wszystkimi Ah-Czo wrócił pamięcią w przeszłość - do owej chwili, gdy podpisawszy umowę wsiadł na statek odjeżdżający do Tahiti. Ciężko było żyć w jego rodzinnej nadmorskiej wiosce; gdy zaś podpisał kontrakt na pięcioletnią pracę na Morzach Południowych po pięćdziesiąt centów meksykańskich dziennie - uważał się za szczęśliwca. Byli w jego wsi mężczyźni harujący cały rok za dziesięć dolarów meksykańskich, były kobiety, co wiązały sieci - przez cały okrągły rok - za pięć dolarów, i służące, co w domach sklepikarza zarabiały po cztery dolary rocznie. A oto on, Ah-Czo, ma otrzymywać pięćdziesiąt centów dziennie, za dzień, za jeden dzień tylko pobierać będzie tę królewską pensję! Cóż z tego, że robota ciężka! Po upływie tych pięciu lat powróci do domu - jak było w umowie - i nie będzie już nigdy potrzebował pracować. Będzie do końca życia człowiekiem bogatym, będzie miał własny dom, żonę i dzieci, wzrastające w szacunku do niego. Tak... a za domem będzie miał ogródek - miejsce wypoczynku i rozmyślań - z malutkim basenem ze złotymi rybkami, z zawieszonymi na drzewach dzwoneczkami, które wiatr porusza; a dokoła ogródka wysoki mur, by nic nie przeszkadzało rozmyślaniom i wypoczynkowi. No i odrobił już trzy lata z owych pięciu. Dzięki tym zarobkom w swej ojczyźnie byłby już człekiem zamożnym; dwa tylko lata dzieliły plantację bawełny w Tahiti od miejsca wypoczynku i rozmyślań. Ale w tej chwili, niestety, Ah-Czo traci pieniądze na skutek tego nieszczęśliwego przypadku, który zrządził, że był świadkiem sceny zabójstwa Czung-Ga. Próżnował przez trzy tygodnie w więzieniu, a każdy dzień tych trzech tygodni przynosił mu stratę pięćdziesięciu centów. Ale teraz wydadzą wyrok i Ah-Czo wróci nareszcie do pracy. Ah-Czo miał dwadzieścia dwa lata. Był wesoły, dobroduszny i skory do uśmiechu. Szczupły jak wszyscy Azjaci, twarz miał okrągłą, okrągłą jak księżyc i jaśniejącą łagodnym zadowoleniem, słodyczą i uprzejmością, co było rzadkie wśród jego współziomków. Wygląd jego nie kłamał. Ah-Czo nigdy nie zakłócał spokoju, nigdy nie brał udziału w awanturach. W karty nie grał: zbyt łagodne miał usposobienie. Ah-Czo zadowalał się rzeczami drobnymi, rozrywki jego były proste. Cisza i spokój w chwilach ochłody po znojnym skwarze na polu bawełny sprawiały mu niezmierną rozkosz. Mógł przesiadywać godzinami, wpatrując się w samotny kwiat i filozofując na temat tajemnic i zagadek bytu. Błękitna czapla na skrawku piaszczystego wybrzeża, srebrzysty błysk latającej ryby lub perłoworóżany zachód słońca nad laguną mogły wprawić go w ekstazę, tak że zapominał o szeregu nużących dni i o ciężkim bacie Schemmera. Schemmer, Karl Schemmer - było to brutalne bydlę. Ale pensję swoją wypracowywał sumiennie. Wyciągał ostatek sił ze swych pięciuset niewolników; byli to bowiem niewolnicy - aż do wygaśnięcia kontraktów. Schemmer ciężko pracował, by wyciskać siłę z tych pięciuset spotniałych ciał i zamieniać ją na bele włochatej bawełny gotowej do eksportu. Jego pierwotna, żelazna, władcza brutalność potrafiła dokonać takich przemian. Do pomocy miał gruby rzemienny bat, trzy cale szerokości i jard długi, z którym zawsze jeździł i który przy sposobności spadał na nagie plecy pochylonego kulisa z hukiem rewolwerowego wystrzału. Częste były te trzaskania, gdy Schemmer uganiał po bruzdach polnych. Pewnego razu w początkach pierwszego roku robót na plantacji Schemmer zwykłym uderzeniem pięści zabił jednego z kulisów. Oczywiście nie rozgniótł mu głowy jak skorupki jajka, ale cios wystarczył, by zniszczyć to, co było wewnątrz i po tygodniowej chorobie ów człowiek umarł. Chińczycy nie poskarżyli się francuskim diabłom panującym na Tahiti. Woleli się w to nie wdawać. Schemmer - to był ich problem. Musieli unikać jego gniewu - jak unikali skorpionów, czyhających w trawie lub wpełzających do sypialnych baraków w dżdżyste noce. "Chińczaki" - tak bowiem przezywali ich gnuśni, brunatnoskórzy wyspiarze - baczyli, by nie wywołać gniewu Schemmera, co równało się oddawaniu mu pełnej wiary znojnej pracy. Owo uderzenie Schemmerowej pięści kosztowało firmę tysiąc dolarów, a Schemmera nie spotkała za to żadna nieprzyjemność. Pozbawieni instynktu kolonizacyjnego Francuzi - nieudolnie, jakby po dziecinnemu bawiący się w eksploatowanie bogactw wyspy - radzi byli powodzeniu angielskiej firmy. Co ich obchodził Schemmer i jego pięść? I ten Chińczyk, co umarł? Cóż - to był tylko Chińczyk. A zresztą umarł od porażenia słonecznego - jak opiewał raport lekarski. Wprawdzie na Tahiti, odkąd sięgają dzieje, nikt nigdy nie umarł od porażenia słonecznego, ale właśnie ta okoliczność uczyniła śmierć tego chińskiego robotnika niejako jedyną w swoim rodzaju. Tyle napisał lekarz w swym sprawozdaniu. Doktor był rzetelny. Dywidendy muszą być wypłacane, gdyż w przeciwnym razie lista bankructw na Tahiti powiększyłaby się o nowy krach. Niepodobna zrozumieć tych białych czartów! Ah-Czo, oczekując ogłoszenia wyroku, rozmyślał nad ich tajemniczością. Nie sposób przeniknąć, co kryje się w ich mózgach. Ah-Czo znał niewielu spośród nich. Wszyscy byli jednakowi: oficerowie i marynarze na statku, francuscy urzędnicy i biali ludzie na plantacji wraz z Schemmerem. Umysły ich pracują w sposób zagadkowy, niepojęty. Wpadają w gniew bez widocznego powodu, a gniew ich - zawsze niebezpieczny. Wówczas są jak dzikie bestie. Przyczepiają się do głupstw, a czasem potrafią prześcignąć w pracy nawet Chińczyka. Nie zachowują umiaru jak Chińczaki, to obżartuchy; jedzą ponad miarę, a piją jeszcze więcej. Chińczak nigdy nie wie, kiedy im się co spodoba, a kiedy wywoła burzę gniewu. To, co im raz dogodziło, za chwilę może sprowadzić wybuch złości. Za oczami białych diabłów jest jakaś zasłona ukrywająca ich zamysły przed wzrokiem Chińczaka. A poza tym ta straszliwa zręczność białych diabłów, ta ich obrotność, zdolność tworzenia, osiągania pożądanych wyników, podporządkowywania swej woli wszystkiego, co pełza i czołga się, a nawet ujarzmiania potęgi żywiołów! Tak, biali ludzie dziwni są i niepojęci. To diabły. Spójrzcie tylko na Schemmera. Ah-Czo dziwił się, czemu tak długo nie ogłaszano wyroku. Żaden z oskarżonych nie podniósł był ręki na Czung-Ga. Zabił go Ah-San, Ah-San przechylił głowę Czung-Ga w tył jednym chwytem za warkocz, a drugą ręką dwukrotnie dźgnął go nożem. Siedząc w sali sądowej z przymkniętymi oczami, Ah-Czo przeżywał po raz wtóry scenę morderstwa: sprzeczkę, wyzwiska padające to z jednej, to z drugiej strony, plugawe obelgi rzucane na czcigodnych przodków, przekleństwa ciskane na nie spłodzone jeszcze pokolenia, skok Ah-Sana, gdy chwytał za warkocz Czung-Ga, dwukrotne pchnięcie nożem, nagłe otwarcie drzwi, wtargnięcie Schemmera, ucieczkę Ah-Sana, świst pejcza nadzorcy, gdy pozostałych zaganiał w kąt, i wystrzał z rewolweru, który Schemmerowi sprowadził pomoc. Ah-Czo wzdrygnął się przeżywając to wszystko na nowo. Smagnięcie bata zdarło mu trochę skóry i posiniaczyło policzek. Schemmer wskazał te siniaki, stwierdzając tożsamość przesłuchiwanego świadka. Dopiero teraz, po trzech tygodniach, Znaki zniknęły. To ci uderzenie! Pół cala wyżej - i byłoby po oku. Lecz już po chwili Ah-Czo zapomniał o całym tym zdarzeniu - przesłoniła je wizja owego ogródka rozmyślań i wypoczynku, który go czeka w przyszłości, po powrocie do kraju. Gdy sędzia ogłaszał wyrok, Ah-Czo miał wyraz twarzy obojętny; czterej jego towarzysze tak samo. I tacy pozostali wszyscy, niewzruszeni nawet wtedy, gdy tłumacz oznajmił im, że sąd wszystkich pięciu uznał winnymi zabójstwa Czung-Ga i że Ah-Czou ma być ścięty, Ah-Czo skazany na dwadzieścia lat więzienia w Nowej Kaledonii, Wong-Li - na dwanaście lat, Ah-Tong, zaś - na dziesięć. Nie warto się było tym przejmować. Nawet Ah-Czou pozostał bez wyrazu, jak mumia, chociaż to jemu miano ściąć głowę. Sędzia dodał jeszcze kilka słów, a tłumacz je przełożył: oto fakt, że Ah-Czou ma twarz najsilniej pokaleczoną rzemieniem Schemmera, tak dokładnie umożliwia jego zidentyfikowanie, że ponieważ jeden człowiek musi umrzeć, niechże nim będzie właśnie Ah-Czou. Podobnie okoliczność, że Ah-Czo ma również twarz mocno posiniaczoną - co dowodzi niezbicie jego obecności i współudziału w zbrodni - zdecydowała o owych dwudziestu latach więzienia. I tak dalej - aż do dziesięciu lat dla Ah-Tonga, stopniowanie każdego wyroku miało odpowiednie uzasadnienie. Niechaj Chińczaki zapamiętają tę nauczkę - orzekł sąd na zakończenie - niech wiedzą, że na Tahiti prawo będzie przestrzegane, choćby się świat walił! Pięciu Chińczyków odprowadzono z powrotem do więzienia. Nie byli oburzeni ani przybici. Nieprzewidziane wyroki nie dziwiły ich - do takich rzeczy przywykli obcując z białymi diabłami. Chińczak mógł oczekiwać od nich każdej niespodzianki. Ciężka kara za zbrodnię, której nie popełnili, nie była bynajmniej dziwniejsza od mnóstwa innych postępków białych diabłów. Podczas następnych tygodni Ah-Czo często przypatrywał się Ah-Czou z łagodnym zaciekawieniem. Jego to głowa miała być ścięta na gilotynie, wzniesionej w tym celu na plantacji. Dla niego nie będzie upływających lat ani ogrodów spokoju. Ah-Czo filozofował i dumał o życiu i śmierci. Co do siebie - nie doznawał niepokoju. Dwadzieścia lat - to raptem dwadzieścia lat. O tyle tylko oddala się jego ogródek - to wszystko. Ah-Czo był młody i miał we krwi cierpliwość Azjatów. Może poczekać dwadzieścia lat - przez ten czas ogień w jego żyłach przygaśnie, co go jeszcze snadniej przysposobi do zażywania owego rozkosznego spokoju w swym ogrodzie. Pomyślał o nadaniu mu nazwy, na przykład: "Ogród Porannej Ciszy". Myśl ta uszczęśliwiła go na cały dzień i natchnęła do ułożenia maksymy moralnej o cnocie cierpliwości, która to sentencja okazała się wielce pocieszająca - w szczególności dla Wong-Li i Ah-Tonga. Ah-Czou natomiast nie dbał o nią. Jego głowa miała być odcięta od tułowia w tak bliskim czasie, że niepotrzebna mu była cierpliwość, by czekać na to wydarzenie. Jadł, spał, palił, nie żałując sobie; nie dręczył go też powolny bieg czasu. Cruchot był żandarmem. Przesłużył dwadzieścia lat w koloniach - od Nigerii i Senegalu po Morza Południowe - ale te dwadzieścia lat bynajmniej nie wpłynęły na rozszerzenie jego ciasnego umysłu. Pozostał tak nierozgarnięty i powolnie myślący, jaki był za czasów swego chłopskiego bytowania w południowej Francji. Znał rygor dyscypliny i strach przed władzą: począwszy od Pana Boga aż do sierżanta żandarmerii; jedyną dla niego różnicą była miara ślepego posłuszeństwa, jakie okazywał. W gruncie rzeczy w jego pojęciu sierżant więcej znaczył niż Bóg - z wyjątkiem niedziel, kiedy Najwyższy przemawiał przez usta swych sług. Zazwyczaj Bóg był bardziej oddalony, gdy sierżant - tuż pod ręką. Ten to Cruchot otrzymał od prezesa sądu rozkaz dla dozorcy więzienia - rozkaz natychmiastowego wydania osoby Ah-Czou w jego ręce. Otóż zdarzyło się, że pan prezes poprzedniego wieczora podejmował u siebie obiadem kapitana i kilku francuskich oficerów marynarki wojennej. Ręka prezesa drżała, gdy pisał rozkaz, a oczy tak go bolały, że poniechał odczytania tego, co napisał. Toć chodziło tylko o życie Chińczaka. I nie zauważył pan prezes, że opuścił końcową literę w nazwisku Ah-Czou. Gdy tedy Cruchot przedstawił papier dozorcy więzienia - ów wydał mu Ah-Czo. Cruchot usadowił więźnia obok siebie na wózku zaprzężonym w parę mułów i odjechał. Ah-Czo radował się, że jest na dworze, w blasku słońca. Siedział obok żandarma - i promieniał. Rozpromienił się jeszcze bardziej, widząc, że muły dążą na południe, w kierunku Atimaono. To z pewnością Schemmer po niego posłał. Potrzebuje go do pracy. Doskonale, będzie pracował pilnie. Schemmer nigdy nie będzie miał powodu do niezadowolenia. Dzień był upalny. Pasaty ustały. Muły pociły się. Pocili się także żandarm i Ah-Czo, ale Ah-Czo najlepiej znosił ten skwar. Wszak trzy lata mozolnie pracował pod tym słońcem, na plantacji. Promieniał wciąż i radował się; był w tak dobrym humorze, że nawet mało bystry Cruchot zdumiał się. - Jakiś ty zabawny! - rzekł wreszcie. Ah-Czo kiwnął głową potakująco i uśmiechnął się radośnie.W przeciwieństwie do sędziego - Cruchot przemawiał do niego w narzeczu kanaka, które Ah-Czo rozumiał podobnie jak wszyscy Chińczycy, a także i obce diabły. - I czemu się tak śmiejesz? - gderał Crurhot. - W taki dzień człowiek powinien zalewać się łzami. - Cieszę się, że wyszedłem z więzienia. - Tylko z tego? - Żandarm wzruszył ramionami. - Alboż to nie dosyć? - brzmiała odpowiedź. - A więc nie cieszysz się z tego, że ci utną głowę? Ah-Czo spojrzał na niego z nagłym zmieszaniem i rzekł: - Jakże to? Toć wracam do Atimaono, żeby pracować na plantacji u Schemmera! Czyż nie tam mnie wieziesz? Cruchot w zadumie pogładził wąsiska. - Hm, tak... - mruknął na koniec, smagając batem jednego z mułów. - To ty nie wiesz? - O czym? - Ah-Czo zaczynał odczuwać niewyraźny lęk. - Czy Schemmer nie chce, bym u niego pracował? - Nie po dzisiejszym dniu! - Cruchot roześmiał się serdecznie. - Dobry kawał! Widzisz, jutro niezbyt będziesz zdatny do roboty. Człowiek z uciętą głową pracować chyba nie może, jak myślisz, hę? - Dał Chińczakowi szturchańca pod żebro i zachichotał. Ah-Czo milczał; muły tymczasem przekłusowały milę w upale. Wreszcie zapytał: - Czy Schemmer zetnie mi głowę? Cruchot wyszczerzył zęby, przytakując. - To pomyłka - rzekł Ah-Czo poważnie. - Ja nie jestem tym Chińczykiem, którego mają ściąć. Ja jestem Ah-Czo. Wielmożny sędzia orzekł, że mam przebyć dwadzieścia lat w Nowej Kaledonii. Żandarm uśmiechnął się. To dobry żart - ten Chińczak chce oszukać gilotynę. Muły minęły kokosowy lasek i przemierzyły pół mili wzdłuż połyskliwego jeziora, zanim Ah-Czo przemówił na nowo: - Mówię wam, że ja jestem Ah-Czo. Wielmożny sędzia nie powiedział, że moja głowa ma być ścięta. - Nie bój się! - rzekł Cruchot ze wspaniałomyślnym zamiarem ulżenia więźniowi. - To nie tak trudno umrzeć w ten sposób. - Tu prztyknął palcami. - To idzie szybko. O tak. Nie to, co powieszenie na stryczku, kiedy człek wierzga nogami i wykrzywia się przez pięć minut. To tak, jakby zarżnąć kurczaka tasakiem. Ucinasz mu łeb - i po wszystkim. Z człowiekiem zupełnie to samo. Ciach! - i już koniec. To nie boli. Nie zdążysz nawet pomyśleć, że boli. Nie myślisz w ogóle. Głowa twoja odpada, więc nie możesz myśleć. To bardzo dobre. Chciałbym tak umrzeć - szybko, ach, jak szybko! Ty masz szczęście, że umrzesz taką śmiercią. Bo, na przykład, mógłbyś dostać trądu, ciało odpadałoby ci kawałkami, co jakiś czas, palec po palcu, to u ręki, to znów u nogi. Znałem człowieka, który poparzył się cały ukropem: no, ten konał przez dwa dni. O kilometr drogi słyszało się jego jęki. Ale ty? Jak gładko! Cyk! Nóż spada ci na kark. Skończone. Nóż gotów nawet trochę połaskotać. Kto wie? Nigdy taki, co umarł w ten sposób, nie wrócił, by o tym opowiedzieć. Ostatnie zdanie Cruchot uznał za świetny dowcip i używał na to konto, trzęsąc się ze śmiechu przez pół minuty. Wesołość ta była poniekąd udana, ale żandarm uważał za swój szlachetny obowiązek rozweselić Chińczyka. - Ale powtarzam wam: ja jestem Ah-Czo - upierał się tamten. - Nie chcę, żeby mi ucięli głowę. Cruchot spochmurniał. Ten Chińczak stanowczo za dużo sobie pozwala. - Ja nie jestem Ah-Czou - zaczął znowu Ah-Czo. - Dość tego - przerwał mu żandarm. Wydął policzki, przybierając wyraz surowy. - Ale mówię, że nie jestem... - próbował bronić się Ah-Czo. - Stul pysk! - wrzasnął Cruchot. Po czym jechali dalej, już w milczeniu. Dwadzieścia mil dzieli Papeete od Atimaono; ujechali już przeszło połowę drogi, gdy Chińczyk odważył się zabrać głos na nowo. - Widziałem was w sali sądowej, kiedy wielmożny sędzia was badał. Czy pamiętacie, że ten Ah - Czou, któremu mają ściąć głowę, że on, Ah-Czou, był wysokim mężczyzną? Spójrzcie teraz na mnie. Ah-Czo powstał raptownie: Cruchot zobaczył, że kulis jest małego wzrostu. I w tej chwili w umyśle żandarma błysnęło wspomnienie postaci Ah-Czou: Ah-Czou był wysoki. Dla żandarma wszystkie chińskie twarze były jednakowe. Ale poniędzy wzrostem niskim a wysokim dostrzegał różnicę i widział teraz, że ma przy sobie na wózku nie tego, którego miał wieźć. i Szarpnął gwałtownie za lejce - tak że dyszel podniósł się, podnosząc chomąta na mułach. - Widzicie, że to była pomyłka - rzekł Ah-Czo uśmiechając się uprzejmie. .. : Ale Cruchot zamyślił się. Żałował już, że wstrzymał muły. Nie Wiedział o pomyłce sędziego i nie potrafił się jej domyślić, ale wiedział jedno: że polecono mu przywieźć tego kulisa do Atimaono i że jego obowiązkiem jest dostawić go tam. Cóż, jeśli to nie ten, o którego chodzi, i jeśli zetną mu głowę? Ostatecznie to tylko Chińczak - a cóż to jest Chińczak w gruncie rzeczy? Poza tym może to wcale nie omyłka. On, Cruchot, nie może wiedzieć, co myślą zwierzchnicy. Sami muszą najlepiej znać swoje sprawy. Kimże on jest, by miał myśleć za innych? Raz jeden, dawno temu, spróbował to zrobić, ale sierżant powiedział mu wtedy: "Cruchot, jesteś dureń! Im prędzej się o tym dowiesz, tym lepiej dla ciebie. Ty nie masz myśleć: masz słuchać, a myślenie pozostaw godniejszym osobom". Cruchot wzdrygnął się na to wspomnienie. Otóż jeżeli zawróci do Papeete - odwlecze egzekucję w Atimaono; a jeśli w dodatku wróci niepotrzebnie, spotka go wymówka od sierżanta oczekującego przybycia więźnia; a poza tym w Papeete także go wyłają. Trzasnął z bata i ruszył w dalszą drogę. Spojrzał na zegarek. I tak spóźni się pół godziny; sierżant na pewno będzie zły. Popędził muły. Im goręcej Ah-Czo nalegał wyjaśniając pomyłkę - tym bardziej Cruchot stawał się nieugięty. Świadomość, że wiezie kogoś innego, niż należy, psuła mu humor. To zaś, iż omyłka nie z jego była winy, utwierdzało go w przeświadczeniu, że zło, które spełnia, jest słuszne! Aby uniknąć niezadowolenia sierżanta, Cruchot chętnie dostarczyłby nawet pół tuzina takich omyłkowych skazańców. Co się tyczy Ah-Czo - z chwilą gdy żandarm trzasnął z bicza, groźnie nakazując milczenie - nie pozostawało mu nic innego, jak siedzieć cicho. Długa jazda ciągnęła się dalej w zupełnym milczeniu. Ah-Czo zastanawiał się nad osobliwymi praktykami cudzoziemskich diabłów. Nie znajdował klucza do tej zagadki. To, co robili z nim, było tak samo niewytłumaczalne, jak wszystko inne. Tak oto przede wszystkim uznali za winnych pięciu niewinnych ludzi, a następnie chcą uciąć głowę człowiekowi, którego sami swymi zamroczonymi mózgami zasądzili tylko na dwadzieścia lat więzienia. A on nic na to poradzić nie może. Musi siedzieć bezczynnie i przyjąć to, co mu władcy życia i śmierci odmierzą. Zrazu ogarnęła go na chwilę panika i zimny pot wystąpił mu na czoło; lecz rychło przemógł się. Usiłował poddać się losowi, wspominając i powtarzając sobie wyjątki z Yin-Czih-Wen (Traktat o Gościńcu Spokoju); lecz zamiast tego widział wciąż swój wymarzony ogród rozmyślań i wypoczynku. Dręczył go ten natłok myśli, oddał się tedy wszystek marzeniom: siedział pośród drzew, zasłuchany w brzęk zawieszonych na gałęziach dzwoneczków. I o dziwo! Oto siedząc tak w marzeniach, mógł snadnie rozpamiętywać i przepowiadać sobie ustępy z "Traktatu o Gościńcu Spokoju". Tak więc czas upływał niepostrzeżenie - aż dojechali do Atimaono i muły zatrzymały się u samego podnóża szafotu, gdzie stał zniecierpliwiony sierżant. Ah-Czo został szybko wprowadzony po drabinie na rusztowanie. Z boku zobaczył na dole spędzonych wszystkich kulisów z plantacji. Schemmer - uważając, że ta egzekucja będzie dobrą lekcją poglądową - zwołał z pola wszystkich robotników i zmusił ich, by byli na tym widowisku obecni. Skoro Chińczycy ujrzeli Ah-Czo, poczęli między sobą szeptać. Spostrzegli pomyłkę, ale zatrzymali to przy sobie. Snadź te niepojęte białe diabły zmieniły zamiar. Zamiast stracić jednego niewinnego człowieka - wybrały drugiego równie niewinnego. Ah-Czou czy Ah-Czo - jakaż różnica? Nigdy nie mogli zrozumieć tych białych psów - tak jak tamci ich nie rozumieli. Ach-Czo będzie ścięty, ale oni po upływie jeszcze dwu lat niewoli powrócą do Chin. Schemmer sam wybudował gilotynę. Zręczny był z niego majster - nie widział nigdy gilotyny, ale Francuzi wyłożyli mu jej zasady. Za jego to namową egzekucję wyznaczyli w Atimaono zamiast w Papeete. Miejsce zbrodni - dowodził Schemmer - jest najodpowiedniejsze do wymierzania kary i w dodatku pół tysiąca owych Chińczyków z plantacji otrzyma w ten sposób zbawienną nauczkę. Schemmer dobrowolnie ofiarował się też wystąpić w roli kata i w tym właśnie charakterze stał teraz na rusztowaniu, wypróbowując sprawność skonstruowanego przyrządu. Pień drzewa bananowego grubości ludzkiej szyi leżał pod gilotyną. Ah-Czo przyglądał się temu wszystkiemu w osłupieniu. Niemiec, kręcąc małą korbą, wzniósł ostrze ku górze niewielkiego wyciągu. Szarpnięcie za koniec mocnego sznura - i nóż spadł błyskawicznie, równiutko odcinając krąg z pnia banana. - No, jakże działa? - zapytał sierżant podchodząc ku rusztowaniu. - Wspaniale - brzmiała radosna odpowiedź Schemmera -pozwól, że ci zademonstruję. Zakręcił znowu korbą, wznosząc nóż, szarpnął sznur i spuścił klingę z łoskotem na miękkie drzewo. Lecz tym razem przebyła zaledwie dwie trzecie grubości i zatrzymała się. Sierżant zaklął. - Tak to na nic! - rzekł. Schemmer otarł pot z czoła. - Trzeba dać większy ciężar. Podszedłszy na skraj szafotu, rozkazał kowalowi przynieść dwudziestopięciofuntowy kawał żelaza. Podczas gdy Schemmer zajęty był przytwierdzaniem ciężaru do szerokiego brzegu klingi, Ah-Czo spojrzał na sierżanta i uzmawszy, że chwila jest odpowiednia, zaczął: - Wielmożny pan sędzia mówił, że ścięty ma być Ah-Czou. Sierżant mruknął coś niecierpliwie. Myślał o piętnastomilowej przejażdżce, którą miał odbyć tego popołudnia ku wysuniętemu pod wiatr krańcowi wyspy, tudzież o Bercie, ładnej Metysce, córce handlarza pereł Lafiere'a, czekającej na niego u kresu uciążliwej drogi. - Otóż ja nie jestem Ah-Czou. Ja jestem Ah-Czo. Pan dozorca omylił się. Ah-Czou to mężczyzna wysoki, a ja - proszę spojrzeć: jestem niski. Sierżant obejrzał się szybko i stwierdził fakt pomyłki. - Schemmer - zawołał rozkazująco - choć tu! Niemiec odburknął coś, ale tkwił dalej schylony nad robotą -aż wreszcie ku jego zadowoleniu bryła żelaza umocowana została jak należy, Wówczas zapytał: - Czy Chińczyk gotów? - Spójrz na niego - odrzekł sierżant. - Czy to ten? Schemmer zdziwił się. Klnąc siarczyście przez kilka sekund, patrzał z żalem na własnoręcznie zbudowany przyrząd, którego działania tak był ciekaw. - Słuchaj - rzekł wreszcie - niepodobna odłożyć tej sprawy. Straciłem już trzy godziny pracy tych pięciuset Chińczaków. Nie mogę tracić drugich trzech godzin, zanim odszukają właściwego skazańca. Doprowadźmy to do końca, tak jak jest. Cóż, to tylko Chińczak. Sierżant wspomniał czekającą go wycieczkę i córkę handlarza pereł; bił się z myślami. - Jeśli rzecz się wykryje, winę poniesie Cruchot - nalegał Niemiec. - Ale to mało prawdopodobne. W każdym razie Ah-Czou nie piśnie ani słówka, to pewne. - To nie wina Cruchota, omyłkę niewątpliwie popełnił dozorca. - No, to skończmy z tym. Nam nic nie mogą zarzucić. Któż odróżni jednego Chińczaka od drugiego? Mamy powiedzieć po prostu, żeśmy wykonali wyrok ńa Chińczaku, którego nam dostawiono. Zresztą ja doprawdy nie mógłbym po raz drugi odrywać od roboty tych wszystkich kulisów. Rozmawiali po francusku, lecz Ah-Czo, który ani słowa nie rozumiał, wiedział dobrze, że w tej chwili rozstrzygano jego losy. Wiedział także, iż decydował tu sierżant - wzrokiem tedy zawisł na wargach tego władcy. - W porządku - oznajmił sierżant. - Zaczynaj egzekucję. Przecież to tylko Chińczak. - Jeszcze tylko jedna próba, żeby się upewnić. - Schemmer podsunął pień banana pod nóż wzniesiony na wierzchołek rusztowania. Ah-Czo usiłował przypomnieć sobie jakąś maksymę z "Traktatu o Gościńcu Spokoju". "Żyj w zgodzie" - nawinęło mu się, ale jakoś nie widział możliwości jej zastosowania - przecież nie będzie już żył. Ma umrzeć. Nie, to się nie nadaje, "Wybaczaj złość". Tak, ale tu nie było złości do wybaczania. Schemmer i tamci czynili to wszystko bez złości. Dla nich to była robota, która musi być wykonana - podobnie jak karczowanie dżungli, kopanie kanału lub uprawa bawełny. Schemmer szarpnął postronek. Ah-Czo zapomniał o "Traktacie o Gościńcu Spokoju", Nóż opadł z brzękiem, zgrabnie odrzynając płat drzewa. - Znakomicie! - zawołał zachwycony sierżant zapalając papierosa. - Wspaniale, przyjacielu! Schemmer był zadowolony z pochwały. - Chodź no, Ah-Czou - rzekł w narzeczu Tahiti. - Ale ja nie jestem Ah-Czou... - zaczął Chińczak. - Milcz! - usłyszał w odpowiedzi. - Jeśli raz jeszcze gębę otworzysz, to ci łeb rozbiję. Nadzorca pogroził mu zaciśniętą pięścią. Ah-Czo zamilkł. Na co zdałoby się protestować? Te zamorskie diabły i tak zrobią, co im się będzie podobało. Dał się przywiązać do pionowej deski o rozmiarach jego postaci. Schemmer zaciągnął węzły tak mocno, iż rzemienie werżnęły się boleśnie w ciało Ah-Czo. Ale Ah-Czo nie skarżył się. Ból nie potrwa długo. Uczuł, jak deska zmieniła położenie z pionowego na poziome - i przymknął powieki. W tej chwili przed oczyma zamajaczył mu po raz ostatni widok ogrodu rozmyślań i wypoczynku. Wydało mu się, że siedzi w owym ogródku wśród kępy drzew; świeży wietrzyk powiewa, dzwonki pobrzękują łagodnie, ptaki też czynią swą wieczorną wrzawę przed spoczynkiem, a spoza wysokiego muru dociera przytłumiony gwar wiejskiego życia. Wówczas uprzytomnił sobie, że deska leży nieruchomo, a po ucisku i naprężeniu mięśni odgadł, że położono go na wznak. Rozwarł powieki. Wprost nad sobą ujrzał zawieszony nóż, połyskujący w słonecznym blasku. Widział również ciężar dodany z wierzchu, zauważył też, że jeden z zaciągniętych ręką Schemmera węzłów rozluźnił się. Wtedy usłyszał głos sierżanta wydającego krótki rozkaz. Ah-Czo śpiesznie zamknął oczy. Nie chciał patrzeć, jak nóż będzie opadał, ale uczuł go - przez jedną krótką chwilę. Wtedy wspomniał Cruchota i jego słowa. Lecz Cruchot mylił się: nóż nie łaskotał. Tyle jeszcze pomyślał Ah-Czo - zanim przestał myśleć. Przełożył Gabriel Karski Na kobiercu Makaloa W przeciwieństwie do kobiet większości ras południowych Hawajki starzeją się ładnie i z wiekiem szlachetnieją. Chociaż niewiasta siedząca pod drzewem hau nie uciekała się do pomocy szminki czy innych chytrych prób ukrycia tego, co czas spustoszył, sędzia, właściwy do orzekania w takich sprawach, wszędzie na świecie prócz Hawai nie dałby jej więcej niż lat pięćdziesiąt. Ale jej dzieci i wnuki wiedziały i wiedział Roscoe Scandwell, który był jej mężem od lat czterdziestu, że ma sześćdziesiąt cztery lata i w dniu dwudziestym drugim czerwca skończy sześćdziesiąt pięć. Nie wyglądała jednak na to, choć do czytania wkładała okulary, zdejmowała je zaś, gdy jej wzrok miał powędrować ku gromadce dzieci bawiących się na trawniku. Kobieta żyła w warunkach wspaniałych, tak wspaniałych jak starodawne drzewo hau wielkości domu, pod którym siedziała niczym w domu, tyle przestronnej wygody zapewniały sprzęty ustawione w jego cieniu; w warunkach tak wspaniałych jak trawnik, którego zielony kobierzec, po cenie szacunkowej dwustu dolarów za stopę, rozpościerał się w kierunku lądu aż do bungalowu, nie mniej godnego, wspaniałego i kosztownego. W kierunku przeciwnym, widoczny spoza zasłony palm kokosowych stustopowej wysokości, był ocean za grzbietem raf ciemnoniebieski i ku horyzontowi przechodzący w niebieski z odcieniem indygo, w lagunie lśniący jedwabistą gamą jaspisu, szmaragdu i turmalinu. A był to tylko jeden z sześciu domów Marty Scandwell. Jej dom w mieście, w odległym o kilka mil Honolulu, położony przy ulicy Nuuanu między pierwszą a drugą fontanną, należałoby raczej nazwać pałacem. Całe zastępy gości znały wygodę i rozkoszną atmosferę domu Marty na szczycie Tantalusa, domu wśród pagórkuw wulkanicznych, domu mauka (podgórskiego) i domu makai (nadmorskiego) na wielkiej wyspie Hawai. Jednakże dom na Waikiki nie ustępował tamtym ani pod względem piękności, ani dostojeństwa czy luksusu. Dwaj japońscy pomocnicy ogrodnika strzygli hibiskusy, trzeci ze znajomością rzeczy pielęgnował długi żywopłot z cereusów, które miały niedługo obsypać się kwiatami w swym tajemniczym nocnym kwitnieniu. Japoński służący w nieskazitelnie białym ubraniu niósł tacę z przyborami do herbaty, za nim szła japońska pokojówka w stroju narodowym, śliczna jak barwny motyl i podobna do trzepoczącego skrzydłami motyla, tak niecierpliwie pragnęła usłużyć swej pani. Druga japońska pokojówka, z naręczem włochatych ręczników, śpieszyła przez trawnik w prawo, ku kabinom nadmorskim, skąd zaczynały wychodzić dzieci w kostiumach kąpielowych. Dalej, w cieniu palm nad brzegiem oceanu, dwie chińskie niańki w ślicznych ludowych strojach - białych jiszon i prostych spodniach, z czarnymi warkoczykami spadającymi na plecy, pilnowały dwóch niemowląt w wózkach. A wszystko to - służba, niańki, wnuczęta - należało do Marty Scandwell. Podobnie jak do niej należał koloryt skóry wnuków -nie pozostawiająca cienia wątpliwości barwa hawajska, powstała pod działaniem hawajskiego słońca. Dzieci były zaledwie w jednej ósmej lub jednej szesnastej Hawajczykami, czyli że siedem ósmych lub piętnaście szesnastych białej krwi, która przepływała pod ich skórą, nie zdołało jednak zatrzeć odrobiny złotawego polinezyjskiego brązu. Mimo to tylko wytrawny obserwator mógłby zauważyć, że baraszkujące dzieci nie są białymi czystej krwi. Roscoe Scandwell, dziadek, był w stu procentach biały. Marta była biała w trzech czwartych, ich liczne córki i synowie - w siedmiu ósmych; wnuki miały albo piętnaście szesnastych białej krwi, albo siedem ósmych, w przypadku gdy ich ojcowie czy matki posiadające siedem ósmych białej krwi weszli w związki z podobnymi mieszkańcami. Szczep był po obu stronach dobry. Roscoe wywodził się w prostej linii z purytanów Nowej Anglii. Marta w linii nie mniej prostej -z królewskiego rodu Hawai, którego genealogię sławiono w hawajskich meles na tysiąc lat przed przyjęciem pisma. W oddali zatrzymał się samochód i wysiadła z niego kobieta, której można by dać lat najwyżej sześćdziesiąt. Szła przez trawnik lekkim krokiem dobrze pielęgnowanej kobiety czterdziestoletniej, rzeczywistości miała jednak lat sześćdziesiąt osiem. Marta wstała i przywitała ją z hawajską serdecznością - objęła, pocałowała w usta, przy czym twarze i nawet ciała obu kobiet wyrażały szczerość i bezmiar niefałszowanego afektu. Powtarzały się w kółko okrzyki: "siostra Bella" i "siostra Marta", przeplatane bezładnymi pytaniami o siebie wzajem i o stryja Tego, brata Tamtego i ciotkę Jeszcze Inną, aż wreszcie, gdy minęło pierwsze wzruszenie, kobiety - z oczami zwilgotniałymi ze wzruszenia - usiadły spoglądając na siebie ponad filiżankami z herbatą. Na pozór mogłoby się zdawać, że ich rozstanie trwało lata. W rzeczywistości tylko dwa miesiące dzieliły je od ostatniego widzenia, jedna zaś miała lat sześćdziesiąt cztery, druga sześćdziesiąt osiem. Ale wszystko wyjaśniał fakt, że obie miały w piersi jedną czwartą gorącego słońcem i gorącego miłością serca Hawai. Dzieci otoczyły ciotkę Bellę ze wszystkich stron, jak fale przypływu, i zostały przez nią szczodrze wycałowane i wyściskane, po czym w towarzystwie opiekunek odeszły na plażę. - Postanowiłam na kilka dni pojechać nad morze. Pasat właśnie przestał wiać - wyjaśniła Marta. - Jesteś tu już dwa tygodnie. - Bella uśmiechnęła się czule do młodszej siostry. - Powiedział mi o tym brat Edward. Przyszedł na pokład i koniecznie chciał mnie zawieźć wpierw do Ludwika i Doroty, żebym zobaczyła ich pierwszego syna. Zupełnie oszalał na punkcie tego wnuka. - Litości - zawołała Marta. - Nigdy bym nie przypuszczała,że to tak długo. - A gdzie Anna? I Małgorzata? - spytała Bella. Marta wzruszyła rozłożystymi ramionami. Gestem tym wyraziła bezgraniczną i wszystko przebaczającą miłość do dwóch samowolnych i bardzo macierzyńskich córek, które na to popołudnie pozostawiły dzieci pod jej opieką. - Małgorzata jest na zebraniu Koła Pracy Społecznej. Zamierzają wysadzić obie strony Alei Kalakaua drzewami i krzewami hibiskusa - odparła. - Anna ściera właśnie na drogach opony wartości osiemdziesięciu dolarów po to, żeby zebrać siedemdziesiąt pięć dolarów na Brytyjski Czerwony Krzyż. Dzisiaj jest ich dzień zbiórki. - Roscoe musi być bardzo dumny - powiedziała Bella i natychmiast zauważyła błysk dumy w oczach siostry. - Dowiedziałam się w San Francisco o pierwszej dywidendzie wypłaconej przez Ho-o-la. Pamiętasz, jak dla dzieci biednej Abbie kupiłam tych akcji za tysiąc dolarów, po siedemdziesiąt pięć centów sztuka? I jak powiedziałam, że je sprzedam, jeżeli cena skoczy do dziesięciu dolarów? - Wszyscy się wtedy z ciebie śmieli, i z każdego, kto je kupował - przytaknęła Marta. - Ale Roscoe wiedział, co robi. Dziś są notowane po dwadzieścia cztery dolary. - Sprzedałam mój pakiet telegraficznie, ze statku, po równo dwadzieścia - ciągnęła Bella. - I teraz Abbie sprawia sobie suknie jak szalona. Jedzie z May i Tootsie do Paryża. - A Karol? - Och, nie ma obawy, Karol skończy naturalnie swój Yale* [Yale - jeden z najstarszych uniwersytetów amerykańskich (w New Haven, stan Connecticut).] - Co i tak było murowane, a o czym ty wiesz najlepiej. - Marta zaatakowała siostrę, w sposób uroczy posługując się dwudziestowiecznym żargonem. Bella przyznała się do grzesznego zamiaru opłacenia kosztu studiów uniwersyteckich syna swej szkolnej przyjaciółki. Po czym dodała, zadowolona z siebie: - Ale zawsze przyjemniej, że zrobią to za mnie Ho-o-la-a. Chociaż w pewnym sensie jest to zasługa Roscoe, ponieważ kupując akcje zaufałam jego zdaniu. - Rozejrzała się uważnie, obejmując wzrokiem nie tylko piękno, wygodę i spokój, które tutaj panowały, lecz także ogrom piękna, wygody i spokoju, jakie one roztaczały wokół siebie w oazach podobnych do tej, rozsianych po wyspie. - Wszyscy nasi mężowie dali nam dobrobyt stworzony z tego, cośmy im wniosły. - I szczęście... - zaczęła Marta, lecz urwała z podejrzaną raptownością. - I szczęście... wszystkim prócz siostry Belli - dokończyła Bella przebaczając jej nietakt. - Straszna sprawa to twoje małżeństwo - wyszeptała Marta tkliwie, z bezgranicznym współczuciem. - Byłaś taka młoda. Stryj Robert nie powinien był cię zmuszać. - Miałam zaledwie dziewiętnaście lat - przytaknęła Bella. - Ale nie można winić o nic George'a Castnera. Zresztą pomyśl, co on dla mnie zrobił jeszcze zza grobu. Stryj Robert postąpił mądrze. Wiedział, że George ma zdolność przewidywania, że jest dalekowzroczny, energiczny i wytrwały. Poznał się - a było to pięćdziesiąt lat temu - na wartości praw wodnych Nahala, których wtedy nikt nie doceniał. Ludzie myśleli, że George walczy o kupno pastwisk, a on walczył o przyszłość wody. Sama wiesz najlepiej, jak mu się powiodło. Niekiedy bliska jestem uczucia wstydu na myśl o moich dochodach. Nie. Nie z winy George'a nasze małżeństwo nie ułożyło się szczęśliwie. Gdyby żył, mogłabym być z nim szczęśliwa aż po dziś dzień. Wiem o tym. - W zamyśleniu potrząsnęła głową. - Nie, nie była to jego wina. Ani niczyja. Nawet nie moja. Jeżeli w ogóle można kogoś winić - tu uśmiech tęskny ciepły pozbawił żądła słowa, które miała wypowiedzieć - jeżeli można w ogóle kogoś winić, to tylko stryja Johna. - Stryja Johna! - zawołała Marta ze zdumieniem. - Gdybym miała wybrać między jednym a drugim, powiedziałabym, że to stryj Robert zawinił. Ale stryj John! Uśmiech Belli dowodził, że jest pewna swego. - Przecież to stryj Robert zmusił cię do małżeństwa z George'em Castnerem - nalegała Marta. - Słusznie - przytaknęła Bella. - Ale nie idzie tu o męża, tylko o konia. Chciałam pożyczyć konia od stryja Johna i stryj pozwolił. Tak się to wszystko zaczęło. Zapadła cisza nabrzmiała uczuciem, zagadkowa, a gdy zbliżyły się płynące od strony plaży głosiki dzieci i łagodne upomnienia azjatyckich służących, Martę Scandwell przebiegł dreszcz nagle powziętego śmiałego postanowienia. Kazała dzieciom odejść. - Uciekajcie, maleństwa, uciekajcie. Babcia chce porozmawiać z ciocią Bellą. Cienkie, słodkie dyszkanty dziecięcych głosów odpłynęły na kraniec trawnika. Marta z dociekliwością idącą z głębi serca przejęła się smutnym liniom, które tajona boleść przez pół wieku rzeźbiła na twarzy siostry. Obserwowała te linie od lat blisko pięćdziesięciu. Teraz przemogła delikatność hawajskiej natury, aby po raz pierwszy od tylu lat przełamać milczenie. - Bello... - zaczęła. - Nie wiedzieliśmy nic. Samaś nigdy o tym nie wspominała. Ale zastanawialiśmy się, och, jakże często... - I nigdy nie pytaliście o nic - wyszeptała Bella z wdzięcznością. - Za to pytam się teraz... nareszcie. Nadszedł zmierzch naszego życia. Posłuchaj ich głosów! Czasem odczuwam przerażenie na myśl, że to są wnuki, moje wnuki, że jestem ich babką - ja, która zaledwie wczoraj byłam silną, zdrową, beztroską dziewczyną dosiadającą konia, pływającą w pienistych falach oceanu, zbierającą opihis podczas odpływu, przekomarzającą się z wielbicielami. Teraz, na progu starości, zapomnijmy o wszystkim prócz tego, że cię kocham, siostro, i że ty mnie kochasz. Oczy obu kobiet zalśniły łzami. Bella wyraźnie pragnęła mówić. - Przypuszczaliśmy, że zawinił George Castner - ciągnęła Marta. - I domyślaliśmy się szczegółów. Zimny był z niego człowiek, ty byłaś gorącą Hawajką. Musiał być chyba okrutny. Zdaniem brata Walcotta bił cię i... - Nie, nie! - przerwała Bella. - George Castner nie był nigdy brutalny, nie był zwierzęciem. Czasem żałowałam, że nie jest. Nigdy mnie nie uderzył. Nigdy nie podniósł na mnie ręki, nigdy nie podniósł głosu. Nigdy... siostro, czy mi uwierzysz? Och, proszę, uwierz mi... nigdy nie kłóciliśmy się, nie wpadali w gniew. Ale jego dom... nasz dom w Nahala był szary. Nie znalazłabyś w nim barw innych niż szare, posępne, zimne, a ja przecież jaśniałam wszystkimi kolorami słońca i ziemi, krwi i hawajskiej rasy. Bardzo mi było zimno w Nahala, szaro i zimno z tym moim szarym, zimnym mężem. Wiesz przecież, Marto, że on był szary. Szary jak Emerson na portretach, które widywałyśmy w szkole. Skórę miał szarą. Słońce, powietrze, godziny spędzone w siodle nie zdołały przybrązowić mu skóry. A wewnątrz był tak szary jak na zewnątrz. Miałam zaledwie dziewiętnaście lat, kiedy stryj Robert powziął za mnie postanowienie. Jakże mogłam wiedzieć? Stryj Robert rozmawiał ze mną, tłumaczył, jak to ziemia hawajska przechodzi stopniowo w ręce haolów (białych). Wodzowie hawajscy wypuszczali z rąk własność hawajską. Majątki kobiet ze znakomitych rodów, które wychodziły za mąż za haolów, rozrastały się zdumiewająco pod zarządem ich białych mężów. Stryj Robert dał mi za przykład dziadka Rogera Wiltona, który wziął za babką Wilton tę biedną ziemię mauka i dokupił grunty, i założył hodowlę Kilohana... - Która już wtedy ustępowała tylko hodowli Parkerów - przerwała dumnie Marta. - Stryj Robert powiedział, że gdyby nasz ojciec był tak przewidujący jak nasz dziadek, Kilohana powiększyłaby się o połowę ówczesnej własności Parkerów, dzięki czemu znalazłaby się na pierwszym miejscu. Mówił też, że nigdy, przenigdy wołowe mięso nie potanieje. I dodał, że przyszłością Hawai jest cukier. Było to pięćdziesiąt lat temu i czas pokazał, ile słuszności miał stryj Roybert. Powiedział mi jeszcze, że młody haole, George Castner, jest przewidujący i zajdzie daleko, że w domu jest nas dużo dziewcząt, a grunty Kilohana powinny z prawa przejść na chłopców, i że jeśli wyjdę za George'a, będę miała zapewnioną piękną przyszłość. Miałam tylko dziewiętnaście lat. Dopiero co wróciłam do domu po skończeniu Królewskiej Szkoły Głównej... bo działo się to, nim nasze dziewczęta zaczęły jeździć na studia do Stanów. Ty, siostro Marto, należałaś do pierwszych, które otrzymały wykształcenie na amerykańskim kontynencie. Cóż mogłam wiedzieć o miłości i mężczyznach, co mogłam wiedzieć o małżeństwie? Wszystkie kobiety wychodziły za mąż. Było to ich celem w życiu. Matka, babka... jak daleko sięgnąć wstecz, wszystkie miały mężów. Moim celem w życiu było wyjść za mąż za George'a Castnera. Tak rzekł stryj Robert w swojej mądrości, a ja wiedziałam, że był mądry. Zamieszkałam więc z George'em w szarym domu w Nahala. Pamiętasz ten dom. Ani jednego drzewa, tylko pagórki porosłe trawą, za nimi wysokie góry, w dole ocean - i wiatry. Wiatry Waimera i Nahala, oba u nas wiały, a także wiatr kona. Ale niewiele bym sobie z nich robiła, podobnie jak niewieleśmy sobie z nich robili w Kilohana czy w Mana, gdyby Nahala nie była taka szara i gdyby nie był szary mój mąż, George. Mieszkaliśmy tam sami. George zarządzał Nahalą dla Glennów, którzy wrócili do Szkocji. Otrzymywał tysiąc osiemset dolarów rocznie, a ponadto mięso, konie, kowbojów do służby i mieszkanie w domu na ranczy... - W tamtych czasach była to wysoka płaca - wtrąciła Marta. - Dla George'a Castnera, za usługi, jakie oddawał, pensja była bardzo licha - broniła go Bella. - Żyłam z nim trzy lata. Nie zdarzyło się ani razu, żeby rankiem wstał z łóżka później niż o wpół do piątej. Całą duszą był oddany chlebodawcom.. Skrupulatnie uczciwy w rozliczeniach, poświęcił im pełną miarkę - albo i więcej - swego czasu i energii. Może to właśnie powiększało szarzyznę naszego życia. Ale posłuchaj, Marto. Z tysiąca ośmiuset dolarów odkładał co roku tysiąc sześćset. Pomyśl tylko! Żyliśmy we dwoje za dwieście dolarów rocznie. Na szczęście nie pił ani nie palił. Musiało nam to starczyć także na odzienie. Sama szyłam wszystkie swoje suknie. Możesz je sobie wyobrazić. Kowboje rąbali drzewo na opał, poza tym całą robotę ja wykonywałam. Gotowałam, piekłam, szorowałam... - Ty, która od dzieciństwa nie wiedziałaś, co to za życie bez służby! - rzekła Marta współczująco. - W Kilohana mieliśmy jej całe zastępy. - Och, najgorsza była ta licha, naga, dokuczliwa bieda! -wykrzyknęła Bella. - Na jak długo, na jak bardzo długo musiał mi starczyć funt kawy! Szczotka wycierała się do drewna, zanim George kupił nową! I ta wołowina! Pieczeń wołowa i wołowina suszona, rano, wieczór i w południe! I owsianka! Nigdy potem nie wzięłam do ust owsianki ani żadnej innej kaszy podawanej na śniadanie. Nagle Bella wstała i odeszła kilka kroków. Przez chwilę spoglądała niewidzącymi oczami na bogactwo barw rafy koralowej, usiłując odzyskać równowagę. A gdy wróciła do Marty, w postawie jej było znowu dostojeństwo, swobodna pewność siebie, wdzięk, których nie pozbawi kobiety hawajskiej żadne krzyżowanie ras. Bardzo haole była Bella Castner, cerę miała jasną i piękną. A jednak gdy wracała na miejsce, podniesiona wysoko głowa, spokojne spojrzenie podłużnych brązowych oczu pod królewskimi łukami brwi, łagodny zarys warg, które po latach sześćdziesięciu ośmiu wciąż świadczyć mogły o słodyczy dawnych pocałunków - wszystko to czyniło z niej istny wizerunek Hawajki ze znakomitego, prastarego rodu, nie zatarty mimo obfitości białej krwi. Wyższa była niż jej siostra Marta i chyba bardziej majestatyczna. - Wiesz, wszyscy nas znali z ubogiej kuchni - zaśmiała się Bella pogodnie. - Odległość z Nahala do najbliższego osiedla ludzkiego wynosiła wiele mil. Niekiedy zapóźnieni podróżni albo tacy, których złapała w drodze burza, zajeżdżali do nas na noc. Wiesz, Marto, jaka była wtedy - i jest nadal - obfitość wszystkiego na wielkich ranczach. Jakże ludzie się z nas śmiali! "Więc co z tego? - zapytywał George. - Oni żyją chwilą obecną, dniem dzisiejszym. Za dwadzieścia lat, Bello, przyjdzie kolej na nas. Oni będą dokładnie tym, czym są dzisiaj. Będą jedli nam z ręki. Trzeba będzie ich wtedy żywić, będą tego potrzebowali. A wtenczas my ich nakarmimy do syta, bo będziemy bogaci... aż ci się boję powiedzieć, jak bardzo bogaci. Ale wiem, co wiem, a ty musisz mi zaufać". George miał rację. W dwadzieścia lat później - chociaż on tego nie dożył - mój dochód wzrósł do tysiąca dolarów miesięcznie. Ach, nawet nie wiem, ile wynosi obecnie! Ale wtedy miałam zaledwie dziewiętnaście lat, mówiłam więc George'owi: "Dzisiaj! Dzisiaj! Przecież my żyjemy dzisiaj. Za dwadzieścia lat może już nas nie będzie na świecie. Potrzebna mi nowa szczotka. I jest w sprzedaży tani gatunek kawy, tylko o dwa centy na funcie droższy od tego okropieństwa, które pijemy. Dlaczego nie mogę smażyć jajek na maśle - dzisiaj? Tak bardzo pragnęłabym mieć chociaż jeden nowy obrus. A nasza pościel! Wstyd mi, kiedy ścielę łóżka gościom, chociaż Bóg świadkiem, że nieczęsto odważają się u nas zatrzymać". "Cierpliwości, Bello - odpowiadał George. - Niedługo, najwyżej za kilka lat, ci którzy teraz niechętnie siadają u naszego stołu czy sypiają w naszej pościeli, dumni będą, gdy ich do siebie zaprosimy... ci, którzy tego dożyją. Pamiętasz, jak to było ze Stevensem, kiedy umarł w zeszłym roku? Żył szeroko, wesoło, przyjaciel wszystkich, tylko wróg siebie samego. Ludzie w Kohala musieli go pochować na swój koszt, bo nie zostawił nic prócz długów. Przekonasz się, innych czeka to samo. Weź na przykład twojego brata Hala. W tym tempie nie pożyje dłużej niż pięć lat, a ponadto łamie serce swoim stryjom. Albo taki książę Lilolilo. Przelatuje koło mnie jak burza, za nim na koniach z pół setki silnych kanaków, którym na lepsze by wyszło, gdyby wzięli się do pracy i pomyśleli o przyszłości, bo książę Lilolilo nigdy nie zostanie królem Hawai. Nie dożyje tego." George miał rację. Brat Hal umarł. Umarł też książę Lilolilo. Ale George nie we wszystkim miał rację. On, który nie pił ani nie palił, nigdy nie nadużywał siły ramienia w miłosnym uścisku ani nie tracił sekundy czasu na dotyk warg w pocałunku dłuższym niż najbardziej przelotne muśnięcie, który wstawał zawsze przed pianiem koguta i zasypiał, zanim wypaliła się jedna dziesiąta nafty w lampie, który nigdy nie myślał o śmierci, umarł przed bratem Halem i księciem Lilolilo. "Bądź cierpliwa, Bello - mówił stryj Robert. - George Castner jest człowiekiem z przyszłością. Dobry zrobiłem dla ciebie wybór. Twoje obecne utrapienia są utrapieniami na drodze do ziemi obiecanej. Hawajczycy nie będą zawsze rządzili Hawajami. Tak jak pozwolili, aby bogactwo wymknęło im się z rąk, tak też wypuszczą z rąk władzę. Władza i ziemia zawsze idą w parze. Nadejdą wielkie zmiany, wybuchną rewolucje - nikt nie wie, ile i jakiego rodzaju. Ale jedno jest pewne: w końcu haole zdobędą ziemię i władzę. A wtedy ty zostaniesz pierwszą damą Hawai, co tak jest niewątpliwe jak to, że George Castner zostanie wielkorządcą Hawai. Tak zapisane jest w księgach. Dzieje się tak, wszędzie tam, gdzie haole wiodą spór z ustępliwszymi rasami. Ja, twój stryj Robert, który jestem pół Hawajczykiem i pół białym, wiem, co mówię. Cierpliwości, Bello, cierpliwości". "Kochana Bello" - mówił stryj John. A ja wiedziałam, że w sercu ma dla mnie czułość. Bogu dzięki, nigdy nie radził, żebym była cierpliwa. Wiedział. Był bardzo mądry. Ludzki i pełen serca, dlatego mądrzejszy niż stryj Robert i George Castner, którzy poszukiwali rzeczy materialnych, nie ducha, którzy woleli wpisywać pozycje do księgi głównej niż zliczać uderzenia serca przy sercu, którzy woleli sumować długie kolumny cyfr niż wspominać uściski czy pieszczotę spojrzenia, słowa, dotyku. "Kochana Bello" - mówił stryj John. Stryj John wiedział. Słyszeliśmy wszyscy o jego miłości do księżniczki Naomi. Był wiernym kochankiem. Kochał tylko ten jeden jedyny raz. Ludzie mówili, że po jej śmierci zdziwaczał. To prawda. Miał tylko tę jedną miłość w życiu. Pamiętasz jego pokoik w domu w Kilohana, którego progu nie wolno nam było przekraczać? Przekonaliśmy się dopiero po śmierci stryja Johna, że było to miejsce poświęcone jej pamięci. "Kochana Bello" - mówił tylko i nie dodawał nic więcej, ale ja wiedziałam, że on wie. A miałam zaledwie dziewiętnaście lat i krew miałam gorącą od hawajskiego słońca, mimo że w trzech czwartych byłam biała. I nie znałam w życiu nic prócz wspaniałości dzieciństwa spędzonego w Kilohana, prócz wykształcenia zdobytego w Królewskiej Szkole Głównej w Honolulu, prócz mojego szarego męża w Nahala z jego szarymi kazaniami, stosującego w praktyce nakazy trzeźwości i oszczędności, i prócz dwóch bezdzietnych stryjów, z których jeden odznaczał się chłodną zdolnością przewidywania, drugi miał złamane serce i był zatopionym w marzeniach kochankiem zmarłej księżniczki. Wyobraź sobie ten szary dom! Ja, która znałam beztroskę, uciechy, dźwięczącą śmiechem radość życia w Kilohana i u Parkerów w starym Mana, i w Puuwaawaa! Pamiętasz przecież. Żyliśmy w tamtych czasach w feudalnym przepychu. Czy uwierzysz, czy zdołasz mi uwierzyć, Marto, że moja maszyna do szycia w Nahala była jedną z tych, które pierwsi misjonarze przywieźli na Wyspy? Taki maleńki, zwariowany przyrząd z kółkiem poruszanym ręką! Robert i John dali George'owi za mnie w posagu każdy po pięć tysięcy dolarów. Ale George prosił, żeby to zostało tajemnicą. Tylko my czworo wiedzieliśmy o tej sumie. I podczas gdy ja szyłam sobie na mojej zwariowanej maszynie tanie holoki, on kupował ziemię - wiesz, te grunty w górnym Nahalu - kawałek po kawałku, przy czym każdą transakcję poprzedzały najzaciętsze targi prowadzone z miną człowieka w skrajnej nędzy. Dzisiaj sam kanał Nahala przynosi mi czterdzieści tysięcy na rok. Ale czy było warto? Cierpiałam niedostatek. Ach, gdyby choć raz oszalały z miłości George zgniótł mnie w uścisku swych ramion! Gdyby choć raz poświęcił mi pięć minut z czasu przeznaczonego na własną pracę czy obowiązki względem chlebodawców! Niekiedy miałam ochotę krzyczeć albo chlusnąć mu w twarz tę wieczną owsiankę z miski, albo cisnąć o ziemię maszynę do szycia i zatańczyć na niej hula - tylko po to, żeby on wybuchnął, żeby wpadł w gniew, żeby stał się ludzki, brutalny, żeby był wreszcie człowiekiem, a nie szarym, zimnym półbogiem. Tragiczny wyraz prędko znikł z twarzy Belli. Roześmiała się szczerze na wspomnienie czegoś wesołego. - Kiedy wpadałam w taki nastrój, George przypatrywał mi się z powagą, z powagą badał mi puls i oglądał język, z powagą odmierzał porcję oleju rycynowego, z powagą kazał mi się kłaść wcześniej do łóżka, obkładał mnie gorącymi fajerkami i zapewniał, że rano poczuję się lepiej. Wcześnie do łóżka! Nasze najdłuższe, szaleńcze wprost wieczory kończyły się o dziewiątej! Zazwyczaj szliśmy spać o ósmej. Oszczędność nafty. W Nahala nie jadaliśmy obiadów. Pamiętasz ten długi stół w Kilohana, przy którym podawano obiady? Ale my z George'em jadaliśmy tylko kolacje. A potem on siadał po jednej stronie stołu, tuż przy lampie, i przez godzinę czytał stare, pożyczone pisma, aja siadałam po drugiej stronie i cerowałam jego skarpetki i bieliznę. Nosił zawsze takie tandetne, liche rzeczy. A kiedy on kładł się spać, ja także szłam do łóżka. Byłoby to marnotrawstwo nafty, gdyby tylko jedno miało z niej korzystać. George przygotowywał się do spania zawsze w ten sam sposób: nakręcał zegarek, zapisywał do dziennika stan pogody w tym dniu, zdejmował buty - niezmiennie najpierw prawy, potem lewy - i ustawiał je jeden obok drugiego na podłodze w nogach łóżka, po swojej stronie. Nie znałam nigdy tak czystego człowieka. Nigdy po raz drugi nie wkładał tej samej bielizny. Ja robiłam pranie. Był aż boleśnie czysty. Golił się dwa razy dziennie. Używał do mycia dwa razy więcej wody niż kanakowie. Pracował za dwóch haole. I pierwszy dostrzegł przyszłość wód Nahala. - I dał ci bogactwo, ale nie dał szczęścia - wtrąciła Marta. - Czym jest właściwie bogactwo, siostro Marto? Mój nowy pierce-arrow przyjechał ze mną na statku. Trzeci w ciągu dwóch lat. Ale czymże są wszystkie samochody i wszystkie bogactwa świata w porównaniu z kochankiem - z tym jedynym kochankiem, towarzyszem, z którym chce się żyć, pracować u jego boku, cierpieć, weselić się, z tym jedynym mężczyzną, mężem, kochankiem... Głos Belli rozpłynął się w ciszy. Siostry siedziały milcząc, podczas gdy przez trawnik kuśtykała ku nim staruszka z kijem w ręku, zdeformowana, skurczona, pochylona pod ciężarem stuletniego życia. Jej oczy - a raczej szparki obwiedzione zwiędłą skórą - były bystre niczym oczy ichneumona. Przysiadła najpierw u stóp Belli i w czystej hawajskiej mowie mamrotała śpiewnie bezzębnymi wargami mele, pochwalną pieśń na cześć Bellii i jej przodków, dodając zaimprowizowane powitanie na Hawajach, dokąd Bella wróciła przez wielkie morze z dalekiej Kalifornii. Podczas gdy stara kobieta mamrotała swą pieśń, jej zręczne palce masowały obciągnięte jedwabnymi pończochami nogi Belli, od kostki, poprzez łydkę, do kolana i uda. Oczy obu sióstr jaśniały wilgotnym blaskiem, gdy stara służąca z kolei powtarzała swoje mele i masowała nogi Marty, i potem, gdy rozmawiały z nią w starodawnej mowie i zadawały odwieczne pytania o zdrowie i wiek, i pra-prawnuków. Ona masowała je, kiedy były jeszcze dziećmi w wielkim domu w Kilohana, podobnie jak przez niezliczone pokolenia kobiety z jej rodu masowały kobiety z ich rodu. Gdy ta krótka wizyta dobiegła końca, Marta odprowadziła staruszkę przez trawnik do bungalowu, gdzie włożyła jej do ręki pieniądze i nakazała dumnym, pięknym japońskim pokojówkom podać zniszczonej przez wiek Hawajce poi, które robi się z korzeni lilii wodnej, iamaka, czyli rybę surową, tłuczone orzechy kukui i wreszcie limu, potrawę z morskich wodorostów, miękką nawet dla kogoś bezzębnego, lekką i aromatyczną. Objawiały się tu starodawne więzy feudalne, wierność poddanego dla pana i odpowiedzialność, do jakiej poczuwał się pan względem poddanego. Marta, która ze swoją anglosaską krwią była biała w trzech czwartych, pozostała Hawajką pełnej krwi w tym, że pamiętała i zachowywała niemal zapomniane zwyczaje dawnych dni. Gdy Marta wracała przez trawnik pod drzewo hau, Bella podziwiała wzrokiem wzruszającą autentyczność jej postaci, jej rysy. Pocałowała ją serdecznie. Marta była odrobinę niższa od Belli, ale tylko odrobinę, i sylwetkę miała może mniej majestatyczną, za to o proporcjach pięknych, szlachetnych, o kształtach raczej złagodzonych niż wyostrzonych przez wiek; jej ciało polinezyjskiej naczelniczki rodu zachwycało żywością pod fałdami na wpół obcisłej, pięknie układającej się w ruchu, czarnej jedwabnej holoku, obszytej czarną koronką i droższej niż najdroższy paryski model. Gdy siostry podjęły przerwaną rozmowę, obserwator zdołałby zauważyć zdumiewające podobieństwo ich czystych, prostych profilów, szerokich kości policzkowych, wysokich czół, bogactwa stalowych włosów, ślicznych ust, których kształt wyrzeźbiły dziesięciolecia świadomej, wysublimowanej dumy, i pięknych, cienkich łuków brwi nad równie pięknymi, podłużnymi oczami. Ręce obu kobiet, prawie nie zmienione i nie zniekształcońe przez wiek, zachwycały smukłością długich zwężońych ku końcowi palców, miłośnie wymasowanych i ukształtowanych w dzieciństwie przez stare Hawajki podobne tej, która właśnie jadła poi, iamaka i limu. - Żyłam tak przez rok - podjęła Bella - i czy wiesz, Marto, stopniowo wszystko zaczęło się układać. Przywiązywałam się po trochu do George'a, mojego męża. Kobiety już są takie. Przynajmniej ja byłam taka. Bo George był dobry, sprawiedliwy. Miał wszystkie odwieczne, rzetelne cnoty purytanina. Zaczęłam więc przywiązywać się do niego, lubić go... nawet chyba kochać. I gdyby stryj John nie pożyczył mi tego konia, na pewno szczerze bym George'a pokochała i do końca żyła z nim szczęśliwie... Naturalnie byłoby to życie bez uniesień... Widzisz, nie znałam mężczyzn innych, ciekawszych, lepszych. Zaczęłam z radością spoglądać na niego ponad stołem, gdy czytał w krótkiej przerwie między kolacją a spaniem, z radością łowiłam uchem i wsłuchiwałam się w stukot kopyt jego konia, gdy wieczorem wracał do domu po całodziennym objeździe ranczy. A jego skąpe pochwały były prawdziwymi pochwałami i przenikały mnie dreszczem szczęścia. Tak, Marto, rumieniłam się słuchając jego pedantycznych, sprawiedliwych pochwał za rzecz zrobioną dobrze czy słusznie. I wszystko by się ułożyło, żylibyśmy zgodnie przez resztę naszego życia, gdyby George nie musiał wsiąść na statek i pojechać do Honolulu. W interesach. Miał jechać na dwa tygodnie lub dłużej, najpierw w sprawach Glennów, potem w swoich własnych, żeby zakupić nową ziemię w górze Nahala. Czy wiesz, że kupił ogromny szmat dzikiej i pagórkowatej ziemi - bezwartościowej, gdyby nie woda - a także sam dział wodny, po śmiesznej cenie pięć i dziesięć centów za akr? Powiedział wtedy, że potrzebna mi odmiana. Chciałam pojechać z nim do Honolulu. Ale wziąwszy pod uwagę wydatki, zdecydował, że pojadę do Kilohana. Mój pobyt w domu nie tylko nic nie kosztował, ale co więcej, dawał oszczędności w wydatkach na skromne pożywienie dla mnie w Nahala, dzięki czemu George mógł kupić więcej ziemi. A w Kilohana stryj John zgodził się pożyczyć mi konia. Och, przez pierwsze dni czułam się w domu jak w raju. Początkowo wprost trudno mi było uwierzyć, że na świecie istnieje tyle jedzenia. Marnotrawstwo w kuchni przygnębiało mnie. Dopatrywałam się go na każdym kroku, tak wzięłam sobie do serca nauki George'a. Ach, w pomieszczeniach kuchennych krewni i powinowaci służby jadali lepiej niż myśmy się kiedykolwiek żywili z George'em. Pamiętasz, jak to było u nas w Kilohana i jak było u Parkerów - młody wół bity do każdego posiłku i ryby słodkowodne przynoszone przez gońców z jeziora Waipio i Kiholo, i wszystkie najlepsze i najrzadsze przysmaki sezonu... I miłość, miłość okazywana tak, jak myśmy ją umieli okazywać w rodzinie! Wiesz, co dla nas znaczył stryj John. A poza nim był brat Walcott i brat Edward, i wszystkie młodsze siostry prócz ciebie i Sally, bo byłyście w szkole, i ciotka Elżbieta, i ciotka Janet z mężem i dziećmi, którzy właśnie przyjechali w odwiedziny. Ach, to nieustanne obejmowanie się i nieustanne pieszczoty, wszystko, za czym tęskniłam przez pełne znoju dwanaście miesięcy. Byłam tego spragniona. Byłam jak niedobitek z zatopionej łodzi, który upada a piach wybrzeża chłepce słodką wodę w pienistych źródełkach u korzeni palm. I oni przyjechali konno z Kawaihae, gdzie zeszli na ląd z królewskiego jachtu, wspaniała, tłumna kawalkada. Jechali parami, w girlandach kwiatów, młodzi, szczęśliwi, weseli, na koniach z ranczy Parkerów. Było ich trzydzieścioro, a z nimi setka kowbojów z ranczy i tyleż samo ich własnych sług - królewski dwór w objeździe. Mówię naturalnie o objeździe księżniczki Lihue, rozpalonej gorączką umierającej, o czym wszyscyśmy wiedzieli, na straszne suchoty. Ale towarzyszyli księżniczce jej siostrzeńcy, książę Lilolilo, witany wszędzie jako przyszły władca, i młodsi jego bracia, Kahekili i Kamalau. Była tam także Ella Higginsworth, która utrzymywała - i słusznie - że w żyłach jej płynie krew po przodkach Kauai tak znakomita, jaką nie może się poszczycić panująca rodzina. Była Dora Niles i Emiły Lowcroft... ach, po cóż wyliczać je wszystkie! Z Ellą Higginsworth dzieliłam pokój w Królewskiej Szkole Głównej. Orszak odpoczywał u nas przez godzinę. Nie częstowaliśmy ich luau, bo luau czekało u Parkerów; podawaliśmy tylko piwo i mocniejsze napoje dla mężczyzn, dla kobiet lemoniadę, pomarańcze i orzeźwiające arbuzy. Obejmowałyśmy się i ściskały z Ellą i z księżniczką, która mnie pamiętała, i z innymi dziewczętami i kobietami. Ella przemówiła za mną do księżniczki i księżniczka sama mnie zaprosiła na objazd. Miałam przyłączyć się do nich w Mana, skąd wyruszali za dwa dni. Uderzyło mi to wszystko do głowy, byłam jak szalona - ja, po roku niewoli w szarej Nahala. Wciąż jeszcze miałam dziewiętnaście lat i właśnie za tydzień kończyłam dwadzieścia. Nie przeczuwałam tego, co miało nastąpić. Tak byłam zajęta kobietami, że nie zwróciłam uwagi na Lilolilo. Widziałam go tylko z daleka, wysoki i krzepki górował postacią nad innymi mężczyznami. Nigdy jeszcze nie uczestniczyłam w książęcym objeździe. Widywałam świtę, gdy podejmowano ją w Kilohana i Mana, ale byłam za młoda na objazd, a potem przyszła szkoła i małżeństwo. Wiedziałam, co mnie czeka - dwa tygodnie w raju i pustka przez następne dwanaście miesięcy w Nahala. Poprosiłam stryja Johna, żeby mi pożyczył wierzchowca, to jest naturalnie trzy wierzchowce, bo musiałam zabrać ze sobą kowboja do posług i luzaka. Nie było wtedy dróg ani samochodów. Ach, Marto, ten mój wierzchowiec! Nazywał się Hilo. Nie pamiętasz go. Byłaś wtedy w szkole, a zanim wróciłaś w następnym roku, Hilo skręcił kark i zabił jeźdźca podczas łowienia dzikich stad. Słyszałaś na pewno... taki młody oficer amerykańskiej marynarki. - Porucznik Bowsfield - przytaknęła Marta. - Hilo! Byłam pierwszą kobietą, która go dosiadła. Miał trzy lata, prawie cztery, dopiero niedawno ujeżdżony. Sierść miał tak czarną i tak wspaniale żywą, że zapalające się w niej błyski otaczały go niczym pancerz z roziskrzonego srebra. Był najroślejszym wierzchowcem na ranczy, potomkiem Królewskiego Pioruna i dzikiej klaczy, złapanym zaledwie przed kilku tygodniami. Nigdy nie widziałam tak pięknego konia. Miał krągły, mocno wiązany tułów wierzchowca stworzonego do górskich jazd, pierś szeroką, wypukłą, a do tego rasowy łeb i szyję smukłą, lecz mocną, i uszy wrażliwe - nie za małe, bo to by dowodziło krnąbrności, ani nie za duże, bo to wskazywałoby na muli upór. Nogi i kopyta też miał piękne, bez skazy - pewne i mocne, o pęcinie długiej i sprężystej, dzięki czemu był dla jeźdźca cudem wygody. - Pamiętam, jak książę Lilolilo mówił stryjowi Johnowi, że jesteś najlepiej jeżdżącą konno niewiastą na Hawajach - wtrąciła Marta. - Było to w dwa lata później, kiedy wróciłam już ze szkoły do domu, a ty wciąż mieszkałaś w Nahala. - Lilolilo tak powiedział! - wykrzyknęła Bella. Światło zabłysło nagle w jej podłużnych, brązowych oczach, gdy przerzuciła w myślach most ponad przestrzenią lat do kochanka nieżyjącego już bez mała pół wieku. Z delikatną skromnością, wrodzoną wszystkim kobietom hawajskim, pokryła spontaniczny wybuch uczucia panegirykiem na cześć Hilo. - Och, kiedy galopował ze mną pod górę lub w dół po trawiastych stokach, było to jak cudowny bieg z przeszkodami, bo w długich susach nie dotykał prawie trawy - skakał jak jeleń, jak foksterier, jak królik. I brykał, i tańczył, i hulał! Był wierzchowcem godnym generała, godnym Napoleona lub Kitchenera. A oczu nie miał wcale dzikich, tylko takie... takie łobuzerskie, inteligentne. jakby cieszył się z jakiego żartu i miał ochotę śmiać się albo go powtórzyć. Poprosiłam więc stryja Johna, żeby mi pożyczył Hilo. Stryj John spojrzał na mnie, jak wpatrywałam się w niego, a chociaż nic nie powiedział, czułam, że jego serce mówi "droga Bello", i wiedziałam też, że gdy patrzy na mnie, przed oczyma staje mu obraz księżniczki Naomi. Stryj John przyrzekł dać mi Hilo. I tak się zaczęło. Ale stryj nalegał, żebym wpierw sama wypróbowała wierzchowca. Był trudny, wspaniały i trudny. Nie był jednak przewrotny, złośliwy. Wymykał mi się wciąż, ale ani razu nie dałam mu tego poznać. Nie bałam się go i to mi pomogło wyczuć jego nastrój, dzięki czemu odpędziłam od niego wszelką myśl, że ma nade mną przewagę. Zastanawiałam się często, czy stryj John przewidywał to, co miało nastąpić. Wiem, że gdy jechałam do Mana, aby połączyć się z orszakiem księżniczki, myśl taka nawet nie powstała mi w głowie. Ach, radosne były to dni! Pamiętasz, z jakim przepychem podejmowali gości starzy Parkerowie. Polowanie z włócznią na dziki, polowania ze strzelbą na stada dzikiego bydła, objeżdżanie i cechowanie koni. W pomieszczeniach dla służby tłok, kowboje zjechali się ze wszystkich stron. I przybyły dziewczęta z Waimea i z Waipio, z Konokaa i Paauilo - widzę je dotąd, jak siedzą w długich rzędach na szczycie murku otaczającego zagrodę do ujeżdżania koni i przygotowują leis dla kowbojów, swoich kochanków. I te noce, wonne noce, śpiew mele w powietrzu, tańczenie hula i pary miłosne przechadzające się pod drzewami wielkich ogrodów Mana... I książę... - Bella umilkła. Przez długą chwilę jej wciąż piękne, drobne zęby wgryzały się głęboko w dolną wargę, a niewidzące oczy błądziły po dalekim szafirze horyzontu, podczas gdy starała się odzyskać panowanie nad sobą. Kiedy napięcie minęło, przeniosła wzrok na siostrę. - Był księciem, Marto. Widziałaś go w Kilohana, gdy wróciłaś z seminarium. Mógł zachwycić oczy każdej kobiety... tak. I każdego mężczyzny. Miał lat dwadzieścia pięć, wiek świetnej, męskiej dojrzałości, a był wspaniały i królewski nie tylko ciałem, ale i duchem. Jakkolwiek szalonym rozrywkom się oddawał, jakkolwiek zuchwałym i dzikim zabawom, nie zapominał nigdy, że pochodzi z rodziny królewskiej i że wszyscy jego przodkowie byli władcami - aż do tego pierwszego i wysławianego w genealogiach, który przeprawił się na podwójnych czółnach na Tahiti i Raiate i z powrotem. Był pełen wdzięku, czarujący, dobry, uczynny, przyjacielski, ale także surowy, szorstki, groźny, kiedy zbyt go podrażniono. Trudno mi to wyrazić słowami. Był mężczyzną, mężczyzną w każdym calu i księciem w każdym calu, z domieszką swawoli chłopięcej i z domieszką żelaza, która uczyniłaby go dobrym i silnym władcą Hawajów -gdyby zasiadł na tronie. Widzę go jeszcze takim, jakim ujrzałam go wtedy, tamtego pierwszego dnia, kiedy dotknęłam jego ręki i rozmawiałam z nim... zaledwie kilka nieśmiałych słów wypowiedzianych przez kobietę od roku poślubioną szaremu haole w szarej Nahala. Było to przed pół wiekiem - pamiętasz, Marto, że nasi młodzi mężczyźni nosili wtedy białe buty i spodnie, białe jedwabne koszule i oszałamiająco barwne hiszpańskie szarfy wiązane w pasie - i przez pół wieku ten jego obraz nie zbladł w mojej pamięci. Lilolilo stał pośrodku gromadki osób na trawniku, a ja szłam z Ellą Higginsworth, która miała mnie przedstawić. Właśnie w tym momencie księżniczka Lihue rzuciła Elli jakąś żartobliwą uwagę i Ella przystanęła, aby jej odpowiedzieć, mnie pozostawiwszy o krok wysuniętą naprzód. Jego wzrok zatrzymał się na mnie przypadkiem, gdy stałam tak samotna, zmieszana i onieśmielona. Och, jakże wyraźnie go widzę, z głową odrzuconą nieco do tyłu, w pozie wyniosłej, swobodnej, władczej, a tak jednocześnie beztroskiej i tak dla niego charakterystycznej. Nasze oczy spotkały się. Pochylił ku mnie głowę czy też raczej ją wyprostował. I nie wiem, co się wtedy stało. Czy to on mi rozkazał? Czy ja go posłuchałam? Nie wiem. Wiem tylko, że wyglądałam pięknie, z włosami przybranymi wonnym maile, odziana we wspaniałe holoku, które stryj John mi pożyczył z sanktuarium księżniczki Naomi; i wiem również, że zaczęłam iść ku niemu poprzez trawnik Mana i że on ruszył mnie naprzeciw. Szliśmy tak ku sobie poprzez trawnik, sami, jak gdybyśmy szli ku sobie przez karty księgi życia. Czy byłam bardzo piękna, siostro Marto, kiedy byłam młoda? Nie wiem. Nie wiem. Ale w tej chwili jedynej, kiedy wraz z nim zbliżała się do mnie i przenikała mi serce cała jego uroda, cała majestatyczna męskość, zbudziło się we mnie nagle poczucie własnego piękna... Jakże mam to wyrazić? Było to tak, jak gdyby w nim zrodzona doskonałość przeniesiona została we mnie i mnie udoskonaliła. Czy byłam piękna, bardzo piękna, siostro Marto, kiedy miałam dziewiętnaście lat, niespełna dwadzieścia? Marta, sześćdziesięcioczteroletnia Marta, spojrzała na Bellę, która miała lat sześćdziesiąt osiem, i szczerze przytaknęła. A w duchu wyraziła podziw dla tego, co w tej chwili widziała: szyja Belli, wciąż pełna i kształtna, dłuższa niż szyja przeciętnej Hawajki, istna kolumna majestatycznie podpierająca jej królewską głowę; twarz i wysokich kościach policzkowych, o szlachetnym czole; włosy gęste, wysoko upięte, połyskujące srebrną patyną lat, wciąż w lokach, kontrastujące ostro z czystą linią cienkich, czarnych brwi i głębokich, brązowych oczu. Wzrok Marty, w skromnym onieśmieleniu na widok tego, co ujrzała, przesunął się w dół, poprzez wspaniały zarys piersi i szlachetne, czyste linie ciała aż ku stopom obciągniętym w jedwab, obutym w pantofelki na wysokich obcasach - małym, kształtnym, o łuku niemal hiszpańskim i doskonale foremnym podbiciu. - Kiedy jest się młodym w czas jednej jedynej młodości! - zaśmiała się Bella. - Lilolilo był księciem. Nauczyłam się na pamięć jego rysów i wszystkich zmian, jakim podlegały... potem, podczas naszych bajkowych dni i nocy nad wodami rozśpiewanych jezior, nad oceanem szemrzącym sennie w pienistych zalewach i na górskich ścieżkach. Poznałam jego piękne, śmiałe oczy i czarne, proste brwi, poznałam nos, który ponad wszelką wątpliwość zdradzał rasę Kamehameha, i każdą najmniejszą, najdrobniejszą linię w pięknym zarysie jego warg. Nie ma ust piękniejszych nad usta Hawajczyka, Marto. Jego ciało... Był królem między atletami, od wijących się niesfornie włosów aż po kostki nóg mocnych jak zbrązowiała stal. Wczoraj nazwano przy mnie jednego z wnuków Wilderów "księciem Harvardu". Litości! Czym by nazwali, czym by mogli nazwać mojego Lilolilo, gdyby stanął obok tego chłopca Wilderów i całej jego drużyny z Harvardu! Bella umilkła i oddychała głęboko, zaciskając jednocześnie piękne, małe dłonie spoczywające na rozłożystym, obciągniętym jedwabiem podołku. I gdy przeżywała tak od nowa dni spędzone ze swym księciem, przez skórę jej twarzy przebił się delikatny rumieniec i ciepłem rozświetlił oczy. - No więc... zgadłaś, Marto? - spytała Bella z zuchwałym wzruszeniem ramion, spoglądając siostrze prosto w oczy. - Wyruszyliśmy z rozbawionej Mana i rozpoczęliśmy radosny objazd -ścieżkami zastygłej lawy do Kiholo, gdzie pływaliśmy i łowili ryby, ucztowali i spali leżąc na gorącym piasku pod palmami. Dalej do Puuwaawaa; gdzie znowu polowanie na dziki z włóczniami i łowienie stad na lasso, i łowy na dzikie barany z górskich pastwisk. Potem jeszcze dalej przez ziemię Kona, dalej na mauka, do pałacu królewskiego w Kailua, dalej kąpiel w wodach Keauho, dalej nad zatoką Kealakekua, do Napoopoo, do Honaunau. I wszędzie ludzi wychodzący na drogę z rękami pełnymi darów - kwiaty i owoce, ryby i mięsiwo. Serca ich były przepełnione miłością i pieśnią, głowy pochylone w ukłonie należnym członkom królewskiego rodu, na ustach mieli okrzyki radosnego zdumienia lub śpiewne mele o dawnych i niezapomnianych dniach. Co byś na moim miejscu zrobiła, siostro Marto? Wiesz, jacy my jesteśmy, my... Hawajczycy. Wiesz, jacy byliśmy przed pół wiekiem. Lilolilo był zachwycający. Ja - niebaczna na wszystko. Lilolilo mógł sam zbudzić w każdej kobiecie zuchwalstwo. Ja byłam zuchwała podwójnie, bo szara, zimna Nahala pobudzała mnie do szaleństwa. Wiedziałam. Nie łudziłam się ani przez chwilę. Nie miałam nadziei. W tamtych czasach o rozwodzie nikomu się nawet nie śniło. Żona George'a Castnera nie mogła zostać królową Hawai , nawet gdyby tak prędko nie wybuchły zapowiedziane przez stryja Roberta rewolucje i gdyby Lilolilo został królem. Ale ja nie myślałam o tronie. Jedyne królestwo, jakiego mogłam pragnąć, to życie u boku Lilolilo jako jego żona i towarzyszka. Nie zrobiłam tego błędu. Nie sięgałam po rzecz niemożliwą i nie snułam złudnych marzeń. Samo powietrze wokół nas było przepojone miłością. A Lilolilo był najprawdziwszym kochankiem. Przyozdabiał mnie wciąż nowymi lei, jego gońcy przynosili dla mnie lei z dalekich ogrodów różanych Mana... pewnie je pamiętasz... pięćdziesiąt mil po ścieżkach zastygłej lawy i przez pastwiska, ale w swych posłaniach z kory bananowej tak były świeże i lśniące od rosy, jak w chwili zrywania. Miały jard długości, a ich maleńkie różowe pączki wyglądały niczym ńawleczone na nić neapolitańskie korale. Podczas luau, podczas nigdy nie kończących się luau kazał mi siadać na swoim kobiercu Makaloa, na książęcym kobiercu, który był tabu dla wszystkich innych śmiertelników, chyba że sam Lilolilo sobie tego życzył lub raczył zezwolić, aby ktoś na nim usiadł. I zanurzałam palce w jego własnej pa wai holoi (miseczce do płukania palców), gdzie w ciepłej wodzie pływały płatki wonnych kwiatów. I niebaczna na to, że wszyscy widzą tę bezgraniczną łaskawość, sięgałam do jego pa paakai po szczypty czerwonej soli, po limu, po tarte orzechy kukui i pieprz chili i do jego ipu kai (miseczka na sos rybny) z drzewa kou, z której sam wielki Kamehameha jadał podczas wielu podobnych objazdów. I to samo było ze wszystkimi najrzadszymi przysmakami, przeznaczonymi tylko dla niego i księżniczki - z nelu i ake, z palu i alaala. Jego kahili wachlowały mi ciało, jego służba była moją służbą i on był mój. A ja od stóp szczęśliwa aż po włosy przybrane kwiatami byłam kobietą kochaną. Ponownie drobne zęby Belli przygryzły dolną wargę, ponownie spojrzała pustym wzrokiem ku morzu - i ponownie zdołała zapanować nad sobą i swymi wspomnieniami. - Jechaliśmy dalej i dalej, przez Kona, przez Kau, z Hoopuloa i Kapua do Honuapo i Punaluu - całe życie zamknięte w dwóch krótkich tygodniach. Kwiat kwitnie tylko raz. To był mój czas kwitnienia. Lilolilo u mego boku, ja na wspaniałym Hilo - królowa nie Hawai, lecz Lilolilo i miłości. Mówił, że jestem kruchą bańką piękna i barwy na czarnym grzbiecie lewiatana, że jestem delikatną kroplą rosy na dymiącym grzbiecie strumienia lawy, tęczą mknącą na chmurach burzowych... Bella ponownie umilkła. - Nie będę ci powtarzała, co mi jeszcze mówił - rzekła z powagą. - Powiem tylko, że to, co mówił, było samym płomieniem miłości i samą istotą piękna, i że układał dla mnie hula o naszych nocach pod rozgwieżdżonym niebem i śpiewał je w obecności wszystkich, gdy podczas uczt leżeliśmy na matach, ja na jego kobiercu Makaloa... I dalej jechaliśmy do Kilauea.. sen tak prędko dobiegł końca. Wrzuciliśmy naturalnie do krateru bulgocącej lawy naszą ofiarę dla Pele, bogini ognia - lei z kwiatów maile, ryby, twarde poi owinięte w wilgotne liście ti. I znowu dalej przez starodawną Puna, ucztowaliśmy, śpiewali, tańczyli w Kohoualea, w Kamaili i Opihikao, pływaliśmy w słodkich jeziorach Kalapana. I w końcu dotarliśmy do Hilo nad brzegiem oceanu. Tu nadszedł koniec. Nigdyśmy o tym nie mówili. Był to koniec uznany przez nas oboje bez słów. Jacht czekał już. Spóźniliśmy się o wiele dni. Honolulu wzywało do powrotu, wieść głosiła, że król jest coraz bardziej pupule (pomieszany), że misjonarze katoliccy i protestanccy knują spiski, że zapowiadają się kłopoty z Francją. I podobnie jak przed dwoma tygodniami wylądowali w Kawaihae roześmiani, rozśpiewani i przystrojeni kwiatami, tak też wyjeżdżali. Wesołe było to rozstanie, towarzyszyły mu śmiech i igraszki, tysiące ostatnich poleceń, upomnień i żartów. Kotwicę podniesiono przy wtórze pieśni książęcych śpiewaków zebranych na górnym pokładzie, a wtedy my, w dużych czółnach i welbotach, ujrzeliśmy, jak pierwszy podmuch wiatru wydyma żagle i jak powiększa się przestrzeń między nami. Podczas tego podniecenia i zamieszania Lilolilo, który musiał żegnać się z wielu i z wielu wymieniać żartobliwe słowa, stanął przy burcie, pochylił się i spojrzał mi prosto w twarz. Na głowie miał moje lei z kwiatów ilima, przeze mnie uplecione i przeze mnie włożone. I nagle ci na jachcie zaczęli rzucać do łodzi lei, każde swojemu wybrańcowi czy wybrance. Nie oczekiwałam niczego, nie miałam nadziei. A choć łudziłam się cząstką gorąco pragnącego serca, wiedziałam jednak, że moja wesoła i dumna twarz nie zdradza nic. Lilolilo uczynił to, co musiał uczynić. Od początku wiedziałam, że tak postąpi. Patrząc mi wciąż szczerze i uczciwie w oczy, zdjął z głowy moje piękne lei z kwiatów ilima i rozerwał je na dwoje. Widziałam, że jego wargi poruszają się i bezdźwięcznie wypowiadają jedno jedyne słowo: "pau". Koniec. Spoglądając wciąż na mnie rozerwał lei jeszcze raz na pół i rzucił drobne ułamki nie mnie, tylko w morze, w powiększającą się między nami przestrzeń. Pau. Był to koniec... Bella długo błądziła pustym wzrokiem po linii horyzontu. Marta nie śmiała na głos wyrazić współczucia, które łzami napełniło jej oczy. - Tego jeszcze dnia ruszyłam w drogę powrotną. Jechałam starą, trudną ścieżką wzdłuż wybrzeża Hamakua - podjęła Bella głosem początkowo osobliwie suchym i szorstkim. - Pierwszy dzień nie był bardzo ciężki. Opanowała mnie drętwota. Tak byłam przepełniona cudownością tego, o czym miałam zapomnieć, iż nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że muszę o tym zapomnieć. Noc spędziłam w Laupahoehoe. Wiesz, przypuszczałam, że nie zmrużę oka. A tymczasem zmęczona konną jazdą, wciąż odrętwiała, spałam całą noc jak nieżywa. Ach, ale ten dzień następny w podmuchach wichury i ulewnym deszczu! Wiatr dął, deszcz zacinał. Ścieżka była nie do przebycia. Konie co chwila się potykały. Początkowo kowboj, którego stryj John pożyczył mi razem z końmi, sprzeciwiał się i protestował, potem zrezygnowany jechał za mną potrząsając bezustannie głową i mamrocząc pod nosem, że jestem pupule. Luzaka zostawiliśmy w Kukuihaele. Ścieżkę Błotną przebyliśmy wpław jak rzekę błota. W Waimea kowboj musiał zmienić konia. Ale mój Hilo trzymał się dzielnie. Od świtu do północy siedziałam w siodle, aż wreszcie w Kilohana stryj John zdjął mnie z konia, wniósł do domu, obudził kobiety, kazał im rozebrać mnie i wymasować, poił mnie grzanym winem palmowym, które sprowadziło sen i zapomnienie. Wiem, że musiałam mówić przez sen, bredzić. Stryj John zapewne wszystkiego się domyślił. Ale nigdy nie powiedział o tym nikomu ani słowa, nawet mnie. Jakiekolwiek miał domysły, zamknął je w uświęconym pokoju księżniczki Naomi. Pozostały mi niejasne strzępy wspomnień tamtego dnia - rozpaczliwy, oszalały bunt przeciwko losowi... włosy rozpuszczone, rozwiane na wietrze, ociekające wodą... nieprzerwane strumienie łez mieszające się ze strumieniami ulewy... namiętne wybuchy żalu do świata złego i przewrotnego... bicie rękami w łęk siodła... szorstkie słowa rzucane kowbojowi. Pamiętam, jak kłułam ostrogami boki biednego, wspaniałego Hilo. Prosto z serca wydzierała mi się modlitwa, aby rozwścieczony koń stanął dęba i zwalił się na mnie, i zmiażdżył moje ciało, na zawsze je oszpecił albo zrzucił mnie z siodła poza ścieżkę, skąd stoczyłabym się w dół palis (przepaści). Wtedy przy moim imieniu zostałoby wypisane pau tak nieodwołalne, jak nieodwołalne było pau na wargach Lilolilo, gdy darł lei z kwiatów ilima. I wrzucał je do morza... George, mój mąż przebywał w Honolulu dłużej, niż zamierzał. Kiedy wrócił do Nahale, czekałam już na niego. Objął mnie z namaszczeniem, pocałował przelotnie W usta, z powagą obejrzał mój język, postawił diagnozę i posłał do łóżka z gorącymi fajerkami i porcją oleju rycynowego. Weszłam z powrotem w szare życie Nahala, jakbym weszła w mechanizm zegara i stała się jednym z jego kółek czy zębów, obracających się z nieuchronną, bezlitosną regularnością. George wstawał z łóżka co dzień o czwartej trzydzieści, a o piątej siedział już na koniu. I piliśmy wciąż tę ohydną tanią kawę, jedliśmy tę wieczną owsiankę i na zmianę świeżą wołowinę i suszoną, świeżą wołowinę i suszoną. Gotowałam, piekłam, szorowałam. Kręciłam kółko zwariowanej maszyny do szycia i robiłam sobie tanie holoku. Co wieczór, przez bezkresną wieczność dwóch jeszcze lat, siadywałam naprzeciw niego po drugiej stronie stołu i do godziny ósmej cerowałam tanie skarpetki i tandetną bieliznę, podczas gdy on czytał pisma sprzed roku, bo był zbyt skąpy, żeby je zaprenumerować. A potem przychodziła pora spania - naftę trzeba przecież oszczędzać. - I George nakręcał zegarek, zapisywał stan pogody w dzienniku, zdejmował buty, wpierw prawy, potem lewy, i ustawiał jeden obok drugiego w nogach łóżka, po swojej stronie. Ale teraz George nie stawał mi się coraz bliższy, jak wtedy, zanim księżniczka Lihue zaprosiła mnie na objazd i zanim stryj John pożyczył mi konia. Bo widzisz, Marto, tamto by się nie zdarzyło, gdyby stryj John mi odmówił. Ale poznałam miłość i poznałam Lilolilo. Jakie wic widoki mógł mieć. Teraz George na zdobycie mojej miłości i mojego szacunku? Przez następne dwa lata w Nahala byłam umarłą kobietą, która w jakiś sposób poruszała się i mówiła, piekła, szorowała, cerowała skarpetki i oszczędzała nafty... Doktorzy powiedzieli, że zaziębił się przez tę tandetną bieliznę, kiedy podczas nawałnic zimowych wyprawiał się wciąż do górskich źródeł Nahala. A jak umarł, nie odczułam smutku. Mój smutek trwał już nazbyt długo. Nie odczułam także radości. Radość moja umarła nad brzegiem oceanu, kiedy Lilolilo rzucił do morza lei z kwiatów ilima. Lilolilo umarł w miesiąc po George'u. Nie widziałam go już nigdy, odkąd rozstaliśmy się w Hilo. Och, niejednego miałam potem wielbiciela. Ale byłam jak stryj John. Kochać mogłam tylko raz. Stryj John miał w Kilohana miejsce poświęcone swojej Naomi, ja przez pięćdziesiąt lat miałam w sercu miejsce poświęcone memu Lilolilo. Jesteś, siostro Marto, pierwszą osobą, której pozwoliłam wejść do tego miejsca... Samochód objechał półkole podjazdu i stanął. Wysiadł z niego mąż Marty i zaczął iść ku nim przez trawnik. Roscoe Scandwell -prosty jak trzcina, smukły, siwowłosy, o pełnej wdzięku żołnierskiej postawie - należał do "Wielkiej Piątki", która dzięki powiązaniom interesów rozstrzygała o losach Hawai. Chociaż pochodził z Nowej Anglii i był czystej krwi białym, pocałował Bellę - z całego serca, objąwszy ją ramionami po hawajsku. Jego bystry wzrok powiedział mu, że miały tu miejsce kobiece zwierzenia; ale mimo śladów głęboko przeżywanych wzruszeń Roscoe dostrzegł, że opromieniony dojrzałą mądrością zapanował między kobietami łagodny, cichy spokój. - Elisie przyjeżdża z maleństwami. Dostałem od nich depeszę wysłaną ze statku - oznajmił pocałowawszy żonę na przywitanie. - Zatrzymają się u nas kilka dni i pojadą potem dalej do Maui. - Zamierzałam umieścić cię w pokoju różowym - planowała na głos Marta Scandwell. - Ale myślę, że lepiej będzie umieścić tam Elsie z dziećmi i niańkami, więc ty dostaniesz pokój królowej Emmy. - Mieszkałam tam ostatnim razem i przyznaję, że go wolę - powiedziała Bella. Roscoe Scandwell wiedział wszystko o hawajskiej miłości i hawajskim sposobie okazywania miłości. Wysoki, smukły, wytworny między dwiema postaciami kobiet o szlachetnych proporcjach, opasał ramionami ich pełne kibicie i poprowadził je do domu. Przełożyła Krystyna Tarnowska Dom Mapuhiego Mimo ociężałości swojej sylwetki "Aorai" manewrowała bez trudu na lekkim wietrze i kapitan podprowadził ją blisko do atolu, zanim zatrzymał statek tuż przed wirami przybrzeżnej kipieli. Atol Hikueru spoczywał płasko na morzu. Był to krąg miałkiego piasku koralowego, który miał sto jardów szerokości, dwadzieścia mil w obwodzie, a wynurzał się nad powierzchnię o trzy do pięciu stóp. Na dnie olbrzymiej szklistej laguny znajdowało się wiele muszli perłowych i z pokładu szkunera można było dojrzeć, poprzez wąski pierścień atolu, zajętych swą pracą nurków. Jednakże laguna nie miała wejścia odpowiedniego choćby dla handlowego szkunera. Przez kręty i płytki kanał mogły się przy pomyślnej bryzie przedostać kutry, natomiast szkunery stawały na zewnątrz i wysyłały tylko pomniejsze łodzie. "Aorai" spuściła zgrabnie szalupę, do której wskoczyło pół tuzina śniadych marynarzy odzianych tylko w szkarłatne przepaski biodrowe. Chwycili za wiosła. Na rufie łodzi, opodal rudla, stał młody człowiek w białym tropikalnym ubraniu znamionującym Europejczyka. Ale nie był stuprocentowym Europejczykiem. Złociste dziedzictwo Polinezji objawiało się w słonecznej pozłocie jego skóry, rzucało złote blaski i lśnienia poprzez migotliwy błękit oczu. Był to Raoul, Aleksander Raoul, najmłodszy syn Marie Raoul, bogatej pół-Kreolki, właścicielki sześciu handlowych szkunerów podobnych do "Aorai". Szalupa przecięła wir kłębiący się tuż u wejścia i prując zbełtane piany przypływu, torowała sobie drogę do zwierciadlanego zacisza laguny. Młody Raoul wyskoczył na biały piasek i uściskał dłoń rosłego krajowca. Ów miał wspaniały tors i ramiona, lecz kikut prawej ręki, z wystającą na kilka cali zbielałą już kością, świadczył o spotkaniu z rekinem, które położyło kres karierze nurka i uczyniło zeń pochlebcę i intryganta ubiegającego się o drobne łaski. - Słyszałeś, Alek? - brzmiały jego pierwsze słowa. - Mapuhi znalazł perłę - ale jaką perłę! Nigdy nie wyłowiono podobnej na Hikueru ani na wszystkich Paumotach, ani na całym świecie. Odkup ją od niego. Ma ją jeszcze. I pamiętaj, że ja pierwszy powiedziałem ci o tym. Mapuhi jest głupi i możesz ją dostać tanio. Masz trochę tytoniu? Raoul skierował swe kroki prosto przez plażę w stronę chaty stojącej pod drzewem pandanowym. Był konwojentem na szkunerze swojej matki i miał za zadanie przetrząsnąć całe Paumoty w poszukiwaniu zasobów kopry* [Kopra - suszone jądra orzechów kokosowych.], muszli i pereł, w które obfitowały. Był jeszcze młodym konwojentem; dopiero po raz drugi wyruszył w tym charakterze i gryzł się potajemnie swym brakiem doświadczenia w ocenianiu pereł. Kiedy jednakże Mapuhi pokazał perłę, Raoulowi udało się opanować pierwsze wrażenie i zachować na twarzy niedbały, kupiecki wyraz. Albowiem na widok perły doświadczył wstrząsu. Była wielka jak gołębie jajo, doskonale kulista, a w jej białości opalizowały promiennie wszystkie dookolne barwy. Ta perła była żywa. Nigdy nie widział nic podobnego. Kiedy Mapuhi opuścił mu ją na dłoń, Raoula zdumiał jej ciężar. Świadczył on, że perła jest dobra. Obejrzał ją starannie przez kieszonkową lupę. Była bez jednej plamki czy skazy. Jej czystość jakby się roztapiała w powietrzu, rzekłbyś, ulatywała mu z dłoni. W cieniu wydawała się miękko świetlista, błyszczała niby łagodny księżyc. Była tak przezroczyście biała, że kiedy ją wpuścił do szklanki z wodą, odnalazł ją nie bez trudu. Tak prosto i szybko osunęła się na dno, iż wiedział, że jej waga jest wyśmienita. - No, a co chcesz za nią? - spytał z udaną obojętnością. - Chcę... - zaczął Mapuhi, a za nim, tuż przy jego ciemnym obliczu, smagłe twarze dwóch kobiet i dziewczyny przytakiwały jego żądaniom. Wszystkie pochylone były do przodu, ożywiało je hamowane podniecenie, oczy ich chciwie błyszczały. - Chcę dom - mówił Mapuhi. - Musi mieć dach z blachy cynkowej i ośmiokątny zegar z wagami. Musi być długi na sześć sąźni, z gankiem dokoła. W środku musi mieć duży pokój, a w nim okrągły stół i ośmiokątny zegar na ścianie, Muszą tam być cztery sypialnie, po dwie z każdej strony dużego pokoju, a w każdej sypialni musi być łóżko żelazne, dwa krzesła i umywalnia. A na tyłach musi być kuchnia, dobra kuchnia, z garnkami i patelniami, i piecem. A ty musisz zbudować ten dom na mojej wyspie, którą jest Fakarava. - I to wszystko? - zapytał z niedowierzaniem Raoul. - Musi być maszyna do szycia - odezwała się Tefara, żona Mapuhiego. - Nie zapominaj o ośmiokątnym zegarze z wagami - dorzuciła Nauri, jego matka. - Tak, to wszystko - rzekł Mapuhi. Młody Raoul roześmiał się. Śmiał się długo, serdecznie. Lecz śmiejąc się rozwiązywał skrycie pamięciowe zadanie arytmetyczne. Nigdy w życiu nie budował domu i. Jego pojęcia o budownictwie były mgliste. Śmiejąc się obliczał koszt podróży na Tahiti po materiały, koszt samych materiałów, drogi powrotnej na Fakaravę, wyładunku i wreszcie budowy domu. Wyniosłoby to jakieś cztery tysiące francuskich talarów, z pewną marżą na wszelki wypadek; cztery tysiące francuskich talarów równały się dwudziestu tysiącom franków. To było niemożliwe. Gdzież mógł się dowiedzieć, jaka jest wartość podobnej perły? Dwadzieścia tysięcy franków to była masa pieniędzy - i na dobitkę pieniędzy jego matki. - Mapuhi - powiedział - jesteś wielkim głupcem. Oznacz cenę w pieniądzach. Ale Mapuhi potrząsnął głową, a trzy głowy powtórzyły za nim ten ruch. - Ja chcę mieć dom - powiedział. - Musi być długi na sześć sążni, z gankiem dokoła... - Tak, tak - przerwał mu Raoul. - Już słyszałem o tym twoim domu, ale nic z tego. Dam ci tysiąc talarów chilijskich. Cztery głowy dały społem milczący znak przeczenia. - I sto talarów chilijskich w towarach. - Ja chcę dom... - zaczął Mapuhi. - Na co ci dom? - zapytał Raoul. - Pierwszy huragan zmiecie go precz. Powinieneś o tym pamiętać. Kapitan Raffy mówi, że właśnie zanosi się na huragan. - Nie na Fakaravie - odrzekł Mapuhi. - Tam ląd jest o wiele wyższy. Na tej wyspie, owszem. Każdy huragan może zmieść Hikueru. Ale ja będę miał dom na Fakaravie. Musi być długi na sześć sążni, z gankiem dokoła... I Raoul znowu słuchał opowieści o domu. Strawił kilka godzin na próbach wybicia Mapuhiemu z głowy tej obsesji, jednakże matka i żona oraz córka, Ngakura, umacniały Mapuhiego w owym postanowieniu. Raoul, słuchając po raz dwudziesty szczegółowego opisu upragnionego domu, spostrzegł poprzez otwarte drzwi, że na plaży wylądowała druga szalupa z jego szkunera. Marynarze nie wypuszczali z rąk wioseł, co wskazywało, że śpieszno im wracać. Pierwszy oficer "Aorai" wyskoczył na brzeg, zamienił parę słów z jednorękim tubylcem i szybkim krokiem poszedł ku Raoulowi. Dzień nagle poszarzał, kiedy szkwał zasnuł tarczę słońca. Poprzez lagunę Raoul mógł dostrzec zbliżającą się po wodzie złowróżbną pręgę wiatru. - Kapitan Raffy powiada, żebyś pan stąd zwiewał czym prędzej - rzekł na powitanie oficer. - Jeżeli są tu jakieś muszle, może uda nam się zabrać je później; takie jest jego zadanie. Barometr spadł do dwudziestu dziewięciu siedemdziesiąt. Podmuch wiatru uderzył w rosnące przy chacie drzewo pandanowe i przedarł się przez sąsiednie palmy, strącając kilka dojrzałych orzechów kokosowych, które z głuchym dudnieniem spadły na ziemię. A potem z oddali nadleciał deszcz, zbliżając się wraz z szumem zawiei, od której zakurzyły się pofałdowane w skiby wody laguny. Gdy rozległ się ostry grzechot pierwszych kropel o liście, Raoul zerwał się na równe nogi. - Tysiąc talarów chilijskich na stół, Mapuhi! - powiedział. - I dwieście w towarach. - Ja chcę dom.. - zaczął tamten. - Mapuhi! - wrzasnął Raoul starając się przekrzyczeć wichurę. - Jesteś głupcem! Wypadł z chaty i razem z oficerem począł brnąć przez plażę w stronę łodzi. Nie mogli jej dojrzeć. Podzwrotnikowa ulewa przesłoniła wszystko dokoła; widzieli tylko piasek pod stopami i rozeźlone małe fale laguny, które kąsały i rwały brzeg. Z owego potoku wynurzyła się jakaś postać. Był to Huru-Huru, jednoręki krajowiec. - Dostałeś perłę?! - krzyknął w ucho. - Mapuhi to dureń! - odkrzyknął mu Raoul i w następnej chwili zniknęli sobie z oczu pośród strumieni wody. W pół godziny później Huru-Huru, wypatrując z nadmorskiej strony atolu, zauważył, że obie łodzie już wciągnięto i "Aorai" obraca dziób w stronę pełnego morza. Opodal inny szkuner, dopiero co przyniesiony z oceanu na skrzydłach szkwału, zatrzymał się właśnie i spuszczał łódź na wodę. Znał ten statek. Była to "Orohena", własność Torikiego, kupca-mieszańca, który sam sobie był konwojentem, a teraz zapewne znajdował się na rufie szalupy. Huru-Huru zachichotał. Wiedział, że Mapuhi jest winien Torikiemu za towary dostarczone zeszłego roku. Szkwał przeleciał. Rozgorzało palące słońce, a laguna znów wygładziła się niczym zwierciadło. Jednakże powietrze było kleiste jak szlam, a jego brzemię ciążyło płucom i utrudniało oddychanie. - Słyszałeś nowiny, Toriki? - zapytał Huru-Huru. - Mapuhi znalazł perłę. Nigdy nie wyłowiono takiej perły na Hikueru ani gdziekolwiek indziej na Paumotach, ani na całym świecie. Mapuhi do głupiec. Poza tym jest ci winien pieniądze. Pamiętaj, że ja pierwszy ci powiedziałem. Masz trochę tytoniu? - I Toriki poszedł do Mapuhiego, do jego chaty z sitowia. Był to mężczyzna o władczym wejrzeniu, przy tym dość głupi. Obrzucił niedbałym spojrzeniem przecudną perłę - patrzał tylko przez chwilę - i równie niedbale wpuścił ją do kieszeni. - Masz szczęście - rzekł. - To ładna perła. Otworzę ci kredyt u siebie. - Ja chcę dom - zaczął stropiony Mapuhi. - Musi być długi na sześć sąźni... - Gadaj do swojej babci! - uciął kupiec. - Chcesz spłacić długi: ot, czego chcesz. Byłeś mi dłużny tysiąc dwieście chilijskich talarów. W porządku: niceś mi już nie winien. Jesteśmy kwita. Poza tym, skredytuję ci dwieście chilijskich. Jeżeli po powrocie na Tahiti uda mi się dobrze sprzedać tę perłę, dam ci kredyt jeszcze na sto - razem na trzysta. Ale pamiętaj: tylko wtedy, gdy ją dobrze sprzedam. Bo mogę na niej stracić. Mapuhi, zatroskany, skrzyżował ręce i siedział ze spuszczoną głową. Zrabowano mu jego perłę. Zamiast domu spłacił dług. Nie miał się czym pochwalić. - Jesteś głupi - powiedziała Tefara. - Jesteś głupi - powtórzyła Nauri, jego matka. - Po co mu dałeś perłę do ręki? - A co miałem zrobić? - bronił się Mapuhi. - Byłem mu winien pieniądze. Wiedział, że mam perłę. Same słyszałyście jak prosił, żebym mu ją pokazał. Ja mu nie mówiłem. Wiedział. Ktoś inny dał mu znać. A ja mu byłem winien pieniądze. - Mapuhi jest głupi - powtórzyła z kolei Ngakura. Miała dwanaście lat i niewiele jeszcze rozumiała. Mapuhi pofolgował sobie dając jej w ucho kuksańca, od którego aż się zatoczyła. Tefera i Nauri wybuchnęły płaczem, a potem jęły znów zasypywać go wymówkami, jak to mają w zwyczaju kobiety. Huru-Huru, czatując na plaży, ujrzał trzeci szkuner, który zatrzymał się u wejścia na lagunę i spuścił łódź. Był to "Hira", słusznie tak zwany, albowiem należał do niemieckiego Żyda nazwiskiem Levy, największego handlarza pereł, "Hira" zaś był to tahitański bóg rybaków i złodziei. - Słyszałeś już nowiny? - zapytał Huru-Huru, gdy Levy otyły mężczyzna o ciężkich, asymetrycznych rysach, wysiadł na plaży. - Mapuhi znalazł perłę. Nigdy nie było takiej perły na Hikueru ani na całych Paumotach, ani na całym świecie. Mapuhi jest głupi. Sprzedał ją Torikiemu za tysiąc czterysta chilijskich; podsłuchiwałem pod drzwiami, więc wiem. Toriki też jest głupi. Możesz ją tanio od niego odkupić. Pamiętaj, że to ja ci pierwszy powiedziałem. Masz trochę tytoniu? - Gdzie jest Toriki? - Pije absynt w domu kapitana Lyncha. Siedzi tam od godziny. I oto kiedy Levy z Torikim popijali absynt spierając się o perłę Huru-Huru podsłuchał, że zgodzono się na zdumiewającą cenę dwudziestu pięciu tysięcy franków. W tym właśnie czasie zarówno "Orohena", jak "Hira" podpłynęły tuż do brzegu i poczęły raz po raz dawać ognia oraz sygnalizować jak opętane. Trzej mężczyźni wybiegli na dwór w sam czas, by ujrzeć, jak szkunery robią pośpiesznie zwrot i odpływają od lądu, spuszczając grot-żagle i kliwry* [Kliwer - trójkątny żagiel na przednim maszcie], w ucieczce przed zajadłym szkwałem, który gnał oba statki daleko po zbielałych wodach. Wreszcie przesłonił je deszcz. - Wrócę, jak to się skończy - rzekł Toriki. - Lepiej się stąd wynosić. - Pewnie barometr znowu spadł - powiedział kapitan Lynch. Był to siwobrody kapitan okrętu, nazbyt już stary do służby, który doszedł do wniosku, że jedynym sposobem ułożenia sobie jako tako stosunków z własną astmą jest zamieszkanie na Hikueru. Wszedł do domu, by spojrzeć na barometr. - Boże drogi! - usłyszeli jego okrzyk i rzucili się do wnętrza, gdzie razem z nim wpatrywali się w tarczę barometru, który wskazywał dwadzieścia dziewięć dwadzieścia. Znów wyszli, tym razem po to, by z niepokojem rozejrzeć się po niebie i morzu. Szkwał przeleciał, lecz niebo było wciąż zachmurzone. Można było dojrzeć szkunery, do których dołączył się trzeci, wracające pod wszystkimi żaglami. Zmiana kierunku wiatru skłoniła je do poluźnienia halsów* [Hals - lina służąca do wyciągania dolnego żagla], ale w pięć minut później, od nagłego podmuchu z przeciwnej strony żagle wszystkich trzech statków przylgnęły do masztów, a mężczyźni zebrani na brzegu dostrzegli, jak liny bomów rozluźniają się i opadają. Huk fal walących o brzeg był donośny, głuchy i złowrogi; rozpoczynała się potężna chwiejba. W oczach trzech mężczyzn rozdarła niebo straszliwa błyskawica rozświetlając ponury dzień; grzmot potoczył się dziko dokoła. Toriki i Levy ruszyli biegiem do szalup, przy czym ten drugi podkłusowywał niczym wystraszony hipopotam. Kiedy obie ich łodzie wyrwały się z przesmyku, minęły wpływającą szalupę z "Aorai". Na rufie, zachęcając wioślarzy do wysiłku, siedział Raoul. Nie mógł się uwolnić od myśli o perle i zawracał, aby wyrazić zgodę na postawione przez Mapuhiego warunki. Wylądował na plaży pośród gromowej nawałnicy, która była tak nieprzenikniona, że zderzył się z Huru-Huru, zanim go zdążył zobaczyć. - Za późno! - wrzasnął Huru-Huru. - Mapuhi sprzedał ją Torikiemu za tysiąc czterysta chilijskich, a Toriki odprzedał Levy'emu za dwadzieścia pięć tysięcy franków. A Levy sprzeda ją we Francji za sto tysięcy. Masz trochę tytoniu? Raoul poczuł ulgę. Skończyły się zmartwienia z perłą. Nie musiał już się trapić, jakkolwiek jej nie dostał. Tyle że nie wierzył temu Huru-Huru. Mapuhi mógł sprzedać perłę za tysiąc czterysta chilijskich, ale żeby Levy, który znał się na perłach zapłacił dwadzieścia pięć tysięcy franków, tego już było za wiele. Raoul postanowił wypytać o to kapitana Lyncha, lecz kiedy przybył do domu sędziwego marynarza, zastał go zapatrzonego w barometr szeroko rozwartymi oczyma. - Ile on pokazuje? - zapytał niespokojnie kapitan Lynch. Przetarł okulary i znowu wpatrzył się w przyrząd. - Dwadzieścia dziewięć i dziesięć - odczytał Raoul. - Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby opadł tak nisko. - No pewnie! - żachnął się kapitan. - Pięćdziesiąt lat spędziłem na morzach, pływając od małego, a też czegoś podobnego nie widziałem. Słuchaj pan! Przez chwilę stali bez ruchu, a fale huczały i potrząsały domem. Potem wyszli na dwór. Szkwał przeminął. O milę ujrzeli pozbawioną wiatru "Aorai", którą wściekle miotały potężne bałwany toczące się dostojnym orszakiem z północo-wschodu i wściekle chlaszczące o koralowy brzeg. Marynarz z załogi szalupy wskazał na ujście przesmyku i pokiwał głową. Raoul spojrzał w tę stronę i ujrzał biały mąt piany i bryzgów. - Zdaje się, że dziś przenocuję u pana, kapitanie - rzekł, po czym obrócił się do marynarza i nakazał mu wciągnąć szalupę na brzeg oraz poszukać schronienia dla siebie i towarzyszy. - Równe dwadzieścia dziewięć - oznajmił kapitan Lynch wracając od barometru z krzesłem w ręku. Usiadł i zapatrzył się na wspaniałe widowisko rozgrywające się na morzu. Słońce wyszło zza chmur wzmagając jeszcze duszność; w powietrzu wciąż panował martwy spokój. Fale nadal piętrzyły się coraz bardziej. - W głowę zachodzę, skąd biorą się takie fale! - mruknął z rozdrażnieniem Raoul. - Nie ma wiatru, a mimo to, spójrz pan tylko... o, patrz na tę, co idzie! Olbrzymia fala, długa na całe mile, niosąca dziesiątki tysięcy ton wody, runęła na wątły atol i targnęła nim jak trzęsienie ziemi. Kapitan Lynch drgnął. - Boże! - wykrzyknął, uniósł się z krzesła i opadł na powrót. - Ależ nie ma wiatru! - upierał się Raoul. - Rozumiałbym to, gdyby jednocześnie wiał wiatr. - Niebawem będziesz pan miał i wiatr, możesz się o to nie martwić - brzmiała ponura odpowiedź. Obaj mężczyźni siedzieli w milczeniu. Pot występował im na całe ciało tysiącami drobniutkich kropelek, które zbiegały się tworząc pęcherzyki wilgoci, te zaś z kolei łączyły się w strumyczki i ściekały na ziemię. Z trudem chwytali powietrze, co było szczególnie uciążliwe dla starego mężczyzny. Jedna z fal wdarła się na plażę, przeszorowała między pniami palm kokosowych i cofnęła się niemal od stóp obu mężczyzn. - Grubo ponad najwyższy poziom wody - zauważył kapitan Lynch. - A mieszkam tutaj od lat jedenastu. - Spojrzał na zegarek. - Trzecia godzina. Obok nich przeciągnęli posępnie jakiś mężczyzna i kobieta, za którymi podążała bezładna ciżba dzieciaków i kundli. Zatrzymali się przed domem i po dłuższej chwili wahania usiedli na piasku. W kilka minut później przywlokła się z przeciwnej strony inna rodzina, której członkowie unosili ze sobą najróżniejszy dobytek. Niebawem paręset osób wszelkiego wieku i płci zebrało się wokół siedziby kapitana. Ten zawołał jedną z przybyłych, kobietę z niemowlęciem przy piersi, i dowiedział się, że jej dom właśnie zmieciony został do laguny. Punkt ten był najwyższym wzniesieniem na przestrzeni wielu mil, natomiast w licznych miejscach po lewej i prawej ręce olbrzymie bałwany przerwały już wąski pierścień atolu wwalając się do laguny. Pierścień ów miał dwadzieścia mil obwodu, lecz nigdzie szerokość jego nie przekraczała pięćdziesięciu sążni. Sezon poławiania pereł był w pełni i krajowcy ze wszystkich okolicznych wysp, nawet tak odległych jak Tahiti, zebrali się na Hikueru. - Jest tutaj tysiąc dwieście osób, mężczyzn, kobiet i dzieci -ozwał się kapitan Lynch. - Ciekawe, ile ich będzie jutro rano. - Ale dlaczego nie wieje? To chciałbym wiedzieć - powiedział Raoul. - Nie martw się pan, nie martw; niedługo już przyjdzie bieda. Właśnie gdy kapitan Lynch wymawiał te słowa, olbrzymia wodna masa runęła na atol. Morska woda, na trzy cale głęboka, zapieniła się pod ich krzesłami. Stłumiony jęk przerażenia wydarł się z piersi rozlicznych kobiet. Dzieci załamując rączki wpatrywały się w ogromne bałwany i krzyczały żałośnie. Koty i kury brodziły wystraszone w wodzie, po czym jak na komendę uciekły na złamanie karku, szukając schronienia na dachu domu kapitana. Jakiś tubylec, który niósł w koszyku kilka nowo narodzonych szczeniąt, wdrapał się na palmę kokosową i uwiązał go na wysokości dwudziestu stóp. Na dole rzucała się w wodzie ich matka skamląc i poszczekując. A słońce wciąż świeciło promiennie i martwa cisza wciąż trwała. Obaj Europejczycy siedzieli i obserwowali morze oraz szaleńczą huśtawkę "Aorai". Kapitan Lynch spoglądał, póki mógł, na przepotężne góry wody, które się niosły ku niemu. Wreszcie zasłonił rękami twarz, by nie patrzeć, a potem wszedł do domu. - Dwadzieścia osiem sześćdziesiąt - powiedział spokojnie, gdy wrócił. Przez rękę miał przerzucony zwój cienkiej liny. Pociął go na dwusążniowe kawałki, jeden wręczył Raoulowi, drugi zatrzymał dla siebie, resztę zaś rozdał kobietom doradzając, by każda wybrała sobie drzewo i wdrapała się na nie. Lekki powiew przyleciał z północnego wschodu, a Raouł, uczuwszy jego tchnienie na policzku, doznał jakby otuchy. Widział, że "Aorai" stawia żagle i zaczyna odpływać od lądu; pożałował, że nie jest tam, na pokładzie. Statek wymknie się w każdym razie, natomiast co się tyczy atolu... Wdarła się nowa fala i omal nie zwaliła go z nóg; wybrał więc sobie drzewo. Potem przypomniał sobie o barometrze i pobiegł z powrotem do domu. Spotkał kapitana Lynha, który zawrócił w tym samym celu, i obaj weszli razem. - Dwadzieścia osiem dwadzieścia - powiedział stary marynarz. - Niezłe tu będzie piekło... A to co znowu? Wydało się, że powietrze przepełnia jakiś pęd. Dom zadrżał i zatrząsł się, a obaj mężczyźni usłyszeli potężny szum. Zadzwoniły szyby w oknach. Dwie pękły i podmuch wleciał do wnętrza, uderzając w nich, aż się zachwiali. Drzwi naprzeciw trzasnęły tak silnie, że wypadł zamek. Biała gałka klamki osypała się kawałkami na podłogę. Ściany pokoju wydęły się niby raptownie napompowany balonik. A potem usłyszeli nowy odgłos przypominający grzechot karabinów, gdy bryzgi fal poczęły siec ścianę domu. Kapitan Lynch spojrzał na zegarek. Była godzina czwarta. Nałożył kurtkę z włochatego sukna, zdjął barometr ze ściany i wsunął go do obszernej kieszeni. Nowa fala zadudniła ciężko o dom, a lekki budyneczek pochylił się, przekręcił o ćwierć obrotu w posadach i osiadł, przy czym podłoga legła skośnie pod kątem dziesięciu stopni. Raoul wyszedł pierwszy. Pochwycił go wiatr, okręcił i popchnął naprzód. Raoul zauważył, że dmie teraz od wschodu. Z olbrzymim wysiłkiem rzucił się na piasek, skulił i przywarł doń mocno. Przewalił się przezeń kapitan Lynch porwany wiatrem niczym źdźbło trawy. Dwaj majtkowie z "Aorai" puścili palmę kokosową, której się uczepili, i przyszli im z pomocą, brnąc pod wiatr, nachyleni nieprawdopodobnym skosem, walcząc zaciekle o każdy cal drogi. Stary kapitan miał zesztywniałe członki i nie mógł wdrapać się na drzewo, toteż marynarze związali razem kawałki lin i poczęli stopniowo, po kilka stóp naraz, windować Lyncha na górę, po czym umocowali go na szczycie palmy, o pięćdziesiąt stóp ponad ziemią. Raoul okręcił swą linę wokół pnia sąsiedniego drzewa i stał patrząc, co się dzieje. Wicher był straszliwy. Raoulowi nigdy się nie śniło, że może dąć tak mocno. Przetoczył się bałwan i zmoczył go do kolan, nim spłynął do laguny. Słońce zniknęło i zapanował ołowiany półmrok. Raoula zacięło kilka kropel deszczu niesionego przez wiatr. Przypominało to uderzenie śrutem. Prysk słonej piany chlasnął go w twarz. Był jak trzaśnięcie ręką. Policzki szczypały Raoula, a mimowolne łzy bólu napłynęły mu do piekących oczu. Kilkuset krajowców wdrapało się na drzewa; kiedy indziej rozśmieszyłyby go te grona ludzkich owoców, które obsiadły szczyty palm. Był rodem z Tahiti, sam więc też zgiął się wpół, objął oburącz palmę, wparł stopy w powierzchnię pnia i począł się wspinać. Na górze zastał już dwie kobiety, dwoje dzieci oraz mężczyznę. Jedna z dziewczynek przyciskała do piersi kota. Ze swego napowietrznego schronienia przesłał ręką pozdrowienie kapitanowi Lynchowi, a ów chwacki patriarcha odpowiedział mu w podobny sposób. Raoula przeraziło niebo. Zniżyło się znacznie - właściwie wydawało się, że zwisa tuż nad głową - a jego ołowiana barwa przemieniła się w czerń. Wiele ludzi pozostało jeszcze na ziemi; skupieni wokoło pni drzew, trzymali się ich kurczowo. Kilka takich grup modliło się, a w jednej modłami kierował mormoński* [Mormoni - sekta religijna, utworzona w 1830 r. w Ameryce.] misjonarz. Do uszu Raoula doleciał przedziwny dźwięk, rytmiczny, zwiewny, niczym najdelikatniejszy głos dalekiego świerszcza; trwał ledwie chwilę, lecz w owej chwili nasunął mu niejasną myśl o niebie i niebiańskiej muzyce. Raoul rozejrzał się i spostrzegł u stóp innego drzewa sporą gromadkę ludzi trzymających się lin i siebie nawzajem. Zauważył, że ich twarze i wargi poruszają się zgodnym rytmem. Nie dobiegły doń żadne słowa, lecz Raoul wiedział, że śpiewają hymny. Wicher dął coraz potężniej. Raoul nie umiał rozumowo określić jego siły, albowiem ta zawierucha dawno już przekroczyła wszystko, co znał z doświadczenia; niemniej czuł, że dmie coraz mocniej. Nieopodal drzewo wyrwane zostało z korzeniami, strząsając brzemię uczepionych doń istot ludzkich. Fala przeszorowała przez spłacheć piasku i wszyscy ci ludzie zniknęli. Stało się to błyskawicznie. Raoul dojrzał brązowe ramię i czarną głowę rysującą się na tle pienistej laguny. W następnej chwili i to zginęło mu z oczu. Inne wyrwane drzewa krzyżowały się w powietrzu, niesione jak zapałki. Raoula zdumiewała potęga nawałnicy. Jego własna palma chwiała się nie bezpiecznie; jedna z kobiet zaczęła zawodzić przyciskając do siebie dziewczynkę, która tuliła do piersi kota. Mężczyzna, trzymając drugie dziecko, dotknął ramienia Raoula i wskazał przed siebie. Raoul spojrzał w tę stronę i zobaczył mormoński kościółek toczący się błędnie o sto stóp od niego. Orkan wyrwał go z posad i wspomagany przez fale, uniósł go i gnał w stronę laguny. Straszliwa ściana wodna chwyciła budynek, okręciła nim i cisnęła na kępę palm kokosowych. Pęki ludzkich owoców osypały się z drzew niczym dojrzałe orzechy. Ustępująca fala ukazała ich na ziemi: niektórzy leżeli nieruchomo, inni wili się i skręcali. Dziwnie przypominali mrówki. Raoul nie był wstrząśnięty. Wzniósł się już ponad potworność. Zauważył jako rzecz samo przez się zrozumiałą, że następny bałwan oczyścił piasek z ludzkich szczątków. Trzeci z kolei, przerastający ogromem wszystko, co Raoul dotąd widział, zepchnął kościółek do laguny, gdzie ten spłynął i zniknął w mroku, na wpół zatopiony, przywodząc na myśl arkę Noego. Raoul poszukał wzrokiem domku kapitana Lyncha i ze zdumieniem stwierdził, że i on zniknął. Niewątpliwie wszystko działo się błyskawicznie. Zauważył, że liczni ludzie, którzy siedzieli na drzewach, poschodzili teraz na ziemię. Wiatr zyskał jeszcze na sile. Raoul mógł to poznać po własnym drzewie. Już się nie chwiało, nie kłoniło tam i na powrót. Trwało teraz prawie bez ruchu, przygięte wichrem pod ostrym kątem i tylko drżało. Ale to drżenie było przerażające, przypominało wibrację kamertonu czy piły. Jego szybkość czyniła je tak strasznym. Aczkolwiek korzenie drzewa jeszcze nie puszczały, nie mogło ono długo wytrzymać takiego naporu. Coś musiało w nim trzasnąć. O, jeszcze jedno poszło. Nie widział, jak pękało, ale teraz zobaczył szczątek, pień złamany przez pół. Nie sposób było wiedzieć, co się dzieje, jeśli się na to wprost nie patrzało. Trzask drzew i jęki ludzkiej rozpaczy ginęły w potężnej zawierusze. Akurat patrzył w stronę kapitana Lyncha, kiedy to się stało. Ujrzał jak pień palmy, przetrącony w połowie, rozszczepia się bezgłośnie. Korona drzewa, wraz z trzema marynarzami z "Aorai" i starym kapitanem, poszybowała nad laguną. Nie spadła, lecz mknęła przez powietrze, niby garść plew. Śledził jej lot na przestrzeni stu jardów; runęła w wodę. Wytężył wzrok i wydało mu się, iż widzi, jak kapitan Lynch macha mu, ręką na pożegnanie. Raoul nie czekał dłużej. Dotknął ramienia krajowca i dał mu znak, że ma zejść na ziemię. Ten chciał tak postąpić, lecz jego kobiety były sparaliżowane strachem, więc postanowił zostać z nimi. Raoul owinął linę dookoła pnia i zsunął się na dół. Słona woda chlusnęla mu przez głowę. Zatrzymał oddech i rozpaczliwie uczepił się liny. Fala spłynęła i Raoul, osłonięty pniem drzewa, odetchnął znowu. Umocował pewnie linkę, po czym znów go zalała fala. Jedna z kobiet zsunęła się do niego, mężczyzna zaś pozostał na górze z drugą, dwiema dziewczynkami i kotem. Młody konwojent zauważył już przedtem, że grupki ludzi przywartych do pni innych drzew topnieją ustawicznie. Teraz zobaczył z bliska, jak to się dzieje. Musiał wytężać wszystkie siły, by się utrzymać, natomiast kobieta, która się doń przyłączyła słabła wyraźnie. Za każdym wychynięciem z fali ze zdziwieniem stwierdzał, że on sam wciąż jeszcze tu jest, a w następnej chwili zdumiewał się, że jest i ta kobieta. Wreszcie wynurzył się z wody już tylko on jeden. Podniósł głowę. Górna część drzewa zniknęła również. Na połowie pierwotnej jego wysokości drżał rozszczepiony koniec pnia. Raoul był teraz bezpieczny. Korzenie wytrzymały, choć drzewo postradało koronę. Począł wdrapywać się na pień. Osłabł tak, że posuwał się z wolna, a fala za falą dosięgała go, nim zdołał wydostać się wyżej. Wreszcie przywiązał się do pnia i cały zakrzepł wewnętrznie, gotując się na spotkanie nocy i niewiadomego losu. Czuł się bardzo samotny w mroku. Chwilami wydawało mu się, że nadszedł koniec świata i że jest ostatnim człowiekiem, jaki pozostał przy życiu. Wichura wzmagała się ciągle. Wzmagała się z godziny na godzinę. Gdzieś około jedenastej, jak sobie obliczył, stała się wręcz niewiarygodna. Była to jakaś straszliwa potworność, wyjąca furia, zwarta ściana, co uderzała i przechodziła, ale nie przestawała uderzać i przechodzić - ściana bez końca. Miał złudzenie, że sam stał się lekki i ulotny, że to on jest w ruchu, że z niepojętą szybkością gnany jest wskroś bezkresnej masy. Wicher nie był już ruchomym powietrzem. Stał się dotykalny jak woda czy rtęć. Raoul miał wrażenie, że mógłby chwycić ten wiatr i drzeć go na płaty jak mięso ubitego wołu, że mógłby uczepić się go, zawisnąć na nim jak człowiek trzymający się skały. Wiatr dławił go. Nie sposób było obrócić się ku niemu i oddychać, gdyż wtłaczał się w usta i nozdrza, rozdymał płuca niczym pęcherze. W takich chwilach wydawało się Raoulowi, że jego ciało obrzmiewa od wypełniającego je zbitego piachu. Oddychać mógł tylko przywierając ustami do pnia. Bezustanny napór wiatru wyczerpywał go. Znużenie ogarniało ciało i mózg. Nie mógł już patrzeć, nie mógł już myśleć, był półprzytomny. Świadomość wypełniała mu jedna myśl: w i ę c t o j e s t h u r a g a n. Ta myśl powracała od od czasu do czasu. Była jak wątły, migocący co chwila płomyk. Ze stanu odrętwienia wracał do tego jednego: w i ę c t o j e s t h u r a g a n. A potem znów zapadał w odrętwienie. Najwyższe natężenie huraganu trwało od jedenastej wieczorem do trzeciej nad ranem, a właśnie o jedenastej trzasło drzewo, na którym siedział Mapuhi wraz ze swoimi kobietami. Mapuhi wypłynął na powierzchnię laguny, trzymając kurczowo swą córkę Ngakurę. Jedynie wyspiarz z Mórz Południowych mógł przetrzymać podobną udrękę. Drzewo pandanowe, którego się uczepił, przetaczało się w pianie i kipieli; tylko trzymając się go i wyczekując odpowiedniej chwili, kiedy indziej zaś szybko zmieniając uchwyt, był zdolny wynurzać własną i Ngakury głowę ponad powierzchnię, w odstępach dość krótkich, by nie utracić tchu. Jednakże i powietrze było właściwie wodą, gdyż wypełniała je kurzawa pian i potoki deszczu, który siekł pod kątem prostym do pionu. Do pierścienia piasku po drugiej stronie laguny było dziesięć mil. Tam pnie drzew miotane przez wodę, belki, szczątki kutrów i domów pozabijały dziewięć dziesiątych nieszczęsnych istot ludzkich, które ocalały z przeprawy na drugi brzeg. Na wpół utopieni, do cna wyczerpani, ciśnięci zostali w ów obłędny moździerz żywiołów i roztłuczeni na bezkształtne mięso. Ale Mapuhi miał szczęście. Dzięki kaprysowi losu przypadła mu w udziale ta jedna szansa na dziesięć. Wynurzył się na piasek krwawiąc z rozlicznych ran. Ngakura miała lewą rękę złamaną, zmiażdżone palce prawej dłoni, policzek i czoło rozdarte do kości. Mapuhi przytrzymując córkę uchwycił się jakiegoś pnia, który jeszcze się ostał, i z jękiem łykał powietrze; wody laguny oblewały go do kolan, chwilami nawet do pasa. O trzeciej nad ranem stos pacierzowy huraganu pękł. O piątej wiała już tylko silna morka. O szóstej zaległa martwa cisza i zaświeciło słońce. Morze opadło. Na jeszcze zbełtanym skraju laguny Mapuhi ujrzał zgruchotane trupy tych, którym nie udało się dotrzeć do lądu. Tefara i Nauri były niewątpliwie wśród nich. Mapuhi poszedł plażą, oglądając zwłoki i natrafił na żonę leżącą do połowy w wodzie. Siadł przy niej i zapłakał wydając ochrypłe, zwierzęce okrzyki będące wyrazem pierwotnego bólu. Wówczas jego żona poruszyła się niespokojnie i jęknęła. Przyjrzał się jej uważnie. Była nie tylko żywa, ale nawet nie skaleczona. Po prostu spała. I jej również przypadła ta jedna szansa na dziesięć. Z tysiąca dwustu krajowców, którzy byli żywi poprzedniego wieczora, zostało zaledwie trzystu. Misjonarz mormoński i żandarm spisywali ocalałych. W lagunie walały się trupy. Nie ostał się ani jeden dom czy szałas. Na całym atolu nie utrzymał się kamień na kamieniu. Przetrwała jedna pięćdziesiąta palm kokosowych, a i te były potrzaskane, nie został na nich ani jeden orzech. Nie było słodkiej wody. Płytkie studzienki, do których przesączała się woda deszczowa, pełne były soli. Z laguny wyłowiono kilka przemoczonych worków mąki. Ci, co ocaleli, wykrawali i jedli miazgę ze zwalonych palm kokosowych. Tu i ówdzie wpełzali do małych jam wygrzebanych w piasku i przykrytych kawałkami blachy dachowej. Misjonarz sporządził prymitywny aparat destylacyjny, lecz nie mógł przedestylować wody dla trzystu osób. Pod koniec drugiego dnia Raoul kąpiąc się w lagunie zauważył, że jego pragnienie trochę zelżało. Krzykiem oznajmił tę wieść i po chwili trzystu mężczyzn, kobiet i dzieci stało już po szyję w lagunie, próbując wchłaniać wodę przez skórę. Ich zmarli unosili się wokół na powierzchni albo jeszcze leżeli na dnie i wówczas po nich deptano. Trzeciego dnia ludzie pogrzebali zabitych i zasiedli w oczekiwaniu na statki ratownicze. Tymczasem Nauri, którą huragan oderwał od rodziny, przeżyła własną burzliwą przygodę. Uczepiwszy się chropawej deski, która raniła i siniaczyła jej ciało szpikując je drzazgami, ciśnięta została z atolu prosto w morze i uniesiona na falach. Tutaj pod niewiarygodnym naporem gór wody wypuściła z rąk deskę. Była już starą kobietą około sześćdziesiątki, ale urodziła się na Paumotach i całe życie spędziła nad morzem. Gdy tak płynęła w ciemnościach, dusząc się, dławiąc, walcząc o każdy haust powietrza, uderzył ją mocno w ramię orzech kokosowy. W jednej chwili powzięła plan i chwyciła ów orzech. W ciągu następnej godziny wyłowiła ich jeszcze siedem. Związane razem utworzyły coś w rodzaju boi ratunkowej, która chroniła Nauri od utonięcia, jednocześnie zagrażając jej stłuczeniem na miazgę. Nauri była pulchna i na jej ciele łatwo robiły się sińce; miała jednakże doświadczenie z huraganami i modląc się do swego rekinowego boga o ochronę przed rekinami, czekała, kiedy wiatr wreszcie ustanie. Ale o trzeciej nad ranem była już tak zamroczona, że nie wiedziała, co się dzieje. Nie wiedziała też nic i o szóstej, kiedy zapanowała owa martwa cisza. Nagły wstrząs przywrócił jej świadomość w chwili, gdy woda rzuciła ją na piasek. Wryła się weń, odartymi ze skóry, rozkrwawionymi dłońmi i stopami, wczepiła się zaciekle, by nie dać się zmyć ustępującej fali i trwała tak, póki nie znalazła się poza zasięgiem wody. Wiedziała, gdzie jest. Ten ląd nie mógł być niczym innym jak małą wysepką Takokota. Nie miała ona laguny. Nikt na niej nie mieszkał. Wyspa Hikueru znajdowała się o piętnaście mil. Nauri nie mogła jej dojrzeć, ale wiedziała, że leży ona w kierunku południowym. Mijały dnie, a Nauri żywiła się orzechami kokosowymi, które ją utrzymały na powierzchni. Dostarczały jej napoju i pokarmu. Jednakże nie piła tyle, ile jej było potrzeba, ani nie jadła tyle, ile pragnęła. Ratunek był dosyć wątpliwy. Widziała na horyzoncie dymy parowców ratowniczych, ale czyż można było spodziewać się, by któryś z nich przypłynął na tę samotną, nie zamieszkaną wysepkę? Od samego początku nękały ją trupy. Morze z uporem wyrzucało ciała na skrawek piasku, ona zaś z uporem, póki jej sił starczało, wrzucała zwłoki na powrót w morze, gdzie szarpały je i pożerały rekiny. Kiedy zbrakło jej sił, trupy ułożyły się wokół plaży w koszmarną girlandę. Nauri zaś cofnęła się od nich najdalej, jak mogła, a nie było to zbyt daleko. Dziesiątego dnia skończył się ostatni orzech kokosowy i Nauri usychała z pragnienia. Powlokła się po piasku, szukając orzechów. Przedziwna rzecz: tyle trupów unosiło się w wodzie, natomiast nie było widać ani jednego orzecha. Przecież w morzu musiało pływać więcej orzechów niż zwłok! W końcu dała za wygraną i legła zupełnie wyczerpana. Przyszedł koniec. Nie pozostało nic prócz oczekiwania na śmierć. Ocknąwszy się z odrętwienia, powoli uświadomiła sobie, że wpatruje się w pasmo piaskoworudych włosów na głowie jakiegoś trupa. Morze wyrzuciło ciało w jej stronę, a potem odciągnęło je z powrotem. Zwłoki przekręciły się i Nauri ujrzała, że nie mają twarzy. A jednak było coś znajomego w tym pasmie piaskoworudych włosów. Minęła godzina. Nauri usiłowała rozpoznać trupa. Czekała na śmierć i było dla niej rzeczą małej wagi, jakim człowiekiem mogła niegdyś być owa potworność. Jednakże po upływie godziny usiadła z wolna i przypatrzyła się ciału. Niezwykle duży bałwan cisnął je poza zasięg pomniejszych fal. Tak, nie myliła się: to pasmo rudych włosów mogło należeć tylko do jednego człowieka na Paumotach. Był nim Levy, niemiecki Żyd, człowiek, który kupił perłę i uwiózł ją na swym statku "Hira". Jedna rzecz była oczywista: "Hira" zatonął. Handlarza pereł zdradził patron jego statku, bóg rybaków i złodziei. Podczołgała się do martwego mężczyzny. Koszulę zdarła zeń woda i Nauri ujrzała skórzany pas na pieniądze, okalający jego brzuch. Powstrzymała oddech i szarpnęła za sprzączki. Ustąpiły łatwiej, niż myślała, więc popełzła śpiesznie po piasku, wlokąc pas za sobą. Rozpinała kolejno jego kieszenie; były puste. Gdzież mógł włożyć tę perłę? W ostatniej kieszeni znalazła ją - pierwszą i jedyną perłę, jaką Levy zakupił na tej wyprawie. Odpełzła jeszcze kilka kroków, ażeby uniknąć smrodu wydzielanego przez pas, i obejrzała ją. Była to ta sama, którą znalazł Mapuhi, którą zrabował mu Toriki. Zważyła perłę na dłoni i jęła pieszczotliwie turlać ją tam i z powrotem. Nie widziała w niej jednak żadnego istotnego piękna. Widziała tylko dom, który Mapuhi, Tefara i ona sama wybudowali w myślach tak pieczołowicie. Ilekroć spojrzała na perłę, oczom jej ukazywał się ów dom ze wszystkimi szczegółami, aż po ośmiokątny zegar na ścianie. Dla tego warto było żyć. Oddarła pasek ze swego ahu i uwiązała sobie mocno perłę na szyi. Następnie poszła plażą, dysząc i stękając; z uporem szukała orzechów kokosowych. Rychło znalazła jeden, a potem, kiedy się rozejrzała, i drugi. Rozbiła orzech, wypiła jego spleśniały sok, wyjadła miąższ aż po ostatnią kruszynę. Nieco później znalazła uszkodzoną łódkę wydrążoną w pniu drzewnym. Nie miała ona wysięgnika* [Wysięgnik (outrigger) - urządzenie przymocowane do jednej lub obu burt czółen na Morzach Południowych dla zabezpieczenia się przed wywróceniem. Składa się ono z dwóch lekkich drzewc połączonych drzewcem poprzecznym.], ale Nauri pełna była najlepszych nadziei i zanim dzień się skończył, znalazła wysięgnik. Każde znalezisko było dobrą wróżbą. Perła była talizmanem. Późnym popołudniem spostrzegła unoszącą się na wodzie drewnianą skrzynkę. Gdy ją wywlokła na brzeg, w skrzynce coś brzękło i okazało się, że wewnątrz jest dziesięć puszek łososia. Przedziurawiła jedną uderzając nią o krawędź czółna. Wybiwszy otwór wypiła cały sos. Potem spędziła kilka godzin na wydobywaniu mięsa; tłukła puszkę o czółno i wyciskała łososia po kawałku. Osiem następnych dni czekała na ratunek. Tymczasem przytwierdziła wysięgnik do czółna, używając do tego wszystkich włókien kokosowych, jakie mogła znaleźć, a także resztek swojego ahu. Łódka była pęknięta i Nauri nie mogła jej uszczelnić, ale włożyła do niej czerpak sporządzony z łupiny orzecha kokosowego. Najtrudniej było z wiosłem. Kawałkiem blachy z puszki ucięła sobie włosy przy samej skórze. Uplotła z nich powrósło i przywiązała nim deskę ze skrzynki do złamanego kija od miotły, długiego na trzy stopy. Zębami udarła z desek kliny, którymi umocniła wiązanie. Osiemnastego dnia o północy zepchnęła łódkę poprzez przybrzeżne fale i wyruszyła w drogę powrotną na Hikueru. Była starą kobietą. Na skutek ciężkich przejść straciła cały tłuszcz, tak że została na niej nieledwie sama skóra i kości, i trochę włóknistych mięśni. Czółno było spore i trzeba by trzech krzepkich mężczyzn, by nim wiosłować. Ale Nauri robiła to sama jedna, za pomocą naprędce skleconego wiosła. Na dobitkę łódka przeciekała fatalnie i Nauri trzecią część czasu poświęcała na usuwanie z niej wody. Kiedy się zrobił jasny dzień, daremnie szukała wzrokiem Hikueru. W tyle Takokota skryła się już za krawędzią morskiego horyzontu. Słońce paliło nagie ciało Nauri, zmuszając je do oddawania całej wilgoci. Zostały jej dwie puszki łososia; w ciągu dnia wybiła w nich dziury i wysączyła płyn. Nie mogła tracić czasu na wyciąganie mięsa. Trafiła na prąd płynący w kierunku zachodnim i choć usiłowała posuwać się na południe, znosiło ją ku zachodowi. Wczesnym popołudniem, stanąwszy w czółnie, ujrzała Hikueru. Znikła cała obfitość jej palm kokosowych. Zaledwie tu i ówdzie, w znacznych odstępach od siebie, mogła Nauri dostrzec postrzępione kikuty drzew. Widok lądu dodał jej otuchy. Była bliżej, niż przypuszczała. Prąd znosił ją wciąż na zachód. Poczęła mu się opierać wiosłując dalej. Kliny w wiązaniach wiosła obluzowały się, toteż co chwila traciła czas na ich wbijanie. A jeszcze to czerpanie wody. Z trzech godzin jedną musiała poświęcić na to, by odłożywszy wiosło, opróżniać czółno. A przez cały ten czas znosiło ją na zachód. Gdy słońce zachodziło, Hikueru znajdowała się o trzy mile w kierunku południowo-wschodnim. Była pełnia księżyca; o ósmej dwie mile dzieliły Nauri od lądu, który leżał prosto na wschód. Zmagała się jeszcze godzinę, lecz ziemia była wciąż równie daleko. Nauri dostała się w sam środek prądu; łódka była za duża, wiosło nazbyt prymitywne, za wiele czasu i sił trwoniła na wylewanie wody. Poza tym była ogromnie wyczerpana i słabła coraz bardziej. Na przekór jej wysiłkom czółno dryfowało na zachód. Westchnieniem zaniosła modlitwę do swego rekinowego boga, zsunęła się przez burtę i poczęła płynąć. Woda orzeźwiła ją nieco: czółno szybko zostało w tyle. Po upływie godziny ląd zbliżył się wyraźnie. A potem przyszedł lęk. Wprost przed oczami Nauri, o niecałe dwadzieścia stóp od niej, przecięła wodę ogromna płetwa. Nauri popłynęła wprost na nią, a płetwa z wolna odsunęła się, skręciła w prawo i poczęła zataczać wokół niej krąg. Nauri nie spuszczała z niej oka i płynęła dalej. Gdy płetwa znikła, Nauri położyła się na wodzie twarzą do dołu i patrzała. Płetwa ukazała się znowu i Nauri zaczęła płynąć. Potwór był leniwy - to widziała jasno. Bez wątpienia dobrze się pożywił od czasu huraganu. Nauri wiedziała, że gdyby był głodny, rzuciłby się na nią bez wahania. Miał piętnaście stóp długości i zdawała sobie sprawę, że jednym kłapnięciem paszczy mógłby ją rozciąć na dwoje. Nie miała jednak czasu do stracenia. Czy płynęła, czy nie, prąd i tak rwał od wybrzeża. Minęło pół godziny i rekin zaczął się rozzuchwalać. Widząc, że Nauri nie jest niebezpieczna, podsunął się bliżej, zataczał coraz ciaśniejsze koła i bezczelnie łypał na nią przepływając mimo. Wiedziała doskonale, że wcześniej czy później zbierze się na odwagę i zaatakuje. Postanowiła sama uczynić pierwszy krok. Obmyśliła sobie czyn zgoła rozpaczliwy. Była starą kobietą, samotną pośród morza, osłabłą z głodu i utrudzenia, a jednak znalazłszy się w obliczu owego morskiego tygrysa postanowiła, że musi uprzedzić jego skok rzucając się na niego. Płynęła dalej; czekała stosownej chwili. Na koniec rekin przepłynął gnuśnie obok, zaledwie o osiem stóp. Rzuciła się nagle ku niemu, udając, że atakuje. Rekin dziko strzepnął ogonem w ucieczce, a jego skóra, ostra jak tarka, dotknęła jej ręki, rozharatała ją od łokcia do ramienia. Zatoczył szybki, poszerzający się krąg i zniknął jej wreszcie z oczu. * W jamie wygrzebanej w piasku i przykrytej kawałkiem blachy dachowej leżeli Mapuhi i Tefara wiodąc ze sobą dysputę. - Gdybyś był mnie posłuchał - nastawała Tefara po raz tysięczny - i schował perłę, a nikomu nie pisnął słowa, miałbyś ją teraz. - Ale przecież Huru-Huru był przy mnie, kiedy otworzyłem muszlę. Czyż nie powtarzałem ci tego wciąż i wciąż bez końca? - A teraz nie będziemy już mieli domu. Raoul mówił mi dzisiaj, że gdybyś nie sprzedał perły Torikiemu... - Nie sprzedałem mu jej. Toriki ją zrabował. -... że gdybyś nie sprzedał perły, byłby ci dał pięć tysięcy francuskich talarów, co wynosi dziesięć tysięcy chilijskich. - Bo rozmawiał ze swoją matką - wyjaśnił Mapuhi. - Ona ma oko do pereł. - A teraz perła stracona - narzekała Tefara. - Spłaciłem nią dług Torikiemu. W ten sposób zarobiłem swoje tysiąc dwieście. - Toriki nie żyje! - krzyknęła. - Nikt nie wie, co się stało z jego szkunerem. Rozbił się razem z "Aorai" i "Hirą". Czy Toriki da ci te obiecane trzysta talarów kredytu? Nie, bo Toriki nie żyje. A gdybyś nie znalazł perły, czy byłbyś mu dzisiaj winien tysiąc dwieście? Nie, bo Toriki nie żyje, a nie można płacić nieboszczykom. - Ale Levy nic nie zapłacił Torikiemu - powiedział Mapuhi. Dał mu kawałek papieru, za który miał dostać pieniądze w Papeete, a teraz Levy nie żyje i już nie może zapłacić; i Toriki także nie żyje, a papier zginął razem z nim, a perła zginęła z Levy'm. Masz rację, Tefaro. Straciłem perłę i nic za nią nie dostałem. Ale teraz już śpijmy. Nagle podniósł dłoń i jął nasłuchiwać. Z zewnątrz w doleciał odgłos podobny do ciężkiego, bolesnego dyszenia. Czyjaś ręka poczęła gmerać koło maty, która służyła za drzwi. - Kto tam? - krzyknął Mapuhi. - Nauri - dobiegła jego uszu odpowiedź. - Możecie powiedzieć, gdzie jest mój syn, Mapuhi? Tefara wrzasnęła i uczepiła się ręki męża. - Upiór! - wybełkotała. - Upiór! Twarz Mapuhiego stała się przeraźliwie żółta. Przywarł bezwładnie do żony. - Zacna kobieto - wyjąkał usiłując zmienić głos. - Dobrze znam twego syna. Mieszka po wschodniej stronie laguny. Z zewnątrz dobiegło westchnienie. Mapuhi już zaczął triumfować. Oszukał upiora. - Ale skąd ty przychodzisz, stara kobieto? - zapytał. - Z morza - brzmiała zgnębiona odpowiedź. - Wiedziałam! Wiedziałam! - krzyknęła Tefara kołysząc się w miejscu. - Odkąd to Tefara zlega na spoczynek w obcym domu? - usłyszeli poprzez matę głos Nauri. Mapuhi z przerażeniem i wyrzutem spojrzał na żonę. Zdradził ich jej głos. - I odkąd mój syn, Mapuhi, wypiera się starej matki? - ciągnął duch. - Nie, nie... Ja nie... Mapuhi nie wyparł się ciebie! - zawołał. - Ja nie jestem... Mapuhi. Mówię ci, że on mieszka na wschodnim krańcu laguny. Ngakura siadła na posłaniu i wybuchnęła płaczem. Matka poczęła drgać. - Co robisz? - zapytał Mapuhi. - Wchodzę - zabrzmiał głos Nauri. Brzeg maty uniósł się. Tefara spróbowała dać nurka pod koc, ale Mapuhi trzymał się jej. Musiała się czegoś przytrzymać. Zmagając się z sobą, drżąc na całym ciele i szczękając zębami, wpatrywali się wychodzącym z Orbit oczyma w matę, która podnosiła się z wolna. Ujrzeli Nauri, która ociekając wodą morską, bez ahu wpełzła do wnętrza. Odturlali się w tył i poczęli wyrywać sobie :koc Ngakury, by zakryć nim głowy. - Mógłbyś dać starej matce łyk wody - powiedział żałośliwie duch. - Daj jej łyk wody - rozkazała Tefara drżącym głosem. - Daj jej łyk wody - Mapuhi przekazał polecenie Ngakurze. Wspólnymi siłami wypchnęli Ngakurę spod koca. W minutę później Mapuhi zerknął i zobaczył, że duch pije. A kiedy zjawa wyciągnęła drżącą rękę i położyła ją na dłoni Mapuhiego, ten poczuł jej ciężar i nabrał przeświadczenia, że to nie upiór. Wówczas wylazł spod koca, ciągnąc za sobą Tefarę. W kilka minut później słuchali już opowieści Nauri. Kiedy zaś wspomniała o Levy'm i opuściła perłę na dłoń Tefary, nawet ta pogodziła się z faktem, że jej teściowa jest istotą z krwi i kości. - Rano sprzedasz perłę Raoulowi za pięć tysięcy franków. - A dom? - zaoponowała Nauri. - Raoul zbuduje dom - odparła Tefara. - Mówi, że będzie kosztował cztery tysiące. Prócz tego da tysiąc kredytu, co jest dwa tysiące chilijskich. - I dom będzie długi na sześć sąźni? - spytała Nauri. - Tak - odrzekł Mapuhi. - Sześć sążni. - A w środkowym pokoju będzie ośmiokątny zegar? - Będzie; i okrągły stół też. - To dajcie mi coś zjeść, bo jestem głodna - powiedziała z zadowoleniem Nauri. - A potem pójdziemy spać, bo jestem znużona. Jutro pogadamy jeszcze o domu, zanim sprzedamy perłę. Lepiej będzie wziąć ten tysiąc gotówką. Pieniądze są zawsze lepsze niż kredyt, jak się chce nabyć towar od kupców. Przełożył Bronisław Zieliński Straszliwy Archipelag Moľna powiedzie† bez przesady, iľ Archipelag Salomona jest grupĄ wysp srodze upoledzonych. NiewĄtpliwie jednak istniejĄ na wiecie miejsca jeszcze gorsze. W kaľdym razie archipelag ten musi si(c) wydawa† naprawd(c) straszliwy ľ˘todziobowi pozbawionemu przyrodzonego daru rozumienia twardego ľycia i twardych ludzi. PrawdĄ jest, ľe malaria i czerwonka grasujĄ tam ustawicznie, szerzĄ si(c) wstr(c)tne choroby sk˘rne, a powietrze przesyca trucizna, kt˘ra przenika we wszystkie pory, zadrapania lub skaleczenia i sieje zoliwe czyraki. PrawdĄ jest, ľe wielu silnych m(c)ľczyzn, kt˘rym uda si(c) nie umrze† na tych wyspach, wraca ze zrujnowanym zdrowiem do rodzinnych kraj˘w. PrawdĄ jest takľe, iľ tubylcy z Archipelagu Salomona to stado dzikus˘w wiecznie zgodniaych mi(c)sa ludzkiego i zwariowanych na punkcie zbierania ludzkich g˘w. W ich poj(c)ciu najwspanialszym wyczynem sportowym jest zaskoczy† odwr˘conego plecami czowieka i zr(c)cznym ciosem tomahawka przeciĄ† mu kr(c)gosup u podstawy czaszki. PrawdĄ jest, iľ na niekt˘rych wyspach - na przykad na Malaicie - rachunek strat i zysk˘w w wzajemnych stosunkach mi(c)dzy lud«mi oblicza si(c) ilociĄ zab˘jstw. Zakonserwowane gowy sĄ obiegowym rodkiem wymiany, a gowy biaych majĄ niezwykle wysokĄ cen(c). Bardzo cz(c)sto kilkanacie wiosek sp(c)dza swe trzody i tuczy je miesiĄc po miesiĄcu, dop˘ki jaki waleczny wojownik nie upomni si(c) o nagrod(c) prezentujĄc gow(c) biaego czowieka, wieľo ci(c)tĄ, zbroczonĄ jeszcze posokĄ. Wszystko to jest szczerĄ prawdĄ. SĄ jednak biali, kt˘rzy sp(c)dzili na Wyspach Salomona po dwadziecia lat, a opuciwszy je, cierpiĄ na nostalgi(c). Czowiek musi by† tylko ostroľny, no i mie† ut szcz(c)cia, ľeby ľy† dugo na tym archipelagu. Musi takľe by† osobnikiem waciwego gatunku. Na duszy winien mie† wypalone pi(c)tno niepokonanego biaego czowieka. Musi by† niepokonany. Musi mie† wzniosĄ pogard(c) dla drobiazg˘w, niezmiernĄ pewno† siebie i rasowy egoizm, kt˘ry rodzi wiar(c), ľe jeden biay jest lepszy od tysiĄca czarnych w kaľdy powszedni dzieä, a przy niedzieli moľe sobie poradzi† nawet z dwoma tysiĄcami. Takie wanie przymioty uczyniy biaego czowieka niepokonanym. I jeszcze jedno: biay, kt˘ry pragnie by† niepokonany, powinien nie tylko gardzi† podlejszymi nacjami, a o sobie mie† bardzo wysokie mniemanie, lecz cierpie† r˘wnieľ na brak wyobra«ni. Nie moľe zbyt dobrze rozumie† instynkt˘w, obyczaj˘w i proces˘w mylowych ludzi czarnych, ľ˘tych czy brunatnych, bo nie takĄ metodĄ biaa rasa wydeptaa sw˘j kr˘lewski gociniec dokoa wiata. Bertie Arkwright nie m˘g uchodzi† za niepokonanego. By wraľliwy, delikatny, posiada zbyt bujnĄ wyobra«ni(c). Ugina si(c) pod brzemieniem zewn(c)trznego wiata. Zanadto dociekliwie studiowa otoczenie. Dlatego wanie Archipelag Salomona by ostatnim na wiecie miejscem, do kt˘rego winien wybra† si(c) Bertie Arkwright. Nie wybra si(c) tam zresztĄ na stae. Uwaľa, ľe pi(c)ciotygodniowy pobyt pomi(c)dzy rejsami parowc˘w zupenie zaspokoi zew pierwotnoci, kt˘rym drgay struny jego duszy. Tak przynajmniej, cho† w innych sowach, Bertie informowa turystki z "Makembo". Turystki wielbiy bohatera, same bowiem (jako ľe damy) miay jedynie zeznawa† spokoju na pokadzie parowca, kt˘ry przemierza szlaki wodne archipelagu. "Makembo" wi˘z r˘wnieľ innego pasaľera, lecz na niego turystki nie zwracay uwagi. By to may, zasuszony czeczyna o ogorzaej na mahoä, zwi(c)dej cerze. Nazwisko, pod jakim figurowa na licie podr˘ľnych, nie miao znaczenia, lecz na jego drugie nazwisko - Kapitan Malu - zaklinali si(c) tubylcy i od Nowego Hanoweru po Nowe Hebrydy straszyli nim nieznone dzieciaki. Kapitan Malu panowa nad dzikimi lud«mi i dzikimi obyczajami, a z malarii i trud˘w, z trzasku snider˘w i wistu batog˘w, kt˘rymi posugiwali si(c) nadzorcy rob˘t, wydusi okrĄge pi(c)† milion˘w pod postaciĄ trepang˘w, drzewa sandaowego, muszel perowych, szylkretu, orzecha amerykaäskiego, kopry, teren˘w zdatnych pod upraw(c), faktorii i plantacji. May palec Kapitana Malu, zamany niegdy, by bardziej niepokonany niľ cay Arkwright. Ale turystki opieray swe sĄdy jedynie na pozorach, a Bertie by niewĄtpliwie przystojnym m(c)ľczyznĄ. Mody chwat rozmawia w palarni z Kapitanem Malu i zwierzy mu si(c), iľ chce zobaczy† srogie, ociekajĄce krwiĄ ľycie Archipelagu Salomona. Kapitan Malu przyzna, ľe to zamiar chwalebny i ambitny. Ale Bertie zainteresowa go dopiero po kilku dniach, kiedy zapragnĄ pokaza† mu sw˘j pistolet kalibru 44. Objania dziaanie automatu i na pokaz wsunĄ magazynek do kolby. Nast(c)pnie szarpnĄ w ty paszcz lufy. - Widzi pan, jaka to prosta historia - m˘wi. - Tym ruchem aduje si(c) broä, a takľe napina iglic(c). Teraz wystarczy nacisnĄ† cyngiel osiem razy, tak szybko, jak chodzi palec. Ale bezpiecznik! Wanie bezpiecznik podoba mi si(c) najbardziej. Dziaa niezawodnie, pod gwarancjĄ! - Zr(c)cznie wyciĄgnĄ magazynek. - Sam pan chyba widzi, jaka to bezpieczna sztuka. -ciskajĄc w r(c)ku pistolet zwr˘ci wylot lufy w stron(c) brzucha Kapitana Malu. Ten przyglĄda si(c) spokojnie, nie odwraca b(c)kitnych oczu. - Czy nie zechciaby pan celowa† w jakim innym kierunku? - poprosi. - Aleľ nic nie grozi! - uspokoi go Bertie. - WyjĄem magazynek. Rozumie pan, broä nie jest nabita. - Broä jest zawsze nabita. - Ale nie ten pistolet. - W kaľdym razie prosz(c) skierowa† go w innĄ stron(c). Kapitan Malu m˘wi cicho, chodnym, opanowanym tonem, lecz ani na chwil(c) nie oderwa wzroku od lufy pistoletu. Wreszcie wylot zwr˘ci si(c) w bok i linia celowania ulega zmianie. - Zakad o pi(c)† funt˘w, ľe broä nie jest naadowana - zaproponowa ľywo Bertie. Jego towarzysz pokr(c)ci gowĄ. - Wi(c)c panu dowiod(c)! B(c)rtie przyoľy pistolet do wasnej skroni i najwidoczniej mia zamiar nacisnĄ† cyngiel. - Chwileczk(c) - powiedzia spokojnie Kapitan Malu si(c)gajĄc po pistolet. - Wol(c) najpierw sprawdzi†. Wycelowa w morze i nacisnĄ cyngiel. HuknĄ strza. Automat szcz(c)knĄ sucho i gorĄca, dymiĄca uska stukn(c)a o deski pokadu. Bertie otworzy usta ze zdumienia. - Tylko raz pociĄgnĄem w ty paszcz lufy, prawda? - wyjani bez przekonania. - Musz(c) przyzna†, ľe ze mnie dureä. Zachichota sabo i usiad na leľaku. Krew odpyn(c)a mu z twarzy, pod oczyma wystĄpiy sine kr(c)gi. Donie trz(c)sy si(c), nie byy w stanie podnie† do ust papierosa. Bertie ugiĄ si(c) pod brzemieniem wiata zewn(c)trznego. Zobaczy siebie rozciĄgni(c)tego na pokadzie spryskanym przez wasny m˘zg. - Do... doprawdy.. - wyjĄka. - Doprawdy... - Pi(c)kna broä - orzek Kapitan Malu zwracajĄc pistolet wacicielowi. Komisarz kolonii, kt˘ry wraca na "Makembo" z Sydney, zezwoli, by parowiec zawinĄ do Ugi i wysadzi na lĄd misjonarza. W Ugi za sta na redzie kecz "Arla", dowodzony przez kapitana Hansena. "Arla" wchodzi w skad licznej flotylii Kapitana Malu. Na propozycj(c) i zaproszenie Kapitana Malu Bertie wstĄpi na pokad "Arli", by jako go† wziĄ† udzia w czterodniowym rejsie rekrutacyjnym u wybrzeľy Malaity. Nast(c)pnie kecz mia dostarczy† modego zucha do plantacji Reminge, naleľĄcej r˘wnieľ do Kapitana Malu. Arkwright m˘gby tam sp(c)dzi† tydzieä i odpynĄ† do Tulagi, siedziby wadz kolonijnych, gdzie pozostaby w gocinie u komisarza. Ponadto Kapitan Malu wysunĄ dwie dalsze propozycje, kt˘re koäczĄ jego osobistĄ rol(c) w naszej opowieci. Adresatem jednej z nich by kapitan Hansen, drugiej - pan Harriwell, administrator plantacji Reminge. Propozycje nie r˘ľniy si(c) treciĄ. Chodzio o to, by pan Bertram Arkwright zobaczy surowe, krwawe ľycie Wysp Salomona. Podobno Kapitan Malu napomknĄ przy sposobnoci, ľe skrzynka szkockiej whisky przypadnie temu, kto szczeg˘lnie efektownie zaprezentuje gociowi wyľej wspomniane surowe i krwawe ľycie. - Tak, ze Swartza zawsze by frajer. Zabra czterech swoich majtk˘w do Tulagi, gdzie mieli dosta† baty... rozumie pan, oficjalnĄ chost(c). P˘«niej wraca z nimi welbotem* [Welbot - duga i wĄska ˘d« wiosowa.]. Wia silny wiatr i ˘d« fikn(c)a koza niedaleko plaľy. Tylko Swartz utonĄ. Oczywicie czysty przypadek. - Przypadek? Naprawd(c)? - zapyta Bertie bez wi(c)kszego zainteresowania, gdyľ gapi si(c) wanie na stojĄcego u steru czarnego marynarza. Ugi zostao za rufĄ. Kecz "Arla" sunĄ po spokojnym w lecie morzu w stron(c) poroni(c)tych dľunglĄ wzg˘rz Malaity. Sternik, kt˘ry tak przyciĄga wzrok Arkwrighta, mia nos przekuty wielkim †wiekiem. Na szyi nosi sznurek guzik˘w od spodni, a w zdobiĄcych uszy otworach n˘ľ do otwierania puszek, zamanĄ rĄczk(c) szczoteczki do z(c)b˘w, glinianĄ fajk(c), mosi(c)ľne k˘ko budzika i kilka pustych gilz winchesterowych. Na piersiach dyndaa zawieszona na dugiej lince po˘wka porcelanowego talerza. Okoo czterdziestu podobnie przystrojonych krajowc˘w wa(c)sao si(c) po pokadzie. Pi(c)tnastu z nich naleľao do zaogi. Reszt(c) stanowili wieľo zwerbowani rekruci. - Oczywicie by to czysty przypadek - zabra gos porucznik Jacobs, szczupy, ciemnooki m(c)ľczyzna, kt˘ry sprawia wraľenie raczej profesora niľ ľeglarza. - Johny Bedip mia bardzo podobnĄ histori(c). Wi˘z kilku chopc˘w po laniu, a ci wywr˘cili mu ˘d«. Ale Johny umia pywa† nie gorzej niľ oni. Dw˘ch czarnych uton(c)o. ChodzĄ plotki, ľe uľywa bosaka i rewolweru. Oczywicie i to by przypadek. - Takie przypadki sypiĄ si(c) jak z r(c)kawa - podjĄ szyper. -Widzi pan ten okaz przy sterze, panie Arkwright? To ludoľerca. P˘ roku temu przy pomocy caej zaogi utopi ˘wczesnego kapitana "Arli". Zrobili to, drogi panie, na pokadzie, o tam, na rufie, przy bezanľaglu* [Bezanľagiel - ľagiel pierwszy od rufy.]. - Pokad by w ohydnym stanie - dorzuci porucznik. - Czy mam rozumie†... - zaczĄ Bertie. - Tak, tak! To byo przypadkowe utoni(c)cie - dokoäczy kapitan Hansen. - Ale... ale... na pokadzie? - Na pokadzie. W zaufaniu pozwol(c) sobie poinformowa† pana, ľe zaoga uľya siekiery. - Ta paäska obecna zaoga? Kapitan Hansen skinĄ gowĄ. - Dawny szyper zawsze by nieostroľny - wyjani porucznik. - C˘ľ, odwr˘ci si(c) plecami i zaraz go dostali. - Widzi pan, jestemy tutaj bezradni - poskarľy si(c) Hansen. - W kaľdym wypadku wadze bardziej faworyzujĄ czarnych niľ biaych. Nie moľe pan wystrzeli† pierwszy. Pierwszy strza musi pan ustĄpi† czarnemu, bo inaczej wadze nazwĄ to morderstwem, a pan pow(c)druje na Fidľi. Dlatego wanie zdarza si(c) tak wiele przypadkowych utoni(c)†. Steward oznajmi, ľe obiad podany. Szyper zszed z gociem do messy, pozostawiajĄc swemu pomocnikowi straľ na pokadzie. - Miej no pan na oku tego czarnego szatana Auiki - rzuci poľegnalnĄ przestrog(c). - Od kilku dni nie podoba mi si(c) jego mina. - Tak jest - odpar porucznik. Pod koniec obiadu szyper by w poowie opowieci o napadzie na "Scottish Chiefs". - Tak - m˘wi - to by najpi(c)kniejszy statek na naszych wodach. Ale straci sztagi* [Sztagi - liny suľĄce do podtrzymywania maszt˘w wzduľ osi pionowej statku.] i w mgnieniu oka osiad na rafie. Obskoczyy go pirogi tubylc˘w. Na pokadzie byo pi(c)ciu biaych i zaoga - dwudziestu zuch˘w z Santa Cruz i Samoa. Tylko supercargo* [Supercargo - przedstawiciel armatora zajmujĄcego si(c) zaadunkiem i wyadunkiem statku, jak r˘wnieľ zaopatrzeniem.] uszed z ľyciem. Aha! Statek wi˘z takľe sze†dziesi(c)ciu rekrut˘w. Wszyscy zostali kai-kai. Nie rozumie pan? Bardzo przepraszam. Chciaem powiedzie†, ľe wszyscy zostali poľarci. Takľe "James Edwards", elegancko oľaglowany... Na pokadzie Jacobs zaklĄ siarczycie. Odpowiedzia mu ch˘r dzikich wrzask˘w. Trzykrotnie wypali rewolwer. P˘«niej co gono chlupn(c)o w wod(c). Kapitan Hansen skoczy na trap i po drodze byskawicznym ruchem doby pistoletu. Bertie patrzy jak urzeczony. Ale by przezorny. Zawaha si(c), nim wychyli gow(c) spod daszka nad trapem. Nic si(c) jednak nie dziao. Porucznik drľa ze wzburzenia, w r(c)ku trzyma rewolwer. Raz podskoczy i odwr˘ci si(c) gwatownie, jak gdyby od tyu zagraľao mu niebezpieczeästwo. - Jeden z tubylc˘w wypad za burt(c) - m˘wi dziwnym, zdawionym gosem. - Nie umia pywa†. - Kt˘ry? - zapyta szyper. - Auiki. - Ale... prosz(c) pan˘w! Przecieľ ja.. ja syszaem strzay... - Bertie drľa z podniecenia, bo wietrzy przygod(c), i to przygod(c) szcz(c)liwie zakoäczonĄ. Porucznik zwr˘ci si(c) gniewnie w jego stron(c). - ťgarstwo - warknĄ. - Nie byo ľadnych strza˘w. Czarny wypad za burt(c). Kapitan Hansen mierzy gocia t(c)pym, nieruchomym wzrokiem. - Zdawao mi si(c)... - zaczĄ Bertie. - Strzay? - m˘wi zadumany szyper. - Strzay? Czy sysza pan jakie strzay, Jacobs? - Nic podobnego. Hansen spojrza triumfujĄco na gocia i powiedzia: - Czysty przypadek. Idziemy do messy, panie Arkwright. Skoäczymy obiad. Tej nocy go† spa w kajucie kapitaäskiej - ciasnej kom˘rce oddzielonej od messy. PrzedniĄ gr˘d« zdobi stojak na broä, a ponadto nad kojĄ wisiay trzy karabiny. Pod kojĄ bya wielka szuflada. Arkwright otworzy jĄ i zobaczy, iľ zawiera amunicj(c), dynamit i kilka pudeek sponek detonujĄcych. Wola usiĄ† na awce po przeciwnej stronie kabiny. Na maym stoliczku w widocznym miejscu leľa dziennik pokadowy "Arli". Bertie nie wiedzia, ľe t(c) ksi(c)g(c) sporzĄdzi na jego cze† Kapitan Malu, toteľ czyta z zainteresowaniem o dw˘ch majtkach, kt˘rzy dwudziestego pierwszego wrzenia wypadli za burt(c) i uton(c)li. Ach, dobrze rozumia, co si(c), za tym kryje, umia juľ czyta† mi(c)dzy wierszami. Dalej dowiedzia si(c), ľe welbot "Arli" zosta ostrzelany z nadbrzeľnej dľungli w Su'u i straci trzech ludzi, ľe szyper przyapa kucharza, kt˘ry gotowa w kambuzie ludzkie mi(c)so kupione przez zaog(c) na wybrzeľu Fui; ľe podczas sygnalizowania przypadkowy wybuch dynamitu zabi jednego majtka. Bertie czyta o nocnych walkach, o ucieczkach z port˘w witem, o napadach tubylc˘w wr˘d poroni(c)tych mangrowcami bagien i atakach flotylli pir˘g w zatokach lub cieninach. Z nuľĄcĄ jednostajnociĄ powtarza si(c) wciĄľ ten sam zapis: mier† z powodu czerwonki. Bertie przerazi si(c), gdy odkry, ľe dwaj biali, podobnie jak on gocie kapitana, umarli na t(c) chorob(c). - Wie pan co - powiedzia nazajutrz kapitanowi Hansenowi - przejrzaem paäski dziennik pokadowy. Szyper przypomnia sobie, ľe zostawi dziennik na stole, i bardzo si(c) zirytowa. - Wszystkie wypadki czerwonki to, widzi pan, taka sama bujda jak te wasze przypadkowe utoni(c)cia - ciĄgnĄ mody chwat. - Co waciwie ma oznacza† czerwonka? Hansen zesztywnia zrazu, jak gdyby chcia gniewnie zaprotestowa†. Wkr˘tce jednak podda si(c) z wdzi(c)kiem i wyrazi szczery podziw dla bystroci gocia. - Widzi pan, panie Arkwright, sprawa tak si(c) przedstawia: Wyspy Salomona majĄ opini(c) pod psem. Coraz trudniej zwerbowa† tutaj biaego. Przypu†my, ľe kto zosta zabity. Firma musiaaby paci† zote g˘ry, ľeby odpowiednim czowiekiem zapeni† wolne miejsce. Ale jeľeli przyczynĄ mierci jest choroba, wszystko w porzĄdku. Nowicjuszom, niestraszne choroby. ˝aden nowicjusz nie chce by† zamordowany. Kiedy zajmowaem miejsce dawnego szypra "Arli", byem przekonany, ľe umar na czerwonk(c). No i stao si(c). Podpisaem kontrakt. - C˘ľ - wtrĄci Jacobs - zbyt cz(c)sto zdarzajĄ si(c) przypadkowe utoni(c)cia. To nieadnie wyglĄda. A wszystkiemu winne nasze wadze. Biaemu nie wolno broni† si(c) przed czarnymi. - Tak. Pami(c)ta pan los "Princess" i tego porucznika, Amerykaäca - zabra zn˘w gos szyper. - Na pokadzie byo pi(c)ciu biaych, w ich liczbie przedstawiciel wadz kolonialnych. Kapitan, ten agent i supercargo wybrali si(c) na lĄd dwoma szalupami. Czarni wymordowali ich do nogi. Na pokadzie zosta porucznik, drugi oficer i zaoga - mniej wi(c)cej pi(c)tnastu chopc˘w, Samoaäczyk˘w i Tongaäczyk˘w. Zgraja dzikich uderzya na nich od wybrzeľa. Porucznik widzia na wasne oczy, jak drugi oficer i caa zaoga zgin(c)li w pierwszym szturmie. Porwa trzy pasy z amunicjĄ i dwa winchestery i wdrapa si(c) na saling* [Saling - poprzeczne drzewce przy poĄczeniu masztu z jego przeduľeniem.]. On jeden ocala, wi(c)c trudno go gani†, ľe wpad w istnĄ furi(c). Wali z jednego karabinu, aľ karabin zupenie si(c) rozgrza. P˘«niej wali z drugiego. Na pokadzie czarno byo od tubylc˘w. Porucznik oczyci pole. Strzela, kiedy przeskakiwali burty. Strzela teľ, kiedy co tchu brali si(c) do wiose. Zacz(c)li skaka† w wod(c), ratowa† si(c) wpaw. Porucznik wpad w furi(c), toteľ ubi jeszcze kilku. A ile za to dosta? - Siedem lat na Fidľi - syknĄ porucznik. - Wadze orzeky, ľe nie mia prawa strzela†, kiedy napastnicy znale«li si(c) w wodzie - dokoäczy kapitan Hansen. - Dlatego teraz ludzie umierajĄ na czerwonk(c) - zakonkludowa Jacobs. - Dziwne, dziwne rzeczy - powiedzia Bertie. Odczuwa gorĄce pragnienie, by rejs jak najrychlej dobieg koäca. Po poudniu wda si(c) w pogaw(c)dk(c) z czarnym, kt˘rego wskazano mu jako ludoľerc(c). Dzikus nazywa si(c) Sumasai. Sp(c)dzi trzy lata na pewnej plantacji w Queenslandzie. Zna Samoa, Fidľi, a takľe Sydney. Jako majtek odbywa na szkunerach rekrutacyjnych rejsy do Nowej Brytanii, Nowej Irlandii, Nowej Gwinei, na Wyspy Admiralicji. Sumasai by ľartownisiem i pokpiwa z zachowania obecnego szypra. Tak! Zjad w ľyciu mn˘stwo ludzi. Ilu? Nie potrafi dokadnie sobie przypomnie†. Byli wr˘d nich takľe biali. SmakujĄ doskonale, jeľeli nie sĄ chorzy. Raz Sumasai zjad chorego biaego czowieka. - Moja sowo! - zawoa na to wspomnienie. - Ja po ta biaa czowiek chora, bardzo chora. Moja brzuch boli, boli bardzo, bardzo! Bertie zadrľa i spyta o gowy. Tak! Sumasai przechowuje na lĄdzie kilkanacie g˘w. SĄ w doskonaym stanie - wysuszone na soäcu, uw(c)dzone w dymie. Jedna naleľaa do szypra pewnego szkunera. Ma dugie bokobrody. Sumasai got˘w jĄ sprzeda† za dwa funty. Gowy czarnych sĄ taäsze: kosztujĄ po funcie. Sumasai ma par(c) g˘wek dzieci(c)cych. SĄ w gorszym stanie. Moľe je odstĄpi† po dziesi(c)† szyling˘w sztuka. Zakoäczywszy rozmow(c) Bertie usiad na belce nad trapem obok czarnego majtka cierpiĄcego na jakĄ ohydnĄ chorob(c) sk˘rnĄ. OdsunĄ si(c) piesznie i na zapytanie, co by to by† mogo, otrzyma odpowied«, ľe trĄd. Pobieg do kabiny i wyszorowa si(c) antyseptycznym mydem. Do wieczora szorowa si(c) wiele razy, bo wszyscy czarni na keczu mieli zoiwe czyraki takiego lub innego pochodzenia. "Arla" zarzuci kotwic(c) w maej zatoczce por˘d bagien porosych mangrowcami. Nadburcia przystrojono podw˘jnymi zasiekami drutu kolczastego. WyglĄdao to powaľnie, a kiedy Bertie zobaczy, ľe od lĄdu odbijajĄ pirogi pene dzikus˘w zbrojnych w dziryty, uki, strzay i snidery - gor(c)cej niľ dotychczas zapragnĄ, by rejs skoäczy si(c) wreszcie. Pierwszego wieczora czarni niech(c)tnie opuszczali pokad. Kilku postawio si(c) porucznikowi, kiedy kaza im wraca† na lĄd. - Nie martw si(c) pan, zaraz ich przegoni(c) - powiedzia kapitan Hansen i zniknĄ pod pokadem. Niebawem wyszed stamtĄd i pokaza gociowi adunek dynamitu uwieszony na haczyku od w(c)dki. Czasami si(c) zdarza, ľe owini(c)ta w papier butelka chlorodyny z przyczepionym do paczki nieszkodliwym lontem moľe wystrychnĄ† kogo na dudka. Tym razem oszukaa Arkwrighta. Oszukaa teľ tubylc˘w. Kapitan Hansen zapali lont i haczyk wetknĄ w przepask(c) biodrowĄ na plecach jednego z opornych dzikus˘w, ten za zapaa tak gwatownĄ t(c)sknotĄ do lĄdu, ľe nie przyszo mu na myl zrzuci† opaski. Skoczy w kierunku dzioba, a lont sycza i dymi za nim czarni ust(c)powali mu z drogi i jak szaleni skakali przez kolczaste druty do morza. Bertie skamienia ze zgrozy. Tak samo skamienia kapitan Hansen. Zapomnia o dwudziestu pi(c)ciu rekrutach, kt˘rym wypaci po trzydzieci szyling˘w zaliczki! Wszyscy wyskoczyli za burt(c) wraz z osiadymi na wyspie krajowcami, a ostatni poszed ich ladem nieszcz(c)nik udekorowany syczĄcĄ flaszkĄ chlorodyny. Bertie nie widzia wybuchu butelki, ale przytomny porucznik rzuci za ruf(c) prawdziwy adunek dynamitu w chwili, gdy to nie mogo juľ skrzywdzi† nikogo. Wobec tego pan Arkwright z czystym sumieniem przysiĄgby przed kaľdym sĄdem morskim, iľ w jego oczach rozszarpao na sztuki czarnego. Ucieczka dwudziestu pi(c)ciu rekrut˘w kosztowaa "Ar(c)" czterdzieci funt˘w gotowiznĄ, ľe za tubylcy zbiegli do dľungli, nie byo nadziei na ich odzyskanie. Wobec tego szyper i jego pomocnik wzi(c)li si(c) do topienia trosk w zimnej herbacie. Zimna herbata bya nalana do butelek po whisky, toteľ Bertie nie wiedzia, iľ pijĄ cakiem nieszkodliwy trunek. Widzia za to, ľe strasznie si(c) upili i sysza ich dugĄ, penĄ kwiecistych wyraľeä k˘tni(c). Spierali si(c), czemu przypisa† mier† wysadzonemu dynamitem dzikusa: czerwonce czy przypadkowemu utopieniu. Kiedy posn(c)li wreszcie i zacz(c)li chrapa†, Bertie - jedyny biay w peni wadz umysowych -trwoľnie czuwa do rana, bo l(c)ka si(c) napaci z lĄdu, jak i buntu zaogi. Trzy nast(c)pne dni "Arla" sta na redzie i przez trzy nast(c)pne wieczory szyper i porucznik z lubociĄ zapijali zimnĄ herbat(c) obarczajĄc wachtĄ gocia. Nie wĄtpili, ľe moľna mu ufa†, on za by r˘wnie pewien, iľ jeli wyľyje, doniesie Kapitanowi Malu o pijatykach. P˘«niej kecz zarzuci kotwic(c) u wybrzeľa wyspy Guadalcanar, w pobliľu plantacji Reminge. Bertie stanĄ na plaľy z westchnieniem ulgi i ucisnĄ doä administratora. Pan Harriwell by got˘w na jego przyj(c)cie. - Prosz(c) si(c) tylko nie przejmowa†, ľe moi koledzy majĄ troch(c) rzadkie miny - m˘wi poufnie, odciĄgnĄwszy go na bok. - KrĄľĄ pogoski o buncie. Musz(c) przyzna†, ľe zaobserwowaem kilka podejrzanych objaw˘w, ale moim zdaniem to tylko gupia gadanina. - Ilu... ilu czarnych jest na... plantacji? - zapyta Bertie truchlejĄc ze strachu. - W danej chwili zatrudniamy czterystu - odpar beztrosko administrator - ale we trzech, oczywicie przy pomocy drogiego pana, szypra i porucznika "Arli", doskonale sobie poradzimy. Bertie odwr˘ci si(c), by zawrze† znajomo† z niejakim McTavischem, magazynierem, ten wszakľe prawie nie zwr˘ci na to uwagi, bo z wielkim zapaem prosi o dymisj(c). - Sowo daj(c), panie Harriwel - m˘wi - nie mog(c) zosta† duľej, naprawd(c) nie mog(c). Jestem ľonaty. Knuje si(c) co zego. Wida† to tak wyra«nie, jak nos na paäskiej twarzy. B(c)dzie bunt czarnych. Powt˘rzy si(c) masakra z Hohono. - Co to znaczy "masakra z Hohono"? - zapyta Bertie, kiedy magazynier da si(c) przekona†, iľ powinien wytrwa† do koäca miesiĄca. - Ach, Mc Tavisch m˘wi o plantacji Hohono na wyspie Ysabel - wyjani administrator. - Dzicy zatukli tam na lĄdzie pi(c)ciu biaych, opanowali szkuner, zamordowali kapitana i porucznika, a p˘«niej caĄ zgrajĄ poľeglowali na Malait(c). Od poczĄtku twierdziem, ľe w Hohono biali byli nieostroľni. Nas nie zaskoczĄ we nie. Bardzo prosz(c), panie Arkwright, niech pan pozwoli dalej i spojrzy, jaki pi(c)kny mamy widok z werandy. Bertie niewiele widzia. Zbyt zaj(c)a go myl, jak by dosta† si(c) do Tulagi, pod dach komisarza. Jeszcze si(c) nad tym zastanawia, gdy bardzo blisko, tuľ za jego plecami huknĄ karabinowy wystrza. W tej samej chwili pan Harriwell wciĄgnĄ go do sieni tak gwatownie, ľe omal nie zwichnĄ mu r(c)ki. - Ach, drogi panie! O wos si(c) panu nie oberwao - m˘wi administrator obmacujĄc gocia, by sprawdzi†, czy nie jest ranny. - Nie potrafi(c) wyrazi†, jak mi przykro. Ale skĄd mogo mi przyj† do gowy co podobnego? W biay dzieä! Bertie poblad. - Poprzedniego administratora sprzĄtn(c)li wanie w taki spos˘b - dorzuci swoje McTavish. - C˘ľ to by za sympatyczny facet! Obryzga m˘zgiem caĄ werand(c). Zauwaľy pan chyba ciemnĄ plam(c) mi(c)dzy schodkami a wejciem do domu... - Bertie dojrza do wypicia cocktailu, kt˘ry pan Harriwell wymiesza dlaä i przyprawi. Nim jednak zdĄľy umoczy† usta, wszed do pokoju jegomo† w bryczesach i owijaczach. - Co znowu? - zapyta administrator spojrzawszy na twarz nowo przybyego. - Rzeka wystĄpia z brzeg˘w? - Niech diabli porwĄ rzek(c)! Chodzi o czarnych. Jeden wyskoczy z gĄszczu trzciny cukrowej i wygarnĄ do mnie. By nie dalej niľ dwanacie st˘p, ale strzela z biodra i mia karabin snidera. Jedno chciabym wiedzie†: gdzie zdoby tego snidera? Ach, bardzo przepraszam. Mio mi pozna† pana, panie Arkwright. - Pan Brown jest moim pomocnikiem - wyjani administrator. - No, moľe si(c) nareszcie napijemy! - Ale skĄd czarny mia snidera? - dopytywa Brown. - Zawsze byem przeciwny magazynowaniu tych pukawek w domu. - SĄ przecieľ na miejscu - powiedzia pan Harriwell troch(c) juľ zirytowany. Brown umiechnĄ si(c) z powĄtpiewaniem. - Chod«cie ze mnĄ, sprawdzimy - zawoa jego zwierzchnik. Bertie uda si(c) r˘wnieľ do kantoru, gdzie pan Harriwell wskaza triumfalnie duľĄ skrzyni(c) ustawionĄ w zakurzonym kĄcie. - W takim razie, gdzie ten drab zdoby snidera? - powt˘rzy Brown sw˘j refren. W tej chwili McTavish uni˘s skrzyni(c). Administrator skoczy i zerwa wieko. Skrzynia bya pusta. Spojrzeli na siebie w penym grozy milczeniu. Harriwell bezradnie opuci r(c)ce. McTavish zaklĄ. - Od wiek˘w dowodz(c) - warknĄ - ľe nie wolno ufa† suľbie domowej. - Sprawa wyglĄda powaľnie - przyzna administrator. -Ale i tak poradzimy sobie. Tym ľĄdnym krwi ajdakom trzeba da† po nosie. ZechcĄ panowie przej† z karabinami do jadalni, a pan, panie Brown, niech przygotuje czterdzieci lub pi(c)†dziesiĄt adunk˘w dynamitu. Lonty majĄ by† dobrze osadzone, kr˘tkie. Damy im nauczk(c). A teraz, prosz(c) pan˘w, obiad na stole. Bertie nie cierpia ryľu z curry* [Curry - bardzo ostra przyprawa indyjska.], tak si(c) wi(c)c zoľyo, ľe tylko on zaatakowa apetyczny omlet. SprzĄta wanie resztki z talerza, kiedy Harriwell naoľy sobie porcj(c) omletu. Skosztowa pierwszy k(c)s i zaczĄ plu† gono. - To juľ drugi raz - oznajmi McTavish zowr˘ľbnym tonem. Harriwell plu jeszcze i parska. - Co... co drugi raz? - wykrztusi Arkwright. - Trucizna - pada odpowied«. - Kucharz b(c)dzie wisia. - W taki spos˘b skoäczy buchalter na Cape Marsh - powiedzia Brown. - Strasznie si(c) m(c)czy. Podobno ci na "Jessie" syszeli jego wrzaski z odlegoci trzech mil. - Kucharza okuj(c) w kajdany - syknĄ administrator. - Chwaa Bogu, spostrzeglimy si(c) w por(c). Bertie siedzia jak skamieniay. Twarz mu poszarzaa. Chcia co powiedzie†, lecz doby tylko nieartykuowany bekot. Wszystkie oczy zwr˘ciy si(c) niespokojnie w jego stron(c). - To niemoľliwe! Powiedz pan, ľe to niemoľliwe! - zawoa McTavish zdawionym gosem. - Tak! Jadem omlet! Bardzo duľo! Peen talerz - wybuchnĄ Bertie nagle, jak nurek, kt˘ry odzyska dech. Na p˘ godziny zapada przeraľajĄca cisza. Bertie wyczyta wyrok w oczach towarzyszy. - C˘ľ, moľe omlet nie by jednak zatruty - bĄknĄ pos(c)pnie Harriwell. - Trzeba zawoa† kucharza - odezwa si(c) Brown. Niebawem wszed do jadalni kucharz - krzywo umiechni(c)ty czarny z †wiekiem tkwiĄcym w nosie i rozmaitymi ozdobami w podziurawionych uszach. - Suchaj, Wi-wi, co to takiego? - ryknĄ Harriwell i wskaza omlet oskarľajĄcym gestem. Wi-wi by oczywicie wystraszony i srodze zakopotany. - Kai-kai, ona dobra bardzo, bardzo - odpowiedzia potulnie. - Kaľ mu pan zje† - zaproponowa magazynier. - To niezawodna pr˘ba. Harriwell nabra penĄ yľk(c) i rzuci si(c) na Murzyna, ten za uciek w popochu. - Sprawa przesĄdzona - zawyrokowa powaľnie Brown. -Nie chcia je†. - Panie Brown, moľe pan b(c)dzie askaw oku† go w kajdany - rozkaza administrator i pogodnie zwr˘ci si(c) do gocia. -Wszystko w porzĄdku, drogi panie. Juľ komisarz zajmie si(c) tym ptaszkiem. ťajdak b(c)dzie wisia, jeľeli pan umrze. - Niech si(c) panu nie zdaje, ľe nasze wadze sĄ znowu tak skore - zaoponowa McTavish. - Aleľ panowie, panowie - j(c)knĄ Bertie. - Pomylcie na razie o mnie! Harriwell wzruszy ramionami. - Bardzo mi przykro, drogi panie, ale to jaka tubylcza trucizna. Nikt nie zna antydot˘w na tubylcze trucizny. Niech pan spr˘buje si(c) uspokoi†, jeľeli za... Ostry huk dw˘ch wystrza˘w przerwa rozmow(c). Po chwili wr˘ci Brown. Naadowa karabin i zasiad do stou. - Kucharz nie ľyje - oznajmi. - Malaria. Zupenie niespodziewany atak. - M˘wiem wanie panu Arkwrightowi, ľe nie ma antydot˘w na tubylcze trucizny... - Z wyjĄtkiem dľinu - dokoäczy Brown. Harriwell nazwa si(c) bezmylnym osem i skoczy po flaszk(c) dľinu. - Ostroľnie, przyjacielu, ostroľnie! - ostrzega gocia, kt˘ry jednym haustem wypi dwie trzecie szklanki «le oczyszczonej okowity, a teraz dawi si(c) i krztusi, bo piekielny trunek pali mu gardo, aľ zy spyway po twarzy. Harriwell zmierzy Arkwrightowi t(c)tno i temperatur(c), uda, ľe bada go troskliwie i zaczĄ powĄtpiewa†, czy omlet by zatruty. Brown i McTavish przytakn(c)li szefowi, ale Bertie wyczu nieszczerĄ nut(c) w ich gosie. Straci apetyt i ukradkiem liczy t(c)tno pod osonĄ stou. Nie ulegao wĄtpliwoci, ľe bio coraz szybciej, lecz Bertie zapomnia przypisa† to wypitemu dľinowi. McTavish z winchesterem w r(c)ku wyszed na werand(c), by rozejrze† si(c) w sytuacji. - GromadzĄ si(c) przed barakiem kuchennym - brzmia jego meldunek. - MajĄ bez liku snider˘w. Moim zdaniem trzeba przekra† si(c) na tyy baraku i uderzy† na nich z flanki. Proponuj(c), panowie, ľebymy zaatakowali pierwsi. P˘jdziesz ze mnĄ, Brown. Harriwell posila si(c) z apetytem, a Bertie stwierdzi, ľe puls ma szybszy o pi(c)† uderzeä na minut(c). Zerwa si(c) jednak, kiedy gruchn(c)y strzay. Por˘d trzasku snider˘w sycha† byo szybki ogieä winchester˘w Browna i McTavisha. Kanonadzie akompanioway piekielne wrzaski i wycia. - Zmusili ich do ucieczki - powiedzia administrator, gdy krzyki i wrzaski zacz(c)y cichnĄ† w oddali. Ledwie Brown i McTavish zdĄľyli wr˘ci† do stou, magazynier wyruszy znowu na zwiady. - MajĄ dynamit! - zameldowa. - Zaatakujemy ich wi(c)c dynamitem! - rzuci Harriwell. Gospodarze uzbroili si(c) w zapalone cygara i wepchnĄwszy w kieszenie po kilka lasek dynamitu, skoczyli do drzwi. W˘wczas zdarzyo si(c) nieszcz(c)cie. Koledzy winili za nie p˘«niej McTavisha, a on sam przyzna, iľ szturm by moľe nieco zbyt zacieky. W kaľdym razie pierwszy adunek eksplodowa pod domem, kt˘ry uni˘s si(c) jednym naroľnikiem i osiad z powrotem na podmur˘wce. Poowa porcelany spada ze stou, a nakr(c)cany raz na tydzieä zegar stanĄ. RyczĄc mciwie trzej bohaterowie znikn(c)li w ciemnoci nocy. Zacz(c)o si(c) bombardowanie. Kiedy wr˘cili, nie zastali gocia w jadalni. Biedak zawl˘k si(c) do kantoru, zabarykadowa drzwi i runĄ na podog(c). Dr(c)czyy go skĄpane w dľinie koszmary. TysiĄce razy umiera okropnĄ mierciĄ, a wok˘ staczano bohaterskie walki. Rano wypeznĄ na werand(c). Byo mu niedobrze po dľinie i cierpia na b˘l gowy, przekona si(c) jednak, ľe soäce nie zgaso i B˘g jest prawdopodobnie w niebie, poniewaľ gospodarze ľyli i nawet nie odnieli ran. Harriwell nalega, by Bertie pozosta nieco duľej, lecz ten postanowi niezwocznie wr˘ci† "ArlĄ" do Tulagi, gdzie trzyma si(c) blisko komisarskiej rezydencji aľ do dnia odejcia najbliľszego parowca. Na tym statku byy r˘wnieľ turystki. Bertie zn˘w uchodzi za bohatera, a na Kapitana Malu - jak zwykle - damy nie zwracay uwagi. Ale Kapitan Malu wyekspediowa z Sydney dwie skrzynki szkockiej whisky, najlepszej, jakĄ dysponowa tamtejszy rynek. Nie by w stanie osĄdzi†, kto efektowniej zaprezentowa modemu Arkwrightowi ľycie na straszliwym archipelagu - kapitan Hansen czy pan Harriwell. przeoľy Tadeusz Jan Dehnel Poganin ZetknĄem si(c) z nim po raz pierwszy podczas burzy. Chociaľ jednak burza zastaa nas na tym samym szkunerze, dostrzegem go dopiero wtedy, gdy statek rozlecia si(c) pod nami w kawaki. Musiaem niewĄtpliwie widywa† go i przedtem wraz z pozostaymi czonkami tubylczej zaogi, lecz nie zdawaem sobie sprawy z jego istnienia, gdyľ "Petite Jeanne" bya wyra«nie przeadowana. Opr˘cz omiu czy dziesi(c)ciu marynarzy-tubylc˘w, biaego kapitana, jego zast(c)pcy i konwojenta oraz szeciu pasaľer˘w kabinowych, zabraa wypywajĄc z Rangiroa bodaj osiemdziesi(c)ciu pi(c)ciu pasaľer˘w pokadowych, krajowc˘w z wysp Paumotu i Tahiti - m(c)ľczyzn, kobiet i dzieci, obadowanych pudami i towarem, nie m˘wiĄc juľ o matach do spania, kocach i tobokach z odzieľĄ. Wanie minĄ by sezon poowu pere na wyspach Paumotu i wszyscy wracali na Tahiti. W kabinach byo nas szeciu handlarzy pere: dw˘ch Amerykan˘w, Ah-Czun (najbielszy ze wszystkich znanych mi Chiäczyk˘w), jeden Niemiec, jeden polski ˝yd i wreszcie ja na dopenienie p˘ tuzina. Sezon uda si(c) doskonale. Powodu do narzekaä nie mia ani ľaden z nas, ani teľ nikt spor˘d osiemdziesi(c)ciu pi(c)ciu pasaľer˘w pokadowych. Wszystkim si(c) poszcz(c)cio, toteľ oczekiwalimy z ut(c)sknieniem odpoczynku w Papeete, obiecujĄc sobie sp(c)dzi† tam wiele miych chwil. "Petite Jeanne" bya niewĄtpliwie przeciĄľona. Miaa tylko siedemdziesiĄt ton pojemnoci i z caĄ pewnociĄ nie powinna bya d«wiga† na swym pokadzie ani dziesiĄtej cz(c)ci zabranego tumu. Wn(c)trze miaa wypenione po brzegi muszlami perowymi i koprĄ. Nawet kantorek zapchany by muszlami. Zakrawao na cud, ľe w tych warunkach marynarze mogli jeszcze obsugiwa† statek. Nie moľna byo przecisnĄ† si(c) przez pokad. Przechodzili , wi(c)c tam i z powrotem po por(c)czy nad burtĄ. W nocy stĄpali po piĄcych, kt˘rzy - przysiĄgbym - zalegali podog(c) podw˘jnĄ warstwĄ. A jeszcze na dobitk(c) byy tam winie i kury, i worki korzeni yamu, a wszelkie moľliwe miejsca obwieszone byy sznurami orzech˘w kokosowych i p(c)kami banan˘w. Po obu bokach, mi(c)dzy olinowaniem przedniego i g˘wnego masztu, przeciĄgni(c)to sznury na takiej wysokoci, iľ ledwie moľna byo manewrowa† przednim bomem, a z kaľdego z nich zwisao co najmniej pi(c)†dziesiĄt p(c)k˘w banan˘w. Wszystko zapowiadao ci(c)ľkĄ przepraw(c), nawet gdyby udao nam si(c) odby† podr˘ľ w ciĄgu dw˘ch, trzech dni, co byo moľliwe przy sprzyjajĄcym wietrze poudniowo-wschodnim. Ale pasat nie chcia dĄ†. Po pierwszych pi(c)ciu godzinach skoäczy ostatecznie na kilkunastu urywanych podmuchach. Przez caĄ noc i nast(c)pny dzieä trwaa cisza - dobrze znana, olepiajĄca i szklista cisza, w czasie kt˘rej sama myl o ogarni(c)ciu jej wzrokiem wystarcza, by przyprawi† o b˘l gowy. Na drugi dzieä zmar jeden krajowiec z Wyspy Wielkanocnej, kt˘ry wyr˘ľni si(c) w tym sezonie na lagunie jako doskonay nurek. Okazao si(c), ľe bya to ospa, cho† doprawdy nie mog(c) pojĄ†, skĄd moga dosta† si(c) na pokad, skoro na lĄdzie przed opuszczeniem Rangiroa nie syszelimy o ľadnym wypadku tej choroby. Niemniej fakt pozosta faktem - ospa: jeden zgon i trzech dalszych ludzi powalonych chorobĄ. Nie byo ľadnej rady. Nie moglimy ani odizolowa† chorych, ani zaopiekowa† si(c) nimi. Bylimy stoczeni jak ledzie w beczce. Nie pozostawao nam nic innego, jak tylko gni† i umiera†. -cile biorĄc, takie byo nasze pooľenie do chwili, gdy noc oddzielia nas od pierwszego miertelnego wypadku. W ciĄgu tej nocy zast(c)pca kapitana, konwojent i ˝yd z Polski wymkn(c)li si(c) wraz z czterema krajowcami na wielkiej odzi wielorybniczej. Od tej pory such o nich zaginĄ. Nast(c)pnego ranka kapitan czym pr(c)dzej przedziurawi pozostae odzie - i marny by nasz los. Dnia tego nastĄpiy dwa zgony, nazajutrz trzy, potem za liczba ich podskoczya do omiu. Godny uwagi by spos˘b, w jaki przyjmowalimy te wieci. Krajowcy na przykad pogrĄľali si(c) w niemym, t(c)pym przeraľeniu. Kapitan, Francuz nazwiskiem Oudouse, sta si(c) wielce nerwowy i gadatliwy. Dosta nawet drľĄczki. By to wielki, otyy m(c)ľczyzna, najmniej dwiecie funt˘w ľywej wagi, kt˘ry wkr˘tce zamieni si(c) w okaz trz(c)sĄcej si(c) jak galareta g˘ry tuszczu. Niemiec, obaj Amerykanie i ja zakupilimy cay zapas szkockiej whisky i pogrĄľylimy si(c) w pijaästwie. Wymylilimy pi(c)knĄ teori(c), kt˘ra gosia, ľe skoro przesiĄkniemy na wylot alkoholem, kaľdy zarazek ospy, ledwie si(c) zetknie z naszymi ciaami, spali si(c) natychmiast na popi˘. Teoria ta znalaza zresztĄ potwierdzenie w faktach, cho† musz(c) przyzna†, ľe choroba nie tkn(c)a r˘wnieľ kapitana Oudouse i Ah-Czuna, cho† Francuz nie pi wcale, a Ah-Czun ogranicza si(c) do jednej porcji napoju dziennie. Pogoda bya pi(c)kna. Soäce, wst(c)pujĄce wanie w odchylenie p˘nocne, wiecio wprost nad naszymi gowami. Nie byo wiatru, z wyjĄtkiem cz(c)stych kr˘tkotrwaych szkwa˘w, kt˘re d(c)y wciekle przez pi(c)† minut do p˘ godziny, po czym zatapiay nas w potokach ulewy. Po kaľdym takim szkwale straszliwe soäce ukazywao si(c) znowu, wydobywajĄc k(c)by pary z zalanych pokad˘w. Para ta nie bya przyjemna. By to opar mierci przesycony milionami zarazk˘w. Si(c)galimy po w˘dk(c), ilekro† opar ten poczyna si(c) wznosi† znad trup˘w i umierajĄcych - powtarzalimy t(c) czynno† jeszcze parokrotnie, stosujĄc szczeg˘lnie mocnĄ mieszank(c). Z reguy teľ wypijalimy po kilka dodatkowych porcji za kaľdym razem, gdy przerzucano przez burt(c) nieboszczyk˘w na pastw(c) rojĄcym si(c) wok˘ statku rekinom. Przeľylimy w ten spos˘b tydzieä, aľ wreszcie wyczerpa si(c) zapas whisky. I dobrze si(c) stao, gdyľ w przeciwnym razie nie byoby mnie dzi na tym wiecie. Trzeba byo zaiste by† zupenie trze«wym, by przetrzyma† to, co nastĄpio potem - z czym chyba zgodzi si(c) kaľdy, gdy wspomn(c) nawiasem, ľe tylko dwom ludziom to si(c) udao. Drugim z tych ludzi by wanie poganin - przynajmniej takie miano nada mu kapitan Oudouse w chwili, gdym po raz pierwszy zda sobie spraw(c) z jego istnienia. Nie uprzedzajmy jednak wypadk˘w. Pod koniec tygodnia, gdy cae grono handlarzy pere byo z braku alkoholu trze«we, przypadkowo rzuciem okiem na barometr wiszĄcy u zejcia do kabin. Przeci(c)tny wska«nik w okolicy wysp Paumotu wynosi 29.90, podlegajĄc normalnym wahaniom w granicach od 29.85 do 30.00, a nawet do 30.05; teraz jednak ujrzaem, ľe barometr opad na 29.62, a wiadomo† ta wystarczaa do otrze«wienia najbardziej pijanego handlarza pere, jaki kiedykolwiek zajmowa si(c) spalaniem zarazk˘w ospy w szkockiej whisky. Gdy zwr˘ciem na to uwag(c) kapitanowi Oudouse, dowiedziaem si(c), ľe juľ od kilku godzin obserwowa ciĄgy spadek cinienia. Niewiele moľna byo tu uczyni†, ale t(c) odrobin(c) wykona on doskonale, jeli zwaľy† okolicznoci, w jakich si(c) znajdowalimy. -ciĄgnĄ lekkie p˘tna, pozostawiajĄc tylko ľagiel sztormowy, rozpostar liny ratunkowe i oczekiwa wiatru. Omyka jego polegaa na tym, co zrobi juľ po nadejciu wiatru. Pooľy statek na lewy bok, co byoby waciwym manewrem na poudnie od r˘wnika, gdybymy - a w tym tkwio sedno rzeczy - nie znajdowali si(c) na samym szlaku huraganu. A wanie znajdowalimy si(c) na samym jego szlaku. Mogem to atwo pozna† po staym wzmaganiu si(c) wiatru i r˘wnie staym opadaniu barometru, Chciaem, by kapitan obr˘ci statek i puci go z wiatrem aľ do czasu, gdy barometr zatrzyma si(c), a potem dopiero uoľy go w dryf. Sprzeczalimy si(c) tak dugo, aľ dosta napadu histerii, lecz nie ustĄpi. Najgorsze byo to, ľe nie mogem zyska† poparcia ze strony reszty handlarzy pere. Wiedziaem, ľe nie przyznawali mi ľadnych praw do pouczania wykwalifikowanego ľeglarza. Oczywicie fala wznosia si(c) straszliwie wraz z wiatrem. Nigdy nie zapomn(c) trzech pierwszych fal, kt˘re wdary si(c) na pokad "Petite Jeanne". Popada ona w bezwad, jak to si(c) cz(c)sto zdarza statkom w dryfie, a w tych warunkach pierwsza fala dokonaa prawdziwego spustoszenia. Z lin ratunkowych korzysta† mogli tylko silni i zdrowi, lecz i oni niewiele z nich mieli poľytku, kiedy kobiety i dzieci, banany i orzechy kokosowe, winie i puda z towarem, chorzy i dogorywajĄcy zmiatani byli wzduľ pokadu w rozwrzeszczanej, j(c)czĄcej, zwartej masie. Druga fala zalaa pokad "Petite Jeanne" aľ do por(c)czy. ˝e za rufa jej opada, a dzi˘b wzni˘s si(c) ku niebu, cay ten nieszcz(c)sny kĄb ludzi i bagaľu zaczĄ si(c) zsuwa† do tyu. By to ľywy potok. Lecieli gowĄ naprz˘d, nogami naprz˘d, bokiem, koziokujĄc, skr(c)cajĄc si(c), tarzajĄc, wijĄc i wzajemnie zgniatajĄc. Od czasu do czasu ten i ˘w przytrzyma si(c) na chwil(c) jakiego uchwytu lub sznura, lecz ci(c)ľar napierajĄcych cia wnet go odrywa i znosi. Zauwaľyem czowieka, kt˘ry gowĄ i klatkĄ piersiowĄ zderzy si(c) ze supem suľĄcym do umocowywania lin po prawej stronie pokadu. Czaszka jego rozprysa si(c) jak skorupa jaja. WidzĄc, na co si(c) zanosi, wskoczyem na dach kabiny pokadowej, a stamtĄd wprost na g˘wny maszt, Ah-Czun i jeden z Amerykan˘w chcieli mnie naladowa†, lecz wyprzedziem ich o jeden skok. Amerykanin zosta zmieciony poza ruf(c) jak worek. Ah-Czun uchwyci si(c) rĄczki koa sterowego i przypad do niego. Lecz jaka zwalista vahine (kobieta) z Raratonga - musiaa waľy† ze dwiecie pi(c)†dziesiĄt funt˘w - opara si(c) o Chiäczyka zarzucajĄc mu rami(c) wok˘ szyi, Zapa wtedy drugĄ r(c)kĄ wyspiarza-sternika, lecz wanie w tej chwili szkuner przechyli si(c) silnie na prawy bok. Potok cia i wody, rwĄcy wzduľ lewego chodnika mi(c)dzy kabinĄ a por(c)czĄ, zmieni nagle kierunek i skr(c)ci w prawo. Wylecieli wszyscy - vahine, Ah-Czun i sternik; dabym gow(c), ľe gdy Chiäczyk wypada za burt(c), posa mi w drodze do otchani umiech peen filozoficznej rezygnacji. Trzecia fala - najpot(c)ľniejsza ze wszystkich - nie wyrzĄdzia juľ tak wielkich szk˘d. Kiedy wtargn(c)a na statek, prawie wszyscy byli juľ na linach. Na pokadzie pozostao wszystkiego z tuzin dyszĄcych, na p˘ zatopionych i na p˘ oguszonych nieszcz(c)nik˘w toczĄcych si(c) na wszystkie strony lub usiujĄcych doczoga† si(c) w bezpieczne miejsce. Fala zniosa ich z pokadu wraz z wrakami dwu ostatnich szalup. Mnie wraz z pozostaymi handlarzami pere udao si(c) w przerwie mi(c)dzy dwiema falami sprowadzi† kilkanacie kobiet i dzieci do kabin i zatrzasnĄ† za nimi pokryw(c). Niewiele to zresztĄ pomogo tym biednym stworzeniom. A wiatr? Na podstawie caego dotychczasowego dowiadczenia nigdy bym nie uwierzy, ľe wiatr moľe dĄ† tak silnie: Niepodobna tego opisa†. Czy moľna opisa† koszmar? A wiatr by wanie potwornym koszmarem. Zrywa nam odzieľ z cia, dosownie - zrywa. Nie ľĄdam, bycie mi uwierzyli. Po prostu opowiadam o tym, co widziaem i odczuem na sobie. Chwilami sam w to nie wierz(c). Przeľyem to i do† na tym - cho† trudno uwierzy†, by kto m˘g stawi† czoa takiej wichurze i uj† z ľyciem. Byo to potworne, a najpotworniejszy ze wszystkiego by fakt, ľe wiatr wzmaga si(c) i wzmaga bez ustanku. Wyobra«cie sobie niezliczone miliony czy biliony ton piasku. Wyobra«cie sobie, ľe cay ten piasek p(c)dzi naprz˘d z szybkociĄ dziewi(c)†dziesi(c)ciu, stu, stu dwudziestu mil na godzin(c) lub jeszcze chyľej, z szybkociĄ nieograniczonĄ. Wyobra«cie sobie dalej, ľe piasek ten - cho† niedostrzegalny i niedotykalny - zachowuje cay ci(c)ľar i zwarto† waciwe piaskowi. Gdy wam si(c) to uda, moľe zyskacie sabe poj(c)cie o istocie owego wichru. ZresztĄ por˘wnanie z piaskiem nie jest waciwe. Pomylcie raczej o bocie - niedostrzegalnym, niedotykalnym, a mimo to ci(c)ľkim. Ale i to nie wystarcza. Pomylcie, ľe kaľda czĄsteczka powietrza zamienia si(c) w grudk(c) bota. A teraz wyobra«cie sobie nap˘r nieogarnionego mn˘stwa tych grudek. Nie - to przekracza moje moľliwoci. Mowa ludzka moľe si(c) nadawa† do wyraľania zwykych rzeczy, ale nigdy nie zdoa odda† obrazu owej niesamowitej zawieruchy. Trzeba mi byo trzyma† si(c) pierwotnego zamiaru nie podejmowa† pr˘by opisu. Powiem tylko tyle: fala, kt˘ra najpierw si(c) wzniosa, teraz zostaa zmiaľdľona przez wiatr. Co wi(c)cej, wydawao si(c), ľe paszcza huraganu wessaa w siebie cay ocean, porywajĄc go w t(c) cz(c)† przestrzeni, kt˘rĄ przedtem zajmowao powietrze. ˝agle nasze oczywicie dawno przepady. Lecz kapitan Oudouse posiada na "Petite Jeanne" co, czego nigdy przedtem nie widziaem na szkunerze M˘rz Poudniowych - a mianowicie kotew morskĄ. By to stoľkowaty worek p˘cienny, kt˘rego wlot utrzymywany by stale w stanie otwartym przez olbrzymiĄ obr(c)cz ľelaznĄ. Kotew morska olinowana bya na podobieästwo latawca, dzi(c)ki czemu prua wod(c) tak, jak latawiec pruje powietrze, z pewnĄ wszakľe r˘ľnicĄ. Oto pozostawaa ona tuľ pod powierzchniĄ oceanu w pooľeniu pionowym. Duga lina Ączya jĄ z kolei ze szkunerem. Dzi(c)ki temu urzĄdzeniu "Petite Jeanne" ustawiona bya dziobem do wiatru i do fali - jeli moľna byo nazwa† to falĄ. Pooľenie nasze byoby wzgl(c)dnie pomylne, gdyby nie to, ľe znajdowalimy si(c) na samym szlaku huraganu. Wprawdzie wiatr wyrwa nasze ľagle z rabant, zmi˘t stengi i poplĄta cae olinowanie, lecz mimo to bylibymy wyszli z przygody obronnĄ r(c)kĄ, gdyby oko huraganu nie zbliľao si(c) wprost ku nam. Dugotrway nap˘r wichru wprawi mnie w stan zupenego upadku; czuem si(c) oguszony, oniemiay i jak gdyby sparaliľowany i wydaje mi si(c), ľe miaem wanie da† za wygranĄ, gdy uderzyo w nas ognisko burzy. Ciosem tym bya bezwzgl(c)dna martwota. Powietrza nie mĄci nawet najlľejszy powiew. Wraľenie byo niemal bolesne. Nie zapominajcie o tym, ľe przez wiele godzin pozostawalimy w stanie straszliwego napi(c)cia mi(c)ni przeciwstawiajĄcych si(c) potwornemu naciskowi wiatru. A teraz nagle nap˘r ten usta. Pami(c)tam, iľ czuem si(c) wtedy tak, jak gdybym cay nabrzmiewa i mia si(c) lada chwila rozlecie†. Zdawao si(c), ľe kaľdy z atom˘w mego ciaa odpycha wszystkie pozostae jego atomy, dĄľĄc niepowstrzymanie do wyrwania si(c) w przestrzeä. Trwao to jednak tylko chwil(c). Sza juľ ku nam zagada. Pod nieobecno† wiatru i cinienia morze powstao. Skakao, wyrywao si(c), wznosio wprost ku chmurom. Zwaľcie, ľe ze wszystkich kierunk˘w wiata ten niepoj(c)ty wiatr dĄ w stron(c) orodka ciszy. W rezultacie zewszĄd niepowstrzymanie napyway fale. Nie byo wiatru, kt˘ry by stawi im op˘r. Strzelay w g˘r(c) jak szpunty wybijane z dna beczki penej wody. Nie byo w nich ľadnego porzĄdku, ľadnej staoci. Byy to przewrotne, oszalae fale. Miay co najmniej osiemdziesiĄt st˘p wysokoci. Nie byy w og˘le falami. Nie przypominay ľadnych fal, kt˘re kiedykolwiek widziao oko ludzkie. Byy po prostu pachtami, potwornie chlustajĄcymi pachtami wody, wyrastajĄcymi na osiemdziesiĄt st˘p. Czy doprawdy tylko osiemdziesiĄt? Z pewnociĄ byy jeszcze wyľsze. Przeskakiway ponad szczytami maszt˘w. WyglĄday jak nurty potopu, jak wybuchy. Byy pijane. Paday byle gdzie i byle jak. RoztrĄcay si(c) wzajemnie i zmagay ze sobĄ. Zwieray si(c) i waliy jedna na drugĄ, by potem nagle rozpa† si(c) na tysiĄce oddzielnych wodospad˘w. Nie moľna byo tego orodka burzy por˘wna† z ľadnym obrazem oceanu, jaki kiedykolwiek powsta w wyobra«ni ludzkiej. By to zam(c)t po trzykro† zbetany, ostateczne rozprz(c)ľenie. Bya to piekielna czelu† obĄkanego morskiego ľywiou. A co si(c) stao z "Petite Jeanne"? Nie umiem tego okreli†. Poganin wyzna mi p˘«niej, ľe i on nie wiedzia. Zostaa dosownie rozdarta na p˘, potargana w strz(c)py, zdruzgotana na miazg(c), rozniesiona w py strzaskanego drewna, unicestwiona. Kiedy odzyskaem przytomno†, znajdowaem si(c) w wodzie, pynĄc odruchowo - cho† bliski byem zatoni(c)cia. Nie zdawaem sobie sprawy, jak si(c) tam dostaem. W pami(c)ci zosta mi tylko obraz rozlatujĄcej si(c) "Petite Jeanne", co musiao zbiec si(c) z chwilĄ nagej utraty przeze mnie wiadomoci. Oto jednak byem teraz w wodzie i nie pozostawao mi nic innego, jak szuka† najlepszego wyjcia, cho† w tym "najlepszym" niewiele byo otuchy. Wiatr dĄ znowu, a fala bya znacznie niľsza i bardziej wyr˘wnana, z czego wywnioskowaem, ľe orodek burzy zosta juľ poza mnĄ. Na szcz(c)cie nie byo w pobliľu rekin˘w. Widocznie huragan rozproszy ľarocznĄ zgraj(c), kt˘ra otaczaa ginĄcy statek i ľywia si(c) trupami. Byo koo poudnia, gdy "Petite Jeanne" przestaa istnie†, a w jakie dwie godziny p˘«niej fale zniosy ku mnie jednĄ z jej klap wylotowych. Pada rz(c)sisty deszcz i jedynie wyjĄtkowo pomylnemu zbiegowi okolicznoci zawdzi(c)cza† mogem to spotkanie. Kr˘tki odcinek linki zwiesza si(c) z uchwytu klapy. Uprzytomniem sobie wtedy, ľe pozosta mi co najmniej jeden dzieä ľycia, jeľeli ľaracze nie powr˘cĄ. Po upywie trzech godzin, a moľe nawet nieco p˘«niej - gdy leľaem przywarty do klapy i usiowaem z zamkni(c)tymi oczyma skupi† uwag(c) na nieatwym zadaniu wdychania niezb(c)dnej do utrzymania si(c) przy ľyciu iloci powietrza bez jednoczesnego wchoni(c)cia nadmiaru wody, groľĄcego mi zatopieniem. O uszy moje, jak mi si(c) zdawao, obi si(c) szmer gos˘w. Deszcz usta, a wiatr i morze przedziwnie szybko si(c) uspokoiy. W odlegoci najwyľej dwudziestu st˘p ode mnie, na drugiej pokrywie podobnej do mojej, dostrzegem kapitana Oudouse i Poganina. Walczyli o posiadanie klapy, a w kaľdym razie walczy Francuz. - Paien noir!* [Paien noir! (franc.) - czarny poganinie!] - usyszaem jego okrzyk, a jednoczenie ujrzaem, jak kopnĄ kanaka. Kapitan utraci cay sw˘j przyodziewek, z wyjĄtkiem but˘w, ci(c)ľkich chodak˘w: Toteľ cios okaza si(c) wyjĄtkowo dotkliwy, zwaszcza iľ trafi Poganina w usta i podbr˘dek, na p˘ go oguszajĄc. Spodziewaem si(c), ľe wyspiarz odpaci mu naleľycie, lecz on pynĄ tylko bezradnie, w bezpiecznej odlegoci dziesi(c)ciu st˘p od napastnika. Ilekro† fala znosia go w pobliľe klapy, Francuz nie puszczajĄc jej z rĄk kopa go obu nogami. Za kaľdym razem obdarza przy tym kanaka mianem czarnego poganina. - ˝ebym ci(c) tylko m˘g dosta†, z przyjemnociĄ utopibym ci(c), ty biay bydlaku! - wrzasnĄem. JedynĄ przyczynĄ, dla kt˘rej tego nie zrobiem, byo moje wyczerpanie. Sama myl o wysiku, jakiego by to wymagao, przyprawiaa mnie o mdoci. Przywoaem wi(c)c wyspiarza do siebie i odstĄpiem mu cz(c)† mojej klapy. Owiadczy mi, ľe nazywa si(c) Otoo i ľe pochodzi z Bora Bora, najbardziej wysuni(c)tej na zach˘d spor˘d Wysp Towarzyskich. Jak si(c) dowiedziaem p˘«niej, pierwszy zdoby owĄ klap(c), a dopiero po pewnym czasie spotka kapitana Oudouse i zaofiarowa mu na niej miejsce, w nagrod(c) za co zosta przep(c)dzony kopniakami. W ten spos˘b zetknĄem si(c) po raz pierwszy z Otoo. Nie mia bojowego ducha. By istotĄ czuĄ, penĄ sodyczy i delikatnoci, cho† mierzy blisko sze† st˘p i obdarzony by mi(c)niami godnymi gladiatora. Nie mia bojowego ducha, ale nie by teľ tch˘rzem. Mia serce lwa, a w dalszych latach byem wiadkiem, jak naraľa si(c) na niebezpieczeästwa, kt˘rym ja sam nigdy bym si(c) nie omieli stawi† czoa. Chodzi mi o podkrelenie, ľe cho† nie pali si(c) do burd i wystrzega si(c) ich wywoywania - nigdy nie uchodzi z pola walki, gdy awantura juľ si(c) zacz(c)a. Ale, gdy Otoo wkracza na widowni(c), musieli si(c) wszyscy dobrze mie† na bacznoci, jak ľeglarze na komend(c) "Strzeľ si(c) mielizny!". Nigdy nie zapomn(c) nauczki, kt˘rĄ dosta od niego Bill King. Zdarzyo si(c) to na niemieckich Samoa. Bill King obwoany zosta mistrzem Marynarki Amerykaäskiej w wadze ci(c)ľkiej. By to kawa draba, istny goryl, jeden z tych pi(c)ciarzy, co to z uderzeniem ci(c)ľkim i pewnym ĄczĄ niepoledniĄ zwinno† ramion. On to wszczĄ sprzeczk(c) z Otoo i zdĄľy kopnĄ† go dwukrotnie i raz zdzieli† pi(c)ciĄ, nim Otoo uzna za konieczne stanĄ† do walki. Caa sprawa nie trwaa nawet czterech minut, po upywie kt˘rych nieszcz(c)sny Bill King znalaz si(c) w posiadaniu czterech p(c)kni(c)tych ľeber, zamanego przedramienia i wybitej opatki. Otoo nie mia poj(c)cia o naukowych zasadach walki. By po prostu zapanikiem z urodzenia, Bill King straci wi(c)c prawie trzy miesiĄce na wylizanie si(c) ze skutk˘w tej pr˘bki zdolnoci przeciwnika, jaka przypada mu w udziale owego popoudnia na plaľy w Apia. Zn˘w jednak wybiegem naprz˘d. Korzystalimy wi(c)c wsp˘lnie z naszej klapy wylotowej. Zmienialimy si(c) kolejno, przy czym jeden z nas leľa na pokrywie i odpoczywa, drugi za, zanurzony po kark, trzyma si(c) jej oburĄcz. Przez cae dwie doby, przebywajĄc na przemian na klapie i w wodzie, pyn(c)limy tak po oceanie. Pod koniec byem juľ przewaľnie nieprzytomny, chwilami za syszaem, jak Otoo bekota lub majaczy w swym ojczystym narzeczu. Okoliczno†, ľe bylimy stale zanurzeni, ustrzega nas przed mierciĄ z pragnienia, cho† woda morska wesp˘ ze soäcem wprawiy w przedziwny stan, poredni mi(c)dzy zamarynowaniem a poraľeniem sonecznym. W koäcu Otoo uratowa mi ľycie. Kiedy bowiem odzyskaem przytomno†, leľaem na piasku w odlegoci dwudziestu st˘p od morza, osoni(c)ty przed blaskiem soäca kilkoma li†mi palmy kokosowej. Tylko Otoo m˘g mnie tam zaciĄgnĄ† i obdarzy† cieniem. Leľa teraz koo mnie. Straciem powt˘rnie wiadomo†, a gdym zn˘w przyszed do siebie, otaczaa nas chodna, gwia«dzista noc, Otoo przyciska do mych warg rozupany orzech kokosowy z napojem. Bylimy jedynymi ocalaymi rozbitkami z "Petite Jeanne". Kapitan Oudouse musia ulec wyczerpaniu, gdyľ po kilku dniach fale wyniosy na wybrzeľe jego klap(c). Po sp(c)dzeniu wraz z Otoo tygodnia wr˘d krajowc˘w na atolu, zostalimy zabrani na pokad francuskiego krĄľownika, kt˘ry przywi˘z nas na Tahiti. Zanim tak to si(c) stao, zdĄľylimy zamieni† si(c) imionami. Na morzach Poudnia obrzĄdek ten wiĄľe z sobĄ m(c)ľczyzn cilej niľ braterstwo krwi. Inicjatywa wysza ode mnie, Otoo za przyjĄ mĄ propozycj(c) z oznakami najwyľszej radoci. - Dobrze si(c) stao - rzek w tahitaäskim narzeczu. - Albowiem przez dwa dni towarzyszylimy sobie na ustach mierci. - -mier† jednak zajĄkn(c)a si(c) widocznie - zauwaľyem z umiechem. - Dokonae dzielnego czynu, panie - odrzek - toteľ mier† nie bya na tyle poda, by przem˘wi†. - Dlaczego nazywasz mnie panem? - zapytaem z odcieniem obrazy. - Przecieľ zamienilimy si(c) imionami. Jestem dla ciebie Otoo, a ty dla mnie Charley - i po wszystkie czasy stosunek nasz si(c) nie zmieni. Tak chce obyczaj. A nawet gdy umrzemy, jeli dane nam b(c)dzie rozpoczĄ† nowe ľycie gdzie poza gwiazdami i sklepieniami niebios, ty nadal b(c)dziesz dla mnie Charley, a ja dla ciebie Otoo. - Tak, panie - odpowiedzia z oczami rozpromienionymi i penymi czuej radoci. - I zn˘w to samo! - krzyknĄem oburzony. - Czyľ to, co wypywa z mych ust, ma jakie znaczenie? - broni si(c). - Przecieľ to tylko usta. A w mylach zawsze b(c)d(c) ci(c) zwa Otoo. Ilekro† pomyl(c) o sobie, ty b(c)dziesz we mnie obecny. Kiedykolwiek ludzie zawoajĄ na mnie po imieniu, ty b(c)dziesz we mnie obecny, a ponad niebem i poza gwiazdami nie przestaniesz nazywa† si(c) dla mnie Otoo. Czy teraz dobrze, panie? Ukryem umiech i powiedziaem, ľe juľ dobrze. Rozstalimy si(c) w Papeete. Ja pozostaem tam, by wr˘ci† do si, on za uda si(c) na kutrze na swĄ rodzinnĄ wysp(c) Bora Bora. Po szeciu tygodniach wr˘ci. Zdziwiem si(c), poniewaľ opowiada mi dawniej o swej ľonie oraz o zamiarze powrotu do niej na stae i zaprzestania morskich podr˘ľy. - DokĄd si(c) wybierasz, panie? - zapyta po pierwszych pozdrowieniach. Wzruszyem ramionami. Odpowied« na to pytanie nie bya atwa. - W szeroki wiat - odparem. - W wiat, na wszystkie morza i wszystkie wyspy na morzach. - P˘jd(c) z tobĄ - powiedzia po prostu. - ˝ona moja nie ľyje. Nie miaem nigdy brata, ale sĄdzĄc z tego, co byo mi wiadome o braciach innych ludzi, wĄtpi(c) czy ktokolwiek mia kiedy brata, kt˘ry byby mu bliľszy niľ Otoo dla mnie. By mi bratem, lecz r˘wnoczenie ojcem i matkĄ. I jeszcze jedno wiem dobrze: dzi(c)ki niemu staem si(c) rzetelnym i lepszym czowiekiem. Mao mi zaleľao na innych ludziach, ale w oczach Otoo musiaem ľy† uczciwie. Przez wzglĄd na niego nie miaem si(c) splami†. Upatrywa we mnie ideau, cho† obawiam si(c), ľe przyczyniy si(c) do tego g˘wnie mio† i cze†, jakimi mnie darzy. Byway za chwile, kiedy staem juľ na samym progu otchani piekielnej i bybym si(c) w niĄ stoczy, gdyby nie powstrzyma mnie wzglĄd na Otoo. Jego duma ze mnie przenikaa stopniowo w mojĄ istot(c) - tak ľe wreszcie jednĄ z g˘wnych zasad mego post(c)powania staa si(c) troska, by tej jego dumy nie umniejszy†. Nie od razu oczywicie zdaem sobie spraw(c) z uczu†, jakie ľywi dla mnie. Nie sĄdzi nigdy mego post(c)powania, nie pozwala sobie na ľadnĄ ocen(c) - dopiero z czasem zawitaa w mym umyle wiadomo† tych wyľyn, na kt˘re zostaem przezeä wyniesiony, i poczĄem rozumie†, jak wielki b˘l mogem mu zada†, gdybym nie dorasta do przypisywanej mi miary. Przez siedemnacie lat stale bylimy razem. Przez cay ten czas sta u mego boku, czuwajĄc, kiedy spaem, piel(c)gnujĄc mnie w chorobie, opatrujĄc moje rany, a nawet otrzymujĄc je w mej obronie. ZaciĄga si(c) na te same co i ja statki i po spou przemierzalimy Ocean Spokojny od Hawai po przylĄdek Sydney i od cieniny Torres do wysp Galapagos. Przew(c)drowalimy szmat wiata od Nowych Hebryd˘w i Wysp Liniowych aľ po wielkĄ r˘wni(c) zachodniĄ, zawadzajĄc po drodze o Luizjady, NowĄ Brytani(c), NowĄ Irlandi(c) i Nowy Hanower. Trzykrotnie rozbilimy si(c) - przy Archipelagu Gilberta, por˘d wysp Santa Cruz i w okolicy Fidľi. A handlowalimy i zarabialimy wsz(c)dzie, gdzie tylko dostrzeglimy moľliwo† zysku w perach, muszlach perowych, w w˘knach kokosowych, mi(c)czakach jadalnych, szylkrecie morskim lub wyawianiu wrak˘w. Zacz(c)o si(c) to w Papeete, kiedy Otoo owiadczy, ľe zamierza towarzyszy† mi przez wszystkie morza i wyspy na morzach. W owym czasie, w Papeete istnia klub, gdzie zbierali si(c) handlarze pere, kupcy i kwiat opryszk˘w z caego obszaru M˘rz Poudniowych. Grao si(c) tam ostro, a pio t(c)go. Jeli mnie pami(c)† nie myli, wracaem stamtĄd o p˘«niejszej porze, niľby tego wymagaa przyzwoito† i dobre obyczaje. Bez wzgl(c)du na to jednak, o kt˘rej godzinie opuszczaem klub - Otoo zawsze czeka, by mnie odprowadzi† bezpiecznie do domu. Z poczĄtku umiechaem si(c) tylko; potem zaczĄem go aja†. Wreszcie owiadczyem mu prosto z mostu, ľe nie potrzebuj(c) niaäki - i p˘«niej przez jaki czas nie widywaem go, gdy wychodziem z klubu. Zupenie przypadkowo, mniej wi(c)cej po tygodniu, odkryem, iľ odprowadza mnie nadal, przemykajĄc si(c) chykiem mi(c)dzy cieniami mangowc˘w. C˘ľ mogem na to poradzi†? Pami(c)tam jednak, co zrobiem. Oto poczĄem coraz wczeniej wraca† do domu. W noce dľdľyste i burzliwe, gdy szaleästwo i zabawa kwity w najlepsze, przeladowaa mnie uporczywie myl o tym, ľe Otoo odbywa swĄ ponurĄ wart(c) pod ociekajĄcymi wodĄ mangowcami. Doprawdy, pod jego wpywem staem si(c) lepszym czowiekiem. A jednak nie mia on w sobie nic ze wi(c)toszka. Nie zna teľ wcale zasad chrzecijaäskiej moralnoci. Wszyscy tubylcy z wyspy Bora Bora byli chrzecijanami, on jednak pozosta poganinem, jedynym niewierzĄcym na wyspie - bezwzgl(c)dnym materialistĄ, wyznajĄcym poglĄd, ľe po mierci przestanie ľy†. Wierzy wyĄcznie w uczciwĄ gr(c) i prawo† w post(c)powaniu. Drobne podostki byy w jego mniemaniu niemal r˘wnie godne pot(c)pienia, jak wyuzdane zab˘jstwo. SĄdz(c) nawet, ľe wyľej ceni morderc(c) niľ maego kr(c)tacza. Co si(c) tyczy mnie osobicie, sprzeciwia si(c) wszystkiemu, co mogo mi zaszkodzi†. Hazardowi nie mia nic do zarzucenia - sam zresztĄ uprawia go z zapaem. Ale wysiadywanie w spelunkach p˘«nĄ nocĄ jak mi to tumaczy, zagraľao zdrowiu. Bywa wiadkiem, ľe ludzie nie dbajĄcy o siebie umierali na gorĄczk(c). Nie by abstynentem i ch(c)tnie pokrzepia si(c) czym mocnym, ilekro† wypadao mu moknĄ† w czasie pracy na odzi. Ale by zwolennikiem umiarkowanego uľytkowania trunk˘w. Widzia wiele ludzi, kt˘rych pociĄg do kieliszka przyprawi o zgon lub haäb(c). Dobro moje zawsze leľao mu na sercu. Juľ z g˘ry myla za mnie, rozwaľa moje zamierzenia i przejmowa si(c) nimi bardziej niľ ja sam. Z poczĄtku, kiedy nie wiedziaem jeszcze, jak dalece moje sprawy go obchodzĄ, musia odgadywa† me zamiary - jak to zdarzyo si(c) na przykad w Papeete, gdy omal nie zwiĄzaem si(c) sp˘kĄ z do† podejrzanym rodakiem wciĄgajĄcym mnie do jakich interes˘w z guanem. Nie wiedziaem, ľe by ajdakiem, i nie wiedzia o tym nikt z biaych w Papeete. Otoo r˘wnieľ nie by wtajemniczony w jego sprawki, lecz widzĄc nasze zbliľenie, dokona wywiadu na wasnĄ r(c)k(c). Wielu ľeglarzy-krajowc˘w ze wszystkich kraäc˘w m˘rz obija si(c) po wybrzeľu Tahiti, Otoo wi(c)c ľywiĄc tylko podejrzenia, gada z nimi dop˘ty, aľ zebra dostateczny materia obciĄľajĄcy. A historia ľycia Randolfa Watersa bya zaiste bogata. Nie dawaem jej poczĄtkowo wiary, gdy Otoo mi jĄ opowiedzia. Kiedy jednak wygarnĄem wszystko Watersowi, zamilk od razu, po czym spakowa manatki i ulotni si(c) na pierwszym parowcu zdĄľajĄcym do Auckland. Musz(c) przyzna†, ľe z poczĄtku czuem do Otoo pewnĄ uraz(c) o wcibianie nosa w moje sprawy. Wiedziaem jednak, ľe powoduje nim cakowita bezinteresowno†, wkr˘tce za zmuszony byem uzna† jego rozsĄdek i dyskrecj(c). Mia zawsze otwarte oczy na wszystko, Co mogo mi da† widoki wielkiej wygranej, a czyni to w spos˘b r˘wnie przenikliwy, jak dalekowzroczny. Po pewnym czasie zosta mym doradcĄ i doszo do tego, ľe lepiej ode mnie orientowa si(c) w moich interesach. Z pewnociĄ dba o mojĄ korzy† wi(c)cej niľ ja sam. Odznaczaem si(c) wtedy szerokĄ beztroskĄ modoci i przekadaem romantyzm ľycia nad dolary, a przygod(c) -nad wygodnĄ kwater(c). Dobrze si(c) wi(c)c stao, ľe znalazem kogo, kto si(c) o mnie troszczy. Zdaj(c) sobie spraw(c) teraz, ľe gdyby nie Otoo, nie bybym doľy chwili obecnej. Spor˘d wielu przeľy† opowiem tu jedno tylko, dla przykadu. Miaem juľ pewne dowiadczenie w werbowaniu krajowc˘w, zanim zajĄem si(c) poowem pere na wyspach Paumotu. Przebywalimy wraz z Otoo na piaszczystym wybrzeľu Samoa - leľĄc w˘wczas dosownie na piasku i pod wozem - gdy trafia mi si(c) sposobno† racy w charakterze werbownika na brygu zajmujĄcym si(c) wspomnianym procederem. Otoo zaciĄgnĄ si(c) na ten bryg jako zwyky marynarz, a przez nast(c)pne sze† lat, na tyluľ co najmniej statkach, tuklimy si(c) razem po najdzikszych wertepach Melanezji. Otoo pilnowa tego, by zawsze by† szlakowym wiolarzem w mej odzi. W poszukiwaniu rĄk roboczych mielimy zwyczaj wysadzania werbownika z odzi na wybrzeľe. ť˘d« ochronna spoczywaa zawsze na wiosach w odlegoci paruset st˘p od lĄdu, podczas gdy ˘d« werbownicza, r˘wnieľ gotowa do drogi, czuwaa na wodzie przy samym brzegu. Kiedy udawaem si(c) z towarami na lĄd, opuszczajĄc me zwyke miejsce u steru odzi, Otoo natychmiast przesiada si(c) ze szlaku na ruf(c), gdzie w fadach p˘tna leľa zawsze w pogotowiu karabin Winchestera. Zaoga odzi bya uzbrojona w pistolety spoczywajĄce w ukryciu pod p˘ciennĄ zasonkĄ zwieszajĄcĄ si(c) z kraw(c)ľnicy. Kiedy biedziem si(c) z k(c)dzierzawymi ludoľercami, namawiajĄc ich i zach(c)cajĄc do podj(c)cia pracy na plantacjach Queenslandu, Otoo peni czujnĄ straľ. Niejednokrotnie z cicha rzuca mi ostrzeľenia, gdy tylko dostrzeg jaki podejrzany ruch lub czajĄcĄ si(c) zdrad(c). Kiedy indziej szybki strza z jego r(c)ki, kt˘rym powali tubylca, dociera do mnie jako pierwszy znak ostrzegawczy. Gdy za umykaem ku morzu, zawsze czeka z wyciĄgni(c)tĄ doniĄ, by uatwi† mi skok do odzi. Pami(c)tam, ľe pewnego razu - gdymy naleľeli do zaogi "Santa Anna" - ˘d« nasza osiada na mieli«nie wanie w chwili rozpocz(c)cia si(c) powaľnych kopot˘w. ť˘d« ochronna rzucia si(c) nam na pomoc, ale gromada kilkudziesi(c)ciu krajowc˘w skoäczyaby z nami przed jej przybyciem. Otoo da susa na brzeg, zanurzy obie r(c)ce w towarach i poczĄ rozrzuca† na wszystkie strony tytoä, paciorki, noľe i perkaliki. Bya to pokusa zbyt silna dla k(c)dzierzawych g˘w. Zanim zdĄľyli pozbiera† owe skarby, wyciĄgni(c)ta z mielizny ˘d« zdoaa wraz z caĄ zaogĄ oddali† si(c) od brzegu o dobre kilkadziesiĄt st˘p. W ciĄgu za nast(c)pnych czterech godzin udao mi si(c) zwerbowa† na tymľe wybrzeľu trzydziestu ch(c)tnych do pracy krajowc˘w. Przygoda, o kt˘rej teraz opowiem, zdarzya mi si(c) na wyspie Malaita, kt˘ra jest najdzikszym zakĄtkiem wschodniej cz(c)ci Archipelagu Salomona. Wydawao si(c), iľ tubylcy sĄ usposobieni wyjĄtkowo ľyczliwie. SkĄd za mielimy wiedzie† o tym, ľe caa wioska od dw˘ch lat z g˘rĄ zbieraa skadki na zakup gowy biaego czowieka? Te gagany zajmujĄ si(c) nagminnie poowem g˘w, a w szczeg˘lnej cenie majĄ gowy biaych. Toteľ szcz(c)liwemu zdobywcy mia przypa† w udziale cay wynik zbi˘rki. Jak juľ wspomniaem, powitany zostaem tak przyja«nie, ľe oddaliem si(c) od odzi ponad sto krok˘w w gĄb lĄdu. Otoo ostrzega mnie bezskutecznie i jak to zwykle bywao w podobnych wypadkach, wpadem w opay. Zanim si(c) spostrzegem, z porosego mangrowiĄ bagienka wyfrun(c)a ku mnie chmara pocisk˘w, a w tym co najmniej tuzin celnych. WziĄem nogi za pas, lecz potknĄwszy si(c) o jednĄ z w˘czni, kt˘ra utkwia mi g(c)boko w ydce, upadem. Wtedy wszyscy krajowcy rzucili si(c) za mnĄ, a kaľdy mia wachlarzowaty toporek na dugiej r(c)kojeci, kt˘rego zadaniem byo odrĄba† mi gow(c). Ch(c)† zdobycia nagrody tak ich zalepia, ľe w popiechu wzajemnie na siebie, wpadali. W tym zam(c)cie uniknĄem szcz(c)liwie kilku cios˘w, rzucajĄc si(c) jak ryba w prawo i w lewo po piasku. Wtedy wkroczy na scen(c) Otoo - zapanik co si(c) zowie. Cudem jakim zaopatrzy si(c) w ci(c)ľkĄ pak(c), kt˘ra w zwartym spotkaniu bya broniĄ stokro† skuteczniejszĄ od strzelby. Dosta si(c) w sam gĄszcz napastnik˘w, wskutek czego nie mogli go zaku† w˘czniami - nie m˘wiĄc juľ o tomahawkach, kt˘re w tych warunkach tylko im zawadzay. Walczy o moje ľycie z furiĄ godnĄ legendarnych wiking˘w. Wprawa, z jakĄ posugiwa si(c) pakĄ, bya zadziwiajĄca. Czaszki rozupyway si(c) na ksztat przejrzaych pomaraäcz. Gdy jednak odepchnĄwszy caĄ gromad(c) porwa mnie w ramiona i rzuci si(c) p(c)dem ku morzu, nie ustrzeg si(c) pierwszych ran. Wpad do odzi z czterema pociskami w ciele, chwyci winchestera i nie zmarnowa ani jednego strzau. Kiedy dobilimy do szkunera, zaj(c)limy si(c) opatrywaniem ran. Siedemnacie lat sp(c)dzilimy razem. Zawdzi(c)czaem mu wszystko. Gdyby nie on, bybym dzi konwojentem statku, owcĄ niewolnik˘w lub moľe tylko wspomnieniem. - Wydajesz wszystko, co masz - rzek mi pewnego dnia - a potem dopiero rozglĄdasz si(c) za nowym zarobkiem. ťatwo ci teraz zarobi†. Ale kiedy zestarzejesz si(c) i nie b(c)dziesz mia odoľonego grosza, znikĄd go nie zdob(c)dziesz. Wiem dobrze, panie, jak to bywa. PrzyglĄdaem si(c) ľyciu biaych ludzi. Na wybrzeľu roi si(c) od starc˘w, kt˘rzy kiedy byli teľ modzi i zarabiali nie gorzej od ciebie. Teraz sĄ juľ starzy, a nie majĄc nic polujĄ na modych przybysz˘w, kt˘rzy by zechcieli zaprosi† ich na w˘dk(c). Czarni chopcy - m˘wi dalej - sĄ na plantacjach niewolnikami. ZarabiajĄ po dwadziecia dolar˘w rocznie. HarujĄ. Dozorca nie ma ci(c)ľkiej pracy. Dosiada konia i pop(c)dza czarnych robotnik˘w. Dostaje za to tysiĄc dwiecie dolar˘w rocznie. Ja jestem marynarzem na szkunerze. Zarabiam pi(c)tnacie dolar˘w miesi(c)cznie -i to dzi(c)ki temu, ľe jestem dobrym marynarzem. Pracuj(c) ci(c)ľko. Kapitan ma wszystkiego w br˘d i popija piwo z dugich flaszek. Nigdy nie widziaem, by ciĄgnĄ lin(c) lub wziĄ si(c) do wiosa. Zarabia sto pi(c)†dziesiĄt dolar˘w miesi(c)cznie. Ja jestem tylko marynarzem, a on jest nawigatorem. SĄdz(c) panie, ľe byoby bardzo dobrze, gdyby wyuczy si(c) nawigacji. W ten spos˘b Otoo da mi bod«ca do nauki. Na mym pierwszym szkunerze pywa jako m˘j zast(c)pca i bardziej ode mnie by dumny z mego dow˘dztwa. Potem zaczĄ z innej beczki: - Kapitan jest dobrze patny, panie, ale prowadzi tylko cudzy statek, nigdy wi(c)c nie moľe si(c) uwolni† od odpowiedzialnoci. Najlepiej zarabia waciciel - a ten przecieľ nie rusza si(c) z lĄdu, otoczony jest suľbĄ i obraca tylko swymi pieni(c)dzmi. - Wszystko to prawda, ale szkuner kosztuje pi(c)† tysi(c)cy dolar˘w, i to w dodatku stary szkuner - odparem. - Zestarzej(c) si(c), nim zdoam zaoszcz(c)dzi† takĄ sum(c). - Biali ludzie mogĄ szybciej dorobi† si(c) pieni(c)dzy - ciĄgnĄ dalej, wskazujĄc na wybrzeľe porose palmami kokosowymi. Dziao si(c) to na Wyspach Salomona, gdymy pyn(c)li wzduľ wschodniego wybrzeľa Gwadalkanaru, gromadzĄc adunek orzech˘w kokosowych. - Dwie mile dzielĄ ujcie tej rzeki od nast(c)pnego. R˘wnina si(c)ga tam daleko w gĄb lĄdu. Nie ma ona teraz ľadnej wartoci. A za rok - kto wie? - lub moľe za dwa lata ludzie zapacĄ adny grosz za t(c) ziemi(c). Warunki lĄdowania sĄ dobre. Duľe parowce mogĄ stawa† tuľ obok na redzie. Jeli chcesz, kupisz od starego wodza cay ten szmat kraju na cztery mile w gĄb za jakie dziesi(c)† tysi(c)cy waeczk˘w tytoniu, dziesi(c)† butelek whisky i jeden pistolet - co wszystko razem kosztowa† ci(c) b(c)dzie okoo stu dolar˘w. Potem zarejestrujesz akt kupna u komisarza, a za par(c) lat sprzedasz to i zostaniesz wacicielem statku. Posuchaem tej rady, a jego sowa sprawdziy si(c), cho† dopiero po trzech latach. Nast(c)pny interes dotyczy Ąk na Gwadalkanarze - dwudziestu tysi(c)cy akr˘w przej(c)tych od rzĄdu w wieczystĄ dzierľaw(c) za symboliczny czynsz. Trzymaem t(c) dzierľaw(c) dokadnie przez trzy miesiĄce, po czym odstĄpiem jĄ pewnej sp˘ce za ci(c)ľkie pieniĄdze. Otoo umia zawsze trafnie przewidywa† i w por(c) dostrzec wszelkĄ okazj(c). Za jego to sprawĄ zajĄem si(c) wydobyciem wraka statku "Doncaster", zdobywajĄc na przetargu koncesj(c) za sto funt˘w, a zarabiajĄc na czysto trzy tysiĄce po potrĄceniu wszelkich wydatk˘w. On takľe nam˘wi mnie na kupno plantacji w Sawai oraz na interes z orzechami kokosowymi na wyspie Upolu. Nie ľeglowalimy juľ tyle co za dawnych lat. Byem na to zbyt zamoľny. Oľeniem si(c) i moja stopa ľyciowa wzrosa. Otoo jednak pozosta zawsze ten sam - kr(c)ci si(c) po mym domu lub przesiadywa z drewnianĄ fajkĄ w z(c)bach, w p˘koszulku za szylinga na grzbiecie i w lawa-lawa za cztery szylingi na l(c)d«wiach. Nie mogem w ľaden spos˘b nakoni† go do wydawania pieni(c)dzy. Za wszystkie dobrodziejstwa moľna mu byo odpaci† wyĄcznie miociĄ - B˘g mi wiadkiem, ľe nikt z nas mu jej nie szcz(c)dzi. Dzieci po prostu go uwielbiay. Gdyby za atwo ulega zym wpywom, moja ľona z pewnociĄ by go popsua, albowiem dogadzaa mu, w czym tylko si(c) dao. Dzieci! Wszak on pierwszy kierowa ich drobnymi kroczkami na cieľce ľycia. Zaczyna od nauki chodzenia, opiekowa si(c) nimi w chorobie, a potem kolejno wyprowadza je na lagun(c) i zamienia w istoty ziemnowodne, gdy ledwie wyrosy z okresu raczkowania. W zakresie obyczaj˘w ryb i sposob˘w ich owienia przekaza im zas˘b wiadomoci o wiele przewyľszajĄcy m˘j wasny. To samo dotyczyo lasu. W wieku siedmiu lat Tom wiedzia wi(c)cej o drzewach, niľ mnie si(c) o nich nio. MajĄc sze† lat Mary potrafia przej† po -liskiej Skale bez zmruľenia oka, cho† wielu silnych m(c)ľczyzn nie odwaľyoby si(c) na ten ryzykowny krok. Kiedy za Frank osiĄgnĄ ten san wiek, umia juľ wyawia† monety z dna morskiego, nurkujĄc na g(c)boko† trzech sĄľni. - Moi rodacy z Bora Bora nie lubiĄ pogan, bo wszyscy sĄ chrzecijanami, a ja zn˘w nie lubi(c) chrzecijan z Bora Bora -rzek do mnie pewnego razu, gdy chciaem go skoni† do wydania cz(c)ci pieni(c)dzy, kt˘re mu si(c) bezsprzecznie naleľay, i usiowaem nam˘wi† go, aby odwiedzi rodzinnĄ wysp(c) na jednym z naszych szkuner˘w; obmyliem t(c) podr˘ľ w nadziei doprowadzenia Otoo do szczyt˘w rozrzutnoci. Wspomniaem o naszych szkunerach, cho† w owym czasie byy one prawnie tylko mojĄ wasnociĄ. Walczyem z nim dugo o to, by zgodzi si(c) wej† ze mnĄ do sp˘ki. - Bylimy wsp˘lnikami od dnia rozbicia si(c) "Petite Jeanne" -odpowiedzia mi w koäcu. - Jeli jednak serce twoje tego pragnie, moľemy sp˘k(c) naszĄ zalegalizowa†. Cho† nie mam nic do roboty, wydatki moje sĄ znaczne. Duľo jem, pij(c) i pal(c), a wiem przecieľ co to kosztuje. Nie pac(c) za gr(c) w bilard, bo gram na twoim stole. Ale mimo to pieniĄdze pynĄ. ťowienie ryb na w(c)dk(c) jest rozrywkĄ bogaczy - poniewaľ cena haczyk˘w i linki bawenianej jest zawrotna. Tak jest; musimy zosta† prawnymi udziaowcami. Potrzebuj(c) pieni(c)dzy i b(c)d(c) je otrzymywa od prokurenta w biurze. Odpowiednie dokumenty zostay wi(c)c sporzĄdzone i wpisane, gdzie naleľy. Po roku jednak musiaem si(c) poskarľy†. - Charley - rzekem - jeste wstr(c)tnym starym oszustem, obrzydliwym sknerĄ i n(c)dznym pazem. Przecieľ tw˘j udzia w zyskach za ostatni rok si(c)ga tysi(c)cy dolar˘w. Prokurent dor(c)czy mi ten oto wykaz. Wynika z niego, ľe w ciĄgu roku pobrae wszystkiego osiemdziesiĄt siedem dolar˘w i dwadziecia cent˘w. - A czy mi si(c) co naleľy? - zapyta z niepokojem. - Powiadam ci przecieľ, ľe cae tysiĄce - odpowiedziaem. Twarz jego rozpogodzia si(c), jak gdyby dozna niezmiernej ulgi. - To dobrze - rzek. - Dopilnuj, by prokurent cile oblicza mojĄ naleľno†. Gdy mi b(c)dzie potrzebna, zaľĄdam jej - i nie moľe wtedy zabraknĄ† ani centa. Bo gdyby czego brakowao - doda gro«nie po chwili - trzeba to b(c)dzie ciĄgnĄ† prokurentowi z jego pobor˘w. A przez cay ten czas, jak si(c) o tym dowiedziaem p˘«niej, jego testament, sporzĄdzony notarialnie i czyniĄcy mnie jedynym spadkobiercĄ, spoczywa w kasie pancernej u amerykaäskiego konsula. Musia jednak nadej† kres, jak to bywa ze wszystkimi zwiĄzkami ludzkimi. Stao si(c) to na Salomonach, gdzie za dni naszej burzliwej modoci dokonywalimy najdzikszych wybryk˘w. Odwiedzilimy je raz jeszcze - w zasadzie dla sp(c)dzenia wakacji, a przy tej okazji chcielimy rzuci† okiem na nasze posiadoci na wyspie Floryda i zbada† warunki poowu pere w cieninie Mboli. Stan(c)limy na kotwicy w pobliľu Savo, dokĄd wybralimy si(c) w poszukiwaniu miejscowych ciekawostek. Okolice Savo pene sĄ rekin˘w. K(c)dzierzawi krajowcy majĄ zwyczaj wrzucania zmarych do morza, co oczywicie zach(c)ca rekiny do uwaľania przylegych w˘d za ich rewir owiecki. W drodze powrotnej na statek wypado mi posuľy† si(c) maĄ przeadowanĄ tubylczĄ ˘deczkĄ, kt˘ra w pewnej chwili wywr˘cia si(c). Byo w niej pr˘cz mnie czterech wyspiarzy. Szkuner sta w odlegoci stu kilkudziesi(c)ciu krok˘w. Woaem wanie, by spuszczono ˘d«, gdy jeden z k(c)dzierzawych poczĄ wrzeszcze†. Zauwaľyem, ľe co szarpn(c)o go kilkakrotnie w gĄb, wciĄgajĄc jednoczenie do wody i t(c) cz(c)† ˘dki, kt˘rej si(c) trzyma. Nast(c)pnie puci r(c)k(c) i zniknĄ. Sta si(c) upem ľaracza. Trzej pozostali czarni usiowali wydrapa† si(c) z toni na dno ˘dki. Pr˘bowaem przeszkodzi† im rykiem i przekleästwami, a najbliľszego zdzieliem pi(c)ciĄ, ale na nic to si(c) nie zdao. Toczyli si(c) bez pami(c)ci. ť˘dka tymczasem zdolna bya utrzyma† conajwyľej jednego z nich. Pod ci(c)ľarem caej tr˘jki pogrĄľya si(c) i odchylia na bok, zrzucajĄc ich z powrotem w odm(c)t. Porzuciwszy upin(c) poczĄem pynĄ† ku szkunerowi w nadziei, ľe spuszczona zeä ˘d« wyowi mnie po drodze. Jeden z tubylc˘w postanowi mi towarzyszy† i pyn(c)limy tak w milczeniu obok siebie, od czasu do czasu zanurzajĄc twarze w wodzie, by si(c) przekona†, czy nie goniĄ nas rekiny. Krzyki czowieka pozostawionego przy ˘dce day nam zna† o jego losie. ZaglĄdaem wanie pod wod(c), gdy wielki ľaracz przepynĄ tuľ pode mnĄ. Mierzy co najmniej szesnacie st˘p dugoci. Widziaem, jak si(c) caa sprawa odbya. Chwyci on wyspiarza za pas i pociĄgnĄ za sobĄ, podczas gdy nieszcz(c)nik - z gowĄ i ramionami utrzymujĄcymi si(c) nad powierzchniĄ wody - wydawa rozdzierajĄce krzyki. Po przebyciu w ten spos˘b kilkuset st˘p zosta wciĄgni(c)ty w g(c)bin(c). PynĄem uparcie naprz˘d i miaem nadziej(c), ľe by to moľe ostatni z uganiajĄcych si(c) za zdobyczĄ rekin˘w. Okazao si(c) wszakľe, ľe pozosta jeszcze jeden. Czy naleľa on do tej gromady, kt˘ra poprzednio napada krajowc˘w, czy moľe poľywi si(c) dobrze gdzie indziej - tego nie wiem. Do†, ľe nie okazywa takiego popiechu jak jego towarzysze. Nie mogem teraz pynĄ† tak szybko jak dotychczas, gdyľ znacznĄ cz(c)† wysiku musiaem powi(c)ci† na ledzenie drapieľnika. Obserwowaem go, gdy po raz pierwszy przystĄpi do ataku. Udao mi si(c) szcz(c)liwie trafi† go w nos obu r(c)kami, i cho† sia zderzenia omal mnie nie zatopia, uwolniem si(c) odeä na jaki czas. Nagle zawr˘ci i poczĄ mnie znowu okrĄľa†. Uratowaem si(c) ponownie, stosujĄc tĄ samĄ sztuczk(c). Trzeci napad zakoäczy si(c) dla obu stron niepowodzeniem. Rekin uchyli si(c) w chwili, gdy moje r(c)ce wanie miay mu opa† na nos, lecz chropowata jego sk˘ra (miaem na sobie p˘koszulek bez r(c)kaw˘w) obdara mi do ľywego jedno z ramion, od okcia aľ po bark. Uznaem si(c) wtedy za pokonanego i straciem juľ nadziej(c). Od szkunera dzielio mnie wciĄľ jeszcze dwiecie st˘p. Wypatrywa z twarzĄ w wodzie nowego natarcia drapieľnika, gdy wtem brĄzowe ciao przepyn(c)o mi(c)dzy nami. By to Otoo. - Pyä do szkunera, panie! - zawoa. Gos jego by wesoy jak gdyby caa sprawa bya drobnostkĄ. - Znam si(c) na rekinach. Rekin to m˘j brat. Posuchaem go pynĄc z wolna dalej, podczas gdy Otoo okrĄľa mnie, trzymajĄc si(c) stale pomi(c)dzy mnĄ a rekinem, starajĄc si(c) udaremni† jego ataki i dodajĄc mi otuchy. - Blok d«wigu nie dziaa, ale spuszczajĄ juľ liny ratunkowe - objani mnie po upywie chwili, po czym zanurzy si(c), by odparowa† nowy atak. Kiedy szkuner oddalony by ode mnie ledwie o trzydzieci st˘p, byem juľ u kresu si. Ledwie mogem si(c) porusza†. Rzucono ku nam liny z pokadu, ale wciĄľ jeszcze nie si(c)gay one do nas. Rekin przekonawszy si(c), iľ nie odnosi ľadnej szkody, nabra odwagi. Kilkakrotnie by juľ o wos od pochwycenia mnie, zawsze jednak Otoo w samĄ por(c) przybywa na ratunek. Rzecz prosta - Otoo m˘g si(c) ocali† bez trudu. Nie opuszcza mnie jednak. - ˝egnaj, Charley! Juľ po mnie! - wyszeptaem ostatkiem tchu. Czuem zbliľajĄcy si(c) koniec. Wiedziaem, ľe lada chwila wyrzuc(c) ramiona i p˘jd(c) na dno. Otoo jednak wymia mnie m˘wiĄc: - Pokaľ(c) ci nowĄ sztuk(c). Rekin b(c)dzie si(c) mia z pyszna! Przedosta si(c) za mnie, w kierunku skĄd wanie rekin mnie atakowa. - Troch(c) bardziej w lewo! - krzyknĄ mi po chwili. - Jest tam juľ lina na wodzie. Na lewo, panie, na lewo! Zmieniem kierunek i pruem wod(c) na lepo. Byem juľ bliski utraty przytomnoci. Gdy doä moja chwycia lin(c), posyszaem krzyk z pokadu. Odwr˘ciem si(c) i spojrzaem. Nie byo ladu Otoo. Niebawem wyoni si(c) z wody. Obie r(c)ce odci(c)te mia w przegubie, a z kikut˘w tryskaa krew. - Otoo! - zawoa mi(c)kko. W zwr˘conych ku mnie oczach dostrzegem t(c) samĄ mio†, kt˘ra drgaa w jego gosie. Dopiero wtedy, u samego kresu tylu wsp˘lnie przeľytych lat, nazwa mnie po raz pierwszy i jedyny tym imieniem. - ˝egnaj, Otoo! - krzyknĄ. A potem porwany zosta w gĄb, gdy tymczasem mnie wciĄgni(c)to na pokad, gdzie zemdlaem w obj(c)ciach kapitana. Tak zginĄ Otoo, kt˘ry ocali mnie i wyprowadzi na czowieka, a w koäcu raz jeszcze uratowa mi ľycie. Spotkalimy si(c) w paszczy huraganu, a rozstalimy w paszczy rekina - z siedemnastu latami koleľeästwa porodku, i to koleľeästwa tak cisego, jakie - miem to twierdzi† - nigdy nie Ączyo dotĄd czowieka brĄzowego z biaym. Jeli Jehowa ze swego wysokiego tronu czuwa nad najmarniejszĄ nawet ptaszynĄ, chyba niepolednie miejsce w Jego kr˘lestwie zajmie Otoo, jedyny poganin z Bora Bora. Przeoľy Zygmunt Glinka Dom pychy Percival Ford sam waciwie nie wiedzia, po co tu przyszed. Nie taäczy. Wojskowych nie darzy nadmiernĄ sympatiĄ. Rzecz prosta, zna cae towarzystwo, kt˘re posuwao nogami i kr(c)cio si(c) w taäcu tam, na szerokim nadmorskim lanai* [Lanai - weranda lub taras (na Wyspach Hawajskich).]: oficer˘w w wieľo wykrochmalonych biaych mundurach, cywil˘w ubranych na biao lub czarno, kobiety z obnaľonymi ramionami. Po dw˘ch latach postoju w Honolulu dwudziesty puk odchodzi do nowego garnizonu na Alasce, a Percival Ford, jako jedna z waľnych figur na Wyspach Hawajskich, nie m˘g uniknĄ† znajomoci z oficerami i ich ľonami. Ale przepa† dzielia znajomo† od sympatii. Pukowe panie budziy w Fordzie lekki dreszcz przeraľenia. Pod ľadnym wzgl(c)dem nie przypominay kobiet w jego gucie - podstarzaych matron, starych panien, dziewic w okularach, nad wyraz statecznych os˘b wszelkiego wieku, a takie wanie kobiety spotyka na zebraniach komitet˘w: kocielnego, bibliotecznego i opieki nad przedszkolem. Te same panie przychodziy do niego upraszajĄc o datki i dobre rady. Mia wadz(c) nad nimi dzi(c)ki swej wyľszoci umysowej, wielkiemu bogactwu i wybitnej pozycji jakĄ zajmowa wr˘d handlowej arystokracji hawajskiej. Takich kobiet nie ba si(c) ani troch(c). Ich pe† nie bya wyzywajĄca. Ot˘ľ to wanie. Odczuwao si(c) w nich co innego i co wi(c)cej zarazem niľ natarczywĄ pospolito†. Ford by czowiekiem wybrednym, sam dobrze o tym wiedzia. Toteľ oficerskie damy, z goymi r(c)kami i obnaľonymi plecami, o miaym wejrzeniu, tryskajĄce ľyciem, pene wyzywajĄcej kobiecoci, raziy jego wraľliwĄ natur(c). Nie lepszego zdania by o oficerach, kt˘rzy ľycie brali lekko, pili, palili i kl(c)li, manifestujĄc najbardziej przyziemne potrzeby ciaa w spos˘b nie mniej bezwstydny niľ ich kobiety. Percival Ford czu si(c) zawsze «le w towarzystwie wojskowych. Ich teľ nic do niego nie ciĄgn(c)o. Mia wciĄľ wraľenie, ľe si(c) zeä wymiewajĄ poza jego plecami albo litujĄ si(c) nad nim, albo ledwie go tolerujĄ. Poza tym zdawao mu si(c), ľe sama ich blisko† uwypuklaa jakie wasne jego niedostatki, ľe zwracajĄ uwag(c) na takie swe cechy, kt˘rych on nie posiada - i chwali† Boga, ľe nie posiada. Brrr! Tacy sami jak ich ľony! W gruncie rzeczy Percival Ford nie zdradza ani nadmiaru m(c)skoci, ani cech zniewiecienia. Wystarczyo na niego spojrze†, by zrozumie†, skĄd si(c) to brao. Zbudowany by dobrze, nie wiedzia, co to choroba, a nawet lekkie niedomaganie, ale nie dostawao mu ľywotnoci. Jego organizm by bierny. Jeli w czyich ľyach kipi gorĄca krew, nie wykarmi ona i nie wymodeluje takiej dugiej, pociĄgej twarzy, takich wĄskich warg, chudych policzk˘w i widrujĄcych oczek. Strzecha wos˘w koloru ziemi, sztywnych i rzadkich, wiadczya o jaowoci swej gleby, podobnie jak nos, chudy, delikatnie rze«biony, przypominajĄcy dzi˘b. Cienka krew Percivala Forda nie dodawaa mu animuszu i pozwalaa na jednĄ tylko nami(c)tno†, a bya niĄ cnota. Jak ľy† uczciwie - oto nad czym Ford rozmyla i co go dr(c)czyo. Jego natura poľĄdaa dobrych uczynk˘w tak samo, jak ludzie ze zwykej gliny pragnĄ kocha† i by† kochani. Ford siedzia pod drzewami algaroba, mi(c)dzy tarasem a brzegiem morza. Powi˘d oczyma po taäczĄcych, a potem odwr˘ci gow(c) ku morzu i ponad agodnie pluszczĄcĄ falĄ patrzy na Krzyľ Poudnia, pynĄcy nisko nad widnokr(c)giem. Irytoway go nagie ramiona kobiet. Gdyby mia c˘rk(c), nigdy by nie pozwoli na co podobnego, przenigdy! Ale myl o c˘rce bya czystĄ abstrakcjĄ. Nie towarzyszyo jej ľadne wyobraľenie. Nie widzia c˘rki, ľywej kobiety, z r(c)kami i plecami. UmiechnĄ si(c) na samĄ myl o maľeästwie. Mia lat trzydzieci pi(c)†, o mioci nie wiedzia nic z wasnego dowiadczenia, ale ľywi w tej sprawie nader trze«we poglĄdy. Mio† to instynkt zwierz(c)cy. Oľeni† si(c) potrafi kaľdy. ˝enili si(c) Japoäczycy i chiäscy kulisi, w pocie czoa pracujĄcy na plantacjach trzciny cukrowej i polach ryľowych. ˝enili si(c) nieodmiennie przy pierwszej lepszej sposobnoci. A to dlatego, ľe ľyli na tak niskim poziomie. Nic lepszego nie mieli do roboty. Podobnie jak ci oficerowie i ich kobiety. Ale on, Percival Ford, inne, wyľsze cele mia na widoku. R˘ľni si(c) od nich - od nich wszystkich. Znalaz si(c) na tym wiecie w spos˘b, kt˘ry napawa go dumĄ. Nie wydaa go na wiat pospolita mio† maľeäska. Zrodzio go wzniose poczucie obowiĄzku i gorĄce umiowanie Sprawy. Ojciec nie oľeni si(c) z mioci. Uczucie do kobiety byo szaleästwem, kt˘re nigdy nie zmĄcio ducha Izaaka Forda. Kiedy odpowiedzia na gos wzywajĄc go, by poszed mi(c)dzy pogan i ni˘s im sowo boľe, nie o maľeästwie myla i nie ľony pragnĄ. Pod tym wzgl(c)dem Percival podobny by do Izaaka Forda, swego rodziciela. Ale UrzĄd Misyjny oszcz(c)dnie gospodarowa funduszami. Z waciwĄ Nowej Anglii przezornociĄ dobrze wszystko zmierzy i zwaľy, nim w koäcu orzek, iľ misjonarze ľonaci sĄ, przeci(c)tnie rzecz biorĄc, mniej kosztowni a bardziej wydajni. Wobec czego UrzĄd kaza oľeni† si(c) Izaakowi Fordowi. Co wi(c)cej, zaopatrzy go w ľon(c), innĄ ľarliwĄ dusz(c), kt˘rej ani w gowie byo maľeästwo, pragn(c)a bowiem li tylko czyni† dzieo boľe wr˘d pogan. Po raz pierwszy ujrzeli si(c) w Bostonie. UrzĄd ich spiknĄ i wszystko zaatwi. W tydzieä p˘«niej, juľ jako para maľeäska, wyruszyli w dugĄ podr˘ľ dokoa przylĄdka Horn. Percival Ford szczyci si(c) tym, ľe pochodzi z takiego zwiĄzku. Urodzony na wyľynach, uwaľa si(c) za arystokrat(c) ducha. By dumny z ojca. Uczucie to stanowio jego nami(c)tno†. Prosta, surowa posta† ojca napawaa go pychĄ. Na biurku postawi sobie miniaturk(c) tego ľonierza Pana. W sypialni wisia portret Izaaka Forda z czas˘w, kiedy ojciec suľy w Monarchii jako premier. A by nim nie dlatego, by poľĄda zaszczyt˘w i bogactw tego wiata, lecz jedynie dlatego, iľ jako premier, a potem bankier m˘g tym wi(c)ksze usugi odda† sprawie duszpasterstwa wr˘d pogan. Niemcy, Anglicy i caa reszta zgrai handlarzy pokpiwaa z Izaaka Forda twierdzĄc, ľe kupczy zbawieniem duszyczek. Ale on, syn Izaaka, inaczej patrzy na te sprawy. Kiedy tubylcy wyzwolili si(c) nagle z ustroju feudalnego, nie majĄc najmniejszego poj(c)cia, co to jest wasno† ziemi, zacz(c)li wyzbywa† si(c) za bezcen grunt˘w, wanie Izaak Ford stanĄ mi(c)dzy tumem spekulant˘w a ich upem i objĄ w posiadanie rozlege i ľyzne ziemie. Nic dziwnego, ľe zgraja handlarzy nie wspomina go dobrze. A przecieľ Izaak Ford nigdy nie uwaľa swoich olbrzymich bogactw za osobistĄ wasno†. Uwaľa si(c) za sug(c) boľego. Z dochod˘w budowa szkoy, szpitale, kocioy. Nie jego wina, ľe cukier, po gwatownym spadku cen, dawa czterdzieci procent na czysto, ľe zaoľony przez niego bank m˘g sobie pozwoli† na sfinansowanie kolei ľelaznej, ľe, mi(c)dzy innymi, pi(c)†dziesiĄt tysi(c)cy akr˘w pastwiska w Oahu, za kt˘re swego czasu Ford paci po dolarze za akr, rodzio potem osiem ton cukru z akra co osiemnacie miesi(c)cy. O nie, Izaak Ford by ponad wszelkĄ wĄtpliwo† postaciĄ bohaterskĄ, godnĄ stanĄ† - tak w skrytoci ducha myla Percival - obak pomnika Kamehameha i przed gmachem sĄdu. Izaak Ford odszed z tego wiata, ale on, jego syn, prowadzi dalej zboľne dzieo r˘wnie twardĄ, jeli nie tak samo wietnĄ r(c)kĄ. Zn˘w spojrza na lanai. "Jaka jest r˘ľnica - pyta sam siebie - mi(c)dzy bezwstydnym hula taäczonym przez Hawajki, przepasane girlandĄ z traw, a tymi plĄsami wydekoltowanych kobiet mej wasnej rasy? Czy jest jaka istotna r˘ľnica, czy teľ sĄ to tylko dwa stopnie tego samego bezwstydu?" Podczas gdy waľy w mylach ten problem, jaka r(c)ka spocz(c)a na jego ramieniu. - Halo, Ford, co ty tu robisz? - Czy to troch(c) nie za wesoe dla ciebie? - Staram si(c) by† pobaľliwy, nawet gdy widz(c), co si(c) tu dzieje, doktorze Kennedy - odpar Percival z powagĄ. - SiĄd« na chwil(c). Doktor Kennedy usiad i gono klasnĄ w donie. Natychmiast zjawi si(c) biao ubrany kelner Japoäczyk. Doktor zam˘wi whisky z wodĄ sodowĄ, po czym zwr˘ci si(c) do milionera: - Tobie oczywicie, nie proponuj(c). - Owszem, teľ bym si(c) czego napi - odrzek Ford stanowczym tonem. Doktor zrobi wielkie oczy, kelner czeka. - Prosz(c) lemoniad(c). Doktor, widzĄc, ľe Ford zaľartowa sobie z niego, rozemia si(c) serdecznie i popatrzy na muzykant˘w pod drzewem hau. - Co to? Orkiestra "Aloha". Zdawao mi si(c), ľe we wtorki wieczorem grajĄ zawsze w Hotelu Hawajskim. Co tu si(c) pokiebasio. Przez chwil(c) zatrzyma wzrok na jednym z muzykant˘w, grajĄcym na gitarze i piewajĄcym hawajskĄ piosenk(c) przy wt˘rze wszystkich instrument˘w. Twarz doktora spowaľniaa, kiedy patrzy na piewaka, i pozostaa powaľna, gdy zwr˘ci si(c) do swego towarzysza. - Suchaj, Ford - powiedzia - czy nie uwaľasz, ľe m˘gby juľ zostawi† w spokoju Joe Garlanda? Podobno sprzeciwie si(c) wnioskowi Komisji Popierania Rozwoju Wysp, kt˘ra chce wysa† Garlanda do Stan˘w w zwiĄzku z ofertĄ sprzedaľy nart wodnych. Chciaem o tym z tobĄ pom˘wi†. SĄdziem, ľe ch(c)tnie by si(c) stĄd pozby. Skoäczyoby si(c) to przeladowanie. - Przeladowanie? - Brwi Percivala Forda uniosy si(c) pytajĄco. - Nazwij to, jak chcesz - ciĄgnĄ Kennedy. - Szczue tego biedaka caymi latami. Przecieľ to nie jego wina. Sam musisz przyzna†. - Nie jego wina? - Cienkie wargi Percivala Forda ciĄgn(c)y si(c) mocno. - Joe Garland to rozpustnik i wakoä. Nigdy grosza nie szanowa. - Ale to jeszcze nie pow˘d, ľeby mu tak depta po pi(c)tach. Obserwuj(c) ci(c) od poczĄtku. Pierwszym twoim krokiem po powrocie ze studi˘w byo wylanie Garlanda z plantacji, na kt˘rej pracowa jako przychodni luna.. Ty, wielki milioner, i on, zarabiajĄcy sze†dziesiĄt dolar˘w miesi(c)cznie! - Nie by to wcale m˘j pierwszy krok - odpar Percival Ford apodyktycznym tonem, jakiego zwyk uľywa† na posiedzeniach komitet˘w. - Ostrzegaem go. ZarzĄdzajĄcy plantacji twierdzi, ľe Garland jest zdolnym robotnikiem. Pod tym wzgl(c)dem nic przeciwko niemu nie miaem. Szo mi o to, co robi po pracy. Burzy moje dzieo, zanim udao mi si(c) je zbudowa†. Jakiľ sens miay moje szkoy niedzielne i wieczorowe oraz kursy krawieckie, kiedy wieczorami zjawia si(c) Joe Garland ze swoim wiecznym piekielnym brzdĄkaniem na gitarze i ukulele, pi na zab˘j i taäczy hula! Po udzieleniu mu ostrzeľenia poszedem do niego - nigdy tego nie zapomn(c) - poszedem do robotniczych barak˘w. By wiecz˘r. Juľ z daleka syszaem, ľe piewajĄ hula. A potem zobaczyem tam dziewczyny, bezwstydne, taäczĄce przy ksi(c)ľycu, te same dziewcz(c)ta, nad kt˘rymi tyle pracowaem, ľeby je nauczy† czystego, cnotliwego ľycia. Trzy z nich, pami(c)tam doskonale, wanie ukoäczyy szko(c) misyjnĄ. Oczywicie zwolniem Joe Garlanda. Wiem, ľe to samo robi w Hilo. Ludzie m˘wili, ľe si(c) wtrĄcam do nie swoich spraw, kiedy przekonaem Masona i Fitcha, by wyrzucili go z pracy. Ale sami misjonarze mnie o to prosili. Garland niszczy ich dzieo swym zym przykadem. - P˘«niej, kiedy pracowa na kolei, twojej wasnej kolei, wyrzucono go bez ľadnego powodu - naciera Kennedy. - Wcale nie - pada szybka odpowied«. - Wezwaem go do mego gabinetu i rozmawiaem z nim p˘ godziny. - Wyrzucie go za nier˘bstwo? - Za niemoralne ľycie, prosz(c) szanownego pana. Doktor rozemia si(c) sarkastycznie. - Kto, u diaba, da ci prawo ferowania wyrok˘w? Czy to, ľe jeste obszarnikiem, daje ci wadz(c) nad niemiertelnymi duszami tych, kt˘rzy uginajĄ kark˘w na twoich gruntach? Jestem twoim lekarzem domowym. Czy mam si(c) spodziewa†, ľe jutro zadekretujesz, bym przesta pi† whisky z wodĄ sodowĄ, bo inaczej popadn(c) w nieask(c)? Ba! Bierzesz ľycie zbyt serio, m˘j drogi. Poza tym, kiedy Joego przyapali na szmuglu (nie pracowa juľ wtedy u ciebie) i przysa ci kartk(c) z probĄ, ľeby zapaci za niego grzywn(c), pozostae guchy na prob(c) i chopak musia odby† kar(c) szeciu miesi(c)cy ci(c)ľkich rob˘t na rafach. Pomyl, wystawie go na pastw(c) losu. Brutalnie odepchnĄe od siebie. A przecieľ pami(c)tam dzieä, kiedy przyszede do szkoy. Mymy mieszkali w internacie, ty przychodzie tylko na lekcje. Trzeba ci(c) byo ochrzci†. Trzy razy nura do basenu pywackiego - jak pami(c)tasz, taka bya przepisowa porcja dla kaľdego nowicjusza. A ty si(c) cofnĄ. Powiedziae, ľe nie umiesz pywa†. Bye wystraszony, histeryzowae... - Tak, wiem - wycedzi Percival Ford. - Byem wystraszony. I skamaem, bom umia pywa†... Ale si(c) baem. - Czy pami(c)tasz, kto ci(c) wtedy broni? Kto kama za ciebie wi(c)cej niľ ty sam? Kto przysi(c)ga, ľe na pewno nie umiesz pywa†? Kto skoczy do basenu i wyciĄgnĄ ci(c) po pierwszym zanurzeniu i kogo za to chopcy omal nie utopili, bo zdĄľyli zauwaľy†, ľe jednak u m i e s z pywa†? - Oczywicie, wiem o tym - odpar Ford chodno - ale jeden szlachetny uczynek w modych latach nie rozgrzesza caego p˘«niejszego ľycia wypenionego zymi post(c)pkami. - Garland nie zrobi ci nigdy nic zego, to znaczy nie uczyni tego osobicie, bezporednio? - Nie - brzmiaa odpowied« Percivala Forda. - Dlatego wanie moje stanowisko jest bez zarzutu. Nie mam do niego ľadnych pretensji osobistych. Jest niedobrym czowiekiem, i tyle. Jego ľycie jest ze... - Inaczej m˘wiĄc, nie zgadza si(c) z twoim poglĄdem na to, jak trzeba ľy† - przerwa doktor. - Niech ci b(c)dzie. To nie ma znaczenia. Joe nic nie robi.... - Z tej prostej przyczyny, ľe wyp(c)dzasz go z kaľdej pracy. - Jest niemoralny... - Eee, daj spok˘j, Ford, WciĄľ ta sama piosenka. Jeste nieodrodnym dzieckiem Nowej Anglii. Garland to p˘-kanaka. Twoja krew jest letnia, jego - gorĄca. ˝ycie co innego znaczy dla ciebie, a co innego dla Garlanda. On idzie przez ľycie miejĄc si(c), piewajĄc i taäczĄc, radosny, ľyczliwy ludziom, naiwny jak dziecko, kaľdemu przyjaciel. Ty jeste objazdowa ambona, przyja«niĄ darzysz tylko ludzi prawych, a kto jest prawym czowiekiem, ty wiesz najlepiej. A kt˘ľ wie naprawd(c)? Ty wiedziesz ľywot pustelnika, Joe Garland ľyje zdrowo. Kt˘ry z was wi(c)cej ma z ľycia? Za to, ľe ľyjemy, otrzymujemy zapat(c). Kiedy paca jest zbyt n(c)dzna, czowiek rzuca robot(c). Oto, moľesz mi wierzy†, przyczyna kaľdego wiadomego samob˘jstwa. Joe Garland umarby z godu, gdyby mia ľy† z pensji jakĄ tobie paci ľycie! On jest, widzisz, z innej gliny, A ty takľe zamorzyby si(c) na mier†, gdyby mia z ľycia to co on: piew, mio†... - ˝Ądz(c), jeli aska - przerwa Ford. Doktor Kennedy umiechnĄ si(c). - Dla ciebie sowo mio† nie oznacza nic wi(c)cej poza tym, co o nim wyczyta w sowniku. Ale mioci prawdziwej, czystej jak rosa, czuej i drľĄcej - nie znasz. Jeli B˘g stworzy ciebie i mnie, jeli stworzy m(c)ľczyzn i kobiety, to - moľesz mi wierzy† - stworzy takľe mio†. Wr˘†my jednak do rzeczy. Pora, ľeby przesta szczu† Joe Garlanda. To niegodne ciebie, tch˘rzliwe. Powiniene poda† mu r(c)k(c). - Czemuľ to ja, a nie ty na przykad? - zapyta Ford. - Dlaczego ty nie podasz mu r(c)ki? - Owszem, pomagaem mu i wanie teraz staram si(c) pom˘c. Usiuj(c) nakoni† ci(c), by nie odrzuci wniosku Komisji zalecajĄcej wysanie go do Stan˘w. Prac(c) w Hilo u Masona i Fitcha teľ ja mu znalazem. Sze† razy wystaraem mu si(c) o posad(c) i sze† razy ty go przep(c)dzie. Mniejsza z tym. Pami(c)taj tylko o jednym - odrobina szczeroci ci nie zaszkodzi - to brzydko cudzĄ winĄ obarcza† Joe Garlanda. Wiesz dobrze, ľe jeste tu osobĄ najmniej powoanĄ. Dobrego smaku, m˘j stary, to nie dowodzi. To po prostu nieprzyzwoito†. - Nie rozumiem, do czego zmierzasz - odpar Percival Ford. - Op(c)taa ci(c) jaka m(c)tna teoria naukowa dziedzicznoci i nieodpowiedzialnoci osobistej. Ale jaka teoria moľe uwolni† od odpowiedzialnoci za ze post(c)pki Joe Garlanda, a jednoczenie uczyni† odpowiedzialnym za te post(c)pki mnie, i to w wyľszym stopniu niľ kogokolwiek innego, niľ samego Garlanda - tego ani rusz nie mog(c) zrozumie†. - Co mi si(c) zdaje, ľe tylko subtelno† i dobry smak nie pozwalajĄ ci mnie zrozumie† - parsknĄ doktor. - Wszystko to bardzo pi(c)knie, moľna ze wzgl(c)d˘w towarzyskich o pewnych rzeczach nie m˘wi†, ale ty posunĄe si(c) dalej. - A c˘ľ ja ukrywam? BĄd« askaw powiedzie†. Doktor Kennedy by zy. Rumieäce po normalnej porcji whisky nagle znacznie mu pociemniay. - Nie przyznajesz si(c) do syna twego ojca - powiedzia. - C˘ľ to ma znaczy†? - Do kro†set tysi(c)cy, czowieku! Powiedziaem ci chyba cakiem wyra«nie. Ale chcesz, prosz(c) bardzo: syn Izaaka Forda... Joe Garland - tw˘j brat. Percival Ford milcza. Na jego twarzy malowaa si(c) irytacja i zgorszenie. Kennedy przyglĄda mu si(c) z zaciekawieniem. Min(c)o kilka dugich minut. Doktor zmiesza si(c) i przestraszy. - M˘j Boľe! - zawoa. - Nie powiesz mi chyba, ľe nie wiedziae o tym. Jak gdyby w odpowiedzi policzki Percivala Forda zbielay. - To potworny ľart - odezwa si(c) - potworny. Doktor opanowa si(c). - Wszyscy o tym wiedzĄ - zaczĄ. - Mylaem, ľe ty takľe wiesz. A jeli byo inaczej, pora by si(c) dowiedzia. Rad jestem, ľe miaem okazj(c) otworzy† ci oczy. Joe Garland i ty jestecie bra†mi - przyrodnimi bra†mi. - To kamstwo! - krzyknĄ Ford. - Sam nie wiesz, co m˘wisz. MatkĄ Joe Garlanda bya Eliza Kunilio. (Doktor skinĄ gowĄ). Pami(c)tam jĄ dobrze, miaa staw z kaczkami i zagon taro. Ojcem by Joseph Garland, znany nygus. (Doktor potrzĄsnĄ gowĄ). Umar jakie dwa, trzy lata temu. Alkoholik. Dlatego i Joe jest ladaco. Oto twoja dziedziczno†. - I nikt ci nie powiedzia? - zapyta po chwili doktor z nutĄ zdziwienia. - Doktorze Kennedy, powiedzia pan strasznĄ rzecz. Nie mog(c) tego puci† mimo uszu. Albo pan przedstawi dowody, albo... - Sam si(c) przekonaj. Odwr˘† si(c) i popatrz. Widzisz go teraz z profilu. Sp˘jrz na jego nos. To nos Izaaka Forda. Tw˘j jest sabszĄ odbitkĄ ojcowskiego. Patrz. Linie nosa Garlanda sĄ grubsze, poza tym wszystko si(c) zgadza. Percival Ford patrzy na mieszaäca, kt˘ry gra na gitarze pod drzewem hau. Zdawao mu si(c), ľe dozna przywidzenia i patrzy na widmo wasnej osoby. Rys po rysie olepia nieodpartym podobieästwem. Nie, to raczej on, Percival Ford, by cieniem tego muskularnego, doskonale zbudowanego m(c)ľczyzny. A rysy jednego i drugiego wyra«nie przypominay Izaaka Forda. I nikt mu o tym nie powiedzia^! Dobrze zna^ twarz ojca. Miniatury, portret i fotografie ojca przesuwa^y mu si(c) w pami(c)ci i raz po raz dostrzega^ w twarzy muzykanta wyra«ne lub ukryte podobieästwa. Tylko dzie^em szatana mog^o by† to odtworzenie surowego oblicza Izaaka Forda w mi(c)kkich i zmys^owych rysach Garlanda. Nagle muzykant odwr˘ci si(c) ku nim. Percivalowi bysn(c)a myl, ľe oto widzi ojca nieboszczyka, kt˘ry patrzy naä z twarzy Joe Garlanda. - To drobiazg - sysza jakby z daleka gos doktora. - Swego czasu wszystko si(c) tu przemieszao. Sam wiesz, jak byo. Patrzye na to przez cae ľycie. Marynarze polubiali kr˘lowe, podzili ksi(c)ľniczki, i tam dalej. Zwyka to bya rzecz na Wyspach Hawajskich. - Ale nie dla mojego ojca - przerwa Percival Ford. - Ano wanie - Kennedy wzruszy ramionami. - Sia kosmiczna, instynkt ľycia. Stary Izaak Ford by czowiekiem sztywnym jak drut i tak dalej. Wiem, ľe stao si(c) co niepoj(c)tego, najbardziej niepoj(c)tego dla Izaaka. On sam nie wi(c)cej z tego rozumia niľ ty. Instynkt ľycia, i basta. Pami(c)taj o jednym: Izaak Ford mia w ľyach odrobin(c) niespokojnej krwi i Joe Garland odziedziczy jĄ wraz z caym instynktem ľycia i siĄ kosmicznĄ, a ty przejĄ po ojcu wszystkĄ krew ascety. Jeli wi(c)c masz krew zimnĄ, dobrze uoľonĄ i posusznĄ, to jeszcze nie pow˘d, ľeby si(c) boczy na Joe Garlanda. Kiedy Joe obraca wniwecz twoje dzieo, nie wolno ci zapomnie†, ľe to Izaak Ford stoi po obu stronach i jednĄ r(c)kĄ niszczy to, co zrobi drugĄ. Powiedzmy sobie szczerze: ty jeste prawĄ r(c)kĄ Izaaka, a Joe Garland lewĄ. Percival Ford nic nie odpowiedzia. Doktor Kennedy wypi reszt(c) whisky, o kt˘rej zapomnia w czasie rozmowy. Zza tarasu da si(c) sysze† haaliwy klakson samochodu wzywajĄcy doktora. - Jest m˘j w˘z - powiedzia wstajĄc doktor. - Musz(c) jecha†. Przykro mi, ľe tak si(c) przejĄ tym, co ci powiedziaem, ale swojĄ drogĄ dobrze si(c) stao. Wiedz jedno: Izaak Ford mia tylko odrobin(c) bujnej krwi i ta krew w caoci dostaa si(c) Joe Garlandowi. I jeszcze jedno. Jeli lewa r(c)ka twego ojca podniesie si(c) na ciebie, nie obcinaj jej. ZresztĄ Joe to r˘wny chopak. Szczerze m˘wiĄc, gdybym mia wybiera†, z kt˘rym z was wolabym mieszka† na bezludnej wyspie, wybrabym Joego. Mae, bose dzieci baraszkoway obok w trawie, ale Percival Ford ich nie widzia. Wpatrywa si(c) uporczywie w piewaka pod drzewem hau. Przesiad si(c) nawet, ľeby by† bliľej niego. Urz(c)dnik z portu przechodzi w pobliľu, pow˘czĄc starymi nogami, kt˘re odmawiay mu posuszeästwa. Od czterdziestu lat mieszka na Wyspach. Percival Ford kiwnĄ na niego. Stary podszed z wielkim szacunkiem. Zdziwi si(c), ľe Percival Ford by askaw go zauwaľy†. - John - zaczĄ Ford. - Chc(c) si(c) od ciebie czego dowiedzie†. Siadaj, prosz(c). Urz(c)dnik usiad niezgrabnie, oszoomiony niespodziewanym zaszczytem. Przymruľy oczy, spojrza na Forda i wyjĄka: - Tak, panie prezesie, dzi(c)kuj(c). - Suchaj, John, kim jest Joe Garland? John wpatrzy si(c) w niego, zmruľy oczy, chrzĄknĄ i nic nie powiedzia. - Gadaj - rozkaza Percival Ford. - Kim on jest? - Pan prezes ľartuje sobie ze mnie - zdoa wykrztusi† stary. - Pytaem cakiem serio. Urz(c)dnik cofnĄ si(c). - Czyľby pan nie wiedzia? - Pytanie to byo juľ odpowiedziĄ. - Chc(c) si(c) dowiedzie†. - Ot˘ľ Joe... - zaczĄ John i bezradnie rozejrza si(c) wok˘. - A moľe lepiej by si(c) pan spyta kogo innego? Wszyscy myleli, pan wie. Mymy zawsze... - Tak, m˘w dalej. - Mymy zawsze myleli, ľe wanie dlatego pan si(c) go czepia. Fotografie i miniatury Izaaka Forda roiy si(c) w m˘zgu jego syna. Duch Izaaka Forda zdawa si(c) unosi† w powietrzu. - Dobrej nocy ľycz(c) - dosysza Percival i zobaczy, ľe urz(c)dnik chce pokutyka† dalej. - John! - krzyknĄ. John wr˘ci i stanĄ przy nim, mrugajĄc powiekami i nerwowo oblizujĄc wargi. - I nie powiedziae mi. - Ach, o Garlandzie? - Tak, o Garlandzie. Kim on jest? - Jest paäskim bratem, panie prezesie. M˘wi(c) to, co powie kaľdy. - Dzi(c)kuj(c), John. Dobranoc. - To pan nie wiedzia? - zapyta stary. Najgorsze mia za sobĄ i ch(c)tnie by teraz zosta. - Dzi(c)kuj(c), John. Dobranoc - powt˘rzy Ford. - Tak jest, panie prezesie, dzi(c)kuj(c), panie prezesie. Zanosi si(c) na deszcz. Dobranoc, panie prezesie. Z czystego nieba przypr˘szonego gwiazdami i powiatĄ ksi(c)ľyca spad nagle deszcz, drobny i lekki jak mgieka. Nikt nie zwr˘ci na to uwagi. Dzieci dalej bawiy si(c) biegajĄc boso po trawie i skaczĄc na piasek. Deszczyk szybko przelecia. Na poudniowym wschodzie Diamentowa Gowa rysowaa si(c) ostro czarnĄ plamĄ w ksztacie greckiej wazy na tle wygwieľdľonego nieba. Senne fale przypywu pryskay pianĄ na piasek i rosiy muraw(c). Daleko widniay w wietle Ksi(c)ľyca czarne plamki g˘w pywak˘w. Zamilk ch˘r piewajĄcy walca i wr˘d ciszy, gdzie pod drzewami, zabrzmia kobiecy miech, krzyk mioci. Percival Ford wzdrygnĄ si(c) i przypomnia sobie sowa doktora. Przy cz˘nach wyciĄgni(c)tych na piasek ujrza tubylc˘w, m(c)ľczyzn i kobiety, spoczywajĄcych leniwie niby "zjadacze lotosu". Niewiasty byy w biaych holoku. Na tle jednego holoku ujrza czarnĄ gow(c) sternika wspartĄ na kobiecym ramieniu. Nieco dalej, w miejscu gdzie pasmo piasku rozszerzao si(c) u wejcia do laguny, Ford dostrzeg park(c) idĄcĄ rami(c) w rami(c). Kiedy podeszli do owietlonego lanai, zauwaľy, ľe kobieta uwolnia si(c) od m(c)skiego ramienia, kt˘re obejmowao jej kibi†. Gdy go mijali, Ford pozna w m(c)ľczy«nie znajomego kapitana, a w niej - c˘rk(c) majora, i skinĄ im gowĄ. Instynkt ľycia - ot˘ľ to, wietnie powiedziane. I znowu spod ciemnego drzewa algaroba rozleg si(c) kobiecy miech, kt˘ry by krzykiem mioci. Obok fotela Forda przesza bona Japonka. Prowadzia za r(c)k(c) i strofowaa bosego chopczyka, kt˘ry musia juľ i† do ˘ľka. -piewajĄcy cicho i sodko zanucili hawajskĄ pieä miosnĄ. Oficerowie i ich damy, objĄwszy si(c), zn˘w sun(c)li i wirowali na lanai. I jeszcze raz zamiaa si(c) kobieta pod drzewem algaroba. Percivalowi Fordowi wszystko to bardzo si(c) nie podobao. Irytowa go miosny miech kobiety i sternik, co zoľy gow(c) na biaym holoku, i pary, kt˘re spaceroway na brzegu morza, i oficerowie taäczĄcy z paniami, i gosy piewak˘w opiewajĄce mio†, i jego brat, kt˘ry piewa wraz z nimi pod drzewem hau. Najbardziej jednak draľni go ˘w miech kobiecy. Dziwne myli przyszy mu do gowy. By synem Izaaka Forda i co si(c) przytrafio ojcu, zdarzy† si(c) moľe synowi. Na myl o tym poczu na policzkach blady rumieniec i dozna uczucia dojmujĄcego wstydu. Przeraľeniem napawao go to, co mia w krwi. To tak, jakby si(c) nagle dowiedzia, ľe jego ojciec by tr(c)dowaty i ľe on sam moľe mie† we krwi zarazek tej strasznej choroby. Izaak Ford, surowy ľonierz Pana - stary obudnik! Czymľe si(c) r˘ľni od byle nygusa? Dom pychy, wzniesiony przez Percivala Forda, wali mu si(c) na gow(c). Mijay godziny, towarzystwo pukowe miao si(c) i taäczyo, hawajska orkiestra graa, Percival Ford mocowa si(c) z problemem, kt˘ry nagle go przytoczy. Oparszy okie† o st˘, skoni gow(c) na r(c)k(c). Sprawia wraľenie znudzonego obserwatora, lecz po cichu odmawia pacierze. W przerwach mi(c)dzy taäcami wojskowi, ich panie i cywile podchodzili do niego i co tam uprzejmie brz(c)czeli. A kiedy wracali na taras, Ford podejmowa walk(c) w miejscu, gdzie jĄ przerwa. ZaczĄ skada† na nowo idea Izaaka Forda, kt˘ry mu si(c) rozlecia w kawaki. Jako cementu uľy chytrej i wyrafinowanej logiki. Byo to spoido z gatunku tych, jakie powstajĄ w chemicznych laboratoriach m˘zg˘w egotyst˘w. Dziaao doskonale. Nie ulegao wĄtpliwoci, ľe ojciec stworzony by z lepszej gliny niľ jego otoczenie, a przecieľ stary Izaak jeszcze si(c) formowa. Dopiero on, Percival Ford, osiĄgnĄ doskonao†. Na dow˘d tego zrehabilitowa ojca, a sam r˘wnoczenie wznosi si(c) wyľej. Jego mizerna osoba urastaa do olbrzymich rozmiar˘w. By dostatecznie wielki, aby przebaczy†. Rozpomieniaa go ta myl. Izaak Ford by wielki, ale on jest wi(c)kszy, bo potrafi przebaczy† Izaakowi, a nawet wznie† go zn˘w w swej pami(c)ci na piedesta, co prawda nie tak juľ wi(c)ty jak dawniej. Wyraľa nawet podziw Izaakowi Fordowi za to, ľe odwr˘ci si(c) plecami do owocu swego jedynego faszywego kroku. Doskonale, on teľ owoc ten zignoruje. Taäce dobiegay koäca. Orkiestra zagraa "Aloha Oe" i zbieraa si(c) do odejcia. Percival Ford klasnĄ w donie. Zjawi si(c) kelner Japoäczyk. - Powiedz temu czowiekowi, ľe chc(c) z nim m˘wi† - Ford wskaza palcem na Joe Garlanda. - Niech zaraz tu przyjdzie. Joe Garland podszed i przez szacunek dla Forda zatrzyma si(c) par(c) krok˘w dalej, nerwowo przebierajĄc palcami struny gitary, kt˘rĄ trzyma jeszcze w r(c)ce. Percival nie prosi go, by usiad. - Jeste moim bratem. - Hm, wszyscy o tym wiedzĄ. - W odpowiedzi brzmiaa nuta zdziwienia. - Tak, syszaem - sucho odpar Percival Ford. - Ale ja dowiedziaem si(c) o tym dopiero dzi wiecz˘r. NastĄpio milczenie. Przyrodni brat czeka zmieszany, a Percival Ford chodno obmyla nast(c)pne zdanie. - Pami(c)tasz, jak przyszedem do szkoy i chopcy wrzucili mnie do wody? - zapyta. - Dlaczego mnie bronie? Przyrodni brat umiechnĄ si(c) niemiao. - Bo wiedziae? - Tak, dlatego. - Ale ja nie wiedziaem - doda Percival r˘wnie sucho jak przedtem. - Tak. Zn˘w zapado milczenie. Suľba zacz(c)a gasi† wiata na lanai. - Ale dzi... pan wie - powiedzia przyrodni brat. Percival Ford zmarszczy brwi. Potem uwaľnie przyjrza si(c) tamtemu. - Ile chcesz za to, ľe wyjedziesz stĄd i nigdy nie wr˘cisz? - Nigdy nie wr˘c(c)? - wyjĄka Joe Garland. - To jedyny kraj, jaki znam, W innych krajach jest zimno. Nie znam ich. Tu mam wielu przyjaci˘. Tam nikt mi nie powie: "Aloha, Joe, m˘j drogi!" - Powiedziaem: nigdy nie wr˘cisz - powt˘rzy Percival Ford. - "Alameda" odpywa jutro do San Francisco. Joe Garland by zdumiony. - Ale dlaczego? - zapyta. - Przecieľ juľ pan wie, ľe jestemy bra†mi. - Wanie dlatego. Jak sam powiedziae, wiedzĄ o tym wszyscy. Zapac(c) ci tak, ľe nie poľaujesz. Caa niemiao† i zakopotanie znikn(c)y z twarzy Joe Garlanda. Nie dzielia juľ ich przepa† urodzenia i pozycji spoecznej. - Chcesz, ľebym wyjecha? - Chc(c), by wyjecha i nigdy nie wr˘ci - odpar Percival. W tej kr˘tkiej chwili, kt˘ra bysn(c)a i zgasa, dane mu byo zobaczy†, jak brat wyrasta przed nim niczym g˘ra, a on sam kurczy si(c) i maleje do rozmiar˘w mikroskopijnej drobiny. Nie jest jednak dobrze ujrze† sw˘j prawdziwy obraz, ani nie moľna tak dugo patrze† na siebie i ľy†. Toteľ tylko na mgnienie oka Percival ujrza siebie i brata w wietle prawdy, po czym zn˘w opanowao go n(c)dzne i nienasycone "ja". - Jak powiedziaem, bardzo ci si(c) to opaci. Nie b(c)dzie ci «le. Dobrze zapac(c). - Dobra jest - powiedzia Joe Garland. - Wyjad(c). Odwr˘ci si(c) i chcia odej†. - Joe! - zawoa tamten. - Jutro rano wstĄp do mojego adwokata. Pi(c)†set dolar˘w z g˘ry i dwiecie miesi(c)cznie, p˘ki b(c)dziesz si(c) trzyma z dala od Wysp. - Jeste bardzo dobry - cicho odpowiedzia Joe Garland. - Jeste zbyt dobry. W kaľdym razie twoich pieni(c)dzy nie potrzebuj(c). Jutro odjad(c) na "Alamedzie". Odszed bez poľegnania. Percival Ford klasnĄ w donie. - Kelner - powiedzia do Japoäczyka - lemoniada! Siedzia nad lemoniadĄ i dugo z zadowoleniem umiecha si(c) do siebie. Przeoľy Kazimierz Piotrowski Prawnuk McCoya "Pireneje", kt˘rych ľelazne burty wpiera g(c)boko w wod(c) adunek pszenicy, kolebay si(c) leniwie, co uatwiao zadanie czowiekowi wdrapujĄcemu si(c) na pokad z maej wiosowej odzi. Gdy jego oczy zr˘wnay si(c) z nadburciem, tak ľe m˘g przez nie zajrze†, dozna wraľenia, iľ widzi leciutki, niemal niedostrzegalny, opar. Byo to co na ksztat woalu, jakiej bony zacierajĄcej kontury, kt˘ra nagle rozpostara mu si(c) przed oczyma. ZapragnĄ odsunĄ† jĄ i w tejľe chwili pomyla, iľ si(c) starzeje i pora juľ posa† do San Francisco po okulary. Przelaz przez por(c)cz nadburcia i obrzuci spojrzeniem mige maszty, a potem pompy. Byy nieczynne. Pozornie nic nie zagraľao wielkiemu statkowi, wi(c)c przybysz zastanowi si(c), czemu wywieszono sygna niebezpieczeästwa. Pomyla o swoich szcz(c)liwych wyspiarzach i w duchu zapragnĄ, aby to nie bya zaraza. A moľe na statku wyczerpaa si(c) woda lub ľywno†? UcisnĄ r(c)k(c) kapitanowi, kt˘rego wycieäczona twarz i zatroskane oczy nie taiy bynajmniej, iľ dzieje si(c) co zego. W tej samej chwili nowo przybyy uwiadomi sobie, ľe wyczuwa lekkĄ, nieokrelonĄ woä. Wydaa mu si(c) podobna do zapachu przypalonego chleba, lecz bya nieco odmienna. Rozejrza si(c) ciekawie wokoo. O dwadziecia st˘p od niego marynarz z widocznym na twarzy znuľeniem uszczelnia deski pokadu. Kiedy przybyy zatrzyma wzrok na tym czowieku, spostrzeg, ľe nagle spod jego rĄk wymkn(c)a si(c) wĄta spirala dymu, kt˘ra zwin(c)a si(c), zakr(c)cia i znika. W tej chwili sta juľ na pokadzie. Bosymi stopami wyczu niewyra«ne ciepo, kt˘re szybko przenikn(c)o zrogowaciaĄ sk˘r(c) na podeszwach. Teraz juľ wiedzia, jakiego rodzaju nieszcz(c)cie nawiedzio ˘w statek. Wzrok jego pow(c)drowa szybko ku dziobowi, gdzie zebrali si(c) wszyscy marynarze, kt˘rych zn(c)kane twarze zwr˘cone byy wyczekujĄco ku niemu. Spojrzenie jego wilgotnych, piwnych oczu przesun(c)o si(c) po marynarzach jak bogosawieästwo, niosĄc im ukojenie, rzekby, spowijajĄc ich w szat(c) bezmiernego spokoju. - Od jak dawna ten statek si(c) pali, kapitanie? - zapyta gosem tak delikatnym i agodnym, ľe przypomina gruchanie go(c)bia. Zrazu i na kapitana podziaay spok˘j i pogoda spywajĄce z owego gosu, lecz potem targn(c)a nim wiadomo† tego, co przeszed, co jeszcze mia przej†, toteľ uczu niech(c)†. Jakim prawem ten oberwany w˘cz(c)ga nadbrzeľny, w portkach z ordynarnego perkalu i w bawenianej koszuli, nasuwa jemu i jego zn(c)kanej, um(c)czonej duszy myl o spokoju i pogodzie? Kapitan tego nie wyrozumowa, jedynie podwiadome uczucie spowodowao jego uraz(c). - Pi(c)tnacie dni - odpowiedzia kr˘tko: - Kim pan jeste? - Moje nazwisko: McCoy - udzielono mu odpowiedzi tonem, kt˘ry tchnĄ agodnociĄ i wsp˘czuciem. - To pan jest pilotem? McCoy przeni˘s bogosawieästwo swego spojrzenia na rosego, barczystego m(c)ľczyzn(c) o wyn(c)dzniaej, nie ogolonej twarzy, kt˘ry stanĄ przy kapitanie. - Jestem pilotem jak kaľdy inny - odpowiedzia. - My tutaj wszyscy jestemy pilotami, kapitanie; znam kaľdy zakĄtek tych w˘d. Kapitan by wyra«nie zniecierpliwiony. - Chc(c) si(c) zobaczy† z jakim przedstawicielem wadz. Chc(c) z nimi porozmawia†, i to diablo szybko. - W takim razie ja si(c) nadam do tego. Zn˘w ta zdradziecka nuta spokoju, a tu statek gorzeje wciekle pod stopami! Brwi kapitana uniosy si(c) niecierpliwie, nerwowo, a pi(c)† zacisn(c)a si(c), jak gdyby mia niĄ zada† cios. - Kimľe pan jeste, u diaba? - zapyta. - Jestem tu najwyľszym urz(c)dnikiem administracyjnym i sĄdowym - brzmiaa odpowied« udzielona gosem, kt˘ry by nadal najmi(c)kszy i najdelikatniejszy w wiecie. Rosy, barczysty m(c)ľczyzna wybuchnĄ szorstkim miechem wynikajĄcym cz(c)ciowo z rozbawienia, lecz g˘wnie z roztrz(c)sionych nerw˘w. Zar˘wno on, jak i kapitan spojrzeli na McCoya z niedowierzaniem i zdumieniem. Byo czym niepoj(c)tym, ľeby ten bosy w˘cz(c)ga piastowa tak g˘rnie brzmiĄce godnoci. Rozpi(c)ta baweniana koszula ukazywaa posiwiaĄ pier oraz brak jakiejkolwiek bielizny pod spodem. Spod wytartego somianego kapelusza wymykay si(c) skotunione, szpakowate wosy. Nie przystrzygana, patrialchalna broda spadaa aľ na piersi. Za dwa szylingi moľna by na pierwszej lepszej tandecie wyposaľy† tego czowieka we wszystko, co mia na sobie, kiedy tak sta przed nimi. - Jeste pan jakim krewnym tego McCoya z "Bounty"?* ["Bounty" - nazwa okr(c)tu angielskiego, kt˘ry w r. 1789 pynĄ z adunkiem sadzonek drzewa chlebowego do Indii Zachodnich. Wskutek surowoci kapitana na okr(c)cie wybuch bunt; zaoga zaadowaa do szalupy kapitana oraz kilkunastu jego zwolennik˘w i spucia ich na morze. Okr(c)t zawinĄ na wysp(c) Pitcairn, gdzie cz(c)† buntownik˘w zaoľya osad(c), kt˘rĄ wykryto dopiero w dwadziecia lat p˘«niej.] spyta kapitan. - To by m˘j pradziad. - O! - powiedzia kapitan, po czym zreflektowa si(c). - Nazywam si(c) Davenport, a to jest m˘j pierwszy oficer, pan Konig. Ucisn(c)li sobie donie. - No, a teraz przejd«my do rzeczy. - Kapitan m˘wi szybko, ponaglaa go bowiem konieczno† wielkiego popiechu. - Poľar na statku trwa od przeszo dw˘ch tygodni. Kaľdej chwili moľe si(c) tu rozp(c)ta† pieko. Dlatego przypynĄem na Pitcairn. Chc(c) osadzi† statek na piasku albo wpuci† do rodka wod(c), ľeby uratowa† kadub. - W takim razie popeni pan bĄd, kapitanie - rzek McCoy. - Powinien pan by pynĄ† na Mangarev(c). Jest tam wspaniaa plaľa nad lagunĄ, a woda spokojna jak sadzawka. - Ale przecieľ jestemy juľ tutaj, nie? - zapyta pierwszy oficer. - To najwaľniejsze. Jestemy tu i co musimy zrobi†. McCoy uprzejmie potrzĄsnĄ gowĄ. - Tu nie da si(c) nic zrobi†. Nie ma plaľy. Nie ma nawet gdzie zakotwiczy† statku. - Bujda! - rzek oficer. - Bujda! - powt˘rzy gono, gdy kapitan poczĄ mu dawa† znaki, by si(c) wyraľa ogl(c)dniej. - Nie gadaj mi pan takich rzeczy. Gdzieľ w takim razie trzymacie wasne statki - wasze szkunery, kutry czy co tam macie? No? Odpowiadaj pan! McCoy umiechnĄ si(c) r˘wnie agodnie, jak m˘wi. Umiech jego by niby pieszczota, ucisk, w kt˘rym zamyka wyczerpanego oficera, usiujĄc przela† naä pok˘j i wytchnienie z wasnej, nie zamĄconej duszy. - Nie mamy szkunera ani kutra - odpowiedzia. - A odzie wciĄgamy na urwisko. - Chciabym to zobaczy†! - parsknĄ drwiĄco oficer. - Jakľe wi(c)c dostajecie si(c) na inne wyspy, co? No, powiedz pan! - Nie dostajemy si(c) wcale. Zdarza si(c), ľe ja gdzie popyn(c) jako gubernator Pitcairn. Kiedy byem modszy, sporo podr˘ľowaem - czasami na handlowych szkunerach, ale najcz(c)ciej na misjonarskim brygu. Teraz jednakľe nie ma go juľ i jestemy uzaleľnieni od przepywajĄcych statk˘w. Bywao, ľe i sze† odwiedzio nas w ciĄgu roku. Kiedy indziej zn˘w mija rok i wi(c)cej; a ľadna jednostka t(c)dy nie przechodzia. Wasza jest pierwsza od siedmiu miesi(c)cy. - I pan chce mi wm˘wi†... - zaczĄ oficer. Kapitan Davenport wtrĄci si(c) jednak do rozmowy. - Do† tego. Tracimy czas. C˘ľ wi(c)c naleľy zrobi†, panie McCoy? Stary m(c)ľczyzna obr˘ci w stron(c) lĄdu swe piwne oczy, sodkie jak u kobiety, kapitan za i pierwszy oficer podĄľyli za jego, spojrzeniem, kt˘re przenioso si(c) z samotnej skay Pitcairn na zaog(c) stoczonĄ u dziobu i trwoľnie oczekujĄcĄ oznajmienia decyzji. McCoy nie pieszy si(c). Rozmyla spokojnie, powoli, krok za krokiem, z owĄ pewnociĄ, jaka cechuje umys, kt˘rego nigdy nie udr(c)czyo i nie sponiewierao ľycie. - Wiatr teraz jest silny - powiedzia wreszcie. - Na zach˘d pynie silny prĄd. - Dlatego wanie poszlimy na zawietrznĄ - przerwa kapitan pragnĄc wykaza† swĄ biego† ľeglarskĄ. - Tak, to wanie znioso was na zawietrznĄ - ciĄgnĄ McCoy. - No c˘ľ, dzi nie moľecie walczy† z tym prĄdem. A gdybycie nawet mogli, to i tak nie ma plaľy. Wasz statek rozbiby si(c) ze szcz(c)tem. Przerwa, a kapitan i oficer spojrzeli rozpaczliwie po sobie. - Ale ja panu powiem, co moľna zrobi†. Dzi okoo p˘nocy bryza si(c) nasili - widzi pan te strz(c)py obok˘w i chmury po nawietrznej, o tam, za cyplem? StamtĄd ona przyjdzie, prosto z poudniowego wschodu. Do Mangarevy jest trzysta mil. Bierzcie kurs na t(c) wysp(c). Jest tam pi(c)kne oľysko dla waszego statku. Oficer potrzĄsnĄ gowĄ. - Chod«my do kajuty i popatrzmy na map(c) - rzek kapitan. W szczelnej kajucie owion(c)o McCoya duszne, trujĄce powietrze. ZabĄkane wyziewy niewidzialnych gaz˘w gryzy go w oczy, kt˘re pocz(c)y piec. Podoga bya jeszcze gor(c)tsza, rozgrzana niemal nieznonie dla jego bosych st˘p. Pot spywa mu po ciele. Rozejrza si(c) prawie ze strachem. Ten jadowity upa by zdumiewajĄcy. Wydawao si(c) cudem, ľe kajuta nie stoi w pomieniach. McCoy mia wraľenie, iľ przebywa w olbrzymim piecu do chleba, gdzie ľar moľe kaľdej chwili wzm˘c si(c) tak, ľe zw(c)gli go jak «d«bo trawy. Kiedy podni˘s nog(c) i potar o spodnie rozpraľonĄ podeszw(c) stopy, oficer wybuchnĄ dzikim, szyderczym miechem. - Przedpok˘j piekie! - zawoa. - Samo pieko jest wprost pod paäskimi stopami. - GorĄco! - wykrzyknĄ mimowolnie McCoy ocierajĄc twarz bandanowĄ* [Bandana - barwny, Indyjski jedwab.] chustkĄ. - Tu jest Mangareva - powiedzia kapitan pochylajĄc si(c) nad stoem i wskazujĄc czarny punkcik, kt˘ry widnia wr˘d biaej pustki mapy. - A tutaj jest inna wyspa. Moľe by do niej dopynĄ†? McCoy nie spojrza na map(c). - To Crescent - odpar. - Jest nie zamieszkana i wystaje o par(c) st˘p nad wodĄ. Ma lagun(c), ale bez wejcia. Nie, Mangareva jest najbliľszym miejscem odpowiednim dla waszych cel˘w. - A wi(c)c niech b(c)dzie Mangareva - zawyrokowa kapitan Davenport przerywajĄc pomruki protestu, kt˘re wydawa oficer. - Niech pan zbierze zaog(c) na rufie, panie Konig. Marynarze usuchali rozkazu i z trudem pow˘czĄc nogami po pokadzie, usilnie starali si(c) popieszy†. W kaľdym ich ruchu widoczne byo wyczerpanie. Z kambuza* [Kambuz - kuchnia okr(c)towa.] wyszed kucharz chcĄc takľe posucha†, przy nim za plĄta si(c) chopiec okr(c)towy. Kiedy kapitan Davenport wyjani sytuacj(c) i obwieci sw˘j zamiar pyni(c)cia na Mangarev(c), wybucha wrzawa. Wskro zgieku gardowych gos˘w przedzieray si(c) nieartykuowane krzyki wciekoci, tu i ˘wdzie wyra«ne przekleästwo, jakie sowo czy zdanie. Przenikliwy gos cockneya* [Cockney - gwara (i mieszkaniec) przedmie† Londynu.] wzbi si(c) i na chwil(c) zapanowa nad innymi. - O rany! Pi(c)tnacie dni byo si(c) w piekle, a teraz ten chce ľebymy z tym pywajĄcym piekem zn˘w zasuwali na morze! Kapitan nie m˘g ich opanowa†, ale obecno† agodnego McCoya najwyra«niej poskramiaa i uspokajaa marynarzy - pomruki oraz przekleästwa j(c)y przycicha†, aľ wreszcie caa zaoga, z wyjĄtkiem paru ludzi, kt˘rzy zwracali na kapitana zaniepokojone spojrzenia, popatrzya t(c)sknie, milczĄco, na okryte zieleniĄ wzg˘rza oraz urwiste brzegi Pitcairn. Sodki, niczym wiosenny powiew, by gos McCoya: - Kapitanie, jak mi si(c) zdawao, niekt˘rzy ludzie m˘wili, ľe umierajĄ z godu. - Owszem - brzmiaa odpowied«. - Tak jest rzeczywicie. Od dw˘ch dni nie miaem nic w ustach opr˘cz suchara i kawaka ososia. Wydzielamy sobie racje ľywnociowe. Widzi pan, kiedymy zauwaľyli ogieä, natychmiast zamkn(c)limy luki, ľeby go zdusi†, I wtedy dopiero przekonalimy si(c), jak mao jedzenia zostao w spiľarni. Ale juľ byo za p˘«no. Nie mielimy wama† si(c) do adowni. Czy jestem godny? R˘wnie godny jak oni. Znowu przem˘wi do ludzi i znowu ozwa si(c) gardowy pomruk i przekleästwa, a twarze wykrzywiy si(c) konwulsyjnie icie zwierz(c)cĄ wciekociĄ. Do kapitana podszed drugi i trzeci oficer i obaj stan(c)li tuľ za nim na kraw(c)dzi rufy. Twarze mieli martwe, pozbawione wyrazu; wydawao si(c), ľe przede wszystkim, nudzi ich ten bunt zaogi. Kapitan Davenport spojrza pytajĄco na pierwszego oficera, ten jednak wzruszy bezradnie ramionami. - Widzi pan? - ozwa si(c) kapitan do McCoya. - Nie moľna zmusi† marynarzy, by porzucili bezpieczny lĄd i pywali po morzu na ponĄcym statku. Od przeszo dw˘ch tygodni jest on ich ponĄcĄ trumnĄ. SĄ wykoäczeni, zgodniali i majĄ dosy†. Zawijamy do Pitcairn! Jednakľe wiatr by saby, dno "Pirenej˘w" oblepione wodorostami i statek nie m˘g walczy† z silnym wschodnim prĄdem. Po upywie dw˘ch godzin utraci trzy mile. Marynarze uwijali si(c) zaciekle, jak gdyby mogli siĄ zmusi† "Pireneje" do pokonania przeciwnych ľywio˘w. Mimo to statek nieustannie znosio na zach˘d to lewym, to prawym halsem. Kapitan przechadza si(c) niespokojnie tam i z powrotem; od czasu do czasu przystawa, by rzuci† badawcze spojrzenie na snujĄce si(c) smuľki dymu i wykry†, z kt˘rego miejsca pokadu si(c) dobywajĄ. Ciela okr(c)towy ustawicznie wyszukiwa takie miejsca i w miar(c) moľliwoci uszczelnia je coraz gruntowniej. - No, i c˘ľ pan sĄdzi? - zapyta wreszcie kapitan McCoya, kt˘ry obserwowa ciel(c) z dziecinnĄ uwagĄ i ciekawociĄ w oczach. McCoy popatrzy w stron(c) lĄdu, kt˘ry znika w g(c)stniejĄcym tumanie. - Uwaľam, ľe lepiej by byo wziĄ† kurs na Mangarev(c). Przy bryzie, kt˘ra nadleci, moľe pan tam dotrze† jutro wieczorem. - Ale co b(c)dzie, jeľeli ogieä wybuchnie? Moľe si(c) to sta† w kaľdej chwili. - Miej pan szalupy przygotowane. Ta sama bryza poniesie je na Mangarev(c), jeľeli statek zapali si(c) od spodu. Kapitan Devenport namyla si(c) przez chwil(c), a potem McCoy usysza pytanie, kt˘rego nie chcia usysze†, ale o kt˘rym wiedzia, ľe padnie z pewnociĄ. - Nie mam mapy tej wyspy. Na og˘lnej jest to zaledwie punkcik. Nie miabym poj(c)cia, gdzie szuka† wejcia na lagun(c). Czy nie popynĄby pan z nami i nie zapilotowa statku? Pogoda McCoya bya niezmĄcona. - Dobrze, kapitanie - odrzek z tĄ samĄ spokojnĄ beztroskĄ, z jakĄ przyjĄby zaproszenie na obiad. - Popyn(c) z panem na Mangarev(c). Znowu wezwano zaog(c) i znowu kapitan przem˘wi do niej z rufy. - Pr˘bowalimy dopynĄ†, ale sami widzicie, jak si(c) cofamy. Znosi nas prĄd o szybkoci dw˘ch w(c)z˘w. Ten pan jest to wielce szanowny McCoy, najwyľszy s(c)dzia i gubernator wyspy Pitcairn. Popynie z nami na Mangarev(c). Widzicie wi(c)c, ľe sytuacja nie jest zbyt niebezpieczna. Nie uczyniby podobnej propozycji, gdyby uwaľa, ľe moľe postrada† ľycie. A zresztĄ niezaleľnie od tego, co nam grozi, skoro on sam z wasnej woli przyszed na pokad i chce zaryzykowa†, my nie moľemy by† gorsi. C˘ľ wi(c)c m˘wicie na Mangarev(c)? Tym razem nie byo wrzawy. Obecno† McCoya, pewno† i spok˘j, kt˘re zeä promienioway, odniosy skutek. Ludzie zacz(c)li si(c) naradza† przyciszonymi gosami. Nie trwao to dugo. Decyzj(c) podj(c)li waciwie jednomylnie, po czym wypchn(c)li na prz˘d cockneya jako Ącznika zaogi. ŕw zacny jegomo†, przej(c)ty wiadomociĄ heroizmu wasnego i towarzyszy, zawoa z byszczĄcymi oczyma: - Niech to licho! Jak on jadzie, jadziem i my! Zaoga przytakn(c)a mu pomrukiem i ruszya na dzi˘b. - Chwileczk(c), kapitanie - powiedzia McCoy, gdy Davenport obraca si(c), by wyda† rozkazy oficerowi. - Najpierw musz(c) wr˘ci† na lĄd. Konig przystanĄ niby piorunem raľony i wybauszy oczy na McCoya, jak gdyby ten by szaleäcem. - Na lĄd?! - wykrzyknĄ kapitan. - A po co? MinĄ ze trzy godziny, nim pan si(c) tam dostaniesz na swojej ˘dce! McCoy zmierzy okiem odlego† dzielĄcĄ ich od wyspy i kiwnĄ gowĄ. - Tak. Teraz jest sz˘sta. Nie dotr(c) do lĄdu przed dziewiĄtĄ. Nie zdoam zebra† ludzi wczeniej niľ o dziesiĄtej. Jak w nocy powieje bryza, moľe pan popynĄ† pod wiatr i zabra† mnie na pokad jutro o wicie. - W imi(c) rozumu i zdrowego rozsĄdku! - wybuchnĄ kapitan. - Na c˘ľ pan chcesz zbiera† ludzi? Czy pan nie zdajesz sobie sprawy, ľe m˘j statek si(c) pali? - McCoy by spokojny niby morze w czas lata i gniew kapitana nie wywoa na tym spokoju najlľejszej zmarszczki. - Owszem, kapitanie - wyszepta swoim go(c)bim gosem. - Zdaj(c) sobie spraw(c), ľe paäski statek ponie. Dlatego wanie pyn(c) z panem na Mangarev(c). Musz(c) jednakľe uzyska† na to zezwolenie. Taki jest u nas zwyczaj. Wyjazd gubernatora z wyspy to rzecz powaľna. WchodzĄ w˘wczas w rachub(c) interesy ludnoci, ma wi(c)c ona, prawo gosowa† za przyzwoleniem albo odmowĄ. Wiem jednak, ľe mi zezwolĄ. - Jeste pan pewien? - Zupenie. - Jeľeli zatem pan wie, ľe dadzĄ to zezwolenie, to po c˘ľ zawraca† sobie gow(c) staraniem si(c) o nie? Pomylľe pan o zwoce, jaka stĄd wyniknie! Caa noc! - Taki jest u nas zwyczaj! - brzmiaa niewzruszona odpowied«. - Poza tym jestem gubernatorem i musz(c) wyda† zarzĄdzenia, jak naleľy prowadzi† sprawy wyspy pod mojĄ nieobecno†. - Ale podr˘ľ do Mangarevy potrwa zaledwie dwadziecia cztery godziny! - zaprotestowa kapitan. - A jeli nawet powr˘t pod wiatr zabierze sze† razy wi(c)cej czasu, i tak wr˘cisz pan pod koniec tygodnia. McCoy umiechnĄ si(c) szeroko, dobrotliwie. - Bardzo nieliczne statki zawijajĄ na wysp(c) Pitcairn, a jeli tak si(c) zdarzy, przychodzĄ zazwyczaj z San Francisco lub od przylĄdka Horn. B(c)d(c) mia szcz(c)cie, jeľeli wr˘c(c) za sze† miesi(c)cy. Moľe mnie nie by† i rok, a niewykluczone, ľe b(c)d(c) zmuszony pynĄ† do San Francisco, aľeby znale«† statek, kt˘ry by mnie przywi˘z z powrotem. M˘j ojciec raz opuci Pitcairn na trzy miesiĄce, a dwa lata min(c)y, nim zdoa powr˘ci†. Pr˘cz tego brak wam ľywnoci. Jeľeli b(c)dziecie zmuszeni zej† do szalup, a pogoda si(c) zepsuje, upynie wiele dni, zanim dotrzecie do lĄdu. Jutro rano mog(c) wam przyprowadzi† dwie odzie pene jedzenia. Najlepsze b(c)dĄ suszone banany. Jak bryza si(c) wzmoľe, pyäcie pod wiatr. Im bliľej b(c)dziecie, tym wi(c)kszy adunek zdoam wam dostarczy†. Do widzenia. WyciĄgnĄ r(c)k(c). Kapitan potrzĄsnĄ niĄ, lecz wzdraga si(c) jĄ puci†. Przywar do tej doni niby tonĄcy marynarz do boi ratunkowej. - Jakľe mog(c) mie† pewno†, ľe pan rano wr˘ci? - zapyta. - Wanie! - wykrzyknĄ oficer. - SkĄd moľemy wiedzie† czy on nie wieje, ľeby ocali† wasnĄ sk˘r(c)? McCoy milcza. Popatrzy na obu m(c)ľczyzn ze sodyczĄ i dobrotliwociĄ, oficerom za wydao si(c), iľ przem˘wi do nich przemoľny spok˘j jego ducha. Kapitan puci r(c)k(c) McCoya, a ten, ogarnĄwszy po raz ostatni zaog(c) swoim bogosawiĄcym spojrzeniem, przelaz przez por(c)cz nadburcia i opuci si(c) do swej ˘dki. Wiatr wzm˘g si(c) i "Pireneje", mimo zanieczyszczenia dna, posun(c)y si(c) sze† mil mimo wschodniego prĄdu. O wicie, kiedy wyspa Pitcairn znalaza si(c) o trzy mile po nawietrznej, kapitan Davenport dostrzeg dwie odzie pynĄce w ich stron(c). I oto znowu McCoy wdrapa si(c) po kadubie i zeskoczy z nadburcia, na rozgrzany pokad. Za nim wciĄgni(c)to liczne paki suszonych banan˘w, z kt˘rych kaľda zawini(c)ta bya w suche licie. - A teraz, kapitanie - powiedzia McCoy - brasuj pan reje* [Brasowa† reje - obraca† je w paszczy«nie poziomej w celu zmienienia kierunku posuwania si(c) statku.] i pyä co si. Widzi pan, ja nie jestem nawigatorem - wyjani w kilka minut p˘«niej, gdy stanĄ na rufie przy kapitanie, kt˘ry przenosi wzrok z maszt˘w na morze, oceniajĄc szybko† "Pirenej˘w". - Musi pan doprowadzi† statek na Mangarev(c). Kiedy pan dojrzy lĄd, ja was zapilotuj(c) na lagun(c). Jak szybko pyniemy, paäskim zdaniem? - Jedenacie - odpar kapitan Davenport rzuciwszy ostatnie spojrzenie na wod(c) przetaczajĄcĄ si(c) mimo. - Jedenacie... Zaraz... jeľeli utrzymamy to tempo, ujrzymy Mangarev(c) jutro mi(c)dzy ˘smĄ a dziewiĄtĄ rano. O dziesiĄtej, najp˘«niej o jedenastej, osadz(c) statek na plaľy. A wtedy skoäczĄ si(c) paäskie kopoty. Kapitanowi wydao si(c) niemal, ľe nadszed juľ ˘w bogi moment, taka bya sia przekonywania McCoya. Kapitan Davenport, kierujĄc od przeszo dw˘ch tygodni ponĄcym statkiem, ľy w straszliwym napi(c)ciu i czu, ľe ma juľ tego dosy†. Silniejszy podmuch wiatru pchnĄ go w kark i wisnĄ koo uszu. Spr˘bowa oceni† jego nat(c)ľenie i szybko spojrza za burt(c). - Wiatr ciĄgle si(c) wzmaga - oznajmi. - Moja poczciwa krypa robi juľ w tej chwili raczej dwadziecia niľ jedenacie w(c)z˘w. Jeľeli to si(c) utrzyma, b(c)dziemy wieczorem skracali ľagle. Przez cay dzieä "Pireneje", niosĄc sw˘j adunek ľywego ognia, pary przez spienione nurty. Gdy wiecz˘r zapad, zwini(c)to bramľagle i bombramsale* [Bramľagiel - czwarty czworokĄtny ľagiel od dou; bombramsel -piĄty od dou.] statek mknĄ w ciemno†, a ogromne, grzywiaste fale huczay za nim. Pomylny wiatr wywar sw˘j skutek; zar˘wno na dziobie, jak i na rufie dao si(c) zauwaľy† pewne odpr(c)ľenie. W czasie drugiej wieczornej wachty jaki beztroski marynarz zanuci piosenk(c), gdy za ozwao si(c) osiem uderzeä dzwonu, piewaa juľ caa zaoga. Kapitan Davenport kaza przynie† sobie koce i rozpostrze† je na daszku kajuty. - Juľ zapomniaem, co to jest sen - wyjani McCoyowi. - Jestem zupenie wykoäczony. Ale zbud« mnie pan w kaľdej chwili, jeli to uznasz za potrzebne. O trzeciej nad ranem obudzio go delikatne pociĄganie za rami(c). Siad szybko, opierajĄc si(c) o wietlik; by jeszcze otumaniony po twardym nie. Wiatr wydzwania w olinowaniu swĄ pieä bojowĄ, a wcieke bawany omotay o kadub "Pirenej˘w". -rodek statku nurza si(c) w toni to jednĄ, to drugĄ burtĄ, a woda niemal bez przerwy chlustaa po r˘dokr(c)ciu. McCoy krzycza co, czego kapitan nie m˘g dosysze†. Davenport chwyci go wi(c)c za rami(c) i przyciĄgnĄ do siebie tak, ľe ucho kapitana znalazo si(c) przy wargach McCoya. - Trzecia godzina - usysza gos McCoya nadal go(c)bi, lecz osobliwie stumiony, jak gdyby dolatywa z oddali. - Przepyn(c)limy dwiecie pi(c)†dziesiĄt mil. Wyspa Crescent jest tylko o trzydzieci, gdzie prosto przed nami. Nie ma na niej wiate. Jeľeli b(c)dziemy dalej pynĄ†, wpadniemy na brzeg i zginiemy razem ze statkiem. - Wi(c)c co pan myli zrobi†? Zatrzyma† si(c)? - Wanie: zatrzyma† do witu. W ten spos˘b stracimy zaledwie cztery godziny. Tak wi(c)c "Pireneje", adowne ogniem, zatrzymay si(c) w miejscu i stawiajĄc op˘r kĄliwej wiei, walecznie roztrĄcay napierajĄcĄ fal(c). Byy jedynie upinĄ penĄ poľogi, a mae drobiny ludzkie, rozpaczliwie przywarte do tej upiny, dopomagay jej w walce. - Ten sztorm jest niezwyky - powiedzia McCoy kapitanowi, kiedy schronili si(c) do kajuty. - O tej porze roku nie powinno go by† ľadnĄ miarĄ. Ale pogoda w og˘le jest niezwyczajna. Pasat usta, a teraz dmie prosto z tej strony. - WyciĄgnĄ w ciemno† r(c)k(c), jak gdyby jego wzrok potrafi przenika† setki mil. - To idzie od zachodu. Co grubszego tam si(c) szykuje: huragan albo co. Mamy szcz(c)cie, ľe jestemy tak daleko na wsch˘d. Ale na razie to tylko wiaterek - dorzuci. - Nie potrwa dugo. O tym mog(c) pana zapewni†. O brzasku wieja osaba do normalnego nat(c)ľenia. Atoli wit ujawni nowe niebezpieczeästwo. By zasnuty mgĄ. Morze okrywa tuman lub raczej perlisty opar, o tyle g(c)stociĄ podobny do mgy, ľe przesania widok, jakkolwiek by zaledwie bonkĄ zalegajĄcĄ na morzu, gdyľ promienie soäca przebijay si(c) na wskro i wypeniay go wietlistym blaskiem. Pokad "Pirenej˘w" dymi silniej niľ poprzedniego dnia, toteľ prysnĄ radosny nastr˘j oficer˘w i marynarzy. Syszano, jak w zaciszu kuchni pochlipuje chopiec okr(c)towy. By to jego pierwszy rejs i serce napenia mu l(c)k przed mierciĄ. Kapitan bĄka si(c) po statku jak dusza zatracona, nerwowo przygryza wĄsa i ypa spode ba, niezdolny powziĄ† decyzji, co dalej czyni†. - Co pan myli o tym wszystkim? - zapyta przystajĄc obok McCoya, kt˘ry zajada niadanie zoľone z przypiekanych banan˘w i kubka wody. McCoy dokoäczy ostatniego banana, wychyli kubek i rozejrza si(c) z wolna. W jego oczach by serdeczny umiech, kiedy powiedzia: - No c˘ľ, kapitanie... Moľemy r˘wnie dobrze pynĄ† dalej, jak zgorze†. Paäskie pokady nie b(c)dĄ tego wytrzymyway bez koäca. Dzi rano sĄ gor(c)tsze. Nie znalazby pan dla mnie jakiej pary but˘w? Zaczyna mi by† trudno chodzi† na bosaka. Dwie wielkie fale chlusn(c)y na "Pireneje", gdy statek czyniĄc zwrot ustawi si(c) znowu na wiatr; pierwszy oficer owiadczy w˘wczas, ľe chciaby mie† caĄ t(c) wod(c) w adowni, gdyby tylko moľna jĄ byo tam wpuci† nie otwierajĄc luk˘w. McCoy wetknĄ gow(c) w naktuz* [Naktuz - szafka, w kt˘rej umieszczony jest kompas.] i ledzi kurs. - Ja bym tam jeszcze troch(c) podciĄgnĄ, kapitanie - powiedzia. - Statek zdryfowa, kiedymy si(c) zatrzymali. - Juľ zmieniem kurs o rumb* [Rumb - 1/32 obwodu horyzontu.] - brzmiaa odpowied«. - Czy to nie dosy†? - Wolabym o dwa: Ta odrobina wiatru zwi(c)kszya szybko† wschodniego prĄdu bardziej, niľ pan przypuszcza. Kapitan Davenport zmieni kompromisowo kurs o p˘tora rumba, po czym razem z McCoyem i pierwszym oficerem wdrapa si(c) na maszt, by wypatrywa† lĄdu. Rozwini(c)to ľagle i "Pireneje" robiy teraz dziesi(c)† w(c)z˘w. Fale za rufĄ uspokajay si(c) szybko. Perowa mga nie ust(c)powaa i okoo dziesiĄtej Davenport zaczĄ si(c) denerwowa†. Wszyscy marynarze trwali na stanowiskach, gotowi na pierwszy meldunek o lĄdzie rzuci† si(c) jak szatany do lin, by wyprowadzi† "Pireneje" z wiatru. ŕw lĄd leľĄcy przed nimi - obmywana bryzgami fal zewn(c)trzna rafa - m˘g znale«† si(c) niebezpiecznie blisko, ukazujĄc si(c) niespodzianie w podobnej mgle. Znowu min(c)a godzina. Trzy czaty na masztach wpatryway si(c), milczĄc, w perowy blask. - A co b(c)dzie jeľeli ominiemy Mangarev(c)? - zapyta nagle kapitan Davenport. McCoy, nie patrzĄc na niego, odpowiedzia cicho: - C˘ľ, pyämy dalej, kapitanie. Tyle tylko moľemy uczyni†. Przed nami sĄ cae Paumoty. Moľemy ľeglowa† i tysiĄc mil por˘d raf i atol˘w. Tak czy owak, musimy gdzie dotrze†. - Wi(c)c pyämy. - Kapitan Davenport objawi ch(c)† zejcia na pokad. - Omin(c)limy Mangarev(c), B˘g jeden wie, gdzie jest najbliľszy lĄd. Szkoda, ľem nie przesunĄ jeszcze o te p˘ rumba - wyzna w chwil(c) p˘«niej. - Ten przekl(c)ty prĄd pata diabelskie figle nawigatorowi. - Dawni nawigatorzy nazywali Paumoty Niebezpiecznym Archipelagiem - powiedzia McCoy, kiedy wr˘cili na ruf(c). - Wanie ten prĄd jest w pewnej mierze odpowiedzialny za owĄ nazw(c). - Kiedy rozmawiaem w Sydney z jednym marynarzem rzek Konig. - Wozi towary ma Paumoty. M˘wi, ľe ubezpieczenie wynosio osiemnacie od sta. Czy to prawda? McCoy umiechnĄ si(c) i skinĄ gowĄ. - Z tym tylko, ľe juľ nie ubezpieczajĄ - wyjani. - Armatorzy corocznie odpisujĄ na straty dwadziecia procent wartoci swoich szkuner˘w. - Boľe drogi! - j(c)knĄ kapitan Davenport. - To znaczy, ľe szkuner moľe si(c) uchowa† zaledwie przez pi(c)† lat! - PotrzĄsnĄ smutnie gowĄ i szepnĄ. - Niedobre to wody! Niedobre! Zn˘w zeszli do kajuty, by przestudiowa† wielkĄ og˘lnĄ map(c), ale zatrute wyziewy wygnay ich na pokad, gdzie powr˘cili kaszlĄc i chwytajĄc ustami powietrze. - Tu jest wyspa Moerenhout. - Kapitan Davenport pokaza jĄ na mapie, kt˘rĄ rozpostar na dachu kajuty. - Nie moľe by† dalej jak sto mil po zawietrznej. - Sto dziesi(c)†. - McCoy pokiwa gowĄ z powĄtpiewaniem. - Moľe si(c) uda†, ale to bardzo trudne. Mog(c) osadzi† statek na piasku, ale mog(c) si(c) teľ wpakowa† na rafy. Ze miejsce, bardzo ze miejsce. - Zaryzykujemy - zdecydowa kapitan Davenport biorĄc si(c) do wykrelania kursu. Wczesnym popoudniem skr˘cono ľagle, aľeby w nocy nie ominĄ† wyspy, a podczas drugiej nocnej wachty zaoga pocz(c)a znowu najwyra«niej nabiera† otuchy. Ziemia bya przecieľ tak blisko i rankiem miay si(c) skoäczy† wszystkie zmartwienia. Dzieä wsta przeczysty, paao tropikalne soäce. Poudniowo-wschodni pasat przesunĄ si(c) w kierunku wschodnim i gna "Pireneje" przez toä z szybkociĄ omiu w(c)z˘w. Kapitan Davenport poczyni obliczenia wedug logu*, [Log - przyrzĄd suľĄcy do mierzenia szybkoci statku.] szeroko uwzgl(c)dniajĄc dryf i oznajmi, ľe wyspa Moerenhout nie moľe by† dalej niľ o dziesi(c)† mil. "Pireneje" przepyn(c)y dziesi(c)† mil przepyn(c)y i dziesi(c)† dalszych, a posterunki na trzech masztach nie mogy dojrze† nic poza pustym, skĄpanym w soäcu morzem. - Aleľ ja wam m˘wi(c), ľe ziemia tam jest! - krzycza do nich z rufy kapitan Davenport. McCoy umiecha si(c) agodzĄco, lecz kapitan potoczy wok˘ oszalaym wzrokiem, chwyci sekstans* [Sekstans - przyrzĄd suľĄcy do wyznaczania wsp˘rz(c)dnych geograficznych miejsca obserwacji.] i poczyni obserwacje chronometryczne. - Wiedziaem, ľe mam racj(c)! - nieomal ryknĄ, gdy skoäczy. - Dwadziecia jeden, pi(c)†dziesiĄt pi(c)† szerokoci poudniowej; sto trzydzieci sze†, dwa - dugoci zachodniej. Prosz(c)! Mamy jeszcze osiem mil na nawietrznĄ. Co panu wyszo, panie Konig? Pierwszy oficer rzuci okiem na wasne obliczenia i powiedzia przyciszonym gosem: - Dwadziecia jeden, pi(c)†dziesiĄt pi(c)† - to si(c) zgadza; natomiast dugo† wypada mi sto trzydzieci sze†, czterdzieci osiem. To nas znacznie przesuwa na zawietrznĄ... Jednakľe kapitan Davenport zby jego dane tak pogardliwym milczeniem, ľe pan Konig zgrzytnĄ z(c)bami i zaklĄ siarczycie pod wĄsem. - Ster na burt(c)! - rozkaza kapitan marynarzowi stojĄcemu przy kole. - Trzy rumby! Teraz trzymaj tak, jak idzie. Nast(c)pnie powr˘ci do swoich obliczeä i poczĄ je sprawdza†. Pot zalewa mu twarz. Przygryza wĄsy, wargi i o˘wek wpatrujĄc si(c) w cyfry niczym w upiora. Wtem ľachnĄ si(c) wciekle, pot(c)ľnie, zmiĄ w garci zapisanĄ kartk(c) papieru, cisnĄ jĄ na podog(c) i rozdepta. Konig wykrzywi twarz w mciwym grymasie i odwr˘ci si(c), kapitan za opar si(c) o ciank(c) kajuty i przez p˘ godziny nie odezwa ni sowem. SpoglĄdajĄc tylko ku zawietrznej z wyrazem zadumy i beznadziejnoci. - Panie McCoy - przerwa nagle milczenie. - Mapa pokazuje grupk(c) wysp okoo czterdziestu mil stĄd na p˘noc czy na p˘nocny zach˘d; nie wiadomo tylko, ile ich jest. To wyspy Akteon. Co pan o nich powie? - Jest ich cztery, wszystkie paskie - odpar McCoy. - Pierwsza na poudniowy wsch˘d od Matueri; nie zamieszkana, bez wejcia na lagun(c). Nast(c)pna jest Tenarunga. ˝yo na niej koo tuzina ludzi, ale juľ si(c) pewnie wynieli. W kaľdym razie nie istnieje tam przejcie dla statku, co najwyľej dla odzi; wody jest na sĄľeä g(c)boko. Dwie pozostae to Vehauga i Tena-raro. Nie ma wej†, nie ma ludzi, obie bardzo paskie. W tej grupie nie znajdzie si(c) gruntu dla "Pirenej˘w". Rozbiby si(c) w drzazgi. - Suchajcie go tylko! - kapitan Davenport wpad w furi(c). - Nie ma ludzi! Nie ma wej†! Na co u diaba sĄ wyspy? No! - warknĄ nagle jak rozzoszczony foksterier. - Mapa podaje caĄ kup(c) wysepek na p˘nocny zach˘d. Co z nimi? Kt˘ra ma wejcie i miejsce, gdzie m˘gbym osadzi† statek? McCoy - zastanowi si(c) spokojnie. Nie zaglĄda do mapy. Wszystkie te wyspy, rafy, awice, laguny, wejcia i odlegoci zaznaczone byy na mapie jego pami(c)ci. Zna je tak, jak mieszkaniec miasta zna gmachy, ulice, zauki. - Troch(c) wi(c)cej niľ o sto mil na zach˘d albo p˘nocny zach˘d leľy Papakena i Vanavana. Jedna jest nie zamieszkana, syszaem za, ľe z drugiej ludzie przenieli si(c) na wysp(c) Cadmus. Tak czy owak ani jedna, ani druga laguna nie ma wejcia. O sto mil dalej na p˘nocny zach˘d znajduje si(c) Ahunui. Nie ma wejcia, nie ma i ludzi. - No dobrze, ale o czterdzieci mil za nimi sĄ jeszcze dwie wyspy? - powiedzia pytajĄco kapitan Davenport podnoszĄc oczy znad mapy. McCoy potrzĄsnĄ gowĄ. - Paros i Manuhungi; bezludne, bez wej†. Czterdzieci mil za nimi leľy z kolei Nengo-Nengo, r˘wnieľ bezludna, r˘wnieľ bez wejcia. Jest jednak i wyspa Hao. Jej laguna ma trzydzieci mil dugoci i pi(c)† szerokoci. Mieszka tam mn˘stwo ludzi. Zazwyczaj moľna dosta† wod(c). A kaľdy statek na wiecie moľe przepynĄ† przez wejcie. Umilk i z troskĄ w oku spojrza na kapitana Davenporta, kt˘ry pochylony z cyrklem w doni nad mapĄ wyda stumiony j(c)k. - Czyľ nie ma gdzie bliľszej laguny z wejciem? - zapyta Davenport. - Nie, kapitanie, Hao jest najbliľsza. - Znajduje si(c) wi(c)c o trzysta czterdzieci mil stĄd. - Kapitan Davenport m˘wi bardzo powoli i stanowczo. - Nie mog(c) bra† na siebie odpowiedzialnoci za ľycie wszystkich mych ludzi. Rozbij(c) statek na Akteonie. A to taki dobry ľaglowiec! - dorzuci z ľalem, gdy zmieni juľ kurs, uwzgl(c)dniwszy tym razem szerzej niľ dotĄd dziaanie wschodniego prĄdu. W godzin(c) p˘«niej niebo zasnute byo chmurami. Wia jeszcze poudniowo - wschodni pasat, ale ocean przemieni si(c) teraz w istnĄ szachownic(c) szkwa˘w. - B(c)dziemy tam o pierwszej - owiadczy z ufnociĄ kapitan Davenport. - Najdalej o drugiej. Niech pan osadzi statek na tej wyspie, gdzie mieszkajĄ ludzie. Soäce nie ukazao si(c) wi(c)cej, a o godzinie pierwszej wciĄľ nie byo wida† lĄdu. Kapitan Davenport spojrza za ruf(c), na kr(c)ty wart* [Wart - szlak zakrelany na wodzie przez statek.] "Pirenej˘w". - Boľe kochany! - wykrzyknĄ. - Zachodni prĄd! Patrzaj pan! Konig mia wĄtpliwoci. McCoy zachowywa rezerw(c), aczkolwiek owiadczy, ľe nie widzi ľadnej racji, by na Paumotach nie byo zachodniego prĄdu. W kilka minut p˘«niej przeciwny podmuch, szkwau na chwil(c) pozbawi "Pireneje" wiatru i statek poczĄ si(c) ci(c)ľko przetacza† mi(c)dzy jednĄ falĄ a drugĄ. - Gdzieľ ta sonda? Dawa† jĄ tutaj! - Kapitan Davenport pochwyci link(c) i patrza, jak zbacza w kierunku p˘nocno-wschodnim. - No, tylko sp˘jrzcie! Sami jĄ potrzymajcie. McCoy i pierwszy oficer spr˘bowali i uczuli, ľe napi(c)ta linka wciekle drga unoszona prĄdem. - On ma ze cztery w(c)zy szybkoci - rzek Konig. - Zachodni prĄd zamiast wschodniego! - powiedzia kapitan Davenport patrzĄc z wyrzutem na McCoya, jak gdyby jemu przypisywa win(c). - To wanie jedna z przyczyn, kapitanie, ľe na tych wodach ubezpieczenie wynosi osiemnacie od sta - odpar McCoy. - Bo tu nigdy nie wiadomo. PrĄdy wciĄľ si(c) zmieniajĄ. Raz pynĄ na jachcie "Casco" jeden taki, co pisa ksiĄľki, nie pami(c)tam jego nazwiska. Pomyli si(c) o trzydzieci mil i zamiast na Takaroa trafi na Tikei, a wszystko przez te zmienne prĄdy. W tej chwili idziecie na nawietrznĄ i warto by zmieni† kurs o kilka rumb˘w. - Ale jak dalece zni˘s mnie ten prĄd? - zapyta rozzoszczony kapitan. - SkĄdľe mam wiedzie†, o ile zmieni† kurs? - Nie mam poj(c)cia, kapitanie - odrzek McCoy z niezmiernĄ agodnociĄ. Wiatr powia znowu i "Pireneje" z dymiĄcym pokadem, kt˘ry polniewa w jasnoszarym wietle, pocz(c)y sunĄ† prosto na zawietrznĄ. Potem zn˘w zakr(c)ciy i idĄc to lewym, to prawym halsem, przecinay toä kr(c)tym szlakiem w kierunku wysp Akteon, kt˘rych ciĄgle nie mogy dojrze† czaty na szczytach maszt˘w. Kapitan Davenport wychodzi z siebie. Jego wcieko† przybraa form(c) ponurego milczenia; cae poudnie sp(c)dzi kroczĄc po rufie lub opierajĄc si(c) na wantach* [Wanty - grube liny umocowujĄce maszt z bok˘w, wiĄzane w poprzek cieäszymi linkami, kt˘re tworzĄ drabinki.] od nawietrznej. Gdy noc zapada, nie radzĄc si(c) nawet McCoya, kaza zbrasowa† reje i skierowa statek na p˘nocny zach˘d. Zar˘wno Konig, ukradkiem sprawdzajĄcy map(c) i naktuz, jak McCoy, kt˘ry jawnie i otwarcie zaglĄda do tegoľ naktuza, wiedzieli, ľe zmierzajĄ w stron(c) wyspy Hao. Okoo p˘nocy szkwa ucich i ukazay si(c) gwiazdy. Kapitan Davenport radowa si(c) nadziejĄ na pogodny dzieä. - Jutro rano porobi(c) obserwacje - owiadczy McCoyowi - aczkolwiek nie mam zielonego poj(c)cia, na jakiej szerokoci geograficznej si(c) znajduj(c). Jednakľe zastosuj(c) metod(c) Sumnera i rzecz ustal(c). Zna pan ten spos˘b? - Po czym wyjani go szczeg˘owo McCoyowi. Dzieä istotnie okaza si(c) pogodny, pasat dĄ regularnie ze wschodu, a "Pireneje" r˘wnie regularnie robiy swoje dziewi(c)† w(c)z˘w. Zar˘wno kapitan, jak porucznik ustalili pooľenie wedug metody Sumnera, w poudnie por˘wnali swoje obliczenia, uzgodnili je znowu, nast(c)pnie za sprawdzili obserwacje poudniowe z porannymi. - Jeszcze dwadziecia cztery godziny, a b(c)dziemy na miejscu - zapewni McCoya kapitan Davenport. - Cud, ľe pokady naszego staruszka wciĄľ wytrzymujĄ. Ale to nie na dugo. Nie na dugo! Patrz pan na ten dym:. Co dzieä go wi(c)cej i wi(c)cej. A przecieľ pokad by szczelny, wieľutko wysmoowany we Frisco. Zd(c)biaem, jak ogieä si(c) pokaza, i zaraz kazaem zamknĄ† pokrywy luk˘w. C˘ľ to znowu? Urwa i z opadni(c)tĄ szcz(c)kĄ wbi wzrok w spiral(c) dymu, kt˘ra zwijaa si(c) i k(c)bia za bezanmasztem, dwadziecia st˘p ponad pokadem. - A to skĄd si(c) wzi(c)o? - zapyta z oburzeniem. Poniľej nie byo dymu. WypeznĄwszy z pokadu przesoni(c)ty masztem od wiatr˘w, ˘w kĄb przez jaki dziwny kaprys nabiera ksztatu i stawa si(c) widoczny dopiero na tej wysokoci, a teraz odsunĄ si(c) od masztu. I na moment zawis nad kapitanem, niby zowroga wr˘ľba. W nast(c)pnej chwili zdmuchnĄ go wiatr i szcz(c)ka kapitana powr˘cia na swoje miejsce. - Jakem wspomnia, kiedymy po raz pierwszy zamkn(c)li luki, zupenie zgupiaem. Pokad by szczelny, a przepuszcza dym jak rzeszoto. OdtĄd ciĄgle go uszczelniamy i uszczelniamy. Pod spodem musi by† ogromne cinienie, skoro wypycha aľ tyle dymu. Tego popoudnia niebo znowu si(c) zaciĄgn(c)o, zrobio si(c) wietrznie i dľdľysto. Wiatr dĄ to z poudniowego, to z p˘nocnego wschodu, a o dwunastej w nocy ľagle "Pirenej˘w" przywary do maszt˘w od podmuchu ostrego szkwau z poudniowego zachodu. OdtĄd wicher wia wciĄľ ze zmiennĄ siĄ. - Nie dopyniemy do Hao przed dziesiĄtĄ albo jedenastĄ - poskarľy si(c) kapitan Davenport o si˘dmej rano, kiedy przelotnĄ nadziej(c) na soäce rozproszyy sk(c)bione masy chmur we wschodniej stronie nieba. W nast(c)pnej chwili zapyta ľaonie: - A gdzieľ si(c) podziay te prĄdy? Posterunki na masztach nie meldoway o zbliľaniu si(c) lĄdu i dzieä upynĄ por˘d chwil ciszy i deszczu albo gwatownych szkwa˘w. O zmierzchu morze zacz(c)o si(c) wzdyma† od zachodu. Barometr spad do 29.50. Nie byo wiatru, lecz zowr˘ľbne fale pi(c)trzyy si(c) coraz bardziej. Wnet statek jĄ si(c) wciekle koleba† na olbrzymich bawanach, kt˘re nieskoäczonym pochodem wynurzay si(c) z mroku po stronie zachodniej. Skr˘cono ľagle tak szybko, jak to zdoay uczyni† obie wachty, a kiedy zmordowana zaoga zakoäczya swĄ prac(c), moľna byo dosysze† w ciemnociach markotne, rozdraľnione gosy marynarzy, przedziwnie zwierz(c)ce i gro«ne. WolnĄ wacht(c) wezwano na ruf(c), aľeby zamocowa† ruchome cz(c)ci, i w˘wczas ludzie otwarcie objawili swoje przygn(c)bienie i niech(c)†. Kaľdy powolny ich ruch by protestem, gro«bĄ. Powietrze stao si(c) wilgotne i lepkie jak luz, a wskutek braku wiatru wszyscy marynarze dyszeli ci(c)ľko i z trudem chwytali oddech. Pot wystĄpi na czoa i obnaľone ramiona. Kapitan Davenport, z twarzĄ bardziej wyn(c)dzniaĄ i zatroskanĄ niľ kiedykolwiek, z oczyma m(c)tnymi i utkwionymi w przestrzeä, dozna przytaczajĄcego uczucia, ľe katastrofa jest nieuchronnie bliska. - To idzie na zach˘d - powiedzia pokrzepiajĄco McCoy. - W najgorszym razie zawadzi o nas ledwie samym brzegiem. Jednakľe kapitan Davenport by guchy na sowa pociechy; przy wietle latarni czyta z podr(c)cznika ľeglarskiego rozdzia dotyczĄcy krok˘w, jakie winni przedsi(c)bra† dow˘dcy statk˘w w czasie cyklonu. Cisz(c) przerwao stumione chlipanie chopca okr(c)towego gdzie na r˘dokr(c)ciu. - Milcze† tam! - ryknĄ nagle kapitan Davenport z takĄ siĄ, ľe wszyscy obecni drgn(c)li, a winowajca poczĄ okropnie zawodzi† z przeraľenia. - Panie poruczniku - powiedzia kapitan gosem, kt˘ry drľa z wciekoci i zdenerwowania - bĄd« pan askaw zatka† pakuami g(c)b(c) temu p(c)takowi! Poszed jednakľe McCoy i w ciĄgu kilku minut udao mu si(c) uspokoi† chopca oraz uoľy† go do snu. Przed samym brzaskiem doleciao z poudniowego wschodu pierwsze tchnienie wiatru, kt˘ry szybko zmienia si(c) w coraz mocniejszĄ bryz(c). Wszyscy ludzie stali juľ na pokadzie, czekajĄc, co z tego wyniknie. - Teraz juľ wszystko w porzĄdku, kapitanie - rzek McCoy stojĄc tuľ przy jego ramieniu. - Huragan poszed na zach˘d; my jestemy na poudnie od niego. Ta bryza to tylko powietrzny wir po jego przejciu. Nie b(c)dzie juľ mocniejsza. Moľe pan stawia† ľagle. - Ale czy to warto? DokĄd popyn(c)? Juľ drugi dzieä nie mamy obserwacji, a powinnimy byli zobaczy† wysp(c) Hao wczoraj rano. W kt˘rej ona jest stronie: na p˘noc, poudnie, wsch˘d czy gdzie jeszcze? Powiedz mi pan, a w jednej chwili postawi(c) ľagle. - Nie jestem nawigatorem, kapitanie - powiedzia McCoy swoim agodnym tonem. - Mylaem, ľe sam nim jestem - odparowa kapitan - p˘ki si(c) nie dostaem na te Paumoty. W poudnie z maszt˘w dolecia okrzyk: - Kipiel przed nami! - "Pireneje" zmieniy kurs; luzowano i zwijano ľagiel po ľaglu. Statek sunĄ przez toä walczĄc z prĄdem, kt˘ry zagraľa mu rzuceniem na mielizn(c). Oficerowie i marynarze uwijali si(c) jak szaleni, a pomagali im wszyscy: kucharz i chopiec okr(c)towy, sam kapitan Davenport i McCoy. Byli o wos od zguby. Przed sobĄ mieli nagĄ, niebezpiecznĄ awic(c), na kt˘rej nieustannie amay si(c) fale; nie m˘g na niej ľy† ľaden czowiek, nawet morskie ptactwo nie mogoby tam spoczĄ†. "Pireneje", porwane prĄdem, znalazy si(c) o sto jard˘w od niej, nim wiatr je wreszcie zni˘s w bok; w˘wczas zziajana zaoga, dokonawszy swej pracy, wybucha potokiem przekleästw na McCoya - McCoya, kt˘ry przyby na statek, zaproponowa, by pynĄ† na Mangarev(c), odwi˘d ich od bezpiecznego schronienia na wyspie Pitcairn ku niechybnej zagadzie na tych zwodniczych, straszliwych wodach. Jednakľe spokojna dusza McCoya bya nieporuszona. UmiechnĄ si(c) do ludzi z prostĄ, askawĄ ľyczliwociĄ i jego, natchniona dobro† snad« jako przenikn(c)a do mrocznych dusz marynarzy, pogrĄľajĄc ich w zawstydzeniu, kt˘re sprawio, ľe ucichy przekleästwa drgajĄce im w gardach. - Niedobre wody! Niedobre wody! - mruknĄ kapitan Davenport, gdy jego statek par juľ swobodnie naprz˘d; urwa jednakľe raptownie, widzĄc, ľe awica, kt˘ra winna bya znajdowa† si(c) wprost za rufĄ, szybko przesuwa si(c) ku nawietrznej. Siad i ukry twarz w doniach. Zar˘wno jego pierwszy oficer, jak McCoy, jak i caa zaoga, widzieli to, co dostrzeg. Na poudnie od awicy zachodniej prĄd popycha statek ku niej; na p˘noc r˘wnie bystry prĄd wschodni porywa teraz ľaglowiec i unosi go precz. - Syszaem juľ o tych Paumotach - st(c)knĄ kapitan odrywajĄc zbielaĄ twarz od doni. - Opowiada mi o nich kapitan Moyendale, kt˘ry tu straci sw˘j statek. A ja si(c) z niego miaem za plecami. -miaem si(c), Boľe odpu†. Co to za awica? - przerwa zwracajĄc si(c) do McCoya. - Nie wiem, kapitanie. - Czemu pan nie wie? - Bo nigdy dotĄd jej nie widziaem i nigdy o niej nie syszaem. Wiem na pewno, ľe nie ma jej na mapie. Te wody nie zostay dotychczas gruntownie zbadane. - Wi(c)c pan nie orientuje si(c), gdzie jestemy? - Nie lepiej od pana - odrzek agodnie McCoy. O czwartej po poudniu dostrzeľono palmy kokosowe wyrastajĄce, rzekby, prosto z wody. Nieco p˘«niej z morza wynurzy si(c) paski lĄd atolu. - Teraz juľ wiem, gdzie jestemy, kapitanie. - McCoy odjĄ od oczu lunet(c). To wyspa Resolution. Znajdujemy si(c) o czterdzieci mil za Hao i mamy wiatr prosto w twarz. - W takim razie szykujemy si(c) do osadzenia statku. Gdzie jest wejcie do tego atolu? - Jest tylko przesmyk, kt˘rym moľe przej† ˘dka. Jednakľe teraz, kiedy juľ znamy swoje pooľenie, moľemy popynĄ† na wysp(c) Barclay de Tolley. To jest ledwie sto dwadziecia mil stĄd, prosto na p˘nocny zach˘d. Z tym wiatrem zdoamy tam dotrze† jutro a dziewiĄtej rano. Kapitan Davenport spojrza na map(c) i poczĄ si(c) zastanawia†. - Jeľeli si(c) tu rozbijemy - dorzuci McCoy - b(c)dziemy musieli i tak pynĄ† na Barclay de Tolley w szalupach. Kapitan wyda rozkaz i raz jeszcze "Pireneje" ruszyy w drog(c) po niegocinnym morzu. Nast(c)pne popoudnie stao si(c) wiadkiem rozpaczy i buntu na dymiĄcych pokadach ľaglowca. Wzmoga si(c) szybko† prĄdu, wiatr osab i "Pireneje" znioso na zach˘d. Czaty spostrzegy w stronie wschodniej wysp(c) Barclay de Tolley, ledwo widocznĄ ze szczytu masztu; daremnie "Pireneje" usioway przez dugie godziny przybliľy† si(c) do niej. Na ksztat miraľu palmy kokosowe unosiy si(c) wciĄľ nad horyzontem, widziane tylko z maszt˘w. Z pokadu przesania je wypuko† kuli ziemskiej. I zn˘w kapitan Davenport poczĄ si(c) radzi† McCoya i mapy. Makemo leľaa o siedemdziesiĄt pi(c)† mil na poudniowy zach˘d. Jej laguna miaa trzydzieci mil dugoci, a wejcie byo wyborne. Kiedy kapitan Davenport wyda rozkazy, zaoga odm˘wia ich wykonania. Oznajmia, ľe do† juľ ma ognia piekielnego pod stopami. Ziemia jest blisko. C˘ľ z tego, ľe statek nie moľe do niej dotrze†? DopynĄ na szalupach. Niech wi(c)c si(c) pali. Wasne ľycie takľe co dla nich znaczy. Wiernie suľyli statkowi, teraz pomylĄ o sobie. Skoczyli do szalup, odpychajĄc na bok drugiego i trzeciego oficera, i pocz(c)li gotowa† si(c) do spuszczania odzi. Kapitan Davenport oraz pierwszy oficer z rewolwerami w doni juľ szli ku kraw(c)dzi rufy, gdy wtem przem˘wi McCoy, kt˘ry wdrapa si(c) na nadbud˘wk(c). Zwraca si(c) do marynarzy i na pierwszy d«wi(c)k jego go(c)biego, mi(c)kkiego gosu ludzie przystan(c)li zasuchani. Przekazywa im wasnĄ, niewymownĄ pogod(c) i spok˘j. Jego agodny gos i proste myli spyway na nich jak czarodziejski strumieä, umierzajĄc wbrew woli ich gniew. Powr˘ciy na pami(c)† sprawy dawno zapomniane, niekt˘rzy przypomnieli sobie koysanki z dzieciästwa, zadowolenie i spok˘j znajdowany przy koäcu dnia w ramionach matczynych. Nie byo juľ na wiecie troski, nie byo niebezpieczeästwa ani przykroci. Wszystko stao si(c) takie, jak by† powinno; wydao si(c) rzeczĄ zupenie oczywistĄ, ľe zn˘w odwr˘cĄ si(c) od lĄdu i raz jeszcze ruszĄ na morze z ogniem piekielnym pod stopami. McCoy m˘wi prosto, ale nie sama tre† jego s˘w bya waľna. Osobowo† jego przem˘wia o wiele dobitniej niľ wszelkie sowa. Bya to jaka przedziwnie tajemna i g(c)boka alchemia duszy -niepoj(c)ta jej emanacja, urzekajĄca, sodka i pokorna, a zarazem straszliwie wadcza. Byo to rozwietlenie mrocznych podziemi dusz marynarzy, nakaz czystoci i agodnoci, o wiele silniejszy od tego, kt˘ry tkwi w poyskliwych, mierciĄ plujĄcych rewolwerach oficer˘w. Ludzie, niezdecydowani, stali w miejscu, ci za, kt˘rzy juľ poluzowali liny, przyciĄgn(c)li je na powr˘t. Nast(c)pnie jeden, po nim drugi, a wreszcie wszyscy pocz(c)li wycofywa† si(c) nieporadnie. Twarz McCoya promieniaa icie dzieci(c)cĄ radociĄ, gdy schodzi z nadbud˘wki. Niebezpieczeästwo min(c)o. Waciwie nawet nie mogo by† mowy o jego zaľegnaniu. W og˘le nie istniao ľadne niebezpieczeästwo, albowiem w szcz(c)liwym wiecie, w kt˘rym ľy, nie byo dlaä miejsca. - Zahipnotyzowa ich pan - powiedzia zniľonym gosem Konig umiechajĄc si(c) do niego. - Ci chopcy sĄ dobrzy - brzmiaa odpowied«. - Dobre sĄ ich serca. Przeľyli ci(c)ľkie chwile, pracowali ci(c)ľko i b(c)dĄ ci(c)ľko pracowa† aľ do samego koäca. Pan Konig nie mia czasu mu odrzec. Juľ wykrzykiwa rozkazy, marynarze rzucili si(c), by je wykona†, i "Pireneje" powoli zacz(c)y przesuwa† si(c) na nawietrznĄ, kierujĄc dzi˘b w stron(c) Makemo. Wiatr by bardzo lekki, a po zachodzie soäca ucich niemal zupenie. Zrobio si(c) nieznonie gorĄco; ludzie na dziobie i rufie daremnie usiowali zasnĄ†. Pokad by nazbyt rozgrzany, by m˘c si(c) na nim pooľy†, a trujĄce wyziewy, kt˘re si(c) przesĄczay przez szpary, pezay po statku niby ze duchy, wdzieray si(c) w nozdrza i kanay oddechowe nieprzezornych powodujĄc ataki kaszlu i kichania. Na mrocznym sklepieniu w g˘rze mrugay gnunie gwiazdy, na wschodzie za wsta ksi(c)ľyc w peni i dotknĄ swymi promieniami nieprzeliczonych pasem, nitek, paj(c)czych woali dymu, kt˘ry wi si(c), splata i skr(c)ca wzduľ pokadu i ponad relingiem, snu si(c) po masztach i wantach. - Powiedz mi pan - rzek kapitan Davenport przecierajĄc piekĄce oczy - co si(c) p˘«niej stao z tymi lud«mi z "Bounty", kiedy dotarli do Pitcairn? Czytaem, ľe spalili sw˘j statek i ľe ich wykryto dopiero w wiele lat p˘«niej. Ale co si(c) tymczasem dziao? Zawsze mnie to ogromnie ciekawio. Przecieľ to byli ludzie ľyjĄcy ze stryczkiem na szyi. Mieli tam r˘wnieľ i paru krajowc˘w. A pr˘cz tego kobiety. StĄd wniosek, ľe od samego poczĄtku musiay tam by† awantury. - I owszem - odrzek McCoy - to byli niedobrzy ludzie. Od razu powadzili si(c) o kobiety. Jeden z buntownik˘w, Wiliams, straci ľon(c). Wszystkie one byy z Tahiti. Jego ľona spada, z nadbrzeľnych ska, polujĄc na morskie ptactwo. Wtedy Wiliams zabra ľon(c) jednemu z krajowc˘w. Pozostaych strasznie to rozjuszyo i wymordowali wszystkich buntownik˘w. W˘wczas ci, co ocaleli, wybili krajowc˘w. Kobiety im dopomogy. Krajowcy pozabijali si(c) wzajemnie. Wszyscy zabijali wszystkich. Straszni to byli ludzie. Timiti zginĄ z r(c)ki dw˘ch swoich rodak˘w w chwili, gdy mu po przyjacielsku czesali wosy. Przysali ich w tym celu biali ludzie, a potem zabili ich samych. ˝ona Tullalu ubia go w pieczarze, bo chciaa wziĄ† sobie biaego m(c)ľa. Bardzo byli podli. B˘g odwr˘ci od nich swoje oblicze. Po upywie dw˘ch lat wymordowani byli wszyscy krajowcy i wszyscy biali, z wyjĄtkiem czterech: Younga, Johna Adamsa, mojego pradziada McCoya i Quintala. To takľe by bardzo zy czowiek. Kiedy - tylko dlatego, ľe ľona nie naapaa mu dosy† ryb - odgryz jej ucho. - Paskudna banda! - wykrzyknĄ Konig. - Tak, bardzo paskudna - potwierdzi McCoy i dalej pogodnie, mi(c)kko opowiada o krwawych dziejach swych niegodziwych przodk˘w. - M˘j pradziad uniknĄ mierci po to, by zginĄ† z wasnej r(c)ki. SporzĄdzi sobie aparat destylacyjny i zaczĄ p(c)dzi† alkohol z korzeni roliny ti. Quintal by jego kamratem i razem pili na um˘r przez cay czas. Wreszcie McCoy dosta delirium tremens, uwiĄza sobie lin(c) u szyi i skoczy w morze. ˝ona Quintala, ta, kt˘rej mĄľ odgryz ucho, r˘wnieľ zgin(c)a spadajĄc ze ska. W˘wczas Quintal poszed do Younga i zaľĄda jego ľony; a potem do Adamsa i teľ domaga si(c), by mu odda ľon(c). Adams i Young bali si(c) Quintala. Wiedzieli, ľe ich zamorduje, wi(c)c go pospou zabili toporkiem. P˘«niej umar i Young. I to juľ mniej wi(c)cej wszystkie biedy jakie przeľyli. - Ja myl(c)! - parsknĄ kapitan Davenport. - Nie byo juľ kogo zabija†. - Widzi pan, B˘g odwr˘ci od nich swoje oblicze - powiedzia McCoy. Rankiem ze wschodu dmucha juľ tylko leciutki powiew, toteľ nie mogĄc przy nim posuwa† si(c) naleľycie w kierunku poudniowym, kapitan Davenport poľeglowa lewym halsem. L(c)ka si(c) owego strasznego wschodniego prĄdu, kt˘ry podst(c)pnie odwi˘d go od tylu spokojnych przystani. Przez cay dzieä i noc trwaa cisza morska, a marynarze, na skĄpych racjach suszonych banan˘w, szemrali. Pr˘cz tego sabli wyra«nie i uskarľali si(c) na b˘le ľoĄdka wywoane jednostajnĄ bananowĄ dietĄ. Przez cay dzieä prĄd znosi "Pireneje" w kierunku zachodnim, a nie byo wiatru, kt˘ry m˘gby je pchnĄ† na poudnie. W poowie pierwszej nocnej wachty ujrzano w poudniowej stronie palmy kokosowe, kt˘rych pi˘ropusze wznosiy si(c) nad wodĄ, znaczĄc miejsce gdzie leľa paski atol. - To wyspa Taenga - powiedzia McCoy. - Dzi w nocy przydaaby si(c) bryza, gdyľ inaczej ominiemy Makemo. - Co si(c) stao z poudniowo-wschodnim pasatem? - zapyta kapitan. - Czemu. Nie wieje? Co to znaczy? - Na skutek parowania wielkich lagun; tyle ich tutaj - wyjani McCoy. - To parowanie narusza cay system pasat˘w. Bywa nawet, ľe wskutek tego wiatr odwraca si(c), i dmie wieja od poudniowego wschodu. To jest Niebezpieczny Archipelag, kapitanie. Kapitan Davenport zwr˘ci si(c) ku niemu, otworzy usta i juľ mia rzuci† przekleästwo, lecz zmilcza. Obecno† McCoya bya hamulcem przeciw wszelkim blu«nierstwom, jakie burzyy si(c) w m˘zgu kapitana i drgay w jego krtani. Wpyw McCoya wzrasta w ciĄgu tych dni, kt˘re sp(c)dzili razem. Kapitan Davenport by morskim samowadcĄ, nie l(c)ka si(c) nikogo, nigdy nie trzyma j(c)zyka na wodzy, a oto stwierdzi, ľe jest niezdolny zaklĄ† w obecnoci tego starego czowieka o piwnych, kobiecych oczach i gosie go(c)bia. Kiedy zda sobie z tego spraw(c), dowiadczy wyra«nego wstrzĄsu. Ten stary by przecieľ tylko potomkiem McCoya, owego McCoya z "Bounty", buntownika umykajĄcego przed stryczkiem, kt˘ry naä czeka w Anglii, McCoya b(c)dĄcego wcieleniem za w tych dawnych czasach krwi, ľĄdzy i gwatownej mierci na wyspie Pitcairn. Kapitan Davenport nie by bogobojny, a jednak w owej chwili uczu szalone pragnienie, by rzuci† mu si(c) do n˘g i m˘wi† nie wiadomo jakie sowa. WstrzĄsn(c)o nim do g(c)bi raczej wzruszenie niľeli rozsĄdna myl: niejasno uwiadomi sobie, jak bardzo jest niegodny i may w obliczu tamtego czowieka, kt˘rego cechowaa prostota dziecka oraz agodno† niewiasty. Nie m˘g oczywicie tak si(c) upokorzy† w oczach swoich oficer˘w i marynarzy. A jednak gniew, kt˘ry wywoywa mu na usta blu«nierstwo, nadal w nim szala. Nagle trzasnĄ zacini(c)tĄ pi(c)ciĄ w cian(c) i krzyknĄ: - Suchaj mnie, stary! Nie dam si(c)! Te Paumoty zwodziy mnie, oszukiway, wystrychn(c)y na dudka. Nie ulegn(c)! B(c)d(c) dalej prowadzi ten statek, wciĄľ dalej, dalej i dalej, poprzez Paumoty aľ do samych Chin, p˘ki nie znajd(c) miejsca, na kt˘rym m˘gbym go osadzi†. Cho†by mnie wszyscy opucili, sam na nim pozostan(c). Pokaľ(c) tym Paumotom! Nie wywiodĄ mnie w pole! Poczciwy jest m˘j statek i wytrwam przy nim, p˘ki ostanie si(c) cho† jedna deska, na kt˘rej m˘gbym oprze† nog(c). Syszysz? - A ja zostan(c) z panem, kapitanie - powiedzia McCoy. W ciĄgu nocy powia lekki, zmienny wiatr od poudnia, a oszalay kapitan, pynĄcy ze swoim adunkiem ognia, ledzi i odmierza dryf w kierunku zachodnim, od czasu do czasu za odchodzi na stron(c), by zaklĄ† po cichu, tak ľeby McCoy nie sysza. -wit znowu ukaza ich oczom palmy wyrastajĄce z wody w poudniowej stronie. - To jest zawietrzny cypel Makemo - powiedzia McCoy. - Katiu leľy zaledwie o kilka mil na zach˘d. Moľemy tam dotrze†. Jednakľe prĄd, zasysajĄcy wody pomi(c)dzy dwiema wyspami, pchnĄ ich na p˘nocny zach˘d i o pierwszej w poudnie dojrzeli palmy Katiu, kt˘re zamajaczyy nad morzem i znowu si(c) w nie zapady. W kilka minut p˘«niej, wanie gdy kapitan wykry, ľe "Pireneje" unosi nowy prĄd od strony p˘nocnego wschodu, czaty na masztach doniosy, iľ na p˘nocny zach˘d wida† palmy kokosowe. - To Raraka - owiadczy McCoy. - Nie dotrzemy tam bez wiatru. PrĄd ciĄga nas na poudniowy zach˘d. Ale musimy czuwa†. O par(c) mil dalej jest inny, kt˘ry pynie na p˘noc, a potem zatacza p˘kole w kierunku p˘nocno-zachodnim. Moľe nas odepchnĄ† od Fakaravy, a wanie na Fakaravie "Pireneje" powinny znale«† odpowiedni grunt. - Niech nas sobie odpycha do jasnej cho... ile mu si(c) tylko podoba! - odpar z ogniem kapitan Davenport. - Tak czy owak znajdziemy gdzie miejsce dla statku. Jednakľe sytuacja na "Pirenejach" dochodzia juľ do punktu krytycznego. Pokad by tak rozpalony, iľ wydawao si(c), ľe jeli temperatura wzronie cho†by o par(c) stopni, buchnĄ z niego pomienie. W wielu miejscach nawet grube podeszwy marynarskich but˘w nie byy dostatecznĄ ochronĄ i ludzie musieli szybko przebiega† by uniknĄ† oparzenia n˘g. Dym wzm˘g si(c) i silniej drapa w gardle. Wszyscy na statku cierpieli na zapalenie oczu, kasali i dawili si(c) niczym suchotnicy. Po poudniu zwieszono i wyekwipowano szalupy. Zaadowano do nich ostatnie paki suszonych banan˘w, jak r˘wnieľ rzeczy oficer˘w. Kapitan Davenport umieci chronometr w najwi(c)kszej szalupie, obawiajĄc si(c), ľe lada chwila pokad wyleci w powietrze. Niepok˘j ci(c)ľkim brzemieniem przytacza wszystkich przez caĄ noc, a o pierwszym brzasku ludzie z zapadni(c)tymi oczami i miertelnie wybladymi twarzami spojrzeli po sobie jakby ze zdziwieniem, ľe "Pireneje" wciĄľ jeszcze si(c) trzymajĄ, a oni sami sĄ ľywi. Kapitan Davenport dokona inspekcji pokadu swojego statku, przemierzajĄc go szybkim krokiem, a nawet od czasu do czasu wpadajĄc w niezbyt dostojne podskoki. - Teraz to juľ kwestia godzin, jeľeli nie minut - oznajmi po powrocie na ruf(c). Ze szczytu masztu dolecia okrzyk: - Ziemia! - Z pokadu niepodobna byo jej dojrze† wi(c)c McCoy wdrapa si(c) na g˘r(c), kapitan za skorzysta z tej sposobnoci aby potokiem przekleästw wyrzuci† z serca nieco goryczy. Jednakľe owe przekleästwo powstrzymao nage pojawienie si(c) ciemnego pasma na wodzie w stronie p˘nocno-wschodniej. Nie by to szkwa, lecz r˘wna bryza - przerwany pasat wiejĄcy o osiem rumb˘w od swego waciwego kierunku, ale powracajĄcy znowu. - Trzymaj pan kurs, kapitanie - rzek McCoy, zaledwie dotar na ruf(c). - To wschodni cypel Fakaravy; b(c)dziemy mogli wej† przez przesmyk na lagun(c) z penĄ szybkociĄ, wiatrem prosto w burt(c) i pod wszystkimi ľaglami. Po upywie godziny z pokadu byo wida† palmy kokosowe i paskie pasmo lĄdu. Na wszystkich ciĄľya wiadomo†, ľe kres wytrzymaoci "Pirenej˘w" jest nieuchronnie bliski. Kapitan rozkaza spuci† trzy szalupy tuľ za ruf(c) statku; na kaľdej siedzia marynarz, kt˘ry pilnowa, aby si(c) nie zderzyy. "Pireneje" z bliska opyn(c)y brzeg; bielejĄcy pianami atol znalaz si(c) ledwie o dwa kable. - Gotuj si(c) pan do zwrotu, kapitanie - przestrzeg McCoy. W minut(c) p˘«niej lĄd rozstĄpi si(c) ukazujĄc wĄski przesmyk, a za nim lagun(c) - ogromne zwierciado wody dugie na trzydzieci mil, szerokie na dziesi(c)†. - Teraz, kapitanie. Po raz ostatni reje ľaglowca obr˘ciy si(c) w chwili, kiedy posuszny sterowi wpywa w przesmyk. Zaledwie statek uczyni zwrot, nim jeszcze uoľono liny w zwoje, marynarze i oficerowie rzucili si(c) na ruf(c) w panicznym przeraľeniu. Nic si(c) nie stao, a przecieľ byli pewni, ľe co sta† si(c) musi. Nie umieli powiedzie† dlaczego. Po prostu wiedzieli, ľe zaraz si(c) stanie. McCoy juľ ruszy naprz˘d, by zajĄ† miejsce na dziobie i pilotowa† statek, ale kapitan pochwyci go za rami(c) i obr˘ci w miejscu. - R˘b pan to stĄd - powiedzia. - Ten pokad nie jest bezpieczny. Co to? - zapyta po chwili. - Stoimy w miejscu! McCoy umiechnĄ si(c). - Boryka si(c) pan z prĄdem, kt˘ry ma siedem w(c)z˘w szybkoci, kapitanie - rzek. - Bo cay odpyw wylewa si(c) tym przesmykiem. W ciĄgu godziny "Pireneje" posun(c)y si(c) ledwie o wasnĄ dugo†, ale wiatr przybiera na sile i statek poczĄ prze† naprz˘d. - Niech kilku z was zejdzie do szalup - zakomenderowa kapitan Davenport. Gos jego jeszcze d«wi(c)cza w powietrzu, ludzie za suchajĄc rozkazu dopiero ruszyli z miejsca, gdy buchnĄ sup ognia i dymu, a rodkowa cz(c)† pokadu "Pirenej˘w" wyleciaa w g˘r(c) mi(c)dzy ľagle i takielunek. Niekt˘re szczĄtki pozostay tam uczepione, reszta za opada w morze. Ludzi stoczonych na rufie ocali fakt, ľe wiatr dĄ prostopadle do burty. Rzucili si(c) na olep do szalup, ale powstrzyma ich gos McCoya, peen perswazji, niosĄcy im posannictwo nieprzebranego, odwiecznego spokoju. - Powoli - m˘wi McCoy. - Wszystko jest w porzĄdku. Niech kto pomoľe spuci† tego chopca. Sternik w popochu porzuci koo sterowe, wi(c)c kapitan podskoczy i chwyci szprychy akurat w por(c), by nie pozwoli† statkowi wpa† w prĄd i wyrľnĄ† o brzeg. - Pan niech si(c) zajmie szalupami - powiedzia Konigowi. Holuj pan jednĄ blisko, tuľ za rufĄ... Kiedy przyjdzie pora, zeskocz(c) do niej. Konig zawaha si(c), potem przelaz przez reling i opuci si(c) do odzi. - Zmieä pan kurs o p˘ rumba, kapitanie. Kapitan Davenport drgnĄ. Mniema, ľe jest juľ zupenie sam na statku. - Tak jest - p˘ rumba. -rodkowa cz(c)† "Pirenej˘w" bya ziejĄcym, rozgorzaym paleniskiem, z kt˘rego waliy olbrzymie k(c)by dymu, wznoszĄce si(c) wysoko ponad maszty i cakowicie skrywajĄc prz˘d statku. McCoy, osoni(c)ty bezan-wantami, nadal wykonywa swe trudne zadanie i pilotowa ľaglowiec poprzez zawioci kanau. Ogieä przenosi si(c) po pokadzie od miejsca wybuchu ku rufie, spi(c)trzona masa p˘tna na g˘wnym maszcie zaj(c)a si(c) i znika obj(c)ta ľagwiĄ pomienia. Jakkolwiek nie spos˘b byo dojrze† przednich ľagli, obaj m(c)ľczy«ni wiedzieli, ľe ciĄgle jeszcze pracujĄ. - Oby tylko wszystkie nie poszy, zanim statek wpynie do rodka! - st(c)knĄ kapitan. - Wpynie - upewni go McCoy z najwyľszĄ ufnociĄ. - Mamy mn˘stwo czasu. Musi wpynĄ†. A kiedy juľ b(c)dziemy wewnĄtrz ustawimy go od wiatru; to od nas odegna dym i nie pozwoli ogniowi przedosta† si(c) ku rufie. J(c)zyk pomienia skoczy na bezanmaszt, si(c)gnĄ ľarocznie po najbliľsze ľagle, ale nie zdoa ich pochwyci† i zniknĄ. Strz(c)p gorejĄcej liny spad z g˘ry prosto na kark kapitanowi. Ten z szybkociĄ czowieka ugryzionego przez os(c) jednym ruchem r(c)ki zrzuci z siebie kĄliwy ogieä. - Jaki jest kurs, kapitanie? - Nord-west do westu. - We« pan west-nord-west. Kapitan Davenport obr˘ci koem sterownym i przytrzyma statek. - West do nordu, kapitanie. - West-nord. - Teraz west. Powoli, rumb za rumbem "Pireneje" wchodzĄc do laguny zakrelay koo i ustawiay si(c) tyem do wiatru: rumb za rumbem, z takĄ spokojnĄ pewnociĄ, jakby mia jeszcze tysiĄc lat czasu. McCoy podawa przeciĄgym gosem zmian(c) kursu. - Jeszcze jeden rumb, kapitanie. - Jeden rumb. Kapitan Davenport przekr(c)ci koo o kilka szprych a potem nagle cofnĄ si(c) o jednĄ i zatrzyma. - Tak trzyma†. - Rozkaz. Teraz prosto. Aczkolwiek wiatr wia obecnie od rufy, gorĄco byo tak straszliwe, iľ kapitan zaglĄdajĄc z ukosa do naktuza musia odejmowa† od koa to jednĄ, to drugĄ r(c)k(c), aby rozetrze† lub przesoni† rozpalone policzki. Wosy na brodzie McCoya zwijay si(c) i skr(c)cay, a ich zapach, draľniĄc nozdrza kapitana, kaza mu spojrze† na McCoya z nagym niepokojem. Davenport wciĄľ na zmian(c) cofa r(c)ce od szprych i pociera rozpraľony wierzch doni o spodnie. Pomienie ogarn(c)y wszystkie ľagle na bezanmaszcie i obaj m(c)ľczy«ni skulili si(c) i zakryli twarze. - Teraz - powiedzia McCoy rzucajĄc ukradkiem spojrzenie na niski brzeg. - Jeszcze cztery rumby, kapitanie - niech idzie prosto. Strz(c)py ponĄcych lin i ľagli opaday wokoo i prosto na nich. Smolisty dym z tlĄcego si(c) kawaka liny, kt˘ry leľa u st˘p kapitana, sprawi, ľe ten zani˘s si(c) gwatownym kaszlem, nie wypuszczajĄc jednak szprych z r(c)ki. "Pireneje" uderzyy o brzeg wzniesionym dziobem i lekko trĄc dnem, zatrzymay si(c). Deszcz gorejĄcych szczĄtk˘w spad wsz(c)dzie wok˘, zrzucony wstrzĄsem. Statek zn˘w posunĄ si(c) naprz˘d i uderzy dnem powt˘rnie. Zmiaľdľy delikatny koral pod kilem, posunĄ si(c) jeszcze troch(c) i utknĄ po raz trzeci. - Ster na burt(c) - rzek McCoy. - Juľ? - zapyta agodnie w minut(c) p˘«niej. - Nie sucha steru - brzmiaa odpowied«. - W porzĄdku. Obraca si(c). - McCoy wyjrza przez burt(c). - Mi(c)kki, bielutki piasek. Nie moľna marzy† o niczym lepszym. Pi(c)kne dno. Kiedy "Pireneje" obracay si(c) rufĄ od wiatru, straszliwy podmuch dymu i ognia runĄ w ty statku. Kapitan Davenport odskoczy od koa, sparzony bolenie. Pochwyci lin(c) szalupy znajdujĄcej si(c) pod rufĄ, a potem spojrza na McCoya, kt˘ry usunĄ si(c) z drogi, by go przepuci†. - Pan pierwszy! - krzyknĄ kapitan, chwyci go za ramiona i nieomal wyrzuci przez burt(c). Jednakľe ogieä i dym byy nazbyt straszliwe, toteľ sam zaraz podĄľy za McCoyem; obaj m(c)ľczy«ni zakoysali si(c) na linie i jednoczenie zsun(c)li do odzi. SiedzĄcy na dziobie marynarz nie czekajĄc rozkazu przeciĄ lin(c) dobytym z pochwy noľem. Trzymane w pogotowiu wiosa wľary si(c) w wod(c) i ˘d« jednym skokiem odbia od statku. - Pi(c)kne dno, kapitanie - szepnĄ McCoy oglĄdajĄc si(c) za siebie. - Tak, pi(c)kne, a wszystko dzi(c)ki panu - brzmiaa odpowied«. Trzy szalupy pyn(c)y w stron(c) biaej plaľy z miau koralowego, za kt˘rĄ na brzegu kokosowego gaju widniao p˘ tuzina trzcinowych chat oraz kilkunastu podnieconych krajowc˘w wpatrujĄcych si(c) szeroko rozwartymi oczyma w owĄ poľog(c), co przysza na ich ziemi(c).. Szalupy zgruntoway i obaj m(c)ľczy«ni wysiedli na biaĄ plaľ(c). - A teraz - powiedzia McCoy - musz(c) pomyle† o powrocie na Pitcairn. Przeoľy Bronisaw Zieliäski Aloha Oe Nigdzie na wiecie nie ľegnajĄ statk˘w w taki spos˘b jak w porcie Honolulu. Wielki statek pasaľerski sta pod parĄ, gotowy do wyjcia w morze. TysiĄce os˘b toczyo si(c) na pokadzie, pi(c)† tysi(c)cy zostao na molo. Po dugim trapie wchodzili i schodzili hawajscy ksiĄľ(c)ta i hawajskie ksi(c)ľniczki, kr˘lowie cukru, dygnitarze administracji terytorialnej. Dalej w dugich szeregach, wr˘d kt˘rych porzĄdku strzega krajowa policja, czekay powozy i samochody arystokracji Honolulu. Kr˘lewska Orkiestra Hawajska graa na przystani Aloha Oe; gdy skoäczya, instrumenty strunowe ludowego zespou na pokadzie statku podj(c)y rzewnĄ melodi(c), a gos hawajskiej piewaczki - podobny trelom ptak˘w - wzbi si(c) ponad muzyk(c) i gwar portowy. Byo to jak srebrna piszczaka rozbrzmiewajĄca czystĄ, wyra«nĄ nutĄ poľegnania. Od strony dziobu, na dolnym pokadzie, stao wzduľ burty jeden za drugim sze† rz(c)d˘w modych chopc˘w w mundurach khaki; ich spalone na brĄz twarze wiadczyy o trzyletnim ľyciu obozowym pod tropikalnym soäcem. Ale nie dla nich byo to poľegnanie. Ani nie dla kapitana, kt˘ry ubrany w nieskazitelnĄ biel, odlegy jak gwiazdy, sta na podniebnym mostku spoglĄdajĄc na rozgardiasz w dole. Ani nie dla modych oficer˘w stojĄcych nieco dalej, ku rufie, wracajĄcych z Filipin; ani nie dla bladych, zniszczonych tropikiem kobiet u ich boku. Na pokadzie spacerowym, mi(c)dzy trapem a rufĄ, stao okoo dwudziestu amerykaäskich senator˘w z ľonami i c˘rkami - wycieczka, kt˘rĄ przez miesiĄc podejmowano obiadami, pojono winem, szpikowano danymi statystycznymi, windowano na wulkaniczne pag˘rki, sprowadzano w d˘ ku uľy«nionym lawĄ dolinom, aby mogli zobaczy† pi(c)kno i bogactwo Hawaj˘w. Po t(c) to wanie senatorskĄ wycieczk(c) wielki statek pasaľerski zawinĄ do Honolulu i jĄ wanie miasto uroczycie ľegnao. Senatorowie byli przyozdobieni kwiatami i mieli na szyji girlandy. Senator Jeremy Sambrooke d«wiga na pot(c)ľnym karku i okazaym torsie ze dwadziecia wieäc˘w. Z tej masy kwiecia sterczaa gowa i prawie caa wieľo opalona, byszczĄca od potu twarz. Uwaľa, ľe te girlandy to co wr(c)cz ohydnego, i okiem statystyka, kt˘ry nie dostrzega pi(c)kna, spoglĄda w d˘ na tumy zebrane na przystani, b(c)dĄce dla niego jedynie uosobieniem siy roboczej i fabryk, kolei i plantacji. Widzia zasoby kraju, myla o uprzemysowieniu, a tak by pochoni(c)ty snami o materialnych podbojach i wadzy, ľe nie zauwaľy c˘rki stojĄcej przy nim i rozmawiajĄcej z modzieäcem w nieskazitelnym letnim ubraniu i somkowym kapeluszu, kt˘rego oczy jĄ jednĄ zdaway si(c) widzie† i ani na chwil(c) nie opuszczay jej twarzy. Gdyby senator Jeremy Sambrooke interesowa si(c) c˘rkĄ, spostrzegby z pewnociĄ, ľe zamiast pi(c)tnastoletniego dziewczĄtka, kt˘re zaledwie przed miesiĄcem przywi˘z na Hawaje, wiezie do domu kobiet(c). Klimat Hawaj˘w przypiesza dojrzewanie, a Dorota Sambrooke podlegaa dziaaniu hawajskiego klimatu w warunkach szczeg˘lnie sprzyjajĄcych. Smuka, blada, o niebieskich oczach zm(c)czonych nieco czytaniem ksiĄľek, z kt˘rych usiowaa pozna† tajemnic(c) ľycia - oto obraz Doroty sprzed miesiĄca. Ale teraz jej oczy nie byy zm(c)czone; byy promienne, policzki za miay zotawĄ barw(c) soäca; a linie dziewcz(c)cej postaci zapowiaday niemiao pierwszĄ kobiecĄ krĄgo† ksztat˘w. W ciĄgu tego miesiĄca Dorota nie zaglĄdaa do ksiĄľek, znajdowaa bowiem wi(c)kszĄ rado† w czytaniu ksi(c)gi ľycia. Je«dzia konno, wspinaa si(c) na wierzchoki wulkan˘w, pywaa na lagunach. Tropik przeniknĄ jej do krwi, promieniaa ciepem, barwĄ, soäcem. Cay miesiĄc sp(c)dzia w towarzystwie m(c)ľczyzny - Steve'a Knighta, atlety, brĄzowego boľka m˘rz, kt˘ry mknĄc na nartach wodnych kiezna rozbijajĄce si(c) fale, dosiada ich grzbiet˘w i gna je zwyci(c)sko do brzegu. Dorota Sambrooke nie zdawaa sobie sprawy z przemiany. W wiadomoci wciĄľ jeszcze bya maĄ dziewczynkĄ, zaskoczyo jĄ wi(c)c i zaniepokoio zachowanie si(c) Steve'a w tej godzinie rozstania. Uwaľaa go za towarzysza zabaw i przez cay miesiĄc nim by; ale teraz ľegna si(c) z niĄ nie jak towarzysz zabaw. To m˘wi z podnieceniem, bez zwiĄzku, to zn˘w milk raptownie. Niekiedy nie sysza, co do niego m˘wia, lub kiedy sysza, nie odpowiada tak, jak zwykle. Patrza na niĄ w jaki dziwny spos˘b budzĄcy niepok˘j. Nie wiedziaa dotĄd, ľe w jego oczach tyle jest ľaru. Byo w nich co, co jĄ przeraľao. Nie moga tego znie† i co chwila spuszczaa wzrok pod jego spojrzeniem. A jednak byo w tych oczach co wabiĄcego i Dorota wciĄľ rzucaa ukradkowe spojrzenia podchwytujĄc byski pomienne, wadcze i t(c)skne, jakich nie widziaa nigdy w oczach innych ludzi. Czua si(c) osobliwie zakopotana i podniecona. Pot(c)ľna syrena statku zawya oguszajĄco i ukwiecony tum przywar cianiej do balustrady nadbrzeľa. Na ten przera«liwy d«wi(c)k Dorota Sambrooke zatkaa uszy palcami i wykrzywia z niesmakiem wargi. I wtedy znowu spostrzega ten sam wadczy, t(c)skny pomieä w oczach Steve'a. Nie patrzy na niĄ. Wzrok mia utkwiony w jej uszach - r˘ľowych, przewietlonych ukonymi promieniami popoudniowego soäca. Zaciekawiona, olniona, wpatrywaa si(c) w owo dziwne co w jego oczach, dop˘ki on nie spostrzeg, ľe zosta przyapany. Zobaczya, jak ciemny rumieniec wypywa mu na policzki, usyszaa sowa bez zwiĄzku. Zmiesza si(c), ona teľ bya dziwnie zmieszana. Stewardzi kr(c)cili si(c) nerwowo po pokadzie proszĄc odprowadzajĄcych, aby zeszli na lĄd. Steve wyciĄgnĄ do niej r(c)k(c). A gdy poczua ucisk palc˘w, kt˘re tysiĄce razy zamykay si(c) na jej doni podczas wspinaczek na zbocza zastygej lawy lub przejaľdľek na nartach wodnych, uchwycia nowĄ tre† w rzewnych sowach pieni rozbrzmiewajĄcej srebrnym gosem hawajskiej piewaczki. Ka halia ko aloha kai hiki mai, Ke hone ae nei i ku'u manawa, O oe no ka'u aloha A loko e hana nei. Steve nauczy jĄ melodii i s˘w, wyjani co znaczĄ. Tak jej si(c) przynajmniej zdawao aľ do tej chwili, kiedy po raz ostatni sploty si(c) ich palce, a ciepo przenikn(c)o z doni do doni, i kiedy po raz pierwszy poj(c)a prawdziwĄ tre† s˘w. Ledwie zauwaľya, jak odchodzi, nie moga teľ odszuka† jego postaci na zatoczonym trapie. Zagubia si(c) w plĄtaninie wspomnieä, przeľywaa na nowo sens zdarzeä w wietle nagego objawienia. Gdy wycieczka senator˘w wylĄdowaa na Hawajach, przyjĄ jĄ mi(c)dzy innymi Steve, kt˘ry by czonkiem komitetu powitalnego. On pierwszy da popis jazdy po lagunie; wypynĄ na morze na swej wĄskiej desce i wiosowa, dop˘ki jego posta† nie zmalaa, nie staa si(c) maĄ kropkĄ niknĄcĄ w oddali. Potem nagle wr˘ci, wyoni si(c) jak boľek morski ze spienionego kotowiska fal i biaych bryzg˘w, r˘s, wspina si(c) coraz wyľej i wyľej - ramiona, piersi, biodra, nogi - aľ w koäcu sta utrzymujĄc r˘wnowag(c) na spienionym grzbiecie pot(c)ľnego bawana milowej dugoci. Stopy gin(c)y mu w biaym puchu piany, mknĄ do brzegu z szybkociĄ ekspresu; a gdy wyszed spokojnie na piach, przywitao go osupiae spojrzenie ich oczu. Wtedy po raz pierwszy zobaczya Steve'a. By najmodszym czonkiem komitetu, modzieäcem dwudziestoletnim. Nie zabawia wygaszaniem m˘w, nie byszcza walorami towarzyskimi na przyj(c)ciach. Za to w spienionych falach Waikiki, podczas polowania na dzikie stada w Mauna Kea, w zagrodzie do ujeľdľania koni na ranczy Haleakala - tam spenia sw˘j obowiĄzek gospodarza, tam dostarcza rozrywki gociom. Doroty nie interesoway milowej dugoci kolumny cyfr i mowy wygaszane bezustannie przez innych czonk˘w komitetu. Nie interesoway one takľe Steve'a. Dlatego wanie z nim ucieka z rautu w ogrodach Hamakua, i od Abego Luissona, plantatora kawy, kt˘ry przez dwie miertelnie nudne godziny m˘wi o kawie, kawie i tylko kawie. Tego samego dnia, kiedy jechali konno wr˘d paproci, Steve nauczy jĄ s˘w Aloha Oe, pieni piewanej senatorom na poľegnanie w kaľdej wiosce, ranczy, kaľdej plantacji. Przebywali wciĄľ z sobĄ, od pierwszej chwili. Steve by jej towarzyszem zabaw. Zagarn(c)a go dla siebie, podczas gdy jej ojciec zagarnia na sw˘j uľytek dane statystyczne o wyspach. Bya zbyt agodna, aby tyranizowa† Steve'a, a jednak rzĄdzia nim w spos˘b wr(c)cz absolutny, oczywicie - pr˘cz chwil sp(c)dzanych w cz˘nie, na koniu albo na nartach wodnych na lagunie. Wtedy on przewodzi, a ona okazywaa mu posuszeästwo. W chwili odjazdu, gdy po raz ostatni rozbrzmieway sowa pieni, gdy po zdj(c)ciu cum ogromny statek zaczĄ powoli wypywa† z doku - tak, wtedy wiedziaa juľ, ľe Steve by dla niej czym wi(c)cej niľ towarzyszem zabaw. Pi(c)† tysi(c)cy gos˘w piewao Aloha Oe. "Me serce z tobĄ pene t(c)sknoty, p˘ki ci(c) nie ujrz(c)". I nagle, w tym pierwszym momencie uwiadomionej mioci, Dorota zrozumiaa, ľe jĄ rozdzielajĄ ze Stevem. Czy zobaczy go jeszcze... i kiedy? On sam nauczy JĄ tych s˘w. Przypomniaa sobie, jak piewa, jak powtarza je wciĄľ i wciĄľ, gdy siedzieli pod drzewem hau na Waikiki. Czy byo to proroctwo? Zachwycaa si(c) jego piewem, chwalia, ľe tyle w nim uczucia. Na wspomnienie tej sceny zamiaa si(c) gono, histerycznie. Tyle uczucia! Przecieľ ten jego piew pynĄ prosto z serca! Zrozumiaa to, ale za p˘«no. Dlaczego Steve nic jej nie powiedzia? Nagle uwiadomia sobie, ľe dziewcz(c)ta w jej wieku nie wychodzĄ za mĄľ. Natychmiast przypyn(c)a druga myl: owszem, dziewcz(c)ta w jej wieku wychodzĄ za mĄľ... na Hawajach. Na Hawajach szybciej dojrzaa... na tych wyspach, gdzie ciao ma barw(c) zota, gdzie wszystkie kobiety dojrzewajĄ pod pieszczotĄ soäca. Na pr˘ľno przebiegaa wzrokiem tum zbity u nadbrzeľa. Co si(c) z nim stao? Czua, ľe byaby gotowa zapaci† kaľdĄ cen(c) za to aby go jeszcze raz zobaczy†, i bez maa udzia si(c), ľe jaka miertelna choroba powali samotnego kapitana na mostku, co opu«nioby ich wyjcie z portu. Po raz pierwszy w ľyciu szacowaa ojca uwaľnym spojrzeniem, a gdy dostrzega na jego twarzy rysy wiadczĄce o woli i stanowczoci, nowy l(c)k zbudzi si(c) w jej sercu. Niebezpiecznie byo mu si(c) sprzeciwi†. I czyľ miaaby szanse w takiej walce? Ale dlaczego Steve nic nie m˘wi? Teraz juľ za p˘«no. Dlaczego nie przem˘wi do niej wtedy... pod drzewem hau na Waikiki? Nagle, z uczuciem b˘lu, zrozumiaa, dlaczego Steve nie przem˘wi. Co to ona syszaa kt˘rego dnia? Ach, tak. Byo to na podwieczorku u pani Stanton, tego popoudnia, kiedy panie z "Koa misjonarzy" podejmoway panie z wycieczki senator˘w. Pani Hodgkins, wysoka blondynka, zadaa to pytanie. Napyn(c)o wyraziste wspomnienie tej sceny - rozlege lanai, kwiaty tropikalne, bezszelestna azjatycka suľba, szmer gos˘w i pytanie, kt˘re zadaa pani Hodgkins siedzĄca w grupie dam tuľ obok Doroty. Pani Hodgkins wiele lat przebywaa na kontynencie i teraz, przyjechawszy na Hawaje, dopytywaa si(c) najwyra«niej o przyjaci˘ki z dawnych panieäskich czas˘w. "Co si(c) stao z Susie Maydwell?" - tak brzmiao pytanie. "Och, zupenie jej nie widujemy. Wysza za mĄľ za Willy'ego Kulepe" - odpowiedziaa kt˘ra z miejscowych dam. Wtedy ľona senatora Behredsa spytaa ze miechem, dlaczego to maľeästwo tak nadwyr(c)ľyo ich przyja«ä z Susie Maydwell. "Wysza za mĄľ za hapa-haole - pada odpowied«. - Jej mĄľ jest mieszaäcem, a my tu na wyspach musimy mie† na wzgl(c)dzie dobro naszych dzieci". Dorota zwr˘cia si(c) do ojca. Postanowia podda† go pr˘bie. - Ojczulku, czy Steve m˘gby nas odwiedzi†, jeľeli przyjedzie kiedy do Stan˘w? - Kto? Steve? - Steve Knight. Znasz go przecieľ, poľegnae si(c) z nim kilka minut temu. Czy m˘gby nas odwiedzi†, jeľeli przyjedzie kiedy do Stan˘w? - Z pewnociĄ nie! - odpar kr˘tko Jeremy Sambrooke. -Steve Knight jest hapa-haole, a ty rozumiesz, co to znaczy. - Och - westchn(c)a Dorota. Czua, jak obezwadniajĄca rozpacz wkrada jej si(c) do serca. Steve nie by hapa-haole, Dorota wiedziaa o tym. Ale wiedziaa r˘wnieľ, ľe krew w jego ľyach w jednej czwartej jest nasycona hawajskim soäcem, a to wystarczao, aby go postawi† poza kr(c)giem maľeäskiego rynku. Dziwny jest wiat. Taki na przykad A. C. Cleghorn, szlachcic angielski, oľeni si(c) z ciemnosk˘rĄ ksi(c)ľniczkĄ z rodu Kamehameha, a mimo to ludzie znajomo† z nimi poczytywali sobie za zaszczyt i nawet najwi(c)ksze snobki z "Koa Misjonarzy" byway w jego domu na herbacie. A z drugiej strony - Steve! Nikt nie mia nic przeciwko temu, aby uczy jĄ jazdy na nartach wodnych albo prowadzi za r(c)k(c) przez niebezpieczne zbocza krateru Kilauea. Zapraszany przez jej ojca m˘g jada† z nimi obiady, taäczy† z niĄ, m˘g by† czonkiem komitetu powitalnego. Ale nie m˘g si(c) z niĄ oľeni†, poniewaľ mia we krwi domieszk(c) tropikalnego soäca. A zresztĄ wcale nie byo tego po nim wida†. Gdyby jej nie powiedziano, nigdy by si(c) nie domy~li^a. I taki by^ przystojny. Posta† Steve'a zarysowa^a si(c) w jej wyobra«ni i zanim Dorota zda^a sobie z tego spraw(c), zaton(c)^a w rozkosznym rozpami(c)tywaniu czaru jego wspania^ego cia^a, jego ksztatnych ramion, siy, dzi(c)ki kt˘rej sadza jĄ tak lekko na konia, przenosi bezpiecznie przez grzbiety huczĄcych fal lub wciĄga uczepionĄ czekana na zbocze zastygej lawy -wiĄtyni Soäca. Ale byo jeszcze co mniej uchwytnego, co zapami(c)taa i co nawet wtedy zaczynaa pojmowa† - aura istoty ludzkiej, kt˘ra jest samĄ m(c)skociĄ, prawdziwym m(c)ľczyznĄ. Ockn(c)a si(c), zawstydzona wasnymi mylami. Fala gorĄcej krwi zabarwia jej policzki, a gdy rumieniec odpynĄ, twarz jej staa si(c) tym bledsza na myl, ľe nigdy juľ nie zobaczy Steve'a. Prz˘d statku znalaz si(c) juľ poza dokiem i pokad spacerowy przesuwa si(c) wanie obok kraw(c)dzi nadbrzeľa. - O, jest Steve, Dorotko - powiedzia Jeremy Sambrooke. - Pomachaj mu r(c)kĄ na poľegnanie. SpoglĄdajĄc na niĄ skwapliwie Steve zobaczy w jej twarzy co, czego przedtem nie widzia. A po radoci, kt˘ra rozwietlia jego rysy, Dorota poznaa, ľe on wie. Powietrze nabrzmiae byo pieniĄ. Me serce z tobĄ Pene t(c)sknot, p˘ki ci(c) nie ujrz(c).* [Przeoľy Wodzimierz Lewik.] Niepotrzebne byy im sowa, powiedzieli sobie wszystko bez s˘w. Dokoa niej pasaľerowie rzucali swoje girlandy przyjacioom stojĄcym na molo. Steve wyciĄgnĄ r(c)ce, jego oczy patrzyy bagalnie. Dorota ciĄgn(c)a wieniec przez gow(c), ale zaplĄta si(c) o sznurek pere, woľony jej na szyj(c) przez Marwina, niemodego juľ kr˘la cukru, gdy odwozi jĄ i jej ojca do portu. Szarpaa naszyjnik sczepiony z kwiatami. Statek oddala si(c) powoli. Steve znajdowa si(c) teraz tuľ pod niĄ. By to waciwy moment. Jeszcze chwila, a b(c)dzie za p˘«no. Zakaa, Jeremy Sambrooke spojrza na niĄ pytajĄco. - Dorotko! - krzyknĄ ostro. Szarpn(c)a naszyjnik z rozmysem; wr˘d deszczu pere kwiaty spady w d˘ do oczekujĄcego modzieäca. Wpatrywaa si(c) w niego dop˘ki nie olepiy jej zy. Wtedy ukrya twarz na ramieniu ojca. A Jeremy Sambrooke, zapomniawszy o swoich ukochanych cyfrach, pomyla ze zdumieniem, jak dziwne sĄ mae dziewczynki, kt˘re upierajĄ si(c), aby dorosnĄ†. Tum piewa; pieä coraz ciszej brzmiaa w oddaleniu, ale wciĄľ stapiaa si(c) w jedno ze zmysowym, miosnym oparem Hawaj˘w. Sowa pieni jak trucizna sĄczyy si(c) w serce Doroty, bo nie byo w nich prawdy. Aloha oe, Alocha oe, a ke Onaona na ho ika lipo. Pocaunek czuy, ahoi ae au, p˘ki ci(c) nie ujrz(c). Przeoľya Krystyna Tarnowska Szatany z Fuatino I Ze wszystkich swych szkuner˘w, kecz˘w i kutr˘w, kt˘re myszkoway por˘d wysp na Morzach poudniowych, Grief najbardziej lubi "Rattlera". By to podobny do jachtu szkuner o wypornoci dziewi(c)†dziesi(c)ciu ton, tak szybki i zwinny, ľe niemaĄ saw(c) zyska w dawnych czasach, gdy przemyca opium z San Diego do Puget Sound, najeľdľa rykowiska fok na morzu Beringa lub zaopatrywa w broä kraje Dalekiego Wschodu. Zawsze «le widziany przez organy wadz paästwowych, radowa serca marynarzy i stanowi przedmiot dumy cieli okr(c)towych, kt˘rzy go zbudowali. Nawet obecnie, po czterdziestu latach ľeglugi, synny szkuner pozosta tym samym poczciwym, starym "Rattlerem". Pru fale tak szparko, ľe marynarze musieli zobaczy† to na wasne oczy, aby uwierzy†. We wszystkich portach od Valparaiso do Zatoki Manilskiej prowadzono na temat "Rattlera" gorĄce dyskusje, akcentowane nieraz obelgĄ lub kuakiem. Pewnego wieczora "Rattler" szed ostro pod wiatr, kt˘ry ledwie wypenia grotľagiel. P˘tna trzepotay raczej od przechy˘w na falach niľ od agodnych podmuch˘w. Mimo to szkuner z atwociĄ robi cztery w(c)zy. Od godziny Dawid Grief sta wsparty o balustrad(c) przy wantach fokmasztu i spoglĄda na fosforyzujĄcy lad za rufĄ. Lekki podmuch odbity ukonie od przednich ľagli rozkosznym powiewem chodzi mu twarz i piersi, toteľ Grief delektowa si(c) w duchu zaletami ulubionego statku. - Cudo! Prawdziwe cudo!. Prawda, Taute? - zagadnĄ kolorowego majtka na oku, a m˘wiĄc to, klepnĄ pieszczotliwie nadburcie z tekowego drewna. - Tak panie, tak - powiedzia^ Polinezyjczyk g^(c)bokim, piersiowym g^osem. - Ja znam statki trzydzie~ci lat, ale nigdy taki. W Raiatea nazywamy go Fanauao. - Za-dnia-zrodzony - przet^umaczy^ Grief czu^y epitet. - Kto go tak nazwa^? Taute mia juľ odpowiedzie†, lecz spojrza przed siebie z napi(c)tĄ nagle uwagĄ. Grief zwr˘ci r˘wnieľ wzrok w tamtĄ stron(c). - Ziemia! - zawoa majtek. - Aha, Fuatino - przyzna Grief nie odwracajĄc oka od miejsca, gdzie ciemna plama przesaniaa usiany gwiazdami widnokrĄg. - W porzĄdku. Zaraz powiem kapitanowi. "Rattler" sunĄ swobodnie. Niebawem majaczĄcy zarys wyspy moľna byo dostrzec wyra«nie, nie tylko wyczu† wzrokiem. Ucho zacz(c)o owi† beczenie k˘z i senny pomruk fal obmywajĄcych wybrzeľe. Woä kwiat˘w przesycaa lekki powiew od lĄdu. - Gdyby to bya cienina, nie szpara, "Rattler" przedostaby si(c) do zatoki w takĄ noc jak dzisiejsza - mruknĄ ľaonie kapitan Glass spoglĄdajĄc na sternika, kt˘ry z caych si trzyma koo. Szkuner dryfowa w odlegoci mili od lĄdu, aby doczeka† brzasku, bo tylko przy wietle dnia moľna pr˘bowa† niebezpiecznego wejcia do zatoki Fuatino. Bya pi(c)kna podzwrotnikowa noc nie groľĄca nagym szkwaem czy ulewĄ. Na przednim pokadzie majtkowie z Raiatea ukadali si(c) do snu tam, gdzie przed chwilĄ zakoäczyli prac(c). Z r˘wnĄ beztroskĄ szyper, porucznik i Grief sali swe ˘ľka na rufie. Uoľywszy si(c) na kocach, palili i sennie snuli domysy na temat las˘w Mataary, kr˘lowej Fuatino, oraz przygody miosnej jej c˘rki Naumoo i Motuaro. - To romantyczny ludek - powiedzia porucznik Brown. - R˘wnie romantyczny jak my, biali. - Jak sam Pilsach! A to juľ chyba co znaczy - rozemia si(c) Grief. - Kiedy to, kapitanie, Pilsach zwia panu? - Jedenacie lat temu - odburknĄ niech(c)tnie Glass. - Niech pan o nim opowie - poprosi Brown. - Syszaem, ľe od tej pory nie wychyli nosa z Fuatino. Czy to prawda? - -wi(c)ta prawda - potwierdzi szyper. - Kocha si(c) w swojej ľonie! Szelma! Ukrada mi go! A Pilsach to najlepszy ľeglarz, jakiego znaem, chociaľ Holender. - Niemiec - poprawi Grief. - Na jedno wychodzi - brzmiaa odpowied«. - Kiedy Pilsach wyszed na lĄd i wpad w oko Notutu, morze stracio zucha pierwsza klasa. Myl(c), ľe od razu musieli si(c) w sobie zadurzy†. Nie zdĄľyby sam porachowa† do trzech, a ona juľ zarzucia mu na eb wianek jakich tam biaych kwiat˘w. Za pi(c)† minut biegali po plaľy niby dwoje dzieci. Trzymali si(c), rozumie pan, za r(c)ce i chichotali. Mam nadziej(c), ľe Pilsach wysadzi t(c) raf(c) koralowĄ, co blokuje cienin(c). Zawsze obdzieram tam z kaduba par(c) arkuszy miedzianej blachy. - Opowiadaj pan dalej - zniecierpliwi si(c) porucznik. - Wszystko opowiedziaem. Z Pilsachem od razu by koniec. Oľeni si(c) tej samej nocy. Nie zajrza juľ na pokad. Drugiego dnia szukaem go i odnalazem. Bosy biay dzikus siedzia w schowanym mi(c)dzy zarolami szaasie ze somy. Peno tam byo kwiat˘w i rozmaitych rupieci, a Pilsach, rozumie pan, brzdĄka na gitarze. WyglĄda jak skoäczony osio. Prosi, ľebym jego bagaľ przesa na lĄd. Odpowiedziaem, ľe moľe si(c) wypcha† trocinami. To caa jego historia. Jutro zobaczysz pan t(c) ľon(c). MajĄ juľ tr˘jk(c) dzieci, urwipoci˘w pierwsza klasa. W adowni wioz(c) gramofon dla Pilsacha, i chyba z milion pyt. - Pan zrobi z niego p˘«niej agenta handlowego? - zapyta porucznik Griefa. - C˘ľ innego mogem z niego zrobi†? Fuatino to wyspa mioci, a Pilsach jest urodzonym kochankiem. ZresztĄ, dobrze zna tubylc˘w, lepszego niľ on pracownika nie mam i nigdy nie miaem. Facet na miejscu i odpowiedzialny. Jutro go pan pozna. - Suchaj no, modzieäcze - zagrzmia kapitan Glass pod adresem swego porucznika. - Czy jeste kochliwy? Bo jeľeli tak, nie ruszysz krokiem z pokadu. Fuatino to wyspa romantycznego bzika. Kaľdy si(c) tam w kim durzy. Ludzie ľyjĄ miociĄ. Jaki bakcyl jest w kokosowym mleku, w powietrzu albo w morskiej wodzie. Historia wyspy w ciĄgu ostatnich dziesi(c)ciu tysi(c)cy lat skada si(c) z samych awantur miosnych. Wiem to dokadnie. Rozmawiaem przecieľ ze starymi lud«mi. Jeľeli zdybi(c) pana na bieganiu po plaľy r(c)ka w r(c)k(c)... Kapitan Glass urwa tak nagle, ľe obydwaj towarzysze spojrzeli najprz˘d na niego, a p˘«niej w tym samym co on kierunku. - Na Boga! - szepnĄ porucznik. - Faun.. Faun morski! - To Kozio Skalny - wyjani szyper. - Mauriri - doda Grief. - Wedug tutejszego zwyczaju lubowalimy sobie wieczne braterstwo krwi. On nosi moje imi(c) ja jego. Szerokie, brunatne bary i pot(c)ľny tors ukazay si(c) nad burtĄ. P˘«niej rosy m(c)ľczyzna bez widocznego wysiku przesadzi balustrad(c) i cichym, kocim krokiem ruszy po pokadzie. Brown, kt˘ry m˘g by† czym wi(c)cej niľ porucznikiem ľeglujĄcego por˘d wysp szkunera, patrzy jak urzeczony. Wszystko, co kiedykolwiek wyczyta w ksiĄľkach, dowodzio niezbicie, ľe ˘w go† z tajemniczej g(c)bi udzĄco przypomina fauna. Ale smutnego fauna - orzek w mylach modzieniec, kiedy zocistobrunatny boľek leny zbliľy si(c) do Griefa, kt˘ry oczekiwa go z wyciĄgni(c)tĄ doniĄ. - Dawidzie - przem˘wi Dawid Grief. - Mauriri, pot(c)ľny bracie - odpowiedzia Mauriri. Zgodnie ze zwyczajem ludzi, kt˘rzy lubowali sobie braterstwo krwi, kaľdy nazywa "brata" nie jego, lecz swoim imieniem. DalszĄ rozmow(c) prowadzili w polinezyjskim narzeczu wyspy Fuatino. Brown zatem m˘g tylko sucha† i domyla† si(c) sensu. - Z daleka przypynĄe, ľeby powiedzie† talofa - rzek Grief, kiedy ociekajĄcy wodĄ go† usiad na pokadzie. - Wiele dni i nocy wypatrywaem ci(c), pot(c)ľny bracie - odpar Mauriri. - Siadywaem na Wielkiej Skale, gdzie leľy dynamit, kt˘ry zostawie pod mojĄ opiekĄ. Dzi zobaczyem, ľe zbliľasz si(c) do cieniny, a p˘«niej umykasz w ciemnĄ noc. Wiedziaem, ľe musisz czeka† do rana. PopynĄem za tobĄ. Spado na nas okropne nieszcz(c)cie. Mataara od wielu dni we zach czeka twego przybycia. To stara kobieta, a Motuaro nie ľyje, wi(c)c jej smutno. Grief pokiwa gowĄ i, jak wypadao, westchnĄ ľaonie. - Czy Motuaro oľeni si(c) z Naumoo? - zapyta. - Tak. Motuaro i Naumoo uciekli w g˘ry, gdzie ľyjĄ dzikie kozy. Wtedy dopiero przebaczya im Mataara. Wr˘cili i zamieszkali w Wielkim Domu. Ale teraz Motuaro nie ľyje, a i Naumoo niedugo zginie. Okropne spado na nas nieszcz(c)cie, pot(c)ľny bracie. Tori nie ľyje i Tati-Tori, i Petoo, i Nari, i Pilsach, i inni. - Pilsach takľe! - krzyknĄ Grief. - Zaraza nawiedzia wysp(c)? - Wiele byo morderstw. Wysuchaj mnie, pot(c)ľny bracie. Trzy tygodnie temu przypynĄ obcy szkuner. Z Wielkiej Skay dostrzegem ľagle na morzu. Przez cienin(c) szalupy holoway obcy szkuner, ale nie ominĄ rafy, otar si(c) o niĄ kilka razy. Stoi teraz na plaľy. Zaoga reperuje poamane drewno. Na pokadzie jest omiu biaych m(c)ľczyzn. MajĄ kobiety z jakiej wyspy daleko na wschodzie. Kobiety m˘wiĄ j(c)zykiem bardzo podobnym do naszego, tylko troch(c) innym. Dobrze je rozumiemy. OpowiadajĄ, ľe zostay porwane przez biaych ze szkunera. My tam nic nie wiemy, bo kobiety piewajĄ taäczĄ, i sĄ wesoe. - A m(c)ľczy«ni? - M˘wiĄ po francusku. Wiem, bo dawno temu miae na swoim szkunerze porucznika, kt˘ry m˘wi po francusku. Jest tam dw˘ch wodz˘w i ci wyglĄdajĄ inaczej od reszty. MajĄ niebieskie oczy jak ty, pot(c)ľny bracie. To szatany! Jeden z nich jest wi(c)kszym szatanem niľ drugi. Szeciu pozostaych to teľ szatany. Nie pacĄ nam za yamy, za taro i owoce drzewa chlebowego. ZabierajĄ wszystko, a kiedy si(c) skarľymy, mordujĄ. - Tak zginĄ Tori i Tati-Tori, i inni. Nie moľemy walczy†, bo nie mamy broni, tylko dwie czy trzy stare strzelby. NapastujĄ nasze kobiety. Motuaro zosta zabity dlatego, ľe wystĄpi w obronie Naumoo, kiedy jĄ zabierali na szkuner. Z takiej samej przyczyny zginĄ Pilsach. Ten w˘dz dw˘ch biaych wodz˘w najwi(c)kszy szatan, postrzeli go raz w jego wasnej odzi i dwa razy, kiedy Pilsach czoga si(c) po plaľy. Pilsach by dzielnym m(c)ľczyznĄ, a Notutu siedzi teraz w chacie i caymi dniami pacze. Wiele ludzi przerazio si(c) i ucieko w g˘ry, gdzie ľyjĄ dzikie kozy. Ale w g˘rach brak ľywnoci. Ludzie nie chcĄ teraz wypywa† na po˘w ani uprawia† ogrod˘w. BojĄ si(c) szatan˘w, kt˘rzy wszystko nam grabiĄ. Jestemy gotowi do walki. Pot(c)ľny bracie! Trzeba nam strzelb i duľo adunk˘w. Daem zna† ludziom, zanim wypynĄem na twoje spotkanie. Wszyscy czekajĄ. Obcy biali nie wiedzĄ o twoim przybyciu. Daj mi cz˘no i strzelby, a wr˘c(c) na brzeg przed wschodem soäca. Kiedy wpyniesz jutro do zatoki, b(c)dziemy wyglĄdali twego znaku. Pozabijamy obcych biaych. Oni muszĄ zginĄ†. Pot(c)ľny bracie! Zawsze bye jednej krwi z nami. M(c)ľczy«ni i kobiety z Fuatino bagali wszystkich bog˘w o twoje przybycie. Dzisiaj przybye. - Popyn(c) z tobĄ szalupĄ - powiedzia Grief. - Nie, pot(c)ľny bracie! Musisz zosta† na szkunerze. Obcym biaym b(c)dzie strach szkunera, nie nas. B(c)dziemy mieli strzelby, ale oni nie b(c)dĄ o tym wiedzie†. Zl(c)knĄ si(c) dopiero, jak zobaczĄ, ľe ty nadpywasz. SzalupĄ polij ze mnĄ tego modego pana. Brown upojony romantycznociĄ i przygodĄ, o kt˘rych czyta i marzy, kt˘rych jednak nie zazna nigdy, usiad na rufie szalupy wyadowanej karabinami i amunicjĄ. Wiosowao czterech majtk˘w z Raiatea, a zocistobrunatny faun morski sterowa przez parne podzwrotnikowe mroki w stron(c) na poy mitycznej wyspy mioci, Fuatino, okupowanej przez pirat˘w dwudziestego stulecia. II G˘rzysta wyspa Fuatino leľy na skĄpanym w soäcu pustkowiu morskim, o dwa stopnie na poudnie od r˘wnika, w punkcie, gdzie prosta pociĄgni(c)ta z Ukuor na Karolinach przecina lini(c) ĄczĄcĄ Jaluit w Archipelagu Marshalla i Bouganville na Wyspach Salomona. Zamieszkana przez plemi(c) pokrewne zar˘wno Hawajczykom, jak Samoaäczykom, Tahitaäczykom i Maorysom - Fuatino stanowi wierzchoek si(c)gajĄcego daleko na zach˘d klina, kt˘rym Polinezja wbija si(c) mi(c)dzy Melanezj(c) i Mikronezj(c). Nast(c)pnego rana Dawid Grief ujrza t(c) wysp(c) o dwie mile na wsch˘d i dokadnie w kierunku soäca podnoszĄcego gow(c) z oceanu. Wietrzyk by r˘wnie lekki jak minionej nocy i "Rattler" sunĄ swobodnie po spokojnej wodzie z szybkociĄ, jakiej moľna by oczekiwa† po szkunerze przy powiewie trzy razy mocniejszym. Fuatino to po prostu pradawny wulkan wyniesiony z dna morskiego przez jaki kataklizm geologiczny. Zachodnia cz(c)† wyspy, zdruzgotana i starta aľ do powierzchni morza, jest wejciem do krateru, kt˘ry stanowi zaciszny port. Jak stĄd wynika, wyspa przypomina ksztatem podkow(c) zwr˘conĄ pi(c)tkĄ ku zachodowi. W otw˘r tej pi(c)tki wpywa wanie "Rattler". Kapitan Glass sta z lornetkĄ w r(c)ku i od czasu do czasu zerka na map(c) wasnej roboty rozpostartĄ na niskim daszku kabiny. Nagle wyprostowa si(c). Twarz jego wyraľaa przestrach zaprawiony cichĄ rezygnacjĄ. - Zaczyna si(c) - powiedzia. - Febra. Czekaem jej dopiero jutro. Ci(c)ľko przechodz(c) kaľdy atak, panie Grief. Za pi(c)† minut b(c)d(c) do niczego. Sam pan musi wprowadzi† szkuner do portu. Steward! Szykuj koj(c), nie ľauj koc˘w. Nalej ukropu do termofora. Spokojnie dzisiaj, panie Grief. Chyba poradzi pan sobie bez holowania. Nabierz pan rozp(c)du i hajda prosto dzioba! Na caym poudniowym Pacyfiku jeden "Rattler" potrafi takĄ sztuk(c), a pan na pewno wie, co i jak robi†. Trzeba tylko uwaľa† na wysuni(c)cie bomu* [Bom - poziome drzewce jednym koäcem oparte o maszt, drugim zawieszone na specjalnej linie zwanej topenantĄ. Suľy do rozpinania dolnej kraw(c)dzi ukonego ľagla.] grota, ľeby przelizgnĄ† si(c) koo skay. Glass m˘wi szybko, bekota jak pijany. W gowie mu szumiao, myl zmagaa si(c) z przybierajĄcym na sile atakiem malarii. Kiedy zatoczy si(c) w stron(c) trapu, twarz mia purpurowo c(c)tkowanĄ, strasznĄ, nabrzmiaĄ. Wytrzeszczone oczy poyskiway szklicie, r(c)ce dygotay, z(c)by szcz(c)kay w spazmatycznym dreszczu. - Dwie godziny czeka† teraz na poty - wykrztusi z upiornym umiechem. - P˘«niej jeszcze dwie godziny i wszystko b(c)dzie w porzĄdku. Co do minuty znam ten diabelski rozkad jazdy. Uuuch!... Brrr!... Uuu... uch! W kabinie pad nieprzytomny na koj(c); gos jego cich do sabego poj(c)kiwania. Waciciel statku przejĄ funkcj(c) szypra w chwili, gdy "Rattler" wpywa do cieniny. Jak si(c) juľ rzeko, Fuatino miaa ksztat podkowy, a hacelami jej byy dwie pot(c)ľne skay, wysokie na tysiĄc st˘p, prawie odci(c)te od reszty lĄdu i poĄczone z nim tylko wĄziutkimi, niskimi przesmykami. Odlego† mi(c)dzy skaami wynosia p˘ mili, lecz pas wody blokowaa wielka rafa koralowa ciĄgnĄca si(c) od poudniowego hacela. Cienina, kt˘rĄ kapitan Glass nazwa "szparĄ", zataczaa uk si(c)gajĄcy p˘nocnej skay i biega wzduľ podstawy prostopadej ciany. W tym miejscu bom grota ociera si(c) niemal o gro«ne urwisko. Rzuciwszy okiem na prawo, Grief zobaczy poszarpane dno pod ledwie dwoma sĄľniami wody. Na wszelki wypadek "Rattler" prowadzi na linie szalup(c), kt˘ra miaa go zabezpieczy† w razie przeciwnych powiew˘w odbitych od skay. Griefowi udao si(c) wykorzysta† wietrzyk i bez holowania przeprowadzi† szkuner obok gro«nej rafy tak szcz(c)liwie, ľe otar si(c) o niĄ lekko, bez uszkodzenia miedzianych blach chroniĄcych d˘ kaduba. Mieli teraz przed sobĄ red(c) Fuatino - okrĄge lustro wodne o pi(c)ciomilowej rednicy, oprawione w ram(c) biaej koralowej plaľy. Wyľej wznosiy si(c) pokryte zieleniĄ zbocza krateru, ukoronowane nagim grzbietem, z kt˘rego - jak z(c)by piy - sterczay tu i ˘wdzie stoľki wulkaniczne spowite niby w aureol(c) w lekkie oboki przygnane przez pasat. PnĄcza i drzewka czepiay si(c) kaľdego wyst(c)pu, kaľdej g(c)bszej szczeliny w kruszejĄcej lawie i tworzyy bujnĄ, szmaragdowĄ pian(c) rolinnoci. Cienkie pasemka wody rozbitej niemal na mg(c) spaday prostopadle ze stromych, wysokich na setki st˘p urwisk. Czarodziejskiego uroku dodawa temu zakĄtkowi silny zapach okrytych ľ˘tym kwieciem krzew˘w cassi, przesycajĄcy gorĄce, wilgotne powietrze. WykorzystujĄc lekkie, kapryne podmuchy, "Rattler" przecina red(c). Grief kaza wciĄgnĄ† szalup(c) i przez lornetk(c) obserwowa wybrzeľe, nie dostrzeg jednak oznak ľycia. Wyspa drzemaa w upalnych blaskach zwrotnikowego soäca. Nikt nie kwapi si(c) na powitanie. Daleko na p˘nocy, w miejscu, gdzie si(c)gajĄce plaľy palmy kokosowe osaniay wiosk(c), wida† byo czarne rufy pirog w krytych trawĄ morskĄ hangarach. U brzegu sta obcy szkuner wyciĄgni(c)ty dziobem na piasek. Na statku ani w jego pobliľu nie byo ruchu. Dopiero o pi(c)†dziesiĄt jard˘w od wybrzeľa Grief kaza rzuci† kotwic(c) na czterdziestu sĄľniach. Niegdy sondowa porodku laguny. I chociaľ si(c)gnĄ trzystu sĄľni, nie dotknĄ dna, czego zresztĄ naleľao si(c) spodziewa† w dawnym kraterze. Kiedy aäcuch zachrz(c)ci i zachrobota w kluzie*, [Kluza - otw˘r w burcie lub nadburciu, przez kt˘ry przechodzi aäcuch kotwiczny.] na pokad stojĄcego u brzegu szkunera wybiego kilka brunatnych kobiet odzianych w barwne ahu i uwieäczonych kwiatami. Byy tak duľe i grube, jak mogĄ by† tylko Polinezyjki. W tej chwili Grief zauwaľy co, czego kobiety nie widziay: kr(c)py m(c)ľczyzna przemknĄ cichaczem wzduľ pokadu, z dzioba zsunĄ si(c) na plaľ(c) i da nurka za zielony parawan dľungli. Na "Rattlerze" majtkowie spuszczali i ciĄgali ľagle, rozpinali p˘cienny daszek nad rufĄ, p˘tna i liny zwijali "po portowemu". Dawid Grief przechadza si(c) tymczasem po pokadzie i daremnie wypatrywa lad˘w ľycia gdziekolwiek indziej niľ na obcym szkunerze. Raz jeden usysza odlegy huk, niewĄtpliwie strza karabinowy w stronie Wielkiej Skay, poniewaľ jednak nic nie zmĄcio p˘«niej ciszy, by przekonany, ľe to jaki myliwy upolowa dzikĄ koz(c). - Pod koniec drugiej godziny ataku kapitan Glass przesta dygota† pod stosem koc˘w i utonĄ w strumieniach potu. - Za p˘ godziny b(c)d(c) zdr˘w - oznajmi sabym gosem. - Doskonale - odrzek Grief. - Brzeg wyglĄda jak wymary. Jad(c) tam. Chc(c) si(c) zobaczy† z MataarĄ, wybada† sytuacj(c). - Oczy miej pan otwarte, bo to jaka cwana banda - przestrzeg szyper. - Jeľeli nie wr˘cisz pan za godzin(c), daj zna†, co sycha†. Grief usiad w szalupie przy sterze. Czterech majtk˘w z Raiatea j(c)o si(c) wiose. Kiedy lĄdowali na plaľy, Grief spojrza ciekawie w stron(c) kobiet zgromadzonych pod p˘ciennym daszkiem na pokadzie obcego szkunera. Przyja«nie pozdrowi je ruchem r(c)ki, ome za pochichotay troch(c) i odpowiedziay podobnymi gestami. - Talofa! - zawoa. Zrozumiay sowo powitania, odkrzykn(c)y jednak: - Jorana! Tak dowiedzia si(c), ľe pochodzĄ z Wysp Towarzyskich. Jeden z brunatnych wiolarzy bez wahania odgad ich rodzinnĄ wysp(c): Huahine. ChcĄc sprawdzi† t(c) wiadomo†, Grief zapyta kobiet, skĄd przybywajĄ. Ze miechem i chichotem odpowiedziay: - Huahine! - WyglĄda mi to na szkuner starego Dupuy. Chopcy, nie gapcie si(c) zanadto. Jak wam si(c) zdaje, h(c)? Czy to nie b(c)dzie "Valetta"? M˘wi po tahitaäsku, przytumionym gosem. Majtkowie wyskoczyli juľ z szalupy i wyciĄgn(c)li jĄ na piasek. Przy sposobnoci od niechcenia zerkali w stron(c) tajemniczego statku. - "Valetta" - powiedzia Taute. - Siedem lat temu stracia steng(c)*. [Stenga - przeduľenie masztu.] W Papeete postawili nowĄ o dziesi(c)† st˘p kr˘tszĄ. To ten maszt. - Chopcy, pokr(c)†cie si(c) tu troch(c), pogadajcie z kobietami. Na pewno znajdziecie mi(c)dzy nimi znajome, bo od was, z Raiatea, prawie wida† Huahine. Dowiedzcie si(c), ile moľna, a jakby pokaza si(c) kto z tych biaych, nie zaczynajcie burdy. Kiedy Grief szed plaľĄ, armia krab˘w-pustelnik˘w umykaa przed nim w popochu, ale pod palmami winie nie ryy ani nie chrzĄkay. Kokosy leľay na ziemi tam, gdzie spady, a w sĄsiedztwie szop na kopr(c) nie byo lad˘w ľycia. Zaniechano pracy, wszelki porzĄdek zniknĄ. Chaty z trawy morskiej stay pustkĄ. Po drodze spotka tylko jednego tubylca. By to niewidomy starzec, bezz(c)bny i okropnie pomarszczony. Siedzia w cieniu, a kiedy nieznajomy go zagadnĄ, wystraszy si(c) i odpowiedzia niezrozumiaym bekotem. ZbliľajĄc si(c) do Wielkiego Domu Grief pomyla, ľe wszystko wyglĄda tak, jak gdyby wysp(c) nawiedzia zaraza. W rezydencji kr˘lowej r˘wnieľ panowa niead i pustka. Nie wida† byo uwieäczonych kwiatami modzieäc˘w i dziewczĄt. Brunatna dziatwa nie swawolia w cieniu drzew avocado. Na progu przycupn(c)a stara kr˘lowa Mataara. Siedziaa samotnie, koyszĄc si(c) w prz˘d i do tyu. Na widok znajomej twarzy zacz(c)a znowu paka† i wr˘d ez opowiadaa o swej niedoli, p˘«niej za biadaa, ľe nie ma suľby, kt˘ra zaj(c)aby si(c) ugoszczeniem przyjaciela. - Oni zabrali Naumoo - koäczya smutnĄ opowie†. - Motuaro nie ľyje. M˘j lud rozpierzch si(c) i umiera z godu w g˘rach, gdzie ľyjĄ dzikie kozy. Ach! Nie ma nawet nikogo, kto m˘gby otworzy† dla ciebie mody kokos! O bracie! Twoi biali bracia to szatany! - To wcale nie moi bracia, Mataaro - pocieszy Grief kr˘lowĄ. - To rozb˘jnicy i winie. Zobaczysz, oczyszcz(c) od nich wysp(c) i... Urwa w p˘ sowa i okr(c)ci si(c) na pi(c)cie. R(c)ka pow(c)drowaa byskawicznie do pasa i z powrotem, Lufa ci(c)ľkiego colta spojrzaa w stron(c) m(c)ľczyzny, kt˘ry zgi(c)ty we dwoje wyskoczy z zaroli i ruszy p(c)dem ku Wielkiemu Domowi. Grief nie nacisnĄ jednak spustu, a nieznajomy nie przystanĄ ani nie zwolni. Wreszcie jak dugi pad do n˘g Griefa i wybuchnĄ potokiem nieartykuowanych, rozpaczliwych d«wi(c)k˘w. By to czowiek, kt˘ry zelizgnĄ si(c) z dzioba "Valetty" i czmychnĄ w dľungl(c). Grief pozna jego sylwetk(c), lecz zrozumie† to, co m˘wi, m˘g dopiero wtedy, kiedy podni˘s go i zaczĄ si(c) przyglĄda† dziwacznym wykrzywieniom zaj(c)czej wargi. - Ratuj mnie, panie, ratuj - skamla ˘w czowiek po angielsku, cho† niewĄtpliwie by rodem z jakiej wyspy na Morzach poudniowych. - Znam ci(c), o panie! Ratuj mnie! P˘«niej zaczĄ j(c)cze† i zawodzi†, a uspokoi si(c) dopiero w˘wczas, kiedy Grief chwyci go za ramiona i silnie potrzĄsnĄwszy zmusi do milczenia. - Ja znam ci(c) takľe - powiedzia Grief. - Dwa lata temu bye kucharzem w Hotelu Francuskim w Papeete. Wszyscy nazywali ci(c) Zaj(c)czĄ WargĄ. Zaj(c)cza Warga kilka razy radonie skinĄ gowĄ i zaczĄ m˘wi† parskajĄc i plujĄc, bo przeszkadzao mu ohydne kalectwo. - Teraz jestem kucharzem na szkunerze "Valetta". Znam pana. Widywaem pana w hotelu. Widywaem pana u Laviny i na pokadzie "Kittiwake", i wtenczas, jak "Maripoza" staa u nadbrzeľa. Pan jest kapitan Grief. Pan mnie ocali. Ci ludzie to szatany. Oni zabili kapitana Dupuy, a mnie kazali wymordowa† poow(c) zaogi. Dw˘ch majtk˘w zestrzelili z takielunku. Reszt(c) wytukli w wodzie. Wszystkich ich znaem. Oni porwali dziewczyny z Huahine. P˘«niej dobrali sobie do pomocy wi(c)«ni˘w z Noumea. Ograbili kupc˘w na Nowych Hebrydach. Zabili agenta w Vanikori, gdzie takľe porwali dwie kobiety. Oni... Grief nie sucha duľej. Biegiem ruszy ku plaľy, bo za drzewami, w stronie portu, rozlega si(c) strzelanina karabinowa. Piraci z Tahiti i zesaäcy z Nowej Kaledonii! ťadna paczka straceäc˘w! teraz atakujĄ szkuner! Zaj(c)cza Warga nast(c)powa mu na pi(c)ty i z trudem wypluwa opowie† o niecnych post(c)pkach biaych szatan˘w. Kanonada umilka r˘wnie nagle, jak si(c) rozpocz(c)a, ale Grief, peen zych przeczu†, co tchu pieszy dalej. Wreszcie na zakr(c)cie cieľki zderzy si(c) z Mauririm, kt˘ry bieg od wybrzeľa. - Pot(c)ľny bracie! - zawoa zdyszany Kozio Skalny. - Sp˘«niem si(c). Oni zdobyli tw˘j szkuner. Chod«my. Teraz ciebie zacznĄ szuka†. Ruszy cieľkĄ pod g˘r(c), w gĄb lĄdu. - Gdzie Brown? - zapyta Grief. - Na Wielkiej Skale. Wszystko powiem p˘«niej. Chod«my. - A zaoga mojej szalupy? Mauriri ulega coraz wi(c)kszej panice. - Razem z kobietami na pokadzie obcego szkunera. Biae szatany nie zabijĄ twoich ludzi. BĄd« spokojny. Potrzeba im marynarzy. Ale ciebie zabijĄ. Posuchaj! Nad wodĄ saby tenorek piewa francuskĄ piosenk(c) myliwskĄ. - Juľ lĄdujĄ! - zawoa Mauriri. - Tw˘j szkuner zdobyli. Widziaem na wasne oczy. Chod«my! III Grief nie ba si(c) o wasnĄ sk˘r(c) i nie bardzo dba o ľycie, nie uznawa jednak faszywej brawury. Wiedzia, kiedy wypada walczy†, kiedy zmyka†, a by pewien, ľe teraz wanie pora na ucieczk(c). Bieg ladem Koza Skalnego, za nim za, jak pies, czapa Zaj(c)cza Warga. Min(c)li siedzĄcego w cieniu starca, min(c)li Mataare skulonĄ na progu Wielkiego Domu. Z tyu sycha† byo krzyki, ale Mauriri wi˘d zbieg˘w morderczym tempem. Szeroka zrazu cieľka zw(c)zia si(c), skr(c)cia w prawo i pod g˘r(c). Ostatni szaas z trawy morskiej pozosta w tyle. Droľyna pi(c)a si(c) stromo por˘d penego brz(c)czenia duľych, zocistych os wysokiego gĄszczu krzew˘w cassi. Wreszcie zmienia si(c) w kozi szlak. Mauriri przystanĄ. Wskaza palcem widoczny w g˘rze nagi wyst(c)p skalny i przecinajĄcy go lad cieľki. - Za tym pot(c)ľny bracie, b(c)dziemy bezpieczni - powiedzia. - Biae szatany nigdy nie zapuszczajĄ si(c) dalej. Moľemy im rzuca† na eb gazy, a przejcie jest tylko jedno. Zawsze stajĄ tutaj i strzelajĄ, kiedy zobaczĄ kogo na tle ciany. Chod«my. W kwadrans p˘«niej zbliľyli si(c) do miejsca, gdzie cieľka okalaa nagi wyst(c)p skalny. - Poczekaj teraz, a jak ruszysz naprz˘d, piesz co si, pot(c)ľny bracie - ostrzeg Mauriri. Wyskoczy w blask soneczny. Na dole szcz(c)kn(c)o piesznie kilka karabin˘w. Pociski tuky wok˘, podnoszĄc tumany pyu, ale Mauriri szcz(c)liwie przebieg na przeciwnĄ stron(c). Za nim popieszy Grief. Odamki kamienia prysn(c)y mu w twarz, bo jeden pocisk by bardzo bliski celu. Zaj(c)czej Wardze powiodo si(c) r˘wnieľ, cho† wolniej mija niebezpieczne przejcie. Reszt(c) dnia sp(c)dzili wyľej w g˘rach, utajeni w wĄwozie przecinajĄcym zoľa lawy, gdzie na tarasowatych zboczach rosy krzaki taro i papai. Tam Grief przygotowywa plan kampanii i szczeg˘owo zaznajamia si(c) z sytuacjĄ. - Prawdziwy pech - m˘wi Mauriri. - Akurat t(c) noc biae szatany wybray na po˘w ryb. Przepywalimy cienin(c) po ciemku. Oni byli wanie w cz˘nach i pirogach. Nigdy nie rozstajĄ si(c) z karabinami. Zastrzelili jednego marynarza z Raiatea. Brown dzielnie si(c) spisa, bardzo dzielnie. Pr˘bowalimy ich wyminĄ†, dosta† si(c) w gĄb zatoki. Oni odci(c)li nas, zagnali mi(c)dzy WielkĄ Ska(c), a wiosk(c). Uratowalimy broä i wszystkie adunki, ale ˘d« przepada. Tak dowiedzielimy si(c) o twoim przybyciu. Brown ze strzelbami i amunicjĄ jest teraz po tej stronie Wielkiej Skay. - Czemu nie przelaz na zewn(c)trznĄ stron(c), nie ostrzeg mnie, kiedy nadpywaem z penego morza? - oburzy si(c) Grief. - On ani nikt z jego ludzi nie zna drogi. ZnajĄ jĄ tylko kozy i ja. C˘ľ, ja zapomniaem o tym sposobie. Przekradaem si(c) dľunglĄ, ľeby zej† na brzeg i popynĄ† do ciebie. Ale biae szatany byy w dľungli. Strzelali do Browna i marynarzy z Raiatea. Mnie ganiali aľ do witu, a przez cae rano tropili na nizinie. P˘«niej przypynĄ tw˘j szkuner. Oni czekali, aľ wyjdziesz na brzeg. Ja wymknĄem si(c) jako, schowaem w dľungli, ale ty juľ wylĄdowae. - To ty strzelae? - Ja. Chciaem da† ci zna†. Oni byli rozsĄdni. Nie odpowiedzieli strzaami. A to by m˘j ostatni adunek. Twoja kolej, Zaj(c)cza Wargo - zwr˘ci si(c) Grief do kucharza z "Valetty". Opowie† jego bya duga, przeraľajĄco szczeg˘owa. Cay rok pywa na szkunerze "Valetta" u brzeg˘w Tahiti i por˘d Paumot˘w. Stary Dupuy by wacicielem i szyprem. Na Tahiti, przed ostatnim rejsem, przyjĄ nowego porucznika oraz supercargo: dw˘ch ludzi nikomu nie znanych. Na statku znalaz si(c) jeszcze jeden obcy, kt˘ry mia zosta† agentem starego Dupuy na wyspie Fanriki. Porucznik i supercargo nazywali si(c) Raoul Van Asveld i Carl Lepsius. - A wiem, ľe to bracia - wyjani Zaj(c)cza Warga - bo syszaem raz, jak rozmawiali w nocy na pokadzie, kiedy myleli, ľe nikogo nie ma w pobliľu. "Valetta" krĄľya mi(c)dzy wyspami, odbieraa muszle i pery w faktoriach starego Dupuy. Frans Amundson - trzeci nieznajomy -zmieni na Fanriki dawnego agenta, Pierre Gollarda, kt˘ry mia wr˘ci† "ValettĄ" na Tahiti. Tubylcy z Fanriki m˘wili, ľe ma on kwart(c) pere na wyr˘wnanie rachunk˘w z pracodawcĄ. Pierwszej nocy po odpyni(c)ciu z Fanriki w kabinie wynika strzelanina. Ciaa starego Dupuy i Gollarda wyrzucono za burt(c). Marynarze z Tahiti uciekli do przedniej kabiny. Przez dwa dni nie wychodzili na pokad, a fale rzucay szkunerem, jak im si(c) podobao. P˘«niej Raoul Van Asveld doda trucizny do jedzenia, kt˘re kaza Zaj(c)czej Wardze ugotowa† i zanie† na dzi˘b. Poowa marynarzy umara. - Co miaem robi†, panie? - szlocha kucharz. - On przez cay czas celowa do mnie z karabinu! Z resztĄ zaogi takľe «le si(c) skoäczyo. Dwaj wdrapali si(c) na olinowanie i tam zgin(c)li. Dziao si(c) to o dziesi(c)† mil od Fanriki. Inni wyskoczyli za burt(c), ľeby ratowa† si(c) wpaw. Oni wystrzelali ich w wodzie. Przy ľyciu zostali tylko dwaj szatani i ja: kto musia gotowa† dla nich ľarcie. Tego samego dnia zakr(c)cili z wiatrem i wr˘cili na Fanriki. Tam wzi(c)li na pokad Fransa Amundsona, bo to takľe ich czowiek. P˘«niej nast(c)powaa przewleka opowie† o koszmarnych przeľyciach Zaj(c)czej Wargi w czasie, gdy szkuner dugimi rejsami ľeglowa na zach˘d. Kucharz by jedynym ľyjĄcym wiadkiem i zdawa sobie spraw(c), ľe na pewno by zginĄ, gdyby nie jego zaw˘d. W Noumea pi(c)ciu zesaäc˘w powi(c)kszyo stan zaogi. Zaj(c)czej Wargi nie wypuszczano na lĄd na ľadnej wyspie, a Grief by pierwszym czowiekiem spoza "Valetty" z kt˘rym biedak m˘g si(c) porozumie†. - Teraz oni mnie zabijĄ - wykrztusi na zakoäczenie. - B(c)dĄ wiedzieli, ľe wszystko panu powiedziaem. Ale wcale nie jestem tch˘rzem. Zostan(c), panie, z tobĄ i umr(c) razem z tobĄ. Kozio Skalny pokr(c)ci gowĄ i wsta. - Po˘ľ si(c) tutaj i odpocznij, pot(c)ľny bracie - rzek do Griefa. - Dzi w nocy musimy dugo pywa†. Tego kucharza zabior(c) w wysokie g˘ry, gdzie ľyjĄ kozy, a teraz mieszkajĄ takľe moi bracia. IV - Pywasz, pot(c)ľny bracie, jak m(c)ľczy«nie przystoi. To dobrze - szepnĄ Mauriri. Z wĄwozu przecinajĄcego zoľa lawy przeszli nad zatoczk(c) i pogrĄľyli si(c) w wodzie. Pyn(c)li cicho, bezszelestnie. Mauriri prowadzi. Czarne zbocza krateru sterczay nad nimi, toteľ kiedy oddalili si(c) od wybrzeľa, mieli wraľenie, iľ poruszajĄ si(c) na dnie wielkiej misy. W g˘rze rozciĄgao si(c) niebo g(c)sto obsypane gwiezdnym pyem. Przed sobĄ widzieli wiata "Rattlera". Stumione przez odlego† sowa pieni kocielnej pyn(c)y z tuby gramofonu przeznaczonego dla Pilsacha. Pywacy skr(c)cili w lewo, ľeby ominĄ† zdobyty przez korsarzy statek. Kiedy umilka pieä, zabrzmiay piewy i miechy. P˘«niej zn˘w zabra gos gramofon. Grief umiechnĄ si(c) na myl, jak nie pasujĄ do siebie: obecna sytuacja i rozbrzmiewajĄce nad wodĄ sowa: "O wied« nas, miosierna wiatoci!". - Trzeba zapuci† si(c) w cienin(c) i wylĄdowa† pod WielkĄ SkaĄ - szepnĄ Mauriri. - Szatany trzymajĄ przesmyk. Posuchaj tylko. Kilka strza˘w hukn(c)o w nier˘wnych odst(c)pach. -wiadczyo to, ľe Brown strzeľe Wielkiej Skay, a piraci okupujĄ wĄski skrawek lĄdu. Pod koniec drugiej godziny pywania Grief i Mauriri znale«li si(c) w pos(c)pnym cieniu Wielkiej Skay. Tubylec na lepo znalaz drog(c) i wylĄdowa u podn˘ľa dogodnej rozpadliny. Wspi(c)li si(c) o sto st˘p wyľej i stan(c)li na wĄskim jak p˘ka wyst(c)pie. - Zostaä tutaj - powiedzia Mauriri. - Ja id(c) do Browna. Rano wr˘c(c). - P˘jd(c) z tobĄ, bracie - sprzeciwi si(c) Grief. W ciemnociach zabrzmia miech. - Tego nie potrafisz nawet ty, pot(c)ľny bracie. NazywajĄ mnie Kozem Skalnym i tylko ja jeden na Fuatino mog(c) wspiĄ† si(c) nocĄ na WielkĄ Ska(c). A zresztĄ, pierwszy raz waľ(c) si(c) na to dzisiaj. WyciĄgnij r(c)k(c). Czujesz? Tutaj przechowujemy dynamit Pilsacha. Przysuä si(c) blisko ciany, a moľesz miao spa†. Nie zlecisz. No, juľ p˘jd(c). Wysoko nad szumiĄcym z cicha morzem, na wĄskiej p˘ce skalnej, obok tony dynamitu Dawid Grief roztrzĄsa w mylach plan kampanii, p˘«niej za opar policzek na r(c)ce i usnĄ. Z rana, kiedy Mauriri prowadzi go przez szczyt Wielkiej Skay, Dawid Grief zrozumia, czemu nocĄ nie m˘g podjĄ† tej wyprawy. Dziwi si(c) nawet, ľe sta† go byo na taki wyczyn w jasnym wietle dziennym, chociaľ jako dowiadczony ľeglarz przywyk do wysokoci i czepiania si(c) niepewnej podpory. W niekt˘rych miejscach - zawsze pod troskliwym przewodnictwem Mauririego -musia pochyla† si(c) nad g(c)bokĄ na setki st˘p rozpadlinĄ, pada† do przodu i przeciĄga† nogi na drugĄ stron(c) wtedy dopiero, gdy wyciĄgni(c)tymi r(c)kami mocno chwyci przeciwlegĄ cian(c). Raz wykona dziesi(c)ciostopowy skok nad ziejĄcĄ bezdennĄ otchaniĄ i wylĄdowa o sĄľeä niľej na zdradliwym wyst(c)pie. Mimo zimnej krwi raz straci gow(c) na szerokiej ledwie dwanacie cali p˘ce, bo zdawao mu si(c), ľe nie znajdzie oparcia dla r(c)ki. Mauriri, widzĄc, ľe przyjaciel si(c) chwieje, wyprzedzi go ryzykownym susem nad przepaciĄ i w przelocie uderzy mocno w plecy, aby przywr˘ci† mu przytomno† umysu. W tej chwili Dawid Grief pojĄ i zapami(c)ta na zawsze, dlaczego Mauriri zosta Kozem Skalnym. V Wielka Skaa miaa zalety i wady. Bya niedost(c)pna dla napastnik˘w, toteľ dw˘ch ludzi mogo broni† jej skutecznie przed dziesi(c)ciu tysiĄcami. Ponadto strzega wyjcia na ocean. Raoul Van Asveld z bandĄ swych rzezimieszk˘w i dwoma szkunerami znalaz si(c) w potrzasku. Grief dysponujĄc tonĄ dynamitu, kt˘ry kaza przenie† i ulokowa† wyľej, panowa nad sytuacjĄ. Dowi˘d tego pewnego ranka, kiedy statki pr˘boway wypynĄ† na morze. Przodem sun(c)a "Valetta", holowana przez szalup(c) z osadĄ wzi(c)tych do niewoli tubylc˘w z Fuatino. Grief i Kozio Skalny przyglĄdali si(c) temu z bezpiecznego ukrycia, pooľonego trzysta st˘p nad wodĄ. Pod r(c)kĄ mieli karabiny oraz zapalone uczywo i sporĄ wiĄzk(c) lasek dynamitu opatrzonych lontami i detonatorami. Kiedy zbliľya si(c) szalupa, Mauriri pokr(c)ci gowĄ. - To nasi bracia. Nie moľemy strzela†. Na dziobie szkunera wida† byo kilku ludzi Griefa. Na rufie r˘wnieľ majtek z Raiatea pilnowa steru. Piraci ukryli si(c) pod pokadem lub byli na drugim statku. Tylko jeden z karabinem w r(c)ku sta na r˘dokr(c)ciu. Dla ochrony mia przy sobie Naumoo, c˘rk(c) kr˘lowej. - W˘dz szatan˘w - szepnĄ Mauriri. - Ma niebieskie oczy, jak ty. To straszny czowiek. Sp˘jrz! Trzyma Naumoo, ľebymy nie mogli go zabi†. Saby przypyw wdziera si(c) do cieniny, a ľe towarzyszy mu powiew w stron(c) lĄdu, szkuner sunĄ leniwie. - M˘wisz po angielsku? - zawoa Grief z g˘ry. Czowiek na pokadzie drgnĄ, uni˘s lekko karabin i zadar gow(c). Mia zwinne, kocie ruchy i ogorzaĄ twarz o jasnej cerze. Bya to twarz mordercy. Wyraz jej zdradza w tej chwili gotowo† do walki. - Tak - odpowiedzia. - Czego chcesz? - Wracaj, albo wysadz(c) ci w powietrze szkuner! - ostrzeg Grief. ZaczĄ dmucha† na uczywo i szepnĄ do towarzysza: - Powiedz Naumoo, ľeby wyrwaa si(c) i ucieka w stron(c) rufy. Z "Rattlera" pynĄcego tuľ za pierwszym statkiem hukn(c)y karabiny. Pociski zagrzechotay o ska(c). Van Asveld mia si(c) lekcewaľĄco, a Mauriri woa co do branki w miejscowym narzeczu. Grief przyglĄda si(c) bacznie. Kiedy "Valetta" bya prostopadle pod nim, Naumoo szarpn(c)a si(c) i odskoczya od pirata. W tej chwili Grief dotknĄ uczywem g˘wki zapaki, kt˘ra tkwia w rozszczepionym koäcu kr˘tkiego lontu, wyskoczy z kryj˘wki, pokaza si(c) na tle ciany skalnej i rzuci adunek. Van Asveld zdoa tymczasem pochwyci† dziewczyn(c) i szamota si(c) z niĄ gwatownie. Kozio Skalny wziĄ go na cel. Czeka stosownego momentu. WiĄzka lasek dynamitu pada na pokad, odbia si(c) i potoczya w stron(c) luku odpywowego. Pirat zauwaľy to, stropi si(c) widocznie i razem z brankĄ skoczy co tchu ku rufie, ľeby ratowa† ľycie. Mauriri da ognia, ale drzazgi trysn(c)y tylko z rogu niskiego daszku nad kambuzem. Pociski z "Rattlera" posypay si(c) g(c)ciej, toteľ dwaj obroäcy Wielkiej Skay przypadli do ziemi i czekali w ukryciu. Mauriri pr˘bowa wyjrze†, zobaczy†, co si(c) dzieje w dole, Grief powstrzyma go jednak. - Lont by za dugi - powiedzia. - Na drugi raz b(c)d(c) mĄdrzejszy. Upyn(c)o p˘ minuty, zanim nastĄpi wybuch. Skutk˘w jego Grief i Mauriri nie mogli zrazu oceni†, bo piraci z "Rattlera" wstrzelali si(c) w cel i utrzymywali nieprzerwany ogieä. Wreszcie Grief odwaľy si(c) wychyli† gow(c). Dwa pociski prawie jĄ musn(c)y. "Valetta" pchana prĄdem przypywu w stron(c) redy przechylaa si(c) na bok, ton(c)a. Na "Rattlera" pi(c)li si(c) korsarze i kobiety z Huahine. Dotychczas ukryci byli w kabinie "Valetty". RatujĄc si(c) przepyn(c)li do drugiego szkunera pod osonĄ g(c)stej strzelaniny. Tubylcy z Fuatino umieszczeni w holujĄcej szalupie przeci(c)li lin(c), piesznie zawr˘cili w cieninie i co si wiosowali w stron(c) poudniowego wybrzeľa. Huk czterech karabin˘w na przesmyku dowodzi, ľe Brown z towarzyszami przekrad si(c) dľunglĄ aľ na skraj plaľy i bierze udzia w walce. Poniewaľ pociski przestay pada†, Grief i Mauriri zawt˘rowali mu ze swej broni. Nie mogli jednak zrobi† nikomu krzywdy, bo strzelcy z "Rattlera" kryli si(c) za nadbud˘wkami pokadu, a wiatr i przypyw odpychay szkuner coraz dalej. Nie byo juľ ladu po "Valetcie". Zaton(c)a na g(c)binie. Dwa posuni(c)cia Raoula Van Asvelda dowodzĄce jego przebiegoci i zimnej krwi wzbudziy podziw Griefa. Ogniem z "Rattlera pirat zmusi umykajĄcych tubylc˘w z Fuatino do zawr˘cenia z drogi i kapitulacji. Jednoczenie poow(c) swoich rzezimieszk˘w wyprawi szalupĄ na lĄd i obsadzi nimi przesmyk, uniemoľliwiajĄc Brownowi przedostanie si(c) na g˘wnĄ cz(c)† wyspy. Przez reszt(c) ranka odzywajĄce si(c) tu i ˘wdzie strzay m˘wiy Griefowi, ľe Brown wst(c)puje na przeciwnĄ stron(c) Wielkiej Skay. Sytuacja pozostaa nie zmieniona. Tylko piraci stracili "Valett(c)". VI Stanowisko na Wielkiej Skale miao bardzo powaľne braki. Nie byo tam ľywnoci ani wody. Przez kilka nocy z rz(c)du Mauriri w towarzystwie majtka z Raiatea przepywa wpaw zatok(c) i dostarcza prowiantu. Ale pewnej nocy wiata zapon(c)y na wodzie i rozlegy si(c) strzay. P˘«niej piraci j(c)li patrolowa† r˘wnieľ cienin(c) u st˘p Wielkiej Skay. - Pocieszna sytuacja - m˘wi Brown, kt˘ry akomie chonĄ najwi(c)kszĄ przygod(c), jaka (jego zdaniem) moga przytrafi† si(c) na morzach Poudniowych. - Trzymamy za eb pirat˘w i nie moľemy si(c) ruszy†. Raoul teľ trzyma nas za eb i nie moľe si(c) ruszy†. W ľaden spos˘b nie zdoa stĄd odpynĄ†, a my blokujĄc wyjcie skazani jestemy na mier† godowĄ. - Jak spadnie deszcz, napeni szczeliny w skaach - powiedzia Mauriri po pierwszej dobie bez wody. - Dzisiaj b(c)dziemy pywa†, pot(c)ľny bracie. To robota dla silnych ludzi. Tej nocy, zaopatrzywszy si(c) w szczelnie korkowane baäki z upin kokosowych o pojemnoci kwarty, Mauriri sprowadzi Griefa nad pene morze w miejscu, gdzie Wielka Skaa Ączya si(c) z przesmykiem. PynĄ† musieli nie dalej niľ sto st˘p. Po drugiej stronie przesmyku sycha† byo niekiedy chrz(c)st dulek szalupy albo stukni(c)cie wiosem o brzeg pirogi. Od czasu do czasu, gdy w patrolujĄcych wod(c) odziach kto zapala papierosa lub fajk(c), byska nagle pomyk zapaki. - Zaczekaj tutaj - szepnĄ Mauriri. - Potrzymaj baäki. WywinĄ kozioka i prostopadle zanurzy si(c) w g(c)bin(c). Grief odwr˘ci twarz ku doowi i ledzi wzrokiem fosforyzujĄcĄ smug(c), kt˘ra wnet pociemniaa, znikn(c)a. Po dobrej minucie Mauriri wyoni si(c) na powierzchni(c) u boku towarzysza. - Masz. Pij. ťupina kokosa bya pena. Grief delektowa si(c) zimnĄ, sodkĄ wodĄ wyniesionĄ ze sonej otchani. - Wytryska z lĄdu - powiedzia Kozio Skalny. - Na dnie? - Nie. Do dna tyle w d˘, ile do szczytu skay w g˘r(c). Ťr˘do wypywa na g(c)bokoci pi(c)†dziesi(c)ciu st˘p. Nurkuj teraz, aľ poczujesz ch˘d. W spos˘b praktykowany przez nurk˘w Grief kilkakrotnie opr˘ľni i wypeni puca. WywinĄ koza i popynĄ w d˘. Zrazu czu s˘l na wargach i ciepo na sk˘rze, wkr˘tce jednak woda ochoda wyra«nie, nabraa smaku ledwie sonawego. P˘«niej Grief znalaz si(c) nagle w lodowatym nurcie podziemnego strumienia. WyjĄ szpuncik zabezpieczajĄcy baäk(c), a kiedy sodka woda z bulgotaniem wypeniaa kokos, spostrzeg fosforyzujĄcy lad ogromnej ryby, kt˘ra niby upi˘r morski z wolna przepyn(c)a w pobliľu. Nast(c)pnie utrzymywa si(c) na powierzchni, piastujĄc coraz ci(c)ľsze baäki, Mauriri za jednĄ po drugiej napenia je w g(c)binie. - SĄ tu rekiny - powiedzia Grief w powrotnej drodze ku plaľy. - Eh! - szepnĄ Kozio Skalny. - To mae rekiny, rybojady. My, ludzie z Fuatino, ľyjemy niczym bracia z rekinem-rybojadem. - A ľaracze-tygrysy? - Widywaem je przecieľ tutaj. - Jak one przypynĄ, pot(c)ľny bracie, nie b(c)dziemy mieli wody do picia, chyba ľe deszcz spadnie. VII W tydzieä p˘«niej Mauriri i majtek z Raiatea przybyli z pr˘ľnymi baäkami. ˝aracze-tygrysy zawitay do portu. Nast(c)pnego dnia nie byo, nic do picia na Wielkiej Skale. - Trzeba ryzykowa† - powiedzia, Grief. - Dzi w nocy ja z Mautau wybior(c) si(c) po wod(c); jutro ty, bracie, i Tehaa. Grief zdoby ledwie trzy kwarty, bo pojawiy si(c) tygrysy i przep(c)dziy nurk˘w. Wielkiej Skay bronio szeciu ludzi, a p˘ kwarty na gow(c) dziennie to dawka zbyt maa w tropikalnym skwarze. Drugiej nocy Mauriri i Tehaa wr˘cili bez wody. Nast(c)pnego dnia Brown zaznajomi si(c) dokadnie z m(c)kami pragnienia, kiedy to wargi p(c)kajĄ i krwawiĄ, podniebienie okrywa si(c) gruzekami zaschego luzu, a jama ustna stanowi zbyt ciasne lokum dla opuchni(c)tego j(c)zyka. CiemnĄ nocĄ Grief i Mautau wyruszyli po wod(c). Kolejno nurkowali w sonej g(c)binie do zimnego, sodkiego strumienia. Pili obficie, gdy wypeniay si(c) upiny kokos˘w. Z ostatniĄ baäkĄ popynĄ w d˘ Mautau, a Grief z powierzchni widzia dokadnie nagy bysk upiora morskiego i wszystkie efekty wietlne miertelnej walki. Wr˘ci sam, uratowa jednak cenny ci(c)ľar: wypenione sodkĄ wodĄ orzechy. Jedzenia byo mao na Wielkiej Skale. Nic na niej nie roso, a chociaľ niľej - w miejscach, gdzie si(c)gay fale przypywu - obfitowaa w kraby i limaki, miaa zbyt strome zbocza, ľeby si(c) tam dosta†. Gdzieniegdzie, w bardziej dost(c)pnych rozpadlinach, obroäcy znajdowali troch(c) nadpsutych krab˘w i jeľ˘w morskich. Czasami chwytali w sida fregat(c) lub innego ptaka wodnego. Raz na mi(c)so fregaty udao im si(c) zowi† rekina, a ľe starannie przechowywali jego resztki na przyn(c)t(c), apali p˘«niej wi(c)cej tych ogromnych ryb. Najdotkliwiej jednak odczuwali brak wody. Mauriri baga o deszcz Wielkiego Koza. Taute modli si(c) do Boga misjonarzy, a jego dwaj ziomkowie z Raiatea wr˘ciwszy do bawochwalstwa sali proby do swoich boľk˘w z dawnych pogaäskich lat. Grief umiecha si(c) pos(c)pnie i duma. Brown toczy wok˘ nieprzytomnym wzrokiem w klĄ obracajĄc z trudem obrz(c)ky, poczerniay j(c)zyk. Najbardziej ľy gramofon, kt˘ry w chodne wieczory rycza pieni kocielne na pokadzie "Rattlera". Szczeg˘lnie jedna: "Za nic mi b(c)dzie miech i pacz" przywodzia porucznika do szaleästwa. Widocznie bya to pieä ulubiona na szkunerze, bo wygrywano jĄ najcz(c)ciej. Brown - godny i spragniony, p˘przytomny z wyczerpania i m(c)ki - potrafi leľe† spokojnie por˘d gaz˘w i oboj(c)tnie sucha† brzdĄkania hawajskich gitar i ukulele albo piew˘w i okrzyk˘w kobiet z Huahine. Kiedy jednak pienia ch˘ru kocioa -w. Tr˘jcy brzmiay nad wodami zatoki, porucznik wychodzi z siebie. Pewnego wieczoru saby tenorek podchwyci pieä i zaczĄ wt˘rowa† pycie: Za nic mi b(c)dzie w kr˘tkim czasie, Za nic mi b(c)dzie miech i pacz Za nic mi b(c)dzie w kr˘tkim czasie, Za nic mi b(c)dzie siew i zbi˘r. W˘wczas Brown wsta. Raz po raz, na olep, zaczĄ strzela† z karabinu do szkunera. OdpowiedziĄ byy miechy m(c)ľczyzn i kobiet. Z przesmyka posypay si(c) i zadudniy o ska(c) pociski. Ale saby tenorek nie przesta piewa†. Brown za strzela i strzela aľ do koäca pieni. Tej nocy Grief i Mauriri dostarczyli tylko jednĄ baäk(c) wody. Zdarty z ramienia szeroki na sze† cali pas sk˘ry wiadczy o dotkni(c)ciu ostrej niczym papier cierny sk˘ry rekina, kt˘rego paszcz(c)ki Grief szcz(c)liwie uniknĄ. VIII Nazajutrz rano, nim ľar soäca rozgorza na dobre, Raoul Van Asveld zaproponowa pertraktacje. Wiadomo† t(c) przyni˘s Brown z odlegej o sto jard˘w plac˘wki mi(c)dzy skaami. Grief siedzia wanie w kucki nad wĄtym ogieäkiem i przypieka kawa rekina. Ostatnia doba bya bardzo szcz(c)liwa. Dopisa zbi˘r soczystych wodorost˘w i jeľ˘w morskich. Tehaa zowi rekina, a Mauriri w szczelinie u st˘p skay, na kt˘rej zoľono dynamit, wypatrzy sporĄ omiornic(c). NocĄ powiody si(c) aľ dwie wyprawy po wod(c), bo ľaracze-tygrysy p˘«no wytropiy nurk˘w. - Ten facet m˘wi, ľe chciaby tutaj przyj† pogada† z panem - rzek Brown. - Ale wiem, o co ajdakowi chodzi. Ma ochot(c) przekona† si(c) na wasne oczy, jak blisko nam do mierci godowej. - Sprowad« go pan - rozkaza Grief. - A my go zabijemy! - uradowa si(c) Kozio Skalny. Grief pokr(c)ci gowĄ. - To morderca niewinnych ludzi, pot(c)ľny bracie, dziki zwierz, szatan - nalega Mauriri. - Nie wolno go zabija†, bracie. My mamy zwyczaj nie ama† sowa. - Gupi zwyczaj! - Ale obowiĄzujĄcy mimo wszystko - odrzek Grief powaľnym tonem. ObracajĄc nad pomykiem pieczeä zauwaľy, ľe Tehaa przyglĄda si(c) jej poľĄdliwym wzrokiem i akomie pociĄga nosem. - Nie czyä tego, Tehaa, kiedy wielki szatan tu przyjdzie. R˘b takĄ min(c), jak gdyby nigdy nie zazna godu. Masz ugotuj te jeľe; a ty, Mauriri, oporzĄd« omiornic(c). Zaprosimy wielkiego szatana na uczt(c). Nie oszcz(c)dzajcie niczego. Przygotujcie wszystko! Grief wr˘ci do przypiekania rekiniego mi(c)sa i wyprostowa si(c) dopiero, gdy do obozowiska wkroczy Raoul Van Asveld z duľym terierem irlandzkim przy nodze. Korsarz ustrzeg si(c) omyki: Nie wyciĄgnĄ r(c)ki na powitanie. - Dzieä dobry - powiedzia. - Syszaem o panu. - Ale ja wolabym nigdy o panu nie sysze† - odpar Grief. - Ja takľe - brzmiaa odpowied«. - Z poczĄtku, zanim dowiedziaem si(c), kim pan jest, mylaem, ľe mam do czynienia ze zwyczajnym szyprem statku handlowego. Dlatego daem si(c) capnĄ†. - Ze wstydem przyznaj(c), ľe ja r˘wnieľ. Nie doceniem przeciwnika - umiechnĄ si(c) Grief. - Uwaľaem pana za w˘cz(c)g(c) i zodzieja, nie za prawdziwie inteligentnego pirata-morderc(c). Z tej przyczyny straciem szkuner. Chyba zremisowalimy w pierwszej rozgrywce. Raoul zarumieni si(c) pod opaleniznĄ, ale pohamowa gniew. BĄdzi wzrokiem po obfitych zapasach ľywnoci, po penych baäkach kokosowych i nie okazywa niewiary ni zdziwienia. By wysoki, smuky, dobrze zbudowany. Grief przyglĄda si(c) nieprzyjacielowi i z rys˘w twarzy odczytywa jego charakter. Pirat mia oczy bystre, przenikliwe, osadzone za blisko nosa; nie razio to jednak, tylko zak˘cao nieco harmoni(c) gowy o szerokim czole, wydatnym podbr˘dku, silnie zarysowanej dolnej szcz(c)ce i wystajĄcych kociach policzkowych. Moc! Tak. Twarz tego czowieka wyraľaa przede wszystkim moc, lecz Grief odczu, ľe brak jej czego nieokrelonego, nieuchwytnego. - Z obydw˘ch nas t(c)dzy ludzie - powiedzia Raoul z ukonem. - Sto lat temu moglibymy wojowa† o imperia. Grief nie pozosta duľny. Skoni si(c) r˘wnieľ. - A w obecnych warunkach trwonimy energi(c) na n(c)dznĄ burd(c) o posuch prawom kolonialnym ustalonym przez imperia, kt˘rych losy ksztatowalimy sto lat temu. - Wszystko marno† nad marnociami - odpar sentencjonalnie pirat i usiad. - Nie przejmujcie si(c) mnĄ. Nie przerywajcie obiadu. - Moľe przekĄsi pan z nami? Raoul Van Asveld bystro, przenikliwie spojrza na gospodarza i przyjĄ zaproszenie. - Cay lepki jestem od potu - powiedzia. - Moľna si(c) umy†? Grief skinĄ gowĄ. Kaza Mauririemu przynie† penĄ baäk(c). Pirat bacznie spoglĄda w oczy Koza Skalnego, lecz dostrzeg tylko oboj(c)tno† i nud(c). Bezcenna kwarta wody polaa si(c) na ziemi(c) - zostaa zmarnowana. - Psu chce si(c) pi† - oznajmi Raoul. Grief znowu wyrazi zgod(c) niemym gestem. Terier dosta nast(c)pnĄ upin(c) kokosa. I tym razem korsarz spoglĄda w oczy krajowc˘w, lecz nic nie wyczyta. - Bardzo mi przykro, ľe nie mamy kawy - usprawiedliwia si(c) Grief. - B(c)dzie pan musia pi† czystĄ wod(c). Podaj no baäk(c), Tehaa! Prosz(c) skosztowa† kawaek rekina. P˘«niej dostaniemy omiornic(c) i jeľe morskie z saatkĄ z wodorost˘w. C˘ľ, trzeba si(c) b(c)dzie dzi obej† bez pieczystego z ptactwa. Prosz(c) wybaczy†, ale moi ludzie to wakonie! Wczoraj nie chciao im si(c) zastawi† side. Pomimo apetytu, kt˘ry nie ulĄkby si(c) nawet gwo«dzi smaľonych na oju, Grief jad p˘g(c)bkiem i resztki wyrzuca psu. - Ach, nie przywykem jeszcze do prymitywnego ľarcia - westchnĄ, kiedy skoäczy i rozsiad si(c) wygodnie. - Prowiant z puszek, kt˘rych peno na "Rattlerze", m˘gbym je† z przyjemnociĄ, ale to paskudztwo... - Chwyci i rzuci psu p˘funtowy kawa rekina. - C˘ľ, nabior(c) jako wprawy, jeľeli nie podda si(c) pan w najbliľszym czasie. Raoul rozemia si(c). - Przyszedem tutaj, ľeby zaproponowa† warunki - powiedzia szorstko. Grief wzruszy ramionami. - O warunkach nie ma mowy. Zapaem pana za kark i nie puszcz(c). - Wyobraľasz pan sobie, ľe utrzymasz mnie w tej piekielnej dziurze! - krzyknĄ Raoul. - ˝ywy pan nie odpyniesz, chyba w ľelazach na r(c)kach i nogach. - Grief z powaľnĄ minĄ zmierzy gocia wzrokiem. - Nieraz miewaem do czynienia z lud«mi paäskiego pokroju. Juľ prawie oczycilimy z nich morza Poudniowe. Pan jest... hm... jak by to powiedzie†... swego rodzaju anachronizmem. Rozumie pan? Przeľytkiem, kt˘rego trzeba si(c) pozby†. Osobicie radzibym wr˘ci† na szkuner i palnĄ† sobie w eb. Pozostaa panu tylko ta droga odwrotu. Innej nie widz(c). Pertraktacje nie przyday si(c) na nic, przynajmniej Raoulowi Van Asveldowi, kt˘ry wr˘ci na swĄ plac˘wk(c) przekonany, ľe Wielka Skaa zdoa wytrzyma† lata obl(c)ľenia. Zmieniby zdanie, gdyby m˘g zobaczy†, jak w chwili kiedy zniknĄ z oczu obl(c)ľonych, Tehaa i inni majtkowie z Raiatea zacz(c)li peza†, myszkowa† mi(c)dzy kamieniami i chciwie wysysa† wzgardzone przez psa resztki. IX - Godno nam teraz, bracie - powiedzia Grief - ale to lepsze niľ puste brzuchy przez wiele przyszych dni. Wielki szatan najad si(c) u nas i do syta napi wieľej wody. Nie zostanie dugo na Fuatino. Moľe juľ jutro spr˘buje ucieczki. Ty i ja zanocujemy dzi nad cieninĄ. Tehaa, doskonay strzelec, b(c)dzie spa z nami, jeli odwaľy si(c) na spacer po Wielkiej Skale. Spor˘d majtk˘w Griefa tylko Tehaa by do† wytrawnym alpinistĄ, by ryzykowa† niebezpiecznĄ wspinaczk(c). -wit zasta go w skalnej wn(c)ce, o sto jard˘w na prawo od Mauririego i jego pot(c)ľnego brata. Pierwszym sygnaem by ogieä karabinowy na przesmyku. To Brown i dwaj jego podkomendni, krajowcy z Raiatea, dali zna† o odwrocie nieprzyjaci˘, p˘«niej za szli za nimi dľunglĄ aľ do plaľy. Z orlego gniazda na urwisku skalnym nie byo wida† nic przez godzin(c). Wreszcie ukaza si(c) "Rattler" ľeglujĄcy w stron(c) cieniny. Jak poprzednim razem, osad(c) holujĄcej szalupy stanowili jeäcy z Fuatino. Kiedy wolno przesuwali si(c) w dole, Mauriri pod dyktando towarzysza wydawa im rozkazy. Grief mia pod r(c)kĄ kilka paczek lasek dynamitu, mocno zwiĄzanych i opatrzonych w wyjĄtkowo kr˘tkie lonty. Pokad szkunera by g(c)sto zaludniony. W pobliľu dziobu, por˘d majtk˘w z Raiatea, str˘ľowa z karabinem w r(c)ku biay, w kt˘rym Mauriri pozna brata Raoula. Na rufie korsarz i przywiĄzana do niego linĄ okr(c)conĄ w pasie stara kr˘lowa Mataara dotrzymywali kompanii sternikowi. Po drugiej jego stronie sta kapitan Glass z r(c)kĄ na temblaku. Na r˘dokr(c)ciu wida† byo Raoula Van Asvelda i Naumoo przywiĄzanĄ doä tym razem tak mocno, ľe pirat i dziewczyna stykali si(c) biodrami. - Dzieä dobry, szanowny panie Dawidzie Grief - krzyknĄ Raoul zadzierajĄc gow(c). - Zapowiedziaem przecie, ľe t(c) wysp(c) moľesz opuci† tylko w kajdankach - odrzek mu Grief pos(c)pnym tonem. - Nie wymordujesz chyba swoich ludzi? Mam ich duľo na pokadzie - brzmiaa odpowied«. "Rattler" znajdowa si(c) niemal prostopadle w dole. Posuwa si(c) leniwie, szarpni(c)ciami, za kaľdym razem, gdy tubylcy z Fuatino opierali si(c) na wiosach. Jeäcom nie byo pilno : wytrwale zwalniali tempo, a korsarz z dzioba szkunera wciĄľ straszy ich zwr˘conym w stron(c) szalupy karabinem. - Rzucaj, pot(c)ľny bracie! - zawoaa Naumoo w narzeczu Fuatino. - Przepenia mnie rozpacz i pragn(c) umrze†. On ma w r(c)ku n˘ľ, got˘w jest przeciĄ† wi(c)zy, ale ja mocno go przytrzymam. Nie obawiaj si(c), pot(c)ľny bracie. Rzucaj! Rzucaj celnie i ľegnaj! Grief waha si(c). P˘«niej opuci uczywo, na kt˘re dmuchnĄ tak, ľe zapon(c)o jasno. - Rzucaj! - doda mu odwagi Kozio Skalny. Grief nie m˘g powziĄ† decyzji. - Naumoo zginie i tak, jeľeli oni wypynĄ na morze. SĄ jeszcze inni. C˘ľ ona znaczy wobec ľycia tylu ludzi? - Jak rzucisz dynamit albo cho† raz strzelisz, zabijemy wszystkich jeäc˘w - wrzasnĄ Raoul Van Asveld. - Mam ci(c) w garci, Dawidzie Grief! Ty nie moľesz wymordowa† tych ludzi, ja mog(c)! Stulľe pysk! Ostatnie zdanie skierowane byo pod adresem Naumoo, kt˘ra przemawiaa wciĄľ w miejscowym narzeczu. Raoul cisnĄ jĄ jednĄ r(c)kĄ za gardo, ľeby zmusi† do milczenia, ona za oplota pirata obydwoma ramionami i bagalnie spoglĄdaa ku g˘rze, w stron(c) Griefa. - Rzucaj, panie Grief! Rzucaj i niech ich piorun spali! -zagrzmia kapitan Glass pot(c)ľnym basem. - To zbrodniarze, mordercy. Peno ich w kabinie! Pirat przywiĄzany do starej kr˘lowej odchyli si(c) troch(c), ľeby karabinem pogrozi† dzielnemu szyprowi. W tej chwili Tehaa nacisnĄ cyngiel w swej kryj˘wce pooľonej dalej na urwisku. Broä wypada z r(c)ki zb˘ja, na twarzy jego odmalowao si(c) bolesne zdziwienie, nogi si(c) pod nim ugi(c)y. RunĄ na pokad, pociĄgajĄc za sobĄ Mataar(c). - W prawo! Co si w prawo! - wrzasnĄ Grief. Kapitan Glass i brunatny majtek zakr(c)cili koem sterowym. Dzi˘b szkunera zawr˘ci w kierunku Wielkiej Skay. Na r˘dokr(c)ciu Raoul szamota si(c) jeszcze z c˘rkĄ kr˘lowej. Brat z dzioba bieg mu z pomocĄ. Jeden po drugim chybiay go szybkie strzay Tehaa i Koza Skalnego. W chwili gdy brat Raoula opar wylot lufy o bok Naumoo, Grief dotknĄ uczywem g˘wki zapaki, kt˘ra tkwia w rozszczepionym koäcu lontu. OburĄcz rzuci ci(c)ľkĄ wiĄzk(c). HuknĄ strza karabinu. Naumoo pada na pokad jednoczenie z adunkiem dynamitu. Tym razem lont by dostatecznie kr˘tki. Wybuch nastĄpi w momencie, gdy pocisk si(c)gnĄ celu. -r˘dokr(c)cie "Rattlera", Raoul Van Asveld, jego brat i Naumoo znikn(c)li na zawsze. Szkuner z rozdartĄ burtĄ zaczĄ szybko tonĄ†. Z dzioba skakali w morze majtkowie z Raiatea. Pierwszego pirata, kt˘ry wybieg po trapie z kabiny, kapitan Glass powita kopni(c)ciem w twarz, ale wnet stratowali go ogarni(c)ci panikĄ ludzie. Za korsarzami biegy kobiety z Huahine. Ledwie zdĄľyy powyskakiwa† za burt(c), "Rattler" o r˘wnym kilu poszed na dno u podstawy Wielkiej Skay. Salingi* [Saling - poprzeczne drzewce przy poĄczeniu masztu ze stengĄ.] sterczay z pytkiej wody. SpoglĄdajĄc w d˘, Grief widzia dokadnie wszystko, co dziao si(c) pod powierzchniĄ. Mataara odwiĄzaa si(c) od martwego pirata na g(c)bokoci sĄľnia. Wypyn(c)a na wierzch. Kiedy si(c) wyonia, zobaczya kapitana Glassa, kt˘ry nie mogĄc pywa† tonĄ o kilka jard˘w dalej. Kr˘lowa - niewiasta w podeszym wieku - bya zimnowodnĄ wyspiarkĄ, daa wi(c)c nurka, wyciĄgn(c)a szypra z matni i zawloka do sterczĄcego nad wodĄ masztu. Pi(c)† g˘w powych lub ciemnoblond pywao por˘d kruczych czupryn Polinezyjczyk˘w. Grief z karabinem w garci czeka stosownej chwili. Nim upyn(c)a minuta, Kozio Skalny popisa si(c) celnym strzaem. Z g˘ry wida† byo ciao ludzkie, kt˘re powoli zanurzao si(c) coraz g(c)biej. Ale zemsta przypada w udziale przede wszystkim majtkom z Raiatea - rosym, silnym ludziom, swobodnym w morzu niczym ryby. PywajĄc szybko polowali na powe i ciemnoblond gowy. Ze skay wida† byo, jak zaoga "Rattlera" chwyta, obezwadnia, zanurza w wodzie i topi niby szczeni(c)ta czterech niedobitk˘w korsarskiej szajki. W ciĄgu dziesi(c)ciu minut skoäczyo si(c) wszystko. Rozemiane, rozkrzyczane kobiety z Huahine czepiay si(c) burt szalupy, kt˘ra niedawno holowaa szkuner. Majtkowie z Raiatea, jak gdyby czekajĄc rozkaz˘w, pywali wok˘ masztu, kt˘rego trzymali si(c) Mataara i kapitan Glass. - Biedny, stary "Rattler" - lamentowa dzielny szyper. - Nic podobnego! - zawoa Grief. - Za tydzieä wydob(c)dziemy go na powierzchni(c). Troch(c) ciesielskiej roboty i w drog(c)! Jak si(c) czujesz, siostro? - doda pod adresem kr˘lowej. - Naumoo zgin(c)a, pot(c)ľny bracie. ZginĄ Matuaro, ale Fuatino jest nasza. Jeszcze wczesna pora. Zaraz dam zna† mojemu ludowi, kt˘ry schroni si(c) w g˘rach, gdzie ľyjĄ dzikie kozy. Dzi w nocy b(c)dzie zn˘w uczta w Wielkim Domu, uczta i rado†, jakiej tam nigdy jeszcze nie byo. - Od lat naleľao da† nowe ľebra na r˘dokr(c)ciu - burcza kapitan Glass. - Szkoda tylko, ľe rejs b(c)dziemy musieli koäczy† bez chronometr˘w. Przeoľy Tadeusz Jan Dehnel Trędowaty Koolau Dlatego że jesteśmy chorzy, odbierają nam wolność. Byliśmy posłuszni prawu. Nie robiliśmy nic złego. A jednak chcieliby wsadzić nas do więzienia. Molokai to więzienie. O tym wiecie. Siostrę tego tu, Niuliego, posłali do Molokai przed siedmiu laty. Odtąd już jej nie widział. I nigdy nie zobaczy. Będzie musiała tam siedzieć do śmierci. To nie stało się z jej woli. Ani z woli Niuliego. Stało się z woli białych, którzy żądzą tym krajem. A kimże są ci biali? My wiemy. Wiemy o tym od naszych ojców i dziadów. Biali przyszli tu jak baranki, przemawiali łagodnie. Musieli przemawiać łagodnie, bo my byliśmy liczni i silni i wszystkie wyspy do nas należały. Jak powiadam, przemawiali do nas łagodnie. Byli to ludzie dwojakiego rodzaju. Jedni prosili nas o pozwolenie, o najłaskawsze pozwolenie głoszenia nam słowa bożego. Drudzy prosili nas o pozwolenie, o najłaskawsze pozwolenie handlowania z nami. Taki był początek. Dzisiaj wszystkie wyspy należą do nich, cała ziemia, całe bydło - wszystko jest ich. Ci, którzy krzewili słowo boże, i ci, którzy krzewili rum, połączyli się i stali wielkimi panami. Żyją niczym królowie w domach o wielu izbach i mają bez liku służby, która ich obsługuje. Ci, co nie mieli nic, mają teraz wszystko, a jeśli ty czy ja, czy którykolwiek kanaka jest głodny, drwią z nas i powiadają: "To czemu nie pracujesz? Przecież są plantacje?" Koolau przerwał. Podniósł rękę i sękatymi, poskręcanymi palcami poprawił wieniec gorejących hibiskusów, który opasywał jego czarne włosy. Księżyc oblewał srebrem całą tę scenę. Była to noc pokoju, choć ci, co siedzieli dokoła słuchając jego słów, mieli wszelkie znamiona ludzi okaleczonych w bitwie. Twarze ich były drapieżne. U jednego ziała pustka na miejscu nosa, a innego sterczący kikut wskazywał, że ręka przegniła i odpadła. Tych trzydzieścioro mężczyzn i kobiet znajdowało się poza nawiasem życia, albowiem naznaczono ich piętnem bestii. Siedzieli wśród wonnej, świetlistej nocy, przystrojeni w girlandy kwiatów, usta ich wydawały dzikie dźwięki, a krtanie chrypiały uznaniem dla przemówienia Koolau. Istoty te były niegdyś mężczyznami i kobietami. Ale teraz już nimi nie były. Stały się potworami - z twarzy i postaci groteskowymi karykaturami wszystkiego, co ludzkie. Ohydnie okaleczeni i zniekształceni, wyglądali jak stwory przez całe tysiąclecia dręczone w piekle. Ich ręce - jeżeli je mieli - przypominały szpony harpii. Twarze były poczwarnymi dziwolągami, zmiażdżonymi i potłuczonymi przez jakiegoś oszalałego boga igrającego z machiną życia. Tu i ówdzie ich rysy zdawały się na wpół starte przez tego oszalałego boga, a jednej z kobiet ciekły piekące łzy z dwóch potwornych jam, w których niegdyś znajdowały się oczy. Jedni wili się w boleściach i jęczeli z głębi piersi. Inni zanosili się kaszlem, który brzmiał niby rozdzieranie płótna. Dwaj byli niespełna rozumu i przypominali jakieś ogromne, pokraczne małpy - przy nich nawet małpa wydawała się aniołem. Wykrzywiali się i bełkotali siedząc w świetle księżyca pod zwisającymi kiściami złocistego kwiecia. Jeden, którego rozdęta muszla uszna chwiała się nad ramieniem jak wachlarz, zerwał przepyszny, pomarańczowoszkarłatny kwiat i ozdobił nim to potworne ucho kołyszące się przy lada poruszeniu. Koolau był królem tych ludzi. Tu było jego państwo - ten tonący w kwiatach jar pod urwistymi nawisami i głazami, spomiędzy których dolatywało beczenie dzikich kóz. Z trzech stron piętrzyły się ponure ściany, zdobne w fantastyczne festony podzwrotnikowej roślinności, podziurawione otworami jaskiń - skalnych siedzib poddanych Koolau. Z czwartej strony jar opadał w potężną przepaść; hen, w dole, widniały wierzchołki pomniejszych skał i turni, a u ich podnóża pieniły się i huczały fale Oceanu Spokojnego. W dobrą pogodę łódź mogła wylądować na skalistym pobrzeżu u wejścia do doliny Kalalau - ale na to trzeba było bardzo pięknej pogody. Mający dużo zimnej krwi mieszkaniec gór mógłby wspiąć się z brzegu aż do doliny Kalalau, do owej kotlinki między szczytami, gdzie sprawował rządy Koolau - lecz człowiek taki musiałby mieć bardzo zimną krew i na dodatek znać ścieżki dzikich kóz. Rzeczą niewiarygodną było to, że owa masa ludzkiego śmiecia, która składała się na poddanych Koolau, zdołała nieprzebytymi ścieżkami dowlec swą beznadziejną nędzę do tego niedostępnego miejsca. - Bracia! - zaczął Koolau, ale jedna ze strojących małpie grymasy maszkar wydała dziki, obłędny wrzask, odczekał więc, aż ów przejmujący chichot odbił się echem od skalnych ścian i uleciał daleko w martwą noc. - Bracia, czy to nie dziwne? Nasz był ten kraj, a oto patrzcie - już do nas nie należy. Cóż dali nam w zamian ci krzewiciele słowa bożego i rumu? Czy którykolwiek z was dostał choćby dolara, choćby, jednego dolara za tę ziemię? A jednak jest ona teraz ich własnością i powiadają nam, że możemy pracować na ziemi, na ich ziemi, i że to, co trudem naszym wytworzymy, też będzie do nich należało. A przecież za dawnych czasów nie musieliśmy pracować. Co więcej, kiedy zachorujemy, odbierają nam wolność. - Kto tutaj przywlókł chorobę, Koolau? - spytał Kiloliana, chudy, żylasty mężczyzna o twarzy tak dalece przypominającej roześmianego fauna, że patrząc nań, mimo woli szukało się wzrokiem rozszczepionych kopyt. Jakoż istotnie stopy miał rozszczepione, lecz od olbrzymich wrzodów i sinych ran w miejscach, gdzie wygniło ciało. A jednak Kiloliana był z nich wszystkich najśmielszy do górskiej wspinaczki, znał każdą ścieżkę dzikich kóz i on to właśnie wskazał Koolau oraz jego nieszczęsnym poddanym drogę do kryjówek w dolinie Kalalau. - Tak, to słuszne pytanie - odparł Koolau. - Ponieważ nie chcieliśmy obrabiać całych mil trzciny cukrowej, rosnącej tam, gdzie niegdyś pasły się nasze konie, sprowadzili zza morza chińskich niewolników. A z nimi przyszła ta chińska zaraza, na którą teraz cierpimy i która sprawia, że chcą nas zamknąć na Molokai. Urodziliśmy się na Kauai. Bywaliśmy na innych wyspach, jedni tu, drudzy tam, na Oahu, Maui, Hawajach, w Honolulu. A jednak zawsze wracaliśmy na Kauai. Dlaczego wracaliśmy? Musi być jakiś powód. Bo kochamy Kauai. Tu przyszliśmy na świat. Tutaj żyliśmy i tutaj pomrzemy... chyba... chyba że znajdą się między nami słabe serca. takich nie chcemy. Tacy w sam raz nadają się do Molokai. A jeśli są między nami, niech tutaj zostają. Jutro wylądują na brzegu żołnierze. Niech ci, co mają serca słabe, idą z nimi. Szybko ich poślą na Molokai. A my zostaniemy i będziemy walczyć. Ale wiedzcie, że nie zginiemy. Mamy karabiny. Znacie te wąskie ścieżki, po których ludzie muszą pełzać jeden za drugim. Ja, Koolau, który dawniej pasałem krowy na Niihau, potrafię sam jeden bronić takiej ścieżki przed tysiącem ludzi. A oto tam siedzi Kapalei, który niegdyś był sędzią nad innymi i człowiekiem czcigodnym, a teraz jest ściganym szczurem jak każdy z nas. Wysłuchajcie go, bo jest mądry. Kapalei wstał. Był niegdyś sędzią. Chodził do college'u w Punahou. Zasiadał do stołu z panami i wodzami, z dostojnymi przedstawicielami obcych mocarstw, które chroniły interesy kupców i misjonarzy. Taki był dawniej Kapalei. Ale teraz, jak powiedział Koolau, był ściganym szczurem, istotą wyrzuconą poza nawias prawa, i ugrzązł tak głęboko w bagnie ludzkiej potworności, że znajdował się zarówno ponad prawem, jak i poniżej niego. Twarz jego zatraciła rysy - zostały w niej tylko ziejące jamy i oczy bez powiek, gorejące pod bezwłosymi łukami brwi. - Nie wdajemy się w awantury - zaczął. - Chcemy, żeby nas zostawili w spokoju. Ale jeżeli nas nie zostawią, sami za to zapłacą. Jak widzicie, nie mam już palców. - Podniósł kikuty dłoni i pokazał je wszystkim dookoła. - Ale został mi knykieć jednego palca i ten potrafi nacisnąć cyngiel równie pewnie, jak dawniej jego utracony sąsiad. Kochamy Kauai. Żyjmy tu, umierajmy tu, ale nie idźmy do więzienia na Molokai. Nie nasza wina, że jesteśmy chorzy. Nie zgrzeszyliśmy niczym. Ludzie, którzy krzewili słowo boże i rum, przywlekli tu zarazę wraz z niewolnikami-kulisami, którzy pracują na zrabowanej ziemi. Niegdyś byłem sędzią. Znam prawo i sprawiedliwość i to wam powiadam, że niesprawiedliwie jest rabować cudzą ziemię, zarażać człowieka chińską chorobą, a potem zamykać go do końca życia w więzieniu. - Życie jest krótkie, a dni są pełne cierpienia - rzekł Koolau. - Pijmy, tańczmy i weselmy się, jak możemy. Z jednego ze skalnych zakamarków wydobyto tykwy i puszczono je w obieg. Były napełnione palącym odwarem z korzeni rośliny ti. Kiedy ów płynny ogień jął krążyć im w żyłach i uderzać do głowy, zapomnieli o myśli, że niegdyś byli mężczyznami i kobietami, bo stali się nimi znowu. Kobieta płacząca żrącymi łzami, które ciekły z pustych oczodołów, tętniła teraz życiem, trącała struny ukulele i wyrzucała z siebie barbarzyńskie wezwanie miłosne, takie, jakie mogło dobywać się z mrocznych kniei pierwotnego świata. Powietrze drgało od jej natrętnego, uwodzicielskiego krzyku. Na macie tańczył Kiloliana w rytm jej pieśni. Było to całkowicie przejrzyste - w każdym jego ruchu tańczyła miłość, toteż po chwili znalazła się obok niego na macie inna kobieta, której ciężkie biodra i obfite piersi zadawały kłam przeżartej chorobą twarzy. Był to taniec żywych trupów, bo w ich rozpadających się ciałach życie wciąż jeszcze kochało i tęskniło. Kobieta o niewidzących oczach, z których ciekły łzy, wciąż zawodziła miłosną pieśń, tamci ciągle tańczyli miłosny taniec pośród upalnej nocy, a tykwy ciągle krążyły, aż wreszcie w mózgach ludzkich poczęły lęgnąć pełzające larwy wspomnień i pożądania. Obok pierwszej kobiety zaczęła tańczyć na macie szczupła dziewczyna, której twarz była piękna i nienaruszona, gdy tymczasem powykręcane ręce, wznoszące się i opadające na przemian, świadczyły o spustoszeniach, jakie czyniła choroba. A dwa półgłupki, bełkocząc dziwnie, ruszyły w tany na uboczu, groteskowe, nieprawdopodobne, przedrzeźniające miłość, tak jak ich samych przedrzeźniało życie. Ale miłosna pieśń kobiety urwała się w pół tonu, ręce trzymające tykwy opadły, tancerze znieruchomieli; wszyscy wpatrzyli się w przepaść nad morzem, gdzie nagle zapłonęła rakieta niby blada zjawa w księżycowej poświacie. - To żołnierze - powiedział Koolau. - Jutro będzie walka. Trzeba się przespać i przygotować. Trędowaci usłuchali rozkazu i odpełzli do swych legowisk w skałach; pozostał tylko Koolau, który siedział nieruchomo w promieniach księżyca, z karabinem w poprzek kolan, i spoglądał daleko w dół, ku szalupom, co lądowały na brzegu. Koniec doliny Kalalau był miejscem dobrze wybranym na schronienie. Oprócz Kiloliany, który znał ścieżki wiodące w górę po urwistej ścianie skalnej, nikt nie mógł przedostać się do jaru inaczej jak po grani wąskiej niczym ostrze noża. Przejście to miało sto jardów długości. Szerokie było w najlepszym razie zaledwie na dwanaście cali. Po obu stronach ziała przepaść. Jedno pośliźnięcie - i człowiek zlatywał w prawo lub w lewo, gdzie go czekała śmierć. Natomiast przeszedłszy na drugą stronę, dostawał się do ziemskiego raju. Morze roślinności obmywało tu wszystko dokoła rozlewając się zielonymi falami od jednej ściany skalnej do drugiej, ściekało z krawędzi urwisk wielkimi kaskadami pnączy, chlustało w liczne rozpadliny pianą paproci i orchidei. Przez wiele miesięcy swych rządów Koolau i jego ludzie zmagali się z tym roślinnym morzem, Wszystko dławiącą dżunglę wraz z jej orgią kwitnienia odegnali od dziko rosnących palm bananowych, drzew pomarańczy i mango. Na małych polankach rosły dzikie aksamitowce, na skalnych tarasach, pokrytych nawianą glebą, pleniły się taro i melony, a w każdym otwartym miejscu, do którego przenikało słońce, stały drzewa papai, uginające się pod brzemieniem złocistych owoców. Koolau wyparto do tej kryjówki z nadbrzeżnej doliny. Gdyby z kolei miano go wyprzeć i stąd, znał pośród kłębowiska turni wewnętrznego masywu takie wąwozy, do których mógł zaprowadzić swoich poddanych i żyć tam z nimi dalej. Teraz leżał z karabinem u boku i poprzez wikłaninę listowia przyglądał się żołnierzom na brzegu. Zauważył, że przywieźli spore działka, na których słońce połyskiwało niczym w lusterku. Wąziutką grań miał wprost przed sobą. Na ścieżce, która do niej wiodła, dostrzegł pełzające pod górę drobne figurki ludzkie. Poznał, że to nie żołnierze, lecz policjanci. Dopiero gdyby tym się nie powiodło, miało przystąpić do walki wojsko. Czule pogładził powykręcaną dłonią lufę karabinu i sprawdził czy celownik nie jest zanieczyszczony. Nauczył się strzelać polując na wyspie Niihau, gdzie jego strzelecka biegłość pozostawiła trwałe wspomnienie. W miarę jak małe ludzkie kropeczki zbliżały się coraz bardziej i rosły w oczach, oceniał odległość, odchylenie, które mógł dawać wiatr wiejący prostopadle do linii strzału, oraz możliwości przeniesienia kulą celu znajdującego się o tyle niżej od jego stanowiska. Nie strzelał jednak. Nie zdradził swej obecności do chwili gdy dotarli do owego wąskiego przejścia. Nie pokazał się, tylko zagadał z gąszczu. - Czego tu szukacie? - zapytał. - Trędowatego Koolau - odparł człowiek dowodzący tubylczymi policjantami, błękitnooki Amerykanin. - Zawracajcie - powiedział Koolau. Znał tamtego; był to ów wiceszeryf, który przepędził go z Niihau, poprzez Kauai aż do doliny Kalalau, a stamtąd do wąwozu. - Kto jesteś? - zapytał szeryf. - Jestem Koolau, trędowaty - brzmiała odpowiedź. - To wychodź. Szukamy ciebie. Za dostarczenie cię żywego lub umarłego wyznaczono tysiąc dolarów nagrody. Nie uciekniesz. Koolau roześmiał się głośno w gęstwinie. - Wychodź! - rozkazał szeryf, ale odpowiedziało mu milczenie. Zaczął naradzać się z policjantami i Koolau dostrzegł, że szykują się do natarcia. - Koolau! - zawołał szeryf. - Koolau, idę po ciebie! - To najpierw rozejrzyj się dobrze dokoła, popatrz na słońce, morze i niebo, bo będziesz je oglądał po raz ostatni. - W porządku, Koolau - rzekł uspokajająco szeryf. - Wiem, że strzelasz bez pudła. Ale mnie nie zastrzelisz. Nigdy nie zrobiłem ci żadnej krzywdy. Koolau mruknął coś w gęstwinie. - No przecież mówię, że nigdy nie zrobiłem ci krzywdy, prawda? - powtórzył szeryf. - Robisz mi krzywdę, chcąc wsadzić mnie do więzienia - brzmiała odpowiedź. - I robisz mi krzywdę, kiedy próbujesz zasłużyć na te tysiąc dolarów, które wyznaczono za moją głowę. Jeżeli chcesz żyć, nie ruszaj się z miejsca. - Muszę cię dostać. Bardzo mi przykro, ale to mój obowiązek. - Zginiesz, nim przejdziesz. Szeryf nie był tchórzem, ale zawahał się. Rzucił okiem w przepaść po obu stronach oraz na wąską grań, którą musiałby przebyć. Potem zaś powziął decyzję. - Koolau! - zawołał. W gąszczu panowało milczenie. - Koolau, nie strzelaj! Idę! Szeryf obrócił się, wydał jakieś rozkazy policjantom i ruszył w swą niebezpieczną drogę. Posuwał się naprzód powoli. Przypominało to chodzenie po linie. Mógł trzymać się co najwyżej powietrza. Wulkaniczna skała kruszyła się pod jego stopami, a jej grudki spadały z obu stron w przepaść. Słońce paliło i twarz miał mokrą od potu. Posuwał się jednak dalej, aż dotarł do połowy drogi. - Stój! - rozkazał Koolau z zarośli. - Jeszcze jeden krok a strzelam. Szeryf zatrzymał się i stanął nad pustką, z trudem utrzymując równowagę. Był blady, ale w jego oczach malowała się determinacja. Zanim przemówił, zwilżył językiem suche wargi. - Koolau, ty mnie nie zastrzelisz. Wiem, że tego nie zrobisz. Znów ruszył przed siebie. Uderzenie kuli okręciło go o pół obrotu. Na twarzy miał wyraz żałosnego zdziwienia, gdy zachwiał się przed upadkiem. Próbował uratować się padając w poprzek grani, ale w tej chwili zaskoczyła go śmierć. W następnym momencie grań była już pusta. Wtedy pięciu policjantów, jeden za drugim, rzuciło się na nią ze wspaniałą determinacją. Jednocześnie reszta oddziałku otworzyła ogień na zarośla. Było to czyste szaleństwo. Koolau pięć razy pociągnął za cyngiel, tak szybko, że strzały zlały się w jeden grzechot. Odczołgał się w bok i przypadłszy do ziemi pod kulami, które z jękliwym świstem kąsały krzaki, wyjrzał na grań. Czterech policjantów runęło w dół śladem szeryfa. Piąty, jeszcze żywy, leżał przewieszony przez krawędź. Po drugiej stronie ci, którzy ocaleli, przerwali ogień. Na nagiej skale nie mieli żadnych szans. Zanim by spełzli w dół, Koolau mógł wystrzelać ich do nogi. Ale nie strzelał; po krótkiej naradzie jeden z nich ściągnął biały podkoszulek i pomachał nim jak flagą. Wraz z drugim podsunął się po grani ku rannemu koledze. Koolau nie ruszał się, tylko obserwował; a tamci wycofali się z wolna i przemienili w ciemne kropeczki schodząc w niższą dolinę. W dwie godziny później śledził z innego gąszczu oddziałek policjantów usiłujących wdrapać się doń z przeciwległej strony. Widział dzikie kozy zmykające przed nimi, w miarę jak pięli się coraz wyżej i wyżej. W końcu zwątpił w słuszność swojej oceny i posłał po Kilolianę, który przyczołgał się do niego. - Nie, tam nie ma drogi - oświadczył Kiloliana. - A kozy? - zapytał Koolau. - Przechodzą z sąsiedniej doliny, ale nie mogą dostać się do tej. Nie ma drogi. Ci ludzie nie są mądrzejsi od kóz. Spadną i skręcą karki. Popatrzmy. - Odważni są - rzekł Koolau. - Patrzmy. Leżeli obok siebie wśród kielichów powoju, a nad nimi zwisały żółte kwiaty hau; śledzili ludzkie kropeczki, aż wreszcie stało się to, czego oczekiwali; trzej policjanci osunęli się, stoczyli, ześliznęli, przelecieli nad krawędzią urwiska i runęli pół tysiąca stóp w dół. Kiloliana zachichotał. - Już nie będą nas niepokoić - rzekł. - Mają działka - odparł Koolau. - Żołnierze jeszcze nie przemówili. Było senne popołudnie i większość trędowatych chrapała w zakamarkach skalnych. Koolau drzemał u wejścia do swej jaskini trzymając na kolanach świeżo wyczyszczony, przygotowany karabin. Dziewczyna z powykręcaną ręką leżała niżej w gęstwinie obserwując przejście przez grań. Nagle Koolau wyrwała z drzemki detonacja na brzegu. W następnej chwili potworny huk rozdarł powietrze. Ten straszny odgłos przeraził go. Było. to tak, jak gdyby bogowie chwycili w garście niebieskie sklepienie i rozrywali je, niczym kobieta, która drze prześcieradło z bawełnianego płótna. Ale ten odgłos był przepotężny i zbliżał się błyskawicznie. Koolau z niepokojem podniósł oczy, jakby spodziewał się, że go dostrzeże. A potem, wyżej we wzgórzach, pękł granat fontanną czarnego dymu. Roztrzaskał skałę, której okruchy posypały się do stóp wzniesienia. Koolau przesunął dłonią po spoconym czole. Był straszliwie wstrząśnięty. Nigdy nie zetknął się z ogniem działowym i było to bardziej przerażające, niż mógł sobie wyobrazić. - Jeden - powiedział Kapahei, któremu nagle przyszło do głowy policzyć pociski. Drugi i trzeci granat przeleciał z wyciem nad skalną ścianą i rozerwał się gdzieś daleko. Kapahei systematycznie prowadził rachunek. Trędowaci stłoczyli się na otwartej przestrzeni przed jaskiniami. Zrazu się przerazili, lecz potem, widząc, iż pociski przelatują górą, odzyskali spokój i zaczęli podziwiać to widowisko. Oba półgłupki wrzeszczały z uciechy podskakując dziko za każdym rozdzierającym powietrze granatem. Koolau zaczął odzyskiwać pewność siebie. Granaty nie wyrządzały żadnych szkód. Najwyraźniej nie można było posyłać tak wielkich pocisków na odległość tak znaczną równie celnie, jak kule z karabinu. Ale sytuacja niebawem się zmieniła. Granaty zaczęły padać coraz bliżej. Jeden rozerwał się w gąszczach przy grani. Koolau przypomniał sobie leżącą tam na straży dziewczynę i zbiegł zobaczyć, co się z nią stało. Gdy wpełznął w zarośla, dym jeszcze się z nich wznosił. Koolau ogarnęło zdumienie. Gałęzie były potrzaskane i połamane. Tam, gdzie leżała dziewczyna, widniał lej w ziemi. Sama dziewczyna była rozerwana na szczątki. Granat wybuchnął wprost na niej. Wyjrzawszy, aby się upewnić, czy żołnierze nie próbują przejść przez grań, Koolau zawrócił pędem do pieczar. Przez cały czas wyły, jęczały, świstały obok niego granaty, a cała dolina huczała echem wybuchów. Gdy znalazł się nie opodal pieczar, zobaczył obu półgłupków, którzy wytańcowywali trzymając się za ręce kikutami palców. Koolau biegnąc ujrzał fontannę czarnego dymu wystrzeliwującą przy nich z ziemi. Eksplozja odrzuciła ich na boki. Jeden legł bez ruchu, ale drugi zaczął się czołgać na rękach ku jaskini. Nogi wlokły się za nim bezwładnie, z ciała chlustała krew. Cały był w niej skąpany, a czołgając się skomlał jak mały psiak. Reszta trędowatych z wyjątkiem Kapahei zbiegła do pieczar. - Siedemnaście - powiedział Kapahei. - Osiemnaście - dodał. Ostatni granat wpadł do jednej z jaskiń. Wybuch wypłoszył ludzi ze wszystkich pozostałych. Z tej jednak nikt nie wychodził. Koolau wczołgał się do środka poprzez gryzący, cierpki dym. Leżały tu cztery straszliwie zmasakrowane trupy. Jednym z nich była niewidoma kobieta, której łzy do tej chwili nie przestały płynąć. Wycofawszy się na zewnątrz Koolau stwierdził, że jego ludzi ogarnęła panika, i że już zaczynają wspinać się po koziej ścieżce, która wychodziła z wąwozu biegnąc pomiędzy licznymi wierzchołkami i rozpadlinami. Raniony półgłupek skowycząc cicho wlókł się z tyłu po ziemi pomagając sobie rękoma. Ale na pierwszej stromiźnie zabrakło mu sił i spadł. - Lepiej byłoby go dobić - powiedział Koolau do Kapahei, który wciąż siedział na tym samym miejscu. - Dwadzieścia dwa - odparł Kapahei. - Owszem, mądrze było by go dobić. Dwadzieścia trzy... dwadzieścia cztery. Półgłupek zawył przenikliwie, gdy ujrzał wymierzony w siebie karabin. Koolau zawahał się i opuścił broń. - Niełatwo to zrobić - powiedział. - Głupi jesteś, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem - rzekł Kapahei. - Ja ci pokażę. Wstał i chwyciwszy ciężki złom skalny zbliżył się do rannego. Kiedy podniósł rękę do ciosu, granat rozerwał się wprost na nim, zwalniając go od konieczności dokonania owego dzieła i zarazem kładąc kres jego obliczeniom. Koolau pozostał sam w jarze. Patrzał, jak reszta ludzi przerzuca swoje kalekie ciała poprzez krawędź wierzchołka i znika mu z oczu. Potem zawrócił i zszedł do zarośli, w których zginęła dziewczyna. Ogień działowy wciąż trwał, ale Koolau pozostał na miejscu, gdyż daleko w dole widział wspinających się żołnierzy. Granat rozerwał się o dwadzieścia stóp od niego. Koolau, rozpłaszczony na ziemi, usłyszał świst przelatujących w górze odłamków. Opadł nań deszcz kwiatów hau. Podniósł głowę, zerknął na ścieżkę i westchnął. Bał się ogromnie. Nie przejąłby się strzałami karabinowymi, ale ten ogień armatni był obrzydliwy. Ilekroć zawył w pobliżu przelatujący granat Koolau drżał i przypadał do ziemi, lecz za każdym razem znowu podnosił głowę, ażeby obserwować ścieżkę. Wreszcie pociski przestały padać. Wyrozumował sobie, iż to dlatego, że żołnierze byli teraz bliżej. Posuwali się gęsiego po ścieżce. Koolau zaczął ich liczyć, ale wkrótce stracił rachubę. W każdym razie było ich około stu, a wszyscy przyszli po trędowatego Koolau. Czuł przypływ dumy. Policjanci i żołnierze, zbrojni w działka i karabiny, przyszli po niego, a on był tylko sam jeden, i to kaleka, szczątek ludzki. Tysiąc dolarów wyznaczyli za niego, żywego czy umarłego. Koolau nigdy w życiu nie miał tyle pieniędzy. Ta myśl była gorzka. Kapahei miał słuszność. On, Koolau, nie zrobił nic złego. Ponieważ haole potrzebowali siły roboczej do uprawiania zrabowanej ziemi, więc sprowadzili chińskich kulisów, a z nimi przyszła choroba. A teraz, dlatego że się nią zaraził, wart był tysiąc dolarów. - ale nie jako on sam. Tyle pieniędzy warte było jego bezwartościowe ścierwo, przegniłe od trądu albo zmiażdżone wybuchającym pociskiem. Kiedy żołnierze dotarli do wąskiej jak ostrze noża grani, Koolau chciał ich przestrzec. Ale wzrok jego padł na szczątki zamordowanej dziewczyny, więc zmilczał. Gdy sześciu żołnierzy weszło na grań, otworzył ogień. I nie przestał strzelać, gdy tam nie został już nikt. Opróżniwszy magazynek, naładował go i znów wystrzelał, do ostatniego naboju. Strzelał dalej. Wszystkie krzywdy gorzały mu w pamięci, ogarnęła go mściwa furia. Wzdłuż całej ścieżki strzelali żołnierze, a choć leżeli płasko na ziemi i usiłowali kryć się za płytkimi nierównościami gruntu, przecież dla niego stanowili wyraźne cele. Dokoła świszczały i łomotały kule, a od czasu do czasu rykoszet przeszywał ostrym jękiem powietrze. Jedna z kul wyorała mu bruzdę na skórze czaszki, druga oparzyła łopatkę nie naruszając ciała. Była to masakra dokonywana przez jednego człowieka. Żołnierze zaczęli się wycofywać odciągając rannych kolegów. Kiedy Koolau do nich mierzył, poczuł swąd przypalonego mięsa. Zrazu rozejrzał się, a potem odkrył, że zapach pochodzi z jego własnych dłoni. Przyczyną był rozgrzany metal lufy. Trąd zniszczył większość nerwów w rękach Koolau. Choć ciało miał przypalone i czuł jego woń, przecież nie doświadczał żadnego bólu. Leżał w gęstwinie i uśmiechał się, gdy wtem przypomniał sobie działka. Bez wątpienia zaczną z nich strzelać znowu, tym razem prosto w te zarośla, z których im zadał takie straty. Ledwie zdążył się ukryć za małym występem skalnym, gdzie jak zauważył, nie padały granaty, gdy bombardowanie zaczęło się od nowa. Liczył pociski. Sześćdziesiąt wybuchło jeszcze w wąwozie, nim działka zamilkły. Niewielka przestrzeń była tak usiana lejami, iż wydawało się niepodobieństwem, by mogła tam ocaleć jakakolwiek żywa istota. Tak widać uważali żołnierze, bo znów zaczęli piąć się po ścieżce w promieniach palącego, popołudniowego słońca. I znowu rozgorzała walka o grań, i raz jeszcze żołnierze wycofali się na brzeg morza. Przez dwa następne dni Koolau pilnował przejścia, jakkolwiek żołnierze zadowalali się teraz posyłaniem granatów na jego kryjówkę. Potem Pahau, trędowaty chłopiec, przyszedł nad krawędź ściany wąwozu i krzyknął do Koolau, że Kilolianę przygniotła osuwająca się skała, kiedy polował na kozy, aby dostarczyć ludziom mięsa, i że kobiety są wystraszone i nie wiedzą, co robić. Koolau przywołał chłopca do siebie i postawił go z wolnym karabinem na straży u przejścia. Ludzi zastał upadłych na duchu. Większość była zbyt niedołężna, by zaopatrzyć się w pożywienie w tak nie sprzyjających warunkach, toteż wszyscy przymierali głodem. Wybrał dwie kobiety oraz mężczyznę, których nie zżarła jeszcze choroba, i posłał ich do wąwozu po żywność i maty. Resztę zaczął pocieszać i pokrzepiać, aż w końcu nawet najsłabszy wziął się do pomocy przy budowaniu prymitywnych schronów. Ale ci, których posłał po żywność, nie wrócili, sam więc znów ruszył do wąwozu. Kiedy ukazał się na skraju skalnej ściany, zagrzechotało kilka karabinów. Jedna kula rozdarła Koolau ciało na ramieniu, a odprysk skały, w którą trzasnęła druga, rozciął mu policzek. W chwili gdy to się stało, odskoczył i spostrzegł, że wąwóz zaroił się od żołnierzy. Zdradzili go właśni ludzie. Ogień armatni był zbyt straszliwy, wybrali przeto więzienie na Molokai. Koolau cofnął się i zdjął jeden z ciężkich pasów z nabojami. Leżąc między głazami odczekał, aż głowa i ramiona pierwszego żołnierza ukazały się mu wyraźnie i dopiero wtedy nacisnął spust. Powtórzyło się to dwukrotnie, a potem, po dłuższej chwili, nad krawędzią skalnej ściany ukazała się miast głowy i ramion biała flaga. - Czego chcecie? - zapytał. - Ciebie, jeżeli jesteś trędowatym Koolau - doleciała go odpowiedź. Koolau zapomniał, gdzie jest, zapomniał o wszystkim leżąc tam i podziwiając niesamowity upór tych haole, którzy musieli postawić na swoim, choćby się niebo waliło. Tak, chcieli narzucić swą wolę wszystkiemu i wszystkim, nawet gdyby przyszło im zginąć. Nie mógł się oprzeć podziwowi dla nich, dla tej woli silniejszej niż życie, naginającej do siebie wszystko. Był przeświadczony o beznadziejności swej walki. Nie sposób było oprzeć się straszliwej woli haole. Choćby ich ubił tysiąc, powstaliby niczym piaski z dna morza i uderzyli na niego, coraz liczniejsi i liczniejsi. Nigdy nie wiedzieli, kiedy są pokonani. To było ich wadą i ich zaletą. Tego właśnie brakowało ludziom jego rasy. Teraz pojmował, jakim sposobem podbiła ten kraj garść głosicieli Boga i głosicieli Rumu. Stało się tak dlatego, że... - No, co masz do powiedzenia? Pójdziesz ze mną? Był to głos niewidocznego człowieka, który trzymał białą flagę. Jak każdy haole zdążał prosto do obranego celu. - Pogadajmy - odpowiedział Koolau. Ukazała się głowa, potem ramiona tamtego, a wreszcie całe ciało. Był niebieskookim, dwudziestopięcioletnim młodzieńcem o gładkiej twarzy, wyglądał szczupło i zgrabnie w mundurze kapitana. Podszedł bliżej, przystanął i usiadł o kilkanaście stóp od Koolau. - Dzielny z ciebie chłop - powiedział z podziwem Koolau. - Mógłbym cię zabić jak muchę. - Wcale nie - odparł tamten. - A to dlaczego? - Bo jesteś człowiekiem, Koolau, choć złym. Znam twoją historię. Zabijasz uczciwie. Koolau mruknął coś, ale w głębi duszy czuł, że sprawiło mu to przyjemność. - Coście zrobili z moimi ludźmi? - zapytał. - Z chłopcem, dwiema kobietami i mężczyzną? - Poddali się, a ja teraz przychodzę, ażebyś ty zrobił to samo. Koolau roześmiał się z powątpiewaniem. - Jestem człowiekiem wolnym - oświadczył. - Nikomu nie uczyniłem nic złego. Chcę tylko jednego: żeby mnie zostawiono w spokoju. Żyłem wolny i umrę wolny. Nie poddam się nigdy. - W takim razie twoi ludzie są mądrzejsi od ciebie - odparł młody kapitan. - Popatrz: właśnie idą. Koolau obrócił się i popatrzył na zbliżającą się resztę swojej gromady. Stękając i wzdychając, nadciągał upiorny orszak wlokąc pomimo niego swą nędzę. Dane było Koolau pokosztować jeszcze głębszej goryczy, gdyż przechodzący poczęli obrzucać go złorzeczeniami i wymysłami; dysząca jędza, która zamykała pochód, przystanęła i wyciągnąwszy wynędzniałe ręce o szponach harpii, potrząsając swą wyszczerzoną, trupią czaszką cisnęła w niego przekleństwo. Po jednym opuszczali się przez krawędź ściany i oddawali w ręce ukrytym żołnierzom. - Możesz już odejść - powiedział Koolau do kapitana. -Ja się nigdy nie poddam. To moje ostatnie słowo. Do widzenia. Kapitan zsunął się po pochyłości do swoich żołnierzy. W następnej chwili, nie pokazując już flagi, podniósł czapkę nasadzoną na pochwę szabli, a Koolau zaraz przeszył ją kulą. Tego popołudnia ostrzeliwali go z nad morza granatami, a gdy wycofał się wyżej, w niedostępne rozpadliny ruszyli za nim żołnierze. Przez sześć tygodni tropili go z jednego rozdołu do drugiego, poprzez wulkaniczne urwiska, po ścieżkach dzikich kóz. Kiedy się skrył w lantanowej dżungli, utworzyli linię nagonki i pędzili go niczym królika poprzez gąszcze lantany i krzewy guava. Ale on wciąż kołował, zawracał i wymykał im się. Nie sposób było go dopaść. Gdy go zbyt mocno nacisnęli, niechybny karabin powstrzymywał ich w miejscu i musieli znosić swych rannych ścieżkami na brzeg morza. Czasami sami otwierali ogień, kiedy brunatne ciało mignęło im na chwilę w gąszczach. Raz pięciu żołnierzy zdybało go na otwartej ścieżce między rozdołami. Opróżnili weń magazynki karabinów, gdy kulejąc piął się po karkołomnej drodze. Później znaleźli w tym miejscu ślady krwi świadczące o tym, że został ranny. Po upływie sześciu tygodni dali za wygraną. Żołnierze i policjanci wrócili do Honolulu, a Koolau pozostał panem doliny Kalalau; od czasu do czasu zapuszczali się tam za nim łowcy głów, ale jedynie po to, by ponieść klęskę. W dwa lata później Koolau po raz ostatni wczołgał się w gęstwinę i położył wśród liści ti oraz kwiecia dzikiego imbiru. Żył wolny i wolny umierał. Zaczął siąpić drobniutki deszcz i Koolau otulił kocem swoje powykręcane, wynędzniałe ciało. Miał na sobie nieprzemakalną kurtkę. Na piersiach ułożył mauzera i przez chwilę czule ocierał z lufy krople wilgoci. Jego ręka nie miała już palców, które mogłyby pociągnąć za cyngiel. Przymknął oczy, albowiem po osłabieniu całego ciała i wirującym zamęcie w mózgu poznał, że zbliża się śmierć. Wzorem dzikiego zwierza wpełznął w kryjówkę, aby tam sczeznąć. Na wpół przytomny, otumaniony i majaczący cofnął się myślami do swej młodości do Niihau. W miarę jak uciekało z niego życie, a szmer deszczu zacierał mu się w uszach, doznał złudzenia, że znowu układa konie, że dzikie źrebce ze związanymi pod brzuchem strzemionami stają dęba i koziołkują pod nim. Albo też gnają jak oszalałe po zagrodzie wypędzając luzaków poza bariery. W następnej chwili, w sposób pozornie naturalny, ujrzał siebie ścigającego po górskich pastwiskach bawoły, chwytającego je na powróz i sprowadzającego pojmane zwierzęta do dolin. Znów szczypał go w oczy i drażnił nozdrza pył i pot koński. Przeżywał na nowo całą swą jurną, krwistą młodość aż do chwili, gdy przenikliwa męka konania wyrwała go z owych marzeń. Podniósł poczwarne dłonie i przyjrzał im się ze zdumieniem. Jak to? Dlaczego? Czemu ta dzika młodość przeobraziła się w coś podobnego? A potem przypomniał sobie wszystko i znów na krótką chwilę stał się trędowatym Koolau. Powieki zatrzepotały słabo i przymknęły się, w uszach ucichł szmer dżdżu. Przeciągły dreszcz wstrząsnął ciałem, lecz i on ustał. Koolau uniósł głowę, ale opadła na powrót. Wtedy oczy jego rozchyliły się i nie zamknęły więcej. Ostatnia myśl pobiegła ku mauzerowi - przycisnął go do piersi złożonymi dłońmi pozbawionymi palców. Przełożył Bronisław Zieliński Yah! Yah! Yah! Był Szkotem, pijanicą i tęgo ciągnął whisky, zaczynając punktualnie o szóstej z rana, od pierwszej kolejki, którą powtarzał w regularnych odstępach czasu przez cały dzień aż do udania się na spoczynek, co zwykle następowało o północy. Sypiał zaledwie pięć godzin na dobę, a przez pozostałe dziewiętnaście był najspokojniej w świecie pijany. W ciągu tych ośmiu tygodni, jakie spędziłem z nim na atolu Oolong, nie widziałem go trzeźwego ani przez chwilę. Prawdę mówiąc, sypiał tak krótko, że nigdy nie miał czasu wytrzeźwieć. Stanowił okaz najwspanialszego i najregularniejszego pijaka, jakiego spotkałem. Nazywał się McAllister. Był już stary i kiepsko trzymał się na nogach. Ręce mu się trzęsły jak paralitykowi, co zwłaszcza można było zauważyć, gdy sobie nalewał whisky, choć nie pamiętam, by kiedykolwiek uronił bodaj kropelkę. Dwadzieścia osiem lat przeżył na Melanezji, od niemieckiej Nowej Gwinei aż po niemieckie Wyspy Salomona, i tak całkowicie zespolił się z tą częścią świata, że zazwyczaj posługiwał się owym poczwarnym językiem, zwanym beche-de-mer. Tak na przykład w rozmowie ze mną "słońce on wyleźć" oznaczało wschód słońca, "kai-kai przynieść" - że podano obiad, a "mój brzuch on pękać" - że cierpi na żołądek. Był niewielkiego wzrostu, zawiędły i spalony od wewnątrz i od zewnątrz ognistym spirytusem i ognistym słońcem. Zdawał się niejako spopielony, przypominał kawałek, żużlu, żużlu ożywionego i jeszcze niezupełnie wystygłego, a poruszał się sztywno, kanciasto, jak automat. Lada podmuch wiatru mógłby go porwać. Ważył dziewięćdziesiąt funtów. Ale najbardziej zdumiewającą rzeczą była jego władza. Atol Oolong miał sto czterdzieści mil obwodu. W jego lagunie sterowało się według kompasu. Zamieszkiwało na nim sześć tysięcy Polinezyjczyków, krzepkich mężczyzn i kobiet, często liczących sześć stóp wzrostu i po kilkaset funtów żywej wagi. Atol znajdował się o dwieście pięćdziesiąt mil od najbliższego lądu. Dwa razy do roku zawijał tu mały szkuner, ażeby zabrać ładunek kopry. Jedynym białym na Oolongu był McAllister, drobny kupiec i niepoprawny pijaczyna - a przecież żelazną ręką sprawował rządy nad atolem i jego sześcioma tysiącami dzikich. Kiedy kazał im przyjść - przychodzili, kiedy powiedział: odejść! - znikali. Nigdy nie poddawali w wątpliwość jego rozkazu ani osądu. Był swarliwy, jak potrafi być tylko stary Szkot, i ustawicznie wtrącał się do ich osobistych spraw. Kiedy Nugu, córka króla, zapragnęła poślubić Haunaua z drugiego końca atolu, jej ojciec wyraził na to zgodę, ale McAllister sprzeciwił się i małżeństwo nie doszło do skutku. Kiedy król chciał zakupić od arcykapłana pewną wysepkę na lagunie, McAllister powiedział "nie". Król winien był Kompanii około stu osiemdziesięciu tysięcy orzechów kokosowych i póki tego nie zapłacił, nie mógł wydać ani jednego orzecha na inny cel. Jednakże król i jego poddani nie kochali McAllistera. Po prawdzie nienawidzili go okropnie i o ile mi wiadomo, cała ludność z kapłanami na czele przez trzy miesiące daremnie usiłowała wymodlić sobie jego śmierć. Szatany, które nań nasyłali, budziły zgrozę, ale ponieważ McAllister nie wierzył w szatany, nie miały nad nim żadnej władzy. Wobec pijanych Szkotów zawodzą wszelkie czary. Zbierano resztki jedzenia, których dotknęły jego usta, pustą butelkę po whisky, orzech kokosowy, z którego pił, a nawet jego ślinę i odprawiano nad tym przeróżne diabelstwa. Ale McAllister żył nadal. Cieszył się doskonałym zdrowiem. Nigdy nie miewał febry, kaszlu ani kataru, dyzenteria go omijała, a złośliwe ropnie i obrzydliwe schorzenia skóry, atakujące na równi białych i czarnych w tym klimacie, nie imały się go w ogóle. Musiał być tak nasiąknięty alkoholem, że zarazki nie mogły się go uczepić. Wyobrażałem sobie, jak opadają na ziemię gradem mikroskopijnych drobinek, gdy tylko znajdą się w zasięgu jego przesyconej wódką aury. Nikt go nie kochał, nawet zarazki, on zaś kochał jedynie whisky, a jednak żył. Była to dla mnie zagadka. Nie mogłem pojąć, jak to się dzieje, że sześć tysięcy krajowców ulega temu wynędzniałemu, zasuszonemu tyranowi. Cud prawdziwy, że nie zginął nagłą śmiercią już dawno temu. Ludność atolu, w przeciwieństwie do tchórzliwych Melanezyjczyków, była zawadiacka i wojownicza. Na wielkim cmentarzysku, u wezgłowi i w nogach mogił, spoczywały pamiątki dawnych, krwawych wydarzeń - łopatki do wykrawania tłuszczu wielorybiego, stare, zardzewiałe bagnety i kordelasy, miedziane sworznie, żelazne części rudli, harpuny, bombardy, cegły, które mogły pochodzić jedynie z pieców do wytapiania tłuszczu na okrętach wielorybniczych, oraz stare działka spiżowe z szesnastego wieku, które były potwierdzeniem legend o dawnych hiszpańskich żeglarzach. Na Oolongu okręt za okrętem spotykała katastrofa. Niecałe trzydzieści lat temu statek wielorybniczy "Blennerdale", który wpłynął na lagunę dla dokonania naprawy, dostał się do niewoli wraz z całą załogą. W podobny sposób zginęła załoga "Gasketu", statku przewożącego drzewo sandałowe. Wielki francuski bark*, [Bark - łódź omasztowana w ten sposób, że dwa przednie maszty są rejowe, a trzeci jak u szkunera.] "Toulon", który przed atolem zaskoczyła cisza morska, zdobyli wyspiarze po zaciętej walce i zatopili w przesmyku Lipau, przy czym kapitanowi udało się uciec szalupą wraz z garścią marynarzy. Hiszpańskie działka zaś świadczyły o klęsce jakiegoś okrętu dawnych odkrywców. Wszystkie te wydarzenia należą już do historii i można je odnaleźć w "Księdze Żeglarskiej Południowego Pacyfiku". Jednakże miałem się jeszcze dowiedzieć, że istnieje także inna historia, nie pisana. Tymczasem zachodziłem w głowę, dlaczego sześć tysięcy pierwotnych dzikusów pozostawia przy życiu jednego zwyrodniałego szkockiego despotę. Pewnego upalnego popołudnia siedziałem z McAllisterem na werandzie wychodzącej na lagunę, która mieniła się niczym klejnot cudnymi barwami. W tyle, za szerokim na sto jardów pasmem usianego palmami piasku, fale pełnego morza, okalającego z zewnątrz atol, rozbijały się z hukiem o rafy. Było straszliwie gorąco. Znajdowaliśmy się pod czwartym stopniem szerokości geograficznej i słońce, które w swojej wędrówce na południe minęło przed kilkoma dniami równik, wisiało wprost nad naszymi głowami. Nie było wcale wiatru - nawet najlżejszego podmuchu. Okres południowo-wschodnich pasatów dobiegał przedwcześnie końca, a północno-zachodni monsun nie zaczął jeszcze wiać. - Nie potrafią tańczyć ni cholery - powiedział McAllister. Zdarzyło mi się bowiem napomknąć, że tańce polinezyjskiE stoją wyżej od papuaskich, czemu McAllister zaprzeczył tylko z wrodzonej kłótliwości. Było jednak za gorąco, aby się spierać, więc nie odrzekłem ani słowa. Poza tym nigdy nie widziałem, jak tańczą ludzie z Oolongu. - Ja panu tego dowiodę - oznajmił przyzywając skinieniem zwerbowanego do pracy czarnego chłopca z Nowego Hanoweru, który pełnił funkcje kucharza i służącego. - Ty, chłopak, ty powiedzieć król, żeby tu przyjść do mnie. Chłopiec odszedł, a po chwili zjawił się pierwszy minister, zmieszany, zakłopotany, tłumacząc się gęsto i przepraszając. Krótko rzekłszy, król spał i nie można mu było przeszkadzać. - Król spać mocno za bardzo - oświadczył na zakończenie. McAllister wpadł w taką pasję, że pierwszy minister w popłochu wziął nogi za pas i wrócił z samym królem. Tworzyli przepyszną parę, zwłaszcza monarcha, który musiał liczyć nie mniej niż sześć stóp i trzy cale wzrostu. Rysy jego twarzy miały w sobie coś orlego, co często się spotyka u Indian północno-amerykańskich. Urodził się i wychował do rządzenia. Gdy słuchał, oczy jego miotały błyskawice, lecz mimo to potulnie zastosował się do rozkazu McAllistera, który polecił mu zwołać kilkuset co najlepszych tancerzy i tancerek z wioski. Jakoż zaczęli tańczyć i tańczyli tak przez dwie mordercze godziny w piekących promieniach słońca. Najwyraźniej nie kochali za to McAllistera, ale jemu było to obojętne i w końcu odprawił tancerzy wśród wyzwisk i szyderstw. Nikczemna służalczość tych wspaniałych dzikusów była przerażająca. Skąd się to brało? Na czym polegała tajemnica tego człowieka? W miarę jak dni upływały, dziwiło mnie to coraz bardziej i chociaż wciąż miałem dowody jego niepodzielnej władzy, nie mogłem ani rusz znaleźć klucza do tej zagadki. Pewnego dnia zdarzyło mi się wspomnieć McAllisterowi o moim rozczarowaniu z powodu nieudanej próby nabycia pary pięknych, pomarańczowych muszli. W Sydney dostałbym za nie pięć funtów jak nic. Zaofiarowałem dwieście cegiełek tytoniu właścicielowi, który jednak domagał się trzystu. Gdy mimochodem o tym napomknąłem, McAllister natychmiast posłał po niego, zabrał mu obie muszle i wręczył je mnie. Pozwolił mi zapłacić za nie tylko pięćdziesiąt cegiełek. Krajowiec przyjął tytoń i był najwyraźniej uradowany, że wykręcił się tak łatwo. Co do mnie, postanowiłem w przyszłości trzymać język na wodzy. I wciąż łamałem sobie głowę nad sekretem władzy McAllistera. Posunąłem się nawet tak daleko, że zapytałem go wprost, ale tylko przymknął jedno oko, zrobił tajemniczą minę i pociągnął następny haust whisky. Pewnej nocy popłynąłem łowić ryby na lagunie w towarzystwie Otiego, krajowca, któremu odebrano owe muszle. Potajemnie dodałem mu jeszcze sto pięćdziesiąt cegiełek tytoniu, wskutek czego nabrał dla mnie szacunku graniczącego z czcią, co było o tyle osobliwe, że liczył sobie przynajmniej dwa razy więcej lat niż ja. - Dlaczego wy kanaka tacy strachliwi? - zagadnąłem. - Ten kupiec, on jeden człowiek. Wy kanaka dużo za bardzo ludzi. Wy ludzie kanaka jak psy: dużo strach przed ten człowiek. On was nie zjeść. Dlaczego wy taki wielki strach? - A jakby dużo człowiek kanaka jego zabić? - zapytał. - To on umrzeć - odparłem. - Wy ludzie kanaka dawno temu zabić dużo biały człowiek. Dlaczego bać się ten biały? - Tak, my ich dużo zabić - brzmiała odpowiedź. - Daję słowo! Mnóstwo! Dawno. Raz, jak ja być młody za bardzo, jeden duży okręt tu przypłynąć. Wiatr on nie wiać. Dużo człowiek kanaka wsiąść w czółna, w dużo czółna i złapać ten okręt. My bardzo się bić. Dwóch, trzech biały człowiek strzelać jak diabeł. My nie bać. my podpłynąć, wejść na okręt dużo człowiek, może pięćdziesiąt razy po dziesięć. Na ten okręt być jedna biała kobieta. Ja jeszcze nigdy nie widzieć biała kobieta. Dużo biały człowiek zabity. Jeden kapitan, on nie zabity. I jeszcze pięć, sześć biały człowiek nie zabity. Kapitan on krzyczeć. Kilka biały człowiek oni bić. Jeden biały człowiek spuścić łódź i wszyscy oni wsiąść. Kapitan, on opuścić w łódź biała kobieta. A potem mocno wiosłować mnóstwo. Mój ojciec wtedy być silny człowiek. On w nich rzucić dzida. Ta dzida wejść w bok ta biała kobieta. I nie zatrzymać się, ale wyjść z drugi bok. Ona umrzeć. Ja nie bać. Dużo kanaka nic nie bać. Widocznie musiałem urazić dumę starego Otiego, gdyż nagle ściągnął swą lava-lava i pokazał mi bliznę pochodzącą najwyraźniej od kuli. Zanim zdążyłem coś powiedzieć, jego linka poczęła nagle wylatywać z czółna. Przytrzymał ją i popróbował wyciągnąć, ale ryba snadź okręciła linkę naokoło gałęzi koralu. Obrzucił mnie spojrzeniem pełnym wyrzutu za to, że odwróciłem jego uwagę, wyskoczył za burtę nogami naprzód i znalazłszy się pod wodą przekoziołkował, po czym spłynął na dno wzdłuż linki. W tym miejscu było głęboko na dziesięć sążni. Wychyliłem się i śledziłem ruchy jego stóp, które zniknęły mi z oczu zapalając upiorne ogniki pośród bladej fosforescencji. Dziesięć sążni, czyli sześćdziesiąt stóp, było dla tego starca fraszką w porównaniu z wartością haczyka i linki. Po dłuższej chwili, która zdawała się trwać z pięć minut, choć pewnie nie przekroczyła minuty, dojrzałem, jak wypływał opromieniony białym światłem. Wynurzył się na powierzchnię i wrzucił do czółna dziesięciofuntowego sztokfisza, w którego pysku tkwił nienaruszony haczyk z linką. - Może być - powiedziałem bezlitośnie - że wy nie mieć strach dawno temu. Ale teraz wy mieć mnóstwo strach przed ten biały człowiek. - Tak, mnóstwo strach - wyznał, najwyraźniej chcąc skończyć z tym tematem. Przez następne pół godziny rzucaliśmy i wyciągaliśmy linki w milczeniu. Potem zaczęły brać przynętę małe rekiny, więc utraciwszy po jednym haczyku wybraliśmy linki z wody i czekali, aż rekiny odpłyną. - Ja tobie powiedzieć prawda - odezwał się Oti. - Wtedy ty wiedzieć, dlaczego my teraz bać. Zapaliłem fajkę i zamieniłem się w słuch, a Oti opowiedział mi w potwornym beche-de-mer historię, którą tutaj przekładam na zwykły język. Poza tym opowieść utrzymana jest w takim samym duchu i porządku, w jakim usłyszałem ją z ust Otiego. - Po tamtej bitwie wbiliśmy się w pychę. Często walczyliśmy z obcymi białymi, co żyją na morzu i zawsześmy ich zwyciężali. Kilku z nas zginęło, ale cóż to jest w porównaniu do tych tysięcznych bogactw, jakie znajdowaliśmy na statkach? A potem któregoś dnia, ze dwadzieścia albo dwadzieścia pięć lat temu, wpłynął przez przesmyk na lagunę szkuner. Był duży i miał trzy maszty. Załoga składała się z pięciu białych i blisko czterdziestu czarnych z Nowej Gwinei i Nowej Brytanii. Przypłynęli tu łowić trepangi. Statek stanął na kotwicy po drugiej stronie laguny, koło Pauloo, a jego łodzie rozproszyły się wszędzie i załogi rozbiły obozowiska na plażach, aby tam wędzić trepangi. Rozdzielając się w ten sposób, osłabili się, gdy ci, którzy łowili tutaj, byli o pięćdziesiąt mil od tych, co zostali na szkunerze stojącym koło Pauloo, a inni odpłynęli jeszcze dalej. Nasz król zwołał przywódców na radę, a ja należałem do osady czółna, które całe popołudnie i całą noc płynęło przez lagunę, aby dać znać ludziom z Pauloo, że rano napadniemy jednocześnie na wszystkie obozowiska, oni zaś mają zdobyć szkuner. My, którzyśmy przynieśli tę wieść, byliśmy zmęczeni wiosłowaniem, lecz mimo to wzięliśmy udział w ataku. Na szkunerze znajdowali się dwaj biali, kapitan i drugi oficer, oraz z pół tuzina czarnych. Kapitana i trzech jego ludzi schwytaliśmy na brzegu i zabili, ale przedtem położył trupem ośmiu naszych strzelając z dwóch rewolwerów. Bo trzeba dodać, że walczyliśmy z bliska, pierś w pierś. Odgłosy walki powiedziały oficerowi, co się święci; załadował więc żywność, wodę i żagiel do małej łódki, która nie miała więcej niż dwanaście stóp długości. Uderzyliśmy na szkuner w tysiąc ludzi, a nasze czółna pokryły lagunę. Prócz tego dęliśmy w konchy, śpiewali pieśni wojenne i bębnili wiosłami o boki czółen. Co mógł nam zrobić jeden biały i trzech czarnych chłopców? Nic - i oficer o tym wiedział. Biali ludzie to szatany. Często przyglądałem się im, jestem już teraz stary i wreszcie zrozumiałem, dlaczego zabrali wszystkie wyspy na morzu. Dlatego właśnie, że to szatany. O, siedzisz tu ze mną w czółnie. Jeszcze z ciebie prawie chłopak. Nie jesteś mądry, bo co dzień mówię ci wiele rzeczy, których nie wiesz. Kiedy byłem malcem, wiedziałem więcej o rybach i ich obyczajach niż ty obecnie. Jestem starym człowiekiem, ale mogę opuścić się aż na dno laguny, a ty nie potrafisz podążyć za mną. Do czego ty w ogóle jesteś zdatny? Nie wiem; chyba tylko do walki. Nie widziałem cię nigdy walczącego, ale wiem, żeś podobny do swoich braci i że na pewno bijesz się jak szatan. Poza tym jesteś głupiec podobnie jak twoi bracia. Nie wiesz, kiedy przegrywasz. Będziesz się bił aż do śmierci, a wtedy już za późno połapać się, żeś pobity. Otóż słuchaj, co zrobił ten oficer. Kiedyśmy podpłynęli, pokrywając morze czółnami i dmiąc w konchy, odbił w łódce od szkunera razem z trzema czarnymi chłopcami i zaczął wiosłować w stronę przesmyku. W tym także był głupcem, bo żaden mądry człowiek nie wypłynie na morze w tak małej łodzi. Jej burty wystawały nad wodę o niespełna cztery cale. Ścigało go dwadzieścia czółen z dwustu młodymi ludźmi. Gdy my przepływaliśmy pięć sążni, jego chłopcy posuwali się o jeden. Nie miał żadnych szans, ale był głupi. Stanął w łodzi z karabinem i zaczął strzelać. Nie strzelał dobrze, ale kiedyśmy się przybliżyli, wielu z nas zabił albo poranił. Mimo to nadal nie miał żadnej możliwości ocalenia. Pamiętam, że przez cały czas palił cygaro. Płynęliśmy prędko, a gdy byliśmy już o czterdzieści stóp, opuścił karabin, zapalił od cygara laskę dynamitu i cisnął w nas. Potem zapalił następną i jeszcze jedną, i tak rzucił w nas bardzo szybko wiele tych lasek. Teraz wiem, że musiał porozszczepiać końce lontów i powtykać w nie główki zapałek, bo chwytały ogień od razu. Zresztą lonty były bardzo krótkie. Niektóre laski dynamitu wybuchały w powietrzu, ale większość rozerwała się w czółnach. A za każdym razem, gdy wybuchały w czółnie, już było po nim. Z dwudziestu czółen połowa poszła w drzazgi. Czółno, w którym siedziałem, zostało rozerwane wraz z dwoma ludźmi siedzącymi obok mnie. Laska dynamitu upadła między nich. Inne czółna zaczęły zawracać i uciekać. Wtedy oficer ryknął: "Yah! Yah! Yah!" Znów zaczął strzelać i wielu naszych uciekając zginęło od kul w plecy. A czarni w jego łodzi wiosłowali bez przerwy. Widzisz, że mówiłem ci prawdę. Ten oficer był szatanem. Ale to jeszcze nie wszystko. Zanim zszedł ze szkunera, podpalił statek i tak porozkładał proch i dynamit, że wszystko wybuchło jednocześnie. Na pokładzie było kilkuset naszych ludzi, którzy właśnie próbowali zagasić pożar wciągając wodę wiadrami przez burtę, gdy wtem statek wyleciał w powietrze. I tak utraciliśmy wszystko, o cośmy walczyli, a poza tym zginęło wielu naszych. Czasami jeszcze teraz, na starość miewam złe sny i słyszę straszny jak grom krzyk tego oficera: "Yah! Yah! Yah!" Ale tamci, co byli w obozowiskach, wyginęli do nogi. Oficer przepłynął przesmyk w tej małej łódce, a myśmy byli pewni, że już po nim, bo jakże taka łódeczka z czterema ludźmi mogła utrzymać się na oceanie? Minął miesiąc, aż tu któregoś rana, między jednym szkwałem deszczowym a drugim, wpływa przez przesmyk szkuner i rzuca kotwicę naprzeciw wioski. Król i przywódcy zwołali wielką naradę i w końcu postanowiono, że za , kilka dni napadniemy na statek. Tymczasem, ponieważ zawsze mieliśmy zwyczaj zachowywać pozory przyjaźni, podpłynęliśmy czółnami przywożąc wiązki orzechów kokosowych, ptactwo i świnie na handel. A gdy nasze czółna zbliżyły się do statku, ludzie z pokładu zaczęli do nas strzelać, a kiedyśmy rzucili się do ucieczki, zauważyłem tego oficera, co wówczas wypłynął na morze w małej łodzi. Wyskoczył teraz na burtę statku, zaczął tańczyć i krzyczeć: "Yah! Yah! Yah!" Tego popołudnia przypłynęły od szkunera trzy niewielkie łodzie pełne białych ludzi. Przeszli przez całą wieś strzelając do każdego, kogo napotkali. Wystrzelali też drób i świnie. My, którzyśmy uniknęli śmierci, wskoczyliśmy do czółen i powiosłowali na lagunę. Oglądając się widzieliśmy wszystkie chaty w ogniu. Pod wieczór zobaczyliśmy wiele czółen z Nihi, tej wioski, która leży na północnym wschodzie, nad przesmykiem Nihi. Tylko tylu ich zostało, a wioskę, podobnie jak naszą, spalił drugi szkuner, który wpłynął przez tamten przesmyk. Wiosłowaliśmy dalej w ciemnościach na zachód, ku Pauloo, ale w nocy usłyszeliśmy zawodzenia kobiet i natknęliśmy się na wielką flotyllę czółen. Było to wszystko, co pozostało z Pauloo, też leżącego w zgliszczach, bo trzeci szkuner przypłynął przesmykiem Pauloo. Jak widzisz, ten oficer i jego czarni wcale nie utonęli. Dostał się na Wyspy Salomona i tam opowiedział swym braciom, co zrobiliśmy na atolu Oolong. Wszyscy jego bracia oznajmili, że przyjdą nas ukarać, i przypłynęli na tych trzech szkunerach, a nasze trzy wioski zrównali z ziemią. I cóż mieliśmy robić? Rano dwa szkunery dopędziły nas od nawietrznej na środku laguny. Wiał silny pasat i powywracali dziesiątki czółen. A karabiny nie milkły ani na chwilę. Rozproszyliśmy się niczym latające ryby, gdy uciekają przed bonitą, a było nas tylu, że tysiące zmykały we wszystkie strony, ku wysepkom na skrajach atolu. Potem szkunery zaczęły nas ścigać po całej lagunie. W nocy udawało się nam przemknąć obok nich. Ale wiedzieliśmy, że nazajutrz albo za dwa, trzy dni wrócą i znowu nas pognają na drugi koniec laguny. I tak się stało. Już nie liczyliśmy ani nie mogliśmy spamiętać zabitych. Prawda, że nas było wielu, a tamtych mało. Ale cóż mogliśmy zrobić? Ja byłem w jednym z dwudziestu czółen, pełnych ludzi, którzy nie bali się śmierci. Uderzyliśmy na najmniejszy szkuner. Powystrzelali nie wiedzieć ilu naszych. Ciskali w czółna dynamit, a kiedy im go zabrakło, zlewali nas wrzątkiem. Karabiny nie przestawały gadać ani na chwilę. Ci, których czółna rozbito, ginęli od kul podczas ucieczki wpław. A oficer wciąż tańczył na dachu kajuty i ryczał: "Yah! Yah! Yah!" Każda chata na każdej, nawet najmniejszej, wysepce poszła z dymem. Nie ocalała ani jedna świnia czy kura. Nasze studnie zanieczyszczono wrzucając do nich trupy albo też zasypano po wręby skałkami koralowymi. Przed przybyciem szkunerów było nas na Oolongu dwadzieścia pięć tysięcy. Gdy odpłynęły, zostało ledwie trzy, jak się zaraz przekonasz. Wreszcie szkunery zmęczyły się pędzaniem nas tam i z powrotem. Popłynęły więc do Nihi, na północny wschód. Potem zaczęły nas gnać ciągle na zachód. Ich dziewięć szalup też było na wodzie. Po drodze przetrząsali każdą wysepkę. Pędzili nas tak przed sobą, pędzili i pędzili dzień po dniu. A co noc wszystkie trzy szkunery i dziewięć szalup stawało łańcuchem od skraju do skraju laguny, abyśmy nie zawrócili i nie zdołali się wymknąć. Nie mogli nas tak gnać bez ustanku, bo laguna gdzieś się kończyła, więc wreszcie tych z nas, co pozostali przy życiu, wpędzili na ostatnią ławicę piaskową w zachodniej stronie. Dalej otwierało się już pełne morze. Było nas dziesięć tysięcy i pokryliśmy całą tę ławicę od skraju laguny aż po huczące z drugiej strony atolu fale pełnego morza. Nikt nie mógł się położyć. Nie było miejsca. Staliśmy bok w bok i ramię w ramię. Dwa dni nas tak trzymali, a oficer wdrapywał się od czasu do czasu na olinowanie, drwił z nas i krzyczał: "Yah! Yah! Yah!", aż zaczęliśmy gorzko żałować, żeśmy przed miesiącem zrobili krzywdę jemu i jego szkunerowi. Nie mieliśmy co jeść i staliśmy tak dwa dni i dwie moce. Małe dzieci pomarły, pomarli też starzy, słabi i ranni. Co najgorsze, nie mieliśmy wody, aby ugasić pragnienie, a przez dwa dni prażyło nas słońce i nigdzie nie było ani odrobiny cienia. Wielu mężczyzn i kobiet weszło do morza i potonęło, a fale wyrzuciły ich ciała z powrotem na plażę. Przyszła też plaga much. Niektórzy podpłynęli wpław do szkunerów, ale wystrzelano ich do ostatniego. My zaś, pozostali przy życiu, żałowaliśmy bardzo, że w naszej pysze poważyliśmy się napaść na trzymasztowy szkuner, który przypłynął łowić trepangi. Rankiem trzeciego dnia przybyli w małej łodzi kapitanowie trzech statków z tym oficerem. Wszyscy mieli karabiny i rewolwery. Zaczęli z nami rozmawiać. Mówili, że przestali nas zabijać tylko dlatego, że już ich to zmęczyło. A my odpowiedzieliśmy, że żałujemy i nigdy więcej nie pokrzywdzimy białego człowieka, na dowód zaś uległości posypaliśmy sobie głowy piaskiem. Wszystkie kobiety i dzieci podniosły taki wrzask o wodę, że przez jakiś czas nikt nie mógł ich przekrzyczeć. W końcu powiedzieli, jaka nas spotka kara. Musimy naładować wszystkie trzy szkunery koprą i trepangami. Zgodziliśmy się, bo chcieliśmy wody, serca nasze były zgnębione i wiedzieliśmy, że w walce jesteśmy dziećmi wobec białych ludzi, którzy biją się jak szatany. A gdy już skończyły się rozmowy, oficer wstał i zaczął z nas kpić i ryczeć: "Yah! Yah! Yah!" Potem odpłynęliśmy czółnami w poszukiwaniu wody. Przez całe tygodnie w ciężkim trudzie chwytaliśmy i wędzili trepangi, zbieraliśmy kokosy i przerabiali je na koprę. Dzień i noc ze wszystkich plaż na wszystkich wysepkach atolu Oolong wznosiły się chmury dymu. Tak płaciliśmy za zły postępek. Albowiem w tych dniach śmierci w mózgu każdego z nas wypaliła się jasno prawda, że bardzo źle jest krzywdzić białego człowieka. Kiedy szkunery wypełnione już były koprą i trepangami, a nasze drzewa obrane z kokosów, trzej kapitanowie i oficer zwołali nas na wielką rozmowę. Powiedzieli, iż bardzo są radzi, że dostaliśmy nauczkę, a myśmy po raz tysiączny powtórzyli, bardzo żałujemy i więcej już tego nie zrobimy. I znów posypaliśmy sobie głowy piaskiem. Wtedy kapitanowie orzekli, że wszystko to bardzo dobrze, lecz aby nam pokazać, że o nas nie zapominają, przyślą diabła, którego na zawsze zapamiętamy, ilekroć przyjdzie nam chęć skrzywdzić białego człowieka. Oficer raz jeszcze naśmiał się z nas i zaryczał: "Yah! Yah! Yah!" Następnie sześciu naszych ludzi, których mieliśmy za dawno zmarłych, wysadzono na ląd z jednego ze szkunerów, a statki rozwinęły żagle i odpłynęły przez przesmyk w kierunku Wysp Salomona. Tych sześciu, których wysadzono na ląd, najpierw złapało owego diabła, nasłanego przez kapitanów. - I przyszła wielka choroba - przerwałem rozpoznawszy podstęp. Na pokładzie szkunera panowała odra i sześciu jeńców umyślnie nią zarażono. - Tak, wielka choroba - ciągnął Oti. - To był potężny diabeł. Najstarsi ludzie nie słyszeli o czymś podobnym. Tych kapłanów, którzy jeszcze żyli, pozabijaliśmy za to, że nie umieli pokonać diabła. Choroba się szerzyła. Mówiłem, że dziesięć tysięcy naszych stało bok w bok i ramię w ramię na tamtej ławicy. Kiedy choroba odeszła, zostało przy życiu trzy tysiące. A że kokosy przerobiliśmy na koprę, więc zaczął się głód. - Ten kupiec - kończył Oti - on jak kawałek błota. On jak śmierdzący ślimak, co zdycha, kiedy go kai-kai. On jak pies, chory pies z dużo pcheł. My nie bać ten kupiec. My bać dlatego, że on biały człowiek. My dobrze za bardzo wiedzieć, że źle zabijać biały człowiek. Ten chory pies kupiec, u niego dużo brat, dużo biały człowiek taki jak ty, co walczyć jak szatan. My nie bać ten przeklęty kupiec. Czasem kanaka mnóstwo źli na niego i kanaka chcieć go zabić, ale kanaka myśleć: on diabeł i kanaka słyszeć ten oficer krzyczeć: "Yah! Yah! Yah!" i kanaka go nie zabić. Oti założył na haczyk kawałek mątwy, który oderwał zębami od żywego, wijącego się ciała potwora, po czym haczyk razem z przynętą znikł w głębinie wśród białych lśnień fosforescencji. - Rekin już nie podpłynąć! - powiedział. - Myślę, że złapiemy dużo ryb. Linka szarpnęła się gwałtownie. Począł ją szybko wybierać oburącz i rzucił na dno czółna wielkiego, drgającego sztokfisza. - Jak słońce on wyleźć, ja zrobić ten przeklęty kupiec podarunek z ten duża ryba - powiedział Oti. Przełożył Bronisław Zieliński Czun Ah Czun Czun Ah Czun niczym nie zwracał na siebie uwagi. Był niski jak każdy Chińczyk i jak Chińczyk - szczupły i wąski w ramionach. Przyjezdny, ujrzawszy go przypadkiem ma którejś z ulic Honolulu, pomyślałby, że idzie dobroduszny, mały Chińczyk, pewnie właściciel dochodowej pralni albo zakładu krawieckiego. Gdy idzie o dobroduszność i powodzenie, sąd ten byłby słuszny, chociaż niepełny, bo u Ah Czuna dobroduszność szła w parze z powodzeniem w interesach, o których nie wiedziano nawet dziesiątej części prawdy. Wiadomo było, że był ogromnie bogaty, ale w tym wypadku "ogromnie" oznaczało tylko nieznane. Ah Czun miał chytre oczka, czarne, paciorkowate i tak malutkie jak dziurki wyborowane świdrem. Szeroko rozstawione, siedziały pod sklepionym czołem, charakterystycznym czołem myśliciela. Bo Ah Czunowi przez całe życie nie brakło dość tematów do rozmyślań. Nie można powiedzieć, by się nimi zadręczał, z natury bowiem był filozofem i czy to jako kulis, czy jako multimilioner, pan i władca wielu ludzi, zawsze zachowywał jednakowo niewzruszoną równowagę ducha. Jego wewnętrznego spokoju nie zdołało nigdy zakłócić powodzenie ani niepowodzenie - naruszyć. Przeciw niczemu się nie buntował: czy to były baty dozorcy na plantacji trzciny cukrowej, czy też spadek cen cukru, gdy sam już został właścicielem tychże pól cukrowych. Tak to z wyżyn granitowej skały pewności i zadowolenia ze świata, rozstrzygał problemy, nad którymi niewielu ludziom dane jest łamać sobie głowy, a najmniej już chińskiemu chłopu. Był bowiem chińskim chłopem, zrodzonym do tego, by przez całe życie pracować w polu jak bydlę. Ale zrządzeniem losu dane mu było uciec z tych pól, niby królewiczowi w bajce. Ah Czun nie pamiętał ojca, małorolnego chłopa z okolic Kantonu; słabo też pamiętał matkę, która umarła, gdy miał sześć lat. Świetnie za to pamiętał swego czcigodnego wuja Ah Kow, bo jemu służył jak niewolnik od szóstego do dwudziestego czwartego roku życia, kiedy uciekł z tego jarzma i zaciągnął się na trzy lata jako kulis na hawajską plantację trzciny cukrowej za płacę pięćdziesięciu centów dziennie. Ah Czun umiał patrzeć i widział to, czego nie widzi nawet jeden człowiek na tysiąc. Trzy lata pracował na polach cukrowych, a pod koniec tego okresu znał się na uprawie trzciny lepiej niż nadzorca, a nawet zarządca, który szczerze by się zdumiał, gdyby wiedział, jak ten mały, pomarszczony kulis zna się na chemicznych procesach przeróbki trzciny. Ah Czun jednak interesował się nie tylko fabrykacją. Usiłował zrozumieć, jak ludzie zostają właścicielami plantacji i cukrowni. Jedną prawdę odkrył szybko, tę, że nie bogacą się z pracy własnych rąk. To wiedział na pewno, bo sam już pracował od lat dwudziestu. Ludzie zbijają majątki na cudzej pracy. A najbogatszy jest ten, dla którego tyra najwięcej bliźnich. Tak więc, gdy wygasł jego kontrakt, Ah Czun wsadził swe drobne oszczędności w mały interes importowy, zawiązując spółkę z niejakim Ah Yungiem. Z czasem firma rozrosła się i zasłynęła pod nazwą "Ah Czun i Ah Yung". Interesowała się wszystkim: od indyjskich jedwabi i rośliny schinseng aż do wysp guanowych i handlu niewolnikami. Tymczasem Ah Czun pracował jako kucharz. Gotował świetnie i po trzech latach był najlepiej płatnym kuchmistrzem w Honolulu. Mógł zrobić karierę i jak mu powiedział jego szef, Dantin, chyba zwariował rzucając pracę. Ale Ah Czun wiedział, co robi, a że wiedział, został nazwany skończonym osłem i nagrodzony pięćdziesięciu dolarami ponad należną pensję. Interesy firmy "Ah Czun i Ah Yung" szły świetnie. Ah Czun nie potrzebował już kucharzyć. Działo się to w złotych dla Hawai czasach. Plantacji cukrowych było coraz więcej i coraz więcej też potrzebowano robotników. Ah Czun szybko się w tym połapał i zorganizował dostawę rąk roboczych. Sprowadzał na Hawaje tysiące kantońskich kulisów i bogacił się coraz bardziej. Inwestował pieniądze we wszystko. Jego małe, paciorkowate oczki potrafiły wypatrzyć zysk tam, gdzie inni widzieli stratę. Za grosze nabył staw rybny, który później przyniósł mu pięćset procent zysku i posłużył za odskocznię do zmonopolizowania całego handlu rybami w Honolulu. Ah Czun nie udzielał wywiadów, nie zajmował się polityką, nie bawił się w rewolucje, ale dalej patrzył w przyszłość i umiejętniej przewidywał wypadki od ludzi, którzy byli ich duszą. Kiedy jeszcze Honolulu, rozrzucone, brudne i zasypywane piaskiem, stało na nieurodzajnej koralowej rafie, widział je już jako nowoczesne, oświetlone elektrycznością miasto. Skupywał więc tereny. Skupywał je od kupców goniących za gotówką, od ubogich krajowców, od marnotrawnych kupieckich synków, od wdów i sierot i od trędowatych deportowanych na Malokai* [Wysepka, na którą wywozi się trędowatych z pozostałych wysp Archipelagu Hawajskiego.]. I jakoś tak się działo, że z czasem tereny nabyte przez niego były potrzebne pod składy, biura i hotele. Dzierżawił więc place, sprzedawał, kupował i znów odprzedawał. Ale to nie wszystko. Obdarzył zaufaniem i zainwestował pieniądze w Parkinsona, kapitana renegata, któremu nikt by nie zawierzył. I Parkinson odpływał w tajemnicze podróże na małej "Vedze". Żył na koszt Ah Czuna do śmierci, a w wiele lat potem Honolulu ze zdziwieniem dowiedziało się z nieśmiałych pogłosek, że guanowe wyspy Drake i Acorn zostały sprzedane Brytyjskiemu Trustowi Fosfatowemu za trzy czwarte miliona dolarów. Były też tłuste lata za panowania króla Kalakaua, kiedy Ah Czun za trzysta tysięcy dolarów nabył wyłączne prawo handlu opium. Musiał na tym monopolu zrobić dobry interes, choć zapłacił za niego bez mała jedną trzecią miliona, skoro za samą dywidendę kupił później plantację Kalalau, która z kolei przynosiła po trzydzieści procent przez siedemnaście lat zanim ją sprzedał za półtora miliona. Na długo przedtem, za dynastii Kamehameha, służył swej ojczyźnie jako chiński konsul, z czego też zresztą wyciągnął materialne korzyści. Za panowania Kanehameha IV zmienił obywatelstwo i przybrał poddaństwo hawajskie po to, by ożenić się ze Stellą Allendale. Była ona poddaną ciemnoskórego króla, choć bardziej Anglosaską niż Polinezyjką. W gruncie rzeczy, dzięki przypadkowym małżeństwom, jej krew była tak rozrzedzona, że należałoby ją mierzyć na ósme i szesnaste części. W jednej szesnastej odziedziczyła krew prababki Paahao - księżniczki Paahao, pochodzącej z królewskiego rodu. Pradziadkiem Stelli Allendale był kapitan Blunt, angielski awanturnik, który w służbie u króla Kamehameha I uzyskał wysoką godność świętego i nietykalnego wodza, a dziadkiem - kapitan wielorybniczego statku z New Bedford. Ojcu zawdzięczała drobną domieszkę krwi włoskiej i portugalskiej, ongiś zaszczepianej angielskiej odnodze jej rodowodu. Ta małżonka Ah Czuna, choć prawnie Hawajka, należała raczej do każdej z trzech wymienionych narodowości. I do tego zlepku ras Ah Czun dodał mieszankę mongolską. Tak więc jego dzieci były w jednej trzydziestodrugiej Polinezyjczykami, w jednej szesnastej Włochami, w takiejż części Portugalczykami, w połowie Chińczykami i w jedenastu trzydziestodrugich - Anglikami i Amerykanami. Bardzo możliwe, że Ah Czun zrezygnowałby z małżeństwa, gdyby przewidział, co za niezwykłe potomstwo zrodzi się z tego związku. Było ono niezwykłe pod wieloma względami. Po pierwsze - pod względem liczebności. Urodziło się bowiem piętnaścioro dzieci, synów i córek, z przewagą córek. Najpierw przyszło na świat trzech chłopców, a potem już bez przerwy rodziły się same dziewczynki, okrągły tuzin. Mieszanina ras dała świetne wyniki. Okazała się nie tylko płodną, ale i całe potomstwo wydała zdrowe i bez zarzutu. Najbardziej jednak zadziwiała uroda dzieci Ah Czuna. Wszystkie córki były pięknościami, eteryczne i delikatne. Zaokrąglone kształty mamy Ah Czun złagodziły kanciastość figury papy Ah Czuna. Córki więc cechowała gibkość pozbawiona wybujałości i krągłe kształty bez otyłości. Z każdego rysu, z każdej twarzy przebijało zamglone odbicie Azji, stuszowane i wygładzone przez starą Anglię, Nową Anglię i południową Europę. Ktoś niewtajemniczony nie domyśliłby się, że w ich żyłach przeważa krew chińska, ale poinformowany, natychmiast odkryłby charakterystyczne chińskie rysy. Z urody córki Ah Czuna były czymś całkiem nowym, zjawiskiem nie spotykanym. Podobne do siebie, i tylko do siebie, różniły się jednocześnie krańcowo. Trudno było wziąć jedną za drugą. A jednak niebieskooka i jasnowłosa Maud przypominała Henriettę, brunetkę o oliwkowej cerze, tęsknym spojrzeniu wielkich, ciemnych oczu, o kruczoczarnych włosach. Ten wspólny rys godzący wszystkie różnice był wkładem Ah Czuna. To on dał fundament, na który naniesiono kontury pomieszanych ras. On dał drobnokościsty chiński szkielet, wokół którego narosło subtelne i delikatne saksońskie, latyńskie i polinezyjskie ciało. Pani Ah Czun miała własne zapatrywania, które Ah Czun szanował, ale którym nie dawał posłuchu, jeśli zagrażały jego filozoficznemu spokojowi. Pani Ah Czun od urodzenia żyła na sposób europejski. Proszę bardzo; Ah Czun zbudował jej europejską rezydencję. Później, kiedy synowie i córki tak podrośli, że ich rada coś znaczyła, wybudował bungalow, obszerny, dość bezsensowny dom, równie prosty jak wspaniały. Z upływem czasu wyrosła też górska siedziba na Tantalusie, w której rodzina mogła się chronić, gdy z południa wiał "niezdrowy wiatr". Na Waikiki Ah Czun wystawił nadmorską willę na rozległym terenie tak szczęśliwie wybranym, że później, kiedy rząd Stanów Zjednoczonych budując fortyfikacje chciał ją zburzyć, musiał wypłacić mu ogromne odszkodowanie. W tych wszystkich domach nie brakło pokojów bilardowych, palarni i licznych apartamentów gościnnych, bo niezwykłe potomstwo Ah Czuna lubowało się w szumnym życiu towarzyskim. Umeblowanie było wyszukanie proste. Dzięki wykształconym gustom dzieci Ah Czuna wydawano olbrzymie sumy bez fałszywej okazałości. Na wykształcenie dzieci Ah Czun nie skąpił pieniędzy. "Co tam koszty - mówił ongiś Parkinsonowi, kiedy ten nadbaluch nie rozumiał, po co pakować pieniądze w <> i podnosić jej morskie kwalifikacje. - Pan prowadzi szkuner, ja płacę". Tak samo było z synami i z córkami. Oni mieli się kształcić, on płacił. Harold, pierworodny, ukończył Harvard i Oxford; Albert i Karol skończyli te same wydziały w Yale. A córki, od najstarszej do najmłodszej, przygotowywały się najpierw w seminarium Mills w Kalifornii, a potem przechodziły do Vassar*, do Wellesley* albo do Bryn Mawr*. [Wyższe zakłady naukowe dla kobiet w Stanach Zjednoczonych.] Te, które chciały, uzupełniły wykształcenie w Europie. W ten sposób dzieci Ah Czuna wracały ze wszystkich części świata, by mu sugerować i radzić, jak ma upiększyć prostą wspaniałość swojej rezydencji. Ah Czun zaś wolał rozkoszny blask wschodniego przepychu. Ale był filozofem i dobrze widział, że gust dzieci zgadzał się z wymaganiami Zachodu. Oczywiście jego dzieci nie były znane jako dzieci Ah Czuna. Nazwisko przeszło tę samą ewolucję, co i on - od zwykłego kulisa do multimilionera. Mama Ah Czun pisała się już A'Czun, ale jej mądrzejsze potomstwo opuściło apostrof i podpisywało się Aczun. Ah Czun nie oponował. Taka czy inna pisownia nazwiska nie zakłócała mu filozoficznego spokoju i wygody. Poza tym nie był dumny. Ale kiedy dzieci sięgnęły w swych wymaganiach aż tak wysoko, że zażądały, by wdział krochmaloną koszulę, sztywny kołnierzyk i żakiet, zagroziły tym jego wygodzie i spokojowi. Ah Czun nie chciał żadnej z tych rzeczy. Wolał długie, powiewne chińskie ubiory i ani prośbą, ani groźbą nie dał się od nich odwieść. Dzieci próbowały i jednego, i drugiego, ale szczególnie groźba sromotnie zawiodła. Nie darmo byli w Ameryce. Poznali znaczenie bojkotu stosowanego przez zorganizowanych robotników, toteż nagle Ah Czun, ich ojciec, spotkał się z bojkotem we własnym domu. Mama A'Czun buntowała i popierała dzieci. Jednakże Ah Czun, choć laik w sprawach zachodniej kultury, doskonale znał się na zachodnich warunkach pracy. Sam nie byle jaki pracodawca, wiedział, jak sobie poradzić z taktyką robotników. Niezwłocznie zastosował lokaut wobec buntowniczego potomstwa i zbłąkanej żony. Rozpuścił liczną służbę, zamknął stajnie i domy, a sam przeniósł się do hotelu Royal, którego był zresztą głównym akcjonariuszem. Rodzina w popłochu odwiedzała przyjaciół, on zaś spokojnie prowadził dalej rozległe interesy, palił długą fajeczkę z miniaturową srebrną główką i rozmyślał nad swoim niezwykłym potomstwem. Ten problem zresztą nie mącił mu spokoju. W głębi swej filozoficznej duszy wiedział, że gdy zagadnienie dojrzeje - potrafi je rozwiązać. Tymczasem dał Aczunom nauczkę, że choć ustępliwy, jest jednak panem ich losu. Rodzina wytrzymała tydzień, a potem wszyscy wraz z Ah Czunem i liczną służbą powrócili do bungalowu. Później nikt już się nie buntował, gdy Ah Czun wchodził do swego przepysznego salonu w niebieskim jedwabnym chałacie, miękkich pantoflach i w czarnej jedwabnej czapeczce zakończonej czerwonym guziczkiem; albo kiedy na obszernych werandach już w palarni, w towarzystwie oficerów i cywilów palących papierosy i cygara, pociągał dym z długiej fajeczki ze srebrną główką. Ah Czun był na wyjątkowych prawach w Honolulu. Choć nie udzielał się towarzysko, wszędzie chętnie go by widziano. Odwiedzał tylko chińskich kupców w mieście, poza tym nigdzie nie bywał. Jednakże przyjmował u siebie i zawsze był główną osobą w rodzinie i pierwszą przy stole. Sam, z urodzenia chiński chłop, prezydował w atmosferze takiej kultury i wyrafinowania, jakiej nie znalazłoby się na całych Hawajach. Nie było też człowieka, któremu duma przeszkodziłaby wejść w progi Ah Czuna i skorzystać z jego gościnności. Po pierwsze, nic nie można było zarzucić jego domowi. Po drugie, Ah Czun był potęgą. I wreszcie, był wzorem cnót i uczciwym businessmanem. Pomijając fakt, że uczciwość w interesach w ogóle stała w Honolulu wyżej niż na kontynencie, Ah Czun zaćmił wszystkich miejscowych kupców swoją drobiazgową i niezachwianą prawością. Jego obietnica, już przysłowiowa, była tak dobra jak jego weksel. Nie trzeba go było prosić o podpis, bo nigdy nie złamał słowa. W dwadzieścia lat po śmierci Hotchkissa z firmy "Hotchkiss i Morterson" znaleziono w jakichś zarzuconych papierach zmarłego lakoniczną notatkę, że Ah Czun został winien trzydzieści tysięcy dolarów. Pożyczył je, gdy był jeszcze prywatnym doradcą Kamehameha II. W gorączce owych złotych czasów dług wymknął mu się z pamięci. Nie istniało żadne zobowiązanie, żaden prawny dowód przeciwko niemu, a jednak załatwił wszystko z zarządcą masy spadkowej i dobrowolnie wypłacił składany procent, który znacznie przewyższał kapitał. Podobnie było, gdy poręczył słowem za nieszczęsny Plan Budowy Kanałów na Kakiku. Największy nawet pesymista nie śnił w tym czasie o potrzebie takiego poręczenia. "Podpisał czek na dwieście tysięcy, panowie, i okiem nie mrugnął, okiem nie mrugnął!" - zdawał sprawę sekretarz zbankrutowanego przedsięwzięcia, wysłany bez cienia nadziei, by wysondować intencje Ah Czuna. Prócz wielu podobnych czynów, potwierdzających wierność danemu słowu, nie było chyba na wyspach jednego człowieka, któremu Ah Czun nie udzieliłby kiedyś pomocy finansowej. Tak więc mieszkańcy Honolulu patrzyli, jak coraz bardziej wikłały się stosunki w niezwykłej rodzinie Ah Czuna, i współczuli mu w duchu, bo nie mogli sobie wyobrazić, jak z tego wybrnie. Ale Ah Czun wyraźniej od nich widział sytuację. Lepiej od wszystkich orientował się, że jest obcym człowiekiem w swej rodzinie. Nawet rodzina tego nie odgadywała. Ah Czun wiedział, że nie ma co robić wśród cudownego potomstwa, zrodzonego z jego krwi i ciała, i wybiegając myślą ku starości rozumiał, że będzie tu coraz bardziej obcy. Nie pojmował swoich dzieci. Rozmawiały o rzeczach, które go nie interesowały i na których się nie znał. Zachodnia kultura przeszła koło niego bez śladu. Każdą cząstką duszy, każdym włóknem ciała był Azjatą, a więc poganinem. Chrześcijanizm dzieci wydawał mu się nonsensem. Zniósłby jednak wszystko jako obce i mało ważne, gdyby mógł zrozumieć samą młodzież. Kiedy Maud mówiła mu na przykład, że na utrzymanie domu w tym miesiącu wydała trzydzieści tysięcy, rozumiał to; rozumiał też, kiedy Albert prosił go o pięć tysięcy na kupno jachtu "Muriel" i wpis do Hawajskiego Jacht Klubu. Gubił się natomiast zupełnie w myślowych drogach rodziny, w jej odległych, zawiłych dążeniach. Szybko pojął, że umysły synów i córek są dla niego tajemnym, beznadziejnie nieprzeniknionym labiryntem. Zawsze napotykał mur, który dzieli Wschód od Zachodu. Nie miał dostępu do ich dusz, a tym samym wiedział, że i jego dusza jest dla nich zamknięta. Poza tym w miarę jak się starzał, coraz częściej spozierał ku środowisku, z którego wyszedł. Zaduchy chińskich dzielnic były dla niego najcudowniejszą wonią. Na ulicy wdychał je z rozkoszą, bo przenosiły go myślami w wąskie i kręte rojne i gwarne zaułki Kantonu. Żałował, że przed ślubem, dla przypodobania się przyszłej żonie, obciął warkocz i poważnie przemyśliwał, by wygolić ciemię i zapuścić nowy. Dania, które dla niego obmyślał po królewsku opłacany kucharz, nie łechtały mu pamiętliwego podniebienia tak, jak dziwaczne potrawy w dusznych jadłodajniach chińskiej dzielnicy. O wiele więcej przyjemności sprawiała mu półgodzinna pogawędka przy fajeczce z dwoma, trzema przyjaciółmi Chińczykami niż, prezydowanie na wspaniałych i wytwornych obiadach, z których słynął jego bungalow. Przy długim stole zasiadała tam wtedy cała miejscowa elita Amerykanów i Europejczyków, kobiet na równej stopie z mężczyznami. Klejnoty lśniły na białych ramionach i szyjach w przyćmionym świetle lamp i mężczyźni byli we frakach, a wszyscy paplali i śmiali się z rzeczy i dowcipów, które wprawdzie rozumiał, ale które nie interesowały go i nie bawiły. Nie szło mu zresztą tylko o uczucie obcości i o rosnącą chęć powrotu do chińskich rozkoszy. Chodziło także o majątek. Pragnął wygodnej, dostatniej starości. Pracował ciężko i nagrodą miały mu być spokój i odpoczynek. Ale wiedział, że przy olbrzymim bogactwie nie zazna pewnie spokoju i odpoczynku. Dostrzegł już pierwsze tego zapowiedzi. Znał podobne wypadki. Pamiętał swego starego pracodawcę, Dantina, któremu dzieci, po ubezwłasnowolnieniu, zupełnie legalnie wydarły zarząd mieniem. Ah Czun widział, i wiedział doskonale, że gdyby Dantin był biedakiem, uznano by go za zdolnego, by sam prowadził swoje interesy. A stary Dantin miał tylko troje dzieci i pół miliona, gdy on, Ah Czun, miał piętnaścioro dzieci i jemu jednemu znaną ilość milionów. - Nasze córki są piękne - powiedział pewnego wieczoru do żony. - Kręci się tu wielu młodych mężczyzn. Zawsze pełno ich w domu. Płacę duże rachunki za cygara. Czemuż więc nie dochodzi do ślubów? Mama A'Czun wzruszyła ramionami i czekała. - Kobiety są kobietami, a mężczyźni - mężczyznami. Dziwne, że nikt się nie żeni. Może nasze córki nie podobają się młodym ludziom? - Bardzo im się podobają - odparła mama A'Czun - ale widzisz, nie mogą zapomnieć, że ty jesteś ich ojcem. - Ty jednak zapomniałaś, kim był mój ojciec - poważnie rzekł Ah Czun. - Zażądałaś tylko, bym obciął warkocz. - Młodzi mężczyźni są bardziej wybredni, niż ja byłam. - Cóż jest najważniejsze na świecie? - zapytał Ah Czun odchodząc nagle od tematu. Mama A'Czun zastanawiała się chwilę, a potem odpowiedziała. - Bóg. Ah Czun skinął głową. - Są bogowie i bogowie - powiedział. - Bywają z papieru, z drzewa, z brązu. W biurze używam takiego małego boga za przycisk. W muzeum Bishop jest wiele bogów z koralu i z lawy. - Ale Bóg jest tylko jeden - stwierdziła stanowczym tonem wyzywająco prostując okrągłe kształty. Ah Czun dostrzegł niebezpieczeństwo i zboczył z drogi. - Więc cóż jest większe od Boga? - zapytał. - Powiem ci. Pieniądze. Miewałem już do czynienia z Żydami i chrześcijanami, z mahometanami i buddystami, a także i z czarnymi ludźmi z Wysp Salomona i Nowej Gwinei, którzy swego boga nosili zawiniętego w przetłuszczony papier. Wszyscy oni mieli różnych bogów, ale wszyscy czcili pieniądze. Weźmy tego kapitana Higginsona: zdaje się podoba mu się Henrietta. - Nigdy się z nią nie ożeni - odparła mama A'Czun. - Zostanie admirałem... - Wiceadmirałem - przerwał Ah Czun. - Tak, wiem. Zawsze awansują przed przejściem na emeryturę. - Pochodzi z dobrej amerykańskiej rodziny, która nie chciałaby, żeby się ożenił z ...no, z kimś obcym, nie z Amerykanką. Ah Czun wytrząsał popiół z fajeczki i zamyślony znów napchał ją szczyptą tytoniu. Milczał, póki nie wypalił fajki do końca. - Henrietta jest najstarszą córką. W dniu ślubu dostanie trzysta tysięcy dolarów. To podziała na tego kapitana i jego wysoko postawioną rodzinę. Zrób tak, żeby się o tym dowiedział. Tobie to pozostawiam. Ah Czun siedział, palił dalej, a z kółeczek dymu wyłaniała się ku niemu coraz wyraźniej twarz i postać Toy Shuey... Toy Shuey, dziewczyny do wszystkiego w domu jego wuja, w kantońskiej wsi, tej dziewczyny, która zawsze miała pełne ręce nieprzebranej roboty, a za całoroczną orkę dostawała jednego dolara. Widział też wstającą w spiralach dymu własną młodość, kiedy za niewiele większą płacę harował na polach wuja przez osiemnaście lat. A teraz on, Ah Czun, zwykły chłop, dawał swej córce posag równy trzystu tysiącom lat takiej harówki. A Henrietta była tylko jedną z dwunastu córek. Ta myśl wcale nie podnosiła na duchu. Nagle uderzyło go, że świat jest dziwaczny i śmieszny. Zachichotał i zbudził mamę A'Czun z marzeń, których źródło leżało gdzieś w głębi jej istoty, w sanktuarium dla niego ukrytym i zawsze niedostępnym. Obietnica Ah Czuna, podawana z ust do ust, rozniosła się lotem ptaka. Kapitan Higginson zapomniał o awansie, o dumnej rodzinie i ożenił się z trzystoma tysiącami dolarów, a na dodatek z kulturalną, wyrafinowaną panną, w jednej trzydziestej drugiej - Polinezyjką, w jednej szesnastej - Włoszką, w takiejż części Portugalką, w jedenastu trzydziestych drugich - Angielką i Amerykanką i w połowie Chinką. Szczodrość Ah Czuna szybko przyniosła wyniki. Zaczęto gonić za jego córkami. Następna była Klara, ale kiedy Sekretarz Terytorialny oficjalnie poprosił o jej rękę, Ah Czun powiedział mu, że musi czekać kolejki, bo Maud jest starsza i powinna pierwsza wyjść za mąż. To była chytra polityka. Cała rodzina została żywo zainteresowana, żeby jak najprędzej wyswatać Maud, i dopięła tego w trzy miesiące, wydając ją za Ned Humphreysa, Komisarza imigracyjnego Stanów Zjednoczonych. Oboje żalili się później, bo tym razem posag wyniósł tylko dwieście tysięcy. Ah Czun wyjaśnił, że początkowo był taki hojny, bo chciał przełamać lody, a skoro tego dopiął, córki nie mogą go już tyle kosztować. Po Maund wydano Klarę i przez następne dwa lata bez przerwy wyprawiano jakieś gody w domu Ah Czuna. Tymczasem Ah Czun nie próżnował. Wycofywał się z jednego interesu po drugim. Sprzedał swoje udziały w dwudziestu przedsiębiorstwach i krok po kroku, by nie wywołać zniżki cen na rynku, likwidował swe poważne wkłady w nieruchomościach. Pod koniec jednak przyśpieszył tempa, i wywołał zniżkę, i sprzedawał ze stratą. Pośpiech wynikł stąd, że dojrzał chmury zbierające się na horyzoncie. Kiedy wydawał za mąż Lucille, doszły go już odgłosy niesnasek i zawiści. W powietrzu roiło się od knowań i kontrknowań, jak wkraść się w jego łaski, nastawić go przeciw temu czy innemu zięciowi lub przeciw wszystkim prócz jednego. Nie wiodło to do spokoju i odpoczynku, o których Ah Czun marzył na stare lata. Pośpieszył się więc. Od dawna korespondował z głównymi bankami w Szanghaju i Makao. Przez wiele lat każdy statek uwoził do tych daleko-wschodnich banków czeki wystawione na nazwisko niejakiego Czun Ah Czuna. Teraz czeki te zaczęły opiewać na grubsze sumy. Dwie najmłodsze córki Ah Czuna jeszcze nie wyszły za mąż, ale on nie czekał dłużej. Wyznaczył im posagi po sto tysięcy dolarów i sumy te zdeponował w Banku Hawajskim, gdzie rosły procenty i czekały na dzień ślubu córek. Albert dostał udziały w firmie "Ah Czun i Ah Yung", Harold, najstarszy, wolał wziąć ćwierć miliona w gotówce i wynieść się do Anglii. Karol, najmłodszy, otrzymał sto tysięcy, opiekuna prawnego i pojechał na studia do Instytutu Keeleya*. [Sanatorium Keeleya dla nałogowców.] Mama A'Czun dostała bungalow, górski dom na Tantalusie i nową rezydencję nadmorską zamiast tej, którą Ah Czun sprzedał rządowi, a prócz tego pół miliona w bardzo dobrych lokatach. Teraz Ah Czun gotów był już przeciąć problem. Pewnego pięknego ranka, kiedy cała rodzina siedziała przy śniadaniu - dopilnował, żeby nie brakowało żadnego zięcia i żadnej z ich żon -obwieścił, że wraca do ojczyzny. W zwięzłym przemówieniu wyjaśnił, że szczodrze zaopatrzył rodzinę, i dał parę przykazań, które - jego zdaniem - ułatwią jej zgodne i harmonijne współżycie. Udzielił także zięciom kilku handlowych rad, z naciskiem podkreślił korzyści, jakie wynikają z umiarkowanego trybu życia i z solidnych lokat, a także podzielił się z nimi encyklopedycznymi wiadomościami z zakresu handlu i przemysłu na Hawajach. Potem kazał zajechać stangretowi i w towarzystwie łkającej mamy A'Czun odjechał na statek linii "Pacific Maul". Zostawił za sobą dom, pogrążony w trwodze. Kapitan Higginson wrzaskliwie domagał się ubezwłasnowolnienia Ah Czuna. Córki płakały. Jeden z ich mężów, były sędzia federalny, wyraził przypuszczenie, że Ah Czun zwariował i pobiegł do właściwych władz prosić o ingerencję. Wrócił jednak z niczym, bo poprzedniego dnia Ah Czun z własnej woli stawał przed komisją lekarską i uzyskał świadectwo pełnej poczytalności. Byli zupełnie bezsilni, udali się więc na przystań, by pożegnać staruszka, a on pomachał im ręką ze spacerowego pokładu wielkiego parowca, który właśnie lawirując między rafami koralowymi wychodził na pełne morze. Ah Czun nie pojechał jednak do Kantonu. Za dobrze znał ojczyznę i ucisk mandarynów, by wrócić tam z pełną kiesą, która mu jeszcze została. Udał się do Makao. Dotychczas długo korzystał z iście królewskiej władzy i był władczy jak król. A kiedy wylądował w Makao i zajechał do największego europejskiego hotelu, portier zatrzasnął mu przed nosem książkę meldunkową. Chińczyków tu nie przyjmowano. Ah Czun wezwał zarządzającego, który potraktował go obraźliwie. Wtedy odjechał, lecz wrócił po dwóch godzinach. Wezwał portiera i zarządzającego, wypłacił im miesięczną pensję i zwolnił z posady. Kupił bowiem hotel i przez wiele miesięcy, kiedy budowano dla niego wspaniały podmiejski pałac, mieszkał w jego najwytworniejszych apartamentach. W tym czasie, dzięki niezawodnej kupieckiej żyłce, podniósł dochodowość hotelu z trzech procent do trzydziestu. Kłopoty, przed którymi uciekł, zaczęły się prędko. Niektórzy zięciowie potracili pieniądze na niepewnych interesach, inni przepuścili posag żon. A że nie było Ah Czuna, zerkali łapczywym okiem na pół miliona mamy A'Czun, przy czym wcale nie żywili do siebie przyjaznych uczuć. Adwokaci obrastali w piórka na komentowaniu sensu legatów Ah Czuna. Hawajskie sądy zawalone były pozwami, apelacjami i odwołaniami. Nawet sądy karne nie miały spokoju. Dochodziło do burzliwych rozmów między rodziną, podczas których wymyślano sobie gwałtownie i wymieniano jeszcze gwałtowniejsze ciosy. Nawet doniczki latały w powietrzu na poparcie ostrych słówek. Rodziły się z tego sprawy o obrazę, które wędrowały przez wszystkie instancje, a zeznania świadków trzymały w napięciu całe Honolulu. Ah Czun zaś w swoim pałacu, otoczony wszystkimi drogimi sercu rozkoszami Wschodu, palił spokojnie fajeczkę i słuchał tego, co się dzieje za morzem. Każdym pocztowym parowcem, w nienagannej angielszczyźnie wystukanej na amerykańskiej maszynie, słał z Makao do Honolulu list, a w nim, nie szczędząc wzniosłych cytat i przykazań, doradzał rodzinie, by żyła w zgodzie i harmonii. Sam trzymał się z dala od wszystkiego i był zadowolony. Zyskał spokój i wypoczywał. Czasem chichotał i zacierał ręce, a jego skośne, małe, czarne oczki błyszczały wesoło na myśl, jak zabawny jest świat. Bo z całego życia i z filozoficznych rozmyślań wyniósł tylko jedno: przekonanie, że świat jest naprawdę bardzo zabawny. Przełożył Tadeusz Evert Na pokładzie Czy może mężczyzna, dżentelmen, nazwać kobietę świnią? Mały człowiek rzucił to pytanie całemu towarzystwu, po czym osunął się z powrotem na krzesło i dalej popijał limoniadę z wyrazem zdecydowanej pewności i zaczepnego oczekiwania na twarzy. Nikt nie odpowiedział. Byli przyzwyczajeni do małego jegomościa, do jego wybuchów i egzaltacji. - Powtarzam: w mojej obecności wyraził się o pewnej damie, której nikt z was nie zna, że jest świnią. Nie powiedział jakoś delikatniej, tylko tak grubiańsko: świnia. A ja utrzymuję, że nie podobna, by mężczyzna, prawdziwy mężczyzna, mógł w ten sposób odezwać się o kobiecie. Doktor Dawson niewzruszenie pykał swą czarną fajkę. Matthews, podwinąwszy kolana i objąwszy je ramionami, przyglądał się lecącej mewie. Sweet skończył swą whisky i wodził wzrokiem dokoła, w poszukiwaniu stewarda. - Zapytuję pana, panie Treloar, czy może mężczyzna nazwać kobietę świnią? Treloar, który siedział obok, zaskoczony tym nagłym natarciem usiłował się domyślić, z czego też mały jegomość wnosi, że właśnie on mógłby nazwać kobietę świnią. - Sądzę - zaczął niepewnie - że... hm.. to zależy... hm... od kobiety. Tamtemu aż dech zaparło. - Chce pan powiedzieć...? - spytał drżącym głosem. - Że widziałem kobiety tak podłe jak świnie, a nawet gorsze. Zapanowało długie, przykre milczenie. Brutalność odpowiedzi jak gdyby przytłoczyła małego jegomościa. Na twarzy jego odmalowała się głęboka uraza i ból. - Mówił pan o mężczyźnie, który użył niezbyt pięknego słowa, i osądził go pan - rzekł Treloar zimno i spokojnie. - Teraz ja powiem o pewnej kobiecie - przepraszam - damie, a gdy skończę, poproszę, by z kolei ją pan osądził. Nazwę ją panną Caruthers, głównie dlatego, że to nie jej nazwisko. Rzecz działa się na jednym ze statków towarzystwa P. i O. kilka lat temu. Panna Caruthers była urocza. Nie, to jeszcze nie jest właściwe określenie. Była zadziwiająca. Pochodziła z najlepszej sfery. Jej ojciec piastował wysoki urząd. Gdybym wymienił nazwisko, wiedzielibyście natychmiast, o kim mowa. W owym czasie panna odbywała z matką i dwoma służącymi podróż, bo miała spotkać się z ojcem dajmy na to gdzieś na Wschodzie. Panna Caruthers - darujcie, że się powtarzam - była zadziwiająca. To jedyne odpowiednie słowo. Najsłabsze nawet przymiotniki, gdy mowa o niej, muszą się stać superlatywami. Wszystko umiała lepiej od każdej innej kobiety i od większości mężczyzn. Śpiewać, grać na fortepianie to jeszcze nic. Jak pewien krasomówca wyraził się kiedyś o starym Napoleonie, nie miała sobie równych. Jak ona pływała! Zdobyłaby sławę i majątek jako zawodowa pływaczka. Należała do tych nielicznych kobiet, które bez strojnych sukni, w prostym kostiumie kąpielowym są jeszcze piękniejsze. A przecież ubierała się jak prawdziwa artystka. Wracam do jej pływania. Fizycznie była doskonałością. Rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć. Nie odznaczała się potężnymi muskułami akrobatki, tylko delikatnością i kruchością, a zarazem i siłą. To, co robiła, było istnym cudem! Znacie ten dziw, jakim jest kobiece ramię. Łagodnie przechodzi od zaokrąglonego bicepsa i lekko zaznaczonych mięśni przez drobny łokieć i jędrną wypukłość do pięści, małej, nieprawdopodobnie małej, a silnej i jak gdyby toczonej. Takim dziwem było jej ramię. A kiedy widziałem, jak pływa energicznym, szybkim stylem angielskim, no to choć znam się na anatomii, atletyce i podobnych sprawach, było dla mnie zagadką jak potrafi to robić. Umiała wytrzymać dwie minuty pod wodą. Sprawdzałem z zegarkiem. żaden mężczyzna na statku, z wyjątkiem Dennitsona, nie potrafił wyłowić za jednym nurkiem tylu monet rzuconych w wodę, co ona. W przedniej części pokładu zrobiono obszerny basen z impregnowanego płótna, głęboki na sześć stóp. Ciskaliśmy do niego drobne monety. Widziałem, jak panna Caruthers dawała nurka z pomostu - a to wcale nie taka łatwa sztuczka - i wyławiała z wody ni mniej ni więcej, tylko czterdzieści siedem monet, rozrzuconych na dnie basenu. Dennitson, spokojny młody Anglik, nigdy jej w tym nie zdystansował, choć zawsze starał się jej dorównać. Była istną syreną, ale zarazem triumfowała i na lądzie, i na koniu, i... słowem, była uniwersalna. Kto widział, jak ubrana w miękkie tkaniny, otoczona przez pół tuzina podnieconych mężczyzn, niedbale igrała z nimi lub olśniewała dowcipem, atakując ich ze wszech stron, mógł sądzić, że do tego została stworzona. W takich momentach musiałem przypominać sobie, jak wyławiała z basenu czterdzieści siedem monet. Ale taka już była ta wiecznie zadziwiająca kobieta, która wszystko robiła świetnie. Oczarowywała każdego mężczyznę. Ja również uległem jej czarowi, nie kryję się z tym, i chodziłem za nią jak wszyscy inni. Młodziutkie szczeniaki i stare, siwe brytany - ci, którzy powinni mieć więcej doświadczenia - służyli na dwóch łapkach, kręcili się koło fałdów jej sukni, skomląc i łasząc się, gdy gwizdnęła. Każdy postępował w ten sposób, począwszy od młodziutkiego Ardmore, różowego dziewiętnastoletniego cherubinka, który jechał objąć posadę w służbie konsularnej, aż do starego kapitana Bentleya, szpakowatego wilka morskiego, z pozoru tak uczuciowego jak posąg chińskiego bożka. Miły jegomość w średnim wieku, nazwiskiem zdaje się Perkins, zapomniał, że na statku była jego żona, dopóki panna Caruthers, nie przypomniała mu o jego obowiązkach. Mężczyzna był w jej dłoniach woskiem. Wedle życzenia roztapiała go, modelowała delikatnie lub spalała. Mimo iż była wyniosła i nieprzystępna, na statku nie znalazłby się steward, który zawahałby się spełnić jej kaprys, choćby miał samemu "staremu" wylać talerz zupy na głowę. Każdy z was musiał widzieć takie kobiety, pożądane przez wszystkich mężczyzn. Jako uwodzicielka osiągnęła doskonałość. Była biczem, ukłuciem, płomieniem, iskrą elektryczną. Och, wierzcie mi, chwilami błyskawice jej woli przebijały przez powab i urodę i pogrążały ofiarę w stan otępienia i przerażenia. Zauważcie też, że ze względu na to, o czym opowiem, że była dumna. Dumna ze wszystkiego, ze swej rasy, ze swej kasty, ze swej płci, ze swej władzy, dumna w sposób dziwny, kapryśny, straszny. Komenderowała statkiem, rejsem, wszystkim, nie wyłączając Dennitsona. Najmniej nawet domyślni przyznawali, że Dennitson nas przegonił. Niewątpliwie panna Caruthers lubiła go i uczucie to się potęgowało. Jestem przekonany, że patrzyła na niego łaskawiej niż na dotychczas spotkanych mężczyzn. Nie przestawaliśmy jej uwielbiać i kręcić się koło niej, czyhając na każde skinienie, chociaż wiedzieliśmy, że Dennitson o wiele długości wyprzedza nas w tym wyścigu. Nigdy nie dowiemy się, do czego by doszło, gdyż dopłynęliśmy do Colombo i zdarzyło się coś zupełnie innego. Znacie Colombo i wiecie, jak chłopaki tamtejsze nurkują i wyławiają monety w rojącej się od rekinów zatoce. Oczywiście, ryzykują jedynie tam, gdzie pojawiają się rekiny nie atakujące ludzi. Jest doprawdy niepojęte, jak rozpoznają rekiny i odgadują obecność prawdziwego niebezpieczeństwa, żarłacza czy "siwej pielęgniarki", przybłąkanej z wód australijskich. Niech się tylko taki rekin zbliży, na długo zanim pasażerowie odgadną przyczynę, wszyscy malcy uciekają z wody ratując się w dzikim popłochu. Było to po podwieczorku. Panna Caruthers stała na pokładzie pod płóciennym dachem, otoczona całą swą świtą. Stary kapitan Bentley, na którego właśnie skinęła, na jej życzenie zgodził się, po raz pierwszy... i ostatni, wpuścić tych chłopców na pomost. Rozumiecie, panna Caruthers była pływaczką i interesowała się nurkowaniem. Zebrała od nas całą kolekcję drobnych monet i sama wrzucała je do wody, pojedynczo i garściami, układała warunki zawodów, ganiła chybienia, rozdawała nadprogramowe nagrody za najzręczniejsze zwycięstwa, słowem, kierowała całym przedstawieniem. Szczególnie zajmowały ją skoki do wody. Wiadomo, że przy skakaniu nogami naprzód z dużej wysokości trudno jest utrzymać w powietrzu pozycję pionową. Punkt ciężkości ciała męskiego leży wysoko, co powoduje tendencję do wywracania kozłów. Malcy jednak posługiwali się metodą, której panna Caruthers nie znała i której chciała się nauczyć. Skacząc ze szlupbelek*, [Szlupbelka - konstrukcja metalowa, na której zawiesza się szalupę.] rzucali się w dół, z głową i ramionami podanymi naprzód, patrząc w wodę. Dopiero w ostatniej chwili raptownie się prostowali i tak wchodzili w wodę. Śliczny to był widok. Nie nurkowali zbyt dobrze, z wyjątkiem jednego, który robił to doskonale, jak zresztą i wszystkie inne sztuczki. Musiał uczyć go jakiś Europejczyk, bo chłopak dawał nurka prawidłowo "jaskółką" i tak pięknie, jak mi się nigdy nie zdarzyło zobaczyć. Wiecie, głową naprzód, z wielkiej wysokości, trzeba wejść w wodę pod idealnym kątem. Chybić odrobinę - grozi co najmniej skrzywieniem kręgosłupa i kalectwem do końca życia. Niejeden nawet śmiercią przypłacił niezręczność. Ale ów malec potrafił tego dokonać. Skakał z omasztowania z siedemdziesięciu stóp. Z założonymi na piersiach rękami, z głową odrzuconą w tył, mknął jak ptak w górę, przed siebie i w dół, równolegle do wody, tak, że gdyby w tej pozycji uderzył o powierzchnię, rozcięłoby go na połowę. Lecz w momencie, gdy już miał dosięgnąć wody, spuszczał głowę i osłaniał ją wyciągniętymi ramionami, ciało wdzięcznie przeginał ku dołowi i zanurzał się idealnie prosto. Chłopiec powtarzał skoki raz po raz, zachwycając nas wszystkich, a szczególnie pannę Caruthers. Miał dwanaście, najwyżej trzynaście lat, ale wyglądał najbystrzej z całej gromady. Był ulubieńcem i przywódcą towarzyszów. Choć znajdowało się tam kilku znacznie od niego starszych, wszyscy uznawali jego wyższość. Był pięknym chłopcem, młodym bożkiem z ożywionego spiżu, o szeroko rozstawionych oczach, patrzących rozumnie i odważnie, bańką mydlaną, pyłkiem, wspaniałym płomieniem, iskrą życia. Widywaliście takie cudowne istoty wśród zwierząt, na przykład lamparty, konie, stworzenia niespokojne, zbyt żywe, by spocząć, o mięśniach jedwabistych, których każde poruszenie jest pełne wdzięku, każda czynność dzika i nieposkromiona, a skondensowana żywotność i blask życia przelewają się wkoło. Taki był ten chłopiec. Żywotność tryskała z niego jak fosforescencja, iskrzyła się na jego skórze, płonęła w źrenicach. Przysiągłbym nieomal, iż słyszałem trzask jej iskier. Patrząc na niego doznawało się wrażenia, że potężny wiew ozonu przenika do płuc, taki był świeży i młody, tak olśniewający zdrowiem, tak dziko dziki. Tak wyglądał ów chłopiec. On to właśnie zaalarmował towarzyszów w samej pełni zabawy. Rzucili się ku pomostowi, płynęli, jak mogli najśpieszniej, tłocząc się jeden przez drugiego, cisnąc i bryzgając wodą. Z przerażeniem w oczach wdrapywali się i czepiali, gdzie się dało, podawali sobie ręce, aż wszyscy wydostali się na pomost i stanęli wpatrzeni w wodę. - Co się stało? - spytała panna Caruthers. - Pewno rekin - odparł kapitan Bentley. - Szczęście, że nie złapał żadnego. - Czy oni boją się rekinów? - A pani nie? - odpowiedział pytaniem. Zadrżała lekko, spojrzała za burtę i zrobiła grymas. - Za nic w świecie nie zaryzykowałabym kąpieli tam, gdzie mógłby, być rekin - rzekła wzdrygnąwszy się ponownie. - Rekiny są straszne! Straszne! Chłopcy zgromadzili się teraz na pomoście spacerowym i stłoczeni wzdłuż poręczy patrzyli z uwielbieniem na damę, która ich tak hojnie obdarowała. Popis był skończony, więc kapitan Bentley kazał im odejść. Powstrzymała go panna Caruthers. - Chwileczkę, proszę panie kapitanie. Zawsze słyszałam, że tubylcy nie boją się rekinów. Kiwnęła w stronę przywódcy chłopców, by podszedł bliżej, i na migi zachęcała go do ponownego skoku. Potrząsnął głową i wraz z towarzyszami zaczął śmiać się jak z dobrego żartu. - Rekin - tłumaczył wskazując na wodę. - Nie - rzekła. - Nie ma tam rekina. On jednak pokiwał z przekonaniem głową i to samo zrobili stojący za nim chłopcy. - Nie, nie, nie! - zawołała panna Caruthers, po czym zwróciła się w naszą stronę: - Kto mi pożyczy półkoronówkę i suwerena?* [Suweren - złota moneta wartości jednego funta.] Natychmiast wyciągnęło się ku niej pół tuzina rąk z półkoronówkami i suwerenami. Wzięła dwie monety od młodego Artmore. Trzymając wysoko półkoronówkę, pokazała ją chłopcom. Lecz tym razem nie rzucili się ku poręczy, co zawsze poprzedzało skoki. Stali głupkowato uśmiechnięci. Ofiarowywała monetę każdemu po kolei, każdy jednak przestępował tylko z nogi na nogę, potrząsał głową i szczerzył zęby. Cisnęła pieniądze w wodę. Tęskne i żałosne spojrzenia powędrowały za srebrzystym błyskiem spadającej monety, ale żaden z chłopców się nie ruszył. - Niech pani nie robi tego z suwerenem - szepnął Dennitson. Nie zważając na ostrzeżenie, podsunęła złoty pieniądz tuż przed oczy najlepszego nurka. - Nie czyń tego, pani! - rzekł kapitan Bentley. - Chorego kota nie rzuciłbym tam, gdzie jest rekin. Ale ona roześmiała się, zdecydowana wykonać swój pomysł, i w dalszym ciągu wabiła chłopca. - Nie kuś go, pani - nalegał Dennitson. - Dla niego to fortuna, gotów za nią skoczyć. - A pan by nie skoczył? - zapaliła się. - Gdybym to ja rzuciła? - Ostatnie słowa wymówiła łagodniej. Dennitson potrząsnął głową. - Pan się wysoko ceni - zauważyła. - Za ile suwerenów by pan skoczył? - Nie wybito ich dosyć na ten cel - brzmiała odpowiedź. Spierali się przez chwilę. W potyczce słownej z Dennitsonem zapomniała o chłopcu. - Dla mnie? - spytała bardzo łagodnie. - Aby uratować pani życie: tak, inaczej nie. Zwróciła się ponownie do chłopca. Podsunęła mu monetę przed oczy, oślepiając go ogromem jej wartości. Potem udała, że ciska ją za burtę. Chłopiec mimo woli zrobił pół kroku w tym kierunku, lecz powstrzymały go ostre krzyki i napomnienia towarzyszów. Głosy ich brzmiały też gniewem. - Wiem, że to tylko żarty - rzekł Dennitson. - Niech pani żartuje, ile się pani podoba, lecz na miłość boską, proszę nie rzucać monety. Czy powodowała nią dziwna wrodzona skłonność do samowoli, czy może nie wierzyła, że skusi chłopaka, niesposób powiedzieć. To, co zaszło, było dla nas wszystkich niespodzianką. Spod płóciennego daszku wyleciała, lśniąc w blasku słonecznym, złota moneta i zakreśliwszy migotliwy łuk w powietrzu, zaczęła spadać. Nim czyjaś ręka zdążyła go powstrzymać, chłopiec przeskoczył poręcz i pięknie poszybował za monetą. Lecieli w powietrzu równocześnie. Śliczny to był widok. Złoty pieniądz ostro werżnął się w toń, a w tym samym miejscu, prawie w tej samej chwili, niemal bez pluśnięcia, zanurzył się i chłopiec. Bystrzejsi od nas ciemnoskórzy chłopcy, którzy patrzyli w wodę, krzyknęli. Rzuciliśmy się wszyscy ku poręczy. Niech mi nikt nie wmawia, że rekin musi koniecznie przewrócić się na wznak. Tamten tego nie zrobił. Z wysokości, na której się znajdowaliśmy, w przezroczystej wodzie widać było wszystko. Rekin, olbrzymia bestia, od jednego chwytu przeciął chłopca na dwoje. Coś jakby szmer czy pomruk zabrzmiało wśród nas. Nie wiem, od kogo pochodził, być może ode mnie. Potem zapanowało milczenie. Panna Caruthers przemówiła pierwsza. Twarz miała trupio bladą. - Ja... ja nigdy nie przypuszczałam - rzekła i zaniosła się urywanym, histerycznym śmiechem. Usiłowała przywołać na pomoc wszystką swą dumę, by się opanować. Obróciła się niepewnie ku Dennitsonowi, a potem kolejno ku każdemu z nas. W oczach malowała jej się straszna słabość, wargi drżały. Zachowaliśmy się jak brutale, przyznaję dziś, gdy wspominam tę scenę. Ale nikt z nas nie drgnął. - Panie Dennitson - poprosiła - Tom, czy nie odprowadzisz mnie do kajuty? Patrzył wciąż w jednym kierunku, wzrokiem tak posępnym, jakiego nie zdarzyło mi się widzieć u mężczyzny, i nie poruszył nawet powiekami. Wyciągnął papierosa i zapalił. Kapitan Bentley wydał jakiś nieprzyjemny dźwięk i splunął za burtę. To było wszystko. To - i cisza. Panna Caruthers odwróciła się i ruszyła pewnie wzdłuż pokładu, lecz po dwudziestu krokach zachwiała się i wsparła ręką o ścianę, by nie upaść. I tak odeszła bardzo powoli, opierając się o kabiny. Treloar urwał, zwrócił głowę w stronę małego jegomościa obrzucił go chłodnym, pytającym wejrzeniem. - Teraz - powiedział w końcu - niech pan ją osądzi. Mały człowieczek zakrztusił się i przełknął ślinę. - Nie mam nic do powiedzenia - odrzekł. - Nie mam absolutnie nic do powiedzenia. Przełożył Gabriel Karski Perły Parlaya I Brunatny majtek obrócił kołem sterowym. "Malahini" skręcił pod wiatr i stracił przechył. Przednie żagle zatrzepotały, reflinki trzasnęły po płótnie, powiew przerzucił bomy na przeciwną burtę. Nabierając wiatru w żagle szkuner pochylił się i ruszył nowym halsem. Na tylnym pokładzie leniuchowało pięciu białych, ubranych bardzo lekko mimo wczesnej godziny i dość silnego wiatru. Grief i jego gość z Anglii, Gregory Mulhall, mieli na sobie pidżamy, a bose stopy wsunęli w chińskie miękkie pantofle. Szyper i porucznik ograniczyli się do podkoszulków i nie krochmalonych drelichowych szortów, a supercargo trzymał w ręku bawełnianą koszulkę i nie mógł się zdobyć, by ją wreszcie naciągnąć. Kroplisty pot zraszał mu czoło. Supercargo zwracał się w stronę wiatru i wystawiał nagą pierś na powiew, który wcale nie chłodził. - Niezła duchota przy takim wietrze - westchnął żałośnie. - A chciałbym wiedzieć, co wyrabia się dalej na zachód? - podchwycił Grief biadanie. - Wiatr niedawno się zerwał i nie potrwa długo - odezwał się porucznik Hermann, Holender z pochodzenia. - Całą noc kołował. Raz dmuchnął stąd, raz stamtąd, później znów z innej strony. - Coś z tego będzie, coś będzie - zakrakał kapitan Warfield. Zwrócił twarz ku wiatrowi, na próżno czekając chłodu, i palcami obydwóch rąk rozczesywał strzechę bujnej brody. - Od dwóch tygodni pogoda wariuje - mówił. - Blisko miesiąc temu powinien zacząć się pasat. Nie ma go! Wszystko się pokręciło. Barometr skoczył w górę wczoraj po zachodzie słońca. Teraz też się podnosi, chociaż przy takiej pogodzie to nic a nic nie znaczy. Nie lubię nagłych skoków barometru. Działają mi na nerwy, i tyle. Tak samo szedł w górę, kiedy straciliśmy "Lancaster". Byłem wtedy praktykantem, ale dobrze wszystko pamiętam. Nowiuteńki stalowy czteromasztowiec w dziewiczej podróży, rozumiecie, panowie? Nasz stary zagryzł się na śmierć. W linii żeglugowej służył od czterdziestu lat. Po katastrofie zwiądł, że się tak wyrażę. Umarł w niespełna rok. Skwar dławił na przekór porannej porze i wiatrowi, który szemrał o chłodzie, ale chłodu nie przynosił. Gdyby nie wilgotna parność, mógłby wiać z Sahary. Nie było ani śladu mgły, ale zamazany widnokrąg stwarzał złudzenie, że w dali unoszą się nad wodą opary. Wyraźnie zarysowane chmury nie pokrywały nieba, a przecież pierzaste obłoczki były tak gęste, że nie przenikał ich blask słoneczny. - Do zwrotu! - wolno, dobitnie zakomenderował kapitan Warfield. Brunatni, odziani w krótkie spodenki, majtkowie szybko, choć niechętnie, ruszyli do przednich żagli i stanęli u szotów. - Ster w prawo na burtę! Sternik szarpnął raptownie kołem i "Malahini" zwinnie wykonał zwrot. - Na Jowisza! Czarodziejski statek! - wyraził uznanie Mulhall. - Nie wiedziałem, że kupcy z Mórz Południowych żeglują jachtami. - Niegdyś był to szkuner rybacki - wyjaśnił Grief. - Pochodzi z Gloucester, a wszystkie statki z Gloucester budową, takielunkiem i ożaglowaniem przypominają jachty. - Sterujecie prosto w cieśninę. Czemu nie chcecie jej przeskoczyć? - zdziwił się Anglik. - Niech pan spróbuje tej sztuki, kapitanie - zaproponował Grief. - Pokaż pan, jak wchodzi się do laguny przy silnym odpływie. - Ostro do wiatru! - zakomenderował Warfield. - Ostro do wiatru - powtórzył sternik zwalniając nieco koło. "Malahini" znalazł się w cieśninie wiodącej do laguny dużego atolu, który kreślił na morzu długi, spłaszczony owal. Wyglądało to tak, jak gdyby trzy atole spotkały się w trakcie powstawania, złączyły i zaniechały budowy ścian działowych. Palmy kokosowe sterczały tu i ówdzie kępami, a w lukach - tam gdzie piaszczysty krąg ledwie wychylał się z morza i kokosy nie mogły rosnąć - połyskiwała wewnętrzna reda, lekko tylko pomarszczona, z oddali jednak gładka niczym tafla lustrzana. Powierzchnia niekształtnej laguny liczyła wiele mil kwadratowych, a przy odpływie masy wody miały tylko jedno ujście. Kanał był wąski, wody zaś wielkie, toteż cieśnina przypominała raczej rzekę o wezbranym nurcie niż zwyczajne wejście do środka atolu. Woda burzyła się, bulgotała, tworzyła wiry i przy zderzeniach fal strzelała białą pianą. Dziób "Malahini" wznosił się i opadał, a że popychały go wciąż przeciwne i boczne prądy, szkuner raz po raz schodził z kursu. Mniej więcej w połowie drogi tak zbliżył się do wybrzeża, że musiał wykonać manewr, a znalazłszy się na przeciwnym kursie, całą burtę wystawił na napór prądu i zniesiony został w kierunku morza. - Pora teraz na ten pański nowy kosztowny motor - zadrwił żartobliwie Grief. Wszyscy wiedzieli, że ów motor stanowił achillesową piętę kapitana Warfielda, że szyper długo o niego prosił, molestował, zanim uzyskał zgodę Griefa. - Motor zwróci swój koszt - odrzekł kapitan. - Sam się pan przekona po pewnym czasie. To lepsze niż polisa asekuracyjna. No, a wie pan chyba, że towarzystwa ubezpieczeniowe nie lubią statków żeglujących na Paumotach. Grief wskazał palcem mały kuter walczący z prądem za rufą "Malahini". - Trzymam zakład o pięć franków - powiedział - że "Nuhiva" nas prześcignie. - A pewnie - zgodził się kapitan Warfield. - Ma aż za silny motor. "Malahini" wygląda przy nim jak pancernik, a rozporządza tylko siłą czterdziestu koni. Tam jest dziesięć, choć to przecie łupina, skorupa! Może ślizgać się po pianie piekielnej smoły, ale nie da rady temu prądowi. Odpływ robi teraz z dziesięć węzłów. "Malahini" targany i rzucany przez fale odpływu, mknął z szybkością dziesięciu węzłów w stronę pełnego morza. - Gdy za pół godziny nurt osłabnie, ruszymy przed siebie - powiedział kapitan Warfield z nagłym rozdrażnieniem, które wyjaśniły dopiero następne zdania. - On nie ma prawa nazywać swego atolu Parlay. Atol ten figuruje na mapach admiralicji i mapach francuskich jako Hikihoho. Bougainville odkrył go i zachował nazwę tubylczą. - Nie spierajmy się o nazwy - powiedział supercargo i korzystając ze sposobności nastręczonej przez rozmowę, przestał wciągać koszulkę i stanął z dłońmi w rękawach. - Grunt, że mamy przed nosem atol, a na nim starego Parlaya z perłami. - Kto widział te słynne perły? - zapytał Hermann przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą. - Powszechnie o nich wiadomo - odrzekł supercargo i zwrócił się do sternika. - Hej, Tai-Hotauri, jak tam z perłami starego Parlaya? Tubylcowi pochlebiło pytanie. Zadowolony z siebie, pogładził koło sterowe. - Mój brat nurkował u Parlaya trzy, a może cztery miesiące. Dużo gadał o perłach. Hikihoho dobre miejsce na perły, bardzo dobre. - A handlarze nigdy nie zdołali namówić starego, by rozstał się bodaj z jedną sztuką - dorzucił szyper. - Ludzie powiadają, że jak płynął na Tahiti, wiózł pełen kapelusz pereł dla Armandy - supercargo podchwycił dalszy ciąg opowiadania. - Było to piętnaście lat temu. Później powiększał wciąż zbiory. Magazynował także muszle. Muszle wszyscy chyba widzieli. Jest ich setki ton. Podobno stary na dobre wyczyścił lagunę. Może dlatego właśnie zapowiedział licytację? - Jeżeli to prawda, będziemy mieli największą w tym roku podaż pereł, jak Paumoty długie i szerokie - wtrącił Grief. - Posłuchajcie no, moi panowie! - zawołał Mulhall nie mniej niż reszta towarzystwa zdenerwowany wilgotnym upałem. - Kim jest ten stary jegomość? O czym właściwie mowa? Co to za słynne perły? Czemu operujecie zagadkami? - Stary Parlay jest właścicielem Hikihoho - odparł supercargo. - Ma ogromny majątek w perłach, które gromadził przez długie lata. Kilka tygodni temu rozpuścił wiadomość, że jutro z publicznej licytacji wyprzedaje skarby. Spójrzcie tylko na maszty sterczące ze środka laguny. Ile tam będzie szkunerów? - Ja widzę osiem - powiedział Hermann. - Cóż mają do roboty na takim marnym atolu? - podjął supercargo. - Przez rok nie zbierze się tutaj kopry na ładunek jednego szkunera. Wszyscy przypłynęli na licytację, podobnie jak my. Tylko dlatego mały kuter "Nuhiva" skacze na falach za naszą rufą, chociaż nie mam pojęcia, co właściwie "Nuhiva" mógłby kupić. Jego armatorem i kapitanem jest Nari Herring, półkrwi angielski Żyd. Cały majątek Herringa to tupet, długi i nie zapłacone rachunki za whisky. Istny geniusz kredytu! Winien tylu ludziom, że w Papeete nie ma kupca, któremu nie zależałoby na powodzeniu tego faceta. Wierzyciele rezygnują z własnych korzyści, żeby nastręczać mu dobre interesy. Dla nich to mus, dla niego atut pierwsza klasa. Ja na przykład nic nie jestem winien nikomu. I cóż z tego? Gdybym zemdlał, upadł na plaży, ludzie pozwoliliby mi leżeć i zdychać spokojnie. Nie ponieśliby przecie żadnej straty. Z Narii Herringiem inna sprawa. Cóż by się stało, gdyby on zemdlał? Wszystko co najlepsze nie byłoby zbyt dobre dla niego. Tyle w nim tkwi cudzej forsy, że nie można mu pozwolić zdychać spokojnie. Każdy wierzyciel zabrałby go chętnie do własnego domu i pielęgnował niczym rodzonego brata! Otwarcie mówię: uczciwe płacenie długów to nie taki znów interes, jak się powszechnie uważa. - Co jakiś tam Narii ma z tym wspólnego? - wybuchnął Anglik i zwracając się do Griefa, dorzucił: - Co to za brednie o perłach? Może chociaż pan zacznie naprawdę od początku? - Liczę na waszą pomoc - uprzedził Grief obecnych. - Stary Parlay to wyjątkowa postać, a z tego, co widziałem na własne oczy, sądzę, że po trosze wariat; spokojny wariat. Oto cała historia. Parlay jest czystej krwi Francuzem. Mówił mi raz, że pochodzi z Paryża. Akcent ma prawdziwie paryski. Przybył tutaj w dawnych dobrych czasach. Wziął się do żeglowania i handlu wymiennego. Tak trafił na Hikihoho. Zawinął tam, żeby handlować, kiedy handel naprawdę się opłacał. Wysepkę zaludniała setka biednych Paumotańczyków. Parlay ożenił się z królową... ożenił według miejscowego rytuału. Po jej śmierci odziedziczył wszystko. Widzicie, zaraza nawiedziła wyspę. Przy życiu zostało ledwie kilkunastu krajowców. Parlay żywił ich, zapędzał do roboty, był królem. Ale przed zgonem królowej przyszła na świat dziewczynka: właśnie Armanda. Ojciec wysłał ją do klasztoru w Papeete, kiedy miała trzy lata, a do Francji, kiedy miała siedem czy osiem. Chyba zaczyna pan pojmować sytuację? Najlepszy, najbardziej arystokratyczny klasztor stał otworem przed córką wielkiego kapitalisty i króla jednej z wysp Archipelagu Paumotów. A, widzi pan, Francuzi w starym kraju nie zaprzątają sobie głowy kwestią koloru skóry. Armandę edukowano jak królewnę i ona się za taką uważała. Nigdy nie postało jej w głowie, że jest półkrwi kolorową albo dzieckiem nieślubnym. Ale przyszedł czas na tragedię. Stary Parlay był zawsze trochę pomylonym fantastą. Na Hikihoho długo bawił się w absolutnego monarchę, toteż ubrdał sobie, że jest naprawdę królem, a jego jedynaczka królewną. Armanda liczyła osiemnaście lat, kiedy stary wezwał ją z powrotem. Miał góry i fury hopów, jak powiedziałby rasowy Amerykanin. Zbudował wspaniały dom na Hikihoho i równie wspaniałą willę w Papeete. Armanda odbywała podróż z Nowej Zelandii parowcem pocztowym. Ojciec wypłynął własnym szkunerem, żeby spotkać ją na Tahiti. Gdyby nie huragan, Parlay opanowałby zapewne sytuację na przekór kwokom i tępym wołom z Papeete. Działo się to w roku, kiedy Manu-Huhi została zalana i utonęło tysiąc sto jej mieszkańców. Chyba się nie mylę. Wszyscy twierdząco skinęli głowami, a kapitan Warfield powiedział: - W czasie tamtego orkanu pływałem na "Magpie". Wylądowaliśmy o ćwierć mili od plaży w głębi zatoki Taiohae, chociaż to podobno port bezpieczny nawet podczas huraganu. "Magpie" z całą załogą, z kucharzem i ładunkiem siadł między palmami kokosowymi. - Zgadza się - ciągnął Grief. - Stary Parlay wpadł w ten sam orkan i z pełnym kapeluszem pereł trafił do Papeete o trzy tygodnie za późno. Musiał podnosić szkuner lewarami i żeby zepchnąć go na morze, zbudowali pół mili drogi. Tymczasem Armanda czekała na Tahiti. Nikt jej nie odwiedzał. Wobec tego, według francuskich zwyczajów, sama złożyła powitalne wizyty gubernatorowi i lekarzowi portowemu. Panowie ją przyjęli, ale żon - głupich kwok - nie było dla niej w domu ani nie oddały wizyt. Armanda nie należała do kasty, była wyrzutkiem, chociaż nigdy nie przyszło jej to na myśl. W taki więc subtelny sposób dano jej to odczuć. Później młody, wesoły porucznik z francuskiego krążownika ofiarował jej serce, nie stracił jednak głowy. Łatwo wyobrazić sobie wstrząs, jakiego doznała piękna, subtelna młoda dama, wychowana arystokratycznie, napompowana wszystkim najlepszym, co w starej Francji można dostać za grube pieniądze. Łatwo też domyślić się finału. - Grief wzruszył ramionami. - W willi starego Parlaya był służący, Japończyk. On widział. Mówił później, że zrobiła to z męstwem godnym samuraja. Wzięła sztylet... Nie pchnęła się, nie padła na klingę, nie skoczyła szaleńczo na spotkanie śmierci... Wzięła sztylet, ostrzem wycelowała prosto w serce i oburącz, z wolna, spokojnie wbiła aż do końca. Po tym wydarzeniu zjawił się Parlay z perłami. Jedna, jak powiadają, warta była sześćdziesiąt tysięcy franków. Peter Gee oglądał ją i oferował taką sumę. W pierwszej chwili stary oszalał na dobre. Ubrali go w kaftan bezpieczeństwa i dwa dni trzymali w Klubie Kolonialnym. - Wuj jego żony, stary Paumotańczyk, rozciął kaftan i wypuścił Parlaya na wolność - uzupełnił supercargo. - Wtedy Parlay zaczął robić porządki - podjął Grief. - Wpakował trzy kule w tego drania, porucznika... - Facet leżał w okrętowej izbie chorych przez trzy miesiące - dorzucił kapitan Warfield. - Gubernatorowi chlusnął w gębę kieliszkiem wina, odbył pojedynek z doktorem, pobił jego tubylczą służbę, zdemolował szpital, złamał pielęgniarzowi dwa żebra i obojczyk. Później umknął. Z dwoma rewolwerami w garści i urągał komendantowi policji i wszystkim żandarmom. Nie dał się aresztować. Wycofał się na szkuner i odpłynął do domu. Podobno nigdy do tej pory nie wyjrzał z Hikihoho. Supercargo kiwnął głową. - Działo się to piętnaście lat temu i od piętnastu lat stary nie wychylił nosa za swój atol. - Za to gromadził coraz więcej pereł - wtrącił szyper. - To stary, złośliwy wariat. Dostaję gęsiej skórki, jak o nim pomyślę. Czarownik, psia kość! - Jak to? - zdziwił się Mulhall. - Rządzi pogodą. Przynajmniej tubylcy są tego zdania. Proszę zapytać Tai-Hotauri. Hej Tai-Hotauri! Jak myślisz? Co stary Parlay wyprawia z pogodą? - On wielki diabeł od pogoda - odpowiedział majtek stojący przy sterze. - Ja wiem. Chce wielka burza, robi wielka burza. Nie chce wiatru, wiatr siedzi cicho. - Ha, stary czarnoksiężnik! - zawołał Mulhall. - Jego perły nieszczęśliwe - ciągnął Tai-Hotauri złowróżbnie kręcąc głową. - On mówi, że sprzedaje. Dużo statek przypływa On robi później wielki huragan. Wszyscy zginęli, zobaczycie. Każdy kolorowy człowiek tak mówi. - Mamy teraz okres huraganów - roześmiał się posępnie kapitan Warfield. - Tubylcy mogą być bliscy prawdy. Zanosi się właśnie na coś bardzo niedobrego. Wolałbym, żeby "Malahini" był stąd o tysiące mil. Czułbym się znacznie pewniej. - Parlay jest trochę pomylony - kończył Grief. - Próbowałem wczuć się w jego sytuację. To... jak by tu powiedzieć?... trudne. Przez osiemnaście lat całe jego życie kręciło się dokoła Armandy. Teraz stary wierzy po trosze, że córka żyje, że nie wróciła jeszcze z Francji. To jeden z powodów, dla których gromadził perły. Cóż dalej? Białych nienawidzi jak zarazy. Pamięta, że to oni zamordowali Armandę, choć często zapomina, że ona nie żyje. Co to? Gdzie się podział wiatr? Puste brzuchy żagli zwisły z masztów. Kapitan Warfield warknął gniewnie. Upał, dotychczas nieznośny, stał się nie do wytrzymania przy zupełnej ciszy. Pot zaczął spływać po wszystkich twarzach. Co chwila jeden lub drugi z białych wzdychał głęboko, jak gdyby bezwiednie próbował wciągnąć w płuca większy ładunek powietrza. - Znowu zaczyna dąć! Zmienił kierunek o osiem rumbów. Załoga do szotów! Żywo! Brunatni majtkowie sprawnie wykonali rozkaz kapitana. Przez pięć minut szkuner stał na wprost cieśniny, a nawet posunął się nieco pod prąd. Później wiatr ustał nagle i niebawem zaczął wiać z poprzedniego kierunku zmuszając znowu do manewrowania żaglami. - Dogania nas "Nuhiva" - powiedział Grief. - Patrz pan, jak hula po falach. Motor ma w ruchu. Kapitan Warfield spojrzał w stronę niewielkiego otworu w pokładzie, tuż przed zejściem do kabiny. Z otworu wyglądała głowa i ramiona kolorowego mechanika - półkrwi Portugalczyka. - Gotów? - spytał szyper. - Naturalnie - odpowiedział mechanik ocierając twarz wiechciem zatłuszczonych pakuł. - Zapuszczaj! Mechanik zniknął w swojej norze. Po chwili zaterkotał motor. Dymek spalin strzelił za burtę z rury wydechowej. Ale "Malahini" nie mógł utrzymać pierwszego miejsca w wyścigu. Mały kuter robił trzy stopy na każde dwie szkunera, toteż dopędził go i wkrótce wyprzedził. Na pokładzie "Nuhivy" widać było tylko krajowców. Biały stojący u steru podniósł rękę, jak gdyby ironicznie witał i zarazem żegnał pokonanych. - Drab przy sterze to Narii Herring - wyjaśnił Grief Mulhallowi. - Na całych Paumotach nie ma drugiego równie bezczelnego i pozbawionego skrupułów łajdaka. Wkrótce radosny okrzyk załogi "Malahini" zwrócił ogólną uwagę na współzawodnika. Motor na kutrze stanął, szkuner doganiał "Nuhivę". Brunatni majtkowie zwinnie wspięli się na liny i drwili bezlitośnie z mijanego kutra. Mały statek zawrócił. Cofał się szybko z nurtem odpływu. - Przynajmniej my mamy motor co się zowie - wyraził swe uznanie Grief, kiedy szkuner wpłynął na wody laguny i zmieniwszy kurs sunął w stronę redy. - Niech pan się nie obawia, niedługo zwróci swój koszt. "Malahini" wpłynął w sam środek niewielkiej flotylli i rychło znalazł dogodne miejsce dla rzucenia kotwicy. - Jest tu Isaacs na "Dolly" - mówił rozsyłając ręką powitania. - I Peter Gee na szkunerze "Roberta". Nic nie zdołałoby powstrzymać go od udziału w takiej licytacji. Widzę też Franciniego na "Cactusie". Ha! Zebrali się wszyscy kupcy. Stary Parlay na pewno uzyska dobre ceny. - A ci nie naprawili jeszcze motoru - mruknął nie bez zadowolenia kapitan Warfield spoglądając na rzadkie palmy kokosowe, za którymi widać było na morzu żagle "Nuhivy". II Dom Parlaya - piętrowa budowla z kalifornijskiego mahoniu kryta ocynkowaną blachą - był nieproporcjonalnie duży w porównaniu z cienkim pierścieniem atolu. Nad skrawkiem piasku sterczał niby potworna narośl. Biali z "Malahini" złożyli kurtuazyjną wizytę na lądzie zaraz po rzuceniu kotwicy. W obszernej bawialni zastali innych szyprów i kupców zajętych oglądaniem pereł, których licytacja miała się odbyć nazajutrz. Służba - tubylcy z Hikihoho, przeważnie powinowaci właściciela atolu - kręciła się nalewając whisky i absynt. Pośród tej szczególnie dobranej kompanii błądził sam Parlay - pokasłująca, krzywo uśmiechnięta, zmięta karykatura wysokiego, krzepkiego niegdyś mężczyzny. Rozgorączkowane oczy miał osadzone głęboko, policzki zapadłe i zwiędłe. Wyłysiał dziwnie, kępkami, a z wąsów i koziej bródki włosy powypadały mu w taki sam sposób. - Bodaj go licho! - mruknął pod wąsem Mulhall. - Długonogi Napoleon Trzeci, ale przypieczony, spalony, popękany od żaru. I chuderlawy! Cóż dziwnego, że nosi głowę przechyloną na bok. Musi przecież utrzymywać jakoś równowagę. - Ma się na orkan - powitał starzec Griefa. - Chyba wysoko cenisz pan perły, jeśliś przypłynął w taką psią pogodę. - Pańskie perły warte podróży do piekła - roześmiał się Grief wodząc wzrokiem po stole, na którym urządzono wystawę. - Różni ludzie odbyli już przez nie taką podróż - zaskrzeczał Parlay. - O spójrz pan na tę! - wskazał palcem okazałą, doskonale kształtną sztukę, wielkości małego orzecha włoskiego, leżącą osobno na kawałku irchy. - Na Tahiti oferowano mi za nią sześćdziesiąt tysięcy franków. Jutro dostanę równą albo i wyższą cenę, jeżeli orkan nie rozpędzi przedtem licytantów. Znalazł ją mój kuzyn albo raczej powinowaty. Rozumie pan, to był tubylec, a także złodziej. Schował ją, choć była moja. Jego kuzyn (no, i mój również, bo wszyscy tutaj jesteśmy spokrewnieni) zabił złodzieja dla tej sztuki i zwiał kutrem do Noo-Nau. Urządziłem pościg, ale kacyk Noo-Nau zdążył sprzątnąć drugiego złodzieja, nim przybyłem na miejsce. Może pan coś wypije, kapitanie? Nie przypominam sobie pana. Chyba nowicjusz na naszych wodach? Grief przedstawił zagadniętego szypra: - To kapitan Robinson z "Roberty". Tymczasem Mulhall zawarł znajomość z Peterem Gee. - Nie wyobrażałem sobie, że na świecie istnieje aż tyle pereł - powiedział Anglik. - A ja nie widziałem nigdy tylu naraz - wyznał Peter Gee. - Ile mogą być warte? - Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt tysięcy funtów... To znaczy dla nas, handlarzy w Paryżu... - Wzruszył ramionami i podniósł brwi z podziwu dla zawrotnej, niemożliwej do obliczenia sumy. Mulhall otarł pot zalewający oczy. Wszyscy pocili się obficie i oddychali ciężko. Napoje podawano bez lodu. Ciepły absynt i whisky z trudem przechodziły przez gardło. - Tak, tak - zrzędził starzec. - Niemało umarlaków leży przed panami na stole. Znam swoje perły, znam wszystkie. Spójrzcie na te trzy! Wybornie dobrane, prawda? Nurek z Wyspy Wielkanocnej wyłowił je w ciągu tygodnia. W następnym tygodniu dopadł go rekin. Ciapnął rękę do ramienia. Resztę zrobiła gangrena. Albo ten duży barok, o ten! Nic osobliwego. Dobrze będzie, jeżeli przyniesie jutro dwadzieścia franków. Ale pochodzi z dwudziestodwusążniowej głębi! Pewien krajowiec z Raratonga bił wszelkie rekordy. Znalazł tę perłę pod dwudziestu dwoma sążniami wody. Oglądałem go na własne oczy. Właśnie wtedy trzasnęły biedakowi płuca. Jak to się mówi, krew go zalała. Skończył w dwie godziny. A wył przed śmiercią! Chyba słychać go było w promieniu kilku mil. Jak żyję, nie widziałem silniejszego, bardziej atletycznie zbudowanego krajowca. Ze sześciu moich nurków krew zalała. Poumierali. A teraz umrze więcej ludzi, znacznie więcej. - Przestań pan krakać, Parlay - obruszył się jeden z szyprów. - Nie będzie żadnego orkanu! - Gdybym był zdrowym, silnym chłopem - odpowiedział starczy dyszkant - zaraz podniósłbym kotwicę i umykał co tchu. Tak! Gdybym był zdrowym, silnym chłopem, co jeszcze lubi dobre wino. Ale was to nie tyczy. Wy zostaniecie wszyscy. Nie radziłbym ucieczki, gdybym podejrzewał, że posłuchacie. Ha! Nie można odegnać sępów od padliny. Jeszcze po jednym, dzielni marynarze! Tak, tak... Na co nie ważą się ludziska dla kilku ślimaczych łez! Patrzcie, piękne okazy. Prawda? Licytacja jutro, punkt o dziesiątej. Stary Parlay urządza wyprzedaż. Zlatują się sępy. W swoim czasie stary Parlay był tęższym chłopem niż wy wszyscy. No, i stary Parlay doczeka jeszcze śmierci niejednego z was! - Złośliwy dziadyga! Bestia! - szepnął Peterowi Gee supercargo z "Malahini". - Niech nawet przyjdzie orkan. Cóż z tego? - wtrącił szyper," Dolly". Nigdy dotąd morze nie zalało Hikihoho. - Tym prawdopodobniej zaleje teraz - burknął kapitan Warfield. - Nie mam przekonania do tego atolu. - Kto teraz kracze? - zgromił Grief szypra. - Za nic nie chciałbym stracić motoru, nim zwróci swój koszt - odparł posępnie Warfield. Stary Parlay przemknął przez zatłoczony pokój nadspodziewanie szybko i zwinnie. Zbliżył się do wiszącego na ścianie barometru. - Spójrzcie tylko, dzielni marynarze! - zawołał radosnym tonem. Najbliżej stojący z gości odczytał stan ciśnienia. Twarz spochmurniała mu wyraźnie. - Zleciał o dziesięć kresek - odezwał się tylko. Wszyscy zaniepokoili się, zrobili takie miny, jak gdyby mieli szczerą chęć ruszyć niezwłocznie ku drzwiom. - Posłuchajcie! - krzyknął gospodarz. W ciszy, jaka nastała, wydawało się, że przypływ tłucze o zewnętrzne wybrzeże coraz głośniej i głośniej. Szum zmieniał się w głuchy, potężny ryk. - Idzie wielka fala - powiedział ktoś z obecnych. Wszyscy podeszli do okien. Spoglądali w stronę oceanu widocznego za firanką z palm kokosowych. W porządku, jedna za drugą, ogromne, gładkie fałdy wodne sunęły na koralową plażę. Goście starego Parlaya gapili się kilka minut na osobliwy widok. Rozmawiali szeptem, bo w ciągu tych krótkich chwil zauważyli, że fale nieustannie rosną. Wiatr całkiem ustał, a więc zjawisko było tak nadzwyczajne, groźne, że głosy cichły bezwiednie. Niespodziewany chichot gospodarza przejął dreszczem jego gości. - Czas jeszcze, dzielni marynarze! Czas wypłynąć na morze. Szalupy mogą przecie holować statki przez cieśninę. - Wszystko w porządku, stary - odezwał się Darling, porucznik z "Cactusa", krzepki dwudziestopięciolatek. - Orkan idzie na południe, mija atol. Nawet nie dmuchnie tutaj. W bawialni nastąpiło odprężenie. Rozległy się głośniejsze rozmowy. Kilku marynarzy wróciło nawet do stołu i oglądało perły. - Racja, święta racja! - zabrzmiał znów starczy dyszkant. - Nawet spodziewany koniec świata nie odstraszy panów od kupowania. - Jutro wykupimy pańskie perły. Nic nie pomoże - obiecał gospodarzowi Isaacs. - Właśnie! Będziecie robić zakupy w piekle! Odpowiedzią był chór pełnych niedowierzania śmiechów. Zirytowany starzec zwrócił się gniewnie do Darlinga: - Odkąd to dzieciuchy, jak ty, znają się na burzach morskich? Może jest taki, co wytyczył szlaki huraganów na Paumotach? Może czytałeś o tym w jakiejś książce? Żeglowałem tutaj przed urodzeniem najstarszego z was. Ja wiem wszystko. Na wschodzie huragany opisują tak szerokie koło, że tworzą linię prawie prostą. Tutaj, na , zachodzie, robią ostry zakręt. Przypomnij sobie własną mapę! Jak to się stało, że w dziewięćdziesiątym pierwszym roku morze zmiotło Auri i Hiolau? To był zakręt, młody zuchu, zakręt orkanu! Za godzinę, za dwie, najdalej za trzy przyjdzie wiatr. Posłuchaj! Potężny napór wód z rykiem wstrząsnął koralowymi fundamentami atolu. Dom dygotał. Kolorowi służący z flaszkami whisky i absyntu w rękach zbili się w ciasną gromadkę, jak gdyby dla bezpieczeństwa. Patrzyli trwożnie przez okna na ogromne rozlewiska fal sięgające daleko w głąb plaży, aż do szop na koprę. Parlay zerknął w stronę barometru. Zachichotał. Z krzywym uśmiechem spojrzał po gościach. Kapitan Warfield pewnym krokiem podszedł do ściany. - 29,75 - odczytał. - Znowu pięć kresek. Jak Boga kocham! Stary piekielnik ma rację. Idzie orkan. Pierwszy głosuję za powrotem na statki. - Robi się ciemno - szepnął Isaacs. Mulhall spojrzał na zegarek. - Na Jowisza! Zupełnie jak w teatrze - powiedział do Griefa. - Dziesiąta rano, a zmrok na świecie. Tragiczny moment: przygasają światła. A gdzie stłumiona muzyka? Zamiast odpowiedzi nowe uderzenie fal wstrząsnęło atolem i domem. Całe towarzystwo śpiesznie, nieomal w panice, ruszyło do drzwi. W posępnym świetle zlane potem twarze wyglądały upiornie. Upał dusił. Isaacs dyszał astmatycznie. Parlay udawał, że zatrzymuje zmykających gości. - Po cóż taki pośpiech? - chichotał. - A pożegnalna kolejka, dzielni marynarze? Nikt nie zwracał nań uwagi. Kiedy szyprowie i kupcy oddalili się wytyczoną muszlami alejką, gospodarz wytknął przez drzwi głowę i krzyknął: - Pamiętajcie, moi panowie! Jutro o dziesiątej stary Parlay wyprzedaje perły! III Na plaży rozgrywała się osobliwa scena. Szalupy jedna po drugiej szybko odbijały od brzegu. Ściemniało się coraz bardziej. Wciąż trwała martwa cisza, lecz piasek drżał pod stopami za każdym uderzeniem fal o zewnętrzną ścianę atolu. Narii Herring spacerował opodal niedbałym krokiem. Uśmiechał się złośliwie, obserwując niebywały pośpiech szyprów i handlarzy. Towarzyszyło mu trzech brunatnych majtków z "Nuhivy" i Tai-Hotauri. - Jazda do łodzi i za wiosło! - rozkazał kapitan Warfield swemu człowiekowi, ten zaś zbliżył się z buńczuczną miną. Narii Herring przystanął ze świtą w odległości czterdziestu stóp. Patrzył, co się dalej stanie. - Już nie pracuję u pana, panie kapitanie! - zawołał Tai-Hotauri głośno i bezczelnie, lecz wyraz jego twarzy przeczył słowom, bo krajowiec wykrzywiał się i mrugał wymownie. - Niech mnie pan wypędzi - szepną i znowu mrugał znacząco. Kapitan Warfield zrozumiał. Od razu wpadł we właściwą rolę. Podniósł pięści i huknął wielkim głosem: - Do łodzi, rozumiesz! Bo spiorę cię na kwaśne jabłko! Majtek czmychnął w popłochu. Grief zastąpił drogę kapitanowi i próbował go udobruchać. - Idę do roboty na "Nuhivie" - powiedział Tai-Hotauri stojąc już między nowymi kolegami. - Wracaj tu! Słyszysz! - ryczał kapitan. - To wolny człowiek, panie szyper - przemówił Narri Herring. - Dawniej żeglował ze mną, teraz będzie żeglował znowu. Historia skończona. - Chodźmy już, chodźmy - przynaglał Grief. - Pora wracać na statek. Widzisz pan, jak pociemniało? Kapitan Warfield dał za wygraną, kiedy jednak łódź odepchnięto od brzegu, stanął na burcie i zaczął wygrażać pięścią w stronę lądu. - Jeszcze się porachujemy, Narii! - krzyczał. - Na całych Paumotach nie znam drugiego szypra, który kradnie cudzych marynarzy! Powiedziawszy swoje usiadł i przytłumionym głosem zapytał Griefa: Co knuje Tai-Hotauri? Na pewno ma jakiś cel, ale jaki? IV Hermann miał zaniepokojoną minę, gdy witając przybyłych pochylił się nad balustradą "Malahini". - Barometr leci na łeb - oznajmił. - Będzie orkan. Kazałem przygotować lewą kotwicę. - Zajmij się pan także główną - rozkazał kapitan Warfield, który przejął od razu dowództwo. - No, i niech tam kto whisuje naszą łódź. Trzeba ją opuścić na pokład i dobrze przywiązać dnem do góry. Na wszystkich szkunerach pracowały załogi. Słychać było chrzęst rozwijanych łańcuchów. Jeden po drugim statki obracały się, puszczały w ruch kabestany i rzucały drugie kotwice. Te, które, jak "Malahini", zaopatrzone były w trzecią, czekały, aby rzucić ją, kiedy ustali się kierunek wiatru. Ryk fal na pełnym morzu potężniał, ale powierzchnia laguny pozostawała nadal gładka niby lustro. W okolicy sterczącego nad plażą wielkiego domu Parlaya ani koło hangarów na łodzie i szop na koprę czy muszle perłowe nie było znaku życia. - Jak nic podniósłbym kotwice i odpłynął - powiedział Grief. - Nie namyślałbym się ani chwili, gdybyśmy znajdowali się na otwartym morzu. Ale łańcuch atolów na północy i wschodzie zagradza nam drogę. Może jeszcze najbezpieczniej tutaj? Jak pan myśli, kapitanie? - Jestem pańskiego zdania, chociaż laguna to też nie sadzawka przy młynie. Ciekawe, z której strony zacznie dąć? Oo! Diabli biorą jedną szopę Parlaya! Dobrze było widać, jak kryty trawą morską skład na koprę uniósł się i przewrócił. Kłębowisko białej piany zalało piaszczysty wał, spłynęło do laguny. - Atol przerwany! - krzyknął Mulhall. - Dobrze się zaczyna! Spójrzcie! Znowu! Ruiny szopy podskoczyły i legły na plaży. Trzecia fala rozbiła je zupełnie i zmiotła do wody. - Jak zacznie wiać, to chyba się trochę ochłodzi - jęknął Hermann. - Ledwie już zipię. Okropny skwar. Wyschłem jak w piecu chlebowym. Ciężkim nożem, który nosił w pochwie u pasa, otworzył młody kokos i wypił jednym tchem. Inni poszli za przykładem porucznika. Na chwilę przeszkodził im nowy, interesujący widok. Runęła jedna z szop, w których stary Parlay magazynował muszle. Barometr wskazywał 29,50. - Musimy być mniej więcej pośrodku najgłębszego niżu - powiedział beztrosko Grief. - Nigdy w życiu nie trafiłem jeszcze w oko huraganu. Dla pana, Mulhall, będzie to także nowe przeżycie; nowe i wielkie, sądząc po szybkości, z jaką spada barometr. Kapitan Warfield odchrząknął. Wszystkie spojrzenia powędrowały w jego stronę. Patrzył przez lornetę ku południowemu wschodowi, wzdłuż atolu. - Idzie wiatr - oznajmił spokojnym tonem. Nie potrzeba było szkieł. Dziwnie ubarwiona plama, przecinająca całą szerokość laguny, zbliżała się szybko. Równo z nią wyginały się palmy kokosowe, chmury zerwanych liści zaczynały wirować w powietrzu. Czoło wichury znaczył ciemny, wyraźny pas wzburzonej wody. Przed nimi, niby harcownicy, biegły pojedyncze, uwieńczone białymi grzebieniami fale. Za nimi mknęła z równą szybkością gładka, zwierciadlana tafla, szeroka na ćwierć mili, dalej zaś orkan kreślił długą czarną taśmę, za którą burzyła się, gotowała i pieniła masa wód laguny. - Skąd ta spokojna woda? - zapytał Mulhall. - Pas ciszy - wyjaśnił kapitan Warfield. - Ale zbliża się z taką samą szybkością jak wiatr - zdziwił się Anglik. - Inaczej być nie może, bo w ogóle nie mielibyśmy pasa ciszy. To huragan o dwóch czołach. U brzegów Sawaii widziałem raz taki szkwał. Dwugłowy, psia kość! Trach! Wiatr nami szarpnął, później na chwilę zupełnie ustał i szarpnął znowu, ale jak! No! Stać teraz pewnie! Trzymać się! Już nadlatuje! Spójrzcie na "Robertę"! Szkuner zakotwiczony na długich łańcuchach najbliżej czoła orkanu poderwał się i skoczył burtą naprzód niby słomka. Później łańcuchy szarpnęły go potężnie, zatrzymały i okręciły dziobem pod wiatr. Jeden po drugim statki, w ich liczbie i "Malahini", ruszały teraz pchnięte pierwszym podmuchem i rwały się na wyprężonych łańcuchach. Mulhall i kilku majtków padło na pokład, gdy kotwice zatrzymały "Malahini". Później wiatr zamarł. Szkuner znalazł się w pasie lotnej ciszy. Grief potarł zapałkę. Nie osłonięty płomyk migotał wesoło w nieruchomym powietrzu. Wokół zalegał półmrok. Zdawać się mogło, że chmury, które opadły od kilku godzin, dotknęły wreszcie powierzchni morza. "Roberta" targnęła łańcuchy, gdy wymierzyło jej cios drugie czoło orkanu. Szybko, jeden po drugim, robiły to samo pozostałe szkunery. Morze pobielałe od furii rozkołysało się małymi, pryskającymi falami. Pokład "Malahini" dygotał. Naprężone fale tłukły werblem o maszty, a cały takielunek - jak gdyby szarpany potężną ręką - zawodził obłąkańczą melodię. Niepodobna było zwrócić się twarzą pod wiatr i oddychać. Mulhall, który wraz z innymi przycupnął za nadbudówką kabiny, przekonał się o tym na własnej skórze, wciągnął w płuca strumień szybko gnanego powietrza i nie mogąc zrobić wydechu, omal się nie udusił, nim zdążył odwrócić głowę. - To nie do wiary - wykrztusił, ale nikt go nie słyszał. Hermann z kilkoma brunatnymi majtkami pełzł na czworakach w stronę dziobu, żeby rzucić trzecią kotwicę. Grief dotknął ramienia szypra wskazując palcem "Robertę". Szkuner zbliżał się. Kapitan Warfield przyłożył usta do ucha pracodawcy i wrzasnął: - Nas też znosi! Grief skoczył do koła sterowego, zakręcił silnie, obrócił statek w lewo. Trzecia kotwica zaryła w dno, a "Roberta" przemknęła rufą naprzód w odległości dwunastu jardów. Grief i Warfield gestem ręki pozdrowili Petera Gee i kapitana Robinsona, którzy z kilkoma tubylcami uwijali się na dziobie. - Odczepiają łańcuchy kotwiczne! - krzyknął Grief. - Próbują trafić w cieśninę. Co mają robić? Wloką przecie kotwice! - My stoimy teraz mocno! - ryknął Warfield w odpowiedzi. - Oo! "Cactus" pcha się na "Misi"! Koniec z nimi. "Misi" trzymał się dotychczas, lecz wraz z "Cactusem" tworzyły zbyt dużą zaporę dla wichury. Splątane szkunery zaczęły sunąć przez białe bryzgi piany. Załogi usiłowały je rozdzielić. Ludzie biegali po pokładach wywijając siekierami. Tymczasem "Roberta" pozbyła się kotwic i podniósłszy na dziobie kawał brezentu sterowała w stronę cieśniny położonej u północno-zachodniego krańca laguny. Udało się jej i wnet wypłynęła na pełne morze. Ale "Misi" i "Cactus" nie mogły się rozłączyć. Razem wpadły na brzeg atolu, o pół mili od wejścia do cieśniny. Orkan wzmagał się nieustannie. Trzeba było natężać wszystkie siły, by wytrzymać jego napór, a kilka kroków pod wiatr zupełnie wyczerpywało. Hermann z brunatnymi marynarzami cierpliwie człapał po pokładzie, umacniał wszystko, wiązał, krępował zwinięte żagle dodatkowymi linkami. Wichura potargała w strzępy, zerwała im z grzbietów podkoszulki. Poruszali się ociężale, jak gdyby ciało ludzkie ważyło całe tony. Nie wypuszczali z ręki oparcia, nim drugą nie chwycili innego. Wolne końce lin stały sztywno, prostopadle do masztów, a w chwilach, gdy pęd powietrza tracił nieco szybkości, strzępiły się i kawałkami ulatywały z wiatrem. Mulhall dotknął ramienia Griefa i kapitana. Wskazał ręką wybrzeże. Zniknęły szopy kryte trawą morską. Dom Parlaya zataczał się jak pijany. Osłaniało go wprawdzie kilka mil palm kokosowych, gdyż wicher dął wzdłuż atolu, lecz szturmujące z pełnego morza olbrzymie fale podmywały, rozbijały budynek. Spłukały już znaczną część piaszczystego nasypu, domostwu groziła więc nieuchronna zagłada. Tu i ówdzie widać było ludzi, którzy przywiązali się do palm. Drzewa nie chwiały się, nie szamotały. Pochylone z wiatrem, wygięte, nie zmieniały pozycji. Dygotały tylko przerażająco. Pod nimi, na piasku, kłębiła się piana rozbijanych o ląd bałwanów. Olbrzymie fale sunęły wzdłuż laguny. Nie brakowało im miejsca na dziesięciomilowej przestrzeni za nawietrznym krańcem atolu. Wszystkie szkunery raz po raz zapadały się i znów wznosiły na fali. "Malahini" począł kryć rufę i dziób pod największymi górami wodnymi, a co pewien czas woda wypełniała śródokręcie aż po balustradę. - Teraz pora na pański motor! - ryknął Grief. Kapitan Warfield popełznął z trudem do kryjówki mechanika i grzmiącym głosem wydał rozkazy. Motor ruszył pełnymi obrotami i "Malahimi" począł zachowywać się lepiej. Nie przestał wprawdzie czerpać wody dziobem, ale nie szarpał już tak gwałtownie kotwic. łańcuchy były jednak dalej naprężone, gdyż moc czterdziestu koni mechanicznych nie mogła zrównoważyć naporu fal, zmniejszała go tylko nieco. Wiatr wciąż przybierał na sile. "Nuhiva", który stał bliżej plaży, równolegle do "Malahini", przeżywał trudne chwile. Motor miał popsuty i kapitana na lądzie. Mały kuter niknął pod falami tak często i na tak długo, że widzowie z "Malahini" próbowali za każdym razem odgadnąć, czy ukaże się jeszcze. O trzeciej po południu druga góra wodna nakryła go, nim zdołał wynurzyć się spod poprzedniej, i statek zniknął na dobre. Mulhall spojrzał w stronę Griefa i na nieme pytanie otrzymał donośną odpowiedź: - Woda wdarła się do ładowni! Mały szkuner "Winifred" miotał się w pobliżu. Kapitan Warfield wskazał go ręką i zaczął wrzeszczeć Griefowi do ucha. Głos jego dochodził w strzępach, oderwanymi zdaniami, przeplatanymi ciszą, gdy zawierucha porywała słowa. - Spróchniała łajba... Kotwice trzymają... Ale jak ona trzyma się kupy... Stara jak arka... W godzinę później Hermann zwrócił uwagę towarzyszy na ów statek. Łańcuchy kotwiczne zerwały jego fokmaszt i znaczną część dzioba. "Winifred" przewróciła się na bok, stoczyła w przepaść wodną, została nakryta falą, rzucona w stronę lądu. Na redzie pozostało teraz pięć statków. Motor posiadał tylko "Malahini". Dwa - obawiając się losu "Nuhivy" lub "Wimifred" -poszły za przykładem "Roberty". Załoga odczepiła łańcuchy kotwiczne i próbowała trafić do cieśniny. Pierwsza ruszyła "Dolly", ale podmuch zerwał jej żagiel sztormowy i szkuner rozbił się na, zawietrznym krańcu atolu, tam gdzie "Misi" i "Cactus". Podobny los spotkał "Moanę", która nie zniechęciła się katastrofą "Dolly" i usiłowała opuścić lagunę. - Niezła rzecz taki motor, hę? - wrzasnął kapitan Warfield pod adresem pracodawcy. Grief silnie uścisnął dłoń szypra. - Zarabia na siebie! - odkrzyknął. - Wiatr skręca na południe. Będzie lżej! Orkan dął coraz potężniej, lecz z wolna, nieustannie obracał się ku południowi i południowemu zachodowi. Wkrótce skierował dzioby trzech ocalałych szkunerów prosto ku plaży. Fale porwały tymczasem resztki domu Parlaya, zepchnęły je w wodę i poniosły w stronę statków. Masa drewna minęła "Malahini" i runęła na stojącą ćwierć mili za jego rufą "Paparę". Załoga rzuciła się do gorączkowej pracy i po kwadransie uwolniła statek od szczątków domu, które poniosły jednak ze sobą przedni maszt i bukszpryt* [Bukszpryt - pochyły, często poziomy, maszt na dziobie statku.]. Bliżej brzegu, po lewej stronie dzioba "Malahini" znajdował się "Tahaa", szkuner smukły, podobny do jachtu, lecz o zbyt wielkim omasztowaniu. Kotwice trzymały jeszcze, ale kapitan widząc, że wicher nie słabnie, postanowił zmniejszyć powierzchnię oporu i kazał rąbać maszty. - Niezła rzecz taki motor - pogratulował Grief szyprowi. - Uratuje nam patyki. Kapitan Warfield z powątpiewaniem pokręcił głową. Wraz ze zmianą wiatru fala na lagunie szybko opadła, ale statki zaczęły wznosić się i opadać na falach wdzierających się z pełnego morza. Na pierścieniu atolu ocalało niewiele drzew. Jedne zostały złamane tuż nad ziemią, inne wyrwane z korzeniami. Z "Malahini" widać było, jak palma, której uczepiły się trzy osoby, pękła w połowie i z wiatrem poszybowała do laguny. Dwaj ludzie oderwali się od pnia i popłynęli do "Tahaa". Wkrótce, tuż przed nastaniem zmroku, jeden z nich skoczył z rufy w wir tryskający pianą i śmiało ruszył wpław ku "Malahini". - To Tai-Hotauri - odrzekł Grief. - Będziemy mieli nowiny. Krajowiec chwycił watersztag*, [Watersztag - jedna z lin utrzymujących bukszpryt we właściwej pozycji.] wdrapał się na dziób i z trudem przywędrował na rufę. Nikt go nie wypytywał. Musiał się wysapać, później zaś za wątpliwą osłoną kabiny opowiedział swą historię, częściowo urywanymi zdaniami, częściowo na migi. - Narii... przeklęty rabuś... chciał ukraść... perły... Zabić Parlaya... Jeden miał... zabić Parlaya... Nikt nie wiedział kto... trzy czarne... Narii... ja... Pięć ziaren fasoli... Kapelusz... Narii mówi jeden ziarno czarny... Nikt nie wiedział... Zabić Parlaya... Narii piekielny łgarz... Wszystkie ziarna czarne... Pięć czarne... W szopie ciemno... Każdy ma czarne ziarno... Przychodzi wielki wiatr... Nie było jak... Wszyscy poszli na drzewa... Pechowe perły... Dawno mówiłem... Nie dają szczęścia... - Gdzie Parlay?! - krzyknął Grief. - Na drzewo... Trzy jego czarni to samo... Narii, jeden czarny na inne... Moje drzewo diabli wzięli... Wróciłem na statek. - Gdzie perły? - Na drzewo z Parlayem. Może Narii już dostał perły. Grief powtórzył opowieść Tai-Hotauri wrzeszcząc do ucha wszystkim kolejno towarzyszom. Kapitan Warfield przejął się najbardziej. Widać było, że zgrzyta zębami. Hermann zszedł pod pokład i wrócił z latarnią kotwiczną, lecz wiatr zdmuchnął ją w momencie, gdy została podniesiona nad poziom daszku kabiny. Lepiej powiodło się z lampą kompasową, którą zapalono po długotrwałych zbiorowych staraniach. - Niezły zefirek, co?! - krzyknął Grief do ucha Mulhallowi. - I dmie coraz mocniej. - Jak mocno? - Sto mil na godzinę, dwieście, nie wiem.... Silniejszego wiatru nie widziałem, jak żyję. Morze wdzierało się przez okrąg atolu. Wnętrze laguny było coraz bardziej wzburzone. Huragan pędził przed sobą setki mil oceanu i łatwo obracał wniwecz skutki odpływu. Kiedy zaczął się przypływ, bałwany wzrosły w jednej chwili. Księżyc i wicher rzucały południowy Pacyfik do szturmu na atol Hikihoho. Kapitan Warfield, który od czasu do czasu odbywał wycieczki do maszynowni, powrócił z wiadomością, że mechanik leży zemdlony. - Nie można dopuścić, by ten motor stanął - powiedział żałośnie. - Dobrze będzie - odrzekł Grief. - Mechanika wynieść na pokład. Ja go zastąpię. Do maszynowni można się było dostać tylko ciasnym korytarzykiem z kabiny, gdyż zejście z pokładu zabito na głucho. Panował tam nieznośny upał, gazy spalinowe dławiły. Śpiesznie, z zatroskaną miną obejrzawszy motor i wnętrze szczupłego pomieszczenia, Grief zdmuchnął lampę naftową. Później pracował w ciemności świecąc sobie tylko żarem cygar, które jedno po drugim zapalał - dla bezpieczeństwa w kabinie. Nawet człowiek tak opanowany i spokojny zaczął się wnet denerwować zamknięty w hałaśliwej, czarnej norze z żelaznym potworem, co wysilał się, stukał, charczał, sapał nieustannie. Nagi do pasa, upaprany oliwą i smarami, posiniaczony, podrapany od ustawicznych uderzeń o ścianki, Grief harował godzina po godzinie. W głowie mu szumiało, bo oddychał stale mieszaniną powietrza ze spalinami. Na przemian obsypywał czułościami, błogosławił, poganiał, przeklinał motor i wszystkie jego części. Zapłon począł szwankować. Paliwo źle dopływało, a co najgorsze, grzały się cylindry. Podczas narady w kabinie mechanik prosił i błagał, żeby choć na pół godziny zatrzymać maszynę, dać jej ostygnąć, naprawić urządzenie chłodnicze. Kapitan Warfield był stanowczo przeciwny. Mechanik przysięgał, że w takim razie motor sam się zatrzyma, i to na dobre. Grief z pałającymi oczyma, umorusany i potłuczony, krzyczał, wymyślał obu dyskutantom, wydawał rozkazy. Mulhalla, supercargo i Hermanna zapędził do roboty w kabinie, gdzie po dwa lub trzy razy filtrowali benzynę. W podłodze maszynowni kazał wyrąbać otwór, przez który brunatny majtek ciągnął kubły wody z zenzy* [Zenza - przestrzeń pod podłogą na dnie statku.] i zlewał cylindry. Sam Grief nieustannie oliwił części w ruchu. - Nie wiedziałem, że taki z pana fachowiec od benzyny -pochwalił pracodawcę kapitan Warfield, gdy Grief przyszedł do kabiny, aby choć parę razy odetchnąć mniej zanieczyszczonym powietrzem. - Ja? Kąpię się w benzynie - syknął przez zęby. - Żrę benzynę! Nikt nie dowiedział się, do czego jeszcze służy Griefowi benzyna, bo w tej chwili wszyscy (nie wyłączając filtrowanej benzyny) padli na przednią gródź, gdy "Malahini" dał głębokiego nurka. Nie mogąc stanąć na nogach, taczali się przez kilka minut tam i z powrotem, odbijali raz o jedną, raz o drugą ściankę. Szkuner, przywalony po kolei trzema ogromnymi bałwanami, trzeszczał, skrzypiał, dygotał, uginał się pod ciężarem wody zalewającej pokład. Grief powlókł się do maszynowni, a kapitan Warfield czekał sposobności, by trapem wydostać się na górę. Wrócił dopiero za pół godziny. - Szalupa poszła! - oznajmił. - Balustrada poszła. Wszystko poszło, prócz pokładu i nadbudówek. I my byśmy poszli, gdyby ten motor nie szedł. Dobra robota! Nie trzeba jej przerywać! Około północy mechanik pozbył się z płuc i głowy gazów spalinowych, mógł więc zluzować Griefa, ten zaś wyszedł na pokład, żeby z kolei doprowadzić do porządku własną głowę i płuca. Zbliżył się do reszty towarzyszy, którzy przycupnęli za nadbudówką kabiny, uczepieni rękami co pewniejszej podpory, opasani podwójnymi linami. Tłok panował tam nie lada, bo miejsce to było jedynym schronem dla załogi. Niektórzy majtkowie przyjęli wprawdzie zaproszenie szypra i zeszli do kabiny, niebawem jednak dym wypędził ich stamtąd. "Malahini" zanurzał się często, fale zalewały pokład, a ludzie oddychali mieszaniną powietrza z bryzgami piany i wody. - Coraz fatalniejsza pogoda, Mulhall - wrzasnął Grief do ucha gościowi między jednym a drugim nurkiem. Anglik krztusił się i dławił. Odpowiedział tylko skinieniem głowy. Luki odpływowe nie przepuszczały wody zebranej na pokładzie. Szkuner czerpał jej coraz więcej, raz jedną burtą, raz drugą. Chwilami zadzierał dziób ku niebu, przysiadał na sterze i całą powódź rzucał w kierunku rufy. Woda pokrywała wszystko, przeskakiwała nadbudówkę kabiny, zlewała przycupniętą pod jej osłoną załogę i spływała przez nadburcia. Mulhall pierwszy zobaczył i pokazał Griefowi niespodziewanego gościa. W mdłym świetle lampy kompasowej Narii Herring czołgał się, czepiał kurczowo pokładu. Był nagi. Miał na sobie tylko pas, za którym tkwił nóż bez pochwy, oparty o gołą skórę. Kapitan Warfield odwiązał się od nadbudówki i ruszył z miejsca, depcząc sąsiadów. W blasku lampy ukazał twarz wykrzywioną gniewnym skurczem. Widać było, że coś mówi, lecz wichura porywała słowa. Szyper nie chciał jednak zbliżać ust do ucha Herringa. Ruchem ręki wskazał za burtę. Narii zrozumiał. Pokazał białe zęby w złośliwym, ironicznym uśmiechu. Wyprostował się - rosły, wspaniale zbudowany mężczyzna. - To morderstwo - ryknął Mulhall. - On chciał zamordować starego Parlaya! - odkrzyknął Grief. Na chwilę woda spłynęła z rufy. Szkuner stanął na równym kilu. Narii chciał się popisać. Pewnym krokiem ruszył w stronę burty, upadł jednak pod naporem wiatru. Na czworakach zniknął w ciemności. Nikt nie wątpił, że stoczył się do wody. "Malahini" dał znowu nurka, a kiedy wyłonił się z topieli, Grief poszukał ucha Mulhalla. - Nic mu nie będzie! To człowiek-ryba z Tahiti. Przepłynie lagunę i wyląduje na drugim końcu atolu, jeżeli jest tam jeszcze atol. W pięć minut później nowa fala zatopiła szkuner i przelewając się przez nadbudówkę rzuciła plątaninę ciał ludzkich na pokład "Malahini". Załoga chwyciła je i przytrzymała, dopóki woda nie opadła. Wówczas zaniosła ciała pod lampę, żeby je rozpoznać. Stary Parlay leżał na deskach. Nie poruszał się, oczy miał zamknięte. Towarzyszyli mu dwaj jego kolorowi krewniacy. Wszyscy byli nadzy i okrwawieni. Złamana ręka jednego z tubylców zwisała bezwładnie. Drugi krwawił obficie ze strasznej rany na ciemieniu. - To robota Herringa? - zapytał Mulhall. Grief zaprzeczył. - Nie. Rozbił się o nasz pokład albo jeszcze na lądzie o szczątki domu! Coś zmieniło się nagle ku zdumieniu wszystkich. Upłynęła dobra chwila, nim uświadomili sobie, że nie ma wiatru. Ustał momentalnie, jak gdyby ucięty jednym zamachem miecza. Szkuner szamotał się, podskakiwał, targał łańcuchy kotwiczne z chrzęstem, który po raz pierwszy dał się słyszeć. Po raz pierwszy też słychać było plusk wody przelewającej się po pokładzie. Mechanik wyłączył sprzęgło śruby, aby ulżyć motorowi. - Jesteśmy w oku huraganu - powiedział Grief. - Teraz uwaga! Zaraz zacznie dąć jak nigdy. Rzucił okiem na barometr. - 29,32 - odczytał. Po wielu godzinach przekrzykiwania wiatru nie zdołał stłumić głosu. Mówił tak donośnie, że wśród ciszy słuchaczom huczało w uszach. - Wszystkie żebra pogruchotane - oznajmił supercargo obmacując boki Parlaya. - Dycha jeszcze, ale niewiele mu brak. Starzec jęknął, słabo poruszył ręką, odemknął powieki. Oczy zajaśniały mu błyskiem przytomności. - Dzielni marynarze - wyjąkał szeptem. - Pamiętajcie... licytacja... o dziesiątej... w piekle! Powieki przymknęły się, dolna szczęka zaczęła opadać. Ale Parlay stłumił przedśmiertelne drgawki i na pożegnanie zdążył zachichotać po raz ostatni - głośno, wyraźnie, wzgardliwie. Na niebie i morzu wybuchnęła znów orgia. Rozległ się dobrze znajomy ryk orkanu. "Malahini", uderzony w bok, prawie zupełnie legł na burtę. Szarpnął się, zatoczył łuk na trzymających mocno łańcuchach. Odwrócony pod wiatr stał przez chwilę na równym kilu. Mechanik włączył sprzęgło, śruba zaczęła znowu pracować. - Północno-zachodni! - krzyknął kapitan Warfield, kiedy Grief wrócił na pokład. - Jak z bicza strzelił, wykręcił osiem rumbów. - Narii za nic nie przepłynie teraz laguny - rzucił Grief. - Ha, cóż! Przywieje go z powrotem do naszej burty. Tym gorzej. V Po oddaleniu się oka orkanu barometr zaczął iść w górę, a wichura przycichała równie szybko, lecz wyła jeszcze przeraźliwie. Raptem motor podskoczył, zsunął się z podstawy, szarpnął konwulsyjnie z mocą czterdziestu koni i po tym ostatnim wysiłku upadł na bok. Woda z zenzy syknęła głośno, buchnęły kłęby pary. Mechanik jęknął żałośnie, ale Grief objął czułym spojrzeniem uszkodzoną maszynę i wyszedł do kabiny, aby bawełnianymi pakułami oczyścić piersi i ramiona ze smaru. Zaszył ranę na głowie kolorowemu krewniakowi Parlaya. Drugiemu nastawił rękę. Kiedy wyjrzał na pokład, świeciło słońce i szemrał przyjemny, letni wietrzyk. "Malahini" stał spokojnie w pobliżu plaży. Na dziobie załoga pod okiem Hermanna wybierała i rozplątywała łańcuchy kotwiczne. "Papara" i "Tahaa" zniknęły. Kapitan Warfield badał przez lornetkę przeciwległy koniec atolu. - Nie zostało z nich ani drzazgi - powiedział. - Oto do czego prowadzi brak motoru! Musiało je porwać, nim nastąpiła nagła zmiana wiatru. Na lądzie w miejscu, gdzie stał dom Parlaya, nie pozostało ani śladu zabudowań. Pas długości trzystu jardów, przez który wdarło się pełne morze, był ogołocony z drzew, ba! Nawet z pniaków. Dalej tu i ówdzie zachowały się samotne palmy, nierzadko złamane w połowie. Tai-Hotauri zawołał, że na pewno rusza się coś w koronie jednego z kokosów. Na "Malahini" nie było łodzi, toteż załoga przyglądała się ciekawie, jak Tai-Hotauri płynie do brzegu i wspina się na drzewo. Kiedy wrócił, wciągnięto na pokład młodą brunatną dziewczynę, służącą Parlaya. Ale dziewczyna podała najprzód ratownikom zgnieciony koszyk. Był w nim miot ślepych kociąt. Wszystkie nie żyły. Tylko jedno pomiaukiwało z cicha i niezdarnie ruszało łapkami. - O! - dziwił się Mulhall. - A któż to taki? Jakiś mężczyzna szedł po plaży tak niedbałym krokiem, jak gdyby wybrał się na poranny spacer. Kapitan Warfield zgrzytnął zębami. Poznał Herringa. - Dzień dobry, panie szyper! - zawołał Narii, kiedy zrównał się z "Malahini". - Można do pana na śniadanie? Twarz i szyja kapitana Warfielda zaczęły pęcznieć, purpurowieć. Próbował coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w krtani. - Ani krzty... ani krzty... - zdołał tylko wyjąkać. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel. Spis treści Szeryf Kony - 5 Chińczak - 20 Na kobiercu Makaloa - 35 Dom Mapuhiego - 61 Straszliwy Archipelag - 84 Poganin - 100 Dom pychy - 122 Prawnuk McCoya - 137 Aloha Oe - 169 Szatany z Fuatino - 177 Trędowaty Koolau - 205 Yah! Yah! Yah! - 221 Czun Ah Czun - 233 Na pokładzie - 246 Perły Parlaya - 255