Nowak Tadeusz Kazimierz Siemienowicz ok. 1600 - ok. 1651 Przyjazd Właśnie dochodziło południe i ruch był w mieście największy, gdy z bramy Zamku Królewskiego w Warszawie wyszedł człek w sile wieku, średniego wzrostu, w barach rozrośnięty. Ruchy jego zdecydowane, szybkie i sprawne, nasuwały bystremu obserwatorowi myśl, że człek ten i do szabli, i do konia od młodości przywykł. Ubrany był w strój holenderski, czarny, aksamitny, zdobny u szyi i przy rękawach białymi, sztywno wyprasowanymi koronkami. Szpada u boku świadczyła, że był szlacheckiego rodu, a lekkie pochylenie głowy i wyraz skupienia w szarych, patrzących spod nawisłych brwi oczach, zdawały się wskazywać, że ten cudzoziemski szlachcic więcej chyba czasu nad książką niż przy stole biesiadnym spędził. Wyszedłszy z bramy, cudzoziemiec rozejrzał się po zalanym słońcem dziedzińcu i niespodziewanie czystą polszczyzną, z lekkim akcentem, znamionującym wschodnie, chyba z terenów Wielkiego Księstwa Litewskiego, pochodzenie, zwrócił się do towarzyszącego mu pacholika: - Semko, ja teraz do pana Arciszewskiego, do arsenału muszę. To szmat drogi, ale pójdę piechotą, bo i powietrzem odetchnąć chcę, i miasto zobaczyć, któregom już tyle lat nie widział, i wreszcie pomyśleć o tym, com od króla jegomości usłyszał. Skocz ino do Maćka, niech z kolaską na moją kwaterę jedzie i tam niech czeka, a sam do mnie zaraz wracaj. Będę pod pomnikiem, co go król nasz swemu świętej pamięci nieboszczykowi ojcu Zygmuntowi wystawić kazał. Figurę obejrzeć chcę, bom jej jeszcze, w cudzoziemskich krajach przebywając, nie widział. Semko, smukły chłopak lat może szesnastu, z czarną czupryną, śniadą cerą i bystrymi, ciekawymi świata oczami, pobiegł pędem do kolaski, stojącej daleko, bo aż za Bramą Krakowską, a z cudzoziemska ubrany szlachcic wolnym krokiem przeszedł trójkątny dziedziniec przedni, rozciągający się przed zamkiem, i rzuciwszy okiem w lewo, na koszary gwardii królewskiej, skąd rozlegał się gwar zmieszanych głosów, niecierpliwie ruszył ramionami. "Chociaż i obiadowa pora się zbliża - pomyślał - mogliby się ciszej zachowywać, u boku majestatu będąc". Dochodząc do Bramy Świętojańskiej musiał się na chwilę zatrzymać, bo właśnie wyjeżdżała z niej bogato zdobiona karoca. Spojrzawszy na siedzącego w niej sztywno starszego już mężczyznę o dostojnym obliczu, szlachcic poznał w nim pana Jerzego Ossolińskiego, kanclerza wielkiego koronnego, najbliższego doradcę króla Władysława IV. Ukłonił mu się z szacunkiem, kanclerz jednak, czy go nie poznał, czy też zajęty był własnymi myślami, dość, że skinął tylko obojętnie głową. Nieznajomy znów ruszył ramionami i przyśpieszywszy kroku wyszedł przez bramę, na ulicę Zamkową, po czym skręciwszy w lewo znalazł się wkrótce pod sklepieniem starej Bramy Krakowskiej, prowadzącej na zewnątrz murów miejskich. Na placu za bramą ruch był duży, zwłaszcza na Senatorskiej, tędy bowiem wiódł trakt w stronę Krakowa i na Czerskim Przedmieściu, przez które ciągnęła się droga do Ujazdowa i dalej, aż do starego zamku w Czersku. Cicho i spokojnie było tylko na Zawalu, uliczce biegnącej w prawo od bramy, pomiędzy ogrodami domów stojących przy Miodowej i fosą towarzyszącą murom miejskim. Wyszedłszy na plac, czarno ubrany szlachcic uważnym spojrzeniem ogarnął roztaczający się przed nim widok. Stwierdził, że jego kolaska już odjechała, a szukając wzrokiem swego pacholika dostrzegł go pod samą kolumną. Chłopak stanął blisko, wydało mu się bowiem, że w ten sposób lepiej dojrzy odlaną z brązu, bogato złoconą postać króla, umieszczoną wysoko, na szczycie kolumny. Zadarł teraz głowę i z otwartą gębą wpatrywał się w dziwnie skrócony posąg. Widząc to szlachcic uśmiechnął się, ale nie podszedł do chłopca, lecz poszukał oczami miejsca, z którego można by ogarnąć wzrokiem cały pomnik. Teraz, gdy stał przy Bramie Krakowskiej, rażące promienie południowego słońca oślepiały go, ruszył więc na ukos przez plac i dopiero zbliżywszy się do kościółka klarysek, odwrócił się. Ujrzał kolumnę całą oświetloną, mieniącą się czerwonawym, wypolerowanym marmurem, a na niej jasny, połyskujący złotem posąg króla. Zygmunt III stał lekko pochylony, cały w zbroi i narzuconym na nią płaszczu. W prawej ręce trzymał szablę, a w lewej krzyż. Pod nim spływała w dół smukła kolumna, oparta na cokole z czarnego marmuru. Nieznajomy zadumał się nad pięknem i niespotykanym kształtem pomnika. Stał tak dobrą chwilę, gdy nagle posłyszał tuż koło siebie pełen ni to zdziwienia, ni to radości okrzyk: - Ależ to pan inżynier Siemienowicz we własnej osobie stoi przede mną. Kiedyż to wasza miłość do naszej stolicy przybyć raczył? Wpatrzony w kolumnę szlachcic odwrócił się ku mówiącemu i ujrzał niewielkiego wzrostu człowieczka, ubranego w niebieski, aksamitny strój, włoskiego chyba kroju. Spod pachy sterczał mu zwój jakichś papierów, a siwiejące włosy cechował artystyczny nieład. - Witam pana Jarzębskiego, muzykusa i architektora jego królewskiej mości -wykrzyknął Siemienowicz. - Słusznie waszmość pytasz, kiedym przybył, bo to dopiero wczoraj wieczorem, jak kurz podróżny z siebie strzepnąłem, a dziś od rana w zamku na posłuchanie u króla czekałem. Gdzie to waszmość dążysz z tymi papierami pod pachą? - Z próbnego odgrywania nowej komedyi na teatrum królewskim idę. Dość nawet dobrze wypadło, bo też przyznać trzeba, że pan nasz, choć i wojownik wielki jest, ale muzykę i teatrum nad podziw miłuje i grosza na dobrych artystów nie skąpi. Rozmawiający nie zauważyli, że już od dłuższej chwili przysłuchuje się im Semko, który zobaczywszy swego pana, porzucił oglądanie pomnika i teraz z zachwytem przyglądał się panu Jarzębskiemu, a wreszcie nie strzymał i wykrzyknął: - Tożem ja waszmość pana w tym pałacu widział, co w nim takie cuda pokazują, że aż się w głowie kręci. Sala tam wielka, z kolumnami cała, a w niej kunszty przedziwne podnoszą się i w dół schodzą i obracają się w strony rozmaite i ciemność ukazują z chmurami, to znów niebieściutkie niebo ze słońcem albo z miesiącem i z gwiazdami i morze... - Co ty pleciesz Semko - zaniepokoił się jego pan - gdzieś ty był? A może gorączka cię chwyciła? - Jakem na waszmość pana w zamku czekał tak długo, to mi się już cniło i zacząłem iść korytarzem, a później po schodach, całych z marmuru białego, aż przyszedłem do takiej wielkiej sali, a tam patrzę - morze burzliwe, łodzie po nim żeglują, a syreny pływając ślicznie śpiewają, i z nieba persony różne spuszczają się, i z ziemi wychodzą... Siemienowicz znów chciał przerwać tę gadaninę, niewiele z niej rozumiejąc, gdy odezwał się Jarzębski: - Widać waszmości pacholik, po zamku błądząc, do teatrum trafił podczas próbnego sztuki odgrywania. Nie takim jak on tam się w głowie zakręcić może, bo jakom waszmości rzekł, król nasz na teatrum grosza nie skąpi, nawet i teraz, kiedy wydatki duże na inne zgoła sprawy czyni, o czym waszmość pan lepiej ode mnie wiedzieć musisz, skoro właśnie z posłuchania na zamku wracasz. Siemienowicz obrzucił mówiącego krótkim, ale przenikliwym spojrzeniem i nie zmieniając ani wyrazu twarzy, ani tonu poprzedniej rozmowy rzekł, niby sobie nagle coś przypominając: - Ale, ale, czytałem ja, w dalekich Niderlandach przebywając, książeczkę waszmości, rymami pisaną, o mieście Warszawie. Ogromnie mi się podobała, bo to, choć i rymy kunsztowne, ale jak żywe stanęły znajome kąty. No i nadziwić się nie mogłem, ile to nowych budowli i pałaców w ostatnich latach powstało. Ale pomnika tego waszmość nie opisał. - Bo i nie mogłem. Toż mój "Gościniec" trzy lata temu, roku pańskiego tysiąc sześćset czterdziestego i trzeciego druk ujrzał, a kolumna niespełna dwa lata jak stoi. A wiesz waszmość, kto figurę króla i te spiżowe tablice na cokole odlewał? To waszmości stary znajomy. - Musiał to być sławny ludwisarz, bo byle który nie dałby rady. Ja ich w tym królestwie i w Wielkim Księstwie Litewskim wielu znam, bom się od nich odlewania dział uczył. Z dawniejszych był w Krakowie Franciszek Lagustyn. Pamiętam go, jak w roku pańskim 1624 piękną oktawę odlewał dla pana Myszkowskiego, margrabiego, i napis na niej łaciński: "Twarda jest droga cnoty". Prawda to, wielka prawda. Pomarł już mistrz Franciszek. Teraz się tam, do Krakowa, jeden z młodszych Franków, bodajże Jan, przeniósł, a brat jego Andrzej Franke we Lwowie, w ojcowskim warsztacie przy bramie halickiej został. W Gdańsku jest kilku dobrych ludwisarzy, ale teraz najwięcej chyba Ludwik Wichtendahl odlewa. W Wilnie znów osiadł Breutelt, Jan, też ludwisarz nielichy i fach swój znający. Ale tę figurę ani chybi warszawski giser lał, a jeżeli warszawski, to nikt inny tylko Daniel Tym. On jeden mógł się tego podjąć. - Zgadłeś waszmość, to Tym, "jego królewskiej mości odlewnik", jak się na samym posągu i na tej tablicy spiżowej, co w stronę zamku jest zwrócona, podpisał. Na innych tablicach też różne napisy są, o zasługach i wielkości nieboszczyka króla Zygmunta mówiące, a także i o tym, kto pomnik wystawił, a synem wielkiego nieboszczyka jest, nie tylko z natury, ale i z umiłowania i z geniuszu, i następcą jego został nie tylko dzięki elekcji, ale i z kolejności, jakby z dziedziczenia... Nie napisano tylko, że chciałby go prześcignąć i czynami, i sławą, że pragnąłby zabłysnąć na całą Europę, jak nowy Aleksander Macedoński, chwałą wojenną, że mógłby wtedy... Tu Jarzębski urwał nagle i teraz on spojrzał podejrzliwie na swego rozmówcę. Siemienowicz jednak zdawał się nie słyszeć ostatnich słów nadwornego muzykanta i architekta, rzekł bowiem spokojnie: - My tu gadu, gadu, a czas płynie. Dokąd teraz waszmości droga? - Na Miodową idę, do swojego domku, który mam w ogrodzie. Letnią porą nie do wytrzymania upał w kamienicy na Świętojańskiej, więc z miasta uciekam i tam, w zaciszu odpoczywam. Trochę gram, trochę komponuję, a trochę rozmyślam o sprawach świata tego. - To i dobrze, bo na Długą, do arsenału, idąc, mogę waszmość na Miodową odprowadzić. Chodź Semko i trzymaj się mnie, żebyś w tej ciżbie znowu do jakiego teatrum nie zabłądził. Wkrótce dwaj mężczyźni i idący tuż za nimi pacholik, przeciąwszy szeroką w tym miejscu drogę, wiodącą przez Czerskie Przedmieście, znikli w rozgwarze ulicy Senatorskiej. Starszy nad armatą koronną Pożegnawszy pana Jarzębskiego przed jego domkiem na Miodowej, zwanej tak od znakomitych pierników na miodzie, robionych przez osiadłych tu z dawna słynnych piernikarzy toruńskich, inżynier wraz ze swym pacholikiem żwawszym ruszyli krokiem i wkrótce dotarli do ulicy Długiej. Ciągnęła się ona od Wisły, poza murami Starej Warszawy aż do wsi Wielka Wola i dalej, aż do Błonia. Gdy skręcili w lewo, znaleźli się znów wśród rozgwaru miejskiego, na Długiej bowiem mieściły się kwatery kupców cudzoziemskich, a dalej ciągnęły się kramy. Przed zbudowanymi tu w zeszłym jeszcze wieku browarami stały wazy, na które ładowano beczki z piwem. Idąc dalej minęli zbiorniki, dostarczające drewnianymi rurami wodę do Starego Miasta i wkrótce znaleźli się na niewielkim placyku, przylegającym do wałów miejskich. Tutaj ukazał się ich oczom w całej swej potężnej budowie nowy arsenał, czyli cekhauz. Pan Siemienowicz, za granicą przez dłuższy czas przebywając, nie widział go jeszcze, więc zatrzymał się i jął mu się przyglądać okiem człowieka, który już z niejedną taką budowlą miał do czynienia. Wkrótce też zaczął mówić, więcej może do siebie, niż do Semka, choć chłopak chciwie łowił słowa inżyniera. - Hm, no cóż, arsenał niczego sobie, solidny i warowny, w czworobok zabudowany, zawierać musi obszerny dziedziniec. Front trochę na podobieństwo fortecy: dwa piętrowe pawilony po obu bokach, a w środku kurtyna z bramą. - Kurtyna? - zdziwił się Semko. - Tak się nazywa w nauce fortyfikacji prosta ściana między dwoma bastionami, które naprzód są wysunięte, jako i te pawilony. Do kurtyny nieprzyjaciel przystępu nijakiego mieć nie może, bo jak pod nią podejdzie, to go z boku, z bastionów, ostrzelają. Popatrzże się, wszak i tu okienka boczne z pawilonów tak wychodzą, że z nich wzdłuż kurtyny strzelać można. Z głową robione. No i nic dziwnego. Przecież to jeszcze za czasów świętej pamięci pana Pawła Grodzickiego budowane, który był najpierwszym w Polsce generałem artylerii, czyli starszym nad armatą koronną. Zmarło mu się w zeszłym roku, a szkoda. Mąż to był uczony i człek ludzki. Znałem go dobrze. Do dziś pamiętam, co mi opowiadał o swoim pobycie we Francji, w wojskach króla Ludwika XIII i o słynnym oblężeniu twierdzy Roszeli, w której się hugonoci, tacy francuscy protestanci, zawarli. Opowiadał też o wielkim feście później w Paryżu, na cześć zdobycia tej twierdzy przez wojska królewskie urządzonym. Jego to, Pawła Grodzickiego, głową i ten, i krakowski, i lwowski cekhauz stanął i armata w nich porządna. Semko, którego te wspomnienia już nudzić zaczęły, skorzystał z tego, że inżynier, zamyśliwszy się, mówić przestał, i zapytał: - To już chyba do tego cekhauzu pójdziemy. Może tam co jeść dostaniemy, bom zgłodniał. - A żem też o tym nie pomyślał wcześniej. Czekaj, masz tu szóstaka, wróć się tam, gdzie kramy z pieczywem przy ulicy stoją i kup sobie bułkę chleba albo też i co do tego, a jak sobie podjesz, to przychodź do arsenału i powiedz, że jesteś mój, to cię straż wpuści. Żebyś mi się tylko gdzie nie zawieruszył, bo miasto duże i szukaj potem, jak szpilki w stogu siana. Mówiąc to wyjął z sakiewki srebrny pieniążek i dał go chłopcu, który go też zaraz oglądać zaczął. - To chyba jakiś król, bo w koronie, ale nie nasz. Z takim długim nosem i jakby chudy jakiś, a nasz pan to mówią, że gruby i aż z tego chorzeje. - Nie pleć byle czego. To jest nieboszczyk ojciec naszego króla, ten sam, co na kolumnie stoi, bo moneta jest dawniejsza, ale dobra. Wszystko za nią kupi. Pokaż. Wziął pieniążek z rąk chłopaka i zaczął odczytywać napis biegnący dokoła portretu królewskiego: "Sigismundus tertius Dei gratia rex Poloniae, magnus dux Lithuaniae" - to po łacinie, a po polsku: "Zygmunt trzeci, z bożej łaski król Polski, wielki książę Litwy". Obrócił monetę na drugą stronę. - A tu herby, widzisz, po lewej stronie Orzeł, tu herb Polski, po prawej jeździec na koniu, to Pogoń litewska, a u dołu snopek przewiązany, to herb królewskiej rodziny Wazów. Naokoło biegnie napis łaciński: "Groszy srebrnych Królestwa Polskiego" i rok "1623". A ile tych groszy? To jest tu napisane, nad herbami. Widzisz? "Sześć". Żebyś wiedział i nie dał się oszukać. A teraz biegnij, bo mi jeszcze z głodu zasłabniesz. Oddał monetę chłopcu i ruszył z wolna ku bramie arsenału, rozmyślając nad tym, jak też powinien rozmawiać ze starszym nad armatą koronną, Krzysztofem Arciszewskim, który będzie odtąd jego zwierzchnikiem. Cofnął się pamięcią wstecz i wspomniał dawnego swego przełożonego, pana Mikołaja Abrahamowicza herbu Jastrzębiec, generała artylerii litewskiej, pod którego rozkazami odbył długą i trudną kampanię wojenną z lat trzydziestych. I żal mu się zrobiło, że teraz nie może wrócić do tego świetnego dowódcy i znawcy spraw artyleryjskich. Krzysztofa Arciszewskiego inżynier Siemienowicz nie znał, choć słyszał o nim wiele. I to, że w młodym wieku uchodzić musiał z kraju, ścigany przez sądy i to, że później wsławił się w służbie holenderskiej walcząc przeciw Hiszpanom w Brazylii, i to, że wezwany przez króla Władysława IV powrócił w ostatnim czasie do Polski i parę tygodni temu, 28 kwietnia 1646 roku, został mianowany dowódcą całej artylerii koronnej. Uchodził od młodych lat za odważnego awanturnika, a z biegiem czasu i doświadczeń nabrał cech zgryźliwego pedanta, co nie budziło sympatii wśród jego otoczenia. Z tych niewesołych myśli otrząsnął się pan Kazimierz dopiero w chwili, gdy dochodził do bramy arsenału. Nad nią wmurowana była czworokątna tablica z czarnego marmuru. Przeczytał wyryty na niej złotymi literami łaciński napis, który głosił, że "Dla wygody w czasie wojny i w czasie pokoju, a zawsze dla pożytku Rzeczypospolitej, najjaśniejszy Władysław IV, król Polski i Szwecji, arsenał ten od fundamentów nakazał wznieść i nowym go zasobem machin wojennych, również i łupami na wrogach zdobytymi, ozdobił i wzbogacił, roku zbawienia 1643". Brama była otwarta, bo właśnie wjeżdżały w nią wozy z tarcicami. Inżynier poczekał więc chwilę, a gdy wjechały na dziedziniec, chciał wejść za nimi, ale stojący w bramie dwaj puszkarze skrzyżowali przed nim lontownice, musiał się więc zatrzymać. Obejrzał ich uważnie i widać rad był porządkom, bo rzekł pogodnie, choć twardo: - Widzę, że służbę swoją znacie. Kazimierz Siemienowicz jestem, nowy inżynier artylerii koronnej. Z polecenia króla jegomości do pana Arciszewskiego, starszego nad armatą koronną idę. Puszkarze zawahali się na moment, ale zaraz jeden z nich, bystrzejszy widać, odezwał się: - Niechże wasza miłość spocznie - tu wskazał na znajdującą się w bramie kamienną ławę - a ty Hanys biegiem do pana armatnego i rozpowiadaj mu co i jak! Siemienowicz, który żelazne zdrowie mając, jednak się w Niderlandach trochę reumatyzmu nabawił, z niechęcią spojrzał na kamienną ławę. - Postoję. Nie przywykłem siadać gdziebądź - mruknął, a widząc, że Hanys zamiast biegiem ruszać stoi i gapi się na niego, huknął: - Czego stoisz baranie. Rozkazu nie słyszałeś? Gdy Hanys wreszcie odszedł, inżynier zaczął przemierzać krokami bramę tam i na powrót i nie wdając się w rozmowę ze starszym puszkarzem, snuł dalej swoje myśli. Tymczasem w mieszkaniu armatnego koronnego, mieszczącym się na pierwszym piętrze zachodniego pawilonu, pan Krzysztof Arciszewski również rozmyślał o czekającym go spotkaniu. Już kilka godzin temu buchalter artylerii, Florens Andrichem, wróciwszy z miasta po odebraniu od introligatora ksiąg z czystym papierem, w których się rachunki zapisywać miały, przyniósł wiadomość, że inżynier Siemienowicz z zagranicy powrócił i na posłuchanie królewskie czeka. Arciszewski już dawniej wiedział od króla, że Siemienowicz został wezwany do kraju. Co więcej, zdołał nawet odwieść króla od zamiaru mianowania inżyniera obersterlejtnantem, czyli zastępcą generała artylerii koronnej. Pan Arciszewski, obejmując po nieboszczyku Pawle Grodzickim wysoki urząd, zastał na stanowisku obersterlejtnanta Wacława Kirszbauma, który pobierał 200 zł miesięcznego żołdu. Pan Krzysztof wolałby jednak mieć na tym miejscu kogoś zupełnie od siebie zależnego, a najlepiej, staropolskim zwyczajem, kogoś krewnego. Na razie jednak stanowisko było zajęte, pan Arciszewski czynił więc starania, ażeby pozbyć się Kirszbauma. Król zgodził się go usunąć, zamierzał jednak na jego miejsce mianować właśnie Siemienowicza jako człowieka starszego już, doświadczonego i wykształconego. Argumenty przemawiające za kandydaturą Siemienowicza były znacznie silniejsze od tych, które mógł przytoczyć Arciszewski, zwłaszcza że nie widząc nikogo odpowiedniejszego, proponował bratanka swego, dwudziestoletniego Mikołaja Arciszewskiego. Mimo to jednak generał Arciszewski zdołał przeprowadzić swoją wolę, skutkiem czego Siemienowiczowi król mógł dać tylko stanowisko inżyniera artylerii koronnej. Według wysokości żołdu licząc było to piąte miejsce w artylerii, po starszym nad armatą koronną, obersterlejtnancie, cejgmajstrze i kapitanie artylerii, a przed cejgwartem arsenału warszawskiego. Tak więc pan Arciszewski postawił na swoim, z czego był bardzo rad. Teraz jednak, gdy oczekiwał na przybycie Siemienowicza, w jego serce wkradła się wątpliwość. Przecież pismo żadne, mianujące jego bratanka nie zostało wystawione. A nuż król ujrzawszy Siemienowicza, przekonany jego wymową, odda mu jednak stanowisko obiecane Mikołajowi? Rozmyślania generała przerwał hałas na schodach. Ktoś lazł po nich, głośno człapiąc butami. W chwilę później drzwi się otwarły, a w nich zaczęła się szamotać jakaś postać. Arciszewski zacisnął szczęki i przyglądał się przez chwilę usiłowaniom Hanysa, który zawadzając buciorami o próg nadaremnie próbował wejść do izby, nie puszczała go bowiem trzymana w garści lontownica, zbyt długa, ażeby się zmieścić w niskich drzwiach. - Zostaw durniu lontownicę w sieni i gadaj, z czym przyszedłeś. - Jakisi indzinier chce tu iść. Arciszewskiemu nietrudno było domyślić się, o kogo chodzi, toteż zaraz odpowiedział: - To bierz lontownicę i powiedz, żeby tu przyszedł. A od jutra pójdziesz do rąbania drzewa, bo na pomocnika puszkarskiego trzeba mieć więcej sprytu. Gdy Hanys zniknął, Arciszewski zesztywniał w oczekiwaniu. Ten dureń powiedział "inżynier" - myślał - widać tak się przedstawił. Ale to nic nie znaczy, inżynier to jego tytuł, a nie funkcja. No zobaczymy, czy król dotrzymał obietnicy. Nagle przeszywający ból w dużym palcu prawej nogi zmusił go do skrzywienia się. - A niech to piorun strzeli - warknął - akurat w porę odezwała się podagra. W tym jednak właśnie momencie drzwi się otwarły i stanął w nich barczysty mężczyzna. Powolnym ruchem zdjął kapelusz i powiedział: - Kazimierz Siemienowicz jestem. Król jegomość w łaskawości swojej inżynierem artylerii koronnej mnie uczynił, o czym mi waszej miłości donieść kazał. Arciszewski odetchnął głęboko i dziwna rzecz, ból w nodze jak nagle przyszedł, tak i nagle ustąpił. Poczucie odniesionego zwycięstwa napełniło go tym większą pewnością siebie, ale równocześnie pozbawiło na chwilę niechęci, jaką czuł do Siemienowicza. Rzekł więc dość uprzejmie: - Witam waszmość pana inżyniera. Król jegomość wie, co robi, przysyłając mi tu na służbę tak bywałego człeka. Waszmość pono również w Niderlandach byłeś. Piękny to kraj, choć gdzie mu tam do Brazylii. Żeśmy się też nie spotkali. No, zresztą i nic dziwnego, waszmość przecie jeno na lądzie wojowałeś, a ja na morzu albo za morzem. Siadajże waszmość, pogadamy. Siemienowicz, że to rzeczywiście bywały był i z niejednego pieca chleb jadał, doskonale odczuł chełpliwy ton Arciszewskiego, ale biorąc go za dobrą monetę rzekł siadając: - Któżby się mógł równać sławą z waszmość panem admirałem. Ja skromny człek jestem i skromne też stanowisko zajmuję, chociaż w cudzoziemskich krajach inżyniera dobrego za trzecią część wojska całego ważą i zaraz go po generale artylerii kładą. Mówiąc to Siemienowicz nie znał ani poprzednich zabiegów, ani myśli Arciszewskiego, toteż był zaskoczony, gdy generał zerwał się ze stołka i wybuchnął: - Waszmość sobie nie wyobrażaj, że moim zastępcą zostaniesz. Już król na to miejsce kogoś godniejszego upatrzył. I zapamiętaj sobie waszmość, że ja tu żadnym admirałem nie jestem. Owszem, chciał mnie król admirałem swojej floty uczynić, jak ją miał, ale ja nie chciałem, a teraz ni floty w Polsce nie ma, ni admirałów. Siemienowicz, nie mogąc zrozumieć podniecenia Arciszewskiego, wstał również i rzekł: - Widzę, że wasza miłość dziś do rozmów nie usposobiony. Wobec tego jutro przyj dę. Spokojny ton inżyniera ochłodził nieco pana armatnego, więc siadł i odezwał się pojednawczo: - Nie o to tu sprawa idzie. Jak król jegomość postanowił, tak będzie. Idzie o to, żebyś waszmość pan wiedział, kto tu rządzi. Skoroś już jest, to i pracę dla waszmości pana inżyniera zaraz znajdziemy. Więc tak: po pierwsze rzemieślników doglądać trzeba, którzy tu, w cekhauzie, roboty różne mają. Pan Grodzicki niby cekhauz wybudował, ale wewnątrz żadnego wykończenia nie zrobił. - Na pana Grodzickiego słowa złego powiedzieć nie dam, dzięki niemu cała artyleria koronna dźwignęła się tak, że się i przed holenderską wstydzić nie musi. - Nie przerywaj waszmość, jak starszy mówi. Więc na sam początek tym się waszmość zajmiesz. Po drugie, ta galeria krótka, która w cekhauzie na lewo od bramy biegnie, bez użytku stoi. Trzeba tam mieszkanie wyrychtować: sień, izbę dużą i kuchnię. Dla mojej czeladzi. To jest inżynierska robota. No a po trzecie, król jegomość do pewnych spraw, które waszmości interesować nie powinny, most na łodziach pobudować kazał. Tu już waszmość pokażesz, zali do tej pracy zdatny jesteś. Jak ci inwencji nie starczy, to do mnie po radę przyjdziesz waszmość. A w tamtych, dwóch sprawach, to cię nasz cejgmajster albo kontroler artylerii, pan Getkant, pouczy. Nie w smak była panu Kazimierzowi ta mowa i ta robota, którą na dobrą sprawę majster ciesielski czy murarski mógł wykonać, ale wzmianka o Getkancie, który był jego starym przyjacielem jeszcze z czasów niedoszłej wojny szwedzkiej, tak go ucieszyła, że starając się zachować spokój powiedział: - Wdzięczny jestem waszej miłości za to, że mi od razu robotę wyznaczył, bo bezczynności nie lubię. Żal mi jeno, że z samą armatą żadnej pracy mieć nie będę. W cudzych krajach przebywając uczyłem się sztuki artyleryjskiej jak mogłem, i książki wszystkie, jakie tylko znalazłem, przeczytałem, a niektóre to i z sobą przywiozłem. Sądziłem, że ta moja nauka tu u nas, w Polsce, przydatną będzie. Trzeba by tylko jeszcze... Arciszewski słuchał mowy Siemienowicza z wyraźną niechęcią, aż wreszcie nie wytrzymał i przerwał mu: - Armata jest do tego, żeby z niej strzelać, a nie, żeby o niej książki czytać. Strzelanie to puszkarska rzecz, a nie inżynierska. I jeszcze jedno waszmość zapamiętaj: jak będziesz jakiekolwiek narzędzie albo materiał brać, to wszystko buchalterowi podać do zapisania dokładnego - co, ile i na co. W tych rzeczach żadnego uchybienia nie zniosę. Aha, musisz waszmość arsenał nasz obejrzeć, żebyś wiedział, co gdzie jest. To cię już tam nasz cejgmajster oprowadzi. Wstał, otwarł drzwi do sąsiedniej izby i krzyknął: - Jasiek, sprowadź tu duchem pana Getkanta. Po czym zwrócił się do Siemienowicza: - Więc tak, to już wszystko. Aha, na miesiąc będziesz waszmość dostawał sto złotych, to już chyba wiesz, no i kwatery sobie na mieście poszukasz, bo tu wszystko zajęte. Zresztą to już waszmości głowa. Najlepiej kwaterę znaleźć gdzieś tu, blisko, bo w cekhauzie robota zaczyna się ze świtem, a kończy ze zmierzchem, z przerwą na obiad. Tak. Mowę tę przerwało wejście pana Fryderyka Getkanta. Był to mąż w wieku Siemienowicza, ale całkiem innej postawy. Wysoki, chudy, z czarną, lekko siwiejącą czupryną, długim nosem, śniadą twarzą i małymi, poczciwymi oczkami. Nosił się po szwedzku i widać kochał się w skórzanym odzieniu, bo i kurtkę miał ze skóry i spodnie łosiowe, do butów wpuszczone, a buty modą szwedzką z szeroko wywiniętą cholewą. Gdy wszedł, zamrugał oczami ujrzawszy Siemienowicza, ale znając już pana armatnego zwrócił się najpierw do niego: - Wasza miłość mnie wzywał. - Tak. Oto jest pan Siemienowicz, z woli króla jegomości od dziś inżynier artylerii koronnej. Oprowadzisz go waszmość po arsenale i pokażesz, gdzie co się znajduje. Inżynier zajmie się wewnętrznym cekhauzu urządzeniem i zabudową lewej krótkiej galerii, później mostem na łodziach, ale to już nie waszmości głowa. Getkant patrzył cały czas to na Arciszewskiego, to na Siemienowicza i już chciał podejść do przyjaciela, ale ten powstrzymał go gestem, więc Getkant odpowiedział tylko Arciszewskiemu: - Wedle woli waszej miłości - i czekał. Zapadło milczenie, które przerwał pan armatny mówiąc: - Idźcie już. Obaj macie zaprzątnięte głowy podobnymi dziwactwami, to się prędko dogadacie. Pan Fryderyk Gdy tylko wyszli z izby starszego nad armatą, pan Fryderyk, że to żywy był i radości swej hamować nie umiejący, przeto chwycił barczystego inżyniera za ramiona, zaczął nim potrząsać i wykrzykiwać: - No, tośmy się wreszcie znowu zeszli. Ile to lat, chyba więcej jak dziesięć, jakeśmy się rozstali. Ale pamiętałem o tobie. Książeczkę o Warszawie, com ci, ją trzy lata temu wysłał, zaraz jak ją wydrukowali, dostałeś? Gdański kapitan, co do Niderlandów z towarem płynął, obiecał solennie, że cię przez swoich znajomków odnajdzie. Zaklinał się potem, że musiała cię dojść, ale tak po prawdzie, to wiedzieć nie mógł, bo statek w Amsterdamie nowymi towarami załadowawszy, zaraz nazad wracał. - Dostałem. I sam nawet nie wiesz, jak ci wdzięczny byłem i jestem. Ksiąg ja różnych, w obcych krajach przebywając, niemało się naczytałem i, jak już naszemu admirałowi mówiłem, niejedną ze sobą przywiozłem. Ale tę książeczkę, że to po polsku pisana i o naszej Warszawie, i od ciebie - to długom na sercu nosił i niektóre jej wiersze do dziś na pamięć umiem. Choćby i o tym tu arsenale: Cekhauz, wiem, że słynie wszędzie, Którego w Polszcze nie będzie Nad warszawski sławniejszego; Z fortuny najjaśniejszego Króla, pana Władysława Czwartego, zostanie sława. Teraz reforma w murynku, Wielka odmiana w budynku, Jak forteca, tuż pod wałem Miejskim i z kosztem niemałem. Sala jedna bardzo wielka, W której armata jest wszelka... i tak dalej, i tak dalej. Jest tych wierszy o samym arsenale chyba kilka stron. Może tam i z tego Jarzębskiego poeta niewielki i z Owidiuszem w zawody iść mu nie przystoi, ale człek niegłupi. Spotkałem go dziś i różne takie rzeczy od niego słyszałem... Ale nie o tym mówić chciałem, tylko o tym, że i ja o tobie pamiętałem i gościniec ci przywiozłem. Nie mam go tu ze sobą, bo wszystek mój dobytek jeszcze w łubach spakowany. Getkantowi twarz się rozjaśniła, a w oczach odmalowało się zaciekawienie, co też to być może. Nie zapytał jednak, tylko podziękował żywo, Siemienowicz zaś widząc jego ciekawość rzekł zaraz: - Miałem ci tego nie mówić, aż rzecz samą ujrzysz, ale skoro się już zgadało, to powiem. Jakeśmy się ostatni raz ze sobą spotkali, toś świata nie widział poza map rysowaniem. Możeś to potem i porzucił, ale wtedy o niczym innym mówić nie mogłeś i tak mi się to w pamięć wryło, że ci przywiozłem instrument zacny, którym się owe rysowania map odprawują. Getkant nie wytrzymał i wykrzyknął: - Astrolabium? Siemienowicz, rad bardzo, że przyjaciela ucieszył, skinął głową. - Astrolabium mosiądzowe, lejdejskiej roboty. - Toż to instrument najprzedniejszy, bo nim kąty na wszystkie strony dokoła pomierzyć może. Miałem ja taki, wprawdzie nie mosiądzowy, tylko z gruszkowego drzewa, ale mi przepadł przy jednej ekspedycyi mojej, o której ci kiedyś opowiem. Mosiądzowy i z Lejdy, gdzie w dzisiejszym czasie najlepsze instrumenta inżynierskie robią, to siła musiał kosztować! - Jak już tak wszystko chcesz wiedzieć, to ci powiem, że nic nie kosztował. Na nieprzyjacielu zdobyty. W zeszłym roku, jakeśmy twierdzę Huls w Niderlandach zdobyli, to każdy brał, co tam dołapać potrafił. Ja się takim zajęciem nie param, bo i na dobra tego świata łakomy nie jestem i godności mojej taka rzecz nie przystoi. Gdy się już wszyscy nacieszyli swoją zdobyczą, to hetman wojsk Zjednoczonych Prowincji Niderlandów, u którego na służbie byłem, Fryderyk Henryk książę Orański, kazał całą zdobycz przed swoją kwaterą złożyć. No i każdy złożył to, czego ukryć nie potrafił albo co mu się na nic nie zdało. Widać tam któryś hiszpańskiego inżyniera musiał z jego rzeczy obrać i astrolabium chwycił, bo myślał, że ze złota, a jak zobaczył, że to mosiądz, odniósł i przed kwaterą hetmańską położył. Wyszedł nasz Fryderyk Henryk, popatrzył na te wszystkie zdobycze, wziął do ręki owo astrolabium i zaraz mię wołać kazał. W niejednym mi pomogłeś - powiada - choćby i przy tym oblężeniu, to weź ode mnie na pamiątkę. Zaraz o tobie pomyślałem, więc też podziękowałem grzecznie, a instrument sam sprawdziwszy, że dobry, ze sobą przywiozłem. Rozmawiając żywo nie spostrzegli nawet, kiedy po schodach na dół zeszli i znaleźli się na dziedzińcu arsenału. Pora już była poobiednia, więc znowu zaroiło się tu od ludzi. Pan Arciszewski, ledwo urząd objął, zaraz swoje porządki wprowadzać i ludzi do roboty zaganiać począł. Choć gmach arsenału już trzy lata temu skończono budować i działa w nim już od dawna stały, to jednak jeszcze to i owo zrobić było trzeba. Więc wzdłuż galeryj długich, pobocznych, wschodniej i zachodniej, listwy drewniane pozakładać i w każdą po 65 drewnianych, mocnych gwoździ powbijać, na zawieszenie lin do ciągnienia dział nagotowanych. Więc windy porobić w pomieszczeniach na piętrze, żeby ciężarów po wschodach do góry nie dźwigać. Więc w krótkiej galerii, na prawo od bramy, znów osiem listew przybić, żeby na nich szpryce albo sikawki, na wypadek ognia potrzebne, powiesić. Kręciło się zatem na dziedzińcu sporo rzemieślników, różnymi pracami zatrudnionych, a także i puszkarzy, bo i dla nich pan Arciszewski zawsze jakąś robotę wynalazł, z doświadczenia wiedząc, że nieróbstwo do niczego dobrego nie prowadzi. Widząc, że Siemienowicz, skończywszy mówić, rozgląda się dokoła, pan Fryderyk nagle przypomniał sobie: - Toż ty głodny być musisz. Najpierw u króla na posłuchaniu byłeś, tam ci chyba jeść nie dali. Potem cię nasz, jak go nazywasz, admirał pewnie dłuższą mową o podagrze poczęstował, a teraz jeszcze ja cię tu o pustej gębie trzymam. Zróbże mi tę łaskę i chodź do mnie, to nas żona obu nakarmi, a na taką okazję, to i wina gąsiorek się znajdzie, węgierskiego, bo choć jako wiesz, z nadreńskiego kraju pochodzę, gdzie wina przednie robią, ale w dzisiejszym czasie, kiedy cała Rzesza wojną stratowana, o wina reńskie tu trudno, więc polskim obyczajem - węgierskiego się napijemy. A przy tym obaczysz jako tu sobie mieszkam i co robię. Pan Kazimierz, że to głodny był rzeczywiście i z dawno niewidzianym przyjacielem nierad by się rozstawał, z chęcią przyjął zaproszenie, tym bardziej gdy się okazało, że Getkant mieszka w samym arsenale, we wschodnim pawilonie. Przeszli więc przez podwórze i wkrótce znaleźli się w sieni. - Tu cejgwart warszawski, Jerzy Mitwenz, stary nudziarz, ale porządny człek, mieszka. A ja nad nim, na górze. Wszystko tam jest jak należy, i kuchnia, i pokój, i nawet komórka potrzebna, tak że za potrzebą na dwór wychodzić nie muszę. Zresztą sam zobaczysz. Wyszedłszy po 23 drewnianych schodach, w mur na obu końcach wpuszczonych, znaleźli się w sieni na pierwszym piętrze. Sień była duża i widna, miała bowiem dwa okna z szybami w ołów wprawionymi. Na wprost schodów były drzwi dębowe, porządne, z zamkiem. Getkant minął je jednak mówiąc: - To izba obersterlejtnanta, Wacława Kirszbauma, który naszego admirała zastępuje, ale go teraz nie ma, bo się wyprawił na szukanie nowych puszkarzy, chyba aż do Wrocławia. Bieda z tym u nas. Dobrego puszkarza dostać trudno. Chciał król szkołę puszkarską założyć, żeby ich za granicą nie szukać, ale niewiele z tego wyszło, długo by mówić dlaczego. To innym razem. Mówiąc to otworzył sąsiednie, takie same drzwi i wpuszczając gościa do jasnej izby o trzech oknach rzekł: - Dla człeka na służbie będącego każde mieszkanie dobre, ale lepszego nad to jeszcze nie miałem. Stół mam wprawdzie niewielki, ale ja więcej przy owym warsztaciku czasu spędzam, niż przy stole. Siemienowicz objął wzrokiem obszerną izbę, w której ujrzał stół rzeczywiście niewielki, a przy nim cztery stołki drewniane, na brązowo malowane i piec wysoki z zielonych kafli. Zaraz też podszedł do miejsca, gdzie we wnęce okiennej wmurowana była gruba deska sosnowa, gładko wyheblowana. Leżały na niej dłuta, rylce, cyrkle i inne narzędzia. Panu Kazimierzowi twarz się rozjaśniła na ten widok. - Widzę, że czasu nie marnujesz i ciągle mechanicznymi kunsztami głowę masz zajętą. Żeby tak jeszcze stolarski warsztat był i tokarnia, to byś mnie stąd siłą nie wygnał. Tyle mam różnych pomysłów, ale one wszystkie nic nie warte, póki ich własnymi rękami nie zrobię i nie wypróbuję. A jak tu robić, kiedy człek tylko wojuje, cudze twierdze dla obcych panów zdobywa i tak lata płyną. - Nie narzekaj, bracie, nie narzekaj. To, czegoś się zdobywając cudze twierdze nauczył, to teraz tu, choćby i na tym warsztacie zrobisz i w naszym arsenale wypróbujesz. Tylkoć z góry mówię, musisz mieć protekcję najwyższą, bo inaczej nasz admirał żyć ci nie da. On tam takich z pomysłami nie lubi. Złotówki i grosiki rachuje, zanim ci da jednego gwoździka, to się mu trzy razy przypatrzy i w dwóch księgach zapisze. A księgi bardzo lubi i przechowuje, ale tylko rachunkowe. Ile dostał, ile wydał i ile kto winien. A z takich innych książek, drukowanych, to tylko jedną, bo ją sam napisał po łacinie O leczeniu podagry. Ale czekajże, znowu się rozgadałem. Otworzył drzwi do kuchni i zawołał: - Gościa mamy. Dajże nam co do zjedzenia, bośmy głodni, a gość z dalekiej drogi przyjechał. I chłopaka poślij do piwniczki, niech no gąsiorek tego wina utoczy, co mi go pan Aders z ostatniej podróży przywiózł. Po czym zwrócił się do przyjaciela: - A żebyś tu do mnie częściej przychodził, to coś ci ukażę takiego, co twoje oczy ucieszy. Pociągnął towarzysza z powrotem do sieni, a stąd przez dwuskrzydłowe drzwi dębowe wyprowadził go wprost na obszerne i widne, bo oświetlone czterema oknami, poddasze ciągnące się nad całą długością wschodniej galerii, aż do wieżyczki, która stała przy wielkim budynku cekhauzowym. Ledwie weszli, wzrok Siemienowicza padł na warsztat tokarski, stojący pod jednym z okien. Podszedł szybko i, zwyczajny widać tej pracy, nacisnął nogą wytartą od częstego używania deseczkę. Duże koło zawirowało, a założony na nie powrozek przeniósł ten ruch na mniejsze kółko, umieszczone na osi tokarni. - Chodzi dobrze. Tylko gdzie narzędzia, uchwyty, noże - zaniepokoił się. - Mam wszystko w izbie, przecież tu nie będę trzymał, bo to rzecz łakoma, a to poddasze jak przechodnia ulica. Niby drzwi są i z tej strony, i z tamtej, od wieżyczki, i zamki w nich też, ale czy to upilnujesz, jak tu ciągły ruch. Rzemieślnicy się kręcą, coraz to któryś klucz bierze. Mam wszystko, nie bój się. Kiedy będziesz chciał, to dam i możesz toczyć, ile dusza zapragnie. Trochę mnie tylko ciekawość bierze, co też ty będziesz toczył? - To długa historia, ale ci ją kiedyś opowiem. - No to spójrz, co pod następnym oknem stoi. - Ho, ho! To już mam. wszystko, co mi potrzeba, skoro i stolarski warsztat jest. Resztę sam zrobię. Tylko ten admirał... Toś mi klina w głowę zabił. Żebym to dziś rano wiedział, to bym królowi jegomości o moich zamysłach słowo rzekł, może by tam i łaskawym okiem na tę rzecz spojrzał i przyzwolenie dał, ale nie wiedziałem. Getkant zasępił się, ale zaraz głowę podniósł i rzekł: - Nie turbuj się. Król jegomość własną osobą często do arsenału zjeżdża, bo się w armacie lubuje, wtenczas mu powiesz. A teraz, chodźmy jeść, bo już i ja zgłodniałem. Tak rozmawiając opuścili poddasze i zamknąwszy drzwi na klucz poszli do izby, by posilić się gorącą strawą. Stół zastali już przykryty białym obrusem, a na nim dwa talerze cynowe, ale przy nich łyżki, widelce i noże srebrne. W środku stała szklana karafeczka z nieźle wyglądającym płynem i dwa z przydymionego szkła, grube kieliszki. Widząc to Siemienowicz zatarł ręce, jakby zmarzł i rzekł wesoło! - Nieźle sobie żyjecie, panie cejgmajstrze albo kontrolerze artylerii koronnej. Chyba że to tak na moją cześć. - Na pewno na twoją. Mojej Małgosi strasznie się tu cni. Ze Gdańska małżonka moja pochodzi, córką rajcy miejskiego jest. Tu krewnych żadnych ani znajomych nie ma, więc cieszy się ogromnie, jak mnie ktoś odwiedzi i wszystko co najlepsze na stół stawia. Rada by cię też ujrzeć, zwłaszcza że pewnie przez Gdańsk do nas jechałeś, to byś jej słowo rzekł, co w jej mieście rodzinnym słychać. - Zaszczyt to dla mnie będzie, małżonkę twoją poznać. Prośże ją czym prędzej. Getkant wyszedł do kuchni i coś tam długo radził. Wreszcie wrócił do izby, a za nim dziewka służebna wniosła na cynowej misie tłustego kapłona w żółtym, szafranowym sosie. - Żona prosiła, żebyśmy jedli nie zwlekając, a ona się ino trochę ogarnie i później przyjdzie. Zresztą, jak powiada, chłop głodny, to nie mowny, a chciałaby rozmowy posłuchać, nie tylko patrzyć, jak szczękami ruszamy. Więc na zdrowie i za powodzenie twoich zamysłów. Napełnił kieliszki, a gdy wypili, zabrali się ostro do kapłona, który zniknął wkrótce z półmiska. Zaraz też wniesiono drugie danie: sztukę mięsa z sosem chrzanowym, a do tego jarzyny: marchew, groch i kapustę kwaśną na świeżej słoninie. Wkrótce też zjawiła się gospodyni. Młoda, dość wysoka i kształtna blondynka, w krótkiej, ledwo po kostki sięgającej sukni błękitnej, z przodu srebrem haftowanej, wciętej w talii, a ku dołowi rozszerzonej. Skłoniła się gościowi i rzekła dwornie: - Miło mi powitać waszmość pana. Małżonek mój cuda o waszmości opowiadał, chciałam więc poznać i o podróż zapytać. A waszmość pewnie zmęczony i mówić ze mną nie zechce - zakończyła, trochę zalotnie. Inżynier jednak bystro przyjrzawszy się pani Getkantowej właśnie dopiero teraz nabrał ochoty do rozmowy, więc też zaraz jadło chwalić począł mówiąc, że tak znakomitego nigdzie dotąd nie spożywał, a zwłaszcza w Niderlandach, gdzie ciągle tylko ryby jedzą i cienkim piwem je popijają. Przypomniał więc sobie zaraz pan Fryderyk o owym węgrzynie, którego też pacholikowi podać kazał, a pustą już karafeczkę zabrać. Wkrótce też pojawiło się znakomite ciasto wyrobu pani Małgorzaty. Gwarzyli przy tym żywo o podróży pana Kazimierza, który jak najwięcej o Gdańsku opowiedzieć chciał, mimo że niecałe pół dnia w mieście tym zabawił, tak że nawet znakomicie wyposażonego arsenału miejskiego nie zdołał obejrzeć, a już nic zgoła o pani Krancke, ukochanej przyjaciółce, jeszcze z dziecinnych lat pani Małgorzaty powiedzieć nie potrafił, chociaż chętnie byłby to dla jej przyjemności uczynił. Gdy tak rozmawiali, rozległ się jakiś hałas na schodach i do izby wtargnął zdyszany puszkarz. Zobaczywszy siedzących przy stole zmieszał się trochę, ale rzekł: - Panie cejgmajster, niech pan idzie zaraz, bo Hanys się upił i wyprawia. Getkant wstał żywo, podszedł do puszkarza i syknął: - Posłuchajcie no Kruger, wam się wydaje, że jak się pachołek upije, to zaraz trzeba cejgmajstra wołać. Niech sobie z nim jego mistrz radzi, a jak nie, to do pana cejgwarta idźcie, on tu gospodarz, a mnie głowy nie zawracać! Gdy puszkarz wyszedł stropiony, pan Fryderyk wrócił do stołu i rzekł do inżyniera: - Mówiłem ci, że mieszkanie dobre, ale to, że w samym arsenale się mieści, też ma swoje złe strony, jak widzisz. Zresztą to głupstwo. Wspomniałeś o mapach, które przed laty rysowałem. Czy wiesz, że mam je' teraz znowu wszystkie u siebie? Zawsze jak się coś nowego szykuje, to trzeba stare mapy z kąta wyciągać, a niejedno na nich poprawiać. Nieraz wiele trudu i niebezpieczeństw takie poprawianie kosztuje. Pani Małgorzata, widząc, że się na poważną rozmowę zanosi, wyszła, niby sobie coś przypomniawszy, z pokoju, a gdy sami zostali, pan Fryderyk ze skrzyni stojącej pod oknem wyjął wielki, na dwie stopy długi, a na półtorej wysoki foliał i położywszy go na warsztacie pod oknem, bo tu najwidniej było, pokazał Siemienowiczowi. - Widzisz, to jest moje dzieło: Topografia praktyczna, bo się do wojennej potrzeby stosuje. Siadaj - podsunął mu stołek - i przejrzyj, a ja ci opowiem, w jakich okolicznościach która mapa powstała. Pan Kazimierz usiadł i z zainteresowaniem zaczął oglądać atlas. Na okładce, pięknie przyozdobionej, widniał portret króla Władysława na koniu i wiersz łaciński ku jego czci, a także napis, że zawarte w atlasie mapy narysował i sprawdził w terenie Fryderyk Getkant. Inżynier otworzył atlas. Na pierwszej stronie ukazał się jego oczom pięknie piórkiem wykonany plan okolic miasta Gniewa. Było na nim przedstawione koryto Wisły w okolicy miasta tak dokładnie, że nawet łachy piaszczyste, wynurzające się z wody, kartograf wyrysował, tak samo jak wszystkie, nawet najmniejsze strumienie, płynące w wąwozach i wpadające do Wisły. Najważniejszy był tu jednak rysunek murów, baszt i bram miejskich, mapa bowiem miała służyć wojskom polskim, przygotowującym w 1635 roku obronę miasta przed Szwedami. Siemienowicz obracał karty atlasu, każdej dokładnie się przypatrując, wreszcie rzekł: - Z głową robione. Przecież na tych mapach cała linia dolnej Wisły i wszystkie umocnienia nad nią leżące są wyrysowane: Grudziądz, Nowe, Gniew, widły Wisły i Nogatu, Wyspa Wróbla, Tczew. - Zwróć uwagę na mapę okolic Piławy, przy połączeniu Zalewu Wiślanego z morzem leżącej. Skromna to mapa, ale z narażeniem życia robiona. Byłem ja tam w 1625 roku, jeszcze przed wojną ze Szwedami, i dokładnie całe wybrzeże pomierzyłem i wyrysowałem. Wejście do portu dla większych statków trudne, bo tylko jednym kanałem wśród mielizn prowadzące, też zaznaczyłem. Potem przyszli Szwedzi i całe wybrzeże, a pierwszą właśnie Piławę zajęli i trzymali. Król nasz postanowił rozprawić się z nimi i wybrzeże odzyskać. Wtedy to flotę wojenną, z dwunastu okrętów złożoną, wystawił, a mnie mapy twierdz nad dolną Wisłą stojących rysować kazał. Nasze okręty dość miały roboty w Gdańskiej Zatoce, więc nie można ich było do Piławy posyłać, a Piława port ważny, bo na drugim końcu Zalewu Wiślanego stojący, i póki w rękach nieprzyjaciela była, to zawsze tam jego wojska lądować mogły i Polsce zagrażać. Umyślił więc król razem z hetmanem Koniecpolskim innym sposobem ją zdobyć. Ponieważ Kozacy ukraińscy na swoich niewielkich czajkach po Morzu Czarnym z dawna pływali i nieraz aż do Konstantynopola docierali, postanowił król tysiąc takich mołojców nad Zalew Wiślany sprowadzić, czajki im pobudować i niech Piławę zdobywają. Pomysł niezły, ale jako stary wojak dobrze wiesz, że najpierw trzeba teren znać, który się ma zdobywać, a także przeszkody naturalne i ręką człowieka zbudowane, na jakie się w tym terenie natrafi, a dopiero po tym można wyprawę robić. Więc zaraz tę mapę okolic Piławy wyciągnięto, którą jeszcze w 1625 roku rysowałem, No tak, ale przecież każde dziecko wie, że jak Piława dla Szwedów przez osiem lat głównym portem na tym wybrzeżu była, to już oni nie byliby Szwedami, gdyby jej nie rozbudowali i nie ufortyfikowali po swojemu. A jak, tego nikt nie wie, bo przecież dostępu tam nikt z nas mieć nie mógł. Wezwał mnie wtedy król i powiada: "Trudno, może ci głową nałożyć przyjdzie, ale ty te strony najlepiej znasz, boś ich mapę rysował, więc ty musisz iść i wszystko, co tam Szwedzi nowego zbudowali, wypatrzyć i na mapę wrysować, bo moi Kozacy Konstantynopol znają i po ciemku do niego trafią, a Piławy nie, więc jak popłyną? Pieniądze na drogę i na wszystkie wydatki - powiada T- dostaniesz, ile zażądasz i w jakiej chcesz monecie, tylko spraw się dobrze, a i nagroda cię nie minie". Pieniądze wziąłem w talarach, ale nie polskich, tylko niemieckich, i pojechałem. Wszystko prawie wojsko szwedzkie na Pomorzu wtedy stało, więc ja od drugiej strony, od Litwy do Królewca się dostałem, że niby do Szwedów się chcę zaciągnąć. A z Królewca przedostałem się do małej wioski rybackiej nad Zalewem, niedaleko Piławy. O widzisz, tu ją nawet wyrysowałem. na mapie i siebie też, jak na brzegu stoję i mierzę. Miałem ja tam znajomego rybaka, u którego mieszkałem jeszcze za pierwszym moim pobytem; więc prosto do niego poszedłem i mówię: "Ryby łowisz?" "Łowię"powiada. "A talary zarobić chcesz?" "Chcę" - powiada. "No to dawaj rybacki strój, popłyniemy razem pod samą Piławę. Sieci weźmiemy, będę ci pomagał. Wypłyniemy przed świtem i wrócimy o zmroku, żeby nikt mnie we wsi nie widział". I tak się stało. Pogoda była dobra, opłynęliśmy Piławę z tej i z tej strony. Ja swoje astrolabium z gruszkowego drzewa z torby wyciągnąłem, kąty pomierzyłem i pozapisywałem tak, żeby je później na mapę nanieść. Rzeczywiście Szwedzi stare szańce, co tam nad morzem były, rozburzyli, a nowe, dużo większe, w innym miejscu postawili. Już mieliśmy wracać, aż tu nagle coś im się tam w twierdzy nie spodobało, że za długo i może w niezwyczajnym dla rybaków miejscu się kręcimy. Wychodzić w morze okrętem czy nawet łodziami, to im się nie chciało, ale z działa stojącego na wałach twierdzy do nas huknęli. Puszkarzy mają dobrych, ale, jako wiesz, za pierwszym razem w małą łódź rybacką trafić, to niełatwo. Więc i nie trafili. Ale mój rybak tak się zląkł, że zwrot gwałtowny zrobił, łódź wody nabrała, ja za burtę się chwyciłem, a moje astrolabium gruszkowe fala zabrała. Widzieli z twierdzy, że nas wystraszyli, więc dali spokój i więcej nie strzelali. No i tak moje astrolabium diabli wzięli, ale szczęśliwie wróciłem i nowe fortyfikacje szwedzkie na moją starą mapę, jako widzisz, wrysowałem. Od tego czasu król zaufania do mnie nabrał i przez to mogę swoje różne próby i wynalazki robić, czego mi nawet admirał - dobrześ go tak nazwał, zabronić nie potrafi. Oglądając dalej Siemienowicz podziwiał mapę Zatoki Gdańskiej z wyrysowanymi na niej wszystkimi mieliznami i zaznaczonymi w stopach głębokościami morza, a także stojącymi na brzegu znakami, według których okręty tak się kierować mogły, żeby na mieliznę nie wpaść. U góry tej mapy narysowane były w osobnych swoich ramkach, w powiększeniu, dwa forty, które król na Mierzei chelskiej zbudować kazał. Jeden z nich nazywał się na cześć króla "Władysław", a drugi, na cześć jego brata przyrodniego - "Kazimierz". Dobre to były forty, według reguł holenderskiej sztuki zbudowane na pilnowanie polskiego wybrzeża. Gdy już oglądanie atlasu końca dobiegało, pan Getkant zniżywszy głos powiedział: - Teraz do tych map dochodzisz, dla których ten atlas, u króla na zamku zwykle chowany, znowu do mnie wrócił. Tamte mapy wybrzeże i pomorskie twierdze wystawiające, teraz nie są tak ważne, bo od czasu jak Szwecja, przestraszona naszymi przygotowaniami wojennymi, oddała Rzeczypospolitej wszystkie zagarnięte przedtem porty, spokój jest w tamtych stronach. Ale teraz coś nowego na południowym wschodzie się gotuje i dlatego mam te mapy: Lwowa, Kudaku i całej Ukrainy jeszcze raz przepatrzyć i co trzeba dodać. Ale to tajemnica. Pamiętaj. Tobie to tylko mówię jako przyjacielowi, no i królewskiemu inżynierowi. Napijmy się jeszcze tego węgrzyna, bo mi w gardle zaschło od ciągłego mówienia, a zresztą już i ciemno się robi, więc map oglądać się nie da. Posiedzieli jeszcze chwilę, popijając wino, aż pacholik wniósł zapalony świecznik i postawił na stole. - Ale, ale - zaniepokoił się nagle Siemienowicz - gdzie to mój Semko? Chyba mi się znowu gdzieś zawieruszył. - Jaki Semko? - Mój pacholik: To sierota, z moich stron. Matka moja, staruszka, że to dobre ma serce, zawsze się tam wszelką biedą opiekuje. Tak tego małym dzieckiem wzięła, jak jego ojciec, w królewskiej piechocie służąc, podczas smoleńskiej kampanii zginął. Teraz mi go przysłała dla posługi. Czekał tu na mnie pod Warszawą u moich dalekich krewnych, bo wiedział, że do nich najpierw, z zagranicy powróciwszy, zajadę. No i doczekał się. Trzeba go poszukać, miał tu przyjść za mną do arsenału. Wyszli więc obaj na ciemny już dziedziniec cekhauzowy i skierowali się w lewo, wzdłuż krótkiej galerii, do bramy. Tutaj pan Getkant zapytał stojących na straży przy latarni puszkarzy: - Wchodził tu pacholik pana inżyniera Siemienowicza? - Za naszego strażowania nie wchodził, ale my tu dopiero od zachodu słońca stoim. Wrócili więc znów na dziedziniec. Naprzeciw bramy, po drugiej stronie podworca, stał budynek wielki cekhauzowy, serce arsenału, w którym na parterze znajdowała się wielka, całą jego długość zajmująca hala. W niej to stały, starannie dobrane jeszcze przez pana Pawła Grodzickiego działa spiżowe. Natomiast na pierwszym piętrze znajdowała się broń ręczna dla piechoty i jazdy cudzoziemskiego autoramentu. Do cekhauzu wielkiego prowadziły trzy bramy, jedna większa na środku i dwie mniejsze na końcach. Budynek był ciemny, tylko przez uchyloną bramę z prawej strony, koło galerii długiej, w której stał na poddaszu warsztat stolarski i tokarnia, sączyło się trochę światła. Obaj skierowali się w tę stronę i wszedłszy cicho przez uchylone wrota, ujrzeli dziwny widok. W rogu sali, gdzie na kilku dębowych progach ustawiony był pomost z desek, w słabym świetle oszklonej latarki, w której paliła się świeca, uwijał się Semko, kończąc ustawiać w regularną piramidę wielkie, żelazne kule armatnie. Opodal, przy drugiej takiej samej latarce, kilku pochylonych mężczyzn w milczeniu oglądało lufę jednej ze spiżowych armat. Inżynier, zobaczywszy Semka, podszedł szybko do niego i zapytał: - Skąd się tu wziąłeś? Pomocnikiem puszkarskim chcesz zostać, że kule układasz? Może to i nie najgorszy fach byłby dla ciebie! - Wpuścili mnie przez bramę, jakem rzekł, że do pana inżyniera Siemienowicza idę. Widać już waszą miłość znają. Rozglądam się, a tu jakieś krzyki. Przychodzę, patrzę, chłopa jakiegoś pijanego ciągną za to, że te kule porozrzucał. Jak go zabrali, to wrócili tu i nic, tylko ciągle tę armatę oglądają. Myślę sobie, kule pozbieram, poustawiam, to mnie może nie wyrzucą, a tymczasem się tym cudom tu napatrzę. Równocześnie Getkant podszedł do grupy rajcującej nad lufą armatnią. Było w niej kilku puszkarzy starego zaciągu i świecił łysiną pan cejgwart Mitwenz. - Co się tu dzieje panie cejgwart? - Hm. Kłopot. Duży kłopot. Hanys, uczeń obecnego tu mistrza puszkarskiego Kondrata, przyszedł po południu pijany i zaczął rozrzucać te kule, które rano według rozkazu mojego poustawiał. Mistrz Kondrat i inni chcieli mu tego zabronić, a on się chyba wściekł, bo chwycił kulę i rzucił w swojego mistrza. Kondrat się uchylił i kula w działo uderzyła. - Panie cejgmistrz - przerwał mu Kondrat, jeszcze cały rozdygotany - skąd ja mogłem wiedzieć, że on taki? Głupi zawsze był, ale silny, to myślałem, że się nada. Już miał niedługo pomocnikiem puszkarskim zostać, po osiem złotych na miesiąc dostawać, ale dziś mu starszy nad armatą do rąbania drzewa iść kazał, że na pomocnika za głupi, to się chłop upił z rozpaczy i zaczął wyrabiać takie rzeczy. Aż mnie zemgliło, jakem zobaczył, że kula w działo uderzyła. Przecież to dwunastofuntowa. A jakby tak ucho w lufie utrąciła, to co bym zrobił? Skąd ja bym na przelanie działa pieniądze wziął? On cały tyle nie wart, - ten Hanys, co takie działo kosztuje. Getkant wysłuchał cierpliwie tych żalów, po czym zwrócił się do cejgwarta: - Więc jak? Uszkodzenia nie ma? - I jest, i nie ma. Lufa cała, tylko tu dwie litery ubite. Getkant wziął latarnię i nachylił się nad lufą. Znał ją dobrze. Była to półkartauna z odlanej przez Tyma serii "Dwunastu Apostołów", zwana "Święty Mateusz". Na niej wypukłymi literami łacińskie napisy głosiły, że Zygmunt August materiał, a formę dał jej król Władysław IV w roku 1639, a dalej, że było to w szóstym roku panowania Władysława IV, a jeszcze dalej, tym razem jakby to już sama armata od siebie mówiła: "Na polecenie Pawła Grodzickiego, zarządzającego artylerią, zrobił mnie Daniel Tym". Kula rzucona przez pijanego Hanysa utrąciła dwie litery w wyrazie "szósty". Zresztą lufa była nienaruszona. - No więc cóż? - Panie cejgmistrz, panie cejgwart - szeptem niemal odezwał się Kondrat - żeby tylko starszemu ani słowa, ja proszę. On tych dział jeszcze tak dobrze nie zna, nie zauważy. Getkant i Mitwenz popatrzyli po sobie, wreszcie cejgwart rzekł wahając się i rozglądając dokoła: - Może i tak byłoby lepiej, tylko czy to kto nie doniesie? - Panie cejgwart, nie ma obawy, to sami swoi, puszkarze starego zaciągu, żaden nie powie, to bracia cechowi. A ja i tak dość mam zgryzoty, owo bez ucznia i bez pomocnika zostanę, cała robota na mnie spadnie. Skąd ja teraz ucznia wezmę? Znowu na jakiego durnia trafię. - Ja również myślę, że nie będziemy starszemu nad armatą trosk dodawać i tym drobnym wypadkiem głowy mu zaprzątać. Hanysa tu więcej nie wpuszczać, a co do ucznia - tu pan Getkant, a za nim wszyscy obecni obrócili się w stronę pomostu, na którym Semko kończył właśnie układać ciężkie, dwunastofuntowe kule - może ten by się nadał? Następnie podszedł do Siemienowicza, który stojąc z boku przysłuchiwał się obojętnie całej scenie, i zapytał go półgłosem: - Co o tym sądzisz? - Może to i najlepiej byłoby dla chłopca. Zawszeć to fach w ręku i nie byle jaki, tylko jeszcze jego spytamy. To rzekłszy zwrócił się do pacholika: - Podoba ci się ta robota? To może chciałbyś uczniem, a potem pomocnikiem puszkarskim zostać? - Pewnie, żebym chciał! - No, to będziesz. Mistrzu Kondrat, w wasze go ręce oddaję i mam nadzieję, że większą z niego mieć będziecie pociechę, niż z tego osiłka Hanysa. U kanclerza W następnych dniach pan Siemienowicz wyszukaniem sobie stałej kwatery był zatrudniony, Znalazł ją niedaleko arsenału, na ulicy Długiej, i tu przeniósł swoje wszystkie rzeczy, których zresztą niewiele miał. Najwięcej było książek, notatek i rysunków, których jak oka w głowie strzegł, w zamczystej je skrzyni trzymając. Gdy już wszystkie swoje sprawy ułożył, przyszedł do arsenału i tu spotkał się ze swym przyjacielem, panem Getkantem, który też zaraz do swej izby go zaciągnął. - Dobrze, że jesteś - powiedział - bo ja tu tymczasem ważną dla ciebie sprawę załatwiłem, z nadarzającej się sposobności korzystając. Przybył do arsenału przedwczoraj sam król jegomość, a wraz z nim i kanclerz wielki koronny, pan Ossoliński. Z królem rozmawiać sposobności nie miałem, bo cały czas tylko ze starszym nad armatą mówił i z Mitwenzem, którego wezwać kazał. Ale za to pana Ossolińskiego, który sobie arsenał pokazać kazał, oprowadzałem. Już on o twoim powrocie słyszeć musiał, bo pierwszy mnie zagadnął, gdzie jesteś i co porabiasz. Zaraz pojąłem, że przysługę ci oddać mogę i rzecz całą wyłożyłem, iż próby różne i wynalazki artyleryjskie czynić chcesz, jeno ci przyzwolenia królewskiego brak, bez którego pan armatny swojej zgody nie da. Szkoda, że nic jeszcze nie wiem, czego te twoje wynalazki dotyczyć mają, bo kanclerzowi coś więcej o nich powiedzieć bym mógł. A zresztą sam mu to opowiesz, bo słów moich wysłuchawszy, pan Ossoliński polecił, żebyś do niego do pałacu zaszedł, to chętnie z tobą o wszystkim pomówi. Trzeba, żebyś z jego łaskawości jak najprędzej skorzystał, bo innymi sprawami zajęty, a jest ich dosyć, i ważnych, o twojej zapomni. Tego samego dnia po południu przybrał się więc pan Siemienowicz w najlepsze swe szaty, te same, w których pierwszego dnia swego pobytu w Warszawie na audiencji u króla był, i do pałacu kanclerskiego, niedawno, bo w 1641 roku, przy ulicy Reformackiej zbudowanego wyruszył. Pan Jerzy Ossoliński wspaniałą karierę zrobił, ród swój, przedtem dość skromny, do wielkich godności i bogactw wynosząc. Za młodu w jezuickim kolegium w Pułtusku nauki pobierał, później jednak wysłał go ojciec do Austrii, gdzie pod opieką arcyksięcia Ferdynanda Habsburga przebywając, jako siedemnastoletni młodzieniec akademię jezuicką z pierwszą nagrodą ukończył. Wykształcenie swe później uzupełniał, języki, filozofię i prawo, a także jazdę konną, taniec i grę na lutni w belgijskim Lawanium, w Paryżu, Padwie i Rzymie studiując. Po powrocie do kraju na dworze królewicza Władysława, a później samego króla Zygmunta III przebywał. Wkrótce też dobrze się ożenił, Izabellę, córkę podskarbiego wielkiego koronnego, Mikołaja Daniłowicza, poślubiając, a także dziwnym jakimś sposobem po śmierci Jana Tęczyńskiego tytuł hrabiego na Tęczynie nabył. Szerszą działalność publiczną rozwijać zaczął, gdy w trudnej dla Rzeczypospolitej chwili wojny z Turcją przez Zygmunta III z ważnym poselstwem do Anglii wysłany został. W pałacu westminsterskim przez króla angielskiego Jakuba przyjęty, w podziw go swą wymową i zręcznością polityczną wprawił. Zygmunt III na łożu śmierci podskarbim nadwornym go mianował, równocześnie jego szwagra, Jana Mikołaja Daniłowicza podskarbiostwem wielkim koronnym obdarzając. Dzięki tej nowej godności Ossoliński poważną rolę w czasie elekcji nowego króla odegrał, walnie się do wyboru Władysława IV przyczyniając i odtąd jego najbliższym doradcą i współpracownikiem w sprawach politycznych będąc. Zaraz po swej koronacji król Władysław z poselstwem do Rzymu go wysłał, gdzie Ossoliński, pieniędzy nie skąpiąc, wspaniale wystąpił. Przywiózł stamtąd przez papieża mu przyznany i przez cesarza potwierdzony tytuł księcia na Ossolinie, czym sobie ogromnie szlachtę polską zraził, która obcych tytułów nie cierpiała, pozorów równości wszystkich członków swego stanu przestrzegając. W latach następnych Ossoliński wpływ na politykę Polski przemożny wywierał, zwłaszcza zagraniczną, a równocześnie w godności i dochody obrastał. Wprawdzie sejm 1638 roku tytułu książęcego używać mu zabronił, ale tymczasem Ossoliński podkanclerzym, a w 1643 roku kanclerzem wielkim koronnym został. Majątkami swymi wzorowo zarządzał, pieniędzy na byle co nie tracąc i fortunę magnacką stopniowo budując. W dziedzicznym Ossolinie, który mu w dziale po ojcu przypadł, zamek niewielki, ale potężny i wspaniały, z czterema wieżami, na miejscu dawnego drewnianego dworca postawił, a wreszcie i w Warszawie pięknego pałacu, modą włoską wystawionego przy ulicy Reformackiej się dorobił. Przed tym to właśnie pałacem stał teraz inżynier Siemienowicz, przepych magnacki podziwiając i o załatwieniu swej trudnej sprawy rozmyślając. Przed bramą i na dziedzińcu pałacu ruch był wielki. Stało tu kilka pojazdów, kręciła się szlachta, zajeżdżali krytymi karetami cudzoziemscy posłowie. Znalazłszy się w tym wirze inżynier stanął niezdecydowany, zwłaszcza że uwagę jego zwróciła zdobiąca wykładanę marmurem sień piękna, ze spiżu odlana rzeźba. Była to naturalnej wielkości postać kobieca, trzymająca w jednym ręku sierp, a w drugim kopię. U jej nóg spoczywał, ze spiżu również odlany, pług. Było to wyobrażenie żyznej Polski, zbierającej swe rolnicze plony, uzbrojonej dla odparcia wroga. Do podziwiającego posąg inżyniera podszedł pacholik, a dowiedziawszy się, kto zacz, sprowadził wkrótce marszałka kanclerskiego dworu. Staruszek ten wiedział już może o zaproszeniu Siemienowicza, albo też, jego strój i postawę widząc, z przyzwyczajenia honory z cudzoziemska odzianemu panu okazywał, dość że poprowadził go do wielkiej sali, również w całości marmurem wykładanej i posągami spiżowymi, przez rzymskich artystów wykonanymi przyozdobionej. Tu kazano mu czekać, aż pan kanclerz sprawy załatwiać zacznie. W sali kilkunastu już było interesantów, po polsku, po niemiecku i po włosku ze sobą mówiących. Wreszcie drzwi z sąsiedniego pokoju otwarto i na salę wszedł Ossoliński. Był to mężczyzna pięćdziesięcioletni, słusznego wzrostu. Wielkie, jasne oczy, wydatny nos i wysoko sklepione czoło, wreszcie swobodne, a dostojne zachowanie, robiły na wszystkich, którzy go jeszcze nie znali, duże wrażenie. Inżynier Siemienowicz, który poznał Jerzego Ossolińskiego jeszcze kilkanaście lat temu, niedługo po koronacji Władysława IV, zauważył, że ówczesny poseł do Rzymu, zanim został kanclerzem, postarzał się znacznie. Okrągła bródka, ówczesną modą dość krótko strzyżona, z lekka posiwiała, we wzroku widać było zmęczenie, ale trzymał się prosto i postawę miał piękną. Witając się ze wszystkimi ledwie zwrócił uwagę na stojącego z boku inżyniera, zaraz też zniknął w sąsiednim pokoju, do którego marszałek dworu zapraszał kolejno oczekujących w sali na rozmowę. Siemienowiczowi czas się dłużył, zaczął więc przechadzać się tam i z powrotem. Chwilami żałował, że w ogóle tu przyszedł, zwłaszcza że rozmowy w sąsiednim pokoju końca zdawały się nie mieć, sala powoli opróżniała się, a o inżynierze jakby zapomniano. Czekał jednak, bo i wyjść teraz, skoro się już na posłuchanie zgłosił, nijak mu było. Gdy się wreszcie za ostatnim interesantem drzwi zamknęły, kanclerz wyszedł ze swego pokoju i zbliżył się do Siemienowicza. - Racz waszmość wybaczyć - rzekł niemal serdecznie - że ci tak długo czekać kazałem. Tamte wszystkie sprawy to trud mój codzienny i obowiązek wobec króla i Rzeczypospolitej, z tobą zaś jak z przyjacielem porozmawiać chciałem, czasu nie licząc i na następnych, posłuchania czekających, oglądać się nie musząc. Dlategom waszmość na koniec zostawił i do mych apartamentów wygodniejszych, które na piętrze mam, proszę - tu zwrócił się do czekającego z boku marszałka dworu - zaprowadź wasze pana inżyniera do mego alkierza, gdzie i ja niezadługo przybędę. Poprzedzany przez staruszka Siemienowicz wszedł po schodach na pierwsze piętro, gdzie otwarła się przed nim wielka sala. Naprzeciw wejścia, nad pięknym, z czarnego marmuru zbudowanym kominkiem, umieszczone było ogromne lustro, odbijające postacie wchodzących. Obok wisiał znacznych rozmiarów portret króla. Władysław IV siedział na białym koniu, otaczało go rycerstwo. Dalej szły portrety rodzinne kanclerza, a gzymsy ozdobione były medalionami, z których patrzyły głowy cesarzy rzymskich. Stąd w amfiladzie rozchodziły się pokoje: na prawo pana kanclerza, na lewo jego małżonki. Staruszek poprowadził inżyniera w prawo. Była tu najpierw sypialnia z łożem weneckiej roboty, kominem w kształcie baszty i stołem dębowym, rzeźbionym, na którym świeciły od złota i srebra szkatuły drogocenne i zegary misternej roboty. Ścianę zdobiła mozaika z kolorowych kamyczków tak pięknie ułożona, że pozór obrazu pędzlem malowanego dawała. Siemienowicz mimo woli zatrzymał się na chwilę, ażeby na nią popatrzyć, marszałek jednak otwarł już drzwi do następnego pokoju, właśnie owego alkierza, w którym kanclerz najczęściej pracował, i gestem zapraszał do wnętrza. Inżynier wszedł i spojrzawszy oczy przetarł. Naprzeciw niego, przy stole założonym papierami, siedział Ossoliński i ręką głowę podparłszy, jakiś foliał przeglądał. Panu Kazimierzowi nie udało się ukryć zdziwienia. Przed chwilą kanclerza w sali na dole widział, po drodze ich nie minął, innymi schodami wejść też nie mógł, bo alkierz tylko jedne drzwi miał, z sypialni doń prowadzące, a przecież teraz najspokojniej w swym alkierzu siedział. Kanclerz skinieniem ręki odprawił marszałka. - Dziwisz się waszmość, skąd się tu wziąłem - rzekł z odrobiną zadowolenia w głosie - a to właśnie inżynierska sztuczka. Na stare lata po schodach biegać - męcząca to rzecz, więc mi tu budowniczy takie krzesło wymyślił - tu wskazał na piękny fotel w rogu pokoju stojący - na które siadłszy, wygodnie się do góry wywindować mogę lub na dół spuścić, dzięki przeciwwadze, która wewnątrz muru, w kominie na to przeznaczonym chodzi. Drugie takie krzesło w pokojach małżonki mojej umieścić kazałem. Drobna to rzecz, a wygodna i życie umila. Siadaj waszmość. Pogadamy o twoich sprawach, o których mi cejgmajster Getkant wspominał. Jakoweś wynalazki pono czynić chcesz? - Tak - odparł Siemienowicz, naprzeciw kanclerza siadając - chcę. I wdzięczny niezmiernie waszej książęcej mości jestem... - Nie trzeba - przerwał mu kanclerz - nie trzeba. U nas w Polsce tytuły zakazane, a między ludźmi uczonymi, jeśli mi waszmość odrobiny uczoności nie odmówisz, niestosowne. Król nasz wielkie rzeczy przedsięwziąć chce, więc ludzi gromadzi, a wśród nich jeden uczony, a wierny, tysiąc innych zastąpić może. Takim byśmy waszmość pana widzieć chcieli. - Nie znam ja dokładnie planów króla jegomości, wiem jeno, że z Turcją wojować zamierza, ja zaś Ojczyźnie mojej czymś innym przysłużyć się chciałem, do tego się przez lata sposobiąc, aby książkę o artylerii, tak w naszym kraju potrzebną, napisać. Ossoliński wpatrywał się uważnie w inżyniera. - Kilka lat temu niezłą książkę hiszpańskiego autora Diego Ufano na polski język przełożono - rzekł - i drukiem w Lesznie wydano, po cóż więc chcesz się waszmość trudzić i dzieło nowe pisać, skoro już jedno mamy? - Książkę Ufana znam - odparł inżynier, jakby zniechęcony słowami kanclerza - i wielu innych, jej podobnych. To są przepisy jak katechizm w formie pytań i odpowiedzi ułożone, od dwóch wieków, często bez zmiany powtarzane. Nie o takiej książce myślę. Nauki matematyczne naprzód postępują, a artyleria w miejscu stoi. Puszkarze bezmyślnie recept się uczą, które ich mistrzowie od swoich mistrzów, a ci od jeszcze wcześniejszych wzięli. A ja zrozumieć chcę, jakie się siły w prochu strzelniczym znajdują, że zapalony kulę z tak wielką mocą wyrzuca. Co mu tę siłę daje, czy saletra, czy węgiel, czy siarka? Dlaczego proch na wolnym powietrzu rozsypany powoli się pali, a w lufie działa, ubity nagle wybucha, efekt gwałtowny czyniąc? Ossoliński słuchał z rosnącym zaciekawieniem. Niewiele dotąd ludzi takich, jak siedzący przed nim inżynier, spotkał. Poruszane przez niego sprawy i sposób ich stawiania przypomniały kanclerzowi młode lata, spędzone na studiowaniu różnych nauk w szkołach krajowych i zagranicznych. - Waszmość naukę na akademiach wykładaną do artylerii zastosować chcesz? - zapytał. - A co w ten sposób osiągniesz? - Tak - odrzekł zaraz inżynier, czując, że wreszcie znalazł rozmówcę, który go rozumie - to właśnie moim celem jest, żeby artylerię w rzędzie nauk postawić. Tylko wtedy bowiem rozwinąć się będzie mogła i swoje zadania coraz lepiej spełniać, jeżeli naukę z praktyką połączy. Trzeba rozumieć, co się w lufie działa podczas strzelania odbywa, żeby i działo, i proch, i strzelanie samo udoskonalić. A potem trzeba udoskonalenie wypróbować, żeby się przekonać, czy nasze rozumienie słuszne było. Wiedzy tak zbudowanej i wynalazków o nią opartych nic obalić nie zdoła. Zresztą i inne, jeszcze ciekawsze dziedziny w naszej sztuce artyleryjskiej i pirotechnicznej istnieją, których studiowanie wielkie korzyści dać może. Na wszystko jednak czasu i pieniędzy potrzeba, dlatego też o protekcję prosić chciałem, aby mi wasza miłość u króla jegomości zezwolenie wyjednał na prac moich prowadzenie. Od lat już notatki zbieram, księgi różne wertuję, obserwacje zapisuję, próby czynię. Chciałbym teraz wszystko to uporządkować, jeszcze raz sprawdzić i tak opisać, żeby później do druku podać można było. Ossoliński oczy przymknął, jedną ręką głowę podparł, a drugą gładził stojącą przed nim na stole złoconą figurkę lwa z brązu odlanego, za przycisk do papieru służącą. - Rozumiem waszmości ideę i zamiary - rzekł wreszcie - wiem nawet i to, że nie o sławę ci chodzi. Szukać, badać i o tym, co zbadałeś, pisać musisz, bo taką wewnętrzną potrzebę masz. Niewielu jest takich ludzi i wartość ich docenić potrafię. Tylko widzisz, czasy teraz dla twoich zamysłów niesprzyjające. Król nasz wielką wojnę gotuje, po której wiele się spodziewa i dlatego i pana Arciszewskiego, i waszmość, i innych jeszcze Polaków, w obcych wojskach służących, do kraju wezwał. Wszystko w wielkiej tajemnicy się odbywa, ale niedługi jej żywot, więc waszmości teraz powiedzieć mogę, oczywiście pod dyskrecją, to, o czym w niedługim czasie głośno pewnie będzie w Rzeczypospolitej. Sam wtedy zrozumiesz, czy odpowiedni czas dla swych zamierzeń wybrałeś... Kanclerz usiadł wygodniej w fotelu i mówił dalej spokojnym, trochę jakby zmęczonym głosem: - Król nasz od młodych lat o sławie wojennej marzy, a między nami mówiąc i o władzy większej niż ta, jaką w naszej Rzeczypospolitej mieć może. Stąd przez długie lata zabiegi o odzyskanie korony szwedzkiej czynił, a teraz wielką wyprawę przeciw Turcji gotuje, żeby tego odwiecznego wroga wszystkich państw chrześcijańskich pokonać, Słowian na Bałkanach mieszkających od pogańskiego jarzma uwolnić, Konstantynopol zdobyć, cesarstwo bizantyjskie odbudować i na jego tronie zasiąść. Wiesz waszmość, co króla najbardziej do poślubienia obecnej małżonki, Ludwiki Marii skłoniło? Właśnie to, że jej jakieś pokrewieństwo z ostatnimi cesarzami bizantyjskimi wyszukano! - A co na to Rzeczpospolita? - wtrącił Siemienowicz. - Co senatorowie, co sejm powie? Skąd pieniądze na wojnę? - Otóż to. Widzę, że z waszmości nie tylko inżynier i uczony, ale polityk też trzeźwy. Senatorów dwóch jeno miał król za sobą: pana Koniecpolskiego, hetmana wielkiego koronnego, i mnie. Różniliśmy się co prawda nieraz z panem hetmanem, ale królowi obaj wiernie służyliśmy. Pan Koniecpolski z samymi tylko Tatarami chciał wojować, ażeby ich ostatecznie zniszczyć i spokój południowo-wschodnim ziemiom zapewnić. Pewny był w tej sprawie poparcia całej Rzeczypospolitej, która ciągłymi napadami tatarskimi niszczona, dałaby bez wahania i przyzwolenie, i pieniądze na wojnę. Ja zaś, większą politykę mając na względzie, wraz z królem uważałem, że lepiej od razu na głównego wroga, na Turcję uderzyć, a wojnę z Tatarami carowi moskiewskiemu pozostawić, z którym traktdt przymierza zawrzeć by można. Wątpię, by moja myśl panom senatorom i szlachcie miłą się zdać mogła, ale na ich poparcie trudno królowi liczyć, woli go za granicą, u papieża i w Wenecji szukać. Wreszcie Kozaków, którzy ciągle z Turkami wojują, ruszyć chce i od hospodara mołdawskiego, który zwierzchność sułtana zrzucić usiłuje, pomocy się spodziewa. - Wielkiej polityki nieświadom jestem - rzekł Siemienowicz, gdy kanclerz, zmęczony długim mówieniem, przerwał - ale tak rozumiem, że teraz, po śmierci pana hetmana, do wojny z samą Turcją przyjdzie. - Przyjdzie albo i nie przyjdzie - odparł kanclerz. - Co prawda król z posłem weneckim ciągle pertraktuje i już nawet obietnicę znacznych zasiłków na zaciąg wojska od niego uzyskał, co prawda z poselstwem moskiewskim sprawę pomocy przeciwko Tatarom omówił, a także w wielkiej tajemnicy delegatów kozackich z Bohdanem Chmielnickim przyjął i wielkie obietnice w zamian za ich udział w wojnie przeciw Turcji porobił, o czym nawet mnie nie powiedział, ale czy do wojny dojdzie - nie wiadomo. Wkrótce już koronacja królowej w Krakowie się odbędzie. Senatorowie wszyscy na tę uroczystość się zjawią i, jak przypuszczam, taki opór królowi stawią, że chyba mu sił nie starczy, żeby swój plan przeprowadzić. W każdym razie teraz król Władysław artylerię przygotowuje i coraz nowe zaciągi do wojska po cichu rozpisuje, swoją je tylko pieczęcią sygnując, bo ja przyłożenia kanclerskiej pieczęci odmówiłem. Królowi sprzyjam i jego planom, ale konstytucje zabraniają bez zgody sejmu i senatu zaciągi czynić, więc się do tego ręki przyłożyć boję. Tak sprawy stoją. A co dalej będzie - zobaczymy. Zapadło długie milczenie. Siemienowicz patrzył w spokojną, znużoną twarz kanclerza i myślał o losach Rzeczypospolitej, ciągniętej przez króla do wojny po to, ażeby on, Władysław, potomek szwedzkich Wazów, koronę cesarzy bizantyjskich na głowę mógł włożyć. Sprzeciwiali się temu i magnaci, i szlachta, ale dlaczego? Znów nie chodziło o dobro Rzeczypospolitej, lecz o to, ażeby król, władzę swą w Polsce umocniwszy, samowoli szlacheckiej i wpływów magnackich nie ukrócił, ładu i porządku nie zaprowadził. Skupił się i starał odnaleźć siebie w tym chaosie otaczających go zdarzeń i spraw. Cóż on znaczy? Czy będzie stał po stronie króla, czy szlachty - to obojętne. Czuł, że jedno tylko mógł zrobić dla tej szarpanej sprzecznościami Rzeczypospolitej, to znaczy z całym oddaniem pracować nad swym dziełem. - Trudne to sprawy - rzekł po namyśle - i moje rozumienie przekraczające. Ja swoją wiedzą zawsze Ojczyźnie miłej służyć jestem gotów, a chcąc jej siły wszystkie oddać, na to się przez lata nauk różnych, jako to arytmetyki, geometrii, mechaniki, statyki, hydrauliki, pneumatyki, optyki, chemii, architektury cywilnej i wojskowej, a także rzemiosł wielu uczyłem, abym krajowi mojemu pożyteczny być mógł. Dlatego też jeszcze raz łaski się waszej miłości dopraszam, aby mi dzieło moje zaczęte kontynuować i do skutku ostatecznego doprowadzić wolno było. - Twarda z waszmości sztuka - rzekł z uśmiechem kanclerz - ale to dobrze. Tylko tacy ludzie wielkie dzieła tworzą. Cóż bym dla waszmości zrobić mógł? Chyba tak: od zajęć w arsenale nikt teraz zwolniony być nie może, gdy gorączkowe przygotowania idą, ale króla łatwo przekonam, żeby waszmości po pracy pisaniem dzieła i wszystkimi do tego potrzebnymi doświadczeniami zatrudniać się pozwolił. Może i tak być, że z wojny tureckiej nic nie wyjdzie, a waszmości dzieło, jako i owego starożytnego autora Wegecjusza, wieki przetrwa. Za dużom ja i czytał, i widział, abym i takiej możliwości dostrzec nie mógł. Podobasz mi się waszmość. To, co ci mówiłem, w dyskrecji zachowaj do czasu, aż cała sprawa do publicznej wiadomości dojdzie, a ja królowi słówko za tobą szepnę. Boczy się on teraz na mnie za tę odmowę pieczęci na zaciągach, ale mnie jeszcze potrzebować będzie, więc prośbę w twojej sprawie, jak sądzę, spełni, zwłaszcza że i sam w artylerii i w wynalazkach różnych się kocha. A jak będziesz waszmość mieć wolę, to odwiedź mnie jeszcze kiedyś i o postępach pracy nad swym dziełem mi opowiedz. Zawsze rad posłucham, od wielkiej polityki w ten sposób odpoczywając. Kanclerz podniósł się z fotela i pożegnał pana Kazimierza, który nie wiedział nawet, kiedy znalazł się za bramą pałacu. Tu, dopiero ocknął się i nie myśląc wiele - poszedł wprost do arsenału, żeby się swą radością z przyjacielem podzielić. W kilka dni później pan generał Arciszewski wezwany został na zamek, a po powrocie kazał wołać do siebie inżyniera Siemienowicza. Gdy pan Kazimierz wszedł do izby starszego nad armatą, ten powitał go bardzo przychylnie. - Witaj mości inżynierze - rzekł na wstępie - witaj i siadaj. Mam do waszmości słów kilkoro. Otóż mówił mi dziś król jegomość, że jakoweś dzieło o artylerii pisać chcesz, na co król łaskawego zezwolenia ci udziela, ale pod jednym warunkiem, że całą pracę zwyczajną w arsenale wykonywać będziesz, a wieczorami, w chwilach wolnych, owym pisaniem zatrudniać się możesz. Ciekaw też jestem, dlaczegoż to król jegomość tak się osobą waszmości pana zainteresował. - Pan nasz miłościwy i sprawy, i ludzi wojennych kocha, to może i na mnie łaskawym okiem wejrzeć raczył - odparł inżynier z lekkim uśmiechem. - Tylko bez drwinek, mości panie inżynierze! Wiesz, że nie o to mi chodziło, tylko kto cię u króla popiera wiedzieć chciałem. - Może pan kanclerz wielki koronny, który mnie z dawnych czasów pamiętać może, słówko jakie dobre za mną rzekł. - A! Pan kanclerz - zastanowił się Arciszewski - może to i być. No idź już waszmość, idź do swej roboty, bo i tak już dość czasu na próżnej gadaninie straciliśmy. Odtąd pan Siemienowicz codziennie po skończonej pracy w arsenale zabierał z sobą Semka i szedł wraz z nim na poddasze wschodniej galerii, gdzie sobie, obok mieszkania cejgmajstra Getkanta, warsztat urządził i gdzie do późnej nieraz nocy siedział, na przemian to pisząc, to obliczenia robiąc, to rysując, to znów heblując i tocząc. Ludwisarnia Był chłodny poranek. Znad Wisły ciągnęła wilgotna mgła. W arsenale budził się codzienny ruch. Inżynier Siemienowicz, który wczoraj do późna w noc siedział nad obliczeniami do pierwszej księgi swego dzieła, nie wrócił na swą kwaterę, lecz nocował w swoim ulubionym miejscu pracy - warsztacie nad wschodnią galerią. Mimo to wstał o świcie, umył się przy studni, po czym zbudził Semka, chrapiącego smacznie na stosie heblowin, i rozkazał: - Zakrzątnij no się za jakąś strawą dla nas obu. Wiesz przecie, że dziś do ludwisarni, do pana Tyma iść mamy, moździerze odbierać. Semko ogarnął się szybko i wkrótce przyniósł pół bochenka chleba, miskę gorącej kiełbasy i kwartę piwa. - Ho, ho, widać, że silną protekcję w kuchni cejgmajstrowej mieć musisz, skoro tak rano już gorącą kiełbasę dostajesz - mruknął inżynier. - Pani cejgmajstrowa jeszcze śpi, ale Jagusia już od rana na nogach. W piecu napaliła, to myślałem, że lepiej będzie tę kiełbasę, cośmy ją wczoraj kupili, na gorąco zrobić, że to dzień chłodny. - To dobrze - rzekł inżynier - nie zapomnij tylko mojej sakwy z przyrządami wziąć. Zjedli szybko i wyszli za bramę arsenału, przy której drzemał oparty na lontownicy, pomocnik puszkarski, Piotr Godziątkowski. Gdy szli ulicą Długą ku Staremu Miastu otaczająca ich mgła gęstniała, zbliżali się bowiem do Wisły. Brama była już otwarta, przeszli więc przez Barbakan, most nad zagłębieniem międzymurza i znaleźli się na ulicy Nowomiejskiej. Na rogu Rynku skręcili koło starej, masywnej kamienicy książąt mazowieckich w prawo, i Wąskim Dunajem dotarli do Bramy Pobocznej. Tu w międzymurzu król Władysław założył w roku 1634 ludwisarnię, której kierowanie powierzył sprowadzonemu z Gdańska znakomitemu giserowi Danielowi Tymowi. Odlał on dla artylerii koronnej już co najmniej sto różnych luf działowych ze spiżu, a robota jego była tak solidna, iż rzadko się zdarzało, aby najsurowsza nawet kontrola którejś jego lufy nie przyjęła. - Zakołataj no mocno, bo tam może jeszcze śpią - rzekł inżynier, gdy stanęli przed bramą ludwisarni. Semko chwycił masywny pierścień, tkwiący w przytwierdzonej do bramy, a odlanej kunsztownie z brązu paszczy lwa i zaczął nim walić, robiąc tyle hałasu, że wkrótce otwarło się okratowane okienko, a zaraz potem i furtka. Czeladnik, który wpuścił przybyłych, zaprowadził ich do budyneczku, gdzie zastali kierownika ludwisarni, Daniela Tyma. Był to człowiek w wieku Siemienowicza, z okrągłą, łysą głową, na której nosił stale filcową czapeczkę, dość otyły, ale żwawy i ruchliwy. Spotkanie w ludwisarni przywiodło im obu na pamięć chwile sprzed dwunastu lat, spędzone na rozważaniach nad najlepszym urządzeniem zakładu. Tym przyjechał był właśnie wówczas z Gdańska, aby objąć kierownictwo ludwisarni, a Siemienowicz, po zakończeniu wojny, przybył z Litwy, ażeby starać się o wyjazd do Niderlandów w celu dalszego kształcenia się w swej umiłowanej artylerii. Nic więc dziwnego, że po pierwszych słowach powitania Tym powiedział: - Wiem ja, w jakim celu wasza miłość do mnie przybywa. Chodzi o owe "Cztery potrzeby władców", których robotę właśnie ukończyłem. Sądziłem, że po nie pan cejgmajster Getkant przyjdzie, ale skoro wasza miłość przybył, rad jestem ogromnie i zaraz je przedstawię. Chciałbym jeno przedtem, do dawnych naszych rozmów wracając, pokazać waszej miłości moją ludwisarnię, w której, nie chwaląc się, pewne udoskonalenia poczyniłem i całość znacznie rozbudowałem. - Rad będę dzieło to, przy którego narodzinach jakby asystowałem, w jego dzisiejszej, doskonalszej i bogatszej postaci poznać. Prowadź więc majster. Wyszli tedy na wąski dziedziniec ludwisarni, a Tym idąc pierwszy ciągnął: - Utarł się u nas zwyczaj umieszczania ludwisarni między dwoma obronnymi murami miast, przez co zawsze zbyt ciasne miejsce mamy, i rozłożyć się ze wszystkimi potrzebami trudno. To samo jest i we Lwowie, w ludwisarni Franków. Ustawiamy więc wszystkie urządzenia w głąb idąc, wzdłuż murów, jakby korytarzem. Patrz wasza miłość tu, po prawej ręce, wzdłuż wewnętrznego muru, kolejno: stajnia dla koni, które dla poruszania kieratu w wiercalni chowam, a tu gliniarnia, gdzie glinę na formy przeznaczoną wyrabiają. Zaraz za nią kuźnia i dalej warsztat, w którym formy do dział robimy. Trudna to i delikatna, jako wasza miłość wiesz, praca, ale tyle już dział za czasów pana Pawła Grodzickiego odlaliśmy, że i ja, i wszyscy moi ludzie do znacznej perfekcji doszliśmy. - A teraz, oprócz tych moździerzy, w których sprawie przyszedłem, działa jakie się leje? - zapytał inżynier, mając widocznie ochotę zajrzeć do długiego budynku, w którym formy robiono. Mistrz Tym spochmurniał. - Teraz sprawy nie wiadomo, jaki obrót wezmą. Wiosną tego roku ruch był u mnie wielki. I artyleria koronna, i sam król jegomość zamówień dawali tyle, że ledwo nastarczyć mogłem, ale teraz, po zjeździe krakowskim, wszystko się skończyło. Nie, nie, dział teraz nie leję, ale roboty u mnie zawsze dość, bo korzystając z okazji dawne zamówienia na dzwony wykonuję, o które się ciągle ich fundatorzy upominają. Ale to pewnie waszą miłość nie interesuje, więc przejdźmy dalej. Tu oto stoi wielka wiercalnia dział, na której nawet pełne kartauny, co prawie osiem tysięcy funtów ważą, wiercić można. Zbliżyli się do wysokiego rusztowania, z potężnych belek drewnianych zbudowanego i żelaznymi okuciami spiętego. Odlane już działo umieszczano na nim pionowo, wylotem ku dołovi i opuszczano w miarę wiercenia coraz niżej. Pod nim sterczał pionowo w górę trzpień żelazny obracany kieratem, do którego zaprzęgano konie. Trzpień, umieszczony dokładnie na osi przewodu lufy, zakończony był stalową głowicą, która rozwiercała wewnętrzny kanał lufy do przepisanego wymiaru. Semko, zwiedzający wraz z inżynierem ludwisarnię, z podziwem patrzył na ogromną machinę, a wreszcie zapytał: - A nie można to od razu lufy pustej w środku odlać, żeby jej wiercić nie trzeba było? Mistrz Tym, który dopiero teraz zwrócił uwagę na idącego z nimi pacholika, przyjrzał mu się uważnie. - To niegłupie pytanie - rzekł. - Widzisz, u nas robi się dwojako: albo odlewa się lufę pełną, bez otworu, albo daje się w środku formy walec i wtedy odlew ma od razu pusty kanał, czyli, jak my mówimy, duszę. Ale wiercić i tak potrzeba, bo działo musi mieć duszę wewnątrz gładką, żeby kula z niej łatwo wyjść mogła, i dokładnie tak szeroką, jak się jej należy. A tego się w odlewie nie utrafi, więc się robi bez duszy i wierci albo z duszą, ale węższą, i rozwierca do przepisanego wymiaru. To już teraz wiesz? Semko, który słuchał uważnie słów Tyma, skinął głową i powiedział: - Wiem. Zaraz za wiercalnią przestrzeń międzymurza zamknięta była poprzeczną ścianą. Przy niej znajdowało się serce ludwisarni - piece do topienia metalu, a przed nimi cegły, w które wstawiano formy. - Ho, ho, co ja widzę, toś się już majster trzech pieców dorobił - powiedział Siemienowicz. - Ano miałem ja od początku ten duży piec, mieszczący w sobie do dwudziestu tysięcy funtów spiżu, tak że na jeden raz dwie pełne kartauny z niego odlać można, budowany jeszcze na przełomie 1634 i 1635 roku - rzekł ludwisarz stając naprzeciw masywnej budowli z cegieł murowanej - ale później król jegomość różne mniejsze roboty łaskawie mi powierzał, jako to lanie na próbę działek trzyfuńtowych nowego kształtu, a także całkiem drobne, jako gałki mosiężne do krzeseł ozdobnych, wentyle do fontanny w ogrodach królewskich i jeszcze inne. Musiałem tedy w 1644 roku dwa mniejsze piece wystawić, bo to rzecz nieopłacalna duży piec dla kilkudziesięciu czy nawet kilkuset funtów kruszcu rozpalać. - Wsypy do tych małych pieców nie za wąskie? - zapytał inżynier. - Wasza miłość ma na myśli wsypy na węgle czy na kruszec? - Na kruszec, bo węgle zawsze porozbijać na mniejsze kawałki można. - Metal też u mnie się kruszy. Niech wasza miłość spojrzy, tam w rogu, za wiercalnią młyn do rozdrabniania kruszcu stoi, a zresztą w tych małych piecach to przeważnie krece topimy. - Jakie krece? - spytał Semko. - A to widzisz takie obrzynki. Jak się dużą sztukę odlewa w formie, zakopanej w ziemi, o tu przed wylotem pieca, to się roztopiony metal do formy tymi rynnami w glinie wyrobionymi wprowadza. Jak kruszec zastygnie, to z działa czy z dzwonu w miejscach, gdzie były kanały doprowadzające, nadlewki sterczą. Trzeba je piłą obciąć i tak krece powstają - wyjaśnił obszernie Tym, nabierając coraz więcej sympatii do bystrego chłopaka. - Ale wracajmy, bo ja tu gadam i gadam, a pan inżynier pewnie czasu nie ma - dodał. - O nie szkodzi, ja i tak przeważnie nocami pracuję, a ludwisarnia dla mnie to jak żywy człowiek. Wiele ich widziałem, a każda niby taka sama, a przecież inna. U majstra to tak: ciasno, ale składnie. Wszystko na swoim miejscu. A gdzież nasze moździerze? - Właśnie do nich idziemy, tu oto jest nasza izba do gładzenia luf działowych, stąd wychodzą już ze wszystkim wykończone i gotowe do oddania. Ludwisarz otwarł drzwi i przepuściwszy przodem inżyniera; wtoczył się za nim. Z tyłu szedł Semko. W obszernej izbie, oświetlonej trzema oknami, stały na środku cztery identyczne moździerze, świecące wypolerowanymi do połysku paszczami. Inżynier zbliżył się do nich, a twarz jego ściągnęła się, oczy zwęziły, widać było, że patrzy na te nowe, wspaniałe działa ze skupieniem i jakby z szacunkiem. Podszedł bliżej, dotknął ręką wygładzonej powierzchni, po czym wyprostował się i rzekł: - Na oko piękne i odrobione doskonale, ale choć majstra szanuję i od dawna się znamy, sprawdzić wszystko dokładnie muszę, bo nie o moje tu sprawy, ale o dobro Rzeczypospolitej chodzi. Tym stał oparty o ścianę i założywszy ręce na wydatnym brzuchu, rzekł dobrodusznie: - Waszmość pan inżynier zawsze ten sam, dokładny, skrupulatny, ale surowy, a już jeśli o działa chodzi, to ani o ćwierć cala uchybić nie da. Nie wiem, czy to z miłości do dział, czy do Rzeczypospolitej. Siemienowicz zmarszczył brwi i zastanowił się przez chwilę. - To za jedno - rzekł cicho - bo działa na obronę Rzeczypospolitej przeznaczone. - Może rysunki dać, które od pana Getkanta, kiedy te moździerze zamawiał, otrzymałem? - Później. Najpierw lufy pomierzę. - To waszej miłości działomiar potrzebny? - Mam ja tu przyrząd własnego wynalazku i roboty, który i działomiar, i inne instrumenta mi zastępuje. Semko, podaj no moją sakwę. Inżynier wyjął ze skórzanej torby mosiężny przyrząd o dość skomplikowanej budowie. Były tu i tarcze obracające się na wspólnej osi, i składane celowniki, umieszczone na prowadnicach, i inne jeszcze urządzenia, a wszystkie miały pięknie nacięte różnego rodzaju podziałki opatrzone cyframi. Tym zbliżył się zaciekawiony, żeby obejrzeć przyrząd. - To rzeczywiście jakieś nowe instrumentum, lejdejskiej pewnie roboty. Takiego jeszcze nie widziałem. Do czego też służy? - Widzieć go majster nie mogłeś, bo jako powiedziałem mojego on własnego wynalazku i mojej roboty jest. Zastępuje mi wiele innych przyrządów. Z jego pomocą wagomiar kul i luf działowych poznać, ciężar ich obliczyć, jako też ciężary różnych metali porównywać, odległości, wysokości i głębokości mierzyć, działa do strzelania nastawiać, aby pożądaną donośność uzyskać, a także punkty z pola na kartę papierową i odwrotnie, z karty w pole przenosić i wiele innych czynności wykonywać można. Ludwisarz kręcił głową trochę z podziwem, a trochę nieufnie, a inżynier, wykład skończywszy, zwrócił się do Semka. - Weź no z sakwy arkusz papieru i ołówek, żebyś mógł pisać, co ci podyktuję. Najpierw tak: "Odebranie moździerzy "Cztery potrzeby władców" z ludwisarni królewskiej warszawskiej. Nazwy ich: "Męstwo", "Szczęście", "Powaga" i "Doświadczenie". Napisałeś? Inżynier wyjął z sakwy kabłąkowaty, mosiężny cyrkiel do mierzenia zewnętrznych i wewnętrznych wymiarów lufy, przyłożył go do wylotu moździerza, a następnie przeniósł zmierzony odcinek na jedną z podziałek na swym przyrządzie. - Pisz - rzekł. - "Wagomiar 81 funtów". - Co to wagomiar? - spytał Semko, starając się równocześnie nadążyć z pisaniem. - Wagomiar działa; to ciężar kuli pełnolanej, którą się z tego działa strzela. Jak kula więcej waży, to i otwór w lufie większy być musi. - A skąd wasza miłość wie, jaką kulą z tego moździerza strzelać można? - Można to obliczyć, a jak, to ci teraz nie wytłumaczę, bo do tego trzeba się najpierw dłużej niż ty matematyki uczyć, która jest królową wszystkich nauk. A ja teraz liczyć nie muszę, bo wagomiary od 1 funta aż do 100 już dawno wyliczyłem i na ten tu przyrząd naniosłem, a teraz je po prostu na skali odczytuję. Nie mój to zresztą wynalazek, tylko dawny, sprzed stu lat jeszcze. Tyle że dawniej działomiar na ślepo robili, kule ważąc i ich średnice na nim znacząc, a ja do tego rachunkiem matematycznym dochodzę, co i dokładniejsze jest, i jeszcze raz udowodnić pozwala, że artylerię do nauk zaliczać należy, a nie do rzemiosł. - Tak wychodzi, jakby wasza miłość rzemiosła nisko sobie cenił, a ja sądziłem, że mamy w waszej miłości swego przyjaciela - odezwał się poruszony widać słowami inżyniera ludwisarz. Siemienowicz odłożył cyrkiel i z uśmiechem podszedłszy do Tyma wziął go za ramiona. - I słusznie majster myślał. Ja rzemiosła cenię i żeby je dokładnie poznać wiele lat poświęciłem. Ale i to majster wiedzieć musisz, że artyleria to nie tylko rzemiosło. Ona skupia w sobie rzemiosł wiele, i nauk, jako to arytmetykę, geometrię, mechanikę, optykę, chemię i inne jeszcze, a przez to doskonali się ciągle wraz z nimi. Zresztą, co tu dużo mówić, majster światłym człowiekiem będąc sam mi rację przyznasz, kiedy powiem, że przyjdzie taki czas, że i- rzemiosło każde bez nauki się nie obejdzie. Przecież i dziś spiż dobry chcąc zrobić wiesz majster, że na każde 100 funtów miedzi 12 funtów cyny dodać trzeba. A jak na odlanie kartauny 8000 funtów spiżu wychodzi, to skąd majster wiesz, ile miedzi, a ile cyny dać? - Można odważać po 100 funtów miedzi i po 12 cyny, aż będzie dość, albo obliczyć. - No właśnie, obliczyć - to matematyka. A w artylerii ciągle liczyć trzeba, i przy odlewie działa, i przy robieniu łoża, i przy składzie prochu, i przy strzelaniu. Artyleria to już teraz nauka, do której szkoły potrzeba. Ale my tu gadamy, a czas leci. Pisz Semko... Inżynier wziął swój cyrkiel i pochylił się nad moździerzem. Mierzył jego lufę w różnych miejscach, przenosił wymiary na swój uniwersalny przyrząd i dyktował powoli: - Dusza długości 2 i 3/8. Komora długości 13/16 i średnicy 7/16. Grubość ścian: u wylotu 3/16, w głębi 7/16, w komorze 5/16. To wszystko. Dobry moździerz. To pan Getkant projektował? - Tak - odrzekł ludwisarz - tu jest rysunek jego ręką na desce robiony, bo papier od wilgotności powietrza się kurczy i wymiary później się nie zgadzają, a pan Getkant jest tak jako i wasza miłość, człek akuratny i żadnych wymówek nie znosi, więc na desce suchej rysuje i według tego rysunku później wszystko sprawdza. Tymczasem Semko odczytywał sobie półgłosem raz po raz wszystko, co napisał pod dyktando inżyniera, i kręcił głową. Wreszcie powiedział jakby do siebie: - Nic z tego nie rozumiem. - To źle - zauważył Siemienowicz - trzeba wszystko rozumieć, co się robi. Ułamki nie idą do głowy? - Ułamki to wiem, tylko z czego te ułamki? - Ano z wagomiaru - inżynier wskazał na swój uniwersalny przyrząd - o widzisz, to jest odcinek równy średnicy kuli 81-funtowej. Ten odcinek to wagomiar naszego moździerza. Wszystkie jego wymiary nim mierzymy. Więc na przykład grubość ściany u wylotu wynosi tyle - tu inżynier zmierzył kabłąkowatym cyrklem grubość i przeniósł tę odległość na swój przyrząd. - Pytamy się, jaka to część wagomiaru moździerza, i okazuje się, że 3/16, bo każda taka skośna kreska 1/16 oznacza. Więc piszemy: grubość ściany u wylotu 3/16. Wszystko, co się do tego moździerza odnosi, także wymiary łoża, na którym przy strzelaniu stać będzie, wagomiarem jego mierzymy. Rozumiesz już? - Mądre to jest, ale rozumiem. - To dobrze. Teraz jeszcze moździerze odważyć trzeba. Wagę, majster, gdzie masz? - Jest tu obok waga godna, na której i większe lufy odważyć można. Zaraz ludzi zawołam, żeby windę podsunęli, lufy kolejno podnosili i na ramieniu przezmianu zawieszali. Waży każda trochę ponad 10 centnarów, 120 funtów gdańskiej wagi na centnar rachując. Od każdego centnara odlanego 18 złotych ze skarbu artylerii otrzymuję, więc od tych czterech moździerzy około 800 złotych należeć mi się będzie. Oczywiście po próbnych strzelaniach, ale o to się nie boję, bo moje lufy każdą próbę wytrzymają - rzekł z dumą ludwisarz. - W to nie wątpię, jeno majstra zmartwić muszę, że próby nie prędko się odbędą, bo łoża do moździerzy jeszcze nie gotowe, więc i zapłata opóźnić się musi. - Nie szkodzi, ja do czekania na pieniądze przyzwyczajony jestem, ale zawsze je wreszcie dostaję. A teraz po ludzi i windę idę, choć te moździerze już u mnie ważone były. - Skoro tak, to ważyć nie będziemy, bo według rozkazu starszego nad armatą i tak po raz drugi w arsenale mają być ważone. Z tego i ja skorzystam, bo obmyśliłem sobie nowy sposób obliczania ciężaru luf bez używania przyrządów do ważenia. Będę go mógł sprawdzić podwójnie, bo moździerze te dwa razy będą ważone, a moje obliczenie będzie trzecie. Teraz jednak trzeba będzie moździerze do arsenału przewieźć. Semko, idź do arsenału i poproś ode mnie pana Mitwenza, żeby tu przysłał dwa wozy półkartaunowe z końmi. Ja tu poczekam, bo jeszcze z majstrem porozmawiać chcę. Semko ociągając się, bo żal mu było tak ciekawe miejsce opuszczać, wyszedł, a inżynier udał się z ludwisarzem, do jego kantorku, gdzie zaczęli rozmawiać na interesujący ich obu temat, jak przyśpieszyć topienie kruszcu i jak zwiększyć jego płynność, aby uzyskać lepsze odlewy. Wyprawa Od połowy września 1646 roku w arsenale warszawskim panował znowu ogromny ruch. Pod nieobecność generała Arciszewskiego, który w tym czasie do Lwowa dla skontrolowania tamtejszego i dalej jeszcze - w Kamieńcu Podolskim i Barze - położonych arsenałów wyjechał, wszystkim kierował pan Getkant. On to miał dowodzić wyprawą, która działa przeznaczone na wojnę z Turcją do Gródka Jagiellońskiego dostarczyć powinna. Król Władysław bowiem, na opór magnatów i szlachty nie zważając, z planów wojny tureckiej nie rezygnował, wojska dalej gromadził i artylerię polową do tej wojny przeznaczoną pod ręką mieć chciał. Jeszcze w sierpniu, na polecenie starszego nad armatą koronną, inwentarz dokładny wszystkiego sprzętu sporządzono, który się w arsenale warszawskim znajdował. Było go niemało, toteż buchalter artylerii, pan Florens Andrichem, dobrze się napocił, zanim wszystko swym pięknym i wyraźnym pismem do ogromnej księgi wciągnął. Teraz pan Getkant, korzystając z gotowego już spisu, wynotowywał z niego wszystko to, co do sprawnego działania artylerii na polu walki konieczne było i co zabrać z sobą musiał. Przy tym wielkie zaufanie do wiedzy i doświadczenia swego przyjaciela, inżyniera Siemienowicza mając, który w wielu kampaniach wojennych w kraju i za granicą uczestniczył, niejednokrotnie o radę go prosił. Z góry wiadomo było, że na wyprawę wszystkie 24 działa regimentowe iść mają oraz cztery świeżo przez Daniela Tyma odlane moździerze. Zdecydowanie jednak, ile i jaką amunicję, a także jaki sprzęt pomocniczy wziąć trzeba, panu Getkantowi pozostawiono. Przyjaciele siedzieli więc w izbie cejgmajstra i układali spis, który rósł z każdym dniem, aż zachodzący do nich od czasu do czasu cejgwart warszawski, pan Mitwenz, za głowę się łapał. - Waszmościowie wszystkie działa zabrać mi chcecie - narzekał - a sprzętu innego tyle, że chyba w pustym arsenale sam zostanę. - Wolne żarty, panie cejgwart - odparł wesoło inżynier Siemienowicz - toż waszmości wszystkie co największe działa zostawiamy, bezbronni nie będziecie. Macie tu: całych kartaun kulą 48-funtową strzelających - 2, półkartaun 24-funtowych - 24, ćwierćkartaun 12-funtowych - tyleż, moździerzy spiżowych - 4, moździerzy żelaznych - 8. A jeszcze działa zdobyczne są, które do ludwisarza oddać możecie, żeby nowiutkie, wedle gustu waszego, odlał. Jak byście te wszystkie działa na wały warszawskie wciągnęli, to przed samym nawet lucyperem obronić się możecie. - Tak, dobrze waszmości panu inżynierowi mówić - zaperzył się cejgwart - ale, jak wiadomo, armaty grochem nie strzelają, a pan cejgmajster wszystką amunicję zabrać chce. Ja rozumiem, że 4000 kul 6-funtowych bierze, mogę mu nawet całe 7000 oddać, bo i tak wszystkie działa regimentowe, które tymi kulami strzelają, zabiera, ale po co mu 880 kul 24-funtowych albo 2500 kul 12-funtowych, skoro ani półkartaun, ani ćwierćkartauna ze sobą nie weźmie? A po co mu dwa wozy półkartaunowe? - Spokojnie, panie Mitwenz, spokojnie - wtrącił się Getkant - polecenie sekretne od króla mam, żeby kule do pół- i ćwierćkartaun wziąć, chociaż nimi z regimentowych dział strzelać nie będę dlatego, bo ze Lwowa cięższe działa na wyprawę pójść mają i do nich amunicji trzeba. A wozy półkartaunowe pod moździerze biorę, boś waćpan nie dopilnował, żeby na czas łoża do moździerzy wygotowano, więc na czym moździerze powiozę? - Jak sekretne, to już nic nie mówię, nie moja to rzecz sekretów dociekać. A co do łóż moździerzowych, to przecież czekać miałem, aż pan cejgmajster nowy model obmyśli i dopiero je robić, a jakoś nie słyszałem, żeby już coś obmyślone było. - Obmyślone jest, tylko jeszcze nie wypróbowane, zresztą i to sekret, który samemu tylko królowi jegomości dotąd zawierzyłem. - Jak widzę, to już tu potrzebny nie jestem - rzekł urażony cejgwart, ale że był pogodnego usposobienia, więc dodał - jak coś mniej sekretnego obmyślicie waszmościowie, to mnie zawołajcie. Idę się z furmanami targować, bo jak tak dalej pójdzie, to pieniędzy na wynajęcie podwód nie starczy, które wszystek ten sprzęt z Warszawy do Gródka przewieźć mają. Po wyjźciu Mitwenza Siemienowicz znów pochylił się nad papierami. - Stary nudziarz, ale człek porządny - rzekł - wracajmy do naszych zestawień. Więc tak: najpierw idą działa regimentowe, każde na swoim łożu, ze skrzynką amunicyjną, z przodkiem, z wyciorem i szuflą miedzianą. Potem moździerze, po dwa na wozach półkartaunowych, ze stemplami do ubijania w nich ładunku prochowego. To już postanowione mamy. Teraz dalej - sprzęt potrzebny do przewozu dział: wagi i orczyki dla zaprzęgania koni do przodków i wozów, łańcuchy do hamowania i różnych lin konopnych kilkanaście. To się weźmie z galerii wschodniej, gdzie wiszą przygotowane, pod dachem, żeby nie pogniły. Maźnic do smarowania osi trzeba ze cztery. Smarować radzę często, bo kto smaruje, ten jedzie. Wreszcie amunicja - ilość kul żelaznych pełnolanych już ustalona. Trzeba jeszcze granatów do moździerzy. Ile chcesz? Jest gotowych - tu inżynier spojrzał na wykaz - 585. - Wezmę 81-funtowych, do tych nowych moździerzy, sztuk 230 i jeszcze kilkadziesiąt 45-funtowych, do lwowskich moździerzy. Także zapalniki do nich i do kul ognistych, gdyby co u nieprzyjaciela zapalić przyszło. Zresztą cały warsztat pirotechniczny wziąć muszę, żebym na miejscu wszelką amunicję wybuchową robić mógł. To nie zabawa, trzeba i moździerz do tłuczenia prochu, i sita do przesiewania go, i lejki blaszane, i szufle do wsypywania mieszaniny w granaty, i wiele innego sprzętu. Mam tu już spis gotowy - rzekł Getkant, wyciągając spod innych papierów kartę, na której było jego drobnym starannym pismem zanotowanych 26 pozycji - jeszcze tylko granatów ręcznych z tysiąc wziąć trzeba do obrony i do ataku, no i cały sprzęt do okopania się potrzebny: kilofów, rydli i łopat po 500 sztuk. - No, a naprawa sprzętu, łóż, osi, zwłaszcza okuć - dorzucił Siemienowicz. - Prawda, byłbym zapomniał, to jeszcze ze dwa wozy napełnimy: siekiery, piły, dłuta, świdry, raszple, strugi, no i kowalskie młoty, kleszcze, przecinaki. Tak, będzie tego na dwa wozy. Wszystko szczegółowo spiszę i jutro ci jeszcze pokażę, sprawdzisz, czy czegoś nie przeoczyłem - Getkant wstał i przeciągnął się. Miał już na dziś dosyć tej papierkowej roboty. Siemienowicz jednak, który wszelkich nowości, a zwłaszcza artylerii tyczących, ciekaw był, zapytał: - Cóżeś tam nowego w sprawie łóż do moździerzy wymyślił? Mnie chyba powiedzieć możesz. - Tobie wszystko powiem, nie tylko o moździerzach, ale i o innym - moim wynalazku, który też do czasu w tajemnicy trzymam. Ale najpierw o moździerzach. Wiesz doskonale, że z łożami do nich zawsze trudność jest przez to, że nie płasko, jak armaty, ale stromo, do góry strzelając, nie mają się gdzie przy wyrzuceniu pocisku cofnąć. Armata przy strzale wstecz się na kołach toczy, bo przed siebie strzela. A moździerz, w górę strzelając, w ziemię wbić się chce i łoże, na którym stoi, łamie. Można oczywiście łoże tak silne zrobić, że go nie zniszczy. Ale ile takie łoże ważyć musi i jaki kłopot z jego przewożeniem! A tu królowi jegomości zależy, żeby moździerze na wyprawę brać, bo to przy oblężeniu twierdzy czy obozu nieprzyjacielskiego rzecz pożyteczna. Łukiem wysokim granaty wyrzucając w każdy punkt twierdzy trafić z góry można, ludzi i konie porazić, budynki zapalić, a żadne mury czy wały przeszkody tu nie stanowią, bo pocisk górą nad nimi przeleci i w cel uderzy. Ile ja prób różnych z tymi łożami robiłem! - Pono i sam król jegomość przy nich osobą własną asystował - wtrącił Siemienowicz. - A tak, bo się o wszystkich moich próbach zawiadamiać kazał i często do arsenału przyjeżdżał. Braliśmy moździerz, nowe łoże i jechali na pola poza miasto. Każde łoże lekkie, do przewożenia łatwe, już po kilku strzałach się łamało. Król jednak zawsze pogodną twarz okazywał i nic tylko zachęcał: "próbuj dalej, wierzę, że wreszcie coś wymyślisz". I wymyśliłem, tylko jeszcze nie wypróbowałem. A co, to ci zaraz narysuję. Getkant sięgnął po kartkę papieru, ale w tej chwili do izby wpadł zadyszany Mitwenz i za głowę się chwytając wołał: - Radźcie coś mości panowie, bo ja już z tymi furmanami do ładu dojść nie mogę! Od konia na miesiąc po 30 złotych chcą, a skąd ja im tyle pieniędzy wezmę? Może im który z waszmość panów do rozumu przemówi, bo mnie słuchać nie chcą. - Najlepiej byłoby własne konie chować, stajnie na ten cel pobudowawszy; tak w innych krajach mają - odezwał się Siemienowicz. - To na przyszłość dobra rada, ale teraz wynająć trzeba - rzekł Getkant - my tu nic nie poradzimy, lepiej niech pan Mitwenz naszego buchaltera, Florensa, poprosi. On się z ludźmi targować umie i na podstawie dawnych rachunków łatwo im wywiedzie, że nigdy tyle nie dostawali. Tak najlepiej będzie. Gdy uspokojony nieco Mitwenz wyszedł, Getkant wrócił do poprzedniej rozmowy. - Po nocach już spać nie mogłem przez te moździerze - rzekł - a zwłaszcza łoża do nich. Aż mi na myśl przyszło, że od innej strony zacząć trzeba. Skoro moździerz łoże łamie i do ziemi je ciągnie, to może w ogóle łoża nie robić, tylko moździerz wprost na ziemi posadzić. Ale wtedy jak nim kierować? Aż wymyśliłem. Tylko nie śmiej się ze mnie. Wymyśliłem, że i moździerz niepotrzebny. - Masz rację, bracie - wybuchnął śmiechem Siemienowicz - i moździerz niepotrzebny, i wojna niepotrzebna, i my niepotrzebni. Tylko co z nieprzyjacielem zrobić? Jak go od granic kraju odpędzić? - Prosiłem cię, żebyś się nie śmiał. Zaraz wszystko wyłożę. Moździerze odlewane ze spiżu czy z żelaza i z wojskiem wożone niepotrzebne będą, bo moździerz ziemny, mojego wynalazku, je zastąpi. - Ziemny moździerz? - Siemienowicz spoważniał, ale trochę nieufnie spojrzał na przyjaciela. - Zaraz ci narysuję - Getkant wziął kartę papieru i zaczął na niej wprawnie kreślić swój wynalazek. - Tam, gdzie moździerz postawić chciałbyś, w ziemi dół wykopiesz. Nie pionowo, lecz skośnie, pod takim kątem, pod jakim lufę moździerza ustawiłbyś. Dół cały grubymi, czterocalowymi tarcicami szczelnie wyłożyć trzeba. W jego dnie mniejszej średnicy dół wykopać należy, też go ocembrować i dobrym prochem muszkietowym wypełnić, lont z niego na powierzchnię ziemi wyprowadzając. Tę komorę prochową grubą na sześć cali tarczą drewnianą nakrywa się, która dno wielkiego dołu stanowi. Teraz do dołu, jak do lufy moździerza albo granatów, albo nawet kamieni nakłaść możesz. Gdy lont podpalisz, na nieprzyjaciela grad pocisków spadnie. Ot i cały wynalazek! - Próbowałeź już? - Jeszcze nie, ale nie bój się, prędzej czy później wypróbuję! - Tak, to ciekawe. Widzisz, ja wszelkie wynalazki artyleryjskie kocham. I sam różne próby, jak wiesz, robię i cudzych pomysłów ciekaw jestem, ale o takim jeszcze nie słyszałem. Wypróbuj koniecznie. To dobre być może. Nic z sobą wozić nie trzeba, tylko proch i narzędzia. Ani kosztu na odlewanie moździerzy łożyć. Jeszcze parę takich wynalazków, a Tym i inni ludwisarze swoje warsztaty zamknąć będą musieli - zażartował. Getkant jednak wpatrywał się w swój rysunek i nie do śmiechu mu widać było, bo po chwili namysłu powiedział: - Widzisz, jeszcze jeden wynalazek mam, który bym ci powierzyć chciał. Na wojnę się zanosi, nie wiem, czy i kiedy wrócę. Jeżeli król na swoim postawi, to może nie tylko Tatarów bić, ale i sam Konstantynopol zdobywać przyjdzie. To i zginąć mogę. Pan Fryderyk wyjął ze skrzyni pod oknem dużych wymiarów rysunek, przedstawiający przekrój lufy działowej i położył go na stole przed Siemienowiczem. - Cóż to takiego? Aha, już rozumiem. Chcesz z armaty, a nie z moździerza granatami strzelać. Tak, to sztuka niełatwa, wielu już sobie nad nią głowę łamało. O dwa ognie chodzi. Jeden do zapalenia ładunku w komorze działa potrzebny, żeby granat z lufy wyleciał, a drugi do zapalenia ładunku w granacie, żeby gdy w środek nieprzyjacielskiego wojska wpadnie, na kawałki się rozpękł i szkodę uczynił. - O to chodzi. Można zapalony granat do lufy włożyć i dopiero wtedy proch w komorze odpalić, ale to ryzykowne, bo jeżeli coś się nie uda i proch na panewce się spali, do komory nie dojdzie albo z innych przyczyn odpalenie działa się opóźni, to granat w armacie wybuchnie, lufę rozsadzi i puszkarzy pozabija. Mało to takich wypadków było! Próbowano inaczej, tak żeby zapalnik granatu w lufę już włożonego od prochu w komorze iskrę brał, ale i to niedobre, bo często się zdarza, że choć proch w komorze działa wybuchnie i granat wyrzuci, to iskra do zapalnika nie dojdzie, albo od podmuchu zgaśnie i pocisk ślepy leci, na ziemię padnie, nie rozpęknie się i szkody nieprzyjacielowi nie uczyni. Wymyśliłem więc takie działo, w którym od panewki z prochem dwa kanały idą, jeden do komory prochowej, a drugi do granatu. Bezpieczniejsze to jest i pewniejsze, bo równocześnie i ładunek w komorze, i zapalnik granatu odpalane są. - Dobry sposób - rzekł Siemienowicz oglądając rysunek - wypróbowałeś go już? - Tak, działo takie zrobiłem i próbne strzelania z niego dobrze się udały. Teraz na zamku stoi, bo je sobie król jegomość przysłać kazał. - Skoro o tym mowa - odezwał się po chwili milczenia Siemienowicz - to ci powiem, że i ja niemało się nad tą sprawą nabiedziłem, ale co innego obmyśliłem. granat z działa zwyczajnie chcę wyrzucić, tak jak pełnolaną kulę żelazną, wtedy ryzyka żadnego nie ma i z każdej armaty strzelać nim można. - Kazik, nie żartuj sobie ze mnie - rzekł Getkant - nie przystoi. Ja tu poważnie mówię, a ty krotochwile sobie czynisz. Wiadomo, że każdy granat z działa wystrzelić można, tylko że efektu swego nie uczyni, jeżeli zapalony nie będzie. - To nie krotochwila. Cała tajemnica w zapalniku. Zamiast zwykłej rurki z powoli palącym się prochem, takie urządzenie do granatu wsadzam, które samo iskrę wykrzesze i proch w nim natychmiast zapali, jak tylko granat na ziemię padnie. Zaraz ci to narysuję. - Inżynier wziął kartkę papieru i zaczął objaśniać - ta, widzisz, rurka wewnątrz nacięcia ostre ma, takie jak pilnik, a w nią żelazny trzpień z mocno osadzonymi, małymi kawałkami krzemienia wchodzi. Gdy granat w ziemię uderzy, trzpień w rurkę wbije, iskrę wykrzesze i wybuch spowoduje. - Rozumiem - powiedział Getkant wpatrując się w rysunek - tylko skąd wiesz, że granat tą właśnie stroną na ziemię padnie, gdzie trzpień wystaje? - O tym też pomyślałem. Wystający koniec trzpienia ciężkim, żelaznym krążkiem zakończony jest, a po przeciwnej stronie granatu z płótna zrobione skrzydełka na łańcuszkach przyczepione. One to granat w czasie lotu w takim położeniu utrzymują, że padając krążkiem o ziemię uderzyć i trzpień do zapalnika wbić musi. - Subtelna to robota i siła taki granat kosztować musi. - Wszystek wojenny sprzęt drogo kosztuje, ale na obronę Ojczyzny pieniędzy żałować, to tak jakbyś matce własnej chleba żałował. Gdyby ta żarłoczność straszna nieprzyjaciół naszych kiedyś ustała i wojen by nie było, to byśmy kosztu oszczędzić mogli i na inne sprawy pieniądze przeznaczyć. Ale na razie ty bracie na wyprawę się szykuj, a ja do swojej roboty pójdę. W kilka dni potem, rankiem 30 września 1646 roku, na obszernym dziedzińcu arsenału ustawione już były działa i wozy, wyruszające na wyprawę. Przodem szedł sprzęt saperski: sześciokonne wozy z kilofami, rydlami i łopatami. Za nim - dwadzieścia i cztery działa regimentowe. Każde z nich jechało na swym łożu, które wraz z dwukołowym przodkiem stanowiło wóz, zaprzężony w cztery konie. Działa były piękne, kulą żelazną 6-funtową strzelające, niecałe 5 stóp długie. Odlał je wszystkie, jeszcze za czasów pana Pawła Grodzickiego, warszawski ludwisarz Daniel Tym, pokazując tu cały swój kunszt. Nie w ozdobach jednak, te bowiem tylko w pięknym wykonaniu uchwytów o kształcie dwóch lwów ze spiżu odlanych oraz w staranności, z jaką tarcze herbowe wycyzelowano, widać było, lecz w doskonałości kształtu i pięknym, gładkim, bezbłędnym odlewie Tym kunszt swój światu pokazał. Pierwszych dwanaście luf miało kolejne numery wypukło na sobie odlane, na następnych dwunastu numery były już po dokonaniu odlewu, punktakiem starannie wybite. Za działami regimentowymi szły liczne wozy z amunicją, a po nich dopiero dwa wozy półkartaunowe, na których owe cztery moździerze ustawiono, silnie je linami wiążąc, żeby się w czasie drogi nie zesunęły i szkody nie poniosły. Za moździerzami ustawiono wozy z amunicją do nich. Pochód zamykały pojazdy, wiozące resztę przyborów, w tym również i osobiste rzeczy dowódcy całej wyprawy, pana Getkanta, towarzyszących mu puszkarzy i ich pomocników. Gdy słońce podniosło się na tyle, że oświetliło miedziane, grubą warstwą cyny powleczone orły, stojące na pozłacanych gałkach na obu szczytowych końcach cekhauzu wielkiego, z mieszkania swego wyszedł pan cejgmajster Getkant w stroju podróżnym. Towarzyszyli mu pan Siemienowicz i pan Mitwenz. - Zwyczajną drogą przez Warkę jedziesz? - zapytał przyjaciela Siemienowicz. - Tak, bylem się z miasta wydostał, to później już droga prosta, przez Czersk do Warki, gdzie przeprawa przez Pilicę, potem Głowaczów; Kozienice, przeprawa przez Wisłę do Kazimierza, a stąd przez Bełżyce, Bychawę, Turobin, Szczebrzeszyn, Tomaszów do Rawy Ruskiej i dalej przez Janów do Gródka. Jeśli tylko deszcze nie spadną i drogi nie rozmiękną, to te niespełna 50 mil w dwie niedziele zrobię, a potem zobaczymy. - Przypuszczam, że tak jak dziś sprawy stoją, to chyba do wyprawy nie dojdzie, a wtedy ci z działami do Warszawy wracać przyjdzie albo je do lwowskiego arsenału przewieźć, gdzie zawsze pożyteczne, choćby i przeciw Tatarom, być mogą - rzekł Siemienowicz. - Żeby też dobrze wszystko nakryć, gdyby się deszcze zaczęły - troskał się Mitwenz - tyle dobra, żeby się nie zmarnowało. Proch zwłaszcza i saletrę. Może po drodze gdzie skór bydlęcych dokupić do nakrywania? - Nie turbujcie się panie Mitwenz, szkody żadnej nie będzie, a działa i cały sprzęt nie po to sprawiony jest, żeby w arsenale stał - rzekł Getkant, po czym zwrócił się do Siemienowicza - żegnaj przyjacielu, niedługo się pewnie zobaczymy, bo albo wojny nie będzie i ja tu powrócę, albo będzie, a wtedy ty za mną przyjedziesz. A teraz w drogę. Wkrótce długi sznur zaprzęgów wysunął się przez bramę arsenału i ulicami miasta pociągnął na południe. Próby Na poddaszu wschodniej galerii, wykorzystując ostatnie promienie słońca, które wpadały przez umieszczone w dachu okna, inżynier Siemienowicz kończył właśnie krążki do rakiet toczyć, gdy przez drzwi prowadzące tu z sieni położonej na pierwszym piętrze wschodniego pawilonu weszło dwóch ludzi. To stary cejgwart warszawski, Jerzy Mitwenz, prowadził z sobą jednego z puszkarzy, Zygmunta Cyrkelbacha. Nie chcąc przeszkadzać inżynierowi w pracy, obaj przystanęli niedaleko tokarni i patrzyli, jak Siemienowicz, wygładziwszy już z obu stron toczoną powierzchnię, wziął inny nóż i przyłożywszy go do przewężenia, łączącego krążek z całym, tkwiącym w uchwycie tokarni kawałkiem drewna, zwiększył obroty i jednym naciśnięciem odciął krążek, który upadł miękko na stos wiórów. Inżynier podniósł go i sprawdziwszy jeszcze raz wymiary, położył na stole. Skończywszy pracę strzepnął skórzany fartuch, zdjął go i powiesił na gwoździu, a obsuwając zawinięte rękawy koszuli zapytał: - Cóż tam nowego? Stary cejgwart, który na oczy coraz bardziej słabował, stanąwszy tak, żeby go wpadające na poddasze promienie słoneczne nie raziły, rozpoczął: - Ten oto puszkarz, Zygmunt Cyrkelbach, zgłosił się dziś do mnie, ażebym mu pozwolił próby robić, fajerwerkerem bowiem zostać chce, że to i godność większa niż puszkarska, i pieniędzy więcej dostać by mógł. Chodziłem z tą sprawą do starszego nad armatą koronną, ale mi jeno rzekł, że fajerwerkerów aż czterech w cekhauzie naszym warszawskim mamy i więcej ich nie potrzeba, a na te próby to więcej prochu i różnych materyj wyjdzie, niż to wszystko warte. Więc teraz, że starszego nie ma, a waszmość pan inżynier tu za niego jako zastępca o wszystkim decydować ma, tedy przyszliśmy obaj prośbę ponowić. Siemienowicz przyjrzał się bystro kandydatowi na fajerwerkera. Był to chłop niski, krępy, w średnim wieku, z długimi rękami i ponurą twarzą. Jego głęboko osadzone oczy z uporem wpatrywały się w inżyniera, który po dokonaniu oględzin zapytał: - Skąd pochodzicie? - Z Drezna, tak jako i fajerwerker Buchner, tylko że on, duży grosz podczas wojny, pod Wallensteinem jeszcze służąc, zdobył i za te pieniądze u dobrego mistrza praktykując, tajemnice sporządzania rakiet i różnych rzeczy ognistych od niego kupił, a ja pieniędzy nie mając sam, tyle co się napatrzyłem roboty u różnych fajerwerkerów, do wszystkiego dochodzić musiałem. A teraz sobie obmyśliłem, że już do prób stanąć mogę. Jak się powiodą, to może fajerwerkerem zostanę. Siemienowicza poruszyły powoli i jakby z trudem wypowiedziane słowa ponurego puszkarza, powstrzymał jednak cisnące mu się na usta wyrazy uznania dla tego, samodzielnie do wiedzy dążącego człowieka. - A dlaczegoż to do polskiej artylerii zaciągnęliście się? - rzekł zimno. - Ja samotny człowiek jestem. Gdy młodym chłopcem będąc na wojnę poszedłem, bo w domu bieda była, to myślałem, że niedługo bogaty z tej wojny wrócę. A tu wojna już od trzydziestu lat we wszystkich niemieckich ziemiach trwa. Domu mojego nie ma, a rodzina albo nie żyje, albo gdzieś po kraju się włóczy. Bieda, głód, choroby. Aż tu, mówią, przyjechał pan Wacław Kirszbaum i dla króla polskiego doświadczonych puszkarzy werbuje. Kraj w Polsce ponoć mlekiem i miodem płynący, spokój i ład panuje, żyć można, to się razem z innymi zaciągnąłem. Początkowo, to my na Pomorzu, w Kliczkowie, wiosce pana Kirszbauma dziedzicznej siedzieli, ale potem przyjechał pan cejgmajster Getkant, pieniądze dla nas przywiózł i do różnych arsenałów koronnych nas porozsyłał. Ja razem z Buchnerem i kilkoma innymi do Warszawy trafiłem, i nie powiem, dobrze mi się tu żyje. Wszystko kupić można, jedzenia w bród i tanie. Kwaterę niezłą na Nalewkach dostałem. Przy rodzinie mieszkam, swojej już zapomniawszy. Może się tu i ożenię na stare lata. Robota w arsenale godna, spokojna, a arsenał sam i zbudowany, i w działa wyposażony pięknie. Tylko ten Buchner, choć i rodak mój, ale nosa zadziera, że wielki fajerwerker jest. A ja tam skromny człowiek, ale tak myślę, że mu dorównać potrafię, żebym tylko pozwolenie na próby dostał, to już by pan inżynier najlepiej ocenił co potrafię, bo choć to nie inżynierska rzecz, ale każdy u nas w arsenale wie, że i pan inżynier, bez obrazy, lepszym fajerwerkerem jest, niż każdy inny. - No cóż, panie Mitwenz - rzekł zwracając się do cejgwarta Siemienowicz - trzeba będzie prośbie puszkarza Cyrkelbacha zadość uczynić. Im więcej zdolnych i wykształconych ludzi w artylerii koronnej mieć będziemy, tym lepiej, byle wiernie krajowi naszemu służyli. Niech tam pan Florens wyda co potrzeba z magazynu i jutro zaczniemy. Chyba od rakiet, bo właśnie i ja tu nad nimi swoje próby robię, jako widzicie. Ponura twarz Cyrkelbacha jakby pojaśniała. Natomiast Mitwenz, ciągle zatroskany, szepnął: - Tylko jak to do księgi Florens ma wciągnąć, że niby na Cyrkelbacha te rozchody, czy jak? Bo jak starszy przyjedzie i rachunki przeglądać zacznie, to nieszczęście gotowe. - Nie turbujcie się o to panie Mitwenz. Najlepiej niech Florens napisze, że to dla mnie albo na mój rozkaz, a ja już panu Arciszewskiemu wytłumaczę co i jak. Następnego dnia rozpoczęły się próby. Siemienowicz kazał Cyrkelbachowi zrobić na początek dwie race górne, to jest takie, które się w górę swobodnie, własnym napędem idąc, wznosić mają - jedną małą, jednofuntową i drugą dużą, dwunastofuntową. Ponieważ wszelkie eksperymenty z materiałami wybuchowymi ze względu na niebezpieczeństwo pożaru niechętnie w samym budynku arsenału robiono, więc korzystając z pogodnego dnia inżynier postanowił, że Cyrkelbach na placu pomiędzy arsenałem a wałem miejskim leżącym próby swe odbędzie. Ponury puszkarz zmienił się nie do poznania. Żwawo znosił z arsenału wszystkie potrzebne przybory i ustawiał je na stojącej w pobliżu kuźni dębowej ławie. Przyniósł więc najpierw spiżową formę do rac jednofuntowych, jeszcze w 1637 roku przez ludwisarza warszawskiego Daniela Tyma odlaną, dwa stemple drewniane, jeden dłuższy, wewnątrz stożkowaty otwór mający, i drugi krótszy, wewnątrz pełny; młot drewniany do pobijania stempla, szuflę do prochu i inne przybory, a także cienki papier regałowy, zwój mocnych nici rakietniczych i worki skórzane z saletrą, delikatnym, specjalnie dla rakiet sporządzonym węglem drzewnym i siarką. Gdy już wszystko przygotował, pobiegł do inżyniera i zameldował mu, że jest do prób gotowy. Siemienowicz, który jak zwykle nad notatkami swymi i rysunkami siedział, wstał natychmiast i zwracając się do Semka, strugającego długie i cienkie żerdzie, rzekł: - Chodź i ty, popatrzysz, jak się rakiety robi, do których żerdzie strugać już umiesz. Weź no jedną, tę małą, do jednofuntowej rakiety, może się nam nada. Inżynier wziął podany pręt, popatrzył wzdłuż niego przymykając jedno oko i zważył w ręce. - Powinna być dobra - powiedział - prosta i chyba nie za ciężka. Chodźmy! Wyszedł przodem, za nim Cyrkelbach, a z tyłu Semko z żerdzią. Kręcący się na dziedzińcu fajerwerkerzy, puszkarze i ich pomocnicy, widząc ten pochód kroczący ku furtce w zachodniej galerii długiej, domyślali się, o co chodzi, zaczęli więc mrugać na siebie, a wreszcie jeden z nich przystąpił do Siemienowicza zdejmując czapkę. - Czy wasza miłość pozwoli nam przypatrzyć się próbom? - zapytał. - A czemuż by nie, patrzcie sobie, nam to nie przeszkadza. Prawda? - dodał zwracając się do idącego za nim Cyrkelbacha. Ten może wolałby uniknąć tylu świadków, nie śmiał się jednak sprzeciwiać inżynierowi. - Wedle woli waszej miłości - rzekł więc tylko. Gdy wyszli przez furtkę na plac koło kuźni, inżynier, Cyrkelbach i Semko podeszli do ławy, na której przygotowane były przybory, a widzowie ustawili się półkolem w takiej odległości, aby nie przeszkadzać. Wkrótce nadszedł też Buchner, szczupły niewielkiego wzrostu, żywy i jak zwykle złośliwie uśmiechnięty. Stanął nieco z boku i niby na ucho, ale tak, aby wszyscy słyszeli powiedział do fajerwerkera Kaspra Kittla: - Niedźwiedź na dwóch łapach chodzi. Zaraz zobaczymy, jak tymi łapskami ciasto do rakiety ulepi. Szmer przeszedł wśród zebranych, ten i ów śmiechem parsknął, bo Cyrkelbach rzeczywiście niedźwiedziowatą postać mając, podniecony ważnością chwili ruszał się trochę niezgrabnie. Siemienowicz jednak spojrzał spod nawisłych brwi przenikliwie po ludziach. - To nie krotochwila, Buchner - rzekł z naciskiem - tylko próby z rakietami. I zapamiętajcie to sobie, a jak się wam tu coś nie podoba, to możecie odejść do swojej roboty. Zaległa cisza, w której rozległ się zachrypnięty głos Cyrkelbacha. - Wasza miłość, mogę zaczynać? - Dobrze, tylko jeszcze powiedzcie, co będziecie robić? - Racę górną jednofuntową. - To jaka będzie średnica korpusu? - Prawie dwa i pół cala. - A długość? - Siedem razy taka jak średnica - siedemnaście i pół cala. - To dobra proporcja. Róbcie. A klej macie? - Grzeje się w kuźni. Zaraz przyniosę. Cyrkelbach skoczył do kuźni i przyniósł garnek z gorącym klejem. Następnie zdjął kurtkę, zakasał rękawy i starannie wygładziwszy grubymi paluchami cienki papier zaczął go powoli, a ściśle nawijać na dłuższy stempel, coraz to smarując klejem. - Jeszcze trochę, a korpus tak gruby zrobi, że mu do formy nie wejdzie - szepnął Buchner do Kittla. W tej chwili jednak Cyrkelbach przerwał nawijanie, wziął z ławy kabłąkowaty cyrkiel, zmierzył nim wewnętrzną średnicę spiżowej formy, zaznaczył na ławie, a następnie tym samym cyrklem wziął średnicę sporządzanego, papierowego korpusu rakiety. Porównał, kiwnął głową, nawinął jeszcze jeden obrót papieru, odciął resztę zakrzywionym nożem artyleryjskim i zakleił. Potem wziął stempel wraz z nawiniętą nań papierową tubą i ostrożnie spróbował, czy wchodzi do formy. Zadowolony z wyniku odetchnął głęboko, podniósł głowę i uśmiech rozjaśnił jego ponurą twarz. Z dziecinną radością powiódł wzrokiem po otaczających go widzach, a wreszcie zwrócił się do Siemienowicza: - Jest, wasza miłość. - No to zdejmuj szybko, żeby nie zaschło, wiązać trzeba. - Wiem, wiem, mam tu nici i pas. Mówiąc to wysunął ostrożnie drewniany walec z papierowej tuby, położył ją na ławie, opasał się grubym rzemieniem, do którego klamry przymocowany był żelazny hak. Następnie chwycił z ławy podwójnie skręcony, lniany sznurek i zrobił na obu jego końcach pętle. Jedną zaczepił o hak wbity w ścianę kuźni, drugą o hak umieszczony na pasie, po czym odmierzył na jednym końcu wilgotnego jeszcze od kleju korpusu rakiety długość jednej jego średnicy i tu owinął go sznurkiem, a następnie trzymając ostrożnie papierową tubę ręką, włożył do niej niegruby, drewniany trzpień, wychylił się w tył i zacisnął sznur całym ciężarem swego ciała, owinął drugi raz i znów zacisnął, wreszcie końce obciął i zawiązał, a po wierzchu, dla pewności, węzeł posmarował klejem. - Gdzie on się tego nauczył? - mruknął Buchner. - Pewnie od nas podpatrzył - szepnął Kittel. Tymczasem Cyrkelbach wyjął drewniany trzpień i podał inżynierowi bez słowa korpus rakiety. Siemienowicz wziął go do ręki i przyjrzał się uważnie. W miejscu zawiązania wilgotna, papierowa rura była przewężana, a poniżej powstał rodzaj czaszy. Inżynier nic nie rzekł, ale oddając Cyrkelbachowi rurę uśmiechnął się do niego przychylnie i skinął głową, jakby zachęcając do dalszej pracy. Puszkarz wziął ją z rąk Siemienowicza i ostrożnie wsunął aż do końca w głąb spiżowej formy, uważając, aby czasza korpusu naszła dokładnie na wypukłość w dnie formy i aby nie zawadzić o sterczący pionowo w górę, stożkowaty, spiżowy kolec, sięgający dwóch trzecich wysokości formy. Uczyniwszy to Cyrkelbach obejrzał się podejrzliwie naokoło, po czym wyciągnął zza cholewy buta złożoną we czworo kartkę papieru, rozwinął ją, zbliżył się z tajemniczą miną do inżyniera i podając mu kartkę szepnął: - Wasza miłość, która proporcja będzie najlepsza, bo ja tu mam trzy, a każda inna. Siemienowicz wziął kartkę i pokiwał głową. Buchner i Kittel nie wytrzymali i zbliżywszy się usiłowali, zaglądając inżynierowi przez ramię, odczytać liczby umieszczone na kartce. Ten jednak, nie zważając na rozpaczliwe gesty Cyrkelbacha, podał kartkę Buchnerowi i zwracając się jakby do wszystkich obecnych powiedział: - Nigdy nie mogłem się pogodzić z tym, że mistrzowie rakietnictwa robią tajemnicę ze wszystkiego, co dotyczy ich sztuki i przekazują ją tylko w największym zaufaniu swym ulubionym uczniom albo sprzedają za drogie pieniądze ludziom, którzy chcą się z tą sztuką zapoznać. I żeby przynajmniej te tajemnice miały jakąś rzeczywistą wartość! - tu zwrócił się do Buchnera i Kittla - powiedzcie, co myślicie o tych proporcjach? Można je zastosować? Kittel zacisnął szczęki i widać było, że nic nie powie, Buchner natomiast zmrużył oczy i syknął: - Jedno mogę rzec, że bractwo nasze zajmie się tym, co tajemnicę tę ukradł, obecnym tu puszkarzem, Zygmuntem Cyrkelbachem, który tak długo za nami chodził, aż wszystko podpatrzył. - Nie o to pytam. Odpowiedzcie, czy takie proporcje przy robieniu mieszaniny napędowej stosujecie? - Mówię przecie, że nam je ukradł, to widać stosujemy. - No właśnie. A wiecie wy, że te proporcje nic warte są? Ja sam dzieła dwudziestu pięciu autorów, którzy o rakietach pisali przeczytałem, a potem wszystkie ich recepty z wielkim nakładem kosztów wypróbowałem. I co się okazało? Że żaden z nich dobrych proporcji nie podał. Tak samo i te niedobre są. Każdy z was wie, że mieszanina do rakiet z tych samych składników jest robiona, co i proch: z saletry, węgla i siarki. Ale składniki te w innych proporcjach w prochu, a w innych w mieszaninach rakietowych powinny być łączone. Co więcej, w innych do małych, a w innych do dużych rakiet. To, co wy stosujecie, po prawdzie do żadnych rakiet się nie nadaje, bo za dużo tu siarki i węgla, a za mało saletry. Jeżeli taką mieszaninę zrobicie, to rakieta albo się wam na wyrzutni czy w powietrzu rozpęknie, albo z niewypalonym ładunkiem na ziemię wróci, a na pewno w górę nie pójdzie i swojego efektu nie uczyni. Właściwa proporcja przeze mnie wielokrotnie wypróbowana jest inna. Buchner z niedowierzaniem patrzył na inżyniera, ale kawałkiem znalezionego przed kuźnią węgla szybko zanotował na kartce podane przez niego proporcje. Cyrkelbach zapamiętał je widać również, bo zaraz chwycił wagę szalkową i patrzył, gdzie by ją zawiesić. Przyszedł mu z pomocą Semko, który pochwycił kółko umieszczone w górnej części wagi mówiąc: - Ważcie majstrze, nie bójcie się, jak pan inżynier mówi, że tak trzeba, to na pewno będzie dobrze. Cyrkelbach jednak nie zaraz zabrał się do roboty, lecz zaczął mruczeć do siebie: - Szesnaście uncji, to jeden funt. Na taką rakietę ze cztery funty mieszaniny trzeba, to cztery razy odważyć przyjdzie. Tak. Dobrze. Położył na jednej szalce odważnik jednofuntowy, a na drugą nasypał ze skórzanego worka oczyszczonej, białej, drobno zmielonej saletry, po czym wsypał ją do wielkiego spiżowego moździerza. Powtórzył tę czynność cztery razy, a następnie odważył 12 uncji węgla i 4 uncje siarki. Gdy wszystko to znalazło się w moździerzu, wlał doń trochę wódki i zaczął zawartość moździerza rozcierać spiżowym tłuczkiem. Po kwadransie mozolnej pracy uznał, że masa jest dokładnie wymieszana, otarł bowiem pot z czoła, a następnie wziął z ławy szuflę i nabrawszy nią mieszaniny wsypał do umieszczonego w formie korpusu rakiety. Ruchy miał przy tym rozważne, jakby uroczyste, rozumiał bowiem, że teraz przystępuje do najważniejszej czynności. Włożył do korpusu rakiety długi stempel, na który nawijał poprzednio papier. Wsunął go ostrożnie, tak aby tkwiący w formie kolec wszedł w stożkowaty otwór stempla. Wtedy chwycił drewniany młot i z rozmachem uderzył w sterczący z rury koniec stempla. - Równo, spokojnie, za każdym razem z tą samą siłą - rozkazał Siemienowicz, przypatrujący się z uwagą wszystkim czynnościom puszkarza. - Ile uderzeń? - Dwanaście - odpowiedział nie przerywając pracy Cyrkelbach. - Dobrze. Po dwunastu uderzeniach, dzięki którym umieszczona w korpusie rakiety masa napędowa została twardo ubita, puszkarz wsypał drugą szuflę mieszaniny. Sięgnęła ona powyżej kolca tkwiącego w formie, mógł więc do dalszego ubijania użyć krótszego stempla, nie mającego wewnątrz otworu. Ubiwszy następnymi dwunastoma równo odmierzonymi uderzeniami i tę drugą warstwę masy, puszkarz chciał dorzucić jeszcze jedną porcję, ale Siemienowicz powstrzymał go mówiąc: - Czekajcie, Cyrkelbach, zróbmy sobie uciechę, a przy tym i sprawdzić łacniej nam będzie, czy się wypali cały ładunek jak należy. Dajcie teraz krążek, a na wierzch, do głowicy, szmermele. Semko, leć do mnie, do warsztatu, i przynieś jeden z tych krążków, które wczoraj toczyłem i garść szmermeli - tych ciemnych kulek, co w dolnej szufladzie komody leżą. Żerdź ja potrzymam. Semko oddał trzymaną przez cały czas żerdź inżynierowi i puścił się pędem do arsenału. Siemienowicz tymczasem usiadł na ławie i gestem zaprosił Cyrkelbacha do zajęcia obok miejsca. - Dobrze wam idzie, nie powiem. Widać, że wiele nauczyliście się z praktyki, innych podpatrując. Zachodźcie do mnie wieczorami, po pracy, to jeszcze niejedno wam pokażę, a zwłaszcza książki, w których i opis, i rysunki rakiet różnych są. A może i mnie w próbach różnych, które nieustannie czynię, pomożecie. Dwie zwłaszcza sprawy teraz mnie zajmują. Jedna - jakby zwiększyć zasięg lotu rakiety. Podczas jej biegu materiał napędowy się wypala, jest go coraz mniej, a korpus zostaje ten sam, trzeba go do góry dźwigać. Próbuję właśnie zrobić tak: dużą rakietę wypełnić do 1J3xx wysokości mieszaniną napędową, a do pozostałych dwóch trzecich wsadzić drugą, mniejszą rakietę, a w nią trzecią, jeszcze mniejszą. Jak się z dużej rakiety materiał wypali, od niego zajmie się ogniem materiał drugiej, pusty korpus pierwszej odrzucając. Do celu dojdzie tylko trzecia, najmniejsza rakieta ze swym lekkim korpusem. Narysował takie rakiety przed dziewięćdziesięciu laty jeden autor, Schmidlap się nazywał, ale żadnych proporcji do nich nie podał, a te, które przy innych swoich rakietach wypisał, nic warte są. Trzeba na nowo obliczeniami i próbami do wszystkiego dochodzić. A druga sprawa, to te przeklęte żerdzie - tu inżynier potrząsnął trzymanym w ręce prętem - bez nich rakieta koziołki w powietrzu wywraca i niedaleko zaleci. A z nimi - to i ciężar znacznie większy dźwigać musi i odpalać niewygodnie. Choćby i ta żerdka do małej, jednofuntowej rakiety przeznaczona jest, a już dziesięć stóp prawie ma, bo siedem razy dłuższa niż korpus rakiety być musi. A co dopiero przy większych rakietach się dzieje! I jak wysoka musi być wyrzutnia, żeby na niej rakietę umieścić, która pionowo w górę iść ma? Umyśliłem więc sobie inny na to sposób - skrzydełka z boku rakiety dać, zwężające się ku górze, tak że rakieta razem z nimi kształt wydłużonego trójkąta równoramiennego przybiera. Dobrze wtedy powietrze przecina i koziołkować nie powinna, ale jeszcze rzecz całą wypróbować potrzeba. Pomożecie? Cyrkelbach z napiętą uwagą słuchał słów inżyniera, a po jego pytaniu zerwał się z ławy, pokłonił nisko i wybełkotał: - Wasza miłość, ja dla waszej miłości wszystko, ja będę przychodził i sił nie pożałuję. Stojący z boku i przysłuchujący się mowie inżyniera Buchner i Kittel mrugnęli tylko na siebie i odeszli na bok, reszta zaś puszkarzy, znudzona widać gadaniną inżyniera, zaczęła się rozchodzić, gdy nadbiegł zdyszany Semko przynosząc gładko wytoczony drewniany krążek, przewiercony na kształt sita, z rowkiem na krawędzi, i garść ciemnych kulek. - No to i mamy wszystko, co nam potrzeba - rzekł Siemienowicz - teraz tylko materię krążkiem nakryć i rakietę znów na krążku owiązać, tak żeby sznurek w rowek dokładnie trafił. Włożył krążek do rakiety, a jej korpus ostrożnie wysunął trochę do góry. - Teraz wiążcie. Cyrkelbach otoczył sznurkiem rakietę, zacisnął i związał, a węzeł posmarował klejem. Wtedy inżynier wsunął z powrotem rakietę w formę. - Zwykłym prochem dopełnijcie - rzekł - i szmermeli dodajcie, niech jak rodzynki w cieście siedzą. U góry związać silnie, dwa razy okręcaiąc. Cyrkelbach wykonał wszystko dokładnie i wręczył gotową rakietę inżynierowi. - No cóż, jeszcze tylko tę nieszczęsną żerdkę do niej przywiązać trzeba, ale to już wieczorem zrobimy, bo rakietę najlepiej w nocy puszczać, wtedy jej lot dobrze widać, byle tylko wiatru i deszczu albo co gorsza burzy nie było. Więc teraz niech każdy do swojej roboty idzie, a jak zmrok zapadnie i gwiazdy się ukażą, to próbę kontynuować będziemy. Inżynier zabrał rakietę ze sobą, Cyrkelbach wziął się do sprzątania i odnoszenia przyborów, a widzowie, którzy przypatrywali się do końca, zaczęli się rozchodzić, każdy do swojej roboty. Gdy pojawiły się pierwsze gwiazdy, z arsenału wyruszył w kierunku pól rozciągających się za wsią Wielka Wola dziwny pochód. Przodem jechał konno inżynier Siemienowicz, za nim sunął wóz, na którym złożone były różne przybory. Obok furmana siedział puszkarz Cyrkelbach i tyłem do nich - Semko. W ślad za wozem postępowała duża grupa ludzi, wśród których rozpoznać można było wszystkich przyglądających się przedpołudniowym próbom, a także i wielu innych ludzi artyleryjskich, w arsenale warszawskim na ten czas służących, rozeszła się bowiem wieść, że nie tylko rakieta puszkarza Cyrkelbacha próbowana będzie, ale i sam inżynier Siemienowicz jakieś swoje kunszta na wóz załadować kazał, spodziewano się więc widowiska nie byle jakiego. Po przybyciu na miejsce inżynier kazał ustawić na ziemi zdjęty z wozu, wysoki na dwa sążnie stojak w kształcie słupka opartego na dwóch skrzyżowanych belkach. U jego szczytu Cyrkelbach, któremu Semko przyświecał oszkloną latarnią, zawiesił swą jednofuntową rakietę z przywiązaną już żerdzią, tak długą, że niemal do ziemi sięgała. Gdy ukończono przygotowania, Siemienowicz rzekł: - Zaczynamy. Wszyscy odsuną się w tył na pięćdziesiąt kroków. Konie przy pysku trzymać, bo się mogą wystraszyć, a wy Cyrkelbach zapalajcie. Przy stojaku pozostał tylko inżynier, zawsze ciekawy każdej nowości Semko i Cyrkelbach, który nie korzystając z płomienia świecy w trzymanej przez Semka latarni, zręcznie wykrzesał iskrę wprost na koniec natartego prochem lontu, zwisającego z rakiety. Gdy lont zajął się i nikły płomyczek zaczął szybko wędrować w górę, wszyscy trzej odstąpili na kilkanaście kroków w tył, bacznie obserwując wężyk ognia. W chwili gdy dotarł do dyszy rakiety, buchnął z niej płomień i rakieta, jakby porwana niewidoczną siłą, z szumem ruszyła w górę, znacząc swą drogę jasną linią na ciemnym tle nieba. Wśród widzów rozległ się szmer uznania, który przeszedł w okrzyk, gdy gdzieś tam wysoko rozległ się huk, a rakieta pękła jakby na wiele drobnych kawałków, które świecąc różnymi kolorami zaczęły z wolna opadać w dół. Był to znak, że ładunek nośny rakiety dopalił się do końca, a od niego zajął się umieszczony w głowicy proch, w którym tkwiły, jak rodzynki w cieście, różnobarwnie palące się szmermele. Widzowie podbiegli do Cyrkelbacha, który stał z opuszczonymi w dół rękami, jakby sam nie bardzo wierzył, że wszystko tak dobrze poszło. Ten i ów, nie zważając na ponure miny Buchnera i Kittla, zaczął wychwalać puszkarza, on jednak patrzył tylko w twarz inżyniera, oczekując z jego ust sądu i oceny. Siemienowicz podszedł do Cyrkelbacha, położył mu swą ciężką rękę na ramieniu i rzekł: - Trud wasz nie poszedł na marne, to dobry początek. Będzie z was jeszcze fajerwerker jak się patrzy. Jutro trudniejsze was czeka zadanie, bo dużą, dwunastofuntową rakietę zrobić trzeba będzie. Ale i temu podołacie, byleście na duchu nie upadali. A teraz pomóżcie mi przy moich próbach. Semko, przynieś no z majstrem skrzynkę z wozu. Gdy przyniesiono skrzynkę, wszyscy z zaciekawieniem przyjrzeli się jej zawartości. Leżało w niej kilka małych, ćwierćfuntowych rakietek, z których każda nieco inaczej wyglądała. Jedna miała trzy, a druga cztery wąskie skrzydełka, przymocowane do korpusu. Jeszcze inna zakończona była przy dyszy stalową sprężyną, na której wisiała spora żelazna kula. - To są rakiety, które powinny się wznosić w górę bez żerdzi, a to - rzekł inżynier wyjmując ze skrzynki krążek drewniany zakończony u dołu rękojeścią a u góry czterema sterczącymi pionowo prętami - ręczna wyrzutnia do nich. Zaraz wypróbujemy, jak to działa. Inżynier sprawdził jeszcze raz rakietkę zakończoną u dołu żelazną kulą, włożył ją ostrożnie pomiędzy pręty wyrzutni, posypał szczyptą prochu, wyjętą ze skórzanego woreczka, rowek prowadzący od brzegu krążka do dyszy rakietki, a następnie wziął od Semka żarzący się lont i odszedłszy kilkanaście kroków wyciągnął rękę z wyrzutnią daleko od siebie, po czym podpalił proch. Rakietka wyleciała w górę na kilkanaście sążni, ale wkrótce zwolniła bieg, zatrzymała się i opadła pionowo w dół, na ziemię, z niewypalonym do końca ładunkiem. - Za ciężka kula - mruknął do siebie inżynier kręcąc z niezadowoleniem głową - znowu na nic. Ale równo szła, nie koziołkowała. Dobre i to. Daj no drugą rakietę, tę z trzema skrzydłami - zawołał do Semka. Podpalił znowu. Tym razem rakietka równym lotem poszła w górę, ale na pewnej wysokości zmieniła tor i zakreślając łuk dotarła do ziemi o kilkaset kroków od miejsca wyrzutu. - Dawaj ostatnią - zawołał Siemienowicz. Gdy Semko podał rakietkę z czterema skrzydełkami i stożkowatą głowicą, inżynier kazał sobie poświecić latarnią, sprawdził jeszcze raz umocowanie skrzydeł, włożył rakietkę do wyrzutni i odpalił. Poszła prosto w górę, a dopiero w chwili, gdy już wszystkim patrzącym zginęła z oczu, pękła wysypując ze siebie kilkanaście błyszczących iskierek. Widocznie inżynier umieścił w jej głowicy maleńkie szmermele. - No tak. Z wszystkich prób ta jedna rzeczywiście udana jest - rzekł inżynier - choć i poprzednia przydatną okazać się może, gdyby co u nieprzyjaciela zapalić przyszło. Tylko zbadać by trzeba, jak ją w wyrzutni ustawić, żeby jej kierunek odpowiedni nadać. Siła to wszystko czasu i pieniędzy kosztuje, ale innej rady nie ma, tylko samemu każdą rzecz wypróbować się musi. Sebastian Aders Przewidywania Getkanta rychło się sprawdziły, do wojny bowiem z Turcją nie doszło, a pan Fryderyk, działa w Gródku Jagiellońskim pod opieką kilku puszkarzy pozostawiwszy, do Warszawy powrócił. Od nowego 1647 roku rozpoczęła się w arsenale praca przy zabudowie krótkiej galerii zachodniej. Galeria ta, oddzielona murem od ulicy i dachem pokryta, ciągnęła się od bramy głównej arsenału aż do pawilonu zachodniego, w którym generał Arciszewski mieszkał. Ku wewnętrznemu dziedzińcowi arsenału galeria była otwarta; a dach jej wspierał się tu na trzech, w równych odstępach stojących filarach. Pan Arciszewski kazał tę galerię zabudować tak, aby powstały z niej cztery izby. Pierwszą od bramy stanowiła sień, drugą i trzecią pomieszczenia mieszkalne, a czwartą, przylegającą do pawilonu, przeznaczono na kuchnię. Niby niewielka to była robota, zwłaszcza w porównaniu z budową całego arsenału, przez pana Pawła Grodzickiego niegdyś przeprowadzoną, ale ciągnęła się jakoś długo, bo przez cały niemal rok 1647. Najpierw warszawski majster murarski Balcer Tomasz zamurował przestrzenie między filarami, miejsce jeno na sześć okien i dwoje drzwi zostawiając, a także ściany murowane pomiędzy izbami a sienią i kuchnią postawił, znów w nich otwory na drzwi zostawiając. Później włoski kamieniarz Hieronim David piękne obramienia okien i drzwi zewnętrznych z kamienia wykuł i dokładnie dopasowane na swe miejsca wstawił. Kosztowało to wszystko niemało, bo 820 złotych, ale robota była solidna i oko cieszyć mogła. Wtedy dopiero stolarz warszawski, Paweł Weteritz, przy ulicy Dunaj w domu Dobrzyńskich mieszkający, wstawić mógł drzwi i ramy okienne, przez ślusarza Wawrzyńca Refusa z Krakowskiego Przedmieścia w okucia, zamki i zawiasy zaopatrzone. Szklenie okien też nie byle kto robił, bo sam Jakub Baptysta, który na zamku roboty miewał i szklarzem królewskim się mianował. Stolarskie, ślusarskie i szklarskie roboty razem też sporo, bo równe 600 złotych kosztowały, ale i tu wykonanie było porządne. Drzwi wszystkie dębowe, mocne, na dwóch zawiasach wiszące, z zamkiem i dwoma klamkami. Okna z czterech kwater złożone, w sieni i kuchni ze szkła zwykłego, ale w izbach z drogiego, francuskiego, starannie w ołów oprawnego. Wszystkie okna miały kraty żelazne, przez ślusarza Refusa w mur wbijane i ołowiem zalewane. Tła, czyli podłogi, W sieni i kuchni z cegły były układane, a w izbach z kamienia kwadratowego. Jeżeli do tego dodać komin w izbie niderlandzkiej roboty, kamienny, i piec w kuchni wielki, i ściankę drewnianą pomiędzy izbami, i schody z izby na poddasze prowadzące - to i dziwić się nie ma co, że wszystko razem 1420 złotych kosztowało, a robota od stycznia aż do listopada 1647 roku trwała. Miał przy tym wiele frasunku Siemienowicz, któremu generał Arciszewski nadzór nad całą pracą zlecił, bo i o materiał starać się było trzeba, i roboty dopilnować, i wszystkie wydatki dokładnie zapisać, żeby je później buchalter artylerii, pan Florens Andrichem do swych ksiąg wciągnąć mógł. Nie narzekał jednak pan Kazimierz, bo pracować lubił, a gdy się już dzień roboczy skończył, do swego warsztatu szedł i nad pisaniem dzieła późno w noc siadywał, z Semkiem jedynie rozmawiając i różnych go rzeczy ucząc, na co chłopak, mimo całodziennego utrudzenia - mistrz Kondrat bowiem pracy mu nie żałował - tylko czekał, bo dziwnie wiedzy chciwy i pojętny był. Korzystał więc z tego, że inżynier więcej czasu mógł mu poświęcić, ponieważ pan Getkant, z którym zwykle długie rozmowy prowadził, w trzaskający mróz, 7 stycznia 1647 roku na Wybrzeże wyjechał, żeby tam u znakomitych szkutników łodzie, wiosła, bosaki, belki i tarcice do budowy mostu pontonowego, a także wozy do jego przewożenia zamówić i ich wykonania przypilnować. Początkowo najważniejszy sprzęt - łodzie, na których się most opierać miał - w Pucku robiono, a wozy do nich w Gdańsku, później jednak całą pracę na polecenie pana Arciszewskiego do Gdańska przeniesiono, przedsiębiorcy zajmującemu się budową statków, Jansenowi Szwanowi ją powierzając. Wówczas to dopiero mógł pan Getkant do Warszawy i do rozmów wieczornych z przyjacielem powrócić. W jeden z takich długich, letnich wieczorów, a było to pierwszego czerwca 1647 roku, właśnie gdy pan Kazimierz już całkiem gotową drugą księgę swego dzieła wspólnie z panem Getkantem jeszcze raz przeczytać i przedyskutować chciał, drzwi się nagle otwarły i do izby wkroczył gość, którego przybyciem pan Fryderyk ogromnie się ucieszył. - No wreszcie - wykrzyknął - gdzieś ty się tyle czasu podziewał? Już zwątpiłem, że cię ujrzą moje oczy. Patrz Kazik, to jeszcze jeden mój przyjaciel, pan Sebastian Aders, kapitan artylerii koronnej, na Mazowszu urodzony, a w Niderlandach w sztuce wojennej wykształcony. To zaś jest - rzekł zwracając się do przybysza - Kazimierz Siemienowicz, inżynier artylerii naszej, a mój druh wierny. Poza tym człek uczony, księgi komponujący. Pan Getkant wina podać kazał i zaczęła się rozmowa, w której zaraz wspólnych znajomych odnaleziono, i Siemienowicz bowiem, i Aders w Niderlandach długi czas przebywali, choć się tam ze sobą nie zetknęli. - Nie o Niderlandach my jednak od ciebie historii chcemy, lecz o tym, co przez ostatnie dwa lata robiłeś, w Warszawie się nie pokazując - rzekł wreszcie Getkant. - Gdybyś tak dobrze drzwi zamknął - odparł pan Sebastian - to może bym wam i coś ciekawego opowiedzieć mógł. - Co to, tajemnica jakaś? - Tajemnica, nie tajemnica, a dla postronnych uszu rzecz nieodpowiednia. Pan Getkant zamknął więc drzwi jedne i drugie, w kuchni zapowiadając, że nie chce, żeby mu się tu kto kręcił, po czym obaj z Siemienowiczem nadstawili ucha, opowieści kapitana Adersa ciekawi. - Tak tedy - rzekł kapitan - od czego by zacząć? Aha! Jako obaj wiecie, król nasz wyprawę wielką przeciwko Turcji szykował, z czego jak dotąd nic nie wyszło, a jak dalej będzie, nie wiadomo. Otóż nieboszczyk pan hetman wielki koronny Stanisław Koniecpolski, znawcą spraw tureckich, tatarskich i kozackich największym będąc, a króla naszego doradcą najbliższym, swoje zdanie o tej wyprawie miał. Wedle jego mniemania nie trzeba było Turków samych ruszać i Konstantynopola zdobywać, tylko przede wszystkim Tatarów pobić i raz na zawsze ich od granic Rzeczypospolitej odpędzić. Toż roku nie ma, żeby co najmniej raz napadu nie zrobili, jasyru i dobra wszelkiego nie nabrali. Nie chciał pan hetman Krymu zajmować, gdzie Tatarzy siedzą, lecz umyślił sobie, że sojusz z Moskwą zawrzeć trzeba i pokonawszy Tatarów jej Krym oddać, o czym ręką jego pisany "Dyskurs o zniesieniu Tatarów krymskich i lidze z Moskwą" traktuje. Ale żeby te plany się ziściły, trzeba było najpierw Tatarów nie tylko w polu pobić, ale ich wszystkie twierdze i miasta zdobyć. Wiecie zaś waćpanowie dobrze, że w obcych i nieznanych miejscach poruszać się wojsku trudno, więc je wprzód przepatrzyć, a nawet i na karcie narysować wypada. - Wiem ja to dobrze - wtrącił Getkant - raz o mało w takiej sprawie głowy nie położyłem. - No właśnie. Mnie też nielekko było. Gdzieś pod jesień 1645 roku zawołał mnie pan hetman do siebie i wszystko wyłożył. Miałem do Krymu w przebraniu iść i wszystkie tam miejsca spenetrować, a także i inne, wzdłuż wybrzeży Morza Czarnego położone, aż do ujścia Dunaju i dalej. Umyśliłem sobie, że brata szukać będę, który w niewolę tatarską popadł, a ja go znaleźć i wykupić chcę. Jako żywo brata nigdy nie miałem, a już tym bardziej w jasyrze, ale tak udając i jeździć, i chodzić wszędzie mogłem, i pieniędzy trochę wziąć, które od pana hetmana dostałem, niby na ten wykup. Niestety dopiero po śmierci pana Koniecpolskiego do Polski wróciłem, więc samemu królowi jegomości mapę tych miejsc wszystkich, przeze mnie z narażeniem życia narysowaną, oddałem. - Toś waszmość wielce ciekawe kraje oglądał, które u nas tylko ci widzieli, co w niewoli tatarskiej byli i z niej się do domów swych wrócili, a takich niewielu - rzekł Siemienowicz. Powiadajże więc waszmość, jaki tam kraj, jacy ludzie żyją. - Tatarskich wojowników opisywać nie będę, bo ich waszmościowie znacie. Na trudy wytrwali są, pod gołym niebem sypiając. Pono matki tatarskie dzieci swe co dzień w słonej wodzie kąpią, przez co skórę twardą mają i nieczułą na zimno tak, że w mróz nawet szerokie rzeki wpław przepływają. Ubiór ich niewybredny: kurtka płócienna, krótka, koszulę im zastępuje, ale ledwo na pół stopy za pas wchodzi. Szarawary sukienne, w paski, albo z płótna grubego. Tylko bogatsi mają kaftan bawełną wypchany i futra lisie albo kunie, a buty safianowe. Ale ostróg nie używają. Biedniejsi w kożuchach baranich chodzą, w lecie je wełną na zewnątrz obracając, tak samo jak czapki. Najczęściej końskie ścierwo jedzą, a gdy mąki gdzie dostaną, to ją z krwią końską mieszają i kiszki tym nadziewają, które za największy przysmak u nich uważane są. Ci, co w miastach mieszkają, lepiej żyją, barany, ryby i drób jedząc, a także kaszę i ryż, który z Konstantynopola im dostarczają. - A miasta ich jakie - zapytał Getkant - chyba sporo ich widzieć musiałeś? - Na Krymie osiedli jest dużo, ale przeważnie dość lichych. Szedłem do Perekopu, leżącego na wąskim przesmyku, który półwysep Krymski z lądem łączy. - Zaczekaj chwilę - wtrącił Getkant - mam ja w moim atlasie, Topografia praktyczna nazwanym, mapę Ukrainy, gdzie i Krym, i wszystkie te kraje, które zwiedziłeś, wyrysowane są. Dawniejsza to mapa i pewnie wiele błędów zawiera, ale na niej pokazać będziesz mógł, gdzieś był, a jak coś źle wyrysowałem, to od razu i poprawić będzie można. Pan Fryderyk wyciągnął swój atlas ze skrzyni i otwarł go na ostatniej karcie, całą Ukrainę wyobrażającej. Wszyscy trzej pochylili się nad mapą, która nosiła tytuł Tabula geographica ukraińska i skalę w milach polskich wyznaczoną miała. - O tu widzicie - rzekł wskazując palcem Aders - Perekop leży. U ciebie miejscowość ta Or się nazywa. To tatarska jej nazwa. Samo miasteczko dość marnie wygląda i najwyżej 400 dymów liczy. Wału nie ma, tylko rowem otoczone jest, na 20 stóp szerokim i 6 do 7 stóp głębokim, ale w połowie zasypanym. Natomiast o jakieś trzysta kroków dalej zamek stoi, z kamienia zbudowany i murem opasany. On to przejścia z Ukrainy na półwysep strzeże. Opowiedzieć się tu musiałem, ale mnie jakoś wpuszczono i do stolicy chana krymskiego iść dozwolono. Stolica w głębi półwyspu leży i Bakczysaraj się nazywa. Na tej mapie jakoś inaczej napisane - pan Sebastian wpatrzył się w drobne literki, dość starannie piórkiem wyciągnięte - Bassasre, czy jakoś. Poprawić trzeba. Pan Fryderyk wziął kartę czystego papieru i zapisał: "Poprawki do mapy ukraińskiej: 1) Nie Bassasre, lecz Bakczysaraj". - Stolica chana - ciągnął pan Sebastian - miastem dość sporym jest, bo chyba ze 2000 dymów liczy. Zwiedzić jej dokładnie nie mogłem, bo kupca tam jednego spotkałem, który mnie przedtem w Barze u pana Koniecpolskiego widywał, a bojąc się, że mnie zdradzi, zaraz miasto opuściłem i do Bałakławy poszedłem, która tu, nad samym morzem leży. Osiedle to małe, nie więcej jak 120 dymów ma, ale port piękny. Bardzo mi o jego zbadanie chodziło, tu bowiem Turcy swoje okręty, galery i galeony budują. Przeszedłem wzdłuż cały port i naliczyłem, że ma 8000 kroków długości, wejście zaś do niego od strony morza tylko 40 kroków szerokości mieć może. Jakie dno ma, piaszczyste, iłowate czy skaliste, i jaką głębokość - nie wiem. Nikt by mi bowiem nie uwierzył, że brata na dnie szukam. Po statkach jednak sądząc, które do portu wchodziły, można przypuszczać, że port nie więcej jak 15 stóp głębokości ma. Doskonały to port, ze wszystkich stron skałami od wiatrów osłonięty, chyba jeden z najbezpieczniejszych na świecie. Stąd do Kaffy wzdłuż południowego wybrzeża Krymu poszedłem. Wszędzie tu brzeg wyniosły i stromy, inaczej niż w innych częściach półwyspu, gdzie same równiny, po których swobodnie dwukołowymi arbami jeżdżą. Kaffa tu leży - Aders wskazał na mapę - cóż to, miejscowość zaznaczyłeś, a nazwy nie napisałeś. Dodać musisz, bo inaczej cóż twoja mapa warta będzie? Pan Fryderyk zapisał na swojej karcie"2) Kaffa na Krymie - nazwy brak". - Kaffa, to największe miasto na Krymie; 5 albo 6 tysięcy dymów liczące. Tu namiestnik cesarza tureckiego rezyduje. Mało tu Tatarów, a najwięcej chrześcijan-niewolników w Polsce i Moskwie przez Tatarów schwytanych i Turkom sprzedanych. Rachują ich na 30 000 ludzi. Wielcy tu kupcy mieszkają, którzy handel z Konstantynopolem, Trapezuntem, Synapą, ze wszystkimi wybrzeżami Morza Czarnego i z całym Lewantem prowadzą. Z Kaffy jeszcze dalej na wschód poszedłem, aż do krańca półwyspu, gdzie miejscowość Kercz leży. Pokazał miejsce na mapie i odczytał - Siersz? Coś ty tu napisał? Poprawić trzeba, nie Siersz, a Kercz. Zapisz sobie. Gdy pan Fryderyk nazwę pod numerem trzecim zapisał, Aders ciągnął dalej. - Po drugiej stronie cieśniny stary zamek Taman leży - spojrzał na mapę - widzisz, znowu błąd. Taman, nie Faman. Zapisz sobie. Skąd ty te nazwy brałeś? - Wiesz przecież, że ja tam nie byłem - odparł zmartwiony Getkant - inne moje mapy, zwłaszcza te, które pomorskich miast dotyczą, co je sam wymierzyłem, takich błędów nie mają. Ale ukraińska mapa nie na moich pomiarach i opisach jest oparta, tylko na cudzych, pana inżyniera Wilhelma Beauplana, Francuza w służbie jego królewskiej mości. Stąd i błędy. Wszystkie je poprawię. - Pana Beauplana znam i kopię mojej mapy, którą królowi jegomości oddałem, jemu również dostarczyłem, żeby swą kartę poprawił i uzupełnił, zwłaszcza że, jak wiem, do druku ją przygotowuje. Wilhelm Hondius w Gdańsku rytować ją ma. - Pan Beauplan pono Polskę opuścił i do Francji powrócił - wtrącił Siemienowicz - co mnie zdziwiło, bo znaczne przecież zasługi w fortyfikowaniu miejsc różnych i w walkach z Tatarami położył. - Ze służby w marcu tego roku się zwolnił - wyjaśnił Aders - zaraz po owej wyprawie nieudanej, którą pan hetman Potocki przeciw Tatarom, na murawski szlak poprowadził. Sądzę jednak, że pan Beauplan do Polski wróci, choćby po to, żeby druku swych map w Gdańsku przypilnować. Ale moją opowieść skończyć chcę. Z Kaffy arbę wynająłem i w ten sposób szybko z powrotem w Perekopie się znalazłem. Stąd ruszyłem wzdłuż wybrzeża na zachód, do ujścia Dniepru. Tutaj Oczaków leży. W nim Turcy straż trzymają, żeby Kozaków, którzy się swymi czajkami na Morze Czarne i aż do Konstantynopola wyprawiają, powstrzymywać. Zamek tu stoi turecki, potężny, mury na 25 stóp wysokie mający, a pod nim dwa miasta na stokach góry, ku południowi i ku zachodowi opadające. Te razem ze dwa tysiące mieszkańców mieć mogą i murem niewysokim otoczone są. Na południe od Oczakowa mały zameczek Turcy zbudowali, na którym działa trzymają, by w poprzek przez Dniepr strzelać, około mili szerokości w tym miejscu mający. Na drugim brzegu rzeki, tu, gdzie u ciebie napis "Strzelinka" - wieża stoi strażnicza, z której z daleka Kozaków ujrzeć mogą. O ich pojawieniu się zaraz do zamku znać dają i do galer tureckich, co pod zamkiem wzdłuż brzegu stoją, bo portu tam porządnego nie ma. Ale żartują sobie Kozacy z tych straży, potrafią bowiem wyjść na morze i powrócić kiedy chcą. Wyprawiają się w noc ciemną, gdy księżyca nie ma, i cicho swymi czajkami mimo stanowisk tureckich przepływają. A wracają innym sposobem, jeziorami, które tam są, i rozlewiskami czajki przeciągając i w ten sposób Oczaków i straże tureckie omijając. Spenetrowawszy Oczaków, dalej ruszyłem ku ujściu Dniestru się posuwając, gdzie Białogród, czyli po turecku Akerman, o milę od morza oddalony leży. Stąd aż do ujścia Dunaju rozciąga się równina na 12 mil długa, a na 5 do 6 mil szeroka, Budziak nazwana. Tatarzy tu dzicy mieszkają, władzy chana krymskiego ani cesarza tureckiego nad sobą nie uznający. Jest ich 4 do 5 tysięcy tylko. Siedzib stałych nie mają, lecz domy na kołach i tak koczując coraz na żyzne Podole i Ukrainę wpadają, jasyr biorą i na galery tureckie go sprzedają. Do Kilii dotarłszy, która nad Dunajem o milę od morza leży i zamek warowny turecki ma, wzdłuż północnego ramienia tej rzeki powędrowałem, aż do tego miejsca, gdzie Dunaj na liczne odnogi się dzieli. Tutaj cesarz turecki w 1620 roku most wystawił i z ogromną armią się przeprawiał, na ziemie nasze idąc. Dunaj nie ma tu szerokości więcej niż 500 kroków, co sobie Fryderyku zauważ, pracę nad budową naszego mostu pontonowego prowadząc, tobie to bowiem, jak słyszałem, pan Arciszewski zlecił. - Tak - rzekł pan Getkant - w Pucku pracę zaczęto, a teraz w Gdańsku się ją prowadzi. Zamówionych jest 130 łodzi, które parami ustawiać się mają. Każda ze swą kotwicą i liną, no i z wozem dwukołowym do jej przewiezienia. Linę główną, do której gontany wiązane będą, na 300 tylko kroków długą zamówiono. Trzeba będzie o tym pomyśleć, bo to i lina dłuższa, i łodzi jeszcze ze 70 by się przydało, i belek łodzie łączących, i desek na pomosty - wszystkiego więcej trzeba. Nikt tego nie powiedział, ale, jak się wszyscy domyślają, most ten przede wszystkim do przeprawy wojska królewskiego przez Dunaj służyć ma: Zaraz to starszemu nad armatą powiedzieć muszę, a on na pewno króla o decyzję poprosi. Ważną mi rzecz powiedziałeś. A za Dunajem też byłeś? - Byłem, aż prawie pod Konstantynopol dotarłem. Ale tam na wybrzeżu tylko jedno większe miasto portowe leży, w Bułgarii, Warna się nazywa. Wielka tam kiedyś bitwa, jako w kronikach naszych piszą, była, gdzie król polski Władysław, na Turków się ze swym rycerstwem rzuciwszy, i sam zginął, i ludzi z nim wiele. Patrzcie panowie, czy to nie dziwne, że i nasz król Władysław imię ma i też się przeciw Turkom szykuje, oby z lepszym szczęściem. Ale do mej opowieści wracając, to jeszcze tylko powiem, że wybrzeże Morza Czarnego dalej puste jest i dopiero na trzy mile przed stolicą sułtana wieże strażnicze nad nim stoją. Tak misję swoją spełniwszy przez Tehinię wzdłuż Dniestru idąc, do Baru wróciłem. Ale tu już pana hetmana nie zastałem, bo do Warszawy pojechał, a wkrótce potem, 12 marca 1646 roku, w Brodach zmarł. Znaczny to był wojownik i człek rozumu wielkiego, ogromną też stratę Rzeczpospolita przez jego śmierć poniosła. Zapadło długie milczenie, wszyscy bowiem nad osobą zmarłego hetmana się zastanowili, który i Szwedów, i Tatarów pokonać potrafił, a dla obrony Rzeczypospolitej trudu nigdy nie żałował, teraz zaś go zabrakło. - A waszmość, co teraz zamierzasz - przerwał milczenie Siemienowicz. - Do Warszawy z Baru przyjechawszy, sprawozdanie królowi jegomości z mojej podróży złożyłem, a jutro do pana Arciszewskiego idę, który mi według rozkazania królewskiego z pieniędzy artyleryjskich nagrodę wypłacić ma. Później zaś znów na wschód wracam, do Baru, gdzie i starostwo po śmierci pana Koniecpolskiego osierocone zostało, i arsenał, który pan Beauplan wybudował, a potem nim zarządzał. Teraz tam chyba jakowegoś komisarza, prawdopodobnie Mikołaja Sieniaka osadzić będziemy musieli, bo to ważny arsenał. Nie tylko twierdzę samą w broń i amunicję zaopatruje, ale oparcie dla wojsk kwarcianych, z Tatarami walczących, stanowi, no i saletrę wołoską skupuje, którą się później do Kamieńca Podolskiego i do Lwowa, gdzie proch z niej robią, wysyła. Jeżeli do wojny przyjdzie, to pewnie w pole wyruszę, tym bardziej że miejsca, w których wojować się będzie, dobrze poznałem. - Szkoda, że na tak krótko do Warszawy przyjechałeś, bo jeszcze nam niejedno opowiedzieć mógłbyś - rzekł Getkant - a za poprawki do mojej mapy serdeczną ci wdzięczność winienem. Wkrótce przyjaciele rozeszli się, a następnego dnia pan Florens Andrichem zapisał w swej księdze, że panu Adersowi za to, "że w Krymie był i za Dunajem eksploracyją i situm (przebadanie położenia) miejsc tamtych notował - dało mu się złotych piętnaście set". Pożegnanie Nadszedł rok 1648, który tak w różne wydarzenia obfitował, że aż je wszystkie spamiętać trudno było. Już z wiosną zawrzało na Ukrainie. Nie pierwszy to raz lud ukraiński w jarzmo pańszczyzny zaprzęgany, buntował się i za broń chwytał. Tym razem jednak powstanie ogromne przybrało rozmiary. Na jego czele Kozacy stanęli, którym król Władysław, do wielkiej wojny z Turcją wciągnąć ich chcąc, liczne przywileje w tajnych rozmowach dawał, a potem, gdy z planów jego nic nie wyszło, nadal obietnice różne czynił. Bohdan Chmielnicki i starszyzna kozacka w tajnych układach udział biorąca, wiedziała, że to magnaci i szlachta królowi się sprzeciwiali, przeciw nim też, a nie przeciw królowi powstała i całą kozaczyznę za sobą pociągnęła. Nie to jednak było najważniejsze, lecz gniew ludu ukraińskiego, który o żadnych planach króla ani przywilejach Kozakom obiecywanych nie wiedział, tylko czuł, że owoce swej pracy panom oddawać musi i niewolę cierpieć. A lud to był hardy, do ciągłego odpierania najazdów tatarskich przyzwyczajony, z bronią i walką obeznany. Gdy więc do boju o swoje wyzwolenie ruszył, to jak lawina idąc siedziby swych ciemiężycieli w proch obracał i naprzód parł. Hetman wielki koronny Mikołaj Potocki, zmarłego w 1646 roku Koniecpolskiego następca, o powstaniu zasłyszawszy, syna swego Stefana na czele niewielkich sił na zwiady wysłał. Armia Chmielnickiego, która właśnie w pole wyruszyła, bez trudu w połowie maja 1648 roku pod Żółtymi Wodami tę drobną przeszkodę zgniotła i na zachód pociągnęła. Pod Korsuniem usiłowały się jej przeciwstawić główne siły wojsk koronnych przez hetmana wielkiego Mikołaja Potockiego i polnego, Marcina Kalinowskiego dowodzone, ale 26 maja klęskę poniosły, a obaj hetmani w niewolę poszli. Król Władysław, który na Litwie w tym czasie przebywał, do Warszawy na wieść o wybuchu powstania podążając, aby stąd na Ukrainę się udać, zmarł 20 maja, w Mereczu. Rzeczpospolita więc bez króla, bez hetmanów i bez wojska została. Według praw w Polsce obowiązujących władzę w czasie bezkrólewia prymas sprawować miał, faktycznie jednak spoczęła ona teraz w rękach tego, który i dotąd ogromny wpływ na politykę państwa wywierał - kanclerza Jerzego Ossolińskiego. Dążył on, wraz z wojewodą kijowskim Adamem Kisielem, do pertraktacji z przywódcami powstania, do ustępstw i obietnic, którymi obaj ten wielki ruch wyzwoleńczy omotać i zdławić chcieli. Sprzeciwiali się im inni magnaci, przede wszystkim zaś wojewoda ruski, książę Jeremi Wiśniowiecki, który olbrzymie dobra na Ukrainie mając, na żadne ustępstwa iść nie chciał i wojska własne gromadził, uważając, że powstanie w potokach krwi siłą zgnieść trzeba. Wypadki te i na terenie arsenału warszawskiego echem się odbiły, przybywali doń bowiem co chwilę dowódcy nowo formowanych oddziałów, na wojnę wyruszających, ażeby broń pobrać, a zwłaszcza muszkiety i piki dla piechoty. Z końcem kwietnia jeszcze wieść przyszła, że pan Mikołaj Arciszewski, generała artylerii bratanek i zastępca, w Barze na ten czas przebywający, zmarł. Ponieważ zaś już od dawna król Władysław na to miejsce inżyniera Siemienowicza był wyznaczył, generał Arciszewski woli królewskiej sprzeciwiać się nie śmiejąc, pana Kazimierza zastępcą swym uczynił. Kłopotów miał inżynier Siemienowicz z tym nowym urzędem niemało, zwłaszcza że już na początku maja pan Arciszewski na Pomorze wyjechał, aby inspekcję arsenałów w Pucku i Malborku przeprowadzić. Pan Kazimierz więc wszystkie sprawy całej artylerii koronnej na barki wziąć musiał, a mimo to z pracy nad swym dziełem nie rezygnował, do końca je doprowadzić chcąc, tym bardziej że już tylko ostatnią, piątą księgę napisać miał. W pierwszych dniach czerwca na wieść o śmierci królewskiej pan Arciszewski właśnie do Warszawy wrócił, gdy nowa wiadomość przyszła, o klęsce pod Żółtymi Wodami donosząca. Już 3 czerwca kanclerz Ossoliński, choć jeszcze cierpiący, bo paraliżem tknięty został, gdy się o śmierci króla dowiedział, rozkaz wydał, aby działa polowe z arsenału lwowskiego, dokąd je jeszcze rok temu z Gródka Jagiellońskiego pan Mikołaj Arciszewski przewiózł, w pole wysłać. Okazało się jednak wkrótce, że do dział tych puszkarzy brak, więc pod koniec lipca pan Kazimierz rozkaz dostał, aby 17 puszkarzy warszawskich ze sobą wziąć i natychmiast z nimi do Lwowa jechać. Otrzymał też pieniądze na żołd dla nich i na wynajęcie furmanów, którzy działa i amunicję do obozu powiozą. Tak więc pan Kazimierz pracę nad swym dziełem na razie na kołku zawiesić musiał. Skrypty wszystkie w dwie sakwy skórzane zebrał i wraz z książkami, a miał ich sporo, w zamczystej skrzyni schowawszy do mieszkania pana Getkanta ją wstawił. Sprawy te załatwiwszy, na wóz wsiadł i wraz z puszkarzami do Lwowa odjechał. Semko zaś w Warszawie pozostał, puszkarz Kondrat nie miał bowiem na wyprawę jechać, a uczniowi przy swoim mistrzu być wypadało. W arsenale opustoszało, niewielu tu bowiem puszkarzy i pomocników zostało, a najwięcej rzemieślników, którymi pan Mitwenz rządził, bo i generał Arciszewski wkrótce do Lwowa wyruszył. Cała praca przeniosła się teraz do stojącej nad Wisłą Bramy Mostowej. Okazało się bowiem, że w Warszawie prochu artyleryjskiego bardzo niewiele jest, równocześnie rozeszły się pogłoski, że Szwedzi się do nowego najazdu na Rzeczpospolitą szykują. Mając to na względzie zapobiegliwy pan Arciszewski jeszcze w czerwcu 1648 roku memoriał do senatorów wystosował, w którym zawiadamiał, że zakupionych różnymi czasy 1000 cetnarów prochu w wieży przy malborskim arsenale się znajduje i proponował, żeby proch ten jak najprędzej do Warszawy przenieść, bo inaczej w szwedzkie ręce wpaść może, a w Warszawie go brak. Pisał również, że zaraz pomieszczenie na ten proch w Warszawie budować trzeba. Szybko zgodę senatorów uzyskał, już bowiem 20 czerwca warszawskiego przedsiębiorcę, trudniącego się przewozem wodnym, Michała Frechlę po proch do Gdańska wysłał, sam zaś za miejscem, na wybudowanie wieży prochowej sposobnym, oglądać się zaczął. Najodpowiedniejsza wydała mu się stojąca nad Wisłą stara, opuszczona Brama Mostowa, jeszcze przez królową Annę Jagiellonkę w 1582 roku dla ochrony mostu przed pożarem zbudowana. Po zniszczeniu mostu przez kry lodowe w 1603 roku brama znaczenie swe straciła i pustką stała, a teren do niej przylegający pan Stanisław Głogowski nabył i dworek tu swój wybudował. Brama budowlę masywną stanowiła i łatwo ją było na wieżę prochową przerobić, pan Arciszewski więc posiadłość od pana Głogowskiego nie zwlekając wykupił i jeszcze przed swym wyjazdem do Lwowa umowy na prace przy przebudowie z majstrami pozawierał, zadatki im wypłacając, a równocześnie materiały budowlane skupując. Prace murarskie majster Filip Męcina wykonać miał, kamieniarskie Hieronim David, ślusarskie Wawrzyniec Refus, a ciesielskie Michał Kremberger. Cegłę u kamedułów na Bielanach zamówiono, a wapno z Krakowa sprowadzono. Gdy praca przy przebudowie bramy mostowej ruszyła, generał Arciszewski z Warszawy do Lwowa wyjechał, wszystkie sprawy na barkach Mitwenza zostawiając, bo pan Getkant w Gdańsku wtedy przebywał. Pod koniec września do Warszawy wieść o strasznej klęsce pod Piławcami dotarła. Chmielnicki ze swym wojskiem po bitwie korsuńskiej pod Białą Cerkiew ruszył, a później prosto na zachód, w kierunku Lwowa się posuwając, pod Konstantynów dotarł. Wojska koronne pod Glinianami niedaleko Lwowa się gromadziły, wodza im jednak brakło. Hetmani byli w niewoli, a ponieważ urząd swój dożywotnio sprawowali, za radą Ossolińskiego trzech regimentarzy na ich miejsce wybrano, później im jeszcze 32 komisarzy wojennych do pomocy dodając. Spod Glinian wojska regimentarzy do Czołhańskiego Kamienia ruszyły, gdzie się z oddziałami księcia Jeremiego Wiśniowieckiego połączyły i razem na wschód, ku Konstantynowu pomaszerowały. Chmielnicki, który z chanem tatarskim przymierze zawarł, na posiłki od niego czekając cofnął się spod Konstantynowa do Piławiec. Regimentarze za nim podążyli, ale gdy już do bitwy przyjść miało, 23 września 1648 roku uradzili, że lepiej będzie taborem z wozów się otoczyć i do Konstantynowa cofnąć. Podczas formowania taboru, które że sprawnego kierownictwa brak było, dość długo trwało, regimentarze i część komisarzy wozy z najcenniejszymi swymi rzeczami załadować kazali i pierwsi do Lwowa uciekać zaczęli. Gdy się wojsko o tym dowiedziało, tabor pozostawiło i również do ucieczki się rzuciło. Kozacy i Tatarzy, którzy tymczasem do Chmielnickiego przybyli, prawie bez walki obóz polski zajęli i ogromne łupy zdobyli. Niedobitki wojsk polskich do Lwowa dotarły, a za nimi Chmielnicki i chan z wszystkimi swoimi siłami postępowali. Pod Lwowem 5 października się znaleźli, a następnego dnia w Warszawie sejm elekcyjny, nowego króla wybrać mający, obrady rozpoczął. Obronę Lwowa panu generałowi Arciszewskiemu powierzono, który sprawnie nią kierował. Wreszcie miasto okup wielki złożyło, po czym Tatarzy odstąpili, a Chmielnicki 24 października ze swym wojskiem pod Zamość ruszył. Wówczas pan Arciszewski, gońca do Zamościa pchnąwszy, aby załogę tamtejszą o nadciąganiu nieprzyjaciela zawiadomił, z powrotem do Warszawy, okrężną drogą przez Jarosław pod eskortą siedemnastu uzbrojonych pachołków lwowskich wyruszył, tak że dopiero 2 grudnia 1648 roku do stolicy dotarł. W Warszawie tymczasem burzliwe obrady sejmu elekcyjnego się toczyły, które na koniec w dniu 17 listopada do wyboru popieranego przez kanclerza Ossolińskiego Jana Kazimierza, przyrodniego brata zmarłego króla doprowadziły. W trzy dni później uroczysta nominacja elekta się odbyła, w czasie której 24 ćwierćkartauny z warszawskiego arsenału wytoczono i nad Wisłą ustawiono, żeby na wiwat strzelały. Wkrótce potem w pałacu przy ulicy Reformackiej zjawił się inżynier Siemienowicz o posłuchanie u pana kanclerza prosząc. Ossoliński wypadkami ostatnich miesięcy, a zwłaszcza obradami sejmu elekcyjnego znużony, przyjął jednak inżyniera, pierwszą swą rozmowę, przed dwoma przeszło laty z nim prowadzoną, pamiętając. W alkierzu kanclerza, że to już wieczór zapadał, liczne świece, w pięknych, holenderskich i gdańskich kandelabrach osadzone, płonęły, wnętrze oświetlając. Blask ich odbijały srebrne okucia stojącej w kącie szafy, na której szufladach złotymi literami nazwy obcych krajów wypisane były. W nich to kanclerz korespondencję zagraniczną przechowywał. Na bocznych stolikach liczne figurki zwierząt z brązu odlane stały, a stół, przy którym kanclerz siedział, papierami był założony. Gdy pan Kazimierz wszedł, Ossoliński uśmiechnął się smutno i nie wstając wskazał mu krzesło. - Siadaj waszmość. Obu nas zdaje się lata i wypadki nie oszczędzają. Ja po śmierci króla Władysława już jedną nogą na tamtym świecie się znajdowałem, paraliżem tknięty, a i waszmość marnie jakoś wyglądasz. Z czym przychodzisz? Jak tam twoje dzieło? Już gotowe? - Dziękuję waszej miłości za pamięć i wstawiennictwo. To prawda, że i pracą, i troskami zgnębiony jestem. Los Rzeczypospolitej nigdy mi obojętny nie był, a teraz i śmierć króla i straszne klęski, które na nią spadły całkiem mnie do ziemi przybiły. Jedyna nadzieja, że nowy król już obrany, może pod szczęśliwszą gwiazdą panować będzie i temu zamieszaniu zgubnemu kres położy. - Piławiecką klęskę przeżyłeś? - Pod Piławcami nie byłem, tylko do gliniańskiego obozu działa i puszkarzy doprowadziłem, tam je zostawiając, a sam według rozkazu pana generała Arciszewskiego do Lwowa podążyłem, gdzie 24 sierpnia sprawę mu z czynności moich i pieniędzy na przewóz wydanych złożyłem, po czym pan armatny do Krakowa mnie wysłał, żebym tamtejszy arsenał skontrolował i cały sprzęt do porządku doprowadził, bo arsenały w Kudaku i Barze stracone, w Kamieńcu Podolskim i Lwowie zagrożone, może się więc zdarzyć, że krakowskie działa w pole wyprowadzić będzie trzeba. Stamtąd, wieści żadnych od pana Arciszewskiego nie mając, do Warszawy przyjechałem. - No a dzieło twoje? Pracę nad nim przerwać musiałeś. - Rzeczywiście od lipca ani jednej strony nie napisałem, ale już nie dużo mi pozostało. Kłopot tylko mam, że nie wszystkie potrzebne książki dostać mogę. Najważniejsze są, wiele sam posiadam, ale niektórych brakuje. - A gdybyś tak waszmość książki i czas potrzebny miał, to ile by ci miesięcy ukończenie dzieła zabrało? - Nie więcej jak pół roku. Kanclerz zamyślił się, ręką swój ulubiony przycisk z brązu w kształcie lwa odlany, gładząc. - Widzisz waszmość - rzekł wreszcie - wojna, jak sądzę, do końca się zbliża. Wczoraj poselstwo od Chmielnickiego do króla przybyło, a wkrótce, o czym ci tylko w zaufaniu powiedzieć mogę, król uniwersał ogłosi, który uspokojenie wprowadzi. Tak więc przeszkód nie widzę, żebyś waszmość nad dokończeniem swego dzieła popracować mógł. Ważna to rzecz, choć nie każdy ją rozumie, żebyśmy własne książki o różnych wojskowych umiejętnościach mieli. A co byś waszmość powiedział, gdyby cię tak sam król jegomość do Niderlandów wysłał, podobnie jak to przed laty brat jego Władysław uczynił? Tam i brakujące książki znaleźć byś mógł, i gotowe już dzieło od razu w jednej z tamtejszych znakomitych oficyn wydrukować. Siemienowicz głowę pochylił. - Dla ukończenia i wydania mojej pracy znakomitą mi wasza miłość drogę pokazujesz, ale nijak mi teraz z kraju wyjeżdżać, gdy wojna jeszcze nie skończona i Ojczyzna mnie w każdej chwili potrzebować może. - Tym się nie turbuj - rzekł z ożywieniem kanclerz - toż ci mówię, że wojna już tak, jakby skończona, a przy tym nikt cię o ucieczkę pomówić nie śmie, skoro sam król jegomość pismo ci da, do Niderlandów dla ukończenia i wydrukowania dzieła cię wysyłając. Pieniędzy ci jeszcze będzie trzeba dać, a z tym teraz, po elekcji, krucho. Swoich pewnie nie masz? - Swoich nie mam, jest jeszcze przy mnie około 8000 złotych, zaraz powiem dokładnie - tu inżynier do kieszeni sięgnął i zestawienie wydatków wyciągnął - tak, 7755 złotych, 29 groszy i 6 denarów. Ale to nie moje pieniądze, tylko artyleryjskie, z których się panu generałowi Arciszewskiemu wyliczyć muszę. - Dobrze, powiem to jutro królowi. Jeżeli ci od siebie zasiłku nie będzie mógł dać, to może ci tę sumę zatrzymać pozwoli, żebyś na podróż i na życie w Niderlandach miał do czasu wydrukowania książki i powrotu do kraju. - Wdzięczny waszej miłości będę, choć ciągle jeszcze wątpliwości mnie trapią i o ten wyjazd, i o te pieniądze. - Zaufaj mi waszmość. Przecież nie takie ja sprawy na głowie mam i mimo różnych przeciwieństw i niechęci ludzkich tą nawą państwową wśród burz i nawałnic od lat steruję, więc i w twojej sprawie dobrze ci radzę. A teraz idź już, bo ponad miarę utrudzony jestem. W dwa dni później pacholik kanclerza panu Kazimierzowi pismo z pieczęcią i podpisem królewskim przyniósł, w którym wyraźnie napisane było, że król go ze służby w artylerii koronnej z dniem dzisiejszym zwalnia i do Niderlandów w celu ukończenia i wydrukowania dzieła o artylerii wyjechać mu pozwala, bez wyliczania się z pieniędzy, które od pana generała Arciszewskiego z kasy artylerii koronnej otrzymał. Do skryptu królewskiego liścik kanclerza był dołączony, w którym pan Ossoliński pisał, że źle się czując przyjąć inżyniera u siebie nie może, ale mu rychłe wyruszenie doradza i szczęśliwej podróży życzy. Nie namyślając się więc długo pan Siemienowicz sakwy skórzane ze swymi rękopisami i trochę rzeczy podróżnych spakował i Semka ze sobą wziąwszy, którego u mistrza Kondrata z nauki zwolnił, w ostatnich dniach listopada w podróż do Niderlandów wyruszył. "Non omnis moriar" Na placu znajdującym się pomiędzy arsenałem a wałem miejskim ruch był już od kilku miesięcy nadzwyczajny. Pan Przyjemski bowiem znaczną część sumy otrzymanej z nowej kwarty przeznaczył na budowę nowych pomieszczeń dla artylerii koronnej. Materiał był już zwieziony: blisko 200000 sztuk doskonałej, z Gdańska na szkutach sprowadzonej cegły, kamień na fundamenty, dwa rodzaje wapna zakupionego w Krakowie i w podkrakowskim mieście Kazimierzu, jeden do fundamentów, a drugi do muru, wreszcie 10000 sztuk dachówki gdańskiej i całe stosy suchego drewna, od potężnych belek na stropy aż do cienkich łat - wszystko to ułożone porządnie, zalegało część placu. Powstawały też stopniowo zaplanowane budowle. Pierwszy stanął budynek laboratorium - miejsce pracy rzemieślników zatrudnionych w arsenale. Zbudowano go w północnej części placu, na miejscu starej, jeszcze Pawła Grodzickiego czasy pamiętającej, kuźni. Bliżej wału murarze wyciągnęli już na chłopa wysoko mury nowej stajni dla koni artyleryjskich, pan Przyjemski bowiem, główną uwagę na najlżejsze, polowe działa zwracając, które w potrzebie szybko na pole bitwy dostarczone być mogły, umyślił sobie konie do nich w arsenale chować, zamiast je, jak się to dotąd działo, za drogie pieniądze w ostatniej chwili wynajmować. W południowej zaś części obszernego placu powstać miał dom dla straży, z cudzoziemska kordegardą zwany. Upominał się o to już i pan Arciszewski, kiedy przyszły na Rzeczpospolitą czasy niespokojne, uważając, że warta pełniona w głównej bramie arsenału przez puszkarza lub nawet pomocnika puszkarskiego nie wystarcza i trzeba by chociaż ze trzydziestu dragonów mieć, którzy by i pieniądze artyleryjskie z miasta Rawy, gdzie był skarb kwarciany, konwojować mogli, i arsenału strzegli, i działa wytaczać pomagali, a wraz z nimi, jako ich ochrona, na pole walki ruszali. Nie doprowadził pan Arciszewski tego zamysłu do skutku, a teraz jego następca, pan Przyjemski, przy innych budowaniach i dom dla straży stawiać kazał, zwłaszcza że czasy były coraz cięższe i wojny nieustanne. Budynek laboratorium, jeszcze nie otynkowany, ale już oszklony, urządzano właśnie wewnątrz, ustawiając w nim dawne, w różnych dotąd miejscach arsenału mieszczące się warsztaty, a także nowe, teraz dla potrzeb artyleryjskich sprawione. Właśnie wnoszono tokarnię, która dotąd na poddaszu wschodniej galerii arsenału stała, gdy kierujący urządzeniem laboratorium pan Getkant wyjrzawszy przez okno, zauważył, że na dziedzińcu, wśród panującego tam ruchu, stoi rozglądając się i jakby kogoś szukając młody szlachcic z podgoloną czupryną i zawadiacko podkręconym wąsem. Mrużąc oczy od blasku słońca przypatrzył mu się bliżej, a poznawszy otwarł okno i zawołał: - Cóż to i pan Radwański przybył, żeby nam w robocie pomóc? Usłyszawszy to młody szlachcic ruszył żwawo ku drzwiom laboratorium, ale wejść nie mógł, bo właśnie ludzie niosący tokarnię zatarasowali nią drzwi i ocierając pot z czoła zastanawiali się, jak ją przenieść przez próg. Radwański zręcznie przeskoczywszy przeszkodę krzyknął: - Cóż to za grata wleczecie? Ta tokarnia jeszcze chyba króla Stefana pamięta! - Hamuj się panie Radwański - powiedział półgłosem, ale dobitnie Getkant - na tej tokarni jeszcze kilka lat temu mój przyjaciel, sławnej pamięci Kazimierz Siemienowicz, swoje nowe inwencje do rac górnych toczył i póki ja tu jestem, ona stać w laboratorium będzie. Radwański spoważniał i lekko głowę schylił. - Czytałem ja - rzekł - dzieło pana Siemienowicza w Amsterdamie wydane i rzec muszę, że chlubę przynosi nie tylko polskim, lecz i wszystkim na świecie artylerzystom, iż tak uczonego męża pośród siebie mieli. Jakaż to szkoda niezmierna, że drugiej części wydać nie zdołał, a ponoć napisana już była, o czym i on sam w pierwszej części mówi. Gdybyż ją tak odnaleźć i tu, u nas, w Warszawie wydrukować! - Trudna to sprawa, bo i Kazik, i rękopis gdzieś zaginął. Dopytać się nikogo nie można, różni różnie mówią. Jedni, że zmarł w Holandii, pracą i nędzą utrudzony, w co i uwierzyć trudno, bo żelazne zdrowie miał, a biedy cierpieć nie powinien, znawcą największym w sprawach artylerii będąc i nie tylko theoriam, ale i practicam expedite umiejąc, a tam takich cenią, może i więcej niż u nas, zwłaszcza odkąd świętej pamięci król Władysław pomarł, któren ludzi uczonych w sztuce wojennej kochał. Inni szepczą, że go ktoś zamordował z zemsty za zdradę tajemnic puszkarskich, a zwłaszcza tych, co się sporządzania rakiet tyczą. Miał on i tu różnych wrogów, tych samych co i ja, ale nie tu, tylko na obczyźnie zginął. A może i żyje gdzieś daleko, tylko znaku o sobie nie daje, niechęć żywiąc, nie do Ojczyzny, którą ukochał, ale do niektórych tu ludzi. Pan Arciszewski, bywszy nasz generał, życia mu nie ułatwiał. Radwański zasępił się i czoło potarłszy, po chwili namysłu rzekł: - Pan Arciszewski ciężki człowiek był, ale żołnierz dobry. Pod jego rozkazami służbę zaczynałem, we Lwowie w czas oblężenia przebywając. Jak on obronę przygotował! W arsenale wtedy siedzieliśmy, gdziem się na pomocnika puszkarskiego zaciągnął, a że biedę cierpiałem, tedy mi pan Arciszewski co tydzień rzetelnie po dwa złote na strawę wypłacał. Musieliśmy wtedy okna w arsenale dębowymi balami zatarasować, strzelnice jeno w nich zostawiając, tak gorąco było, a arsenał tyłem do starego muru przybudowany, wprost na nieprzyjaciela oknami świecił. Nie myślałem wtedy, że w rok później cejgwartem tego arsenału będę. - Słusznie się waszmości ta godność należała, zwłaszcza że poprzedni cejgwart do służby w polskiej artylerii serca nie miał, a waszmość taką zdatność w czasie obrony Zbaraża pokazałeś, że nic lepszego pan Arciszewski zrobić nie mógł, jak waszmości arsenał ten, w którym służbę zaczynałeś, pod opiekę oddać. - W Zbarażu nie moja to zasługa była, jeno nieboszczyka pana kapitana Adersa, a dopiero gdy on w bitwie zginął, ja przejąć jego pracę musiałem, która i niełatwa, i niewdzięczna była, bo ludzie się w ciągłej walce wykruszali i nie miał kto wałów bronić, przez co trzeba było obóz zacieśniać, nowe wały wewnątrz niego sypać i nocą się za nie przenosić, żeby szturmy nieprzyjaciela skuteczniej odpierać. - Wiem ja o tym i z opowiadań różnych, i z książeczki, w której waszmość rymami wszystko porządnie opisałeś. Brak w niej jedno owej mapy okopów zbaraskich, którą waszmość narysowałeś. - Nie tylko wyrysowałem, ale posłałem do Gdańska, do słynnego rytownika Wilhelma Hondiusa, żeby ją na miedzi rytował i potem na papier odbił. W tym czasie wydawca Piotr Ellert książeczkę samą w Warszawie już drukował, bardzo się z tym spiesząc. Bał się bestia, że, jak to na wojnie, nowe wypadki przyjdą, a Zbaraż w zapomnienie pójdzie i nikt książeczki nie kupi. Nie czekając więc na mapę szybko druk ukończył i na rynek ją bez mapy wypuścił. Ale mapę tę mam i mogę waszmości dać, zwłaszcza że, jako słyszałem, waszmość mapy, szczególnie zaś wojenne, zbierasz. - Wdzięczny będę, jako że i sam mapy różne rysowałem na rozkaz świętej pamięci króla Władysława. Dawne to czasy, choć ledwo kilkanaście lat upłynęło. Z czym waszmość przyjeżdżasz? - Jako zawsze, po pieniądze, na ludzie artyleryjskie, na sprzęt, na naprawy konieczne w arsenale. Przez posły - jako powiadają - wilk nie tyje, więc wolałem sam przyjechać. Jutro ma mi pan Florens sumkę jakąś, jak zawsze zbyt małą, wypłacić, a tymczasem przyszedłem popatrzyć, na jakie wy tutaj wielkie budowy pieniądze wydajecie, bo mi już w uszach brzęczy od tych perswazji, że grosza wiele nie dostanę, gdyż budowania warszawskie wszystek prawie pochłaniają. A także i waszmość pana szukałem, żeby porozmawiać o owym wynalazku, który waszmość zrobiłeś, a za który cię pan Siemienowicz tak chwali i Archimedesem swej Ojczyzny nazywa. Getkant obejrzał się na kręcących się wokół puszkarzy i rzemieślników, a widząc, że jeden z fajerwerkerów przerwał pracę i widocznie przysłuchuje się rozmowie, rzekł szybko: - Robiłem ja różne próby - jeszcze za panowania świętej pamięci króla Władysława, który łaskawym okiem na mnie patrzył i sam ze mną na pola podwarszawskie jeździł, nowe łoża do moździeży wypróbowując, czego mi pan Arciszewski darować nie mógł, ale teraz i czasu nie mam, i głowy do tego. Zresztą cóż tu tak będziemy na stojąco rozmawiać, chodźmy lepiej do mnie, do mieszkania - po czym zwrócił się do przysłuchującego się fajerwerkera - panie Buchner, przypilnujesz tu pracy, a jakby było co ważnego, to dasz mi znać do mieszkania. - Tak jest wasza miłość - odrzekł fajerwerker służbiście, przypatrując się równocześnie swemu zwierzchnikowi uważnie i trochę drwiąco, czego pan Getkant starał się nie zauważać. Po wyjściu Getkanta i Radwańskiego dokoła Buchnera skupiło się zaraz kilku fajerwerkerów i puszkarzy starego zaciągu, patrząc nań pytająco. Widząc to pomocnicy puszkarscy również przerwali pracę, mrugając na siebie porozumiewawczo i wyciągając pajdy chleba w rozumieniu, że teraz będą mogli sobie odpocząć. Zarówno jednak Buchner; jak i puszkarze pogonili ich ostro do roboty, sami zaś zaczęli w kącie rozprawiać. - Znalazł się i drugi wynalazca - rzekł Buchner - niby jakiś Arkimedes czy coś, ale to o naszego cejgmajstra chodzi. Pewnie też coś pisze. Tamten pisał i pisał, aż źle skończył. Najlepszy jeszcze był ten, co go nie ma, Arciszewski; do roboty gnał, za pijaństwo wyrzucał z pracy, gwoździe w ścianach liczył, jak mu jedna kula zginęła, to krzyk robił na cały arsenał, ale przynajmniej do nieswoich rzeczy się nie wtrącał. A te inżyniery coś za mądre. Tamten z rakietami ciągle coś kombinował, a to nie inżynierska sprawa, tylko fajerwerkerowska. Nie na to my przysięgę swoim mistrzom składali, żeby takiemu nasze tajemnice zdradzać, co je potem opisywał będzie i do druku podawał. Ten znowu coś próbuje z jakimś Arkimedesem; warto by wiedzieć, co za jeden ten Arkimedes, bo nie znam. - To nie taka prosta sprawa, jak majster mówisz - rzekł Zygmunt Cyrkelbach - inżyniera Siemienowicza i ja, i drudzy tu puszkarze, co go pamiętają, szanowaliśmy wszyscy za to, że ludzki był. Dla niego za jedno było czy z samym królem, czy z generałem, czy z puszkarzem, czy nawet z pomocnikiem puszkarskim rozmawia. Każdemu to samo tłumaczył, a tajemnic nikomu nie wydzierał. No powiedzcie, pytał was o co? Prawda, że nie. On tylko na książkach czytał, a miał ich całą izbę. I to różne. Ja po polsku i po niemiecku czytam, to sam mi pokazywał, jakie tam były porysowane różne rzeczy i opisane. I rakiety też. A oprócz tego miał łacińskie książki i włoskie, i greckie, z nie naszymi literami, innymi jak polskie i niemieckie. I też tam rysunki były. A potem, sam wszystko robił, jak rzemieślnik. I worki szył, formy i krążki do rakiet toczył, i żerdzie strugał, i materie w rakiecie ubijał i zawiązywał. A ławę do wiązania rakiet, o tę, co tu stoi, i jeszcze drugą, co się tam w galerii wschodniej poniewiera, kto zrobił? Przecież, że on, własnymi rękami, na tym tu warsztacie stolarskim. To nie był zwykły człowiek, takiego inaczej trzeba uważać. A że to wszystko ponoć w książce opisał i na druk podał, to inna sprawa. Buchner słuchał uważnie Cyrkelbacha, ale widać było, że nie trafiają mu do przekonania jego słowa, jakby w obronie Siemienowicza wypowiedziane. Toteż dopiero na końcu przyświadczył mu: - Tak, to właśnie inna sprawa. - A wiecie, co powiadał nasz stary cejgwart Mitwenz, ten co oślepł - przypomniało się puszkarzowi Tomaszowi Kozłowskiemu - on powiadał, że teraz takie czasy idą, że będą się na puszkarza w szkołach uczyć. - Kto się będzie uczył? Panowie? - rzucił puszkarz Balcer Szot. - Panowie to się tam mogą uczyć! I tak się nie nauczą, bo to nie dla nich robota. Za ciężka. Żaden się do niej naprawdę nie weźmie. Jeden był, inżynier Siemienowicz, ale go już nie ma. To był inny człowiek. Mają rzemieślników cechowych na puszkarzy w szkole uczyć. Jakiejś tam arytmetyki, geometryi, no i wszystko o działach, o prochu, o strzelaniu, o rakietach ponoć też. Tak mówił Mitwenz, że teraz umiejętności wielkiej potrzeba będzie, bo to twierdze wszystkie umocnienia nowe będą miały, że nie wystarczy działo do muru przystawić na sto albo i na pięćdziesiąt kroków i w mur bić, tylko trzeba będzie wszystko wyliczać na papierku i dopiero będzie się strzelać. I z moździerzy też się ma wyliczać odległość na papierku, albo z książki wyczytać co i jak. Może tak i będzie. Również o Siemienowiczu toczyła się rozmowa w mieszkaniu Getkanta, gdzie przyszedłszy, pan Fryderyk i młody Wojciech Radwański zastali siedzącego na krześle i czekającego na cejgmajstra starego inżyniera, Andrzeja dell'Aquę. Mimo swych 67 lat Włoch trzymał się dobrze, czupryna i bródka jedynie posiwiały mu znacznie. Przyjechał i on po pieniądze, które mu się corocznie w sumie 200 złotych z królewskiej ekonomii łomżyńskiej należały, według przywileju jeszcze przez Zygmunta III w roku 1631 wydanego, a następnie przez Władysława IV w roku 1635 potwierdzonego. Miał je otrzymywać, podobnie jak 400 złotych z dochodów ceł ruskich, w dniu świętego Jana Chrzciciela, to znaczy 24 czerwca. O ile jednak pieniądze z ceł otrzymywał regularnie, może dlatego, że we Lwowie mieszkając mógł się o nie łatwo upomnieć, a może i dlatego, że dzierżawcą ceł ruskich był przez długi czas jego stary znajomy, Jan Mikołaj Daniłowicz, któremu jeszcze w 1639 roku ofiarował z piękną dedykacją egzemplarz rękopisu swej pracy Praxis ręczna działa, o tyle należne mu pobory z ekonomii łomżyńskiej dochodziły go nieregularnie i nieraz musiał przyjeżdżać do Warszawy, aby się o nie upomnieć. Tak było i tym razem. Po przywitaniu Getkant zakrzątnął się, ażeby miodu gąsiorek podać, a do niego na tacy pierniki toruńskie, co prawda nie w Toruniu, ale w Warszawie, na ulicy Miodowej przez toruńskich piernikarzy wyrabiane, a Radwański, do poprzedniej rozmowy wracając, zapytał: - Waszmość masz pewnie u siebie książkę inżyniera Siemienowicza? - Oczywiście że mam, i to obydwa wydania, przez Jansoniusa w Amsterdamie drukowane, po łacinie w 1650 i po francusku w 1651 roku. Przywiózł mi je z listem od Kazika jego pacholik Semko, który z nim razem do Niderlandów pojechał, a przedtem tu, w naszym arsenale na pomocnika puszkarskiego się uczył. - No to się może czegoś i o samym inżynierze dowiedzieć można, i o drugiej części jego pracy, na pewno niemniej znakomitej, jak pierwsza. A co w liście stało, jeśli spytać wolno? - Z listu niewiele można wyczytać. Mam go tu, w komodzie. Patrzcie. Wszyscy trzej pochylili się nad kartką papieru, a Getkant, najlepiej pismo pana Kazimierza znając odczytał: "Wielce mnie miły Fryderyku. Posyłam ci w dowód nieodmiennej o tobie pamięci owoc prac moich nieustannych, od lat wielu z utrudzeniem niemałym prowadzonych, a raczej jego część pierwszą. Nie będę ci wszystkich moich starań i frasunków z drukiem książki połączonych opisywał. Jedno tylko powiem, że nagrodę najwyższą w tym otrzymałem, iż książka w krótkim czasie sławę dobrą zyskała, a pan Wilhelm Fryderyk hrabia Nassau, generał artylerii Zjednoczonych Prowincji Niderlandów koszt łożył, aby ją zaraz na francuski język przetłumaczyć. Wydrukował więc Jansonius wkrótce i to tłumaczenie, którego egzemplarz również ci posyłam, jako że francuski język znając, będziesz mógł ocenić, czy dobrze zrobione. Teraz nad ostatecznym przygotowaniem do druku drugiej części mego dzieła pracuję, która niezadługo również światło ujrzeć powinna. Z książkami tymi i z listem Semka mego posyłam, bo choć do mnie bardzo przywiązany, za krajem tęskni, co dobrze rozumiem, bo i mnie nielekko rozłąkę z Ojczyzną miłą cierpieć. Semko do rodziny mojej książki i listy zawieźć ma, a później sam sobą rozporządzi, jaka jego wola będzie. Puszkarzem zostać może w koronnej albo i litewskiej artylerii, bo zawód ten zna expedite. Gdyby pomocy potrzebował, do ciebie się o nią zwróci. Co ze mną będzie, nie wiem... Casimirus Siemienowicz niegdyś generała artylerii koronnej zastępca..." Po odczytaniu listu zapadło długie milczenie. Przerwał je wreszcie stary inżynier dell'Aqua. - Wiem ja, co to tęsknota za ojczyzną, bo już prawie pięćdziesiąt lat mija, jak młodym chłopcem będąc moją Ojczyznę, Rzeczpospolitą Wenecką, opuściłem, na zmienne losy fortuny się zdając. Jeno, że ja w Polsce już 38 lat przebywając, drugą Ojczyznę znalazłem i tak wasz rycerski naród ukochałem, że mi się z nim nijak rozstać. Tu zresztą wszystkie dzieła mego życia zostają. I w Zamościu twierdzę, przez mego rodaka Bernarda Morando wzniesioną, różnymi jeszcze umocnieniami ozdabiałem, i w Tarnopolu zamek w służbie świętej pamięci pana wojewody, a później kanclerza wielkiego koronnego, Tomasza Zamoyskiego będąc, reformowałem, i wielką twierdzę Brody, a później i w Podhorcach zamek dla pana krakowskiego i hetmana wielkiego koronnego, świętej pamięci Stanisława Koniecpolskiego budowałem. Tylko to moje umiłowane od lat dzieło, którym jest szkoła puszkarska, w tym kraju tak potrzebna, do skutku należytego przyjść nie może, tak że niewiele dotąd ludzi puszkarskiej praktyki expedite wyuczyć mogłem. Sprawa szkoły puszkarskiej i inżynieryjnej, którą dell:Aqua założyć miał w Barze, a później we Lwowie, na co przywileje od królów i pieniądze, choć niewątpliwie zbyt małe, ledwo na jego własne utrzymanie wystarczające, otrzymywał, ciągle jeszcze nie była ostatecznie rozstrzygnięta i budziła liczne wątpliwości, podnoszone na sejmach i w pismach różnych. Toteż obaj słuchacze z rezerwą odnieśli się do słów Włocha, a Radwański, przeglądając łaciński egzemplarz dzieła Siemienowicza znalazł wreszcie w czwartej księdze, w rozdziale mówiącym o "granatach wyrzucanych z większych dział", na stronie 168 fragment, którego szukał i odczytał go głośno, tłumacząc od razu na język polski. "Za niedawnego szczęśliwego panowania wielkiego Władysława IV, potężnego króla Polski i Szwecji, jego inżynierem wojskowym był Fryderyk Getkant, którego słusznie z powodu niezwykłej znajomości nauk matematycznych i coraz to nowych wynalazków, zaraz stosowanych w praktyce, nazwać drugim Archimedesem mojej Ojczyzny mogę, ponieważ całą, śmiem twierdzić, wiedzę w zakresie mechaniki wybornie opanował..." Zażenowany Getkant zaczął machać długimi rękami, jakby osy odpędzał, aż wreszcie przerwał Radwańskiemu. - Przesadził kochany Kazik, przesadził w łaskawości swojej dla mnie. Dziś każdy inżynier nauki matematyczne znać musi, a co drugi wynalazki robi, choć zwykle niewiele z nich pożytku, tak jako i z moich. Lepiej na co innego zwróć waszmość uwagę. Na uczoność samego autora tej księgi. Zadałem sobie trud i policzyłem, że przeszło dwieście ksiąg różnych autorów, którzy przed nim o artylerii i innych do niej należących naukach pisali, przytacza, wszystkie je doskonale poznawszy. Tak uczonych ludzi jak Siemienowicz niewielu znajdzie się nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie, a wśród artylerzystów chyba żadnego. Zresztą co tu dużo mówić, pod dyskrecją to tylko waszmościom pokazać mogę, a mianowicie książki, które przez całe życie gromadził, na nie i na robienie prób i wynalazków wszystkie pieniądze obracając. Wyjeżdżając pod moją je opieką zostawił, abym ich strzegł aż do jego powrotu. Notatki tylko ze sobą wziął, mówiąc, że i na obczyźnie wszystkie te księgi znajdzie, ale opisy doświadczeń własnych, no i całe już niemal napisane dzieło wziąć musi. Były tego dwie sakwy skórzane wielkie. To mówiąc pan Fryderyk podszedł do stojącej w rogu pokoju zamczystej skrzyni i otwarł jej wieko, po czym skierował się do drzwi i przekręcił klucz w zamku. - Nie chciałbym - mruknął - żeby się tu kto postronny kręcił. Dell'Aqua i Radwański, obaj ludzie wykształceni, wartość i cenę książek znający, z ogromnym zaciekawieniem zbliżyli się do otwartej skrzyni i obu aż dech zaparło, gdy ujrzeli zgromadzone w niej skarby. Zaczęli je zachęceni gestem Getkanta, ostrożnie wyjmować i przeglądać. Leżały tu na osobnych stosach dzieła autorów starożytnych, greckich i łacińskich - matematyczne, przyrodnicze, medyczne, historyczne, nawet i poezje. Obok nich spoczywały pięknie w biały, gładki pergamin oprawne różnego formatu książki autorów współczesnych, z XVI i XVII wieku, w różnych krajach i językach wydane i przeważnie o artylerii, budowie twierdz i historii słynnych bitew i oblężeń traktujące, ale także i takie, które o matematyce, fizyce, chemii, a nawet i o medycynie mówiły. Dell'Aqua z radosnym wzruszeniem odkrył tu dzieła włoskie, na których swą własną pracę Praxis ręczną działa po polsku napisaną i od lat już na próżno na druk czekającą oparł. Radwańskiego zainteresował najwięcej opasły tom niemieckiej pracy Macieja Dógexia o fortyfikacji, zaledwie cztery lata temu, w 1647 roku w Amsterdamie wydanej, a także dwa dzieła o historii Polski mówiące, Marcina Kromera i Pawła Piaseckiego. Nacieszywszy się książkami, włożyli je ostrożnie do skrzyni, którą pan Fryderyk zaraz zamknął, a następnie spojrzeli po sobie i prawie równocześnie powiedzieli: - A gdyby tak pożyczyć można choć jedną albo dwie, pod przysięgą, że odda się za najbliższą sposobnością? Getkant zasępił się. - Nie mogę - rzekł po dłuższym zastanowieniu - depozyt przyjaciela - święta rzecz. Jedno mogę uczynić: tu u mnie, w izbie, jeżeli który z waszmościów ma wolę, czytać może i notatki robić ile chce, ale inaczej nie. Kazik wróci, to książki w całości odbierze, a jak nie wróci, to wtedy, co z nimi zrobić postanowię. Może bibliotece Akademii Krakowskiej je przekażę, tam bowiem już wykłady o geometrii praktycznej prowadzone są, albo Akademii Wileńskiej, której profesor, Oswald Kruger przed laty jeszcze książeczkę o artylerii napisał, a jego uczeń Jan Rudomina Dusiatski, w jego ślady idąc, też o tym przedmiocie w swym dziełku traktuje. Nie wiem jeszcze, ale w każdym razie ani rozproszyć, ani zmarnować się im w tej skrzyni nie dam. Za wcześnie teraz o tym mówić, Kazik, da Bóg, powróci i jeszcze u nas drugą część swego dzieła wyda. Obaj, znając wartość i niepewne losy książek, uznali rację słów Getkanta. Radwański, że to już nazajutrz miał wyjeżdżać, dziś jeszcze dzieło o fortyfikacji przejrzeć postanowił, obiecując sobie za następnym pobytem w Warszawie dokładniej je przeczytać, natomiast inżynier dell'Aqua, przypuszczając, że jego pobyt w stolicy przeciągnie się jeszcze; umówił się z gospodarzem na dzień następny, chciał bowiem zapoznać się z nie znaną mu dotąd łacińską książeczką Puteana o nowym wynalazku szybkostrzelnego działka, ponieważ temat ten od dawna go pasjonował. Po wyjściu Włocha Radwański usiadłszy pod oknem z zapałem zaczął wertować gruby tom dzieła o fortyfikacji, na nowo ze skrzyni wydobyty, a pan Fryderyk, pogrążony we wspomnieniach o przyjacielu, chodził tam i z powrotem po izbie, gdy drzwi się cicho otwarły, a w ich obramieniu stanął jeden z dwunastu zatrudnionych w arsenale pomocników puszkarskich, Wojciech Olkowski. - Co tam? - rzucił Getkant w jego kierunku. - Panie cejgmajster, fajerwerkerzy nic, tylko o was panie i o inżynierze Siemienowiczu mówią. Tylko Cyrkelbach go broni, że ludzki człowiek był, ale Buchner... - Nieciekaw jestem, co mówi Buchner, a co Cyrkelbach. O inżynierze Siemienowiczu jeszcze długie lata mówić będą, bo to był... jest - poprawił się - taki człowiek, że i przyszłe wieki o nim nie zapomną. On jest z tych, co wiedzę ludzką milowymi krokami naprzód posuwają. Getkant przeszedł się jeszcze kilka razy po pokoju, a wreszcie stanął przed stropionym swym niewczesnym odezwaniem się Olkowskim. - Młody jesteś - rzekł - ale może kiedyś do większych rozumów dojdziesz i nauczysz się rozróżniać plewy od ziarna, ludzkie głupie gadanie od szczerozłotych słów prawdy. Nie wiem, czy łaciński język znasz, ale ci przetłumaczę to, co pan inżynier Siemienowicz o takich jak nasi fajerwerkerzy powiedział. Słuchaj. Wziął ze stołu dzieło swego przyjaciela i obróciwszy kilkadziesiąt stron zaczął: "Również nasi rakietnicy przyswoili sobie zwyczaj, iż tajniki sztuki pirotechnicznej, powierzone im przez nauczycieli lub innych ludzi, zajmujących się tą sztuką i dane im jakby w zastaw na dowód ściślejszej przyjaźni, a bardzo często nabyte za duże kwoty pieniężne, trzymają w tajemnicy i w ukryciu". A wiesz, co im na to inżynier Siemienowicza wypowiedziane. Toteż dopiero na końcu przyświadczył mu: "Niepomni są albo może nieświadomi tego, co stwierdza codzienne doświadczenie, że jeśli zbliżyć do płonącej lampy tysiąc nie zapalonych, aby od niej zapłonęły, to ona nie straci nic ze swej oliwy i z promieni, dzięki którym jasno świeci i bynajmniej nie będzie ich pozbawiona. Ja jednak z sercem pełnym szczerości odsłoniłem to, czego nie godziło się ukrywać. Przeczuwam wprawdzie, że z tego powodu wywołam nienawiść... u tych twórców dziecinnych bredni, które są wynikiem nieuctwa i wstecznictwa tych niewykształconych tłumicieli wiedzy. Szlachetny umysł wzgardzi jednak tym bezładnym rechotaniem bagiennych żab..." Pan Fryderyk przerwał, a po chwili milczenia znów zwrócił się do chłopca. - Teraz rozumiesz - rzekł - co są warte gadania naszych Buchnerów - rechotanie bagiennych żab, i wiesz, że udzielając komuś wiedzy sam na tym nie stracisz, jak ta lampa nie straci oleju, gdy tysiąc innych od jej płomienia zapalisz. Wypowiedziawszy te słowa Getkant ochłonął. - Z tym tylko przyszedłeś? - zapytał. - Nie, panie cejgmajster. Buchner mnie przysłał, bo nie wiedzą, jak się w laboratorium z tymi ławami do wiązania rakiet rozrządzić, czy je na dole, czy na poddaszu postawić. - No to idziemy. Panie Radwański, pozwolisz, że cię opuszczę, delektuj się swą lekturą, mam nadzieję, że powróciwszy jeszcze cię zastanę. Posłyszawszy nazwisko Radwańskiego, który przez cały czas tyłem do izby i pod światło przy oknie siedząc nie odwracał się, Olkowski ucieszył się ogromnie. - Ach to pan porucznik tu jest - zawołał - a ja nie poznałem. Radwański odwróciwszy się wstał i przypatrzył się Olkowskiemu. - To ty Wojtek - wykrzyknął. - Pamiętasz, jakeśmy razem w Zbarażu te działa nocą z jednych okopów na drugie ciągnęli, co ci się szufla do prochu zgubiła, a że świecić nie było można, toś ją po omacku aż do rana szukał? Pewnieś się wtedy nauczył, że szuflę i stempel do lufy sznurem w czas przewożenia działa wiązać trzeba. - A pamięta pan porucznik, jak strzała tatarska czapkę panu z głowy zerwała, ażeśmy ją w beczce z prochem znaleźli? Przysłuchując się tej rozmowie Getkant uśmiechnął się. - Zostawiam was tedy - rzekł - nie wiedziałem, że starymi towarzyszami broni jesteście. Nagadajcie się do woli. Po jego wyjściu Radwański powrócił do poprzedniej rozmowy. - Inżyniera Siemienowicza znałeś? - zapytał. - Jakżeby nie, przecie ja od 1649 roku w arsenale warszawskim służyłem. Mądry to był człowiek i naszego cejgmajstra przyjaciel. - Swym dziełem imię Polski na cały świat rozsławił. I jeszcze jedno ci powiem. Tyś Polak, tak jak i twoi koledzy, pomocnicy puszkarscy. Kiedyś, da Bóg, wyrosną z was tędzy puszkarze i fajerwerkerzy, którzy zastąpią tych wszystkich Buchnerów. Więc posłuchaj, po co pan Siemienowicz swą księgę o artylerii napisał. Otwarł książkę tam, gdzie był wstęp do Czytelnika, i przeczytał jedno zdanie: "Przyczyna, która mnie pobudziła i nakłoniła do spełnienia tego zadania" - napisania książki, dodał od siebie Radwański - "to chęć przysłużenia się Ojczyźnie i swoim rodakom, którzy z tak wielkim zapałem pożądają wiadomości z zakresu tej sztuki" - chodzi o artylerię - wyjaśnił - "i cenią ją wyżej niż inne specjalności wojskowe". - A wiesz, co z tego wynika? Że uczyć się trzeba nam wszystkim, i tobie, i mnie, i innym. Czasy takie idą, że bez nauki wielkiej nic warci będziemy. Olkowski zrobił ruch, jakby się tłumaczyć chciał, ale Radwański nie dopuścił go do głosu. - Wiem, wiem - ciągnął dalej - niełatwa to rzecz przy ciężkiej pracy, pomocnikiem puszkarskim będąc, czas, wytrwałość i książki do nauki zdobyć. Sam jeszcze niedawno pomocnikiem byłem, to tłumaczyć mi tego nie potrzeba. I dlatego ci to mówię: zęby zacisnąć, nie dospać, nie dojeść, a uczyć się. Wszystkiego, języków: łaciny, niemieckiego, matematyki, geometrii, rysunku, historii własnego i obcych narodów, wszystkiego, co umysł rozwija i oczy człowiekowi na świat otwiera, a do naszego zawodu konieczne jest. Wojtek wielkimi oczami patrzył w twarz Radwańskiego aż wreszcie wydobył jakby z głębi duszy dwa słowa. - Tak, będę. - No to pamiętaj, ucz się, bo może już niedługo Ojczyzna nas wszystkich, a i ciebie i twojej wiedzy, potrzebować będzie. 1/ 1