Stefan Kisielewski Abecadło Kisiela Jak powstało „Abecadło”? Pomysł był dziecinnie prosty: równie prosty jak samo abecadło. Jakiś czas temu reżyser Marian Terlecki postanowił zrobić film o Kisielu i zaprosił mnie do współpracy. Już w trakcie kręcenia zdjęć okazało się - co zresztą zupełnie oczywiste - iż główny bohater wplata we własną biografię niezliczone anegdotki i wspomnienia dotyczące ludzi, z którymi miał do czynienia w najrozmaitszych okolicznościach. Opowieści te rozsadzały wprawdzie zaplanowane ramy filmu, lecz były tak smakowite, że dla ich ocalenia przystąpiliśmy niezwłocznie do robienia filmu następnego. Zasiadłem więc przy Kisielowym stole, rozmiarami przypominającym boisko do piłki ręcznej, i naprędce nabazgrałem na kartce z górą sto nazwisk. Czujne pióro gospodarza skreśliło z tej prowizorycznej listy paru delikwentów (zgadnij Koteczku - kogo mianowicie?), lecz w zamian dopisało kilkunastu innych godnych uwiecznienia. Następnie, przy użyciu metod niegodnych i podstępnych - niskie pochlebstwa, szantaż moralny, obiecywanie gruszek na wierzbie etc - udało się Mistrza skłonić do pokąsania dalszych stu kilkudziesięciu bliźnich. Książeczka niniejsza stanowi zatem wierny zapis Kisielowej gawędy, zubożonej tylko o charakterystyczne chrząknięcia, sadystyczne pomruki oraz błogie westchnienia. Odstąpiliśmy też od nazbyt rygorystycznych poprawek faktograficznych i odfryzowania wypowiedzi nie dość uładzonych. W zamian może choć w części udało się ocalić niepowtarzalną swoistość stylu, klimat i ton tej narracji. To w istocie „pamiętnik mówiony”, i jako taki powinien zachować właściwości gatunku. A więc nie tyle statecznie uporządkowany „Alfabet wspomnień”, ile raczej „Abecadło” i to takie, co właśnie z pieca spadło; w dodatku na łeb, na szyję. Zarazem śmiem przecież twierdzić, że te swobodnie snute opowieści mają wagę dokumentu historycznego, choć nie obarcza ich bagaż solennych przypisów ani aparatury bibliograficznej. Ich walor leży gdzie indziej. Te dykteryjki przywracają naszym współczesnym dziejom - tak uładzonym i tak doskonale bezosobowym - normalny, ludzki wymiar. Kisiel spersonalizował polską historię. Właśnie tak, uczłowieczył ją i zhumanizował, gdyż ten mądry prześmiewca wie dobrze, iż za każdym procesem dziejowym, za każdym politycznym faktem - kryją się żywi ludzie z krwi i kości. Jest to rzecz o biskupach i mężach stanu, policjantach i opozycjonistach, pisarzach i dyplomatach, komunistach - by użyć porównania samego Kisiela - tak czerwonych „jak kardynałowie łowiący raki w Morzu Czerwonym” i reakcjonistach tak czarnych „jak Murzyni czyszczący komin z sadzy w noc bezksiężycową”. W tym samym wszakże stopniu jest to rzecz o Stefanie Kisielewskim, który współczesną historię Polski nie tylko w sobie właściwy sposób opisuje, ale który także ją współtworzy już od półwiecza. Pierwszy felietonista Rzeczypospolitej swoje 250 ofiar potraktował w gruncie rzeczy łagodnie. Jego niewyparzony język kłuje, ale nie rani. Bowiem Kisiel, przy całej drapieżności i sarkazmie, kompletnie wyzuty jest z jednego, bardzo ludzkiego uczucia. Uczucia nienawiści wobec bliźnich. Rozprawia się z nimi zarazem zgryźliwie i dobrodusznie, z przekąsem i wyrozumiałością. Leje im miód na serce i natychmiast doprawia szczyptą soli z pieprzem. Smacznego! Tomasz Wołek Proszono mnie, żeby się wypowiedzieć o różnych ludziach. Sprawa jest ryzykowna, ale trudno. Więc spróbuję, według alfabetu. A Jerzy Andrzejewski - znałem go chyba 55 lat, był to mój przyjaciel, ale nie bardzośmy się lubili. Może to wynikło z różnicy usposobień i temperamentów. Prawdziwą pretensję miałem do niego o powieść „Popiół i diament”, bo uważam, że ona zafałszowała obraz Polski bezpośrednio powojennej, że właściwie dała komunistom okazję, żeby wytłumaczyć sprawy trudne, np. AK w sposób nieprawdziwy - co mu zresztą mówiłem. Wynikło z tego tyle, żeśmy do siebie kilkanaście lat nie mówili w ogóle. Ale potem się z nim pogodziłem. On tej powieści nie odwołał, a młodzież dziś zdaje się uważa, że jest to powieść doskonała i wolnościowa. Mam inny pogląd. A Jerzego... Moja żona go bardzo lubiła, a ja go średnio lubiłem. Ale był to nieprzeciętny człowiek, niewątpliwie. B Władysław Bartoszewski - mój wielki przyjaciel. Więzień Oświęcimia i różnych obozów. Szalenie wygadany. Pamiętam, że po Październiku były sprawy sądowe o odszkodowania za więzienia. Powoływano Bartoszewskiego na świadka i kiedy sędzia się dowiadywał, że on ma być świadkiem, to nie dopuszczał do rozprawy. Przyznawał odszkodowanie byleby on nie gadał, bo mówił jak maszyna. Miał różne przykrości. Teraz jest w Niemczech. Wybitny historyk - moim zdaniem. Ja mam do niego pretensję, że zburzył Warszawę, ale on twierdzi, że Powstanie musiało być. To jest różnica między nami. Ale oczywiście żartuję, bo to raczej nie on zburzył... Arcybiskup Eugeniusz Baziak - po śmierci Sapiehy zastępował arcybiskupa krakowskiego. Ja miałem z nim takie zetknięcie, że po Październiku wydano mi po raz drugi „Sprzysiężenie” i znowu wynikła historia, że to prawie pornografia. Ksiądz Bardecki, asystent kościelny w „Tygodniku”, prosił, żebym poszedł do Baziaka i mu to wytłumaczył. Poszedłem, on był bardzo łagodny. Powiedział: „Czy pan może mi napisać, że pan żałuje, iż panu wydali?” Ja mówię: „Ekscelencjo, no dobrze, żałuję...”. To nigdy nie miało dalszego biegu. Tylko tyle go znałem. Wojciech Bąk - poeta, poznańczyk, katolik. Znałem go w czasie okupacji. Trochę był alkoholikiem... nawet dużo. Bardzo antykomunistyczny i po wojnie były z nim niesamowite historie w Poznaniu, ponieważ odgrażał się, że przyjedzie na zjazd literatów - a nie chcieli go drukować - wygłosi przemówienie i otruje się na estradzie. Ale ksiądz, przeor dominikanów z Poznania, który to usłyszał, przyjechał do Warszawy i uprzedził Putramenta, że może być taka historia. Putrament zmobilizował jakichś facetów, tak, że jak Bąk chciał wejść na estradę, to go chapnęli... I był w domu wariatów chyba przez pewien czas. Tragiczna postać, niezły poeta. Jakub Berman - nie znałem, nie widziałem, niewiele mam do powiedzenia poza jedną sprawą, jak uratowałem „Tygodnik Powszechny” i Zawieyskiego. Mianowicie jak była wojna koreańska, to Berman wpadł na pomysł: zaprosił grupę literatów, których sam wybrał, i powiedział, że każdy z nich musi napisać do jakiegoś pisarza na Zachodzie list protestujący przeciwko wojnie, przeciwko Ameryce. Zawieyskiemu wyznaczył Grahama Greene’a, że on ma do niego napisać. I pogroził mu, że to fatalnie wpłynie na „Tygodnik” i na wszystko, jeżeli on odmówi. Mnie nie było wtedy w Krakowie. Przyjeżdżam i mówią mi, że Zawieyski napisał, że to na pierwszej stronie idzie, już cenzura puściła... Ja to czytam... no to było okropne! Bo on się napił wódki, wpadł w histerię, i napisał szczerze, rzeczywiście, ze szwungiem, ale bzdury niebywałe. Więc ja mówię do Turowicza: „Słuchaj... jeżeli to się ukaże, to ja przestaję pisać w „Tygodniku”. On mówi: „Ale nie wygłupiaj się, przecież to już przeszło przez cenzurę, już wiedzą”. Ja mówię: „Daję słowo honoru - jeżeli to się ukaże, koniec”. No i wtedy Gołubiew się wtrącił: „Słuchajcie, jeśli Stefan daje słowo honoru, to musimy to poważnie traktować, musimy się naradzić”. I zdjęli to w końcu na całe szczęście, bo byłoby po „Tygodniku” i po Zawieju... Władysław Bieńkowski - ciekawa postać, komunista, ateista, który miał do nas jakiś sentyment. Jeszcze w roku 1946 urządzał dyskusję marksistów z katolikami w Krakowie u „Wierzynka”, gdzie głównymi dyskutantami byli pan Drobner i ksiądz Piwowarczyk. Dyskusja była wspaniała, np. Drobner mówił, że Marks napisał tak i tak. Ksiądz PIwowarczyk mówił na to: „Nie. On powiedział nie tak”. Więc Drobner na to: „Ksiądz szanowny się myli”. „Ja się nie mylę, ale pan zna tylko lipskie wydanie Marksa, a nie zna pan londyńskiego, gdzie on napisał to i to”. No więc była to wysoka szkoła jazdy. Potem Bieńkowski został wyrzucony jako gomułkowiec. A w 1956 znowu się zjawił w Krakowie, zaczął rozmowy z Gołubiewem, z Zawieyskim, obiecywał nam, że będzie wiele klubów katolickich, że wejdziemy do Sejmu, Zawieyski do Rady Państwa, no i skusił nas... a potem sam wyleciał po kilku latach, ponieważ Gomułka, którego był bliskim przyjacielem w czasie okupacji, zdenerwował się jego dowcipami. Robił w Sejmie dowcipy rzeczywiście dziwne. Powiedział kiedyś, że mamy ileś tam tysięcy nauczycieli szkół niższych-idiotów. A skąd się wzięli?... Z socjalizmu, socjalizm ich wychował. Po takich dowcipach Kliszko się denerwował. Wyrzucili Bieńkowskiego najpierw z ministerstwa, został dyrektorem ochrony przyrody czy lasów, czy czegoś. Potem go z partii wyrzucili i został polskim Dżilasem, wydawał za granicą. Mieszka w tym domu zresztą co i ja. Miły człowiek. Ja się z nim kłóciłem: „Pan ciągle wierzy w marksizm, tylko pan mówi, że źle wykonano. Niestety po tylu latach to już okazuje się chyba, że tego nie można dobrze wykonać”. Taka była różnica między nami. Czesław Bobrowski - wybitny ekonomista, przed wojną dobry znajomy pana Giedroycia. Uczestniczył w „Klubie 11 Listopada” stworzonym przez Rydza-$śmigłego. Omawiano tam sprawy gospodarcze. Ciekawa kariera. Po wojnie był wiceprezesem Cup, po czym Minc zmienił front, zaczął niszczyć ustrój trójsektorowy, nastąpiła „bitwa o handel”. Bobrowski bardzo się sprzeciwiał, został ambasadorem w Szwecji, skąd uciekł do Paryża. Wrócił do Polski w 1956 r. Znowu został wiceprezesem w Radzie Ekonomicznej, ale nie bardzo go słuchano, bo Gomułka był uparty. W 1968 na Uniwersytecie B. opowiedział się po stronie studentów i pobili go chyba - jakaś była draka i wtedy znów wyjechał - był w Algierze doradcą gospodarczym. Wrócił znowu pod koniec epoki gierkowskiej - i jak wiadomo też niewiele mógł. Powiedział kiedyś w telewizji: „Skoro nie możemy wprowadzić systemu rynkowego, to trzeba ciągnąć to co jest”. Bardzo niemłody, chyba już po osiemdziesiątce. Adolf Bocheński - był wybitnie zdolnym człowiekiem. Zginął jak wiadomo po bitwie pod Ankoną. Uchodził za olbrzymi talent polityczny, ale jego książka „Między Niemcami a Rosją” zaczyna się od założenia, że w Europie przez 30 lat nie będzie wojny. No, założenie w 1938 roku dosyć zabawne. Poczuwał się do winy, że tego nie przewidział i chyba dlatego zginął - szedł na najniebezpieczniejsze miejsca. To był wielki charakter. Aleksander Bocheński - czyli Olo. Mój przyjaciel. Rzeczywiście bardzo już niemłody. Właściwie jeden z twórców „Paxu”, jeden z najwierniejszych. Realista polityczny, inżynier, były dyrektor browaru w Okocimiu. Autor książki „Dzieje głupoty w Polsce”, której wydanie załatwiłem po wojnie w prywatnej firmie „Panteon”. I wcale nie poszła, mimo że w małym nakładzie wydana - 3000, tak że wydawca, pan Ryńca miał do mnie pretensje. Ale jest to książka niesłychanie ciekawa, właściwie apologia Targowicy, wszelkich porozumień i tak dalej. Jest to ciekawy umysł, niepopularny umysł. Natomiast jego tezy gospodarcze, że żaden rynek, tylko trzeba stworzyć totalizm gospodarczy, wziąć wszystkich za mordę i produkować - chyba niesłuszne. Ale jest to człowiek z wielkiej rodziny, interesujący, zabawny, ma już po osiemdziesiątce grubo i... ja go lubię. Ksiądz Józef Bocheński - nie znam go osobiście. Uchodzi za wielkiego filozofa. Kiedyś - co zabawne - był poniekąd cenzorem rzymskim. I on właśnie wziął na Indeks książkę Piaseckiego i pismo „Dziś i Jutro”. To zabawne, że jego brat był twórcą „Paxu”, a on to wciągnął na Indeks. No, ale to jest taka rodzina, paradoksalna. Ciekawy człowiek - nie uważam, żeby był wielkim filozofem. Czytałem jego artykuły o Kołakowskim, o książce, którą ja uważam za najlepszą - „Główne nurty marksizmu” - i właściwie on niewiele miał o tym do powiedzenia. Jest to bardzo osobliwy... wariat, przepraszam, który sam prowadzi samolot, sam pędzi samochodami - po osiemdziesiątce to jest rzecz niezwykła. Ciekawa postać. Jerzy Borejsza - nie znałem go osobiście, ale byłem na paru jego zebraniach literacko-dziennikarskich w Krakowie, w 1945 roku. Był to człowiek, który politycznie dużo kłamał, ale miał szaloną ambicję, żeby do Polski Ludowej i do wydawnictw wciągnąć wszystkich endeków i prawicowców. Właściwie był jednym z twórców „Paxu” - to do niego zgłosił się Olo Bocheński i jego to zainteresowało, bo chciał mieć swoją prawicę. Skończył marnie, bo w końcu w partii jakoś źle go widzieli, poza tym zakochał się w dziewczynie „reakcyjnej”. Miał katastrofę samochodową, po której - jak mówiono - stracił pamięć. Był taki dowcip, że powierzono mu wobec tego napisanie historii Polski. Ale to była niebanalna postać, ciekawa. Jego bratem przyrodnim był chyba Różański, znany z UB. Oni nazywali się Goldbergowie, czy coś takiego. To był ciekawy człowiek. Kazimierz Brandys - długie lata z nim dyskutowałem jako z komunistą i marksistą, znałem go jeszcze z czasów okupacji. Teraz się nawrócił i przeciwną funkcję spełnia. Nie bardzo go lubię, ale to jest kulturalny człowiek i bardzo dobry pisarz, chyba. A co jeszcze napisze to nie wiadomo. Moim zdaniem jego książka „Między wojnami” obok „Popiołu i diamentu” i „Pamiątki z celulozy” jest właściwie najgorszym przejawem socrealizmu. Mówią, że „Obywatele” byli gorsi. Ja twierdzę, że „Między wojnami” jest gorsze. No, ale się nawrócił i jest zupełnie inny. Stefan Bratkowski - jest to pozytywna postać, chociaż mnie irytuje okropnie to jego zadęcie spółdzielczo-społeczno-pozytywistyczne, takie jakieś naiwne. Zresztą zrobił do mnie aluzję w jednym ze swoich artykułów. Napisał, że nie lubi takich liberałów, co się boją robotników, i tylko liczą na pieniądze. Ale muszę powiedzieć, że on ma szalony szwung i działa z przekonaniem, działa na wszystkich frontach. Ja go jeszcze pamiętam, jak redagował „Życie i Nowoczesność”, dodatek do „Życia Warszawy”, i z przekonaniem to robił. Jest to właściwie Polak z Dolnego śląska, bo we Wrocławiu urodzony chyba, gdzie ojciec był konsulem. Wiem, że on się przyjaźnił z Osmańczykiem. Czasem go bardzo lubię, a czasem mnie potwornie drażni, tak na przemian. Roman Bratny - znałem go słabo. Pisarz znany. Akowiec kiedyś, a potem przeciwnie. Podobno jak go przyjmowali do partii to się kajał, że on strzelał do komunistów, ale wierzył w to, a teraz chce odkupić winy. No i go przyjęli. Jerzy Braun - ciekawa postać. W gruncie rzeczy debiutowałem literacko u Brauna. Wydawał on pismo „Zet”, które było czymś w rodzaju organu filozofii narodowej Hoene-Wrońskiego. Bardzo wybitni ludzie pracowali w tym piśmie - Regamey, następnie nijaki Homolacs, erudyci ogromni. Braun też był filozofem, erudytą, poetą, powieściopisarzem. Troszkę naiwnym człowiekiem. W czasie okupacji był twórcą Unii, unii grup katolickich, potem Stronnictwa Pracy. Był chyba ostatnim delegatem rządu londyńskiego, tylko krótko. Po wojnie sądził, że odegra rolę polityczną, ale Bierut kazał zamknąć działaczy Stronnictwa Pracy. Popiel wyjechał, lecz zamknięto Studentowicza, Kwasiborskiego, Antczaka, Brauna i innych. Bardzo długo siedział w więzieniu. Stracił oko, bo dostał jaskry. Zmarł w Rzymie. Tadeusz Breza - bardzo inteligentny człowiek, ale trochę obrzydliwy, bo taki jakiś miękki cynik. Bardzo mądry, na każdą sprawę patrzył dwuznacznie... stosował kompromitacjonizm, jak mówił Irzykowski. Jeżeli się czyta jego „Spiżową bramę”, to on tak niby nie lubi tych księży, ale... lubi, sam kiedyś był w zakonie, zresztą arystokrata. Jest taka jego książka „Niebo i ziemia”, w dwóch tomach. Pierwszy tom jest znakomity, a drugi jest idiotyczny, bo okazało się, że przyszedł socrealizm, i od niego zażądali, żeby przerobił ten drugi tom. I on go przerobił. Uważał, że cóż, tak życie się toczy, jak każą, to trzeba. W rozmowie był znakomity. Rozmówca przyjemny, subtelny, wszystko rozumiejący. A w życiu publicznym postać dwuznaczna. Zbigniew Brzeziński - postać znana i sławna. Stykałem się z nim wiele razy. Urodzony na Hożej w roku 1928. Polak, warszawianin. Jego ojciec był konsulem w Montrealu. On sam od dziesiątego roku życia żył w Ameryce. No i zaczął się wspinać po szczeblach kariery naukowo-politycznej. Z nami się spotykał - z Giedroyciem w Paryżu, tu w Warszawie był kilkakrotnie. Czasem mu dawali wizę, czasem nie. Pamiętam bardzo śmieszny wypadek, kiedy przyjechał do Warszawy i zaprosił mnie na obiad, do węgierskiej restauracji. Gdy wychodzimy, szalona uprzejmość - szatniarz podaje płaszcze, idziemy - ktoś ustępuje miejsca. On mówi, że musi pojechać taksówką, tam stoją jacyś faceci, mówią: „A, prosimy, proszę stanąć”. Więc Brzeziński mówi: „Widzę, że pan ma tu dużo znajomych”. Ja mówię: „Wie pan, ja podejrzewam, że to są pana znajomi”. Jego szczytem kariery było to, że został doradcą do spraw wojennych Cartera, zresztą on wymyślił Cartera w ogóle. Nie bardzo to wyszło, zwłaszcza ta historia z helikopterami pod Teheranem go wykończyła, bo to był jego pomysł. Zaczęli mówić, że to typowo polska robota... Ale jest to bardzo inteligentny człowiek - mówi po polsku z akcentem, lecz bardzo dobrze. Jest szalenie uczynny wobec Polaków i miły. Czy jest wielkim politykiem...? Również jego brat mieszka w Montrealu, jest żonaty z Polką, nawet znam. A on jest żonaty z kuzynką Benesza, z Czeszką. No i jest postacią bardzo znaną. Ryszard Bugaj - nie mam o nim wiele do powiedzenia. Nie zgadzam się z nim... Na ogół. Ma on ciągoty, jak to mówią, czerwone, chciałby to pogodzić jakoś z opozycją. Nie wiem, czy jego koncepcje gospodarcze, gdyby zaczął je praktykować, nie doprowadziłyby do jakichś fatalnych skutków. A poza tym ma brodę... C Józef Czapski - postać sławna. Malarz i właściwie człowiek, który „odkrył” Katyń. To jest jego zasługa, bo on był wśród tych czterystu, których z Ostaszkowa gdzieś przewieziono. Anders wyznaczył go do poszukiwania zaginionych oficerów, i z tego powodu jeździł po całej Rosji. Niesamowicie wysoki, dwumetrowy, w mundurze angielskim. I wykrył, że tych oficerów nie ma. Zresztą opisał to w książce „Na nieludzkiej ziemi” - bardzo ciekawie. To szalenie sympatyczny człowiek, z rodziny arystokratycznej, międzynarodowej. Między innymi ich krewnym był Cziczerin - pierwszy sowiecki minister spraw zagranicznych. W 1920 roku Czapski jeździł do Rosji szukać jakichś zaginionych polskich jeńców, czyli spełniał tę samą funkcję. Bardzo ciekawy człowiek. Chyba przekroczył dziewięćdziesiątkę. Dobry malarz, świetne pióro. Mieszka w Maisons Slaffitte, razem z Giedroyciem, choć nie zawsze się lubili. Pod koniec życia prawie ociemniały, ale zawsze w świetnej formie. Adam Ciołkosz - najpoczciwszy człowiek świata i najbardziej naiwny, jaki chyba istniał. Spotkałem go też w Paryżu w 1957 roku, i zaczął mnie pytać, co to takiego właściwie nadzwyczajnego jest w tym Cyrankiewiczu. Mówi: „Przecież to mój uczeń, nic specjalnego, dlaczego on jest premierem, dlaczego on taki ważny, jakie on ma zasługi, gdzie on się wykazał?” Więc ja mówię: „Wie pan, on dużo zrobił. On zrobił wielką rzecz”. Ciołkosz pyta: „Jaką?” Ja mówię: „Ale żyje! Bo mógł nie żyć, dziesięć razy”. No więc on się uśmiechnął i mówi: „Proszę pana, jeżeli to jest taki człowiek przyzwoity jak pan mówi, to czy pan mógłby go poprosić o jedną rzecz?” „Jaką?” „W Tarnowie, w domu takim a takim, na strychu, znajduje się skrytka, gdzie jest mój kufer z dokumentami PPS-owskimi, bardzo ważnymi. I żeby on mi to odesłał”. Ja mówię: „Wie pan, ja mu nawet słówkiem o tym nie wspomnę, bo on oczywiście ten kufer weźmie, ale panu go nie odeśle”. Więc on mówi: „No widzi pan, że to jest świnia!” Ja mówię: „Nie, to jest polityk, który chce żyć...”. Biskup Zygmunt Choromański - znałem mało. Był twardy, urzędował tutaj na Książęcej w Kurii, kłócił się z komunistami jak diabeł. Był moment, że chcieli go aresztować, kiedy ks. Kaczyński był w więzieniu. No, ale jakoś się wybronił. Potem jak Wyszyński wrócił, on chyba jeszcze żył. Nie pamiętam, w którym roku umarł. Józef Cyrankiewicz - ciekawe, bo niby postać reprezentująca PPS, a ja nigdy o nim przed wojną nie słyszałem. Mój ojciec był przecież starym pepeesowcem, znałem różnych pepeesowców, a o żadnym Cyrankiewiczu jako żywo nigdy pojęcia nie miałem. Rodem z Krakowa, a właściwie z Tarnowa, z endeckiej rodziny, bo ojciec był członkiem Stronnictwa Narodowego, brat Młodzieży Wszechpolskiej. A on się wyłamał i był pepeesowcem. Znana postać na uniwersytecie, dowcipny, wesoły, i tak dalej. Przychodzi okupacja i jest czynnym działaczem WiN, czyli PPS-u antykomunistycznego, niepodległościowego. Przypadkiem dostaje się w ręce Niemców, znajduje się w Oświęcimiu, gdzie zresztą świetnie się zachowywał. Tu mógłbym powiedzieć anegdotkę. Jest taki literat, pan O... który był z nim razem w Oświęcimiu i mówił, że mieli znajomego kapo, który twierdził, że przed wojną był kierownikiem sali w Bristolu i że zna wszystkich Polaków. Ten kapo rezerwował dla nich miejsce uprzywilejowane, to znaczy dozorcy klozetu, bo tam się nic nie robiło. Pewnego dnia przychodzą do niego i mówią, że przyjechali Sawan i Malicka. A ten kapo pyta: „Co to za jedni?”, „Jak to? Sławni aktorzy, co pan, nie wie takich rzeczy. Sawan - najpiękniejszy mężczyzna w Polsce”. „A, no to dobrze, to ja go dam do klozetu”. A ten Sawan wyglądał jak półtora nieszczęścia - był ostrzyżony na zero, miał sraczkę nieustającą, niedopasowany pasiak, kulawy był w ogóle jakiś. Po paru dniach przychodzi ten kapo i mówi: „Słuchajcie, on nie ma prezencji, on się nie nadaje. Przyjdzie komendant, wyrzuci jego, a mnie powiesi. Ale ja to miejsce dla was rezerwuję - dajcie innego”. PO paru dniach przyszedł inny i ten kapo na drugi dzień mówi: „No, to jest chłopak do rzeczy”. A to był Józef Cyrankiewicz. I on w tym Oświęcimiu, a potem w NIemczech skumał się jakoś z komunistami. W każdym razie przyjechał do Polski chyba z ideą koalicji. I wiem, że było zebranie pepeesowców w Krakowie, gdzie Zygmunt Zaremba szalenie przestrzegał przed tym. A nagle Cyrankiewicz i Rusinek, którzy przyjechali z obozu, powiedzieli, że oni właśnie jadą do Bieruta, mają zaproszenie. Tam jakby piorun strzelił. „Rany Boskie! Co robicie!” - socjaliści na rany Boskie się powoływali. A on powiedział: „Nie, ja mu przedstawię wasze postulaty, wszystko będzie inaczej”. Ale Zaremba mi mówił - ja go kiedyś w Paryżu spotkałem - że już nigdy potem się nie pokazał, nic nie przedstawił. No ale pokazał jakąś zręczność polityczną. Podobno Stalin go polubił szalenie PPS, PPS, wszystkich czterech stronnictw. Stalin bez przerwy mówił: „No tak, PPS to jest narodowa partia, która nie chce z komunistami, która chce osobno... ja wiem...” Ciągle do Cyrankiewicza pił. Nagle Cyrankiewicz zabrał głos i powiedział: „Tak, towarzyszu Stalin, my jesteśmy partią narodową, mamy wielkie tradycje, my byśmy chcieli iść osobno, ale zrobimy tak, jak wy sobie będziecie życzyć. A wiecie dlaczego? Bo wy dla nas jesteście jedynym słońcem światowego socjalizmu”. Stalin rozpromienił się, powiedział: „Wot gołubczik”. I od tego czasu przez szereg rządów pan Józio się trzymał, z tym, że nie poszło mu z tą ręką obcinaną w Poznaniu, ale potem się zrehabilitował w jakiś sposób. Właściwie należał do tej grupy reformistycznej, puławskiej - raczej. Przy czym w Poznaniu opowiadali mi, że on pojechał kiedyś do tego samego „Cegielskiego”, gdzie właśnie o tej ręce mówił. I tam się szykowali na niego, że „my tego tutaj drania splantujemy”. A on od tego zaczął: „Ja tu na pewno zostawiłem złe wspomnienie, powiedziałem o tym obcinaniu ręki. No, ale wiecie przecież, jakie to były czasy, wiecie, gdzie żyjemy”. I tu pokazał ręką na wschód, i wtedy ogromne oklaski: „Morowy chłop”, „swój człowiek”. A Gomułka się tam nie podobał, bo mówił o gospodarce, a było widać, że nie ma o niej pojęcia. I ten Józio się długo trzymał, nawet kiedy Gierek doszedł, to go zrobił przewodniczącym Rady Państwa... Już wiele on nie znaczył, ale za stalinizm nie odpowiadał, za gomułkizm nie odpowiadał, i właściwie za nic nie odpowiadał - co dowodzi zręczności. To znaczy za socjalizm odpowiadał, ale ja go kiedyś zapytałem: „Czy pan dalej wierzy w socjalizm?”. „A w co mam wierzyć? Czy można budować kapitalizm bez kapitału”. No - pomyślałem sobie - ma rację, nie można. Ta postać ma swoje podłoże cyniczne, bo polityk tego rodzaju musi być cynikiem. Ale starał się jakoś wypłynąć tak, żeby go Polacy lubili, nie powiem - kochali, ale żeby go nie powiesili jak dojdzie co do czego. D Maria Dąbrowska - pisarka, wybitna. Nie bardzo ją adorowałem, bo była apodyktyczna i lubiła się wywyższać. Ale to może być moje osobiste odczucie. Miałem z nią zatarg, zresztą niemądry. Ona była przyjaciółką Stanisława Stempowskiego, wielkiego masona. Syn Stempowskiego, Jerzy - znany pisarz - był w Szwajcarii i nagle w „Tygodniku” ktoś powiedział, że on umarł. Ja to podałem Bartoszewskiemu, który prowadził wtedy u nas kronikę „Zmarli”. On to wydrukował. Okazało się, że Stempowski żyje. Spotykam potem panią Dąbrowską i ona mówi: „To podobno pan podał tę wiadomość”. Ja mówię: „No właśnie” i zaczynam się śmiać. Ona mówi: „Nie widzę w tym nic śmiesznego” - z taką wściekłością na mnie spojrzała, że nogi mi się ugięły... Ale była to wybitna osoba. Co prawda ja nie czytałem „Nocy i dni”, tylko fragmenty... Jest jedna rzecz wstydliwa. Otóż w 1956 była kandydatką do Nagrody Nobla. Ale tak się złożyło, że po śmierci Stalina w 1953 roku Putrament wymuszał od ludzi jakieś wypowiedzi na temat tej śmierci. To przez to się „Tygodnik” przewrócił. I od niej wymusił. Napisała takie coś, że „potworna wiadomość”, „co będzie z nami”, „co będzie z Polską” i tak dalej. I podobno gdy była kandydatką do Nobla, ktoś to podał do Sztokholmu przetłumaczone, no i skosił. Tak Polacy robią. Roman Dmowski - ha! Nie będę się wypowiadał. Raz w życiu z nim rozmawiałem w Drozdowie u państwa Lutosławskich. Chodził po ogrodzie i myśmy chodzili. Zaczęliśmy rozmawiać. Nie była to ważna rozmowa. On zapytał: „Jak się panom podoba nowa kompozycja Koca?”. Podobał mi się jako niebanalny typ polskiego polityka. Bo stary kawaler, bardzo elegancki, bywający dużo za granicą, znający języki, świetnie mówił po angielsku. Twórca polskiego nacjonalizmu, a jednocześnie siedział w Dumie. Myślę, że zrobił wielką rzecz na Kongresie Wersalskim, czy przed Kongresem. Natomiast w Polsce nie odegrał już wielkiej roli, bo jednak nienawiść do Piłsudskiego wpłynęła na to, że wszystko postawił na zwalczanie sanacji. No i odbiła się od niego młodzież. Najpierw ONR, potem „Falanga” i różne inne. Myślę, że za dużo było tej nienawiści. Jednak zaciemniło mu to widzenie. Jan Dobraczyński - co tu mówić. Nawet z nim jestem na „ty”. Uważam, że jest to człowiek dziwnie zakłamany. Bo pobożny, który się trzy razy na tydzień spowiada, a jednocześnie buja, mówi rzeczy nieprawdziwe. Wydał taki pamiętnik „Tylko w jednym życiu” i tam napisał o zamknięciu „Tygodnika Powszechnego” - wszystko nieprawda, co mu zresztą sprostowali. Nawet endecy prostowali - Maciński. Więc to jest zakłamany facet, ale on o tym nie wie. Uważa, że jest w porządku. NO... dziwne. Adam Doboszyński - nie znałem osobiście, tylko czytałem jego powieść, której nikt nie czytał: „Słowo ciężarne”. Jest to powieść o przyszłości, o Polsce, którą rządzi córka Piłsudskiego. I jest wynalazca, co wynalazł proszek, który jak go rozpylić nad jakimś krajem, to dzieci przestają się rodzić. Więc on go rozpyla nad Niemcami, gdzie po paru miesiącach robi się tam popłoch. Bardzo zabawna powieść, nikt jej nie czytał. Poza tym Doboszyński, jak przyjechał do Polski - a za nim UB jeździło wszędzie - to ze wszystkimi się chciał spotkać, ze mną też między innymi. No i z księdzem Piwowarczykiem całą noc przedyskutowali w jakimś klasztorze, i wtedy po jego aresztowaniu ksiądz Piwowarczyk był wzywany na proces. Ksiądz Piwowarczyk nie lubił endeków, i nie lubił jego teorii społecznej, bo on napisał książkę - „Gospodarka narodowa” - i szalenie się ksiądz Piwowarczyk biesił na tę książkę. Wiem, że Piasecki go chciał uratować, ale nie udało mu się. Wyrok śmierci po procesie wykonano. Bolesław Drobner - postać znana, moim zdaniem mało poważna. Pepeesowiec, ale zawsze dysydent, komunizujący trochę. Miał rodzinę komunistyczną w Rosji. Jego zięć był, zdaje się, przez Stalina wykończony. Drobner pojechał na białe niedźwiedzie w czasie wojny, pomimo całej swojej lewicowości. Siedział gdzieś w kraju Jakutów. Opowiadał mi w Sejmie, że gdy go zwolniono, przyjechał do Moskwy i w Moskwie spotkał na ulicy Zambrowskiego. Zambrowski mówi: „Aha, to wyście wrócili z obozu. To świetnie. Dziś idziemy do Mołotowa, bo będziemy ustalać wschodnią granicę Polski”. Drobner mówi: „Jak to? Ja nic nie wiem, ja byłem na zesłaniu”. „To nic”. I mówi mi: „Przychodzimy. Mołotow ma czerwony i niebieski ołówek i kreśli - tu Krosno, tu coś tam”. Drobner mówi: „Absurd. Rząd jest w Londynie, ja wracam z zesłania i mam ustalać granice Polski”. Twierdził zresztą, że coś wytargował, właśnie koło Krosna, czy gdzieś tam - ale czy to prawda, to nie wiem. Bardzo zresztą był zabawny. To mu mam za złe, że niszczył w Krakowie prywatną inicjatywę. Stare sklepy zamykał. A jego rodzina była bardzo bogata i też mieli takie sklepy, więc on miał jakiś kompleks. Potem się w Sejmie bardzo naraził, bo był najstarszym posłem, otwierał Sejm, i coś takiego powiedział, co się Kliszce nie podobało. Kliszko był nerwus straszny i zabronił, żeby już kiedykolwiek Drobner zabierał głos w tych sprawach. Zabawna to była postać, ale niezbyt poważna. Stanisław Dygat - aaa, to zabawna, ciekawa postać. I bardzo zdolny. Ja go cenię, bo to pisarz, który się potrafił ustawić poza komunizmem - ale nie przeciw, poza socrealizmem, poza wszystkim. Miał swoje zainteresowania, swoją linię. Przed wojną, co tydzień była inna wystawa „Wiadomości Literackich” na Placu Saskim. To Eile projektował te wystawy, takie ładne plastycznie, nowoczesne. I w każdy poniedziałek zabierano to i robiono nową. Otóż przychodził jakiś młody człowiek, który wynosił wszystko, z własnego amatorstwa to robił... nikt nie wiedział, kto to jest. To był Staś Dygat, który zresztą nic wtedy nie pisał. Natomiast „Jezioro Bodeńskie” nam w czasie okupacji dał do czytania: to było tak odświeżające, tak oryginalna książka. Później „Pożegnania”, tak samo doskonałe. Nigdy źle nie pisał, wszystko pisał dobrze. Miał wrodzony talent. A w ogóle on był nerwus i histeryk, co ukrywał. Poza tym szalenie interesował się sportem, przyjaźnił się z mistrzem olimpijskim Komarem. Ale lubił się popisywać pesymizmem. Pamiętam, ja coś zaczynam mówić o sporcie, a on mówi: „Słuchaj, ty sobie nie zdajesz sprawy, to nie jest żaden sport, to wszystko jest płatne, to wszystko jest z góry umówione, to są kombinacje, nie ma żadnego sportu, nic...” I dopiero jego siostra, żona Lutosławskiego, powiedziała mi: „Nie słuchaj, co Staś mówi, bo on się popisuje takimi rzeczami”. Umarł tragicznie, ponieważ go oskarżono o ten film „Hotel Palace”, że to jest film niepatriotyczny, tam Polacy są wyśmiani i on właściwie nie jest Polakiem, bo matka była Francuzka, czy ojciec... On się szalenie przejął tym, że była dyskusja w Urzędzie Filmowym, prowadził ją Janusz Wilhelmi, nieboszczyk, który zaatakował potwornie Dygata, a po nim wszyscy atakowali, co Dygat potem skomentował z goryczą: „A moi przyjaciele siedzieli cicho, Konwicki, inni, nikt nie zabrał głosu w mojej obronie”. Wrócił do domu, dostał ataku serca i umarł. Przejął się tym, że jego przyjaciele go nie bronili. Mirosław Dzielski - mój przyjaciel polityczny, żarliwy neoliberał, neokapitalista, ideolog. Drukował pismo „13”. Założył Towarzystwo Przemysłowe w Krakowie. Był to bardzo ciekawy i inteligentny facet. Opowiadałem się za nim. Niestety, umarł zbyt wcześnie. E Marian Eile - bardzo ciekawy dziennikarz z „Wiadomości Literackich”. Kierownik plastyczny „Wiadomości”. Całe życie marzył, żeby stworzyć coś w rodzaju polskiego „Playboya i stworzył „Przekrój”. Mój pierwszy etat był w „Przekroju”. Mam pierwsze numery i tam był taki abstrakcyjny humor, że Hitler żyje, ale się ukrywa. Była dziewczyna z warkoczami o rysach Hitlera, później posąg jakiś nagi - okazało się, że to Hitler udaje i takie różne kawały. To tak szło parę numerów. Nagle przyjechał Borejsza z Warszawy, wezwał Eilego, zwymyślał go potwornie, że to jest burżuazyjny formalizm. Powiedział: „Ja panu dziękuję za pracę”. Czołem - cześć. No i Eile zginął, poszedł gdzieś... i przerażenie, bo go nie ma dwa dni, może odebrał sobie życie? Zaczęli go szukać nad rzeką. No, ale w końcu się znalazł. Borejsza go pożałował i przywrócił. Było parę numerów o orce, o kołchozach, ale potem „Przekrój” się rozwinął. Grzegorz Fitelberg - wybitna postać, wielki dyrygent. Co najciekawsze, człowiek, który zakochał się w kulturze polskiej. Był synem dyrygenta wojskowego z Rygi, żyda rosyjskiego. W dzieciństwie nie mówił po polsku w ogóle. A w Polsce tak się zakochał, w polskiej kulturze i muzyce. Stał się propagatorem, przyjacielem Szymanowskiego. Był to świetny muzyk, ale nie bardzo dobry dyrygent, bo się tremował. Na próbach pracował wspaniale, miał doskonały słuch i uczył orkiestrę, a koncert potrafił zawalić, bo miał takie dziwne ruchy. Ale to bardzo ciekawy człowiek. Arogant potworny, niesamowity. Pamiętam bardzo śmieszną z nim historię. Mianowicie przeszedł na katolicyzm przed wojną i był szalenie pobożny, chodził w procesjach i tak dalej... wojnę spędził w Południowej Ameryce. Po wojnie został mianowany dyrektorem orkiestry w Katowicach - bezpartyjny oczywiście. Tam był dyrektor administracyjny partyjny i drugi jeszcze sekretarz partii. Kiedyś jechali samochodem w Katowicach i nagle widzą, że procesja idzie do kościoła. Fitelberg mówi: „Proszę zatrzymać auto”. Wysiadł, poszedł z tą procesją, poszedł się modlić. A oni się schowali za węgłem, bo się wstydzili. No i potem Fitelberg przychodzi i mówi: „A panowie co? żydzi?”. NO i wspaniałą rzecz zrobił, kiedy umarł Stalin. Fitelberg przyszedł na próbę orkiestry i mówi: „Proszę panów, proszę wstać. Dziś w nocy umarł wielki radziecki... kompozytor Sergiusz Prokofiew, mój przyjaciel, autor tego, tamtego, owamtego. Proszę uczcić minutą milczenia”. Minuta milczenia, siadają, on się odwraca do koncertmistrza i mówi: „Panie Wochniak, podobno Stalin też umarł”. Bo oni umarli tego samego dnia. G Tadeusz Galiński - był to człowiek zabawny, bo właściwie bojowy, to znaczy bał się wszystkiego i wszystkich pod każdym względem, ale... starał się być rozsądny. Ja pamiętam sprawę Wodiczki. Wodiczkę wyrzucono z filharmonii, i akurat Galiński został ministrem kultury. Spotkałem go w Sejmie i mówię: „Jak wy możecie najwybitniejszego dyrygenta i to pioniera, wyrzucać!?”. On próbuje się tłumaczyć, mówi: „Proszę pana, ale przychodziły delegacje orkiestry, że on pijany przychodził na próby...” Ja mówię: „To jest nieprawda. Owszem, on pić lubił, ja nawet z nim zaczynałem karierę picia, ale teraz wiem, że był ciężko chory na wątrobę, od paru lat w ogóle nie pije”. On powiada: „Ale co zrobić, kiedy już taką decyzję powziąłem?...” Ja mówię: „No, minister... to powinno ministra stać na to, by cofnąć swoją decyzję...”. I proszę sobie wyobrazić, że on mianował Wodiczkę dyrektorem Opery. Jednak posłuchał, co było niespodzianką, wielką zresztą. Więc wspominam go nieźle, z tym, że spotkałem go, jak była „Solidarność”... I on mówi: „Panie, ja przeszedłem na emeryturę, tak z żoną liczyliśmy, że parę lat spokoju... No i ma pan. Znowu historia. I wie pan co będzie?... Domyśla się pan?...” No więc zabawny był... Konstanty Ildefons Gałczyński - denerwował mnie wielokrotnie, bo to był wariat. Ale wspaniały poeta. Ja twierdzę, że był lepszym poetą przed wojną niż po wojnie. Ten jego przedwojenny zbiór „Utwory poetyckie” jest znakomity. To Stanisław Piasecki z „Prosto z mostu” go zainspirował. Natomiast te różne „Niobe” i tak dalej po wojnie, to już z niego Eile wyduszał. Gałczyński miał straszną obawę przed biedą, że nie będzie miał pieniędzy, no bo nie miewał. Więc pisał takie różne. Ja mam jego cztery tomy zbiorowe - to jest historia polskiej inteligencji, ostatnie pięćdziesiąt lat. Genialne wiersze - niektóre. Ale z nim rozmawiać, to była ciężka rzecz. Myśmy mieszkali pod nimi w Krakowie ze dwa lata. On jak nie pił wódki, to pił masę kawy. Zaczynał rano - po kilkanaście czarnych kaw potrafił wypić i był szalenie podniecony. Jak był podniecony, to musiał z kimś rozmawiać. Przychodził do nas. Przychodzi i mówi: „Słuchaj, ty jesteś muzyk”. Ja mówię: „Tak”, „No więc Bach”. Ja mówię: „No Bach, to co”. „Geniusz?” Ja mówię: „Tak”. „No to mów”. „Co ci będę mówił, ja nie mam czasu”. „Mów! Bach! Bach! Bach!”. W ogóle szaleniec był zupełny, zabawny człowiek. Ale wielki poeta. Bronisław Geremek - bardzo pełen wdzięku, bardzo inteligentny, o szerokim spojrzeniu, u niego brak programu nie razi, ponieważ on ma ogólniejsze spojrzenie, historyczne - powiedziałbym. A pamiętam straszne nagonki na niego... UB: wydawali na niego w stanie wojennym jakieś paszkwilanckie broszury... A teraz jest najbardziej szacowny. Ale bo też to rzadki talent polityczny. Mamy mało takich ludzi. Nawet „Solidarność” ma ich mało. Tak że to jest mój kandydat na premiera. Zbigniew Gertych - to był wicepremier, którego znam stąd, że w 1957 roku w wyborach w Nowym Sączu jedynym posłem, który nie dostał 50 procent głosów, był Antoniszczak, przewodniczący Rady Narodowej w Krakowie - potwornie niepopularny. A niepopularny był z tego powodu, że kiedyś w domu studenckim zatruły się studentki jakimiś nieświeżymi rybami. No i zrobiono wielkie śledztwo, bo tam były wypadki śmiertelne. Przyjechał Antoniszczak to zbadać. One mówią, że ryby... A on na to: „Tak, ryby... a potem się okaże, że to była ciąża”. Wściekli się na niego, że kawał chama. Wtedy Gertycha dali - partyjnego. Dostał olbrzymią ilość głosów i był bardzo miły w Sejmie. W Skierniewicach był dyrektorem zakładu roślin. Nagle zrobił karierę, został wicepremierem. Nawet go spotkałem potem, pogadaliśmy. Myślę, że on nic nie mógł i nic nie znaczył. Ale Gertych w rządzie - przyjemne. Jerzy Giedroyć - znam ponad 50 lat, u niego zacząłem pisać w „Buncie Młodych”, potem w „Polityce”. U niego wydałem szereg książek. Książę podobno. Urodzony chyba w Moskwie, a gimnazjum kończył w Mińsku. Ciągle tylko myśli o Wschodzie, o wolnej Ukrainie, o rozbiciu Rosji i to są jego idee. Wspaniały człowiek, szalonej pracowitości, który właściwie wolałby być politykiem niż redaktorem i dyrektorem wydawnictwa, ale mu się to nie złożyło. Ja całe życie z nim się właściwie kłócę, ale mu wszystko zawdzięczam. Jest urodzony w 1906 - w tej chwili ile ma lat? Dużo. No, ale pracuje ciągle jak koń. Powiedział, że po jego śmierci „Kultura” już nie powinna wychodzić, a książki to inna sprawa. „Kultura” bez niego nie mogłaby wychodzić, bo on tam wynalazł jakichś starych Litwinów, Ukraińców, którzy pisują. Tego nikt z młodych nie będzie kontynuował. Nie potrafią. Ja w ogóle stwierdziłem, że tylko na emigracji są ludzie, którzy Rosję znają i kochają. Bo przecież przed wojną był znacznie większy kontakt z Rosją niż jest teraz - istny paradoks. Biali Rosjanie w Warszawie - tego było masę. Ale w ogóle były piosenki rosyjskie, były tłumaczenia. Było jakieś zainteresowanie, było masę ziemian z Ukrainy. W tej chwili oni wszyscy są na emigracji, albo wymierają. Przywiozłem kiedyś do „Kultury” płytę Okudżawy, to Giedroyć mało nie płakał jak usłyszał „Przy kominku” i takie różne. No bo on się wychował na Wschodzie. Edward Gierek - no cóż... Gierek się skompromitował, a nie wie chyba o tym. Jeżeli ktoś czytał raport komisji Grabskiego, to przecież tam wychodzą śmieszne rzeczy, niepoważne, jak facet mówi, że dopiero po ośmiu latach się dowiedział o zadłużeniu Polski, i tak dalej... On nas wciągnął w przepaść, a wciągnął przez to, że był sympatyczny, mówił obcymi językami, i kochał go Helmut Schmidt, lubili go Francuzi, i bulili mu ogromną forsę - dzisiaj nie chcą dać grosza, a jemu dawali miliardy. Właściwie sekretarze partyjni zmarnowali te miliardy, bo każdy chciał mieć inwestycję dewizową, największą była Huta Katowice, jak wiadomo, no i te wszystkie pieniądze poszły w końcu w błoto. I teraz mamy skutki, a on zdaje się wcale nie wie, że to on wszystko narobił. Inna rzecz, że ktoś mi powiedział: „A co miał robić sekretarz partii, przynajmniej dał dziesięć lat złudnego dobrobytu, wybudował parę dworców, parę lotnisk, to po nim zostanie”. Dzielił się z nami... Jędrzej Giertych - niesamowitej pracowitości, ale pomylony. Jego urazy masońskie, żydowskie, antypiłsudczykowskie... On mi przysyłał swoje książki. Między innymi o Piłsudskim, taką grubą, maczkiem wydrukowaną w Londynie gdzieś, własnym kosztem. Benedyktyńska praca, szczegóły całego życiorysu. Zaczyna się bardzo dobrze - jaki był ten Piłsudski, że to rodzina szlachecka, powstanie... Potem, jak zaczyna po nim jechać, to już... w potworny sposób zupełnie. Jest to maniak, ale pracowitości niesamowitej. I syna tak nastawił, tego Macieja. Zresztą on ma dwóch synów w Polsce. Jeden jest dominikaninem w Krakowie, a drugi Maciej w Kórniku i w Radzie Prymasowskiej. Leopold Gluck - bardzo ciekawa postać, endek poznański, w którym się zakochał Gomułka. Mianował go wiceministrem Ziem Odzyskanych, ponieważ Gluck był szalenie antyniemiecki i bardzo się podniecił sprawą Ziem Odzyskanych. I ten Gluck ciągle był w rządzie, nie siedział w więzieniu. Ja pamiętam po wojnie takie spotkanie u pani Janiny Kolendo - wiadomo, kto to był - szwagierka Piaseckiego. I tam cały „Pax” się zbierał, jeszcze podziemny, jeszcze partyzanci. Nagle mówią, że przychodzi wiceminister - Leopold Gluck. Ja nie wiedziałem, kto to jest - przychodzi taki wielki chłop, rozmawiamy, rozmawiamy, po czym wychodzę z nim i z jakąś panią, ale nie mogę się zorientować, kto to jest. Mówię: „Wie pan, tu się dziwne towarzystwo zebrało” - bo tam byli sami falangiści, Piasecki, Kurzyna... A Gluck mówi: „Tak, dziwne, ale ja sobie nie mam nic do wyrzucenia. Ja zawsze byłem za Stronnictwem, jak był rozłam w Poznaniu, ja się opowiedziałem za Stronnictwem”. Ja myślę, co on gada, cholera, za jakim Stronnictwem. Wiceminister? NO, a to był wiceminister endecki. Równy facet, który bardzo dużo wie, jest emerytem. Był wiceprezesem Banku Polskiego. Powiedział mi kiedyś jak go spotkałem: „Wie pan, w tym ustroju człowiek dostaje takiego bzika, że gdy przeszedłem na emeryturę, to sobie czytam, chodzę - pierwszy raz od 30 lat coś takiego mi się zdarza”. To jest człowiek, który dużo wie, nie wszystko powie i nie każdemu. Ale ciekawy wypadek. Zresztą wtedy mówiono w 1945 roku, że kiedyś każdy szlachcic miał swojego żyda. A wtedy bywało, że każdy żyd miał swojego endeka. Antoni Gołubiew - wielki człowiek, bardzo głęboki. Co mnie w nim najbardziej fascynowało, że człowiek z Litwy, z Wileńszczyzny, który tak potrafił się przestawić. Jak ich wyrzucili z Litwy, przyjechali do Polski, gdzie strasznie biedował, najpierw w Łodzi, potem w Zakopanem, z rodziną. Ja go zapytałem: „No jak wy się czujecie tutaj?” A on mówi: „Przestawiamy się z koncepcji jagiellońskiej na koncepcję piastowską”. Bardzo głęboki człowiek. I straszna tragedia - dwóch synów stracił po kolei. Utonęli obaj i to on ich nauczył pływania kajakami. Obaj utonęli pod koniec jego życia. Umarł smutno, nawet Papieża w Krakowie nie zobaczył. Witold Gombrowicz - napisałem o nim w 1938 recenzję o „Ferdydurke” i Giedroyć jej nie umieścił, ponieważ przyjaciel Gombrowicza Czesław Staszewicz był wtedy w „Polityce”, więc on nie chciał zadzierać. Uważam, że napisał parę świetnych utworów. Ja nie lubię „Ferdydurke”, ale „Transatlantyk”, nowele niektóre - świetne - i „Dziennik”. Tylko, że to był człowiek, który myślał wyłącznie o sobie i o swojej karierze. Zadziwiające, bo w końcu się przebił z tej Argentyny. Ale pamiętam jak jego bliski przyjaciel, Stefan Otwinowski, powiedział mi kiedyś, gdy Gombrowicz chciał wrócić do Polski: „Słuchaj, jakby on wrócił i jakby go w partii przekabacili, to on by nam tak dał w dupę, że Ważyk to mucha”. Ale wielki pisarz. Władysław Gomułka - znana postać, cóż ja mogę powiedzieć. Nie znałem go osobiście i nie chciałem. A ochrzanił mnie w przemówieniach parokrotnie. Pamiętam także potworną awanturę, jaką on zrobił Zawieyskiemu w pewnej ambasadzie, kiedy kardynał Wyszyński miał jakieś kazanie, które się nie podobało Gomułce. A Gomułka uważał, że koło „Znak” jest po to, żeby załatwiać te sprawy. NO i nagle słyszę potworny ryk. Stoi Zawieyski czerwony, a Gomułka krzyczy: „Panie Zawieyski, od czego wy jesteście?! Co to znaczy. Co on mówi! Wy nie macie wpływu!”. Tu stoją Amerykanie, Anglicy zdumieni, co to się dzieje. Głupi był ten Gomułka, chociaż miał format rzeczywistego polityka. Gustaw Gottesman - znam bardzo mało, tylko z gry w pokera, bośmy grywali w Zakopanem kilkakrotnie i przegrywał nawet ze mną, więc to rzadkość, bo ja na ogół przegrywam, a z nim wygrywałem. I wygrałem z nim zakład o jakiś mecz. Też o parę tysięcy złotych. I zapłacił - taki honorowy facet. Wiesław Górnicki - mam do niego taki kontradykcyjny stosunek jak do Passenta. To znaczy wszyscy myślą, że ja jestem jego wrogiem, bo ten Górnicki na mnie pisał, ja pisałem na niego - a ja w rzeczywistości go rozumiem. To jest uwikłany człowiek, ale dobrych intencji właściwie. On jest naprawdę chyba patriotyczny, tylko że wierzył w różne głupstwa, a potem się nie chciał do tego przyznać... Z Kambodżą miał takie hece i wiele innych. Natomiast kiedyś się postawił w Onzecie w obronie Izraela, to było ciekawe, bo wylali go wtedy. Ja z nim wówczas rozmawiałem - był rozgoryczony, ale uważał, że walczył w słusznej sprawie. Potem potrafił pisać obrzydliwe rzeczy, ale potrafił i doskonałe. Pamiętam taką jego książeczkę „Wyprawa po garść ryżu”, którą bardzo pochwaliłem w „Tygodniku Powszechnym”: to był reportaż z Indii chyba czy z Wietnamu, bardzo dobry... A później, no cóż - człowiek niezrównoważony, uwikłał się w tych różnych fałszach, ale w końcu dość odważnie rzucił pisanie i wylądował jako doradca... A pisał rzeczywiście różnie. Pamiętam z Kambodżą, jak jednego dnia pochwalił, a drugiego musiał zganić. On prowokator taki trochę. Ale sercem prowokował. Dwuznaczna postać, dostojewszczyzna... Stanisław Grabski - Stanisława Grabskiego raz w życiu spotkałem. Było spotkanie z młodzieżą, gdzie on opowiadał o swoich przeżyciach w Rosji. Został aresztowany, skazany na 25 lat obozu za kontrrewolucję, chociaż tłumaczył, że nie było rewolucji - „dlatego właśnie nie było, że wyście tam działali...” - po czym nagle, kiedy już był dogorywający, chudy i słaby, przyjechali do obozu jacyś faceci z jedzeniem, z garniturem, z maszynką do golenia. Wspaniale go odnowili i zawieźli prosto do Stalina. Stalin go zaczął przepraszać: „Panie profesorze, zaszła pomyłka, tu wielki kraj, zdarzają się pomyłki... My wiemy, że pan znał Lenina w Zurychu, i w ogóle... że pan był jednym z twórców PPR-u... przepraszamy... Co by pan chciał teraz robić?” Grabski mówi: „Ja bym się chciał porozumieć z moim rządem w Londynie”. Stalin: „A oczywiście, natychmiast...” I specjalnym samolotem wysłali go do Londynu. Mimo tych przeżyć był zawsze za sojuszem z Rosją, no i był zastępcą Bieruta, siedział z długą, siwą brodą przy Bierucie... A tu, w Alejach Ujazdowskich jeździł na koniu, pod Podchorążówką. Co rano go było widać, jak z tą siwą brodą trenował. Aleksander Gieysztor - ja go ceniłem, bo mówili, że to król masonów... Ale on zaprzecza, więc... jak nie jest mason, no to co? To nie ma się kim interesować, nie? Ale za to dyrektor Zamku. Pamiętam, jak spotkałem kiedyś profesora Lorentza, który zaczął wymyślać na Gieysztora, że on Gierka zaprosił do Zamku, czy kogoś tam... A ja powiedziałem: „Panie, na Zamku mieszkał gubernator Paskiewicz, więc tradycja jest, nie ma co się oburzać”. Andrzej Gwiazda - nie znam, nie wiem. Wiem, że boi się go Wałęsa. Poza tym nic nie wiem, tyle, że inżynier stoczniowiec, twórca „frakcji” w „Solidarności”. Mieczysław Grydzewski - ja go nie znałem osobiście. Był podobno dyktator szalony, uparty, niesamowity pracuś. I zabawne, bo „Wiadomości Literackie” miały stempel pisma niby lewicowego, natomiast on w Londynie, jako redaktor „Wiadomości” okazał się absolutnym prawicowcem, nacjonalistą polskim, tępił wszelką lewicę i komunizm. Był wielką indywidualnością na swój sposób. Z tym, że proszę pomyśleć, iż „Wiadomości Literackie” miały w najlepszym okresie te 12 tysięcy nakładu: na dzisiaj to jest nic. Ale rządziły rynkiem. Mój ojciec bardzo ich nie lubił. Mówił, że oni utopili Leśmiana, i nową poezję, i Miłosza, i Irzykowskiego, i całą prawicę. Właściwie ton nadawał Słonimski, Irena Krzywicka, Boy: ta linia, której Grydzewski wyrzekł się w Londynie zupełnie, i wiem, że nawet z Tuwimem całkiem zerwał stosunki z powodu jego lewicowości. H Aleksander Hall - bardzo miły człowiek, najmilszy chłopak jakiego znam. Bardzo mi się podobało jedno jego posunięcie, kiedy się ukrywał i nagle napisał, że się nie zgadza tam z czymś. Podpisywał razem z Wałęsą, a potem napisał, że się nie zgadza. Bardzo miły chłopak, ale powiedzieli mi, że to nie jest prawdziwy endek, tylko taki Wasiutyński. Bo za inteligentny. Lubię go. Ostatnio go uraziłem, bo powiedziałem: „Masz jedną wadę, że jesteś mało pracowity”. A on pyta: „A skąd wiesz?” Ja mówię: „Bo mi Michnik powiedział”. Troszeczkę się na to skrzywił, zdaje się. A może to dobrze? Kiedyś Talleyrand powiedział, jakie jest pierwsze przykazanie dla polityków i dyplomatów: „Zwłaszcza nie za dużo gorliwości”. No więc może... Bardzo miło się rozmawia z Hallem. Adam Hanuszkiewicz - mój sąsiad. Nie za wielki aktor, nie za wielki reżyser, ale człowiek kultury. Bardzo ciekawy jednak - nie orzeł, ale taki szalenie zapalony do sztuki. Raz on Dejmka wyrzucił, potem Dejmek wyrzucił jego - taka była jakaś polka. W tej chwili jeździ po Niemczech, po Finlandii, gdzieś tam reżyseruje. Nie zna języków, ale robi to doskonale. Robi nazwisko. Lwowianin, postać malownicza. Rozmawiamy o teatrze. Znałem wielkich ludzi teatru - Osterwę, Horzycę, Wiercińskiego. Mówię: „Wie pan, ciekawe, bo orły to nie były”. Ale on nie chwycił na szczęście, że to do niego. A może w teatrze nie potrzeba orłów... Marian Hemar - nie znałem go, ale jedną rzecz powiedziałbym, o której nikt nie wie. Wiąże się to z Mikicińskim. To taki facet, który był honorowym konsulem Chile w Warszawie, wtedy, kiedy weszli Niemcy. I Niemcy go uznali, a to był żyd. Był tym honorowym konsulem, widywał się z gestapowcami i jeździł do Paryża. Tam poznał się z nim profesor Kot i przez niego przesyłał tutaj, do armii podziemnej, pieniądze, wskazania, rozkazy. I on wszystko doręczał, wywiązywał się z tego doskonale. Pisał też o tym Olgierd Terlecki. Wszystko załatwiał, nie można mu było nic zarzucić. Ale Anglicy powiedzieli, że to jest niemożliwe, że to musi być agent Gestapo, dopadli go w Stambule i po prostu go utopili: w worek zaszyli i wrzucili do wody. Ale była sprawa i wypowiadali się ludzie, którzy go znali, między innymi Hemar, który siedział rok w więzieniu w Stambule w związku z tą sprawą, o czym nikt nie wie. I potem dopiero Anglicy go wypuścili i pojechał do Londynu. A ten Mikiciński moim zdaniem był pokrzywdzony, to spryciarz niesamowity, ale chciał być dobry na obie strony. Hemar wspomniał o tym więzieniu w jednym wierszu, że go tak skrzywdzono. Józefa Hennelowa - posłanka. Bardzo miła osoba, bardzo uczciwa. Wilnianka. Odznaczała się tym, że płakała, jak jej się ktoś sprzeciwił na posiedzeniach redakcyjnych. Była jeszcze wtedy młodziutka. Ten szantaż skutkował, no bo co tu robić. Podobno pani Thatcher płacze na posiedzeniach gabinetu i szantażuje tych swoich gentlemanów. Więc miła osoba ta Ziuta, tylko taka za bardzo troszkę w typie... zakonnicy, takie myślenie... Zbigniew Herbert - Zbigniewa Herberta poznałem po wojnie w Klubie Logofagów. Istniał taki klub w Krakowie, prezesem był Adi Ciechanowiecki, który potem siedział w więzieniu, a teraz jest w Londynie wielkim antykwariuszem, bogatym człowiekiem. Byli tam różni ludzie, był taki Rej, był Gawlik, był Chrzanowski, był Najder, rozmaite typy. NO i był też Herbert, niesłychanie inteligentny i bystry. Nikt nie wiedział, że on będzie poetą, raczej był subtelnym dyskutantem, eseistą. Potem go straciłem z oczu, kiedy był w Warszawie, i ponowny kontakt nawiązałem z nim w śmiesznych okolicznościach. Mianowicie w Związku Kompozytorów Polskich, gdzie byłem w zarządzie, zabrakło dyrektora biura. Poprzedni się rozpił, był wariat... No a ja spotkałem Herberta, który powiada, że nie ma z czego żyć... Myślę sobie: może on byłby? No i go zaproponowałem, przyjęli go, był doskonałym dyrektorem. Tam poznał swoją żonę, Kasię Dzieduszycką. Był świetnym dyrektorem, ponieważ nie miał nic wspólnego z muzyką, nie miał własnych interesów, był obiektywny... Potem zacząłem czytać jego poezje. Z początku mi się podobały, zresztą miał być sekretarzem „Tygodnika Powszechnego” przed zamknięciem pisma w 1953 roku... On chyba właśnie wtedy debiutował jako poeta. Pamiętam taki jego wiersz „Madonna z lwem” w „Tygodniku”, który mi się bardzo podobał. Ale potem, kiedy z nim nawiązałem kontakt po latach, wydał mi się zarozumiały za bardzo, i jakiś taki... nie wiem... no, wywyższający swoją moralność ponad innych. Czego ja nie lubię, bo wszyscy jesteśmy wychowani przez Stalina i nie ma się co tak za bardzo wywyższać. A poza tym może się rozpił trochę... Nie podobał mi się jego „Barbarzyńca w ogrodzie”, wierszy nie bardzo rozumiem... Właściwie oddaliliśmy się od siebie, chociaż to jest bardzo wybitny facet, w zasadzie. Z tym, że zrobił mniej niż mógł. A ten „Pan Cogito” to mnie denerwował, ja tego nie rozumiem. Ja się nie znam na tych rzeczach... Gustaw Herling-Grudziński - jest to człowiek, z którym ja walczę często. W tej chwili drugi po Giedroyciu w „Kulturze”, nadaje polityczną linię - taką powstańczą, moralną, buntowniczą. Osobiście nigdy się z nim nie kłóciłem, nawet go lubię. A w pisaniu częstokroć go ochlapywałem i on mnie ochlapywał, bo mu tłumaczę, że zostaniemy w Związku Sowieckim do śmierci, więc żeby nie zawracał głowy. On nie lubi takich... Mieszka we Włoszech, w Neapolu. Byłem tam zresztą u niego, zdolny pisarz. Tylko, że politycznie wydaje mi się dziecinny. Paweł Hertz - mój przyjaciel. Zdziwaczał trochę. Moim zdaniem wybitny poeta. Mam z nim wielkie przeżycie, ponieważ on pisywał w Kuźnicy”, a ja w „Tygodniku” i kiedyś napisałem, że nie mogę z nim dyskutować, bo nie mam wolności wypowiedzi, czy coś takiego. I on do mnie napisał prywatny list, że - „przecież pan mi nie zechce tłumaczyć, że pan mi nie może odpowiedzieć, że cenzura coś tam...”. „Owszem ja panu to mogę wytłumaczyć” - i posłałem mu wycinki z cenzury. I wtedy on wystąpił z „Kuźnicy”. No więc uczciwie się zachował, pięknie. Dzisiaj człowiek wierzący, praktykujący. Poważny facet, choć dziwak trochę. Ale dziwacy to też coś ciekawego w Polsce. Zofia Hertz - prawa ręka Giedroycia. Niesamowita pracownica, która pracuje dzień i noc, która się nie bardzo zna na polityce. Ale oboje z mężem byli wywiezieni do Rosji, potem byli w II Korpusie, tam poznali Giedroycia. Jest fanatyczką Giedroycia i „Kultury”. Jak coś złego powiesz o „Kulturze”, to ona cię zabije. Ale to jest właściwie administracyjna dusza tej redakcji. Bez niej by tam nic nie szło. Zygmunt Hertz - mąż Zofii, który był bardzo przyjemny, bo był sceptykiem. Nadawał malowniczość tej redakcji. Niestety - umarł w 1979 roku. Jan Himilsbach - bardzo śmieszny facet. Kiedyś mnie okropnie zdenerwował na Krakowskim Przedmieściu, bo bił swoją żonę i kopał. Więc ja interweniowałem, i wtedy oboje się na mnie rzucili z wymyślaniami, że po co się wtrącam. No, miał swój talencik niewątpliwie... Jak wiadomo, pracował jako kamieniarz na cmentarzu. Ja znam tę firmę, bo tam kiedyś byłem w sprawie grobowca. I opowiadał mi jego szef, że on tam spał pijany zawsze gdzieś, w drewutni. Talent samorodny, i pisarski i aktorski. Prymas August Hlond - rozmawiałem z nim dwa razy, bardzo miły. Miał wyrzuty sumienia, że nie był w Polsce w czasie okupacji. No i wierzył w trzecią wojnę, która niezadługo nastąpi. W 1946, kiedy był projekt stworzenia katolickiej grupy w Sejmie - takiego dużego „Znaku” - on to poparł. Ale kiedy Mikołajczyk mu wytłumaczył, że to będzie konkurencja dla PSl, tymczasem on wygra wybory, lub nastąpi interwencja w ONZ gdyby było oszustwo wyborcze, Hlond jednak dał się przekonać i cofnął błogosławieństwo dla tej imprezy. Po czym niedługo umarł. Ale był to bardzo sympatyczny człowiek, a wierzył w trzecią wojnę i trudno mu to było wytłumaczyć. Jan Hoppe - chyba najwybitniejszy charakter ze Stronnictwa Pracy i z Unii, przed wojną poseł z „Jutra Pracy”. Męczennik, wywieziony do Rosji. Bardzo przyzwoity człowiek, ale wszyscy ludzie od Popiela byli jednakowi w jakiś sposób, mieli swój mózg ustawiony w pewnym kierunku. Hoppe może najmniej, najbardziej go bolszewicy pobili. Był wrażliwy także na inne koncepcje, nie tylko „popielowskie”. Klaudiusz Hrabyk - osobiście go nie znałem, tyle że mnie opluł kilkakrotnie, i ja jego. Był taki rektor KUL-u, ksiądz Iwanicki, postać trochę dwuznaczna. I był tam też taki profesor, który się jąkał i mówił bardzo kresowym akcentem. Kiedyś go zapytali, co myśli o księdzu Iwanickim. A on powiedział: „Ja ni...ic nie myślę, bo to jest świ...świ...świ...świnks”. Więc ja o Hrabyku tak myślę. I Ireneusz Iredyński - najmłodszy członek ZSP po wojnie, młodziutki chłopak. Mieszkał w Krakowie w tym samym domu co my. Przedziwny. Bawił się z moim synem w „zośkę” - kopali na podwórzu - i dostał list od prezesa Związku, Otwinowskiego, że nie może członek Związku z synem członka bawić się na podwórzu, bo to nie wypada. Zabawny. Trochę bandyta, trochę wariat, duży alkoholik. Ale niesłychanie zdolny chłopak. Całe lata go znałem. Jego uwięzienie - on siedział trzy lata - to było nie wiadomo co. Pobił w Bristolu prokuratora, który mu zajął stolik. Dał po mordzie. Potem zaczął się cykl awantur. On twierdził, że to jest wszystko nieprawda, intryga i tak dalej, rzekomo jakąś dziewczynę uwiódł, która była córką tego prokuratora, jak się okazało. Potem w sądzie udowodniono, że on jej nie mógł uwieść, bo zdjęła kozaczki, a nikt siłą nikomu nie zdejmie kozaczków - no w ogóle takie śmieszne rzeczy. Ja byłem u niego w więzieniu, w Sztumie i on mi dał list do Starewicza. Ja mu ten list dałem nie czytając... No i Starewicz do mnie mówi: „Proszę pana, gdyby on błagał o łaskę, to mógłbym coś zrobić, ale on napisał, że prokurator jest łajdakiem, oskarżenie jest kłamliwe - ja nie mogę nic zrobić”. No i przesiedział trzy lata. A umarł... właściwie chciał umrzeć. Przecież zapił się już tak śmiertelnie, że jeszcze w karetce pogotowia wyjął butelkę i pił. To jest zupełny obłęd. A zdolny pisarz, bardzo go żałuję, lubiłem go. Byłem na procesie, byłem jego rzecznikiem w Związku Literatów, ale wiele mu nie pomogłem. Karol Irzykowski - mój mistrz, wręcz od dzieciństwa. Był to wielki krytyk, wielki dziwak, wielki oryginał. Dziwne rzeczy pisujący. Jako krytyk był bardzo osobliwy, bo lubił pisać o złych książkach, a nie bardzo lubił o dobrych. To samo w teatrze. Napisał „Pałubę”, która była prekursorską książką - gdyby dotarła na Zachód... Ale nikt o tym nie wiedział. Fantastyczna postać, bardzo ciekawa. Pamiętam jego wypowiedź w czasie okupacji (często widywałem go w „Kuchni Literatów”): „Słuchajcie, piszcie, róbcie coś, przecież to jest cudowny czas - ta okupacja - czas darowany. Nie ma życia literackiego, nie ma „Wiadomości Literackich”, nie ma żadnych szantaży. Tylko siedzieć w domu i pisać”. I paradoks, on wówczas napisał książkę swojego życia, nazywała się „Mosty”. W czasie Powstania, najpierw go postrzelili, potem całe mieszkanie na Filtrowej Ukraińcy mu przefasowali. Tę książkę wyrzucili oknem - wiatr ją nosił i córki kiedyś pozbierały trochę kartek. Czyli że on nigdy nie mógł jakiegoś syntetycznego dzieła napisać. Umarł w Żyrardowie w szpitalu i też bardzo ciekawa rzecz, bo tam powstańcy leżeli i leżał Irzykowski. Nikt nie wiedział kto to jest. Przyszła penicylina, która go mogła uratować, bo on miał karbunkuł. Lekarze zastanawiali się komu dać: tu leżą bohaterowie, którzy walczyli, a tam jakiś starzec, o którym mówią, że to akademik literatury - ale co to w ogóle znaczy. Nie dali mu tej penicyliny i umarł. Obie jego córki żyją w Gdańsku-Wrzeszczu. Są to dwie osoby z jednym synem. Już mają wnuki - zdaje się. Inteligentne dziwaczki. Jarosław Iwaszkiewicz - nie lubiłem. Wybitny pisarz. świniowaty moim zdaniem. Zawsze mi wnioski przeciwko cenzurze z protokołu skreślał i żadnego gadania nie było. A jak mu coś mówiłem, odpowiadał: „Drogi panie, niech mi pan nie opowiada głupstw, pan wie, gdzie żyjemy”. I nic nie zrobił, nigdy. Nie lubiłem go. Może to była fizyczna odraza. Jan Izydorczyk - ja twierdziłem, że to jeden z dwóch i pół komunistów poznańskich - bo rzeczywiście nie było ich więcej, a on był. I został w roku 1956 ambasadorem w Bukareszcie. Był czerwiec, ja pierwszy raz pojechałem za granicę po wojnie - Związek Kompozytorów wysłał mnie do Rumunii. Siedzę w kawiarni w Bukareszcie, podchodzi do mnie kelner i po francusku mówi: „Czy pan jest z Polski?” Ja mówię: „Tak”. „Bo tu jest francuski dziennikarz, który chciał z panem porozmawiać”. Podchodzi, pyta: „Czy pan zna takie miasto Poznań?”. Ja mówię: „Znam”. On na to: „Gdzie to jest?”. „Między Warszawą a Berlinem w połowie drogi”. „Bo tam jest rewolucja”. Ja pytam: „Jaka?”. „No, tam ludność wystąpiła przeciwko komunizmowi”. Ja myślę: „To jest niemożliwe, on coś bredzi”. Wobec czego pojechałem do ambasady gdzie był pan Izydorczyk. I on mi powiedział: „Proszę pana, tak, tam jest bunt klasy robotniczej. Uzasadniony, bo towarzysze w Komitecie...” I zaczął mi dopiero na nich psioczyć, jeszcze mnie koniakiem poczęstował. Mówi: „Widzi pan, to tak, ja jestem komunistą, ale...” Po czym został dyrektorem do spraw wyznań, tak że miałem z nim do czynienia. Był to niezły facet. Nie orzeł, ale był. J Henryk Jabłoński - bujacz straszny, historyk niezły, cynik. Jak kiedyś w Sejmie zaatakowałem jego „Historię PPS-u” - bo on był pepeesowiec piłsudczykowski - że to wszystko bujda, to on się nie zaparł wcale, tylko do mnie pomachał... Poza tym jest o nim anegdotka, że on przed wojną chodził do biblioteki Wojskowego Instytutu Historycznego i kiedyś biegł korytarzem, wpadł na jakiegoś starszego pana, mało go nie przewrócił. Ten pan powiedział: „Uważaj gówniarzu”. A to był Piłsudski. Ktoś mówił, że to była jedyna rozmowa Jabłońskiego z Piłsudskim. Duży cynik, ale inteligentny człowiek. Bardzo się wściekł Bieńkowski, kiedy on został ministrem oświaty, powiedział: „Przecież to jest kłamca”. Zabawny człowiek, ale cynik i obłudnik. Pułkownik Edward Jankiewicz - to był mój pułkownik, który mnie wzywał w sprawach paszportowych i różnych. Ubek. Dość przyjemny facet. On mi inne nazwisko powiedział. Po jego śmierci dowiedziałem się, jak on się nazywał. Kiedyś jak ciągle dostawałem odmowę paszportu, przyszedł milicjant z wezwaniem, żebym poszedł na plac Dzierżyńskiego. Tam mnie prowadzą, siedzi jakiś facet i mówi: „Właśnie przeczytałem pana odwołanie. Właściwie dlaczego pan by nie miał wyjechać, tylko jeszcze pogadajmy”. Potem dwa razy się z nim spotkałem, on mówił: „Dobrze, ja panu wystawię paszport”. Dostałem ten paszport, pojechałem do Francji... Aha, on jeszcze powiedział: „Jak pan wróci to niech pan nie oddaje paszportu na milicji, niech pan do mnie zadzwoni”. Ja wracam, dzwonię do niego. On mówi: „To wie pan co, niech pan przyjdzie do Hotelu Forum”. Zdziwiony przychodzę, on czeka na mnie w hallu, a tam jest taki pokój dla UB. W każdym hotelu jest, zresztą opisałem to w powieści „Podróż w czasie”. NO i tam wódka - on zresztą nie pił, chory był jakiś - mówi: „Wrócił pan. To świetnie. Niech mi pan powie, kto to jest Tarniewski?” „No... pisze”. „Ale kto to jest?”. „Człowiek”. „No dobrze, pan tam rozmawiał, co panu powiedzieli?”. Parę takich pytań mi zadał. W końcu mówię: „Panie pułkowniku, pan mi dał paszport, ale ja panu nie będę takich rzeczy opowiadał, bo to nie jest zapłata”. „Pan odmawia?”. Ja mówię: „Tak”. On się bardzo przejął, wyszedł, nie było go z dziesięć minut. Potem wraca, mówi: „Proszę, tu jest pański dowód. Proszę paszport. Już nie mamy o czym rozmawiać”. No to cześć. Długo go potem nie widziałem i znów nie dostawałem paszportu i napisałem odwołanie. Nagle spotkałem go na MDM-ie, on przywitał się, mówi: „Wie pan, czytałem pana odwołanie. Ma ładną literacką formę, ale skuteczności to nie będzie miało”. No to nie. W 1980 roku jechałem na odczyt do Białegostoku, ściągnęli mnie z pociągu na Dworcu Gdańskim, zawieźli do komisariatu na Żoliborzu, na Żeromskiego. Pytam: „O co chodzi?”. „A tu przyjdzie ktoś z panem porozmawiać”. Osiem godzin tam siedziałem, zrobili mi rewizję, zabrali „Kulturę” i czytali ją, a mnie dali „Kulisy” do czytania. Potem mi przynieśli bułkę i piwo. Osiem godzin zeszło. Ja mówię, że muszę zadzwonić do domu, bo już się niepokoją. „Nie, nie, ktoś przyjdzie”. I przyszedł on właśnie i mówi: „Proszę pana, co wy wygłaszacie takie odczyty. Tutaj Król, wyście w kościele na Ochocie nagadali takie rzeczy.” Tam był Król, Kieniewicz i ja. Mówię: „No nic takiego złego”. „Nie, Kieniewicz był w porządku, a wyście nawoływali do powstania”. „Panie pułkowniku, jakie powstanie, przecież to nie ma sensu”. „A dlaczego jesteście przeciw?”. „No bo tu plajta jest kompletna”. „To, to każdy widzi”. I mówi: „No to jak pan chce, odwieziemy pana do domu, a jeżeli pan chce jechać do Białegostoku, to tam pana zwiną z dworca i to będzie 48 godzin, bo my na to nie mamy wpływu. A już do Przemyśla i do Rzeszowa pan nie pojedzie”. Mówię: „A skąd pan wie, że ja mam tam jechać?”. „No, coś muszę wiedzieć”. I odwieźli mnie. Potem on umarł, jeszcze przed „Solidarnością”. Dość zabawny był facet. Typowy ubek, ale do rzeczy. Wojciech Jaruzelski - mmh... to trzeba by cały poemat napisać... Ja myślę, że on jest człowiek bojowy. To znaczy boi się. Boi się, i wie czego się bać, bo przeżył dużo. Dlatego jest super ostrożny. Więc czasem wychodzi to na dobre, a czasem na złe. Na dobre wyszło, powiedzmy po stanie wojennym, kiedy on nie drażnił nadmiernie, krwi przelał mało, starał się jakoś przynajmniej... A na złe, kiedy potem tyle czasu stracił. Jest to kunktatorstwo: i chciałbym i boję się... bo nie wiadomo co będzie z Gorbaczowem, a tu nie chce za bardzo popuścić opozycji, ale rozumie sytuację... No, marksista to on nie jest żaden, ale firmował dziesięć lat rządy Gierka i nie protestował. O zadłużeniu musiał wiedzieć. Poza tym na nim ciąży to, że system nakazowo-rozdzielczy w wojsku był zawsze... on jest do tego przyzwyczajony, i nie wiem jak będzie przeprowadzał reformę gospodarczą. Ale miał zdolnych doradców. Nawet ten, przepraszam, wariat Górnicki, to jednak był niezły doradca... mający taki patriotyczny tonik. Urban był też inteligentnym doradcą. No i on jakoś wylądował z tego wszystkiego, ale co z nim będzie dalej? Chciałbym zobaczyć wróżkę, która by mu z ręki przepowiedziała, co będzie dalej. To bardzo dziwna sytuacja. Paweł Jasienica - mój wielki przyjaciel. Znana historia. Zgłosił się do „Tygodnika”, nikt nie wiedział, kto to jest - to znaczy wiedział chyba Gołubiew. Wiedzieliśmy, że to jakiś partyzant. Potem wynikły historie... Sprawa Łupaszki, który wpadł w Zakopanem z całym archiwum i z fotografiami sztabu. Jasienica był jego zastępcą. Przy czym to było w ten sposób, że komendant AK w Wilnie Wilk-Krzyżanowski wysłał go, żeby się porozumiał z armią sowiecką. Ale jak szedł, to mu w lesie powiedzieli: „Niech pan się nie wygłupia, bo pana wywiozą na Syberię. Ale on dalej szedł i spotkał oddział akowski pod dowództwem Szendzielorza, czyli Łupaszki. Przyłączył się do nich, był jego zastępcą, bo miał stopień oficera rezerwy. Potem był ranny i został w Puszczy Białowieskiej. Gdy wpadł ten Szendzielorz-Łupaszko, znaleźli fotografię. A Jasienica przypadkiem w Krakowie poszedł do jakiegoś mieszkania, gdzie był kocioł i tam wpadł. Parę dni ten kocioł trwał. Ja o tym wiedziałem, bo mi nawet Aleksander Bocheński, który był posłem powiedział. Więc mówię: „To idź tam, jak tam jest kocioł”. On mówi: „No, raczej nie”. Po tej fotografii poznali, że to jest zastępca Łupaszki. Wzięli go w kajdany, zawieźli do Warszawy. Po paru miesiącach został zwolniony - są różne wersje. Nie będę mówił, bo to bardzo długo. Ja o tym napisałem w „Zeszytach Historycznych”. Po prostu, jak się zorientowali, kto to jest, że to znany literat katolicki z Krakowa, dziennikarz i tak dalej, postanowili go wypuścić, umorzyć całą sprawę. Z tym, iż Gomułka w 1968 powiedział, że Jasienica wiedział za co został zwolniony, czyli, że za to, że się zgodził być szpiegiem, co jest nieprawdą. Niemniej wystąpił z „Tygodnika”. Pisywał w „Paxie”. Potem nagle, podobno pani Bristigerowa mu powiedziała: „Pan może wszędzie pisać” - stał się bardzo znanym pisarzem, zaczął pisać książki. W 1968 roku, gdy Gomułka powiedział w przemówieniu, że ten osobnik, ze względów sobie wiadomych został zwolniony, chociaż zasłużył na karę śmierci, to Jasienica rozesłał listy po całej Polsce, ale te listy nigdzie nie doszły. I tak się przejął, że właściwie z tego umarł, z tego oskarżenia. Było to chamstwo ze strony Gomułki. Ciekawa historia. Konstanty Jeleński - to jeden z polskich talentów niewyzyskanych. Człowiek szalenie inteligentny, wielki poliglota znający z osiem języków doskonale. Krakowianin z pochodzenia, który właściwie stosunkowo mało pisał, doskonały krytyk. Kochał się w Gombrowiczu i pisał o nim dużo. Był podporą „Kultury” paryskiej, jednym z jej założycieli, a potem się pokłócił z Giedroyciem, poróżnili się, coraz bardziej się oddalał, i w końcu już bardzo rzadko można go było tam spotkać. Człowiek ogromnej kultury, ale dziwny... żonaty z malarką, też jakąś zwariowaną Francuzką i taki... niewyzyskany geniusz. Najprzyjemniej było z nim pójść na obiad: dwie godziny rozmowy, błyskotliwej szalenie, ale po dwóch godzinach się męczył i szedł spać. Zresztą miał właściwie olbrzymie wpływy w paryskim światku intelektualnym, starał się je dla Polski wyzyskiwać. Dostał kiedyś nagrodę Pen-clubu, ale nie przyjechał już. A w czasie wojny był oficerem w formacji generała Maczka, zdobywał Holandię z Maczkiem, no i między innymi jego podkomendnym był Anglik, Auberon Herbert. Niesamowita postać, kuzyn Churchilla. To był Anglik, arystokrata, katolik, pederasta... który mówił po polsku, po litewsku i po ukraińsku, bardzo śmiesznie zresztą, kochał się w Polsce. On chyba wywiózł Mikołajczyka z Polski. Wielki chłop taki. I on był oficerem łącznikowym angielskim przy polskim sztabie. Jakiś mundur ułański sobie wykombinował, nie miał żadnej szarży, a był przy formacji Maczka. Gdzieś w Bredzie chyba było wojenne Boże Narodzenie, Wigilia. Auberon poszedł na Pasterkę, bo był bardzo pobożny, a potem zawitał do knajpy. W tej knajpie go przyuważyli zarówno polscy jak angielscy żołnierze... w mundurze dziwnym, mówi po polsku dziwnie, potem wyjął portfel, a tu cała harmonia funtów szterlingów... no więc coś nie tego. Zawiadomili żandarmerię kanadyjską, a to była szalenie brutalna formacja. Wzięli go i pytają: „Wy jesteście ułan?” „Tak”. „A z którego pułku...? A pieniądze skąd...? A po polsku to Źle mówicie...” No i chapnęli go jako szpiega. Jego dowódcą był właśnie Jeleński. Po dwóch dniach alarm, więc Jeleński przyjechał, ale Herbert już miał wybite wszystkie przednie zęby przez tych żandarmów... bo się nie przyznawał do niczego. Ciekawa historia. Przyjaciel Polski prawdziwy. Stefan Jędrychowski - przed wojną w Legionie Młodych, ale komunista z Wilna. Tym się odznaczył, że na Zjeździe Kultury Polskiej we Lwowie - to był 1937 rok - powiedział, iż pozdrawia pisarstwo polskie w imieniu Zachodniej Ukrainy i Białorusi. Więc wynikło... że oni nie należą do Polski. Miał proces, posiedział trochę. Ale był rządowym stypendystą, kolegą Miłosza. Sławne było, że w Wilnie, kiedy siedział jeszcze jak weszli NIemcy, zapytał go mój znajomy, pianista, Stanisław Szpinalski: „Co będzie?” A on powiedział: „Nic! Trzeba przeżyć Niemców i na czerwonym koniu wjedziemy do Warszawy”. No i tak się stało. Został wicepremierem. Twierdził, że się zna na gospodarce, ja mam inne zdanie. Potem był ministrem spraw zagranicznych. żyje, mieszka tu w Alei Róż. K Ksiądz Zygmunt Kaczyński - znałem go bardzo mało, bo „Tygodnik Warszawski” założył właściwie ksiądz Zygmunt Wądołowski, który organizacyjnie był bardzo dobry, a przy tym doszedł do przekonania, że jak ja tam będę pisał, to będzie miało powodzenie. Tak samo jak Król myślał, że ja mu urządzę tę „Res Publikę”. Więc ciągle przychodził, do Krakowa przyjeżdżał, zamawiał artykuły. Ale przyjechał ksiądz Zygmunt Kaczyński z Londynu, były minister oświaty w rządzie emigracyjnym, a przed wojną dyrektor Katolickiej Agencji Prasowej. Taki ksiądz-intelektualista. Sympatyczny. Przychodziłem do niego - w „Romie” była redakcja - ale on łamał ręce z powodu cenzury. Pokazywał mi takie olbrzymie artykuły, skonfiskowane płachty pod różnymi nazwiskami, znakomite artykuły i mówi: „A wie pan, to wszystko napisał Łaszowski”. Cenzura zdejmowała bez żadnej litości, on płakał nad tym. Stowarzyszył się z Braunem, z całą tą ekipą „Unii”. Po zamknięciu „Tygodnika” został aresztowany pod najcięższymi - Bóg wie jakimi - zarzutami szpiegostwa... tak jak ci oficerowie, co przyjechali z Anglii. Nie wiem dobrze, już nie pamiętam, jak się odbywał proces, w każdym razie ciężko bardzo siedział i zmarł w więzieniu. Stanisław Kania - Kania się ocalił w opinii. Zyskuje z czasem. W końcu to, co powiedział w telewizji niedawno, to było to, co pułkownik Kukliński napisał... właściwie zupełnie to samo. Tu warto na chwilę przeskoczyć. Ja sobie myślałem, jaka jest właściwie zasługa Jaruzelskiego. Wszyscy powiadają: „Ach, to byłaby inwazja sowiecka, a on ocalił...” Nie, jego zasługa jest taka, że on rozmawiał z Breżniewem, i przekonał go, iż on to zrobi lepiej i bez kłopotu. To była cała jego zasługa...! A Kania był odważniejszy. Wojciech Karpiński - przyjaciel Marcina Króla. Bardzo inteligentny. Chyba nie wróci do Polski - boję się. Dobrze się czuje w Paryżu. Doskonały eseista i pisarz. Ale taki zachodni szalenie. On tu w komunizmie już nie zwojuje wiele. Mój nekrologista. Leon Kasman - podobno kandydat Stalina na pierwszego sekretarza w Polsce po aresztowaniu Findera. Tylko, że gdzieś go zrzucili na spadochronie, tam złamał nogę, zniszczył radio, nie dotarł do Warszawy. Podobno Moczar go tam przytrzymał, no i wtedy wybrali Gomułkę. Ja go znałem jako redaktora „Trybuny Ludu”. Był kłamcą, bo gdy kiedyś parę głosów padło przeciwko jakiejś ustawie, to w „Trybunie Ludu” napisano, że przeszła jednomyślnie. Więc ja spotykam Kasmana w Sejmie, mówię: „Proszę pana, przecież to nieprawda”. On mówi: „Czyż to takie ważne”. Trochę cynik. Czesław Kiszczak - nie wiem kto to jest. Państwo wiedzą...? Ciekawa postać chyba. Raz w życiu z nim rozmawiałem, Inteligentny, błyskotliwy, wesoły. Lubi pogadać. Chwilowy premier. No i minister spraw wewnętrznych. Ale niebanalny, ponieważ zależy mu, żeby wiedziano, że on nie jest z policji, że jest z wojska. Podkreśla, że był w wywiadzie, że on nie jest tym policjantem, co na ulicy bije pałką. Ale jak trzeba - bije. To jest jego zawód. Już nie ma wyjścia. Zenon Kliszko - to była tragedia. Facet, który wykończył koło „Znak” i wszystkie próby dogadania się katolików z partią. Zresztą może i lepiej. Ale był to wariat ideologiczny, marksista absolutny, przy tym szalony nerwus, krzyczał, pięścią w stół walił. Ja miałem z nim szereg awantur. Zablokował mi paszport na dziesięć lat i nie wyjeżdżałem. Tak, że mam złe doświadczenia. Ale był to człowiek wierzący w marksizm... rzadki wypadek. Potworny nerwus i histeryk. Stomma go lubił, nie wiem na jakiej zasadzie. On mi kiedyś powiedział: „Co ten Wyszyński wygaduje? A co wy robicie, od czego wy jesteście”. Ja mówię: „Panie marszałku, jak by nas nie było, może by jeszcze gorzej mówił”. A on mówi: „A jak by nas nie było, może by i Polski nie było”. O cholera! Więc miał takie romantyczne zagrywy. Spotkałem go w Alejach, ale on od czasu Gdańska, kiedy dał rozkaz w Gdyni do strzelania, miał jakąś taką chorobę, ręce mu latały, strasznie nerwowy... Wtedy właściwie Kociołek i on wydali sprzeczne zarządzenia. Kociołek powiedział, aby iść do pracy, a Kliszko powiedział, żeby strzelać, jeżeli tam ktoś się zjawi. No i skutek - wiadomo. Był sąd nad nim w partii, wtedy podobno dostał tej choroby i dali mu spokój. Stanisław Kociołek - nie znałem go osobiście. Fizycznie przypominał Gomułkę. Ciekawy okaz takiego przekonanego „betona”, ale naprawdę przekonanego, bo mówił z okropną furią i z przekonaniem. Tam na Wybrzeżu już nie wiem kto się bardziej skompromitował - on czy Kliszko - bo dali odmienną instrukcję, i z tego wynikła strzelanina w Gdyni. No, a co robił potem jako ambasador w Belgii, to zadziwiające. Parę lat tam siedział i wcale się nie zmienił. Potem znowu szalał tutaj, potem był w Moskwie. Teraz to już zabytek. Rzadko pisuje do „Życia Literackiego”... Ale brak mi takiego pisma jak „Rzeczywistość”, bo jednak krajobraz ubarwiało... Janina Kolendo - szwagierka Piaseckiego, więźniarka Oświęcimia. Potwornie uparta. Fanatyczka „Falangi” i Bolesława. Już nie żyje. Była dyrektorką wydawnictwa „Pax”, a jej siostra żoną Bolesława. Leszek Kołakowski - długie lata bardzo go nie lubiłem, bo mnie drażnił. On był wielkim ateistą i w ogóle taki jakiś. Ale przekonałem się dopiero dopiero po książce „Główne nurty marksizmu”. Uważam, że to jest najlepsza książka, jaką napisano o marksizmie i komunizmie na świecie. Nie ma lepszej - i erudycja i doświadczenie własne... To ciekawe, że tej książki długo nie wydawano we Francji. W Niemczech bardzo popularny, w Anglii znany, a Francuzi lubią marksizm i jakoś się do tego nie palili. To jest świetna książka. Uważam, że każdy polityk powinien ją przeczytać. Wacław Komar - generał Komar. Człowiek odważny, ale mało rozgarnięty zdaje się. Mówią, że dlatego w 1956 powstrzymał armię sowiecką pod Warszawą, że... nie potrafił nic innego wymyśleć: dostał rozkaz, że nikt nie ma przejechać tamtędy, więc... Szef wywiadu, był w czerwonej armii hiszpańskiej, a potem torturowany, siedział. Ja go poznałem w Sejmie, i to w dziwnych okolicznościach. Mianowicie, była w Przemyślu szkoła organistów, prywatna, kościelna, którą zamknięto. Wybuchły wtedy rozruchy, odebrał sobie życie komendant milicji, byli zabici. A ja przedtem - ponieważ to księża „muzyczni”, moi koledzy z konserwatorium byli w tej szkole, przyjeżdżali do mnie i mówili, że coś takiego się szykuje, i żeby interweniować, bo fortepiany im skonfiskowano - więc ja chciałem pójść do ministra Moczara w tej sprawie. Ale nie mogłem się dodzwonić, wreszcie się dodzwoniłem, i Moczar mówi: „Aa, panie pośle - on był wtedy wiceministrem - my tu nic nie robimy bez gospodarza, a gospodarzem jest minister Wicha, więc proszę do niego”. A Wicha nie chciał mnie przyjąć, nie było go niby. I później jest posiedzenie komisji budżetowej, omawia się różne budżety, omawia się też budżet MSW. Wreszcie pytania do Wichy. Więc ja pytam: „Doszło do takich zajść, ja chciałem zawczasu ostrzec przed tym, ale nie raczył mnie przyjąć minister Moczar ani minister Wicha, no i chciałbym się dowiedzieć, co pan o tym myśli?” I nagle Wicha ze straszną furią na mnie: „Co to?! Czy pan nie wie,? Jaki to naiwny, ten pan poseł! Nie wie, gdzie się stawia takie pytania? On tu przychodzi, on nie wie, o co szło w Przemyślu... Ha, ha... udaje Greka. Tu, na tym miejscu! „Potem pytają się, czy jeszcze ktoś chce coś powiedzieć. Więc ja powiedziałem: „Ja chcę. I proszę o zaprotokołowanie, że minister Wicha obraził parlamentaryzm, powiedział, że tu nie jest miejsce... To gdzie jest to miejsce?! Ja jestem bezpartyjny i innego miejsca nie znam. Nie pytam na plenum Sejmu, gdzie jest publiczność, tylko pytam tutaj. Proszę to zaprotokołować”. Nikt nic nie powiedział. Po czym podchodzi do mnie generał straży ogniowej, i chyłkiem, za filarem mówi: „Winszuję panu”. To był Komar, którego przenieśli do straży ogniowej chyba. Władysław Konopczyński - poznałem go w „Tygodniku Powszechnym”, gdzie przychodził w latach 40-tych. Szalenie pracowity człowiek, bardzo porządny, wybitny historyk, endekowaty, uparty bardzo... Właściwie tylko z „Tygodnika” go pamiętam. Przychodził często, a bardzo żałował czasu. Nie lubił długo rozmawiać, szkoda mu było czasu. Ja go rozumiem dobrze. Tadeusz Konwicki - bardzo dobry pisarz, tylko nie w moim guście, bo taki okropnie uczuciowy i impresyjny. Ale na przykład ta jego niedoceniona książeczka o Nowym świecie, to jest o Polsce Ludowej i z sentymentem właściwie napisana. On niby ten opozycjonista się zrobił, a to jest książka o tym, jak tu się żyje. Ciekawa jego ewolucja... Ja nie lubię tych „Dziadów”, to nie w moim guście. Zresztą w ogóle „Dziadów” nie lubię, choć Mickiewicza szalenie... Ciekawy jest Konwicki, ale jak się przeczyta jedną jego książkę, to się wszystko o nim wie. Z wyjątkiem chyba tej o Nowym świecie, no i z wyjątkiem „Władzy”, której drugiego tomu nie dokończył, bo w trakcie pisania sytuacja się całkowicie zmieniła i Gomułka ponownie doszedł do władzy... Ale talent wielki na pewno, wrodzony talent. Stefan Korboński - szef oporu cywilnego, adwokat, ludowiec. Bardzo miły człowiek. Sekret jego odwagi w czasie okupacji to ja znam: był stale nieco zawiany. Ale był naprawdę kozak. Przetrzymał całą okupację, dopiero Mikołajczyk go wystawił do wiatru, bo wyjechał. Uprzedził go w ostatniej chwili. Korboński też w końcu wyjechał. Byłem u niego w Ameryce. To jedyny człowiek, który mi powiedział: „Wie pan co, pan to jest szczęśliwy, pan wraca do Warszawy. A ja już nie mogę”. I prawie łzy miał w oczach. To ładne. Janusz Korwin-Mikke - mój przyjaciel. Prezydent liberałów w Warszawie. Troszeczkę fantasta, robi wrażenie pomylonego, ale swoje osiąga i realizuje. Drukuje, wydaje, jakieś robi historyjki. Szalenie pracowity. Poza tym imponuje mi, bo on tę kostką węgierską w minutę załatwia nie patrząc, a mnie się to jeszcze do dzisiaj nie udało. A więc geniusz, nie? Tadeusz Kotarbiński - byłem nawet kiedyś jego słuchaczem. Zawsze postępowy, ale taki ateista postępowy, typu dawnych „Argumentów”, czy coś w tym rodzaju. Wielokrotnie go wyśmiewałem po wojnie. Nawet w moich felietonach jest, że kiedy profesor Kotarbiński mówi, iż nie ma żadnego Boga, to dlaczego działać moralnie... To już Dostojewski mówił, że jeżeli nie ma Pana Boga, to wszystko wolno. A Kotarbiński zawsze pisał, że serce mu dyktuje... więc ja pytałem: „Co to jest serce? To jest taki mięsień, który tłoczy krew. Dlaczego ma dyktować... materialiście?”. Wyśmiewałem się z niego. Ale miał swoją piękną kartę przed wojną na Uniwersytecie, kiedy wojował z młodzieżą endekowską, tam mu rozbijali szafki w jego seminarium, a on dalej swoje głosił. Szlachetna postać, ale mędrzec to nie był. Jan Kott - nie lubię, znam bardzo dawno. Jest to dziwny przypadek człowieka, który nie czuje się winny. On jest zawsze w porządku, cokolwiek by robił. A robił rzeczy dziwne. Na przykład Conrada przez niego nie wydali, bo on napisał, że Conrad bronił armatorów i burżujów. Miał takie numery. Muszę powiedzieć, że tego człowieka niezbyt lubię. Ale dobry pisarz. Mikołaj Kozakiewicz - zdaje się, że on jest trochę podobny do Wycecha. Ciągle mu się mylą papiery, nie słyszy. Ale to inteligentny człowiek. Przyzwoity... I sympatycznie wygląda na trybunie. Krzysztof Kozłowski - przyjaciel, wiceredaktor „Tygodnika Powszechnego”, bratanek premiera Leona Kozłowskiego. Bardzo porządny chłopak, fanatyk „Tygodnika Powszechnego” - nie wiem dlaczego. Kocha się w tym piśmie, całe życie mu poświęca. Ale moim zdaniem jest to pismo właściwie nie redagowane. Taka składanka z tego, co kto przyśle. „Tygodnik” wie czego nie chce, ale nie bardzo wie czego chce. No, ale trwa. Kazimierz Kożniewski - mój przyjaciel. Zaczynał właściwie trochę po katolicku po wojnie, w „Tygodniku” pisał, w „Dziś i Jutro”. Niby zdolny, ale ma jakiegoś świra. Potrafi pisać rzeczy niepopularne i bez sensu. Bo ja rozumiem, że on jest za państwem, za tym, żeby było państwo polskie. On w rozmowie jest znacznie lepszy niż w tym, co pisze. Potrafi napisać rzeczy tak niepopularne... Ale jakoś go lubię w końcu. Był kurierem rządu londyńskiego. Siedział w Budapeszcie w Gestapo przez rok i nie załamał się. Ojca mu Niemcy rozstrzelali. Postać skomplikowana. Rafał Krawczyk - osobiście tylko kilka razy z nim rozmawiałem, znam go głównie z rozmaitych wypowiedzi i z pisania. Natomiast uderzyło mnie, że w okresie, w czasach jeszcze przed „Solidarnością” i przed tym wszystkim co potem wybuchło - jako sekretarz Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego wypowiadał się kilkakrotnie, i to w prasie, w sposób szalenie radykalny za gospodarką kapitalistyczną i rynkową. Robił to wprost, zupełnie otwarcie. To mnie bardzo zainteresowało, potem jeszcze czytałem parę jego rzeczy, no i w kilkakrotnych rozmowach stwierdziliśmy duże podobieństwo myślenia ekonomicznego. Wiem, że jest w Stanach Zjednoczonych i działa bardzo sensownie w Fundacji „Heritage”, co jakiś czas bywa w Polsce. Jest to wybitna postać, zawsze go cytuję, ale osobiście znam mało. Marcin Król - znany nam młody, interesujący, może nie tylko jako pisarz, ale jako redaktor. Redagował „Res Publikę” - to był ciekawy pomysł. Czy ta legalna „Res Publica” jest lepsza od tamtej? No, ciekawe... Ale zebrał dobry zespół młodych ludzi... Leon Kruczkowski - muszę powiedzieć, że mimo wszystko nie lubiłem go. Mówili, że to uczciwy komunista, że tego, że owego, ale było w nim coś... on nie lubił mówić o tych rzeczach, bo sam sobie chyba do końca życia nie wyjaśnił swoich wątpliwości czy swoich skrupułów. Na przykład sprawa wykończenia komunistów polskich w Moskwie w 37 roku: on w ogóle nie znosił powrotu do tego tematu. Miał parę takich tematów. Nie był niemiły raczej, ale... Nic złego nikomu nie zrobił. Jako pisarz? No cóż, „Kordian i cham” to książka, która jako gatunek była rewelacją. O tym napisał Irzykowski entuzjastyczny artykuł pod tytułem „Cierpki debiut”, że ktoś historię Polski cierpko ocenia. Ja go widywałem w Sejmie, był też w Radzie Państwa. Załatwił mi w roku 1961 wyjazd z żoną do Moskwy, bo mi nie dawali paszportu, a on interweniował. Ale nie lubiłem go. Kazimierz Krukowski - najpopularniejszy aktor kabaretowy przed wojną. Twierdzę, że w dyskusji o żydach pomija się strukturę kabaretową, jaka była w Warszawie. Przecież to było szalenie popularne, a same żydy tam były: Warszawa kochała te szmoncesy, a o tym się zapomniało. W czasie wojny był w Rosji u Andersa, potem w Argentynie. Opowiadał mi, że jak postanowił wrócić do Polski polskim statkiem, w ambasadzie powiedzieli mu, żeby sprzedał samochód, bo to jest źle widziane, tam gdzie lud rządzi. Kapitan statku powiedział: „Mistrzu, ja pana zapraszam na pożegnanie na statku. Pan może zaprosić przyjaciół”. Więc on zaprosił Polaków... to był 1956 rok. Jest bankiet, piją wódkę. Kapitan mówi: „Mistrzu Krukowski. Mamy dla pana jeszcze dodatkową przyjemność, bo nie jedziemy prosto do Gdyni, tylko jedziemy do Leningradu”. Krukowski mówi, że podchodzą do niego faceci z emigracji i mówią: „Coś ty zwariował, on ci daje do zrozumienia, że pojedziesz do Rosji i w ogóle cię nie puszczą. Wysiadaj”. A on mówi: „Ale wytrzymałem nerwowo”. Wrócił, był dyrektorem „Syreny”. Inteligentny facet. To był kuzyn Tuwima zresztą. Brat cioteczny. Henryk Krzeczkowski - przyjaciel. Bardzo go lubił Tomek Wołek. Uważam, że to był niezwykle inteligentny człowiek, znający świetnie języki, który przechodził różne metamorfozy, wymyślał sobie różne postawy, ale już przed śmiercią był bardzo określony ideologicznie. Taki swojego rodzaju konserwatysta, patriota. Ciekawe, bo miał zawsze argumenty na swoją postawę. Szkoda, że mało pisał, a takie dobre pióro. Brakuje mi go bardzo. Adam Krzyżanowski - postać krakowska. Wielki ekonomista, profesor, liberał. Przewodniczący komisji budżetowej Sejmu przed wojną. Został jednym z ojców porozumienia z Rosjanami. Był w Moskwie, ale miał to w nosie. Jest to jedyny poseł, który zrzekł się mandatu, gdy przyszło do głosowania, żeby Gomułkę wydać sądom. Inny poseł - Eugeniusz Kwiatkowski powstrzymał się od głosu i powiedział: „Wicepremier sanacyjny nie może wydawać jednego komunisty innym komunistom”. A Krzyżanowski wyszedł i zrzekł się mandatu. Powiedział: „Ja nie będę nikogo mordował”. Żył w Krakowie, powylewali go ze wszystkich posad, ale zabawny bardzo. Jeden z ojców duchowych liberalizmu. Zresztą masę o nim krążyło w Krakowie anegdotek. Między innymi kazał się tytułować „panem rektorem”. Kiedyś student na egzaminie mówi: „Panie profesorze...”. A on: „Hm... Dzisiaj panie profesorze, jutro już będzie Adasiu...”. Kiedyś napisał do „Tygodnika”, wielki artykuł, że nieszczęściem krajów rozwiniętych są starzy ludzie, że nadmiar starców jest kosztowny, że to nie ma sensu i trzeba wymyślić sposób na likwidację tych starców. Na co ksiądz Piwowarczyk powiedział: „No nie, w katolickim piśmie czegoś takiego nie umieścimy”. Jedyny przypadek, że mu odesłał artykuł. Spotykam go na Plantach, mówię „Jak pan rektor się czuje? A on: „Nie chcecie likwidować starców, to się czuję dobrze, co mam robić”. Biskup Teodor Kubina - znałem go krótko, gdy byłem w Częstochowie. Bardzo światły biskup, miał galerię malarstwa z aktami kobiecymi, którą mi pokazywał. Prosił, żebym nikomu nie mówił, bo nie wypada, ale teraz już można powiedzieć. Kazimierz Kumaniecki - w czasie okupacji istniała redakcja radiowa, której dyrektorem był profesor Tretiak, a dyrektorem czynnym - Edmund Rudnicki, dawny dyrektor Radia. No i właśnie w tym radio pracowali Skierski, ja, Kumaniecki, Trościanko, tacy różni ludzie... i stąd pamiętam Kumanieckiego. Pamiętam dyskusję właściwie przed samym Powstaniem - z nim i Trościanką, kiedy cała prasa ziała na Rosję, a o Niemcach nic nie było... że Niemcy już przegrali... Leżały przed nami tajne pisma z całej Warszawy na ten temat. Ja powiedziałem: „Jeżeli my to czytamy, to ten sowiecki dowódca za Bugiem też to może czyta. To dlaczego on ma przyjść z pomocą...” Oni się oburzyli, i Kumaniecki i Trościanko. Potem mi to Kumaniecki przypomniał po wojnie kiedyś. Bardzo przyzwoity człowiek, ciekawy naukowiec, specjalista od starożytności. Ale nie żyje. Też miał zresztą opinię masona. Jacek Kuroń - długi czas, szanując go, absolutnie nie rozumiałem, co on mówi i czego chce, jakie ma poglądy. Teraz nieco lepiej go rozumiem. Jest to chyba przede wszystkim wybitny taktyk. Opadły z niego wszelkie socjalizmy i inne tego rodzaju rzeczy... no, może nie całkiem, ale w zasadzie opadły. W każdym razie, jeżeli mu powiedzieć, że nie ma programu, to się bardzo gniewa. Bo mówi, że nie chodzi o program. A więc o co chodzi? No, ale to można zastosować i do Michnika, bo do Geremka chyba nie, Geremek ma jakieś ogólniejsze koncepcje. W każdym razie Kuroń to postać sympatyczna i nieprzeciętna. Ale trochę obca dla mnie. Nie rozumiem go. Generał Józef Kuropieska - mój przyjaciel, bardzo zabawny. Przedwojenny oficer zawodowy - komunista. To się rzadko zdarzało, takie coś. Przez całą wojnę był w oflagu. Po wojnie wstąpił do partii. Attache wojskowy w Londynie, a jego pomocnikiem od spraw wywiadu był niejaki porucznik Kiszczak. Po czym go wezwali do Warszawy, zamknęli, no i proces generałów - Tatara, Kirchmayera, Spychalskiego. I Kuropieska był jedynym, który się do niczego nie przyznał. Bo był to proces o to, że chcą podminować wojsko ludowe, wprowadzić sanacyjne porządki. On się do niczego nie przyznawał, upierał się, że jest niewinny, że to wszystko bujda. Dostał karę śmierci. Opowiadał mi, że prokurator Zarakowski powiedział w ostatniej rozmowie: „No, jak wy nic nie wiecie, do niczego się nie przyznajecie, nie chcecie zeznawać to jest taki skutek. A gdyby...”. I on sobie to zapamiętał i siedział parę tygodni, nie wiadomo, kiedy wyrok śmierci będzie wykonany i nagle napisał list do prokuratury, że sobie przypomniał. Więc go wezwali i on zaczął zmyślać jakieś bzdury bez nazwisk, że jakiś agent amerykański do niego przyszedł, że coś. I tak długo zeznawał, aż dotarł do Października. Został zrehabilitowany. Mianowano go dowódcą okręgu warszawskiego, potem komendantem szkoły wojskowej. Przyjaciel Gomułki. Więc niesamowity skok. Ja go dobrze znam. Już ma 84 lata, a bardzo inteligentny człowiek. Masę prześmiesznych rzeczy opowiada. Między innymi, że jak była w Moskwie defilada zwycięstwa w 1945 roku, to on właśnie miał prowadzić polską kompanię przed Kremlem. Ale nagle dowiedział się, że nie będzie polskiej kompanii, tylko że polskie oddziały będą podzielone na plutony, czy coś. Jego szlag trafił, pojechał do polskiej ambasady, wiedział, że tam jest Modzelewski, minister spraw zagranicznych. „Ale tam mnie nie chce puszczać woźny. Mówię mu „Ja muszę z ambasadorem, z ministrem porozmawiać”. „Ale kto pan jest?” „Ja jestem przedwojenny, sanacyjny oficer i masz obowiązek mnie wpuścić”. Woźny się przeraził, sprowadził jakichś ubeków. Wreszcie zszedł Modzelewski.” A Kuropieska mówi: „Co ma nie być polskiej kompanii, to ja nie będę prowadził defilady”. No to ci wszyscy tam - Modzelewski, Zambrowski - „Cholera, co robić”. Bo tego poniżej Stalina się nie da załatwić. Parę godzin się męczyli. Wreszcie zadzwonili na Kreml z okropnym strachem, a Stalin powiedział: „No naturalnie... polska kompania, nu, kanieczno...”. I Kuropieska prowadził. On zna takich historyjek, różnych mnóstwo. Ksiądz Stefan Kurowski - to był kanclerz Kurii w Krakowie, ksiądz wielki. Moje dzieci konfirmował. On był szalonym antykomunistą, bardzo pewnym siebie. „A tam, ja mam ich w nosie” - mówił. Po czym aresztowano go, ale na krótko, 48 godzin. Pytam go, jak było. „Ależ... to idioci. Co oni mi zrobią... Gwiżdżę na to...”. Po czym była taka sławna sprawa, że na Wawelu znaleziono jakąś broń. I aresztowano go znowu. Po trzech tygodniach był proces. Na tym procesie on śpiewał jak ptak, jak „Trybuna Ludu”, że wrogowie, że on też był wrogiem, żałuje, przeprasza, że tu są winni - no, niebywałe zupełnie. Dostał jakąś karę z odroczeniem i zaraz go zwolniono. Ja go nie szukałem, ale go spotkałem gdzieś i on mówi: „Proszę pana, tym procesem to ja się chyba skompromitowałem”. Nic nie mówię. A on: „Ale nie było wyjścia. Kto tam nie był, ten nie wie. To jest Szatan”. Podobno go szantażowali czymś, coś mu wynaleźli. Cholera wie. Stefan Kurowski - wielki ekonomista. Moim zdaniem bardzo obiektywny i bardzo interesujący. Towarzystwo Gospodarcze założył. Ja uważam, że to jest obok Krawczyka i może profesora Beksiaka najlepszy polski ekonomista. Niestety, stale bity w dupę, że tak powiem. Bez katedry - teraz jest chyba na KUL-u. Karol Kuryluk - był to rzeczywiście anielski człowiek, niesłychanie miły, ujmujący, wszystko rozumiejący, wszystko wysłuchujący... przy tym zresztą uparty jak wół. Ja w ogóle jemu zawdzięczam karierę w „Tygodniku Powszechnym”, ponieważ początkowo, w Krakowie, chciałem coś wydrukować w „Odrodzeniu”. Napisałem artykuł „Tematy wojenne”, w którym dowodziłem, że nie trzeba w kółko pisać o wojnie. I zaniosłem mu to. Po paru dniach on mówi: „Wie pan, to znakomity artykuł, po prostu świetny... Ale wie pan, takie tezy paradoksalne... Ale szalenie nam zależy, żeby pan do nas pisał, może coś literackiego pan ma”. Więc przyniosłem mu nowelę „Mieszkanie”. On za parę dni mówi: „No wie pan, to jest znakomita nowela, ale... wydźwięk jest taki pesymistyczny, wie pan... jednak... w tej chwili, po okupacji, to... Ale coby pan takiego napisał neutralnego?”. Więc ja na to: „Może o życiu muzycznym w Warszawie w czasie okupacji?” „O, świetnie!” „No więc napisałem, dokładnie bardzo, przynoszę po paru dniach, a on mówi: „Wie pan, to bardzo ciekawe, tylko że akurat przysłał pan Witold Rudziński takie samo sprawozdanie, i tam wszystko jest inaczej... i nawet daty inne, i fakty inne...” No i wtedy ja już przestałem do niego przychodzić... Ale pamiętam, że w 1957 roku, jak zostałem posłem, spotkałem go - był wtedy ministrem kultury - na Krakowskim Przedmieściu, i mówię: „Panie ministrze, jadę do Francji, a nie mam ani grosza. Może byście mi co przydzielili, jakieś dewizy?” A on mówi: „No nie, panie Stefanie, nie mogą wszyscy wyjeżdżać, nie, nie...” Nie to nie... Wracam do domu, za trzy dni dzwoni sekretarka z Ministerstwa Kultury: „Dlaczego pan się nie zgłosił?” Pytam: „Po co się miałem zgłaszać?” „Po dewizy. Tu są dla pana dewizy do wykupienia”. Ja pytam: „A kto to zarządził?” „Pan minister”. Więc powiedział, że nie, a wszystko załatwił. W ogóle był anioł... Mieczysław Kurzyna - to był mój przyjaciel, z „Paxu”. Taki harcerz, przyzwoity bardzo facet, w swoim czasie redaktor naczelny „Dziś i Jutro”, który drukował w odcinkach moją powieść” Zbrodnia w dzielnicy północnej”. Pamiętam zabawny epizod - ja to pisałem z odcinka na odcinek, wtedy było wolno - no i nagle on do mnie dzwoni, że cenzor wierzgnął i wstrzymał odcinek, i żebym przyjeżdżał natychmiast. Więc przyjeżdżam, i cenzor, pan Kowalczyk - z dawnej „Zadrugi” poznańskiej, co ciekawe, inteligentny facet - mówi: „Proszę pana, ja się muszę dowiedzieć, co tam będzie dalej w tej powieści”. Więc ja mówię: „Wie pan, tam są dwie organizacje - „Naród Wyzwolony” i „świat Przebudzony”...”. On mówi: „Ja rozumiem, komuniści i faszyści, pan ich stawia na jednej płaszczyźnie, ja to rozumiem, ale... co będzie dalej?” No więc ja mu opowiedziałem, co będzie dalej, i to przeszło do końca. To były czasy! Janusz Kusociński - Kusocińskiego znałem z różnych okoliczności. Przede wszystkim z takich, że chodziłem do Agrykoli pobiegać sobie „dziko” na stadionie. No i Kusociński tam trenował. Miał dziwny trening, bo biegał szereg razy jakieś dwieście metrów bardzo szybko sprintem, sapiąc okropnie, a potem zwalniał: taki trening w stylu Zatopka. I zaczęło się od tego, że on mnie zrugał okropnie, bo mu przeszkadzam na bieżni, i w ogóle co ja tu robię, i że to bez sensu. Ja na to, że trenuję, a on mówi: „Jak pan tak będzie trenował, to pan w ogóle wysiądzie, bo pan pojęcia nie ma”. Generalnie mnie zrugał. Ale potem go spotkałem, o dziwo w barze na Marszałkowskiej, gdzie jadł bigos i popijał piwem. Trochę wtedy rozmawialiśmy. A trzeci raz go spotkałem w Nowowilejce, gdzie służyłem w wojsku. Tam był też 13 pułk ułanów, gdzie on miał jakiegoś krewnego. Leczył wtedy kontuzję nogi, dzisiaj to z łatwością się operuje, a wówczas z powodu zwykłej łękotki miał półtoraroczną przerwę i w ogóle nie startował. Dopiero lekarz wojskowy, doktor Levittoux zrobił mu pierwszą tego rodzaju operację, tak że tuż przed wojną on był znowu gotów do startów. No i spotkałem go właśnie na mszy w Nowowilejce, gdzie prócz piechoty byli ci ułani, i to mi się cudem niemal wydało: nagle Kusociński stoi... Tak że parę razy w życiu z nim pogadałem. Był szorstki, niezbyt grzeczny, formułował ostre sądy o wszystkim... i ostro biegał. Pamiętam trójmecz Polska-Łotwa-Estonia, gdzie wygrał cztery biegi w ciągu dwóch dni: 800, 1500, 5000 i 10000 metrów. Był to wielki biegacz. Józef Kuśmierek - bardzo lubię. Wariat jest to niewątpliwy, ale z iskrą geniuszu. Przeszłość ciekawa, bo był w Al-u. On był jeszcze w obstawie czy w osłonie tego sławnego zebrania na Twardej - na Nowy Rok 1944 - Bierut i inni, Krajowa Rada Narodowa. I jako obstawa stał z rozpylaczem w bramie na mrozie. No i stoi, i stoi, i wreszcie słyszy, że śpiewają „Sto lat”... Więc mówi: „Krew mnie zalała, cholera, ani kropli wódki... Wchodzę na górę, zastukałem, otworzyli, ja wchodzę, mówię: „Towarzysze, a może by tak...” Ale widzę, że grobowa cisza, i wszyscy patrzą na ten rozpylacz... „No i ta jego ewolucja: dziennikarz partyjny, potem go wylali z partii, potem on udawał, że dalej jest reporterem, jeździł po całej Polsce. Ale ma masę wiadomości gospodarczych, rewelacyjnych nieraz, no... trochę zmyślonych, ale znakomitych. I świetne pióro. Do tego rolnik z Miedzeszyna, farmer. Lucjan Kydryński - Jest to przyjaciel moich dzieci, doskonały popularyzator muzyki, elegancki chłopak, umiejący utrafić tak, „przekrojowo” w zainteresowania publiczne. Bardzo się przyjaźnił z moim synem nieżyjącym... Jest to ujmująca postać - takiego medium masowego, które we wszystkich etapach umie utrafić... Tak utrafić, że jest i cenzuralny, i zarazem niezależny - w swoim zakresie. Pretensję mam do niego, że lubi amerykańskie musicale i nadaje je, a to są nudy okropne. No, ale de gustibus... L Oskar Lange - mieszkał pod nami. Wybitny ekonomista, potworny tchórz. I naiwniak straszny, który był w PPS-ie. Potem, nie wiadomo dlaczego w Ameryce, miał obywatelstwo amerykańskie. Nagle się przyłączył do komunistów. Pisał do Stalina z takim księdzem Orlemańskim. To była operetka. On się zrzekł amerykańskiego obywatelstwa, tego Amerykanie nie znoszą. Został polskim delegatem do ONZ-u, a tu mu zaczęli dawać po dupie, bo był naiwny i intelektualny. Właściwie okazał się bez znaczenia. Pamiętam, że jak ja byłem posłem, on był przewodniczącym komisji budżetowej Sejmu i nie mógł nic. Gomułka go nie przyjmował, w ogóle nie chciał o nim słyszeć. Na Cejlonie za to poprosili go na doradcę gospodarczego. On rok był na Cejlonie i załatwił im masę spraw, a w Polsce nikt nie chciał z nim gadać. Ja się z nim dogadałem w komisji sejmowej, on po cichu mnie popierał, mówił: „Niech pan zadaje takie pytanie i takie”. Ale on nic, to był tchórz. Ale sympatyczny człowiek. Pochodził z Tomaszowa - piękne miasto. Stanisław Jerzy Lec - znałem go. Chwalił się, że jest baronem austriackim, chociaż żydowskim. Człowiek bardzo sympatyczny, partyzant, który się tym odznaczył, że uciekł z placówki w Wiedniu do Izraela, a potem wrócił. To się zdarzyło w okresie stalinowskim, chyba w 1953-54. Wystarał się o pozwolenie w konsulacie czy gdzieś indziej i wrócił. Było bardzo śmiesznie, bo nie miał gdzie pójść, i poszedł do kawiarni literatów, z walizką, prosto z dworca, a tam akurat Minkiewicz siedział. Wszyscy zobaczywszy Leca, zaczęli zwiewać, myśleli, że coś „okropnego się dzieje, bo przecież wiadomo było, że on uciekł... Natomiast Minkiewicz podszedł do niego, przywitał się, i powiedział: „No a kiedy Cześ wraca...” Chodziło o Miłosza oczywiście. Jan Lechoń - znałem go mało, ale on z moim ojcem starł się kiedyś w jakiejś prasowej polemice na temat Leona Schillera. Ojciec był recenzentem teatralnym w „Robotniku” i napisał, że robienie z Szekspira rewii to jest bzdura, że Schiller wcale nie jest wielkim reżyserem. I Lechoń potwornie ojca opluł, od gramofonów, od idiotów. Po czym minęły lata i ojciec był chyba wiceprezesem Pen-clubu. Mieli jakieś zebranie, a Lechoń był sekretarzem. Ojciec siedział w prezydium, Lechoń koło niego, ale nie podali sobie ręki. Nagle Lechoń się nachylił i mówi: „Panie Zygmuncie, niech pan mi wybaczy, byłem młody i głupi. Czy pan nie ma pretensji?”. „Nie, oczywiście”. Jak przyjechałem do Paryża przed samą wojną na stypendium, Lechoń był attache kulturalnym polskiej ambasady. W Paryżu były trudności, trzeba było mieć specjalną kartę, taki paszport, trudno było to dostać. I Lechoń się mną opiekował jak matka, przez wspomnienie ojca, załatwił mi wszystko. Potem już go nie widziałem. Jan Józef Lipski - mój przyjaciel, który mnie potwornie denerwuje swoim humanizmem, demokratyzmem i nie wiem czym, frazesami. Zawsze się kłócimy, ale jest to człowiek święty. Ja mu powiedziałem kiedyś: „Ty jesteś święty osioł”. Ale się nie obraził. Bardzo go lubię, ale te jego „Dwie ojczyzny...” to moim zdaniem bez sensu. Ale jest to bohaterski chłopak. Starszy chłopak zresztą. Zofia Lissa - niepoważna osoba, komunistka, która była za najnowocześniejszą muzyką we Lwowie, za dodekafonią Schonberga itd. Potem stała się w Polsce właśnie wyrazicielką socrealizmu i zwalczała te najnowocześniejsze kierunki. W ogóle zaparła się siebie. Zresztą nie ona jedna, paru muzykologów takich było. Cała szkoła lwowska - Chomiński, Łobaczewska, Lissa. Przed wojną byli największymi modernistami, a po wojnie stali się konserwatywnymi socrealistami. Dużo z nią polemizowałem, wymyślałem. Po czym ją pobili, był taki napad i ona twierdziła, iż to przeze mnie, że oni na procesie się na mnie powołali, iż ona niszczy polską kulturę. To ciekawe, myśmy z żoną byli jedyny zresztą raz w Moskwie i w teatrze spotkaliśmy Lissę. I o tym była mowa. Wychodzimy przed Kreml, był wielki mróz, czerwona gwiazda na wieży. Ona opowiada, że ją pobili i mówi: „Panie Stefanie i na pana się powołali”. Ja mówię: „Wie pani, ja się z panią nie zgadzam, ale z takimi metodami nie mam nic wspólnego”. A ona: „Ja wiem nawet co pan powiedział Zygmuntowi Mycielskiemu”. Ja mówię: „A co”. - „Metody nie pochwalam, ale wybór dobry”. Żona się przeraziła. Ja mówię: „No nie, nie pochwalam”, „No, panie Stefanie, może się zmienią role, może panu ząbki kiedyś wybiją”. I rzeczywiście, potem się trochę sprawdziło. Po czym kiedyś po 1968 roku spotkałem Lissę i ona mówi: „No chyba pan już teraz nie ma do mnie pretensji, jesteśmy teraz po jednej stronie”. A ja na to: „To ja już nie jestem po tej stronie”. Ale nie była to zła kobieta, tylko moim zdaniem, głupia. Ignacy Loga-Sowiński - jak byłem w Sejmie, to się mówiło, że jednostka nudy to jest jedna loga. Myślę, że to typowy człowiek, niezdolny, konformista absolutny, oddany Gomułce całkowicie. Tam był taki Strzelecki, właśnie Loga-Sowiński, Kliszko... Chociaż Kliszko był wybitniejszy trochę, drapieżniejszy. A ten Loga bez wyrazu. Miernota. Ł Leopold Łabędź - obcięto mu już obie nogi. Miał amputację jednej, jak byłem u niego w Londynie, a teraz drugą. Poznałem go już na emigracji. To był wielki patriota. Wyjątkowy wypadek: ojciec - pułkownik, żyd, który zginął w kampanii wrześniowej. Jego syn to świetny facet, bardzo inteligentny, najlepszy znawca żydowskich kawałów, jakiego znałem. Godzinami potrafił opowiadać. Bystry, ma dobrą opinię w Ameryce, profesor. No, ale niestety, teraz - kaleka. Lecz mózg pracuje świetnie. Andrzej Łapicki - mało go znam. Grał w filmie, do którego robiłem muzykę - „Dziś w nocy umrze miasto” - scenariusz był Kruczkowskiego, co śmieszne. To jest oparte na bombardowaniu Drezna, i robił to Rybkowski, który był w Dreźnie jako wywieziony na przymusowe roboty. O tym napisano książkę, którą mi Rybkowski pożyczył. Bo właściwie nikt nie wie, czym był nalot na Drezno. To był nalot angielski. Ale dlaczego? Dlatego, że Amerykanie z Rosjanami się umówili, że tam będzie główna kwatera wojsk sowieckich. I nie powiadomili o tym Churchilla, między sobą to załatwili. A Churchill powiedział: „Tak? To gówno tam będzie, nie kwatera...” Więc Łapicki grał w tym filmie. Teraz mu wypominają, że czytał te stalinowskie kroniki filmowe. Ja byłem wtedy w Krakowie, nie słuchałem takich głupstw. Kroniki oglądałem, ale w Krakowie w ogóle był inny stosunek do tego wszystkiego. Profesor Krzyżanowski mówił: „Panie, tu jest stolica duchowa Polski, a w Warszawie?... To banda ze Wschodu, zawsze tam była jakaś zbieranina...” A te kroniki to dziś historia - i ciekawa. Alfred Łaszowski - kiedyś postać głośna, dziś zapomniana. Bardzo osobliwe koleje losu, bo kiedyś był komunistą i nawet członkiem KPP - pochodzi z Cieszyna zresztą - potem był falangistą, oenerowcem, strasznie bojowym, awanturnikiem, antysemitą itd. Po wojnie się tak plątał, nie wiadomo co z nim, w rezultacie skończył w „Paxie” i od lat z nimi luźno jest związany, ale pracuje, wydaje książki. Moim zdaniem niezwykle zdolny człowiek, bardzo inteligentny. Mógł być wielkim krytykiem, co zresztą Nałkowska mu przepowiadała, wybitnym pisarzem. Niestety, właśnie przez te polityczne historie trochę się zmarnował. Niemniej napisał szereg ciekawych rzeczy, choćby taką powieść „Psy gończe” o Hitlerze i Gestapo, zupełnie wyjątkowa rzecz. Nikt tego prawie nie zauważył, ja o tym pisałem zresztą. Napisał też parę książek krytycznych. Niestety jest on prawie w moim wieku, o dwa lata młodszy, boję się, że trochę rozminął się ze swoim czasem, zmarnowała go wojna i różne przeżycia. Ale jest to bardzo inteligentny człowiek. Marek Łatyński - to wieloletni pracownik „Wolnej Europy”, gdzie pracował jako Suszycki. Potem się pokłócił z Najderem, wyjechał do Ameryki. Później został naczelnym dyrektorem RWE na miejsce Najdera. Bardzo kulturalny i inteligentny facet, który napisał książkę „Nie paść na kolana” o opozycji mikołajczykowskiej, bardzo dobrą książkę, Źródłową, bez błędów zupełnie. Postać sympatyczna, trochę nerwowa. Konstanty Łubieński - nasz kolega ze „Znaku”, przyjaciel, prezes KIK-u. Człowiek, który przed wojną debiutował również u Giedroycia w „Polityce”, w „Buncie Młodych”. W czasie wojny był komendantem AK, zdaje się w okręgu tarnowskim. Po wojnie dziwne losy, wreszcie stał się powiernikiem Piaseckiego, wszedł do „Paxu”, był posłem z ramienia „Paxu”, a potem, po Październiku wystąpił z „Paxu”. Był pewien czas w organizacji katolickiej Frankowskiego i wreszcie przystąpił do nas, do „Znaku”. Szereg lat żeśmy współpracowali. Różniliśmy się nierzadko, bo on był dosyć ugodowy. Uważał, że żadnej polityki robić nie należy tylko należy załatwiać sprawy, interwencje gospodarcze - specjalista od gospodarki. Potem był po Zawieyskim prezesem Klubu Inteligencji Katolickiej. Jerzy Łukaszewicz - sekretarz KC. Była to najszkodliwsza postać z punktu widzenia samej partii, bo to on tak zdenerwował literatów. Robił listy literatów - których wydać, których nie wydawać. Demagog, dyktator i w rezultacie doprowadził do wszystkich buntów. Więc dla nas może odegrał pozytywną rolę, ale dla partii jak najgłupszą. Przejął się tym wszystkim i po okresie „Solidarności” umarł na serce. Może przed śmiercią zrozumiał swoje błędy. M Ksiądz Ferdynand Machay - sławna postać krakowska, proboszcz Kościoła Mariackiego. Kanclerz Kurii, Węgier ze Słowacji z pochodzenia. Miał przed wojną opinię „czerwonego księdza”. O reformę rolną się upominał. Bardzo sympatyczny, wielki chłop, siwy ale jary. Przyjaciel ks. Piwowarczyka. Władysław Machejek - chciałem nawet napisać książkę „Władysław Machejek powiedział”. O nim najrozmaitsze znakomite anegdoty krążą. Zresztą lubił popić. Postać dwuznaczna. Potrafił się stawiać partii. Pamiętam, jak go kiedyś oskarżono, że taki reportaż z czegoś napisał, i że tam pornograficzne elementy były. Mnie nawet powiedział: „Ja im wsadzę jeszcze jedną babę”, i napisał taki reportaż z Rumunii i w tym reportażu jakaś taka pani się przewijała bez przerwy, która go niby oprowadza, ale właściwie to śpi z nim w hotelu. Ale to było tak przemycone... Najkapitalniejszy z jego kawałów to był ten, jak on z delegacją literatów pojechał do Moskwy, i tam się dowiedzieli, że ambasada polska składa kwiaty w Katyniu. Jak co roku, jako na miejscu zbrodni niemieckiej. Wobec czego on kupił kwiaty, pojechał z delegacją i te kwiaty złożył. Jak wrócił do Warszawy, wezwał go Kliszko i potwornie zwymyślał: że prowokacja reakcyjna i tak dalej. A Machejek wysłuchał, wysłuchał i powiedział - a on się jąka - „Ale to... towarzyszu, jja na... naprawdę myśla... ałem, że to... Nie... emcy”. Antoni Macierewicz - jest to człowiek głęboko przekonany o swojej słuszności, który jest pożyteczny jako odtrutka na przesadny socjalizm w niektórych grupach opozycyjnych, jako taki patriotyczny element. Ale jest chyba za bardzo zadufany w sobie... Przy tym bardzo odważny i bezkompromisowy. Taki Polak, fizycznie trochę podobny do swojskiego Diabła Boruty. Prywatnie przyjaźnił się bardzo z panem Łojkiem, mieli wspólne zainteresowania historyczne. Żałuję tego Łojka, bo był żarliwy ogromnie. I miał coś do powiedzenia. Józef Mackiewicz - świetny pisarz, straszny antykomunista, z absolutną manią. Dla niego agentem sowieckim był nawet Papież i nie wiadomo kto. A ja mu się naraziłem. Mianowicie Jasienica mi naopowiadał, nieboszczyk, że Mackiewicz kolaborował, że wydawał „Gońca” - takie pismo w Wilnie, proniemieckie i ja w pierwszym wywiadzie w 1957 roku z Giedroyciem coś takiego powiedziałem, że dziwię się, iż drukujecie Józefa Mackiewicza - to kolaborant. On mi to popamiętał i jeździł po mnie przez wiele lat jak po łysym koniu. Zrobił z nas agentów, zwłaszcza w książce „Watykan w cieniu czerwonej gwiazdy”, ale był to naprawdę bardzo dobry pisarz. Z pewną manią, ale ciekawy. Ja nawet miałem się z nim poznać w Monachium, bo taki kolega Tomek Mianowicz z nim się przyjaźnił, chciał mnie do niego zaprowadzić, ale akurat zachorował, poszedł do szpitala, tak, że go nigdy nie poznałem. Stanisław Mackiewicz-Cat - rodzony brat Józefa, redaktor „Słowa” wileńskiego i były premier emigracyjny, wrócił do Polski w 1956 roku, szalenie się z nami zaprzyjaźnił: ze mną, z moją żoną. Bywał, często telefonował. świetny eseista, bardzo ciekawy człowiek, znał masę różnych dowcipów. Zresztą zacytowałem w powieści, jak rozgniewany zadzwonił tu: „Co ten wasz szef wyrabia?”...Jaki szef?”. „No ten Jan XXIII”. „No cóż ci takiego złego zrobił Papież”. „Jak to, skasował św. Jerzego, czy on zwariował? święty Jerzy - patron Litwy, patron Anglii”. Ja mówię: ”Tak, ale podobno św. Jerzy nie istniał”. A Mackiewicz: „To co z tego. A pan Bóg istnieje?”. No i takie różne kawały urządzał. Bardzo kolorowa postać, tylko był już chory, częściowo sparaliżowany - o kulach chodził i niestety umarł za wcześnie. Ale mi imponował ten człowiek, bo on stworzył sobie własne życie w Warszawie - tak jak by nie było komunizmu. Miał taką pielęgniarkę, której rodzina - prości ludzie - przyjeżdżali z radomskiego gdzieś, a on im opowiadał o Radziwiłłach, o hrabiach, o królach. Uważał, że największym polskim królem był Kazimierz Jagiellończyk. Natomiast Kazimierz Wielki to był babiarz i w ogóle zero. Straszne kłótnie były na ten temat, pamiętam kiedyś awanturę z Jasienicą. Cat w ogóle Piastów nie cenił, uważał, że Jagiellonowie to jest ważne, bo federacja. Masę miał różnych paradoksów. Kiedyś mówi „Polska właściwa to jest Witebsk, Mińsk, Wilno, Ryga, Kijów”. Ja mówię: „A Warszawa?” „Warszawa? Małe, żydowskie miasteczko, gdzieś na granicy niemieckiej. Kogo by to obchodziło”. Kiedyś potem pytam go: „Czy byłeś już w Szczecinie?”. On mówi: „Ja do Niemiec nie jeżdżę”. Zabawny człowiek, wydał szereg ciekawych książek eseistycznych. „Pax” mu wydawał. Bardzo go lubiłem. Karol Małcużyński - no cóż, ja znałem całą rodzinę. Było czterech braci i siostra. Ojciec był dyrektorem giełdy warszawskiej, sędzia Małcużyński. Dyrektor giełdy to nie był właściciel, tylko taki rozjemca, bardzo uczciwy, szanowany. Miał czterech synów - Jerzy, Jan, który żyje, Witold i Karol, najmłodszy. I córka Terenia, która też żyje, Minkiewiczowa. Znałem ich doskonale, od dzieciństwa, Karola pamiętam jak jeszcze pełzał po podłodze jako maleńki chłopczyk. Potem się okazał dziennikarzem partyjnym, nie bardzo przyjemnym początkowo, nawet długi czas. W mojej powieści „Ludzie z akwarium” jest masę cytat z jego artykułów tego rodzaju. Potem podobał się w telewizji, kiedy robił międzynarodowy przegląd. Z tym, że ja mu kiedyś powiedziałem: „Ty to samo robisz, co Męclewski, tylko ładnie wyglądasz, a Męclewski okropnie i dlatego cię bardziej lubią”. Ale potem zaczął opozycyjnieć coraz bardziej, i miał parę szlachetnych występów. Poza tym został prezesem ZAIKS-u, ja głosowałem przeciwko niemu wtedy; on powiedział: „Ja rozumiem, musiałeś głosować przeciwko...” A potem zaprzyjaźniliśmy się, popiliśmy nawet parę razy... Syna też znam, dzieci kolegowały się, właściwie całą rodzinę znałem dobrze. Najbardziej zabawny był Jerzy, najstarszy, nie żyje. To był prawnik i okropny tchórz, a przy tym kawalarz. Po wojnie zapisał się do partii i pracował w MSZ-cie, był jakimś radcą. Jak mnie spotykał - ja przyjeżdżałem z Krakowa - to wchodził ze mną do bramy ze strachu i mówił szeptem: „Słuchaj, nie szarp się, siedź spokojnie, nie rozrabiaj, bierz przykład ze mnie, widzisz, to nie są czasy na rozrabianie...” Po czym wykryli, że on ukrył pochodzenie społeczne, ponieważ tego ojca dyrektora giełdy pominął, i jeszcze coś tam ukrył, i wylali go z partii i z posady. Ja go spotkałem, wyglądał fatalnie, i mówię: „Słuchaj, Jurek, już wiesz, dlaczego ja rozrabiałem? żeby mnie wylali za coś...!” Witold Małcużyński - wielki pianista, mój kolega z najdawniejszych czasów, który mnie do „Buntu Młodych” wprowadził, bo się znał dobrze z Giedroyciem. Jego przyjaciel Paweł Zdziechowski pisywał w „Buncie Młodych”. Oni mnie zaprowadzili do Giedroycia, że będę pisał o muzyce. Giedroyć - pamiętam - powiedział: „Ja to jestem głuchy jak pień, ale na pewno pan będzie świetnie pisał.” Szczeniaka takiego jak ja ujął tym powiedzeniem. Zresztą o muzyce wiele nie pisałem, zacząłem o polityce, o literaturze. Przez lata byłem takim niby impresario Małcużyńskiego w konserwatorium, ponieważ koleżanki sprzeciwiały się, mówiły, że to nie będzie pianista, tylko bokser. Ale okazało się, że zrobił wielką karierę. Po wojnie przyjeżdżał szereg razy. Powiedzieć trzeba, że trochę mnie unikał, bo politycznie nie chciał się narażać, chciał przyjeżdżać itd... No, taki jest los... Antoni Marianowicz - jest to mój przyjaciel. Pisaliśmy nieraz coś... Na przykład wspólnie napisaliśmy „Madame Sans Gene” z Minkiewiczem i z nim, (moja muzyka). Uważam, że zdolny i sympatyczny, doskonały satyryk. Umiem na pamięć jego wiersz z roku 1956. Mogę go powiedzieć. Wiersz się nazywał „W kwestii buldoga”: Rzekł polityk: Rzecz to jasna chyba proszę państwa, że buldog to ryba. A uczony, specjalista od ryb wnet określił gatunek i typ. Na szkoleniach kuli w nas mądrości jakie buldog ma w swym ciele ości. I tylko reakcjonista i wróg o buldog-rybach wątpić mógł. Ja w tej sprawie nawet mam alibi, bo milczałem w sposób całkiem rybi, ale gdy mnie proszono o gest, żyrowałem tę sprawę. Tak jest. Czy mną wtedy kierowała trwoga? Nie, obawa, że w kwestii buldoga, gdy wychylę się chociaż ciut-ciut, to zaprzedam Ojczyznę i Lud. Dzisiaj wstydzę się bardzo, i czule jak najdroższą rzecz do serca tulę tę najprostszą ze wszystkich prostych tez: proszę państwa, buldog to jest pies. Tadeusz Mazowiecki - mój przyjaciel, ale nigdyśmy się w niczym nie zgadzali. Zawsze wierzgał, jak przeciwko socjalizmowi się coś mówiło. Był posłem „Znaku” zresztą. Byliśmy cztery lata razem, ale jedności poglądów nie było. Natomiast jest to niezwykle porządny i uczciwy człowiek. Skompleksowany, uparty. Dla mnie było niespodzianką, że został doradcą Wałęsy. Ja myślałem, że on będzie działaczem duchowym, katolickim - redaktor „Więzi”, a tu wdał się w politykę, nie wiem jak się z niej wyplącze, bo chciałby, zdaje się. Ale pierwszym niekomunistycznym premierem w PR jednak został! Franciszek Mazur - to zagadkowa bardzo postać, ponieważ on kierował sprawami Kościoła i ciężkiego przemysłu. To ciekawe, prawda? Ale ciągle chorował, był ciągle w szpitalu. Podobno dlatego, że go strasznie pobili bolszewicy. Bo on bardzo późno wrócił z Rosji, gdzie siedział w NKWD i był bity i torturowany, i cholera wie co... I nikt o nim dobrze nie wiedział, dlaczego on tak wysoko zajechał. A myśmy go znali, ponieważ sprawy „Tygodnika” on właśnie załatwiał. Była raz taka podbramkowa sytuacja, kazali nam napisać, że Amerykanie zrzucili trujące robaki nad Koreą, myśmy odmówili, i numer pisma nie wyszedł. No i wreszcie wykombinowaliśmy, żeby Gołubiew pojechał do Mazura. Sam. Gołubiew przyjeżdża, ale jakiś zmieszany, nic nie mówi. Więc pytamy: „No i co on ci powiedział”. A on tego Mazura przedtem nie znał. W końcu mówi: „On chyba jest z NKWD. Ale tak dziwnie mi powiedział: „Panie Gołubiew, wy jesteście porządni ludzie, to po co wy się mieszacie... To jest rewolucja, to nie dla porządnych ludzi. Nawet nasi niektórzy towarzysze nie mogą wytrzymać, to my ich dajemy na jakieś drugorzędne stanowiska... Dajcie sobie spokój...”„. Andrzej Micewski - skomplikowana postać, mój przyjaciel od wielu, wielu lat. Był w „Paxie”, i to bardzo ważną postacią, potem był w grupie Frankowskiego. Wreszcie przystał jakoś do „Tygodnika Powszechnego”, ale z wielkimi bólami. Jest niesłychanie skompleksowany, obraźliwy. Uważam, że doskonałe pióro polityczne, to znaczy o dawnej polityce pisze doskonale, jego książki - o Dmowskim, o Piłsudskim - bardzo ciekawe. Natomiast, jak się sam weźmie do polityki, to zawsze coś zawali. Ale nie można mu tego mówić, bo się wścieknie. I wreszcie jest pod skrzydłami Episkopatu, był redaktorem pisma w Wiedniu „Znaki Czasu”, organu Glempa. Chyba się już trochę uspokoił. Ale z nim się przyjemnie rozmawia, bo rzeczywiście bardzo inteligentny i błyskotliwy. Adam Michnik - znany wszystkim, zabawny człowiek, ciekawy, bardzo odważny, z charakterem. Czy jest to wielka głowa polityczna - to mam wątpliwość. Natomiast jest błyskotliwy niezwykle, no i odważny, w więzieniach się wysiedział. Nieustępliwy. Tylko że on się teraz bawi polityką. Bolesław Miciński - to był mój kolega z Uniwersytetu - chodziliśmy na Tatarkiewicza, na seminarium estetyczne i seminarium filozoficzne. Fizycznie był zdumiewający, bo gruby, niby kwitnący, a gruźlik potworny, miał płuca przeżarte... Bardzo dobry filozof, dobre pióro, ale Michnik, który go wychwalił gdzieś, to zrobił to trochę na zapas - bo on, jeżeli chodzi o politykę i o totalizm, to właściwie nie miał wielkiego pojęcia. Zwłaszcza, że był w „Prosto z mostu” u Stanisława Piaseckiego. Mój ojciec go polecił na swoje miejsce w radio. Ponieważ on się żenił, nie miał z czego żyć, ojciec go zaproponował. Z tym, że wyjednał, iż on będzie tylko trzy godziny siedział w radio, żeby mógł pisać... I wtedy nagle Jan Parandowski, który był wicekierownikiem literackim, zrobił awanturę, że co to jest, młody człowiek, a tylko trzy godziny... dość tego... Pamiętam, że ojciec strasznie spluł Parandowskiego przez telefon, byłem przy tym. Ojciec go nie lubił zresztą. A z Micińskim pożegnaliśmy się w Lublinie. Ja jechałem do wojska, a oni jechali właśnie z radiem gdzieś tam. Wylądował we Francji i tam umarł na gruźlicę. Doskonale pamiętam to pożegnanie w 39 roku: ja do Zamościa do wojska, a on z radiem... w niewiadome... Juliusz Mieroszewski - raz w życiu z nim rozmawiałem. W Londynie, parę godzin. Pokłóciliśmy się, bo on zawsze twierdził, że jest socjalistą. Ja mu mówię: „Jaki tam z pana socjalista, pan nie ma pojęcia co to jest właściwie, zresztą słowo jest wieloznaczne”. Ale bardzo błyskotliwy publicysta, bardzo dobry. Tylko, że zmieniał poglądy i punkty widzenia, czego Giedroyć nie zauważał. On potrafił w dwóch sąsiednich numerach napisać - w jednym, że „Pax” to hańba i kolaboracja, a w drugim, że to jedyna koncepcja przeciwstawienia komunistom dwuwładzy. I nie pamiętał, co napisał przedtem. Jak się Giedroyciowi mówiło, że on zmienia poglądy, to bardzo się gniewał. Ale był to świetny publicysta. Nie ma już w „Kulturze” takiego politycznego publicysty. Tak zdolnego. Stanisław Mikołajczyk - postać historyczna, osobiście go nie znałem. Znałem dobrze Korbońskiego, jego nie. Natomiast słyszałem jego sławne przemówienie na Placu Teatralnym, kiedy przyjechał. To był chyba maj 1945. Wśród ruin - tłum się zebrał i on przemówił. Miał strasznie niepolski akcent, bo to był Polak z Westfalii, a jeszcze siedział długo na Zachodzie - no, ale zaczął przemówienie: „Bracia i siostry!...” i wtedy był płacz ogólny na placu, bo uważali, że przyjechał zbawca, że będzie ratował. Nie bardzo udał mu się ten ratunek, jak wiemy. Był pewien, że wygra wybory, odwiódł nawet Hlonda od popierania grupy katolickiej. Zrobiono oszustwo wyborcze stuprocentowe i dostał 24 mandaty, co było kpiną już kompletną. Złożył protest w Sejmie na pierwszym posiedzeniu. Powiedział, że to oszustwo. Zrobili przeciwko niemu demonstrację, wytupali go pepeerowcy. Skończyło się tak, że nawiał na czas. Ale nawiał trochę nielojalnie wobec swoich przyjaciół, bo w ostatniej chwili powiedział Korbońskiemu, swojej sekretarce... w ogóle nie pomógł, i dopiero oni nawiewali jak kto mógł. Pani Hulewiczowa, jego sekretarka została złapana gdzieś w Tatrach. Tutaj Różański się nią „zaopiekował”. A Mikołajczyk był najpierw w Paryżu, potem w Londynie, wreszcie w Waszyngtonie. Napisał zresztą pamiętniki. Chciał dobrze, chciał pokazać, że on próbuje współpracować, że on chce w nowej sytuacji dogadać się z Rosją i zademonstrował, że nie można w tej sytuacji. Jest taka książka ambasadora Ciechanowskiego, tam jest opisane, jak Mikołajczyk przyjeżdża do Moskwy, i Stalin żąda, żeby on rozmawiał z Bierutem, z Osóbką, którzy też przyjechali. Ale on nie chciał rozmawiać. No i przyjeżdża Churchill i robi mu awanturę: „Pan musi z nimi się dogadać, co pan myśli, że my o was będziemy drugą wojnę toczyli, co pan sobie wyobraża, że Polska jest pępkiem świata, niech pan będzie realistą, bo jak nie, to my się pana wyrzekniemy”. Krzyczy strasznie, ale Mikołajczyk czerwony mówi, że nie, że on z Bierutem nie pójdzie. Wreszcie Churchill się uspokoił, zapalił cygaro i innym tonem nagle mówi: „Ale mordy to oni mają okropne, pan ma rację”. Cały Churchill. Czesław Miłosz - postać sławna, znam go od lat wielu, od roku 1937. Muszę powiedzieć, że był takim moim ojcem literackim, ponieważ namawiał mnie do pisania. Był pierwszym czytelnikiem powieści „Sprzysiężenie” w czasie okupacji i sprzedał ją, ponieważ był sekretarzem takiego milionera okupacyjnego, pana Ryńcy, też z Wilna. Pan ten robił jakieś niesamowite interesy na przemycie, na licho wie czym, no i kupił to „Sprzysiężenie”, wydał je po wojnie w firmie prywatnej, którą założył: „Panteon”. Ale firma ta długo nie istniała. W każdym razie Miłosz był takim moim ojcem duchowym literackim. Bardzo bystry człowiek, świetny poeta. Niestety, wyjechał, wyemigrował. Trochę był w tym udział mojej żony, bo gdy przyjechał do Krakowa (gdy był na dyplomacji w Ameryce) mnie akurat nie było. żona zapytała, czy on się nie boi, że go tu zatrzymają. „Jak to, więc potwierdzasz, że to się zdarza?”. „Oczywiście, to jest zupełnie możliwe”. On się tak przeraził, że biegiem pojechał do Warszawy, tam spotkał Putramenta, który powiedział: „A wiesz, mamy wobec ciebie inne zamysły. Ty już chyba nie wyjedziesz”. No to wtedy krew go zalała. Jego żona była w ciąży w Nowym Jorku. Wiedział, że to skończy się fatalnie. Pojechał do Modzelewskiego - ministra spraw zagranicznych, zresztą ojca Karola - przybranego ojca. Modzelewski za niego gwarantował, że wróci. On pojechał i nie wrócił. Widywaliśmy się za granicą szereg razy, w Paryżu. Nawet teraz dwa lata temu, ale nie bardzo się zgadzamy, bo on zawsze miał snobizm, że jest lewicowy i postępowy i nie nacjonalista, że w ogóle jest Bałt, a nie Polak, i takie tam różne. Jeszcze jak był w Warszawie, jako laureat Nagrody Nobla, też żeśmy się trochę poprztykali, ale nie było czasu. A za granicą to już na serio i nawet o Dmowskiego się pokłóciliśmy. On nie czytał Dmowskiego. Ale jest to wybitny człowiek, sławny człowiek. Może do spraw polskich stracił nieco smykałkę, no ale jeśli się siedzi w tym Berkeley... On zresztą nie lubi Ameryki i napisał książkę „Widzenia nad zatoką San Francisco”, szalenie antyamerykańską; tutaj mało znaną. Ciekawy człowiek. Jego żonę znałem jeszcze, gdy nie była jego żoną, długie lata przed wojną. Janusz Minkiewicz - nawet książka teraz o nim wyszła... Przez wiele lat zwalczaliśmy się i to ostro, nawet w tej książce jest zacytowane, jak go zwymyślałem kiedyś, a osobiście żeśmy zawsze na wódkę chodzili. Był to dziwny „filozof”: pesymista, który patrzył na wszystko co się dzieje zawsze z przymrużeniem oka - i w czasie okupacji, już wtedy go znałem, i po wojnie, i w różnych etapach. Doskonale rozumiał różne punkty widzenia, potrafił sobie pokpić z Bieruta, potrafił sobie pokpić z Wyszyńskiego... Był to duch nocnych lokali, codziennie wypijał te swoje pół litra... Nieprzeciętna postać, ale zmarnował talent, bo niewątpliwie duży talent to on miał. Pod koniec życia, pamiętam, kiedy cenzura go już całkowicie zniszczyła - bo tak od lewicy do prawicy się przesuwał stopniowo - to właściwie robił tylko taki kabarecik reklamowy, który szedł w radio, to były reklamy, wierszyki do starych melodii. I kiedy go spytałem o to, powiedział: „Ponieważ władza nie pozwala mi wykonywać mojego zawodu satyryka, więc ograniczyłem się do działalności zarobkowej: pół godziny w tygodniu”. To właśnie był ten kabarecik. Wykończył się chyba jednak tym stałym piciem. Ja też lubię popić, ale trzeba robić przerwy, a on alkohol traktował już jako środek nasenny. Ostatnio pił dopiero po dziesiątej wieczór, w domu, przy telewizji, przy czym wyłączał fonię, bo mówił, że nie lubi hałasu... Alfred Miodowicz - wydawało się, że jest to tylko marionetka, a w tej chwili on zdaje się uwierzył w swoją autentyczność, i ma często większą popularność u robotników niż „Solidarność”. Bo stawia żądania, jemu wszystko jedno: żąda większej płacy, większej indeksacji i tak dalej... I co mu kto zrobi? Nie był politykiem samodzielnym, ale tak teraz wygląda, że ma ambicję. Chciałby się przekształcić. Tak samo jak Stronnictwo Ludowe, czy SD. Oni nagle autentycznieją, mówią ostrzej od innych, nie chcą być marionetkami... Leszek Moczulski - z Moczulskim dwa razy w życiu rozmawiałem. No oczywiście, że jest wariat, ale taki bardzo przekonany, idealistyczny, umiejący argumentować, nawet w sprawach niesłusznych. I przy tym on jest umysłowo szerszy niż jego zwolennicy, bo jednak potrafi spojrzeć na sprawy ogólniej. Ja mu powiedziałem w ostatniej rozmowie... on mówił, że trzeba się oprzeć na Ukrainie, co mnie zirytowało i odpaliłem: „A ja uważam, że na Rosji. Pański Piłsudski to w ogóle nie miał racji, Dmowski miał rację”. I mówię: „Jak pojadę do Moskwy i będę rozmawiał z Gorbaczowem, to powiem - „Panie Gorbaczow, musi pan uważać z nami, bo tu jest taki wariat w Warszawie, Moczulski, i on wam zrobi powstanie, więc uważajcie”. A Moczulski powiedział na to: „Dobrze, ja się na to zgadzam. Daję panu moje poważnienie”. Dominik Morawski - wieloletni korespondent „Kultury” w Rzymie. Dawny sekretarz Popiela, działacz Stronnictwa Pracy. Wywiał z Polski, zagnieździł się w tym Rzymie, pracuje też dla agencji angielskich, dla Reutera, dla pism włoskich. Zabawne, bo w jednej z „Kultur” Giedroyć się od niego odciął, że ma inne poglądy itd. Tu muszę się pochwalić, że ja kiedyś powiedziałem Giedroyciowi, iż nie ma działu katolickiego w „Kulturze” i on wtedy tego Dominika wynalazł w Rzymie i przez lata Dominik tam pisywał. Kazimierz Morawski - Adzio tak zwany, szef ChSS, były członek Rady Państwa. Moim zdaniem absolutny karierowicz, który wszystko zrobi, żeby piąć się do góry po tym katolicyzmie. No i osiągnął to... Ale nikomu nie wadzi... I właściwie całkiem inteligentny. Stanisław Morawski - pułkownik, to były szef w MSW od spraw katolickich. Nie pamiętam, jakie miał stanowisko. Rozmawiałem z nim tylko raz. Dziewięć lat nie dostawałem paszportu (1962-1971), Kliszko mnie zablokował. Złożyłem podanie, zachęcił mnie do tego Kraśko - to był wicepremier, nawet przyzwoity bardzo człowiek - i dostałem ten paszport. Ale wezwali mnie na Koszykową. Przyszedł jakiś facet - nie wiedziałem, kto to jest - to był właśnie płk. Morawski. Mówi: „Proszę pana, widzi pan, nie dostawał pan paszportu, a teraz pan dostał, czyli coś się w Polsce zmieniło, prawda?”. Ja mówię: „No właśnie”. On mówi: „Pan tam będzie na Zachodzie, pan będzie się widział z tymi tam z Wolnej Europy”. Ja mówię: „Tak, to są moi znajomi, przyjaciele”. „My nie mamy nic przeciwko temu, pan jest politycznie wyrobiony”. No, taki komplement. I potem na pożegnanie mówi: „Moje nazwisko Morawski”, ja mówię: „Ach, to pan pułkownik od katolicyzmu”. On z kolei: „Tak, ale nie pułkownik, już jestem cywilem”. I tyle go widziałem. Zresztą później wyleciał. Był chyba w ambasadzie w Pradze, czy gdzieś. Po nim była taka pani Siemaszkiewicz, ubeczka absolutna. Zygmunt Mycielski - towarzysz mojego życia, tak jak Miłosz od bardzo wczesnych lat. Kompozytor, krytyk, pisarz, hrabia, podróżnik. Bez przerwy mieliśmy ze sobą do czynienia. Ja byłem pierwszym redaktorem „Ruchu Muzycznego” po wojnie i jego założycielem. Jak wrócił Mycielski ze stalagu, to zostaliśmy we dwóch. Redagowaliśmy razem to pismo. Potem mnie wyrzucono, on został. Potem jego wyrzucono, i takie różne przeplatanki cały czas się odbywały. Potem on był redaktorem naczelnym nowego już „RM”. Potem go wylano po 1968 roku. Dyskutowaliśmy dużo, bo mieliśmy poglądy muzyczne zupełnie odmienne. Ja uważałem, że muzyka nie wyraża treści uczuciowych, czy obrazowych, tylko jest pewną abstrakcją. On bardzo się gniewał na ten pogląd. Uważał inaczej. Dużośmy dyskutowali, dużośmy o sobie pisali. Jest to postać, która jakoś przejdzie do historii kultury polskiej. Zwłaszcza, że na starość skomponował najlepsze swoje rzeczy, m.in. „Musica Sacra”, właściwie to jest msza, która była wykonywana podczas „Warszawskiej Jesieni”. Najlepszy jego utwór. Postać z samego miąższu kultury polskiej. Mieczysław Moczar - postać... posiedzieć raczej niż postać. Był ministrem spraw wewnętrznych, gdy ja byłem posłem. Między innymi Władysława Bartoszewskiego wybroniłem, bo interweniowałem, gdy on nie dostawał paszportu. Chodziłem - był taki płk. Janic, szef gabinetu Moczara - i tłumaczyłem mu, że Bartoszewski, zasłużony, był w Radzie Pomocy żydom, zapraszają go do Izraela, a on nie dostaje paszportu. Bo ciągle nie dostawał. I wreszcie dostał. Spotkałem gdzieś Moczara w Sejmie, mówię: „Bardzo panu dziękuję, widzę, że w Polsce można coś załatwić”. Moczar się okropnie skrzywił, patrzył na mnie wrogo i powiedział: „Słuszną sprawę można zawsze załatwić”. I wtedy Władek Bartoszewski powiedział: „Ja jestem „słuszna sprawa” ministra Moczara”. Jaki to był człowiek? Ciekawy w jakiś sposób. On był inicjatorem tego, żeby akowców ułaskawić, Radosława przyjął, szalenie się spopularyzował wśród akowców. Natomiast przypisano mu antysemicką czystkę, zwłaszcza w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Zrobili mu złą opinię. Czegoś on chciał, był to jakiś polityk. 1968 rok to była chyba jego intryga przeciwko Gomułce. Gomułka wyjechał do Bułgarii, a oni tu zrobili taką drakę, żeby go oskarżyć, że on sobie nie daje rady z ulicą, ze studentami itd. Te „Dziady” to też była inscenizacja, bo Kliszce pokazano takie przedstawienie „Dziadów”, gdzie co chwila jakaś klaka klaskała, gdy na przykład było powiedziane, że z Rosji przysyłają samych łajdaków. Tak szereg razy klaskano i Kliszko się okropnie zdenerwował, że to jest antysowieckie. Zrobili intrygę przeciwko Dejmkowi. To wszystko było „inscenizacją” moim zdaniem, ale młodzież nie rozumiała tego, wzięła rzecz na serio w wielu wypadkach. Ja wtedy też podpadłem z tymi „ciemniakami”. Za kulisami stał Moczar, ale nie doszedł do rządów. I jeszcze, kiedy Gierek był I sekretarzem, Moczar zrobił próbę w Olsztynie. Na własną rękę zwołał wojewódzkich sekretarzy, własne plenum zrobił, ale Gierek się zorientował, przyjechał na czas. Wywalił Moczara, mianował Szlachcica. I skończyła się kariera. Ale on chciał dojść do samej góry chyba. N Zdzisław Najder - jeden z moich wychowanków właściwie. Bo w tym tzw. Klubie Wariatów Liberałów był Tyrmand, Najder, Chrzanowski, Gawlik i inni. Literat, znawca Conrada, ale miał utajoną żyłkę polityczną. Dużo jeździł za granicę, świetnie mówił po angielsku, miał jakieś stypendia amerykańskie. No i został jak wiadomo, zresztą niespodziewanie, szefem Wolnej Europy. Jeszcze w „Trybunie Ludu” ukazała się pochwalna recenzja jego książki o Conradzie, a on już był dyrektorem. To oni się potem wściekli, że ich tak nabrał, dostał karę śmierci. Dyrektorem już nie jest, do Polski chyba nie wróci - po takiej karze... Bardzo porządny człowiek, ale straszny uparciuch. Kłócił się z różnymi ludźmi. To chyba przyczyna jego dymisji. Zofia Nałkowska - znałem. Była to erotomanka, dobra pisarka. Ona nie ukrywała erotomanii, ale raz się nacięła... Bo się zakochała w pewnym człowieku, i nie mogła zrozumieć, dlaczego on nie... reaguje. A był to Karol Szymanowski, po prostu „pedał”. Ona się długo nie mogła zorientować o co chodzi. Norbert Nieświski (Filip Ben) - poznałem go w Paryżu. Skierował mnie do niego Jerzy Giedroyć, to znaczy on zadzwonił do Giedroycia, że słyszał, iż ja przyjechałem, chciałby się zobaczyć. Więc Giedroyć nas umówił w Cafe de la Paix, a ja mówię: „No dobrze, ale jak ja go poznam?” A Giedroyć mówi: „Od razu pan go pozna: pogrom w Kiszyniowie”. Więc on się tu wsławił jako korespondent „Le Monde” w czasie Października 56. Niuchał wszystko. Przychodziłem do niego do redakcji „Le Monde”, gdzie była ciekawa rzecz, bo prosił mnie, żeby nie rozmawiać z nim po polsku przy innych ludziach, tylko po francusku. Więc raczej był ostrożniak, ale świetny dziennikarz. Adolf Nowaczyński - sławna postać, niebywała, o olbrzymim temperamencie, paszkwilant, pisał znakomite napaści na różnych ludzi, kiedyś zaczął jako anarchista w Krakowie. Kiedy zamordowano cesarzową austriacką w Genewie, on zaczął w kawiarniach wznosić okrzyki „Niech żyje anarchia!”. Aresztowano go. Ale ponieważ ojciec był znanym radcą izby skarbowej w Krakowie i z Austriakami żył dobrze, więc skończyło się tylko na wyjeździe. Wyjechał do Niemiec, no i robił różne kawały. Na przykład, przysłał do „Czasu” korespondencję z Monachium, z wystawy obrazów, z nazwiskami malarzy, a wszystko było wymyślone. Ani takiej wystawy, ani takich malarzy, nie było, więc robił sobie kawały. Po czym stał się endekiem, sławna kariera endecka. Pobili go piłsudczycy, wybili mu oko. Pisał o Piłsudskim, że jest to „komendiant”, „brygandier” Piłsudski. Bardzo antyniemiecki, był bojowym endekiem, antysemitą. Pisał pamflety, znakomite zresztą. „Małpie zwierciadło” - taka znana jego rzecz. I sztuki teatralne. Specjalnie z rodziną naszą, czyli ojca, miał na pieńku, z moim stryjem, Janem Augustem Kisielewskim, o którym napisał, że to jest bardziej August niż Jan, a August to taki błazen w cyrku. Pobili się laskami w teatrze. Z moim ojcem też wymienili listy z okropnymi wymyślaniami. Ojciec napisał o nim felieton, że żeby nie pójść do Legionów, to poszedł do Wermachtu. Nagle przychodzi okupacja. Ja go poznałem w „Kuchni Literatów”, gdzie moja żona pracowała. Był szalenie miły, zabawny, do głowy by mi nie przyszło, że to jest ten Nowaczyński. łagodny, nieśmiały nawet. Trzeba powiedzieć, że wódkę pił cały dzień, miał przy sobie zawsze piersiówkę, jak się dziś mówi. Zbierał materiały, miał całą teczkę „Schickelgruber”. Bo to mówili, że Hitler nazywał się Schickelgruber naprawdę, i on zbierał takie różne hece. W Karolinie, gdzie dziś jest „Mazowsze”, Haberbusch i Schiele ufundowali dom wypoczynkowy dla pisarzy, literatów, profesorów. Tam pojechał mój ojciec na dwa tygodnie. Ja przyjechałem po ojca, żeby go przywieźć do Warszawy. Siedzimy przy kolacji, gdy nagle wchodzi Nowaczyński i idzie w stronę ojca. Pomyślałem, że będzie jakaś awantura okropna, już chciałem bronić. A on nagle podchodzi i mówi: „Dzień dobry panie Zygmuncie, cieszę się, że pana widzę” - wyciąga rękę, no więc się uściskali. Chciał zademonstrować, że już nie ma różnic w czasie okupacji. Bardzo sympatyczna postać, a w biurze okropnie był zadziorny. Autor sztuk, zresztą „Fryderyk Wielki” do dzisiaj chodzi. Niedawno grali w Krakowie jego sztukę „Wiosna Ludów w cichym zakątku”. Satyra na Kraków, bardzo ośmieszająca. Umarł tuż przed powstaniem, jego trumnę nieśli przyjaciele m. in. stary Solski, który wtedy miał Bóg wie ile lat. Jan Nowak czyli Jeziorański - poprzednik Najdera. Moja żona zna go jeszcze z czasów okupacji, z „Kuchni Literatów”. Ja go też tam widywałem. Człowiek wielkiej odwagi, uważam, że był świetnym dyrektorem. Przy tym łączył dwie rzeczy, był tym bohaterem - „Kurierem z Warszawy”, a jednocześnie wielkim realistą, do powstań nie zachęcał i umiał z Amerykanami rozmawiać, co nie jest łatwe, bo tam nie najmądrzejsi ludzie byli w tym Monachium. Ale on potrafił tą opinią bohatera okupacji zażyć ich tak, jak chciał. Wielka szkoda, że wytoczył proces o oszczerstwo, nie wygrał. Chodziło o to, że jakiś Gerlich, który podał się za Niemca wyjechał z Polski i za granicą zaczął pisać różne herezje, m.in. napisał, że Nowak był treuhaenderem z ramienia niemieckiego w paru kamienicach Warszawy. Nikt nie wiedział o tym, że bardzo wielu ludzi było treuhaenderami, bo gdy właścicielami domów byli żydzi, to oni prosili kogoś, żeby ich reprezentowali, bo z nimi Niemcy nie chcieli gadać. (Można by zresztą paru znajomych treuhaenderów wymienić). Dla Nowaka, który konspirował, to w ogóle miało inne znaczenie. W sądzie Gerlich powołał się na książkę kpt. Czechowicza, a nie tego, który go cytuje. Trudno było skarżyć Czechowicza. I Nowak podał się do dymisji. Teraz, niedawno, dwa lata temu zapytałem go: „Powiedz mi, właściwie dlaczegoś wytoczył ten proces?”. A on mówi: „Chcesz znać całą prawdę:”. „Tak”. „Wytoczyłem ten proces, bo mi Pan Bóg rozum odebrał”. Bardzo ładna samokrytyka. Jest to świetny facet, bardzo wpływowy w Waszyngtonie w tej chwili. Przyjaciel Zbigniewa Brzezińskiego. Tadeusz Nowakowski - bardzo dobry pisarz, ma ogromne kompleksy, że go nie czytają w Polsce, a jest tłumaczony w Niemczech, nawet dość znany. „Obóz wszystkich świętych”, później była taka jego znakomita nowela o postępowych Niemcach, w „Kulturze” drukowana, świetna, ironiczna. Bardzo dobry pisarz. Mógłby być jeszcze lepszy, gdyby tutaj przyjechał, bo tu jest ciekawy materiał, ciekawe tworzywo. W tej chwili pokłócił się i z „Wolną Europą”, i tu nie przyjeżdża, no a Niemcy go traktują średnio... jest w ogóle z Bydgoszczy, gdzie chodził do gimnazjum i przed wojną dostał jakąś nagrodę młodych, literacką. Ostatnio był reporterem Papieża, jeździł, popularyzował: ale to gorsze książki. Szkoda go... Przydałby się tutaj. O Włodzimierz Odojewski - mało go znałem, właściwie w Polsce go prawie nie widywałem, aż wyjechał. Bardzo dobry pisarz, ciekawy człowiek. Znalazł się w „Wolnej Europie”. Nie ma co wiele mówić, bo mało go czytałem, teraz zacznę. Stefan Olszowski - ja go nie znam osobiście, ale mam o nim pogląd, że jest to nie żaden „beton”, tylko człowiek, który idealnie nie ma żadnego poglądu na nic. Natomiast ma taktykę i chęć dojścia do władzy. No więc to lepsze jest niż ideowcy, Kociołek, albo nawet Gomułka. I na plus mu muszę zapisać, że on pod koniec kadencji Gierka zaprotestował. Napisał taki memoriał do Biura Politycznego o długach zagranicznych, o złej sytuacji gospodarczej, i wylali go wtedy do Berlina Wschodniego na ambasadora. Za karę, to było zesłanie. No i potem już jedni go uważali za strasznego betoniarza, inni go uważali za intryganta. Był ministrem spraw zagranicznych, ale skończył dziwnie - to znaczy może jeszcze nie skończył - bo zdaje się, że się ożenił, w Nowym Jorku się go widuje. Dziwne zakończenie kariery. Ale to zdolny polityk niewątpliwie, a to u nas rzadkość. Zwłaszcza w partii. Edmund Osmańczyk - miał piękną kartę po wojnie, to nawet mój kolega z konspiracji, poniekąd byliśmy z tej samej grupy radiowej. On się ukrywał w Warszawie, bo był Polakiem z Niemiec i został zmobilizowany. Po wojnie bardzo dobre „Sprawy Polaków”. Bardzo dobry publicysta, ale stopniowo zaczął się skłaniać w stronę wazeliny. Podobno wpłynął na to fakt, że mu książkę o Moskwie skonfiskowali. Najpierw napisał książkę o Ameryce, która poszła, a potem pojechał do Moskwy, napisał książkę i mu zdjęli. Wtedy się jakoś zniechęcił i lawirował jako poseł, jako publicysta, korespondent, lawirował nie zawsze sympatycznie dla mnie. Oddalił się bardzo od nas, bo on właściwie w „Tygodniku” debiutował. Ale potem zaczął wracać pod wpływem błędnej polityki narodowościowej na Opolszczyźnie, na Śląsku. Zobaczył tu cały bałagan na Warmii i Mazurach, gdzie także najlepsi Polacy wyjechali do Niemiec. Zaczęło go to wściekać. I już potem zajmował stanowisko opozycyjne, uczciwe, nie bał się. P Andrzej Panufnik - kompozytor. Jeden z najdawniejszych moich kolegów, razem z Lutosławskim, znam go chyba już 60 lat. Bardzo zdolny, tylko miałem do niego pretensję, że uciekł jako niby straszny antykomunista. A tutaj pisał „Symfonię pokoju” i „Pieśń połączonych partii” i różne takie, no a potem się zmienił. Gdy spotkaliśmy się w Londynie na jego koncercie, powiedziałem: „ále zrobiłeś, żeś wyjechał przed Październikiem”. A on mówi: „Co, kazali ci to powiedzieć?”. Ja mówię: „Słuchaj, mój kochany, mnie nie kazali napisać „Pieśni połączonych partii” i „Symfonii pokoju”. To tobie kazali najwyżej”. No i rozstaliśmy się nie bardzo... a potem go już nie widziałem. Teodor Parnicki, to specjalny rodzaj pisarza - fanatyka pisarstwa, który ma swoich równie fanatycznych czytelników, a ma też takich, którzy nic nie rozumieją... No, ale to nieprzeciętna osobowość, że wrócił do Polski po tych Meksykach wszystkich... Przywiązany do pisania, niesamowicie pracowity. On parę razy do mnie zadzwonił i mówił trzy kwadranse przez telefon, nie dając sobie przerwać. Więc na tym polega znajomość. I to raz mówił o miłości, co znaczy miłość w życiu... Wtedy chyba całą godzinę... Daniel Passent - niewątpliwie dobre pióro, czasem bywa odważny, kiedy wie, że można. Czasem drażni okropnie uległością i wazeliną, ale ja pamiętam jego jeden cykl artykułów, który na mnie zrobił wielkie wrażenie, to było bardzo dawno, w czasie wojny wietnamskiej. On pojechał podobno na własny koszt. To się nazywało „Sto dni w Sajgonie”. I to było zupełnie co innego, niż pisała cała nasza prasa, ja pomyślałem sobie - facet jednak ma kręgosłup od czasu do czasu. Pisanie w „Polityce” to jest w ogóle tańczenie na linie. Raz taki stosunek rządu, raz inny. Ja pamiętam rzeczy bardzo śmiałe, ale i pamiętam tak samo okropne, że aż wstyd. W mojej książce „Bez cenzury” jest słowo wstępne na temat „Polityki”. Była w KIK-u dyskusja, zresztą z udziałem pracowników „Polityki” i ja zagajałem. Tam wszystko powiedziałem: i o tym piśmie, i o Passencie, nawet dość pochlebnie. Aleksander Paszyński - jest to mój typ na ministra albo premiera. Myślę, że to jest bardzo mądry człowiek, znający się na gospodarce. Dwadzieścia lat był współpracownikiem Rakowskiego w „Polityce”. Teraz rozmawiałem z Rakowskim w ambasadzie francuskiej, okropnie rozgoryczony... A ja mu powiedziałem: „Wie pan, nie można się obrażać na naród, a pan temu narodowi ciągle coś zasunie, i potem pan się gniewa. Jeden Piłsudski potrafił wymyślać Polakom, a był lubiany. To się nie powtarza...” Co do Paszyńskiego: bardzo mądre trzy artykuły, przeciwnik marksizmu chyba najbardziej zdecydowany w tym co pisze. No, i zna się na rzeczach różnych. Tak, że bardzo go polecam. Przy tym człowiek kulturalny, można go pokazać Zachodowi... Tadeusz Peiper - niektórzy mówią, że geniusz. Wariatem był na pewno pod koniec życia, podejrzewał, że go chcą otruć, i ciągle zmieniał restauracje gdzie jadał. To w ogóle był taki Cygan przedziwny. Mieszkaliśmy nawet w jednym domu w Krakowie. Był znany z tego, że ponieważ nie miał klozetu, to wyrzucał... gówno, że tak powiem owinięte papierem... oknem wyrzucał. Był szalenie inteligentny, ale ten obłęd wzrastał w nim. Niektórzy uważają, że to był w ogóle geniusz i twórca całej teorii nowoczesnej poezji. A ja pamiętam jego powieść bardzo śmieszną, która się nazywa „Szósta, szósta”. Taka powieść obyczajowa, zabawna. Poza tym pamiętam, że pisywał po trochu w „Dziś i Jutro”. Bardzo ciekawy artykuł napisał w obronie pani Dulskiej, omawiając komedię Zapolskiej, gdzie dowodził, że pani Dulska to istota nieszczęśliwa i w swoim rodzaju bohaterka. Józef Piłsudski - nie będę mówił, bo cóż tu mówić. Widziałem go szereg razy, a najbardziej wstrząsający widok to był po klęsce pod Kijowem, to znaczy po odwrocie kijowskim. Na placu Trzech Krzyży przypadkiem szedłem z ojcem i nagle patrzymy, że idzie masę wojska, takie wojsko pobite, już bez dyscypliny, po czym jedzie dorożka, i w dorożce siedzi Piłsudski, mocno przygarbiony, wąsy mu wiszą. Niesłychane w ogóle widowisko. Poza tym widywałem go w Alejach, bo on chodził tutaj pieszo. Sam, albo z Wieniawą-Długoszowskim. Mówić nie będę, bo wszyscy wiemy. Ksiądz Jan Piwowarczyk - bardzo wybitna postać. Bardzo przyzwoity człowiek. W jakimś sensie mój protektor, to znaczy, stale mnie rugał, że ja jestem zgniły liberał i popieram kapitalizm, że to nie ma nic wspólnego z Kościołem ani z katolicyzmem. Ale wszystko drukował co napisałem i pamiętam, że kiedy „Sprzysiężenie” wydałem i podniósł się krzyk, że to pornografia, to ks. Piwowarczyk powiedział: „No panie Kisiel, że pan pisze pornografię, to rozumiem, ale że taką nudną, to już niewybaczalne”. Stale robił takie różne dowcipy. Później go odsunęli, bo milicja kazała mu wyjechać z Krakowa. Wrócił do Kalwarii Zebrzydowskiej, skąd pochodził. Tam pod opieką milicji mieszkał. Do „Tygodnika” przyszedł ks. Bardecki jako delegat Kurii. Kiedy przyszedł „Znak”, zostałem posłem i dostałem od „Piwowara” depeszę. Depesza była taka: „Wielebnemu panu posłowi winszuję zaufania wyborców, ludu, który pana wybrał”. A potem: „Kisielu, cóżeś za małpę z siebie wystrugał. Ks. Piwowarczyk”. Bardzo miłe. Bardzo wybitny publicysta, taki właśnie chadecki: chrześcijańska teoria społeczna. Teraz „Znak” wydał jego książkę - ciekawą, która nie postarzała się zupełnie. Wyjątkowy ksiądz, który miał zamiłowanie do dziennikarstwa, do publicystyki. Przed wojną był redaktorem naczelnym „Głosu Narodu” - to takie chadeckie pismo w Krakowie. Turowicz był jego zastępcą. Opiekował się nami w „Tygodniku” z ramienia Kurii, ale naprawdę był bardzo liberalny i wszystko puszczał. Adam Polewka - specjalna postać krakowska. Krakauer absolutny, syn murarza, komunista „od sprzed wojny”, ateista, znana postać krakowska - bluźnił, herezje urządzał. Po wojnie został posłem. Gadał masę. Mieszkaliśmy w tym samym domu, piętro niżej, więc okazji do spotkań i awantur było mnóstwo, z tym, że dzieci się przyjaźniły (coś w rodzaju Romeo i Julii). Pamiętam, że gdy kiedyś przyszedłem, akurat było Koło Młodych, którym opiekował się Polewka, on tam opowiadał różne komunistyczne trele-morele. Ja mówię: „Dobrze, ale czy pan opowiedział o tym, że pan uciekł ze Lwowa do Krakowa - pod okupację niemiecką, żeby nie zostać posłem sowieckim”. Bo go chcieli Rosjanie zrobić posłem. A on mówi: „Wy zawsze jakieś takie rzeczy mówicie nie ~a propos”. Trzeba powiedzieć, żeśmy się znosili. Nawet gdy mnie chcieli wywalić ze Związku Literatów - Turowicza i mnie. Mnie za to, że powiedziałem, iż Stalin coś głupiego napisał. Ja się broniłem i powiedziałem, że Stalin głupi nie jest. Wojnę wygrał, więc widać. A poza tym coś takiego powiedziałem, że: „Wolno psu na Pana Boga szczekać. Na Napoleona też wymyślali, na Piłsudskiego też wymyślali”. Mnie bronili koledzy. Cały sąd był. Wtedy Polewka, przewodniczący, powiedział: „Zwracam kolegom uwagę na powiedzenie kolegi Kisielewskiego: „Wolno psu na Pana Boga szczekać”. Uważam, że kol. Kisielewski w swojej samokrytyce poszedł dalej niż można było oczekiwać. Ustawił siebie, ustawił Stalina według swoich pojęć, i proponuję tylko karę w zawieszeniu”. Ja go dosyć lubiłem, był rozwichrzony, zdolny, a mało pisał. Popić lubił. Znam dobrze jego synów i lubię. Postać czysto krakowska. Tu nie znana. Jedną, jedyną powieść w życiu napisał pt. „Cud” - antyreligijną. Napisał jeszcze sztukę „Igrce w gród walą” według francuskiej starej komedyjki, z moją muzyką. Karol Popiel - stary polityk galicyjski, chrześcijańsko-demokratyczny, następca Korfantego, tylko, że mniej zdolny, taki trochę plotkarz, nerwus, ale sympatyczny człowiek. Sprawił to, że ja się nie zapisałem do Stronnictwa Pracy. Mianowicie z Jasienicą złożyliśmy wnioski do SP po wojnie, kiedy je zalegalizowano. Nagle przyjechał do Krakowa Popiel, miał wielkie spotkanie w sali filharmonii i bez przerwy wymyślał na sanację i Piłsudskiego, bo on był więźniem brzeskim i nigdy Piłsudskiemu nie wybaczył. Ale po wojnie, po wszystkim, jak facet przyjeżdża z emigracji, z Londynu, i tylko tyle ma do powiedzenia, że sanacja zgubiła Polskę - to już było irytujące. I pamiętam, że z tego wiecu prosto poszedłem do lokalu SP wycofać papiery, a tam mi powiedzieli: „Wie pan, dobrze, że pan wycofuje, bo i tak będzie rozłam i robią Popielowi koło pióra...”. W rezultacie Popiel wyjechał jeszcze przed wyborami. Wyjechał legalnie, ale pozostał na emigracji. Spotykałem go parokrotnie i stale musiałem się tłumaczyć, bo dowiedział się, że ja te papiery wycofałem. Więc dlaczego? Ja mu tłumaczyłem, że jednak się wygłupiał z tym Piłsudskim. Najgorsze rzeczy stale mówił o Piłsudskim, na to nie było rady. No, ale żeśmy się jakoś przyjaźnili. Ksawery Pruszyński - znałem mało. Był to hrabia, który się kajał, że był wrogiem ludu, że on chce z ludem, z Rosją i ze wszystkim. Ja mu perswadowałem, żeby się za bardzo nie wygłupiał. Ale został ambasadorem - jak wiadomo - w Hadze. Najpierw w ogóle chciał pośredniczyć między Rzymem a Polską. Między Kościołem a komunistami. Jeździł do Rzymu, do Papieża. Potem został ambasadorem w Hadze, no i zginął przedwcześnie w katastrofie samochodowej. Doskonały pisarz. Znałem go jeszcze z „Buntu Młodych” przed wojną, bo to był przyjaciel Giedroycia. To specjalna formacja - tacy ukraińscy ziemianie - Polacy. Józef Prutkowski - to śmieszna postać. Straszny pijak, rozrabiacz. Przyjaciel generałów i w ogóle całej elity partyjnej, która mu na wszystko pozwalała. Urządzał najrozmaitsze kpiny. Pamiętam, jak przyjechał Rawicz z Paryża, zresztą potem odebrał sobie życie. Ten Rawicz bardzo chciał przyjechać do Polski, w końcu przyjechał jako reprezentant jakiejś firmy, bo nie miał innego pretekstu, jako obywatel francuski. No i poszedł do SPATIF-u, gdzie spotkał Prutkowskiego, którego oczywiście znał ze Lwowa. Prutkowski mu się rzucił na szyję, i mówi: „Chodź, ja tu jestem w ciekawym towarzystwie”. On przychodzi, siedzi jakichś czterech, i Prutkowski mówi: „Widzisz, to jest pułkownik taki a taki, on wyrywa paznokcie. A ten to jest taki, co ściska jaja drzwiami. A ten znowu...” Rawicz podrywa się przerażony, a to rzeczywiście byli ubecy. Takie miał przyjaźnie. Pamiętam, kiedyś przyszedłem, on zaprasza na wódkę i mówi: „Proszę pół litra żytniej”. Kelnerka na to: „Ale żytniej nie ma dzisiaj”. A on mówi: „Matko Bosko Katyńsko, to już żytniej nawet nie ma!” No, to jednak było w okresie Gomułki... pozwalał sobie niesamowicie. Zabawny bardzo. Niestety przepił się i wcześnie umarł. Gen. Tadeusz Pełczyński - ps. Grzegorz - właściwy dowódca i inicjator powstania, bo Bór tam wiele nie dowodził. Poznałem go dopiero w Londynie w 1957. Zadzwonił do mnie, że chce się spotkać. Spotkaliśmy się, a on był w ogóle oficerem z „dwójki”, z wywiadu. I zaczął mnie tak wywiadowczo traktować, bo mówi: „Czy pan służył w wojsku?”. Ja mówię: „Służyłem”. „A w którym pułku?” „W takim i takim”. „Hm, a kto to jest Turowicz?”. Ja mówię: „No, redaktor”. „A czy on służył w wojsku?” Ja mówię: „O ile wiem, to nie”, „A dlaczego nie?”. „Nie wiem, dlaczego”, „A Stomma służył w wojsku?” W końcu mnie to zdenerwowało i mówię: „Panie generale, a teraz ja panu chcę zadać pytanie”. A on: „Proszę bardzo”. Więc ja: „Wie pan: fortepian, smoking, biblioteka po ojcu...” On mówi: „Co?”. Ja: „Przepadła mi w Powstaniu i chcę wiedzieć dlaczego”. On się wściekł wtedy: „Bo pan jest demagog”, i tak dalej. Rozstaliśmy się niedobrze. Był to porządny człowiek, ale Warszawę zburzył jednak, co tu mówić. Feliks Perl - wspaniała postać żyda-polaka, patrioty największego, który umiał na pamięć „Pana Tadeusza”. Przyjaciel Piłsudskiego, który potem zerwał z Piłsudskim. I to był wielki przyjaciel mojego ojca. Mieszkał przy pl. Zbawiciela, na Nowowiejskiej, na parterze. Co niedziela z ojcem do niego chodziliśmy. Ja miałem wtedy - to był 1927 rok, szesnaście lat. A Perl prowadził taki tryb życia, że chodził do Sejmu, był przewodniczącym jakiejś komisji, potem szedł do redakcji „Robotnika”, był naczelnym redaktorem - siedział tam całą noc. O czwartej rano wracał do domu, kładł się do łóżka i leżał do jakiejś pierwszej-drugiej. Myśmy tak koło pierwszej z ojcem przychodzili. I rozmowa zwykle była taka, że Perl zaspany, taki czarny, z wielkimi wąsami pytał: „No i jak się czuje ten wasz błazen?”. A ojciec mówi: „Kogo macie na myśli?” On mówi: „No, ten, co się nazwał marszałkiem”. Na to ojciec mówił: „To ja was strzelą w mordę!” Wtedy przybiegała pani Perlowa, która była rosyjską żydówką, żydłaczyła potwornie i mówiła: Pane Zygmuncze, Felek, uspokójcze sze, pogódżcze sze”. Ale on mówił wtedy o Piłsudskim: „Błazen, przecież kompletny!”. No i umarł, chyba niedługo potem, w 1928 jakimś, a pani Perlowa sobie odebrała życie po samobójstwie Sławka. Bo Sławek przyjaźnił się z Perlem i chociaż był premierem i marszałkiem Sejmu, to jednak przychodził do niego, bo się znali z rewolucji z 1905 roku. To była piękna postać. Był zresztą delegatem Polski na rokowania ryskie. Bardzo ciekawy i przyzwoity człowiek. Bolesław Piasecki - postać niezwykła. Przed wojną wódz „Falangi”, niby taki szalenie agresywny, faszystowski, czort wie jaki. W czasie wojny stworzył Konfederację Narodu, która się biła, ale biła się także chyba z Rosjanami, bo oni poszli na Wschód. W rezultacie został aresztowany. Siedział w Lublinie na Zamku. Tam w jakiś sposób przekonał podobno gen. Sierowa, przekonał go do siebie. No i go nie rozstrzelali, jakby można było sądzić, tylko oddali polskim władzom. UB przywiozła go do Warszawy. Siedział na Rakowieckiej, ale go wozili na rozmowy do Gomułki, bo zastanowiło wszystkich, że Rosjanie go jednak nie wykończyli. Przekonał Gomułkę, że potrzebna jest nowa grupa katolicka, prorządowa. Zdumiewająca ewolucja, bo jeszcze dwa lata przedtem oni wydawali mapę z granicą od Morza Bałtyckiego do Czarnego. Polska narodowa, antykomunistyczna bardzo, a tu nagle stał się katolickim komunistą. Zaczął wydawać „Dziś i Jutro”. Ciągle mieliśmy stosunki, ponieważ on i jego ludzie przyjeżdżali do Krakowa i nas namawiali. Z ramienia partii byli takimi jakimiś pośrednikami, ciągle żądali różnych rzeczy. Ale on był świetnym mówcą, miał dużo uroku osobistego. Zwłaszcza ja miałem z nim dobre stosunki, bo żadnych tam jego bzdur nie słuchałem, że socjalizm to jest dzieło Ducha świętego, czy coś - oni takie wypisywali. On do mnie mówił: „Słuchaj, bolszewicy stąd nie wyjdą, więc wiesz... resztę sobie dośpiewajcie”. No i tak latami trwała nasza dyskusja. Potem, po zamknięciu „Tygodnika” oni przejęli wydawanie, więc uważaliśmy to za duże świństwo. Ale ja ciągle miałem z nim stosunki. Przyjeżdżałem do Warszawy, nawet do domu zaprosił mnie parę razy. Potem nastąpiło już całkowite rozejście po Październiku, potem była ta tragedia z jego synem - nie wyjaśniona dla mnie dotąd. A głupstwa pisali w 1968 roku. Ale ja ciągle miałem i mam pogląd, że był to wielki talent polityczny, tylko trafił na złe rozdanie kart. Przed wojną chciał być faszystą, wtedy byli lepsi faszyści. Potem w AK; no, przyjęli go do AK, ale też to było takie wątpliwe. PO wojnie chciał być komunistą, ale też byli lepsi komuniści. Jego marzeniem było, żeby zostać katolickim wicepremierem. Spełniło się dopiero po jego śmierci. Niestety, został nim mało znany człowiek, Komender. On by może ciekawiej się popisał. Ale był posłem, był członkiem Rady Państwa. Bardzo malownicza postać w swoim rodzaju. Stanisław Piasecki - ciekawa postać. Człowiek szalenie ideowy, szalenie żarliwy, okropny nacjonalista, antysemita, przy czym zarzucano mu, że ma jakieś pokrewieństwa żydowskie, była o to sprawa sądowa o obrazę z „Wiadomościami Literackimi”... Bardzo zdolny redaktor, który na rynku literackim właściwie niewielkim, gdzie właśnie „Wiadomości” królowały - zdołał wejść z nowym pismem „Prosto z mostu”, które wylansowało takich ludzi, jak Gałczyński, Andrzejewski, Miciński, Waldorff, Łaszowski, Dobraczyński, Wasiutyński, Zbyszewski Karol, Regamey... Po prostu potrafił: do niego ciągnęli jak muchy do miodu. Wielki talent redaktorski. Nawet ludzie, którzy nie zgadzali się z tą jego linią, pisali dla niego. A ja pamiętam dwa wydarzenia. Pierwsze, że w 1934 roku, na Boże Narodzenie, dostałem urlop z wojska, przyjechałem do Warszawy i poszedłem na koncert do Filharmonii. W przerwie koncertu wyszedł na estradę czarno ubrany pan i powiedział, iż ma do przekazania ważną wiadomość, że został zawarty wieloletni pakt o nieagresji między Polską a III Rzeszą Niemiecką. I wtedy nagle w pierwszych rzędach rozległ się straszny gwizd i tupanie, patrzę, że woźni wynoszą jakiegoś człowieka, który gwiżdże i szarpie się. To był Stanisław Piasecki, który mimo poglądów faszystowskich, był antyniemiecki, ze szkoły Dmowskiego. Tak, że to było znakomite. A drugie spotkanie to było na jesieni, w październiku 39 roku. Piasecki wrócił właśnie z wędrówki po Polsce, świetnie wyglądał, opalił się - zawsze był blady szczur - a tu prezentował się doskonale. I pamiętam, że spotkaliśmy się w kawiarni, o ile się nie mylę, to był tam Regamey, może Waldorff... Proszę pamiętać: Październik 39. I Piasecki powiedział tak: „Teraz Niemcy pokażą taki terror, jakiego jeszcze nikt nie widział. Ale oni nie wygrają. Oni przegrają wojnę, wygra Rosja. A Rosja stąd tak łatwo nie wyjdzie”. No, powiedzieć to w 39 roku, to było duże proroctwo. Zginął po bohatersku. Podczas okupacji założył kawiarnię „Arkadia”, gdzie polityka odchodziła na całego: szatniarzem był Włodzimierz Pietrzak, na fortepianie grał Regamey, całe „Prosto z mostu” tam siedziało. Wydawał pismo „Walka”... Pamiętam, że namówiono mnie, żeby zaangażować go do pisma „Warta” Konrada Sieniewicza, takiej chadecji, ale on bardzo gwałtownie się sprzeciwił i powiedział: „Konflikty polityczne nie ustały w czasie okupacji, a to jest pismo bliskie sanacji, i ja nie chcę z nim mieć nic wspólnego”. Do końca zachowywał się bardzo bohatersko, jeszcze z Pawiaka redagował swoje pismo. Rozstrzelano go. Zygmunt Przetakiewicz - wódz pałkarzy, przed wojną goryl Piaseckiego. Potworny terrorysta, a zarazem niesłychany wątlak fizyczny, bo właściwie ledwo jak cień chodzący, ale rewolwerowiec groźny. Bardzo śmieszna postać. No, śmieszna, jak śmieszna. Co najśmieszniejsze, że on był w Londynie w czasie wojny i brał udział w niesłychanej akcji. Endecy, Grocholski i on włamali się do gabinetu generała Sikorskiego i skradli dokumenty porozumienia z Rosją. Aresztowano ich. Przetakiewicz - to chyba jedyny wypadek - przesiedział na wyspie w więzieniu angielskim długi czas. A potem przyłączył się do armii Maczka, ukradł jakiś wojskowy samochód, przyjechał do Polski w roku 1946 i stał się poplecznikiem Bolesława Piaseckiego w jego polityce prokomunistycznej. Ja mu zawsze mówiłem: „Słuchaj, ty jesteś bezczelny. Tam niszczyłeś Sikorskiego, że jest prorosyjski, a teraz tu robisz takie rzeczy”. A on mówił: „No, bo wiesz, była inna sytuacja, a poza tym, gdyby Sikorski przyjechał do Polski, to by go tu wykończyli tak jak Benesza w Czechach. A tak dobrze się stało...”. Zabawna postać, taki trochę bandyta, ale jest to jeden z niewielu ludzi, który wszystko pamięta - i przedwojenne czasy i wojenne - właśnie ten Londyn, i powojenne. Miałem z nim najróżniejsze zatargi, ale zawsze się to kończyło śmiesznie. Między innymi była taka historia, że jak uciekł Mikołajczyk, Przetakiewicz w „Słowie Powszechnym” napisał... (zresztą myśmy ułatwili to, że „Słowo Powszechne” powstało, bo Bierut zażądał, żeby ktoś z „Tygodnika” to zaaprobował, ja się zgodziłem i Malewska, dzięki temu istnieje „Słowo Powszechne” - oni bezczelnie udają, że tego nie pamiętają, a może już nie pamiętają, bo to inne pokolenie). Otóż jak uciekł Mikołajczyk, Przetakiewicz napisał taki artykuł, w którym strasznie go zmieszał z błotem, że zdrajca na służbie amerykańskiej. Mnie to tak wściekło, że napisałem do Piaseckiego list: „Słuchaj no, to są szczyty bezczelności, jednak nie można, itd...” Piasecki mi nie odpisał. Po czym za dwa lata w Krakowie spotkałem Przetakiewicza. Piliśmy jakąś wódkę, ja mówię: „No to może do nas przyjdziesz”. Przyszedł do nas, żona zrobiła dobrą kolację i po kolacji Przetakiewicz nagle mówi: „Proszę pani, Stefan napisał kiedyś taki list, który dzisiaj mógłby go doprowadzić do więzienia. Ale ja panią bardzo lubię i ja pani oddam ten list”. I wyjął go z kieszeni, rzeczywiście jej dał. Jest bardzo śmieszny. Ale już stary człowiek. Ja go zawsze lubiłem. De gustibus... Jerzy Putrament - osobliwa postać, literat, oficer, ambasador, członek KC, redaktor wielu pism, wieloletni zastępca prezesa ZLP. Ja go lubiłem, bo był szczery. Pamiętam, że nas chcieli wyrzucić z ZLP w Krakowie - Turowicza i mnie, bośmy nie wydali książki, a był w statucie taki punkt, że jeśli ktoś nie wydał książki przez ileś lat to... Dla mnie byłaby to katastrofa, bo mieszkałem w Domu Literatów z dużą rodziną. Komisja miała to rozstrzygnąć i przyjechał Putrament z Warszawy jako decydujący czynnik. Wszyscy mnie okropnie żałowali, w Krakowie mówiono: słuchaj, co to będzie, on taki jest ostry. Nadchodzi ten dzień, ja przychodzę, siedzi komisja takich krakauerów drżących ze strachu. I Putrament, prawda, wspaniały. Putrament nagle wstaje, podaje mi rękę i mówi: „Aha, to wy jesteście te Okopy świętej Trójcy w Krakowie, co trzymacie się?” Ja mówię: „No tak” - „A książki nie wydaliście?” „No nie, bo kto mi wyda”. On mówi: „To nic, to jeszcze poczekamy z dziesięć lat, może wydacie”. Zdumienie. Więc miał takie gesty. Wielokrotnie żeśmy rozmawiali. On był szczerym cynikiem. Mówił: „Na porządnych ludziach polityki się nie buduje. Buduje się na łobuzach, to wiecie. W historii tak jest”. I dopiero z nim zerwałem, kiedy on napisał artykuł, że Kisielewski w „Spieglu” twierdził, iż trzeba było iść z Niemcami, z Hitlerem na Rosję, a nie porywać się... A ja nic takiego nie napisałem, zupełnie przeciwnie. Chciałem go podać do sądu. żaden sąd nie chciał tego przyjąć, ale sąd koleżeński w ZAIKS-ie przyjął, mimo interwencji - Łukaszewicz telefonował - przyjęli tę sprawę. Okazało się, że jemu to Łukaszewicz powiedział, że ja tak napisałem, bo Putrament w ogóle tego nie czytał. On przyszedł na sprawę. Przewodniczącym sądu był Stanisław Ehrlich, był Rynkiewicz - poeta, jeszcze tam ktoś. Putrament wszedł, powiedział: „Chciałem oświadczyć, że ja nie miałem racji, nie czytałem tego artykułu, nie znam niemieckiego. Opierałem się na informacji kogoś, kto sądziłem, że jest autorytatywny. Więc przepraszam, mogę podpisać każde przeproszenie”. Oni powiedzieli, że muszą to zredagować, on wyszedł, ja też wyszedłem. Za dwie godziny przyszedł, podpisał. Ale już więcej z nim stosunków nie utrzymywałem. Zresztą miał przedwczesny jakiś wylew, już był ciężko chory. Ale to była jednak niebanalna postać jak na partię. Jeszcze taka historia: późnym wieczorem przyszła do nas pani Wańkowiczowa, żona Melchiora Wańkowicza, z wiadomością, że była u nich rewizja, że męża zabrano i żebym ja zawiadomił ZLP. Mówi: „Może Iwaszkiewicza”. Ja mówię: „Nie, nie będę”. „No to może Putramenta”. Mówię: „Dobrze”. Szukam jego telefonu, dzwonię: „Chciałem panu powiedzieć, że Wańkowicza zamknęli”. Jest taka długa cisza w słuchawce i on mówi: „Słuchajcie, miałem taki dobry dzień, słońce, łowiłem ryby, byłem zadowolony, a wy mi wszystko psujecie taką wiadomością. Co będzie jeżeli już za takie żubry się biorą”. Zabawna reakcja. R Edward Raczyński - prezydent emigracyjny, po dziewięćdziesiątce, szalenie świeży umysł. Robi wrażenie starca fizycznie, a rozmawia jak młodzieniec. Był jeszcze ambasadorem sanacyjnym w Londynie - więc ile on tam lat siedzi. Bardzo sympatyczny, wszystko wie. Jego druga żona, z domu Lilpopówna, pani Aniela Mieczysławska, bardzo sympatyczna, pomagająca Polakom. Byłem szereg razy u nich w domu. I on wszystko rozumie właściwie, bardzo świetny, realista. Przestał już być prezydentem. Mieczysław Rakowski - znany nam wszystkim. Ja może z nim więcej miałem kontaktu dlatego, że on się ożenił z Wandą Wiłkomirską, skrzypaczką. Znałem go wtedy. Muszę powiedzieć, że to byli niesłychani bojownicy ZMP po wojnie. Jeździli na wieś, namawiali chłopów do kolektywizacji i zostali ukamienowani kiedyś gdzieś pod Kielcami. Więc to był ideowy człowiek. Potem bardzo dobre pismo redagował. „Polityka” miała swoje wielkie momenty. Tylko, że on się wieszał ciągle w tym KC, chciał robić partyjną karierę, a ciągle mu nie szło. Był kierownikiem wydziału, zaledwie. Kiedy został wicepremierem, ja miałem nadzieję, że się zajmie sprawami ekonomicznymi, na których się trochę zna. A on się wziął do propagandy, do pertraktacji z robotnikami. No i zdepopularyzował się potwornie, czego do dziś nie rozumie, zdaje się. Jak na komunistę jeszcze jest możliwy - dość inteligentny. Adam Rapacki - ma dobrą opinię, nie wiem dlaczego. Może dlatego, że wyglądał bardziej na człowieka niż inni ludzie z Biura Politycznego. Taki niby inteligentny, ale bardzo bojaźliwy. W gruncie rzeczy niesamodzielny. Sławny plan Rapackiego to był właściwie plan sowiecki, oni taki sam zawsze wysuwają. Neutralizacja środkowej Europy, wycofanie się. Nic nadzwyczajnego to nie było. W 1968 roku postawił się, kiedy mu powyrzucano różnych urzędników pochodzenia żydowskiego - przyjaciół. Nawet się podał do dymisji, ale nie miało to rozgłosu. Ja go dość dobrze znałem, bo był posłem z Wrocławia, gdzie i ja byłem, więc czasem żeśmy się spotykali. Ale był nieszczery i bojaźliwy, nie miałem do niego sentymentu. Ryszard Reiff - też asystent Piaseckiego, jeszcze przed wojną - był młodym chłopakiem, ale właściwie w tej Konfederacji Narodu w czasie wojny wybił się jako jeden z dowódców. Oni dostali od Bora, od AK rozkaz obrony Wilna, i Konfederacja Narodu razem z AK broniła Wilna, po czym zgłosili się do dowództwa sowieckiego, że chcą być współkombatantami. Przyjęto ich, urządzono bankiet, zresztą na powietrzu, w lesie. Było wspaniale, wódka i wszystko, po czym wsadzili wszystkich do pociągu i wywieźli do Rosji. Przy czym Bolesław był taki mądry, że wcale na ten bankiet nie poszedł, tylko uciekł do Warszawy. Tu go aresztowano w Otwocku. Natomiast Reiffa wywieziono i on uciekł z tego zesłania z dwoma kolegami. Przeszli kilkaset kilometrów pieszo. Wrócił do Wilna i tam go minister Wolski, który był starym komunistą (dziwna postać, był wtedy dyrektorem PUR-u, Państwowego Urzędu Repatriacyjnego), zalegalizował, bo Reiff siedział w Rosji pod fałszywym nazwiskiem. Wrócił do Warszawy, stał się tutaj jednym z organizatorów Pax-u. Potem go Bolesław wysłał do Paryża - był reprezentantem Pax-u w Paryżu. No i jak wiemy, po śmierci Bolesława został prezesem. Uwierzył w „Solidarność” i w przełom. Postanowił odnowić Pax całkowicie, przyznać się do wszystkich grzechów, ale krótko to trwało. Głosował przeciwko stanowi wojennemu - jeden, jedyny, jako członek Rady Państwa. Potem go zewsząd wylano. Do Pax-u nie miał wstępu. Był człowiekiem prywatnym. Postać sympatyczna. Ja mam z nim jedno wspomnienie: sprzedałem mu rower, gdy on był jeszcze przez pewien czas w Katowicach. Sprzedałem mu rower, który miał defekt. Mianowicie, jak puściła guma, trzeba było wszystko zdejmować, bo było przyszyte, o czym on nie wiedział i potem mnie oklął. Ale jest to mój przyjaciel. Hieronim Rettinger - postać dziwna, krakowianin, którego kariera zaczęła się w ten sposób, że popierał go hrabia Zamoyski i dał mu w czasie wojny listy polecające za granicę. Przyjechał do Paryża i zaczął wmawiać wszystkim, że jest delegatem austriackim do osobnego zawarcia pokoju. Zmyślił sobie, że Austria chce odłączyć się od Niemców, zawrzeć osobny pokój. Długi czas rozmawiali z nim w Paryżu, po czym nagle zrobił się skandal i wysiedlili go do Hiszpanii. W Hiszpanii głodował i biedował, postanowił wyemigrować do Południowej Ameryki. A ponieważ nie miał pieniędzy, więc płynął jakimś statkiem na samym dnie w kajucie zbiorowej. Zaprzyjaźnił się z nim jakiś tam facet, Meksykanin. No i okazało się, że ten facet to Calles, późniejszy prezydent Meksyku - taki, co zrobił rewolucję. Rettinger został jego doradcą, wielka kariera. Ale znów awantura, bo Amerykanie zlikwidowali tego Callesa i Rettinger nawiał z powrotem do Europy. Przyjechał do Warszawy i stał się taką szarą eminencją, miał olbrzymie wpływy, wszyscy go znali, świetnie mówił językami i nikt dobrze nie wiedział, na czym się opiera ta kariera. Pieniędzy nie miał nigdy, wódki pił masę. I wreszcie sławna historia Sikorskiego. Stał się jego doradcą, został pierwszym delegatem do Rosji, zamiast ambasadora. No a potem nagle na spadochronie go zrzucono do okupowanej Warszawy - to zupełnie szaleństwo. I był tu parę miesięcy, opowiadał, jakie miał straszne przeżycia, że przyszedł gdzieś do restauracji i kelner go poznał, mówi: „A dla pana doktora angielkę czystej i wodę sodową?”. No więc on zwiał stamtąd. Później znów jedzie ktoś rykszą, to Janusz Minkiewicz - i woła: „Rettinger, co ty tu robisz?” Więc on też uciekł. Wrócił do Anglii - to niesłychany wyczyn. Postać tajemnicza. Po wojnie też był w Warszawie i na wyrywki biegali do niego Cyrankiewicz, Bierut, wszyscy. Więc kimś on był. Był propagatorem zjednoczonej Europy, był przyjacielem Churchilla. Na jego pogrzeb w Londynie podobno przyszedł cały rząd. Zagadkowy agent, nie wiadomo czyj, a bardzo sympatyczny człowiek. Ja opowiadałem historię, jak się z nim w Paryżu trochę pochapałem, potem upiliśmy się. Gdybyśmy mieli takich 10 Rettingerów, to by Polskę ocalili. Ale jeden nie wystarczył. Adolf Rudnicki - bardzo ciekawy i inteligentny facet. Pisarz nierówny, ale miał znakomite rzeczy. Właściwie jego małe rzeczy są dla mnie najlepsze, niektóre. Zresztą ja o nim dużo pisałem, pod pseudonimem Julia Hołyńska pisałem duże studium w „Tygodniku Powszechnym”. Kiedyś był szalenie ceniony, uważany za największy talent, a później jakoś o nim zapomniano, wyjechał do Paryża. Teraz jest w Warszawie. Niektóre książki znakomite. Na przykład jest taka książka „Kupiec łódzki”, o tym królu ghetta w Łodzi. świetna. W ogóle te jego okupacyjne nowele świetne. Może tylko nierówne trochę. Szybko pisze, lubi meandry stylistyczne, ale to jeden z najciekawszych autorów. Może trochę za bardzo tkwi w tym warszawskim środowisku, w tej „Warszawce” powojennej. Ale tak czy owak - na bezrybiu... to jest dobry pisarz. Kazimierz Rudzki - znałem go doskonale. świetny aktor, doskonały. Specjalnego rodzaju aktor, to rzadkość u nas. W tym „Madame Sans Gene” grał Fouche’ego zupełnie genialnie. On potrafił nic nie mówić, stał tylko i patrzył: to było coś prześmiesznego. W filmie „Eroica” też bardzo dobry. A mnie jego nazwisko kojarzy się zawsze z firmą Rudzki. Był przed wojną taki sklepik na Marszałkowskiej, muzyczny, gdzie sprzedawano nuty, troszkę instrumentów. To był nieduży sklep, gdzie królował jego ojciec, i u tego Rudzkiego można było załatwić sobie nuty czy płyty z całego świata. W ciągu tygodnia, zamawiało się - nie wiem - coś z Południowej Ameryki, i przychodziło! To, czego dziś stu urzędników i pięć ministerstw nie umie załatwić, to załatwiała firma Rudzki. Jak oni to robili, nie wiem. Ale genialnie. Jerzy Rutkowski - przed wojną falangista, który był orędownikiem przystąpienia „Falangi” do obozu rządowego, do sanacji. Organizował Związek Młodej Polski i takie różne historie. W czasie wojny bardzo zasłużony organizator drukarstwa podziemnego, a po wojnie dyrektor Inco, to znaczy firmy „Pax-u”. Teraz na emeryturze, ciekawy człowiek. Generał Marian Ryba - poznałem go jako prokuratora wojskowego, kiedy zostałem posłem. Otóż cała grupa „Tygodnika Warszawskiego” i Stronnictwa Pracy siedziała w więzieniu: Braun, Kwasiborski, Studentowicz, Kudliński, itd. Po PaŹdzierniku ich wypuszczono, ale nie dano im żadnego papieru, że są - amnestionowani, czy zwolnieni. Braun prosił mnie jako posła, o interwencję. Poszedłem do prokuratury wojskowej i tam był sędzia, szalenie „odwilżowy”, październikowy, który mówił: „świetnie, panie pośle, że pan przyszedł, bo tu straszne rzeczy się działy - tortury, fałszywe oskarżenia itd.”. Mówię: „Ja właśnie w tej sprawie przychodzę, w sprawie Stronnictwa Pracy”. Na co on mówi: „No niestety, ja na to nie mam wpływu, ale tu jest prokurator pułkownik Ryba, to może pan do niego pójdzie”. Ja mówię: „Gdzie on jest?”. „Tu, w sąsiednim pokoju, tylko pana ostrzegam, że to jest ciężki człowiek”. Przychodzę. Siedzi młody facet, sztywny jak kij, nie wstaje w ogóle, nie podaje ręki. „Proszę siadać, w jakiej sprawie?”. Więc ja mu to wszystko mówię. A on na to: „A kto panu powiedział, że ci panowie są amnestionowani? A co, jeśli ci panowie są oskarżeni, że do Gestapo zanosili listy komunistów z adresami, kogo trzeba aresztować?” Więc ja mówię: „Panie pułkowniku, jak tak, to przepraszam. Nie wiedziałem o tym”. Chcę zabrać tę listę, bo ja miałem listę nazwisk, a on bierze tę listę, mówi: „Niech pan zostawi”. „Nie, no po co, jak pan...” „Niech pan zostawi”. Wyszedłem bez podania ręki. Za trzy dni dostali papiery o amnestii. Czyli on mnie tak nabierał, prawda. Złe mam wspomnienia. A był potem prezesem PZPN chyba. Pułkownik Jan Rzepecki - rzadki przykład: zawodowy oficer, intelektualista, publicysta, literat. Syn sławnej publicystki endeckiej Izy Moszczyńskiej. Legionista, ale taki z własnym poglądem. Przy czym odznaczył się tym, że był dowódcą kompanii podchorążych, co eskortowała Wojciechowskiego na most, na spotkanie z Piłsudskim. W czasie wojny szef BIP-u czyli Biura Informacji i Propagandy, próbujący prowadzić własną politykę. Miał różnych intelektualistów u siebie. Nawet go oskarżono o zapędy komunizujące. (Było sławne zamordowanie Makowieckiego, Widerszala, później Handelsmana wydano Niemcom). Był przeciwny wybuchowi Powstania, ale potem podporządkował się. Po powrocie z oflagu założył WiN, czyli Wolność i Niezawisłość. Ale tak go jakoś założył nie bardzo się ukrywając. Ja to opisałem w powieści „Ludzie w akwarium”. Został aresztowany, lecz proces miał dość dziwny - do wielu rzeczy się przyznał i wytargował amnestię dla wszystkich. Sam dostał niewielki wyrok z zawieszeniem. Ale za dwa lata, kiedy wszystkich zamknięto, zamknięto i jego. Wyszedł przed Październikiem. Potem już zajmował się historią, pisaniem w Wojskowym Instytucie Historycznym. Inteligentny człowiek, zupełnie nie przypominał zawodowego oficera. Wincenty Rzymowski - antypatyczna postać, lewicowiec, mason trochę, był niby opiekunem Legionu Młodych z ramienia rządu i wtedy Legion Młodych szalenie poszedł na lewo; Zapasiewicz był komendantem. W końcu Sławek postanowił z tym skończyć. Wylali Zapasiewicza. A Rzymowski został wtedy czerwonym pepeesowcem. Odznaczył się tym, że napisał broszurę „Roman Dmowski - czciciel diabła”, w której okropnie ochlapał Dmowskiego. A potem był korespondentem „Robotnika” w Rzymie faszystowskim i pod pseudonimem Rawicz pisał korespondencje. Nagle go rozszyfrowano i aresztowano. Była nawet interwencja polskiego rządu, wypuścili go. W czasie wojny znalazł się w Rosji i nagle wrócił, początkowo jako minister kultury, potem minister spraw zagranicznych. Krótko był tym ministrem, potem umarł. Niesympatyczna to była postać, ale ciekawa. S Artur Sandauer - krytyk znany, zarozumialec okropny, ale muszę powiedzieć, że w okresie stalinowskim ładnie się zachowywał, nie dał się na żaden socrealizm wziąć. Bezpartyjny. Wykłócał się z „Kuźnicą”, z komunistami, ja go zawsze popierałem. Później chyba stracił nerwy. Robił dziwne posunięcia w ostatnich latach. Pił „żołnierską zupę”, kiedyś zachwalał to sobie. Ale nie był to człowiek najgorszy. Kardynał Adam Stefan Sapieha - wielki autorytet. W Krakowie ulubiony arcybiskup. Przed wojną wsławił się tym, że kazał przenieść trumnę Piłsudskiego do innej krypty. Awantura była wielka z piłsudczykami. W czasie wojny - Hlonda nie było - stał się najwyższym dostojnikiem Kościoła i podobno miał przez jakiegoś kapelana niemieckiego kontakt z Rzymem, dostawał listy itd. Stawiał się gubernatorowi Frankowi, no więc bardzo ceniony. A po wojnie założył „Tygodnik Powszechny” i to wcześnie, bo już w marcu 1945 roku wystąpił z podaniem. Podniósł się krzyk w Krakowie, z kół prawicowych, że książę - Metropolita - bo tak go tytułowano - chce współpracować z komunistami, ale „Tygodnik Powszechny” od razu chwycił, Sapieha mianował księdza Piwowarczyka swoim delegatem. Zebrali się wtedy profesorowie jak: Kutrzeba, Konopczyński, Czekanowski, Krzyżanowski, Bujak i „Tygodnik” szybko nabrał autorytetu. Sapieha się nigdy nie wtrącał. Raz się wtrącił, kiedy były jakieś futurystyczne rysunki. Wezwał Turowicza, że to przecież jest bolszewizm, poza tym się nie mieszał. Był to naprawdę wielki pan, który sobie lekceważył wszelkie niebezpieczeństwa. Ciekawe, że jeszcze za czasów austriackich zadarł z Rzymem i bardzo późno dostał kardynała - dopiero gdzieś chyba w końcu lat czterdziestych. I podobno przed śmiercią proponował Wyszyńskiego na Prymasa. Właściwie Wyszyński - biskup lubelski był stosunkowo mało znany. I głos Sapiehy przeważył. „Caritas” w Krakowie założył. W ogóle odgrywał dużą rolę. No i „Tygodnik Powszechny” dzięki niemu był osłaniany i przetrzymał do 1953 roku. Adam Schaff - wściekł mnie niedawno. On zakłada jakąś instytucję międzynarodową, „Socjalizm przyszłości” czy też „Przyszłość socjalizmu”. I chwali się, że tam przystąpił... - premier francuski, król hiszpański czy ktoś jeszcze... i tak o tym zasuwał tu w telewizji, ale ani słowa nie powiedział, na czym to ma polegać, ten socjalizm przyszłości... On spraw gospodarczych w ogóle nie bierze pod uwagę, bo na tym się nie zna. To jest dziwne, bo chce być dalej marksistą, a nie chce widzieć, że to doprowadziło do plajty, że to umiera. I on tego broni zajadle, że to tylko błędy, że to trzeba było nie w tym kraju... Taką książkę wydał w Austrii, że kraje Wschodu się nie nadawały do rewolucji, że Marks chciał czegoś innego... No, ale to nie ma takich tłumaczeń, że ktoś chciał dobrze, a wyszło źle, bo jednak odium spada na winowajcę... Ja go parę razy przywoływałem do porządku - Schaffa - ale on przy swoim stoi twardo. Z partii go wyrzucili, on złożył o ponowne przyjęcie, ale go nie chcieli przywrócić... To jest przykład, że słowo „socjalizm” obłąkało człowieka, że poza tym słowem nie może myśleć i tego słowa się nie wyrzeknie. A słowo jest wieloznaczne i mylące. Kiedyś był u nas klasykiem marksizmu. Cała młodzież uczyła się z jego „Wstępu do teorii marksizmu”. To bardzo dobra książka, tylko to nieprawda wszystko, bo sama teoria marksizmu nie wystarcza. On tam chwali dialektykę i tak dalej... No, każdy by pochwalił, tylko że skutki były inne, też okropnie dialektyczne... Ludwik Sempoliński - no cóż... to jest postać mojej młodości... Wiech, Sempoliński, Krukowski, Znicz, Jarossy - z tych wielkich kabaretowych aktorów Sempoliński był super znakomity, bo do perfekcji doprowadził pewien typ takiego findesieclowego pana z wąsikiem, podstarzałego. Sławna piosenka „Tomasz, skąd ty to masz...” Przy czym był to inteligentny człowiek. Napisał bardzo dobre wspomnienia. Konrad Sieniewicz - sekretarz Popiela, stał się moim szefem w konspiracji, bo był przywódcą Stowarzyszenia Bojowego „Grunwald” - tak to się nazywało. Nie wiem dlaczego mnie do tego „Grunwaldu” namówił, i ja Sieniewiczowi przysięgałem. On do dzisiaj żyje, wywiał za granicę razem z Popielem. Mieszka w Rzymie. Jest jakimś takim działaczem chrześcijańskim. Do Polski przyjeżdżał parokrotnie. Jan Emil Skiwski - rzadkość, kolaborant ideowy z Niemcami. Poznańczyk, konserwatysta, bardzo antykomunistyczny, który już od początku okupacji rozpoczął propagandę prohitlerowską. Z tym, że przychodził do „Kuchni Literatów”, którą dobrze znałem - tam przychodzili najrozmaitsi ludzie, akowcy, żydzi i on nigdy na nikogo nie doniósł. Natomiast nikt się nie spodziewał, że on rzeczywiście chciał kolaborować. Ale wziął się do tego dość późno, już tak na serio po bitwie pod Stalingradem, kiedy wiadomo było, że jest po Niemcach. A on wtedy zaczął wydawać ten „Przełom” razem z Burdeckim, niby naukowcem, potem w Krakowie działali i razem z Niemcami wyjechał. Umarł w Wenezueli jako kierownik czytelni, coś takiego. Czapski go spotkał w Caracas, czy gdzieś, nie wiedział nawet kto to jest, rozgadał się z nim, a potem Skiwski nawet do Czapskiego pisywał. Ja miałem te listy, dałem je Adamowi Michnikowi jako materiał historyczny, tylko boję się, że mu je zabrali kiedyś, a to były ciekawe listy. Antoni Słonimski - postać głośna. Ja go ceniłem przede wszystkim jako satyryka, jako poetę. No i miał swój wielki okres przed wojną, kiedy bardzo zwalczał hitleryzm i faszyzm w „Wiadomościach Literackich”. Natomiast uważam, że był to człowiek umysłowości dosyć przeciętnej, średnio wykształcony. Czytał tylko pewne książki - miał taką manię na punkcie światopoglądu naukowego, na punkcie Wellsa. To nie było nadzwyczajne. Natomiast był utalentowany, dowcipny, zabawny. Stał się przywódcą pewnej grupy inteligencji warszawskiej. Ja nie miałem do niego specjalnego przekonania, aleśmy się polubili pod koniec życia. Oczywiście różnica wieku była duża. Aleksander Smolar - to ten z Paryża, bo jego brat Eugeniusz jest z Londynu. Bardzo inteligentny, miły chłopak, pracowity, doskonały organizator. Ma bardzo inteligentną żonę, która się zna na ekonomii. Napisała kiedyś doskonały esej o polskiej gospodarce, a podpisał go jakiś lord angielski, profesor. Ja przeczytałem to i myślę, skąd Anglik może się tak znać na polskiej gospodarce... A to ona napisała. Pamiętam taką historię w Paryżu, że była rocznica zajęcia Czechosłowacji przez bolszewików. Występował Goldstucker, London, ci wszyscy komuniści czescy, i Smolar. Oni wszyscy mówili po kolei - na żywo szło - że to prawdziwi marksiści chcieli zrobić prawdziwy socjalizm w Pradze, a tu staliniści ich załatwili... I że przykład brali z Polski, gdzie Gomułka... I Smolar próbował się wtrącić. Zabrał głos i powiedział, że w Polsce to jest zupełnie inaczej, bo Polska jest krajem katolickim i nigdy marksizm tu się nie przyjął... Ale mu przerwali w połowie i dalej mówili swoje... On jeszcze raz próbował, i tak parę razy. Ja zadzwoniłem do niego potem i powiedziałem: „Bronił pan tu ludu polskiego, ale nie dali... Czerwoni panu nie dali!” Włodzimierz Sokorski - rzeczywiście przedwojenny komunista. Jego ojciec był nauczycielem polskiego i kolegował się w gimnazjum z moją matką. Uczyli się w samej szkole pani Malczewskiej. A jego brat jest kompozytorem, moim kolegą. Mąż Bogny Sokorskiej. Natomiast Włodzio - wuj chłodek tak zwany, to był facet inteligentny, ale miał jakąś wadę w tej inteligencji. Był za giętki, za bystry, coś w nim było takiego, że w końcu się wszystkim naraził. W Rosji się naraził, nie bardzo mu tam długi czas szło. Był w Charkowie dozorcą stacji kolejowej - zawiadowcą, nie brali go do rządów. Wrócił do Polski późno, był chyba wiceprzewodniczącym CRZZ, najpierw. Ale okazało się, że jest pisarzem, że ma skłonności do kultury, że ma znajomości, został ministrem kultury i próbował w inteligentny sposób zrobić nieinteligentną rzecz, tzn. socrealizm w sztuce. Starał się tak robić, żeby ludziom nie szkodzić. Miał kilka ofiar - Kantora wykończył, wyrzucił z uczelni Cybisa, następnie szykanował Malawskiego, a taką prawdziwą jego ofiarą to ja się stałem. Otóż na Zjeździe Młodzieży Artystycznej w 1949 r. wygłosiłem referat niespodziewany, że nie ma żadnego realizmu w muzyce, a tym bardziej socrealizmu, że to wszystko są nonsensy polityczne i że trzeba sobie dać z tym spokój. Straszna z tego wynikła awantura, on mnie sklął od agentów amerykańskich. A sklął mnie dlatego, że tam był obecny delegat z KC, który był wyższy od niego stopniem, więc się żle poczuł. Wyrzucił mnie natychmiast ze szkolnictwa muzycznego. 15 minut po zebraniu rektor Drzewiecki przyniósł mi dymisję i pieniądze nawet za trzy miesiące, abym się tylko nie pokazywał. Potem Sokorski próbował udawać odwilżowca. Pamiętam, jak przyszła odwilż i Kuryluk - zresztą najsympatyczniejszy komunista, jakiego znałem, został ministrem kultury, to Sokorski powiedział: „No, co oni robią, Kuryluk nie potrafi zrobić odwilży. Ja bym potrafił, bo wiem, jak się robi... socrealizm. To ja bym wiedział, jak się robi odwilż”. Lubił takie różne powiedzonka, potem pracował w telewizji na różnych stanowiskach. Pisał książki. Cieszył się z tego Bieńkowski, bo twierdził, że wypełniają lukę, jaka jest w polskiej literaturze, mianowicie pornografię, że nie mamy pornografii, więc Sokorski ładnie to robi. Postać to nie najpoważniejsza w świecie. Właściwie już bez stanowisk, prezesostwo ZBOWiD-u mu zostało. Ja go ceniłem za książkę „Polacy pod Lenino”, gdzie chociaż stwierdzono, że tam sporo rzeczy jest zmyślonych, ale była to szalenie śmiała książka jak na owe czasy, i jego rozmowy z Berlingiem na temat Lampego czy Wandy Wasilewskiej pod gradem kul są bardzo ciekawe. To była naprawdę ciekawa książka, nie miała w ogóle recenzji, co już dobrze świadczy. Dobra książka nie ma recenzji. Trzymał się długo Sokorski, aż się i skończył. Nie mam do niego żalu, chociaż powinienem. Kiedyś go spotkałem i powiedziałem: „Pan mi złamał życie, bo pan mnie wyrzucił z Konserwatorium”. A on odrzekł: „Nie, ja dałem panu życie, bo by się pan zajmował tą głupią muzyką, a tak stał się pan politykiem”. Artur Starewicz - bardzo przystojny - rzadkość, członek KC, sekretarz KC w swoim czasie, zajmował się prasą i literaturą. Taki giętki, kręty, inteligentny, udający sympatycznego. Ale umiał po intrygancku rozstrzygać sprawy. W końcu został ambasadorem w Londynie, a teraz nie wiem, co robi w Warszawie. Stefan Staszewski - sąsiad. No, wiadomo, stary komunista. Jest u Torańskiej jego wypowiedź, dosyć ciekawa. Długo siedział w Jakucji, był gdzieś tam internowany. Po powrocie został w Katowicach chyba sekretarzem, potem był redaktorem „Trybuny Robotniczej”, następnie kierownikiem Biura Prasy w Warszawie. I zrobił się wielkim odwilżowcem przed 1956. Tutaj odegrał rolę w czasie Października, zdaje się broń rozdawał robotnikom. Najrozmaitsze takie rzeczy wyczyniał. Wprowadził Gomułkę na ten sławny wiec pod Pałacem Kultury, ale potem Gomułka mu się tak odwdzięczył, że go stopniowo coraz bardziej odsuwał, i w końcu go wyrzucili. No i emeryt - tak, niestety, kończą często komuniści. Ale przynajmniej w tej wypowiedzi dla Torańskiej wyrzekł się komunizmu. Powiedział, że się pomylił. Tak jasno nikt tam chyba tego nie powiedział. Andrzej Stawar - więc Andrzej Stawar to nasza negatywna legenda rodzinna, ponieważ mój ojciec był działaczem Związku Literatów, był prezesem oddziału warszawskiego dłuższy czas, i uważał, że jest trzech strasznych komunistów: Wat, Stawar i Stande. I kiedyś, w związku ze sprawą Brześcia, oni postawili wniosek na zebraniu literatów, żeby potępić sprawę brzeską. A ojciec przewodniczył i wystąpił przeciwko temu... że tu jest związek pisarzy, który nie zajmuje się polityką... I wtedy Stawar zaczął krzyczeć: „Faszyści mu zapłacili!” No i minęły lata. Po wojnie siedzę w Zakopanem, gram w szachy z kimś, i przychodzi jakiś starszy pan, przysiada się i kibicuje przy tych szachach. Potem się przedstawia: „Stawar jestem”. A on się ukrywał w Zakopanem, bo go chcieli w ogóle aresztować za herezje marksistowskie. Więc ja mu opowiedziałem tę historię z ojcem - on to pamiętał doskonale - i mówię: „No to co teraz...?” A on mówi: „No właśnie. A teraz ja jestem w podziemiu”. Bardzo przyzwoity człowiek, w końcu nie mógł się z tym pogodzić, że mu książki konfiskowali, i pojechał do Paryża, wydał u Giedroycia... Ale umarł tam, umarł w Maison Lafitte po prostu, no, prawie... bo z redakcji do szpitala go przewieźli. Bardzo przyzwoity, uczciwy człowiek, przyjaciel Irzykowskiego, ale rzeczywisty marksista, wierzący marksista, z takim zajobem swojego rodzaju, wierzący w... materialistyczną interpretację życia. Powoływał się na Żeromskiego, na Prusa, zresztą świetny znawca, bardzo dobry krytyk. Stanisław Stomma - nasz wódz polityczny „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”. Litwin, żmudzin, absolwent prawa w Wilnie. Bardzo inteligentny, bardzo uczciwy, czasem nie udaje mu się politycznie, ale trzeba powiedzieć, że jako prezes „Znaku”, do końca trzymał fason, chociaż popełnił błędy, bo niepotrzebnie dopuścił nieodpowiednich ludzi do klubu, zresztą, jak mnie w nim już nie było. Tym wstrzymaniem się od głosowania nad Konstytucją tak pięknie wyszedł z Sejmu. Potem już właściwie politycznej roli nie odegrał. Był docentem, profesorem prawa. No i w tej chwili jest na emeryturze, ale działa, teraz już w Senacie. Właściwie jeden z moich najbliższych przyjaciół politycznych. Stanisław Stroński - wielki publicysta endecki, szalenie bojowy. Pisywał po parę artykułów dziennie na raz. Sławna była jego kampania przeciwko Piłsudskiemu. On wymyślił nazwę „Cud nad Wisłą”, że to nie Piłsudski wygrał, lecz to był cud. Szalony antysemita, wytykali mu, że sam jest pochodzenia żydowskiego, bo matka, że coś tam... Reprezentował opozycję w Sejmie, antysanacyjną. Bardzo zajadły, świetny mówca. Umarł w Londynie. Był wicepremierem w pierwszym gabinecie Sikorskiego w Paryżu. A miał być premierem. Kazimierz Studentowicz - postać ciekawa, choć kontrowersyjna. Podobno bardzo wielki ekonomista. Przed wojną wymyślił go Giedroyć, znalazł go gdzieś, wymusił na nim książkę o polskiej gospodarce. On był przeciwnikiem polityki Kwiatkowskiego, to była rzadkość wtedy, ta książka drukowana w „Buncie Młodych”. W czasie wojny był jednym z twórców Unii Katolickiej. Uważał się za chrześcijańskiego socjalistę, że chrześcijanie powinni „po linii” miłości bliźniego, uporządkowania życia, mieć swój program. Program społeczny Kościoła. On ten program opracował nie sam, współpracowali z nim m.in. Kwasiborski, Antczak, Braun. Po wojnie rzucili się do polityki, sądząc, że to ich moment. Rzucili się wyposzczeni, działali przecież w czasie wojny i działali ciężko. Braun był ostatnim przewodniczącym Rady Narodowej i chyba ostatnim delegatem Rządu po Korbońskim. Wiele działali i SP dawało im firmę w londyńskiej czwórce stronnictw. Po wojnie doszli do wniosku, że przyszedł ich czas - zrealizować ten chrześcijański socjalizm, że marksizm tego nie zrobi, bo jest niepopularny, bo kraj jest katolicki, bo Rosja, bo to i owo, wobec czego zaczęli wydawać „Tygodnik Warszawski”. Współpracował z pismem ksiądz Kaczyński, który wtedy przyjechał z Londynu. Ja tam dużo pisałem na początku, ale za czasów księdza Wądołowskiego, pierwszego redaktora. A potem zaczęli Brauny, Kwasiborskie, szalenie społecznie, więc mnie się to specjalnie nie podobało. Ale oni zrobili błąd myśląc, że włączą się w życie polityczne oficjalnie. Poszli do Bieruta. Wyłożyli swój program, twierdzili, że to jest wspaniały program, że cała Polska go przyjmie, że delegat rządu był z SP i bodajże Grot-Rrowecki także myślał podobnie, że wszyscy są za nimi. Bierut zrozumiał szybko, co trzeba zrobić. Kazał ich zamknąć, zamknąć pismo - stało się to w 1948 r. Oni zresztą brali udział w rozmowach przedwyborczych, w których wszystkie grupy katolickie brały udział, ale nic im to nie pomogło. No i siedział ciężko, długo w więzieniu, z siedem lat. Dzielnie się tam zachowywał, podobno nawet odprawiał mszę. I kiedy wyszedł, ponownie miał opinię wybitnego ekonomisty, szybko wszedł na Uniwersytet, został chyba profesorem. Potem wyjechał na rok do Ameryki, pozwolono mu, dostał jakieś stypendium. W rozmowach prywatnych - bo ja nie miałem z nim dużo kontaktu - stale mówił o tym, że on właściwie jest chrześcijańskim socjalistą. Zresztą ja mu mówiłem, że każdy socjalizm jest głupi, ale bez gniewu żeśmy się rozstawali. Dopiero mnie zdenerwował, kiedy wstąpił do tego „Grunwaldu” bezsensownego i to tak demonstracyjnie w 1980. Po czym wyszedł na tym żle, bo w tym „Grunwaldzie” się pokłócił z jakimś panem Ciesiołkiewiczem, sekretarzem i był proces. Na procesie zeznawał Studentowicz, że wszystko jest w porządku finansowo itp., a nagle sędzia mówi: „A cóż to jest za świadek, czy to jest wiarygodny świadek? A ile lat siedział pan w więzieniu? i za co?” Oto skutki zadawania się z łobuzami. No i w rezultacie społecznie to on chyba już nie działa, dużo chorował. Jest to człowiek inteligentny, ale ma tę manię społeczno-socjalistyczną i chrześcijańską zarazem, i bardzo z siebie jest zadowolony, co może nie świadczy o nim najlepiej. Ja go nawet dosyć lubię, tylko trzeba mieć 5-#6 godzin na rozmowę z nim, mniej to nie. Władysław Studnicki - wyjątkowa postać. Germanofil polski. Od urodzenia do śmierci głosił, że trzeba się porozumieć z Niemcami przeciwko Rosji. Nienawidził caratu, nienawidził komunizmu. Zaczynał od socjalizmu w Wilnie, był na zesłaniu. Potem do konserwatystów krakowskich przystąpił, a potem do endeków. I bez przerwy głosił konieczność porozumienia się z Niemcami. Miał zdolności prorocze, dosłownie. Pamiętam jedyny raz, kiedy się z nim osobiście zetknąłem w 1939 roku, po wejściu Niemców. Miał spotkanie z młodzieżą i powiedział rzeczy niebywałe, że Francja przegra wojnę bardzo szybko, że musi nastąpić wojna sowiecko-niemiecka. Ale dalej już błędne przypuszczenia, że Niemcy będą potrzebowali polskiego żołnierza, że trzeba się z nimi dogadać. I nie przewidział, że gdy będzie się próbował dogadać, to go żandarmi zrzucą ze schodów. Potem pojechał do Berlina, do Goeringa, z jakimś memoriałem, więc znowu go aresztowano. Siedział tam w jakimś obozie, czy więzieniu pod Berlinem i nic z tego germanofilstwa nie wyszło, ponieważ to byli inni Niemcy. Tego on nie wkalkulował, że hitlerowcy to już inny gatunek Niemców. Ale to był przenikliwy człowiek i bardzo uczciwy, bardzo odważny. Tylko trochę fantasta. Zresztą małego wzrostu, z wielkimi wąsami, ogromnie honorowy, pojedynkował się. Ciekawa postać, wyjątkowo dobry pisarz polityczny. Bogdan Suchodolski - aa, to jest facet antypatyczny, muszę to powiedzieć. Za sanacji był senatorem, po drodze endekiem, potem chciał być katolikiem... szybko się wyrzekł, bo do „Znaku” raz napisał. Jak go zaatakowali, to on przeprosił, że nie wiedział, co to jest za pismo. Napisał list do „Trybuny Ludu” czy do czegoś takiego. No, i właściwie jedzie na mówieniu o niczym. Bo te jego wszystkie książki, to... Natomiast ja miałem z nim śmieszne spotkanie w roku 1957 nad morzem. On był redaktorem encyklopedii. I w tej encyklopedii było napisane: „Ponomarienko, sekretarz PPR” - zamiast KPZR. A pod hasłem „Katyń” było napisane „Zbrodnia niemiecka...” i tak dalej. Spotykam Suchodolskiego, i on mówi: „Wie pan, ten błąd z tym Ponomarienko, ludzie mi wypominają... no tak, przykrość, rzeczywiście...” Ja mówię: „Panie profesorze, to jest kara za Katyń”. Franciszek Szlachcic - Szlachcica znam od niedawna, bo po mojej powieści „Wszystko inaczej” zadzwonił do nas i powiedział: „Mówi generał S. z pańskiej powieści”. No więc poznał siebie. Spotkaliśmy się, i bardzo się ciekawił, skąd ja wiedziałem pewne szczegóły o nim, na przykład to, że on był przeciwko budowie Huty Katowice. A ja wiedziałem stąd, że mój znajomy był dyrektorem inwestycyjnym tej huty, przedtem był dyrektorem naczelnym Huty Lenina, i pokazywał mi korespondencję, wtedy Szlachcic był wicepremierem i jemu to podlegało. No i właśnie przeciwko tej hucie bardzo ostro rzeczywiście występował. Natomiast był taki twórca mózgów elektronowych, inżynier Karpiński - podobno genialny - którego wykończyli, bo on zawarł umowę z Anglikami na taki swój mózg i oskarżono go, że to bezprawne, że wyprzedaje socjalizm... odebrali mu paszport, odebrali mu profesurę. A jego protektorem był właśnie Szlachcic. Więc on poszedł do niego się skarżyć, a Szlachcic mu powiedział: „Drogi panie, ja panu przyznaję zupełną rację, ale układy się zmieniły i ja nie mogę nic”. Ten Karpiński „skończył” w Szwajcarii jako dyrektor wielkiej firmy komputerowej. A Szlachcic jest... Ale w stanie nieczynnym. T Władysław Tatarkiewicz - mój profesor historii filozofii, bardzo inteligentny człowiek, który miał - co w nim ceniłem - niewysokie ambicje. Mówił: „Ja nie jestem filozofem, ja jestem kompilatorem, popularyzatorem, estetykiem”. Bardzo skromnie o sobie mówił, a zrobił masę. Ja chodziłem na jego wykłady, kiedy powstała „Historia filozofii”, bo on to najpierw mówił. To pionierska rzecz, takiej drugiej nie było. Kiedyś Leszek Kołakowski na jubileuszu Tatarkiewicza powiedział, że o każdym filozofie pisze on tak, jakby to był jego najulubieńszy. W okresie stalinowskim dostawał w kość, zdjęli go w ogóle, tylko na KUL-u wykładał trochę. Ale umarł jako bardzo zasłużony, sławny. Mnie bardzo lubił. Tu niedaleko mieszkał, tak że, dość często się z nim spotykałem. I zrobiłem z nim wielki wywiad w „Tygodniku Powszechnym”, to było w 1969 roku - coś takiego. Taki duży wyczerpujący wywiad o poglądzie na filozofię, na filozofię polską. Józef Tejchma - Józefa Tejchmę zawsze uważałem - obok Kuryluka - za najporządniejszego komunistę jakiego znałem. Człowiek naprawdę prostolinijny, dosyć uczciwy. Pamiętam taką historię: było posiedzenie dwóch połączonych komisji sejmowych w jakiejś sprawie. Był tam Tejchma, jako wicepremier. Ja zgłosiłem jakąś poprawkę. Wszyscy tak popatrzyli na siebie - przewodniczył Wende - i zaczęli jeden po drugim przeciwko tej poprawce występować, że to sprawa potwornie reakcyjna i podstępna... a to była taka jakaś poprawka stylistyczna. Ja widzę, że Tejchma pali papierosa za papierosem, denerwuje go to, bo widzi, że to wymyślanie jest bez sensu. I nagle poprosił o głos, i mówi: „Ja bardzo przepraszam, nie rozumiem tej dyskusji. Mnie się wydaje, że poprawka posła Kisielewskiego uściśla sprawę, nic w niej złego nie widzę”. I wtedy wszyscy zaczęli przemawiać za tą poprawką. Po posiedzeniu chcę podejść do Tejchmy i podziękować, ale widzę, że on ucieka, bo nie chce żeby go widzieli, że ze mną rozmawia. Goniłem go po korytarzu, wreszcie go dopadłem i mówię: „Dziękuję panu bardzo za poparcie”. A on zamachał rękami: „Eee... żadne poparcie...” Teraz go spotkałem w ambasadzie greckiej. Spytał, czy go poznaję, ja powiedziałem, że oczywiście. W 1970 roku był wysłany do Gomułki, żeby go poprosić o złożenie dymisji, bo się wszyscy bali Gomułki, a on go lubił bardzo... A Gomułka uważał w ogóle, że to jest spisek partyjny, nie żadne rozruchy... No, i przyszedł Tejchma, i zaczął tak delikatnie mówić, że „jednak jest taka sytuacja, prawda, i towarzysze uważają...” A Gomułka na to: „Aha, więc i ciebie przekabacili...”. Krzysztof Teodor Toeplitz - o właśnie... Z KTT wymieniamy listy raz na parę lat - obelżywe albo takie na pół obelżywe. Bo jest to człowiek zdolny, ale... no, bywa czasami nieznośny. Cyniczny bywa, niekiedy to widać wyraźnie, a czasami odważny i odkrywczy. Niewątpliwy talent dziennikarski. Szkoda go na te czasy. We Francji byłby świetnym dziennikarzem. Witold Trąmpczyński - minister handlu zagranicznego. Bratanek wielkiego endeka poznańskiego, marszałka Sejmu i Senatu. Człowiek o otwartej głowie, bardzo zdolny ekonomista. No, tylko, że bojowy - to znaczy bał się wszystkiego. I ja go wykończyłem parę razy, bo on mnie słuchał jako posła. Zrobił mnie przewodniczącym Rady Muzycznej przy „Ars Polonie”, wysłał mnie za granicę na służbowy paszport. Z tego powodu miał potem okropne przykrości. Kliszko mu robił awantury, ale jakoś to przetrzymał. Potem był ambasadorem w Ameryce. Bardzo dobrze wychowany, łagodny - rzadkość w ogóle w partii, ale też dostawał po uchu. Najwyżej zaszedł na przewodniczącego Komisji Planowania, przez pewien czas. Bardzo otwarta głowa, pamiętam, że kiedyś walczyłem o turystykę zagraniczną na komisjach w Sejmie, Trąmpczyński zaprosił mnie na herbatę i mówi: „Proszę pana, niech pan zaniecha tej sprawy, bo my turystyki zagranicznej nie będziemy uprawiać, tylko polonijną”. „A dlaczego?”. Mówi: „Bo tak zdecydował tow. Kliszko”. „Ale dlaczego?”. „Bo tow. Kliszko uważa, że jest nielegalność dolara, że będą nadużycia, że to i owo”. Ja mówię „Ale to jest bez sensu”. A Trąmpczyński: „Ja nie oceniam, tylko pana informuję”. No więc to był właściwie cały on. Nie żyje już, niestety. Edward Trojanowski - jego bodaj brat stryjeczny, Wojciech, znakomity reporter radiowy „Wolnej Europy”, biegał kiedyś 110 metrów przez płotki, natomiast Edzio był tu dziennikarzem, a kiedyś rekordzistą Polski na 200 metrów. Edward był uroczy człowiek, blagier okropny, lubiący pożyczać pieniądze i nie oddawać... Ale wszyscy go lubili, bo taki cynik... a poza tym biegacz świetny. Zresztą był drugi taki biegacz-dziennikarz, sekretarz redakcji „Życia Warszawy”, ewangelik, Stanisław Rothert, startował w sztafecie 4 razy 100 metrów. świetny biegacz i gruźlik do tego. A człowiek uroczy. Jerzy Turowicz - to trzeba tak powiedzieć... Za największego niegdyś profesora kompozycji uchodził mój profesor Kazimierz Sikorski. I ja kiedyś spytałem Fitelberga na ten temat. A Fitelberg powiedział: „Wie pan jaka jest tajemnica wielkiego profesora kompozycji? íe ma zdolnych uczniów”. Więc... Ja myślę, że Turowicz jest to ciekawa osobowość, połączenie ogromnej religijności z upodobaniem do nowoczesnej sztuki i do różnych takich postępowych historyjek. Bardzo ciekawa indywidualność, trochę zmieniająca się. Nie chcę się narażać... ale uważam, że jest to człowiek o upodobaniach świeckich... w oczach. To znaczy, lubi patrzeć na ładne kobiety... oczy mu się palą wtedy. Nie zapiera się tego, ale nie rozwija tej sprawy. Żona jest córką generała Gąsiorowskiego, to był szef sztabu długi czas. No a Jerzy jest przyjaciel Papieża z zawodu. To mu zarzucam, bo można by powiedzieć, że kiedyś bardzo lubił tych nieprawomyślnych teologów - tego Schillebeeckxa i tego Kunga z Tubingen - a jak Papież z nimi zadarł, to jednak się ich wyrzekł, schował rogi po sobie. No, ale Papież ważniejszy... Ale jest to duży redaktor, bo nie przeszkadza i garną się do niego ludzie. On ma urok, garną się ludzie utalentowani. Jego liberalizm połączony z wrodzoną religijnością: przecież on ma dwóch braci księży i cała rodzina bardzo religijna - to jest rzadkie połączenie. Poza tym zna języki, zna świat, a siedzi w Krakowie i na wakacje jeździ do Pcimia, czy gdzieś tam. No więc szereg przeciwieństw, synteza przeciwieństw, to zawsze jest ciekawe. Ja go poznałem wtedy, kiedy był także ksiądz Piwowarczyk, i oni się doskonale uzupełniali, bo ksiądz sztuką się mniej interesował, bardziej sprawami społecznymi, był chadek właściwie, i znał marksizm doskonale. No a Turowicz był od Maritaina, od sztuki i od kultury. To pismo miało szczęście, trzeba powiedzieć. Bo był i Sapieha, i nie było drugiego takiego pisma, i to jest novum. To zasługa Turowicza: takiego pisma poświęconego kulturze, gdzie różni ludzie pisują, to właściwie nie było... Była „Kultura” w Poznaniu, ale... węższa. Tak, że to się okazał wielki pomysł. I wielkie szczęście. Julian Tuwim - o Tuwimie bym powiedział to, co on sam powiedział o sobie w Pławowicach u Morstina. Było tam sympozjum poetyckie i Tuwim powiedział do Morstina: „Panie hrabio, ja to mam taki talent, że mógłbym pisać wiersze jak Mickiewicz, jak Słowacki... Tylko bieda jest jedna: ja nie mam nic do powiedzenia”... Więc coś w tym jest. To był wirtuoz formy, a treść była właściwie dosyć minimalna. Ale czasem wiersze wspaniałe. Leopold Tyrmand - cała epopeja, mój wielki przyjaciel. Zabawny chłopak, interesujący, który w ten sposób ukrywał się w czasie wojny, że pojechał na roboty do Niemiec dobrowolnie. Tam był kelnerem, potem kucharzem na statku, potem jeszcze kimś. Po wojnie wrócił, ale jakoś nigdzie nie mógł zagrzać miejsca. Zaczynał w „Słowie Powszechnym”, to najśmieszniejsze. No i wreszcie przyszlusował do nas, do „Tygodnika”. Pamiętam początki jego kariery, jak na przykład był mecz jakiś wielki, ze Związkiem Radzieckim chyba. Na meczu był Bierut, cały rząd miał przyjść. Otóż Mikołajczyk, wicepremier, wykombinował sobie, że się spóźni, żeby mieć osobne wejście, osobną owację. I rzeczywiście, jak przez głośnik podano, że wszedł do loży wicepremier Mikołajczyk, to stadion się zerwał z miejsc, zaczął klaskać, a w loży prasowej tylko jeden człowiek wstał i klaskał - to Tyrmand. I wylali go ze Stowarzyszenia Dziennikarzy zaraz, za parę dni. I w ogóle go wylali. Mieszkał w dawnym domu YMCA, tu, na Konopnickiej, w maleńkim pokoiku i demonstrował swój sprzeciw. Jak było ZMP, to on właśnie się ubierał po dżolersku, w jakieś czerwone skarpetki. Długi czas go nigdzie nie drukowali, właściwie cierpiał biedę, ale świetnie to znosił i opisał w „Dzienniku”, gdzie jest cała epopeja. Mnie tam zresztą znieważył, napisał, że dłubię w nosie, co jest nieprawdą i różne takie - ale zabawne. Jak przyszła odwilż, napisał szybko tego „Złego” i nagle olbrzymi sukces - trzy wydania. Kupił sobie samochód, dostał mieszkanie, ożenił się i w ogóle szał ciał, wszystko wspaniale. Ale dalej mu już nie szło. Zaczęli go bowiem niszczyć wydawcy, pani Zatorska, taka kierowniczka od wydawnictw. Ciągle mu książki odwalali, ale walczył. Wyjechał za granicę, „Zły” miał bardzo dużo przekładów. Napisał świetną moim zdaniem powieść „Filip” właśnie o pobycie w Niemczech. Ale coraz bardziej się rozgoryczał, że go nie wydają, tylko w „Tygodniku” pisywał. I wreszcie mu odwalili powieść „Życie towarzyskie i uczuciowe” - i to odwaliła nie cenzura, bo cenzura to przyjęła, lecz redaktorki z wydawnictwa, bo uważały, że on obraża środowisko literackie i Słonimskiego itd. Pewna nasza znajoma była wśród tych redaktorek. Wtedy on tak się rozgoryczył, że zabrał dupę w troki, jak to się mówi. I wyjechał. Po Europie się plątał, wreszcie w Ameryce osiadł, ciężkie tam miał początki, mieszkał w Harlemie, gdzieś wśród Murzynów, w najtańszej jakiejś dziurze. Miał pewien sukces, bo pisywał w „New Yorker” - to jest pismo o wielkim rozgłosie. Dyrektor „New Yorkera” go bardzo lubił, ale ten dyrektor umarł, a przyszedł syn, który był postępowy, czerwony, uznał Tyrmanda za reakcjonistę i wyrzucił go. No więc ciągle miał takie przeżycia. Wreszcie został wicedyrektorem instytutu do badania spraw imigracji. Mówił świetnie po angielsku, pisał już po angielsku. No, niestety, przestał pisać po polsku. I nagle umarł na serce na jakimś seminarium na Florydzie. Zostawił szereg książek, zupełnie niedocenionych moim zdaniem, znakomitych. Ten „Filip” jest znakomity, to „Życie towarzyskie” to jest opis Warszawy gomułkowskiej jakiego nie ma drugiego, bo i socjologiczny i psychologiczny - znakomity. świetne nowele. Był też pionierem ruchu jazzowego, podziemnego. Postać bardzo ciekawa, miła. Mocno zadziorny, ja się też z nim czasem kłóciłem. Aleśmy się w końcu lubili. Zdemoralizował mi dzieci, bo ich nauczył jazzu, ciuchów kolorowych, różnych takich rzeczy. Szkoda, że umarł i to daleko od Polski. Ale ma teraz swój renesans, tu jest czytany, wydają go, było nawet sympozjum na jego temat. U Leopold Unger - Brukselczyk. Dawny członek redakcji „Życia Warszawy”, jeden z redaktorów. Korespondent „Życia” na Kubie. Tutaj się niczym specjalnym nie zaznaczył, mało pisał. To był taki agencyjny dziennikarz. W 1968 roku pokłócił się strasznie z Korotyńskim - były te antyżydowskie nastroje - wyjechał z rodziną. Ucichło o nim. Ja przyjeżdżam w 1972 roku do Brukseli i tam akurat przyjechał Gromyko. Kupiłem sobie „Le Soir” i czytam znakomity artykuł o Gromyce, dowcipy sowieckie, wszystko. Myślę - skąd w Belgii mógł się znaleźć taki znawca Wschodu? Okazało się, że to właśnie Unger. Pisuje w paru pismach. Pisuje po angielsku i po francusku. I w „Kulturze” paryskiej jako Brukselczyk. Teraz wydał książkę „Orzeł i reszka”, gdzie jest zbiór tych międzynarodowych, światowych reportaży. Ja o tym napisałem recenzję w trzecim numerze „Kultury” paryskiej - radzę przeczytać: wszystko o Ungerze. Bardzo zdolny dziennikarz. I mój przyjaciel. Jerzy Urban - nie lubię, ale jest to zręczny na swój sposób socjotechnik. Tylko, że bujacz i cynik. Ale dziennikarzom zagranicznym się podoba. Więc widocznie dlatego jest, że się podoba. Ja nie gustuję specjalnie. W Andrzej Wajda - Wielki talent filmowy, którego bardzo długi czas nie lubiłem. Te wszystkie jego filmy narodowe od „Lotnej” poczynając poprzez „Popioły” i tak dalej - poza tym „Pokolenie” według Czeszki - wszystko to, także „Popiół i diament”, wydawało mi się jakąś nieprawdziwą wizją Polski, wizją sztuczną. Ale umiał to napełnić autentycznym temperamentem narodowym, tak że ten „Popiół i diament” był mniej kłamliwy niż sama książka. No a potem zrobił kilka świetnych filmów. Moim zdaniem „Wesele” jest nadzwyczajnym filmem, „Ziemia obiecana” jest też bardzo dobra, ja lubię osobiście „Smugę cienia”. Poza tym miał taki satyryczny film, którego nikt nie zauważył - „Polowanie na muchy” według Głowackiego - to było bardzo dobre i śmieszne. Znowuż „Bez znieczulenia”, film bardzo krytyczny, również dobra rzecz. Dla odmiany dwa jego głośne filmy - „Człowiek z marmuru” i ten solidarnościowy „Człowiek z żelaza” - nie podobają mi się. Uważam, że „Człowiek z marmuru” jest nieprawdziwy faktograficznie. Ja mieszkałem w Krakowie i wiem jak wyglądało współzawodnictwo pracy w Nowej Hucie. To nie była taka improwizacja, jak ktoś sobie wymyślił. To była cała wielka akcja, zorganizowana na wzór sowiecki, forsę w to wkładano, słowem ogromna machina... A u niego to wygląda tak, że ktoś to sobie wymyślił, to po prostu nieprawdziwie... chociaż film bardzo ciekawy, Janda była dobra. „Człowiek z żelaza” mnie podrażnił, bo strasznie banalne rzeczy mówią tam ci robotnicy: takie schematyczne, patriotyczne... Chyba tak robotnicy nie rozmawiają, czy wówczas nie rozmawiali. No, ale to jest plakat. Ja widziałem w Paryżu ludzi, którzy płakali na tym filmie. Ciekawym, jak on dalej pójdzie - no bo na tej polityce za długo nie ujedzie... Paru jego rzeczy nie widziałem, na przykład filmu „Miłość w Niemczech”. Widziałem za to „Dantona”, który choć schematyczny, jest filmem dobrym. Krótko mówiąc, Wajda ma jakiś wrodzony talent. On mało mówi, mało dyryguje na planie, a jednak wszyscy grają tak jak on chce, no i film nosi jego piętno. Jak powiadam: ten jego ekspresjonizm duchowy, patriotyczny mnie nie odpowiada, to nie jest mojego typu reżyser, ale to jest niewątpliwie wielki reżyser. A spryciarz też ogromny. Ale tak być musi, Fellini też jest spryciarz. Jerzy Waldorff - postać malownicza, znam go potwornie dawno, chyba najdawniej. Poznańczyk, muzyk, a zarazem prawnik. Był aplikantem adwokackim już przed wojną. świetne pióro. Na muzyce to on się mniej zna, moim zdaniem, ale pisze świetnie. I powieści dobre, i eseje doskonałe. No i niesłychanie żywotny. Teraz pracuje nad zabytkami, nad cmentarzami itd. Energia go nie opuszcza. Postać malownicza. I zawsze się umiał utrzymać na takim niezależnym stanowisku, bez prowokowania, ale zawsze osobny. Ja go nawet do „Przekroju” zaprotegowałem, pamiętam, że redaktor Eile mówił - kiedy ja odchodziłem z „Przekroju” - że przydałby się taki ktoś, kto by się znał na muzyce. Ja mówię: „Mam takiego kandydata”. „A kto to jest?”. Ja się długo wahałem, bo on pisywał w „Prosto z mostu” przed wojną i był taki okrzyczany, bo zabawną książkę „Sztuka pod dyktaturą” wydał. I wreszcie mówię: „To jest Jerzy Waldorff”. A Eile odpowiada: „Mam dosyć tych pańskich faszystowskich znajomości”. Po czym jednak się zgodził na tego Waldorffa. I Waldorff się rozwinął. Zresztą wielki przyjaciel Gałczyńskiego. Postać barwna. I ma tę zaletę, że nawet starszy ode mnie o rok. Nie jestem najstarszy. Lech Wałęsa - postać jedyna w swoim rodzaju, ciekawa. Dwa razy w życiu rozmawiałem z nim. Drugi raz niedawno, długo zresztą. Myślę, że jest to błyskotliwy człowiek, jak na takiego samouka inteligentny. Tylko może zbyt przejęty sprawami personalnymi. Wyobrażam sobie, że tam, w Gdańsku, gdy mówi do swoich ludzi, to gra psychologicznie - trzeba powiedzieć tak, trzeba powiedzieć siak. Jest to postać z pewną charyzmą, ale czy ma program polityczny i gospodarczy, to powątpiewam. Raczej ma program swój, indywidualny. No, ale może się mylę... Melchior Wańkowicz - żubr wileński. Wielki dziennikarz, ale straszny spryciarz, który lubił pieniądze i taki krętacz trochę, ale z wielkim talentem. „Monte Cassino” - sławny jego reportaż. I „Tworzywo” o losach polskiej emigracji w Kanadzie, w Ameryce - to jest duża rzecz. Niesłychanie dbał o swoją karierę, o to, żeby mieć uczniów. Kąkolewski to jest taki jego wychowanek w Polsce Ludowej. I potem się nagle naciął. Zamknęli go na trochę, grozili mu procesem, ale jakoś się wybronił. Był to rzadki okaz, bo się zrzekł obywatelstwa amerykańskiego. Amerykanie bardzo tego nie lubią. Co więcej, minister Moczar odradzał mu to. Mówił: „Po co to panu? Ma pan tutaj spokój w Warszawie”. Ale nie, on się zrzekł. Wolałem Mackiewicza od niego, ale był to bardzo utalentowany człowiek. Wanda Wasilewska - córka przyjaciela Piłsudskiego, jej ojcem chrzestnym był właśnie Piłsudski. No i zdumiewająca kariera... Władysław Wolski opowiadał, że jak go zwolnili z obozu, to jechał tam ileś tygodni do Moskwy i wreszcie w Moskwie spotkał „towarzyszkę Wasilewską”, jak się wyrażał... No i poczęstował ją papierosem. Ale ona powiedziała: „Nie, towarzyszu, ja takich nie palę”. Wolski powiada: „Myślę sobie, to w takim razie jakie ona pali: amerykańskie ma, czy jakieś inne... A ona wyjmuje machorkę, skręca kawał gazety, i podaje. To ja jej mówię: „Towarzyszko, ja jestem stary komunista pochodzenia robotniczego, to ja nie muszę... to ja zapalę swojego”„. Taka typowa jego anegdotka. Wojciech Wasiutyński - też metamorfoza. Przed wojną bojowy oenerowiec i falangista. Pisywał takie felietony w „Prosto z mostu” - „Z duchem czasu”. Były one absolutnie faszystowskie i niby pałkarskie. Potem wyemigrował. Po wojnie zacząłem go czytać - widzę, że to światły człowiek, światowy. I był jakiś czas temu, pierwszy raz w Polsce. Został endekiem, czy narodowcem, ale już ma szersze spojrzenie. Nie ma tego jakiegoś szowinizmu. Bardzo się rozwinął. No i świetne pióro, bardzo dobry publicysta. Adam Ważyk - no, też dziwne. świetny znawca poezji francuskiej, nowoczesnego malarstwa, nagle zrobił się politrukiem od sztuki i heroldem socrealizmu. Niszczył nas wszystkich okropnie. Mnie przestał się kłaniać przez długi czas, po czym nagle przyszła odwilż. Było otwarte zebranie organizacji partyjnej Związku Literatów, tu, w Pałacu Prymasowskim. Tłumy przyszły, bo to było tuż przed Październikiem. I ja patrzę, Ważyk kłania się nisko. Więc ja się rozglądam, że komuś za mną, bo do głowy mi nie przyszło, że mnie. On drugi raz się kłania. Ja się odkłaniam, on podchodzi. Więc ja mówię: „No, jakoś mnie pan nie poznawał przez te wszystkie lata”. A on mówi: „Tak, wie pan bo ja byłem w domu wariatów, ale już się wyleczyłem”. Ja mówię: „Jak to, naprawdę pan był?” - „No, w tym domu wariatów, co pan zna”. A więc pokajał się w ten sposób. Napisał ten sławny „Poemat dla dorosłych”, który narobił ogromnego hałasu. Nie wiem czy nie jest zapomniany ten utwór, ale wtedy to był wybuch jakiejś bomby. W ogóle sądziłem, że to jakiś manewr partii, bo żeby największy partyjny działacz nagle napisał o Nowej Hucie takie herezje. Myślę sobie „Nie, to pewnie jakaś taktyka, ktoś to wymyślił”. A tymczasem on na własną rękę to zrobił. Odegrał wielką rolę, bo jak powiedział Sandauer „Naprawić zegarek mogą tylko ci, co go zepsuli, bo znają mechanizm”. Może... czy ja wiem? Jan Karol Wende - też mieszkał w tym domu co i ja. Wicemarszałek Sejmu ze Stronnictwa Demokratycznego. Człowiek o niewielkim charakterze, ale dość inteligentny. Wspiął się szybko, bo w Lublinie podobno awansował co tydzień o jedną gwiazdkę. Najpierw był pułkownik Wende z niczego, potem był ambasadorem, no i potem wicemarszałkiem Sejmu, ale bał się jak ognia Kliszki. Tak, że wiele z nim zdziałać nie można było. Andrzej Werblan - ważna figura, kierownik wydziału nauki w partii, o zabarwieniu stalinowskim, taki „mocny człowiek”, chociaż się wywodził z PPS, po czym nagle w okresie „Solidarności” zaczął mówić o demokracji, o strukturach poziomych, o przekształcaniu partii - i wylali go zewsząd; obecnie bez znaczenia. I spotkałem go w stanie wojennym w szwedzkiej ambasadzie. Napiliśmy się. I ja mówię: „Proszę pana, jak to jest możliwe, że pan, stary gracz partyjny, stary lis, pan uwierzył, że możliwe są w partii te struktury poziome, ta demokratyzacja”. On mówi: „Nie, proszę pana, ja nie uwierzyłem, że to jest możliwe, ale ja mam wnuczkę, pomyślałem, że ona kiedyś będzie czytać historię Polski i spyta: „Co dziadek robił w partii? Co dziadek zrobił dla demokratyzacji partii?” „No, musiałem coś zrobić”. Piękne tłumaczenie. Władysław Wicha - minister spraw wewnętrznych po Październiku. Powiem tylko jedno - Jerzy Zawieyski był w Edynburgu i poznał generała Maczka, który został wtedy barmanem w hotelowej restauracji, ponieważ całą emeryturę zaangażował w jakieś akcje giełdowe i stracił. Maczek powiedział Zawieyskiemu, że chciałby wrócić do Polski. Zawieyski przyjechał i myśmy ze Stommą poszli do Wichy w sprawach różnych interwencji a na końcu ja mówię: „Panie ministrze, tu jest taka sprawa, generał Maczek chciałby wrócić do Polski”. A Wicha mówi: „Maczek? Do Polski? Niech on najpierw popracuje politycznie, żebyśmy wiedzieli, po co on chce wracać i kto on jest”. I nie wrócił, dzisiaj depesze gratulacyjne dostaje od rządu polskiego - skończył 96 lat. NO więc taki to był mędrzec ten Wicha. Feliks Widy-Świrski - mój sąsiad z tego domu. Bardzo malownicza postać. Doktor medycyny, przedwojenny członek „Zadrugi”. „Zadruga” to była neopogańska grupa, Jan Stachniuk tym kierował. No i ten Widy-Świrski nigdy nie miał nic wspólnego ani z komunizmem, ani z katolicyzmem. Po wojnie nagle został członkiem Stronnictwa Pracy, bo mu tak nakazano z partyjnego klucza. Najpierw był wojewodą poznańskim, potem wiceministrem Ziem Odzyskanych. Potem był w tym Stronnictwie Pracy. Wreszcie go zamknęli, gdy zamknęli Gomułkę jako świadka przeciwko Gomułce. On się tam bronił, opowiadał mi zresztą zabawne historie z różnych przesłuchań. No i wyszedł. Siedział chyba jakieś trzy lata w śledztwie. Jak Gomułka doszedł do władzy, on został wiceministrem zdrowia, prezesem różnych organizacji, wreszcie kierownikiem polskiego ośrodka naukowego w Paryżu. Z tym, że potem była intryga, bo kapitan Czechowicz go wrąbał. Trzech ludzi wrąbał, że są na żołdzie „Wolnej Europy”. Kubackiego, Podkowińskiego i Widy-Świrskiego - Bogu ducha winnych ludzi, ale była z tego duża heca. Wrócił do Polski. Był to bardzo inteligentny człowiek, który ze wszystkiego się śmiał, wszystko rozumiał, ale bał się własnego cienia, no i służył... Był przyjacielem Gomułki. Dużo się od niego dowiedziałem, między innymi powiedział mi kiedyś: „Wie pan, przyszli do mnie z tego Urzędu i mówią: „Wy jesteście oczytani doktorze, a tu taki Staliński napisał książkę. Kto to może być? No - mówią - Putrament, ktoś tam, raczej nie - ale chyba Kisielewski”. A Widy-Świrski mówi: „Wiecie co im powiedziałem: „Nie, wykluczone. Kisielewski by napisał z furią, z jadem, z wściekłością. A to jest takie łagodne - taka fotografia”. Przekonałem ich.” Nie pytał się mnie, czy to ja, tylko tak opowiadał. Niestety nie żyje. Stefan Wiechecki (Wiech) - Wiech był zdumiewający, bo w rozmowie w ogóle do głowy by nikomu nie przyszło, że on pisze takie właśnie „wiechy”. Bo to był intelektualista, inteligent, znający języki, lubiący teatr. No a tu wymyślił sobie i ten żargon warszawski, podmiejski... i ten stylik cały, ogromnie zabawny. Oczywiście, przepadła cała jego szmoncesowa, żydowska część twórczości. Tam były znakomite rzeczy, bo on też podpatrzył ten dialekt. Ale w gruncie rzeczy on sam to wymyślił, te dialekty. I to zanikło. Ja się zastanawiałem w czasie Powstania, kiedy patrzyłem jak burzą Warszawę, co zrobi Wiech po wojnie, gdzie jego humor się podzieje. No i oto jest pierwszy powojenny felieton Wiecha w „Ekspressie”, że handlują, na Poznańskiej jest bazar, tam ktoś chce kupić marynarkę, nie może dostać, ale nic się nie mówi o żadnym Powstaniu. I w pewnym momencie facet mówi: „No dobrze, ale gdzie ja taką marynarkę dostanę?” A ktoś odpowiada: „Pójdziesz pan tam, trzecia ruina na lewo, tam sprzedają...” To była jedyna aluzja... „Trzecia ruina na lewo...” Bardzo miły i zabawny człowiek był Wiech. Ale i poważny w rozmowie. Andrzej Wielowieyski - jest to mimoza trochę. I nerwus. Czasem świetne rzeczy potrafi powiedzieć czy napisać, a czasem zupełnie dziwaczy i nerwy go ponoszą. Trudno pojąć tego człowieka, ale bardzo go lubię... jak się kogoś długo zna, to się go lubi. On miał różne koncepcje. Taka była kiedyś jego książka „Przed trzecim przyspieszeniem”: wielkie dziwactwo. Kiedy indziej system meksykański nam zachwalał. A czasem potrafi świetnie napisać. To jest bardzo ideowy facet i katolik prawdziwy, ma dużo dzieci. Piotr Wierzbicki - wnuk wielkiego przemysłowca, prezesa „Lewiatana” - to było zjednoczenie ciężkiego przemysłu. Dziadek, Andrzej Wierzbicki - inżynier w Rosji działający, znałem go. A Piotr - zaczynał tak właściwie w biedzie. Był nauczycielem, zaczął pisywać, nie miał gdzie. Muszę powiedzieć, moja zasługa, że go do „Tygodnika” wpakowałem. No i rozkwitł jako ciekawy felietonista, także książką „Myśli staroświeckiego Polaka”, co prawda on do tego czasu nic nie czytał Dmowskiego i ja mu poradziłem, żeby przeczytał „Politykę Polską” - to jest najlepsza książka Dmowskiego. W tej chwili bardzo popularny. Ciekawy człowiek, tylko że melancholik i żółciowiec. Raczej smutny człowiek, martwi się. Nie drukują go, nie wydali mu powieści „Cyrk”, wyszła tylko w drugim obiegu, co gorsza Giedroyć tego nawet nie chciał wydać, bo mu się nie podobało tam coś. Bardzo ciekawy człowiek. Józef Winiewicz - Poznańczyk, chorągiewka na wietrze. Najpierw endek, potem senator, wysoki urzędnik Rządu Londyńskiego. Po czym wraca do Polski i zostaje wiceministrem spraw zagranicznych, bardzo ortodoksyjnym. Bojowy, czyli bojący się własnego cienia. Nic nigdy nikomu nie załatwił. No, ale otrzaskany, znający języki. Towarzysze mu się wywdzięczyli nie bardzo, mianowicie, kiedy miał przejść na emeryturę przyszła kolej na Polaka, żeby był przewodniczącym sesji ONZ. To jest bardzo opłacalne, bo tam jest wysoka pensja w dolarach. I miał nim być Winiewicz. Po czym przyjechali do Warszawy amerykańscy astronauci, ci co byli na Księżycu. I przyszło z KC, że nie należy ich przyjmować, tak, że tylko ambasador amerykański urządził koktajl. Byłem na nim zresztą: poznałem ich. Po czym nagle podniósł się wrzask, że obrażono Amerykę, że dlaczego - i zwalono wszystko na Winiewicza. Tak, że nie został przewodniczącym, tylko został Trepczyński, czyli wykiwali go na całego. Tak kończą ludzie bojowi. Ryszard Wojna - niezbyt to sympatyczna postać. Budząca sprzeciw przez to, że czasem mówił horrendalne rzeczy i czuło się, że on w to wierzy. Tak on to sobie patriotycznie jakoś ustawiał, że największą brechtę potrafił z przekonaniem podać i drażnić ludzi. No, jednak to jest pewna odwaga w tym środowisku. Ale nie jest to bohater moich marzeń. Kardynał Karol Wojtyła - znałem go jeszcze jako młodego księdza, zawsze przychodził do „Tygodnika”. Przysyłał artykuły, przysyłał wiersze, które Turowicz nie zawsze drukował. I był bardzo miły, bardzo zdolny, przy tym miał umiejętność słuchania. To jest rzadka rzecz. Potrafił słuchać, mało mówił, robił notatki. I tak działał zapładniająco, że wszyscy mówili. No i awansował... Ja mam teorię, że on został Papieżem mianowany przez Kliszkę. Mianowicie zdarzyła się taka historia, jak on jeszcze był biskupem pomocniczym w Krakowie, partia chciała zabrać gmach seminarium na Wolskiej. I Wojtyła w cywilu, tylko w koloratce, poszedł do sekretarza partii Motyki prosić, żeby tego nie robić, że to jest zabytkowy gmach, że tam zawsze było seminarium. Był to pierwszy wypadek, że biskup poszedł do sekretarza partii. Motyka zadzwonił do Warszawy, Kliszko się zachwycił, powiedział: „Oczywiście oddać to seminarium”. I potem, kiedy były kandydatury na metropolię krakowską - to było zdaje się siedem kandydatur. I Wojtyła nie był na pierwszym miejscu, a Kliszko go wyszukał i powiedział: „Partia popiera tego”. Więc właściwie zawdzięcza mu nominację... Był szalenie skromny, już jak był arcybiskupem i kardynałem, urządzał sympozja w pałacu. Prosił, żeby go informować, żeby mu opowiedzieć o literaturze, o tym, o owym. A w ogóle uroczy człowiek. Nie wiem, jak on sobie daje radę w Rzymie, bo w Krakowie nigdy sam nie jadał, tylko chodził na proszone obiady do znajomych, na kolacje. Towarzyski... No a w Rzymie - gorzej. Bardzo wybitna postać. żałuję go czasem, że tam się męczy okropnie pracą. Bo to jest poważny człowiek i poważnie traktuje to papiestwo. Antoni Wojtysiak - sejmowy Rejtan w latach 1957-61, poseł z Legnicy, profesor rolnictwa we Wrocławiu. Starszy pan, wysoki, sztywny, nieco sklerotyczny, przed wojną sekretarz rolnictwa Juliusza Poniatowskiego, „czerwonego piłsudczyka”. Głosował z zasady przeciw wszelkim wnioskom, ustawom, budżetom, nominacjom (przeciw mianowaniu Cyrankiewicza na premiera!). Wygłaszał przy każdej okazji ostre, ironiczne przemówienia, choć w komunistycznym budżetowaniu orientował się słabo. Po pierwszej kadencji oczywiście go wylano, utracił też profesurę we wrocławskiej Wyższej Szkole Rolniczej. Bardzo odważny, przyzwoity facet! Krzysztof Wolicki - znam doskonale z rozmów, tak... Bardzo inteligentny, za inteligentny już, taki przesubtelniony umysł. Jadał z niejednego pieca, więc bardzo doświadczony, ale ma koncepcje czasem znakomite, a czasem zupełnie księżycowe. Tak, że jak on informuje Francuzów, to co oni z tego rozumieją - sam nie wiem. Sławna była jego historia ze strzelaniem w czasie Bożego Ciała, kiedy był jeszcze stalinowcem. On mieszkał na Foksal, i na balkonie rozwiesił jakieś gacie, jakieś coś, bo słońce świeciło. I szła procesja... zaczęli krzyczeć, że tu wiszą gacie, że profanacja... Wtedy on wyskoczył z rewolwerem i zaczął im grozić. Ale to bardzo inteligentny facet, niewątpliwie. I odważny. Władysław Wolski-Śpiwowarczyk - była to postać zupełnie niezwykła jak na komunistę, ponieważ człowiek uwielbiający chodzenie do kawiarni, do knajp, i szczere rozmowy, przy czym nie oszczędzał swoich towarzyszy, których wszystkich uważał przeważnie za idiotów. Moje pierwsze spotkanie z nim: zapoznał mnie Władysław Jan Grabski w Krakowie. Wolski był wtedy ministrem Administracji Publicznej i przewodniczącym Rady Ziem Zachodnich. A do tej rady samych endeków poangażował. No i on mnie pyta: „Proszę pana, Polska oparta o Odrę i Bałtyk, jednolita narodowo, sprzymierzona z ruskim carem - co to panu przypomina?” Ja mówię: „Program Dmowskiego”. On: „No właśnie! Widzi pan”. Masę rzeczy opowiadał o Rosji, o Wandzie Wasilewskiej, można by całą księgę napisać... Po czym rozpoczął intrygę przeciwko Bierutowi, którego uważał za idiotę, tak jak wszystkich zdaje się, i sprzymierzywszy się z ambasadorem sowieckim Lebiediewem, postanowił go wyrzucić a samemu wejść na jego miejsce. Zresztą mówią, że to Stalin go inspirował, że to w ogóle był agent. Ale nie udało mu się to, bo Bierut się połapał, pojechał do Stalina, Stalin się wyparł, że o niczym nie wie, Wolskiego wyrzucili. I mieszkał w Krakowie, nie wolno mu było przyjeżdżać do Warszawy. Był dyrektorem Biblioteki Wojewódzkiej, ale... chodził z rewolwerem. No i opowiadał przeróżne rzeczy. Między innymi prowadziłem polemikę między nim a profesorem Stanisławem Kotem. Bo profesor Kot opisał, jak to w Kujbyszewie do ambasady dostał się jakiś agent, który przyniósł plany obozów koncentracyjnych, a w nocy przyszło NKWD, te plany znalazło, i wyrzucili attache wojskowego, pułkownika Arleta. Ja to opowiedziałem Wolskiemu, który tego nie czytał, a on powiedział: „To wcale nie tak było. Ja byłem wykończony w kraju Jakutów, sparaliżowany, ledwo łażący, chciałem wiać z Rosji za wszelką cenę, ale wiedziałem, że nie będą mieli do mnie zaufania jako do komunisty, więc przyniosłem plany, żeby to zaufanie uzyskać, a oni w ten sposób to potraktowali...” Ja to znów opowiedziałem Kotowi, Kot jednak prostował, i taka dyskusja się toczyła... Najważniejsze, że Wolski nazywał się Piwowarczyk, i że przed wojną był wymieniony do Rosji - były wymiany komunistów na więźniów politycznych - tam go aresztowali od razu oczywiście, ale przeżył. Opowiadał jak po wojnie, w Polsce, było posiedzenie Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, wbiega Jędrychowski „(wiadomo, idiota!)” i mówi: „Towarzysze, mam radosną wiadomość, przeciętna spożycia stali na głowę wzrosła o ileś tam.” A Wolski na to: „Towarzyszu Jędrychowski, jeżeli ja zdradzam żonę cztery razy na tydzień, a wy wcale, to przeciętnie zdradzamy po dwa razy, ale co wy z tego macie za przyjemność, to ja nie wiem.” I mówi: „To Bierut uderzył pięścią w stół i powiada: „Towarzyszu Wolski, ja sobie wypraszam te dowcipy”... No widzi pan, bez poczucia humoru... I oni chcą rządzić...” Postać ciesząca się bardzo złą opinią, a według mnie człowiek nieprzeciętny, inteligentny, no... trochę drań na pewno, ale opowiadający o tym... nie ukrywał tego, nawet się chwalił... Wiktor Woroszylski - przemiana absolutna. Kiedyś straszny zetempowiec i stalinista. Wypisywał niesłychane historie. Był trzy lata na stypendium w Moskwie, potem był w Budapeszcie w czasie krwawej łaźni, całkowicie przemienił się w innego człowieka i partia mu tego nie może darować, że był kiedyś ich człowiekiem, a dziś jest takim bojowcem przeciw. Znawca literatury sowieckiej, zresztą dobry. Poeta, ale to ja się na tym nie znam. Ale już nawet jesteśmy na „ty”, więc wybaczone wszystkie dawne urazy. Po okresie wypaczeń - okres wybaczeń. Jacek Woźniakowski - o Jacku Woźniakowskim napisałem szkic do książki pamiątkowej, którą o nim wydają, gdzie wszystko powiedziałem co o nim myślę, więc można to przeczytać. Uważam, że jest to człowiek szalenie zdolny, ale za dużo - jak i ja zresztą - za dużo srok trzyma za ogon. Znakomity poliglota, świetnie zna francuski, angielski, ale dużo różnych rzeczy robi, i boję się, że żadnej do końca nie dorobił. Wydaje mi się, że najwybitniejszy jest jako estetyk. Wydał kilka książek estetycznych z historii sztuki. Jest ogromnym erudytą, ale ma takie krakowskie snobizmy najrozmaitsze, które sprawiają, że działa w sposób specyficzny, w pewnym stylu tylko. Może nie wyzyskał wszystkich swoich zdolności... Czesław Wycech - aaa, Wycech był wspaniały! On był w ogóle mikołajczykowiec, w czasie okupacji w Delegaturze Rządu, od spraw oświaty. No i zdradził Mikołajczyka. Za to został tym marszałkiem. A jego jąkania w Sejmie były wspaniałe. Na przykład kiedyś film pokazywali - sowiecki jakiś - dla posłów, a on wygłaszał słowo wstępne. I mówi: „To jest film doskonały i pokazuje naszą głęboką, mh, mh... nie... nieprzymuszoną miłość do Związku Radzieckiego”... Nawet partyjni nie mogli wytrzymać ze śmiechu. Pamiętam jak był z delegacją w Rumunii, i tam się Rumuni zachwycali, że mówił bez kartki. I było sprawozdanie z pobytu tam polskiej grupy parlamentarnej - tu muszę wtrącić, że wyraz „po” rumuńsku to „dupa”. Więc było napisane „Dupa Czesław Wycech” czyli że „po Czesławie Wycechu...” przemówił ktoś inny. Ja miałem ten wycinek i go rozpowszechniłem po sali, dopisując: „Co myślą Rumuni o naszym Marszałku”... Moje pierwsze spotkanie z nim było takie, że on mówi: „Szszalenie się cie...eszę, że was pozzz...znaję, bo wiecie, ta wasza książka na...aas krzepiła w czasie ookupacji...” Ja mówię: „Jaka książka? „Nno wiecie, tee... pprochy... Ziemia gromadzi pprochy...” Więc ja mówię: „Ale niestety, to nie ja napisałem, tylko Józef Kisielewski”. A on mówi: „Tak...? No, ale tt...eż się bardzo cieeszę...” Marszałek Sejmu miał prawo wycofać z protokołu jakiś fragment przemówienia, za zgodą posła oczywiście, na jego interwencję. I ja opowiedziałem taką anegdotkę: „Dwa psy się spotykają na granicy: polski i czeski. Czeski tłusty, dobrze wyglądający, i polski - chudy. Więc ten polski mówi: „Co, świetnie się wam powodzi?” A tamten: „Tak, ale szczekać nie możemy, a wam wolno”„. Przyszedł do mnie Wycech i mówi: „Nno wiecie, to jedd...nak jjest obb...raza czeskiego nnarodu, tto nniee.. może być...”, i usunął to... Kazimierz Wyka - Znałem go dobrze. Człowiek, którego marksizm zmarnował. Był to szalenie inteligentny, bardzo wybitny krytyk, uczeń Kołaczkowskiego, u niego w „Marchołcie” pisywał przed wojną, w czasie okupacji pięknie się sprawiał. No i po wojnie uwierzył w marksizm. Szalenie pracowity: wstawał o piątej rano i pisał. Napisał m.in. książkę o marksistowskiej interpretacji komedii Fredry. To nie wyszło, był to jedynie skrypt uniwersytecki. Po czym nagle się okazało, że tam jest jakaś herezja, że to nie jest prawdziwy marksizm. Oskarżyli go, i nagle wypadł z łask, chyba miesięcznik „Twórczość” mu wtedy odebrali i dali Ważykowi. Nie mógł tego zrozumieć i rozpił się na tym tle. Był potem pewien czas dyrektorem IBLl-u. To był wielki krytyk... właściwie mógł być wielki krytyk. Ja mam do niego pretensję, że w książce „Pogranicze powieści” zakwalifikował mnie razem z Dygatem i Brandysem jako „porachunki inteligenckie, porachunki z ostatnią wojną”. Był to taki schemat - krytyk potrzebuje schematu. Ale, moim zdaniem, ja nie pasowałem do tamtych dwóch. Tak czy owak był to świetny krytyk i świetne pióro. Wychował wybitnych ludzi - Kijowskiego, Flaszena, Błońskiego i Puzynę - to byli jego czterej najzdolniejsi uczniowie. Kardynał Stefan Wyszyński - Prymas, wielka postać. Bardzo ciekawe było moje pierwsze z nim zetknięcie. Mianowicie przyjechałem do Lublina i miałem być przez niego przyjęty, przygotowano to. Jednak okazało się, że on musiał wyjechać, ale zostawił do mnie list. I w tym liście napisał: „Czytam pańskie felietony, ale nie jestem ich zwolennikiem. Naród polski cierpiał, ma bolesne rany, a pan soli dosypuje do tych ran. A to trzeba przecież leczyć”. Potem, jak go poznałem, tośmy właśnie na ten temat dyskutowali. Niespodziewanie został Prymasem. Pamiętam, jak Turowicz powiedział, że najzdolniejszym, biskupem jest Wyszyński, ale skąd w Rzymie mają o tym wiedzieć. Tymczasem wiedzieli. No, duży charakter. Niezbyt lubił rzeczywiście środowisko literackie. Kiedyś był u niego Alfred Łaszowski i spytał: „Czy to prawda, że Eminencja nie lubi intelektualistów?”. A on powiedział: „Proszę pana, za czasów Chrystusa też byli intelektualiści - faryzeusze. Ale on wolał z rybakami, z celnikami, z prostymi ludźmi. Czy panu to nic nie mówi?” Ha, rzecz ciekawa. Prowadził Kościół dobrze. Miał twardy charakter. Jednocześnie umiał manewrować, umiał komunistów wyprowadzać w pole. Ja pamiętam historię, jak było 50-lecie „Cudu nad Wisłą”. I nagle zapowiedzieli, że Wyszyński w Częstochowie wygłosi ogromne kazanie z racji rocznicy zwycięstwa nad bolszewikami. No więc UB i Urząd do Spraw Wyznań okropnie się przeraziły. Zaczęli jeździć po diecezjach, straszyć, że jak on spróbuje coś takiego zrobić, to straszne represje spadną na Kościół. On wytrzymał i na trzy dni przed terminem ogłosił, że nie wygłosi tego kazania, bo się rozmyślił. Ale ich zdenerwował, miał szereg takich posunięć. I w końcu został doceniony przez komunistów, zaczęło się porozumienie. Kiedyś mówiono, że Wojtyła postępowy w Krakowie, a Wyszyński reakcyjny. A potem okazało się przeciwnie: Wojtyła - kosmopolita i wróg, a Wyszyński - narodowy, demokratyczny, ludowy. No, jak Wojtyła został papieżem sytuacja się wyjaśniła. Niedługo już pożył Wyszyński. Mnie się podobało, że on miał poczucie humoru. Nie robił z tego dużego użytku, ale pamiętam kiedyś, jak zaprosił posłów koła „Znak” do Lasek, urządził takie rekolekcje swojego rodzaju. Potem przemawiał i mówi, że Polska jest od kilkuset lat pod specjalną opieką Matki Bożej, a ja się nachylam do Stommy i szepczę, że coś nie bardzo Polska wyszła na tej opiece. A on patrzy na mnie, już wiedział co ja mówię. Mówi: „Pan chce, żebym pana wyklął, a ja nie. Ja wiem, co pan powiedział”. Jednak miał swój humor. Była to wybitna postać. Z Janusz Zabłocki - działacz katolicki, bardzo ambitny. Zaczynał w „Paxie” tak jak wielu innych, potem przyłączył się do nas, ale potem zrobił woltę. Stworzył PZKS - własną organizację. Zaczął z tą „Libellą” urządzać różne manewry. Muszę powiedzieć, że ja nie bardzo lubię tę postać. Jest za ambitny, za bardzo nastawiony na politykę, za bardzo... przebiegły po prostu facet. No, ale ma swoją kartę. I bardzo spoważniał. Zygmunt Załęski - jeden z niewielu przyjaciół Mikołajczyka, który się nie pokajał jak Mikołajczyk uciekł, postawił się, poszedł do więzienia. Siedział długo, do Października. Został potem posłem. To był mój, że tak powiem towarzysz bojów. On lubił głosować przeciw, a był członkiem ZSL, więc ja uważałem, że trzeba wesprzeć takiego. Pamiętam, że była ustawa o melioracjach. On był specjalistą od tego, ja o tym nie miałem zielonego pojęcia, ale widzę, że on się szykuje, ma wielkie przemówienie. Idzie do marszałka, a marszałkiem był Wycech z ZSL-u i wcale nie chciał, żeby jego partia popisywała się mówcą opozycyjnym, więc nie udziela mu głosu. Ja widzę, że on raz idzie, drugi raz idzie, trzeci raz, wraca czerwony i siada za nami. Już nie w partii tylko za nami. No, to ja sobie myślę, on będzie głosował przeciw ustawie, to ja też, chociaż się nie znam. No i rzeczywiście. „Kto jest przeciw?” Dwa głosy, Wycech o mało nie spadł z tej katedry. Dwa głosy przeciw! A w „Trybunie Ludu” się ukazało, że ustawa uchwalona jednomyślnie. Zbigniew Załuski - Znałem, niezbyt lubiłem. Dlatego, że łączył prawdę z kłamstwem. Pamiętam tę jego książkę - „Siedem polskich grzechów głównych” - gdzie opisał jak to armia Berlinga dochodzi do Bugu. I nagle podnoszą się głosy: „O, Polska...! Ojczyzna...!” i przez lornetki patrzą. Przecież to wszystko byli ludzie ze Wschodu, z Wileńszczyzny, z Wołynia... i dla nich Bug niczym nie był... Takich rzeczy on dużo robił. Pamiętam spotkanie w Domu Akademickim na Grochowie, z Kożniewskim, Załuskim, ze mną i profesorem Szackim. Na tym spotkaniu Załuski wystąpił jako wielki patriota typu moczarowskiego: że trzeba wybaczyć... akowcy nasi bracia... przelano krew... niesprawiedliwie... No i nagle wychodzi jakiś facet jąkający się i mówi: „Jjja... tu maam taką bro...oszurę „Bbb...ohaterowie czy zdra...ajcy” podpisaną ZZz...bigniew Zzałuski, przeciwko Sspychalskiemu, żże to zddrajca... Zz tego wynika, że to pan też przelewał tę kkk...rew bratnią...” Można się domyślić: to był Michnik. Trwa więc długa dyskusja, i wreszcie odpowiedzi na pytania. Załuski odpowiada, też, a to pytanie zostawia na koniec. „Co do tej broszury - mówi - to muszą powiedzieć, iż rzeczywiście była ona podpisana moim imieniem i nazwiskiem”. Na co Michnik się zrywa i mówi: „Czy to zz...naczy, żże...” A przewodniczący przerywa i mówi: „Więc zamykamy zebranie, dziękuję”. Roman Zambrowski - Trzy razy się z nim przywitałem. Pamiętam tylko, że w okresie, kiedy myśmy byli posłami, był taki moment, że Gomułka wyjechał i Zambrowski go zastępował, jeszcze był w łaskach... I my przychodzimy ze Stommą, i Stomma - żeby się podlizać - mówi, że Wolna Europa tam coś haniebnie powiedziała... A Zambrowski powiada: „Wie pan... Wolna Europa... to kto wie, jakie ona ma intencje... Na to trzeba patrzeć głębiej... To nie jest pewne...” I kto to mówi...! Natomiast ciekawe są jego pamiętniki, które nie są wydane, tylko fragmenty drukowała „Krytyka”. Wynika z nich, że to był całkiem normalny inteligent polski, który się uwikłał i właściwie nie miał wyjścia. Bo to nie był taki marksista jak powiedzmy Warski, czy ktoś, to był raczej taki... taki warszawski wyciruch trochę... Oczywiście miał momenty straszne, właściwie ta trójka - Zambrowski, Berman, Minc, robiła wszystko. Ale te pamiętniki zdumiewające, bo dowodzą, że on wszystko to rozumiał, i widział, jak było z tymi wyrokami śmierci i prześladowaniami akowców... Jak się czytało Różańskiego w „Tygodniku Kulturalnym”, to było potworne, bo facet z jakąś nienawiścią autentyczną to robił... a u Zambrowskiego to jednak chyba inaczej... Mnie w ogóle u nich najbardziej zdumiewa to, co tak dobrze wyszło w książce Torańskiej. Tam jest taka scena, jak Berman ucieka z Mińska. Ucieka przed Niemcami, a nie wie co go czeka w Moskwie, czy go nie zarżną... a o czym on myśli? On myśli już, jak będzie rządził w Polsce... Czyli to poczucie, że ich moment przyszedł. Oni to wszyscy mieli: że my, nie ma innej grupy, która by się dogadała ze Stalinem... Tylko my... To Cat-Mackiewicz mi powiedział kiedyś właśnie ~a propos tej grupy - Zambrowski i inni: „Całe nieszczęście, że nie znalazła się druga grupa, prawicowa, prorosyjska, która by się dogadała. Mikołajczyk był za głupi na to, Grabski chciał, ale też nie bardzo, bo on był... słaby endek właściwie, taki niepewny, całe życie zmienny”. Zygmunt Zaremba - jeden z tej pięknej kadry pepeesowskiej - pepeesowców - socjalistów, patriotów. Zesłaniec syberyjski, potem działacz. Działacz podziemia w czasie okupacji. Napisał zresztą świetną książkę o okupacji. Po wojnie jakoś tak manewrował, no i wyjechał nielegalnie podobno z cichą pomocą Cyrankiewicza (stary towarzysz - chciał go oszczędzić). Osiadł w Paryżu, hodował pszczoły pod Paryżem. Taki bardzo przystojny Polonus z wąsami. Z tej wielkiej kadry: Pużak, Barlicki, Zaremba, Arciszewski, Perl - to była wielka PPS. Jerzy Zaruba - Nie lubiłem. Zakłamany był pod koniec życia. Niezły karykaturzysta, ale robił takie głupie karykatury antyamerykańskie, na zamówienie. Nie podobał mi się. Znałem go zresztą mało. Aleksander Zawadzki - Ja go maleńko znałem, parę razy się z nim przywitałem w Sejmie. ślązacy dobrze o nim mówili, ponieważ początkowo wszystkim przyznano narodowość niemiecką, czy jakąś tam tego rodzaju kategorię, i dopiero Zawadzki, kiedy został wojewodą śląskim, odkręcił to wszystko i nadał temu sens. Chociaż pochodził z Dąbrowy Górniczej, a to na Śląsku się liczy inaczej - to są tak zwani „gołębiarze” - nie ślązacy. Siostrę miał zakonnicę, więc... dobre chody... Nie był to orzeł. I tu mogę jeszcze jedną rzecz przypomnieć. Otóż jest w Paryżu były przedwojenny prokurator, pan Władysław Żeleński, krewny Boya, który pisuje ciekawie o sprawie profesorów lwowskich i o innych rzeczach. On przed wojną był ważnym prokuratorem i oskarżał Zawadzkiego o szpiegostwo w wojsku na rzecz komunistów. I dlatego długie lata bał się przyjechać do Polski, szczególnie od tego czasu, jak Zawadzki został przewodniczącym Rady Państwa. Właściwie wybierał się do Polski, ale mówi: „No, w tej sytuacji nie mogę...” Jerzy Zawieyski - nasz wielki przyjaciel, twórca „Znaku”, przed wojną człowiek częściowo lewicowy, związany z ludowcami, ateista, dramatopisarz. W czasie wojny miał nagle takie nawrócenie, jak grom. Ksiądz Zieja go przyjął do Kościoła, no i po wojnie stał się działaczem katolickim, wybitny, z autorytetem, ponieważ miał przyjaciół z lewicy itd. W okresie stalinowskim przeżył ciężką biedę jak go przestali grać i powyrzucali zewsząd. No, ale kiedy przyszedł Październik, partia go sobie obmyśliła na członka Rady Państwa i razem żeśmy pracowali. Często miałem z nim zabawne starcia taktyczne. On bardzo nie lubił jak głosowało się przeciw przy jakichś ustawach nieważnych, bo uważał, że my jesteśmy tylko do spraw katolickich, do tych ogólnych. Więc kiedyś była ustawa o rybołówstwie morskim. Stomma przegląda porządek dzienny, mówi: „No, ustawa o rybołówstwie, chyba nikt nie będzie przeciw”. Ja mówię: „Ja będę głosował przeciw”. Zawieyski na to: „Dlaczego?”. Odpowiadam: ”Dlatego, że przeczytałem tą ustawę”. Wygłosił piękną mowę w 1968 roku, między innymi w mojej obronie w Sejmie, w obronie studentów i podał się do dymisji z Rady Państwa. Przeżył to ciężko, nie wiem dlaczego. Ja mu tłumaczyłem: „Masz wspaniałe zejście ze sceny, z ciosem”. Ale on przejmował się i umarł tragicznie na zator mózgu. Wyskoczył oknem, czy spadł z okna i zmarł w szpitalu - to nie wyjaśnione. Wacław Zbyszewski - znakomity publicysta, erudyta, poliglota, taki szlachcic kresowy, brat Karola. Przed wojną pracownik MSZ. W czasie wojny w Londynie w radio, a po wojnie w „Wolnej Europie”, ale w Paryżu. Pamiętam śmieszną historię z nim. Mianowicie był proces Rousseta (taki dziennikarz - napisał, że w Rosji były obozy koncentracyjne a „L’$humanit~e” napisała - to było w latach 50-tych - że to kłamstwo i wymysł). On ich podał do sądu i powołał masę świadków różnych narodowości. Hiszpańskich oficerów z czerwonej Hiszpanii, których zamknięto tam, najrozmaitszych facetów. No i potrzeba było tłumaczy. Ogłoszenie było, że poszukuje się tłumaczy na ten proces i zgłosił się Zbyszewski, który nigdy nie miał pieniędzy, chociaż był bardzo wykształcony. Patrzy, siedzi garbaty żydek, sekretarz trybunału po polsku mówiący i mówi do niego: „A pan szanowny, jakimi językami włada?”. On mówi: „Polski, niemiecki, rosyjski, francuski, angielski, hiszpański perfekt, portugalski trochę gorzej, holenderski...” A tamten pyta: No a jidysz?” - „Jidysz nie”. To tamten: „Ja rozumiem, pan zapomniał”. Bardzo zabawne. I smutne. Umarł niedawno. Moja żona go bardzo lubiła. To był gawędziarz. W „Wolnej Europie” miał takie różne gawędy krajoznawcze o Francji. Mieszkał w maleńkim hoteliku, w strasznych warunkach, z ustępem na korytarzu, bez pieniędzy. A był to facet o olbrzymich kwalifikacjach i naukowych i językowych. Taki los. Wojciech Ziembiński - To jest niesłychanie pożyteczny szaleniec, który w dawnym okresie, kiedy nikomu się to nie śniło - wywalczył różne tablice pamiątkowe, rocznice patriotyczne i tak dalej. Pamiętam, jak w roku 1979 przyniósł 11 listopada wraz z delegacją wieńce pod pomnik Nieznanego Żołnierza, wygłosił mowę, że to jest rocznica niepodległości, no i milicja go zaczęła ścigać. Pobili go, aresztowali. Ale za dwa lata już Jabłoński składał wieniec 11 listopada. Czyli jego zwycięstwo! I on dużo takich zwycięstw odniósł, powinien dzisiaj być dekorowany jakimiś orderami, a nikt tego nie robi. To niesprawiedliwość polska wobec prawdziwych a cichych bohaterów. Roman Zimand - mój przyjaciel, kiedyś wielki ortodoksa marksistowski, dzisiaj w opozycji, ale ciekawy, bo niezależny. Internowany zresztą, siedział z Kurowskim w jednym pokoju i raczej się nie lubili... Jest to człowiek, który zajmuje własne stanowisko. Krytyczny i wobec komunizmu, i wobec „Solidarności”, i właściwie wobec Kościoła - trzyma się tak na dystans. Ale uważam, że bardzo interesujący. Michnik mi wymyśla zawsze jak go chwalę, no ale ja mam taki gust. Lubię odważnych i niezależnych. Marian Zygmanowski - to był jeden z dyrektorów Urzędu do Spraw Wyznań, a dlatego tylko tu się znalazł, bo raz w życiu z nim rozmawiałem i powiedział mi coś, czego nikt nigdy mi nie powiedział. Powiedział: „Wie pan, ja byłem dawniej w przemyśle - to był poznańczyk zresztą - byłem szczęśliwy, a teraz jestem na takim stanowisku, że muszę bez przerwy kłamać i okłamywać tych księży, obiecywać co z góry wiem, że nie dotrzymam. Jest to bardzo niemiłe”. To rzadkość, żeby człowiek partii tak się zwierzył komuś. Ż Tadeusz Żeleński-Boy - parę razy może podałem mu rękę przed wojną. Był to zabawny, świetny pisarz. Nie zgadzałem się z jego sceptycyzmem i racjonalizmem. Natomiast jego „Słówka” były świetne. Niestety, rozstrzelali go Niemcy we Lwowie. NIe jest to „moja” postać, ale bardzo utalentowany, ciekawy człowiek. Stefan Żółkiewski - mój kolega z Uniwersytetu, znam go ze 60 lat. Był jednym z nielicznych zdeklarowanych komunistów na Uniwersytecie i przy tym prezesem koła polonistów, co było rzadkością wtedy, bo przeważnie endecja, oenerowcy trzymali te wszystkie koła. On został wybrany prezesem. Pamiętam, że przychodzę na zebranie, i widzę, że stoi Żółkiewski i jeszcze dwóch i coś manewrują przy drzwiach i słyszę jak mówi: „Tu zamkniemy na klucz, ogłosimy, zanim przejdą naokoło to przegłosujemy”. A to był taki wniosek, że głosują tylko ci, co mają stemplowane legitymacje, coś takiego i taki manewr, żeby opozycja nie zdążyła wejść. Tak w Polsce konstytucje uchwalano, zdaje się. Potem byłem z nim w Legionie Młodych, już wtedy komunizował i ja z nim toczyłem ciężkie boje. On już był socrealistą, całe wykłady o tym robił i chciał przeforsować program kulturalny Legionu Młodych - zupełnie materialistyczny i komunistyczny, że sztuka służy społecznym sprawom rewolucji i tak dalej. Ja się sprzeciwiałem. To nie przeszło w końcu. Pamiętam długie dyskusje. A potem Legion Młodych został uspokojony, Sławek wyrzucił Zapasiewicza - „czerwonego komendanta” i Żółkiewski ustąpił, i Jędrychowski. Człowiek wierny sobie, przyzwoity, ale maniak materializmu. Udający erudytę. Zygmunt Żuławski - z wielkiej pepeesowskiej ekipy, tych dawnych, jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej. Pochodził ze znanej rodziny pisarskiej, inteligenckiej. A jednocześnie był sekretarzem związków zawodowych. Właściwie był przywódcą robotników przez całe Dwudziestolecie. Taki typowy inteligent, były poseł do parlamentu wiedeńskiego. Pamiętam w Sejmie - on przeszedł z listy Mikołajczyka, bo nie było dla niego listy - i w Sejmie wygłaszał wspaniałe przemówienia. Pamiętam takie starcie z Drobnerem, który zaczął wymyślać na Mikołajczyka i powiedział: „żeby ratować swoją opinię sięgnął do starej, austriackiej ekscelencji, która powinna już dawno leżeć w grobie”. A Żuławski na to: „Panu Drobnerowi odpowiem, że wolę leżeć w grobie, niż żyć w niesławie”. Pięknie. Byłem na jego pogrzebie w Krakowie. To był bardzo dziwny pogrzeb, bo partia go bojkotowała i zmienili godzinę pogrzebu, tak, że nikt nie wiedział kiedy. Ale zebrało się trochę ludzi na cmentarzu, między innymi profesor Adam Krzyżanowski, który był wielki kpiarz. Przemawiał jakiś pepeesowiec bez nazwiska, ukrywający się, który prawie płakał. Mówił „Towarzysz Żuławski, który całe życie walczył o wolność, wychowany w kulcie wolności...” A Krzyżanowski zwraca się do wszystkich i mówi: „No tak proszę państwa, to były te austriackie czasy”. Potem zaczynają śpiewać „Czerwony sztandar” i przychodzi „Sędziami wówczas będziem my”. A Krzyżanowski: „Jacy my? My będziemy sędziami? Nie uda się!” Bardzo to był zabawny pogrzeb, ale wzruszający. Kazimierz Żygulski - Poznałem go kiedyś przed wielu laty w Łodzi, miałem odczyt o kulturze masowej, i on zabrał głos w dyskusji, mówił bardzo długo i uczenie. Już nie pamiętam właściwie, na czym polegała dyskusja. To był jedyny raz, kiedy się z nim zetknąłem. Ale wiem, że potrafił na przykład po angielsku mówić dwie godziny bez kartki... To był w ogóle ciekawy przypadek. We wspomnieniach Mariana Brandysa można wyczytać, że we Lwowie był taki akowiec, nerwus okropny, który się pojedynkował, bohaterski... Potem wszyscy akowcy podporządkowali się nowej władzy, a on się postawił, został aresztowany, wywieziony do Moskwy, po dwunastu latach wrócił, i jeszcze potem został ministrem kultury. Habent sua fata... Wojciech Żukrowski - No cóż, bardzo dobry - kiedyś - pisarz. Wystartował świetnie, „Z kraju milczenia” - takie nowele okupacyjno-wojenne, potem „Porwanie w Tiutiurlistanie” dla dzieci - też bardzo dobre. A potem nie wiem, co się z nim stało. Uwierzył w niezniszczalność komunizmu i Polski Ludowej w dawnej postaci, no i zaczął się podlizywać... „To tędy, to owędy”, jeździł na placówki, na wyprawy różne, do Wietnamu nie do Wietnamu, i myślę, że zatracił właściwie poczucie kim jest i co robi. Może teraz żałuje, ale już trochę późno... Dobry pisarz, ale czasem coś obrzydliwego potrafi napisać, i to publicystycznego. Może „Pax” go też zatruł trochę, niepotrzebnie się do nich przyłączył. Aneks: Kisiel o sobie Uważam, że książki powinny za mnie mówić i artykuły, co ja mam tu mówić. Ja mogę tylko powiedzieć, że - odpukać - miałem dużo szczęścia. Ja w ogóle uważałem, że u nas będzie siedemnasta republika sowiecka. Byłem o tym przekonany. Jak w styczniu 1945 przyszedłem do Warszawy ze Skierniewic, zobaczyłem na Krakowskim Przedmieściu wyrwany bruk, siedzą sowieccy żołnierze, ogień się pali, śpiewają, coś tam gotują, żołnierki kierują ruchem. Myślę - to już koniec. Tymczasem okazuje się, że jakiś Mikołajczyk przyjeżdża, że jakie rozmowy się toczą. Przyjeżdżam do Krakowa, wezwał mnie rektor Drzewiecki do Szkoły Muzycznej. Ze Skierniewic do Krakowa 24 godziny się wtedy jechało, i ponieważ tunel był zawalony, to przed tunelem nas wysadzili. Bolszewicy kazali popracować, kopaliśmy ziemię parę godzin, potem dali wszystkim zupę i przewieŹli ciężarówkami na drugą stronę. Przyjechałem do Krakowa, nocowałem u Miłosza, no i nagle widzę, że to właściwie jest Europa. „Przekrój” wychodzi, znajomi. A potem „Tygodnik Powszechny” - to już w ogóle niebywała rzecz, szał, no i miałem szczęście, że tam trafiłem, to było wtedy jedyne co można było robić, coś niezależnego. Sapieha to swoimi skrzydłami pokrywał. Zaczął się ruch opozycji oficjalnej, walki leśnej, Mikołajczyk, ale w to ja nie wierzyłem, żeby dało rezultat. Natomiast Kościół jednak ochronił część inteligencji twórczej. Więc miałem szczęście. Dzięki temu, że długo pisałem, że przeżyłem, że trafiłem w dobre grono, że potem umarł Stalin, no bo gdyby nie umarł, to diabeł wie, co by było, no i potem Październik. Jakoś się to wszystko układało, że człowiek płynął i zrobił sobie renomę, ale to jest przypadek, mogło się inaczej skończyć. Ja miałem pojechać do Katowic, tam bym w muzyce jakiejś pracował i byłbym nieznanym człowiekiem. Miałem szczęście. Można nazwać to też przypadkiem. Ja pamiętam, jeszcze w Skierniewicach - powiedziałem to kiedyś w odczycie - wpadła mi w ręce książka „Drugie cesarstwo”, nie pamiętam autora, angielska książka i tam było o Rocheforcie, to był sławny dziennikarz za Napoleona III, za którego panowała tępa dyktatura, ale ludzi nie zabijali, tylko była cenzura i tak dalej. Ten Rochefort zwalczał Napoleona III, a że nie mógł wprost, więc pisał różne recenzje teatralne, gdzie zjeżdżał na przykład aktorów, których cesarzowa lubiła, opluwał sztuki, które cesarz protegował - co wszyscy wiedzieli, więc cały Paryż się śmiał, że to właściwie nie jest recenzja, tylko bije w cesarza. No i zrobił karierę. Ja sobie pomyślałem, że dobrze byłoby być takim Rochefortem jak przyjdzie Polska komunistyczna. Prawie się udało... - Czy trudno być Kisielem? Bo ja wiem. Teraz już łatwo. Można nic nie robić i to samo niesie, pamiętam taką historię, to było w 1955 roku kiedy „Po prostu” zaczęło szaleć, a my w Krakowie nic. „Tygodnika” nie było, nic się nie działo. Przyjeżdżam do Warszawy, poszedłem do SPATIF-u. Jest taki Henryk Tomaszewski - plastyk, dekorator. Myśmy się napili wódki, jeszcze wtedy byliśmy na „pan”. Ja mówię: „Wie pan co, ja już nie mogę siedzieć w tym Krakowie i w tej opozycji, i w tej „reakcji”, to nudne piekielnie, ja się chcę włączyć”. A on przede mną ukląkł i mówi: „Ja pana błagam, niech się pan w nic nie włącza, samo pana wyniesie, tylko niech pan rok poczeka”. I po roku rzeczywiście, spotykam go, mówię: „Pan jest geniuszem”, wypiliśmy bruderszaft. Po czym spotyka mnie znów za dwa lata chyba: „No i co żeście zrobili w tym Sejmie? Nic, wykiwali was i zrobili w konia. A masz chociaż mieszkanie w Warszawie?”. Ja mówię: „Nie mam, mieszkam w Krakowie”. To on: „Coś ty zwariował, to idź do Cyrankiewicza, za rok ci już nie da, to jest ostatnia chwila”. No to poszedłem i dał. Czyli, że same proroctwa. Atakowano mnie nieraz. Właściwie z wściekłością to tylko Górnicki mnie objechał, zresztą kiedyś taki mój niby zwolennik. Dużo razy mnie opieprzali, ale to raczej reklama. Dopiero kampania w 1968 roku, ten Gontarz - to już strasznie. To były łgarstwa okropne, no ale Jasienica ucierpiał wtedy gorzej niż ja, więc się pocieszałem. Ale na dobre wychodziły te wymyślania, bo była reklama. Najgorszą broń zastosował Łukaszewicz - bojkot absolutny. Lista nazwisk - tych ludzi się nie drukuje. Nie wykonuje się muzyki - nie wolno, nie istnieje... I to parę lat tak trwało. Czy miałem wpływ na bieg wydarzeń? Nie wiem, ale na psychikę wielu ludzi wpłynąłem. A co do biegu wydarzeń - myślę, że teraz coś z moich myśli się potwierdza. Ja wysuwałem taki program, że sytuacja geopolityczna się nie zmieni, przy Rosji musimy zostać, natomiast ustrój jest dla Polski nieodpowiedni, przynosi szkody, trzeba go zmienić. Nawet nie zmieniając nazwy. Chyba w tym kierunku powolutku idzie...