+opuscic1-5+ POWIEŚĆ Maciej Żerdziński Opuścić Los Raques (1) Z dziennika Bernarda Alienrynika. Luźna notatka. Tak. To już pięćset dwudziesty drugi dzień nowego życia. Tyle minęło, odkąd zacząłem grzać alienrynę. Czy żałuję? Pytanie trudne, odpowiedzieć mogę na dwa sposoby: Żałuję, bo dostrzegam teraz, że czterdzieści jeden lat mojego życia było niczym błyśnięcie światła na odwłoku muchy-gówniary. I nie żałuję, bo już od kilkuset dni nie jestem muchą-gówniarą. Owszem, nadal latam nad tym smrodem w dole, ale ani mi w głowie podchodzić do lądowania. Nie. Nie ćpałem wcześniej hery, nie jechałem na amfie, nie próbowałem grzybków- samosypków. Miałem niezłą robotę w prasie i czarnoskórą laskę, w sam raz dla czterdziestoletniego facia w grubych brylach na tłustym nosie. Na pierwszy lot załapałem się przypadkiem. Wpadł kumpel z wojska. Przyniósł dawne opowieści i jednorazową strzykawkę. W jego słowach nie kryło się wiele, ale za to w jednym centymetrze zielonkawego płynu... O tak. Tam było więcej niż mogłem oczekiwać. Zaraz. Muszę teraz potrzeć rogi kartki, na której piszę. Dwadzieścia siedem razy kciukiem lewej dłoni i osiem razy palcem wskazującym prawej. To mnie uspokaja. Sprawia, że mogę pisać dalej, a moja kontrola jest jeszcze silniejsza niż zwykle. Ten rytuał sięga czasów bez alienryny i jest jedynym, który mi pozostał z dawnych lat. Już. Gdzie jestem teraz? Siedzę w swoim mieszkaniu, na dwudziestym trzecim piętrze, przy zabitym dechami oknie. Nie jest mi potrzebne. I tak widzę dalej. Mam przygotowaną strzykawkę, staza zwisa z oparcia krzesła. Mam jałowy gazik i pudełko ostrzonych laserem igieł. Grzeję w pachwinę, bo żyły na nogach i rękach są niczym zabetonowane, żeliwne rury. Nieważne, to tylko podłe drogi do raju. To prawda, że nie muszę już grzać tak często jak dawniej. Bywa, że oni tu są i bez alienryny. Kiedy nie jem nawet tych sczerniałych, suchych bułek czy małych, żółtych jabłek z pomarszczoną skórą, oni pojawiają się jak deszcz i jak on studzą wygłodniałe myśli. Mam tu też wiadro na wymiociny i garnek przerobiony na nocnik. Siedzę na starej gazecie, ale nie interesuje mnie co w niej piszą. Jest cicho, przyjemnie, bezpiecznie. Staza lekko kołysze się na oparciu, woda kapie z kuchennego kranu. Zanim przygrzeję, muszę jeszcze osiemdziesiąt razy pstryknąć palcami lewej dłoni, pomiędzy kolejnymi pluśnięciami kropel z kranu. Jak się pomylę, trzeba od początku. Zaczynam. ,......................... To nie było łatwe. Ale nabrałem wprawy. Jestem w najwłaściwszej formie, żeby gościć w sobie anioły. Chodźcie. Przybywajcie. * Harry Fritken postukał palcem w swój gruby, błyszczący lipidami nos i powoli spojrzał w stronę drzwi. Pukanie powtórzyło się. - Cholera - westchnął, wstając z łóżka. - Nagła cholera. Podciągnął granatowe slipki i mrużąc powieki szukał okularów. Jak zawsze. Były na drewnianym krześle, obok nocnej lampki. Założył je i mamrocząc przekleństwa podszedł do drzwi. - Kto tam? - zapytał, pokasłując. - To ja. Marylin. - Ach tak. - Krzywiąc się otworzył zamek i nie czekając aż wejdzie, zawrócił w stronę łóżka. - O cholera... Ponownie usiadł w rozkopanej pościeli. Wetknął w usta papierosa, potarł zawilgoconą zapałką o blat krzesła i pyknął chmurą sinego dymu. Wolał nie patrzeć na kobietę, która niepewnie poszukiwała dla siebie miejsca. Gorączkowo zaciągał się i wypuszczał z płuc nikotynowy dym, udając, że jej nie widzi. Ale musiał słyszeć zachrypnięty, cichy głos: - Nie ma Spunny? - Skrzyp drugiego krzesła, szelest przekładanej gazety. - Wyszła gdzieś? Zmrużył powieki i dmuchnął dymem pod szkła okularów. Schował się za tym dymem jak struś, bo i o czym tu gadać? - Harry... Słyszysz mnie? Gdzie jest Spunny? - Czego chcesz, Marylin? Czego ty jeszcze chcesz? - Powiedz, gdzie ona jest i pójdę sobie. - Zobaczył, że zakłada nogę na nogę i szelest lycrowych pończoch strzelił boleśnie w jego uszy. Nadal nie patrzył w jej twarz. - Marylin... - wyszeptał. - Wczoraj zabrali Spunny na detox. Muszą ją odtruć z syfu, który pakujecie sobie w żyły. Sama lepiej wiesz, o co idzie. Bo to ty, Marylin, jesteś znawczynią. Ja tylko pomagam wam przeżyć. Nie chciał tego mówić, gorycz sama odnajdywała ujście. Nie było sposobu na Spunny. Przecież starał się ją powstrzymać. Tyle razy prosił, błagał... Pokazywał Spunny te wszystkie malutkie i piękne rzeczy, które dawały mu szczęście czy choćby radość. Ale Spunny grzała w kanał. Nie interesowała się rzeczywistością, więc narastała między nimi pustka, która w końcu dopadła i Fritkena. Kiedy Spunny kołysała się w kącie pokoju, on szwendał się po ciemnawych spelunkach miasta. Pił mocne herbaty i ponuro rozmyślał. Nie miał z kim gadać. W barach z trudem odnajdywał te kilka popularnych zwrotów, dokładnie komunikujących barmanom, co chciałby pić. Interesującym pomysłem okazała się zamiana herbaty na wódkę. Nawiązywał znajomości, nauczył się śmiać. Kiedy wracał do domu, żartował z kołyszącej się Spunny i sam odpowiadał na własne pytania. Ale musiał odstawić wódę, bo jego ciało kiepsko ją znosiło. Bóle głowy zmuszały do żarcia przeciwbólowych prochów, którym z kolei nie umiała sprostać wątroba. Nadal jednak twardo chadzał do barów. Zamawiał kawę, czasami cappucino z włoską czekoladą. Najrzadziej kielonek taniej brandy. - Jakoś dawałem radę - wymamrotał spierzchniętymi wargami. - Może przekonałbym ją, żeby odstawiła... Ale ty zrobiłaś swoje, Marylin. Długie nogi wstały i zbliżyły się do jego oczu. Widział mieniący się kolorami tęczy materiał pończoch. Łzy wdzierały się w suchą skórę policzków i żłobiły w niej koryta. Marylin głaskała łysiejące włosy Fritkena, a on wdychał zapach jej ciała. Sprawiło mu to ból. - Czego ty chcesz? - zapytał czując, że zaraz wybuchnie histerycznym śmiechem. - Pieprzyć się ze mną? A może przyniosłaś działeczkę dla mojej żony? Co? Przecież od siedmiu lat wpierdalasz w siebie alienrynę i Bóg jeden wie, jak to możliwe, że nadal masz takie piękne nogi i ciało, które kupi każdy facet. Dlaczego jeszcze żyjesz? Powiedz coś. Mów! Krzyk odbił się od sufitu i spadł na rozstawione na stole holoemitery, wokół których wiły się cienie zakurzonych światłowodów. Słabe echo zaginęło w ich labiryncie, utonęło pośród masywnych wież komputerów. Nieopodal było wejście do łazienki, bliżej stała zminiaturyzowana kuchenka. Cały pieprzony świat Fritkena mieścił się w tym niewielkim pomieszczeniu. Praca, toaleta, żarcie i sen. Kolejność dowolna. Lycra migotała wspomnieniami młodości. - Przykro mi, Harry, że ona tam trafiła. Ale nie było innego sposobu. Marylin od razu straciła kontrolę i zaszła znacznie dalej niż kiedykolwiek byłam ja. Brała ciężkie dawki, nikt nie mógł jej powstrzymać. Nie powinieneś obwiniać siebie ani mnie. Teraz wiem, co trzeba zrobić. Gdybyś chciał ją odzyskać, odszukaj mnie. Znam... Gwałtownym ruchem wbił twarz między jej uda. Uszy otuliła cisza. Chwilę nie myślał o niczym, a ona głaskała go po włosach. Chciał, żeby trwało to wiecznie, choć czuł, że nie powinien. - Czy jej w ogóle można jeszcze pomóc? - zapytał, odrywając się od Marylin. Wydobył resztkę papierosa spomiędzy zdrętwiałych palców lewej ręki i wdusił peta w stado innych spoczywających w plastykowej popielniczce. Marylin odeszła na swoje krzesło. - Może - odparła zdawkowo. Podobnie odpowiedział lekarz, zabierając Spunny do szpitala. Pielęgniarz dodał, że nikt nie zna właściwej odtrutki na alienrynę. Potrafili jedynie wyciszyć objawy abstynencyjne za pomocą czystej chemicznie heroiny, a potem, jeśli pacjent dawał radę, mogli próbować leczyć uzależnienie od opiatów. Brzmiało to beznadziejnie. Fritken podszedł do kranu i nalał sobie szklankę wody. - Czego jeszcze chcesz? Pieniędzy? - Mam szmal. Mogę ci nawet trochę zostawić. Żebyś zaczął znowu pracować i zebrał się do kupy. - Mam pracę - przerwał - choć może nie tak intratną jak twoja. Ammenthy jest u dziadków, wywiozłem ją kiedy jeszcze mogliśmy opuszczać miasto. Dawno jej nie widziałem. Ale dawaliśmy jakoś radę. Teraz Spunny leży w szpitalu, a ja krążę między garażem i domem i nie wiem co dla niej zrobić. Pociągnął łyk i spojrzał w twarz Marylin. Nic się nie zmieniła. Jasne włosy z jednej strony zaczesane za ucho, z drugiej opadające na łagodnie ocieniony policzek. Uważne, ciemne oczy i napięte skrzydełka szczupłego nosa. Wyraźnie zarysowane wargi lekko wygięte w dół niby w wyrazie pogardy, ale tak naprawdę przyjazne i napawające nadzieją. Pamiętał listopadowy deszcz skrzący się w jej włosach, kiedy w trójkę łazili na festyny do miasta i pili tanie piwo. Były podobne. Spunny starsza od siostry, ale to Marylin miała w oczach spokój i pewność. Zawsze sprawiała wrażenie mocniejszej. - Nie pomyślałbym nawet, że i teraz metabolizujesz ten syf. Nie widać, żebyś była przyćpana, Marylin. Wytrzymała jego spojrzenie. - Jestem na bezpiecznej dawce. Tyle mi wystarcza, a nie mam zamiaru szkodzić innym - wzruszyła ramionami. - Wiesz, o czym mówię. Zaśmiał się ponuro. Nie sposób tak powiedzieć o Spunny. Kiedy ewakuował małą Ammy, zabronił dziadkom kontaktów ze swoją żoną. Siała halucynacjami na kilkadziesiąt metrów jak dalekosiężny, totalnie rozregulowany projektor. Każdy slajd mógł porazić ci zmysły. - Jest dobrze - westchnął, sięgając po papierosa. - Nie muszę już uciekać do barów, nie potrzebuję jeść prochów, żeby się przed nią obronić. Mogę nawet pracować. Bez, że tak powiem, zbędnych zakłóceń. Jest dobrze, Marylin... Trzeba tylko zapełnić tę pustkę. Dmuchnął dymem, starając się, żeby w jej oczach wypadło to wesoło, ale jak na złość odwróciła się w stronę zabitego okna. Widział teraz szyję Marylin i delikatne włoski rosnące na karku. Patrzył w czerwień jej długiego swetra i czuł krew szczelnie wypełniającą rury naczyń. Miarowe, silne uderzenia serca. Jaśniejsze, bardziej wyraziste myśli. Jej obecność to sprawia, czy fakt, że nie zażył obronnego neuroleptyku? Był tylko na dwóch tabletkach lithium carbonicum, jak za dawnych, dobrych czasów. - Popatrz - wskazał dyktę w oknie. - Bardzo piękny widok. Filmowy. Wszystko sobie można wyobrazić. Widziałem tam Jezusa, płaczącego na krzyżu, innym razem samochód, pod który wpada moja córka. Było też pole granatowych malin i fontanny krwi. Wylała się do tego pokoju, a ja wspinałem się na krzesło i łapałem rękami żyrandol. Krew sięgała mi do ust, smakowała niczym sok z winogron. Spunny w dole kiwała się na krześle. Jakoś tak było, że widziałem ją poprzez krew... - Przestań. Widziałeś tylko strzępy. Odpady, których nie znosi alienryna. Czy pytałeś kiedyś... Zostawmy to. Martwię się o siostrę i boję się, że to samo spotka i mnie. Odliczył do dwudziestu, rzucił papierosa do zlewu i podszedł do Marylin. Potem objął ją, a ona uniosła w górę usta. Pół godziny później palił trzeciego papierosa i gładził pościel, starając się zatrzymać w niej kształt kobiecego ciała. Po południu spadł pierwszy śnieg. * - Nie pamiętam kiedy bawiłem się tak dobrze - zaśmiał się Cricboy. - Nie mogło być lepiej. - A jakże - przytaknął Skinny i wskazał wchodzące anty- abo. - Zaraz się zacznie. Siedzieli pod ścianą kryształu i niklu w jednej z największych galerii miasta. Halogenowe światła pełzały po posadzce, projekcje trójwymiarowych holoobrazów osadzonych na gigantycznych, patykowatych nogach pochylały się nad gośćmi kawiarni. Wśród wielbicieli sztuki byli też pospolici bywalcy barów, kilku najeżonych elektroniką opryszków i dwie cierpliwe prostytutki. - Ja cię pieprzę, Ravaughan. - Cricboy zmrużył skośne oczy i strzelił palcami. - Zaraz się będzie działo. - Taaak. Będzie rozróba - przytaknął Skinny, a jego wytatuowany nos poruszył się niecierpliwie. Ravaughan myślał właśnie o nowym preparacie przeciw karaluchom zakupionym kilka godzin wcześniej. Wzruszył tylko ramionami. - Dajcie spokój, panowie. To tylko jeszcze jedna pieprzona demonstracja. Ale było na co patrzeć. Do galerii Biwaya wsunęło się kilkanaście kobiet. Barman w turkusowym płaszczu stanął przy podświetlonych butelkach i nerwowo wciągnął łysą głowę w szerokie ramiona. Demonstrantki wkroczyły między stoliki, rozrzucając maleńkie hologramy. Dwie ostatnie zatrzymały się. Niższa, z wydatnym brzuchem, rudymi włosami, postawionymi niczym u jeżozwierza, powiedziała: - Skrobaliście wasze kobiety, chłopaki? - Hm, bo ja wiem - sprowokował ją Cricboy. - Różnie bywało, mała. - On tylko tak gada - niespokojnie wtrącił Skinny, a jego kość gnykowa poruszyła się. - Erotoman gawędziarz, rozumiecie? Poza tym jest pedałem. Co on tam mógł skrobać? Odezwała się wyższa anty-abo, zakuta w czarny strój przypominający średniowieczną zbroję. Pokrywały ją malunki płodów i elektrycznych noży koagulacyjnych. - Zabijacie ich? - syknęła gardłowym szeptem. - Zabijacie nie narodzone dzieciaki? - Skąd, psze pani. - Grdyka Skinny`ego dygotała rozpaczliwie. - Tylko tak pierdoli, przecież mówię. To pedzio. Niższa nacisnęła guzik przy prawym sutku. Jej brzemię zalśniło kolorami. Ravaughan patrzył w wypukły monitor tak duży, jak brzuch kobiety. Zza poziomych pasków biegających po krysztale wyłonił się wyraźny obraz. Zwinięty w kłębek płód w trzydziestym tygodniu życia, jak wskazywały cyfry w prawym rogu brzucha. Kliknął drugi przycisk uderzony lakierowanym paznokciem ciężarnej. Huknął gwałtowny stukot maleńkiego serca, przetworzony przez bramki pogłosów i mroczną deformację flangera. Potężne brzmienie emitowane przez niewidoczne głośniki nie pasowało do malutkiej istotki, mrugającej powiekami i poruszającej ospale drobnymi palcami dłoni. Było jak tam-tamy sygnalizujące pierwotny przekaz najprostszych z myśli. Z samego serca niezgłębionej dżungli. Wyższa anty-abo podała Cricboyowi nóż, trzymając go za plastykowy trzonek. - Masz, dupku. Zadźgaj tego malca. Posiekaj go na kawałeczki. A my będziemy to oglądać i cieszyć się, że nie trzeba zmieniać pieluch ani gotować mleka. Bierz majcher i do roboty, dupku! Cienki wąs Cricboya opadł poniżej dolnej wargi. Odruchowo pochwycił nóż i bezradnie spojrzał na długie ostrze. - No, śmiało... - wyszeptała wysoka, pochylając się nad stołem. - Wbij go w monitor. Cricboy wyprostował się gwałtownie: - O`kay. Jestem gejem, siostro. - Uśmiechnął się szeroko. - Nie lubię skrobanek i daj Boże sto lat temu maleństwu. Ze swej strony gotów jestem sponsorować odżywkę dla ciężarnych. Mogę też... Brzemienna nie reagowała. Kolejny dotyk palca, stukot zastawek serca zagłuszył Cricboya i opanował salę. Anty-abo zaczęły tańczyć. Smugi hologramów śmigały w powietrzu ruszanym skrzydłami wentylatorów. Mieniły się kolorami antyaborcyjnych przekazów. Wydęty brzuch ciężarnej ponuro odbijał refleksy świateł. Płód mrugnął. Jego serce brzmiało teraz ostrzej niż przesterowana gitara. Ale było coś jeszcze na pograniczu światła i cienia, nieopodal najwyższego z dzieł wystawionych w galerii. Nowa jakość inna od tego szaleństwa. Niczym ślad wilczej łapy na placu zabaw. Ravaughan złapał to kątem oka i nim podjął świadomą decyzję jego nogi zaczęły działać. Roztrącił pochylone nad Cricboyem anty-abo i wmieszał się w tłum demonstrantek. Minął trzech zasępionych oprychów, barmana ocierającego spocone czoło i śmiejącą się dziwkę. Panienka strzyknęła zielonkawą śliną, dopalała właśnie jointa. Potem był stół pełen opancerzonych fotochromami bywalców galerii Biwaya i poorana bliznami twarz ochroniarza. Zatrzymał się w cieniu stalowych nóg gigantycznej sztalugi. - Jest - wymruczał. Przestrzeń zapętlała się tu w smugach kondensacji i nabierała nowego formatu. Zamiast ściany kawiarni widział ociekające rtęcią rośliny, a wśród nich gładki, wijący się chodnik. Dalej lśniły fragmenty rubinowego nieba i pochylone nad ścieżką, smukłe konstrukcje o nieodgadnionym przeznaczeniu. Gdzie jest początek, skąd to wylazło... Źródło. Musi być po lewej. Tam jest najwięcej kondensacji. Tam zaciera się fantos. Myśli Ravaughana były szybkie i precyzyjne. Gałki oczu poruszały się jak optyka karabinu snajpera. Nos wciągnął woń ozonu. Tak. Po lewej jest źródło. - Idę - warknął krótko. - Nie ma czasu. Na ścieżce pojawiały się kształty. Ale wolał nie patrzeć, co nadchodzi ku galerii. To tylko utrudniało robotę. Wskoczył w przestrzeń fantosa, przeciął ją, czując, że serce zwalnia i łomocze ciężkimi uderzeniami, podobnie jak to małe serduszko, które przed chwilą oglądał. Po omacku wyciągnął rękę. Przeszła przez dziwaczne rośliny i uderzyła w twardy kształt. Drzwi. Przypomniał sobie. Tu powinien być kibel. Namacał klamkę i szarpnął gwałtownie. Był w środku. Na siatkówkach dogasał obraz zbliżających się cieni, ale przed sobą miał właściwe źródło fantosa. Tak jak przypuszczał, była to demonstrantka. Siedziała przy umywalce, obok plastykowa strzykawka; długie, rozrzucone nogi kobiety dygotały w rozkoszy przećpania alienryny. Półprzymknięte oczy nie były jej potrzebne. Wystarczał mózg, który wyrzygiwał w rzeczywistość fantosa groźną sforę cieni wygłodniałych życia. - Młoda jesteś. I jeszcze ładna - wydyszał Ravaughan, sięgając pod ciemnozieloną bluzę. - Ale została z ciebie tylko chora i obca temu światu łepetyna. I zaraza, którą siejesz. To jest prawda o tobie, kobieto. Rozpaczliwa myśl oddzieliła się od jej nieprzytomnego ciała, chcąc go powstrzymać. Ale był silniejszy. Wbił gnata w rozchylone usta dziewczyny, skierował lufę w górę i pociągnął za spust. Rozrzucone nogi kopnęły podłogę. Tylko jeden raz. Głowa opadła. Szybko uchylił drzwi toalety. Zdążył zobaczyć jak fantos kurczy się z sykiem; smród ozonu przybrał na sile. Czy któryś z cieni zdążył? Miał nadzieję, że nie. Pochylił się nad ciałem anty-abo i sprawdził zawartość kieszeni jej dżinsowej kurtki. Pudełko papierosów, paczka gumy do żucia, mnóstwo holokarteczek z adresami i hasłami demonstrantek. Sięgnął pod klapy kurtki i namacał obły kształt. Tubka alienryny z przymocowaną skoczem strzykawką. I stare zdjęcie z zielonookim facetem. Niezdarny podpis: Mojej kochanej Judy. Podszedł do umywalki i chlusnął w twarz zimną wodą. W kryształowym lustrze zobaczył swoje odbicie. Jasne, wzmocnione kontaktami oczy, długie, czarne włosy i pogniecione czasem policzki. Wargi poruszały się nerwowo raz w prawo, raz w lewo. Wysokie czoło przecięła jedna głęboka zmarszczka. Zjawiała się zawsze, kiedy musiał zabijać. Puścił oko do lustra i powiedział półgłosem: - To nie ja cię zabiłem, Judy. Oni byli pierwsi. Wyszedł z toalety, przemknął wśród hałasujących demonstrantek i zatrzymał się przy spoconym barmanie. - Zrób pan coś - krzyknął, wskazując palcem za siebie. - Trudno to wytrzymać. Barman uchylił się przed nadlatującą holokartką i bezradnie potrząsnął komórkowcem. - Zakłóciły nas, kurwa noga. Ale wysłałem po gliny ochroniarza. Zaraz będą... Ravaughan skinął tylko głową. Zapowiadało się pracowite popołudnie. * Miniaturki rozłożystych dębów ułożono w szeroki, kilkunastometrowy szpaler. Nie były wyższe od buta Fritkena i kiedy stąpał po korytarzu pracowni czuł się niczym Guliwer. Po lewej rozstawiono sprzęt modelujący obrazy, po prawej w półmroku dostrzegał pochylone nad monitorami sylwetki techników. Tam, dokąd zmierzał, widać było białe, proste w formie drzwi. Nie podejrzewał, żeby były prawdziwe, ale właśnie były. Wszedł do gabinetu szefa korporacji EasyImagines D.D. Tricular. Tu miał zacząć. Symboliczny powrót do świata żywych. - Niech pan siądzie, Harry - usłyszał miły głos. - Pan Tricular zaraz pana przyjmie. Wolał się rozejrzeć. Uderzała prostota. Żadnych wyrafinowanych holo, żadnych zakręconych mebli czy niezwykłych rzeźb Imagines. Tylko cztery żółte piankowe fotele. Spiralnie wieńczony sufit z cwanie ustawionym oświetleniem, tak by gość widział tyle, ile chce gospodarz. Kilka posterów na gładkich, metalizujących ścianach i wielka dzika paproć pokryta kropelkami tłustej wody. Robiła wrażenie. Zmuszała do fiksacji oczu na mieniących się grafitem liściach. Nie wiadomo skąd wyłoniły się trzy postacie. - Witam pana. Której odpowiedzieć? Skinął tylko głową i usiadł w fotelu, a tamci zajęli trzy pozostałe. - Ma pan dobre referencje. Przejdźmy do rzeczy. - To był głos najniższego, ze zdeformowaną, maleńką twarzą i wyrastającymi z czoła wypustkami na kształt rogów muflona. - Zna pan zasady kontraktu? - Pobieżnie. - Wolał nie tłumaczyć, że mu to obojętne. Chciał zacząć na nowo pracę i tyle. - Przypomnę te najważniejsze - powiedziała gruba kobieta zajmująca środkowy fotel i postukała palcem w segregator spoczywający na kolanach. - Pracowników EasyImagines D.D. Tricular obowiązują: zasada współpracy, tajemnicy projektowej i pełna dyspozycyjność. Nie obowiązują reguły ustalone przez Kościół. Pan wykonuje zlecenie, prawnie odpowiadamy my. Była nie tylko gruba, miała też nieznośny tik, nie pasujący do jej pulchnej, pogodnej na pozór twarzy. - Doskonale panią rozumiem. Tak było i w innych firmach. Facet z rogatą czaszką wycelował we Fritkena palec z modelowanym w zygzak paznokciem: - Wiadomo mi, że jest pan człowiekiem uznającym zasady religii katolickiej. Naprawdę pojął pan punkt o łamaniu praw Kościoła? Może być dla pana szczególnie trudny. Fritken wzruszył ramionami i zaśmiał się ponuro: - Tak. Sądzę, że rozumiem, co znaczy łamać ustalane prawo. To bardzo łatwe. Mały podrapał się w oba rogi. - Chciałem się tylko upewnić. Nie lubię nieporozumień w czasie pracy. Fritken zdusił przekleństwo. Co za dupki. Może chociaż trzeci powie coś miłego. Ten w długiej bluzie i przystrzyżonych na prostokąty włosach, zamaskowany skalpelem chirurga plastycznego, bez wyraźnych cech szczególnych. Jednak trzeci milczał, włączyła się za to gruba kobieta: - Zarobki będą wysokie. Zaczyna pan od jutra, w pracowni 22. Projekt nazywa się Dummie III. Ma być gotowy za miesiąc. Pracę nadzoruję ja, ale pan będzie odpowiedzialny za pomysł. Nie mam zamiaru weń wnikać. Znamy i cenimy pana kompetencje. - Jasne. - Kolejny raz skinął głową, zatrzymując pod powiekami obraz jej brwi szarpanej rozszalałym tikiem. - Absolutnie zrozumiałe. - Używki są do pana dyspozycji - rzekł rogaty kurdupel. - Zakazana tylko alienryna, reszta wedle uznania. Nie pokrywamy kosztów detoksykacji czy ewentualnych powikłań. Od tego nie będzie pan ubezpieczony... Cóż to za pojebaniec, pomyślał z rozbawieniem i powiedział na głos: - Nie potrzebuję prochów. Mam swoje sposoby i wiem co robić. - Czy jest pan gotów podpisać wstępny, trzymiesięczny kontrakt? - spytała gruba, wyjmując ze skoroszytu okrągłą kartkę. Zignorował podsunięte pióro ze złotą stalówką i sięgnął po reklamowy długopis. - Tak. Podpisał, co należało i przyłożył kciuk w miejsce czytnika. Kartka zmieniła kolor na zielony, oznaczało to poprawne sfinalizowanie umowy. Ale siłą musiał się powstrzymywać przed wyjściem z pomieszczenia, nie był jeszcze gotów do kontaktów z takimi jak oni. - Witamy w firmie - uścisnął mu dłoń rogaty facecik. - Z nadzieją oczekujemy efektów pana pracy, panie Fritken. - Postaram się nie zawieść pana Triculara. Wtedy odezwał się ten z gładką, seryjną twarzą: - Nie zawiedzie mnie pan, Harry. Gdyby były problemy, jestem do dyspozycji. - Uśmiechnął się i wyszedł z pomieszczenia. A za nim tamtych dwoje. Ha, pomyślał Fritken. Tego bym akurat nie przewidział. Sam D.D. Tricular ze swoją pospolitą gębą! Czegóż oni chcą, że miliarder wita mnie osobiście na pokładzie? Czy rzeczywiście jestem taki dobry? Czy tylko chce, żebym myślał, że tak jest? Wyszedł przez białe drzwi, prosto w szpaler miniaturowych dębów i mrugających świateł wzorcowni. Masz wreszcie pracę, Harry. I nie kombinuj, o co konkretnie biega. Już oni to lepiej wymyślili. Akurat tak, żebyś ty nigdy nie doszedł, czego naprawdę chcą. Przewidzieli każde posunięcie i są do przodu o pięćset ruchów. Czas pokaże co dalej. Strażnik wyświetlił drogę ku wyjściu i zasalutował. - Do widzenia panu. - Do jutra. Zjechał szybkobieżną windą, przeszedł przez pusty hol i stanął na skraju Freesquere, przy którym usadowiły się wieżowce korporacji. Prószył drobny śnieg. Niebo miało barwę śliwki i nie widać było żadnych chmur. Kształty neonów rozmywały się w mgiełkach pary, wydychanej przez systemy klimatyzacji budynków. Przechodnie przemykali po ulicach, przecinając pojękujące tory tramwajów. Większość spieszyła się, by zdążyć przed zmrokiem do mieszkań, zjeść spóźniony obiad i posłuchać o nowych aspektach projekcji fantosów. Dobrze wiedzieć, jak wygląda sytuacja. Czy zlikwidowano kolejne źródło? Ile detoksykowanych po alienrynie bezpiecznie przeszło na heroinę? I, co najważniejsze - czy fantosy pojawiły się w nowych miejscach? Czy miasto odebrało im nieco przestrzeni, czy też one zajęły kolejne tereny. Któż bowiem lubi przełazić przez obce strefy. Bóg jeden wie gdzie, kiedy i czy w ogóle wyjdziesz. - Harry! - wyrwał go z zamyślenia niski głos. - Dobrze cię widzieć, chłopie. Nie poznawał pomarszczonej, szczerej twarzy i wysokiej postaci, która złapała go za rękaw płaszcza. - Co w tym dobrego? - rzucił ironicznie. Facet nie dał za wygraną: - Już nie pamiętasz? - spytał głosem nagle jakby znajomym. Leżeliśmy na tej samej sali w szpitalu przy Korthaka Avenue. - Pięć lat temu. Jestem... Na Boga. To przecież stary Speedo. Speedo połykacz papierosów. Z zaburzeniami osobowości, zespołem paranoidalnym, uzależnieniem od benzodwuazepin i afektem bardziej zmiennym niż twarz faceta prezentującego klientowi nowy towar. - To już sześć lat - zaśmiał się Fritken i ze zdumieniem usłyszał w swoim głosie szczerze wesołą nutę. - Nie byłem hospitalizowany od tamtego czasu. Jakoś daję sobie radę, jestem na podtrzymujących dawkach litu, rozumiesz... Speedo, chłopie. Jak się masz. Ścisnął mu ledwie koniuszki palców, bo resztę ukrywały długie rękawy swetra. Wyglądało na to, że starego zaszyli raczej niż że sam się w to ubrał. I ten maleńki, jasnożółty beret na głowie wąskiej niczym łeb konia. - Powiedziałbym ci jak się mam, ale jeśli zacznę - a będzie to ciekawe, to nie dosłuchasz do końca, który jest bardziej interesujący. Patrząc w pomarszczone oblicze sławnego bywalca oddziałów psychiatrycznych, Fritken zaśmiał się raz jeszcze: - Skąd. Mam trochę czasu, a że dawno z nikim nie gadałem, przyjemnie będzie... - Niewątpiężebędzietoprzyjemne - przerwał Speedo z szybkością karabinu maszynowego. - Alemusimyspierdalaćbonastramwajprzejedzie. - Wypchnął Fritkena z torów i rozpędzony tramwaj przejechał we mgle tuż obok sypiąc iskrami spod pantografu. - Dlatego obawiałem się, że nie dotrwasz do końca opowieści. - Krótki uśmiech przemknął po twarzy Speedo, zabierając z niej na chwilę kilkanaście lat. - Chodźmy do baru po drugiej stronie ulicy, Harry. Posiedzimy i zobaczymy czy jest o czym gadać. W czasach sali obserwacyjnej miałeś dużo do powiedzenia. Krew uderzyła w arterie mózgu Fritkena. Poczuł, jak myśli nabierają lotu. Paskudne niebo koloru śliwki stało się jaśniejsze, a szare płaty śniegu zaskrzyły niczym lameta na bożonarodzeniowym drzewku. Po miesiącach spędzonych u boku zaćpanej Spunny, poczuł powiew radości. Nie miał już nadziei na taką chwilę. Przy barze przed dwiema parującymi filiżankami czarnej expresso, Speedo pstryknął koniuszkami palców. - Powiem krótko, Harry. Nie pytaj, ile razy byłem w szpitalu od tamtego czasu. Wystarczy, że od sześciu miesięcy udaje mi się tam nie wracać. Popatrz - na wyciągniętej dłoni miał kilkanaście tabletek. Nie wyglądały przyjaźnie. Dwa rodzaje były Fritkenowi znane. Od razu rozpoznał stabilizujący afekt lit i owalny, ostro zielony Riderdostr. Potęga przeciwpsychotyczna. - Ty wiesz, że ja je wszystkie jem? Codziennie, zgodnie z tym jak stało na wypisie. Są bardzo dobre, te nowe prochy to już nie klasyka psychofarmakologii. Żresz, chodzisz, myślisz, kopulujesz... Może czasem siekną cię po żołądku, ale to nic. Nie możesz już mówić, że trzeba je odstawić, bo znowu ci wykręciło łapę albo gębę. Jestem w formie i zaczynam ją lubić. Nie powiem, że jest genialnie. Ale... ta nowa forma życia niesie pewne pozytywy. Jak oni to nazywali? Zdrowie czy jakoś podobnie, kurde. Fritken wiedział o co chodzi. Odzyskaną normę czasem trudniej znieść niż chorobę. Realia potrafią kąsać boleśniej niż igły. A świat bardziej odbiera ci pewność niż sala obserwacyjna szpitala psychiatrycznego. - Masz rację, Speedo. Któż jest nami zainteresowany? Dzisiaj wszystko się zmieniło. Kiedy runął ten wrak i ludzie zaczęli grzać alienrynę, nasze objawy stały się czymś zwyczajnym. Speedo siorbnął duży łyk herbaty i wychylił żylastą szyję z workowatego swetra. - Racja. Nasze psychozy stały się normalne. Nie mogę w to uwierzyć, kurde. Nawet świr tęgiego kalibru, a wiem, że się do tej kategorii zaliczam, jest dzisiaj drobną, niespecjalnie dziwaczną anomalią. Dlatego, kurde, jem te pieprzone leki. Na złość wszystkim. Szpitale mają teraz co innego do roboty. Psychiatrzy stracili do nas zapał. Fritken wzruszył ramionami. Trudno uwierzyć, że mówi to stary Speedo. Nie mogli dać mu rady. Chociaż demonstracyjnie łykał papierosy i mówił, że wchłania media przez skórę pośladków, był rzeczywiście ciężko chory. Biegał po mieście owinięty w stare gazety, na głowie montował żarówki, w skórę przedramion wtykał gołębie pióra i piszczał niczym potępieniec, kiedy wsadzali go do karetki. Ale Fritken wiedział, że i to była tylko przykrywka. Prawdziwe dramaty Speedo przeżywał po cichu. Jego psychoza miała wredny charakter. Omamy i urojenia zapowiadały koniec świata, zabijały Speedo setki razy dziennie na różne sposoby. Musiał to z siebie wyrzucać. Musiał demonstrować emocje, w mózgu nie było miejsca na zabawę. - Jak sobie radzisz? - zapytał Fritken, patrząc w szerokie plecy barmana, który powoli wycierał szklanki. - Wiesz, z fantosami czy wrakiem... Speedo gwałtownie wciągnął głowę w ramiona. Ze swetra wystawał tylko nos i śmieszny beret. - A cóż to niby takiego? - wymruczał przesuwając tabletki po blacie. - Kilka razy zdarzyło mi się wpaść w obcy obszar. I co? Nic tam specjalnie obcego nie było, drogi Harry. Czułem się jak karaluch w ubłoconej kapuście. Na miejscu. Barman łypnął kaprawym okiem na pigułki i odkaszlnął znacząco. - Nie bałeś się? - zapytał Fritken. - Nie jest za wesoło wdepnąć w fantosa. To horror, przyjacielu. - Bałem się. Ale nie fantosa, Harry. Bałem się tego. - Dłoń Speedo postukała w czapeczkę na czubku głowy. - Boże, pomyślałem za pierwszym razem, nie pozwól, żeby ze mnie wylazło to, co winno być tylko moje. Zajebałbym ludzi w tym cholernym mieście. Nie, żebym ich znowu lubił, ale też po co miałbym ich zajebywać? Rozumiesz, Harry? Te wszystkie fantosy są jak gówno trzmiela przy łajnie nosorożca. Powiem więcej. Fantosy o tym wiedzą. I unikają mnie jak nietoperz światła. Węszą we mnie smród większy niż ten, który nam przyniosły. Nie było łatwo nadążać za tym śmiesznym człowieczkiem siorbiącym parującą herbatę. Trudno wyczuć, kiedy Speedo mówi do rzeczy, a kiedy gada po swojemu. - Dobra. Cieszę się, że chociaż ty nie narzekasz - wymruczał Fritken spolegliwie. - Może wreszcie przyszły dobre czasy dla... - Skąd, spójrz tylko - przerwał Speedo. - Babka za nami, ta z wielkimi piersiami, kurde. Widać ją w lustrze pomiędzy flaszkami gorzały. I jeszcze jedna, co siedzi na końcu baru: może nie ma takich wielkich, ale też wydaje się być w gotowości bojowej. One nadal są poza moim zasięgiem, bracie. Jem leki, ale jakoś na mnie lecą. A więc jest tak jak zawsze mówiłem. Ludzie wolą mnie chorym niż zdrowym. Tylko że choć mózg mam przebogaty, to ciało wielce nieadekwatne. Fritken nie wiedział co odpowiedzieć. Szukał właściwych słów, głośniki akurat huknęły industrialną muzyką i bar wypełniła nowa duża grupa gości. Powiało śmiechem i imprezą, co wydawało się bardziej absurdalne niż dywagacje Speedo. Zjawiły się kolorowe hola, wytatuowani kolesie, barman szczerzący niebieskie zęby i ruchome napisy na butelkach wódy. Czar każdego dnia. Wyrafinowane formy picia kielicha czy palenia jointa. A tam, za szybą po lewej, przez rzednące popołudniowe mgły i początki listopadowego zmierzchu, widać było masywne kontury El Raque 1. Od czasu kiedy spadł na środek rynku milczał niczym grobowiec. Wbity w asfalt był turystyczną atrakcją i miejscem schadzek. Niezgłębiony obcy obiekt, pod który sikali naprani wódą faceci i który uwieczniali setkami zdjęć Japończycy. Wpisany w krajobraz miasta, choć żaden architekt nigdy nie rozrysował jego kształtów na monitorze komputera. Spadł z nieba i został jak chciały niebiosa. Jutro zacznę pracę, myślał Fritken. Jeśli zrobię swoje jak oczekuje D.D. Tricular, mam szansę wyjechać z tego przeklętego miasta. Ale masywny korpus El Raque 1 był wyższy nawet od budynku w którym miał zjawić się nazajutrz o ósmej rano. Fritken próbował o tym nie myśleć. Bo przecież przez wszystkie swe lata zrozumiał, że będzie co ma być. I nic mu do tego. Łypnął ponuro na pokrzywioną twarz Speeda pochylonego nad barem. Zmarszczki pochwyciły jego smutek w swoją nieodgadnioną sieć i nie puściły dalej. Speedo uśmiechnął się, był silniejszy. Speedo rządził. * Z dziennika Bernarda Alienrynika. Luźna notatka. To tylko kwestia otwarcia. Nie mam na myśli drzwi czy okna. Otwarcia mojej głowy nie da się przyrównać z przedmiotem, to nie tak, że klikam myszą i rozwijam sieć cybernetycznych infostrad. To coś zupełnie innego. Widzę ich światy. Są bardzo różne. Trudno je zliczyć, ale w każdym pełno jest Obcych aniołów. Oni cierpią. Żyją uwięzieni od tysiącleci pod wielkimi kopułami, pochwyceni przez niemoc, niczym owady w bursztynie. Patrząc na te piękne istoty zamknięte w ograniczonej przestrzeni, pojmujesz okrucieństwo świata. Nie sposób przejść obojętnie. Każdy z Obcych jest piękny. Każdy anioł może być szansą dla ciebie i twojego świata. Czuję, że to potęga zła osadziła ich w celach. Odebrano Obcym wszystko. Nie mogą żyć, bo nie mają już pana. A powiedziano, że bez pana słudzy stygną lub błądzą we własnych myślach. Kiedy alienryna dociera do moich neuronów, odczuwam wielką moc. Dotykam najbliższej kopuły i zrywam powłoki jak folię cukierka. Oni budzą się. Wychodzą. Nie da się opisać tego widoku. Idą szeregi przywróconych światu istot, z każdym krokiem coraz piękniejszych i pełnych dawnej siły pana. Mogę ich prowadzić. Idą za mną, a może tylko za działką alienryny, którą wdusiłem w żyłę biodrową. Kiedy są we mnie, mogę ich słyszeć i postrzegać, jakimi są naprawdę. W pierwszej chwili odczuwam ich ból po stracie pana. To straszna chwila. Nie wiem do czego ją przyrównać. Ale ta chwila mija. Oni nie chcą, żebym to odczuwał. Nie są okrutni. Nie dzielą się cierpieniem. Tak. Potem słyszysz ich opowieści i śpiewy. Szukają życia. Pragną cieszyć innych swoją mocą. I właśnie ja mogę sprawić cuda. Daję im kawałek naszego świata. Dzielę się, by zaspokoić ich głód życia. Tak jest dobrze. Potrafią wykorzystać przestrzeń, nie przeszkadzając tym, którzy już tu są. Dla nich jeden metr to więcej niż dla nas całe miasto. Wiem, że będą wdzięczni. Dadzą nam więcej niż kiedykolwiek mieliśmy. Nie wiem, ilu zdołało już przejść. Kiedy suną przez sploty mojego unerwienia, czuję spokój. Nie wiem ilu zdoła przetrwać w nowym świecie. Alienryny wystarcza tylko do pokonania tej drogi. Co dzieje się dalej? Musi ich być tu już wielu. Czasami zjawiają się na kilka chwil i przekazują mi znaki wdzięczności, ale wciąż są zbyt słabi, żebym ich usłyszał. Nie martwię się. Wiem co robić. Jeśli prawdą jest, że alienryna uzależnia, cóż to znaczy wobec losu upadłych aniołów, uwięzionych w okowach śmiertelnych pułapek? Cóż to wszystko znaczy wobec daru, który posiadłem? Ta myśl nie pozwala zrezygnować, wręcz zmusza mnie do przygrzania kolejnego centa. Obrazy zamkniętych w niewoli istot nie opuszczają mnie od pierwszego dnia... Oto sens życia muchy, która kiedyś karmiła się gównem. Czas nie gra roli. Wszystko dzieje się poza nim. Jestem ja, są drogi, które otwieram za pomocą alienryny i Obcy, którzy wracają do swojego pana. W takich chwilach nie muszę potwierdzać swojej siły przez rytualne czynności. Wiem, że jestem silny. Boże, jak wielką moc mi dałeś! * Papierowy ptak przeleciał pomiędzy gałęziami pochylonej wierzby i musnął kilka spadających liści. Potem porwał go podmuch i samolocik z gazety runął w błyszczącą olejami kałużę. Zapowiadał się kolejny pochmurny dzień. Nawet nie to, że zimny, ale wilgoć przenikała do szpiku kości. Ravaughan siedział na ławce Freesquere i przeglądał poranną prasę. Pierwsze strony zapełniały krzykliwe tytuły: GOTILA ODCIĘTA OD MIASTA, CO SIĘ STAŁO Z AKADEMIĄ MEDYCZNĄ?, OSTATNIA TAKA JESIEŃ W SZPITALU KLINICZNYM GOTILI, GDZIE BYLI DETOKSI, KIEDY PRZYSZLI OBCY?... Pisali o gwałtownym ataku fantosów. Kilkanaście ulic południowej dzielnicy wyłączono z życia. Teren jak zawsze otoczyło wojsko. Tym razem fantosy pożarły centralny szpital kliniczny. Było wielu zaginionych, wielu chorych nie zdążono ewakuować. Jeden z dzienników sugerował, że wszystko z powodu izolowanych w klinice ludzi uzależnionych od alienryny. Odtrucie wymknęło się spod kontroli medycznej, ponoć był to kolejny, nieudany eksperyment. Rząd, jak to rząd, robił, co w jego mocy. - Gówno - wymruczał Ravaughan i postawił kołnierz płaszcza. Jego teren to było centrum Los Raques. Miał wyznaczone ulice. I znał swoje możliwości. Takich jak on nazywano Detoxami. Działali metodami potępianymi przez prawo, ale to samo prawo wydało cichą zgodę na każdą skuteczną formę obrony przed fantosami. To znaczy na eliminację źródeł. Nie izolowanie. Nie przestawianie na heroinę. Należało niszczyć zainfekowane alienryną mózgi. Kudłaty pies odlał się nieopodal i umknął w krzaki, zostawiając na skraju skweru parujący ślad. Ravaughan urwał kolejną kartkę z dziennika i mozolnie uskładał z niej samolocik. Kiedy rzucał nim w górę, zatrzymał wzrok na neonach korporacji D.D. Triculara. Będzie już pięć lat, przypomniał sobie. A może cała wieczność. Najpierw upadł El Raque 1 i nikt nie zrozumiał, co się właściwie stało. Wszystko rozegrało się zbyt szybko. Namierzono co prawda obiekt jeszcze poza atmosferą, ale żaden z taktyków nie przewidział, że grzmotnie w ziemię jak ślepy. Nikt nie odgadł, że leciał tu, żeby uratować się przed awarią; nie chodziło mu o nic innego jak tylko o własne dupsko... Do dzisiaj niektórzy nie mogli w to uwierzyć, mówili o prowokacji. Bo to nie statek El Raque 1 przyniósł najgorsze. To pilot, który zdążył się katapultować tuż przed uderzeniem w rynek. Traf chciał, że przyczajony myśliwiec paktu EURO od razu go zestrzelił za pomocą rakiety powietrze-powietrze. Strzępy obcego cielska - jak później wyliczano miało około dwudziestu ton - spadły niczym kosmiczny deszcz na przyziemne, podziurawione kopalniami jak ser górnicze miasto, gdzie popadnie. Największe kawałki liczyły po kilka kilogramów, najczęściej były to kulki wielkości włoskiego orzecha. I wtedy zaczęła się zabawa. W parku koczowała sekta ćpunów. Sporo im się dostało w kosmicznym spadku. Około czterdziestu kilogramów. Siedzieli na trawie i słuchali sampli Hendrixa. Kawał Obcego spadł nieopodal z zalotnym mlaśnięciem. Długo się nie zastanawiali. Któryś wpadł na pomysł, że to będzie ten najlepszy, złoty strzał, kurewsko odlotowy i w ogóle. Z centrum wszechświata, Odlot na megadystans. Po naradzie rozpuścili kawałki pilota w soli fizjologicznej, odmierzyli po jednym cencie i przygrzali jak się należy. I co? I mieli rację. Z tym, że oni nigdzie nie odlecieli. To sukinsyn Obcy starał się powrócić. Dał im ochłapy swojego jestestwa, a to, w czym mógł żyć, aktywował za pomocą ich mózgów. Projekcje nazwano fantosami. To właśnie one poszatkowały Los Raques (tak nazwano miasto od chwili katastrofy) na dwa odmienne światy. Im więcej alienryny mieli ludzie w żyłach, tym więcej obcego ego projektowali na zewnątrz. Nikt nie wiedział ile jeszcze alienryny zostanie odnalezione w zupełnie przypadkowych miejscach. Musiało być tego całe mnóstwo. A większość klientów uzależnionych od drugów bez wahania ruszyła w ślady ćpunów z parku. Towar bezkonkurencyjny, po jednym przygrzaniu nie było innej oferty. Alienryna ponad wszystko. Każdy narkoman o tym wiedział. Ciągnęli do miasta jak do Mekki, mimo że narkotykowe bajzle przechwyciły mnóstwo towaru. Do wojskowych laboratoriów, gdzie próbowano ją badać, trafiło ledwie dziesięć procent całości. Ravaughan cisnął kolejny samolocik, mierząc w gigantyczne logo na wieżowcu Triculare. - Mamy kłopot - sapnął pod nosem. Każdy kombinował po swojemu. Jajogłowi znaleźli wreszcie zajęcie, choć po prawdzie gówno zrobili. Armia przygotowywała się do odparcia ataku kolejnych Obcych. Jakby nie pojmowała, że to fantosy są ich środkiem, sposobem, by dostać się na Ziemię. Jeszcze inni trzaskali szmal. Podróbki alienryny. Wycieczki do El Raque 1, żebracze sekty czczące Obcego. Gadżety imitujące Obcego. Hałas w mediach. Filmy, książki, holografy z Obcym w głównej roli. No i D.D. Tricular. Wpadł na pomysł genialny i prosty. Jeśli grożą ci fantosy - nasza zabawka pomoże ci z tego wybrnąć. I wypuścił na rynek antyfantosy. Działały bezbłędnie. Wystarczyło uruchomić zabawkę w obcej strefie i holoprojekcja zapewniała ci przetrwanie. W zależności od ceny mogłeś kupić wszystko. Nawet kilkudziesięciometrowy holos z ukrzyżowanym Chrystusem. Najbardziej skuteczny dla wierzących katolików. Emisja plastyczna i oczywiście płynnie animowana. Dawała szansę na powrót z przestrzeni fantosa. Mogłeś iść wytyczonym szlakiem i w ten oto sposób opuścić zagrożone miejsce. Nikt nie pytał jak to się działo. Liczył się efekt. Sam fantos oczywiście trzymał się dobrze, ale Tricular nie miał nic przeciw fantosom. Stawiał na ocalenie zabłąkanej jednostki. I zrobił kasę. Przyćmił spółki węglowe i holdingi zbrojeniowe. Jako jedyny dawał nadzieję. Jego zabawki rzeźbiły tunele światła w morzu ciemności, co jak się zdaje, wystarczało mieszkańcom aglomeracji Los Raques. Nie pragnęli niczego więcej. - Cześć. - Dwójka gliniarzy w cywilu podeszła do Ravaughana od strony Maya`s III i cicho usiadła po jego bokach. - Nie najlepsza pogoda na czekanie, co? Ale nie dało się wcześniej. Skinął głową tak, żeby włosy zasłoniły mu twarz. Po co mają widzieć, jak zaciska żwacze. Nie lubił tych facetów. - Ty, Ravaughan, jesteś dobry - powiedział gość z lewej. Miał paskudny piskliwy głos i trądzik na całej twarzy. - Bez pudła kontrolujesz centrum, masz czuja. - Taak. Mam czuja. - Jesteś najlepszym Detoxem, jakim tu dysponujemy. - Suchy jak gruźlik facet z prawej zakaszlał ponuro. - Dlatego płacimy ci, ile chcesz. W jednym tylko zeszłym tygodniu siedem trafień. Rewelacja. Diabli ich nadali. Ravaughan miał złe przeczucia. Rzadko kiedy umawiali się rano, w nagłym trybie. Jeszcze rzadziej w środku miasta, a nie w budynku Policji. O co tu do cholery biega? - Słuchaj uważnie, Ravaughan - zawiesił głos glina z prawej, chrząknął i zabębnił palcami po ławce. - Masz nowe zlecenie, chłopie. Ravaughan oderwał niespiesznie kolejną stronę gazety i w milczeniu składał nowy samolot. Z tymi facetami nie było żartów. Kiedy uznawali, że jesteś niewydolny, odstawiali cię w kąt. A żeby specjalnie nie nagłaśniać sprawy, na wszelki wypadek dawali ci kulkę między oczy, żebyś nie próbował wykorzystywać tego, co wiesz. .T:opuscic2 - Pilnie panów słucham - pierwszy przerwał ciszę, bo zdaje się, na to czekali. - To dobrze - ucieszył się glina z lewej. Wyglądał jak szczur albinos chory na ospę. - Zanim powiemy, co masz robić, oto nowe prochy dla ciebie. Masz, weź wszystko. W ciemnej, pociętej bliznami łapie pojawiły się trzy pomarańczowe pudełka. Ravaughan wyłuskał je i czytał na głos: - "Pinderol, tabletki powlekane, dwudziestomiligramowe. Efekt antypsychotyczny natychmiastowy, napęd psychomotoryczny usprawniony. Dawkowanie... osobniczo zmienne, przeciętnie... 1 tabletka dziennie". Hmmm... Co to ma być, panowie? Pryszczaty zaśmiał się ponuro: - Jak to, kurwa, co? Pinderol. Czekaliśmy na to wiele miesięcy. Zrobili go Japońce, na nasze zamówienie. Mają tu przedstawicielstwo farmakologiczne. Mają też próbki Obcego. Oni się tam specjalnie nie pierdolą w etykę. Szybko poszło, bo daliśmy im kilku gostków na alienrynie. Żaden nie wrócił, ma się rozumieć. Ale przysłali gotowy lek i ty, Ravaughan, masz teraz tarczę jak się patrzy. Nigdy nie byłeś lepiej opancerzony. Nie wierzył w japońskich farmakologów. Raczej to ci z bezpieki złamali zakaz eksperymentowania na mózgach żywych. W sumie, cóż go to obchodzi. Jeśli jest jak mówią, łatwiej będzie namierzać przygrzanych alienryną. - Dobra - mruknął wsuwając do kieszeni neuroleptyk. - Sprawdzę to. - Ja myślę... chłopie - wycedził glina-suchotnik, starał się mówić wolno i groźnie. Pieprzony Godfather. - A będzie... dobra... okazja. - Kaszlnął. - Widzę, Ravaughan, że pilnie czytasz gazety. Poczuł jak krew uderza mu do głowy. Już wiedział, ale nie chciał, żeby te psy poczuły jego lęk. - Są dobrym i tanim budulcem do samolocików - stwierdził lekko - mogę wykorzystać prasę podług własnych projektów. Pryszczaty glina zapiszczał radośnie. - Dobre. Ale powyrzucałeś już strony tytułowe, bracie. A pisali tam właśnie, że poważnie przygrzany klient grasuje po Gotili. Nasze podejrzenia padły na detoksykowanych. Zdaje się, że otrzymali przerzut alienryny i sieją Obcym jak sikawka strażacka. Wszędzie go pełno - poklepał Ravaughana po plecach. - Rozumiesz? Ravaughan słuchał, wyciągnąwszy przed siebie nogi. Nie pasował mu do sytuacji facet z szopą postawionych włosów, który zatrzymał się przy szerokim buku. - Co mam nie rozumieć, panowie. Kiedy? - A widzisz. - Suchotnik wskazał palcem zegarek. - Nie jest źle. Masz jeszcze czas. Musimy wykonać parę badań. W takim nasileniu... nie mieliśmy tu Obcego jeszcze nigdy. To okazja dla jajogłowych, bracie - nieoczekiwanie zrobił się serdeczny. Jakby wysyłał mnie na śmierć, pomyślał Ravaughan i zerknął na suchotnika. Kiedy wrócił wzrokiem do faceta przy buku, ten sięgnął gwałtownie do kieszeni. Coś błysnęło w jego ręku. Ravaughan zobaczył rosnącą chmurę holospraju. Artysta pędzlował drzewo nie wiedząc, że kilkanaście metrów dalej siedzą gliniarze i Detox. Dobre. - To będzie w piątek. Dzisiaj mamy poniedziałek, więc możesz iść na dziwki czy co tam lubisz, Ravaughan. Tyle od nas. Damy sygnał przez komórkę. Trzymaj się. Suchy rzucił mu na kolana kopertę ze szmalem, obaj uśmiechnęli się nieszczerze i powoli odeszli. Holosprajmen kończył swe dzieło. Buk zamienił się w pękatą postać burmistrza Los Raques, z którego ust wydobywał się świetlisty napis: GŁOSUJCIE NA MNIE. JESTEM SPRAWIEDLIWY. ZABIJAM I LUDZI I OBCYCH. Ravaughan patrzył, jak podchodzą do holosprajmena. Kilkakrotnie poklepali go po plecach niby podziwiając efekt jego pracy. Chwilę później artysta leżał w trawie z rozkrwawioną twarzą i puszką spraju wduszoną w usta. Gliniarze skryli się we mgle poranka. Wstał, czując igiełki bólu w zdrętwiałych nogach. Miał jeszcze trochę czasu. A zasłużył na krótki urlop. Tego akurat był pewien. * Fritken zdjął z oczu panoramiczne szkła. - Tyle na dzisiaj - powiedział krótko. - Ile pracowałem? - Osiemnaście godzin. Równa osiemnacha, Harry - powiedział czarnoskóry technik i uśmiechnął się ponuro wywijając mięsiste wargi. - A ja z tobą, ma się rozumieć - stuknął palcem w swój kask. - Psiaćmać. Kupa dobrej roboty, bracie... Fritken zakaszlał. Zaczął wypatrywać papierosów. Ale wszędzie widział jedynie zwoje ekranowanych kabli, maleńkie holodyski i ślepia monitorów. Z trudem ostrzył wzrok. Z jeszcze większym trudem zbierał myśli do kupy. Syf. Syf. Syf. Zwłaszcza że cały czas był podłączony do maszynki i cholernego biosprzętu. - O`kay, stary. Doprowadź mnie do stanu używalności. Zacznij od bryli. Oznaczało to pełne unieruchomienie. Półleżał w termoregulacyjnym fotelu, z łepetyny zwisały cienkie przewodniki, łapy miał zagłębione w specjalnych mini- jakkuzi, a miejsca wstydliwe zabezpieczone jak starzec z Alzheimerem. Wszystko w jednym celu. Pracuje mózg, reszta ma nie przeszkadzać. Zamiast kibla są odprowadzenia. Nie ma filiżanki kawy, jest mieszanka z amfą prosto w żyły. Zmęczenie mięśni bezruchem złagodzą mikroruchy cieczy masującej wrażliwe miejsca. - Tylko pomału, Nonze... - Już się robi. - Technik zaczął od kasku, potem zdjął z Fritkena elektrody, na końcu sięgnął między nogi i delikatnie wyjął mu z fiuta cewnik. - Ostrożnie, Nonze. Ostrożnie z moim sprzętem. - Jasne. Jeszcze tylko worek rektalny i wenflon. - Murzyn ponownie sięgnął między nogi i było po wszystkim. - Antybiotyk po cewnikowaniu masz w kieszeni marynarki, Harry. Starczy jeden na tydzień. Popijaj mlekiem. Fritken wstał, pocierając zdrętwiały kark. Nie czuł zmęczenia. Praca przy projektach holosów wyzwalała w nim nową energię. Opróżniał wyobraźnię jak w gabinecie psychiatry - kiedy jeszcze do niego chodził - parę godzin i po wszystkim. Ale też właśnie psychiatra ostrzegał go przed długofalowymi konsekwencjami roboty przy holach. Właściwie nigdy nie wiedziałeś, co wyrzyga twoja łepetyna do komputera. Większość najcenniejszych kreacji pozostawała poza zasięgiem świadomej kontroli mózgu. A podświadomość miała swoje tajemnice i nawet zawodowi terapeuci sięgali do niej rzadko. Fritken nigdy nie poddawał się takiej głębokiej terapii. Nie było potrzeby. Leki stabiliowały jego nawracające depresje i krótkie stany maniakalne. Słowa dawały tylko wsparcie. - Zimno tu jak cholera, Nonze. - Fakt. - Nonze nadal poruszał się w kasku, ale w jego wargach pojawił się nie zapalony papieros. - Może dobrze byłoby już się ubrać, Harry. Fritken zaśmiał się nerwowo. Przeszedł pod szafkę z ubraniem i popatrzył w lustro na nagie ciało. Krzywe, cienkie nogi unosiły długi, szeroki korpus porośnięty rudawym włosem. Trudno było dopatrzyć się szyi. Duża, okrągła głowa wieńczyła tę pokraczną konstrukcję. Jakby dzieciak wetknął tam swoją piłkę do kosza i nieporadnie nabazgrał na niej kontury ludzkiej twarzy. Tylko nos wyszedł jak się patrzy. Zapewne po to, żeby utrzymać okulary. Możliwe były usta, choć jak zerwane z maski cyrkowego klauna. Reszta, gorzej niż karykatura, była po prostu nijaka. Odnalazł pomiętą paczkę klozapersów i przypalił łapczywie. - Ile mamy jeszcze czasu? - spytał, zakładając bieliznę. - Ile dał mi jeszcze pan Tricular? Nonze z westchnieniem zdjął kask. Ogolony na łyso, na czubku głowy miał maleńki nadajnik holoefektów, mrugający niebieską lampką spoczynku. - Jest poniedziałek rano, człowieku - oznajmił zmęczonym głosem. - Masz czas do piątku. Korporacja musi mieć ten projekt i dupa. Mówili ci o miesiącu, ale wyszło inaczej. Coś się powyrabiało w Gotili i przyspieszyli, sukinkoty. To nie będzie zwykłe zamówienie. Nie wiem, nie mój biznes. O szczegóły pytaj D.D. Triculara. Mówię jak brat bratu. Fritken wciągnął luźne spodnie i dopiął guziki koszuli. Potem rozchylił niespiesznie żeberka żaluzji. W mglistym powietrzu poranka krążyło stado czarnych ptaków. Wyraźnie odcinały się od neonów i holoreklam - były z innej bajki. Po prawej zobaczył masyw El Raque 1, niżej widać było Maya`s III i wieńczący ulicę Freesquere. Na ławce, pomiędzy pochylonymi drzewami, dostrzegł siedzącą sylwetkę mężczyzny w ciemnym płaszczu. Facet wyciągnął nogi przed siebie i bodaj czytał gazetę. Siąpiła mżawka. Wyżej na południu błyskały policyjne lampy, ale szczegóły skrywała mgła. - Chyba zamknięto kolejną strefę - wymamrotał Fritken opuszczając żaluzje. - Znowu się popieprzyło. - No - przytaknął Nonze. - Mówiłem ci przecież. Kupię se zaraz gazetkę, zobaczymy, bracie... Fritken zdusił klozapersa na plastykowym talerzyku z resztką ciasta. - Opowiesz jak wrócę. Idź lepiej spać, Nonze. Będę tu po południu, chyba coś mi jeszcze zostało pod kopułą. Trzeba tego nałapać ile się da, potem zajmiemy się montażem. Nonze skinął łysą głową. - Nie wątpię. Jeszcze nigdy nie widziałem takich zasobów jak twoje, Harry. A siedzę w tym nie od dziś. Masz też, kurde, wizje, jakich nie ujrzysz na rynku. I to bez żadnych drugów, cholera. Złapiesz Triculara za gardło, bracie. Masz to jak w banku. Fritken poprawił okulary i ruszył w stronę drzwi. Już w progu pracowni dopadł go śpiewny głos Nonze: - Hej, bracie. Odwrócił się. Miniprojektor na głowie Nonze emitował kaczora Donalda ściskającego czarnoskórą piękność w białym bikini. - Tylko po to, żebyś wiedział jak się regenerować, Harry. Fritken skinął mu dłonią i poszedł prosto do wind. Na Maya`s III było jeszcze gorzej niż wyglądało to z okna. Mżawka, zimno, wokół krążyły strzępy szarych śmieci. Hmmm. Co teraz? Dokąd iść? Nie zamierzał spędzić tych kilku godzin w domu, tym bardziej w opustoszałym barze. Potrzebował też informacji i to przypomniało mu o Marylin. Mieszkała przecież w centrum, w wolnej strefie. Wynajmowała kanciapę przy Beilknecht Av niedaleko zajezdni autobusów. Dziesięć minut drogi. Może nie będzie przygrzana i w końcu powie jak wyrwać Spunny. Spunny... Czy żyje jeszcze? Czy w ogóle ma jakieś szanse? - Masz pan ochotę na szczyptę towaru? - zagadnął przyczajony w bramie człowieczek. - Ekstraklasa. Obcy w celofanowym woreczku za dwie dyszki. Jak pan kupisz trzy działki, dorzucę laserową strzykawkę gratis. I stazę ze skóry grzechotnika. Fritken wzruszył ramionami. Krecia twarz facecika nie miała nic wspólnego z wolnym rynkiem alienryny. Albo był kapusiem, albo tanim cwaniaczkiem sprzedającym podrasowaną herę. Na skrzyżowaniu ze Slow-Acky zbierała się grupa demonstrantów. Rozkładali hola i palili jointy. Fritken nie był zainteresowany czy są to anty-abo, czy wielbiciele Obcego, czy zwykły ruch przeciwautostradowy. Byli do siebie podobni i wszyscy korzystali z cacek od D.D. Triculara. Minął go pojękujący metalem tramwaj, dwa policyjne samochody i ubrana na czarno kobieta z holograficzną imitacją dziecięcego wózka. Szedł, zaciągając poły kurtki namakającej mżawką i palił klozapersa. Kierował się dokładnie na masyw zanurzonego w asfalcie El Raque 1, aż dotarł do metalowej barierki oddzielającej monumentalny obiekt od rynku. Podniósł głowę. Ociekający parą, ciemny, solidny, wręcz muskularny statek wyglądał groźnie. Zdawał się skrywać odwieczną tajemnicę, którą pewnego dnia wyszepcze ludziom, otworzywszy niewidoczne usta. Pochylony na północ, z pooraną dziwacznymi symbolami powłoką, przypominającą raczej korę prastarego drzewa niż sztuczne tworzywo. Po upadku płonął przez tydzień, ale nie był to wypalony wrak. Zachowywał nieodgadnioną siłę, choć w jego wnętrzu nie pozostało nic, co mogłoby przynieść rozwiązanie zagadki katastrofy. Były tam ponoć zawiłe labirynty korytarzy, spopielałe resztki przedmiotów o przeznaczeniu trudnym do odgadnięcia i wielka komnata, z której katapultował się pilot. Kształt obiektu budził niepokój, ponieważ trudno go było do czegokolwiek porównać. Chwilami wyglądał jak pozostawiona przez znudzonego dzieciaka kula modeliny, innym razem - zniekształcona eksplozją grupa Laokoona - Fakt... jak oblepiona mułem, nieco podtopiona, pieprzona grupa Laokoona... - wymamrotał Fritken, nie mogąc sobie przypomnieć po kim to powtarza. Z czasem przestano pilnować El Raque. Nie miałoby to sensu wobec wydarzeń w mieście. Barierki nie stanowiły problemu dla chętnych do bezpośredniego kontaktu. Kiedy przeszło się odcinek zastygłych fal wzburzonego asfaltu i gęstwiny karłowatych krzewów dzikiej róży, które nie wiedzieć czemu rosły tu bujniej niż gdzie indziej, ukazywały się ciągi sprajowej graffiti rozpryśnięte na podstawie El Raque 1. Koczowało tam zawsze paru fanatyków, postawiono też kilka krzyży, a całkiem niedawno, w Dzień Zaduszny, El Raque 1 zalśnił w odblasku tysięcy zniczy, które zapalili członkowie sekty Obcego. Po drugiej stronie, krzewy były jeszcze bardziej splątane i gęste; mało kto lubił tam zachodzić. Mówiono o zdziczałych psach i naćpanych drugami braciach, którzy nigdy nie odeszli od El Raque 1 dalej jak do barierki. Po to tylko, żeby załapać się na towar. Jajogłowi odpuścili już dawno. Mieli próbki wszystkiego, co udało się wydobyć z czeluści. Turyści przybywali zewsząd, mimo że odstraszały ich coraz trudniejsze do opanowania fantosy. Choć dotąd strefa El Raque 1 była od nich wolna, podobnie jak całe centrum. Mżawka spływała po okularach, szkła zachodziły parą, więc Fritken zdjął je i wsunął w wewnętrzną kieszeń kurtki. Poczuł nagłe zmęczenie, nie wiedział czy pojawiło się za sprawą kolosa wtopionego w jezioro asfaltu czy też osiemnastu godzin pracy przy projekcie. Minął obiekt i szedł dalej, przy Beilknecht Avenue mżawka zamieniła się w drobne płatki śniegu, a niebo ściemniało od grafitowych chmur. Marylin mieszkała tu na parterze czteropiętrowego domu. Na podrapanych drzwiach mieszkania odnalazł mosiężną tabliczkę i skrytkę pełną reklam. Zadzwonił krótko. Nikt nie odpowiedział. Trzy kolejne dzwonki. Cisza. - Marylin? - zapytał ochryple, musiał odkaszlnąć. - Marylin? To tylko ja, Harry. Cisza. Przycisnął klamkę i drzwi ustąpiły. Miał przeczucie, że ona tam jest. Ale to nie ona go powitała. Wszedł prosto w jej fantosa. Nie było przedpokoju ani mdłego światła halogenowej żarówki. Pochlapane błotem buty Fritkena nie stąpały po wykładzinie. Nie widział własnego cienia. Czuł kwaśny zapach pomarańczy i trzaski wyładowań na skórze wilgotnej od mżawki. Odwrócił się. Zamiast drzwi, które przed chwilą uchylił, miał przed sobą nieskończenie długi korytarz, tętniący niebieską, lodowato chłodną poświatą. Bum. Bum. Bum. Bum. Odliczył do dwudziestu i zrozumiał, że w takim rytmie wali jego serce. Ono nadawało ton. Światło pulsowało coraz szybciej, może ponad sto pięćdziesiąt razy na minutę. Nie potrafił tego wytrzymać. Zacisnął szczęki i tłumiąc skowyt, ruszył w głąb mieszkania. Przynajmniej tak mu się wydawało. Szedł zaciskając powieki, ale strach, że po omacku dojdzie do piekła był silniejszy, więc pozwolił oczom ocenić sytuację. Natychmiast tego pożałował. Wokół były szpalery siedzących, klęczących, pochylonych w bólu ludzi. Mieli siwe włosy, a z ich ust wydobywały się kłębki pary, które z każdym oddechem wracały do sinych ust. Fritken zaskowyczał, a potem zawył. Jak gdyby każdy z siedzących sekwencyjnie odtwarzał tę samą, bezsensowną czynność. W nieskończoność identyczną. Wydmuch i wdech. Wydmuch i wdech. Właściwie czemu tak go to wystraszyło? Oni tylko oddychali. Choć nie było w nich innego śladu życia. Nie wahał się już. Sięgnął do kieszeni i wdusił w usta dwie kapsułki. Szybki neuroleptyk. Metaliczny w smaku Riderdostr, jeszcze ze starych zapasów, bo nie chciało mu się chodzić do psychiatry. Rejonowy doktor znał tylko stary lit. Boże, spraw, żeby osłabił tę wizje. Boże... Poszedł dalej. Dlaczego ćpacie to świństwo. Dlaczego chcecie nas Im oddać. Dlaczego myślicie, że trzeba nam nowego Boga. Dlaczego Oni są tak bardzo obcy. Dlaczego tego nie rozumiem. Dlaczego Oni tak strasznie zmieniają ten świat. Nad jego rozpaloną głową zaplótł się cierniowy tunel, każda gałązka sięgała nagich barków pochylonych starców. Wyłaziły z ich bladej, zimnej skóry i wiły się spazmatycznie. Większość gałązek była ciemna, ale niektóre z cierni pobłyskiwały czerwonym światłem. Im dalej szedł, tym stawały się bardziej mroczne i grube. Dojrzewały. Nie było już skulonych ludzi, tylko mocarne pnie i sękate, żylaste korzenie. Co krok się o nie potykał. Jakby stąpał po kłębowisku rozdrażnionych węży. Obcy. Rodzą się w mieszkaniu Marylin. To ona przywołuje ich do życia. Jej fantos był inny niż te, które widział u żony. Znacznie potężniejszy, znacznie dojrzalszy. Nie miał chyba czasu. Gałęzie syczały, kiedy potrącał je kurtką. Niektóre splotły się tak silnie, że musiał opadać na czworaka i błagając Boga o pomoc pełznąć niczym ranny pies w tym przeklętym korytarzu. Nagle wpadł na miękkie kształty. Poczuł w dłoniach włosy. Tak. To przecież Marylin. Uniósł ją z mgły i przytulił ze wszystkich sił. - Marylin - wyszeptał. - Marylin, przestań... Zwoje cierni wchłonęły jego głos. Fritken słyszał kroki. Nadchodzili ci, których przywołała alienryna. Mięsień serca łomotał krwią o zastawki. Tętnice napięły się niczym rurociągi pełne płonącej nafty. Złapał ją za szyję. Zaczął dusić siostrę swojej żony. - Przestań, do diabła. Przestań, przeklęta dziwko... Czuł jak wiotkie ciało napręża się, Marylin szeroko rozwarła usta. Wepchnął w nie wszystko, co miał w kieszeni: lit, neuroleptyk i antybiotyk, który dostał od Nonze... Kiedy wpadły w jej przełyk, puścił szyję i złapał się za głowę kobiety. To coś było bardzo blisko. Gałęzie skrzypiały przeraźliwie w podmuchach wiatru. Liście wirowały w słońcu, na asfaltowej alejce stał niklowany wózek. Starsza kobieta głaskała paroletnią dziewczynkę, która ściskała w dłoniach kilka błyszczących kasztanów. W głębi trzech mężczyzn w kombinezonach z napisem "Straż Parku" zmiatało liście w kupki, a czwarty wrzucał je pod plandekę samochodu. - Patrz, tato. - Amenthy mocno trzymała jego dłoń. - Po co oni zbierają te liście? Mówiłeś przecież, że tak ładnie wyglądają jesienią. - Liści jest już za dużo, Amenthy. Trzeba je spalić i ci panowie muszą je zbierać. - A gdzie jest mama? Tato, powiedz gdzie jest mama. - Amenthy zawisła u jego dłoni, podkurczając nóżki w kolorowych rajtuzach. Posadził ją na swoich ramionach. - Mama jest w pracy. Ale kiedy wróci, zabierzemy ją do zoo. I na gorącą czekoladę. Ty, mama i ja. Amenthy klasnęła. - Do zoo? Super! Będzie słoń. I nosorożec. I rybki!!! - Tak. A zaraz na początku, tuż za bramą, foka. Amenthy wybuchnęła śmiechem. Natychmiast jednak spoważniała i zapytała: - Tatusiu? - No? - A będzie tam też Obcy? Zaśmiał się pod nosem. - Nawet kilku, Ammy. Każdy w kryształowej klatce. - Bo przeszedłby przez kraty, co? - Tak, a Obcy są bardziej niebezpieczni niż lew. Opowiadałem ci, jak chcieli nas stąd wypędzić? Wiatr porwał liście. Słońce spadło niczym ścięta tenisowa piłka. Babcia z wnuczką rozmyły się w ciemnościach. Faceci w mundurach nadal zbierali liście. Miliony liści wirowały w fioletowej poświacie reflektorów samochodu. Światło ponownie zaczęło pulsować w rytm serca i powoli układało się w napisy: BO WY JESTEŚCIE JAK TE LIŚCIE. KTOŚ MUSI WAS POZBIERAĆ. KTOŚ MUSI OCZYŚCIĆ ALEJKI. ŻEBYŚMY ZNOWU MOGLI PO NICH CHODZIĆ. NIE PRZESZKODZISZ NAM. JESTEŚ TYLKO LIŚCIEM. Skóra pod oczami Marylin była ciemna i pełna tajemnic. Pachniała pomarańczami. Włosy opadały na policzki, wydatne wargi były suche i nie pomalowane. Taką ją lubił najbardziej. - Harry? Harry, co ty tu robisz? - Co ja tu robię? - zakaszlał, odnalazł paczkę klozapersów i powoli podniósł się z dywanu. Czuł usztywnienie nóg i drżenie palców, Marylin też dygotała. Tak to wygląda po starych neuroleptykach. Objawy pozapiramidowe. Nieduże, szybko przemijające, ale wredne. - Jesteś skończona, Marylin. Być może w ogóle ciebie już nie ma. Nie chciał patrzeć jak chowa strzykawkę i zwija stazę. Co się właściwie stało? Z trudem zbierał myśli. - Pytasz mnie co ja tu robię? Kurwa mać... Odpowiedz lepiej co tu robili wszyscy inni... Ja tu mieszkam. To jest moje miasto. To jest mój świat. Cokolwiek powiesz, pamiętaj, że ja tu mieszkam, Marylin. Tak samo stary Speedo, a nawet sam D.D. Tricular... I żadne z was nie ma prawa tego zmieniać. Nie płakała. Chyba już nie umiała płakać. Patrzyła bezbronnie spod podbitych powiek i zaciskała dłonie na oparciach krzesła. - Miałaś powiedzieć komu trzeba zapłacić za Spunny. Będę miał forsę z końcem tygodnia. Kupę szmalu. Do kogo z tym iść? Powiedz mi tylko to, Marylin. Pochyliła głowę. - Mój dealer to wie. Zobaczę się z nim dopiero jutro. Przyjdź w środę. Albo zostawię ci wiadomość na drzwiach. Teraz odejdź, Harry. Skinął głową. Wyglądała na rozczarowaną. Zepsuł jej ten przeklęty odlot, ale sam odczuwał jedynie ulgę. Miał w dupie jej przygnębienie. Była tylko naćpanym szkodnikiem. - Pamiętaj o swojej siostrze. Proszę cię. Na ulicy niewiele się zmieniło. Było tylko jeszcze ciemniej i śnieg zamienił się w mżawkę. Poczuł skurcz w żołądku. Zerknął na zegarek. - Jezu. Piąta po południu. Ponad pięć godzin... Przebiegł do najbliższego burgera i wiedział już, że tego dnia nie załatwi nic więcej. Musiał wracać do korporacji. D.D. Tricular. Tylko on da tyle forsy, żebym mógł wykupić Spunny. Nikt inny. Tylko on. Świat się rozpada w drzazgi. Nie czas na lamenty, że kelnerki są fałszywe. * Z dziennika Bernarda Alienrynika. Luźna notatka. To był ciężki tydzień. Przez sto pięć godzin uprawiałem rytuał. Podzieliłem czas na równe działki i precyzyjnie realizowałem czynności. Najpierw przestawiałem pudełka papierosów, potem - i z tego jestem szczególnie dumny - liczyłem ruchy wahadła staromodnego zegara. To było niezwykłe, bo nie musiałem wykonywać żadnych ruchów. Miałem też dwadzieścia osiem minut na przygotowanie dwóch posiłków. Z tym drugim nie zdążyłem. Mam w planie odpowiednią karę. Nie będę sobie pobłażał. Boję się. Pomimo surowego przestrzegania norm, nadal odczuwam lęk. Trudno się do tego przyznać. Tak. Nie brałem alienryny przez tydzień. Mój dealer miał problemy z towarem, ale dzisiaj udało mi się kupić aż cztery centy. Dokładnie zaplanowałem czas przygrzania. Powinno wystarczyć na dwadzieścia dwa dni. Może nawet na cały miesiąc. Jeśli znowu zabraknie alienryny, pozostaną rytuały jako sposób na stłumienie objawów abstynencyjnych, no i oczekiwanie na kolejną dostawę. Nie bardzo mam czym płacić. Sprzedałem prawie wszystko. Dealer wspominał o narządach, nie mam pewności o co mu idzie. Boję się. Boję się, że rytuały nie wystarczą. Kto uratuje anioły? Trudno sobie wyobrazić, że inni ludzie mogą mieć tak wielką moc. Nie wierzę w to. Ostatnim razem przeprowadziłem tu aż cztery. W czasie odliczania uderzeń zegara pojawiło się połączenie i mogłem im pomóc. Czułem jak bardzo są wdzięczni. Mają tu stworzyć miasto. Chcą, żebym mieszkał z nimi. Podoba im się sposób, w jaki realizuję życie, nie pytają dlaczego muszę liczyć lub ustawiać. Obiecali, że wkrótce alienryna stanie się w pełni dostępna. Nazwali ją fragmentem ich boga. Wiele takich fragmentów udało się zaszczepić w ludziach, a ja jestem jednym z najsilniejszych nosicieli. Czuję wielką moc, jestem niczym Atlas dźwigający niebo tych nieszczęśliwych istot. Bez tego nieba oni nie mogą żyć. Napisałem już dużo. Zrozumiałem, że czynię te notatki tylko dla siebie. Nie przeczytałem dotąd ani jednej strony, ale wyznaczyłem już czas, kiedy będę mógł temu sprostać. Oni mi pomogą. Oni będą mi sprzyjać. Boję się. Boję się. Mogę już sięgnąć po strzykawkę. Wszystko, co muszę zrobić, to dotknąć prawym kciukiem prawego palca dłoni. Ponieważ nie zdążyłem z posiłkiem, musi być tego dwa razy więcej. Trzy tysiące razy. Do zapisków wrócę za dwieście czterdzieści godzin. Po tym cyklu rytuałów. Po skończeniu alienryny. Muszę jeszcze napisać, że niezwykłe jest nosić w sobie boga. Tego nie zrozumie nikt, kto nie patrzył jego oczami. Jestem silny i pokonam strach. To niezwykłe być alienrynikiem tej klasy. * - No to na razie. Ravaughan schował do kieszeni telefon, przebiegł nie widzącym wzrokiem po ciele śpiącej kobiety i dopił resztkę soku pomarańczowego. Na opakowaniu ciasteczek zapisał namiary domu, o którym mówił mu Biffon, Detox z południowej dzielnicy; całkiem zresztą skuteczny i cwany. Podobno często widywał tam dealerów, ale nie szedł ich tropem, bo Beilknecht Avenue obejmowało centrum miasta. Ravaughan czuł, że to dobre trafienie. Coś się tam działo i to nie od dziś. Słyszał o małym, paskudnym w treściach fantosie, w który wdepnęło już kilka osób. Z trudem z tego wybrnęli, zahaczali ledwie o sąsiednią ulicę i fantos puszczał ich bez uszkodzenia. Jeśli rzeczywiście to dom przy Beilknecht Ave., może uda się zgasić trwałą projekcję. Pojmował na swój, praktyczny sposób, że większość projekcji po alienrynie była jakby niemrawa, niepełna. Może miały być tylko spektakularną zasłoną dla zdecydowanie lepiej ukrytych fantosów- zarodników, stanowiących właściwe przejście dla Obcych. Trudno było się do nich dobrać, tego rodzaju projekcje odbywały się najczęściej w mieszkaniach i nierzadko odkrywał je po fakcie. Ravaughan uznawał, że tylko niektórzy z alienryników byli naprawdę niebezpieczni. Ale nie mógł ryzykować dłuższych obserwacji. Musiał eliminować każdego. Była też ostatnia kwestia, ale najistotniejsza ze wszystkich. Jeśli Obcy opanują centrum, do miasta wkroczy armia EUROpaktu. Ravaughan wiedział, że czekają tylko na pretekst. Nie pozwalali nikomu na emigrację w bezpieczniejsze tereny. Obawa przed rozsianiem fantosów była zbyt wielka. Armia miała jasną koncepcję. Zrównać Los Raques z ziemią. Pomysł gówno wart, ale zawsze... Przebadali już setki mózgów alienryników, ale nie rozumieli fantosów. Nie dawali wiary, że Obcy budują tu przyczółki nowego świata, choć na razie żyją w innym wymiarze, niby już "tu", ale jeszcze trochę "obok". Armia była zbyt praktyczna, żeby w to uwierzyć. - Chcesz coś jeszcze? - kobieta w pościeli obudziła się. Potrząsnęła długimi, lekko skręconymi włosami, patrząc nań ironicznie i przesunęła dłonią po nagim udzie. - Patrzysz na moje piersi, ale chyba nie o nich rozmyślasz. Co? - Skoro tak mówisz... - skrzywił się w nieszczerym uśmiechu. Wstał z łóżka kompletnie ubrany, pozostawało założyć skarpetki. - Jakoś marnie się czuję, a czeka mnie sporo roboty. Kobieta wzruszyła ramionami. Zsunęła się z pościeli i podeszła do fotela, na którym leżały jej ciuchy. Nie było tego wiele. - Ciekawe, co ty właściwie robisz, Ravaughan? - zapytała, dopinając zamek zamszowej spódniczki. - Zawsze mówisz, że idziesz pracować albo że właśnie wróciłeś z pracy. Dziwny z ciebie facet. Wyjątkowo pracowity jak na te ospałe czasy. Nie odpowiedział. Myślał o kolejnej osobie, której być może jeszcze dzisiaj przystawi lufę do głowy. Chwile, w których czuł kobiece ciepło Pearl, pochłonęła już pustka. Ale nie odczuwał żalu. Miał tylko pracę i musiał ją wykonać. Dodatkowe rozważania niewiele tu wnosiły, mogły tylko popsuć spójny obraz całości. Coś sprawiało, że miał pewność i siłę, która podsuwała mu tropy zostawione przez alienryników. Czasami widział w mieście Obce ślady wyraźniej niż odciski własnych butów. Tylko to się liczyło. - Forsa leży tam gdzie zawsze - mruknął wreszcie ochryple. - Idź już, Pearl. Zadzwonię, mam nadzieję, że przed końcem świata. Zaśmiała się piękną twarzą i pstryknęła wypielęgnowanymi palcami. - Uprawiam najstarszą ze znanych profesji, jak na razie, Ravaughan, jestem w szczytowej formie. Nie zapowiada się na końcówkę. Odchrząknął, zakładając but. Lubił Pearl, oprócz oferty swojego ciała miała też ciekawy umysł generujący bystre uwagi. Oddawała wszystko, co posiadała. Nie potrafiła skąpić. Ogolił się po jej wyjściu i jego ponura twarz złapała więcej światła. Zapadnięte policzki zyskały na wyrazie, zmarszczki ułożyły się w wyrazistą płaskorzeźbę wspomnień. Tylko prawy żwacz poruszał się rytmicznie, ale to był niezależny skurczybyk, który zawsze rządził się swoimi prawami. Założył szybko kontakty, wciągnął skórzaną kurtkę i wyszedł, węsząc na klatce schodowej resztki zapachu Pearl. Na schodach zerknął na zegarek. Była trzecia. Kilku dniowa mżawka, zamieniła się w ulewę. Deszcz ciął ostro, pionową, trudną do przeniknięcia ścianą. Mimo to na ulicach panował spory ruch. Przechodnie klęli, biegając w popłochu, byle szybciej trafić pod dach. Nieliczne samochody miotały fontannami brudnej wody. Rozmyte światła neonów właściwie nie poprawiały widoczności. Smugi spływających barw i zanurzone w nich ludzkie sylwetki. Przeciął obszar Nybrowa, za budynkiem Policji wlazł w głęboką kałużę i dochodząc do alei Beilknechta czuł jak woda chlupie w środku butów. Wewnątrz dłoni skrywał papierosa, ale tylko z rzadka wtykał go w usta. W ten właśnie sposób między kciukiem a palcem wskazującym trzymał pety w szkolnej ubikacji; przyszło mu do głowy, że do szkoły chodził wieki temu. Na rogu Falcoon i Beilknecht Ave, zatrzymała go wysoka postać posterunkowego Pisthaka. - Gdzieś się pan tak długo podziewał, Ravaughan? - Deszcz zdawał się omijać cielsko sierżanta. - Gdzieś pan bywał w tych cholernych dniach? Zapuszczałeś pan włosy? - W równie ciekawych miejscach co zawsze, panie sierżancie - wymruczał. - Zapewniam, że nie próżnowałem. Gliniarz splunął w deszcz. - Gdzie teraz pracujesz, Ravaughan? Dalej w medycynie sądowej? Ravaughan oblizał mokre wargi. Pech sprowadził tu tego faceta. Nie widział go od dwóch lat, a ten sukinsyn zachowuje się, jakby gawędzili najdalej dwa tygodnie temu. - Nie pracuję już w państwowej medycynie, panie sierżancie. Mam prywatne zlecenia. Przepraszam, ale właśnie idę do pacjenta. Sierżant Pisthak poklepał go wielką łapą. - Widzę, że się pan spieszysz, doktorze. Ale chcę, żebyś pan wiedział, że brakuje nam pana w dochodzeniówce. Bywają sprawy, których żaden z tych nowych łapiduchów ani nawet liznąć nie potrafi. Jebane teoretyki. Żaden na ten przykład nie ustalił, kto rozpieprza głowy cholernym ćpunom. Ravaughan. Gdybyś pan coś wiedział, słyszał... gdybyś pan dostał tego pańskiego czuja, to ja proszę o sygnał. Czasy są jakie są, ale nie pozwolę, żeby w mojej dzielnicy rozwalali łby strzałem z gnata. - Dobra. Będę pamiętał... - Ravaughan nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać. - Teraz przepraszam, ale w taką pogodę nieprędko dojdę do pacjenta. - Odczekał aż gliniarz zniknie w strugach deszczu i skręcił w stronę numeru 18. Tamte czasy. Wydawały się jeszcze bardziej odległe niż szkoła. Kiedy zajmował się medycyną i jeszcze miał nadzieję, że zrobi coś dobrego... Dopiero teraz odzyskał poczucie misji. Teraz, kiedy zabijał. Klatka schodowa, ciemna i wilgotna, w porównaniu z pluchą na zewnątrz, zdała się przytulna i ciepła. Kiedy do niej wszedł, miał pewność, że Biffon zlecił dobry adres. Wśród starych pajęczyn, odrapanych tynków i pokrzywionych wiekiem schodów, wyczuwał porozrywane fragmenty otchłani. Strzępy, których nie sposób opisać ani tym bardziej złożyć w sensowny obraz. Ale one tu były. Ravaughan widział obce ślady. Prawdziwy rój. Przeklętą nicość bez dna. Na drugim piętrze odnalazł ich najwięcej. Prowadziły wprost pod drzwiz mosiężną tabliczką. Wygrawerowano na niej imię "Marylin", pod spodem była skrzynka pełna nie wyjętych reklam. Wiedział już, żetu jest Obcy. Wyłuskał z fiolki owalny kształt neuroleptyku i wetknął go pod język. Czekając, aż tabletka się rozpuści, zauważył, że na drzwiach było coś jeszcze. Niebieska holokarteczka. Zerwał ją i schował do kieszeni. Czuł już gorzki posmak prochów, w umyśle rozwijała się serpentyna pancerza. Farmakologiczny pancerz przeciw obcym projekcjom w zamian za wolniejsze i bardziej jałowe myśli. Sztywne mięśnie za szansę bezpiecznego przejścia przez iluzję fantosa. To dobry interes. Zyskiwał moc, ale mocniej też odczuwał przyziemne dolegliwości. Poneuroleptyczne objawy uboczne za antydopaminową skorupę. Tak widać miało być. Wyżej zaskrzypiały drzwi, ale nikt się nie zjawił na schodach. Ślady Obcych ginęły w kurzu piętra i zapraszały na swą drogę. Tysiące połamanych przestrzeni, kaskadujących w niezrozumiałych symbolach obcych mocy. Gubił się. Obawiał. To było stare gniazdo. Potężny filar rodzącego się piekła. Kiedy zaczął ostrzej postrzegać materialne kształty rzeczy, jego myśli odtrąciły fałszywe przekazy Obcych. Zyskał nad nimi kontrolę. Prawy żwacz pulsował rytmicznie. Wiedział, że tak trzeba. Drzwi ustąpiły. Były otwarte. * D.D. Tricular odwrócił swą seryjną twarz w stronę centralnego monitora. - Dobrze panu idzie, Fritken - powiedział melodyjnym półgłosem. - Nad pańskim projektem pracuje osiemnastu holotechników i każdy z nich jest pod wrażeniem. Co pana do mnie sprowadza? W czym mogę pomóc? Fritken zdjął okulary, potarł szczypiące oczy. Miał parę ułożonych wcześniej pytań, ale żadne nie wydawało się wystarczająco dobre na początek. - Dziękuję, panie Tricular - wymruczał, obracając nerwowo okularami. - Nie jestem pewien czy jest pan właściwą osobą... To raczej osobiste pytania... Gruba kobieta, opiekująca się projektem Fritkena, natychmiast uruchomiła paskudną brew. Czuł, że od początku się jej nie spodobał. Pojmowała go jak długą, nie wartą obserwacji dżdżownicę, którą korporacja D.D. Triculara przyciskała butem, aby wypuścić nieco ziemi z jej wnętrza. Nie o ziemię jednak szło, ale o podświadomość, choć dla tej kobiety liczył się tylko efekt. Nie mógł także szukać oparcia w dyrektorze Munchausenie, kurduplu z rogatą czaszką i poskręcanymi pazurami. Ten w ogóle nie zajmował się ludźmi. Praca przy holosach odebrała mu chęć kontaktu z ludźmi. Modyfikował tylko swoje ciało. Nawet technik Nonze zamykał swą wielką gębą i tracił połowę ciepła, kiedy w pracowni pojawiło się tamtych troje. Fritken potrząsnął głową, czując, że nadmiernie wykorzystuje ich czas. Zatrzymał wzrok na sprzęcie do odprowadzania stolca. Odkaszlnął. - Tak więc nie jestem pewien... - Proszę być pewnym, że odpowiem na każde pytanie, Harry - rzekł D.D. Tricular. Nonze nieoczekiwanie skinął w stronę Fritkena i przez ułamek sekundy błysnął swym projektorem. Dla zachęty. - Chciałem pana prosić o pomoc - powiedział Fritken. - Moja żona jest teraz w Gotili, w oddziale dla alienryników. Ona także wdepnęła w to gówno. Ostatnio nie układało się między nami, Spunny była bardzo chora. Ale kiedy zabrali ją na odtrucie, zrozumiałem, że być może nigdy jej nie zobaczę. Ona nie jest chyba niebezpieczna... Urwał, czując suchość w gardle. Spunny była niebezpieczna, doskonale zdawał sobie z tego sprawę. - Chciałbym ją wykupić ze szpitala. Jeśli to niemożliwe, chociaż zobaczyć, chwilę z nią porozmawiać. Albo przekazać jej list... zrobić cokolwiek... panie Tricular - mówił coraz szybciej i z większą mocą. - Nie znam nikogo z kim mógłbym to ustalić. Nie miałem też pieniędzy. Jeszcze w zeszłym tygodniu czułem się naprawdę źle, pan przecież wie, że choruję na zaburzenia afektu: depresja, mania... Ale teraz mam tę pracę, robię swoje i jakoś się pozbierałem. Podobno jest jeszcze szansa. Podobno są ludzie, którym można zapłacić i odebrać Spunny z tego przeklętego miejsca. Mam kilka pomysłów jak o nią dbać, tak, żeby była bezpieczna dla innych. Wiem co robić. Widzi pan... Ona ma siostrę. Właściwie to siostra zaczęła pierwsza i Spunny przez nią w to weszła. Myślałem, że może ona mi pomoże. Miała zostawić adres... Ale siostra Spunny... Musiał przerwać. Nawrót wspomnień sprzed kilku godzin zatrzymał potok słów. Jak cios topora, krwawy i bezlitosny. Nie potrafił tego opanować. Widział siebie idącego przez strugi zimnego deszczu, potem były drzwi mieszkania Marylin i wściekłość, kiedy nie znalazł na nich kartki z adresem dealera. Nagle słyszał zegar wybijający południe i zobaczył mokre ślady butów na klatce schodowej. Wszystko okrywała mgiełka pary, także jego okulary. Nacisnął klamkę i wszedł do środka przygotowany na najgorsze. Ale było spokojnie, żadnych iluzji czy fantasmagorii; tylko cisza, zakurzony przedpokój i miłe, przyjazne światło w głębi mieszkania. Nie tego się spodziewał. Poszedł więc do sypialni, walcząc z parującymi okularami i kiedy je wreszcie przetarał i powtórnie założył, zobaczył Marylin. Siedziała oparta o ścianę, tuż obok równo pościelonego łóżka i niklowanego krzesła, które kupili jej lata temu na dwudzieste urodziny. Miała niebieski podkoszulek, brązowe Levisy i dziurę w czaszce. Biel ściany spaskudzona była krwią. Nie zdążyła nawet zakrzepnąć. Detox musiał odejść kilkanaście minut wcześniej. Przełknął ślinę i ten cichy dźwięk huknął w przestrzeń jak armata. - Ale ona już nie żyje. Siostrę mojej żony zabił dzisiaj Detox, więc nie zostawiła mi obiecanego namiaru. Chciałbym pana prosić o pomoc, panie Tricular. Skurwiel z rogami na czole beznamiętnie przeglądał dyski. Grubej kobiecie brew drgała szybciej niż skrzydła jaskółki. D.D. Tricular patrzył cierpliwie. Musiał być starym człowiekiem. Potrafił słuchać i potrafił czekać. - A może powiem inaczej - głos Fritkena nabrał siły. - Niech to będzie punkt uzupełniający nasz kontrakt. Moja produkcja za moją żonę. Pan to musi załatwić. Nonze pochylił łysą głowę, ale z lufy projektora nie wyskoczyła nawet smużka kreacji. Wielki technik był wystraszony. Chciał zniknąć. Dyrektor Munchausen podejrzanie mechanicznie przeglądał dyski, a brew grubej zamarła. Przynajmniej tyle. - Dobrze, Harry - D.D. Tricular uśmiechnął się. - Mogę to zrobić. Nie dowierzał. Spodziewał się pokrętnych wyjaśnień albo krótkiego "nie". - Mogę ci pomóc, ale nie sam. Nie mam teraz dostępu do Gotili. - Wyjaśnienia Tricularanie były już mniej przyjazne. - Słyszałeś, że szpital i okolice zablokował gigantyczny fantos. To Obca strefa, Harry. Nikt nie wie, co tam się dzieje. W sobotę poczynimy ostatnią próbę, żeby przywrócić ją światu. Jeśli chcesz zobaczyć żonę, pójdziesz tam sam. No, źle się wyraziłem. Będzie tam też zespół ratunkowy, ale nie miej wielkich nadziei na współpracę. Oni nie są pozytywnie nastawieni do alienryników. To zawodowcy w eliminowaniu. Wiedzą jak usunąć problem i nie sądzę, żeby dopuszczali inne możliwości walki z fantosami. Jeśli nie uda się tobie, wkroczą i zrobią to po swojemu. Jeśli i im się nie uda, będziemy musieli zniszczyć wszystko. Zniszczymy całe Los Raques, Harry, bo sprawy wymknęły się spod kontroli. Czy pan to rozumie? Fritken siłą odpędził obraz ściany zachlapanej krwią Marylin. - Tak. Czy to dlatego chce pan, żebym do piątku skończył swą produkcję? D.D. Tricular znowu się uśmiechnął i tym razem uśmiech pozostał na jego gładkiej twarzy. - Ty ją tam uruchomisz, Harry. To twoja szansa na zbawienie tego świata. Nonze podniósł czarną głowę, brew tłustej kobiety znowu zaczęła podskakiwać, a pan Munchausen obrócił na Fritkena swą drobną, rogatą twarzyczkę. Fritken poczuł spokój. Jest dopiero szósta po południu, w środę. Zdążę. Muszę zdążyć. Szmer padającego deszczu na chwilę odpędził koszmary. - Dobrze, panie Tricular - powiedział zduszonym głosem. - Ocalę ten świat wedle własnych reguł. Dokończenie za miesiąc +opuscic3-5+ POWIEŚĆ MACIEJ ŻERDZIŃSKI Opuścić Los Raques (2) Z dziennika Bernarda Alienrynika Pamiętam wydarzenie, które miało miejsce równe dziesięć lat temu, jak dzisiaj wyliczyłem. Pracowałem w tygodniku dla zmotoryzowanych, a redakcja mieściła się w Domu Prasy tuż przy rynku. Skończyłem pisać artykuł o nowych generacjach silników GDI i wyszedłem coś zjeść. Było upalne, wtorkowe popołudnie w środku sierpnia. Przeżyłem wtedy niezwykłą chwilę. Głowę wypełniały mi informacje na temat silników z bezpośrednim wtryskiem benzyny, parametry rozpylenia paliwa wokół świec, oszczędność mocy i fantastyczna redukcja emisji spalin... Cała ta maszyneria precyzyjnie rysowała mi się przed oczami i byłem naprawdę zadowolony, że napisałem dobry tekst. Jednym słowem - byłem uporządkowany i nie odczuwałem zwykłego napięcia. Pamiętam też, co zburzyło ten porządek. Z bramy obok burgera, w którym codziennie jadałem, wyskoczył długi, chaotyczny w ruchach szaleniec. Widywałem go na Maya`s III od lat, ale jeszcze nigdy nie przyszło mi z nim rozmawiać. Odziany był jak zwykle w dziesiątki płacht gazet, a w skórę karku i przedramion powtykał setki gołębich piór. Miał wściekle wykrzywioną twarz, bose stopy; nieustannie poruszał dłońmi niczym pacynka na sznurkach kukiełkarza. Każda część ciała zdawała się niezależna, brakowało centralnej koordynacji, czegoś, co przynajmniej trochę ustabilizowałoby nieokrzesany taniec. Człowiek ten podbiegł i złapał za klapy mojej marynarki. Byłem wściekły, że dotyka mnie brudnymi łapami, spróbowałem odepchnąć go, może kopnąć, ale bezwiednie zajrzałem w jego oczy i zatrzymałem się w pół ruchu. W rozszalałej twarzy wariata był ból. Patrzył na mnie wielkimi, niebieskimi tęczówkami i nie musiał nic mówić; zobaczyłem w nich cierpienie i strach. Poczułem wtedy, jak każda z części najnowszego silnika Mitsubishi pęka i odrywa się od całości maszynerii. Płynny metal ściekał mi przez rdzeń kręgowy, wypalał wnętrze, odsłaniając prawdę, obecną w moim mózgu od zawsze. Nie wątpiłem, że stoi przede mną najbardziej wystraszony człowiek świata. Nie wiedział, co to trema przed wizytą Naczelnego ani strach przed wpadką w fiskusie. Ale bał się potwornie. Zapytałem, co powoduje, że dyszy z przerażenia w samym środku miasta, o drugiej po południu, w upalny, letni dzień? Co się stało? - Nie boję się - wyszeptał. - Nie boję się, człowieku. Nie odpędzałem go, bo nieco zelżył swój spazmatyczny chwyt. - Ja tylko błagam Boga, żebyście i wy nie musieli przeżywać moich myśli - mamrotał bardzo szybko. - Ja proszę Boga o ciszę, ale On mnie nie słucha. Wiem, że może to ze mnie wypuścić. W każdej chwili, nawet w ten słoneczny, letni dzień. Że może nasączyć tym wasze mózgi, a ja nie chcę, żeby tak się stało. Krzyczę z przerażenia, bo nazywam się Speedofritz i chcę, żeby moje brzemię zostało we mnie na zawsze. Czy wiesz, że tam, w górze, pełno jest głosów, które wyją, żeby je wypuścić? W końcu tu zejdą i nakarmią fałszem wszystkich, którzy zechcą ich wysłuchać? Ta łupina, która nas przed nimi osłania, kruszeje z każdym dniem? To nie będzie nawet koniec, ale początek... Otchłań spadnie na ludzi. Ogarnie wszystko. Nie chciałem zapamiętywać tych słów, same weszły mi w głowę. Przepędziły nowy model silnika GDI i zagnieździły się w oczekiwaniu na inny czas. I ten czas nadszedł dzisiaj. Coś sprawiło, że opisałem to spotkanie z szalonym Speedofritzem sprzed dziesięciu lat. Dzisiaj inaczej go rozumiem. Pojmuję jego lęk, choć odczuwam go po swojemu. Dzisiaj wiem, czego bał się Speedofritz. Nie chcę już grzać. Nie chcę sprowadzać tu Obcych, przejrzałem w końcu ich prawdziwe zamiary. Ale to nie tylko problem objawów abstynencyjnych po odstawieniu alienryny. Oni przybywają do mnie i bez strzykawki. Mam już w sobie ich moc. Mam w sobie ich boga. Czekam, kiedy oczy rozszarpie mi to światło, a uszy wypełnią kroki kolejnego przybysza, który wykorzysta moje unerwienie do transferu pomiędzy światami. Nie mogę się temu oprzeć. Jestem już tylko przęsłem mostu przerzuconego z piekła na Ziemię. Zwojem neuronów, na którym wyryli swoją autostradę. Niczym więcej. Bardzo starannie stosuję swoją obronę. Liczę, sprawdzam i dotykam. Setki tysięcy razy. Nie mylę się. Jestem perfekcyjny jak nigdy dotąd. Ale im to nie przeszkadza. To nie zwalcza ich siły. Boże jak wielką moc mi dałeś. Ale nie powiedziałeś, że może posłużyć diabłu. * - Dobrze - mruknął do mikrosłuchawki. - W sobotę o drugiej. Tak. Zapamiętałem. Uśmiechnął się słysząc, że kończą, i schował komórkę do kieszeni kurtki. Oparł plecy na krześle. Przez chwilę patrzył w uderzające w szybę płatki śniegu, a potem powoli opuścił głowę. Wiatr wiał od południa, stamtąd gdzie stacjonowały główne siły paktu EURO. Było ich tam kilka tysięcy, z siejącym zniszczenie sprzętem, oczekujących na elektroniczny rozkaz ataku. Armia otaczała kordonem wszystkie drogi. Podobno od dawna nikt nie opuścił Los Raques. Przedtem, zanim pułapka zatrzasnęła się, wyjechało wielu mieszkańców. Dzisiaj na uciekinierów oczekiwała strefa buforowa i tak zwana kwarantanna. Oficjalnie trwało to dwa miesiące i polegało na obserwacji w wojskowym szpitalu psychiatrycznym. Ravaughan wiedział, że odsyłano ich z powrotem. Nie, żeby wszyscy okazywali się nosicielem fantosów. Chodziło o względy bezpieczeństwa. Turyści... Ci także poddawani byli tygodniowej obserwacji, pomimo że poruszali się w mieście ściśle wyznaczonymi szlakami. Los Raques żyło z ich forsy, eksport węgla dawno przestał być interesem. Od katastrofy Obcego miasto stało się wydzieloną enklawą, którą tylko świstki papieru łączyły z resztą kraju. Mogłeś dzwonić, pisać, serfować po internecie, ale nie wolno ci było spakować walizek i jechać w góry na pstrągi. - Słuchaj, Ravaughan - mruknął Cricboy. - Powiedz, czy to prawda, że trzeba stąd spierdalać. Gadaj, co wiesz, bo muszę zdecydować, co robić z dzieciakami. Skinny towarzysz Cricboya, też lekarz neurochirurg, obaj w prążkowych garniturach, poruszył niespokojnie głową i siorbnął łyk piwa. Ravaughan rozejrzał się, mrugnął porozumiewawczo i poprawił opadające włosy, by zyskać na czasie. Tego wieczora w galerii Biwaya było wyjątkowo tłoczno. Klienci tłoczyli się przy barze, oblegali wszystkie stoliki, stali na środku głównej sali. Czwartek niósł już atmosferę zbliżającego się weekendu. Ponadto od wypadku z Obcym ludzie częściej odczuwali potrzebę spotykania się. Więcej grupowo pili i palili, byli bardziej rozmowni i chętni do zabawy, razem zapominali o zmęczeniu. Wszyscy szukali też wsparcia, bo każdy znał problem fantosów i miał kogoś w rodzinie grzejącego alienrynę. Choć otwarcie mało kto o tym mówił; pomimo zapewnień burmistrza, że alienrynicy będą tylko izolowani, nikt nie dawał wiary jego słowom. Ludzie woleli milczeć niż wydać bliskich. Ukrywali ich w domach. Kiedy Ravaughan patrzył w te rozemocjonowane twarze, słuchał ich głośnych rozmów, podglądał sztubackie zabawy z holoefektami, prawie zapominał, że kilkanaście kilometrów dalej siedzą przyczajeni żołnierze i ponuro czekają na umówiony sygnał. Z Biwaya nie było też widać, że Obcy zajmują prawie dwadzieścia procent zamieszkałych wcześniej obszarów. Że ich projekcje już nie szatkują Los Raques, lecz stają się znaczącą częścią miasta czy, jak czasem mówiono wprost, obcą dzielnicą. Lepiej o tym nie rozmyślać. Lepiej zapomnieć, wmieszać się w tłum i kolorowe wizje holografik, mało co prawda zrozumiałych, za to będących na pewno dziełem człowieka. Łypnął na Cricboya, znał go od lat i wolał nie wdawać się w dłuższe dywagacje. - Nie wiem, stary - rzekł zdawkowo. - Ale różnie może być. Myślę, że więcej powiem ci w poniedziałek. Sam nie jestem najlepiej zorientowany. Skinny pociągnął kolejny łyk i nadal się nie odzywał. Ravaughan wiedział: oni czuli, że kłamie. Podejrzewali, że po zajęciu przez fantosy Gotili sytuacja musi wyglądać naprawdę źle. Nie chciał ich zwodzić żadną inną hipotezą. Samooszukiwanie zostawiał im samym. - Słuchaj, Ravaughan - nie rezygnował Cricboy. - Przecież my wiemy, co robisz. Myślisz, że nie czytaliśmy o dziewczynie z przestrzeloną czaszką, którą odnaleziono wtedy w Biwey`u? Kiedy tak szybko wyszedłeś i skasowałeś fantosa w kiblu. To musiałeś być ty, chłopie. Ale znamy się i zawsze byliśmy kumplami. Powiedz, czy to prawda, że wojsko ma nas rozdupczyć, kiedy obca dzielnica znowu się powiększy. Tylko tyle. - Nic nie gadaj - nieoczekiwanie wtrącił Skinny. On też wyglądał na zmęczonego. - A ty co się wcinasz, sukinsynu? - zaatakował Cricboy. - Co ci do moich dzieciaków? Pomyśl o swoim synu, a jak nie masz jaj, wracaj do chałupy i zagrzeb się w zabawkach Triculara albo w pornosieci. Powiem ci, że nas napadli już po drugiej stronie. Ravaughan zaśmiał się, choć nie było mu do śmiechu. Lubił kiedyś zapalczywość i dowcip Cricboya. Wygodniej oparł się na niklowanym krześle. Takim samym jak u tej kobiety wczoraj. Przypomniał sobie jej ciemne, proste włosy i odruchowo sięgnął do kurtki. Była tam, miał w kieszeni małą holokarteczkę, którą zdjął z jej drzwi. - Zostaw faceta w spokoju - przemówił niewzruszony Skinny skubiąc cienkiego wąsa. - On ma swoją pracę, my mamy swoją. Każdy robi, co uważa za stosowne, a ty nie musisz suszyć wszystkim dupy, o to co będzie za parę dni. Daj mu, kurde, odsapnąć. Przyszliśmy tu na piwo, a nie gawędzić o ewakuacji. I tak cię nie wypuszczą. Cricboy pstryknął kościstymi palcami. Jego wystająca kość gnykowa zadygotała w niemocy. - Mam tu parę pytań do starego kumpla i ci nic do tego. Pij sobie piwo. Po prostu. I siedź cicho. Ravaughan otarł pot z czoła. Nie chciał wspominać ani tej kobiety, ani tego, co wyprodukował jej mózg. Pierwszy raz widział tak silnego fantosa. Jeszcze nigdy nie było tak ciężko. - Naprawdę, daj mi spokój, Cricboy - mruknął wstając. - Nigdy nie mogliśmy się dogadać w kwestiach zawodowych. Nie rozumiałeś roboty psychiatry ani ja roboty neurochirurga. Teraz, kiedy nie jestem już lekarzem, będzie jeszcze gorzej. Jeśli chcesz, emigruj; nie chcesz, zostań. Sam nie wiem, co robić. Zaraz wracam. Zostawił go z rozdziawionymi ustami i poszedł w stronę baru. Oczywiście, powinien odpocząć. Wyznaczono już termin penetracji obcego terenu. Myśl, że w Gotili może być znacznie gorzej niż w domu tej ciemnowłosej, nie pozwalała mu na swobodę. A jeśli temu nie sprosta. Fantos mógł go zeżreć, w najlepszym razie skasować. Musiał być gigantycznym obcym światem, a on Ravaughan, sam zmierzy się z tą otchłanią już pojutrze, w najbliższą sobotę. Nadciągnął barczysty barman z wytatuowanym nosem. - Co podać? - Bacardi z pomarańczowym. Bez lodu. I paczkę Klozapersów. Barman kaszlnął i odszedł. - Pospolity wybór, doktorze - usłyszał Ravaughan głos faceta siedzącego obok. - Kiedyś uznałbym, że nie w pańskim stylu. Nie musiał popatrzyć w tamtą stronę. Tysiące razy słyszał te zachrypnięte "r" i przycinanie końcówek. To mógł być tylko jeden człowiek. Speedofritz. - Niemożliwe - zawołał zdumiony. - To naprawdę ty, Speedo? Powiedz, że to nieprawda. - To ja. Tyle tylko mogę rzec, doktorze Ravaughan. Hej no pidibap, hej no huuu. Pamięta pan? Tak. To był on. Najcięższy pacjent w historii tego miasta. Nie jeśli idzie o stan, ale uleczalność. Nigdy nie zdołał uzyskać remisji swojej psychozy. Boże, pomyślał Ravaughan, łapiąc się na tym, że nadal nie dowierza, nieprawdopodobne, Speedofritz siedzi spokojnie przy barze i gada do mnie. Tak po prostu. W workowatym, długim na metr swetrze, ogolony i całkiem zborny w ruchach. - Niemożliwe - powtórzył. Speedofritz zaszeleścił swoim dziwnym śmiechem: - Noniepamiętapan? - specjalnie po dawnemu zastukał słowami - Wkońcujemtecholerneprochyijestdobrzenie? Wróciły stare czasy. Za sprawą najtrudniejszego pacjenta. Niezbadane są nawet najbliższe minuty, pomyślał. Wszystko się zapętliło. - Naprawdę masz remisję objawów? - zapytał wbrew postanowieniu. - Od kiedy, Speedo? Speedofritz wykrzywił pomarszczoną twarz. - Od kiedy Obcy tu wylądował. Uznałem za stosowne zająć się leczeniem. Ze strachu i z ciekawości. Bałem się, że Obcy sięgnie też po mnie, a ciekaw byłem, jak wy sobie poradzicie z sytuacją i z lekami, które żrecie teraz z wyboru, jak ja zawsze musiałem z nakazu. Nie wiem, ale chyba i pan zażywa już neurolpetyki, doktorze. Pana dłonie. Trzęsą się co nieco. Czy to nie ciekawe, że jedziemy na tym samym paliwie? Wreszcie wie pan, jak to jest. Ravaughan sięgnął po szklaneczkę rumu z sokiem i przypalił papierosa od zapalniczki podanej przez kelnera. - Uważasz, że to podobne? Obcy i twoja choroba? Speedo wykrzywił się jeszcze bardziej. - Nie i tak. - Co masz na myśli? - Niepodobne, bo mało porównywalne ilościowo. A podobne, bo o to samo idzie jakościowo. Wie pan. Zdarzało się już wdepnąć w fantosa. Pryskał jak pochodnia przed beczkowozem. Czuł skurkozjad, że nie ze mną. Nie miał szans. Wie pan. Ja mam inną jakość. Oni mnie nie chcą takiego. Widzi pan, ludzie uważają, że jestem schizofrenikiem i jest to prawda. Mam objawy jak trzeba. Ludzie uważają, że jestem uszkodzony. Że nie sposób się ze mną dogadać. Mówię o wczoraj, myślę o dzisiaj. Takie tam moje kombinacje, cholera. Ale Obcy uważa, że jestem dla niego niebezpieczny. Nie może mnie wykorzystać. Mam swoje fantosy, można by rzec, że brak mi miejsca w łepetynie na jeszcze inne. Mam Boga w sobie, rozumie pan, doktorze? Żaden inny go nie przepędzi. Zawsze to panu tłumaczyłem, ale może teraz pan wreszcie złapie... Patrz pan na tę babeczkę z tymi cackami na głowie, tam po lewej od nas. Rany, jakie ma balony. Hej no pidibap, hej no hu. Hej no pidibap, ty mała, honotu. - Taaak. Ogromne - odpowiedział machinalnie Ravaughan. Zastanawiał się nad jego słowami. W głosie Speedo słyszał pewność i spokój, którego nie było tam nigdy wcześniej. Nie miał poczucia, że tamten był źle leczony. Nigdy go nie izolowali, zawsze mógł wpadać do dyżurki i gadać o każdej dręczącej go sprawie. Miał najlepszych terapeutów i najlepsze metody leczenia. A jednak nic nie dawało rady jego objawom. Był totalnie rozregulowanym, uszkodzonym straszną chorobą nieszczęśliwym człowiekiem. Cóż się stało, że aż tak się zmienił? Co spowodowało, że przestał... Że przestał... Tak. Jasne. Speedo przestał się bać. Po prostu. - Zmieniłeś się - powiedział upijając ze szklaneczki. Rum łagodził napięcie w krtani. Koił rozpalone myśli. - Zyskałeś moc, Speedo. - A tak! - Speedo wciągnął koniopodobną głowę w zwoje luźnego swetra. - Mam niezłe samopoczucie i znacznie mniej objawów niż wtedy. Ale powiem panu, doktorze, że nadal jestem w gotowości bojowej. Tylko nie bardzo wiem, jak to uruchomić. Pan mnie rozumie? Ravaughan spojrzał bez pewności w jego wielkie, niebieskie oczy. - Staram się, Speedo. Jak zawsze. - Dobrze. Pan był w porządku. Zawsze próbował pan pomóc. Ta mała na mnie nie leci. Są na to jakieś leki? Hej no podibap. Może dałby pan tabletkę. Malutki kawałek farmakologii na kobitki z dużymi cyckami, co? Barman pokręcił z niesmakiem ogoloną głową i przeszedł na drugą stronę baru, gdzie siedziało kilku facetów tracących czas z zabawkami od Triculara. Widać bardziej cenił efekty niż prawdę o zwyczajnych ludziach. Jak prawie każdy w Los Raques. Wszyscy byli tu mistrzami uników. Wszyscy jechali na gównie od D.D. - Nie znam takich tabletek, Speedo - odpowiedział po chwili. - Ale mówisz, że fantos cię unika. Czy dobrze zrozumiałem, że boi się twojej choroby? Że nie potrafi dotrzeć do twoich myśli? Na blacie baru nie wiedzieć skąd pojawiły się tabletki. Speedofritz przesuwał je kciukiem precyzyjnymi ruchami. W końcu ułożył z nich znak zapytania. - Może tak jest, jak pan mówi, a może zupełnie inaczej. Skąd mam wiedzieć? Myślę sobie tylko, że może mógłbym wam jakoś pomóc. Wam, czyli ludziom. Przeciw nim, czyli Obcym. Sam nie zaliczam się do żadnej z tych kategorii. Ale przyzwyczaiłem się już do tego świata i polubiłem tu parę rzeczy. Taka tam symbiorność. Hej no pidibap, hej no hu. Symbiorność z człowiekiem, to brzmi. Symbiosiła, symbiotronizm. Też brzmi dobrze. Speedo znowu szeleścił gardłowym śmiechem. Ravaughan pyknął kółkiem dymu. Przy końcu baru pojawiła się krótko obcięta kobieta w skąpym czarnym futrze cętkowanym na biało. Na twarzy wyrysowane miała dziesiątki cienkich, różnokolorowych kresek, tworzących niesamowite wrażenie głębi . Zdawało się, że jej głowa zapada się do wewnątrz, w inną, karykaturalną przestrzeń; w ogóle gubiły się gdzieś rysy twarzy. Natychmiast wzbudziła zainteresowanie pochylonych nad zabawkami mężczyzn. Przestali gawędzić o holoefektach i wyprężali się niczym dzieci przebudzone z długiego snu. Ale zauważali tylko jej nagie ciało wychylające się spod futra. Żaden nie patrzył jej w twarz. Nie dostrzegali ostrzeżenia. Widzieli brązową skórę i smukłe palce trzymające zielonego papierosa. Nieoczekiwanie barman znów zjawił się po ich stronie. - Coś się dzieje na zewnątrz - zauważył niespokojnie. - Panie kochany, coś się stało z El Raque. Tam. Widać przez szybę. Ravaughan spojrzał we wskazanym kierunku. Śnieg przesłaniał wszystko. Płatki mieniły się tylko w czerwieni neonów, poza tym nic specjalnego nie było widać. Grube, puszyste płatki śniegu na południowym wietrze. - Nie widzicie? - zaaferowany barman potarł tatuaże na nosie. - Przecież to ogień, ludzie. Zapalili wrak Obcego. Teraz dopiero, Ravaughan spostrzegł, że to odległy pożar pomalował czerwienią powietrze i przykrył asfalt. Wielka aż do nieba pochodnia. - Coś takiego - mruknął Speedofritz. - Fajerwerki noworoczne. Chociaż, zaraz. Jakie tam noworoczne. Dopiero listopad, cholera. Wszystko im się pomyliło. Ravaughan dopił rum. Nie myślał o pożarze. Nie to było istotne. Nie El Raque,ten opuszczony przez życie wrak. - Słuchaj, Speedo, możesz mi pomóc? - zapytał szybko, starając się nie zdradzać nadmiernej nadziei. - Możesz pomóc nam wszystkim z tym, co tu zasiał ten Obcy? - Tak i nie. Tak, bo nawet tego chcę. Nie, bo jak mówiłem, nie mam pojęcia, w jaki sposób mogę wam pomóc. Mam łazić po tych fantosach i płoszyć je niczym karaluchy? Wie pan, że nie starczy mi siłonadziei. Ravaughan pochylił się i dotknął topornych ściegów swetra schizofrenika. - Ja ci powiem jak - mruknął ochryple. - W sobotę idę do Gotili. Jeśli chcesz, chodź ze mną. Może odnajdziesz wreszcie sens. Speedo zsunął się z barowego krzesła i wyprostował swą długą, powyginaną sylwetkę. - Niech pan sobie na nią popatrzy - wychylił palec spod sflaczałego rękawa i wskazał kobietę w futrze. - Jest piękna niczym wspomnienia z ostatniej hospitalizacji. Ma wspaniałe ciało, ale nie pozwala, by ktoś zajrzał w jej twarz. Jej dusza jest niewiadomą, doktorze. Życzę panu smacznych neurolpetyków i wielu ciekawych przygód w codziennych potyczkach międzyludzkich. Ravaughan patrzył, jak Speedo zakłada na głowę maleńką, żółtą czapeczkę i znika w kłębiącym się tłumie. - Nie słyszał pan, co tu gadam? - atakował barmana piskliwie. - Pali się wrak. Teraz dopiero nam pokażą. Te Obce się wkurwią na maksa. Wzruszył ramionami, zostawił na barze dwie monety i ruszył w stronę stołu Cricboya i Skinny`ego. Wokół pachniało whisky, marihuaną i potem par oczekujących nocy. Szedł przez tłum czując się jak granitowy posąg w szpalerze roztańczonych androidów. Z trudem rozumiał ich donośne, odmienione używkami głosy. Będąc bardzo już blisko pochylonych nad stolikiem, nadal kłócących się neurochirurgów, poczuł, że cały czas ściska coś w spoconej słoni. Powoli rozwarł palce. Na wysokość piętnastu centymetrów wyświetlił się niewielki pomarańczowy napis, skontrastowany niebieskim, gładkim tłem: D.D. TRICULAR, Harry. Tylko on. Marylin Zacisnął dłoń, zanim zrozumiał, że to holokarteczka zdjęta z drzwi zabitej kobiety. Zanim dotarła doń jej skąpa treść. Zanim zobaczyli ją tamci dwaj przy stole... Zmiażdżył karteczkę kasując holotroniczne obwody wmontowane w papier. - Cześć, chłopaki - potrząsnął głową i jasne włosy rozsypały mu się na posmutniałej twarzy. - Podobno pali się El Raque. Tyle się dowiedziałem przy barze. To przez to śnieg jest czerwony. To tylko z powodu ognia. * Na alei Woodymek stało kilkanaście samochodów. Najdalszy porzucono na skraju strefy zamkniętej. Wyglądały jak ciemne, skulone z zimna zwierzęta, wytrzeszczające bezradnie wygasłe ślepia reflektorów. Dachy samochodów przysypał śnieg, podobnie jak pas ziemi, mieszczący kiedyś parking kliniki w Gotili, pomieszczenia gospodarcze i kilka małych stołówko-barów dla studentów. Teraz była tu dwustumetrowa strefa buforowa. Na skraju od strony miasta rozlokowali się żołnierze paktu, oddziały szybkich interwencji AXeP. Zaprawieni w walce z terrorystami, bojownikami, demonstracjami i Bóg wie czym. Fritken wątpił tylko, czy konfrontowali się kiedykolwiek z Obcymi. Zerkając w twarz najbliższego komandosa, pomyślał jednak , że i to było prawdopodobne. Żołnierz wpatrywał się w zamazany obraz odległych budynków. Miał wąską, owadzią twarz, a policzki przecinały smugi mlecznoszarej farby i bruzdy zmarszczek, ślad wspomnień akcji, w których brał udział. Stał nieruchomo, z dłońmi splecionymi na plecach, tuż obok zwisającego lufą w dół karabinka i pasa oplecionego dziesiątkami drobnych, śmiercionośnych urządzeń. Nosił biały, maskujący mundur i obły, sięgający policzków hełm. Przy ustach wił mu się pałąk mikrofonu i przewodziki holozasłony. - Macie jeszcze kwadrans - szczeknął komandos, nie odrywając wzroku od zamglonych obiektów kliniki. - Czekamy tylko na tego speca od fantosów z Los Raques. Fritken postawił kołnierz płaszcza i obniżył daszek czapki. Gęsty śnieg coraz częściej sięgał szkieł jego okularów. - Myślałem, że pójdę tam sam, bez AXeP. - Nie było potrzeby mówić o tym wcześniej - dobiegł go cichy głos zza pleców. To D.D. Tricular wychylał się z otwartych drzwi limuzyny. - Podejdziemy do tego trzema etapami. Pan odpowiada za próbę wygaszenia fantosa za pomocą swojej produkcji. Asystował będzie technik Nonze. Znacie się. Jeśli się nie uda, do akcji wchodzą dwaj detoxi, najlepsi, jakich mamy. Oni podejmą także interwencję w czasie jakiekolwiek zagrożenia pierwszego etapu misji. Podlegacie ich decyzjom, bo ci ludzie wiedzą o Obcym więcej niż my wszyscy razem. Są praktykami. Mają metody i intuicję. Cokolwiek myśleć o ich metodach, są zawodowcami i mają nosa. Musi pan o tym pamiętać. Żołnierz mruknął znowu do mikrofonu i wokół, jak spod ziemi, wyrosło kilku kolejnych komandosów. Szczeknęło kilka krótkich komend. Chwilę później pozostał tylko pierwszy komandos wpatrzony w strefę: inni zniknęli w płatkach śniegu. - A etap trzeci, panie Tricular? Czy poda pan szczegóły? - zapytał Fritken. Serce waliło mu równymi, potężnymi ciosami, od których wibrowała klatka piersiowa. Spunny tam jest. Spunny. Spunny, powtarzał w myślach. Głos Triculara zdradzał lekki niepokój: - Nie będę się wdawał w szczegóły, bo sam ich nie znam. Etap trzeci jest wyjściem awaryjnym. W całości realizuje go oddział AXeP. Tyle tylko mogę powiedzieć. Żołnierz wpatrzony w nicość uśmiechnął się kącikiem ust. Śnieg spływał po skrzydłach jego hełmu. Płatki bieli i siny metal. Niebo i piekło. - Macie jeszcze dziesięć minut - powiedział. - Cały czas czekamy na tego detoxa. Drugi już jest. Razem z twoim technikiem oczekują w transporterze. Będzie was osłaniało czterech moich ludzi. Zostaną na ostatniej możliwej do podejścia pozycji. Wkraczamy w momencie waszego niepowodzenia, przez co rozumiem powiększenie się obszaru fantosa. Przerwał wsłuchując się w odbiornik w hełmie. - Proszę zażyć przygotowane neuroleptyki Są nowe, najbardziej skuteczne z możliwych. Fritken kopnął dużą grudę śniegu i wbił ręce w kieszenie płaszcza. Nie podobało mu się to. Etap trzeci oznaczał likwidację wszystkiego, co tam było, nie dając zarazem nadziei na zgaszenie obcej przestrzeni. Nie sądził, żeby poddawała się miotaczom granatów czy kulom dum-dum. Obawiał się, że to, czym dyspnowali faceci z AXeP, mogło nie powstrzymać tego piekła. Jednocześnie wiedział, że dla pewności na wszelki wypadek skasują wszystko. Miasto i żyjących w nim ludzi. Spunny też. A potem jego. - Proszę zjeść tabletki - ponaglał komandos. - To właściwy czas. Fritken wzruszył ramionami. Jak miał mu to wytłumaczyć. - Nie, dziękuję. Jeśli mam być dzisiaj skuteczny, nie mogę postawić na neuroleptyki. Nie wiem, kurde, jak to będzie dalej, ale teraz taka jest moja decyzja. Żołnierz odwrócił się demonstracyjnie w stronę samochodu Triculara. Chwila i znowu patrzył przed siebie. - Jest już drugi detox - meldował po kilku minutach. - Z kimś jeszcze... Zmiany w programie, panie Tricular? Nie jesteśmy przygotowani do asekurowania czterech osób. D.D. Tricular wdał się w krótką wymianę zdań z dwoma facetami siedzącymi w limuzynie, po czym bezszelestnie opuścił swoje mitsubishi. - Niech pan poczeka, kapitanie. Fritken odwrócił się. Za nim, w szpalerze nieruchomych żołnierzy i przedstawicieli zarządu miasta, tuż przy transporterze, pojawiły się dwie postacie. Wyższą poznał od razu. Pomimo śniegu, który okrywał czapeczkę na głowie tego mężczyzny i wojskowej kurtki, którą przykryto jego korpus. Miał przed sobą szalonego Speedo, pokręconego jak nikt w cholernym Los Raques. Jezus Maria. Speedofritz jest detoxem? Przecież spotkali się ledwie kilka dni temu. Nic mu o tym nie mówił. Nie. To niemożliwe. Facet z trudnością zabijał muchę. - Harry Fritken. Hej no pidibap, hej no hu. - Speedo ruszył w jego stronę. - Takie spotkanie w takim miejscu jest jak zaginiona opowieść w kipieli spuszczanej w sraczu wody. Dwie muskularne sylwetki komandosów zatrzymały powyginaną postać schizofrenika. - Trzeba czekać na rozkazy. Drugi z przybyłych wysunął się do przodu i stanął obok Fritkena. Był tylko ciut wyższy, bardziej barczysty i chyba w podobnym wieku. Trudno było go opisać. Długie, najpewniej jasne włosy i zmarszczona twarz ociekały topniejącym śniegiem. Facet miał zapadłe policzki i jasne, przenikliwe oczy. Rytmicznie poruszał prawym żwaczem, choć nie wydawał się zdenerwowany. Zwykłym, pospolitym gestem otarł cieknący nos i wyciągnął dłoń. - Nazywam się Ravaughan. Spróbujmy się zaprzyjaźnić przez te kilka minut. Potem może już nie być czasu. - Harry Fritken - uścisnął podaną dłoń i krótką chwilę miał wrażenie, że tamten bardziej się skrzywił. Ale może był to tylko uśmiech. - Ja pana znam. Do diabła, znam i pana, i starego Speedo. Co tu jest grane? Psychiatra prowadzi swojego pacjenta? Ravaughan odgarnął z twarzy długie włosy. Pokręcił smutno głową. - Takiego mnie pan nie zna. Tamte czasy minęły, Harry. To nie będzie wizyta lekarska. Ani to szpital przy Korthaka Ave, ani ja nie jestem już lekarzem. Idziemy prosto w fantosa. Był pan kiedy w czymś takim? - Tak. W środę miałem z tym do czynienia. - Fritken przełknął ślinę przypominając sobie mieszkanie Marylin. - I jeszcze wcześniej, przez te wszystkie lata z moją żoną. - To dobrze. Ravaughan znowu odgarnął włosy i uścisnął dłoń Tricularowi. - Ten facet, z którym tu przyszedłem, nic specjalnie nie może zepsuć. Pan o tym wie, panie Tricular. Jeśli natomiast będzie przydatny, może być tylko lepiej, jak rozumiem. Chcę go tam zabrać, zgłosił się na ochotnika. Mam specjalny pomysł, panie Tricular. Zanim jeszcze do akcji wkroczą komandosi. Tricular zajrzał do wnętrza limuzyny i znowu wdał się w krótką rozmowę. Jego czarny, wełniany płaszcz przypominał złożone skrzydła wielkiego chrabąszcza. A może raczej ćmy, którą ktoś zbił z krótkiego lotu i zaskoczona spadła na ośnieżoną ziemię. - Pięknie dzisiaj pada - powiedział Ravaughan. - Ale nie dajmy się zwieść pozorom. A propos, ugaszono już pożar przy El Raque? Fritken nie odpowiedział. Nie miał pojęcia o żadnym pożarze. Drżał na samą myśl, że już za chwilę zanurzy się w to szaleństwo. Myśli rozpierzchały się po głowie jak myszy ścigane przez cień sokoła. Nieoczekiwanie odezwał się żołnierz. - Tak. Jakiś świrus podpalił dzikie róże, od tego zajął się wrak. A raczej stara smoła, która go skrywa. Zapłonął i zgasł. Nic wielkiego. Ravaughan zaśmiał się bezgłośnie: - Nie mów pan w tym towarzystwie o świrach. Nie wypada, proszę pana - jego głos stał się twardy i pełen goryczy. - Dobra. Co słychać w sekcji dowodzenia, panie Tricular? Tricular wyprostował się i zmrużył oczy w obronie przed płatkami śniegu. Jego seryjna twarz była nadal wyblakła. - Możecie ruszać. Pan odpowiada za swojego towarzysza, Ravaughan. Życzę wam powodzenia, panowie. Ravaughan skrzywił się i kręcąc głową ruszył w stronę transportera. Fritken pomyślał, że nie zaprzyjaźni się z nim ani teraz, ani potem. Jeśli będzie jeszcze jakieś potem. - Proszę mi pomóc - powiedział przy włazie. Czarnoskóry żołnierz wyciągnął wielką łapę i wciągnął go do wnętrza maszyny. Fritken zajął miejsce przy swoim techniku. - Co tam, szefie? W porządeczku jest? - śpiewny głos Nonze nie pasował do ponurych twarzy żołnierzy. - Trzymamy się jakoś? - Tak. Tylko te projektory na plecach mnie drażnią. Za dużo sprzętu mi napakowali. Ledwo chodzę. Transporter ruszył. We wnętrzu zaczęło pulsować niebieskie światło. Nonze poklepał go po ramieniu. - Mnie nie musisz tego mówić, bracie. Mam dwa razy więcej peryferii, jedno sięga mi nawet dupy. Bóg sprawi jednak, że nie będziemy się musieli uwijać. Zajmiemy sobie wygodne pozycje i uruchomimy twoje dzieło, bracie. Nie? Tak będzie? - szturchnął łokciem zgarbionego nad karabinem komandosa. - Co z tobą, bracie? Żołnierz nie odpowiedział. Odezwał się za to drobny mężczyzna, siedzący przy zakrytym iluminatorze. Miał krótkie nogi szeroko rozrzucone na podłodze i co chwila wtykał w usta plastykową wykałaczkę: - Będzie, co ma być - rzekł głosem przypominającym skrzypnięcie buta na tęgim mrozie. - Po prostu rozwalimy jeszcze kilku naćpanych alienryną popierdoleńców. Szkoda czasu na holozabawki Triculara. Ja i Ravaughan tracimy tylko czas. Z całym szacunkiem do waszych lotnych pomysłów, panowie. Fritken pokiwał głową nie chcąc wdawać w się w dysputy z tym krótkonogim, siwym jak gołąb detoxem. Nonze szykował się właśnie do riposty, ale uprzedził go Ravaughan: - Będziesz cierpliwie czekał, aż oni skończą, Biffon. Jeśli zrobisz jakieś głupstwo, nie spodziewaj się wsparcia. Znamy plan rady miasta i będziemy go realizować. Z moją modyfikacją, jeśli zajdzie taka konieczność. Fritken znowu pokiwał głową. Niewiele z tego rozumiał. Starał się tylko skoncentrować przed oczekującą go projekcją. Sam nie bardzo wiedział, co wykreował. Nie było czasu ogarnąć całości; skończył ją ledwie kilka godzin temu. Niebieskie światło zamieniło się w pomarańczowe. Pojawił się też cichy, wibrujący dźwięk. Równo z nim siedzący na ławie komandosi zaczęli dopinać sprzączki przy hełmach. - Hej no pidibap, hej no huuu. Hej no pidibap - hej, mała, chonotu - milczący dotąd stary Speedo ujawnił nagle zaaferowanie swoją wojskową kurtką. Ujmował materiał w dwa, powyginane reumatyzmem palce i przybliżał do wyblakłych oczu niczym entomolog rzadki okaz pająka. Tyle, że ta wojskowa kurtka szybko wzbudziła w nim odrazę. W końcu przemówił bardziej składnie, choć niewiele bardziej zrozumiale: - Obrośnięte jajem skronie oto nasze pełne dłonie. Panie i panowie, obrastajcie. Obrastajcie sobie lekko, aż przypieprzy wam przeździebko. Duma nasza ma się z pycha, ale Speedo ma wytrycha... - urwał i skończył zupełnie dorzecznie: - Tymczasem, panowie, chciałbym zauważyć, że nijak ma się to wszystko do naszej ostatniej dyskusji na temat leków psychotropowych. Mówię podwójnie: do pana doktora i ciebie, Harry. Ravaughan zaśmiał się. W tym samym momencie światło w komorze załomotało czerwienią. Krótki, elektroniczny pisk przeciął powietrze. Coś wpadło między postacie siedzących, zdążyli tylko poczuć zimny powiew i zapach pomarańczy. Transportowiec zatrzymał się. - Wychodzić - warknął komandos, który wcześniej patrzył bez końca w padający śnieg. - Dalej nie jedziemy. Idziecie tam sami. Gdyby coś było nie tak, dajcie natychmiast sygnał. Albo światłem, albo dźwiękiem. Jeśli nie dacie znaku życia do trzeciej, wchodzimy. Trzymajcie się za głowy i skulcie na ziemi. Mamy zsynchronizowane zegarki. Zielone cyfry pokazują właściwy czas. Powodzenia waszej misji, panowie. Dwóch innych gwałtownie otworzyło drzwi włazu. Nonze ostrożnie wychylił głowę na zewnątrz i natychmiast skierował czarnoskóre oblicze w stronę Fritkena. - Nie uwierzy pan... Ravaughan wyskoczył na zewnątrz. Za nim wypełznął krótkonogi detox, a potem szepczący pod nosem Nonze i stary Speedofritz. Fritken przeżegnał się. Miał wrażenie, że każdy ruch jego prawej dłoni odbija się w kontaktach komandosów z AXeP. Nie wyrażały żadnych uczuć. Czekali tylko, aż i on opuści pokład transportowca. Hacząc swoim sprzętem o ich wyprężone ciała przygarbiony pod ciężarem projektora, skierował się rozkołysanym krokiem ku plamie światła. Ślad fantosa na razie nie wracał. Przecisnął się przez stalowe kleszcze włazu i zaciskając powieki zeskoczył na ziemię. Nie poślizgnął się, jak oczekiwał. Nie było ślisko. Nie mogło być, bo stał na jasnożółtym, drobnym, piasku skrzącym się w ostrym słońcu. Gdzieś przed nim szumiało morze, tuż obok równe, romboidalne trawniki emanowały soczystą zielenią. Na wprost widniała brama. Ozdobna, mosiężna chyba tablica obwieszczała mistrzowsko wypracowanym napisem: NOWY ŚWIAT. WEJDŹ, PROSZĘ. Z oddali dochodziły pokrzykiwania mew. Palmy rzucały rozkołysane cienie na spokojnym, przesyconym wilgocią wietrze. - Tak, bracia. Wszystko niby inne; powiedziałbym: ździebko popierdzielone - zabrzmiał śpiewny głos Nonze. Delikatnie kopał górki piasku swoim ciężkim, klamrowanym butem. - Ale Pan dał mi wiarę i przygotował na rozmaite niespodzianki. Chodźmy tam. Za bramą rozpakujemy sobie holosprzęt, zapalimy papieroski... Krótkonogi detox rozglądał się niespokojnie, schizofrenik Speedo mamrotał wiązanki neologizmów, a Ravaughan skinął długimi włosami, na których wciąż skrzyły się resztki śniegu: - Brzmi to nieźle jak na początek. Zaczynajmy. Fritken podciągnął oklejony pomarańczową taśmą akumulator holoprojektora. W dłoni kurczowo ściskał tabletki. Dwa szybko wchłaniające się lity i jeden atypowy neurlopetyk, nie oznaczonej jeszcze generacji. Daszek czapki przesłonił słońce, kiedy spojrzał na zegarek. Była jedenasta siedem. Sucha z napięcia krtań z trudem wykrztusiła słowo. - Chodźmy. Szelest przesypywanego piachu w rytmie ich kroków był jedyną odpowiedzią. Powoli, jeden za drugim, weszli w bramę nowego świata na starej Ziemi. * Z dziennika Bernarda Alienrynika. Ostatnia notatka. Skończyłem najdłuższy ze wszystkich rytuałów, które dotąd odbyłem. Trwał równe dwieście godzin. Przez cały ten czas wypiłem tylko cztery litry wody i zjadłem dwa liofilizowane bochenki razowego chleba. Kręci mi się w głowie. To znak, że porządnie wykonałem swoją pracę. Byłem silniejszy niż zazwyczaj. Nie podjadałem ukradkiem. Zaznaczałem kropkami każde kapnięcie wody z kranu. Kiedy woda przestawała kapać (najdłużej na dwie godziny i jedenaście minut), przeciągałem kreski od kropki do kropki, aż każda zyskała połączenie z innymi. Wielki pomysł. To moja kara i nagroda zarazem. Cykl pięćdziesięciu rytuałów. Każdy następny ma być dłuższy od poprzedniego o dwadzieścia godzin. Wyliczyłem, że nie zdołam tego przeżyć. Liczba bochenków i litrów wypitej wody nie wystarczą, żeby utrzymać mnie przy życiu. Udowodnię więc tym samym dwie rzeczy. Po pierwsze, że jestem całkowicie odpowiedzialny za swoje ciało. Mogę je hodować wedle własnego uznania, ale mogę je także zniszczyć. I po drugie: pokonam Anioły tak, jak sobie zaplanowałem. Długo i cierpliwie budowali drogi w moim mózgu. Przyjemnie będzie zburzyć im tę zawiłą konstrukcję. Tak. Kiedy odstawiłem alienrynę, było źle. Wymiotowałem rysując moje kropki, chwilami traciłem świadomość. Miałem chyba napad padaczki, ale jeśli nawet tak się stało, mam pewność, że trwał nie dłużej niż osiem uderzeń wody o zlew. Rytuałem pokonałem objawy abstynencyjne. Nie jestem już w ciągu alienrynowym. Nie wpuszczam do domu dealera i nie chcę nawet otwierać kartek, które wsuwa mi pod drzwiami. Nie oddam mu swoich narządów. Nigdy. Tak. Jeszcze dzisiaj zaczynam kolejny, drugi cykl. O dwadzieścia godzin dłuższy od pierwszego. Jeśli oni znowu przeze mnie przejdą, poczują, że ich bóg słabnie. Poczują właściwy kaliber mojej anankastycznej mocy. Los Raques. Nie żałuję, że nie przejdę się już jego ulicami. Zostawiam to tym mniejszym. Dokładnie tak, jak zostawiłem im kiedyś kolejne artykuły na temat mitsubishi GDI. Nie rozumieli moich natręctw, a ja nie rozumiem ich usiłowań spróbowania jeszcze lepszego gatunku syntetycznego piwa. To ostatnia notatka. * Ravaughan pomyślał, że stało się dokładnie, jak zapowiedział ten czarny holotechnik, Nonze. Czterdzieści metrów za bramą zatrzymali się, rozpakowali sprzęt i zapalili papierosy. Śmiech łaskotał go w gardle, bo widok pięciu ciężko ubranych, obładowanych facetów, stojących wśród piasku, trawy i słońca musiał być komiczny. Znaleźli się w fantosie. Trudno było złapać właściwy kierunek. Gdziekolwiek spojrzał, obraz falował i Ravaughan postrzegał zupełnie nowe, nie adekwatne elementy. Wiedział, że fantos to lubi. Lubił eksportować na co tylko miał ochotę. Wysyłał obrazy z mózgów tamtych ludzi. Kadr za kadrem, ujęcie za ujęciem. Wybierał zawsze temat główny - w tym przypadku było to wspomnienie morza - a potem wplatał weń miliardy szczególików, nieskończoną liczbę zapisków pamięci tych wszystkich nieszczęśników, których opanował. Walił jak setki rozregulowanych, w pełni zautomatyzowanych rzutników, w które ktoś na oślep powtykał slajdy z rozmaitych dyscyplin. Niby totalny bezsens, ale była metoda w tym szaleństwie. Szedłeś po piasku plaży. I widzisz nagle, że rośnie tu zielona trawa, a potem, kiedy patrzysz uważniej, widzisz, że na tej trawie pasie się stado ośmiocentymetrowych krów. Pasą się, przeżuwają, a mistrzowsko rzucony światłocień prowokuje pewność, że tak ma być i koniec. Nie dziwisz się, że na wydeptanych ścieżkach stoi szereg stołów z halogenowymi lampkami i czarnymi maszynami do pisania marki Mercedes. Nie dziwi cię też, że spiętrzone nieopodal palmy konfigurują się w kształt wieżowca i mimo że jest upalny dzień, dostrzegasz światło zapalone w mieszkaniach i deszcz spływający po odległych szybach. Wszystko jest na swoim miejscu. Z tym, że nie według ziemskich reguł. To prawa fantosa. Wcisnąć ci do głowy swoją wizję rzeczywistości, aż nie będziesz się już dziwił, tylko zostaniesz tu jak w swoim własnym domu. Tak działała alienryna. Mamiła inną, lepszą czy może bezpieczniejszą konfiguracją znanych elementów. Nanizywała na własne nitki to, co zdołała tylko odnaleźć. Ogrom tego co tu zastali, porażał. Spokojem i perfekcją. Nie tego oczekiwałem, pomyślał skubiąc wargę. Zaskoczył nas, skurczybyk. Punkt po jego stronie. Zerknął na zegarek. Dwadzieścia osiem po jedenastej. Czas. - Zaczynaj, Harry - powiedział zatrzymując wzrok na holosprzęcie. - Twój ruch. Fritken łapczywie zaciągnął się klozapersem, z trudem odrywał wzrok od piętrzących się zewsząd kreacji. Widać było, że przeżuwa swoje obawy, podobnie jak i Ravaughan. Niezbornie pochylił się nad sprzętem, zdjął z łysiejących włosów czapkę, a potem szybkim, sprawnym ruchem założył hełm. Nie patrząc nawet w ich stronę, mruknął do technika, który natychmiast wetknął w jego hełm pęk kolorowych przewodów. Ich początek sięgał miniaturowej konsoli, za którą usiadł Nonze. Tam było serce tej produkcji. Tam spoczywał cyfrowy zapis holokonwersji wizji Fritkena. Wokół nich, na trójpalczastych, stalowych łapach rozwijały się teleskopowe rzutniki holoobrazów, przygotowane specjalnie na tę okazję przez Siellens-Zerdhol & Focusi. Mierzyły dobrze ponad dwa metry, a ich precyzyjne, fototropowe zdawałoby się ruchy, narzucały skojarzenie z prehistoryczną rośliną. Nonze manipulował przy klawiaturze; wielkie, czarne paluchy śmigały niczym taktyczne pociski napastujące cel. Nie na marne. Coraz to nowe elementy wyłaniały się ponad przygarbioną postacią Fritkena. Miał już monitory odbijające zakłócenia i miniplatformę na hydraulicznych wysięgnikach, która umożliwiała mu szybkie przemieszczanie się bez względu na rodzaj podłoża. Kiedy wreszcie wszystko znieruchomiało, usłyszeli suchy trzask klapki hełmu. Matowa szyba-monitor, na której przyjdzie Fritkenowi kontrolować poszczególne sekwencje własnej kreacji, odcięła jego twarz niczym przyłbica. - Jesteś, Harry - w głosie Nonze wibrowało maskowane podniecenie. - Za piętnaście sekund rozpoczynam twój show, bracie. Masz dobre, spokojne EEG, tętno dziewięćdziesiąt uderzeń na minutę i właściwą akomodację. Ruszaj. Ravaughan zrozumiał, że Fritkena już tu nie było. Stał na swojej platformie, z szeroko rozstawionymi, pokrzywionymi nogami, w wielkich, magnetycznych butach i dłoniach trzymających na piersi coś w rodzaju joysticka. Wszystkie elementy zdawały się służyć tylko jednemu. Podtrzymaniu jego wielkiej, opancerzonej hełmem głowy. - Gówno z tego będzie - syknął stojący na uboczu Biffon. - Śmieszy mnie cały ten cyrk. Tracimy czas, Ravaughan. Speedofritz dłubał palcem w piasku. Chyba coś rysował, ale nie było czasu przyjrzeć się szczegółom. Nonze rozpoczął emisję, a Fritken gwałtownie zgiął się w pół. Najpierw przechodziło to przez jego ośrodkowy układ nerwowy, a dopiero potem, po wstępnej akceptacji, sprzęgało zwrotnie z procesorem, który bez namacalnego opóźnienia ładował zapis w projektory. Piasek wokół ich butów zawirował. Fritken trzymał się swoich drążków z pochyloną do przodu głową, jak człowiek idący na spotkanie wichury. A potem nagle wyprostował się. Złapał kontrolę nad skonwersowanym zapisem swoich id. - Patrzcie! - Nonze wskazał palcem holorzutniki. - Zaczyna się. Nawet Speedofritz oderwał wzrok od bazgrołów na ziemi. Ravaughan zmrużył oczy w rozbłysku pierwszych elementów wizualizacji Fritkena. Przestrzeń wokół zakrzywiała się, rwała niczym pajęcza sieć pod cielskiem atakującego szerszenia. Obrazy drżały jak skulone z zimna psy, kolory spływały wzdłuż horyzontu. Na chwilę pojawiło się drugie słońce, ale szybko zniknęło, kasując zarazem to, które tu zastali. Jęk rozrywanej ziemi, a może tylko krzyk wystraszonych receptorów. Zapach ozonu. Jezu, zdążył jeszcze pomyśleć. Co on tam ma, w tej swojej łysawej głowie? Co, do cholery, siedzi w tym krzywonogim faceciku? Stado Obcych? Zbiorowa podświadomość Junga? - Dzień dobry, panu - usłyszał cichy głos. - Zgubiłam się, proszę pana. Dziewczynka miała nieco ponad metr wzrostu i okrągłe, plastykowe okulary na zadartym nosie. Pocierała dłonią o dłoń, a jej pasiaste, pobrudzone błotem rajtuzy poruszały się rytmicznie. Na stopach nosiła czerwone butki Nike`a, na pełnej potarganych włosów główce przycupnęła granatowa czapeczka z przezroczystym daszkiem. - Proszę pana - powtórzyła dziewczynka. - Czy pan mnie słyszy? Nazywam się Amenthy Fritken i nie wiem, gdzie jest mój dom. Pochylił się nad nią: - A ja nazywam się Ravaughan. Miło cię poznać, Amenthy. - czuł, że jego głos staje się coraz bardziej ochrypły. - Prawdę powiedziawszy też nie wiem, gdzie jesteśmy. Stali na skrzyżowaniu trzech korytarzy. Podłogi pokrywała miękka wykładzina, pamiętająca czasy dawnej świetności. Zachowała klasę i czystość, mimo że podeszwy butów porządnie wytarły jej powierzchnię. Rdzawobrązowy kolor harmonizował z mahoniem ścian. Łukowate sklepienia wąskiego sufitu podtrzymywały proste, wykonane z inkrustowanego srebrem drewna lampy. Co druga paliła się, inne sygnalizowały tylko, że może być jeszcze jaśniej. Było tu cicho i przytulnie, jedynie czasem, z daleka, dochodził ponury jęk wiatru. - Ale ty przecież jesteś dorosły, Ravaughan - odezwała się Amenthy. Mosiężne tabliczki przyczepione do niektórych elementów boazerii na chwilę odwróciły jego uwagę. Ale nie potrafił z tej odległości odczytać, co na nich jest napisane. - No to co? - zapytał bezmyślnie. - No, dorośli się nie gubią. Wy zawsze wiecie, gdzie iść - zaśmiała się tryumfalnie. Przestała na chwilę pocierać dłońmi. Dopiero, kiedy klasnęła, wystraszył się. Nie wiedział dlaczego, ale niezręcznie było przerywać panującą tu ciszę. - Poczekaj moja droga - zmrużył powieki jak krótkowidz i podszedł do najbliższej tabliczki. - "Gate 403 Hotel". Hotel? Jesteśmy więc w hotelu... Amenthy wzruszyła ramionami i znowu klasnęła. Chodnik schwycił dźwięk. - Nigdy jeszcze nie byłam w prawdziwym hotelu - zachichotała. - Ale mama była. Ona jeździ po hotelach, bo ma koncerty. Na całym świecie. Obiecała, że w przyszłym roku, jak tylko skończę siedem lat, pojadę z nią... Potarł zdrętwiały kark. Czuł zmęczenie. Nie radził sobie ze zmianą rzeczywistości. Jeśli dobrze pamiętał, niedawno padał przecież śnieg. Czy może raczej deszcz? - Nieważne - powiedział na głos. - Chodź, Ammenthy... - Ammy - przerwała mu okręcając się wokół własnej osi. - Rodzice mówią do mnie, Ammy. - O`kay, Ammy. W każdym razie chodźmy stąd. Znajdziemy ludzi, wypijemy po filiżance czekolady i popytamy, co to takiego ta "Gate 403 Hotel". - Dobrze, Ravaughan. Ujął jej drobną, spoconą dłoń i bez namysłu wybrał najszerszy z korytarzy. Prowadził nieco w dół, a Ravaughan miał wrażenie, że stoją na piętrze. Chciał dojść do recepcji, hotelowego holu bądź jakiegolwiek innego miejsca, gdzie spotka bywalców "Gate 403 Hotel". - Ale zabawa, co? - Ammy podskakiwała niczym ping-pongowa piłeczka. - Rzeczywiście - mruknął bez entuzjazmu. - Jak chol... Urwał speszony. Nie miał dzieci, ale stosunkowo nieźle szło mu z pędrakami starszej siostry. Kiedy jeszcze je widywał... Mijali pozamykane drzwi z numerami pokojów. Z wnętrz nie dochodziły żadne dźwięki. Numery zaczynały się od dwójki, co sugerowało drugie piętro. Korytarz skręcił wreszcie w prawo i kiedy znowu wyszli na prostą, dostrzegł schody i smugi światła innego niż elektryczne. - Tam, tam - podskakiwała Ammy. - Tam jest wyjście. Widzisz? Przyspieszył kroku. Pod skórą, gdzieś wewnątrz ciała, narastał niepokój. Prawy żwacz drgał rytmicznie. Pieprzony nerwus. Pójdę z tym do chirurga szczękowego i odetnę mu wiązkę unerwienia. W końcu załatwię sukinsyna. Myślał automatycznie, jak zawsze kiedy maskował przed sobą lęk. Nadal nie słyszał zwykłych dla hotelu dźwięków - stukotu butów w pokojach, śmiechu dobiegającego z baru, szumu wentylatorów czy klekotu odkurzaczy sprzątaczek. Kiedy doszli do schodów, Ammy zaśmiała się: - Patrz, Ravaughan - wskazała palcem wielki obraz zdobiący ścianę półpiętra. - Tam. Jaka śmieszna postać! Kiedy spojrzał w tamtą stronę, aż musiał zmrużyć powieki. Przez duże, okna pocięte skomplikowanym kształtem ram, sączyło się mdłe, szarawe światło. Miast oczekiwanej ulgi poczuł dokuczliwy skurcz mięśni krtani. Obraz, który wskazała mu Ammenthy, był portretem kobiety. Postać namalowano grubą warstwą farby, z dominacją sepii i fioletu. Co dziwne, kobieta zwrócona była do nich tyłem, ale na jej czarnej, ciężkiej sukni widniał szkic niewieściej twarzy, kryjący się w aksamitnych fałdach. Artysta zmienił tu rytm i sposób malowania. Z ciężkich, mocarnych pacnięć pędzla na delikatne, laserunkowe pociągnięcia. - Ależ to jest... Mama! - wrzasnęła Ammy. - To mama, Ravaughan. Ale kawał. Ha! Kolejny strzał-klaśnięcie ukąsił uszy Ravaughana. Ponownie ujął dłoń dziewczynki i poprowadził ją schodami w dół. Tu też było bardzo czysto i schludnie, ale odniósł podobne wrażenie jak na piętrze: hotel ledwie wspominał czasy dawnej, bezpowrotnie minionej świetności. Łysiejąca na krawędziach stopni wykładzina, mętny odcień mahoniowych powierzchni, tanie, żółte światło pospolitych żarówek. I ta cholerna cisza. Byli już w holu. Puste krzesło recepcjonisty przywitało ich stertą porozrzucanych na biurku kartek, niklowanym dzwonkiem w kształcie dużego borowika i otwartym pudełkiem krótkich papierosów. - Halo - powiedział cicho. - Jest tu kto? - Halo! - ryknęła Ammy. - Mamo, pokaż się! Kawały- dyrdymały, a skrzaty-jak krawaty. Ja cię znajdę, mamusiu. Echo wróciło do nich kilka razy. Na prawo od stanowiska recepcjonisty widniały trzy kolejne obrazy, po lewej stronie strzałki wskazywały rozkład korytarzy, toalet i barów. Za nimi, z cienia rzucanego przez schody, wyrastał pakiet mioteł i mopów. Pachniało dymem cygar pomieszanym z aromatem expresso. - A więc tak wyglądają hotele - parsknęła śmiechem Ammenthy. - Mama chyba miała rację. Nuda i tyle. Niech lecą motyle. Nie chciał wyprowadzać jej z błędu. Obserwując biegnącą dziewczynę wziął z biurka serwetkę, złożył ją na pół i otarł zroszone potem czoło. Potem spiął włosy w kucyk, a w oczy wkroplił nieco soli fizjologicznej z antybiotykiem, który zawsze trzymał w kieszeni. Robił tak, bo nosił panoramiczne, hiperostre kontakty i chociaż niezwykle je sobie cenił, to gałki jego oczu reagowały czasem podrażnieniem. .T:opuscic4 Zanim się zorientował, dziewczynka wspięła się na krzesło recepcjonisty i zajrzała mu w oczy. - Co tam kombinujesz, Ravaughan? Karmisz je? - Można to tak ująć, Ammy - uśmiechnął się chowając krople. - Ale wolałbym raczej nakarmić ciebie. Kiedy jadłaś ostatni raz, moja mała? Pamiętasz? Zeskoczyła z krzesła i zaczęła biegać w kółko. - Jasne, że pamiętam. Jadłam śniadanie, zrobił mi je tata, bo mama jest przecież w trasie koncertowej. Tata mówił, że mama jest chora na paskudną chorobę i nieprędko wróci do domu. Ale chyba powinnam już zjeść obiad. Tak. Jestem głodna jak wilk. Albo całe stado wilków. Pokiwał głową, choć powątpiewał, żeby w Gate 403 Hotel była akurat pora obiadowa. Strzałki wskazywały, że nie dalej jak dwadzieścia metrów stąd, idąc poziomym korytarzem, znajduje się centralny bar "Cabana Room". - Chodź - skinął jej ręką i posłusznie uczepiła się jego kurtki. - Tam powinni być jacyś ludzie. - A ten pan Repentrionista? - Recepcjonista. Albo śpi, albo wie, że nikt o tej porze tu nie zajrzy. Nie liczmy, że zaraz przyjdzie. Zanurzyli się w oznakowany strzałkami korytarz. Chodnik miał tu nieco bardziej intensywną, zielonkawą barwę, a ściany pokrywała klasyczna, angielska tapeta. Oświetlenie nadal było marne. Minęli dwa spękane lustra i ich cienie spiesznie umknęły pożółkłej, starodawnej powierzchni. - "Cabana Room" - przeczytał na głos dixilandowy, neonowy napis na ścianie przed nimi. - To ten bar, mała. Sprawdźmy, co w nim jest. Dziewczynka natychmiast zawirowała w tańcu przebierając pręgowanymi rajtuzkami. - Będzie czekolada? I bułeczki z białym serkiem? Mama mówiła, że w hotelach najlepsze jest śniadanie. Może coś zostało z rana. - Zobaczymy - obiecał mgliście, podejrzewając, że nie będzie nawet herbaty. - Czuję jakiś zapach, może ktoś jest w środku. Przeszli pod łukowatym sklepieniem i wkroczyli w teren "Cabana Room". Ravaughan mylił się. W odróżnieniu od reszty hotelu bar zdawał się jeszcze funkcjonować. Takie właśnie odniósł wrażenie. Że zostało tu jeszcze kilka kropli życia. w tym okrągłym, zapełnionym setkami drobnych szczególików miejscu. W umierającym ciele hotelu żyło ledwie samo serce. Na wprost nich zaczynał się długi, zaokrąglony przy końcu bar. Wiśniowe drewno pobłyskiwało z klasą, tu i ówdzie lśniły szklaneczki i mosiężne gałki poręczy. Dostojny, zdobiony witrażem żyrandol oświetlał stoły i rzucał przyjemne światło na gruby, ciemnoczerwony dywan pokrywający całą salę. Ponad barem przepływały strużki niebieskiego dymu. Wypuszczał je potężny, wystrzyżony na jeża barman w białym, postrzępionym podkoszulku. Jego muskularne, fanatazyjnie wytatuowane łapy trzymały gazetę i grubaśne, brązowe cygaro dymiące przez szpalty. Klientów było niewielu. Uwagę zwracała wysoka, pochylona nad barem kobieta. Trudno było ocenić, co jest w niej najdłuższe - nogi, szyja, palce czy może papieros, który w nich trzymała. Jaskrawoczerwone usta pobłyskiwały tandetą i zimnem. Dalej siedział rudy, niebieskooki facet, sztywny jak tyczka, ubrany w nienagannie skrojony garnitur i białą, ostro kontrastującą z otoczeniem koszulę. Kilku innych gości kryło się w ocienionych zakamarkach. - Cześć! To dziecko jest głodne, chłopie. Macie coś do jedzenia? - rzucił Ravaughan, a Ammy kurczowo ścisnęła jego rękę. Barman przestał czytać i powoli podniósł głowę. Jego świdrowate oczy były przekrwione. Rudowłosy facet w gangu natychmiast spojrzał w ich stronę. - Nie mamy nic do żarcia... Tylko trunki - rzekł barman ospale jakby od dawna nie komunikował się słownie. Rudy był już przy nich. - Ale skąd - zaprzeczył melodyjnym, dbającym o akcent głosem. - Stary Casy tylko tak opowiada. Mamy jajecznicę, bekon, grzanki z czosnkiem. No, tyle... w tej chwili. Nazywam się Ted i jestem szefem "Gate 403 Hotel". Z tyłu dobiegł ich ponury śmiech: - A jakże, Teddie. Zapomniałeś dodać, że wołamy tu na ciebie Ted Zwany Dupawcem. Rudowłosy spłonął rumieńcem, a barman Casy pokiwał wystrzyżoną głową: - Jajecznicę na boczku zrobię. Dla dziecka - bezszelestnie zniknął w pomieszczeniu za barem. Ammy szepnęła do Ravaughana: - Powiesz mi potem, co to znaczy "dupawiec"? - Tata ci to wyjaśni. - A gdzie jest tata? - Nie wiem, Ammy... Właśnie. Gdzie był teraz Harry Fritken? Chyba niedawno się widzieli. Ale gdzie to było... * Kilkanaście minut później Ammy kończyła jeść jajecznicę, a on dopijał drugą szklaneczkę J&B. Ted zwany Dupawcem siedział obok i rozwlekle opowiadał o czasach świetności "Gate 403 Hotel". - ...tylko w garniturach. Żaden chłoptyś w potarganym podkoszulku nie miał prawa tu wejść - niebieskookie spojrzenie z wyrzutem spoczęło na cielsku Casy`ego. - Ale pogorszyło się. Tam za oknem... - Właśnie - whisky przyjemnie drapała w podniebienie Ravaughana. - Co tam jest? Za tymi żaluzjami. Podszedł do okna i rozsunął aluminiowe paski. Nie dostrzegł nic. Wszędzie kłębiły się opary popielatej mgły. Kiedy wpatrzył się w nie uważniej, dostrzegł białe, powoli przesuwające się kształty. Po krzyżowej części kręgosłupa przebiegł mu dreszcz. - Co tam jest, Ravaughan? - wybełkotała dziewczynka siorbiąc przez słomkę sok pomarańczowy. - Widać mój dom? Wrócił do stołu i usiadł. Ted unikał jego pytającego wzroku. Odpowiedział po chwili namysłu: - Nadal nie bardzo wiem, gdzie jesteśmy, Ammy. Widać tylko mgłę. - Jak się uważniej przyjrzeć - nieoczekiwanie wsparł go barman - widać jeszcze trzy ogromne statki. Wielkie jak całe miasto. Pływają w takiej ciemnej, prawie granatowej wodzie. Kiedyś było je lepiej widać, co, Teddie? Teraz mgła znowu się zagęściła. Pochylony Ted ścisnął w bólu wargi. Jakby wspomnienia odjęły mu głos. - To jak stąd wyjść? - zapytała wprost mała Ammy. - Gdzie są drzwi? Głos z mniej oświetlonej części baru odpowiedział: - Tu nie ma już drzwi. Nie wiemy, jak się stąd wychodzi i nie odczuwamy takiej potrzeby. To jest nasz świat i mimo że niedawno odzyskał dobrą kondycję, teraz znowu mu się pogorszyło. Jeśli chcecie, próbujcie. Jakem stary Nolan, tylko jeden chłopina dał temu kiedyś radę. Hej, Casy. Pamiętasz jeszcze naszego Vitalika? Pana Stone`a, ma się rozumieć. - A jakże - barman pociągnął cygaro i schował się za gazetą. Po chwili milczenia Ted przeprosił ich, po czym po cicho opuścił "Cabana Room". Długonoga kobieta dopaliła papierosa i wyszła za nim. - Nie martw się - Ammy uszczypnęła Ravaughana w rękaw kurtki. - To taka stara zabawa taty. Przygotowuje niespodzianki do końca, a ty nigdy nie wiesz, kiedy ci je wyjaśni. Jest w tym bardzo dobry. - O tak - skwapliwie przytaknął. - Jest rewelacyjny. Zostawił małą przy barze i wstał w poszukiwaniu wyjścia. Przez co najmniej godzinę penetrował labirynty "Gate 403 Hotel". Zawsze dochodził do kolejnej ściany z oknem, ale nie odnalazł żadnych drzwi. Wszędzie panowała przytłaczająca cisza, tylko na pierwszym piętrze, zza drzwi z numerem 107 dobiegało rytmiczne postukiwanie. Jakby dźwięk maszyny do pisania. Poszedł dalej czując coraz większe znużenie. Panoramiczne kontakty podrażniały piekące gałki oczu. W wysuszone nozdrza drapał zapach stęchlizny. Zrezygnowany, podszedł do kolejnego okna i oparł się o parapet. Pod powiekami migały odbicia dziwacznych portretów, które przed chwilą minął - wszystkie spod ręki tego samego artysty. Na kilku rozpoznał znajome postaci i te zapamiętał najlepiej. Czarnoskóry technik Nonze z holoprojektorem na łysym czole sięgającym emisją ust właściciela, skuteczny Biffon z pistoletem przyłożonym do własnej skroni, patrzący w śnieg komandos z oczami jak dwie bryłki lodu, gładki, zarumieniony B.B. Tricular z zabawką w kształcie ukrzyżowanego Chrystusa. A teraz stał obok portretu Harry`ego Fritkena, dźwigającego gigantyczny bochen chleba przyozdobiony gotyckim napisem: Lithium carbonicum 250 kg. - Kogoś brakuje... - wyszeptał szukając w kieszeni papierosów. - Ktoś tam jeszcze był. Tak, do cholery. Miał być ktoś jeszcze... Zaraz. Fritken, Nonze, Biffon, Tricular, Komandosi z AXeP... Zaraz, zaraz... Wetknął w suche wargi papierosa i przypalił płaską zapalniczką z czerwoną gwiazdą Mitsubishi Motors. Po chwili mamrotał dalej przez strugi sinawego dymu - Zaraz... A może to ja? Nie. Nie, to nie o mnie idzie. Ja jestem właśnie tutaj. Kogoś jeszcze brakuje... Coś przemknęło obok. Jakiś strzęp wspomnienia, obraz człowieka, którego bezskutecznie starał sobie przypomnieć. Już go prawie miał. Zaraz. Workowaty sweter... - Ravaughan! - wrzasnął dziecinny głosik.- Jesteś tu, obok portretu taty. A ja cię wszędzie szukam, biegam po tych okropnych korytarzach. Szukam cię i szukam. Bo wiesz co, Ravaughan... Ściszyła głos do szeptu, więc musiał pochylić się nad jej małym, żywotnym ciałkiem i przystawić ucho do jej ust. - ...kupę mi się chce - wydusiła chichocząc. Wyprostował się szybko. - Tam jest toaleta, Ammy. Idź szybciutko. - Ale ja się boję - pisnęła. - Tam może być wielki, groźny Borygon albo nawet Kulasy. Chodź ze mną. Przytaknął i zaprowadził ją do kabiny, po czym rozłożył na muszli papier toaletowy i pomógł wdrapać się na klozet. - Będę zaraz za drzwiami. Zawołaj mnie, jak skończysz. - Dobrze - stęknęła. - Ale nie odchodź daleko. Przymknął nieco drzwi kabiny i by zebrać rozproszone myśli zrobił dwa kroki ku umywalkom. - Czas. Liczy się przecież czas - w olśnieniu zerknął na zielone cyfry okrągłego zegarka na przegubie prawej dłoni: pierwsza pięćdziesiąt siedem. Zaraz, zaraz, zmrużył niespokojnie powieki. Żwacz pulsował jak opętany. Do trzeciej mamy czas. Jaki czas? Na co? Kim jest ten ktoś, kogo nie ma na portretach? Dlaczego go nie ma? Nie dawał temu rady. Oczy szczypały coraz bardziej. Ammenthy postękiwała z kabiny. Ale chyba nie przewidziało mu się, kiedy lustro po prawej stronie zmieniło srebrną barwę i wyświetliło niebieski napis: LOS RAQUES. CZAS DO TRZECIEJ. NIE WYGRAM. FRITKEN. Tak. Los Raques. Opuścili miasto i weszli do zainfekowanej Obcym dzielnicy. Jasne, Fritken był dwubiegunowym, depresyjno-maniakalnym facetem od genialnych holoprojekcji. On i Biffon mieli za zadanie "zdetoksykować" zarażonych alienryną, wojsko miało zlikwidować wszystko, a ten człowiek, którego nie mogę sobie... - Ravaughan! - krzyk z toalety. - Ravaughan, boję się! Wpadł tam jednym skokiem, ale mała stała obok muszli klozetowej, z opuszczonymi rajtuzami i zdziwieniem w pogodnych oczach. - Tatuś zawsze myje mi pupę. Ale teraz nie ma tatusia. Westchnął bezradnie i pochwycił dziewczynkę w pół. Ostrożnie doniósł ją do najbliższej umywalki i posadził na aluminiowej powierzchni. Zapiszczała, szarpiąc kołnierz jego kurtki. - Zimno mi, ty kawalarzu - cały czas miała na głowie tę czapkę, a jej plastykowy daszek walił go po lewej skroni. Wymył ją, jak potrafił, po czym zerknął w tamto lustro. Odbijało odrapane drzwi kabiny, szachownicę podłogi i jego zdziwioną, pomarszczoną twarz. Nic więcej. - Chodźmy stąd - dziewczynka zamachała prążkowanymi rajtuzkami i z jego pomocą stanęła na kafelkach toalety. - Wiesz co, Ravaughan. Tamci ludzie na dole w barze, wiesz, ci, co mówili o tym wielkich statkach w granatowej wodzie... - Pancernikach. - No, ci ludzie. - Byli już na korytarzu piętra i znowu słyszał klekot tej maszyny zza drzwi pokoju 107. - Opowiadali mi jeszcze różne bajki. Nie mają świeżych gazet ani telefonu, żeby zadzwonić na miasto. Mówili też, że nie powinnam się ich bać. Że oni sami bardzo się boją tego, co jest tam, za hotelem. Mama też tak kiedyś mówiła. Ale mama zawsze czegoś się boi. Raz na przykład, kiedy byłyśmy u fryzjera, wystraszyła się pająka... Paplała słodkim głosikiem, a on zastanawiał się, co powinien zrobić. Może wynająć pokój i przespać te parę godzin. Potem, kiedy zbiorę siły, zacznę od nowa. Muszę znaleźć wyjście. Muszę jakoś stąd wyjść. Nie, inna myśl skontrowała tamte. Nie o wyjście idzie. Musisz sobie przypomnieć. Nie możesz spać, bo masz mało czasu. I nie trać go na wędrowanie po korytarzach umarłego hotelu. Idź do baru, Ravaughan. - ...fryzjerka mówiła, że to tylko pająk-zabawka, jednego chłopczyka, który też przyszedł tam ze swoją mamą... - szarpała go za rękaw widząc, że myśli o czymś innym. - No i wtedy... Z rozpaczą spojrzał na lampę, którą właśnie mijali. Jej barokowe kształty wygięły się i spłynęły na wykładzinę formując na spłowiałej wełnie koślawe litery. Co krok mijał kolejną: Z- A- P- Y- T- A- J- C- Z- Y -P -A- M- I- Ę- T- A- N-O-N-Z- E - N - I - E - Z - N - A - G - O Nie rozumiał. Kontakty piekły tak mocno, że stanął wśród dogasających napisów i ponownie sięgnął po krople. - Znowu karmisz oczka, Ravaughan? - nic nie umykało małej Ammy. - Ja też chcę. Uśmiechnął się. - Ty też widziałaś napisy na wykładzinie? Takie duże, kolorowe litery... - Jakie litery? - potrząsnęła chmurą włosów wyłaniających się spod czapeczki. - Ravaughan, nakarmisz mi oczka? Daj jej spokój. Ona nic nie wie. Myśl, Ravaughan. Pracuj. Spojrzenie samo powędrowało do zegarka. Było pięć po drugiej. Kiedy zamawiał w barze trzecie J&B, a mała nieustannie paplała, zegarek wskazywał już piętnaście po. O drugiej dwadzieścia zdecydował się zagadnąć długą kobietę, która nie wiedzieć kiedy znów zajęła miejsce przy barze. - Cześć - powiedział czując, jak alkohol uspakaja rozedrgane myśli. - Przyjechałem tu z Los Raques, wiesz, takie górnicze miasto na południu kraju. Ale nie o tym chciałem pogadać... - A o czym? - spytała oschle i spostrzegł wtedy, że jest hotelową dziwką. Chyba nie bardzo już aktywną, raczej przyzwyczajoną tylko do zdawkowych gestów. - O czym chciałbyś porozmawiać z Florence? Zapalił papierosa i podał jej ogień. - Ładne imię - zauważył chytrze. - Chciałem cię zapytać, czy wiesz kto namalował te obrazy na piętrach. Wiesz, wielkie oleje przy oknach. Są niesamowite. Nie kryła rozczarowania, czerwone wargi wydęły się lekceważąco. - O czym ty gadasz. Znam Gate 403 od zawsze i wiem, że nie ma tu olejnych obrazów. Są tylko małe, bladawe akwarele, pejzażyki, jeśli dobrze zapamiętałam. - Prawda - wtrącił Ted zwany Dupawcem. Pojawił się znikąd i znowu miał na twarzy nie pasujący do całej kombinacji wyraz profesjonalizmu. - Nigdy nie wieszałem w moim hotelu olejnych płócien. Zgodnie z tradycją Gate 403. Ravaughan dopił whisky jednym haustem. Zupełnie się pogubiłem, pomyślał z rozbawieniem. Siedzę tu z tanią, wydłużona dziwką oraz rudym, nadętym dupkiem i dywaguję na temat olejnych płócien. Ostatnia szklaneczka dobrze mi zrobi. Przynajmniej whisky ma należyty smak. Przynajmniej tyle. - Hej - zawołał do zapatrzonego w dal barmana. - Powtórz to jeszcze raz. Gate 403 Hotel. Tak. Przecież znał tę nazwę. Kilkadziesiąt lat temu, kiedy chodził do szkoły podstawowej, jego mama regularnie oglądała taki śmieszny serial. Ojciec przeklinał w każde popołudnie emisję; nie dość, że w ogóle nie lubił seriali, ten akurat szczególnie go irytował. Ravaughan pamiętał, że akcja rozgrywała się w hotelu, ale nie potrafił sobie przypomnieć, czy było to samo wnętrze w którym siedział, czy tylko zbieżność nazw. Serial bił wszystkie rekordy popularności i skończył się nagle. Nie odnaleziono ponoć scenarzysty,, który na zawsze pozostał anonimowy. Media szumiały wtedy jak ulewny deszcz. To była głośna sprawa. - J&B. - szorstki głos barmana zlał się z grzechotem lodu w postawionej szklaneczce. - Znalazłem też czekoladę na zapleczu. Przygotować dla dziewczynki? Ammenthy wspięła się na barowe krzesło. - Oczywiście. Podwójną, proszę pana - dodała i założyła nogę na nogę. Długonoga dziwka zaśmiała się półgłosem, speszony Ted zwany Dupawcem przestał dywagować i zapatrzył się na rzędy kolorowych butelek. Ravaughan przełknął nieco whisky i odruchowo zerknął na zegarek. Było pięć po wpół do drugiej. Co takiego sprawiało, że znowu poczuł cholerny dreszcz w okolicach krzyży? Przecież nic się nie dzieje, do diabła. Znalazła się nawet czekolada dla małej. - Ha - westchnął i wetknął w usta papierosa. - To rzeczywiście musiało być przyjemne miejsce. - Cieszę się, że pan tak mówi - przytaknął Ted skwapliwie podsuwając mu zapalniczkę. - Wiedziałem, że pan doceni nasz hotel. - Zawsze było tu wesoło - znowu ten dziwnie znajomy głos z ciemnej części sali. - Pan Slyper wiedział, jak to opisać. To był dobry serial jak na tamte czasy. Tyle że nie oglądałem wszystkich odcinków. Ammenthy dostała swoją czekoladę, a długonoga Florence tłumaczyła jej, że trzeba poczekać, aż napój wystygnie. Ammy kłóciła się, że zawsze pije gorącą czekoladę, a Ted zwany Dupawcem starał się mediować. Ravaughan pokręcił głową i potarł pulsujący żwacz. Sięgał po whisky, szklaneczka odjechała nieco w bok. Co jest, pomyślał ze zdziwieniem. Co jest grane, u licha. Ale ponowna próba zakończyła się podobnie. Szklanka uciekała od niego. - Macie tu ruchome szklanki? - zapytał barmana, który znowu czytał pożółkłą ze starości gazetę. - To sztuczka dla nowych gości? Barman Casy wzruszył tylko mocarnymi ramionami i przewrócił stronę dziennika. Szklaneczka podjechała pod wykłócającą się Ammy, po czym stanęła dokładnie przy jej czekoladzie. Ravaughan zauważył, że z whisky coś się wydobywa. Niebieskawy dymek, przypominający nieco strzałkę czy może wskaźnik. Na ułamek sekundy zniknął bar, ściany i goście. Ravaughan złapał obraz potężnego lustra, w którym odbijały się niewyraźne kształty pięciu ludzkich sylwetek. Za nimi stały trzy wielkie pancerniki, wszystko otaczała ciemna, granatowa toń. Kiedy znowu patrzył w tatuaże na muskułach Casy`ego, zdołał jeszcze odtworzyć dwa szczegóły tamtej wizji. Wśród tych pięciu jedna sylwetka była dziwnie znajoma. To był on sam. A po granatowych falach przemykał pomarańczowy, ostro skontrastowany napis: ZAPYTAJ... ONA NIE JEST TYM, CO WIDZISZ. Gwałtownie odwrócił głowę w stronę parującej czekolady. Szklaneczka whisky nadal stała. Obok Ammy szczebiotała radośnie rozśmieszając prostytutkę Florence. Eksplozja bieli w jego oczach, pot spływający po klatce piersiowej, jęk dopaminy pod sklepieniem czaszki. Zrozumiał. - Hej, Ammy - przechylił się i złapał ją za rękę. - Coś mi się przypomniało. Miałem cię zapytać, jak się czuje ten wielki, czarny wujek, wiesz, pomaga ojcu w pracy... Zaśmiała się jak szklane dzwoneczki trącone kawałkiem porcelany. - A... Wujek Nonze... Dobrze się czuje. Jak zawsze dużo gada i przynosi mi świetne prezenty. Nikt w przedszkolu nie ma tylu holoefektów co ja. - Holoefektów - powtórzył automatycznie, porządkując chaos w swojej głowie. - Panie i panowie. Ammenthy Fritken łże jak z nut. Ale i to, co ja powiedziałem, jest nieprawdą. Jej śliczne oczy uciekły w bok. Zeskoczyła z barowego stołka. - Muszę siku - przestąpiła z nogi na nogę. - Już, Ravaughan. Chce mi się siku! - Łżę, bo ty nie jesteś wcale Ammenthy Fritken. Ty jesteś Obcy. Bawisz się mną. Żerujesz na mnie i wcale nie chce ci się sikać. Grasz na czas. Szybko, niemal odruchowo wydobył z kabury broń. Nie zdołała zamachać wielkimi rzęsami, a lufa pistoletu dotykała jej skroni. Różnie bywało, lecz nigdy nie zastrzelił pięcioletniego dziecka. Owszem, zdarzało się, że rozwalał alienryników-nastolatków. Owszem, były też nastoletnie dziewczyny miotające fantosami dalej niż mogłeś przypuszczać. Ale nie pięcioletnią dziewczynkę, czymkolwiek była naprawdę. Na Boga Jedynego! - Panie kochany - Ted zwany Dupawcem położył ostrożnie ręce na blacie baru. - Co się panu stało? To jest porządny hotel, może innej daty, ale na litość boską, nie pozwolę w nim skrzywdzić dzieciaka. Panie... - Zamknij się, do cholery - warknął dotykając spustu. - Zamknij się. Łomot krwi w tętnicach zagłuszał ostatnie logiczne myśli. Konstrukcje pomysłów wzbierały niczym woda przy tamie. Pieniły się z niemocy. - Zabij mnie - powiedziało coś. - Ratuj swój świat, człowieku. Ratuj wszystkie liście na asfaltowych alejkach, bo za dziesięć minut zamiotą je twoi bracia. Nawet nie ja. Ja chcę tylko chodzić po alejkach. Nic mi do was. Dlaczego mnie mami? Czy tak właśnie się broni? Czy naprawdę chce, żebym go zabił, czy liczy na paradoks? Zaraz. Zaraz. Woda przy tych pancernikach. Pięć postaci. Ja. Fritken. Nonze. Biffon. Kto piąty. - Kogo brakuje na obrazach? - zawył w delikatne małżowiny dziecka. - Kogo naprawdę się boisz? Tak bardzo, że Fritken nie może mi tego powiedzieć wprost. - Panie kochany, ja błagam - zapiszczał Ted zwany Dupawcem. - Niech pan usiądzie czy co. To porządny hotel. Tylko ta dziwka Florence... poza tym zawsze przestrzegaliśmy prawa... - Zamknij się, człowieku - opędzał się Ravaughan patrząc tylko w ufne oczy dziecka. - Ja się nie liczę. Biffon pewnie też. Fritken musiał z tobą przegrać. Razem z nim Nonze. Ale kogoś z nas się boisz. Chcesz zyskać na czasie, bo wiesz, że o trzeciej te sukinsyny z AXeP rozwalą nas wszystkich. Tyle że tobie nic nie zrobią. Po prostu oczyszczą ci przedpola. To coś uśmiechało się dobrotliwie. - Zabij mnie, Ravaughan - mówiło cicho, kusząco. - Umiesz to robić. Cyferblat wyświetlał zielone cyfry: druga czterdzieści pięć. Został ledwie kwadrans. - Wepchnąłeś mnie w ten przeklęty hotel. W tę iluzję, w której nikt nie liczy czasu. Pewnie i to wyjąłeś z głowy jakiegoś alienrynika. Wiesz, jak się tu poruszać... Kim jest ten piąty? Dlaczego nie potrafię sobie przypomnieć. Spust był uległy, posłuszny. Tylko pociągnąć, a wszystko zniknie. A może nie zniknie nic, tylko zburzona zostanie równowaga pomiędzy Obcym fantosem a holograficzną wizją id Fritkena. - Kim on jest... - bezradnie patrzył w nieruchomą szklaneczkę whisky, ale tym razem nie dawała żadnych podpowiedzi. - Ja. Fritken. Nonze. Biffon. I... - Zabij mnie - proszący głos.- Czynię zło. Pomóż je ugasić. Spust. Oczy. Palec. Mięśnie przedramienia, mięsień zginacz wskaziciela - wystarczy tylko sygnał z centrali. Z mózgu. - Nie. Odsunął pistolet od dziecięcych pokręconych włosów. Od czapeczki z przezroczystym daszkiem. Obcy wykrzywił twarz w grymasie złości. I niemocy. - Harry Fritken - powiedział na głos Ravaughan. - On utrzymuje tę równowagę. Nie dopuszcza do pełnej kontroli fantosa. Są w pacie. Ale co ja mam zrobić, żeby pomóc przechylić szale na naszą stronę. Na kogo mogę liczyć... - Dziękuję panu, panie Ravaughan. - Ted ocierał spocone czoło pod rudymi włosami. - Dobrze, że podjął pan właściwą decyzję. Porządny z pana człowiek. - Tak - odpowiedział w zamyśleniu. - Podjąłem dobrą decyzję. Za dziesięć trzecia. Sześćset cholernych sekund. Tyle im zostało. - Hej, ty - zawołał do barmana i wtedy coś odblokowało wspomnienia. - Hej... Hej, no pidibap... Hej, no huu. Głos starego Speedo. Jasne. To jego brakowało na portretach. Dobrze zrozumiał, czym jest Obcy i czego najbardziej się obawia. Tego, czemu nigdy nie zdoła sprostać. Dziewczynka odgadła jego zamysły. Jej twarz wykrzywiał lęk. - Stary Speedofritz! - zawołał. - Siedzisz tam w cieniu i nic nie mówisz? Kiedy myślał już, że nie trafił, z półmroku dobiegł stukotliwy głos: - Co mam gadać, panie Ravaughan. Pan mnie zawezwał na tę wyprawę, to i czekam na moją rolę. Mało to razy siedziałem na swojej sali i nikt mnie nie pytał o zdanie? Teraz jestem niby w tym hotelu, ale i to nie bardzo mnie dziwi. Choroba pewnikiem wróciła. Ravaughan rzucił się w tamtą stronę roztrącając bywalców Gate 403 i wreszcie zobaczył starego. Siedział przy małym, okrągłym stole i rozkładał na blacie swoje leki. Nie miał nic do picia ani jedzenia. Patrzył okrągłymi oczami w zasłonięte okno. W workowatym swetrze na szpiczastych ramionach, ale już bez wojskowej kurtki, którą niedbale zrzucił na krzesło. Jego końska twarz nie wyrażała emocji. Ravaughan sięgnął do kieszeni. Obok swoich kropli namacał podłużny kształt laserowo ostrzonej strzykawki wypełnionej centymetrem sześciennym alienryny. Wyjął ją z kieszeni i zerwał z ostrza plastykowy pancerz. Zalśniła w świetle barowych lamp. - To nasza szansa, Speedo - cienie wirowały wokół. Wiatr wył za oknami. Światło żarówek zachybotało w oczekiwaniu. - Obcy obawia się tej konfrontacji. Wie, że nie wygra z twoimi światami. Wie, że ani my nie mogliśmy tego uleczyć, ani on nie da temu rady. Może to jest właśnie twój dzień. Może taka twoja rola na tym świecie. Schizofrenik gwałtownie wciągnął szyję w sweter. Podrapał się po nieogolonym policzku i przesunął swoje tabletki na drugą stronę stołu. Osiem minut do trzeciej. Osiem minut do ataku AXeP. - No to wal pan, doktorze - odezwał się w końcu Speedo. - Ostatecznie, taki pański zawód. Cokolwiek to będzie. Bywało, że nastrzykiwaliście mnie gorszymi świństwami. Głos podróbki małej Ammy: - Nie rób tego, człowieku. Nie wiesz, co czynisz. Był już przy prawej ręce starego Speedo. Laserowe ostrze bez wahania znalazło żyłę w zgięciu łokciowym. Nie trzeba było szukać stazy. Powoli wstrzyknął strzęp obcego w naczynie krwionośne zgarbionego schizofrenika. Kosmos w ziemski padół. Bezkresną przestrzeń w pokurczone życiem, wymęczone chorobą ciało. - W żyłę? - zdziwił się Speedo. - Nie często bywało. Podejrzewałem, że zaatakuje pan raczej mięśnie dupy. Ravaughan szybkim ruchem wyjął strzykawkę. Ranka schizofrenika nie krwawiła. Laser działał bezbłędnie. - Po co pan tu w ogóle przychodził - odezwał się Ted. - Miałem nadzieję, że od pana zacznie się nowa era Gate 403 Hotel, ale teraz widzę, że to jej właściwy koniec. Koniec nas wszystkich. To nie pan Slyper pana napisał. Pan jest z zewnątrz. Od innego autora. Pięć minut. Nic się nie działo. - Nie poznasz co mógłbyś poznać, człowieku. - Fantom Ammy zamachał rękami. - Nie zrozumiesz, że jesteście tylko... - Odejdź - wyharczał krzywiąc się z bólu. Oczy ciekły łzami. Nawet panoramiczne kontakty nie mogły temu sprostać. - Odejdź stąd. - Jesteście tylko liśćmi. Wasz Bóg jest taki jak my. Tylko, że był pierwszy. Nie dajesz szansy nowemu. Odpychasz jego ciało, człowieku. Nie chciał tego słuchać. Kątem oka widział, jak postać Ammy zmienia dziecięce kształty. Coś mrocznego pełzało po dywanie baru. Światło bezradnie próbowało przedrzeć się do ich stołu. Czuł gorzki posmak w ustach. Zapach pomarańczy drażnił wysuszone nozdrza. Ból kąsał oszalałe receptory. Trzy minuty. Speedo kiwał się na krześle. Przez łzy Ravaughan widział, że stary trzęsie się ze śmiechu. Wolał nie myśleć, co go tak rozbawiło. - Pomóż nam, Speedo. - Oparł się o stół i ramię Speedofritza. - Odpędź to. Dwie minuty. Jedna. Sekundy. - Dobrze. - Speedo pokonał w końcu śmiech. - Gdyby pan wiedział, co oni chcieli tu zrobić, doktorze. Ale jaja. Są jeszcze śmieszniejsi od was. Ale chyba groźniejsi. Jestem waszą strefą buforową, można by rzec. Nie mam wyboru. Jestem z wami. Hej, no pidibap. Hej, no huuu. Hej no, pidibap, hej mała, honotu. Schizofrenik skinął w stronę, gdzie siedziała wcześniej długonoga Florence, a potem raz jeszcze skubnął swój wyblakły policzek i zwymiotował prosto na stół. Ravaughan zacisnął powieki. * Niebo poruszyło się. Jedna po drugiej, niczym wysuszone gąbki, odpadały chmury. Ultramaryna ściekała po horyzoncie, uderzały w nią dopełniające kolory pomarańczy. Tysiące niezrozumiałych pogmatwanych zygzaków; zdawałoby się, że to napad epilepsji u koszmarnej, niezmordowanie mimikrującej stonogi. Rachityczne odnóża biegały po zmieniających się tłach, rozrywały przestrzeń na strzępy i miotały jej fragmentami gdzie popadnie. Chaos. Przenikliwe dźwięki poruszały kosteczkami ucha środkowego jak wiatr szarpiący liście. Dla narządu słuchu były równie niezrozumiałe jak pobzykiwania szarańczy dla ucha delfina. Budziły niepokój. Fritken zrzucił z głowy holohełm i oburącz pochwycił wsporniki. Tylko dzięki magnetycznym przyczepom masywnych butów utrzymywał względnie pionową pozycję. Platformą, na której stał, miotały rozszalałe żywioły. Holoprojektory składały się i łamały z rozpaczliwym wizgiem, aż runęły w otchłań, zniszczone i odrzucone. Nie były już potrzebne. Wszędzie wiły się porozrywane przewody. Niektóre nadal emitowały konwersję projektu Fritkena z procesora Nonze - strzępki holoprojekcji wędrowały wokół jego nóg. Kawałki Gate 403 Hotel, w który wbudował wszystkie swoje przeżycia, stabilizując je emocjami stonowanymi przez lithium carbonicum. Boże, krzyczał w myślach. Boże, pomóż nam. To diabeł. Nie mogłem z nim wygrać. Nie spodziewałem się takiej mocy. Takiej podstępnej, kuszącej iluzji. Wykorzystał mój hotel do własnych celów. A znał każdy szczegół mojej holokonwersji. Spenetrował mnie lepiej niż wziernik endoskopu. Połknął nas i zamknął w obszarze Gate 403. Zamroził czas. Boże. Dopiero teraz rozumiem, co stało się ze Spunny. Nikt nie oprze się takiej wizji, takim pokusom... Czy uda się Speedofritzowi? Czy stary Speedo zdoła wyeliminować Obcego, czy też Obcy wykorzysta go podobnie jak mnie. Jeśli tak się stanie, będziemy żyć w paranoidalnym świecie schizofrenika, którym zawładnie obce ego. Kto to wytrzyma? Ile musi minąć lat, żebym odnalazł sens istnienia? Obcy nas potrzebuje. Nie powróci do życia bez wiary w swoją moc. To ją zaszczepia alienryna. To te przeklęte kawałki jego jestestwa niesione z prądem krwi do naszych mózgów. Zmiana. Przewalające się transmisje obrazów opadły z cichym sykiem. Na czystym, granatowym tle płynęły trzy pancerniki z jego holokonwersji. A na wprost, blisko, stała wysoka, ciemna postać. Gdziekolwiek zwróciła się twarz tego czegoś, czerń nasączała obrazy statków. To jest Obcy, myśli Fritkena spowolniały. Idzie po mnie. Nie będę już z nim walczył. Koniec. Koniec. Koniec. Pancerniki przypominały teraz trzy plamy smoły. Obcy sięgnął w jego stronę. Fritken szeptał słowa modlitwy, ale plątał szyki zdań, gubił rytm i swoją wiarę. Patrząc na zbliżającą się ciemną, pozbawioną oczu twarz, spostrzegł raptem, że coś rozpaliło światło na granatowym wcześniej morzu. Odległa łuna przywróciła mu nadzieję. - Ratuj mnie, Speedofritz - wycharczał spierzchniętymi wargami. - Ratuj nas wszystkich. Na powrót zalśniła wizja trzech mocarnych pancerników. Obcy zatrzymał się w pół ruchu. Zewsząd spadały kolorowe liście jesieni. Lekka bryza zasnuwała nimi asfaltowe alejki ciągnące się wzdłuż wybrzeża. Dzieciaki pędziły na kolorowych rowerach, dwóch statecznych panów ospale poruszało się po mączce kortów. Matka karmiła z butelki niemowlę, które trzymało w rączce grzechotkę w kształcie słonia. - Speedo - wyszeptał Fritken. Stary siedział na pobliskiej ławce. Nie pasował do tej wizji. Pokurczony w poneuroleptycznych dyskinezach, obklejony starymi gazetami, z wąską twarzoczaszką obróconą ku bosym, brudnym stopom. Nie imały się go ludzkie radości. Zostawiony samemu sobie, porzucony przez swój gatunek, jeszcze bardziej nie chciany niż psy szwendające się wśród slumsów nadbrzeża. A przede wszystkim - nikomu niepotrzebny. - Speedo - jęknął bezradnie Fritken. Obcy pochylił się nad ławką Speedofritza i zastygł bez ruchu. Schizofrenik zdawał się go nie zauważać. Pogrążony w rozmyślaniach, skubał połać gazety na lewym ramieniu i mamrotał pod nosem. Obcy nie wydawał się być dla niego czymś niezwykłym. Jeszcze jeden szczegół rzeczywistości, podobnie niejasny jak wszystkie inne. - Ratuj nas, Speedo - zawołał Fritken. - Odpędź przeklęte wizje. Speedo spojrzał w stronę wołającego i uśmiechnął się cienkimi wargami. Za plecami wyrosło mu kilkanaście kształtów. Szybko uformowały się w pogięte, wysuszone drzewa. Były białe, wysokie na kilkadziesiąt metrów i zupełnie bezlistne. Konary przypominały ludzkie dłonie. Wszystkie sięgały w stronę Obcego, który pochylił się rozrzucając wokół plamy czerni. Speedofritz wstał. Drzewa zmieniły swoją konfigurację. Gałęzie odpadały od pni, korzenie wypełzały spod ciemnej ziemi i przepełzały w stronę wody. Na wprost Obcego stało teraz kilkadziesiąt białych krzyży. Na każdym wiła się maleńka, przybita do poprzecznej belki ludzka figurka. Kilkadziesiąt ukrzyżowanych Speedofritzów i jeden pochylony w niemocy Obcy. Pancerniki kołysały się na wodzie, niebo było jasne i pogodne, a twarz stojącego schizofrenika nadal uśmiechnięta. Obcy poruszał się w dziwnym tańcu. Raz jeszcze spłynął czernią. Z każdym ruchem malał i coraz bardziej przypominał człowieka. Miał już oczy, ale zakrywał je pokracznymi dłońmi. Krzyże pochyliły się nad jego ciałem. Maleńkie postaci Speedofritza znieruchomiały na białym drewnie i patrzyły bez słów w swoje udręczone twarze. Ziemia drżała. Obcy upadł na kolana. Zmiana. Niebo znowu spływało kolorami, przestrzeń wyginała się z jękiem tryskającej wokół ziemi. Gdzieś w oddali przetoczył się grzmot, potem zalśniły zygzaki kolejnych wyładowań. Powoli, ostrożnie formowały się materialne kształty. Dwa poziome budynki połączone przewiązkami, parking dla samochodów, kilka okrągłych zabudowań i przeszklony obiekt z czerwonym krzyżem i wężem Eskulapa na froncie. Szpital kliniczny w dzielnicy Gotila. Padał śnieg, słońce skrywały sinawe chmury. Na białym tle widać było cztery ludzkie sylwetki. Trzy siedziały wokół platformy Fritkena, jedna leżała nieco dalej, z szeroko rozrzuconymi nogami i twarzą zwróconą ku niebu. Kilkudziesięciu nagle znieruchomiałych żołnierzy AXeP wśród połamanych holoprojektorów i porozrywanych przewodów oprzyrządowania. Zegarek wyświetlał minutę po trzeciej. - Dał radę - wyszeptał Fritken. - Cholerny Speedo... Wyłączył magnetyczne buty i zeskoczył w śnieg z platformy. Zanim zdążył się wyprostować, stali już przy nim. Trzy umundurowane postacie, w obłych hełmach i kanciastych okularach skrywających prawie połowę twarzy. - Jak się pan czuje, Fritken? - znany głos tego, który kilka godzin wcześniej patrzył w przestrzeń przez spadające płatki śniegu. Pokręcił głową i nagle zachwiał się na zdrętwiałych nogach. Komandos złapał go za ramię. - Jestem tylko zmęczony - powiedział cicho. - Gdzie moja żona? Można tam już wejść... Tam już nie ma nic, co mogłoby nam zagrozić. To coś odeszło. AXeP poklepał go plecach. - To była niezwykła robota, panie Fritken - powiedział niskim głosem. - Nie spodziewałem się, że da pan radę. Gdyby nie ten piąty facet, poszłoby pewnie znacznie szybciej. Pańską żoną i innymi zajmuje się już oddział penetracyjny. Jeśli żyją, zaraz wszystkich wyprowadzą. Obowiązywać ich będzie kwarantanna. W końcu nie mamy jasności, co się właściwie stało. Fritken pokiwał głową. Było mu zimno i czuł dreszcze. - Dobrze - wymamrotał. - Chciałbym ją tylko zobaczyć. Wtedy zrozumiał. - Piąty facet? - zapytał, starając się nie patrzeć w stronę leżącej postaci z rozrzuconymi nogami. - Kogo pan masz na myśli? Żołnierz wskazał dłonią. - Tego tam. Jak powiedziałem, jest już wyeliminowany. Szum silnika zagłuszył skowyt w gardle. Podjechała limuzyna mitsubishi. Śnieg spływał po jej bocznych szybach, strużki pary oznajmiały pełną mobilizację klimatyzacji wewnątrz. Tuż za limuzyną ustawiły się karetki pogotowia, straż pożarna i stado opancerzonych wozów AXeP. Wozy transmisyjne oczekiwały na swoją kolejność. - Genialnie! - D.D. Tricular w granatowym płaszczu z aksamitu szedł wprost na niego z wyciągniętą dłonią. Wyglądał jak czarodziej, który szuka własnej bajki. - Genialnie, Harry. Fritken odwrócił się bez słowa. Nonze stał nieopodal i pił z kubka, który podał mu komandos AXeP. Biffon palił papierosa, komentując szorstkim głosem sytuację. Ravaughan pocierał oczy i chwiał się podtrzymywany przez trzech komandosów. A śnieg wokół znieruchomiałego Speedo rozbarwił się przyjemnym odcieniem różu. Nawet stąd widać było rozerwane ubranie, tam gdzie wyszły kule, zabierając przy tym ludzkie życie. Porwały je gdzieś dalej i spadły w końcu na ziemię, a może zrykoszetowały wcześniej o budynki kliniki. Nie zostawiły nic, prócz kawałka ciała patrzącego szeroko otwartymi oczami w zasnute śniegiem niebo. - Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego musieliście go zabijać? Komandos milczał, odezwał się za to D.D. Tricular: - Był bardzo niebezpieczny - jego przyjemny, sympatyczny głos otrzeźwił Fritkena. - Na początku przeszkadzał tylko w pańskiej pracy, Harry. Ale ten skurwiel Ravaughan podał mu ampułkę z alienryną i pójdzie za to pod sąd. Chcieli jeszcze bardziej poszerzyć tego fantosa. Chcieli zawładnąć miastem, a może nawet wszystkim, co możliwe. Mamy już papiery tego faceta. Nazywa się Speedofritz i był przewlekle chorym schizofrenikiem. Pan wie, co się stało? Obszar fantosa ogarnął na sekundy wszystko. Nie tylko Los Raques, Harry. Całą Ziemię. Wszyscy byliśmy w polu rażenia Obcych. Wykorzystaliśmy krótką poprawę i snajperzy AXeP zdjęli Speedofritza. Panie Fritken... Przestał słuchać, usiadł i zgarnął puch śniegu w zgrabiałe dłonie. Zimno przyjemnie ostudziło rozpaloną twarz. Spływało za bluzę, pod T-shirt i spodnie. Mroziło spiętrzone emocje. - Zabiliście go - wyszeptał. - Zabiliście Speedofritza, chociaż on łapał w szpitalu komary i wypuszczał je przez okno, bo nie potrafił zdusić kciukiem nawet insekta. Żołnierz z AXeP wzruszył ramionami. - Jest pan w szoku. Nie wie pan, co tu się działo, Fritken. Nawet my bylibyśmy bezradni. .T:opuscic5 Podniósł w ich stronę załzawione oczy. - Zabiliście swojego zbawcę, skurwysyny. To nie ja was uratowałem. Nie byłem w stanie temu przeciwdziałać. To coś wykorzystało moją projekcję do własnych celów. To Speedofritz i Ravaughan. Pamiętajcie o tym, kiedy będziecie robić przekroje mózgu starego Speedo... Cholerne dranie. Ravaughan. Ravaughan! Ravaughan znikał już w opancerzonym transportowcu. Przez chwilę spojrzał jeszcze w ich stronę, ale trzej komandosi wrzucili go do środka jak puszkę po piwie. Śnieg zawirował, gdy odjeżdżali. - Chcecie go sądzić? - zapytał Fritken czując wzbierający w krtani śmiech. - Chcecie sądzić tego człowieka? Tricular pochylił się. Dobrotliwy czarodziej z limuzyny mitsubishi. - To morderca. Zabił siostrę twojej żony. Między innymi ją. Odpowie też za próbę kolaboracji z Obcymi. Miał szansę, ale okazał się tylko toksycznym szkodnikiem. - A może idzie o pańskie zabawki? Może chcesz promować te magiczne pudełka z holoefektami i sławić imię swojej korporacji, która właśnie ocaliła świat? Czy nie taka jest prawda, ty draniu? - Nie spał pan od wielu godzin, Harry. - Głos D.D. Triculara nadal ociekał słodyczą. - Z uwagi na pańską chorobę jak najszybciej skonsultuję pana z lekarzem psychiatrą. Do tego czasu będzie pan pod ścisłą opieką medyczną. Obawiam się, że po tak ciężkiej pracy nie wytrzymał pan napięcia. Mogły wrócić objawy. Ale nie zostawimy pana. Wszystkim zajmie się moja korporacja. Nie słuchał. Patrzył na grupki ludzi wyprowadzanych ze szpitala. Karetki podjeżdżały jedna za drugą, po czym z włączonym sygnałem znikały w ciemnościach. Dziesiątki karetek pogotowia eskortowanych przez transportery komandosów. Światła wozów przecinały padający śnieg, formując w nim niespójne ruchliwe formy. Z trudem łapał akomodację. - Pańska żona żyje - rzekł żołnierz poprawiając w uchu słuchawkę nadajnika. - Ma się nieźle, podobnie jak reszta. Nie pamiętają, co się stało. Nie mówią też o alienrynie. Wygląda na to, że wyszli bez uszczerbku. Głos spływał po nim jak roztopiony śnieg. Spunny żyje. Mama wróci i pojadą po małą Ammenthy. Znowu będą żyć jak dawniej. Krew odpłynęła z przemęczonego mózgu. Upadł w śnieg. W górze słyszał fragmenty wypowiedzi Triculara, komandosa i jeszcze kogoś trzeciego: - ... El Raque 0 znowu płonie. Tym razem to coś innego... Nie wiem, czy damy radę ugasić... Zabili schizofrenika, który ocalił ich świat. Tak samo obcy jak ten, który spadł z nieba. - ...Mówię, że tym razem chyba nie zdołamy ugasić pożaru... Tak. Potrzymamy ich na obserwacji, wykonamy kilka badań i wrócą do rodzin... Media dopuścimy do wybranych, pan rozumie... Będą sądzić Ravaughana, bo tak będzie lepiej dla reklamy hologównianych projektów. - ... wyjdzie z tego. Dostanie ofertę nie do odrzucenia, zapomni o sprawie. Ma talent, zatrudnimy go na każdych warunkach... Trzeba tylko czasu... Nie. Mam swoich lekarzy! Będzie jak dawniej. Spunny, Amenthy i ja. Będziemy znowu żyć. Monotonny głos syreny i wkłucie w żyłę zgięcia łokciowego lewej ręki. Biel. * Z dziennika Bernarda Alienrynika. Ostatnia notatka. Myślałem, że nic już nie napiszę. Ale nie wiedziałem wtedy, że znajdzie się na Ziemi siła, która pokona Obcych. Tylko dlatego sięgam po długopis. Nie pomyliłem się, to sytuacja uległa zmianie. Oni uciekli, a życie zdaje się wracać do normy. Ludzie sobie poradzą. Mają sposoby na wytłumaczenie każdej sytuacji. Trudno mi ocenić, jak wiele dni nie miałem nic w ustach. Nie wstaję już z łóżka. Leżę we własnych ekskrementach i odliczam uderzenia spadających kropli z kranu. Z każdą kolejną utwierdzam się w przekonaniu, że podjąłem optymalną decyzję. Będzie, jak zaplanowałem. Chcę tylko napisać, że kiedy oni opuszczali nasz świat, wracali tymi samymi drogami, którymi przybyli. Nie doliczyłem się ilu przeze mnie przeszło. Tylko ostatni przemówił. W pośpiechu, uciekając przed nieznanym ziemskim obrońcą, zostawił mi w głowie szczególny obraz. Są na nim miliony fragmentów ciała ich boga, tego samego, którego wpuszczałem w swoje żyły. Lecą przez kosmos, zapakowane przez wiernych w kapsuły podobne do El Raque 1 i opadają na nieświadome grozy planety jak jaja karalucha. Obcy nie musiał tłumaczyć. Zrozumiałem, że to był tylko wstęp. Oni wiedzą, że warto inwestować w ten świat. Już wkrótce spadną kolejne kawały ich boga. Większe, potężniejsze. I Ziemia zmieni się podług ich oczekiwań. Aż znowu odżyje ich skondensowany bóg. Ja już nie doczekam. Mam tylko nadzieję, że to co napisałem jest wynikiem zaburzeń świadomości spowodowanych hipoglikemią, a nie prawdziwym obrazem zostawionym w mojej głowie przez Obcego. Teraz policzę słowa które napisałem. Po nich policzę litery i znaki interpunkcyjne. Jeśli odliczę tyle samo uderzeń wody o zlew, będę już naprawdę wolny. Na zawsze. Katowice 1997 Maciej Żerdziński KONIEC +pozostac+ TEKST NA ZAKOŃCZENIE II ODC. POWIEŚCI POZOSTAĆ Z LOS RAQUES! Przedstawienie inwazji Obcych jako wydarzenia o wymiarze głównie duchowym, wewnętrznym - oto, co różni ambitną fantastykę literacką (Dick, Snerg, Zajdel) od kina SF, zajętego przede wszystkim malowniczo rozpadającą się fizycznością. Są w "Los Raques..." i inne wyraźne tropy dickowskie: niepewnośćć ontologiczna (jak odróżnić prawdę od oszukańczych wizji?), narkotyki jako transmiter i kreator rzeczywistości, wielość bogów, powaga w traktowaniu problemu szaleństwa... Ale ma zarazem proza Żerdzińskiego wyraźny znak własny, nie naśladowczy. Jako neuropsychiatra kontaktuje się Maciek z najbardziej odjazdowymi pacjentami i widać, że udaje mu się częściowo przeniknąć ich i zrozumieć. Sympatyczny jest zwyczaj-maniera autora nadawania postaciom imion nawiązujących do słynnych gwiazd rocka. Pomysłu, by narkotyzować się ciałem Obcego (czy to nie parafraza-parodia Komunii Świętej?!) z dodatkowymi inwazyjno-duchowymi konsekwencjami, ani w polskiej, ani w światowej fantastyce chyba dotąd nie było. W dodatku świat Los Raques wygląda na równie fascynujący (a może nawet prozatorsko dojrzalszy?) jak ten, który poznawaliśmy z kolejnych nowelistycznych odsłon w "NF", a potem w niby-powieściowym tomiku "Korporacja Wars'n'Guns" (SuperNowa 1996). A gdyby tak pozostać w Los Raques jeszcze trochę? Oto zapowiadana niespodzianka: Do prezentowanej minipowieści dopisał autor, równy jej objętością, wstrząsający epilog. Zajdą kolejne niesamowite wydarzenia, a znani Państwu (i nie!) bohaterowie pozwolą obejrzeć z nowej perspektywy swoje pokrętne bądź wzniosłe motywacje. Poczwórna ontologia-struktura świata z opowieści "Los Raques" (rzeczywistość, wizje-światy poalienryniczne, fantosy, wizje-kreacje Speedofritza) zostanie tu poszerzona o zaskakujące elementy. Pośrednio wiąże się to z innym literackim światem stworzonym przez Żerdzińskiego; sygnały, z jakim rozsiał już autor w "Opuścić Los Raques". Całość, w postaci zgrabnego 12-arkuszonego tomiku polskiej serii fantastycznej Prószyński i S-ka, zaproponujemy Państwu około Wielkiejnocy '99. (mp)